Smith Lisa Jane Świat nocy 01 Córki nocy


CÓRKI NOCY

ROZDZIAŁ 1

zrozumieniem. Tak, prosiłaby właśnie o to - o kogoś, z kim mogłaby dzielić noc. No cóż. Myślenie o tym nic nie da. Poza tym trochę oszukała Marka, życzenie wypowiedzieli, patrząc na Jupitera, nie na pierwszą gwiazdę.

Mark kręcił głową, maszerując drogą wijącą się wśród kruszyny i cykuty. Powinien przeprosić Mary-Lynnette przed odejściem. Nie lubił być dla niej niemiły. Właściwie tylko wobec niej starał się zachowywać przyzwoicie. Ale dlaczego bez przerwy usiłuje znaleźć mu dziewczynę? Karze wypowiadać życzenia do gwiazd? I tak o niczym nie pomyślał. Gdybym jednak miał o coś prosić gwiazdy - oczywiście tego nie zrobię, bo to bzdura i głupota - to chciałbym, żeby się coś zaczęło dziać. Coś dzikiego, pomyślał i poczuł wewnętrzny dreszcz, kiedy schodził ze wzgórza w gęstniejącą ciemność.

Jade wpatrywała się w nieruchomy, świecący punkt nad południową stroną horyzontu. Wiedziała, że to planeta. Przez ostatnie dwie noce widziała, jak lśniąca kropla przemieszcza się po niebie wraz ze świtą maleńkich iskierek, które na pewno są jej księżycami. Tam, skąd Jadę przyjechała, nie było zwyczaju, żeby na widok gwiazdy wypowiadać życzenie, ale ta planeta wyglądała jak przyjaciel - podróżnik, jak ona. Przyglądając się jej dzisiaj, poczuła rodzącą się nadzieję. Niemal marzenie. Musiała przyznać, że początek okazał się nie najlepszy. Panowała głucha cisza, z oddali nie dobiegał nawet najmniejszy odgłos nadjeżdżającego samochodu. Była zmęczona, zmartwiona i zaczynała się robić bardzo, bardzo głodna. Odwróciła się do sióstr.

Kestrel skończyła siedemnaście lat; włosy koloru starego złota zdobiły jej głowę niczym aureola. Oczy miała bursztynowe jak u jastrzębia. Nigdy nie była łagodna. Jadę - najmłodsza, szesnastolatka- nie przypominała żadnej z sióstr. Platynowe włosy wykorzystywała jak woalkę, za kti'm| się chowała. Miała zielone oczy i podobno wyglądała pogodnie ale prawie nigdy tak się nie czuła. Zwykle była albo skrajnie podniecona, albo bezgranicznie niespokojna i zdezorientowana.

W tej chwili ogarniał ją niepokój. Martwiła się swoją zniszczoną półwieczną marokańską walizką ze skóry. Ze środka nic dochodziły żadne odgłosy.

- Może byście się kawałek przeszły zobaczyć, czy im jedzie?

Siostry spojrzały na nią jednocześnie. Rowan i Kestrel w niewielu kwestiach się zgadzały, ale jeżeli chodzi o Jadę, były jednomyślne. Widziała, że zaraz obie staną przeciwko niej.

Jade uspokoiła myśli i spojrzała na nie beztrosko. Przynajmniej taką miała nadzieję. Przypatrywały się siostrze przez kilka minut, potem zostawiły ją w spokoju.

Jedną ręką chwyciła klatkę z kotem - własnej roboty, sklejona z desek i drutów, a w drugą wzięła walizkę. Dopiero kiedy uszła spory kawałek, usłyszała chrzęst żwiru z tyłu. Szły za nią

- Rowan, wzdychając z rezygnacją, a Kestrel, której włosy lśniły w blasku gwiazd jak stare złoto, chichocząc cicho.

Jednopasmowa droga była ciemna i pusta. Harmonijną nocną ciszę tworzyły dziesiątki łagodnych odgłosów nocy. Spacer byłby całkiem miły, gdyby nie to, że walizka z każdym krokiem stawała się cięższa, a do tego Jadę była głodna jak wilk. Doskonale wiedziała, że nie może o tym wspomnieć Rowan, ale czuła się zdezorientowana i słaba. Kiedy już myślała, że będzie musiała postawić walizkę i odpocząć, usłyszała nowy dźwięk. To odgłos nadjeżdżającego z tyłu samochodu. Warkot silnika słychać było bardzo wyraźnie -dlaczego więc tak długo nie widać auta? W końcu szybko przemknęło obok. Po chwili rozległ się chrzęst żwiru i samochód stanął. Kiedy się cofnął, Jane zauważyła spoglądającego na nią przez okno chłopaka. Na miejscu kierowcy siedział drugi chłopak. Jade przyjrzała im się badawczo. Byli pewnie w wieku Rowan, obaj mocno opaleni. Ten za kierownicą, blondyn, wyglądał, jakby od jakiegoś czasu się nie mył. Drugi, szatyn, miał kamizelkę włożoną na gołe ciało a w zębach trzymał wykałaczkę. Przyglądali się jej, najwyraźniej tak samo zaciekawieni, jak ona. Kierowca opuścił szybę.

- Podwieźć cię? - spytał z dziwnie promiennym uśmiechem. Białe zęby kontrastowały z ciemną twarzą.

Jadę spojrzała na Rowan i Kestrel, które właśnie ją do dogoniły. Kestrel w milczeniu mierzyła auto zmrużonymi bursztynowymi oczami, okolonymi gęstymi rzęsami. Oczy Rowan były bardzo ciepłe.

Rowan znacząco uśmiechnęła się do Jadę. Ciekawe, wszyscy tutaj są tacy mili? Ułożyły bagaże, potem wsiadły do samochodu . Jade zajęła miejsce obok kierowcy, a Rowan i Kestrel z tyłu, po obu stronach chłopaka w kamizelce. Minutę póżniej mknęły drogą z rozkoszną, zdaniem Jadę, prędkością. Pod kołami chrzęścił żwir.

Jade spojrzała w dół, na klatkę z kotem i nasłuchiwała odgłosów popiskiwania, które oznaczało, że Tiggy żyje.

Czuła się trochę... niespokojnie. Chłopcy co prawda wydalili się mili, ale miała wrażenie, że za tym coś się kryje. Była za |bardzo śpiąca i głodna, żeby stwierdzić co. Długo jechali w milczeniu, aż w końcu Vic znów się odezwał.

Vic mówił wymownym tonem, ale Jadę nie rozumiała, co próbuje wyrazić.

Jadę zamrugała. Dziwne rzeczy mówi ten chłopak.

Jadę też się odwróciła - Todd uśmiechał się promiennie zaciskając zęby na wykałaczce.

- Zgadza się - powiedział. - Jesteście tu same z nami, więc chyba lepiej będzie, jak nas posłuchacie.

Jadę dostrzegła, że chłopak jedną ręką ściska za nadgarstek Rowan, a drugą - Kestrel. Rowan nadal miała grzeczną, choć zmieszaną minę. Kestler w skupieniu przyglądała się drzwiom po swojej stronie. Szukała klamki. Nie było.

- Niedobrze - stwierdził Vic. - Ten samochód to kupa złomu, nie da się nawet otworzyć tylnych drzwi od środka.

Tak mocno chwycił Jadę za ramię, że aż zabolała ją kość

- Dziewczyny, bądźcie miłe, to nikomu nic się nie stanie.

Rozdział 2

Jade wiedziała, że siostra wyczytała coś z myśli Vica i ze wszystkich sił stara się załagodzić sytuację.

Jade przez chwilę przyglądała się jego twarzy, potem odwróciła głowę i spojrzała pytająco na tyle siedzenie. Twarz Rowan wydawała się biała jak kreda przy jej brązowych włosach. Jade wyczuwała, że siostra jest smutna i rozczarowana. Kestrel siedziała ze zmarszczonym czołem. No i? - zwróciła się w milczeniu do Rowan.

No i? - spytała Jade w ten sam sposób. Szarpała się, kiedy Vic usiłował przyciągnąć ją do

siebie. Rowan, on mnie szczypie.

Chyba nie mamy wyjścia, stwierdziła Rowan.

Jade natychmiast odwróciła się do Vica. Nadal usiłował ją przyciągnąć najwyraźniej zaskoczony, że dziewczyna się nie poddaje. W końcu przestała się opierać. Delikatnie wyswobodziła rękę z jego uścisku i grzbietem dłoni trafiła go dokładnie w podbródek. Szczęknął zębami, a głowa odskoczyła mu do tylu odsłaniając szyję. Jade błyskawicznie zatopiła w niej zęby. Czuła się winna i podekscytowana. Na ogół robiła to inaczej - nie napadała ofiary, która jest świadoma i się opiera, najpierw hipnotyzowała człowieka. Ale miała instynkt łowcy i na wszystko patrzyła w kategoriach: czy to pożywienie, czy mogę je zdobyć, jakie są jego słabe punkty. Jedyny problem, że nie powinna odczuwać przy tym przyjemności, bo to sprzeczne z zasadami, które z Rowan i Kestler ustaliły przed przyjazdem do Briar Creek.

Kątem oka widziała, co dzieje się na tylnym siedzeniu, Rowan uniosła rękę, którą Todd wcześniej ją przytrzymywał, Kestrel, z drugiej strony, zrobiła to samo. Todd się szarpał i protestował gromkim głosem.

Kestler zmarszczyła brwi, nie patrząc na siostry.

Jade spojrzała na szyję Vica. Dwie ranki w miejscu, gdzie przebiła skórę zębami, już się prawie zasklepiły. Do jutra zostanie po nich ledwie widoczne czerwone ślady jak po ukąszeniu owada.

Pięć minut później znów szły drogą, niosąc walizki. Jednak teraz Jade promieniała. Wreszcie się posiliła. Była pełna krwi jak kleszcz, naładowana energią, czuła, że mogłaby skakać po górach. Wymachiwała klatką z kotem i walizką. Tiggy mruczał.

Wspaniale było tak sobie iść samotnie w ciepłą noc, kiedy nikt nie krzywił się z naganą. Słyszeć jak jelenie, zające i myszy polują po okolicznych łąkach. Buzowało w niej szczęście. Nigdy dotąd nie czuła się tak wolna.

Ash, pomyślała Jade i poczuła zimny podmuch. Spojrzała za siebie, nie szukając wzrokiem samochodu, ale czegoś cichego i groźnego. Nagle dotarto do niej, jak ulotne są bąbelki szczęścia.

Kestrel, która szła kilka kroków przed nimi, obejrzała i przez ramię. Cofnęła się i położyła dłonie na ich rękach.

- Na zawsze razem.

Rowan wypowiedziała to uroczyście. Kestrel - mrużąc bursztynowe oczy. A Jade z największą determinacją.

Szły dalej i Jadę znów czułą się podniebnie i radośnie, rozkoszując się aksamitną, ciemną nocą. Droga była piaszczysta. Mijały łąki i lasy jedlicy. Po lewej, za długim podjazdem znajdował się wielki dom. Wreszcie, niedaleko kolejny.

- To tam - powiedziała Rowan.

Jade też rozpoznała dom ze zdjęć, które wysłała im ciotka Opal. Był piętrowy, na całej szerokości miał werandę i dach z mnóstwem stromych spadów. Ze szczytu dachu wyrastała kopuła, a na stodole stał wiatrowskaz.

Prawdziwy, pomyślała Jadę, przystając, żeby się przyjrzeć. Szczęście zalało ją z całą mocą.

- Cudowny - oznajmiła uroczyście.

Rowan i Kestrel też przystanęły, ale ich miny nie wyrażały zachwytu. Rowan wyglądała niemal na przerażoną.

Wyprostowana, z poczuciem wyższości wzięła swoje walizki i przeszła drogą do końca. Działka była ogrodzona zdezelowanym, w większości zawalonym płotem, w którym tkwiła przegniła furtka. Za nią, na zachwaszczonej ścieżce, leżał stos białych sztachet, jakby ktoś zamierzał naprawić płot, ale nigdy się do tego nie zabrał. Jade postawiła bagaże i pchnęła furtkę, a ta ruszyła się bez trudu.

Trzeba bardzo uważać, żyjąc w takim świecie, pomyślała Jade. Bo inaczej stanie się nieszczęście. Rowan i Kestrel zapukały do drzwi. Rowan grzecznie, kostkami palców, a Kestrel głośno, pięścią. Nikt się nie odzywał.

W środku było jeszcze ciemniej niż na dworze w bezksiężycową noc, ale oczy Jade oswoiły się z ciemnością w kilka sekund.

- Nie jest źle - powiedziała.

Stały w nędznym, ale ładnym salonie, pełnym wielkich, masywnych mebli. Drewnianych, oczywiście, ciemnych i wypolerowanych na wysoki połysk. Blaty stołów były z marmuru. Rowan znalazła włącznik światła i nagle w pokoju zrobiło się za jasno. Jadę zamrugała. Zobaczyła ściany w kolorze bladej jabłkowej zieleni, z fantazyjnymi drewnianymi zdobieniami i gzymsami w ciemniejszym odcieniu tej samej zieleni. Ogarnął ją dziwny spokój. Czuła się jak u siebie. Może przez te masywne meble?

Rowan rozglądała się po pokoju, powoli się rozluźniając. Z uśmiechem spojrzała w oczy Jade. Skinęła głową.

- Tak.

Jade przez chwilę upajała się satysfakcją z tego, że dwa razy w ciągu pięciu minut siostry przyznały jej rację. Aż nagle przypomniała sobie o walizce.

Jade puściła tę uwagę mimo uszy i pomknęła na górę szerokimi schodami wyłożonymi dywanem. Pokoi było sporo, a w każdym dużo miejsca. Nie zależało jej na najlepszym, ale na najbardziej oddalonym.

Na samym końcu korytarza znajdowała się sypialnia w morskim kolorze. Jade zatrzasnęła za sobą drzwi i położyła walizkę na łóżku. Otworzyła ją, wstrzymując oddech. O, nie. O, nie...

Trzy minuty później usłyszała skrzypnięcie otwieranych drzwi, ale się nie odwróciła.

- Co ty robisz? - rozległ się głos Kestrel.

Oderwała wzrok od dwóch kociaków, które rozpaczliwie próbowała reanimować.

Jade pociągnęła nosem.

Kestrel przewróciła oczami i wyszła. Jade owinęła koty w kurtkę i na palcach wyszła za siostrą.

Łopata, pomyślała. Gdzie może być?

Nasłuchując, czy nie ma gdzieś Rowan, rozejrzała się po parterze. Wszystkie pokoje wyglądały jak salon - lekko zniszczone, ale Imponujące. Kuchnia była olbrzymia. Miała otwarty kominek, oraz dwoje drzwi; jedne do pralni, drugie w dół do piwnicy. Jade ostrożnie schodziła po schodach. Nie mogła włączyć światło, bo trzymała kociaki. Nie widziała też, co ma pod nogami. Musiała badać stopą, gdzie postawić następny krok. Na końcu schodów natrafiła na coś miękkiego, lekko sprężystego, co zawadzało jej w drodze. Powoli wychyliła głowę za zawiniątko w kurtce i spojrzała w dół. Było ciemno. W dodatku zasłaniała sobą światło wpadające z kuchni. Mimo to dostrzegła stertę starych ciuchów. Zbitą stertę. Zaczęło ją ogarniać bardzo złe przeczucie. Trąciła stertę czubkiem buta. Stos lekko się poruszył. Jade wzięła głęboki oddech i trąciła mocniej. Kupa ciuchów przewróciła się. Przez chwilę nie mogła złapać tchu, w końcu krzyknęła. Krzyk był donośny i przeszywający. Dodała do niego myśli telepatyczny odpowiednik syreny. Rowan! Kestrel! Zejdźcie tu!

Dwadzieścia sekund później w piwnicy zapaliło się światłu i siostry zbiegły po schodach.

Rozdział 3

Nie wygląda za dobrze - stwierdziła Kestrel, spoglądając Rowan przez ramię.

- O Boże - westchnęła Rowan i usiadła.

Ciotka Opal przypominała mumię. Ciało miała jak z wypra­wionej skóry - żółtobrązowej. twardej i gładkiej. Niemal lśnią­cej. Właściwie miała tylko skórę - skórzany pokrowiec, którym były obciągnięte kości. Włosy zniknęły. Oczodoły zionęły czar­ną pustką. Nos się zapadł.

- Biedna ciocia - szepnęła Rowan z łzami w brązowych oczach.

- Tak będziemy wyglądać po śmierci - stwierdziła Kestrel z zadumą.

Jade tupnęła nogą.

- Dziewczyny! Nic nie rozumiecie! Spójrzcie na to! - Wska­zała stopą mostek mumii.

Z fartucha w kwiaty wystawał gigantyczny drewniany ko­łek. Był prawie tak długi jak strzała, gruby u podstawy, zwężał się, znikając w piersi ciotki Opal. Z jednej strony nadal przy­wierały do niego płaty białej farby.

Na podłodze leżało kilka innych podobnych szczap.

- Biedaczka - odezwała się Rowan. - Widocznie się prze­wróciła, kiedy je niosła.

Jade i Kestrel spojrzały na siebie znacząco. W niewielu kwe­stiach się zgadzały, ale co do Rowan były jednomyślne.

Rowan kręciła głową z niedowierzaniem.

Kestrel wzruszyła ramionami, ale jej złociste oczy pociem­niały.

Jade poruszyła się nerwowo. Po drodze czuła taką wolność, w salonie spokój, i masz. Nagle ogarnęły ją pustka i rozpacz.

Rowan siedziała na schodach najwyraźniej zbyt zmartwio­na, żeby chociaż odgarnąć sobie kosmyk włosów z czoła.

Wracać, żeby czaić się na każdego człowieka w zasięgu wzro­ku? Wracać do świata aranżowanych małżeństw i niekończą­cych się zakazów? Do tych pełnych oburzenia twarzy, istot tak skorych do potępiania wszystkiego, co inne. co odbiega od sche­matu sprzed czterystu lat? - Nie możemy wrócić - oznajmiła

Rowan bezradnie pokręciła głową. Rozglądała się po piwni­cy, jakby szukała po kątach odpowiedzi. Jej wzrok padł na Jade i się na niej zatrzymał. Jade zauważyła, że uruchomił się sio­strzany system alarmowy.

- Jade. Co masz w kurtce?

Była za bardzo załamana, żeby kłamać. Pokazała Rowan ko­ciaki.

- Nie wiedziałam, że w walizce zdechną.

Rowan nawet nie miała siły się wkurzać. Uniosła oczy i wes­tchnęła.

Zapadła cisza. Wszystkie trzy spojrzały na siebie, potem na kociaki.

I na ciotkę Opal.

Mary-Lynnette płakała.

Piękna noc. idealna. Dzięki inwersji w atmosferze powie­trze było nieruchome i ciepłe, a widoczność wspaniała. Znikąd nie dochodziło bezpośrednie światło. Wiktoriański dom u stóp wzgórza tonął w ciemności.

U góry Droga Mleczna ukosem przecinała niebo jak rzeka. Na południu, gdzie Mary-Lynnette właśnie skierowała teleskop, jaśniała konstelacja Strzelca, która bardziej przypominała czajnik. A tuż nad pokrywką czajnika widoczna była bladoróżowa plamka czegoś, co wyglądało na parę.

Ale to nie para, tylko chmury gwiazd, Mgławica Laguna.

Pył i gaz zgasłych gwiazd przetwarzanych w gorące młode gwiazdy.

Oddalona o cztery i pół tysiąca lat świetlnych siedemnastolatka patrzyła na nie właśnie w tej minucie przez używany newtonowski teleskop. Obserwowała światło rodzących się gwiazd.

Czasem była pod tak wielkim wrażeniem i przepełniała ją tak ogromna tęsknota, że wydawało jej się. iż rozsypie się w drobny mak.

W pobliżu nie było nikogo, pozwoliła więc spokojnie płynąć łzom. Nie musiała udawać, że to alergia. Siadła, żeby wytrzeć nos i oczy w bawełnianą koszulkę.

No już, uspokój się, powiedziała sobie. Chyba jesteś stuknięta.

Żałowała, że wcześniej nie pomyślała o Jeremym. Bo teraz, nie wiedzieć czemu, cały czas przypominała sobie, jak wyglądał tamtej nocy, kiedy przyszedł oglądać z nią zaćmienie. W jego skupionych brązowych oczach iskrzyło podniecenie, jakby naprawdę interesowało go to, co widzi. Jakby, przynajmniej w tej chwili, rozumiał.

Stanowię jedność z nocą, nucił w niej romantyczny, rzewny głos, znów doprowadzając ją do płaczu.

Tak, jasne, pomyślała cynicznie. Wzięła torebkę chipsów spod polowego krzesełka. Kiedy się je chipsy, wszelki romantyzm i głębia majestatu znikają.

Teraz Saturn. Wytarła lepiące pomarańczowe okruszki z palców. To dobra noc na obserwację Saturna, bo jego pierścienie akurat znajdowały się pod kątem.

Musi się spieszyć, bo szesnaście po jedenastej pokaże się Księżyc. Zanim skierowała teleskop na Saturna, po raz ostatni spojrzała na Lagunę. Właściwie na wschód Laguny, usiłując do­strzec otwarte skupisko słabiej świecących gwiazd.

Nie mogła go wypatrzyć. Gdyby teleskop był większy, gdyby mieszkała w Chile, gdzie powietrze jest suche, gdyby mogła się przedostać poza ziemską atmosferę... może by się udało. Ale na razie ograniczały ją możliwości ludzkiego oku Powieki, które rozchylają się najszerzej na dziewięć milimetrów.

I nic się na to nie poradzi.

Kiedy skierowała obiektyw na Saturna, w domu na dole za­paliło się światło. Nie na ganku, tylko ogrodowa lampa sodowa, która oświetlała tył działki za domem jak reflektor.

Mary-Lynnette usiadła rozzłoszczona. Właściwie nie mia­ło to znaczenia i tak widziała pierścienie Saturna - delikatne srebrne linie przecinające planetę. Ale dziwne, pani Burdock nigdy nie włączała tylnego światła w nocy.

To dziewczyny, pomyślała. Siostrzenice. Widocznie ciotka oprowadza je po posesji. W roztargnieniu sięgnęła po lornetkę. Była ciekawa.

Celestron ultima, zgrabna i lekka, służyła jej do oglądania wszystkiego: od obiektów głębokiego nieba po kratery na Księ­życu. Teraz dziesięciokrotnie przybliżała tył domu pani Bur­dock.

Ale jej samej Mary-Lynnette nie zobaczyła. Widziała ogród. Komórkę i ogrodzony teren, gdzie pani Burdock trzymała ko­zy. I dostrzegła trzy dziewczyny dobrze oświetlone lampą sodo­wą. Jedna miała brązowe włosy, druga złote, a trzecia w kolorze pierścieni Jupitera. Srebrne. Jak blask gwiazd. Dziewczyny, niosły coś zawiniętego w folię. Czarną. Mocny worek na śmieci o ile jej wzrok nie myli.

Co one z tym robią?

Zakopują.

Mała ze srebrnymi włosami wzięła łopatę. Szło jej całkiem nieźle. Po kilku minutach wykopała prawie wszystkie irysy pani Burdock. Później przyszła kolej na średnią ze złotymi włosami, a w końcu na wysoką brunetkę.

Podniosły przedmiot w worku na śmieci - chociaż na oko miał ponad półtora metra, wzięły go bez trudu - i włożyły go do świeżo wykopanego dołu.

Zaczęły zasypywać dziurę.

Nie. powiedziała sobie Mary-Lynnette. Nie bądź śmieszna. Nie wariuj. To na pewno coś zupełnie prozaicznego.

Problem w tym, że żadne zwykłe wyjaśnienie nie przycho­dziło jej do głowy.

Nie, to nie jakiś horror. One po prostu zakopują...

Co oprócz zwłok może mieć półtora metra długości, być sztyw­ne i przed zakopaniem musi być owinięte w worek na śmieci?

A..., pomyślała Mary-Lynnette, czując przypływ adrenaliny. Serce waliło jej jak młotem. A... A...

Gdzie pani Burdock?

Aż zdrętwiała ze zdenerwowania. Miała wrażenie, że prze­stała nad sobą panować, a tego uczucia nienawidziła. Tak jej drżały ręce, że musiała opuścić lornetkę.

Z panią B. wszystko w porządku. Nic jej nie jest. Takie rze­czy w prawdziwym życiu się nie zdarzają.

Co by zrobiła Nancy Drew?

Ogarnięta nagłą paniką Mary-Lynnette zachichotała słabo. Nancy Drew oczywiście zbiegłaby tam bez namysłu i podglą­dała. Podsłuchiwałaby zza krzaków, a później przekopała ogró­dek, kiedy dziewczyny wróciłyby do domu.

Ale takie rzeczy się nie zdarzają. Mary-Lynnette nawet nie potrafiła sobie wyobrazić, że ryje w ogrodzie sąsiadki w samym środku nocy. Zostałaby przyłapana i sytuacja zmieniłaby się w poniżającą farsę. Pani Burdock wyszłaby z domu żywa i prze­rażona, a ona umarłaby ze wstydu, usiłując się wytłumaczyć.

W książce mogłoby to wyglądać zabawnie. W prawdziwym Życiu - wolała o tym nie myśleć.

Paranoja. W głębi duszy Mary-Lynnette wiedziała, że Wszystko jest w porządku. Inaczej by tu nie siedziała. Wezwała­by policje, jak każda rozsądna osoba.

Nagle poczuła się zmęczona. Nie miała już ochoty oglądać gwiazd. Spojrzała na zegarek przez rubinowe światło latarki z czerwonym filtrem. Zaraz jedenasta, za szesnaście minut i tak cale niebo zaleje blask księżyca.

Zanim złożyła teleskop przed drogą powrotną, ostatni raz spojrzała na dom przez lornetkę.

Ogród był pusty. W miejscu, gdzie została naruszona zie­mia, widniał ciemny prostokąt. Nagle lampa sodowa zgasła

Nie zaszkodzi podejść tam jutro, pomyślała. Właściwie i tak się wybierałam. Powinnam przywitać się z dziewczynami. I od­dać nożyce ogrodnicze, które pożyczył tata, i nóż, który pani B mi dała, żeby podważyć nakrętkę na wlewie paliwa. Wtedy się upewnię, że pani B. jest cała i zdrowa.

Ash dotarł na szczyt krętej drogi i zatrzymał się, żeby po­dziwiać jasny punkt światła na południu. Z tych wiosek na od­ludziu zawsze lepiej widać. Jupiter, król planet, wyglądał stąd jak UFO.

Ash podszedł niespiesznie do otwartego kabrioletu, zapar­kowanego tuż przy drodze, z wyłączonymi światłami. Oparł się o drzwi i spojrzał w dół.

Quinn posłał mu lodowate spojrzenie. Mała. korpulentna postać siedziała w samochodzie bez ruchu.

- Nie udało mi się dorosnąć - powiedział bardzo cicho Quinn. - jeden z twoich przodków się o to postarał.

Ash rozsiadł się na masce i zaczął wymachiwać długimi no­gami

Ash odwrócił głowę i znów się do niego uśmiechnął.

Ash wzruszy! ramionami, skupiając wzrok na południowej stronie horyzontu.

Ash poczuł się nieswojo.

Ash zeskoczył z maski i się wyprostował.

Quinn nie zareagował na tę uwagę.

Rozdział 4

Jednak w dziennym świetle wszystko wygląda inaczej. W gorącym, mglistym słonecznym blasku sierpniowego słońca, o poranku Mary-Lynnette jakoś nie potrafiła poważnie myśleć o tym, żeby sprawdzić, czy pani Burdock żyje. To po prostu śmieszne. Poza tym miała dużo roboty - za niecałe dwa tygodnie zaczyna się szkoła. Pod koniec czerwca Mary-Lynnet­te wydawało się, że lato będzie trwać wiecznie i nigdy nie po­wie: „Ojej, jak te wakacje zleciały". A tymczasem, w połowie sierpnia, myślała: „Ojej, jak te wakacje zleciały".

Potrzebne mi ubrania, pomyślała. Nowy plecak, zeszyty i kilka niebieskich długopisów. I muszę dopilnować, żeby Mark też wszystko miał, bo sam się tym nie zajmie, a Claudine nigdy go do tego nie zmusi.

Claudine, ich macocha - bardzo ładna Belgijka, z brązowy­mi kręconymi włosami i ciemnymi błyszczącymi oczami - była starsza od Mary-Lynnette tylko o dziesięć lat, a wyglądała jesz­cze młodziej. Zatrudnili ją jako pomoc domową pięć lat temu, kiedy mama się rozchorowała. Mary-Lynnette lubiła Claudine. ale ta w roli matki zupełnie się nie sprawdzała. Markiem zajmo­wała się więc Mary-Lynnette.

Więc nie mam czasu, żeby iść do pani B. Cały dzień spędziła na zakupach. O pani Burdock pomyśla­ła znów dopiero wieczorem.

Pomagała wynosić naczynia z jadalni, gdzie zwykle jedli ko­lację, oglądając telewizję.

Ojciec lekko się skrzywił. Claudine ściągnęła usta. Mark uśmiechnął się promiennie.

- Mam nadzieję, że porządnie - powiedział.

Kiedy wchodziła z powrotem do jadalni, dopadła ją pewna myśl.

Chiloąuin Road odchodzi od Kahneta, drogi, przy której stoi jej dom. I dom pani B. Z Chiloąuin na farmę Burdocków są tylko trzy kilometry.

Na pewno nie ma to żadnego związku. Chyba że wtedy w ogrodzie dziewczyny zakopywały małego zielonego ludzika, który uprowadził Vica i Todda, zakpiła w duchu.

Jednak nie dawało jej to spokoju. Tej samej nocy, w tej sa­mej okolicy wydarzyły się dwie naprawdę dziwne rzeczy. W ma­leńkiej, spokojnej miejscowości, która nigdy nie była świadkiem niczego ekscytującego.

O, zadzwonię do pani B. Upewnię się, że nic jej nie jest, a potem będę się z siebie śmiała.

Telefon u Burdocków dzwonił i dzwonił. Nikt nie podnosił słuchawki, a automatyczna sekretarka się nie włączyła. Mary-Lynnette zaczęła się czuć nieswojo, ale zachowywała spokój. Wiedziała, co zrobi.

Zaczepiła Marka wchodzącego na górę.

- Ekhm, nic. Zupełnie nic. Jęknęła, ale odpuściła.

Słońce chowało się za horyzont. Chodzili tą drogą setki ra­zy, żeby dostać się na wzgórze. Tyle że dzisiaj Mark zamiast teleskopu niósł sekator, a Mary-Lynnette zdjęła z latarki czer­wony filtr.

- Wiesz, co mnie przeraża? - odezwał się Mark. - Że chyba cię rozumiem.

Zanim dotarli na farmę Burdocków, zapadła już ciemność. Przed nimi, na zachodzie, nad domem wisiała gwiazda Arktur, która delikatnie migotała na czerwono.

Mary-Lynnette nie zamierzała się bawić z rozklekotaną furtką. Stanęła za krzewami czarnych porzeczek, gdzie parkan leżał na ziemi.

Dom był podobny do jej domu, ale miał mnóstwo dro­biazgów w wiktoriańskim stylu. Mary-Lynnette uważała, że wyszukane obramowania i ornamenty nadają mu dziwacz­ny charakter - ekscentryczny, jak pani Burdock. Spojrzała w okno na piętrze, za roletą dostrzegła cień poruszającej się postaci.

Dobrze, przynajmniej wiem, że ktoś tu jest. Mark zaczął się ociągać, kiedy schodzili porośniętą chwa­stami ścieżką.

- I obejrzyj grób Wielkiej Stopy. Przy okazji możesz trochę

pokopać. Nie ma mowy.

- O rany - mruknęła Mary-Lynnette. - No to schowaj się gdzieś tutaj i módl się, żeby cię nie zobaczyły, kiedy podejdę do drzwi. Z sekatorem przynajmniej będziesz miał wytłumaczenie, jeśli cię znajdą w ogrodzie.

Kiedy Mark zrobił naburmuszoną minę, wiedziała, że wy­grała.

- Uważaj - ostrzegła go niespodziewanie, kiedy zaczął się oddalać.

Machnął lekceważąco ręką, nie odwracając się.

Kiedy zniknął z pola widzenia, zapukała do drzwi. Później kilka razy uderzyła kołatką. Słyszała, jak po domu niesie się od­głos stukania, ale drzwi nikt nie otwierał.

Zaczęła walić mocniej. Miała nadzieję, że zaraz zobaczy pa­nią B.. drobną, z chropowatym głosem i niebieskawymi włosa­mi, ubraną w starą bawełnianą sukienkę. Ale tak się nie stało. Nikt nie wyszedł.

Przestała się silić na grzeczność - teraz łomotała w drzwi i pięścią, i kołatką. W tym szale uświadomiła sobie, że jest prze­rażona.

I to całkiem mocno. Miała wrażenie, że traci grunt pod sto­pami. Pani Burdock zawsze otwierała drzwi. A Mary-Lynnette na własne oczy widziała, że ktoś jest w domu.

Więc dlaczego nie otwiera?

Serce biło jej jak oszalałe. Czuła nieprzyjemny ucisk w żo­łądku.

Powinnam stąd zwiewać i zadzwonić do szeryfa Akersa. On chyba wie, co robić w takich sytuacjach. Ale jakoś trudno jej było znaleźć w sobie choćby okruch wiary w zdolności ojca Todda. Strach i frustrację wyładowała na drzwiach.

Które się otworzyły. Nagle. Pięść zawisła w powietrzu, a Mary-Lynnette przez chwilę czuła czystą panikę, strach przed nieznanym.

- W czym mogę pomóc?

Łagodny, pięknie modulowany głos. Dziewczyna - prześlicz­na. Ze szczytu wzgórza Mary-Lynnette nie widziała, że brązowi' włosy rozświetlone są lśniącymi orzechowymi pasemkami, rysy twarzy klasyczne, a wysoka postać zgrabna i szczupła.

A kim innym możesz być. pomyślała Mary-Lynnette. Prze­cież „rowan" to jarzębina, a nigdy nie widziałam nikogo, kto bardziej by ją przypominał.

- Twoja ciotka mi o tobie mówiła. Nazywam się Mary-Lyn­nette Carter, mieszkam tam wyżej, przy Kahneta Road. Pewnie mijałyście mój dom po drodze.

Rowan najwyraźniej nie zamierzała się spoufalać. Ma taką

słodką, dostojną twarz i cerę. która przypomina płatki białej or­chidei, pomyślała Mary-Lynnette.

- Chciałam się tylko z wami przywitać, przedstawić się i spytać, czy czegoś nie potrzebujecie.

Rowan wyglądała już mniej wyniośle, niemal się uśmiecha­ła, a jej brązowe oczy nabrały ciepłego wyrazu.

- Miło z twojej strony. Dziękujemy, ale niczego nam nic brakuje... Naprawdę wszystko mamy.

Mary-Lynnette zorientowała się, że Rowan bardzo grzecz­nie właśnie zakończyła rozmowę. Szybko rzuciła kolejny temat.

Mary-Lynnette wystarczyła ta chwila zawahania. Jej wcześ­niejsze podejrzenia i panika natychmiast znów doszły do głosu. Poczuła nagłe olśnienie i chłód, jakby ktoś dźgnął ją ostrzem z lodu.

- Mogłabym z nią chwilę porozmawiać? - spytała pewnym, niemal radosnym głosem. - Poprosisz ją? Mam coś dość waż­nego do powiedzenia... - Zrobiła ruch, jakby zamierzała prze­kroczyć próg.

Rowan blokowała wejście.

- Oj. niestety. W tej chwili to niemożliwe.

Ciężko było w to wierzyć, kiedy patrzyło się na słodką, po­ważną twarz kuzynki pani Burdock. Nie wyglądała groźnie. Ale Mary-Lynnette zauważyła coś jeszcze. Rowan była boso. Stopy miała kredowobiałe, jak resztę ciała, i mocno zbudowane. Jakby stworzone do biegania. Z dziką prędkością.

Kiedy podniosła wzrok, za Rowan stanęła inna dziewczyna: z ciemnozłotymi włosami, mleczną skórą i żółtymi oczami.

- Jesteś przyjaciółką ciotki Opal? - spytała Kestrel. Żółty­

mi oczami zmierzyła Mary-Lynnette. najpierw z dołu do góry. a potem z góry na dół.

- Tak, wpadam czasami pomóc jej... - O Boże, tylko nie palnij „w ogródku" - ...przy kozach. Hm, chyba wspomniała wam. że trzeba je doić co dwanaście godzin?

Mina Rowan zmieniała się powoli. Serce Mary-Lynnette za­biło z całej siły. Pani B. przenigdy nie wyjechałaby, nie zosta­wiając poleceń dotyczących kóz.

- Oczywiście, że nam powiedziała - zapewniła gładko Rowan, chwilę za późno.

Mary-Lynnette zaczęły się pocić dłonie. Kestrel ani na mo­ment nie spuszczała z niej przeszywającego, beznamiętnego, uporczywego wzroku. Jak sęp wpatrujący się w ofiarę.

- Cóż, już późno, a na pewno macie co robić. Nie powinnam wam przeszkadzać.

Rowan i Kestrel spojrzały na siebie, potem na Mary-Lynnette, wlepiając w jej twarz cynamonowo brązowe i złote oczy. . Mary-Lynnette znów poczuła ucisk w żołądku.

- Nie, nie idź jeszcze. Może wejdziesz? - wymamrotała Kestrel.

Rozdział 5

Mark, ciągle mrucząc pod nosem, krążył wokół zakątka . z tyłu domu. Co on tu w ogóle robi?

Niełatwo było się dostać do ogrodu. Musiał przedzierać się przez przerośnięte krzewy rododendronu i czarnych jagód, któ­re tworzyły gęsty żywopłot. Kiedy w końcu wyłonił się z tunelu mięsistych zielonych liści, nie od razu zrozumiał to, co zoba­czył. Z rozpędu zrobił jeszcze kilka kroków.

Ej, stój. Tam jest dziewczyna.

Ładna dziewczyna. Niewiarygodnie piękna dziewczyna Widział ją wyraźnie w blasku lampy oświetlającej ganek. Mia­ła platynowe włosy aż do bioder, delikatne jak u dziecka. Przy każdym kroku owiewały ją niczym miękki jedwab. Była maleń­ka. Drobnokoścista.

Ubrana w jakąś staromodną koszulę nocną tańczyła do... reklamy leasingu. Na schodach ganku stal zdezelowany radio­odbiornik. Był też czarny kociak - zerknął na Marka i pomknął się ukryć w ciemności.

- Złyyyyy kredyt. beeeeez kredytu, nieeee martw się, zabierzeeeemy cię... - świergotało radio.

Tańczyła, unosząc ręce nad głową. Lekko jak puszek, po­myślał Mark. przyglądając się ze zdumieniem. I to światło... Co z tego, że wszystko wygląda kiczowato?

Reklama się skończyła i zaczęła się piosenka country Dziewczyna zrobiła obrót i zobaczyła Marka. Przystanęła z rę­kami nad głową, skrzyżowanymi w nadgarstkach. Jej oczy zro­biły się wielkie, a usta się otworzyły.

Boi się. pomyślał Mark. Mnie. Nie wyglądała już wdzięcz­nie. Miotała się. żeby chwycić radio, obmacywała je. potrząsała nim. Najwyraźniej usiłowała znaleźć wyłącznik, jej nerwowość była zaraźliwa. Mark odruchowo upuścił sekator i doskoczył do niej, żeby wziąć radio. Przekręcił tarczę na górze, szybko uci­nając piosenkę. Przyglądał się dziewczynie, a ona patrzyła na niego srebrno zielonymi oczami. Oboje oddychali szybko, jakby właśnie rozbroili bombę.

- Ja też nic cierpię country - odezwał się po minucie Mark, wzruszając ramionami.

Nigdy wcześniej tak nie zagadywał do dziewczyny. Ale też nigdy wcześniej żadna dziewczyna się go nie przestraszyła. I to w dodatku tak mocno - wydawało mu się, że widzi krew pul­sującą w bladoniebieskich żyłach pod przezroczystą skórą jej szyi.

I nagłe przestała wyglądać na przerażoną. Zagryzła war­gę i zachichotała. Ciągle się uśmiechając, zamrugała i kich­nęła.

Spoza czego? - pomyślał Mark.

Obrzuciła go długim, pełnym podziwu spojrzeniem.

Przyglądała mu się szeroko otwartymi zielonymi oczami.

Czy ona się z niego nabija? W jej twarzy nie było szyderstwa czy kpiny. Wyglądała tajemniczo... I niewinnie. Może jest

ś psychiczna? Dzieciaki ze szkoły Dewitt miałyby niezły ubaw. Nie grzeszyły tolerancją.

- Słuchaj - powiedział szorstko. - Jeżeli będę mógł coś dla ciebie zrobić... wiesz, gdybyś kiedykolwiek wpakowała się w kłopoty, to daj mi znać, dobra?

Przechyliła głowę. Jej rzęsy rzucały cień w świetle ganku Bez odrobiny nieśmiałości uważnie mu się przyglądała, jak­by musiała się z nim oswoić. Nie spieszyła się. W końcu się uśmiechnęła, a w policzkach zrobiły jej się małe dołki. Serce Marka drgnęło niespodziewanie.

Mark też to usłyszał - przeraźliwy huk w gąszczu rododen­dronów i krzewów czarnych jagód z tyłu ogrodu. Odgłos był dziwny, szalony, ale Jade zareagowała nieprawdopodobnie. Za­marła, jej ciało stężało i zaczęło drżeć, oczy skierowała w stronę zarośli. Wyglądała na przerażoną.

- Hej - odezwał się łagodnie Mark i dotknął jej ramie­nia. - Nic się nie stało. Pewnie jakaś koza uciekła; one potrafią przeskoczyć każdy płot...

Kręciła głową.

Nie czuje? Mark zrobił jedyną rzecz, jaka w tej sytuacji przyszła mu do głowy: objął dziewczynę.

- Nic się nie bój - uspokoił ją łagodnie. Nie mógł nie za­uważyć, że jest jednocześnie zimna i gorąca, miękka i cudownie

prężna pod nocną koszulą. - Zaprowadzę cię do domu. co? Tam będziesz bezpieczna.

- Puść - zawołała opryskliwie Jade, krzywiąc się. - Może

będę musiała walczyć. - Wywinęła mu się z objęć i znów stanęła twarzą do krzaków. - Stój za mną.

No trudno, jest stuknięta. To nic. Chyba się w niej zako­chałem.

Stanął za nią.

Kolejny trzask z krzaków. Nie ulegało wątpliwości, że to coś znacznie większego od kozy. Mark zastanawiał się gorącz­kowo, czy to możliwe, żeby wapiti przeszedł sto pięćdziesiąt kilometrów od jeziora Waldo. kiedy ciszę przeszył krzyk.

Ludzki, a właściwie, co gorsza, prawie ludzki. Potem roz­legł się plącz - na pewno nie ludzki - najpierw ledwie słyszal­ny, po chwili przeszywający i bliski. Mark oniemiał. Kiedy za­wodzenie w końcu ustało, dało się słyszeć łkanie i jęk. później zapadła cisza.

Mark odetchnął i zaklął.

Mówiła dziwnie, jakby przez zaciśnięte zęby. Stała do niego ty­łem, więc nie widział jej twarzy, ale dłonie miała rozczapierzone.

- Jade - ponaglił ją Mark. Nieźle przestraszony chciał ucie­kać, ale nie mógł jej zostawić. Żaden porządny facet by się tak nie zachował.

Za późno. Krzewy czarnej porzeczki od południowej strony się zatrzęsły, rozdzieliły i... coś z nich wyszło.

Mark miał wrażenie, że serce przestało mu bić. ale o dziwo, mógł się ruszać. Brutalnie odsunął Jade na bok. Stanął przed nią, żeby zmierzyć się z tym, co czai się w ciemności.

Mary-Lynnette przedzierała się przez gąszcz czarnych po­rzeczek. Ręce i nogi miała podrapane; czuła, jak o jej ciało ocie­rają się dojrzałe czarne owoce. Chyba wybrała złe miejsce na pokonanie żywopłotu, ale nie zastanowiła się nad tym wcześ­niej. Myślała o Marku, o tym, żeby go jak najszybciej znaleźć i uciec.

Boże, niech tu będzie, modliła się w duchu. Cały i zdrowy, a nigdy o nic więcej nie poproszę.

Przedarła się przez ostatni rząd krzewów do ogródka. Póź­niej wszystko potoczyło się błyskawicznie. Najpierw dostrze­gła Marka i poczuła ulgę. Potem chwilowe zaskoczenie. Mark zasłaniał dziewczynę, wyciągając ręce jak obrońca koszy­kówki.

Nagle, tak szybko, że Mary-Lynnette ledwie nadążyła wzro­kiem, dziewczyna rzuciła się biegiem w jej stronę. Mark zaczai krzyczeć.

- Nie. to moja siostra!

Dziewczyna zatrzymała się krok przed Mary-Lynnette. To była ta najmłodsza, srebrnowłosa. Z bliska Mary-Lynnette wi­działa jej zielone oczy i skórę tak przezroczystą, że przypominała kryształ kwarcu.

- Jade, to moja siostra - zawołał znów Mark. - Ma na imię Mary-Lynnette. Nic ci nie zrobi. Mary. powiedz, że nie zamie­rzasz jej skrzywdzić.

Skrzywdzić? Mary-Lynnette nie wiedziała, o czym on mó­wi, i nie chciała wiedzieć. Dziewczyna miała urodę tak niezwy­kłą jak siostry, a w oczach - niemal srebrnych - coś, co przypra­wiało Mary-Lynnette o dreszcze.

Spodziewała się. że brat posłucha natychmiast. Przecież nie chciał tu przychodzić, a teraz znajdował się w szponach dziew­czyny!

Ale nie zapytała. Zwyczajnie zabrakło jej odwagi. Chciała tylko jak najprędzej się stąd ulotnić.

- Mark. proszę...

Spojrzał na nią i dopiero w tej chwili zauważył, jak bardzo jest roztrzęsiona.

- Uhm... no. dobra. - Odwrócił się do Jade. - Słuchaj, wracaj już do domu. Tam nic ci nie grozi. Czy... kiedyś będę mógł jeszcze wpaść?

Mary-Lynnette nie przestawała go ciągnąć. Poczuła ulgę.

Kiedy wreszcie się ruszył. Skierowała się w stronę krzewów pączkowych. przez które przedarła się do ogrodu.

- Lepiej przejdźcie tamtędy. Tam jest ścieżka - wskazała Jade.

Mark natychmiast skręcił gwałtownie. Mary-Lynnette omal się nie przewróciła. Kiedy odzyskała równowagę, dostrzegła sporą przerwę między krzewami rododendronu na tyłach ogro­du. Sama na pewno by jej nie wypatrzyła.

Kiedy znaleźli się przed żywopłotem, Mark obejrzał się za siebie. Mary-Lynnette też się odwróciła.

Stąd Jade była tylko ciemną postacią. Podświetlone od tyłu włosy, które wyglądały jak srebrna aureola, roztaczały wokół niej blask. Mary-Lynnette usłyszała, że Mark wstrzymuje od­dech.

- Oboje kiedyś wpadnijcie - zaprosiła ich serdecznie. - Po­możecie nam doić kozy. Ciotka Opal zostawiła dokładne wska­zówki przed wyjazdem.

Mary-Lynnette była jak ogłuszona. Przedarła się przez dziurę, kręcąc głową.

- Mark, co się stało tam, w ogrodzie? - spytała, kiedy zna­leźli się na drodze.

Mark wyglądał na zmartwionego.

Mark prychnął.

- Nawet nie wiem, jak one wyglądają. Widziałem tylko Jade i była tam cały czas. - Spojrzał na siostrę ponuro. - Chyba nie chodzi ci ciągłe po głowie jakiś horror?

Mary-Lynnette nie odpowiedziała. Usiłowała zebrać rozbie­gane myśli.

Nie wierzę. A jednak Jade to powiedziała. O kozach i ciot­ce Opal.

Rowan na pewno wcześniej nic wiedziała o kozach. I myśla­łam, że te wakacje ciotki wymyśliła sobie na poczekaniu...

Dobra, może się myliłam. Ale to wcale nie znaczy, że po­wiedziała prawdę. Ułożyły sobie całą tę historyjkę, a Rowan po prostu jest kiepską aktorką. A może...

- Mark, to zabrzmi dziwacznie... ale czy Jade nie miała przy sobie telefonu komórkowego?

Przystanął i zmierzył siostrę długim powolnym spojrzeniem, które wyraźniej niż słowa mówiło, co o tym myśli.

Dokładnie to samo powiedziała Rowan. Mary-Lynnette nagle poczuła się, jakby miała paranoję; odnosiła wrażenie, że wszyscy dookoła są w zmowie. Chciała mu powiedzieć o kolegach, ale już zrezygnowała.

No, weź się w garść, dziewczyno. Nawet Mark myśli logicznie. Możesz przynajmniej to racjonalnie przeanalizować, zanim biegniesz do szeryfa Akersa.

Prawda jest taka, że spanikowałaś, stwierdziła Mary-Lynnette z brutalną szczerością. Kierujesz się przeczuciem i zupełnie zapomniałaś o logice. Nie masz żadnych dowodów. Uciekłaś.

Powiesz szeryfowi, że coś podejrzewasz, bo zauważyłaś Rowan mocne nogi?

Nie masz żadnych dowodów, powtórzyła w duchu. Poza...

Jęknęła mimowolnie.

- Wszystko sprowadza się do tego, co jest w ogrodzie - powiedziała na głos.

- Co? - Mark, który szedł przy niej w pełnym napięcia milczeniu, nagle przystanął.

Mark wybuchnął.

- Zanim co? - krzyknął, aż słowa poniosły się echem. - Co ty wygadujesz? Do jakiego szeryfa?

Mary-Lynnette patrzyła na niego. Nie zdawała sobie spra­wy, że brat podchodzi do całej tej sytuacji zupełnie inaczej niż ona. Dlaczego, pomyślała, dlaczego on jest...

- Chciałaś, żebyśmy sprawdzili, gdzie jest pani B., no i sprawdziliśmy - stwierdził dobitnie. - Powiedziały nam. I wi­działaś Jade. Wiem, że jest trochę inna, jak pani B., ekscen­tryczna. Ale czy wygląda na osobę, która mogłaby komukol­wiek zrobić krzywdę? No, wygląda?

Jasne, zakochał się w niej, pomyślała Mary-Lynnette. Albo przynajmniej bardzo polubił.

Teraz była już całkiem zdezorientowana.

Niby dobrze, że Mark zainteresował się dziewczyną - tylko szkoda, że jest stuknięta. A nawet gdyby miała lekkiego świra, trudno. Ale tu chodzi o mordercze szaleństwo. Tak czy siak. nie można donieść na nową dziewczynę Marka, zwłaszcza bez dowodów.

Ciekawe, czy ona też go lubi? - zastanawiała się Mary-Lyn­nette. Nic ulega wątpliwości, że jedno było gotowe bronić dru­giego, kiedy się pojawiłam.

- Nie, masz rację - powiedziała na głos zadowolona, że po­ćwiczyła dziś kłamanie. - Nie wygląda na osobę, która mogłaby komuś zrobić krzywdę. Dam sobie spokój.

Z tobą. A jutro w nocy, kiedy będziesz myślał, że obserwuję gwiazdy, zakradnę się tam. Zabiorę ze sobą łopatę. I może kij do obrony przed wilkami.

Rozdział 6

Dlaczego jej po prostu nie zabiłyśmy? - spytała Kestrel. Rowan i Jade spojrzały na siebie. W niewielu rzeczach się zgadzały, ale w kwestii Kestrel bez wątpienia były jedno­myślne.

Kestrel wzruszyła ramionami.

- No to sobie odpuścimy - stwierdziła Kestrel bez żalu Rowan pokręciła głową.

Zaczęły się sprzeczać. Jade oparła brodę o łepek Tiggy'ego i patrzyła przez okno kuchenne. Myślała o Marku Carterze który ma rycerskie serce. Na samą myśl o nim ogarniało ją przy­jemne, zakazane uczucie. U nich nie było zbyt wielu wolnych ludzi. Nigdy jej nie kusiło, żeby złamać zasady świata nocy i za­kochać się w człowieku. Ale tutaj... owszem, bardzo ją ciągnęło do Marka Cartera. Zupełnie jak zwykłą dziewczynę.

Zadrżała z rozkoszy. Kiedy próbowała wyobrazić sobie, że się zakochuje, Tiggy nagle zeskoczył na podłogę i puścił się bie­giem przez kuchnię. Miał najeżone futro.

Jade znów spojrzała za okno. Nic nie widziała. Ale. czuła...

- Tam w ogrodzie coś dziś było - powiedziała do sióstr. Rowan i Kestrel dalej się kłóciły. W ogóle jej nie usły­szały.

Mary-Lynnette otworzyła oczy i kichnęła. Zaspała. Pro­mienie słońca dosięgały już krawędzi jej granatowych za­słon.

Wstawaj i bierz się do roboty, nakazała sobie. Ale nadal le­żała, ścierając z oczu sen i starając się obudzić. Lubiła siedzieć po nocach.

Pokój był duży, pomalowany na zgaszony niebieski kolor. Mary-Lynnette sama przyczepiła do sufitu świecące w ciem­ności gwiazdy i planety. Do lustra na szafie przykleiła naklejkę samochodową z napisem: „Gonię asteroidy". Na ścianach po­wiesiła gigantyczną wypukłą mapę Księżyca, plakat ze .,Sky-Gazers Almanach" i fotografie Plejady. Mgławicy Końskiego Łba i całkowitego zaćmienia z 1995 roku.

To było schronienie Mary-Lynnette, miejsce, do którego uciekała, kiedy czuła się nierozumiana. Noc dawała jej poczu­cie bezpieczeństwa.

Ziewnęła i poczłapała do łazienki, chwytając po drodze dżinsy i koszulkę. Kiedy schodziła po schodach, czesząc włosy, usłyszała dobiegające z salonu odgłosy.

Claudine... i drugi, męski. Nie, nie Marka - w weekendy brat zwykle chodził do swojego przyjaciela Bena. Głos należał do kogoś obcego.

Zerknęła przez kuchnię. Na kanapie w salonie siedział chłopak. Widziała tylko tył jego głowy z popielatymi włosami. Wzruszyła ramionami i właśnie miała otworzyć lodówkę, kiedy usłyszała własne imię.

- Mary-Lynnette jest jej dobrą przyjaciółką - mówiła Clau­dine z lekkim akcentem. - Kilka lat temu pomagała postawić zagrodę dla kóz.

Rozmawiają o pani B.!

Mary-Lynnette intensywnie wpatrywała się poza kuchnię, stojąc zupełnie nieruchomo. Widziała, jak Claudine lekko i uj­mująco wzrusza ramionami.

- Chyba chodziło o mleko. Teraz codziennie ma świeże. Nie musi fatygować się do sklepu. Ale nie wiem. Sam zapy­taj. - Roześmiała się.

Nie będzie łatwo, pomyślała Mary-Lynnette. Czemu zjawił się tu jakiś obcy chłopak i wypytuje o panią B.?

Jasne. To na pewno policjant. Albo agent FBI. Chociaż miał za młody głos jak na gliniarza; chyba że został przysłany do szkoły Dewitt jako wtyczka. Mary-Lynnette przeszła w głąb kuchni: stąd widziała go w lustrze.

Poczuła rozczarowanie.

Wyglądał zdecydowanie za młodo na agenta FBI. Bardzo chciała, żeby był bystrym, spostrzegawczym, ostrym detekty­wem, ale niestety. Okazał się po prostu najprzystojniejszym chłopakiem, jakiego w życiu widziała.

Szczupły i elegancki, przypominał wielkiego oswojonego kocura. Wyciągnięte długie nogi trzymał skrzyżowane w kost­kach pod ławą. Miał wyraziste rysy twarzy, lekko skośne szel­mowskie oczy i rozbrajający leniwy uśmiech.

Nie tylko leniwy, doszła do wniosku. Bezmyślny. Pusty Wręcz głupi. Starała się nie zwracać uwagi na wygląd. Cudowni chłopcy, którzy wyglądali jak wielkie popielate kocury, nie mie­li żadnej motywacji, żeby rozwijać umysł. Byli egocentryczni i próżni. A poziom ich IQ wystarczał ledwie do tego. żeby uga­niać się za dziewczynami.

Ten chłopak sprawiał wrażenie lekko nieprzytomnego, jak­by nie wiedział, co się wokół niego dzieje.

Nie obchodzi mnie. po co tu przylazł. Idę na górę.

Akurat wtedy podniósł dłoń i pomachał palcami. Odwró­cił się lekko. Nie spojrzał na Mary-Lynnette. ale dał jasno do zrozumienia, że mówi do kogoś z tyłu. Teraz w lustrze widziała jego profil.

- Tak. - Otworzyła lodówkę i zaczęła hałasować. - Zeszłam tylko po sok i wracam na górę.

Serce waliło jej jak oszalałe - z zawstydzenia i ze złości. Widocznie zobaczył ją w lustrze. Pewnie sobie pomyślał, że ona gapi się na niego z powodu wyglądu. Bo ludzie zawsze wlepiali w niego wzrok. Wielkie mi halo, idź stąd.

- Poczekaj - zawołała Claudine. - Chodź tu i porozmawiaj chwilę.

Nie. Mary-Lynnette wiedziała, że to dziecinna i głupia re­akcja, ale nic nie mogła na to poradzić. Brzęknęła butelką soku brzoskwiniowego o butelkę wody mineralnej Calistoga.

- Poznaj siostrzeńca pani Burdock - krzyknęła Claudine. Mary-Lynnette zamarła.

Stała w chłodnym powietrzu bijącym z lodówki i bezmyśl­nie wpatrywała się w regulator temperatury na tylnej ściance. Odstawiła butelkę z sokiem. Nie patrząc, wyjęła colę z sześciopaku.

Jakiego siostrzeńca? Nie przypominam sobie, żeby starusz­ka wspominała o siostrzeńcu.

To prawda, nie rozmawiała z panią Burdock za wiele o jej rodzinie, dopóki nie okazało się, że przyjeżdżają dziewczyny.

Więc to siostrzeniec pani B. Dlatego o nią pyta. Ale czy on wie? Czy jest w zmowie z siostrami? A może przeciwko nim?

Całkowicie zdezorientowana weszła do salonu.

- Mary-Lynnette. to Ash. Przyjechał w odwiedziny do ciot­ki i do sióstr - oznajmiła Claudine. - Ash. oto Mary-Lynnette. Przyjaciółka twojej ciotki.

Ash wstał. Ruszał się wolno i zmysłowo. Jak kot; nawet lek­ko się przeciągnął.

- Cześć.

Podał jej rękę. Mary-Lynnette chwyciła ją palcami mokrymi i zimnymi od puszki z colą i spojrzała mu w oczy.

- Cześć.

A właściwie wyglądało to tak: Mary-Lynnette weszła, wle­piając oczy w dywan. Widziała buty Nike i dziurawe na kola­nach dżinsy Asha. Kiedy się podniósł, spojrzała na koszulkę

z ciemnym wzorem - czarnym kwiatem na białym tle, pewnie symbolem jakiejś grupy rockowej. A gdy jego ręka znalazła się w polu widzenia Mary-Lynnette. automatycznie wyciągnęła swoją, mamrocząc pod nosem coś na powitanie. Spojrzała mu w twarz, dotykając dłoni. I...

Tę właśnie chwilę ciężko opisać.

Kontakt.

Coś się wydarzyło.

Ej, czy ja cię przypadkiem nie znam?

Nie znała. W tym rzecz. A czuła, że powinna. Miała też wrażenie, jakby ktoś sięgnął do jej wnętrza i dotknął kręgosłu­pa przewodem elektrycznym pod napięciem. Okropnie nieprzy­jemne. Ale jakimś cudem wszystko to razem wywoływało drżą­ce oszołomienie jak...

Jak wtedy, kiedy patrzyła na Mgławicę Laguna. Albo wyob­rażała sobie galaktyki zgromadzone w skupiska, coraz większe i większe, aż czuła, że się zapada.

Teraz też się zapadała. Nie widziała nic poza jego oczami Były dziwne, zmieniały kolor jak gwiazda oglądana przez gęstą atmosferę. Raz niebieskie, raz złote, raz fioletowe.

Och, niech to zniknie. Nie chcę tego.

- Miło widzieć tu nową twarz, prawda? Nudno nam tu tak samym - powiedziała Claudine, lekko podnieconym tonem.

Wyrwana z transu Mary-Lynnette zareagowała, jakby Ash właśnie podał jej mangustę, nie rękę. Odskoczyła, pa­trząc wszędzie, byle nie na niego. Cudem uratowała się przed wpadnięciem do szybu górniczego - tak właśnie teraz się czuła.

- No tak... - odezwała się Claudine z wdzięcznym akcen­tem. - Hm... - Owijała wokół palca kosmyk kręconych czar­nych włosów, a robiła to tylko wtedy, kiedy była skrajnie zde­nerwowana. - Wy się znacie?

Zapadła cisza.

Powinnam coś powiedzieć, pomyślała oszołomiona Mary-Lynnette. wpatrując się w kamienny kominek. Zachowuję się jak wariatka i przynoszę wstyd Claudine.

Ale co tu się właściwie dzieje?

Nieważne. Później będę się martwić. Z trudem przełknęła linę i wysiliła się na uśmiech.

- Na jak długo przyjechałeś?

Popełniła błąd; spojrzała na Asha. I wszystko się powtórzy-, ale nie tak intensywnie jak wcześniej, może dlatego, że go

nie dotykała. Ale znowu przeszył ją prąd.

A on wyglądał jak porażony kocur. Najeżony. Nieszczęśli­wy. Zaskoczony. No, przynajmniej otrzeźwiał, pomyślała Ma­ry-Lynnette. Przyglądali się sobie, a pokój wirował i zrobił się różowy.

Spiorunował ją spojrzeniem.

Claudine po cichu kląskała, sprzątając sok pomidorowy. Mary-Lynnette zrobiło się żal macochy, ale nie mogła poświęcić jej uwagi. Cała skupiała się na stojącym przed nią chłopaku, na walce z nim, na odpychaniu go od siebie. Na otrząśnięciu się z dziwnego odczucia, że jest jednym z dwóch pasujących do siebie puzzli, które właśnie się połączyły.

- Słuchaj... - powiedziała stanowczo.

- Słuchaj... - odezwał się opryskliwie w tej samej chwili. Oboje zamilkli i znów spojrzeli na siebie groźnie. W końcu

Mary-Lynnette udało się odwrócić wzrok. Coś tłukło jej się po głowic...

- Ze jesteś złym chłopcem i że jak dorośniesz, będziesz

nie jeszcze gorszy.

- No to się nie pomyliła - przyznał z nieco łagodniejszym razem twarzy, jakby znalazł się na znajomym gruncie.

Serce Mary-Lynnette zaczęto bić wolniej. Zorientowała się, że jeżeli się skupi, jest w stanie zapanować nad dziwnymi uczu­ciami. Łatwiej było, kiedy nie patrzyła na Asha.

Oddychaj głęboko, przykazała sobie. Jeszcze. Dobra, wyjaś­nijmy sobie parę rzeczy. Na razie zapomnij o tym, co się stało Ustal ważne fakty.

Po pierwsze, ten chłopak jest bratem dziewczyn. Po drugie, może brał udział w spisku przeciwko pani B. Po trzecie, jeżeli nie, może posiada jakąś pomocną informację. Na przykład, czy ciotka zostawiła testament, a jeżeli tak, kto dostanie rodzinne klejnoty.

Spojrzała na Asha kątem oka. Trochę się uspokoił. Oddy­chał o wiele wolniej. Oboje wyluzowali.

Czemu? Co w tym złego, że znam dziewczyny?

Ash spróbował się uśmiechnąć, ale wyszła mu marna kopia poprzedniego leniwego uśmiechu.

- Właściwie tak. - Znów się uśmiechnął, tym razem wyszło

mu lepiej. - Jesteśmy staroświecką rodziną. Bardzo staroświecką.

Mary-Lynnette zaniemówiła. Potem nagle poczuła się szczęśliwa. Nie musiała już myśleć o morderstwach ani o tym, co ten chłopak wie. Zastanawiała się tylko nad tym. co mu zrobi.

- Więc jesteście staroświecka rodziną - powtórzyła, robiąc krok do przodu.

Skinął głową.

Jasne. Mary-Lynnette zrobiła kolejny krok w stronę Asha. który cały czas się uśmiechał.

Fzzzz! Iskry. Mary-Lynnette odskoczyła. Ash też, spogląda­jąc na swoją dłoń, jakby go zdradziła.

Mary-Lynnette ogarnęła niewytłumaczalna ochota, żeby powalić Asha na podłogę i przydusić go sobą. Nigdy wcześniej żaden chłopak nie wywoływał w niej takich emocji.

Pod wpływem nagłego impulsu kopnęła Asha w piszczel.

Jęknął i zrobił kilka podskoków do tyłu. Zniknął mu z twa­rzy wyraz leniwego zadowolenia. Wyglądał na przerażonego.

- Lepiej już sobie idź - powiedziała uprzejmie Mary-Lyn­nette. Zaskoczyło ją własne zachowanie. Nigdy nie była bru­talna. Widocznie gdzieś głęboko tkwiło w niej coś, o co sama siebie nie podejrzewała.

Claudine oddychała ciężko i kręciła głową. Ash cały czas podskakiwał, ale nigdzie się nie wybierał. Mary-Lynnette znów

do niego podbiegła. Mimo że był od niej o pół głowy wyższy, cofnął się z lękiem i zdziwieniem.

- Hej. słuchaj, ty chyba sobie nie zdajesz sprawy, co ro­bisz - wycedził. - Gdybyś wiedziała...

Mary-Lynnette znów dostrzegła w jego oczach lśnienie, przypominające błysk noża w świetle. Nagle przestał wyglądać głupawo i znajomo. Stał się groźny.

- Idź nękać kogoś innego - warknęła Mary-Lynnette. Za­mierzyła się nogą. żeby znów go kopnąć.

Otworzył usta. ale zaraz je zamknął. Cały czas trzymając się za piszczel, spojrzał na Claudinc i zdobył się na zbolały, budzą­cy litość uśmiech.

- Dziękuję bardzo za całą pani...

Mary-Lynnette była przerażona. Może jego klasa też oma­wiała tę lekturę. Ale nie wyglądał na takiego, co rzuca cytatami z Szekspira.

- Baw się dobrze z siostrami - rzuciła, zatrzaskując drzwi Oparła się o nie i próbowała złapać oddech. W całym ciele czuła mrowienie, jakby zaraz miała zemdleć.

Nie byłabym zaskoczona, gdyby go zamordowały. Cała ta rodzina jest dziwna.

Przerażająco dziwna, pomyślała Mary-Lynnette. Gdyby wierzyła w zabobony, naprawdę wpadłaby w panikę. Miała złe przeczucie, że coś się stanie...

Claudine przyglądała się jej z salonu.

Mary-Lynnette leniwie wzruszyła ramionami. Oszołomie­nie ustępowało, ale po głowie krążyła niezliczona ilość pytań.

Claudine patrzyła na nią badawczo, w końcu pokręciła głową

- Pamiętam, jak mój młodszy brat. kiedy miał cztery lata. w piaskownicy popchnął dziewczynkę na twarz. W ten sposób chciał pokazać, że ją lubi.

Mary-Lynnette puściła tę uwagę mimo uszu.

Mary-Lynnette prychnęła.

- Nieważne. Po prostu pogadaliśmy sobie miło. To sympa­tyczny chłopak. I tyle.

Serce Mary-Lynnette biło szybko.

Nie myliła się. Teraz była tego pewna. Sprawa Todda i Vica miała związek z przyjazdem sióstr i tym, co się stało z panią B. (Ale jaki?

Dowiem się, pomyślała.

Rozdział 7

Okazało się, że wcale nie tak łatwo odnaleźć Todda i Vicu. Późnym popołudniem Mary-Lynnette weszła do sklepu wielobranżowego w Briar Creek. gdzie sprzedawano wszystko od gwoździ i pończoch po groszek konserwowy.

- Cześć, Bunny. Nie widziałeś przypadkiem Todda albo Vica?

Bunny Marten uniosła wzrok znad lady. Była ładna, miała blond włosy, okrągłą twarz z dołkami w policzkach i nieśmiałe spojrzenie. Chodziła z Mary-Lynnette do jednej klasy.

- Sprawdzałaś w Gold Creek Bar? Mary-Lynnette skinęła głową.

- A u nich w domu? W drugim sklepie? W biurze szeryfa/ W biurze szeryfa mieściły się również siedziba władz miej­skich i biblioteka publiczna.

- Wiem tyle co i ty. - Zawahała się, spoglądając na swoje skórki przy paznokciach, które odpychała małym, tępo zakoń­czonym drewnianym patyczkiem. - Słyszałam, że czasem cho­dzą do Mad Dog Creek. - Wymownie spojrzała na koleżanki,' wielkimi błękitnymi oczami.

Mad Dog Creek... No, super, Mary-Lynnette się skrzywiła

Bunny krytycznie spojrzała na swoje paznokcie.

- Owocnych łowów - rzuciła w roztargnieniu. Mary-Lynnette wyszła ze sklepu, mrużąc oczy w gorą­cym, mglistym sierpniowym słońcu. Main Street nie była długa. Stało przy niej kilka ceglanych i kamiennych budynków z czasów gorączki złota w Briar Creek i kilka nowoczesnych budynków, z odpadającym tynkiem. Todda i Vica w żadnym z nich nie było.

No i co teraz? Mary-Lynnette westchnęła. Do Mad Dog Creek prowadził szlak zawsze zarośnięty chwastami i ob­stawiony pułapkami. Każdy doskonale wiedział, że tam się strzela.

Jeżeli są w Mad Dog Creek, to pewnie polują, pomyślała. Nie wspominając o piciu, a może i o narkotykach. Broń i piwo. No i jeszcze to ciało.

Zwłoki znaleziono rok temu, mniej więcej o tej porze. Męż­czyzna z plecakiem - prawdopodobnie turysta. Nikt nie wie­dział, kim jest ani jak zginął - ciało było za bardzo wysuszone i nadjedzone przez zwierzęta. Ale ludzie mówili, że nad strumy­kiem zeszłej zimy latały duchy.

Mary-Lynnette znów westchnęła i wsiadła do swojego kombi.

Stary, zardzewiały samochód wydawał straszne dźwięki, kiedy się przyspieszało, ale był jej. Robiła wszystko, żeby utrzy­mać go na chodzie. Kochała ten wóz, bo z tyłu miał mnóstwo miejsca, gdzie mogła położyć teleskop.

Na jedynej stacji benzynowej w Briar Creek spod siedzenia wyjęła składany nóż do owoców i zaczęła majstrować przy za­rdzewiałej zakrętce wlewu benzyny.

Troszkę do góry... prawie, prawie... teraz przekręcić...

Zatyczka się otworzyła.

- Myślałaś kiedyś, czy nie zająć się włamywaniem do sej­fów? - odezwał się głos za nią. - Masz rękę.

- Cześć, Jeremy. - Mary-Lynnette się odwróciła. Uśmiechnął się oczami - jasnobrązowymi, z niewiarygod­nie długimi rzęsami.

Gdybym miała się zakochać - ale na razie nie zamie­rzam - to na pewno w takim chłopaku jak on. Nie w żadnym blondynie, któremu się zdaje, że może dobierać znajomych Siostrom.

Tak czy siak, to próżne rozważania, bo Jeremy nie umawia! się z dziewczynami. Był samotnikiem.

Wziął butelkę z płynem i zaczął myć przednią szybę. Wpraw­nie, delikatnie, ze skupieniem.

Mary-Lynnette musiała tłumić śmiech, ale doceniała, że Je­remy nie wyśmiewa porysowanej szyby i przeżartych rdzą wy­cieraczek. Zawsze miała dziwne poczucie więzi z tym chłopa­kiem. Jako jedyny z Briar Creek wydawał się chociaż trochę zainteresowany astronomią - pomógł jej zbudować model Układu Słonecznego w ósmej klasie i oczywiście oglądał z nią zaćmienie Księżyca w zeszłym roku.

Rodzice Jeremy'ego zmarli w Bedford, kiedy był niemow­lakiem, a do Briar Creek przywiózł go wuj - dziwny człowiek. Często wyprawiał się na poszukiwania złota w dziczy Klamath. Któregoś dnia po prostu nie wrócił.

Od tamtej pory Jeremy mieszkał sam w przyczepie w lesie. Imał się różnych zajęć; pracował też na stacji benzynowej, żeby zarobić na życie. Nie miał tak ładnych ciuchów jak inne dzie­ciaki, ale nie zależało mu na tym, a w każdym razie nie dawał tego po sobie poznać.

Końcówka węża paliwa kliknęła. Mary-Lynnette zoriento­wała się, że śni na jawie.

Ręka Jeremy'ego, którą wyciągał, żeby wziąć od niej dwudziestodolarowy banknot, zatrzymała się w pół drogi.

- Wyszedłem w południe. - Pokręcił głową. - Ale nie sły­szałem rano żadnych strzałów znad strumyka. Zresztą chyba nie było ich tam całe lato. Ciągle im powtarzam, żeby się trzy­mali z daleka.

Mówił cicho, spokojnie, bez emocji, ale Mary-Lynnette podejrzewała, że Todd i Vic mogą się go bać. Nigdy nie sły­szała, żeby Jeremy wdał się w bójkę. Ale czasami w jego po­ważnych brązowych oczach pojawiał się przerażający błysk. Jak-by w tym spokojnym chłopaku tkwiła jakaś prymitywna i śmiertelna siła, zdolna wyrządzić wiele szkody, gdyby zosta­ła uwolniona.

- Mary-Lynnette, wiem, że to nie moja sprawa, ale... cóż, myślę, że nie powinnaś się spotykać z tymi chłopakami. Jeżeli naprawdę chcesz ich znaleźć, pójdę z tobą.

Och. Poczuta ciepły przypływ wdzięczności. Nie zamie­rzała prosić ]eremy'ego o pomoc, ale miło, że to zapropo­nował.

- Dzięki. Dam sobie radę.

Patrzyła, jak Jeremy idzie do budki po resztę dla niej. Jak to jest być zdanym na siebie od dwunastego roku życia? Mo­że potrzebuje wsparcia? Może powinna poprosić tatę, żeby dał mu jakąś robotę przy domu? Jeremy pracował dla wielu ludzi w okolicy. Trzeba tylko uważać - wiedziała, że chłopak niena­widzi litości.

- Wiem. - Wyciągnęła rękę po pieniądze, ale on ich nie wy­puścił. Zrobił za to coś dziwnego: rozchylił jej palce jedną dło­nią, a drugą wsunął banknoty i monety. Później zacisnął jej pal­ce. Trzymał ją za rękę.

Moment fizycznego kontaktu zaskoczył Mary-Lynnette i wzruszył. Patrzyła na szczupłe, śniade dłonie Jeremy'ego, na złoty sygnet z czarnym wzorem, który miał na palcu.

Jeszcze bardziej się zdziwiła, kiedy spojrzała mu w oczy. Dostrzegła w nich szczery niepokój i... szacunek. Przez chwilę odczuwała dziki i zupełnie niewytłumaczalny impuls, żeby o wszystkim powiedzieć Jeremy'emu. Ale już sobie wy­obrażała, co on pomyśli. Zawsze kierował się zdrowym roz­sądkiem.

No dobra, i co teraz?

Większość dnia zmarnowała na szukanie Todda i Vica. A te­raz, mając w głowie wspomnienie poważnych brązowych oczu Jeremy'ego, zastanawiała się, czy od początku nie był to głupi pomysł.

Brązowe oczy... A jakiego koloru oczy miał ten wielki blond kocur? Dziwne, ale nie mogła sobie przypomnieć. W pewnym momencie wyglądały na brązowe - wtedy akurat opowiadał o staroświeckiej rodzinie. Ale kiedy mówił, że lubi dziewczyny z charakterem, widziała mdły błękit. A gdy pojawił się w nich ten dziwny błysk noża, stały się lodowato szare.

Kogo to obchodzi? Niech sobie będą i pomarańczowe. Jedź do domu. Przygotuj się na wieczór.

Jakim cudem Nancy Drew zawsze odnajdywała łudzi, któ­rych chciała przesłuchać?

Dlaczego? Dlaczego ja?

Ash gapił się na żółty cedr pochylony nad strumykiem. Je­mu z kolei przypatrywała się wiewiórka za głupia, żeby usunąć się ze słońca. Na kamieniu obok jaszczurka podniosła najpierw jedną nogę, a potem drugą.

To nie w porządku.

Przecież nigdy w to nie wierzył.

Zawsze miał szczęście. A w każdym razie udawało mu się uciec, choćby o włos, od katastrofy. Ale tym razem katastrofa już nastąpiła, powodując całkowitą zagładę.

Wszystko, czym jest... w co wierzył na swój temat... mógłby to stracić w ciągu pięciu minut? Przez dziewczynę, prawdopo­dobnie stukniętą i na pewno bardziej niebezpieczną niż wszyst­kie trzy jego siostry razem wzięte?

Doszedł do ponurego wniosku. Nie. Nie trzeba było pięciu minut. Wystarczyło zaledwie pięć sekund.

Znał mnóstwo całkiem miłych dziewczyn. Czarownic o tajemniczym uśmiechu, ponętnych wampirek, zmienno-kształtnych z fajnymi futrzanymi ogonami. Nawet ludzkie dziewczyny w szpanerskich sportowych samochodach, które pozwalały gryźć się w szyję. Dlaczego nie mogła to być któ­raś z nich?

No trudno, nie była. Nie ma sensu się zastanawiać, gdzie tu sprawiedliwość. Pytanie tylko, co z tym zrobić. Siedzieć i cze­kać, aż przeznaczenie zmiażdży go jak ciężarówka?

„Przykro mi z powodu twojej rodziny'', powiedział Quinn. Może w tym cały szkopuł? Widocznie jest ofiarą genów Redfer-nów Bez przerwy ściągali na siebie kłopoty i na każdym kroku zadawali się z ludźmi.

Więc co, będzie czekał na powrót Quinna i przedstawi mu to usprawiedliwienie? „Przykro mi, ale nie jestem w stanie so­bie poradzić z sytuacją, nie mogę nawet dokończyć dochodze­nia".

Gdyby tak zrobił, Quinn wezwałby Starszych. Ash czuł, że twarz mu tężeje. Zmrużonymi oczami popa­trzył na wiewiórkę, która nagle jednym susem skoczyła na drze­wo, zostawiając po sobie błysk rudego futerka. Jaszczurka prze­stała się ruszać.

Nie, nie zamierza czekać, aż przeznaczenie go wykończy. Zrobi wszystko, co się da, żeby uratować sytuację i honor ro­dziny.

I to dziś wieczorem.

- Zrobimy to dziś wieczorem - oznajmiła Rowan. - Kiedy będzie zupełnie ciemno, zanim pojawi się księżyc. Przeniesie­my ją do lasu.

Kestrel uśmiechnęła się wielkodusznie. Wygrała sprzeczkę.

Zapadł zmierzch. Mary-Lynnette spojrzała na zegarek. Reszta rodziny spokojnie spędza wieczór - ojciec czyta książkę

Dziwne, od lat nie mówił czegoś takiego. Claudine wyma­chiwała drutami, zagryzając wargi.

- Może powinien pójść z tobą Mark - zasugerowała, nie podnosząc wzroku.

O Boże, myśli, że jestem szurnięta, jęknęła w duchu Mary-Lynnette. Właściwie nie mam do niej żalu.

Nie spakowała teleskopu. Na tylne siedzenie wrzuciła szpa­del. Zawiesiła sobie na szyję aparat fotograficzny, a do kieszeni wsunęła latarkę.

Zaparkowała u stóp wzgórza. Zanim wyjęła szpadel, sta­nęła na chwilę, żeby uważnie spojrzeć na północny wschód, na konstelację Perseusza.

Akurat teraz nie było żadnych meteorytów. Dobrze. Z klu­czykami w dłoni odwróciła się, żeby otworzyć tylną klapę kom­bi, i gwałtownie podskoczyła.

- O Boże!

Mało nie wpadła na Asha.

- Cześć.

Puls jej szalał, a kolana miała miękkie. Ze strachu, wytłu­maczyła sobie. To wszystko.

- Przez ciebie omal nie dostałam zawału! - sapnęła. - Za­wsze tak się zakradasz?

Spodziewała się cwanej odpowiedzi, żartobliwej pogróż­ki albo flirciarskiej zaczepki. Tymczasem Ash zmarszczył brwi i spojrzał na nią markotnie.

- Nie. Co ty tu robisz?

Serce Mary-Lynnette pominęło kilka uderzeń. Jednak usły­szała, jak własnym głosem odpowiada stanowczo:

- Oglądam gwiazdy. Jak co noc. Może chcesz sobie to za­notować dla policji?

Spojrzał najpierw na nią, potem na samochód.

- Obserwujesz gwiazdy?

- Oczywiście. Z tego wzgórza. - Wskazała ręką. Przyglądał się aparatowi fotograficznemu.

- Nie masz teleskopu - zauważył sceptycznie. - Aha, pew­nie jest w samochodzie?

Uświadomiła sobie, że cały czas ściska kluczyki z zamiarem otwarcia bagażnika.

Robiła wszystko, żeby się odwrócił. Nie miała tylko odwagi go dotknąć. Była już tak nabuzowana adrenaliną, że fizyczny kontakt pewnie by ją wykończył.

- Odwróć się - poleciła.

Zamknął na chwilę oczy, a potem wykonał polecenie, znów unosząc lornetkę.

Zerknęła na niego przelotnie.

- Tak. Większość ludzi tego nie dostrzega. To mgławica Trójlistna Koniczyna.

- A co to za ciemne linie? Mary-Lynnette zamarła.

Zapomniała o wojskowym tonie. Cofnęła się o krok. Przyglądała mu się ze zdumieniem i z przyspieszonym bi­ciem serca.

Opuścił lornetkę i spojrzał na Mary-Lynnette.

Ale Mary-Lynnette już zobaczyła, co chciała. Nie potrafiła stwierdzić, jakiego koloru są teraz jego oczy, bo tęczówki były ledwie widzialnymi pierścieniami wokół wielkiej jak u kota źre­nicy.

O, mój Boże... ile on musi widzieć. Gwiazdy wielkości ós­mego rzędu, może dziewiątego. Niesamowite, gołym okiem dostrzegać gwiazdę dziewiątego rzędu; kolory gwiezdnych obłoków - lśniący róż gorącego wodoru, tlen połyskujący zielono-niebieskimi odcieniami; tysiące innych gwiazd...

To było głupie. Nie myślała, co robi. Ale kiedy dotknęła je­go skóry, poczuła się tak. jakby zamknęła obwód elektryczny. Przeszył ją prąd. Ash zabrał swoją rękę i popatrzył na Mary--Lynnette.

Przez sekundę stali twarzą w twarz jak zahipnotyzowani. Potem jakby przeszła między nim błyskawica. Mary-Lynnette się odsunęła.

Więcej tego nie zniosę. O Boże, dlaczego w ogóle tu stoję i z nim rozmawiam? Dość mnie jeszcze czeka. Muszę znaleźć ciało.

- To nie lekcja astronomii. - Sięgnęła po lornetkę. Głos lek­ko jej drżał. - Idę na wzgórze.

Nie spytała, dokąd on się wybiera. Nieważne, byle trzymał się od niej z daleka.

Zawahał się na chwilę, potem oddal lornetkę, ostrożnie, że­by nie dotknąć przy tym Mary-Lynnette.

Dobrze, pomyślała. Oboje czujemy to samo.

Mary-Lynnette stała jak wryta. Z wściekłości i niedowie­rzania aż zabrakło jej słów. A może Ash wie, że to one zabiły ciotkę, i chce mnie chronić? - pomyślała po chwili. Jak Jeremy.

- Czemu? - zdołała spytać mimo ściśniętego gardła. Pokręcił opuszczoną głową.

- Po prostu uważam, że znajomość z tobą mogłaby im za­szkodzić. Są dość podatne na wpływy. Nie chcę, żeby uczyły się nieodpowiednich rzeczy.

Mary-Lynnette wypuściła powietrze. A więc to tak.

- Ash? Niech cię diabli wezmą - rzuciła słodkim głosem.

Rozdział 8

Mijała godzina, odkąd ruszył na wschód. Nie miała pojęcia po co. W tamtym rejonie nie było nic poza dwoma stru­mieniami, mnóstwem drzew i... jej domem. Miała nadzieję, że próbuje dostać się do miasta, ale nie ma pojęcia, jak to daleko.

Dobra, poszedł, teraz o nim zapomnij. Przed tobą niebez­pieczne zadanie. On nie ma z tym związku. Wątpliwe, żeby wie­dział, co się stało z panią B.

Wzięła łopatę i pomaszerowała na zachód. Myślała tylko o tym, co ją czeka.

Nie boję się tego zrobić, nie boję się, nie boję... Oczywiście, że się boję.

Może i dobrze, dzięki temu będzie ostrożna. Załatwi spra­wę szybko i po cichu. Wejdzie do środka przez dziurę w żywo­płocie, zrobi trochę szybkich wymachów łopatą i zniknie, za­nim ktoś ją zobaczy.

Starała się nie wyobrażać sobie tego, co odkryje, o ile się nie myli.

Ostrożnie podeszła do farmy Burdocków, kierując się na północ, a później zawróciła na południowy wschód, żeby wejść od tyłu posiadłości. Okoliczne tereny były zdziczałe, porośnięte sumakiem jadowitym, niedźwiedzią trawą i kanianką, nie licząc wszechobecnych krzaków czarnych porzeczek i janowca. Za­czynały się pojawiać dęby i buki. Zanosiło się na to, że pastwi­ska niedługo zamienią się w las.

Nie wierzę, że to robię, pomyślała Mary-Lynnette, kiedy zna­lazła się przed żywopłotem okalającym ogród. Ze też się na to od­ważyła. Zamierzała wtargnąć na teren sąsiadki i oglądać zwłoki, a mimo to nie panikowała. Choć, owszem, miała lekkiego stracha.

Może nic jestem taka, za jaką zawsze się uważałam?

Ogród był ciemny i pachnący. Nie z powodu irysów i żonkili zasadzonych przez panią B. ani rosnącej dziko wierzbówki, ani krwawiących serc. Z powodu kóz.

Mary-Lynnette przywarła do żywopłotu, kierując spojrze­nie na wysoką, strzelistą sylwetkę domu. "tylko w dwóch ok­nach paliło się światło.

Proszę, żeby mnie nie zobaczyły i żebym nie narobiła hałasu.

Nie spuszczając wzroku z domu, ostrożnie szła drobnymi krokami do miejsca, gdzie ziemia była naruszona. Kilka pierw­szych uderzeń łopatą ledwie wzruszyło powierzchnię.

Dobra. Przyłóż się bardziej. I nie patrz na dom. Nie ma sen­su. Jak wyjrzą przez okno, to cię zobaczą i nic nie poradzisz.

Kiedy opierała stopę na szpadlu, coś zaszeleściło w rodo­dendronach z tyłu.

Zamarła, pochylona nad szpadlem.

Spokojnie, przykazała sobie. To nie siostry. Ani Ash. Pew­nie jakieś zwierzę.

Nasłuchiwała. Z zagrody kóz dobiegło żałosne beczenie. To nic takiego. Chyba zając. Kop.

Wyciągnęła łopatę z ziemi i znowu usłyszała dziwny odgłos Szszszsz.

Sapanie. Potem szelest. Okropnie głośny ten zając.

Co cię obchodzą jakieś szurania? - uspokajała się Ma­ry-Lynnette. Nie ma tu żadnych niebezpiecznych zwierząt A ciemności się przecież nie boję. To moje naturalne otoczenie Kocham noc.

Jednak dziś wieczorem, nie wiedzieć czemu, czuła się ina­czej. Może z powodu zajścia z Ashem, które wytrąciło ją z rów­nowagi? Przez niego była zdezorientowana i niezadowolona Ale teraz coraz bardziej się przekonywała, że mrok nie sprzyja ludziom. Człowiek, ze swoim słabym wzrokiem, przytępionym słuchem i ograniczonym węchem, nie jest stworzony do mrocz­nego życia.

Szszszsz.

Może i mam przytępiony słuch, ale to akurat słyszę dobrze. W krzakach węszy coś dużego.

Jakie zwierzę może tam być? Na pewno nie jeleń, one tro­chę prychają. Brzmiało to jak odgłos czegoś większego od ko­jota. Niedźwiedź?

Nagle usłyszała inny dźwięk - energiczne szeleszczenie su­chych, mięsistych liści rododendronu. W słabym świetle domu widziała, że gałęzie się poruszają, coś usiłuje się spomiędzy nich wydostać...

Wychodzi.

Chwyciła szpadel i zaczęła biec. Nie w stronę dziury w ży­wopłocie ani domu - oba miejsca były zbyt niebezpieczne. Po­gnała do koziej zagrody.

Tutaj mogę się bronić, przegonić to, uderzyć szpadlem...

Problem w tym, że stąd nic nie było widać. Zagroda miała wprawdzie dwa okna, ale brudne, a na dworze panowała ciem­ność. Mary-Lynnette nie widziała nawet kóz, chociaż je sły­szała.

Nie włączaj latarki. Od razu się wydasz. Stała zupełnie bez ruchu i nasłuchiwała odgłosów z ze­wnątrz. Nic.

Osaczał ją zapach zwierząt. Warstwy słomy owsa i rozkła­dających się bobków śmierdziały i podwyższały temperaturę w zagrodzie. Spoconymi dłońmi chwyciła szpadel.

Nigdy nikogo nie uderzyłam... odkąd jako dziecko biłam się z Markiem... ale, kurczę, dzisiaj rano kopnęłam nieznajo­mego.

Miała nadzieję, że drzemiąca w niej brutalność ujawni się w odpowiednim momencie.

Koza zaczęła obwąchiwać jej ramię. Mary-Lynnette strąciła szorstki łeb. Druga nagle zaczęła beczeć. Mary-Lynnette zagry­zła wargi.

O Boże, usłyszałam coś. Koza też.

Czuła smak przygryzionej wargi. Uświadomiła sobie nagle, że krew ma smak miedzi i strachu. Coś otworzyło drzwi zagrody. Wpadła w panikę.

Ściga ją coś potwornego. Coś, co węszy jak zwierzę, ale potrafi otworzyć drzwi jak człowiek. Widziała jednak tylko ciemny cień. Nie wyłączyła latarki - czuła tylko impuls, żeby

zamachnąć się łopatą i załatwić potwora, zanim ten ją załatwi. Czuła dreszcz pierwotnej agresji.

Obie kozy beczały. Mary-Lynnette dzwoniło w uszach. Mark wsunął się głębiej.

Mary-Lynnette nie wiedziała, jak zareagować. Brat najwy­raźniej znajdował się w innym świecie - szczęśliwym, jasnym - gdzie najgorszą rzeczą, jaka może się przydarzyć dziś wieczo­rem, jest zawstydzenie.

- Posłuchaj - powiedziała w końcu. - Jestem twoją siostrą. Nie mam żadnego powodu, żeby robić cię w konia ani oczerniać kogoś, kogo lubisz. Nie wyciągam też pochopnych wniosków, nie mam wybujałej wyobraźni. Mówię całkiem poważnie: z ty­mi dziewczynami jest coś nie tak.

Mark otworzył usta, ale nie dała mu dojść do słowa.

- Więc teraz możesz wierzyć tylko w dwie rzeczy. Albo w to, że zupełnie zbzikowałam, albo że to wszystko prawda Myślisz, że jestem wariatką?

Pomyślała o przeszłości, o nocach, kiedy lgnęli do siebie, kiedy matka chorowała; o książkach, które czytała mu na głos.

o tym. że zaklejała mu skaleczenia plastrem i dawała dodatko­we ciastka na deser. I wyczuwała, że Mark też to wspomina. Ty­le ich łączy. Zawsze będą ze sobą mocno związani.

A ja sądziłam, że wszystko przez te blond włosy, prychnęła w duchu Mary-Lynnette. Ale ze mnie idiotka.

Była przejęta i zaskoczona zmianą, jaka zaszła w Marku, ale przede wszystkim przerażona. Śmiertelnie przerażona. Jej chorowity, cyniczny brat w końcu znalazł kogoś, na kim mu zależy, a jego wybranka prawdopodobnie pochodzi od Lukrecji Borgii.

Nie widziała twarzy Marka, ale słyszała szczerą prośbę w jego głosie.

Przerwała. Oboje gwałtownie zwrócili głowy w stronę okna zagrody. Na zewnątrz zapaliło się światło.

- Zamknij drzwi - syknęła takim tonem, że Mark natych­miast wykonał polecenie. - I siedź cicho - dodała, przyciągając go do ściany. Ostrożnie wyjrzała przez okno.

Przez tylne drzwi domu najpierw wyszła Rowan, za nią Jade, a na końcu Kestrel. Ta ostatnia niosła szpadel.

O mój Boże.

- Co się dzieje? - Mark usiłował wyjrzeć przez okno. Mary-Lynnette zakryła mu usta dłonią. Dziewczyny znowu kopały w ogrodzie. Tym razem nie widziała żadnego pakunku w worku na śmie­

ci. W takim razie, co one robią? Zacierają ślady? Chcą zabrać

'to do domu i spalić albo poćwiartować?

Serce waliło jej jak oszalałe.

Mark wdrapał się wyżej i wyglądał przez okno. Mary-Lyn­nette słyszała, jak brat nabiera powietrza i się krztusi. Może usiłuje wymyślić jakieś niewinne wytłumaczenie. Ścisnęła go za ramię.

Oboje obserwowali dziewczyny, które na zmianę brały szpa­del. Mary-Lynnette była coraz bardziej zadziwiona ich siłą. Jade wyglądała przecież na tak kruchą.

Za każdym razem, kiedy jedna z sióstr rozglądała się po ogrodzie, Mary-Lynnette zamierało serce. Nie widzą nas, nie słyszą, nie złapią, uspokajała się.

Hałda ziemi nabrała pokaźnych rozmiarów, wtedy Rowan i Kestrel sięgnęły do dziury. Wyjęły długi pakunek w worku Wydawał się sztywny i zaskakująco lekki.

Po raz pierwszy Mary-Lynnette zastanawiała się, czy nie jest zbyt lekki jak na ciało. Albo za sztywny... Jak długo trwa stężenie pośmiertne?

Mark niemal sapał.

Dziewczyny niosły pakunek do dziury w żywopłocie. Mark zaklął.

Umysł Mary-Lynnette pracował na przyspieszonych obro­tach.

Nie czas na kłótnie. W głębi duszy Mary-Lynnette cieszyła się, że będzie miała wsparcie.

- No dobra - westchnęła. - Tylko ani mru-mru.

Zmartwiła się, gdy siostry zniknęły im w gęstej ciemności Ale kiedy przecisnęła się z Markiem przez dziurę w żywopło­cie, dostrzegła przed sobą błysk. Maleńkie, drżące białe światło Miały latarkę.

Bądź cicho, poruszaj się ostrożnie. Mary-Lynnette nie od­ważyła się powiedzieć tego na głos. ale w myślach powtarzała bez przerwy, jak mantrę. Całą świadomość skupiała na małej i światła, która była dla nich drogowskazem, jak ogon komety

w ciemności.

Światło zaprowadziło ich na południe, do szkółki jedlicy. Po chwili wchodzili już do lasu.

Dokąd one to niosą? - zastanawiała się Mary-Lynnette. Z wysiłku drżały jej mięśnie - próbowała iść najszybciej, jak się da, a przy tym bezszelestnie. Mieli szczęście - na ziemi zalegała gruba ściółka z igliwia. Było pachnące, lekko wilgotne i tłumiło odgłosy kroków. Mary-Lynnette prawie nie słyszała podążające­go za nią Marka; raz tylko syknął, kiedy się skaleczył.

Wydawało się im, że droga ciągnie się w nieskończoność. Było ciemno jak w grobie i Mary-Lynnette szybko przestała się orientować, gdzie są. Nie wiedziała też, jak wrócą.

O Boże, chyba zwariowałam, że się na to zdecydowałam, a w dodatku ciągnę ze sobą Marka. Jesteśmy w środku lasu ze stukniętymi dziewczynami...

Światło znieruchomiało.

Mary-Lynnette się zatrzymała, wyciągając rękę, na którą zaraz wpadł Mark. Wpatrywała się w jasny promień, czy się nie oddala.

Nie. Nie zmieniało miejsca. Było skierowane na ziemię. - Podejdźmy bliżej - wyszeptał Mark prosto do ucha sio­stry.

Skinęła głową i zaczęła się skradać tak wolno i cicho, jak tylko mogła. Co kilka kroków przystawała, żeby sprawdzić, czy zaraz nie oświetlą jej latarką.

Nie. Położyła się na ziemi i przeczołgała ostatnie trzy metry do skraju polany, na której stały dziewczyny. Stąd miała dobry widok.

Kestrel odgarnęła łopatą igliwie i wykopywała dół.

Mary-Lynnette poczuła, że Mark przyczołgał się za nią, zgniatając paprocie. Wiedziała, że brat widzi to samo, co ona.

Tak mi przykro, Mark. Tak mi przykro.

Dłużej nie dało się zaprzeczać faktom. Mary-Lynnette mia­ła pewność. Nie musiała nawet zaglądać do worka.

Jak później odnajdę to miejsce? Jak zapamiętać, żeby przy­prowadzić szeryfa? Czuła się jak w labiryncie z gry komputero­wej - dookoła jednostajny las iglasty.

Zagryzła dolną wargę. Podłoże z wilgotnych igieł było mięk­kie, sprężyste i nawet wygodne. Mogą czekać tak długo, aż sio­stry pójdą, a później jakoś oznaczyć drzewa. Zrobić zdjęcia Przywiązać skarpetki do gałęzi.

Na polanie w świetle latarki ukazała się dłoń odkładająca szpadel. Później Rowan i Kestrel wzięły pakunek w worku - wi­docznie latarkę trzyma Jade. pomyślała Mary-Lynnette - i opuś­ciły go do dziury.

Dobrze. Teraz zakopią i zabiorą się stąd.

Strumień światła ukazał Rowan - schylała się po szpa­del. Szybko zaczęła zakopywać dół ziemią. Mary-Lynnette by­ła szczęśliwa. Już niedługo, pomyślała i po cichu odetchnęła z ulgą.

I nagle na polanie wszystko się zmieniło.

Światło latarki gwałtownie zaczęło się kołysać. Mary-Lyn­nette przylgnęła do ziemi. W jasnej smudze widziała postać -złote włosy okalające twarz. Kestrel. Stała przodem do Marka i Mary-Lynnette. napięta i nieruchoma. Nasłuchiwała. I nasłu­chiwała.

Mary-Lynnette leżała bez ruchu, z otwartymi ustami, stara­jąc się oddychać bezgłośnie. Coś się pod nią poruszało w mięk­kim, sprężystym podłożu. Gąsienice i stonogi. Ale nawet nie drgnęła, kiedy coś zaczęło ją łaskotać w plecy pod koszulką.

Tak wytężała słuch, aż dzwoniło jej w uszach. W lesie pano­wała absolutna cisza. Mary-Lynnette słyszała tylko oszalałe bicie własnego serca, pulsujące aż w gardle. W głowie jej dudniło.

Bała się.

I to nie był zwykły strach. Czegoś takiego nie przeżywała, odkąd skończyła dziewięć czy dziesięć lat. To upiorny strach przed czymś, czego istnienia nie jest się nawet pewnym.

Nie wiadomo czemu, patrząc na Kestrel w ciemnym lesie, z przerażeniem pomyślała o potworach. Miała okropne prze­czucie.

Och, Boże, nie powinnam ciągnąć tu Marka.

Mark oddychał głośno. Nie przypominało to świstu, raczej prychanie kota. Takie odgłosy wydawał, kiedy był mały i miał problemy z płucami.

Kestrel zesztywniała. Odwróciła głowę, jakby chciała zloka­lizować źródło hałasu.

Och, Mark, nie. Wstrzymaj oddech...

Wszystko wydarzyło się bardzo szybko.

Kestrel rzuciła się do przodu. Biegła z niewiarygodną pręd­kością. Nikt nie porusza się tak szybko... Żaden człowiek...

Kim są te dziewczyny?

Widziała urywki okolicy, jak w stroboskopowym świetle. Kestrel skacze. Ciemne drzewa dookoła. Ćma w strumieniu światła.

Kestrel dopada czegoś.

Chroń Marka...

Jeleń. Kestrel złapała jelenia. Umysł Mary-Lynnette był pe­łen chaotycznych, rozkołysanych migawek. Obrazów bez sen­su. Przemknęła jej przez głowę dzika myśl, że to wcale nie Ke­strel, ale krwiożerczy dinozaur z filmu. Bo Kestrel poruszała się tak jak on.

A może to nie jeleń? Mary-Lynnette widziała pod szyją biały kolor, tak czysty jak koronkowy żabot. I ruchome, czarne oczy. Jeleń zaryczał. Nie wierzę.

Chyba mnie wzrok myli...

Zwierzę leżało na ziemi, wymachując smukłymi nogami. Kestrel się z nim szarpała. Twarz miała zanurzoną w jego białej szyi. Obejmowała ją rękami.

Znów ryk. Gwałtowne, konwulsyjne szarpnięcie.

Światło latarki błądziło po całej polanie. Nagle się zatrzy­mało. Na samej krawędzi jasnego strumienia Mary-Lynnette dostrzegła dwie postaci, zbliżające się do Kestrel. Też chwyci­ły jelenia. Po ostatnim spazmie przestał walczyć. Wszystko za­marło. Mary-Lynnette dostrzegła włosy Jade, tak delikatne, że w ciemności światło podkreślało pojedyncze kosmyki.

Na cichej polanie nad jeleniem klęczały trzy osoby. Ryt­micznie poruszały ramionami. Mary-Lynnette nie rozpozna­wała, co robią, ale scena wydawała się jej znajoma. Oglądała ją w filmach dokumentalnych. O dzikich psach, lwach czy wil­kach, które pożywiają się upolowaną zdobyczą.

Zawsze się starałam być bacznym obserwatorem. A teraz trudno mi uwierzyć własnym oczom.

Mark szlochał.

O Boże, chcę go stąd zabrać. Pomóż nam odejść.

Poczuła się tak, jakby nagle ustąpił paraliż. Warga znów krwawiła - widocznie tak mocno ją zagryzała, obserwując jele­nia. Usta wypełnił miedzianokrwisty smak.

- Chodź - wyszeptała niemal bezgłośnie, przesuwając się do tyłu. Gałęzie i igły drapały ją w brzuch, bo podciągnęła jej się koszulka. Chwyciła Marka za ramię. - Chodź!

Poderwał się na równe nogi.

- Mark! - Podniosła się na kolana i usiłowała ściągnąć go na ziemię.

Odepchnął ją brutalnie. Zrobił krok do przodu. Nie...

- Jade!

Szedł na polanę.

Mary-Lynnette ruszyła za bratem. I tak się wydali, więc nie ma znaczenia, co zrobi Mark. Chciała być z nim.

- Jade! - krzyknął i chwycił latarkę. Skierował strumień światła wprost na małą hałdę na skraju polany. Odwróciły się do niego trzy twarze.

Umysł odmawiał Mary-Lynnette posłuszeństwa. Domyślać się, co robią dziewczyny - to jedno, a zobaczyć z bliska - drugie. Trzy piękne buzie, białe w świetle latarki... z czymś, co wyglą­dało na roztartą szminkę na ustach i brodach. W kolorze krwi­stej czerwieni, w malinowym odcieniu.

Ale to nie szminka ani sok z malin. To krew, którą splamio­na była też biała szyja jelenia.

Piją krew jelenia...

O Boże, naprawdę...

Właściwie, przypominając sobie sceny z horrorów, spodzie­wała się, że dziewczyny sykną, odwrócą się od światła, zasłonią się zakrwawionymi dłońmi i zrobią dzikie miny.

Tak się jednak nie stało. Nie było zwierzęcych odgłosów, przerażającego zawodzenia ani demonicznych grymasów.

Mary-Lynnette stała sparaliżowana strachem, a Mark usiło­wał uspokoić oddech. Jade się wyprostowała.

- Co wy tu robicie? - spytała zmieszana, lekko rozdrażnio­nym głosem. Tak, jak się mówi do chłopaka, który wszędzie za tobą łazi i nęka cię, żebyście poszli na randkę.

Myśli Mary-Lynnette zaczęły wirować.

Zapadła długa cisza. W końcu Rowan i Kestrel wstały. Mark dyszał ciężko, przesuwając strumień światła z jednej dziewczy­ny na drugą.

- To raczej co wy tu robicie?! - krzyknął rozwścieczony. Światło latarki powędrowało w stronę dołu, a potem znów na dziewczyny. - No, co?

- Ja spytałam pierwsza. - Jade zmarszczyła czoło. Gdyby chodziło tylko o nią, Mary-Lynnette zaczęłaby się

zastanawiać, czy sytuacja rzeczywiście jest tak okropna i czy faktycznie grozi im niebezpieczeństwo.

Rowan i Kestrel spojrzały na siebie, później na Marka i Mary-Lynnette. Na widok ich min Mary-Lynnette ścisnęło w gardle.

Mary-Lynnette chciała go chwycić, ale nie mogła się ruszyć. Jade otarła usta grzbietem dłoni.

- Chyba widać? - Odwróciła się do sióstr. - I co teraz? Zapadła cisza.

- Nie mamy wyjścia. Musimy ich zabić - oznajmiła Ke­strel.

Rozdział 9

Słowa Kestrel zabrzmiały w uszach Mary-Lynnette, jakby wy­powiadała je postać z horroru. „Zabić ich, zabić ich, zabić ich".

Mark zaśmiał się bardzo dziwnie.

To będzie dla niego potwornie druzgoczące, pomyślała Ma­ry-Lynnette z niespodziewaną obojętnością. Znaczy, byłoby, gdybyśmy mieli wyjść z tego cało. Ale nie wyjdziemy. Już przed­tem bał się dziewczyn i w ogóle miał pesymistyczne podejście do życia.

- Może usiądziemy? - zaproponowała Rowan, tłumiąc wes­tchnienie. - Musimy się nad tym zastanowić.

Mark odrzucił głowę do tyłu i znowu wybuchnął histerycz­nym śmiechem.

- Czczczemu nie? - powiedział. - Usiądźmy sobie, jasne.

Są szybkie jak charty wyścigowe, pomyślała Mary-Lynnet­te. Jeżeli teraz spróbujemy uciekać, na pewno nas złapią. Ale jeżeli usiądziemy, poczują się swobodniej, wtedy ja odwrócę ich uwagę albo je czymś uderzę...

- Siadaj! - nakazała szorstko Markowi.

Rowan i Kestrel odeszły od jelenia i usiadły. Jade przez chwilę stała z rękami na biodrach, a potem zajęła miejsce obok sióstr.

Mark dalej zachowywał się jak pijany. Wymachiwał la­tarką.

Mary-Lynnette zabrała mu latarkę - była z ciężkiego plasti­ku i metalu, mogła posłużyć za broń.

Część umysłu podpowiadała jej: zaświeć im w oczy w odpo­wiedniej chwili, a później jedną z nich uderz. Inna mówiła: to na pewno ludzie, tylko im się wydaje, że są wampirami, bo ma­ją dziwną dolegliwość, która powoduje anemię. A jeszcze inna: lepiej przyjmij to do wiadomości, taka jest prawda.

Dotychczasowa wizja świata Mary-Lynnette legia w gru­zach.

- Można oszaleć - mówił Mark. - Poznajesz dziewczy­nę, wydaje się całkiem miła, mówisz o niej wszystkim swoim znajomym, a tu się okazuje, że jest wampirem. I jak tu się nie wściec?

O Boże, wpadł w histerię, pomyślała Mary-Lynnette.

Zapadła krótka cisza. Rowan wyglądała na zakłopotaną. W końcu lekko skinęła głową. Wdzięcznie.

Kestrel prychnęła.

- Żeby w okolicy kolejne dwie osoby cierpiały na zanik pa­mięci?

Mary-Lynnette olśniło.

Ona nie jest złośliwa, uświadomiła sobie Mary-Lynnette. Tylko praktyczna. Lwica, jastrząb albo wilk powiedziałyby to samo, gdyby przemawiały ludzkim głosem.

- Sytuacja jest prosta: albo zabijemy, albo zginiemy. Mary-Lynnette mimowolnie poczuła coś w rodzaju fascyna­cji i szacunku.

Mark miał już otwarte oczy. Rowan wyglądała na bardzo smutną. To potworne, mówiła jej mina, ale komuś z nas musi stać się krzywda.

Schyliła głowę, potem ją uniosła i spojrzała w oczy Mary-Lynnette. Ich wzrok spotkał się i zatrzymał. Po chwili twarz Rowan lekko się zmieniła. Dziewczyna skinęła głową.

Mary-Lynnette wiedziała, że w tej chwili porozumiewają się bez słów. Każda uznała drugą za godną rywalkę, skłonną walczyć i umrzeć za rodzinę.

Obie były starszymi siostrami.

Tak, komuś stanie się krzywda, pomyślała Mary-Lynnette. Zagrażasz mojej rodzinie, będę walczyć.

Rowan na pewno zrozumiała. Ale nienawidziła myśli, że musi zabić...

- Nie - odezwał się ktoś stanowczo.

To Jade. Sekundę później już stała z zaciśniętymi dłońmi, wyrzucając z siebie słowa jak eksplodujący piec parowy.

Jade się trzęsła, ciało miała spięte jak kot gotowy do walki. Jej głos brzmiał donośniej niż obu sióstr.

- Nie możecie i już! Chyba... Chyba...

Obie wpatrywały się w Jade. Mary-Lynnette pomyślała: te­raz!

Energicznie zamachnęła się latarką, chcąc najpierw zała­twić Kestrel. Zakładała, że Rowan zajmie się ranną siostrą. Ale niespodziewanie Mark wyskoczył przed nią i chwycił ją za nad­garstek.

- Nie rób nic. Jade!

Nagle wszystko zamieniło się w szaleńczą gmatwaninę. Rę­ce, nogi, ściskające palce, kopiące stopy. Jade i Mark krzyczeli, żeby przestać. Mary-Lynnette poczuła, że ktoś wyrywa jej la­tarkę z dłoni. Natrafiła na długie włosy, złapała je i szarpnęła. Dostała kopniaka. Ból przeszył żebra.

Ktoś zaczął odciągać ją z miejsca bójki. To Mark. Jade leża­ła na Kestrel, jednocześnie trzymając Rowan.

Wszyscy dyszeli. Mark był bliski płaczu.

Gdzieś w głębi umysłu Mary-Lynnette zapaliła się ostrze­gawcza lampka. Ale teraz miała poważniejsze zmartwienia na głowie.

- Mark, uciekajmy stąd - rzuciła bez tchu. - Biegnij! Nawet nie poluźnił uścisku.

Trzy twarze odwróciły się do niej wyraźnie zaskoczone. Nad drzewami jaśniał półksiężyc, więc Mary-Lynnette dobrze je widziała.

- Nie zabiłyśmy jej! - powiedziała urażona Jade.

- Ktoś ją zabił kołkiem - wyjaśniła Kestrel, wybierając sos­nowe igły ze złotych włosów. - Chyba łowca wampirów. Pewnie nic o tym nie wiecie?

Mark przełknął ślinę.

Mary-Lynnette osunęła się na ziemię obok Marka, próbując przyswoić nową wizję świata. Wirowało jej w głowie.

Chcieli... - Mary-Lynnette nagle się wyprostowała. Na­tychmiast zrozumiała. - O, mój Boże. Bydlaki! - Dlaczego wcześniej nie przyszło jej to do głowy? Todd i Vic... W zeszłym roku krążyły plotki, że napadli dziewczynę z Westgrove. Więc teraz znowu... Westchnęła i prychnęła. tłumiąc śmiech. -O, nie. Mam nadzieję, że dałyście im porządną...

Śmiała się w głos, Rowan się uśmiechała, a Kestrel barba­rzyńsko szczerzyła zęby. I nagle Mary-Lynnette zrozumiała, że nie będą już ze sobą walczyć.

Wszyscy odetchnęli głęboko, siedzieli i przyglądali się sobie.

One rzeczywiście wyglądają inaczej niż normalni ludzie, pomyślała Mary-Lynnette, wpatrując się w dziewczyny w bla­sku księżyca. Teraz wydawało jej się to oczywiste.

Były nieziemsko piękne. Rowan z orzechowymi włosami i słodką twarzą. Kestrel z dziką elegancją i blaskiem złotych oczu. Jade o delikatnych rysach twarzy, z włosami jak światło gwiazd. Jak Trzy Gracje, tylko bardziej srogie.

- Dobra - odezwała się łagodnie Rowan. - Mamy problem. I trzeba go rozwiązać.

- Nie wydamy was - zapewnił Mark. Spoglądali na siebie z Jade.

Rowan zastanawiała się, błądząc wzrokiem po polanie. Wzięła głęboki wdech i skinęła głową.

No, nieźle, pomyślała Mary-Lynnette. Więc czarownice też istnieją. Ciekawe, o ilu rzeczach jeszcze nie wiem.

Mary-Lynnette zamrugała. Ha, ha?

Mary-Lynnette zaczynała lubić czarownice.

- Ha, ha - powiedziała.

Mark rzucił jej z ukosa szelmowskie spojrzenie.

Mary-Lynnette musiała się zastanowić. Rowan mówiła o poważnej sprawie. Takiej decyzji nie można podjąć ot, tak so­bie. To coś więcej niż wzięcie szczeniaka. To jak małżeństwo Odpowiedzialność na całe życie. Co prawda dziewczyny nie za­bijają ludzi, ale... zagryzają zwierzęta.

Ale ludzie robią przecież to samo. Nie zawsze po to, żeby mieć co jeść. Czym się różni picie krwi jelenia od przerabiania cielaków na buty?

Poza tym, chociaż wydawało jej się to dziwne, już czuła się związana z siostrami. W ciągu kilku ostatnich minut między nią a Rowan zrodziła się więź silniejsza niż dotychczas z jakąkolwiek koleżanką ze szkoły. Fascynacja i szacunek zmieniły się w instynktowne zaufanie. Poza tym jaki ma wybór?

Spojrzała na Marka, potem na Rowan. Powoli skinęła głową.

- Dobrze.

Rowan odwróciła się do Kestrel.

Kestrel odwróciła wzrok, mrużąc złociste oczy. W blasku księżyca na tle ciemnych drzew rysował się idealny profil jej twarzy.

Nikt się nie kwapił, żeby mu odpowiedzieć.

- Ja i tak nie mogę jechać do domu - oznajmiła wyniośle Jade. - Jestem zakochana w obcym. I zamierzam mu powie­dzieć o świecie nocy. Więc nie żyję, tak czy siak.

Mark otwierał i zamykał usta. Mary-Lynnette przypuszcza­ła, że brat chce zaprotestować, żeby Jade tak dla niego nie ry­zykowała.

- Oczywiście on też już jest martwy - dodała z roztargnie­niem Jade.

Mark znieruchomiał.

- Kestrel, za daleko zabrnęłyśmy, żeby wracać.

Kestrel wpatrywała się w las przez kolejną minutę. Nagle ze śmiechem odwróciła się do pozostałych. W oczach miała dziki błysk.

- Dobra, w takim razie cała naprzód - zawołała. - Powiedz­my im wszystko. Złammy zasady. To już bez znaczenia.

Mary-Lynnette poczuła wyrzuty sumienia. Miała nadzieję, że nie będzie żałować swojej decyzji.

Kestrel uniosła oczy do nieba.

Mary-Lynnette i Mark spojrzeli na siebie porozumiewaw­czo. Nie po to, żeby się skonsultować - wszystko było już po­stanowione. Po prostu, żeby dodać sobie otuchy. W końcu Ma­ry-Lynnette wzięła głęboki wdech i strzepnęła z kolana kawałki paproci.

- Dobrze - powiedziała oszołomiona, ale zdecydowana. -Zaczynajmy.

Rozdział 10

Przypominało to poparzenie przez meduzę. Mary-Lynnette z zamkniętymi oczami odwróciła twarz, kie­dy Rowan ją ugryzła. Miała w pamięci ryk jelenia. Okazało się. że ból nie jest taki straszny. Prawie natychmiast ustąpił.

Czuła ciepło na szyi, z której wypływała krew, a po minucie zrobiło jej się trochę słabo i zakręciło się w głowie. Najciekaw­sze, że w jednej chwili posiadła nowy zmysł. Mogła zajrzeć do

umysłu Rowan. Ale nie potrzebowała do tego oczu. bo korzy­stała z innych fal niż świetlne. Od Rowan biła ciepła czerwień; przypominała żarzące się w ognisku polana. Była też niewyraź­na i miała otoczkę jak kula gorącego gazu unosząca się w po­wietrzu.

Czy tak właśnie wygląda aura?

Kiedy Rowan się odsunęła, wszystko prysnęło. Nowy zmysł zniknął.

Palce Mary-Lynnette automatycznie powędrowały do szyi. Wyczuła wilgoć. Miejsce było trochę obolałe.

- Nie przejmuj się. - Rowan otarła wargi kciukiem. - Za­raz minie.

Mary-Lynnette zamrugała. Czuła się ociężale. Spojrzała na Marka, którego uwolniła Kestrel. Nic mu nie było. sprawiał wrażenie tylko lekko zamroczonego. Uśmiechnęła się do niego, a on uniósł brwi i pokręcił głową.

Ciekawe, jak wygląda jego umysł, pomyślała Mary-Lyn­nette.

- Co robisz? - spytała przestraszona.

Rowan podniosła gałąź i sprawdzała, czy ma ostry koniec.

Wymiana krwi.

Mary-Lynnette z trudem przełknęła ślinę. Nie patrzyła na Marka i Kestrel.

Zrobię to pierwsza, a wtedy zobaczy, że to nie takie strasz­ne, pomyślała. Dam radę. dam radę... Po to, żebyśmy żyli.

Rowan podsunęła jej nadgarstek.

Miedziano krwisty strach. Mary-Lynnette poczuła mdło­ści.

Zamknęła oczy i dotknęła wargami ręki Rowan.

Ciepło. Miłe wrażenie. I smak... nie miedzi, ale intensywny i dziwny. Później będzie się zastanawiała, jak to opisać... połą­czenie zapachu wanilii z dotykiem jedwabiu i wyglądem wodo­spadu. Ciecz była mdląco słodka.

Już po wszystkim Mary-Lynnette czuła, że mogłaby góry przenosić.

Umysł Kestrel był złoty. Miał lśniące krawędzie i wysyłał blask we wszystkie strony.

- Dobra, Jade - powiedziała Rowan. - Mark. Wystarczy. Puśćcie się.

Niemal siłą rozdzieliła Marka i Jade. Mark uśmiechał się głupawo i Mary-Lynnette poczuła maleńkie ukłucie zazdrości Jak to jest zajrzeć w głąb ukochanej osoby?

Srebrny i koronkowy umysł Jade wyglądał jak misterna fi­ligranowa sfera, ozdoba bożonarodzeniowa. Po wypiciu krwi Jade Mary-Lynnette usiadła oszołomiona i nabuzowana. Miała wrażenie, że w jej żyłach pędzi rwący górski potok.

- Dobrze - odezwała się Rowan. - Teraz płynie w nas ta sama krew.

Wyciągnęła rękę. Jade i Kestrel zrobiły to samo. Mary-Lyn­nette zerknęła na Marka, potem oboje złączyli ręce tak. że wy­glądały jak szprychy w kole.

Najpierw musiały dokończyć zakopywanie ciotki Opal. Ma­ry-Lynnette przyglądała się, jak Rowan rozrzuca na grobie igli­wie.

- Przejęliście też nasze porachunki - oznajmiła pogodnie Kestrel, zwracając się do Mary-Lynnette. - To znaczy, że powin­niście nam pomóc znaleźć zabójcę.

- Cały czas do tego dążę. Zostawili jelenia tam, gdzie leżał.

- Jest tu mnóstwo padlinożerców. Nie zmarnuje się - wy­jaśniła Rowan.

Takie życie, pomyślała Mary-Lynnette, kiedy opuszcza­li polanę. Obejrzała się za siebie... i przez sekundę widziała cień i błysk zielonkawo-pomarańczowych oczu na wysokości swoich. To nie mógł być kojot... o wiele za duży.

Otworzyła usta, żeby powiedzieć reszcie, ale cień zniknął.

Czyżby to tylko moja wyobraźnia? Chyba wzrok mi wariu­je. Wszystko jest dziwnie jasne.

Miała wrażenie, że jej zmysły się zmieniły - wyostrzyły. Droga powrotna z polany wydawała się łatwiejsza. Mark i Jade nie szli za rękę - byłoby im niewygodnie - ale Jade często się na niego oglądała. A kiedy natrafiali na jakąś przeszkodę, po­magali sobie.

- Jesteś szczęśliwy, co? - zagadnęła go Mary-Lynnette, kie­dy znaleźli się obok siebie.

Posłał jej przestraszony, pokorny uśmiech, biały w blasku księżyca.

Mary-Lynnette prychnęła.

- Jak będę miała ochotę się spotkać z chłopakiem, to się spotkam. Nie potrzebuję pomocy.

- Przepraszam. - Znów posiał jej pokorny uśmiech.

Ale Mary-Lynnette cały czas zastanawiała się nad tym, co powiedział. Pewnie, że chciała poznać kogoś, kto akceptował­by ją w pełni, dzielił z nią wszystko. Chyba każdy o tym marzy Ale ilu osobom się spełnia to marzenie? Poza tym. gdzie Mark widzi to „mnóstwo chłopaków”

Uświadomiła sobie, że znów myśli o Jeremym Lovetcie. O jego jasnobrązowych oczach...

Nie mogła zatrzymać obrazu. Cały czas się rozmazywał i ku jej przerażeniu zamieniał w same oczy - lśniły na niebiesko, złoto i szaro, w zależności od tego. jak padało światło.

O Boże, nie. Ash był ostatnią osobą, która potrafiłaby ją zrozumieć. Nie chciałaby z nim dzielić siedzenia w autobusie, a co dopiero życia.

Mary-Lynnette zamrugała.

- Co może się okazać interesujące, jeżeli się żyło pięćset

czy sześćset lat - zauważyła sucho Kestrel.

- Wyspa, z której pochodzicie, to ten świat nocy? - spytała Mary-Lynnette.

Rowan wyglądała na zaskoczoną.

Takimi jak Ash. pomyślała Mary-Lynnette. Już miała to po­wiedzieć, ale Rowan znów się odezwała.

Mary-Lynnette przesunęła palcami po jedwabistych frędz­lach ciemnozielonej poduszki.

- No dobra, ale w takim razie, gdzie jest ten świat nocy?

Jade wyglądała na zadowoloną.

- Karą za złamanie zasad jest śmierć wszystkich zamie­szanych - dokończyła Rowan. - Ale wy należycie do rodziny. I już. - Odetchnęła głęboko. - Świat nocy to rodzaj tajnego stowarzyszenia. Nie tylko wampirów. Również czarownic, wil­kołaków i zmienno kształtnych. Wszelkich istot nocy. Jesteśmy wszędzie.

Wszędzie? - zastanawiała się Mary-Lynnette. To niepokoją­ca, ale jednocześnie interesująca myśl. Więc istnieje cały świat, 0 którym nie wiedziała, miejsce nieznane, tak odległe jak galak­tyka Andromedy.

Na Marku informacja, że wampiry są wszechobecne, naj­wyraźniej nie zrobiła większego wrażenia. Uśmiechał się pro­miennie do Jade, opierając się łokciem o poręcz ciemnozielonej kanapy.

Pokrewne dusze... Mary-Lynnette przeszedł dreszcz; miała ochotę zmienić temat.

- Przestań Jade. Masz coś lepszego niż pokrewną duszę -powiedziała Rowan. - Na pokrewieństwo dusz nikt nie ma wpływu, nie musisz nawet polubić tej osoby, kiedy ją poznasz. Może się okazać, że jest dla ciebie zupełnie nieodpowiednia z powodu różnicy gatunku, temperamentu, wieku. Ale wiesz, że bez niej już nigdy nie będziesz w pełni szczęśliwa.

Mary-Lynnette ogarniało coraz większe rozdrażnienie.

- A jeżeli tak się stanie... jeżeli się okaże, że ktoś jest twoją pokrewną duszą, a ty tego nie chcesz? - spytała dziwnie niskim głosem. - Istnieje jakiś sposób, żeby się tego pozbyć?

Zapadła cisza.

- O niczym takim nie słyszałam - odparła powoli Rowan. Jej brązowe oczy wpatrywały się w oczy Mary-Lynnette. - Ale chyba mogłabyś się poradzić czarownicy, gdybyś miała taki problem.

Mary-Lynnette z trudem przełknęła ślinę. Rowan patrzyła na nią łagodnym i przyjaznym wzrokiem, przez co Mary-Lyn­nette poczuła jeszcze większą potrzebę porozmawiania z kimś, kto by ją zrozumiał.

- Rowan...

Przerwała. Rowan, Kestrel i Jade nagle spojrzały w stronę drzwi - jak koty, które usłyszały coś, czego nie usłyszy czło­wiek. Chwilę później do Mary-Lynnette też dotarł ten odgłos - kroki na ganku. Tup, tup, tup... i nagły huk.

- Ej, ktoś tam jest - zawołała Jade i zanim Mark ją po­wstrzymał, ruszyła do drzwi.

Rozdział 11

Jade! Poczekaj! - powiedział Mark.

U Oczywiście nie czekała ani sekundy. Otwieranie zamków zajęło jej trochę czasu i Mary-Lynnette usłyszała szybkie tup, tup, tup uciekających stóp.

Jade z rozmachem otworzyła drzwi, wyskoczyła na ganek i krzyknęła. Mary-Lynnette wybiegła i zobaczyła, że noga Jade wpadła do jednej z dziur, gdzie brakowało deski. Zdarzało się to każdemu, kto nie znał tego miejsca. Ale nie dlatego krzyk­nęła.

Chodziło o kozę.

- O Boże - wymamrotał Mark. - Kto to mógł zrobić? Mary-Lynnette poczuła pieczenie w piersiach - bolesne.

nieprzyjemne. Ścisnęło ją w mostku tak. że z trudem łapała od­dech. Obraz jej się zamazał.

- Wracajmy do środka - rozkazała Rowan. - Jade, nic ci nie jest?

Jade łapczywie, z wściekłością nabierała powietrza. Mark pomógł jej wyciągnąć nogę z dziury.

Rowan i Kestrel podniosły kozę za nogi. Mary-Lynnette we­szła do domu, zaciskając zęby na i tak już pogryzionej wardze Znów czuła smak miedzi.

Położyły kozę na staromodnym dywaniku we wzory przy wejściu do salonu. Spazmatyczny oddech Jade zamienił się w świszczący szloch.

- To Ethyl - wyszeptała Mary-Lynnette. Jej też się chciało płakać.

Uklęknęła przy Ethyl. Koza była śnieżnobiała, miała słodki pyszczek i szerokie czoło. Mary-Lynnette delikatnie dotknęła jednego kopyta. Pomagała pani B. przycinać je sekatorem.

- Nie żyje - odezwała się Kestrel. - Nie zrobisz jej krzywdy.

Mary-Lynnette szybko uniosła głowę. Twarz Kestrel była opanowana i wyniosła. Pod skórą Mary-Lynnette przetoczyła się fala przerażenia.

Zaległa cisza. Ku zaskoczeniu Mary-Lynnette Kestrel mil­czała.

Mary-Lynnette i Rowan zaczęły wyciągać małe drewniane kołki z ciała kozy.

Niektóre były małe jak wykałaczka. Inne dłuższe niż palec i grubsze niż szpikulec z rożna na kebab, z tępym zakończe­niem z jednej strony. Zrobił to ktoś silny, pomyślała Mary-Lynnette. Poprzebijał skórę. Tyle razy. W setkach miejsc. Ethyl wy­glądała jak jeżozwierz.

- Nie krwawiła za mocno - stwierdziła łagodnie Rowan. - To znaczy, że zdechła już wcześniej. Popatrzcie tutaj. - Delikat­nie dotknęła purpurowej szyi kozy.

Mary-Lynnette przypomniał się jeleń.

Rowan się zawahała. Spojrzała na Jade. ta pociągnęła no­sem, potem wytarła go w ramię Marka.

- Nie jak wuj Hodge. - Rowan zerknęła na Mary-Lynnet­te, później ostrożnie wyjęła kolejny kołek i odłożyła na rosnącą kupkę. - Widzisz, tak zabili wuja Hodge'a, Starsi. Tylko że on był przy tym żywy.

Mary-Lynnette zaniemówiła.

- Dlaczego? - wymamrotała w końcu.

Rowan wyjęła jeszcze dwa kołki ze skupieniem na twarzy.

- Za to, że powiedział ludziom o świecie nocy. Mary-Lynnette przysiadła na piętach i popatrzyła na brata.

Mark osunął się na podłogę, pociągając za sobą Jade.

Niebieskie oczy Marka były ciemniejsze niż zwykle i nieco zamglone.

Mary-Lynnette zastanowiła się nad tym. Tak czy inaczej, kto mógł chcieć zabić starą kobietę i kozę?

Mary-Lynnette znów spojrzała na kozę, usiłując znaleźć ja­kąś podpowiedz. Starała się prowadzić chłodną, metodyczną obserwację. Kiedy jej wzrok powędrował do głowy Ethyl, za­mrugała i pochyliła się.

- Ona ma coś w pysku.

- Powiedz, że żartujesz - wysapał Mark. Mary-Lynnette uciszyła go ręką.

- Nie, potrzebne mi coś, żeby... poczekaj chwilę. - Popę­dziła do kuchni i wyjęła z szuflady misternie zdobiony srebrny nóż. Biegiem wróciła do salonu. - Dobra - mruknęła, rozchy­lając szczęki Ethyl. Coś tam jest, jakby kwiat. - Wyjęła go pal­cami.

- Milczenie owiec - skomentował ponuro Mark. Mary-Lynnette zignorowała go, przekładając w dłoniach psującą się rzecz.

- Wygląda jak irys, tylko że czarny.

Jade i Rowan wymieniły spojrzenia.

Mary-Lynnette siedziała bez ruchu. Po głowie tłukło jej się mgliste wspomnienie, związane z czarnym znakiem.

- O Boże - jęknęła. - Znam kogoś, kto nosi sygnet z czar­nym kwiatem.

Wszyscy na nią spojrzeli.

- Kogo? - spytali jednocześnie Mark i Rowan. Mary-Lynnette nie wiedziała, które z nich wyglądało na

bardziej zaskoczone. Walczyła ze sobą przez minutę.

- To Jeremy Lovett - odparła w końcu niezbyt pewnie.

- Nie ulega wątpliwości, że powinniśmy się spotkać z two­im przyjacielem Jeremym. - Rowan patrzyła na Mary-Lynnette - Pewnie się okaże zupełnie niewinny. Czasami do rąk ludzi trafia nasz pierścionek albo spinka i wtedy robi się niezłe za­mieszanie. Zwłaszcza jeżeli taka osoba zabłąka się do któregoś z klubów...

Ale Mary-Lynnette ogarnęło potwornie złe przeczucie. Jeremy był skryty, zawsze trzymał się na uboczu, miał nawel niepospolitą urodę i niezwykle zwinne ruchy. Wszystko wy­raźnie prowadziło do jednego wniosku. W końcu rozwiązała zagadkę Jeremyego Lovetta i nie było to szczęśliwe zakoń­czenie.

Wyjęła ostatni kołek. Delikatnie zarzuciła jedną stronę dy­wanu na ciało kozy, jak całun.

Trzy siostry spojrzały na niego. Mary-Lynnette odwróciła wzrok. Miała tyle okazji, których nie wykorzystała, więc teraz bardzo dziwnie by zabrzmiało, gdyby od niechcenia wspomnia­ła: och. tak, widziałam Asha, dwa razy. Ale nie było wyjścia Musiała się przyznać.

Mary-Lynnette łomotało serce. Z każdą mijającą sekundą miała większe opory, żeby się odezwać. A kiedy już nabierała powietrza, odzywał się ktoś inny.

- Chwileczkę - powiedział Mark. - Myślicie, że to jego sprawka?

Rozdział 12

To, co stało się później, było bardzo interesujące. Mary-Lyn­nette zobaczyła siostry w akcji, której nie widziała na pola­nie. Syczenie i rozczapierzone palce. Jak w filmach.

W dodatku syk wampira brzmiał prawdziwie. Jak kota, nie jak osoby udającej kota. Dziewczyny podskoczyły i stanęły go­towe do walki.

Jade i Kestrel pokazywały zęby - długie i pięknie wygięte, zakończone delikatnymi ostrymi punkcikami, które wcinały się w dolną wargę.

I jeszcze coś. Zmieniły im się tęczówki. Srebrno zielone oczy Jade stały się jeszcze bardziej srebrne. Złote Kestrel przypomi­nały żółte klejnoty, jak u jastrzębia. Z oczu Rowan bił ciemny blask.

Nie patrz na niego, powiedziała sobie Mary-Lynnette. Serce waliło jej jak oszalałe i drżały kolana. Przyciąganie cząsteczki do antycząsteczki, pomyślała, przypominając sobie lekcję fizyki z zeszłego roku. Ale istniała inna. krótsza nazwa tego zjawiska I Mary-Lynnette za nic nie mogła odpędzić tej myśli.

Bratnia dusza.

O Boże. Proszę, błagam, nie. Pragnę odkryć Supernową i badać minikwazary w Obserwatorium Promieniowania Gam­ma. Rozwiązać tajemnicę, gdzie we wszechświecie znajduje się cała czarna materia...

Nie chcę tego.

To się powinno przydarzyć Bunny Marten - ona całe życie marzy o romansie. Ja potrzebuję tylko kogoś, kto by mnie ro­zumiał...

...rozumiał z tobą noc, wyszeptała odległa część jej umysłu.

A tymczasem trafiła na chłopaka, którego się boją jego własne siostry.

To prawda. Dlatego stały gotowe do walki i wydawały groź­ne odgłosy. Nawet Kestrel obleciał strach.

W chwili, gdy Mary-Lynnette uświadomiła to sobie, złość przegoniła z jej wnętrza rozedrgane przerażenie.

- Czy ty nigdy nie pukasz? - spytała, niemal podbiegając do niego.

Musiała pomóc swojej nowej rodzinie. Jade i Kestrel usiło­wały ją chwycić i powstrzymać, żeby nie zbliżała się do ich bra­ta. Chroniły ją. Ale Mary-Lynnette się wyrwała.

Ash ostrożnie zmierzył ją wzrokiem.

głowie poruszają się trybiki. Zdążyły już powiedzieć o świecie nocy czy jeszcze nie? Oczywiście, ich zachowanie daje dużo do myślenia. Większość dziewczyn nie syczy.

- Dobra. - Ash uniósł palec. - Słuchajcie.

Mary-Lynnette kopnęła go w piszczel. Wiedziała, że to nie­właściwe, że nie wypada, ale nie mogła się powstrzymać. Mu­siała to zrobić.

Oczy Kestrel i Jade zrobiły się zwykłe, a zęby skróciły. Ni­gdy wcześniej nie widziały, żeby ktoś tak odnosił się do ich bra­ta. W dodatku człowiek...

Dziewczyny miały ponadludzką moc, ale Ash był od nich jeszcze silniejszy. Prawdopodobnie powaliłby Mary-Lynnette jednym uderzeniem.

Mimo to nadal nie mogła się powstrzymać. Nie bała się je­go, tylko siebie. I tego, że czuła głupie mrowienie w żołądku i że uginały się pod nią nogi.

- Czy ktoś może jej powiedzieć, żeby przestała? - spytał Ash.

Kestrel i Jade spojrzały z ukosa na Mary-Lynnette. Wzru­szyła ramionami i zaczęła coraz szybciej oddychać.

Widziała, że Rowan na nią patrzy, ale nie ze zdziwieniem. Wyglądała na zmartwioną i smutną.

Trzy dziewczyny spojrzały na Asha, mrużąc oczy.

- Więc się tu kręciłeś - prychnęła Kestrel. - Jak długo?

Wszyscy spojrzeli na Mary-Lynnette. Odetchnęła głęboko, żeby się uspokoić. Ciągle miała wrażenie, że cała jej skóra jest naelektryzowana, ale serce zaczynało bić wolniej.

Nawet starsza siostra czasem musi sobie odpuścić, po­myślała Mary-Lynnette. Poklepała go lekko. Czuła się zmę­czona.

Ash usiadł na obitym pluszem krześle. Rowan i Kestrel za­jęły miejsca obok Mary-Lynnette. Mark i Jade usadowili się ra­zem na otomanie.

Mark skinął głową. Trzymali się z Jade za ręce. Mary-Lyn­nette widziała, że wzrok Asha powędrował w kierunku ich sple­cionych palców. Z jego miny nie potrafiła jednak nic wyczytać.

Ash spojrzał na Rowan.

Dziwne, Ash nie odwzajemnił uśmiechu. Nie miał rozle­niwionej ani złośliwej miny, nie wydawał się też zadowolony z siebie. Wyglądał jak ktoś, kto chce mieć robotę z głowy.

- Prędzej umrzemy, niż wrócimy - oznajmiła Jade. Kestrel zerknęła na nią szybko, unosząc jedną brew.

- No, dobra, nie ma sprawy - skwitował oschle Ash. - Za­pamiętam to sobie. - Zrobił ponurą i zaciętą minę.

Zupełnie nie przypomina jasnego kocura, pomyślała Mary-Lynnette. Wyglądał jak zwinny, dostojny tygrys.

- Słuchajcie - zaczął po chwili. - Jest parę drobnych szcze­gółów, których nie rozumiecie, a ja nie mam czasu na zabawy. Więc może odeślijcie swoich przyjaciół do domu i pogadamy w rodzinnym gronie.

Mary-Lynnette zacisnęła dłonie w pięści. Mark przywarł mocno do Jade. Delikatnie odepchnęła go łokciem. Miała zmarszczone czoło.

- Może tak będzie lepiej - powiedziała.

- Nie zostawię cię. Rowan zagryzła wargi.

Rowan wstrzymała oddech. Mina Kestrel się nie zmieniła, ale mięśnie jej twarzy stężały jak przed walką. Oczy Jade zrobiły się srebrne. Mary-Lynnette siedziała nieruchomo.

Wszyscy patrzyli na Asha. Ash gapił się w sufit.

- Już się domyśliłem - oznajmił ze śmiertelnym spokojem. - Staram się was wyrzucić, wy biedne durnie, zanim się do­wiem, ile usłyszeliście.

Siostry wlepiły w niego wzrok. Mary-Lynnette otworzyła usta, ale zaraz je zamknęła.

Asha przestało bawić odpowiadanie na pytania.

Ash w milczeniu spoglądał z goryczą na kominek.

- To nie moja wina - wyjąkała Mary-Lynnette ze łzami w oczach.

Rowan pochyliła się nad Kestrel i położyła rękę na ramieniu Mary-Lynnette.

Rowan patrzyła na brata, lekko kręcąc głową. Oczy miała szkliste od łez. ale się uśmiechała.

Ash wykrzesał z siebie pierwszy tego wieczoru promienny uśmiech.

- Nie bądź taka pewna.

Mary-Lynnette słuchała tego coraz bardziej roztrzęsiona.

Tym razem wydawało się, że cisza trwa nieskończenie długo.

Ash rozejrzał się po pokoju. Z jego miny można było się do­myślać, że uważa to za niezły żart. O Boże, pomyślała oszoło­miona Mary-Lynnette. Kiedy jest zaskoczony i zdziwiony jak te­raz, wygląda bardzo młodo. Bezbronnie^ Prawie jak człowiek.

Ash obrzucił ja przeciągłym, pełnym niedowierzania spoj­rzeniem.

- Owszem, piłem krew. Ale nie kozy. A co to ma wspólnego z ciotką Opal?

- Lepiej mu pokażmy - odezwała się Rowan. Podniosła dywan, którym była przykryta koza. Ash obszedł

kanapę, żeby zobaczyć, co robi siostra. Mary-Lynnette odwró­ciła się, żeby widzieć jego twarz.

Skrzywił się. Ale szybko nad sobą zapanował.

- Nie muszę zabijać kóz, żeby coś zakomunikować. Umiem mówić.

Kestrel pozostawała niewzruszona.

Wszyscy spojrzeli na Mary-Lynnette. Odwróciła wzrok.

Jego ton mocno zirytował Mary-Lynnette.

- A co cię to obchodzi?

Ash zamrugał i przeniósł wzrok gdzie indziej. Lekko wzru­szył ramionami.

Ash był wyraźnie niezadowolony.

Mark skinął głową. Zaraz potem Jade. I Mary-Lynnette.

- Dobra - powiedział Ash. - Rozumiem, że nie możecie wrócić do domu, zanim nie rozwiążecie tej sprawy. Więc znaj­dziemy zabójcę ciotki Opal, zrobimy, co trzeba, i do domu Jasne?

Siostry spojrzały po sobie. Nie odpowiedziały.

Wracając z Markiem, Mary-Lynnette zauważyła, że na wschodzie nad horyzontem pojawił się Syriusz. Wisiał jak klej­not, jaśniejszy niż kiedykolwiek dotąd. Wyglądał niemal jak mi­niatura Słońca; świecił niebieskimi, złotymi i fioletowymi pro­mieniami.

Pomyślała, że ma przywidzenia, aż przypomniała sobie, że wymieniła się krwią z trzema wampirzycami.

Rozdział 13

Jade siedziała na bujanym fotelu, na kolanach trzymała Tiggy'ego, który leżał na grzbiecie. Głaskała go po brzuchu, a mimo to mruczał z wściekłości. Wpatrywała się w jego wzbu­rzone, lśniące zielone oczy.

- Drugiej kozie nic nie jest - oznajmiła Kestrel od progu, wymawiając słowo „kozie" tak. jakby nie wypadało go używać w towarzystwie. - Możesz wypuścić kota.

Jade nie byta co do tego przekonana. W Briar Creek grasuje szaleniec, więc wolała trzymać Tiggyego przy sobie, żeby mieć pewność, że jest bezpieczny.

Jade wpadła w popłoch. Rowan ogarnął organizacyjny szał - a to znaczy, że zanim się człowiek obejrzy, ona zdąży mu przemeblować sypialnię albo zarządzi przeprowadzkę do Oregonu.

Jade o tym w ogóle nie myślała. Lubiła Marka takiego, jaki jest. Ale może on chciałby zostać wampirem.

- Nie obchodzi mnie, która godzina. Jestem śpiący. - Po­człapał do kuchni. - A ty, Rowan, się nie martw - dodał trzeźwiejszym głosem, oglądając się za siebie. - Nic z tą dziewczyną nie zrobię, ani Jade z jej bratem. Bo wracamy do domu. -Zniknął.

Serce biło Jade jak oszalałe. Ash może i zachowywał się beztrosko, ale wiedziała, że jest bezwzględny. Spojrzała na Rowan.

- Czy Mary-Lynnette to rzeczywiście jego bratnia dusza? Rowan opadła na oparcie kanapy, a jej brązowe włosy spły­nęły jak wodospad na zielone obicie.

Może Mark i ja wcale nie jesteśmy pokrewnymi duszami, pomyślała Jade. I może to dobrze. To chyba bolesne.

- Biedna Mary-Lynnette - powiedziała.

W głowie pobrzmiewał jej wyraźny głos: dlaczego nikt nie powie „biedny Ash"?

Jade zesztywniała.

Jade wpatrywała się w niego. Rzeczywiście, co za szczęście! Poza tym dziwne, że Ash zadał sobie tyle trudu dla niej. Rowan i Kestrel. Może jednak nie znała brata tak dobrze, jak jej się wydawało?

Skrzywiła się. Quinn, ten padalec. Miał serce jak bryła lo­du i gardził ludźmi. Rwał się do tego, żeby brać prawo świata nocy w swoje ręce, kiedy uważał, że nie jest należycie egzekwo­wane.

Jade ścisnęła Tiggy'ego, żeby zamruczał.

Mary-Lynnette spała jak kamień - ale taki z niezwykle ży­wymi snami. Śniły jej się gwiazdy jaśniejsze niż te, które w życiu widziała, i gwiezdny pył mieniący się kolorami zorzy polarnej. Wysyłała astronomiczny telegram do Cambridge w Massachu­setts, żeby zarejestrować prawa związane z odkryciem super­nowej. Informowała, że jako pierwsza dostrzegła ją swoimi nowymi, cudownymi oczami, które - jak zobaczyła w lustrze - składały się niemal z samej tęczówki, jak u sowy albo kota...

Później zmieniła się w sowę. Sfrunęła z zawrotną prędkoś­cią z dziupli w sośnie. Chwyciła pazurami wiewiórkę i poczuła nagły przypływ czystej radości. Zabijanie wydawało jej się zu­pełnie naturalne. Musiała tylko łapać ofiarę stopami, jak naj­lepsza sowa.

Nagle gdzieś z góry padł cień. We śnie pojawiła się potwor­nie przerażająca świadomość - że nawet na drapieżców mogą polować inni drapieżcy. I że coś poluje na nią...

Obudziła się zdezorientowana. Nie miała wątpliwości, gdzie się znajduje, ale nie była pewna, czy jest Mary-Lynnette czy drapieżcą ściganym przez coś z białymi zębami, połyskują­cymi w blasku księżyca. Jeszcze schodząc ze schodów, nie mo­gła się otrząsnąć z nieprzyjemnego wrażenia.

Wiedziała. Rozejrzała się, czy w pobliżu nie ma Claudine.

Mary-Lynnette tłukł się po głowie wers z wiersza Roberta Service'a: „A nieba nocy żyły światłem, pulsującym, rozedrga­nym płomieniem"...

- Jestem ciekawa - przyznała. - Ale nie ma co, pewnych rzeczy nie będziemy w stanie robić. Oni zabijają.

Odstawiła szklankę z mlekiem, jakby straciła apetyt. A jed­nak chciało jej się jeść, i właśnie tym się martwiła. Na samą myśl o zabijaniu i piciu krwi z ciepłego ciała powinna poczuć mdłości.

Była tylko przerażona. Tym, co jest na świecie, i sobą samą.

- To niebezpieczne - ciągnęła wywód. - Nie rozumiesz? Wpakowaliśmy się w ten świat nocy, a to miejsce złych rzeczy. Gorszych niż wagary. Okropnych jak...

...białe zęby w blasku księżyca...

- ...zabijanie - dokończyła. - Naprawdę, Mark. To nic film.

Przyglądał jej się uważnie.

- Jasne, ale przecież to nie nowina - powiedział takim to­nem, jakby mówił: „Wielka mi rzecz".

Mary-Lynnette nie potrafiła wyjaśnić, co ma na myśli. Wsta­ła gwałtownie.

Mary-Lynnette wrzuciła bieg i wyjechała.

- Oto centrum Briar Creek w całej krasie - poinformował Mark, kiedy mijali mały zlepek budynków przy Main Street. -Typowe piątkowe popołudnie, zupełnie puste ulice.

Dziwne, w jego głosie nie było goryczy. Zwracał się do Jade, a ona rozglądała się z prawdziwym zainteresowaniem, mimo że u szyi wisiał jej kot uczepiony pazurami.

- Nie są tak puste - stwierdziła radośnie. - Jest Via I ten drugi, Todd. I jacyś dorośli.

Mary-Lynnette zwolniła obok biura szeryfa, ale zatrzymała się dopiero przed stacją benzynową na przeciwległym rogu. Wy­siadła i zerknęła od niechcenia na drugą stronę ulicy.

Stali tam Todd Akers i Vic Kimble ze swoimi ojcami. Pan Kimble był właścicielem farmy na wschód od miasta. Wszyscy, wyraźnie podnieceni, wsiadali do samochodu szeryfa. Bunny Marten przyglądała się, jak odjeżdżają.

Mary-Lynnette poczuła ukłucie strachu. Tak to jest, kiedy się ukrywa potworną tajemnicę, pomyślała. Wszystkiego zaczynasz się bać i martwisz się, czy przypadkiem nie zostaniesz złapana.

- Ej, Bunny! - krzyknęła. - Co się dzieje? Dziewczyna się odwróciła.

O... nie słyszałaś? - Bunny zerkała na Marka i czworo nieznajomych wysypujących się z kombi. Nagle jej niebieskie oczy zrobiły się większe. Odruchowo poprawiła sobie miękkie jasne włosy.

No, ciekawe, na kogo patrzy, pomyślała ironicznie Mary-Lynnette. Bardzo ciekawe.

Skuliła ramiona i wzruszyła nimi lekko. Teatralnie, pomy­ślała Mary-Lynnette.

- Widzisz? - Jade zmarszczyła czoło. - To dlatego pilnuję Tiggy'ego.

Mary-Lynnette zauważyła, że koleżanka mierzy wzrokiem Jade.

- Odprowadzę cię - zaoferował się rycersko Ash. Widocznie taki ma sposób podrywania, pomyślała Mary-Lynnette.

Ale Ash już szedł z Bunny. I dobrze, pomyślała Mary-Lyn­nette. Przynajmniej mam go z głowy.

- Co to za dziewczyna? - spytała Rowan z dziwną nutą w głosie.

Mary-Lynnette spojrzała na nią zaskoczona.

Na obrzeżach umysłu Mary-Lynnette pojawiła się niepoko­jąca myśl. Bunny... las.

Niestety, szybko się rozproszyła.

Nie wiedzieć czemu Mary-Lynnette ciągle myślała o lesie.

Ash wyszedł ze sklepu. Mary-Lynnette natychmiast się od­wróciła, szukając wzrokiem Teremy'ego.

Na stacji benzynowej go nie było, ale dobiegał stamtąd ja­kiś odgłos. Po chwili dotarło do niej, że słychać go od dobrych kilku minut. Łomotanie.

- Chodźcie, rozejrzymy się. - Ruszyła, nie czekając, aż do­łączy do nich Ash.

Kestrel i Rowan poszły z Mary-Lynnette.

Jeremy'ego znaleźli na tyłach. Mocował długą deskę w roz­bitym oknie. Wszędzie dookoła leżały grube odłamki zielon­kawego szkła. Jasnobrązowe włosy wpadły mu do oczu, kiedy chciał podnieść deskę.

- Co się stało? - spytała Mary-Lynnette. Odruchowo przy­trzymała mu prawy koniec deski.

Uniósł twarz i odetchnął z ulgą.

Jeremy spojrzał tam. skąd dochodził głos. Nagle... zamarł z młotkiem i gwoździem w ręku. Długo patrzył na Kestrel i Ro­wan. W końcu odwrócił się do Mary-Lynnette.

Ale naciągana wymówka, stwierdziła w ciszy, która zapad­ła. Jeremy nic spuszczał z niej jasnobrązowych oczu.

- Jasne, Mary-Lynnette - powiedział nie sarkastycznie, ła­godnie. - Tylko skończę.

Nie, on nie może być wampirem. Co ja tu robię? Okłamuję go, podejrzewam, a przecież on zawsze był dla mnie taki do­bry... Tacy pomagają staruszkom, a nie zabijają.

Sssssss.

Ciszę rozdarło dzikie syczenie. Rozejrzała się. Dobiegało zza jej pleców. Przez jedną potworną chwilę myślała, że to Ke­strel. Później zobaczyła, że za rogiem stoją Jade i Mark. Tig-gy w ramionach Jade szarpała się jak mały leopard. Kociak sy­czał i wystawiał pazury, a jego czarne futerko było nastroszone Nagle wspiął się Jade po ramieniu, zeskoczył na ziemię i puścił się pędem.

- Tiggy!

Jade ruszyła za nim z rozwianymi srebrnymi włosami, szyb­ka jak kot. Za nimi biegł Mark. odpychając z drogi Asha, który właśnie wyłaniał się zza rogu. Ash wpadł na ścianę stacji ben­zynowej.

- Zabawne - stwierdziła Kestrel.

Mary-Lynnette nie słuchała. Jeremy gapił się na Asha, a je­go mina przyprawiła Mary-Lynnette o zimne dreszcze.

Ash odwzajemniał spojrzenie zielonkawymi oczami po­dobnymi do lodowca. Przez chwilę wpatrywali się w siebie z instynktowną nienawiścią. Mary-Lynnette poczuła przy­pływ strachu o Jeremyego, ale on najwyraźniej się nie bal. Mięśnie miał napięte; wyglądał tak, jakby szykował się do obrony.

Odwrócił się celowo. Stanął tyłem do Asha. Kiedy zaczął poprawiać deskę, Mary-Lynnette dopiero teraz spojrzała na je­go dłoń. Na palcu wskazującym lśnił złoty sygnet z czarnym znakiem.

Wysoka kępka kwiatów z dzwonkami. Nie irysy, nie dalie, nie róże. Z kwiatów, które wymieniła Rowan. to mógł być tyl­ko jeden gatunek - rosnący dziko w okolicy, śmiertelnie tru­jący

Naparstnica.

A więc jednak.

Mary-Lynnette zrobiło się gorąco i niedobrze. Zaczęła drżeć. Nie chciała się ruszać, ale nie mogła zostać tu. gdzie stała.

- Przepraszam, muszę coś wziąć... - wymamrotała na bo­lesnym wydechu. Wiedziała, że wszyscy się na nią gapią. Trud­no. Puściła deskę i uciekła.

Przystanęła dopiero, kiedy znalazła się z daleka od zasło­niętych drewnianymi okiennicami okien hotelu Golden Creek. Oparła się o ścianę i wpatrywała w miejsce, gdzie kończy się miasto, a zaczyna dzicz. W słonecznym świetle, na ciemnym tle sosen tańczyły jasne tumany kurzu.

Ale jestem głupia. Przecież od dawna miałam wszystko czarno na białym. Czemu nie wpadłam na to wcześniej? Chyba nie chciałam.

- Mary-Lynnette...

Odwróciła się w stronę łagodnego głosu. Ogarnęła ją chęć. żeby rzucić się w ramiona Rowan i rozpłakać, ale nie zrobiła tego.

Zapadła cisza. Mary-Lynnette nagle poczuła się zakłopota­na. Rozejrzała się, czy nikt nie usłyszy.

- Nie sądzisz? - dodała ciszej.

Rowan spoglądała na nią zaintrygowana.

Rowan stała w milczeniu, z trudem utrzymując poważną minę. Kąciki ust miała uniesione. Oczy Mary-Lynnette zaszły mgłą, a po chwili po policzkach zaczęły płynąć łzy.

Mary-Lynnette pociągnęła nosem.

- Och. - Mary-Lynnette chyba powinna poczuć się lepiej.

- Więc chłopak, którego uważałam za miłego, od czasu do cza­su musi pożreć czyjąś wątrobę.

- Rozejrzała się i ściszyła głos. - O świecie nocy.

- Prawdę mówiąc, nie sądzę, żeby to zrobił. On cię lubi. Bardzo. Chyba nie byłby w stanie cię wydać.

Mary-Lynnette się zarumieniła.

Rozdział 14

Wracały na stację szybkim krokiem, niemal dotykając się ramionami. Mary-Lynnette znajdowała pociechę w bli­skości Rowan. w jej opanowaniu. Nigdy wcześniej nie miała przyjaciółki tak podobnej do siebie.

Kiedy dotarły na miejsce, zobaczyły, że wszyscy tłoczą się wokół samochodu Mary-Lynnette. Jeremy zaglądał pod maskę Mark i Jade stali tuż za nim. trzymając się za ręce. Nigdzie nie było śladu Tiggyego. Kestrel opierała się o zbiornik z benzyną, a Ash rozmawiał z Jeremym.

- Więc przychodzi wilkołak do lekarza i mówi: Doktorze, chyba mam wściekliznę. A lekarz na to...

Faktycznie, niezły bajer, pomyślała z goryczą Mary-Lynnette

Nie wiedziała, jak się zachować. Bo co trzeba zrobić, kiedy się dowiesz, że ktoś jest wilkołakiem? Który, być może, będzie musiał ciebie zjeść?

Jej oczy wypełniły się łzami. Dziś zupełnie nad sobą nic pa­nowała.

Jeremy odwrócił wzrok. Lekko pokręcił głową. Wargi miał zaciśnięte.

Ash i jego siostry rozejrzeli się czujnie dookoła.

Powiedział to bez użalania się nad sobą, a jednak Mary-Lynnette ogarnęła fala współczucia.

- Przykro mi. Jeremy.

Jade stanęła z drugiej strony, szeroko otwierając srebrno--zielone oczy.

- Właśnie po to tu przyjechałyśmy! Żeby nikt nie wtrącał się w nasze życie. My też nie lubimy świata nocy.

Na twarzy Jeremy'ego znów pojawił się lekki uśmiech, któ­ry widać było też w oczach.

Wyraz twarzy Jeremy'ego nieznacznie się zmienił.

Twarz Jeremyego znów przybrała inny wyraz. Wyglądał tak, jakby musiał opierać się o samochód, żeby utrzymać się na nogach.

- Już do tego doszliśmy. - Kestrel wzruszyła ramionami. Mary-Lynnette spodziewała się, że zaraz wtrąci się Ash, ale

on gapił się zamyślony na ulicę. Najwyraźniej na chwilę wyłą­czył się z rozmowy.

- Nie zauważyłeś nic, co mogłoby być jakąś wskazówką? -spytała Mary-Lynnette. - Zamierzamy rozejrzeć się po mieście.

Popatrzył jej prosto w oczy.

Tego było za wiele. Mary-Lynnette zrobiła krok naprzód i chwyciła go za rękę.

- Przepraszam.

Szarpiąc go, zaciągnęła na tyły stacji benzynowej.

Ash opierał się o zabite deską okno, unosząc ręce na znak, że się poddaje. Brakowało mu słów i chyba był zawstydzony. Boże, pomyślała Mary-Lynnette.

- Musisz go tak sztorcować? - spytał niepewnie Mark. Mary-Lynnette widziała za nim Rowan, Kestrel i Jade. Wszy­scy wyglądali na przestraszonych.

Och.

- W takim razie okazuje to w dziwny sposób - skwitowała Mary-Lynnette, tracąc nieco pewności siebie.

Mary-Lynnette się poddała. Nagle poczuła się wypompowa­na. Za dużo się wydarzyło przez ostatnich kilka dni. I ciągle coś się działo. Po prostu jest zmęczona, to wszystko.

Mary-Lynnette słyszała bicie własnego serca. Nie odwróciła się, żeby spojrzeć na Asha.

Zapadło długie milczenie. Mary-Lynnette z całych sił stara­ła się nie patrzeć na rzeczywistość z punktu widzenia Asha.

że dziewczyny muszą wrócić ze mną i że wszyscy musimy kła­mać Quinnowi w żywe oczy.

Mary-Lynnette usiłowała się skupić, ale myśli wirowały jej jak szalone.

- Jest jeszcze jedna możliwość - powiedział Ash ledwie sły­szalnym szeptem, jakby nie miał nic przeciwko temu, żeby ona udawała, że go nie słyszy.

Mary-Lynnette rozluźniła zesztywniałe mięśnie, zamknę­ła oczy i obserwowała niebiesko-żółte plamy słońca na powie­kach.

Mary-Lynnette otworzyła usta, żeby wyjaśnić, że dla nich życie w świecie nocy jest po prostu nie do zniesienia, ale Ash nie dał jej dojść do słowa.

- Może gdybyście stali się tacy, jak my... Zabrałbym dziew­czyny na wyspę, a później, za kilka miesięcy, znów bym je stam­tąd wywiózł. W miejsce, gdzie nikt nas nie zna i nie dopatrzyłby się w was niczego dziwnego. Moje siostry byłyby wolne i szczęś­liwe. Mark też by pojechał.

Mary-Lynnette odwróciła się powoli. Zmierzyła Asha wzro­kiem. Promienie słońca dodały jego włosom blasku i podkreśliły ich ciepły kolor. Oczy miał pochmurne, ciemne. Był przystojny i elegancki jak zwykle, jedną rękę trzymał w kieszeni. Stał ze zbolałą miną.

- Nie marszcz czoła, bo ci się zrobią zmarszczki - powie­działa.

- Na miłość boską, przestań mnie pouczać! - wrzasnął. Mary-Lynnette się wystraszyła. Dobra. Jasne.

- Podejrzewam - zaczęła takim tonem, żeby dać Ashowi do zrozumienia, że to ona ma powody do zdenerwowania - że chcesz zmienić mnie w wampira.

Ashowi drgnęły kąciki warg. Wsadził drugą rękę do kieszeni i odwrócił wzrok.

Ash wpatrywał się ze złością w dach budynku po drugiej stronie ulicy.

Nagle Mary-Lynnette z przerażeniem dostrzegła, że jego oczy są wilgotne.

Nie wiem, ile razy płakałam w ciągu ostatnich dwóch dni. a przecież płaczę tylko, kiedy gwiazdy są tak piękne, że aż boli Coś jest ze mną nie tak.

Z Ashem najwyraźniej też.

- Ash.

Nie spojrzał na nią. Miał zaciśnięte zęby. Problem w tym, że nie istnieje żadne rozsądne rozwiązanie, pomyślała Mary-Lynnette.

Przerwał. Najwyraźniej tym zakończył swoją spowiedź: a jednak. Właściwie nie musiał mówić nic więcej. Był zakochany. To oczywiste. Mary-Lynnette, z rękami skrzyżowanymi na piersiach, wpatrywała się w zaokrąglony kawałek szkła na zie­mi. Chciała go kopnąć, ale się powstrzymała.

Ash zrobił nagle chytrą minę. Jego intensywnie zielone oczy przypominały kolorem kwiaty ciemiernika.

Była przerażona. Nie miała pojęcia, dokąd zmierza znajo­mość z Ashem. ale czuła, że jest stanowczo za bliska. Zastana­wiała się też, ile z tej rozmowy usłyszeli inni.

Kiedy skręcili za róg, natychmiast spojrzała na Jeremy'ego. Rozmawiał z Kestrel przy dystrybutorze. Stali blisko siebie i przez ułamek sekundy Mary-Lynnette poczuła lekkie rozcza­rowanie.

Zwariowałaś? - spytał ją wewnętrzny głos. Nie możesz być o niego zazdrosna, skoro martwisz się tym. że on może być za­zdrosny o ciebie, i jednocześnie tym, co zrobić ze swoją bratnią duszą. Dobrze by było. gdyby polubili się z Kestrel.

Ash podszedł do Rowan. Kestrel też. Mary-Lynnette została sama z Jeremym.

Znowu nie wiedziała, jak się zachować. Popatrzyła na nie­go i przestała czuć się niezręcznie. Przyglądał się jej spokojnie.

Nagle jednak ją przeraził.

Spojrzała tam, gdzie on - na Asha.

- Dobrze - powiedziała.

Nie umiała wyjaśnić, czemu nie czuła niepokoju. Nawet siostry Asha nie wierzyły, że nie zrobi jej krzywdy.

- Znam takich jak on. - Jeremy miał ponurą minę. - Cza­sami przyprowadzają do klubu dziewczyny. Wolałabyś nie wie­dzieć po co. Więc... po prostu uważaj na siebie.

Jego słowa były jak zimny prysznic. Rowan, Kestrel i Jade mówiły to samo, ale w ustach Jeremy'ego ostrzeżenie brzmiało bardzo przekonująco. Ash na pewno robił takie rzeczy, że gdyby się o nich dowiedziała, miałaby ochotę go zabić.

- Będę uważać - obiecała. Uświadomiła sobie, że zaci­ska pięści. - Poradzę sobie z nim - dodała z odrobiną hu­moru.

Jeremy nadal wyglądał smętnie. Brązowe oczy mu pociem­niały, a zęby zaciskał jak Ash. W jego milczeniu Mary-Lynnette wyczuwała opanowaną siłę. Zimną wściekłość. Instynkt obron­ny. I to, że nie znosi Asha.

Zaczęli do nich wracać pozostali.

Patrzył, jak Mary-Lynnette wyjeżdża ze stacji. Nie poma­chał.

- Dobra, wracamy do domu - odezwał się Mark. - I co da­lej?

Milczenie. Dopiero Mary-Lynnette powiedziała po chwili:

Mary-Lynnette od razu się domyśliła, o co chodzi.

Znaleźli się z powrotem na farmie Burdocków. Nie było ani śladu kota. Czwórka wampirów skierowała się w stronę lasu. Jade przywoływała Tiggyego. Mary-Lynnette podeszła do biur­ka z sekretarzykiem. Wzięła papeterię z nadrukiem, lekko wil­gotną na brzegach, i srebrne pióro z wygrawerowanym fantazyj­nym wiktoriańskim zdobieniem.

Mark westchnął.

Mary-Lynnette znieruchomiała, trzymając pióro nad kartką.

- Mówię poważnie. Wiesz, że Todd zawsze żuje wykałacz­kę. A w kozie znaleźliśmy ich mnóstwo...

Wykałaczki... Z czymś jej się to kojarzy... Nie, to nie by­ły wykałaczki, tylko większe patyki. Dlaczego nie może sobie przypomnieć?

Potarła czoło i się poddała

Wzruszyła ramionami i zaczęła rysować na kartce patyk Rysunek przybrał postać kołka przypominającego długopis który trzyma kobieca ręka. Nigdy nie umiała rysować dło­ni...

Mary-Lynnette energicznie pokręciła głową.

Mark nie odpowiedział.

- To chyba tak samo prawdopodobne jak to, że Todd i Wic są łowcami wampirów - dodała.

- Więc ją też zapisz. Mary-Lynnette tak zrobiła.

Do domu wpadła rozpromieniona i lekko zdyszana Rowan. Włosy tworzyły wokół niej orzechowy obłok.

Mary-Lynnette odpędziła z umysłu obraz, jaki się w nim zrodził.

- Hm, chcesz się zabawić w detektywa?

Rowan usiadła na kuchennym krześle, odgarniając sobie z czoła kosmyk brązowych włosów.

- A jest jeszcze ktoś. kogo pominęliśmy? Mary-Lynnette przypomniała sobie, o czym myślała, kiedy trzasnęły drzwi.

Wśród wampirów są analfabeci? Cóż, czemu nie?

- Aha. No, to chyba możemy wyeliminować kolejną oso­bę - stwierdziła Mary-Lynnette.

- Zróbmy burzę mózgów - zaproponował Mark. - To pew­nie głupie, ale może wuj Jeremyego wcale nie umarł? A mo­że...

Od strony drzwi dobiegł trzask. Bardzo cichy. O Boże, Tiggy...

Rozdział 15

Tiggy biegła. Otworzyła drzwi z hukiem. Z wizją kociaka naszpi­kowanego małymi kołkami.

Ale to nie Tiggy'ego zobaczyła na ganku. Ash. Leżał na wznak w fioletowym blasku. Wokół niego latały małe ćmy.

Mary-Lynnette poczuła nagłe ukłucie w mostku. Świat się na chwilę zatrzymał. Wszystko się zmieniło. Jeżeli Ash nic żyje... jeżeli został zabity... Już nic nie będzie jak dawniej. Nigdy się nie pozbiera. Bę­dzie tak. jakby noc - z gwiazdami i Księżycem - zniknęła na zawsze. Nikt nie zdoła zapełnić tego miejsca. Nie wiedziała dla­czego. To zupełnie bez sensu, ale taka prawda, uświadomiła so­bie nagle.

Nie mogła oddychać, nogi i ręce zrobiły się bezwładne. Stra­ciła nad nimi panowanie.

Ash się poruszył. Uniósł głowę, podparł się na łokciach i ro­zejrzał.

Mary-Lynnette znów zaczęła oddychać, ale ciągle czuła się zamroczona.

- Stało ci się coś? - spytała głupio. Nie miała odwagi go dotknąć. Teraz nawet lekkie spięcie elektryczne spaliłoby ją na dobre. Stopiłaby się jak Zła Czarownica z Zachodu.

- Wpadłem w dziurę - jęknął. - A co myślałaś? Rzeczywiście, coś trzasnęło. Nie huknęło. Jak zeszłej nocy.

A to coś znaczy... gdyby tylko potrafiła rozwinąć tę myśl do końca...

Ash podniósł się i otrzepał. Tak jak siostry, po posiłku wy­glądał niewiarygodnie pięknie. Miał w oczach księżycowy blask. Mary-Lynnette zamyśliła się na dłużej.

- Chodźcie - powiedziała zrezygnowana. - Pomożecie zga­dywać, kto zabił waszą ciotkę.

Teraz, kiedy miała pewność, że Ashowi nic nie jest, chciała zapomnieć o tym, co czuła jeszcze minutę temu. W każdym ra­zie nie zastanawiać się. co to znaczy.

To znaczy, że masz duży problem, dziewczyno, podpowia­dał słodko cichy głos w jej głowic. Ha. ha.

Świetnie, pomyślała mimowolnie Mary-Lynnette.

Mary-Lynnette spiorunowała go wzrokiem.

No, no, pomyślała. Chyba pierwszy raz ze sobą normalnie rozmawiamy. Nie kłócimy się, nie drwimy. To miłe.

Zaskakująco miłe. I dziwna rzecz - wiedziała, że Ash też tak uważa. Rozumieli się. Posłał jej nad stołem ledwie zauwa­żalne skinienie.

Mary-Lynnette straciła poczucie czasu, kiedy tak siedzieli i analizowali sytuację. W końcu spojrzała na zegarek i z przera­żeniem zorientowała się, że już prawie północ.

- Musimy jeszcze myśleć? - spytał apatycznie Mark. - Je­stem zmęczony. - Prawie leżał na stole. Podobnie jak Jade.

Mnie też mózg się prawie wyłączył, pomyślała Mary-Lyn­nette. Czuję się wyjątkowo głupio.

- Oj, dziś chyba nie rozwiążemy zagadki zabójstwa - stwier­dziła Kestrel z zamkniętymi oczami.

Racja. Problem w tym, że Mary-Lynnette nie miała ochoty kłaść się spać. Dręczył ją niepokój.

Chcę... czego właściwie chcę? - pomyślała. Chcę...

Kestrel i Jade spojrzały na brata z niedowierzaniem. Rowan pochyliła głowę, ale nie do końca zdołała ukryć uśmiech.

Tak lepiej, ale nic z tego, koleś, pomyślała Mary-Lynnette. Jednak czuła, że jest bardzo silny i szybki i nie cofnie się przed niczym.

Ale nigdy go nie widziała w takiej akcji. Za każdym razem, kiedy się na nim wyżywała, świecąc mu w oczy, kopiąc w pisz­czele, nie próbował jej oddać. Podejrzewała, że nie przyszło mu to nawet do głowy.

Mary-Lynnette prowadziła. Nie wiedziała dokładnie, dokąd jechać, ale na pewno nie na swoje wzgórze. Wiązało się z nim zbyt wiele wspomnień. Chociaż obiecała Markowi co innego, mknęła przez noc coraz dalej i dalej. Tam, gdzie strumienie Hazel Green i Beavercreek niemal się zbiegają, a teren między ni­mi przypomina las równikowy.

Mary-Lynnette spojrzała na niego. Wzruszy! ramionami.

- Kiedy spędza się noc na dworze, zaczyna się rozróżniać gwiazdy - wyjaśnił. - Nie znając ich nazw.

Mary-Lynnette znów patrzyła na Vegę. Przełknęła ślinę.

- Widzisz pod nią coś małego i jasnego? W kształcie pier­ścienia?

jakby chciał coś powiedzieć. Wypuścił jednak powietrze i znów spojrzał w gwiazdy.

To był idealny moment, żeby wspomnieć o tym, że wampi­ry widzą lepiej. A gdyby to zrobił, Mary-Lynnette wybuchłaby słuszną złością.

Ale nie zrobił tego. więc poczuła, że zbiera się w niej in­na złość. Buntownicza, jak u złośnicy z wierszyka dla dzieci Co, stwierdziłeś, że nie jestem na tyle dobra, żeby być wam­pirem?

A właściwie, po co ja cię tu w ogóle przywiozłam? Do naj­bardziej odosobnionego miejsca, jakie znam. Tylko po to, żeby patrzeć na gwiazdy? Chyba nie.

Ja już nawet nie wiem, kim właściwie jestem, przypomniała sobie z przygnębieniem. Mam wrażenie, że zaraz zaskoczę sa­mą siebie.

- Nie drętwieje ci szyja? - spytał Ash. Mary-Lynnette lekko pokręciła głową w obie strony, żeby

rozluźnić mięśnie.

Prychnęła i zgasiła go spojrzeniem.

Nad cedrami na wschodzie wyłaniał się sierp księżyca.

Szli, a Mary-Lynnette rozmyślała. Jakby to było widzieć mgławicę Pierścień własnymi oczami albo Pętlę Łabędzia bez fil­tru. Tęsknota za gwiazdami prawie ciągnęła do góry jak sznur.

Oczywiście, znała już to uczucie. Doświadczyła go wcześ­niej wiele razy i zwykle kończyło się tym, że kupowała kolejną książkę na temat astronomii, kolejny obiektyw do teleskopu. Coś. co zbliżało ją do tego. czego pragnęła.

Ale teraz dręczy mnie całkiem nowa pokusa. O czymś tak wielkim i przerażającym nigdy dotąd nie myślałam.

A jeżeli mogłabym być czymś więcej niż teraz? Tą samą osobą, ale z wyostrzonymi zmysłami? Mary-Lynnette, która na­prawdę należy do nocy?

Zdążyła się już zorientować, że właściwie nie jest taka, za jaką się zawsze uważała. Jest bardziej brutalna - kopnęła Asha. I to kilka razy. I podziwiała czystą dzikość Kestrel. Dostrzegała logikę w filozofii „zabić albo zostać zabitym". Marzyła o rado­ści polowania.

Czego jeszcze trzeba, żeby się stać istotą nocy?

Cały czas szli. Cedry otaczały ich jak kolumny w ruinach gigantycznej, ciemnej świątyni. Dookoła panowała taka cisza, jakby spacerowali po Księżycu.

Schyliła się i zerwała dziki kwiat, który wyrastał z mchu. Zygaden trujący. Ash podniósł odłamaną gałąź cisu, leżącą u stóp skręconego drzewa. Nie patrzyli na siebie. Zachowywali między sobą odległość kilku kroków.

Mary-Lynnette nie zwolniła ani nie przyspieszyła kroku. Tylko serce nagle zaczęło jej walić z całych sił, pod wpływem niepokoju połączonego z euforią.

O Boże, dzieje się to, co się miało stać.

Ash oderwał cienką jak papier purpurową korę z cisowej gałęzi.

Nie patrzyła na niego. Zupełnie odebrało jej mowę.

- Zrobiłem wszystko, żeby stłumić to uczucie, ale nie chce zniknąć i koniec. Najpierw sądziłem, że jeżeli wyjadę z Briar Creek, to zapomnę. Ale teraz wiem, że nie. Dokądkolwiek poja­dę, to uczucie będzie ze mną. Nie mogę go stłumić. Więc muszę wymyślić coś innego.

W Mary-Lynnette wezbrał bezgraniczny bunt.

Przystanęła.

Celna uwaga. Przerażająca. Skąd właściwie ma wiedzieć, kto w historii ludzkości był człowiekiem? A Galileusz? New­ton? Tycho Brahe?

- Cóż, przynajmniej na pewno kobietą. - Przeniosła się na bezpieczniejszy grunt. - A ty jesteś szowinistą.

- Tak. cóż. nie przeczę, że... Mary-Lynnette znów ruszyła. On za nią.

- Więc czy teraz mogę ci wyznać, jak. hm, gorąco cię ko­cham i podziwiam?

Kolejny cytat.

- Twoje siostry mówiły, że tylko imprezujesz. Zrozumiał aluzję.

- Tak, ale rano po imprezie kładziesz się do łóżka. A skoro już leżysz, to czasami sobie czytasz...

Szli.

- Tak czy inaczej jesteśmy bratnimi duszami - stwierdził Ash. - Nie mogę być skończonym idiotą albo zupełnie do ciebie nie pasować.

Ash mówił prawie z pokorą. Co na pewno nie zdarzało mu się wcześniej.

Mary-Lynnette przyjrzała mu się z ukosa.

- Nic nie mów, niech zgadnę. Pachnę jak goryl? Mary-Lynnette zagryzła dolną wargę, uśmiechając się po­nuro.

- Chcę powiedzieć, że jesteś o wiele silniejszy niż ja. Poca­łowałbyś samicę goryla, która zgniotłaby cię jednym uściskiem? A ty nie mógłbyś się bronić?

Teraz z kolei on przyglądał się jej z ukosa.

- To nie gałąź. Dzięki temu będziesz mogła rozmawiać ze mną jak równy z równym. - Ostry koniec patyka przyłożył so­bie do gardła.

Mary-Lynnette chwyciła drugi koniec patyka: zaskakująco twardego i ciężkiego.

Ash patrzył jej w oczy. Było za ciemno, żeby stwierdzić, ja­kiego koloru są w tej chwili, ale wyraz twarzy miał zaskakująco trzeźwy.

- Jedno porządne pchnięcie załatwi wszystko - powie­dział. - Najpierw tu, potem w serce. I problem z głowy.

Mary-Lynnette pchnęła lekko. Zrobił krok do tyłu. Później kolejny. Wycofała go do drzewa, trzymając gałąź przy jego szyi niczym miecz.

- Jeżeli naprawdę jesteś tego pewna... - Wpadł na nagi ce­drowy pień. Nie wyminął go, żeby się bronić. - Tak naprawdę wcale nie trzeba dużego kija. Wystarczyłby ołówek.

Mary-Lynnette spojrzała na niego zmrużonymi oczami, przesuwając cisową gałęzią po jego ciele jak szermierz mierzą­cy odległość.

Odrzuciła patyk na ziemię.

Ustawianie się w odpowiedniej pozycji było dosyć dziwne. Nigdy wcześniej nie całowała chłopaka. Ale kiedy już zaczęła, stwierdziła, że to proste.

Czuła to samo co kilka dni temu, kiedy dotykała jego dłoni, tylko o wiele intensywniej. Teraz wydawało się jej to miłe. Nie­przyjemne jest tylko wtedy, jak się tego boisz, pomyślała.

W końcu Ash się odsunął.

- No i widzisz - wyszeptał drżącym głosem. Mary-Lynnette wzięła kilka głębokich wdechów.

Więc kim teraz jestem? Chyba kimś dzikim. Komu sprawia radość bieganie w ciemności, pod gwiazdami jasnymi jak minia­turowe słońca, a nawet polowanie na jelenia. Kto może żarto­wać ze śmierci jak jego siostry.

Odkryję supernową i zacznę syczeć, kiedy się znajdę w nie­bezpieczeństwie. Stanę się piękną, przerażającą i niebezpiecz­ną Mary-Lynnette. I oczywiście w kółko będę całować Asha.

Euforia niemal ją rozsadzała.

Zawsze uwielbiałam noc, pomyślała. I w końcu należę do niej całkowicie.

- Mary-Lynnette? - odezwał się z wahaniem Ash. - Podo­bało ci się?

Zamrugała i spojrzała na niego ze skupieniem.

- Pragnę, żebyś zamienił mnie w wampira.

Tym razem nie przypominało to oparzenia przez meduzę. Było szybkie i niemal przyjemne. Dotyk warg Asha wywołał w niej rozkoszny dreszcz. Z jego ust biło ciepło. Mary-Lynnette odruchowo głaskała go po karku, po miękkich włosach, miłych pod palcami jak futerko kota.

A jego umysł miał całe spektrum barw. Purpurowy i złoty, zielonkawy, szmaragdowy i głęboki fioletowo niebieski. Spląta­ny gąszcz opalizujących kolorów, które zmieniały się z sekundy na sekundę. Mary-Lynnette była oszołomiona.

I trochę przestraszona. Wśród tych mieniących się kolo­rów czaiła się też ciemność. Rzeczy, które Ash zrobił w prze­szłości... Teraz się ich wstydzi, Ale wstyd nie odmieni samych czynów.

Wiem, że nie, ale jakoś je wynagrodzę. Zobaczysz, znajdę sposób.

Więc to jest telepatia, pomyślała Mary-Lynnette. Czuła Asha, kiedy wypowiadał te słowa. Mówił z rozpaczliwą żarli­wością. Wiedziała, że wyrządził wiele zła.

Nieważnie. Ja też się stanę istotą ciemności. Bez skrupułów będę robić to, co w mojej naturze.

Kiedy Ash zaczął unosić głowę, zacieśniła uścisk, starając się go zatrzymać przy sobie.

- Proszę, nie kuś mnie - odezwał się ochrypłym głosem, zo­stawiając na jej szyi ciepły oddech. - Jeżeli wypiję za dużo, za bardzo cię osłabię. Mówię poważnie, skarbie.

Puściła go. Podniósł cisowy patyk i zrobił nim małe nacię­cie u podstawy szyi, przechylając głowę na bok jak facet, który się goli.

- Aua.

Zorientowała się, że nigdy wcześniej tego nie robił. Mój szacunek, Ash. Przyłożyła wargi do jego szyi.

Piję krew. Już jestem drapieżnikiem. Nie czuję smaku stra­chu i miedzi, tylko coś dziwnego, magicznego jak gwiazdy.

Kiedy Ash delikatnie ją odsunął, zachwiała się.

- Dobra. Kiedy. Ale najpierw trzeba dopracować szczegóły. I musisz odpocząć.

Wiedziała, że Ash ma rację. Chciała tu zostać, sama z nim w ciemnej świątyni lasu, ale rzeczywiście stawała się coraz słabsza. Apatyczna. Widocznie przeistaczanie się wymaga wy­siłku.

Ruszyli z powrotem. Mary-Lynnette czuła, że zaszła w niej zmiana - większa niż wtedy, kiedy wymieniła się krwią z dziew­czynami. Zrobiła się senna i nadwrażliwa.

Blask księżyca wydawał jej się o wiele jaśniejszy. Wyraźnie widziała kolory - jasną zieleń zwieszonych gałęzi cedrowych, niesamowity fiolet dzikich kwiatów papuziego dziobu, wyrasta­jących z mchu.

Las nie był już niemy. Słyszała tajemnicze odgłosy - cichy szelest igieł na wietrze, swoje kroki na wilgotnych, pokrytych grzybem ułamanych gałęziach.

Nawet węch mam lepszy, pomyślała. Pachnie tu cedrowym kadzidłem i rozkładającymi się roślinami, i czymś naprawdę dzikim, jak w zoo. I gorącym... palonym...

Mechanicznym. Zapach uderzył ją w nozdrza. Przystanęła i spojrzała na Asha przestraszona.

Patrzyli na siebie przez chwilę, potem oboje zaczęli biec. Spod zamkniętej maski unosił się biały dym. Mary-Lynnet­te zaczęła podchodzić bliżej, ale Ash odciągnął ją na bok.

Westchnęła. Spod dymu wysuwały się maleńkie języki ognia.

Mary-Lynnette nadal wydawało się, że jest groźna, i czuła się beztrosko.

- Umiem sobie radzić sama - oznajmiła, zadzierając brodę.

I wtedy z góry spadł kij. Ash poleciał na twarz, nieprzy­tomny.

Rozdział 16

Potem wszystko potoczyło się szybko, a jednocześnie jak w zwolnionym tempie. Ktoś wykręcił ręce Mary-Lynnet­te do tyłu. I ścisnął mocno. Po chwili poczuła wrzynający się w nadgarstki sznur i zrozumiała, co się dzieje. Muszę szybko coś zrobić.

Szarpała się, starając się wyrwać, usiłując kopać. Za póź­no - ręce miała związane. Nic dziwnego, że ludzie w filmach wrzeszczą, kiedy są zakuwani w kajdanki, pomyślała niespo­dziewanie. To boli. Po ramionach rozlał się ból, kiedy ktoś ciąg­nął ją do tyłu, do drzewa.

Cały czas się szarpała, ale to nic nie dawało. Przy rękach i plecach czuła głębokie bruzdy kory.

O Boże, nie mogę uciec. Ani nawet się ruszyć.

Przestań panikować i myśl, upominał ją surowo wewnętrz­ny głos. Użyj mózgu, zamiast histeryzować. Stała, dysząc, i usiłowała opanować strach.

- Mówiłem. Boli tylko, kiedy się szarpiesz. Z wieloma rze­czami tak jest - powiedział głos.

Odwróciła głowę i zobaczyła kto to. Serce podskoczyło jej do gardła. Nie powinna być zaskoczo­na, a jednak była - zaskoczona i bezgranicznie rozczarowana.

- Och, Jeremy - wyszeptała.

Tyle że takiego Jeremy'ego nie znała. Twarz identyczna, włosy, ubranie też - ale było w nim coś dziwnego, potężnego, przerażającego i nieobliczalnego. Oczy miał nieludzkie i płaskie jak u rekina.

- Nie chcę ci zrobić krzywdy. - Zniekształcony obcy głos. - Związałem cię tylko dlatego, żebyś się nie wtrącała.

Umysł Mary-Lynnette rejestrował różne rzeczy na różnych płaszczyznach. Jedna część mówiła: mój Boże, stara się być mi­ły. Inna: do czego mam się nie wtrącać? A jeszcze inna powta­rzała tylko: Ash.

Spojrzała na Asha. Leżał nieruchomo. Cudowne nowe oczy Mary-Lynnette, które widziały kolory księżyca, dostrzegły, że jego jasne włosy powoli nasiąkają krwią. Na ziemi obok niego leżał twardy biały kij z cisu. Nic dziwnego, że Ash stracił przy­tomność.

Ale skoro krwawi, to znaczy, że żyje. O Boże, nie może być martwy. Wampira zabije tylko kołek albo ogień.

- Muszę się nim zająć - oznajmił Jeremy. - Potem cię wypuszczę, obiecuję. Zrozumiesz, kiedy ci wszystko wytłu­maczę.

Mary-Lynnette przeniosła wzrok z Asha na nieznajomego z twarzą Jeremy'ego. Z przerażeniem zrozumiała, co miał na myśli, mówiąc „zająć się". Zabijanie to dla drapieżnika - dla wilkołaka - po prostu część życia.

Więc jednak się znam na wilkołakach. Są zabójcami. Cały czas miałam rację. Rowan się myliła.

- To zajmie tylko minutę. - Jeremy odsłonił zęby.

Serce dudniło Mary-Lynnette jak szalone. Rozchylił wargi tak, jak nie byłby w stanie żaden człowiek. Widziała różowo białe dziąsła. I zrozumiała, dlaczego Jeremy miał zmieniony głos. Z powodu zębów.

Białe zęby w blasku księżyca. Obraz z jej snu. Kły wam­pira w porównaniu z tymi były niczym. Siekacze, stworzone do rozrywania ciała ofiary, miały po pięć centymetrów dłu­gości.

Mary-Lynnette nagle przypomniała sobie, co trzy lata temu powiedział ojciec Vica Kimble'a. Że wilk potrafi odgryźć ogon krowy równiutko, jakby odciął go sekator. Skarżył się, że ktoś wypuścił na wolność wilkowatego mieszańca, który nęka jego stado.

Oczywiście to nie był żaden mieszaniec, tylko Jeremy. Co­dziennie widziałam go w szkole. W domu musiał się zmieniać w kogoś takiego. Żeby polować.

Teraz, kiedy stał nad Ashem, szczerząc zęby i ciężko dysząc, wyglądał jak obłąkany.

- Ale dlaczego? - wybuchnęła. - Dlaczego chcesz go skrzywdzić?

Uniósł wzrok i przeżyła kolejny wstrząs. Jego oczy się zmie­niły. Wcześniej ich biel lśniła w ciemności. Teraz były całe brą­zowe, z wielkimi płynnymi źrenicami. Oczy zwierzęcia.

Więc wcale nie potrzebuje pełni księżyca, pomyślała. Może się zmieniać zawsze.

- Nie wiesz? Czy nikt tego nie rozumie? To moje teryto­rium.

O rany.

Więc to takie proste. A oni łamali sobie głowy, sprzeczali się i zabawiali w detektywów. Tymczasem wszystko sprowadza­ło się do tak pierwotnej kwestii: zwierzę broni swojego teryto­rium.

Jak na teren łowiecki, to mały obszar, powiedziała niedaw­no Rowan.

- Zabierały moją własność - ciągnął Jeremy. - Mojego jele­nia, moje wiewiórki. Nie miały do tego żadnego prawa. Usiłowałem je zmusić do wyjazdu, ale nie chciały. Zostały i zabijały dalej.

Przestał mówić, ale nagle wydał inny odgłos. Z począt­ku ledwie słyszalny dla Mary-Lynnette, ale ciche burcze­nie poruszyło jakąś czułą strunę strachu. Było tak upiorne i nieziemskie, jak niebezpieczne bzyczenie roju atakujących pszczół.

Warczał. On warczał. Naprawdę. Jak pies, który chce zmu­sić człowieka do ucieczki. Albo rzucić mu się do gardła.

- Jeremy! - krzyknęła. Szarpnęła się do przodu, nie zwra­cając uwagi na biały płomień bólu, który objął jej ramiona.

Sznur trzymał mocno. Jeremy doskoczył do Asha, z głową wysuniętą do przodu jak jadowity wąż, rozwścieczony pies, jak każde zwierzę, które zabija zębami.

Mary-Lynnette usłyszała czyjś krzyk. Nie! Dopiero po chwili dotarło do niej, że to jej własny wrzask. Zmagała się ze sznurem, czując pieczenie i wilgoć w nadgarstkach. Ale nic była w stanie się uwolnić. Doskonale wiedziała, co się dzieje. I jeszcze to nieustające złowieszcze warczenie, które niosło się echem w jej głowie i piersiach.

Wtedy spojrzała na wszystko spokojnie. Zawładnęła nią część natury silniejsza niż przerażenie. Chłodnym okiem przyj­rzała się scenie przy drodze - samochodowi, który nadal płonął, wyrzucając chmury duszącego, białego dymu przy każdym po­dmuchu wiatru; bezwładnej postaci Asha na igliwiu; niewyraź­nej warczącej plamie, którą był Jeremy.

- Jeremy! - Mimo bólu gardła mówiła spokojnym i wład­czym głosem. - Zanim to zrobisz, niczego mi nie wytłuma­czysz? Przecież chciałeś, żebym zrozumiała. Jeremy, pomóż mi zrozumieć.

Przez długą chwilę z rozczarowaniem myślała, że to nie po­skutkuje. Że on jej nawet nie słyszy. A jednak podniósł głowę. Dostrzegła jego twarz, krew na brodzie.

Nie krzycz, nie krzycz, powtarzała sobie gorączkowo. Nie okazuj przerażenia. Musisz go zagadać, utrzymać z daleka od Asha.

Nie przestawała mechanicznie pocierać dłońmi za plecami, jakby od zawsze wiedziała, co trzeba robić, żeby uwolnić się z więzów. Śliska wilgoć w zasadzie ułatwiała zadanie. Sznur się lekko przesuwał.

- Proszę, pomóż mi zrozumieć - powtórzyła zdyszana, sta­rając się uchwycić wzrok Jeremy'ego. - Jestem twoją przyjaciół­ką. Znamy się od dawna.

Białawe dziąsła Jeremy'ego ociekały czerwienią. Jego twarz nadal miała ludzkie rysy, mimo to nie było w niej nic ludz­kiego.

Wargi powoli zaczęły przykrywać dziąsła. Coraz bardziej przypominał człowieka, a coraz mniej zwierzę. Kiedy się ode­zwał, już rozpoznawała jego głos.

- To prawda, od dawna - powiedział. - Obserwowałem cię od dziecka, a ty mnie.

Skinęła głową. Nie mogła wydobyć z siebie ani słowa.

Tak jak i mnie, pomyślała Mary-Lynnette oszołomiona. Rze­czywiście wtedy naprawiał płot. Nic dziwnego, wielu ludziom pomagał przy domu.

- Mówiłem jej, że to nie wypali.

Mary-Lynnette znów to usłyszała - warczenie. Jeremy był spięty i drżał. Ona też zaczęła się trząść.

- Jeszcze trzy osoby do polowania na tej małej przestrze­ni... Nie chciała słuchać. Nic nie rozumiała. W końcu mnie po­niosło.

Nie patrz na Asha, nie kieruj uwagi w jego stronę, myślała rozpaczliwie. Wargi Jeremy'ego znów odsłoniły zęby, jakby na nowo szykował się do ataku.

Więc dlatego posłużył się sztachetą. Ash miał rację, to był impuls.

Wpatrywał się poza nią, w las. Mary-Lynnette z łomoczą­cym sercem zebrała się na odwagę i zerknęła na Asha.

O Boże, nie rusza się wcale. A wokół niego tyle krwi... Ni­gdy nie widziałam takiej ilości krwi.

Wykręcała nadgarstki w tę i z powrotem, nadal usiłując ro­zerwać sznur.

- Obserwowałem je, ale nie wyjechały - podjął po chwili Jeremy.

Natychmiast na niego spojrzała.

- Za to pojawiłaś się ty. Słyszałem, jak Mark rozmawiał w ogrodzie z Jade. Oznajmiła, że będzie jej się tu podobać. I wtedy się wściekłem. Narobiłem hałasu i mnie usłyszeli.

Twarz mu się zmieniała. Ciało przekształcało się na oczach Mary-Lynnette. Kości policzkowe się rozszerzały, nos i wargi robiły się coraz dłuższe. Między brwiami wyrastały włosy, two­rząc jedną prostą linię. Widziała, jak bladą skórę przebijają po­jedyncze ciemne grube włosy.

Zaraz zwymiotuję.

- Co ci jest, Mary-Lynnette? - Wstał i wtedy dostrzegła, że jego ciało też się zmienia. Nadal było ludzkie, ale dziwnie chude, wyciągnięte. Jakby składało się z długich kości i ścię­gien.

- W porządku - wyszeptała. Gwałtownie wykręciła nadgar­stek. Dłoń wyśliznęła się z jednej pętli sznura.

Dobra. Teraz go zajmuj, żeby odsuwał się od Asha.

Cień na polanie - te oczy widziałam. To nie był kojot, tylko Jeremy. Cały czas nas śledził.

Dostała gęsiej skórki. Ale pojawiła się jeszcze jedna, gorsza myśl - obraz Jeremy'ego zabijającego kozę. Z rozmysłem, celo­wo, żeby przekazać wiadomość.

Dlatego nie zjadł jej serca ani wątroby, uświadomiła sobie. Nie zabił jej dla pożywienia, nie padła ofiarą wilkołaka. Bo on nie jest zwyczajnym wilkołakiem.

To nie szlachetne zwierzę, które poluje, żeby jeść, jak mó­wiła Rowan

Tylko Ash miał rację. On i jego kawały o wściekliźnie...

- Jesteś taka piękna - wyznał nagle. - Zawsze tak uważa­łem. Uwielbiam twoje włosy.

Stał tuż przed nią. Widziała pory na jego twarzy, z których wyrastała szczecina. I czuła jego zapach - dziki, jak w zoo.

Dotknął jej włosów. Miał ciemne, grube paznokcie. Oczy Mary-Lynnette robiły się coraz większe. Powiedz coś, powiedz coś, nie daj po sobie poznać, że się boisz.

Powiedziała mi dawno temu - odparł prawic nieobecnym głosem, nadal przeczesując palcami jej włosy. Głos zmienił mu się tak bardzo, że Mary-Lynnette ledwo go zrozumiała. - Uży­łem patyczków ze swoich modeli. I czarnego irysa dla niego. Dla Asha. - Wypowiedział to imię z czystą nienawiścią. - Zo­baczyłem ten kwiat na jego głupiej podkoszulce. Klub Czarne go Irysa... mój wuj kiedyś do niego należał. Traktowali go jak osobnika gorszej kategorii.

Jego oczy od oczu Mary-Lynnette dzieliło teraz zaledwie kilka centymetrów. Czuła dotyk jego paznokci na uchu. Zebra­ła w sobie dość siły żeby gwałtownie szarpnąć ręką za plecami -i jedną dłoń wyswobodziła. Zamarła, bojąc się, że Jeremy coś zauważy.

- Rzuciłem kozę na ganek i uciekłem - powiedział, niemal zawodząc. Głaskał Mary-Lynnette. - Wiedziałem, że wszyscy tam jesteście. Byłem tak wściekły, że po drodze zabiłem jeszcze konia. I rozwaliłem okno na stacji benzynowej. Zamierzałem ją spalić, ale stwierdziłem, że jeszcze trochę poczekam.

Tak, tak, tak, myślała Mary-Lynnette, ostrożnie manipu­lując drugim nadgarstkiem. Wpatrywała się w szalone oczy Jeremy'ego, czuła jego zwierzęcy oddech. Oczywiście, to ciebie słyszałyśmy, jak uciekałeś. Nie wpadłeś w dziurę na ganku, bo wiedziałeś, że tam jest. Sam go naprawiałeś. I fakt, to ty roz­biłeś okno - kto inny tak bardzo nienawidziłby stacji benzy­nowej?

Rozwiązała sznur na drugim nadgarstku. Zwycięstwo. Ale panowała nad swoją miną i zaciskała dłonie, usiłując wymy­ślić, co robić. Był taki silny i szybki... Przy nim nie ma żadnych szans.

Jeremy się cofnął. Mary-Lynnette na chwilę odetchnęła z ulgą. Nagle z przerażeniem zobaczyła, że Jeremy zdziera z sie­bie koszulę. A pod nią nie miał skóry Tylko sierść. Futro, które falowało i drgało na wietrze.

Ciągnął, zupełnie nie zwracając uwagi na to, co powie­działa.

- Ale to błąd. Wilkołaki są o wiele lepsze. Zrozumiesz, kiedy ci pokażę. Księżyc wygląda tak pięknie, kiedy jest się wilkiem.

O Boże - więc to miał na myśli, mówiąc, że chce wszystko wyjaśnić i ją chronić. Zamierzał zmienić ją w coś podobnego do niego.

Potrzebna mi broń.

Rowan wspominała, że na wilkołaki działa srebro. Więc le­genda o srebrnej kuli musi być prawdziwa. Ale nie miała srebr­nej kuli. Ani nawet srebrnego sztyletu...

Srebrny sztylet... Srebrny nóż...

Samochód za Jeremim spowijały kłęby dymu. Gdzienie­gdzie przedzierał się czerwony blask buzującego ognia.

To zbyt niebezpieczne, pomyślała Mary-Lynnette. Zaraz wybuchnie. Nie ma mowy, żeby udało mi się wejść i wyjść.

- Świat nocy jest beznadziejny - ciągnął Jeremy. - Z tymi wszystkimi głupimi ograniczeniami: nie zabijać ludzi, nie polo­wać za często... Nikt mi nie będzie mówił, jak mam polować. Mój wuj próbował, ale się nim zająłem.

Nagle stwór - bo już nie człowiek - przerwał i odwrócił się gwałtownie. Znów odsłonił dziąsła i rozchylił zęby. szykując się do ataku. Mary-Lynnette zrozumiała dlaczego - Ash się poru­szył.

Usiadł, chociaż miał ranę na gardle. Rozejrzał się nieprzy­tomnie. Dostrzegł Mary-Lynnette. Spojrzał na to. w co zmienił się Jeremy.

- Odsuń się od niej! - krzyknął ze śmiertelną furią. Jednym zwinnym ruchem przygotował się do skoku.

Ale wilkołak zareagował pierwszy. Dał susa jak zwierzę z rękami. Jedną chwycił cisowy kij. Walnął nim Asha i powalił na ziemię. Później wyrzucił kij na dywan z igliwia.

Już go nie potrzebował. Odsłaniał zęby. Zamierzał rozedrzeć Ashowi gardło, tak jak koniowi i turyście... Mary-Lynnette puściła się pędem.

Nie w stronę Asha. Gołymi rękami nie była w stanie mu po­móc. Biegła do samochodu, w stronę kłębów gryzącego dymu.

0 Boże, jak gorąco. Pomóż mi się tam dostać.

Czuła żar na policzkach, na rękach. Upadła na kolana i za­częła się czołgać tam, gdzie było chłodniej.

1 wtedy za plecami usłyszała najdziwniejszy odgłos, jaki ist­nieje - wycie wilka.

Wie. co robię. Widział ten nóż za każdym razem, kiedy pod­ważałam zatyczkę wlewu paliwa. Na pewno będzie chciał mnie powstrzymać.

Rzuciła się na ślepo w kłęby dymu i żar. Z silnika jak sza­lone strzelały pomarańczowe płomienie. Szarpała za parzącą klamkę.

Otwórz się. otwórz...

Drzwi się otworzyły. Buchnęło w nią gorące powietrze. Ja­ko zwykły człowiek nie zniosłaby tego. Ale w ciągu dwóch dni wymieniła się krwią z czterema wampirami, więc nie była już zwykłym człowiekiem. Nie była Mary-Lynnette. Ale czy zdoła zabić?

Spod deski rozdzielczej wydostawały się języki ognia. Po­macała skwierczący plastik i wsunęła dłoń pod siedzenie kie­rowcy.

No, gdzie jesteś!

Palce natrafiły na metal, srebrny nóż do owoców z wik­toriańskim ornamentem, który pożyczyła kiedyś od pani Burdock. Był strasznie gorący. Zacisnęła na nim dłoń. wyciągnęła spod siedzenia... i wtedy coś dopadło ją od tyłu.

Odwróciła się instynktownie. Musiała spojrzeć napastni­kowi w twarz. Później zawsze będzie towarzyszyła jej świado­mość, że mogła wycelować nóż w ziemię albo w siebie. I pewnie dawna Mary-Lynnette tak by zrobiła.

Ale teraz wysunęła nóż do przodu. Napastnik na nią skoczył.

W głowie pojawiła się odległa myśl: ostrze weszło dokładnie między żebra.

I nagle zrobiło się wielkie zamieszanie. Poczuła we włosach zęby, które szukały gardła. Drapiące pazury zostawiały szra­my na jej rękach. Atakowało ją coś włochatego, ciężkiego - nie człowiek ani nawet półczłowiek. Wielki, warczący wilk.

Z trudem utrzymywała nóż w dłoni. Wilk szarpał się na wszystkie strony, wykręcał jej nadgarstek w nieprawdopodob­nych kierunkach.

Przez chwilę, kiedy napastnik się odsunął, mogła mu się dobrze przyjrzeć.

Piękne zwierzę. Zgrabne i ładne, ale z szaleństwem w oczach. Wydając ostatnie tchnienie, usiłowało ją zabić.

Musisz mnie nienawidzić. Wybrałam Asha zamiast ciebie, zraniłam cię srebrem. A teraz umierasz. Zostałeś potwornie zdradzony.

Dostała gwałtownych dreszczy. Nie mogła tego dłużej znieść. Puściła nóż i zaczęła odpychać wilka rękami i nogami Gramoląc się i odsuwając na plecach, zdołała odejść kilka me­trów. Wilk stal na tle ognia. Zbierał siły, żeby skoczyć na nią po raz ostatni...

Nastąpił bardzo cichy, zwarty wybuch. Cały samochód prze­chylił się i nagle kula ognia objęła wszystko.

Mary-Lynnette przywarła do ziemi, w połowie oślepiona, ale musiała obserwować.

Więc tak to wygląda. Samochód w płomieniach. Nie ma żad­nej wielkiej eksplozji jak w filmach. Tylko zwykłe: puf! A póź­niej ogień unoszący się coraz wyżej.

Żar odpędzał ją coraz dalej, więc ciągle się czołgała, ale nie mogła przestać się przyglądać. Pomarańczowe płomienie we wszystkie strony strzelały z metalowego szkieletu na kołach.

Wilk nie wydostał się z pożaru.

Mary-Lynnette usiadła. Dusił ją dym. Chciała krzyknąć: Jeremy!. ale tylko zaskrzeczała ochryple.

Wilka cały czas nie było widać. Nic dziwnego - w piersi miał srebrny nóż, a dookoła szalały płomienie.

Siedziała, obejmując się ramionami, i wpatrywała w płoną­cy wrak.

On by mnie zabił. Jak każdy porządny drapieżnik. Musia­łam się bronić, ratować Asha. I dziewczyny... zamordowałby je wszystkie. Innych ludzi też. tak jak turystę. Był stuknięty i zły. zrobiłby wszystko, żeby zdobyć to. co chciał.

Wyczuwała to od samego początku. Co rusz widziała to pod maską tego ..miłego chłopaka", ale za każdym razem wmawiała sobie, że nic dziwnego w nim nie ma. Powinna od razu zaufać intuicji, kiedy dotarło do niej, że rozwiązała ponurą zagadkę Jeremy'ego Lovetta.

Trzęsła się. ale nie uroniła nawet jednej łzy.

Ogień szalał, strzelając w górę małymi iskierkami.

Nie obchodzi mnie. czy to usprawiedliwione. Nie przypo­minało zabijania z mojego snu. Nie było łatwe, nie przyszło mi naturalnie i nigdy nie zapomnę tego, jak na mnie patrzył.

Nagle pomyślała: Ash.

Oszołomiona prawie o nim zapomniała. Odwróciła się tak bardzo przerażona, że ledwie mogła na niego patrzeć. Podczołgała się do miejsca, gdzie leżał.

Tyle krwi... Niemożliwe, żeby nic mu się nie stało. Ale je­żeli nie żyje...

Jednak oddychał. A kiedy dotknęła jego zakrwawionej twa­rzy, poruszył się. Spróbował usiąść.

Opadł, zamykając oczy.

- Zabiłem go?

Mary-Lynnette wydała zdławiony odgłos, który tylko trochę przypominał śmiech. Drżała pod wpływem ulgi. Ash oddychał i mówił, nawet tak głupio jak zwykle. Nie miała pojęcia, jak

miło to może brzmieć. Widziała, że szyja pod koszulą już mu się goi. Cięta rana zamieniała się w różowe, płaskie blizny. Ciało wampira jest niewiarygodne.

Otworzył oczy. Przez chwilę patrzyli na siebie. Mary-Lyn­nette zrozumiała, że do obojga dociera teraz wiele spraw.

- Przykro mi - odezwał się w końcu Ash najpoważniejszym tonem, jaki u niego słyszała. Zerwał koszulę z szyi i usiadł -Przykro mi.

Nie wiedziała, kto do kogo się przytulił, ale znaleźli się w swoich objęciach. Mary-Lynnette myślała o drapieżcach, nie­bezpieczeństwie i kpinach ze śmierci. O tym wszystkim, co wią­że się z przynależnością do świata nocy. I o tym, że już nigdy, patrząc w lustro, nie zobaczy tej samej osoby, którą do tej pory widziała.

- Przynajmniej to już koniec - powiedział Ash. Czuła uścisk jego ramion, ciepło, moc i wsparcie. - Nie będzie więcej zabijania. Skończyło się.

Tak jak i wiele innych rzeczy.

Pierwszy szloch przyszedł jej z wielkim trudem. Myślała, że kolejny wydobędzie się po długiej przerwie. A jednak między pierwszym a następnym i kolejnym nie było żadnej przerwy. Płakała długo. Ogień się dopalał, iskry strzelały w górę, a Ash cały czas ją tulił.

Rozdział 17

Nie powiedziała nic ludziom, ale sprzeciwiła się władzom świata nocy - powiedział Ash leniwym, zupełnie beztro­skim tonem.

- Jak? - spytał zwięźle Quinn.

Byio późne poniedziałkowe popołudnie i do domu na far­mie Burdocków słońce wpadało przez zachodnie okna. Ash miał na sobie nową bluzę, kupioną w Briar Creek, z golfem i długimi rękawami, która zakrywała prawie wyleczone blizny na szyi i rękach. W wybielonych dżinsach, włosach zaczesa­nych tak, żeby przykrywały strup z tyłu głowy, odgrywał scenę swojego życia.

- Wiedziała o dzikim wilkołaku i nie pisnęła o tym ani słowa.

- Serio - zapewnił skwapliwie Ash, wpatrując się w Quinna szeroko otwartymi, szczerymi oczami, pewnie niebieskimi. - Zobacz.

Nie odrywając wzroku od rozmówcy, zerwał różowo-zieloną narzutę ze wzgórka na kanapie. Quinn gwałtownie uniósł brwi.

Gapił się chwilę na ciotkę Opal, która wcześniej została przygotowana tak, żeby nikt się nie domyślił, że leżała w ziemi. Poza tym starannie z powrotem wsadzono jej pal w piersi.

Quinn przełknął ślinę. Ash po raz pierwszy widział, że ko­leś spuścił z tonu.

- Naprawdę to zrobiłeś - wymamrotał z nutą niepewnego szacunku i wyraźnym zaskoczeniem.

Wiesz, pomyślał Ash, chyba wcale nie jesteś tak twardy, na jakiego się zgrywasz. Choćbyś nie wiem jak się starał udawać Starszego, masz tylko osiemnaście lat. I zawsze pozostaniesz osiemnastolatkiem, a ja za rok od ciebie będę starszy.

Ciemne oczy Quinna otworzyły się jeszcze szerzej.

- Nie wiedziałem, że jesteś aż tak bezwzględny.

Ash naciągnął na ciało koc.

- Więc widzisz, wszystko gra. Nikt z ludzi nie jest w to wmieszany, nie trzeba żadnej zagłady.

- No... tak, dobra. - Quinn nie spuszczał oczu z narzuty. Ash uznał, że to odpowiedni moment.

Mary-Lynnette się uśmiechnęła.

Wszyscy się roześmieli, z wyjątkiem Mary-Lynnette. Wielka kuchnia wiejskiego domu była ciepła i jasna, ale za oknami ro­biło się ciemno. W gęstniejącym mroku nic nie widziała - w cią­gu ostatnich dwóch dni skutki wymiany krwi ustąpiły. Znów odbierała świat ludzkimi zmysłami.

Mary-Lynnette pochwyciła jej zatroskane spojrzenie.

Ash spojrzał na Marka, potem na siostry.

Mary-Lynnette słuchała tego w milczeniu. Czy pewnego dnia Kestrel nie zapragnie dla siebie większego terytorium? Pod wieloma względami bardzo przypominała Jeremy'ego.

Była piękna, bezwzględna i myślała o jednym. Prawdziwa istota nocy.

- Owszem, zupełnie - odparła Jade z rozbawieniem. Mark odwrócił wzrok. Mary-Lynnette zauważyła, że brat i Jade cały czas trzymają się za ręce.

- Więc rozumiem, że nie planujesz przemiany w wampira - stwierdził Ash.

- Dobrze. - Rowan kiwnęła głową. Mary-Lynnette wystawiła drugi palec.

- Tacie jest przykro, że kombi się spaliło, ale nie jest za­skoczony. Claudine przepowiadała to od roku. - Kolejny palec.

- Po trzecie, pan Kimble nie ma pojęcia, co zabiło jego konia, ale myśli, że to zwierzę, nie człowiek. Vic Kimble twierdzi, że Wielka Stopa. On i Todd są nieźle przestraszeni i chcą wyjechać z Briar Creek na dobre.

Mary-Lynnette spojrzała na nią z ukosa. Tak, w niej też to jest, pomyślała. Srebrny blask w oczach, kiedy drwi ze śmierci. Druga prawdziwa istota nocy.

- Będzie mi jej brakować - powiedziała na głos.

Zapadła cisza.

- Odprowadzę cię - odezwała się w końcu Mary-Lynnette. Podeszli razem do drzwi. Kiedy znaleźli się na zewnątrz,

w mroku, Ash zatrzasnął je za nimi.

Mary-Lynnette odwróciła wzrok. Niebo na wschodzie miało kolor najciemniejszego fioletu, niemal czarnego. Pa­trząc w tamtą stronę, dostrzegła gwiazdę. A właściwie Jupi­tera.

Wiedziała o tym od chwili, kiedy siedziała i płakała, wpatru­jąc się w płonący samochód. I chociaż od tamtej pory bez prze­rwy o tym myślała, nijak nie mogła się przekonać, żeby zmienić zdanie.

Nigdy nie zostanie wampirem. Po prostu się do tego nie nadaje. Nie potrafiłaby zachowywać się jak wampir i nie zwa­riować. Nie była podobna do Jade ani do Kestrel, ani nawet do Rowan z jej bladymi, mięsistymi stopami i instynktownym uwielbieniem dla polowania. Zajrzała w serce świata nocy... i nie mogła do niego dołączyć.

- Tak. - Mary-Lynnette spojrzała mu w oczy. Odwrócił wzrok.

- Dobrze. Przyznaję. Wiele rzeczy powinienem im wyna­grodzić.

Cóż, ludzie byli dla niego robactwem i pożywieniem. W jego umyśle Mary-Lynnette zobaczyła takie rzeczy, że wolała więcej nie widzieć.

Mary-Lynnette ścisnęło w gardle. Uśmiech Asha zniknął. Powinni się pocałować. Ale po prostu stali jak skrzywdzone dzieci, aż w końcu przytulili się do siebie. Mary-Lynnette ści­skała go coraz mocniej, chowając twarz w jego ramieniu. Ash, który najwyraźniej zupełnie stracił głowę, zasypywał pocałun­kami jej kark.

Ale to nic nie zmieniało. Problemem nie było tylko to, kim jest, ale to, co do tej pory zrobił - i co jeszcze zrobi. Zbyt dłu­go przebywał po ciemnej stronie życia, żeby być normalną osobą. Naturę już miał ukształtowaną i Mary-Lynnette wątpiła, czy zdoła z nią wygrać.

- Wierz we mnie - poprosił, jakby usłyszał jej myśli.

Nie odpowiedziała. Uniosła głowę i jej usta połączyły się z jego wargami. Elektryzujące iskry już nie sprawiały bólu, a ró­żowa mgła wydawała się całkiem fajna. Przez chwilę wszystko było ciepłe, słodkie i dziwnie spokojne.

I nagle, za nimi, ktoś zapukał do drzwi. Mary-Lynnette i Ash odskoczyli od siebie. Spojrzeli przestraszeni, kipiąc pod wpły­wem silnych uczuć. Mary-Lynnette dopiero po chwili uświado­miła sobie, gdzie jest. Roześmiała się. Ash też.

- Wychodźcie - zawołali jednocześnie.

Z domu wyszli Mark i Jade. Za nimi, Rowan i Kestrel. Wszy­scy stali na ganku, uważając, żeby nie wpaść w dziurę. Uśmie­chali się tak, że Mary-Lynnette się zaczerwieniła.

- Do widzenia - pożegnała Asha pewnym głosem. Przyglądał jej się długą chwilę, potem spojrzał na drogę.

Odwrócił się, żeby odejść.

Mary-Lynnette zamrugała, żeby odegnać łzy. Ciągle nie by­ła w stanie w niego uwierzyć. Ale zawsze może mieć nadzieję. Marzyć. Chociaż marzenia prawie nigdy się nie spełniają...

- Patrzcie! - westchnęła Jade.

Mary-Lynnette serce gwałtownie podskoczyło do piersi. Od północnego wschodu ciemne niebo przeszywała kuła światła. To nie była słaba spadająca gwiazda, ale świecący zielony meteoryt, który pokonał połowę nieba, sypiąc iskrami. Znajdował się do­kładnie nad ścieżką, którą szedł Ash, jakby oświetlał mu drogę.

Dawna perseida. Ostatni meteoryt lata. Jak błogosławień­stwo.

- Szybko, szybko, marzenie - Mark gorączkowo ponaglał Jade. - Pod taką gwiazdą na pewno się spełni.

Mary-Lynnette spojrzała na przejętą twarz brata, na jego błyszczące z podniecenia oczy. Jade klaskała z zachwytu.

Tak się cieszę, że jesteś szczęśliwy, pomyślała Mary-Lynnet­te. Spełniło się to, czego ci życzyłam. Więc teraz chyba mogę pomyśleć własne życzenie.

Chciałabym...

- Do zobaczenia za rok. - Ash się odwrócił i uśmiechnął zawadiacko. - Wrócę, jak zabiję smoka!

Zaczął iść porośniętą chwastami ścieżką. Przez chwilę, w ciemnofioletowym zmierzchu, rzeczywiście wyglądał jak ksią­żę, który wyrusza na poszukiwanie smoka. Jak błędny rycerz z lśniącymi blond włosami, bez broni, wybierający się w bardzo ciemną i niebezpieczną, dziką okolicę. Odwrócił się i przez mo­ment szedł tyłem, machając ręką. Zepsuł cały efekt.

Cała gromada krzyczała na pożegnanie.

Mary-Lynnette czuła, że od wszystkich wokół niej - brata i trzech sióstr krwi - bije ciepło i chęć pomocy. Od beztroskiej Jade. Zapalczywej Kestrel. Mądrej i łagodnej Rowan. I od Mar­ka, który przestał już być mrukiem i samotnikiem. Tiggy wił się jej wokół kostek, mrucząc przyjacielsko.

Ale miał rację. Obserwując niebo zawsze będzie pamiętała, że on gdzieś tam jest i patrzy na nie z zachwytem. Wiedząc, że to ważne.

I w końcu nie miała wątpliwości, kim jest. Mary-Lynnette. I któregoś dnia odkryje supernową albo czarną dziurę - jako człowiek. Ash wróci za rok.

A ona zawsze będzie kochać noc.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Smith Lisa Jane Świat nocy 01 Dotyk Wampira
Smith Lisa Jane Świat nocy 01 Zaklinaczka
Smith Lisa Jane Świat nocy 02 Córki nocy
Smith Lisa Jane Świat nocy 01 Dotyk Wampira
Smith Lisa Jane Świat nocy 06 Pakt Dusz
Smith Lisa Jane Świat nocy 04 Wybrani
Smith Lisa Jane Świat nocy 07 Łowczyni
Smith Lisa Jane Świat nocy 05 Anioł Ciemności
Smith Lisa Jane Świat Nocy Grubsze niż Woda
Smith Lisa Jane Świat nocy 09 Światło Nocy
Smith Lisa Jane Świat nocy 03 Zaklinaczka
Smith Lisa Jean Świat nocy 2 Pakt Dusz (rozdział 1)
Smith Lisa Jean Świat nocy 2 Wybrani (roz 1 10)
Smith Lisa Jane Śwat Nocy 02 Wybrani [Roz 5 8]
Smith Lisa Jane Śwat Nocy 2 Anioł CIemnośc(roz 1 7)
Smith Lisa Jane Pamiętniki wampirów 01 Przebudzenie
Smith Lisa Jane Pamiętniki wampirów 02 Walka

więcej podobnych podstron