Odwet
jak ukąszenie komara
Północny
Pacyfik, 18 kwietnia 1942 roku, godzina 8:00
Przeraźliwy
dźwięk dzwonka alarmowego rozbrzmiał nad kołysanym falami
lotniskowcem USS "Hornet". Z nadbudówki wysypał się tłum
postaci w skórzanych kurtkach. Dobiegli do ciasno ustawionych na
pokładzie dwusilnikowych bombowców. Po chwili śmigła zaczęły
się obracać, a sygnał dzwonka został stłumiony rykiem
kilkudziesięciu silników. Dowódcą pierwszego bombowca był niski,
krótko ostrzyżony mężczyzna. Położył rękę na manetce gazu i
spojrzał przed siebie. Pas startowy lotniskowca miał zaledwie 150
metrów długości. Zdecydowanym ruchem pchnął manetkę do przodu.
Silniki zawyły na najwyższych obrotach i B-25 ruszył z kopyta
gwałtownie nabierając prędkości. Piloci z przerażeniem w oczach
obserwowali zbliżający się w błyskawicznym tempie koniec pasa, za
którym czekała na nich otchłań oceanu. Bombowiec oderwał się od
lotniskowca metr przed krawędzią.
Pozostali
piloci przywitali to westchnieniem ulgi. Kolejne B-25 odrywały się
od pasa jeden po drugim. Członkowie załogi lotniskowca odprowadzali
je wzrokiem. Podobnie jak piloci wiedzieli, że żaden z tych
samolotów już nigdy nie wróci.
Atak
na Pearl Harbor był dla Amerykanów niczym uderzenie obuchem w
głowę. Poczucie wściekłości i upokorzenia radykalnie zmieniły
ich stosunek do wojny. Młodzi ludzie masowo zgłaszali się do
punktów werbunkowych. Społeczeństwo dyszało żądzą zemsty i
oczekiwało od prezydenta i Kongresu zdecydowanych działań.
Niemal
natychmiast po masakrze na Hawajach prezydent Roosevelt zażądał od
Kolegium Połączonych Szefów Sztabów opracowania planu akcji
odwetowej. 10 stycznia 1942 roku kapitan Marynarki Wojennej Francis
Low zameldował admirałowi Ernestowi Kingowi, że wpadł na pewien
pomysł.
Dodał,
że to szalony pomysł.
Według
niego możliwe byłoby przystosowanie kilkunastu średnich bombowców
do startu z pokładu lotniskowca i zwiększenie ich zasięgu tak, by
mogły dolecieć do Tokio. Pomysł wymagał ścisłej współpracy
Marynarki Wojennej z Siłami Powietrznymi. Admirał King skontaktował
się z dowódcą US Air Force generałem Henrym Arnoldem. Ten
natychmiast zaraził się śmiałą ideą.
Karkołomne
zadanie powierzono podpułkownikowi Jamesowi "Jimmiemu"
Doolittle'owi.
Był
on jednym z najsłynniejszych amerykańskich lotników. Miał ogromne
doświadczenie jako oblatywacz i pilot akrobatyczny. Przyczynił się
znacznie do rozwoju awioniki - był m.in. współtwórcą "sztucznego
horyzontu". Jako pierwszy opracował metodę latania wyłącznie
na podstawie instrumentów. W 1942 roku w stopniu podpułkownika był
członkiem sztabu US Air Force.
Należało
wybrać typ samolotu zdolnego do przeprowadzenia szalonej misji.
Spośród kilku średnich bombowców o żądanych cechach wybrano
B-25 Mitchell. Miał spory zasięg, relatywnie krótkie skrzydła i
był stosunkowo łatwy w pilotowaniu. Dwadzieścia cztery bombowce
przetransportowano do Minneapolis, gdzie w zakładach lotniczych
należących do Mid-Continent Airlines przeszły radykalną "kurację
odchudzającą". Pozbawiono je płyt pancernych chroniących
przed ogniem artylerii przeciwlotniczej, zdemontowano dolną
wieżyczkę strzelniczą, usunięto instalację odladzającą i
karabiny maszynowe. Te ostatnie zastąpiono kijami od szczotek
pomalowanymi na czarno, by samolot wyglądał na normalnie uzbrojony.
Zainstalowano dodatkowe zbiorniki, które pozwoliły na zabranie
niemal dwóch ton paliwa więcej.
Ochotników
do tej misji wybrano z 17. Skrzydła Bombowego z bazy Pendleton w
Oregonie. Nie powiedziano im na czym ona polega, podkreślono jednak,
że będzie to bardzo niebezpieczne zadanie. Wyselekcjonowani
ochotnicy odebrali zmodyfikowane bombowce w Minneapolis i polecieli
do bazy Elgin na Florydzie. Tam podpułkownik Doolittle jeszcze raz
podkreślił, że ta misja jest skrajnie niebezpieczna i że nie
wszyscy wrócą z niej żywi.
Nadal
nie wspomniał ani słowem o celu misji.
Dodał,
że każdy ma prawo się wycofać i że nie będą z tego powodu
wyciągnięte żadne konsekwencje. Nikt nie wystąpił z
szeregu.
Przez
trzy tygodnie ochotnicy szkolili się w symulowanych startach z
pokładu lotniskowca, lotach na bardzo małej wysokości, lotach
nocnych - tylko za pomocą przyrządów i nawigacji na pełnym morzu.
Pod koniec marca 1942 roku bombowce odleciały z Florydy do
Sacramento w Kalifornii, gdzie przeszły ostatnie przeróbki. Tam
wybrano 16 samolotów, które ostatecznie wzięły udział w misji.
"Szczęśliwa szesnastka" odleciała do bazy Marynarki
Wojennej Alameda w Kaliforni. Tam załadowano je na lotniskowiec USS
"Hornet".
Załogę
każdego z bombowców stanowiło pięciu ludzi, ogółem więc w
misji wzięło udział 80 lotników.
2
kwietnia 1942 roku o godzinie 10:00 USS "Hornet" wypłynął
z bazy Alameda na pełne morze i dołączył do swojej eskorty -
lotniskowca USS "Enterprise", czterech krążowników,
siedmiu niszczycieli i dwóch tankowców. Dopiero wtedy lotnicy
dowiedzieli się, że celem ich misji jest Tokio. Przyjęli tę
wiadomość okrzykami radości.
Plan
przewidywał, że USS "Hornet" zbliży się do japońskiego
wybrzeża na odległość 480 mil, bombowce wystartują, polecą nad
Japonię z bombami, a następnie wlecą nad terytorium Chin, wylądują
w Zhuzhou, gdzie uzupełnią paliwo, by kontynuować lot do
Chongqingu - stolicy Republiki Chińskiej (nie mylić z
komunistycznymi Chinami), gdzie zaopiekują się nimi członkowie
Kuomintangu sprzyjający Amerykanom.
18
kwietnia o godzinie 7:38 zaszedł wypadek, który pokrzyżował ten
plan.
Kiedy
USS "Hornet" znajdował się w odległości 650 mil od
wybrzeża Japonii cała flotylla została odkryta przez japoński
kuter patrolowy. Krążownik USS "Nashville" natychmiast
zatopił intruza, ale zachodziła obawa, że załoga kutra zdążyła
nadać drogą radiową ostrzeżenie na ląd. Podpułkownik Doolittle
oraz dowódca lotniskowca kapitan Marc Mitscher podjęli decyzję o
natychmiastowym starcie bombowców. Dziesięć godzin wcześniej i
170 mil dalej od Japonii, niż planowano.
Dowództwo
Sił Powietrznych nie zgadzało się na udział Doolittle'a w misji,
ale on w ogóle nie chciał o tym słyszeć. Stwierdził, że za nic
w świecie nie opuści swoich ludzi. Wobec jego uporu dowództwo
musiało ustąpić. Podpułkownik zasiadł za sterami pierwszego z
szesnastu B-25, które poderwały się w powietrze.
Był
to pierwszy i jedyny start bombowców z pokładu lotniskowca w
historii amerykańskich sił zbrojnych.
W
ostatniej chwili do każdego z bombowców załadowano dodatkowe 10
kanistrów z paliwem, jednak mimo to lądowanie w Chinach stanęło
pod dużym znakiem zapytania. W dodatku wcześniejszy start oznaczał,
że znajdą się nad Tokio w ciągu dnia, a nie późnym wieczorem,
jak planowano. Ryzyko całej misji niepomiernie wzrosło.
B-25
leciały tuż nad falami, by uniknąć wykrycia. Po czterech
godzinach od startu piloci ujrzeli przed sobą nieprzyjacielski
brzeg. Wznieśli maszyny na wysokość 450 metrów i otworzyli luki
bombowe.
Każdy
bombowiec niósł cztery bomby - jedną zapalającą i trzy burzące,
każdą o wadze pięciuset funtów. Do kilku z nich przyczepione były
Medale Przyjaźni, które swego czasu Japończycy wręczyli
amerykańskim oficjelom przy różnych okazjach.
Kiedy
dotarli nad przemysłową dzielnicę Tokio samolot Doolittle'a
zrzucił bomby. Kilka innych B-25 poszło w jego ślady. Dalsze
zbombardowały fabryki w Jokohamie, Nagoi i Kobe, które znajdowały
się na trasie lotu. Kilkoma bombami oberwał lotniskowiec "Ryuho"
stojący w suchym doku. Ogień artylerii przeciwlotniczej był słaby
i niecelny. Później okazało się, że Amerykanie przelatywali nad
Tokio tuż po zakończonych ćwiczeniach przeciwlotniczych i w
pierwszej chwili zostali uznani za japońskie maszyny.
Kiedy
bombowce znalazły się nad Morzem Wschodniochińskim zaczęły się
prawdziwe kłopoty. Zbliżała się noc, pogoda stawała się coraz
gorsza, a w zbiornikach zostały ostatnie litry paliwa. Na szczęście
zaczął wiać pomyślny wiatr, który zwiększył prędkość
bombowców o 25 mil na godzinę. Gdyby nie to, żaden z samolotów
nie doleciałby do chińskiego wybrzeża...
Mimo
pomyślnego wiatru lotnicy zdawali sobie sprawę, że
najprawdopodobniej nie uda im się dolecieć do polowych lotnisk,
gdzie mogliby uzupełnić paliwo. Mieli więc wybór - skakać ze
spadochronem lub awaryjnie lądować. Jeden z B-25 lecący dosłownie
na oparach benzyny skręcił na północny zachód i wylądował w
okolicach Władywostoku. Rosjanie internowali załogę, której
dopiero po roku udało się uciec z ZSRR.
Na
długo przed rozpoczęciem misji Amerykanie próbowali dogadać się
z Rosjanami w sprawie ewentualnego lądowania bombowców na terenie
ZSRR (proponowali, że w zamian przekażą im maszyny na własność).
Rosjanie odmówili argumentując, że nie są w stanie wojny z
Japonią.
Pozostałe
15 maszyn kontynuowało lot w kierunku Chin. Kiedy znaleźli się nad
lądem Doolittle kazał swojej załodze założyć spadochrony. W
momencie, kiedy silniki zgasły z braku paliwa cała piątka
wyskoczyła z samolotu. Wkrótce zostali odnalezieni przez Chińczyków
z Kuomintangu. Załogi dalszych dwunastu bombowców postąpiły za
przykładem dowódcy. Brakowało tylko dwóch samolotów.
Dwa
B-25 nie doleciały do lądu i musiały wodować. Dwóch Amerykanów
utonęło, a ośmiu pozostałych trafiło do japońskiej niewoli.
Trzech z nich zostało w niej rozstrzelanych, a pozostała piątka
została wysłana do obozu koncentracyjnego. Tam zmarł jeszcze jeden
Amerykanin. Czwórka, której udało się przeżyć odzyskała
wolność w sierpniu 1945 roku. Jeden z nich żyje do
dziś.
Podpułkownik
Doolittle był pewien, że misja zostanie uznana za porażkę, a on
sam trafi przed sąd wojskowy. Jego obawy były płonne. Kiedy wraz z
ocalałymi uczestnikami rajdu wrócił do USA został okrzyknięty
bohaterem narodowym. Z rąk prezydenta Roosevelta otrzymał Medal
Honoru i został awansowany do stopnia generała brygady.
Awansowano
go od razu o dwa stopnie, przeskakując stopień pułkownika.
"Rajd
Doolittle'a" okazał się wielkim sukcesem propagandowym. Tchnął
nową nadzieję w amerykańskie społeczeństwo i zmniejszył
gnębiące je poczucie upokorzenia po ataku na Pearl Harbor.
Japończycy próbowali go zdyskredytować nazywając "Do-nothing
Raid" i pomniejszając spowodowane przezeń
straty.
Rzeczywiście,
w porównaniu z atakiem na Pearl Harbor lub nieodległymi w czasie
nalotami Superfortec B-29, które równały z ziemią japońskie
miasta straty spowodowane przez Doolittle'a i jego ludzi były
zaledwie ukąszeniem komara. Ale było to ukąszenie w samo serce
wroga. Amerykanie odzyskali wiarę w siłę swojej armii i poczuli
słodki smak odwetu.
Rajd
okazał się również sukcesem strategicznym. Japończycy
zrozumieli, że nie są tak bezpieczni, jak im się wydawało. Do
obrony swoich wysp przeznaczyli kilkadziesiąt okrętów wojennych i
kilka dywizjonów myśliwskich, znacząco zmniejszając swoje siły w
rejonie Pacyfiku.
Chińczycy
z Kuomintangu, którzy uratowali amerykańskich lotników zapłacili
za to ogromną cenę. W maju 1942 roku Japończycy wkroczyli na ich
teren i wymordowali ponad ćwierć miliona ludzi.
Większość
uczestników "Rajdu Doolittle'a" pozostała w US Air Force.
Walczyli na Pacyfiku, w Północnej Afryce i w Europie. Za udział w
słynnym rajdzie każdy z nich otrzymał Distinguished Flying
Cross.
Ich
dowódca objął we wrześniu 1942 roku dowództwo 12. Armii
Lotniczej w Afryce Północnej. W marcu roku następnego został
dowódcą Strategicznych Sił Powietrznych w Afryce. Potem dowodził
15. Armią Lotniczą w Europie. Wojnę zakończył w stopniu generała
broni jako dowódca 8 Armii Lotniczej. W maju 1946 roku został
zdemobilizowany i objął stanowisko wiceprezesa Shell Oil (pracował
dla Shella przed wojną), by wkrótce zostać prezesem firmy. Generał
Doolittle zmarł w 1993 roku.
Do
dzisiaj żyje siedmiu uczestników słynnego rajdu.
Biszop
(00:23)