Wszyscy zdolni do noszenia broni
Och, ci ludzie! Zawsze tacy sami:
znają z góry wszystkie złe strony czynu,
radzą, nawet akceptują go,
widząc bezsens innego środka
a potem umywają ręce i odwracają się
z oburzeniem od tego, kto bierze na siebie
całe brzemię odpowiedzialności.
M.Lermontow
31 sierpnia. Godzina 02.30
Stacja Szatiłowo. Jednostka Wojskowa 671/38 (jednostka szkoleniowa)
Zaraz po północy wiatr zmienił kierunek; księżyc przesłoniły nie wiadomo skąd przybyłe chmury, temperatura zaczęła spadać w błyskawicznym tempie. I o ile o północy, kiedy przyjmowałem posterunek, pod stopami mi chlupotało, a z nieba ktoś obficie polewał cholernie zimną wodą, to po półtorej godzinie mojego rozpaczliwego przytupywania pod grzybkiem wartowniczym, na ziemi leżała już warstwa lodu, a od strony lasu dochodził mnie trzask i chrzęst łamanych gałęzi (koszmar wartownika) - ponieważ było już dobrze poniżej zera, a deszcz nie zmienił się ani w śnieg, ani w grad: padał nadal drobnymi kroplami-zamarzał na wszystkich twardych przedmiotach sztywną powłoką. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek trafił na taką podłą pogodę. Powinno sieją przeczekiwać w domu z niezawodnym dachem i grubymi murowanymi ścianami. I z kominkiem, w którym płonęłyby grube dębowe polana. Ostatecznie zamiast kominka mógłby być rozgrzany do czerwoności piec.
Nie czułem już nóg. Kuśtykałem na drewnianych kikutach, niczym japońska tancerka.
Obóz spał, nieświadomy, że we śnie obrasta lodową skorupą. Jeszcze jakieś pięć godzin takiego deszczu, a potem trzeba będzie chodzić z piłą i wycinać ludzi z namiotów, spełniając swój chrześcijański obowiązek. Tylko żeby potem każdy wypiłowany odpalił po „lufce” od głowy. Za włożony wysiłek.
Wyciągnąłem z tylnej kieszeni swoją starą i dobrze już pogniecioną manierkę. Żałosne mizerne ostatnie krople...
Tym niemniej nawet te wystarczyły, by stworzyć jakąś iluzję wewnętrznego ciepła.
Pić, chłopaki, należy samogon. Porządny wiejski polski bimber.
No i dobra, zostało mi pół godziny tańca ludowego.
Na wartowni jest ciepełko, zdejmie się mundur, buty, skarpety, i - nogami do pieca: rozkosz, jeśli ktoś ma pojęcie o rozkoszach.
Prawdziwa rozkosz. Jak w dzieciństwie: przychodził człowiek z pola, zdzierał z nóg buciory i wyciągał stopy do pieca. Błogość, póki nie przegonił cię ktoś, kto też chciał zażyć szczęścia. Czterdziesty, cholera, drugi. Obóz dla pozbawionych opieki sierot pod Smoleńskiem. Już tyle lat tego nie wspominałem. Ech, Goriełyj. To ty mi rozjątrzyłeś ranę. Kapitan Goriełow, dowódca naszej jednostki szkoleniowej. Niegdyś mój sąsiad na piętrowej pryczy. Trafił do obozu w październiku czterdziestego drugiego i od razu zaczął rzeczowe przygotowania do ucieczki. Niesamowicie chudy, szary, słaby - i nie bał się niczego. Bryknęliśmy razem, i może nawet by się udało, ale Berlinem akurat wstrząsnął kolejny przewrót, cała policja stała na uszach, więc po niecałym tygodniu szczęśliwie przekazano nas do rąk własnych komendanta Altrogge. Dopiero potem, wydoroślawszy i zmądrzawszy, zrozumiałem, że Altrogge był dobrym człowiekiem i robił wszystko, co w jego mocy, by ochronić nas przed głodem i epidemią. Inna sprawa, że nie wszystko zależało od niego. Ale wówczas tego nie docenialiśmy. Nie umieliśmy docenić i nie chcieliśmy.
W marcu zwialiśmy z Goriełym po raz drugi - tym razem skutecznie. Niemal nie wahaliśmy się, dokąd uciekać. Oczywiście, że na Syberię: walczyć i mścić się. Mieliśmy za co. Więc pognaliśmy na Syberię...
Już niemal palców nie czuję. Latem nie należą się rękawiczki. Uważa się powszechnie, że latem jest ciepło.
Łamiąc regulamin, wsadziłem ręce do kieszeni. Simonów majtał się na pasku. Dobra maszynka, idealna broń dla wartownika. Niemal nic nie waży.
Za plecami nagle coś gruchnęło głośno, ale głucho, jakby w mokre bale. Obejrzałem się. Ni cholery nie widać przez tę kurtynę deszczu. Ale po chwili zarysował się na mgnienie oka rozmyty grzbiet niskiej leśnej górki o pieszczotliwej nazwie Mańka i pojawiły się postrzępione brzegi obłoków, przygniatających biedną Mańkę do ziemi. Po dwudziestu sekundach gruchnęło powtórnie, głucho i bez echa. Grzmot ugrzązł w deszczu.
Grzmot... Albo ja czegoś nie kapuję, albo to nie jest grzmot. Nieprawidłowy grzmot. Wywołują go nieprawidłowe błyskawice...
Wyciągnąłem rękę z rękawa i zdjąłem słuchawkę z widełek. W odległej ciepłej wartowni rozległ się brzęczyk i podporucznik Staś Razumowski, przeciągle wspomniawszy w dość niezwykłym kontekście pewną część ciała księcia arcyksięcia Ferdynanda, podniósł słuchawkę.
- Dowódca wartowni.
- Posterunek numer dwa, kursant Walinecki. Panie poruczniku, obserwuję wybuchy z kierunku uroczyska Ulman.
- Jakie, kurdemol, wybuchy?
- Dwie eksplozje, którym towarzyszą odgłosy wybuchów. Odległość rzędu siedmiu kilometrów.
- Dobrze, kursancie - odkaszlnął. - Prowadźcie dalej obserwację.
Czpok.
Teraz zadzwoni... dokąd? A, zresztą, co mnie to. Ja miałem postać te swoje dwadzieścia minut, wrócić na ciepłą wartownię, zdjąć buty i przysunąć stopy do pieca.
Potem, twarzą w dół, na pryczę. Dwie godziny luzu. Potem jeszcze postoję pod grzybkiem od szóstej do ósmej.
Wad’ka Zacharów, z którym kiedyś grałem w siatkówkę w reprezentacji miasta i który od tamtej chwili, w odróżnieniu ode mnie, zrobił doktoraty z dwóch dyscyplin: medycyny i kryminalistyki - powiada, że moje sny są, co się zowie, niesprzyjającymi prognostycznymi wizjami. Takie sny mają tylko typy paranoidalno-schizoistyczne, które - o ile nie umrą z powodów naturalnych - przekraczają zawsze jakąś granicę i stają się seryjnymi zabójcami. Powtarza mi to od dziesięciu lat, czyli przez cały czas naszej znajomości.
Moje sny, z mojego punktu widzenia, niczym specjalnym się nie wyróżniają. Po prostu, w swoich snach nie robię kompletnie nic i nie odczuwam żadnych emocji. Z reguły, czuję siebie w tej pozycji, w jakiej leżę w rzeczywistości. Ale dookoła mnie dzieją się rzeczy niewiarygodne. Choma Brut[1] nie miał takich wizji nawet o trzeciej nocy. Przy tym jestem całkowicie obojętny w stosunku do wszystkich tych potworów i dziwów. Czy są one, czy ich nie ma - kamienny spokój, jakiego w realnym życiu nigdy i w żadnych okolicznościach nie zażywam...
Na przykład teraz - jakbym leżał na czarnym przeźroczystym lodzie, twarzą w dół i przyglądał się diabolicznemu, w stylu Boscha, pożeraniu małych nieładnych ludzików przez małe ruchliwe chimery. Chimerki doganiają ludziki, otaczają i zaczynają im odgryzać rączki, nóżki, główki. Chimerki są krokodylo-szczurkami ze skrzydełkami. Potrafią latać, ale fruwają niedaleko i wolno.
- Kursanci Azdaszew, Walinecki, Wrangel, Zdanowicz, Kucewałow, Chomczenko, Porotow, Jakowlew! Wystąp!
Wystąpiłem. Wraz z innymi wywołanymi.
- Rozkazem dowódcy jednostki kapitana Goriełowa jesteście zwolnieni z pełnienia służby wartowniczej i przechodzicie pod komendę bezpośrednich przełożonych. W tył; r-r-rozejść się! Biegiem - marsz!
Dokąd właściwie mam biec dowiaduję się już na deszczu. Na placu znieruchomiał ciemny szyk, za nim świeciły reflektory ciężarówek, w ich świetle widać było kilka dowódczych sylwetek. Wszyscy w ładnym lodowym połysku. Zajmuję miejsce w drugim szeregu, kapral Kosiczka kątem oka widzi mnie i kiwa głową z zadowoleniem.
- ... powtarzam: to nie jest alarm ćwiczebny. Broń i amunicję...
Ktoś głośno sapie obok mnie.
- Wasia - cicho odzywam się do Kosiczki. - Co się dzieje?
- Nie wiem - odpowiada równie cicho. - Mamy się wysunąć ku amerykańskiej bazie i zająć stanowiska obrony.
Dobra.
Baza znajduje się w uroczysku Ulman. Supertajna. Przedwczoraj w szatiłowskiej oberży tłukliśmy się kolejny raz z ochroniarzami tej bazy. Sądzę, że wiemy o niej wszystko.
Wojna z Ameryką? Maligna idioty. Ale jeśli nie, to co?
Ochroniarzy ma baza półtorej setki, chłopaki wybrane i uzbrojone wybornie. Nasz simonow przeciwko ichniemu thompsonowi trzyma się tylko na krótkim dystansie.
Hej, panie Walinecki? Idziesz pan wojować?
Tak. W łydkach czuję napięcie, drżą lekko, ale już nie czuję ani zimna, ani wody z niebios, w uszach rozbrzmiewa cicha trąbka, palce ściskają wierny metal...
- Do wozów!
Ta jest. Półtora kroku i już siedzimy na ławkach, plecami do kierunku ruchu, automaty malutkie, zieloniutkie, zabawkowe niemal na szyi, naboje, granaty i inne ładunki dostaniemy na miejscu. Zęby zaciśnięte, żeby nie stukały jak werble. Od tego są dobosze...
W przód, w tył, w przód: światło reflektorów, świecąca kurtyna deszczu i za nią nasze osierocone namioty z pustymi trójkątami wejść. Silnik wyje, pejzaż, dygocąc, obraca się o trzy czwarte okręgu i znika w mroku, pozostaje tylko ciemność, dwa czerwonawe mgliste obłoczki pozostawiane w deszczu i mgle przez nasz samochód, a poza tym nic więcej nie zasługuje na uwagę, ponieważ jesteśmy ostatni. Ale nie: gdzieś tam z lewej (chyba) od obozu wzlatuje w niebo rakieta, gaśnie, wzlatuje nowa, i jeszcze jedna, i jeszcze jedna...
I od razu robi się upiornie zimno. Woda ścieka z ronda panamy na ramiona, mundur przemaka i przy każdym ruchu zaczyna chrzęścić lód. Silnik zmienia tonację: nieuchronnie wspinamy się pod górę.
31 sierpnia. Około 6-ej rano
Okolice stacji Szatiłowo. Baza Sił Powietrznych Związku Narodów „Sajan”
Naciągnięte płachty brezentowe jakoś tam chronią nas przed deszczem. Przywieramy do siebie, żeby było cieplej...
Nic nie rozumiem, po raz setny powtarza Porotow, aptekarz z Nowojenisiejska; cieknie mu z nosa, więc co kilka sekund smarka w ogromną plamiastą (a skąd wiem, że plamiastą? Nie wiem, ale skądś wiem..) chusteczkę, nie, no nic nie rozumiem, a wy? Zaraz powiedzą nam, że to żart, i zawiozą na śniadanie...
Znam to miejsce. Co roku tu przyjeżdżamy z Goriełowym, wódkę pijemy, smażymy szaszłyki, pieczemy w popiele kartofle. Tu jest po prostu pięknie. Szczególnie, kiedy świeci słońce... Po stu metrach las się kończy, na skraju jest zapora z gęstych jodeł, ale jeśli już się przedrze człowiek przez te szpilki, to wychodzi się na spadziste zbocze, porośnięte kłującymi niskimi krzewami; a z tego zbocza (w dzień, rzecz jasna) ma się taki widok na uroczysko Ulman, że dech zapiera. I widok na bazę: szare betonowe pasmo lotniska, białe budynki hangarów, betonowe wieże armatek plot... Ale to, co najciekawsze i najhardziej utajnione znajduje się w ledwo widocznych w dali niskich bunkrach. O pewnej godzinie, nazwijmy ją „C”, bramy bunkrów otworzą się i wyjedzie stamtąd na ciężkiej gąsienicowej platformie piętnastometrowy pocisk-ponadstratosferyczna rakieta „Hammerer”, niosąca głowicę wodorową i zdolna do osiągnięcia wysp japońskich. Takich rakiet mają w bazie osiem sztuk, a przynajmniej jedna jest w stałej gotowości do startu...
Amerykanie są gadatliwi jak dzieci.
Może jednak zostanę japońskim szpiegiem?
Ale co tam się stało? Wybuchła dyżurna rakieta? I co nam do tego? Obszar bazy jest według umów, terytorium Związku Narodów, i powstające tam problemy są problemami ZN.
Chyba że... bunt?
Ludzie gadają, że jakieś siedem-osiem lat temu miały miejsce poważne zamieszki w identycznej bazie w Brytanii. Szczegółów brak.
- A ja myślę, chłopaki - rzucił za moimi plecami Sierioża Wrangel, student-pechowiec - że to Amerykańcy się pocięli. Może im przywieźli nie ten gatunek lodów...
Zawsze chętnie rżymy z amerykańskiego stylu wojskowego życia. Nawet nie z zawiści. Przede wszystkim dlatego, że nasze jegierskie przygotowanie pozwala nam spokojnie zawijać tym ładnym i dużym chłopakom nosy na czubki głowy, gdy tylko dochodzi do walki wręcz w oberży. Ich to ciągle dziwi, ponieważ są, według własnej terminologii, zawodowcami, a my - parszywymi rezerwistami na letnim obozie dla skautów. Amerykańscy oficerowie często wizytują nasze zajęcia, szczególnie jeśli prowadzi je Goriełow, usiłując wyłapać tajniki naszego mistrzostwa.
Hak im w zęby i otręby.
Nie wiadomo dlaczego poprzestaliśmy wszyscy na wersji buntu i jakimś niewiadomym sposobem przechodzimy na temat żon i innych kobiet. Ja też pieprzę trzy po trzy, byle tylko nie myśleć...
Nadchodzi świt, już widzimy siebie wzajemnie. Deszcz nie ustaje, ale teraz to już tylko deszcz, bez lodowej skorupy. Para z oddechów przypomina mgłę.
Może to i mgła. Z mgły niespodziewanie wyłania się podporucznik Kriwołapow, dowódca naszego plutonu. Nazwisko dziwnie odpowiada wyglądowi.
- Zbiórka w szeregu - pada cichy rozkaz. Stajemy w szeregu, kursanci między wiotkimi cienkimi osikami. Kriwołapow odczekuje odmierzony czas.
- Jegrzy. Postawiono nam zadanie... - nagle milknie, kaszle i zaczyna ponownie, ale innym zupełnie głosem:
- Chłopaki, oto co się stało: ktoś przejął tę francowatą bazę. Jakiś „Rosyjski Legion”. Nie wiadomo kim są, nie wiadomo ilu ich jest... ale pewnie dość, ponieważ sama ochrona bazy liczyła półtorej setki, wiecie to... Krótko i węzłowato: wypowiedzieli wojnę Japonii. Co się zacznie, jeśli naprawdę odpalą tę młockarnię, nie muszę wyjaśniać. Jedno tylko jest pocieszające: zatankowaną rakietę Amerykanie zdążyli wysadzić, a na przygotowanie drugiej potrzebują dwudziestu godzin. Tak więc przed wieczorem wojna się raczej nie zacznie. Naszym zadaniem jest spowodować, by w ogóle się nie zaczęła... Reasumując: zawodowi będą tu nie wcześniej niż za szesnaście godzin. Samoloty nie mogą przylecieć... Przed ich przybyciem możemy dupy sobie na strzępy pociąć, ale musimy określić liczebność przeciwnika, położenie ich punktów ogniowych... No i zadać przeciwnikowi znaczące straty. To wszystko. Na razie mamy wykonać skryte podejście do bazy i zwiad. Ochotnicy?
Przez sekundę czy dwie szereg stał nieruchomo. Potem wystąpił jefrejtor Nikołajew, potem Sierioża Wrangel, potem ja... wreszcie okazało się, że szereg jak był szeregiem, tak został.
- Dziękuję, chłopaki... - powiedział Kriwołapow. - Idę ja, jefrejtor Nikołajew, kursanci Walinecki i Azdaszew. Dowodzi kapral Kosiczka. Zwiadowcy - za mną, reszta na razie odpoczywa. Rozejść się.
31 sierpnia. Godzina 7.20
Okolice stacji Szatiłowo. Baza Sił Powietrznych Związku Narodów „Sajan”
Kriwołapow uniósł rękę, a ja, jak stałem, tak ska mieniałem. Za mną też wszyscy znieruchomieli. Usłyszeliśmy wyraźnie chrzęst gałęzi - przed nami i z prawej. Trzymając automat w lewej, podporucznik uniósł się wężowym ruchem i odsunął mokrą gałąź jodłową. Patrzył długo, bardzo długo, potem pokiwał głową i wstał.
- Hi- powiedział. – How are you, fellows?
Odpowiedział mu niezrozumiały odgłos.
- Jegrzy, my jesteśmy jegrzy - wyczerpał mu się zasób angielskich słówek. - Jeg-rzy, understand? Zbych, ty paplesz po ichniemu, chodź tu... Jakowlew, Azdaszew - osłaniajcie.
Podniosłem się. Widok był mało ciekawy. Pod krzywą (a tu wszystkie są krzywe, ale ta jakoś szczególnie) jodłą leżało troje, poowijani brudnymi bandażami, a czwarty stał nad nimi, skręcony, z rozłożonymi rękami, brudny, chudy, w zmiażdżonych okularach...
Najpierw obejrzałem rannych. Naprędce, rzecz jasna. Posieczeni odłamkami grzechotki. Przede wszystkim oberwały nogi. I ten chudy, Timothy, wlókł ich tutaj, pojedynczo , ukrywał, wracał po następnego... Był jeszcze jeden ranny, ale w chwili, kiedy Timothy go wlókł - o tam, za tą wysoką sosną, widzisz? - nadleciał pocisk i dobił chłopaka, umarł niemal od razu... Co się w końcu tam u was stało, tam na dole, Tim? Stało się? Stało...
Stało się to: betonową drogą prowadzącą od stacji Tichaja (na kolejowym szlaku Abakańskim następna stacja po Szatiłowo) nadjechało kilka ciężarówek. Timothy, dyżurny inżynier-elektryk, z okna swojego pokoiku, obok dyspozytorni, dobrze je widział. Ciężarówki chyba były oczekiwane, ponieważ ochrona szybko sprawdziła dokumenty i otworzyła bramy - pierwszą i drugą. Po kilku minutach zaczęła się strzelanina - rzadka, nierówna, jakby zaskoczona... Najpierw nie było wiadomo, do kogo strzela ochrona - widać było tylko swoich, chociaż ktoś włączył reflektory i teren bazy zalało światło. Żołnierze padali jeden po drugim, a wrogów ciągle nie było widać i nie było słychać... Zaczęły strzelać karabiny przeciwlotnicze, duży kaliber. Potem Timothy zobaczył w końcu wrogów. Byli ubrani w coś szarego, bezkształtnego, a niewyraźnym błyskom na końcach ich luf nie towarzyszył żaden dźwięk. Wrogowie pojawiali się i natychmiast znikali, jak cienie. Jak widma.
Potem wdarli się do dyspozytorni. Ktoś tu usiłował się bronić... Na załogę, dyżurnych, nawet nie marnowano nabojów - wrzucili granat i przymknęli drzwi.
Timothy ocalał po prostu cudem. Fala uderzeniowa wyrzuciła go za okno i przez jakiś czas leżał sobie pod nogami zdobywców w charakterze świeżego trupa. Żeby im nie śmierdział pod nosem, odciągnęli go na bok...
Potem ocknął się, starczyło mu rozumu, by przez jakiś czas nie informować o sobie. Wyczekawszy odpowiedniej chwili, odpełzł w cień. Zdobywcy przeczesywali teren, ale Timothy jako elektryk znał też kilka sekretnych ścieżek. Przez tunel kablowy przedostał się do jednej z wieżyczek plot - i tam odkrył wśród martwych czwórkę rannych. Artylerzyści, zanim zostali obrzuceni „grzechotkami”, prowadzili ogień w stronę muru i ogrodzenia z drutu kolczastego, albo coś tam zobaczywszy, albo na chybił-trafił. Teraz w murze było pełno wyrw, a ogrodzenie zostało zmiecione do zera. W tamtym kierunku popełzł Timothy - najpierw sam. Ale znalazłszy się w lesie, wpadł w sidła panicznego lęku, i w tej panice wrócił, wyniósł jednego rannego, drugiego, trzeciego, czwartego... Czwarty nie miał szczęścia: już było za jasno.
Ilu było napastników, Timothy nie wiedział. Nie widział nawet, ile podjechało ciężarówek. Może trzy, a może i pięć. I nie dosłyszał w jakim języku się porozumiewali. Ani jaką dysponowali bronią. Ani w jakim stopniu ocalały obronne konstrukcje bazy, o tym też nie miał pojęcia. Na pewno jest jeden wyłom w murze, to na pewno, ale co się tyczy reszty...
- Zbych - odezwał się Kriwołapow. - I Jakowlew i ty. You - trącił łapskiem Amerykanina. - Rannych na plecy i do obozu. Zbych, dasz radę? - popatrzył na mnie z powątpiewaniem. - Chociaż - nie masz wyboru... Wykonać. Azdaszew, za mną. Zobaczymy, co to za wyłom.
Było ślisko, szczególnie zdradliwe były kamienie, porośnięte mchem. Darliśmy pod górę niemal niczego nie widząc i na końcu podejścia po prostu zdechłem.
Jednakże, dziwnie jest zbudowany człowiek: zatrzymany, uwolniony od ciężaru, poczęstowany dobrym łyczkiem wódki, natychmiast odzyskałem zdolność myślenia i zacząłem migiem przekładać pytania Goriełowa i odpowiedzi Timothy'ego - chociaż w pierwszej chwili obaj wydawali mi się postaciami z jakiejś przedpotopowej kreskówki, ponieważ byli płascy, czarno-biali i dzieliła ich ode mnie kurtyna ulewy... Dopiero potem obok Goriełowa dojrzałem dwa nowe oblicza: chudego wąskookiego kapitana i na poły znajomego pułkownika: ni to siwy, ni to spłowiały jeżyk, twarz koloru wypalonej gliny, szeroki nos z nerwowymi nozdrzami kokainiarza, ściągnięty starą oparzeliną lewy policzek...
Dopiero kiedy pośpieszne przesłuchanie Timothy'ego skończyło się i został zwolniony, by odetchnął kapkę, na wszelki wypadek rozkazano nie oddalać się zbytnio, a mnie również zwolniono - poszamać - przypomniałem sobie, dlaczego twarz pułkownika wydawała mi się znajoma. Dowodził desantem na Ferganę w pięćdziesiątym siódmym, w czasie „Buntu Dziewięciu Szejków”. Nazywał się Siemionów i był starszym synem słynnego winiarza.
Mimo że operacja zajęcia Fergany została wykonana błyskawicznie i z powodzeniem, Siemionów po niej ni to przeszedł do rezerwy, ni to został do niej przeniesiony. I oto nie wiadomo skąd, nagle pojawił się tutaj.
Żreć mi się kompletnie nie chciało, a nawet jakby odwrotnie, a i Kosiczka, podając mi puszkę z racją, powiedział: nie jedz, jak cię w bebech trafią, to niech będzie pusty; masz possij lepiej - i podał mi wielką bryłę szarego cukru. Co tam, na dole? Do dupy jest na dole, powiedziałem, żołnierze zawodowi, sporo ich i bazę mają całutką i wyposażoną. O-cho-cho... - sapnął mój kapral i poszedł sobie.
31 sierpnia. Godzina 10.45
Żołnierze! - pułkownik nie podnosił głosu, ale słyszeliśmy go wspaniale. - Zwracam się do was tak, chociaż wiem, że wszyscy nadal uważacie siebie za spokojnych obywateli, którzy przypadkowo znaleźli się na linii ognia. Ale to nie tak. Teraz jesteście właśnie żołnierzami i to wyszkolonymi. Takim przygotowaniem, jak wasze, nie dysponują liczne armie regularne. Z czymś ta kim śmiało można iść do bitwy. A bój czeka nas niezwykle okrutny. Ci, co zajęli bazę, dopiero co oświadczyn, pierwsza rakieta zostanie wystrzelona w kierunku kio dokładnie o dwudziestej drugiej. W Japonii rozpoczęto ewakuację mieszkańców miast. Ich flota wyszła w morze, bombowce patrolują nasze granice. Nie ma wątpliwości, że dokonają nalotu. Co będą zrzucać i gdzie spadną bomby... to nieważne - bo bomby spadną na naszą ziemię. Co z tego wyniknie, nie muszę tłumaczyć. Amerykańska flota została postawiona w stan gotowości. Wielka wojna może się zacząć z powodu gwałtownego ruchu jakiegoś nerwowego kaprala. Jak nam ta wojna jest potrzebna, sami wiecie. Głównodowodzący rozkazał mi zrobić wszystko, by nie dopuścić do takiego końca. A możemy zrobić tylko jedną rzecz: odzyskać bazę. Nie możemy liczyć na wsparcie: kadrowy pułk przybędzie me wcześniej niż po zapadnięciu zmroku. Został wysadzony w powietrze most na stacji Kolamba... - Zamilkł na chwilę, pozwalając nam przemyśleć swoje słowa. - Nie możemy też Uczyć na wsparcie lotnicze. Dlaczego - nie muszę objaśniać. Jedyne, co mamy, to poza naszym pułkiem - pięć ćwiczebnych czołgów i dwie kompanie saperów budujących poligon czołgowy pod stacją Tichaja. Teraz to wszystko przesuwane jest na rubież ataku. Atak przewidziano na jedenastą trzydzieści. Dowódcy pododdziałów
- pobrać mapy. Z każdego plutonu wybrać po dwóch najlepszych strzelców w charakterze snajperów. Bron została dowieziona, pobrać natychmiast. Ci, co przechodzili szkolenie jako obsługa karabinów maszynowych - krok przed szereg - wystąp! Szkoleni w obsłudze moździerzy - trzy kroki przed szereg - wystąp. Dobrze. Kaemiści - w p-r-rawo! moździerzyści-w lewo! naprzód marsz! Porucznik Lisicyn - przejąć dowodzenie nad moździerzami. Porucznik Chisimindinow, przejąć dowodzenie nad kaemistami Pobrać broń. Jegrzy! Rozkaz: wysunąć się na rubież ataku zgodnie z planem i atakować bazę na sygnał „zielona rakieta”. Nie będzie rozkazu wycofania się. Zabraniam zatrzymywać się celem okazania pomocy rannym. Dowódcy pododdziałów: podzielić jednostki nabojowe drużyny po trzech-czterech żołnierzy, wyznaczyć dowódców. Dowódcy drużyn zbierają się na instruktaż za pięć minut przy wozie sztabowym. Wykonać.
Kosiczka szybko przeszedł się wzdłuż szeregu.
- Wrangel, Walinecki, Denisów, Porotow. Dowódca - Walinecki...
Kriwołapow pojawił się niespodziewanie. Goriełow zauważył go sekundę po mnie. No tak: pewnie zmieniłem się na twarzy...
Plamiasta kurtka porucznika zrobiła się czarna, lewego rękawa nie miał w ogóle, a sama ręka przypominała zwęgloną szynkę z wiszącymi purpurowymi kłakami. Dokładnie tak samo lśniła lewa połowa twarzy, jak wyglansowany but.
- Panie kapitanie...
- Jesteście ranni, poruczniku. Lekarza, szybko. Ktoś rzucił się po lekarza.
- Tak jest, panie kapitanie. Ranny. Kursant Azdaszew zabity. Na strzępy. Fugasowy miotacz ognia. Zatkali wyłom. Nie do przejścia. Bez artylerii - nie da rady. Rozmawiają po rosyjsku, słyszałem na własne uszy...
Nagle runął na ziemię jak kłoda, nikt nawet nie zdążył go podtrzymać.
Już dobiegał lekarz, za nim para sanitariuszy ze złożonymi noszami.
- Uwaga - powiedział Goriełow do nas, wstał znowu i założył ręce za plecy. - Kontynuuję instruktaż. Po pokonaniu pasa zasieków...
Dookoła unosił się zapach palonego mięsa.
31 sierpnia. Godzina 11.30
- Mimo to nie mogę uwierzyć - mamrotał Porotow, wpatrując się we mnie swymi wąskimi, dziwnie błyszczącymi nieruchomymi oczami. - Nie mogę, Zbych. A ty możesz? Pewnie też nie możesz. Ktoś zaraz przyjdzie i zbudzi...
Leżeliśmy w wysokiej trawie na skraju pasma zaoranej ziemi. Pięćdziesiąt metrów przed nami słupy z kolczatką, potem - betonowy mur z kolczatką na szczycie, a potem... potem... Bóg wie, co? W ręku trzymaliśmy erpęzety, rusznice przeciwzagrodzeniowe, niepoważnie lekkie pukawki, przypominające harpuny do podwodnych polowań, nieco tylko grubsze. Z prawej i z lewej leżeli tacy sami chłopcy jak my, z podobnymi erpezetami - czekaliśmy na zieloną rakietę.
- Widzi Bóg, Zbych, że nas tu kiwają... zaraz przyjdzie pułkownik i powie...
- Zamilcz, dobra?
-Tak, już... się zamykam. Nie denerwuj się tak, Zbych, przecież to nic strasznego... jak dobrze pomyśleć, to...
P-ffffl Rakieta przeleciała wolno nad naszymi głowami, nieco kiwając na boki wspaniałą komecią kitą i eksplodowała niczym jaskrawa czteropromienna gwiazda. Gdzieś w oddali rozległo się kilka strzałów.
- Wal - powiedziałem i sam podniosłem erpezet, celując mniej więcej w krawędź muru. Nacisnąłem spust.
Erpezet nie hałasuje specjalnie. Mniej więcej jak rakietnica. Właściwie jest to rodzaj rakietnicy, tyle że ma sporo podwieszanego wyposażenia. Żółta iskierka wyskoczyła z lufy i skoczyła przede mnie płynnym łukiem, wlokąc za sobą cienką srebrzystą nić. Dziesiątki takich nici wzleciały nad drutami, opadły na nie - i jednocześnie eksplodowały białym, z lekka zielonkawym płomieniem. Termit. Dwie sekundy, trzy... Koniec.
Zasieki przestały istnieć. Stały słupy, w kilku miejscach zwisały z nich rozżarzone strzępy... Druty odcięte dokładnie - jakby wieloma wielkimi nożami.
- Zatkaj uszy - powiedziałem.
I sam wsunąłem dłonie pod hełm.
Ledwo zdążyłem.
Ścieżki przeciwminowe zostały rozwinięte pięć minut temu. To takie szerokie drabiny sznurowe z czarnymi, podobnymi do ebonitu szczeblami. Leżały w poprzek całego zaoranego pasa, niemal sięgając zasieków.
Ktoś na szczęście pomyślał i nie zostały wysadzone wszystkie jednocześnie, a po kolei. Obawiam się, że gdyby walnęły razem...
I tak nas podrzuciło na ziemi, a potem w nią wdusiło - mocno i dokładnie. Długo nie istniało nic, poza mrokiem w całym ciele - i snopem krótkotrwałych niebieskich iskier przed oczami. Potem nagle zaczęło nas skręcać, jak skręca ścierpniętą kończynę, kiedy wraca do normy... Powstań! Powstań! Wstaję. Wolno...
Wokół czarno. Wybuchy nad ścianą. Posępne wycie gdzieś z tyłu.
Jak smykiem po miedzianym kotle. I od razu długa seria za plecami. Powietrze rozpryskuje się na strzępy. Pryskają kawałki muru. To bieriozin, straszna maszyna, nie nadaremnie od wojny niemal bez zmian. Tyle że rozpowszechniła się na cały świat. Naprzód. Widzę okrągłe plecy Kosiczki. Przeturlał się, zaległ, pełznie, podrywa się... Naprzód. Naprzód.
Kosiczka jest obok. Leżę w błocie. Nad głową wizg niewidzialnych pił.
Kaem zagłusza inne odgłosy. Wstać. Biegiem. Na czworakach, ale biegiem. Dziury w ścianie.
Kolce wbijają się w brzucho. Olewam. Połowa drogi za nami, połowa, prawda?
Uderzenie w hełm. Leżę na ziemi. Podrywam się na czworaka. Pewnie na chwilę odpadłem, bo Kosiczka jest przede mną, i nie tylko on, widzę jeszcze czyjś tyłek... Zupełnie bezgłośnie człowiek wzlatuje w powietrze - w obłoku szarawego dymu - i rozrywa się na części. Dzieje się to rzeczowo i prosto. Przed moją twarzą goły tors i ręka - zagarnia ziemię, zagarnia... A ja - zupełnie spokojny - podrywam się, obiegam zwłoki i ponownie się kładę. Mur-już tu jest, rzut beretem.
Seria z kaemu czesze szczyt muru. Lecą kawałki betonu i kruszą się słupki z resztkami drutu. Ktoś w czerni pojawia się na mgnienie oka nad murem, wygina się i znika.
Prowadzą ogień z otworów w murze? Bardzo prawdopodobne.
Przekładam broń i puszczam kilka serii po otworach. Pomarańczowe iskry pokazują moje strzały, w tym przypadku pudła, Zresztą, coś tam przeleciało również przez dziury. W jasne światło otworów.
Cały mur pokrywają pomarańczowe iskierki, po których zostają plamy sadzy.
Nad głową wizg, Zagłusza wszystko. Potem nie huk, tylko gwałtowne dźwięczne uderzenia, od których w oczach coś eksploduje i rozsypuje się. Wybucha i rozsypuje. Wybucha i.. Kosiczka biegnie gdzieś, hełm mu poleciał do przodu, usiłuje go złapać. Wygląda Kosiczka jakoś nie tak, ale nie potrafię określić, co mi nie pasuje. Niebieski dym dookoła. Znowu wizg.
To moździerze. Albo nasi dali złe namiary, albo...
Wciskam się w ziemię.
Podrzuca mnie...
Nie, żyję. Naprzód. Tylko naprzód. Chłopaki, teraz już tylko naprzód.
I - upadam pod murem.
Wizg.
Oto on, Kosiczka - o dwa kroki ode mnie. Też dobiegł. Trzyma hełm w wyciągniętych rękach. Wypełniony mózgiem.
Wybuchy. Białe gwiazdy, w które trudno jest uwierzyć i - czarny mur. Potem mur wolno rozwala się i opada. Pozostaje po nim nisko ścielący się dym.
Wstaję i patrzę.
Leżą. Leżą moi jegrzy, leżą... Ktoś pełznie na oślep, dopełza i nieruchomieje. Dziesięć... dwadzieścia... wszyscy.
Wszyscy zabici.
Bez paniki.
Tak nie może być.
Wizg. Padam na ziemię.
Głowa w glebę.
Uderzenie. Ucho pęka. Oszołomiony odwracam się. Na wprost mojej twarzy z szarego betonu wystaje nierówny odłamek wielkości połowy dłoni. Wydaje mi się, że jeszcze drży.
Patrzę na niego i nie mogę odwrócić głowy...
Teraz powinny być wizg i uderzenie, kruszące świadomość, wizg i uderzenie, wszystko we mnie się napina... teraz... nie. Nie. Cisza. Niegłośno kuje kaem. Coś dymi w trawie.
Nie wiem, ile czasu minęło. Dużo. Wstaję - jak na bokserską komendę „dziewięć”.
Boks.
Mur szary, szkieletowy. Słupy i poprzeczki, znaczy się, grube, pełne, a między nimi stosunkowo cienkie płyty, i na dodatek z wypukłościami w kształcie rombów. Tam, gdzie beton jest cienki, odłamki i pociski z bieriozina przechodzą przezeń bez trudu. Znajduję niewielką dziurkę tuż na ziemią i przywieram do niej.
Bardzo długo nie mogę pojąć, co widzę. Potem dociera do mnie, że to łokieć. Stoi sobie facet i pali. Stoi, opierając się o ścianę plecami (nie do ściany, poprawiam siebie, do słupa) - i pali, trzymając cygaretkę między kciukiem i wskazującym palcami. Spod łokcia widać rękojeść i kolbę automatu, wytartą i wyszczerbioną drewnianą kolbą z licznymi karbami... Automat poznaję nie od razu, ale w końcu rozpoznaję: dziewięciomilimetrowy steyer, wzór z pięćdziesiątego drugiego roku. Znajdował się na uzbrojeniu desantowych oddziałów Reichu.
Potem jest jeszcze jeden mur, niski, worki z piaskiem. Tu wszystko jasne...
Trzeba coś zrobić... co?
Ach, tak. Przepraszam, całkiem zapomniałem.
Siadam na ziemi, zdejmuję plecak. Mam tam dwa kilo „MC. Wybuchowa plastelina. Wyjmuję brudnobłękitne brykieciki, rozwijam i przyklejam do betonu. Dwadzieścia takich brykiecików.
Wyszła mi odwrócona litera d z krótkimi nóżkami i długą poprzeczką.
Bieriozin sypie serią gdzieś w lewo ode mnie. Wybucha tam strzelanina i krzyki. Mogę już słyszeć nawet krzyki?
Teraz detonatory. Bardzo przypominają choinkową girlandę: niebieski przewód i malutkie spiczaste lampki, co prawda, z czarnymi nieprzeźroczystymi cokołami. Obojętnie szpikuję „lampkami” brykiety „MC”.
Coś się dzieje dookoła nas.
Wizg.
Zdążyłem upaść.
31 sierpnia. Około 14ej
Tonąłem dwa razy w życiu. Drugi raz już jako dorosły i niemal tego nie pamiętam. Źle obliczyłem siły, ot i wszystko. Dopadł mnie skurcz. Odkryłem, jak mogę odpocząć... W sumie, proza. Natomiast pierwszy raz zapamiętałem na całe życie. Dziadek postanowił nauczyć mnie pływać. W rym celu wywiózł mnie łodzią na środek swojego stawu (dziadek był młynarzem) i wyrzucił za burtę. A ja posłusznie poszedłem na dno. Był słoneczny dzionek, woda w stawie cała przepikowana promieniami, przypominała raczej powietrze w kuchni w czasie wielkiego pieczenia pierożków i bułek. Dno stawu, piaszczyste, żwirowe, bardzo czyste, nadleciało na mnie szybko, wstałem na nim, odepchnąłem się... Dno łodzi wyglądało jak ciemna wyspa pośród lustrzanego morza. Skierowałem się ku wyspie i walnąłem w nią głową. Grube ryby podpływały do mnie i z zainteresowaniem wpatrywały się we mnie. I działo się jeszcze coś: słyszałem trąby, zwierciadło wody wygięło się, a ja jakbym patrzył w głębiny gramofonowego leja... A potem okazało się, że leżę na trawie na boku, a tłusta gąsienica wolno pełznie, co i rusz robiąc z siebie stromy łuk. Nie istniało nic ważniejszego...
Dziadek siedział obok mnie. Jego białe wąsy zwisały w dół, kapała z nich woda.
Przypomniałem sobie coś ogromnego, coś niesamowicie ważnego, ale brakowało mi słów i obrazów, by to opisać. Ale przez wiele dni jeszcze ja i dziadek chodziliśmy bardzo zamyśleni...
Nie wiem, dlaczego akurat teraz to sobie przypomniałem. I nawet miałem poczucie, że przypomniałem sobie coś ważnego... czy też może przeżyłem to jeszcze raz...
... Nasze moździerze zdołały jednak zdławić wstrzelane baterie bazy, które zmasakrowały nas na samym początku ataku. Przez kilka wyłomów w murze (w tym i przez mój) jegrzy wdarli się na teren bazy. Znaleziono tylko sześć ciał wroga, a ich badanie nic nie dało: brakowało obowiązujących w oddziałach desantowych Reichu tatuaży z grupą krwi, stalowych bransolet, medalionów. Już nie wspominając o dokumentach.
Teraz przeciwnik bronił się w miasteczku, na lotnisku i w pierścieniu umocnień dookoła silosów rakietowych. Nie próbował kontrataków i nawet ostrzeliwał się słabo, jasne było, że gra na zwłokę. Zajmowaliśmy stanowiska wzdłuż murów: okopy, gniazda kaemów, dwie ocalałe wieże z karabinami plot. I też z jakiegoś powodu graliśmy na zwłokę.
Byłem już dowódcą plutonu, a moimi dowódcami drużyn byli Wrangel i Porotow, obaj podrapani i poparzeni, ale zdolni do walki. Wśród oficerów mieliśmy ogromne straty, dlatego wszystkie kompanie zostały połączone po dwie, ale i tak wieloma plutonami dowodzili kaprale.
Miasteczko w bazie - osiem kwartałów budynków mieszkalnych i jeden komunalny: szkoła, sala kinowa, coś tam jeszcze - zbudowane zostało w stylu przeciwdesantowym: kwartały oddzielone od siebie rejonami umocnień, okna-strzelnice w grubych murach, mocne wysokie płoty między domami...
Gdzieś tam zamknięte są rodziny oficerów bazy. Oczywiście, szturm miasteczka nie jest konieczny. Można od razu walić na silosy. Ale to by oznaczało, że przez cały czas ataku będziemy ostrzeliwani z tyłu, z dystansu poniżej pół kilometra i na dodatek z niewielkiego wzniesienia...
- Kursant Walinecki!
- Jestem.
Nieznany mi porucznik. Bez hełmu, w panamie. W szturmie najwyraźniej nie uczestniczył.
- Wzywa was do siebie pułkownik Siemionów. Proszę za mną.
Wstałem. Przez ułamek sekundy miałem wrażenie, że wstając, przebiłem głową jakąś niewidzialną błonę i znalazłem się nie wiadomo gdzie. Tutaj wszystko było niemal takie same, ale też i inne. Albo może błyskawicznie zapomniałem, jak wyglądał mój świat sekundę temu. Idealna podróbka...
- Tak jest - powiedziałem. Głos też nie był mój.
- Kim byliście w cywilu? - zapytał, nie odwracając się, porucznik.
- Wdrożeniowiec systemów obliczeniowych... Panama porucznika nagle rozchyliła się jak płatki
kwiatku na wiosnę i wolno wzbiła się w powietrze. On sam osunął się na kolana, a potem zwalił twarzą w trawę, obejmując głowę rękami. Znalazłem się obok niego. Załatwiony... Niech to diabli. Porucznik przez kilka chwil nie ruszał się, potem zaczął obmacywać głowę... Nie wylała się ani kropla krwi, tylko spuchł mu guz wielkości jaja, taka wypukła łysina - pocisk wyrwał mu włosy z korzeniami.
- Fart - powiedziałem. - Proszę wstać, ale nie prostować się. Bo znowu nas wypatrzą z dachu.
Punkt dowodzenia pułkownik założył na jednej z wieżyczek plot. Widok stąd był niezły: miasteczko, lotnisko z hangarami w oddali, silosy. Za hangarami, gdzie do bazy dochodziła betonowa droga ze stacji waliły armaty: ocalałe czołgi, nie zbliżając się na dystans ostrzału, metodycznie wygryzały gniazda kaemów. Trzy wozy z pięciu spłonęły w pierwszym natarciu.
Pułkownik stał plecami do wszystkich obecnych i przyglądał się czemuś przez lornetę nożycową. Popatrzyłem na Goriełowa. Ten skinął mi głową i niemal uśmiechnął się. Na dole, na schodach rozległ się hałas, w otworze luku pojawiła się głowa w niebieskiej czapce z daszkiem i orłem w nieznanej mi konfiguracji, ale z wyraźnie generalskimi pagonami na ramionach. Za nim szedł nasz Timothy, bardzo zdenerwowany. Pułkownik oderwał się od obserwacji.
- Panie generale brygady, witamy na powierzonym panu obiekcie - zasalutował krótko i precyzyjnie. - Czy został pan wprowadzony w sytuację?
-Witam, panie pułkowniku. - Generał oddał honory, mówił niemal bez akcentu. - Tak, zapoznałem się po drodze. Siedzimy głęboko w gównie, prawda? - Uśmiechnął się szeroko.
- Zaiste tak jest - powiedział Siemionów. - A propos, proszę nałożyć hełm. Strzelają.
- Czy już wiecie, kto zajął bazę? Pułkownik pokręcił głową.
- Nie. Możemy tylko przypuszczać, że to zachodni Rosjanie.
- Ale jak mogli tu dotrzeć? Z Uralu?
- Właśnie. Ale zbadanie ich trasy to sprawa dla kontrwywiadu. Kapitan ma pewne przypuszczenia... - Pułkownik wskazał brodą tego wąskookiego, którego widziałem podczas pierwszej wizyty w sztabie. - Nasze natomiast wspólne zadanie to zapobieżenie odpaleniu rakiet.
- Tak, oczywiście, to jasne. Ale widzi pan, drogi pułkowniku... - Generał zawahał się, przejechał wzrokiem po obecnych, zatrzymał się na mnie, potem kontynuował, podjąwszy w duchu jakąś decyzję. - Wie pan, oczywiście, że baza jest połączona bezpośrednim łączem kablowym z moim prezydentem. Tuż przed wylotem poinformowano mnie, że podczas testu łączności wykryto dodatkowy opór indukcyjny. Rozumie pan, co to oznacza?
- Ktoś przysłuchuje się pertraktacjom bandytów z waszym prezydentem?
- Rozmowy, tak naprawdę, nie są prowadzone. Oni wysyłają pewne komunikaty, akty oskarżenia, jednak nie ma tam żadnych warunków... Aleja nie o tym. Uszkodzenie kabla.
- Tak - powiedział pułkownik. - To jest, rzeczywiście, duża sprawa. Mimo to wydaje mi się, że nie w tym kryje się nasz największy aktualny problem, generale. Może lepiej porozmawiajmy o tym, czego się nie da odłożyć na potem.
- Nie ma pan racji. Problem zaufania w tym przypadku jest najważniejszym problemem.
- Właśnie. Dlaczego wasza ochrona tak łatwo wpuściła wozy na teren bazy?
- Nie wiem. Ale się dowiem. Będę to wiedział na pewno.
- No właśnie. Więc może jednak zastanówmy się nad sprawą. Wdarliśmy się na teren i okopaliśmy się. Czy istnieje możliwość przeniknięcia do silosów jakąś inną drogą - z pominięciem umocnień?
- Nie.
-Tylko przez sztolnię szybu, kołpak którego jest widoczny na lewo od tej grupy drzew?
- Właśnie tak.
- A jeśli ktoś się zamknie od środka, to już żadnym sposobem nie da się go wyłuskać? Aż do momentu, kiedy rakieta wystartuje?
- Tak to było wymyślone. Na dziś - niestety.
- Ale, jeśli dobrze rozumiem, w danej chwili rakieta jest całkowicie bezbronna? Można by ją rozwalić z kaemu?
- Tak. Kaliber pięćdziesiąt przeszywa ją na wylot.
- Należy przypuszczać, że nasi oponenci o tym wiedzą - i mimo to... Nie wydaje się panu, generale, że proponują nam poczekać aż do ostatniej chwili?
- Wiele rzeczy mnie tu dziwi.
- Proszę posłuchać, to nonsens: zagrzebywać się w ziemi na głębokość stu metrów, żeby w decydującej chwili wyjść i wystawić pod ostrzał miękki brzuszek?
-Ma pan całkowitą rację, pułkowniku. Niestety, planiści nie wymyślili nic innego, jak tylko to, żeby na stanowisku startowym stale była gotowa zatankowana rakieta...
- To wiem. Została wysadzona. Mnie interesują pozostałe. Czy zostały przewidziane jakieś środki ich obrony w chwili wyprowadzania na stanowisko startowe i podczas samego startu?
- Tylko zasłona dymna. Bardzo szczelna zasłona dymna.
-I tylko tyle?
- Doświadczenie wykazuje, że to praktycznie wystarcza. W kampanii pięćdziesiątego szóstego roku rakiety bazowały w ogóle na odsłoniętych placach. I czy wiele z nich udało się przeciwnikowi zniszczyć?
- A wiele, tak przy okazji?
- Sześć z pięćdziesięciu u nas i cztery z trzydziestu sześciu u Japończyków. Morskie bazy okazały się mniej pewne.
- Dym, znaczy się...
- Poza tym, pułkowniku, proszę uwzględnić jeszcze to: rakieta jest bezbronna tylko wtedy, gdy jest stawiana pionowo. To trwa około półtora... dobrze powiedziałem? minut. W czasie transportu po polu rakieta leży w doku transportera i jest osłonięta ze wszystkich stron.
- To jasne. Tak, nie da się zagwarantować zniszczenia.
- Nie da się. Nawet gdyby tu było wasze lotnictwo.
- Nasze.
- Oczywiście. Jasne - nasze. Tak.
- Ale w dobrze pojętym interesie, generale, dobrze by było spróbować teraz myśleć w tej chwili jak tamta strona.
- To trudne. Ja nie rozumiem, jaki mają cel.
- Niestety, ja też. Kapitanie, ma pan jakieś przemyślenia co do prawdziwych celów naszych oponentów?
Wąskooki kapitan wysunął się nieco do przodu. Zobaczyłem teraz, że tak naprawdę nie jest wąskooki, a tylko należy do tych ludzi, którzy ciągle i na wszystko patrzą zmrużonymi oczyma.
- Za bardzo starają się wyglądać na głupich - powiedział. - I to mi się tak naprawdę w tym wszystkim nie podoba. Proszę powiedzieć, panie generale, czy w ciągu tych godzin, jakie jakoby potrzebne im są do zatankowania rakiet - można zdjąć głowicę z rakiety?
- Jas-s-sne... - wolno powiedział generał. - Sądzi pan, Owidiuszu Andriejewiczu, że?
- Sądzę, że przez cały czas wyświetlają nam jakiś durny film, a to, co najciekawsze, odbywa się tymczasem za ekranem. Może pora, by zajrzeć i tam. Tak jakby niechcący, przy okazji. Panie generale, chcielibyśmy otrzymać do dyspozycji prawdziwy plan bazy.
Zapadła cisza.
- Straciłem już stu dziewięćdziesięciu ludzi - powiedział bardzo spokojnie pułkownik - tylko dlatego, że nie znałem systemu obrony perymetru zewnętrznego. Ci ludzie, którzy poszli na wasze miny - to nie zawodowi żołnierze, niemal każdy ma rodzinę, żonę, dzieci, wielu - swoje interesy. Ale pakowali się do waszych pułapek, które i tak nie gwarantują niezawodnej obrony waszej cholernej bazy, a tylko... - Zdławił siebie jak niedopałek. - Krótko: w miasteczku są jeńcy i ich rodziny. Jeśli jest najmniejsza szansa na zdobycie miasteczka nie przy pomocy szturmu, to muszę ją wykorzystać.
- Wie pan, że drogę od bazy do stacji opanowali saperzy - powiedział kapitan z kontrwywiadu. - No więc oni przekazali, że płynąca dookoła bazy rzeczka jest bardzo gliniasta. Świeża czerwona glina. Rzeczka przepływa przez wykop, nie mylę się? A to oznacza, że prowadzicie jakieś nowe prace podziemne?
- To też jest informacja tajna - powiedział generał.
- Nie pozwolono panu odtajnić tych danych?
- Nie.
- Nawet biorąc pod uwagę to, co pan przed chwilą powiedział o kablu?
-Tak.
- Dość absurdalne, nie sądzi pan?
- Nie mam prawa łamać polecenia prezydenta - powiedział ponuro pułkownik.
- W takim razie wydam rozkaz natarcia na miasteczko - powiedział pułkownik.
- Ja też nie widzę innego wyjścia - powiedział generał. - Proszę pana, pułkowniku, o spowodowanie, bym otrzymał hełm i karabin. W końcu to moja baza i zakładnikami są moi ludzie.
- Nie. To by było zbyt łatwe dla pana - powiedział pułkownik. Jego twarz, szczególnie skrzydełka nosa zbladły, na kościach policzkowych pojawił się rumieniec. - Kapitanie Goriełow.
- Jestem.
- Według planu.
- Tak jest.
- Proszę się starać... cywili...
- Tak jest. Proszę o pozwolenie odejścia.
- Zezwalam. Teraz wy, kursancie. Przechodzicie pod komendę kapitana Kriestowikowa.
- Rozkaz. Czy mogę zadać pytanie?
- Nie możecie. Odmaszerować.
- Tak jest.
31 sierpnia. Godzina 15.45
Wieś Sajgi. Okolice bazy „Sajan”
Deszcz zalewał szyby i zagłuszał wszystkie dźwięki. Nie byłem nawet pewien, czy to, co słyszę to odgłosy walki czy tylko uderzenia kropel o żółknące korony drzew. Dlatego, kiedy kapitana nie było, zacząłem słuchać radia. U kapitana Kriestowikowa znajdował się znakomity odbiornik.
Świat ogarnęła panika. Ludzie uciekali z miast, trwał pobór do szeregów armii, startowały bombowce, floty wychodziły w morze... Wszelacy kanclerze, prezydenci i cesarze wisieli na telefonach „gorących linii”. Jacyś wojskowi komentatorzy, ludzie bez krzty wstydu i intelektu, usiłowali wyjaśnić mi, jak mam się zachowywać w chwili ataku jądrowego, a jak chwilę po nim. Po dwudziestu minutach dygotałem, nie wiem tylko: ze złości czy ze strachu o bliskich... ciągle jeszcze bliskich...
Drużyna Wrangla: on sam, Sasza Bałachnin i Maks Potylicyn, stary przyjaciel Wrangla - siedzieli w naszym wozie, dwie inne drużyny z dobrym erkaemem - w drugim. Tam też chłopaki słuchali radia...
Trudno uwierzyć, ale dopiero teraz docierało do nas wszystko.
Wrócił kapitan, a z nim ów Wydra, na którym skoncentrowały się wszystkie jupitery dnia dzisiejszego. Weszli do wozu, zdzierając z siebie peleryny, rozeszła się woń mokrego filcu. Nigdy wcześniej tego Wydry nie widziałem, ale nie można go było pomylić z kimkolwiek. Wydra przypominał ożywionego kamiennego idola, jakich sporo widzi się w tych okolicach. Niższy ode mnie, ważył pewnie ponad sto pięćdziesiąt. Czarna twarz, pokryta dziobami po ospie, malutkie oczka, ręce do kolan. Cholewki koszmarnych butów były ponacinane i zasznurowane niewyprawionymi rzemykami - inaczej nie wcisnąłby monstrualnych łydek w buty. Pan miedzianej góry...
- Aha! - powiedział, widząc mnie. - No to witaj, witaj...
Ostrożnie uścisnął mi rękę - zdawał sobie sprawę ze swej siły. Moja dłoń jakby znalazła się pod młotem parowym, kierowanym przez zręcznego kowala.
- A samochodzik się przedostanie, co? - zapytał niespokojnie Wydra. - Droga tam nijaka, a jak popadywa to jeszcze gorzy.
- Przejedzie - powiedział kapitan. - Powiadasz, znaczy, Timofieicz, że to nie byli geolodzy?
- Egh! - zaprzeczył. - Geologa to ja na wiorstę pod wiatr poznam. A te byli takie, rozumisz, takie gładkie wszyscy... nie da się wyjaśnić. Niby wszystko jak u geologów, a - nie geologi.
- No to trzeba było zgłosić.
- Egh! To nie my zgłaszać. Nie.
Kapitan wciągnął powietrze kącikiem ust.
- Tak - powiedział. - Rozumiem. Timofieicz, tam, pod murem - już dwie setki naszych legło, a ile jeszcze legnie - strach pomyśleć.
- Co prawda, to prawda... - powiedział Wydra i zamilkł.
- No to gdzie mamy jechać? - Kapitan westchnął, przesiadł się do przodu, za kierownicę.
- Przez wieś i po lewą rękę uwidzisz przesiekę...
Ruszyliśmy, drugi niedźwiedź też ryknął silnikiem.
Droga nawet we wsi była nieciekawa, wyboje i dziury, a przez przesiekę, wieki temu porośniętą cienkimi osikami, prowadziła tylko koleina. Terenówka nurkowała w jakichś dołach, kiwała się z boku na bok, ale waliła równo przed siebie - do góry i przed siebie.
- Kto tak drogę rozwalił, co, Timofieicz? - przekrzykując ryk silnika, zapytał kapitan.
- A ciągniki z drewnem. Dopiero trzy lata temu przestali drewno wywozić. Anielski las sprzedali, słyszałeś? No i tak to... A jaki las to był! Ech, chemicy...
- Czy to tam, gdzie pustelnia Agafona była?
- Ta. A ty skąd o pustelni wiesz?
- A kto nie wie... Zbychu Ryszardowiczu, proszę przejść tu do mnie, mamy do pogadania.
- Tak jest... - Przelazłem na przednie siedzenie i huknąłem mocno łbem o trapez, na którym w boju siedzi erkaemista. Bolało jak cholera, a w następnej sekundzie po czole spłynęła krew. - Matko Boska...
Już mnie ciągnęli za portki do tyłu, z serią podśmiechujek przemyli wódką dziurę w skalpie i nałożyli zielony polowy bandaż; dopiero po dziesięciu minutach wykonałem do końca polecenie kapitana: usiadłem na przednim siedzeniu i przygotowałem się do rozmowy.
- A tera, od tego kamulca w prawo - pokazał Wydra.
Kamulcem Wydra nazwał szarą okrągłą skałę wielkości trzypiętrowej kamienicy. Na górze ktoś napisał niebieską farbą „My - Kołczakowcy”. Za skałą od zmasakrowanej leśnej drogi odchodziła parowem zielona ścieżka, po której można była jeździć chyba tylko konno.
- Ale tu grzybów! - wpadł w zachwyt kapitan. Ścieżka czerwieniła się kapeluszami ogromnych surojadek.
- A grzybny rok nynie - chętnie zgodził się Wydra.
- Nie wiemy co z nimi robić. Wszystkie beki już zasoliliśmy. Ot, jeśli wrócimy, rydzami was ugoszczę. Ze śmietaną, pod siemionowską - ych, jak dobrze wchodzą.
- Szczególnie po łaźni - powiedział kapitan.
- Toś dobrze zauważył, kapitanie - zgodził się Wydra.
- Jak nie wypić po łaźni? Nijak nie można.
-Zbychu Ryszardowiczu, rozumiesz już, do czego się szykujemy? - zapytał kapitan, patrząc przed siebie. Widziałem jego profil: niemal mefistofelesowy, tyle że nieco krótkonosy.
- Pójdziemy pod ziemią - powiedziałem. - Może dokądś dojdziemy.
- Nawet na pewno, nie może. Sam się zdziwiłem, kiedy się dowiedziałem, ile tu wykopano najprzeróżniejszych szybów i sztolni. Nie ma co się dziwić, złotonośna ongi była ziemia. Teraz też się co nieco zdarza. Słyszeliście, jak pewien amerykański kapral samorodek znalazł?
- Słyszałem.
- No i niech go licho porwie, to złoto. Timofieicz, jednakże, powiada, że zna wejście do starej sztolni. I że tak z miesiąc temu szukali jej jacyś ludzie.
- O tym słyszałem.
- No więc, ta stara sztolnia ma korytarze, przechodzące, najwyraźniej, nieopodal silosów. Kiedy silosy były budowane, dwukrotnie natykano się na puste miejsca. Przynajmniej tyle generał zdradził. Bydlak. Nienawidzę takich typów. Wiecie, dlaczego był poza bazą? A zresztą, niech go cholera. Nie chce mi się języka strzępić. Muszę powiedzieć, Zbychu Ryszardowiczu, że mam pewne, niczym nie potwierdzone przypuszczenie, że nowa budowa... właściwie, nowy wykop Amerykanów wiąże się bezpośrednio z tą sztolnią.
- Dlaczego tak myślicie?
- No... ten samorodek w wykopie. I jeszcze inne rzeczy. Takie pośrednie. Przemilczenia. Intuicja wreszcie. Zresztą, wy sami to rozumiecie...
Timothy, pomyślałem. No jasne.
- Nie wszystko - powiedziałem. - Na przykład, nie rozumiem, dlaczego właśnie ja...
Kapitan obrzucił mnie szybkim spojrzeniem, potem znowu zaczął się gapić na drogę.
- Przede wszystkim dlatego, że jesteście jedynym osiągalnym specjalistą od systemów obliczeniowych - powiedział.
Rozumiem, pomyślałem.
- Czyli poważnie sądzicie, że mamy szansę przedostać się do bunkra dowodzenia?
- My po prostu nie mamy innego wyjścia... Powiedział to cicho i beznamiętnie, a ja od razu
uświadomiłem sobie, że tak - innego wyjścia nie mamy. Wydra wysunął się z tyłu, położył brzuchem na pokrywie silnika.
- Zara bydzie w lewo - to tam ostrożnie trza... Krajobraz zmienił się gwałtownie, skokowo - jak przy sklejeniu taśmy filmowej. Dopiero co otaczały nas brzozy, paprocie po szyję - i nagle dywan z twardych płożących się krzewów, zktórego wystają gdzieniegdzie ciemne głazy. Droga zanikła całkowicie, niedźwiedź kiwał się i skakał jeszcze gwałtowniej, o-o-o! - wskazał gdzieś w bok grubym palcem Wydra, skręciliśmy gwałtownie i wjechaliśmy w gwałtownie opadający zagajnik. Jeszcze pięćdziesiąt metrów i z prawej ukazał się zupełnie tianszańskiego pokroju wąwóz: szare osypiska i czarne skały, rzadkie sosenki... Widać było, że ta „droga” prowadzi na samo dno, w buro-zieloną pianę, przez którą prześwituje kręta linia rzeczki.
Droga była straszliwa. Mokra glina, mokry czerwonawy żwir, mokre czarne, nadżarte z wierzchu bale, umacniające brzegi skarpy. Pieszo i to w dobrą pogodę - strach by było iść...
- Przejedziemy? - zwątpił kapitan.
- Czemu nie? Pod górę wjechalim, to i z góry sturla-my. Dwa lata temu na starym kosiarzu przejechalimy...
- No, skoro na kosiarzu...
Om-100, inaczej - kosiarz, był nieudanym wozem, to wiedzieli wszyscy. Jednakże, nie wiadomo dlaczego, w swoim czasie natłukli tego badziewia co niemiara. Nie było nań zapotrzebowania w miastach, dla których jakoby był wymyślony, kosiarz niewiarygodnie spadł w cenie (właśnie do wysokości kosiarza, jak lud nazywał tysiąc rubli) i wolno, bo wolno, ale został rozkupiony przez wieśniaków. I to oni, biedni, potem się z tym męczyli.
A zjazd był koszmarny. Wszędołaz haratał lewym bokiem o kamienistą ścianę, a prawe kola, wedle moich odczuć, chwilami ubijały pustkę. Bóg mi świadkiem - chętniej wróciłbym pod ostrzał...
31 sierpnia. Godzina 17.20
Okolice bazy „Sajan”. Stara sztolnia
- No i, znaczy się, jesteśmy... - Wydra poświecił latarką we wszystkie strony. - Jakby co innego było, to bym pokazał, ale ni ma.
N-n-noo tak... Kapitan i jegrzy za moimi plecami, i ja sam, oczywiście - gapiliśmy się w milczeniu na tę na dwie połowy rozwaloną ścianę z belek, w której krzywo ugrzęzły takie same rozwalone drzwi. Śmierdziało zgnilizną, grzybami i jeszcze jakimś niezrozumiałym i niepokojącym świństwem... Wszystko było tu czarne i wyglądało, jakby miało się rozsypać przy najmniejszym dotknięciu. Nad głowami mieliśmy strop z desek, w trzech czwartych składający się z dziur. Barykada z zardzewiałego żelastwa sięgała mi do ramieniu. Zwalono tu jakieś koła, beczki, kosze wagoników, kawałki rur, zwoje liny...
- Tu była kolejka linowa - powiedział Wydra, widząc moje spojrzenie. - Na dole rzeczki była zapora, kruszarka... Chłopy chciały na niej cuź zemleć, ale nic nie namleli.
- A coście stąd wywozili, co? Timofieicz? - zapytał kapitan. - W ubiegłym roku?
- A pompę. Stała tu dobra, parowa-chętnie odpowiedział Wydra. - Taka pompa! Sto lat skończy w sobotę, a pompi i pompi, że hej. Jeszcze niemiecka, z przedtamtej wojny. Cudo. I można i drewnem palić, i węglem, i ropą, co jest, wszystko pożre.
- Czyli sztolnia może być zalana, jak pompy nie ma?
- zapytał kapitan.
- Nie. Wyschło tam wszystko. Nie zaleje, nie ma czym.
- I co - prowadzi pod bazę?
- Wygląda że tak. Przez górę przebija, potem skręca - i akurat pod Amerykaninami rozchodzi się. W prawo idzie szeroka sztolnia, potem w dół z sześć małych - czasem to i na leżąco kilofem skubali.
- A czemu tak ciekawie to robili?
-Jakoś tak robili. To nie za moich czasów było. Gdzie tam. Trafiłem na tabliczkę miedzianą: jeden tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty pierwszy rok, kupiec Borodin. A co się dziwować - szli za żyłą, za kwarcem. Widać żyła była bogata...
- Timofieicz, a kiedyś tu ostatni raz był?
- A tak... z pięć roków będzie...
- Jasne. Musimy iść. Tak więc, grupa bojowa, rozkaz...
Jakkolwiek było to dziwne, sama sztolnia nie wyglądała tak rozpaczliwie jak samo wejście do niej. Rzeczywiście było tu sucho, a nawet ciepło: dobre osiem stopni. Zaczęliśmy schodzić - prowadził Wydra, potem szedł kapitan, potem ja-po mocnej drewnianej drabinie, odgrodzonej kratą od nie mającego końca łańcucha z pogniecionymi zardzewiałymi kubłami. Nie wiem, jak się takie ustrojstwo prawidłowo nazywa.
- Dowódco! - krzyknął ktoś z góry. - Panie kapitanie, tutaj...
- Proszę zdecydować - rozkazał mi kapitan.
Stał przed wejściem do ciemnej sztolni. Wejście obramowane było łukiem z kamiennych głazów. Tchnęło od niej jakąś rzeczowością, solidnością dawnych górników.
Do sztolni prowadziły szyny - przypominające tramwajowe, ale z podłużnym wyżłobieniem na wierzchu. Tory były wąskie - jakieś czterdzieści centymetrów. Tu były przywożone wagonetki, ładunek wywracany do bunkra, a stąd wywożono urobek kubłami do góry...
Wydra poświecił na sufit - dość wysoki w tym miejscu - czegoś tam wypatrywał.
Polazłem z powrotem po drabinie - w górę. Porotow zrobił mi miejsce.
- Co jest? - zapytałem.
- No tego... dowódco... zdarza się. Nerwy.
Nerwy - u Wrangla. Zerknąłem tylko i już wiedziałem, że nie ma co go namawiać i mu rozkazywać mu. Takie białe oczy...
Klaustrofobia. On mi kiedyś mówił, a ja zapomniałem. A ten biedak pewnie myślał, że da radę...
- Sierioża. Słyszysz mnie? Spazmatyczne skinienie głowy.
- Nie pójdziesz pod ziemię. Ty i... - poszukałem wzrokiem - ... kursant Potylicyn. Weźcie erkaem. Granaty. Osłaniajcie nas w tym miejscu. Ale - żeby na mur.
- Tak jest.
- Tak jest, dowódco... - i cicho: - Dzięki, Zbychu...
- Problemy? - zapytał kapitan, kiedy wróciłem na dół.
- Melduję, że nie. Zostawiłem osłonę tyłów.
- Mądrze... Idziemy. Biegiem, marsz. I pobiegł pierwszy.
Przodkowie nasi budowali niezawodnie. Tylko w dwóch miejscach korytarz był uszkodzony, tam musieliśmy się przeczołgiwać. Za drugim zawałem Wydra kazał nam wszystkim usiąść, sam poszedł do przodu i wkrótce wrócił drezyną.
- Żyje starucha - powiedział wesoło. Pomyślałem nagle, że sztolnia nie jest aż tak znowu zapuszczona.
- Chciwce łażą - powiedział Wydra, jakby odpowiadając na niezadane pytanie. - Ciągle szukają lwiej głowy, a znaleźć nie mogą...
Chciwcami, jak wiedziałem, nazywają wędrownych poszukiwaczy, nie mających swoich działek, a skubiących gdzie się tylko da. Na nich przypadała spora część przestępstw w tajdze i w górach, i to również ich ciała najczęściej znajdowano na odludnych ścieżkach z ładunkiem śrutu w piersi albo w plecach...
Jakoś mi to nie pasowało: liczba mnoga „chciwców” i nieudane poszukiwania sztolni przez fałszywych geologów. Ale nie udawało mi się nic wymyślić, myśli jakoś odpadły, wyraźnie czułem mocną przegródkę ustawioną w poprzek mózgu... Zresztą, słyszałem o takich rzeczach: miejscowi wiedzieli o zjawisku czy obiekcie wszystko, przyjezdni - nic. Widać w danym przypadku coś takiego miało miejsce.
- Co to za głowa lwa? - nastroszył się nagle kapitan. - Ten słynny samorodek?
- Yhy - odpowiedział Wydra. - Na którym Borodinowi wywróżyli... - i zaczął opowiadać interesującą historię o tym, jak to kupcowi Borodinowi wywróżył pewien starzec: zostanie znaleziony w borodinowskiej kopalni samorodek wielkości rysiej głowy, ale potem wymrą synowie kupca jeden po drugim, a żona straci rozum. A żeby kupiec mu uwierzył, to proszę... - i stary zapodał jakąś przepowiednię, co się od razu tego samego dnia sprawdziła. A w następnym miesiącu meldują kupcowi: w grudzie kwarcu znaleziono samorodek, od głowy kota większy, przypominający głowę lwa. No więc zarządził jakoś tak sekretnie kupiec - i nie został wyniesiony z kopalni ten samorodek, gdzieś go honorowo pochowali... Od tego czasu wyczyszczono kopalnię całkowicie, nawet kwarc już się nie trafia, ale ciągle łażą tu ludzie, co chcą tę zgubę znaleźć...
Zdarzyło się to na początku siedemnastego, a już w dwudziestym roku nie miał kupiec ani jednego syna, a żona straciła rozum. Sam Borodin jakoś przeżył to nieszczęście i ruinę, a w czterdziestym drugim odzyskał cały majątek, ale do kopalni się nie zbliżał, nie przyjeżdżał tu. Nie sprzedał jej i sam z niej nie korzystał. A umarł całkiem niedawno, jakieś sześć-siedem lat temu...
Potem, odpocząwszy, pouczepialiśmy się drezyny, przysposobiliśmy latarki, Wydra i Samosionok, jegier z drużyny Porotowa, silny kwadratowy chłop, w cywilu układacz torów, chwycili za drągi - i zgrzytając, wolno, ale rozpędzając się, coraz szybciej i szybciej, poturlaliśmy się po głucho dudniących szynach.
Wszystko to było jakieś koszmarnie nierzeczywiste. Wydawało mi się, że siedzę w kinie.
31 sierpnia. Godzina 19-ta
- Na jakiej jesteśmy głębokości? - Kapitan patrzył do góry. Prowadził tam pionowy szyb o niezwykłym sześciokątnym przekroju. Promień latarki zanikał, nie sięgając krawędzi.
- A kto ją tam mierzył? - Wydra wzruszył ramionami. - Jakieś ponad pół setki metrów, ale nie setka.
- A studnia gdzie prowadzi?
- Komora tam jest głucha, a po co - nie wiem, nie. Coś tam w ziemi grzebali, ziemię wyjęli, żelazo wbijali...
Ostatnie dwieście metrów przedzieraliśmy się przez sterty wagonetek. Wyglądało, że zostały tu umyślnie pościągane i poprzewracane. I oto teraz szyny kończyły się przed barierą z grubych jak cholera belek, sztolnia rozszerzyła się dwukrotnie, oszalowanie było gęstsze i jakby solidniejsze, strop pokrywała gruba warstwa sadzy - jakby tu coś długo płonęło i kopciło się.
- Musimy się śpieszyć - powiedział kapitan. - Chłopcy! Patrzeć pod nogi, szukać świeżej gleby. Naprzód, marsz...
- No to tu mamy świeżą-powiedział Porotow, pochylając się.
Wyprostował się. Na dłoni miał świeżą rudą glinę.
I wszyscy zgodnie pokiwali głowami.
Nie odzywając się, chwyciłem erpezet. Mogłem nim strzelać nie tylko termitowymi sznurami, ale i kotwą z mocną linką - żeby zaczepić i podciągnąć. Albo, jak w naszym przypadku, podciągnąć się samemu.
„Głucha komora” była rzeczywiście głucha: niskie, nawet nie trzymetrowe, całe zastawione drewnianymi podporami pomieszczenie. W dwu miejscach sufit był znacznie wyżej. Widocznie w tych miejscach coś miało być ustawione, jakieś kruszarki, maszyny, kotły...
Pod nogami cicho kruszyły się grudki gliny.
Nagle złapałem się na tym, że z całych sił staram się nie myśleć: a co tam na górze? Kto jeszcze żyje? I w ogóle...
- Tam jest! - świszczącym głosem oświadczył kapitan gdzieś z ciemności.
To był koniec rury - cienkościennej stalowej rury, wychodzącej ze ściany na wysokości kolan. Kapitan siedział przed nią w kucki i wpatrywał się w jej wnętrze.
- No to jak, Zbychu Ryszardowiczu? Doszliśmy? - mówił bardzo cicho.
- Nie wiem - odparłem jeszcze ciszej. Co jeszcze można było powiedzieć?
Kapitan wstał, narzucił na końcówkę rury swoją kurtkę, przywołał mnie ręką. Odeszliśmy dalej od wylotu.
- Jeśli nasz przyjaciel niczego nie poplątał, to ta rura doprowadzi nas dokładnie i bezpośrednio do hangaru z rakietami. Tyle że... - rozłożył ręce, pokazując średnicę rury. - Osiemnaście cali. Albo dziewiętnaście. Nie przeleziemy.
- Po co w hangarze taka rura?
- Sam chciałbym wiedzieć. Przeleziemy?
- Ja przeleżę.
- Sądzę, że ja też. A poza nami chyba nikt. Jaki masz numer ubrania?
- Czterdzieści sześć.
- Ja nieco więcej. Przyjdzie ci iść pierwszemu, bo lepiej, jak się zatka droga powrotna.
- Zostawi tu pan oddział zaporowy, kapitanie?
- Dokładnie tak. To co? Z Bogiem?
- Trzeba wydać rozkazy oddziałowi.
- Proszę wyznaczyć zastępcę...
- Tak. Już...
Nagle dotarło do mnie, że nie mogę kiwnąć palcem. Kompletnie straciłem orientację, kontrolę nad sobą... cicha panika.
- Proszę rozkazać: niech wszyscy tu przybędą. Pan dowodzi, chorąży.
- Jestem kursantem.
- Awansuję pana poza kolejnością. Mam prawo.
- Nie ma pan.
- Na dodatek kiepsko pan zna Regulamin. Rozdział siedemnasty. Działania w okolicznościach nadzwyczajnych. Tymczasowe jednostki...
- Rozumiem.
- Proszę odpowiadać jak należy.
- Ku chwale Ojczyzny.
- No, lepiej. Proszę wydać rozkazy, chorąży...
Za przykładem kapitana zdjąłem kurtkę, przykryłem nią rurę, potem podszedłem do studni, pochyliłem się - w twarz uderzyła słaba, ale wyraźnie wyczuwalna fala powietrza, która przyniosła ze sobą odgłos odległego wybuchu.
Niemal jednocześnie pojawiła się blada plama twarzy. To był Samosionok. Bez słowa wygrzebał się ze studni.
- Z tyłu strzelanina, dowódco - powiedział. - Słyszeliśmy.
- Rozumiem - powiedziałem. - Cicho bądź, nie hałasuj.
Za nim pojawili się pozostali. Wydrę wyciągnęliśmy jak wiadro - na sześć rąk.
- W szeregu zbiórka - rozkazałem szeptem. I, kiedy się ustawili: - Chłopaki, który w cywilu nosi ubrania numer czterdzieści osiem?
- Ja - powiedział Porotow.
- Ja noszę spodnie czterdzieści osiem - powiedział Kostia Porochowszczik, dowódca drugiej drużyny.
Pozostali milczeli.
- Sprawa jest taka - powiedziałem. - Dalsza droga prowadzi rurą o średnicy poniżej pół metra. Ja, jako najchudszy, idę pierwszy, pan kapitan za mną, Wasia - jako trzeci. Pozostali - jak się uda. Przeciągnę za sobą linkę...
- Wszystko jasne, dowódco - powiedział ktoś.
- Ci, co zostaną tu, osłaniają nasze tyły. Obawiam się, że pierwsza osłona już... po wszystkim. Pod moją nieobecność dowodzi... - Przyjrzałem się obecnym, powinienem wybrać największego i najwytrwalszego. -... Kursant Awchadiejew.
-Tak jest, dowódco.
- Zadanie jest jasne?
- Tak jest. Osłaniać wasze plecy.
-Tak. I... postaraj się bez strat, Garik. Tu jesteście w idealnej pozycji...
Pozycja była, jak się patrzy. Najważniejsze, że nie było gdzie się wycofać.
Awchadiejew miał na imię Garri. Garri Mamiedowicz.
Wydawało mi się, że pełznę całą wieczność. Rura była szorstka, ale wysmarowana jakimś świństwem w rodzaju towotu czy solidolu - łokcie mi się ślizgały. Jeśli przyjąć, że przy każdym ruchu (jak to określić - kwant pełzania?) posuwałem się do przodu o jakieś dwadzieścia centymetrów, to długość rury wynosiła sto sześćdziesiąt metrów. Ale linka przymocowana do mojej nogi miała sto metrów i nie wybrałem jej do końca.
Dwukrotnie musiałem przepiłowywać kraty - chwała Bogu, rzadkie, z dwu skrzyżowanych prętów. Wydawało mi się już, że rura nie ma końca i że zdechnę w niej, nie osiągnąwszy wylotu. Ale jednak doczołgałem się. Najpierw poczułem woń: ostrą, kłującą w nozdrza. Nałożyłem okulary ochronne, nałożyłem respirator. Potem zaczęły docierać do mnie dźwięki. Potem powiało chłodem. W końcu, pojawiło się światło.
31 sierpnia. Godzina 20.45
Nie od razu dotarło do mnie, co widzę; pewnie całą minutę, co najmniej, tylko tępo gapiłem się na rozpościerający się przede mną widok. Przed oczyma miałem zielonego koloru oszronioną metalową ścianę pokrytą wersami punktowych szwów spawalniczych, w ścianie ziały luki, do luków prowadziły różnokolorowe węże, podrygujące z powodu wewnętrznej pulsacji. Wisiały tu całe grona przewodów. W prześwicie między końcem rury, z której wysuwałem się bardzo, ale to bardzo ostrożnie, a zieloną ścianą - niezbyt szeroki ten prześwit, ręką nie sięgnąłbym ściany - z lewej świeciło szalenie białe światło. Para z oddechu płonęła w tym świetle... Leżałem i patrzyłem, usiłując pojąć, co właściwie widzę takiego dziwnego i co mam dalej robić. W końcu dotarło do mnie: to rakieta, ale nie leżąca w korycie transportera, jak należało, tylko stojąca pionowo, w pozycji gotowości do startu. Uświadomiłem sobie to i niespodziewanie uspokoiłem się.
Z tyłu ktoś dotknął mojego obcasa. Kapitan. Znakomicie.
Wysunąłem się do ramion i rozejrzałem. Od rury w dół prowadził szereg metalowych skobli, osłoniętych siatką asekurującą. Dokładnie taka sama drabinka prowadziła do góry. Przekręciłem się na plecy, chwyciłem skobel nad rurą - był zimny jak ramię truposza - i ostrożnie wysunąłem ciało na zewnątrz. Odczepiłem od nogi linkę, przesunąłem kaburę z pleców na brzuch. Sprawdziłem jak wychodzą z pochew noże. Torbę z peemem, granatami i nabojami zostawiłem na razie w rurze: kapitan spuści.
Skobli było dwadzieścia cztery. Kończyły się jakieś dwa metry nad podłogą. Zawisłem na ostatnim, czubkami butów udało mi się sięgnąć betonu.
Teraz mogłem się rozejrzeć.
Rakieta nie stała na podłodze, tylko na masywnym trójnogu, pomalowanym na czerwono. Dolne krawędzie jej dysz, czarnych z zewnątrz i złocistych wewnątrz, znajdowały się na poziomie moich barków. Pod dyszami znajdowała się krata, zakrywająca szeroki otwór w podłodze. Wyglądało, że to, co nazywałem „podłogą” było tylko jakimś niezbyt szerokim występem, okrągłym balkonem nad nie wiadomo jaką otchłanią...
Ze śluz w tę otchłań wolno sączyła się, kłębiąc, ruda para. Obrośnięta grubym szronem rura biegła stamtąd, z otchłani i prowadziła do góry. Światło reflektora nie pozwalało dojrzeć, jak i gdzie łączyła się z rakietą.
Bez wątpienia nie było tu nikogo z ludzi, poza nami.
Niby nie hałasowało tu nic, ale nie usłyszałem, jak podszedł do mnie kapitan. I musieliśmy w rozmowie niemal krzyczeć do siebie. Z powodu respiratorów rozmowa brzmiała gęgawo. Oddech owocował gęstą parą. Musiało tu być jakieś dziesięć poniżej zera. Bez wiatru.
- No i co nieco znalazło się na właściwym miejscu - powiedział kapitan. -Tajne stanowisko startowe. Bezpośrednio spod ziemi. Sprytne, trzeba przyznać...
- Wysadzimy? - zapytałem.
- Sądząc z przewodów jeszcze nie jest zatankowana - powiedział kapitan. - Sądzę, że gdzieś obok musi być taka druga. Ta może się okazać być w większej gotowości. W sumie to proponowałbym nic nie wysadzać, a przejąć stanowisko dowodzenia. Jak się pan na to zapatruje?
- Gdyby nas tu było ze dwudziestu...
- Aleksander Wasiljewicz Suworow jak nauczał?
- Słusznie nauczał. Pamiętam: po łaźni wolno nawet ukraść, byle na wypitkę starczyło!
Kapitan prychnął. Dołączył do nas Porotow. Miał na twarzy tylko respirator, nie miał okularów. Podał nam nasze torby.
- To wszyscy, Wasia?
-Wszyscy. Kostiapróbował, ale od razu ugrzązł. Wywlekli go za portki.
- Proszę nałożyć okulary, kursancie - powiedział kapitan.
- Może jednak zaminujemy ją, tak na wszelki wypadek - zaproponowałem. - Nigdy nic nie wiadomo.
- Słusznie. Działajcie, chorąży.
Porotow popatrzył na mnie, znacząco pokiwał głową i puścił oko. Wyjął z kieszeni okulary ochronne i nałożył na nos. Teraz byliśmy nie do odróżnienia.
Wlazłem pod rakietę. Tu trudno było oddychać, nawet w respiratorze. Szybko, jak tylko się dało, wprasowałem dziesięć brykietów „MC” w jakąś niszę obok silników, a potem w tę plastelinę wdusiłem przeciwpiechotną minę „Gwozd”. Zdjąłem pokrywkę i wolniuteńko wypełzłem spod rakiety. „Gwozdik” to mina słaba, raniąca. Nigdy się ich nie wyciąga, bo są cholernie czułe. Ta ich zaleta szybko przechodzi w wadę: detonują nawet przy słabiutkim wstrząsie, wywołanym, powiedzmy, przez przetaczający się w odległości dziesięciu metrów czołg. Kiedy ruszą silniki rakiety... albo jeśli ktoś przesadnie sumienny zajrzy tutaj.
Silniki oderwą się w cholerę. Paliwo eksploduje. Nawet nie potrafiłem wyobrazić sobie, JAKA to będzie eksplozja. Bóg wie, czy są jakieś kanały odprowadzające płomienie (pewnie są, ale prowadzą tylko do tej samej sztolni niżej), ale i w rurę, którą przypełzliśmy, też dmuchnie jak należy.
Wybaczcie, chłopaki...
Kapitan podał ml pistolet. Powiesiłem go na szyi i zacząłem zapinać pas. To taki napierśnik na szelkach z szeroką płytą stalową, w zamyśle twórców chroniącą serce, z kieszeniami na magazynki i zaczepami na granaty.
Właśnie skończyłem to robić, gdy w ścianie silosu - właściwie w żelaznych wrotach dzielących go od jakichś innych pomieszczeń (w końcu jakoś wciągali tu i ustawiali rakietę... nawet jeśli w częściach) otworzyły się małe owalne drzwi z kremalierą i do silosu weszły dwie osoby w ciemnoszarych kombinezonach i pegazach niemieckiego modelu. Przez trzy czy cztery sekundy nie zauważali nas...
Potyczka była krótka. Porotow pocierał stłuczony przegub. Jeden z „szarych” był martwy (jak głupi chwycił za pistolet), a drugi jeszcze nie oprzytomniał.
- Czy mnie się wydaje, czy zrobiło się ciszej? - zapytał kapitan.
Chyba miał rację. Wszystko jeszcze huczało, ale nie tak wielogłosym chórem jak przed chwilą.
- Tankowanie zakończone - podzielił się domysłem Wasia.
- Ci chłopcy przyszli tu odłączyć węże.
- Obawiam się, że nie potrafimy ich zastąpić w tej szlachetnej sprawie - powiedziałem.
- Nie za mocno mu przyłożyłeś?
- Jak się dało, tak przyłożyłem - skromnie odpowiedział Wasia. Wmłodości był bardzo znanym bokserem-muchą, przymierzał się do zawodowstwa, występował w nielegalnych walkach z zakładami - ale pewnego razu został podstępnie upity i ocknął się z połamanymi nadgarstkami. Z rozpaczy został prowizorem, rodzinny interes.
- Trzeba by stąd wyrywać - powiedział kapitan.
-I czy nie powinniśmy się przebrać?
- Tam jest ciemno - powiedziałem.
- A bez światła i tak nie widać - zielony mundur czy szary.
-Może...
Otworzył drzwi, wyjrzał przez nie. Wykonał zapraszający ruch ręką. Westchnąłem, przerzuciłem .języka” (na razie zupełnie nieprzydatnego) przez ramię i pomaszerowałem za nim. Wasia osłaniał.
Przekroczyliśmy jedną bramę, po dziesięciu krokach - drugą. Śluza, wysoka i szeroka. Dźwig suwnicowy pod sufitem. Teraz już mieliśmy pojęcie, jak się ustawia w silosie rakietę. Poza tym pusta rakieta nie waży znowu tak dużo.
Za drugą bramą znajdował się... powiedziałbym: hangar. Gdyby odpuścić trybuny, to boisko piłkarskie śmiało by się tu zmieściło. Może tylko przeszkadzałby szereg kolumn na środku.
Cztery transportery gąsienicowe „Herkules” stały w dwu szeregach przodem do wyjścia. Rakiety z prowadzącymi do nich spod ziemi przewodami jakoś tak poważnie leżały w korytach. Miarowe dudnienie pomp rozbrzmiewało tu cicho, aksamitnie. Stożki światła opierały się czubkami o wysokie sklepienie. Biaława mgła otulała rakiety, wolno spływała na ziemię.
I - pusto.
Staliśmy i patrzyliśmy na to wszystko. Kadr z filmu. To nie dzieje się z nami.
To się nie zdarza.
„Język” poruszył się i jęknął. Potem zwymiotował do pegaza. Cisnąłem go na ziemię i zerwałem maskę.
Bez ceregieli.
Tak, Zbyszku. Zupełnie straciłeś czucie. Nosiłeś na rękach i nic nie skapowałeś. Otumaniła cię ta wojna.
Kobieta.
- Kapitanie - zawołałem. Zastanawiał się chwilę.
- Knebel. I naprzód. W każdym wariancie, tylko do przodu. A oczy zostawić z tyłu głowy...
Na pierwsze ciało natknęliśmy się przy wejściu do tunelu. Leżało w cieniu, zauważyłem je kątem oka. W ogóle mam niezły wzrok w ciemnościach, a dziś, pewnie ze strachu włączyły się wszystkie rezerwy.
- Tutaj!
Mężczyzna około trzydziestki. Też w znanym nam już kombinezonie. Oczy potwornie szeroko otwarte. Zabity ciosem sztyletu pod łopatkę. Sądząc po cięciu - bardzo szerokie dwustronne ostrze. Przyłożyłem swój nóż. Nie, tamten był zupełnie inny.
- No tak... - Kapitan pochylił się nad zmarłym i natychmiast wyprostował się. - Coraz dziwniejsze to wszystko.
- Tam też - powiedział Wasia.
Po drodze do bunkra natrafiliśmy na sześć trupów
- To nie jest nóż - oświadczył nagle w marszu Wasia. - To włócznia. Saantag. Widziałem takie.
- Gdzież to?
- W Afryce. W służbie zasadniczej.
- Jak mogłeś zasadniczą odbywać w Afryce?
- Nie całą, oczywiście. Ale do Abisynii to nas wysłali.
- Nie gadać mi tam! - zarządził kapitan i Wasia natychmiast przestał siać tajnymi informacjami. Aż mu oczy zmętniały. Chociaż kapitan tylko wzywał nas do ciszy i wytężonej uwagi, znajdowaliśmy się już poza pewnym progiem, po przekroczeniu którego wszystko mogło być dziwnie interpretowane...
Ogromne podziemia były przez kogoś starannie wyludnione. Dziwne. Więcej niż dziwne.
Do bunkra prowadziła pancerna winda. Na okoliczność wyłączenia prądu winda została wyposażona w ręczną korbę. Wyobraziłem sobie, jak się trzeba będzie namachać, żeby wyciągnąć na światło dzienne taki ciężar...
Bunkier przypominał rzeźnię. Nie dało się nawet od razu policzyć ciał. Sieczka. Ktoś walił do oporu z czegoś szybkostrzelnego. Może z czeskiego brabeca. Na wiosnę demonstrowano nam to cudo. Kaliber sześć trzydzieści pięć, obrotowe lufy, naboje w taśmie. Pięćdziesiąt wystrzałów na sekundę.
Pamiętam, że naiwnie pomyślałem wtedy: po co aż tyle?
- Tego znam - powiedział kapitan. Głos (z dziwną intonacją; pomyślałem nagle, że panowanie nad sobą sporo kosztuje kapitana) rozlegał się jakby z daleka. - Jeśli się nie mylę, to były podpułkownik Rosyjskiego Korpusu Terytorialnego Jurij Dawidowicz Meretin alias Augustin alias Topol. Legendarnawa postać. Khama, Shoshong... Rozkwit kariery - II wojna burska, pięćdziesiąty siódmy rok. Klasyk roboty dywersyjnej. Analizowałem jego działania w akademii, tak więc - jestem zaszczycony, bardzo zaszczycony...
Zwaliłem swoje brzemię w kąt i usiadłem sam. Pośpiesznie nałożyłem respirator. Ale - tak mi się wydawało - przez filtry również przesączał się niemożliwy do pomylenia z czym innym zapach.
- Chyba dochodzi do siebie - powiedział Wasia.
- Nie interesuje mnie, kim jesteście, ilu was jest i jakie są wasze cele - powiedział kapitan. - Po prostu proszę sobie wyobrazić, że przegraliście. Rakiety są zaminowane. Jeden niezręczny ruch i wszystko wyleci w powietrze. Moi ludzie kontrolują sytuację. Reprezentuję tu kontrwywiad okręgu i gotów jestem zaręczyć, że zostaniecie dostarczeni cali i zdrowi tam, dokąd sobie zażyczycie. Nawet na Kajmany. Rozumie mnie pani? Jeśli tak, proszę skinąć głową.
Kiwnięcie. W oczach jednakże, tylko nienawiść.
- Proszę wyjąć knebel, chorąży.
Rozwiązuję tasiemki, wyciągam piłeczkę. Głośne „czpok”, jak przy otwarciu butelki.
- Boże - chrypi kobieta. - Boże, Boże... Jak się tu dostaliście? I... gdzie jest Trzmiel?
- Wasz towarzysz?
- Tak. Gdzie jest? -Martwy.
- Wy... go zabiliście? Wy? Boże, co to... przecież wy nie jesteście warci jego jednego paznokcia! Coście narobili, gnoje! Teraz wszystko przepadło, teraz to już naprawdę wszystko przepadło...
- Bez histerii!
- I szybko: - Kim jesteście? Skąd? Gepo? Kuroi-tebukuro? CIA?
-Co? A... Nie. To nieważne. Poczekajcie... pomóżcie mi wstać.
- Nie, lady. Będzie pani musiała wstawać sama. Nie zamierzam dawać ci szansy. Jeśli to wy załatwiliście tamtych, w korytarzu...
-Tak, ja! I tych bydlaków też! Ja i Trzmiel! Już wszystko było gotowe, wszystko zrobione i nagle znikąd, z pustki wyłażą trzy debile...
- Proszę nie łżeć. Nie widzieliśmy u was tej broni. Gdzie jest ten trzeci? I pytam kolejny raz: kim jesteście?
- Nie mogę tego wyjaśnić szybko, a na szczegóły nie mamy czasu. Dobra... - podniosła się ciężko. Lewa strona jej twarzy była zaczerwieniona i spuchnięta, na oko już nie widziała. Waśka ma dobrze ustawioną rękę...
- Nie ma tu nikogo trzeciego. Po prostu nie ma tu już żywych. Dlatego Trzmiel porzucił halabardę. Żeby mu nie przeszkadzała. A w brabecu skończyła się amunicja... Głupia jestem, trzeba było przewidzieć, że jacyś frajerzy przesączą się przez szczeliny. Nie pomyślałam o tym. Koniec... - Pochyliła się nad pulpitem, kapitan dał mi znak: nie przeszkadzaj. - Nic z tego nie wyjdzie. Topól uruchomił program. Do pierwszego startu mamy trzydzieści cztery minuty, do drugiego - godzina dwadzieścia. Chciałabym wiedzieć, skąd wziął kody...
- To akurat możemy wyjaśnić - powiedział kapitan.
- Ale potrzebujemy kodów odwołania.
- Wielu rzeczy potrzebujemy...
- Zna je pani?
- Skąd? Skąd, do kurwy nędzy, mogę znać? Nikt nie raczył mi ich podać...
- Zbyszku Ryszardowiczu - przerwał jej kapitan.
- Proszę spróbować coś zrobić.
Od dłuższej chwili myślałem na całego. Mózgi wojskowych cybernetyków wyszły spod jednej sztancy, nieważne, jak się nazywa to, na czyni pracują: arytmometr, komputer, rico-na hakoczy, „palacz” (który tak naprawdę jest „obliczeniowo-automatycznym uniwersalnym wspomagającym urządzeniem”; skrót brzmi jak „palacz” i pisze się to niemal tak samo: RAUHER. Z wojskowymi obliczeniowymi maszynami mam do czynienia stale, nie mogę powiedzieć, żebym przynajmniej raz odczuwał z tego powodu przyjemność. Tępe i uparte w swych działaniach maszyny, tak samo tępe i uparte programy... Czego, nawiasem mówiąc, nie da się powiedzieć o autorach tych programów. Bądźmy sprawiedliwi.
Dobra. Wyrzucam wszystko z głowy. Nie ma nic i nikogo.
Sama maszyna, należy przypuszczać, jest aktualnie dla nas niedostępna. Albo jest pod podłogą, albo za ścianą, za pancernymi drzwiami, a nawet jeśli i jest pod pulpitem (słyszałem, że są takie małe) - niebezpiecznie jest jej dotykać. Z bardzo oczywistych powodów. Jeśli uszkodzi się główną maszynę czy przerwie jej łączność z rakietami, to te przechodzą do trybu autonomicznego. Nie miałem pojęcia, jaki właściwie jest ten ich program, ale całkiem możliwe, że dość paranoidalny. Łącznie z samounicestwieniem. Dlatego zapomnijmy w tej chwili o maszynie. Przed nami jest pulpit. Dziewięćdziesiąt sześć klawiszy. Amerykański standard. Na naszych jest ich sto dziewięć. Wyraźne przegięcie. Zielony ekran, po którym pomykają dwa szeregi białych liczb. Z pulpitu wydawane są rozkazy do małych i jeszcze tępszych arytmometrów rakiet.
Kody wprowadza się magnetycznie - po prostu poprzez wciśnięcie klawiszy. Inny sposób - karty perforowane. To dopiero byłyby jaja...
Myśl, małpiszonie.
Topól - terrorysta - znał kody startowe. Z zasady znać je powinien tylko prezydent. I szef sztabu. Nawet nasz znajomy dowódca bazy nie powinien ich znać. W rzeczywistości, oczywiście, zna je kilkadziesiąt osób - najprzeróżniejsi technicy, programiści, kryptografowie...
Nie o tym myślisz.
Tak. To kody startowe. Kody startowe są całkowicie tajne. Ale kody odwołania powinni znać również w bazie. To oczywiste. I ten pieprzony generał - na pewno je zna...
- Panie kapitanie! A nie możemy zadzwonić do amerykańskiego prezydenta i po prostu zapytać go o kody odwołania startu?
- Z-zar-raza... a zrozumie on mój angielski?
- Mogę przełożyć.
- No to dzwoń sam - powiedział kapitan z niezrozumiałą ulgą.
Czerwona słuchawka w gnieździe. Sądząc z wagi i chłodu - metal. Żadnych przycisków - sygnał w słuchawce powinien odezwać się natychmiast. Gorąca linia.
Cisza.
- Łączności brak - powiedziała nasza branka.
- Topól kazał przerwać przewód.
- Przerwać? Kiedy?
- Wcześnie rano. Niemal od razu.
- A z kim w takim razie? - kapitan zamilkł. Wszystko i tak było jasne - z kim. Z cichym wielbicielem...
- A w ogóle jakakolwiek łączność ze światem zewnętrznym istnieje? Radio?
- Sądzę, ze nie. Topól był... trochę szalony... Wydawało mu się, że przez telefon czy radio można wydać taki rozkaz... że człowiek nie jest w stanie mu się oprzeć. Zawsze niszczył wszystkie środki łączności.
- Która rakieta startuje jako pierwsza? - zapytał kapitan.
- Ta, do której szliście? Gdzie was schwytaliśmy?
-Tak.
- Cóż... Nawet jeśli nic się nie stanie, to wybuchnie, kiedy ruszą silniki. Amerykanie raczej nie są takimi idiotami, żeby nie zagwarantowali ochrony głowicy przy starcie awaryjnym... - To mówię przede wszystkim, żeby uspokoić samego siebie. Żeby przestały drżeć ręce. Chociaż, co mi za różnica - spłonąć w atomowym płomieniu czy pożodze z nafty? Czy jak tam się nazywa to świństwo w zbiornikach? Naprawdę, żadna różnica...
Koniec, wyłączam się. Myśl, małpo, myśl... Dwadzieścia pięć minut.
- Na co liczyliście? - zapytał kapitan jakby z daleka.
- Trzmiel zamierzał otworzyć komputer i przeprogramować go. Wiedział, jak się to robi.
Nie ma na to czasu, pomyślałem. Najprawdopodobniej na nic nie ma już czasu. Nawet żeby zwiać...
Miejmy nadzieję, że tylko eksploduje paliwo.
Chłopaki spłoną, ci w sztolni. W komorze.
I my, bardzo prawdopodobne, też spłoniemy.
Zapomnieć o tym. Raz... Dwa... Zapomniałem.
Hasła odwołania. To musi być coś prostego.
To musi być coś jak gaśnica. Rozumiecie? Na wypadek zupełnie przypadkowego trafu. Żeby łatwo było odwołać - odwrócić, wdusić trzpień...
Dwadzieścia cztery.
„Powiedz hasło? - Hasło.
- Przechodzić...”
Stary dowcip.
Coś bardzo prostego. Co wszyscy znają. Czego nie można zapomnieć. W pośpiechu, w niebezpieczeństwie. Coś, co jest na wyciągnięcie dłoni...
Washington. Lincoln. Eisenhower.
Nie. To agresja. Atak.
Symbol powściągliwości?
Jakiś indiański wódz? Och, nie znam ich. Raczej nie.
Myśl, małpo.
Myśl.
Odwołanie. Symbol odwołania. No? Jakiś najprostszy.
Stop. Oto jest - tuż-tuż. Czuję...
Powiedzmy, z historii: czterdziesty pierwszy. „Niitaka-jama agate e kudasai”
- I zaraz: „Hana ga saku, hana ga saku...” - i eskadra admirała Nagumo skręca na zachód, do domu, bombowce zrzucają bomby do morza i na ostatnich kroplach benzyny lądują na pokładzie lotniskowców...
Nie. Mało znany epizod wojny, która nie miała miejsca.
Zaraz... Przebłysk.
Jestl Czterdziesty szósty. Ostatnia próba Niemiec przesunięcia się na wschód - i wyraźne ochota Syberii (z Ameryką za plecami) na walkę ze starym wrogiem. Do tej chwili trwają spory: a co by się stało, gdyby?
Siły stron były mniej więcej równe, czołgi na rubieżach do ataku, bombowce na zmianę pełniące wartę w powietrzu, sześćset B-29 przelatuje na Syberię i lokuje się na lotniskach, amerykańska i kanadyjska piechota wyładowuje się we Władywostoku...
„Słowo Twiordo” - sygnał odwołania wszystkich wojennych przygotowań. Dwa tygodnie straszliwego balansowania na granicy zetknięcia, dwa tygodnie przerwy w przerzucie amerykańskich jednostek na Syberię - generałowie siwieli, ktoś się nawet zastrzelił, żeby skrócić męczarnie... Dwa tygodnie nieludzkiego opanowania... i tajny przylot Goeringa do Tomska, szybkie pertraktacje...
Dwadzieścia dwie minuty.
Dobra.
„Wprowadzenie”.
„Czy znasz hasło?”
„TAK”.
„Wprowadź hasło”.
Ręce się trzęsą.
„Słowo Twiordo” - piszę rosyjskie hasło łacińskimi literami. „SLOVO TVIORDO”
„HASŁO PPRZYJĘTE”.
Zespołowy jęk radości za plecami.
„ODWOŁAĆ PROGRAM AKTYWACJI ZAPALNIKÓW GŁOWIC BOJOWYCH?”
„Tak”.
„PROGRAM AKTYWACJI ZAPŁONÓW GŁOWIC BOJOWYCH ODWOŁANY. ODWOŁAĆ PROGRAM STARTU?”
„Tak”.
„W CELU ODWOŁANIA PROGRAMU STARTU WPROWADŹ SPECJALNE DODATKOWE HASŁO”.
No tak... Już wiedziałem: finita. Kończy się powietrze. Dałem z siebie wszystko, co mogłem. Mózg wyciśnięty. Sucha substancja.
Rozkaz startowy opuści trzewia maszyny. Od razu walnie moja mina i dziesiątki ton ciekłego ognia zaleją podziemia. A potem - kolejne sto ton...
Ocalejemy. Raczej tak. Bunkier powinien być obliczony na pożar. Ale...
Rozejrzałem się. Jakbym chciał coś zobaczyć. Ale zapomniałem, co.
Mapa na ścianie. Plan bazy: silosy, lotnisko, miasteczko...
- Kapitanie... Owidiuszu Andriejewiczu...
-Co?
-blady jest.
- Proszę tu popatrzeć. Tunel - widzi pan? Prowadzi od silosów do administracyjnego ośrodka miasteczka. Kiedy rakiety hukną, cały płomień pójdzie tam. Musimy zamknąć tę bramę. I, jeśli zdążycie, tę.
Nieznośnie długo wpatruje się w plan.
- Jasne. Dobra... A pan będzie próbował? - skinienie w stronę pulpitu.
- Myślę, że to ma sens.
- No to... powodzenia.
- Do diabła! - Żeby nie zapeszyć.
- Jestem panem zachwycony. Da Bóg... Kursancie, za mną.
Gładko, oliwiście zamykają się ciężkie drzwi. Zabuczała, wznosząc się, winda.
Zostaliśmy we dwoje z... jeńcem? Jaki tam z niej jeniec...
Zapomnieć.
„Hana ga saku”.
„HASŁO ODRZUCONE. WPROWADŹ WŁAŚCIWE HASŁO”.
Och, do licha... Odchylam się w krześle. Aż słyszę, jak trzeszczy mi mózg. Muszę wam powiedzieć, że to boli.
Odwołanie... odwołanie startu rakiet... Stoją niczym palisada, a ogniomistrze z długimi pochodniami w ręku czekają na rozkaz. „Gotuj się... pal!” Ale w ostatniej chwili: „Odwołuję pal!”
Nie, to zbyt prymitywne.
Chociaż... Wprowadzam: „Odwołać”.
„HASŁO ODRZUCONE. WPROWADŹ WŁAŚCIWE HASŁO”.
Spróbujmy. Wprowadzam: „Właściwe hasło”.
„HASŁO ODRZUCONE. WPROWADŹ…”.
- Nie chce się pani rozerwać? Ja straciłem natchnienie.
Wstaję z krzesła. Ona patrzy na mnie, albo nie rozumiejąc, albo rozumiejąc niewłaściwie. Więc żeby to pokonać - wskazuję krzesełko.
- Ach, o to panu chodzi...
- Kiwa głową. Ma krótko obcięte włosy, jasnokasztanowe włosy. Ten kolor ma jakąś swoją nazwę, ale zapomniałem ją.
- Raczej nie będzie ze mnie pożytku. Trzmiel tak, ten by...
- Ponieważ nie mamy papieru herbowego piszmy na pipifaksie. Proszę spróbować, niczym już nie ryzykujemy. Jestem pusty, jak sterowiec - i serwuję uśmiech.
Patrzy na mnie dziwnie, sam zresztą też czuję się dziwnie. Mam jakieś znoszenie na bok, chwytam się za pulpit, jakoś utrzymuję ciało na nogach. Ciało jak z korka.
- Proszę sobie poszaleć - proponuję. Głos obcy i dochodzi nie wiadomo skąd.
Siada.
„Pacyfik”.
„HASŁO ODRZUCONE. WPROWADŹ WŁAŚCIWE HASŁO”.
W kąciku ekranu pojawia się liczba 1000. i natychmiast zmienia się - 999... 998...
Szesnaście minut.
„Słowo Twardo”.
Zuch. Ja nie wpadłem, że może być powtórka.
Nie.” HASŁO ODRZUCONE...”
Coś biblijnego. Przecież to Amerykanie...
Ogląda się na mnie. Powiedziałem to na głos? Nie zauważyłem...
„Abraham”
„HASŁO ODRZUCONE...”
„Izaak”
„HASŁO...”
„Dziesięciu sprawiedliwych”.
„HASŁO ODRZUCONE. WPROWADŹ WŁAŚCIWE HASŁO. ZOSTAŁY TRY PRÓBY”.
919... 918...
Módl się za króla Salomona i całą mądrość jego, módl się za króla Dawida i całą jego łagodność...
Wierszyki z amerykańskich wypisów szkolnych. Każdy musi je znać. Kto tam jeszcze był? Brat Lis? Nikogo więcej nie pamiętam.
- Ja... nie mogę.
Cisza przygniata.
Ja też nie mogę. Trzy podejścia. 700... 699...
Odwołał. Powstrzymał. Wsławił się tym. Kto taki?
Mógł, ale nie dał rady - Poncjusz Piłat.
„Poncjusz Piłat” - pojawia się na ekranie. Czyta w myślach? Może, w takim napięciu?
„HASŁO ODRZUCONE...”
Co się tak zapętliliśmy na Biblii... Co jeszcze może być? Dziecinne wierszyki (których nie znamy), wers z hymnu narodowego, postać historyczna... Bohater dowcipów... filmów...
Stop. Pierwszym hasłem był sygnał, który nie dopuścił do powtórzenia wojny światowej. Symbol. Ale byli też konkretni ludzie, którzy wysłali i odebrali ten sygnał. Goering, Salnikow, Tagwell, Todzyo...
Dwa podejścia, tak?
- Spróbuj „Tagwell” - szepczę. Nie słyszy mnie. Zdejmuję maskę i powtarzam. Straszliwy smród. Surowe mięso, krew, wydzieliny...
Wstukuje... Patrzę na ekran: 110... 109... 108...
„HASŁO PRZYJĘTE”.
Cyfry przestają migotać. Zamierają: 101.
„ODWOŁAĆ PROGRAM STARTOWY?”
Patrzy na mnie i jej oczy...
- Proszę po prostu wpisać „tak”. Na razie powstrzymajmy się od uścisków...
„Tak”.
„PROGRAM STARTOWY ODWOŁANY. CZY ROZPOCZĄĆ SPUSZCZANIE PALIWA?”
Nie zdążyłem pomyśleć. A pomyślawszy, nie zdążyłem krzyknąć.
„Tak”.
Rozkaz leci do dodatkowych organów systemu. Gdzieś trzysta metrów od nas za warstwami gruntu i betonu zaczynają się przełączać styki, zatrzymują się jedne pompy, włączają inne i oto zaraz...
Lady w szarym wolno podnosi się z krzesła. Chyba wszystko zrozumiała, ale za późno.
Tak, daleko stąd - zadziałały klapy wysokiego ciśnienia. Struga azotu wali w łopatki turbiny. Awaryjne usuwanie paliwa wykonuje ta sama pompa, która karmi silnik. Turbina nabiera prędkości i oto częstotliwość jej obrotów na krótko wpada w rezonans z korpusem. Wibracja, drżenie...
Nie dochodzi do nas odgłos eksplozji, ale podłoga przekazuje odległy wybuch. Jakaś koszmarna pauza. Wczepiamy się w siebie. I - spłaszcza nas szalony ryk, walący zewsząd. Kiedyś mnie, gówniarza, koledzy nieco starsi, wsadzili do metalowej beczki i zaczęli w dziesięcioro rąk walić w nią deskami i kawałkami rur. Zabawa taka...
I teraz, jakby ktoś naigrywał się z nas, potrząsając nami w pudełeczku z pięcioma czy sześcioma rozszarpanymi na kawałki nieboszczykami...
Nie wiem, jak długo to trwało. Zgasło światło i zapaliło się ponownie, inne, żółte. Coś migotało na ścianach, na pulpitach...
Uderzenie, i jeszcze jedno, i jeszcze... A potem... Potem dopiero walnęło tak naprawdę.
1 września. Około 3-ej nad ranem
Baza „Sajan”. Punkt dowodzenia
Wszystko to miało mało sensu, ale nie wiadomo dlaczego - pomogło. Nie pamiętam, kto zainicjował sprzątanie - pewnie oboje. Ze strachu.
Wepchnęliśmy ciała do ściennej szafy, wyjąwszy stamtąd jakieś pudełka i wyłamawszy półki z krat. Szafa zamykała się szczelnie, chociaż raczej nie hermetycznie. Wytarliśmy prześcieradłami z prycz krew, mózgi i inne takie. Wszystko to wylądowało też w szafie. Z powodu upału wiele rzeczy zaschło - szczególnie to, co było na ścianach. Do zapachu albo przywykłem, albo naprawdę dobrze działały filtry, w każdym razie można było spokojnie oddychać. Zwłaszcza nie w dyspozytorni, gdzie miała miejsce masakra, a w malutkim pokoiku na cztery prycze, przylegającym do dyspozytorni. Jeśli przyrządy nie kłamały, to mieliśmy tu 160° Fahrenheita. Jeśli wierzyć danym, to w zapasie mieliśmy dwie tony wody. Ale z kranu nie ciekła. W lodówce, o dziwo, czynnej, mieliśmy dwa kartony piwa: czterdzieści osiem puszek. To był nasz bieżący zapas płynu. Jeśli będziemy wypijali po puszce na godzinę... za dobę zacznie się pragnienie. Jeśli nie będziemy pili, zabije nas szok termiczny. I to wcześniej niż za dobę.
Zmieniłem swój jegierski wyszmelcowany mundur na amerykańską piżamę. Prawdziwą, taką do spania, tyle że z identyfikatorem na piersi: „Leutnant D. Becker”. Pewnie jeden z tych, co mieli tu dyżurować ubiegłej nocy.
Moja towarzyszka też się przebrała. Teraz był z niej „Kapitan K. Brilski”.
Nie dało się po prostu leżeć. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie i pociliśmy się.
- Teraz, gdybym był uczciwym człowiekiem, powinienem się pani podporządkować - powiedziałem.
Przyglądała mi się długo, jakby usiłowała zajrzeć za skraj mojego płaskiego jak starożytna Ziemia, dowcipu.
- Wie pan co - powiedziała - to wcale nie jest takie głupie. A tak nawiasem mówiąc, to jak się pan nazywa, herosie?
-Zbych.
- O-o? A zresztą, nie takich tu się spotyka... Ja jestem Helga.
- „Helga, Helga, niosło się nad polami...” A kim pani jest, kochana Helgo? Kapitanowi nie chciała pani odpowiedzieć, pod pretekstem braku czasu. Ale teraz mamy czasu od gromu. Póki nie skończy się piwo.
Albo póki wszystko nie ostygnie.
Do pancernych drzwi nie można było się dotknąć. Ślina na nich syczała. Wyobrażałem sobie, co się działo za drzwiami, tam dalej...
Dość długo milczała.
- Rzeczywiście chce pan wiedzieć? Po co?
- Lubię mieć jasność.
- Hm... Jak pan sądzi - wyciągną nas stąd?
- Dziewięćdziesiąt na sto, że nie. Na górze, najprawdopodobniej, nie mają do nas głowy. Nawet jeśli kapitan z Wasią wydostali się stąd, to nieprędko zabiorą się za ratowanie nas. A jeśli nie wydostali się, to w ogóle nikt sobie nie przypomni o tym cholernym bunkrze.
- Proszę nie obrażać bunkra. Jakby nie on, dawno zostałyby z nas kupki popiołu.
- A aktualnie tylko topimy się jak świeczki. Zastanawiam się, czy nie lepiej by było przykryć się kocami? Termoizolacja, jak by nie patrzeć.
-Spróbujmy.
Przerwa w rozmowie. Włażę pod koc. Długo wsłuchuję się w odczucia.
- No więc, wracając do problemu...
- Uparty pan jest.
- Raczej uporczywy. Nawiasem mówiąc, pod kocem jest chłodniej. A jak jest chłodniej, to łatwiej się żyje.
- Dobra. Ale i tak mi pan nie uwierzy. A jeśli nawet tak, to będzie jeszcze gorzej.
- Tak? Czyli jest to coś niezwykłego. Proszę mówić, a ja będę słuchał. Wcale nie śpię.
- Po prostu myślę, od czego zacząć. Wierzy pan w los, w przeznaczenie?
- Raczej tak niż nie. Chociaż z losem mam na pieńku.
- To widać gołym okiem. A pseudonauka pana nie interesuje?
- Dlaczego akurat pseudo?
- Żartuję. Ale mimo wszystko: czy nie zwracał pan uwagi na dziwne charakterystyczne zdarzenia, mające miejsce w przeszłości?
- A jakie są te charakterystyczne?
- No... chodzi mi o to, że różne historyczne wydarzenia powtarzają się. Zmieniają się miejsca występowania, imiona postaci...
- Chodzi o to, że historia się powtarza?
- Tak. Ale nie w takim znaczeniu, jakie zazwyczaj nadaje się tym słowom. Dlatego że tak naprawdę funkcjonuje niewielki zestaw schematów - może z piętnaście - opisujących wszystkie praktycznie wydarzenia.
- Pewnie dlatego, że... ci... e-e... naoczni świadkowie - oni wszystko odbierają w ramach gotowych fabuł. Że tak powiem, pośpieszna legendaryzacja...
Pomyślałem nagle, że nasz przypadek jakoś wyłamuje się z normalnych legend i przechodzi gdzieś w sferę wysokiego absurdu. Kafka. Albo Michael Mason. On też ma takie: podwodna łódź zatonęła, nikt nie wypływa, ale załoga żyje i zajmuje się kompletnie nie marynarskimi dysputami... skądś się biorą jakieś baby... spiski, rewolucje... Dobra była ta sztuka, wystawił ją chabarowski teatr dramatyczny w okresie swojego krótkiego, ale burzliwego rozkwitu.
Wyjście na ten spektakl zaowocowało znajomością z Conchitą.
Pomyślałem o niej z dystansem, bez poprzedniego kołowrotowego bicia serca. I po raz pierwszy w trakcie tej zwariowanej doby jakoś nawet przesadnie spokojnie powiedziałem sobie: mam niezłe rozwiązanie problemu... a przy okazji i emeryturę dla wdowy...
- To dobre objaśnienie...
Niemal nie słyszałem, nie słuchałem. Jakbym został przywalony przez wielką miękką poduszkę.
-... podane przez pewnego człowieka, który, oczywiście, nie jest beztalenciem, ale - chałturszczykiem...
- I co z tego, szanowna pani?
-Wszystko. Niestety, wszystko, co się dzieje, wypływa właśnie z tego. Ja go nie besztam, nie nazywam chałturszczykiem, on jest w sytuacji bez wyjścia: musi pisać nowe historie, ale natchnienia brak, nie ma świeżych pomysłów, dlatego korzysta z klisz...
- Pan Bóg?
- Ale co też pan! Czyżby pan nie widział, że ten świat nie ma Boga? Nie, zwyczajny człowiek, z wystarczająco unikatowymi zdolnościami, ale jednak taki sam jak my, z krwi i kości.
- No to nie rozumiem.
- Do lich-cha... Nie rozumie pan, że po raz pierwszy usiłuję komuś wytłumaczyć, kim jestem i czym się zajmuję. Wie pan, kiedy nastąpi koniec świata?
- Obawiam się, że dla nas już nastąpił. A ja jestem wystarczającym solipsystą, by uważać...
- Nie-nie. Prawdziwy koniec świata.
- Co do tego istnieje wiele zdań i opinii.
- Istnieje też konkretna data: w nocy dwudziestego czwartego grudnia dwa tysiące dwunastego roku.
- Przyznaję, że tę datę słyszę po raz pierwszy. Jakoś dziwnie jest nieokrągła. Chyba że chodzi o Boże Narodzenie...
- Przypadkowy zbieg. Dokładna data urodzin Chrystusa nie jest znana. Gdzieś między połową listopada i początkiem lutego. Przy tym piątego roku przed Narodzeniem Chrystusa... Nie, to nie o datę chodzi. Ostatnie kretyńskie pytanie: czy można podróżować w czasie?
- Nie mam pojęcia. Czyżby to miało ze sobą jakiś związek?
- No więc tak: można. Co prawda jest to dość ryzykowne. Sposób został odkryty na początku przyszłego wieku przez dwu szwajcarskich uczonych, byli to kuzyni: Pierre Constantin i Pierre Manstein. Pośpiesznie i nieostrożnie postępując, opublikowali wyniki swoich badań i udostępnili ludzkości sposób podróżowania.
Najprawdopodobniej zaczęła się maligna. Z przegrzania. No bo kto przy zdrowych zmysłach powie coś takiego: odkryli na początku przyszłego wieku? I kto, nie mrugnąwszy nawet okiem, przełknie to i będzie słuchał dalej: o grupie ni to romantyków, ni to fanatyków, którzy runęli w odległą przeszłość w celu uchronienia południowoamerykańskiej cywilizacji przed podbojem Europejczyków? Sen to, mara...
... W nocy z dwudziestego trzeciego na dwudziestego czwartego grudnia dwa tysiące dwunastego roku stało się coś potwornego. Setki tysięcy, miliony - nikt tego nie policzył - pomalowanych w barwy wojenne, wspaniale uzbrojonych, zadziwiająco zręcznych i bezlitosnych wojowników, wtargnęło do miast, pojawiając się nie wiadomo skąd (schodzili z niebios, wychodzili spod ziemi
- opowiadali nieliczni ocalali naoczni świadkowie)
- i mordowali, mordowali, mordowali. To była rzeź całkowicie nie do opisania, przekraczająca ramki najbardziej zwyrodniałej, ale jednak ludzkiej wyobraźni. Policyjne i wojskowe oddziały, rzucone do walki, zostały rozdarte na strzępy dosłownie w kilka godzin. A zresztą, nie tak znowu dużo było tych oddziałów... Dlaczego? A komu potrzebni są żołnierze w świecie, który prawie od stu lat nie zna wojny? A policja, z kolei, była właściwie tylko hołdem złożonym tradycji... Po kilku tygodniach dziewięć dziesiątych ludzkości przestało istnieć; pozostali ludzie, zapędzeni do lasów, pod ziemię, nadal byli eksterminowani okrutnie i to jeszcze bardziej niż wcześniej - jeśli można w ogóle takich porównań dokonywać. Rozpaczliwe próby oporu doprowadziły tylko do tego, że zwyczajne morderstwa zastępowane były mordami powolnymi i wyrafinowanymi. Ale kropla do kropli zaczęły napływać wiadomości o agresorach. Nie byli to przybysze z innych planet. To byli Majowie, którzy osiągnęli szczyty swojej nieludzkiej cywilizacji, którzy zasiedlili całą planetę i dawno już wyszli w przestrzeń kosmiczną. Jakieś reguły rządzące naszym rozwojem czasu zlały się, przestrzenie złączyły w coś bardziej złożonego, ale jednolitego. I w powstałej sytuacji silniejszy postanowił za wszelką cenę przeżyć, zachować swoją cywilizację. Szansa na to była, ich zdaniem, tylko jedna: całkowite oczyszczenie, sterylizacja terenu. Niewolników ani sąsiadów nie potrzebowali. Ludzkości nie pozostawiono żadnej drogi wycofania się. I stało się zupełnie normalne i zrozumiałe, że ci, co zdążyli dopaść nielicznych jeszcze „tempo”, uciekali w przeszłość...
Jedni zabierali się do sprawy na łeb na szyję, w rozpaczy i w szale: szli z Cortezem i Carasco albo tępo mścić się, albo nawet wymazać całą pamięć o nieszczęsnych Majach, inni usiłowali ingerować w jeszcze wcześniejsze wydarzenia - niefachowo, brutalnie, samobójczo.
Ale w końcu liczni ci tempomigranci odnaleźli siebie, połączyli się - nie bez problemów i sporów - i zaczęli rozważać, co można w tej sytuacji zrobić.
Nikt nie miał doświadczenia w operacjach temporalnych, teoria też jeszcze nie istniała (wszyscy teoretycy zginęli), wszystko trzeba było robić na chybił trafił i uczyć się na własnych błędach...
Tak więc, wkrótce stało się jasne, że narzucające się oczywiste rozwiązanie i bezpośrednia ingerencja w przeszłość nie są możliwe: przeszłość (Meksyk, czwarty wiek naszej ery), przyjąwszy grupę przybyszów z przyszłości, przekształcał się w jakiś nadzwyczaj trwały chronotopiczny konglomerat; coś podobnego dzieje się z roztworem nasyconym, do którego wpada kryształek soli. Minęły dwa wieki i ów konglomerat został sekwestrowany i usunięty z ogólnego strumienia czasowego, tworząc odizolowaną realność, poruszającą się nie równolegle po osi czasu, a po skomplikowanej krzywej. opisywanej przez tak zwane „małe równanie Szalonego Kapelusznika”.
Nawiasem mówiąc, „Wielkie Równanie” też istniało. Zetknięcie przecięć linii światów - poprzedniej i nowoutworzonej - odbyło się akurat owej bożonarodzeniowej nocy.
Tak więc ingerencje w utworzone realności okazały się niemożliwe: każda próba zmiany związku przyczynowo-skutkowego nawet trzeciego stopnia prowadziła do nieuchronnej zguby ingerującego jakoby z naturalnych przyczyn. Uderzenie pioruna, ukąszenie żmii... Natomiast ominięcie tej realności od strony przeszłości udało się bez problemów, ale nie przyniosło pożądanego skutku: po prostu tworzyła się jeszcze jedna nadzwyczaj trwała realność, w której amerykański kontynent był bezludny (o ile nie liczyć Aleutów i Eskimosów: zadżumione szczury nie docierały tak daleko na północ) aż do przybycia Europejczyków. Ta realność również wyruszyła w samodzielny rejs i jej przecięcie z podstawową osią czasu przewidziane było na koniec trzeciego tysiąclecia. Jednakże zdecydowano, że na razie odłoży się rozwiązanie tego problemu...
Otulony cicho wymawianymi słowami, z jednej strony szybowałem nieważki, i leżałem pod ołowianym klocem, przyciśnięty sztywnym kocem do twardej pryczy. Mieliśmy tu światło, ale ono przysłaniało tylko ciemność. W mroku natomiast działo się coś naprawdę ważnego.
W końcu ustalono jedno: klin należy wybić klinem. A nie igłą. Inna sprawa, że ciągnęły się długie, i nadal ciągną, dysputy w sprawie natury owego klina.
Pierwszy Świat (tak zaczęli nazywać pierwotną zniszczoną realność tempomigranci) okazał się bezbronny wobec najazdu z powodu swojego dobrobytu i niezmiernie wysokiej stabilizacji. Siedem światowych mocarstw: Brytyjskie i Rosyjskie Imperia, Chiny, Japonia, Południowoafrykańska Konfederacja, Alians Franko-Niemiecki, Amerykańskie Stany Zjednoczone - stworzyły polityczną i ekonomiczną bazę świata, i - wydawało się - nikt nie jest w stanie zakłócić tego spokoju, a tym bardziej - naruszyć. Struktura owa narodziła się na początku dwudziestego wieku, kiedy Wielkie Mocarstwa-było ich pięć - dogadały się co do podziału stref wpływów, podpisały Watykański Pakt o wieczystym pokoju i przystąpiły do redukcji armii i flot. Nie wszystko szło gładko, ale już po trzydziestu latach epoka wojen zaczęła być odległą przeszłością, rodzajem trudnego dzieciństwa ludzkości. Osiemdziesiąt lat trwał prawdziwy Złoty Wiek. Potem wszystko się zawaliło...
Stało się jasne: Pierwszy Świat musi się obronić.
Chwała Bogu, migrantom wystarczyło rozsądku (podyktowanego bardzo bogatym negatywnym doświadczeniem), by nie walić na odlew. Na szczęście urządzenie takie jak „tempo” dawało czas na zastanawianie się.
Swoją bazę tempomigranci założyli w dziewiątym tysiącleciu przed naszą erą na wyspie Newfoundland, naonczas jeszcze nie „found”. I przystąpili do wszelakich testów.
Tam właśnie pojawiło się pojęcie „Wielkie Równanie Szalonego Kapelusznika”, opisujące istnienie małych, na poły fantomowych realności, które, jeśli tak można powiedzieć, od wewnątrz wyglądają na znacznie większe niż z zewnątrz. Te fragmenciki realności, które ich mieszkańcy odbierają jako wielki i samoistny świat, okazały się być idealnymi poligonami, służącymi do testowania pewnych działań dla ratunku Pierwszego Świata.
Wkrótce stało się jasne, że stworzenie cywilizacji przygotowanych do bieżących militarnych działań jest proste, ale nieuchronne wojny zrujnują ekonomikę i odparcie najazdu stanie się znowuż niemożliwe, chociaż już z innego powodu. A zresztą, cywilizacja ta w aspekcie chociażby kulturalnym, stanie się tak zdegenerowana i uboga, że świat Majów, świat okrucieństwa i honoru, śmierci i pogardy do niej - wygląda, słowo daję, lepiej.
I zaczęły się długie poszukiwania wariantu pośredniego... Zainicjowano powstanie dziesiątków małych rzeczywistości, dziesiątków laboratoryjnych labiryntów, zasiedlonych przez niczego nie podejrzewających ludzi. Nie było ich zbyt wielu: nie więcej niż milion w każdym świecie. Ale z powodzeniem zapewniali siebie i innych, że - jak i wcześniej - jest ich kilka miliardów. Ich światy były ciasne i ubogie, ale interpretowane były przez: ludzi z poprzednią wyrazistością, pełnią i wielkością. Rzadko komu udawało się zobaczyć swój świat takim, jakim był naprawdę.
Cel tego gigantycznego eksperymentu był następujący: wypracowanie takiego schematu konsekwentnych przemian Pierwszego Świata, by był on kompletnie gotów do walki w chwili kontaktu z Majami. Straty kulturalne miały być co najwyżej takie do przyjęcia. Opracowywano metodykę wprowadzania potrzebnych zmian.
Przekształcenia w pewnych małych światach uznane były za nieudane i bez perspektyw. W innych - wręcz przeciwnie: obiecujące. Również w naszym...
1 września. Okoto 15-ej
Baza „Sajan”. Bunkier dowodzenia
Nigdy nie sądziłem, że do takiego gorąca można przywyknąć. Ale fakt: nie umarliśmy i nie oszaleliśmy. Po południu temperatura, osiągnąwszy 173° Fahrenheita, zaczęła wolno spadać. Filtry powietrza działały dobrze, nie czuliśmy smrodu ani duchoty. Oczywiście - dręczyło nas pragnienie - ale, jak na razie, udawało się przekonać siebie, że warto pocierpieć, szczególnie że piwo nie przynosiło specjalnego pożytku: co się wypiło, to po sekundzie było na skórze. Przegrzanie, oczywiście, dawało o sobie znać: w malignie przychodzili do mnie goście... Zresztą, nie warto opowiadać. Helga usiłowała wejść do lodówki. Potem nie wytrzymała pierwsza i wypiła dwie puszki pod rząd i straciła przytomność. Potem mnie się wydawało, że woda z kranu pocieknie, tylko należy uruchomić pompy. Ocknąłem się i poszedłem to zrobić. Pompa włączała się z pulpitu: taki sobie mały i nie rzucający się w oczy przełącznik. Uruchomiłem go i poszedłem uruchomić kran. Potem poczołgałem się do kranu. Potem otworzyłem go. Woda lała się cienkim strumykiem, zimna. Umyłem twarz, zmoczyłem włosy i zrozumiałem, że nic się jeszcze nie skończyło. Helga leżała na podłodze pod dwoma kocami. Jakoś dowlokłem ją - sprzeciwiała się - do kranu i zacząłem lać na nią garście wody...
Następna godzina była, chyba, najgorsza. Nagle pojawiła się nadzieja... Nagle strasznie zachciało się człowiekowi żyć. Coś pękło we wnętrzu, jakaś potrzebna
- albo na odwrót, niepotrzebna, kto to wie? - struna. Wszystko ze mnie rwało się na zewnątrz. I ze mnie, i z niej.
O tym też nie warto opowiadać.
Nie od razu zorientowaliśmy się, że robi się chłodniej. Poza tym - co to znaczy: chłodniej? Z gorącej sauny przeszliśmy do takiej, gdzie pieca pilnował ktoś leniwy. Ale i to było wspaniałe.
Do żelaznych drzwi można już się było dotknąć bez ryzyka pozostawienia na nich strzępu przypalonej skóry.
Czułem się jak po ciężkiej chorobie: ciało szmaciane, a w głowie już jasno i radośnie. Przy tym rozum uświadamiał mi, że nie ma się specjalnie z czego cieszyć...
Ponieważ, owinąwszy dłonie szmatą, odkręciłem kremalierę, ale drzwi nie dały się mimo to otworzyć. Nie powiedziałem na razie o tym Heldze.
Z zewnątrz nie dochodziły żadne odgłosy.
Dziwne: nawet nie chciało mi się myśleć o tym, co się działo na górze. Gdzie się podziali terroryści i czy w ogóle się gdzieś podziali. Kto z naszych ocalał. Czy nie zaczęła się mimo wszystko wojna. I tak dalej. Wszystko to jawiło mi się faktami z historii. Czytałem. Wiem. Emocji nie wywołuje. Zastanawianie się - nie ma sensu...
- Opowiedz teraz o sobie - zaproponowała Helga.
- Szczury laboratoryjne nie mają indywidualności - odparłem. - Tylko metki z numerami.
- Nie masz racji. Nikt nie jest szczurem.
- Wszystko jedno. Zgódź się, że nie jest łatwo dowiedzieć się, ze człowiek żyje w skrzynce z lustrzanymi ścianami, a twym przeznaczeniem jest potwierdzenie albo odrzucenie kolejnej hipotezy...
- Zbychu. Miałam trzynaście lat, kiedy... to się stało. Do dziś krzyczę przez sen. Byliśmy wtedy w Finlandii, na daczy. Ojciec ubierał choinkę. Zaprosiliśmy sąsiadów. Był tam chłopiec, który bardzo mi się podobał. Paul. W wideo występował Cesarz. Też siedział w rodzinnym kręgu, nie wiem, dlaczego zapamiętałam oparcie kanapy: półokrągłe, zielone ze złotem i dwa anioły po bokach. Wydawało mi się, że Cesarzowa jest czymś zatroskana, ale stara się tego nie okazywać. Dzieci się uśmiechały... Cesarz przekazał nam życzenia z okazji Bożego Narodzenia i życzył powodzenia w przyszłości i szczęścia... Byliśmy naprawdę szczęśliwi, Zbychu. Byliśmy naprawdę szczęśliwi jeszcze przez dwie i pół godziny... Czasem myślałam potem, że wszystko, co się potem działo, to zapłata za nasze bezwstydne, totalne szczęście... My jakoś tak... niezasłużenie? Nie, to nie to słowo... rozpustnie dobrze żyliśmy. Jakbyśmy tracili, nie żałując, nie skąpiąc, szczodrze ponad miarę - coś niedotykalnego. Wleźli z nogami w tort... Ale to późniejsze refleksje, wiesz? Wtedy o takich rzeczach się nie myślało. Nie, może ktoś myślał, nawet istniał taki ruch: „Na rzecz ograniczenia konsumpcji”. Ale wszyscy się z nich naśmiewali. Rozumiesz, Zbychu, to przecież nie było najważniejsze. To tak jak oddychanie. Tak, mogliśmy całą rodziną pojechać do Afryki - popatrzeć na nosorożce i lwy. Albo, jak nam się znudzi Petersburg, przenieść się... niechby i do Konstantynopola. .. Dosłownie - objechać cały świat, zatrzymując się na krótko tam, gdzie się spodoba. Tata był inżynierem, budowniczym mostów. Nie potrafię ci wyjaśnić, na czym polegała pełnia naszego życia. Bezpieczeństwo. Wyobraź sobie: drzwi domów nie były zamykane nawet w wielkich miastach. Dzieci spacerowały po nocach. Przy tym ten dobrobyt, jaki wam się nawet nie śnił. I zawsze małe święto. I... jeszcze... nie wiem, jak to wytłumaczyć... stała radość - po prostu w powietrzu. Jak w dzieciństwie w świąteczny poranek... I do tego...
Raj, pomyślałem. Ten słynny raj utracony.
- Jeśli chcesz powiedzieć, że cię nie rozumiem, to się mylisz. Bardzo dobrze rozumiem. Bardzo dobrze to czuję. Spróbuj więc i ty. Dorastałem w Polsce i na ile siebie pamiętam, stale przygotowywaliśmy się do wojny. W szkole dostawaliśmy malutkie pegazy z troczkami na tył głowy i podczas ćwiczebnych alarmów wyprowadzano nas do piwnicy. Nie wiadomo dlaczego, wszyscy byli przekonani, że od pierwszych chwil działań wojennych puszczą gaz. Gazu nie było, ale mając jedenaście lat dowiedziałem się co to „stukas”, niemiecki bombowiec, mały i zwinny. Kiedy zaczęła się wojna, odwieziono mnie do dziadka na wieś. Tam przyszli Rosjanie. Nie wszystko rozumiałem... Mamę gdzieś zabrano i więcej jej nie widziałem. Ojciec znalazł się w niemieckiej niewoli, był porucznikiem piechoty. Ktoś go powiadomił o mamie, więc wstąpił do polskiego legionu, by walczyć przeciwko Rosji. Ale kiedy Niemcy ugrzęźli w Rosji, na Uralu, nie wiadomo dlaczego przeszedł na stronę Rosjan. Wraz z całym plutonem. Za to Niemcy rozstrzelali dziadka i babcię, a mnie wpakowali do obozu dla bezdomnych dzieci. Ojciec walczył z Niemcami, a ja wykopywałem kartofle... i nie daj Bóg wziąć jednego czy dwa ze sobą do baraku...
Po co ja to opowiadam? Zęby ją wzruszyć?
- Zbychu - powiedziała. - Rozumiem. Jesteśmy gnojami. Jesteśmy bydlakami, które spłonąć powinny w piekle. Ale... przecież my nie o piękne życie... Przecież gdyby to chodziło tylko o nas - wyładowalibyśmy się gdzieś w latach trzydziestych, rozpłynęli w tłumie... i żylibyśmy wygodnie i miło, ponieważ... no, wiadomo. Kiedy znasz z góry jakieś istotne drobiazgi typu skoki kursów akcji...
- Tak - powiedziałem. - Tak właśnie jest. Za ludzkość.
- Za ludzkość... - Wtuliła twarz w dłonie. - Już przywykliśmy. Sczerstwieliśmy. Wiesz, jak było na początku? Strzelaliśmy sobie w łeb, wariowaliśmy...
- To, co się działo... na górze. Jaki to miało sens?
- Więc ty myślisz, że to nasza robota? O Boże, nie! Wręcz przeciwnie. Musieliśmy nie dopuścić do rozpoczęcia nowej wojny... - Jakby zmieszała się. - A wszystko, co było tam - wskazała sufit - to spisek, którego celem było właśnie wywołanie wojny. Istnieje taki Klub Szelechowski[2]. Syberyjscy i amerykańscy generałowie i przemysłowcy. Jedni prowadzą interesy w Chinach, inni po prostu są japonofobami... Dwa lata temu zdecydowali, że rozpoczną wspólną wojnę przeciwko Japonii i wygrają ją. A zacząć muszą tak, by postawić rządy przed faktem dokonanym... A jeśli się uda, to nawet obalą te rządy. Niemal wszystko im się udało. Częściowo znaleźli, częściowo stworzyli od nowa bojową organizację nacjonalistyczne-szowinistyczną, stworzyli dla niej scenariusz działania, przekazali odpowiednie hasła, klucze i szyfry... Jak tylko się dało ułatwili drogę...
- A dlaczego was to nie urządzało? Ja, dla przykładu, też jestem japonofobem. Za wszystko co robili i robią z Chińczykami...
- Nie urządzało nas dlatego, że zwycięzcy biorą całą pulę. Oni są teraz bardzo mocni. Reich już nie jest dla nich przeciwnikiem. I za piętnaście lat zacznie się wojna o zjednoczenie Rosji. Prowadząca, wbrew oczekiwaniom, do straszliwych zniszczeń. Reakcją na to będzie nadmierna redukcja armii i flot i rezygnacja z broni jądrowej i chemicznej...
- A-a-a...
- Nie jesteśmy filantropami. Nie ukrywałam tego. My chcemy, żeby przed dwa tysiące dwunastym rokiem...
- No tak.
- Zrozum - tylko od czasu do czasu przestawiamy zwrotnice. A maszyniści, konduktorzy, pasażerowie...
- Nic nie powiedziałem... Co się tam na górze działo? Ostatnie dane, jakie masz?
Zamyśliła się. Widocznie trudno jej było przypomnieć sobie tak nieznaczące detale: jakieś przemieszczenia i zabawkowe śmierci laboratoryjnych ludzików.
- Jegrzy wklinowali się między miasteczko i silosy. Tam z lewej jest niewielki parów, tam się zatrzymali i okopali. Sądzę, że przygotowywali się do szturmu. Chyba otrzymali wsparcie. W każdym razie zauważyliśmy kilka desantowych wszędołazów. W dzień ich tam nie było.
- Rozumiem. . . No i dobrze, zuch Siemionów: nie pchał ludzi pod deszcz ołowiu, nie ryzykował życia zakładników. Cicha woda... Pewnie pojawiły się oddziały liniowę.
Ciekawe, czy kapitan zdążył zamknąć bramę? Jeśli nie zatrzymało go nic - mógł zdążyć. Wtedy w ogóle cymes.
Na termometrze było 142s. Niemal przymrozek.
2 września. Około 18-ej
Baza „Sajan”. Bunkier dowodzenia
Słodka woń śmierci...
Mimo że bardzo się staraliśmy uszczelnić drzwi szafy, pełniącej rolę mogilnika, fetor przesączał się i wypełniał sobą wszystko. Z każdym dniem będzie silniejszy, póki... z tego czy innego powodu przestaniemy go czuć.
Filtry, należało domniemywać, mają jakieś granice skutecznego działania.
To samo dotyczyło chemicznych pochłaniaczy dwutlenku. Słyszałem, że na łodziach podwodnych są wykorzystywane przez kilka tygodni, ale albo nasze były jakościowo gorsze, albo skok temperatury wywołał jakąś niepożądaną reakcję - ale oddychanie stało się odczuwalnie trudniejsze i przy gwałtownych ruchach zaczynałem chwytać powietrze ustami jak ryba. Tym niemniej nie uruchamiałem jeszcze zapasowego pakietu; diabli wiedzą, ile jeszcze przyjdzie nam tu siedzieć...
Gwałtowne ruchy były takie: usiłowałem pomóc drzwiom otworzyć się.
Najpierw myślałem, że zadziałała jakaś blokada i że trzeba znaleźć sposób na jej usunięcie. Potem zdecydowałem się na użycie siły fizycznej. W wyniku tych działań drzwi uchyliły się na półtora centymetra, a oznaczać to mogło tyko jedno: coś je przywaliło z zewnątrz.
Gdybym miał podnośnik albo porządną dźwignię... Ale jedyne jako tako przydatne narzędzie, jakie udało mi się znaleźć w bunkrze to mały łomik z wyciągaczem gwoździ. Służy to coś do otwierania skrzynek. I - koniec.
Robinson na swojej bezludnej wyspie miał znacznie lepsze wyposażenie. Nie rozumiem, na co liczyli ci, co kompletowali urządzenie bunkra. W każdym razie nie na przeżycie po wybuchu jądrowym.
Tygodniowy zapas konserw i nie wymagających gotowania koncentratów. Jakieś tam medykamenty. Sześcioładunkowa śrutówka. Żyłka i haczyk. Butelka czystego spirytusu. Dwa podgumowane płaszcze i dwie pary wysokich, przypominających wędkarskie wodery butów, rozmiar czterdziesty ostatni. Turystyczny toporek i dwa pudełka podwodnych zapałek. Latarka.
Śmieszne? Bo ja się uśmiałem. I Helga cały dzień leżała, odwrócona do ściany. Pewnie uważała za poniżające takie umieranie z powodu braku tlenu w zwierciadlanym labiryncie, przez siebie samego stworzonym, w towarzystwie nie prawdziwego laboratoryjnego człowieczka. Jakim się coraz wyraźniej czułem.
Być może była to autosugestia. Może brak powietrza też był autosugestią. I trupia woń. Ale działała owa autosugestia znakomicie. Nawet bardzo.
W końcu zaniechałem walki z użyciem wyłącznie siły fizycznej. Jaką nigdy się szczególnie nie wyróżniałem. Może nie tak - jak na swoją wagę i budowę byłem całkiem-całkiem, ale w tej sytuacji ważyły nie względne wskaźniki, a tylko i wyłącznie obiektywne. O, gdyby ktoś kalibru Kriwołapowa rozszerzył szczelinę, to bym się przez nią przesączył. A tak...
Mózgiem, trzeba napierać mózgiem.
Muszę na swoje usprawiedliwienie powiedzieć, że napierałem mózgiem również podczas naciskania i podważania drzwi. Ale ostatnie wydarzenia ten organ pokancerowały znacznie silniej niż otaczający go organizm. Czasem wydawało mi się, że tak sobie leżę, ranny, gdzieś pod murem, dookoła trwa walka, a ja po prostu majaczę.
Ale nawet w malignie może znajdować się jakiś racjonalny ukryty sens...
Usiadłem na łóżku Helgi, Niechętnie odwróciła ku mnie twarz. Opuchlizna zaczęła zanikać, oko już się otwierało. Siniec przybrał klasyczną barwę dojrzałego bakłażana.
- Co było w tym miejscu w twoim świecie?
Mimika potłuczonej twarzy nie wyróżnia się wyrazistością, ale i tak pojąłem, że trafiłem w dziesiątkę. Zresztą, z natury jestem domyślny. Za to właśnie byłem ceniony jako wdrożeniowiec. Z tego powodu ciągnęli mnie do różnych sprytnych instytucji.
I właśnie z powodu tej intuicji wykręcałem się od tych propozycji.
Ale proszę - nawykręcałem się...
- Te wasze „chrono” - to są urządzenia stacjonarne, tak? Zapewne podziemne?
Usiadła. Na obliczu - rozterka.
- Poczekaj. Przecież ani słowa...
- Przeciekło ci gdzieś między słowami. W kontekście. Więc posłuchaj: cała ta operacja ma jakiś związek z tym, co powiedziałem?
Wahała się. Wyraźnie musiała to sobie przemyśleć, przeskalować. Zważyć. Prawdę i kłamstwo w niezbędnych proporcjach.
- Tak. Musieliśmy nie dopuścić do wybuchu jądrowego, bo w przeciwnym wypadku tutejsze „chrono” zostałoby zniszczone...
- Powiedz, proszę, czy wszyscy migranci są zjednoczeni w jedną drużynę?
- Potrafisz zadawać nieprzyjemne pytania.
- Potrafię. Czyli nie wszyscy.
- Tak. Ta drużyna, która stworzyła cywilizację Majów-nie uspokoiła się. A ich możliwości są... wystarczająco wielkie.
- Ale nie nieograniczone?
Pokręciła głową. Bez większego przekonania.
- Mimo wszystko nie rozumiem jeszcze wszystkiego - powiedziałem. - Tworzycie malutką nową realność. Potem - powodujecie, że staje się ona... mniej szczęśliwa i bardziej wojownicza, niż oryginał. To znaczy, że nie udaje się w niej wynaleźć „chrona”. Tym niemniej „chrono” tu istnieje...
- Tak, to jeden z wielu paradoksów. Nie da się tego zrozumieć. Możemy zrealizować najgorszy typ ingerencji, a „chrono” i tak istnieje. Nawet jeśli fizycznie nie ma kto go stworzyć.
- Coś takiego się już zdarzyło?
- Tak... o ile wiem dwukrotnie. Ale przy tym wszystkim, każdy z punktów „chrono” jest materialny i bardzo czuły. Można go wysadzić, zasypać, zatopić...
- I Amerykanie prawie tego dokonali?
- Nie Amerykanie, a...
- Nie, właśnie że Amerykanie. Amerykanie. Ha! Podejrzewam, że niemal dogrzebali się do...
- Nie wiem. Być może.
- A dlaczego nikt jeszcze po ciebie nie przyszedł? - Kto?
-No... twoi.
- Też nie wiem. Pewnie myślą, że nie żyję.
- Wykasowali rekord.
- Nie mów tak.
- A niby dlaczego? Dlaczego mam nie mówić? Uczą nas, że z pola walki należy wynosić wszystkich. Rannych, zabitych - wszystkich. A ciebie, jak z tego wynika, porzucono?
- No to może wyobraź sobie, że wejście zostało zasypane. Ten szyb windy. Zawalony. Najprawdopodobniej tak właśnie jest. No, pomyśl sam: w każdym przypadku bunkier dowodzenia powinien zostać odkopany. Bo jakże inaczej? No to gdzie są twoi, ci herosi, co to mają wynosić z pola walki? Kapitan - gdzie? Dlaczego milczysz?
Pokręciłem głową. Na górze coś się działo, na pewno, ale co - można było się tylko domyślać. Jedno jest pewne: bez wątpienia urobili się tam po łokcie, nie mieli głowy do nas.
Może jednak wojna?
Miło by się z tobą gadało, dziewczyno, pomyślałem, ale zbyt wiele rzeczy przemilczasz. A to tak samo, jakbyś kłamała...
Sam nie wiem, dlaczego tak pomyślałem.
7 września. Noc
Baza „Sajan”. Bunkier dowodzenia
Męczyły nas halucynacje. Odgłosy prac. Głosy. Uderzenia. Zgrzyt. Przeniosłem się pod drzwi. Helga przynosiła mi wodę. Niemal nie rozmawialiśmy. Bo i o czym? Wszystko, co można było opowiedzieć - już opowiedzieliśmy: ona o nieszczęśliwej miłości do poety z Moskwy poprzedniego dziesięciolecia, siedziała tam na posterunku rezydenta, dość długo... nic nie mogło dobrego wyniknąć z tej miłości... A ja nagle wyłożyłem jej swoje: o takiej samej miłości do Conchity, o tym, że już koniec, dość, i że nawet dwuletni Igorek mnie nie zatrzymałby... o jej dzikiej zazdrości, w którą zmieniła się równie dzika namiętność, o trzech próbach samobójstwa - histerycznych, ze świadkami...
Nawet nie usiłowaliśmy się pocieszać. Dziwne, ale tak było, to fakt. Mówi się, że bliskość śmierci wyostrza uczuciowość. Ale pewnie chodzi o jakiś inny rodzaj śmierci, bardziej romantycznej.
W końcu zrozumiałem, że ratunku z zewnątrz nie ma co oczekiwać.
Powiadają, że pochowani żywcem, paznokciami przedzierają się przez wieka trumien.
Skądś nagle wzięła się jasność w głowie. Przyniosłem świeże pochłaniacze dwutlenku - ostatni komplet. Paskami leukoplastra przykleiłem te puszki, przypominające pudełka od starych pegazów, do stalowych drzwi - na dole, tam, gdzie (miałem nadzieję) nie było przeszkód z drugiej strony. Kiedy szczelnie zamykałem drzwi, a potem gwałtownie otwierałem, to odgłos zderzenia rodził się chyba gdzieś na górze. Dobrze by było, żebym się nie mylił...
Potem zebrałem wszystkie ciężkie przedmioty z pomieszczeń. Prycze łatwo się demontowały, poszwy i poszewki nafaszerowaliśmy teczkami z dokumentami, nawet przelotnie pomyślałem, że możemy wykorzystać ciała z szafy... ale to była myśl z gatunku tych, które nigdy nie są realizowane. Najcięższymi przedmiotami były transformatory, gwarantujące zasilanie arytmometru, i sam arytmometr - naprawdę umieszczony pod pulpitem. Ale o ile transformatory dały się wyjąć bez większego trudu, to z maszyną musieliśmy naprawdę się pomęczyć.
Potem przystąpiłem do przygotowania inicjatorów. Zrobiłem je z żarówek, których na pulpicie było wielkie mnóstwo i nabojów pistoletowych, których miałem nawet jeszcze więcej. W cokołach żarówek przecierałem o szorstki beton dziurę, potem, jeśli włosek był nienaruszony, wsypywałem do środka proch z pocisków. Zaklejałem otworek plastrem. I tak dwanaście razy...
Oprawki do żarówek wyjąłem również z pulpitu, a odpowiedniej ilości przewód odwinąłem ze zwoju transformatora. Długo i starannie czyściłem końcówki przewodów, którymi łączyłem „spłonki” w bukiety. Zrobiłem to. Poumieszczałem spłonki w puszkach pochłaniaczy: porozcinałem nylonową siatkę i ostrożnie włożyłem je w warstwę granulek. Ręce mi się trzęsły, chociaż dobrze rozumiałem, że reagent „K” jako taki nie jest bardziej niebezpieczny od chloranu potasowego.
No i już. Przeciągnąłem przewód do kajutki, gdzie mieszkaliśmy, przymocowałem do końca zwyczajną wtyczkę z maszynki do golenia. Ktoś z pracujących tu utrzymywał swój wygląd w należytym porządku... Ładunek w akumulatorach jeszcze był i lampki płonęły jasno, a wentylatory mełły powietrze...
Teraz zostało najważniejsze. Spirytus obwąchałem na wszystkie możliwe sposoby, na lusterku, wyparowując, niemal nie zostawiał żadnego śladu. Ale jeśli było inaczej... Jeśli są w nim choćby ślady acetonu...
Nie. Nie ma już co dywagować. Koniec, dość. Wyłączamy się.
Cieniutkim strumykiem zacząłem nalewać spirytus do puszek pochłaniaczy, starając się, by granule nasączały się równomiernie. Po osiemdziesiąt gramów na puszkę. Jedna... druga... trzecia...
Wydawało mi się, że zalane puszki zaczynały się podgrzewać. Ale to mogło być złudzenie.
Przyjmijmy, że to jest złudzenie.
Szósta.
Teraz - trzeba je dokładnie przypasować do drzwi. Bez szczelin. Wyłamane z szafki-mogilnika półki... Dobrze... Teraz prycza, płasko, podkładam metalowy taboret, żeby utworzyć pochylnię skierowaną ku drzwiom i na pryczę - oba transformatory, a każdy po jakieś dziewięćdziesiąt kilo i arytmometr-jakieś siedemdziesiąt...
Helga obserwowała mnie w milczeniu, nie próbując nawet pomóc. Jakby nie było jej tu. Nie to nie, niech ją...
Przestań.
Na wierzch powrzucałem wszystko, co dało się przenieść z miejsca na miejsce. Dobrze by było położyć dwa-trzy worki z piaskiem...
Nie wiem, dlaczego zachciało mi się śmiać. Ogarnęła mnie osłabiająca wesołość, taka jak po długim łaskotaniu...
Na uginających się nogach dotarłem do kajutki, usiadłem na podłodze - tam, gdzie wcześniej była moja prycza. Boże, co za poczucie własności terytorialnej, co? - i pozwoliłem sobie na salwę śmiechu. No, co z tobą, co jest? - dopytywała się Helga, a ja tylko kręciłem głową i jak pomylony chichrałem się. Potem wytarłem pysk i zacząłem masować zesztywniałe mięśnie żuchwy. W porządku, w porządku, w porządku... to tylko taka reakcja obronna.
Potem wstałem, przyczepiłem do pasa latarkę, przymknąłem drzwi (otwierały się na zewnątrz), wsunąłem w szczelinę mały łom (mniej szans, że się zaklinują), i zacząłem zatykać prawe ucho papierowym korkiem. Lewe zatkam palcem...
- No i już - uśmiechnąłem się do Helgi. Siedziała w kącie, skoncentrowana i posępna. - Na wszelki wypadek... gdybyśmy się nie zobaczyli... - pochyliłem się i pocałowałem ją w policzek.
Spazmatycznie westchnęła.
- Mocno zatkaj uszy i otwórz szeroko usta. Skinęła głową. Zatkała uszy kciukami, otworzyła
usta i zamknęła oczy.
Zrobiłem to samo i wetknąłem wtyczkę w kontakt.
Ocknąłem się z poczuciem, że ktoś przeciąga mnie przez wąski otwór. Przez ucho igielne. Odbywało się to we wnętrzu dudniącego bębna. Ktoś ciągnął za ręce, a ktoś inny popychał, napierając na mój tyłek. Przez jakiś czas odbierałem to jak sen, jak zwid. Potem coś ostrego zaczęło mnie uwierać pod żebra, z każdym szarpnięciem coraz mocniej...
- Hej! - odezwał się nieznany mi głos nad głową.
- Nie szarp się.
- Puśćcie mnie, ja sam.
Szarpiące mnie ręce puściły, ostrożnie przekręciłem się, dostosowując ciało do otworu, cofnąłem się, wygiąłem i przelazłem, rozdzierając, co prawda, piżamę i bok. Ktoś skierował na mnie promień latarki i klepnął w ramię:
- Zuch.
- Staram się jak mogę. A Helga?
- Tu jest. Wszystko w porządku, żołnierzu.
- Jestem tu, Zbychu - odezwała się Helga. Głos docierał poprzez dudnienie, ale poznałem go. W głosie rozbrzmiewał niepokój. - Chodź tu.
Odwróciłem się. Promień latarki okręcił się wraz ze mną. Plamy światła jakoś cholernie wolno układały się w normalny widok. Ale w końcu ułożyły się...
Helga stała w towarzystwie dwóch oficerów wojsk łączności. Miała na sobie również piżamę, ale na ramiona narzuconą bluzę mundurową.
- Charitonie - powiedziała, patrząc na mnie - wiem dokładnie, co powiesz. Sama bym to powiedziała, gdybym nie widziała... On jest nam potrzebny, Charitonie. Jest lepszy od Malkinena. Dwa razy lepszy. Rozumiesz? Jeśli chcemy naprawdę coś osiągnąć... Wszystko mu opowiedziałam.
- Co? Wszystko? - zapytał jeden z oficerów, patrząc na mnie, drugi odwrócił się do Helgi z dziwnym wyrazem twarzy. Gdyby można było jednocześnie zmrużyć oczy i wytrzeszczyć je - wyszłoby dokładnie coś takiego.
- Wszystko, co mogłam.
-I?
- Bardzo chcę, by był z nami. Pomóż mi, Charitonie.
- O Boże, Helgo. Rozmawialiśmy o tym tysiące razy... To jest człowiek z tej realności. Wyobrażasz sobie, jak odbierze wszystko, co robimy?
- Wyobrażam sobie. Ale warto zaryzykować. Zbychu, przecież... będziesz z nami?
Przyglądałem im się długo. Ludzie, jak ludzie...
- Co się teraz dzieje na górze? - zapytałem.
- Krwawa kasza. Bunt. Starły się interesy trzech jednocześnie... jakby to lepiej określić... grup spiskowców. Każda grupa była przekonana, że prowadzi własną operację. Tak więc... różne efekty wtórne...
- Znacie spiskowców?
- Większość z nich. Nawiasem mówiąc, pan też ich zna.
- To jasne. Ale - jak rozumiem - przerwanie tej krwawej kaszy... nie jest wam na rękę?
- Jest. Będzie przerwana. Już niedługo.
-Aha...
Zrozumiałem, że nie mam nic do powiedzenia. Głupie uczucie.
- Charitonie, no powiedzże mu... - niemal błagalny szept Helgi.
W odpowiedzi długie milczenie.
- Dobrze. Szanowny panie, składam na pana ręce oficjalną propozycję wstąpienia do naszych szeregów pododdziału korektorów historii. Od razu chcę powiedzieć to, co najważniejsze. To okrutny zawód. Wymaga takiego przeciążenia sumienia, że wiele razy pożałuje pan wyrażonej zgody. My się tym zajmujemy z musu... Helga wyjaśniła panu dlaczego.
- Tak - powiedziałem. - Wyjaśniła. Ale... nie jest łatwo w to uwierzyć.
- W zasadzie to już pan wierzy. Szczegóły zaś... czy szczegóły są ważne?
- Szczegóły są najważniejsze - powiedziałem. - Na przykład: co będzie, jeśli odmówię?
- Rany boskie - powiedział Chariton. - Droga na górę jest wolna. A my tu za sobą zasypiemy przejście...
To nie był argument, rozumiałem to dobrze i on też. W ogóle - rozmawialiśmy nie o tym, o czym powinniśmy...
- ... Ale jeśli jest pan zaniepokojony losem swoich dzieci... ma pan dzieci?
W dwa tysiące dwunastym Igorek będzie miał pięćdziesiąt cztery lata. I, pewnie, będzie miał dzieci. A może już nawet wnuków. Kupa dzieci i wnuków...
Ale i to nie jest to. To znaczy - oczywiście, też. Obok innych...
No to jak? Dlaczego wiem na pewno, że się zgodzę? Dlaczego on też to wie? Wie, przecież widzę... Czyżby była to po prostu ciekawość? Czy chęć wyrwania się z kolein historii, odmiany losu...
Nie, to coś jeszcze. Będę miał czas o tym pomyśleć.
- Tak jest - powiedziałem. - Znaczy, słucham rozkazów.
Rok 1991. Igor
6 czerwca. Około 14-ej
Stacja Wargaszi. Granica państwowa
Dobra, dość mam japońskiej techniki: zegarek kupiłem tydzień temu, a minutowa wskazówka już oderwała się od ośki i pokazuje nie czas, a kierunek ku jądru Ziemi - czyli to, co mnie dziś interesuje najmniej. W końcu, dlaczego inżynier, nawet na państwowej posadzie, nie może sobie pozwolić na porządny zegarek? Niekoniecznie nawet szwajcarski. Niechby był „Adler”... Za oknem wagonu przetoczył się szczęk zderzaków: pewnie do ekspresu „Imperium” dołączyli lokomotywę. Oczywiście, „Imperium” nie może odchylać się od rozkładu. A nasz pociąg, czemu nie, może. Bardzo podobnido siebie Japończycy, stojący pod daszkiem przy wagonach, zaczęli się pośpiesznie wracać na swoje miejsca. Czarno-biali ci Japończycy: czarne marynarki, białe spodnie - wsiadali do czarno-białych wagonów „Imperium”, ekspresu Phenian - Tomsk - Berlin - Londyn, jedynego pociągu przemierzającego ziemie wszystkich czterech wielkich mocarstw... Coś w tym wydało mi się zabawne i symboliczne - jednocześnie, najprawdopodobniej zresztą z nudów, ale nie udało mi się zakończyć myśli, ponieważ cicha muzyczka przestała płynąć z głośników i miły głosik - aż widać było doczepioną doń jasnowłosą błękitnooką dziewczynkę z lalczynymi usteczkami i wspaniałą kokardą na główce - najpierw po niemiecku, potem po rosyjsku powiedział: „Na życzenie straży granicznej przegląd wagonów zostanie przedłużony, szanowni pasażerowie, następną stacją jest Kurgan, Kamienieck Uralski, Jekaterynburg, kompania przeprasza za zwłokę, w kasach dworca można otrzymać rekompensatę w dowolnym, wygodnym dla pasażera czasie; po Jekaterynburgu rozkład jazdy zostanie przywrócony”. Akurat. Przedłużono przegląd... Odruchowo zerknąłem na zegarek, a potem walnąłem nim o stolik. Przyjedziemy do Kurganu - kupę nowy. Kupię „Adlera” - na złość Komandorowi. Postanowione. Tak właśnie zrobię.
Ale która tak naprawdę jest godzina? Odsunąłem drzwi i wyjrzałem na korytarz. Za oknem, plecami do mnie, stał pogranicznik w połyskującej od deszczu czarnej pelerynie. Od strony przedziału konduktora szedł ban-policaj - kroczył sobie z rękami za plecami, wpatrzony w krajobraz za oknami. Widząc mnie, nieco przyspieszył i położył prawą rękę na pasie obok kabury.
- Herr oficer - uśmiechając się słodko, zagadałem pośpiesznie - czy nie mógłby mi pan powiedzieć, co się stało i która jest godzina? Spałem i teraz...
- Czternasta dwadzieścia dwa - odpowiedział. - A co się stało, nie wiem. Pogranicznicy czegoś szukają. Może znowu ktoś zażartował z bombą w bagażu. Kretyn.
- Często tak tu żartują?
- Zdarza się... A panu co, zegarek stanął?
- Zepsuł się. Bubel. Kupiłem tanio... nawet tydzień nie minął.
- Japońskie gówno - z daleka, z rękami za plecami przyjrzał się mojemu zegarkowi. - Konserwy mają smaczne i porcelanę w porządku, ale z mechaniką są na bakier.
- No, na wyspach robią dobre - zaoponowałem. - Tyle że kosztują wściekle, a ten jest z Kontynentalnej...
- Może, pan wie lepiej, to wasi przyjaciele - powiedział policaj. - Ale na moje oko nie ma lepszej techniki od niemieckiej. Nie dlatego, że jestem jakimś szowinistą, po prostu mówię z doświadczenia...
Huknęły drzwi korytarza, zadudniły na metalu podkute buty. Mój rozmówca zrobił krok do tyłu i wyprężył się, gotowy do zameldowania przełożonym. Nie zasuwałem drzwi do końca, zostawiłem szczelinę, żeby słyszeć, co się dzieje - ale guza tam: do przedziału wszedł i stanął na baczność, salutując, leutnant straży granicznej.
-Walinecki Igor Zbychowicz, obywatel Syberii, z Tomska, inżynier, udajecie się do Moskwy w sprawach państwowej kompanii „SPRT”?
- Dokładnie tak - powiedziałem.
- Proszę jeszcze raz o paszport i bagaż do przeglądu.
- Proszę.
- Ponieważ w pańskim ciele działa reaktor jądrowy, proszę o identyfikator, medalion i bransoletkę.
Pokazałem bransoletkę, rozpiąłem koszulę i pokazałem medalion. Leutnant porównał numery z tym, co miał zapisane w paszporcie, skinął głową.
- Dziękuję. Proszę otworzyć walizkę.
- Co właściwie pana interesuje?
- Proszę mi wybaczyć, ale to tajemnica służbowa. Przejechał introskopem po ściankach, pokrywie i dnie mojej walizki, poklepał rękami po torbie, wskazał dłonią rauher.
- Proszę mi zademonstrować, jak działa to urządzenie.
Pokazałem mu na ekranie schemat interferencji pól w bloku „Pirmasens”, i pokazałem jak zmienia się wykres wraz ze zmianą obciążenia. Leutnant byl zadowolony.
- Dziękuję - powiedział. - Proszę mi wybaczyć niedogodności w podróży. To wszystko dla pańskiego bezpieczeństwa.
- Czy długo jeszcze będziemy tu stali?
- Mniej niż godzinę.
Wyszedł i wrócił po kilku minutach.
- Panie inżynierze, czy nie zgodzi się pan na towarzysza podróży?
Wydawało mi się, że puścił do mnie oko.
- Najważniejsze, żeby zgodził się współtowarzysz - po stukałem palcem w znak na piersi.
- To kobieta bez przesądów - powiedział leutnant. I wtedy weszła frau. Uświadomiłem sobie, że wstaję.
Za jej plecami pojawił się żołnierz z walizką.
Bardzo to miłe z pana strony... leutenancie. Frau była chyba Francuzką: krótkie włosy, uważne, lekko zmrużone oczy, wysokie kości policzkowe, nieco zapadnięte policzki. Zgrabna. Niezwykłe, jakieś takie delikatne ruchy. Czy nie przysporzę panu kłopotów? Ależ skąd, nie! Rodzina, z dwójką dzieci, bardzo prosili... Proszę się rozgościć... czy mam wyjść? Na sekundę, nie dłużej. Czy została pani uprzedzona co do tego (wypinam mięśnie klaty, oznaka wysuwa się niemal na pół metra do przodu)? Tak, tak, to nic takiego, mnie to nie przeszkadza. Wspaniale...
Wspaniale.
W korytarzu przyłożyłem czoło do zimnej szyby. Serce pracowało w trybie numer dwa: sto uderzeń na minutę. Coś za wcześnie zaczyna się operacja... Wygląda na to, że nasi przyjaciele z gepo denerwują się. Nawet bez pomocy rauhera mogłem ze stuprocentową pewnością powiedzieć, że owa frau znajduje się w naszej kartotece. Numer R-147, „Rosa”, agent-obserwator wysokiej klasy. Zwykle pracuje na kierunku bliskowschodnim i turańskim. Swobodnie posługuje się arabskim i farsi. Seksualnie ponętna dla mężczyzn typu wschodniego...
- Proszę wejść.
Kiedy weszła, miała na sobie tweedowy kostium w kratkę. Teraz - spodnie z ciemnoczerwonego zamszu i ciasno przylegający do ciała czarny sweterek. Ach, cóż za bezpośredni atak frontalny. Czy tak postępuje agent? Ale, najważniejsze - po co? Czy ja przypominam arabskiego terrorystę? Pomieszanie z poplątaniem. Dobra, wyjaśni się w trakcie...
- Proszę pozwolić, że się przedstawię: inżynier Walinecki. - Przypomniałem sobie w końcu, że się nie znamy.
- Krista Lauer - podała mi dłoń. - Tłumacz synchroniczny. Pan jest z Syberii?
- Tak, z Tomska... - Miała suchą, nerwową dłoń. Dotknąłem wargami jej przegubu i zdziwiłem się, nie uderzył mnie prąd.
- Byłam w Tomsku - powiedziała. - Ładne miasto. Czyste. Ale za bardzo przypomina mi amerykańskie miasta.
- To w Ameryce też pani była?
- Dwukrotnie. W osiemdziesiątym i osiemdziesiątym ósmym. W sierpniu. Same ósemki. Śmieszne, prawda?
- Niesamowicie. A z jakiego języka tłumaczy pani synchronicznie?
- Z arabskiego.
-O!
- Nie wyglądam na taką, prawda? Nikt mi nie wierzy. A przecież arabski jest tak prostym językiem. I pięknym. Mogę panu zadeklamować jakiś wiersz?
- Sekundę - powiedziałem. - Pójdę, szepnę kilka słów konduktorowi.
Korytarz był pusty: praworządni obywatele obu krajów wzięli sobie do serca prośbę o nie opuszczanie przedziałów bez szczególnych ku temu powodów. Konduktor, podpierając policzek dłonią, smętnie wpatrywał się w okno. Deszcz lał bez przerwy.
- Czego sobie życzy, Herr inżynier? - poderwał się na mój widok. Zabawne: po naszej stronie granicy pytał: „Czego pan sobie życzy?”, a z tej strony, choć nadal mówił po rosyjsku, ale już zbudował zwrot na niemiecką modłę.
- Dwie filiżanki bardzo dobrej herbaty i kanapki z łososiem.
- Ciastka?
- I ciastka, tak.
- Za pięć minut.
W drodze powrotnej nagle uświadomiłem sobie, co tak zainteresowało mojego rozmówcę-policaja i co zauważyłem sam, ale rozmyślając o jakości i kategorii agenta R-147 po prostu nie dopuściłem tego do świadomości. Na mokrym asfalcie peronu ujawniły się wykonane z szablonu konturowe portrety „samarskiej czwórki”. Stalina, Mołotowa, Woroszyłowa i Berii; kontury nachodziły na siebie, tworząc dumny szereg - tak kiedyś przedstawiano straconych dekabrystów, a potem - Marksa-Engelsa-Lenina-Stalina. „...niech żyje Rosja zjedn...” widniały litery. Patrioci zawsze mieli problemy z językiem ojczystym. Zauważył to już La Rochefoucauld, tyle że wyraził to jakoś pokrętnie. Albo był to Volter. Który pozbawił cnoty Joannę d'Arc. Nagle zrobiło mi się smutno: ostatni raz dla zwyczajnej przyjemności czytałem jakieś pięć lat temu. Potem już tylko dla umysłu. Dla sprawy. Nawet na urlopie - dla umysłu. Nawet w Gwozdiewie, w strefie psychologicznego rozładowania, gdzie można wszystko - nawet tam nie czytałem niczego błahego, chociaż właśnie o tym marzyłem podczas akcji, szczególnie jeśli przyszło leżeć w lodowatym błocku albo robić „z buta” sto kilometrów dziennie - marzyłem wtedy o tym, by móc wyjść na werandę albo płaski dach, usiąść w wiklinowym fotelu, wziąć do ręki książkę - nie jakąś konkretną, a po prostu dobrą książkę - i czytać sobie wolno, z przyjemnością, sącząc herbatkę z cieniutkiej, delikatnej jak płatek róży, filiżanki, a cicha Japoneczka czy Koreaneczka, stąpając bezgłośnie, będzie dolewała boskiego napoju. Nigdy nie udało mi się tego zrealizować, chociaż Japoneczki i Koreaneczki były, ale zamiast herbaty piły koniak, a na książki czasu nie starczyło.
Póki nie było mnie w przedziale, R-147 nie marnowała czasu: na stole stała odpieczętowana już butelka „Sajan-tuj” i dwa podróżne kielichy z „niezniszczalnego szkła”. Sama zaś frau rozmyślała nad otwartą walizką - tą mniejszą.
- Jak pan sądzi - podniosła na mnie spojrzenie - czy to pasuje do... - skinęła głową w stronę butelki. W ręku trzymała paczkę orzechowych herbatników „Tajga”.
- Absolutnie nie pasuje - powiedziałem.
- Powiem więcej, ta butelka też nie pasuje do okoliczności....
- Wziąłem butelkę i przyjrzałem się pieczęci. „Złota Pieczęć”, nieźle, nieźle!
- Kosztowała panią ze sto dwadzieścia rubli?
- Sto pięćdziesiąt.
- W sklepie Siemionowa na rogu Awiatorów i Denisiuka?
- Nie, w Pietropawłowsku na dworcu. Przecież jadę z Pietropawłowska.
- A mnie się wydawało, że widziałem panią wcześniej... Zresztą, nie upieram się.
- Może ktoś podobny?
- Spałem przez cały czas. Musiała mi się pani przyśnić. Tak więc wyjaśniam: „Złotą Pieczęć” należy otwierać i pić w kręgu starych przyjaciół, i to nie w czystej postaci, a mieszając z bardzo dobrą wódką. Albo - dla amatorów-z ginem. Jeśli zakąszać, to owocami. Mango, awokado, papaja. Dlatego w naszej kompanii „Sajan-tuj” nosi też nazwę „Niech żyje Afryka!”
- Bardzo dowcipne.
- Nadzwyczaj. Tak więc proszę to zachować dla starych przyjaciół, a ja coś wykombinuję w zamian... O, proszę, na początek znajomości - nie ma nic lepszego. Ten koniak ma niemal pięćdziesiąt lat. „Turksib” - słyszała pani o takim?
- To jest nazwa koniaku?
- Raczej ludowa, zwyczajowa. Nazwy nie ma, ponieważ nie występuje w sieci handlowej. Po prostu przez jakiś czas siedziałem z Siemionowym-wnukiem w jednej ławie. Chce pani wiedzieć, co to za koniak?
- Najpierw wolę skosztować.
- Oczywiście. Aha, już mamy co nieco... Konduktor uśmiechając się szeroko, nakrywał stolik.
Jeśli frau pozwoli, to... Jak z rękawa pojawił się bukiecik saranek. A nie ma pan cytryny, zapytałem. Jakże miałbym nie mieć, obruszył się konduktor. No to proszę przynieść cytrynę i pusty kieliszek dla siebie. Zniknął i natychmiast się pojawił z powrotem z pociętą w plasterki cytryną i rżniętą szklaneczką z wypełnionego pęcherzykami zielonego szkła. Za nim wsunął się onegdajszy policaj. Co to za? zaczął, ale trzy bezgranicznie życzliwe uśmiechy ścięły go w lot. Zawstydził się, spuścił głowę, ale frau podała mu swój kieliszek, więc biedak nie potrafił się oprzeć. Konduktor przyniósł jeszcze jedną szklaneczkę - nalałem wszystkim po pierwszej porcji. Degustacja, zarządziłem. Tym, którzy jeszcze nie wiedzą, oświadczam: ten koniak ma pięćdziesiąt lat. Może i więcej. Jego dzieje są następujące: w czterdziestym pierwszym, póżną jesienią, z Gruzji wyruszył skład z pięcioma tysiącami beczek spirytusu. Składem zarządzał intendent drugiego stopnia Gawrił Siemionów. O, widzę, że już pojmujecie. Słusznie. Podróż tego składu dookoła mórz Kaspijskiego i Aralskiego - to temat na nową „Odyseję”. W końcu, po niemal roku, w październiku czterdziestego drugiego, skład był widziany - po raz ostatni - na stacji Kozulka, znanej może wam ze szkicu Antona Pawłowicza Czechowa „Wyspa Sachalin”. Gdzieś między Kozulka i Krasnojarskiem skład wyparował bez śladu. Przypominam, że był to październik czterdziestego drugiego - kto miał głowę do szukania nieszczęsnego składu? A po Reformie Grudniowej objawił się już inny Siemionów, ten, którego znamy jako „Siemonow i synowie” - trzy gwiazdki, pięć gwiazdek, VSOP... Ale kilkaset beczek dziadek Siemionów zachował, nie puścił do obrotu. Są zamurowane w jego piwnicach i czekają na swoją godzinę: jedne na nadejście nowego tysiąclecia, inne - na stulecie firmy Jeszcze inne - najakieś ważne daty. Powiadają, że jest też beczka odłożona na dzień Sądu Ostatecznego. Ta beczka, z której aktualnie pijemy, została otwarta dwa tygodnie temu, na osiemdziesięciolecie Gawriła Siemionowa. Proponuję wypić za to, by nigdy nas nie opuszczał optymizm i wiara w przyszłość, jak nie opuszczały owego wspaniałego patriarchy. Prosit!
Piliśmy, mrużąc oczy, wymieniając się tylko wykrzyknikami. O-o! M-m-m! E-ech! Ta-ak, proszę państwa... Miękki, jedwabisty napój. Szalenie bogaty bukiet i niezmiernie głębokie jego okrucieństwo: po drugim kieliszku odejmuje nogi. Po trzecim-czwartym objawia się dziwne działanie: wydaje się człowiekowi, że głowę ma nadal jasną i trzeźwą, i że jest praktycznie trzeźwy, tyle że wesoły; w rzeczywistości zaś otaczającego świata już niemal nie odbiera, widzi tylko siebie i swoich kompanów do butelki i zakąski. W końcu chyba to miał na myśli Siemionów, zachowując całą beczkę, na dzień Sądu Ostatecznego. Nie ma się jak obronić przed działaniem „Turksibu”, upijają się nim najtęższe głowy, nie ma też po nim kaca. Wraz z plasterkiem cytryny włożyłem do ust kapsułkę cholapanu. Teraz wątroba pogoni mocno żółć, a trzustka zacznie wyrzucać do krwi ogromne ilości insuliny. Muszę tylko nie przegapić odpowiedniej chwili i zjeść coś słodkiego.
Kolejny toast wzniósł policjant. Zaproponował, żeby wypić zdrowie pięknych pań, naszych żon i kochanek - oby nigdy się nie spotkały! Wypiliśmy - z ogromną przyjemnością. Wyjąłem kolejną butelkę, a konduktor przyniósł jeszcze jedną cytrynę i słoik japońskich konserwowanych owoców. Teraz proces konsumpcji stawał się procesem samopodtrzymującym się: to właściwość praktycznie wszystkich mieszanych rosyjsko-niemieckich grup - picie do upadłego. Oddzielnie może być i tak, i siak, ale razem - gasimy światło. Pewnie w ten sposób Rosjanie sublimują swoje półwieczne marzenie o rewanżu, a Niemcy zagłuszają na śmierć mroczne przeczucia.
Skrzypnąwszy złączami, pociąg ruszył. Odpłynął mokry wartownik, mokry kiosk, mokrzy oficerowie straży granicznej pod mokrymi parasolami, skończyły się perony, koła zaczęły stukać po rozjazdach, przemknęły semafory i znak „granica”, zaczęły umykać przydworcowe budowle, domki, przejazd ze szlabanem, na drodze ciężarówka, dwa traktory, motocykl, nieco dalej - ferma, budynek mieszkalny, szklarnie, szklarnie, szklarnie, ze dwa hektary szkła... Okolica była płaska, jak stół, w taką pogodę jakoś szczególnie posępna... Drzewa w pasmach lasów zamarły na baczność i w niczym nie przypominały tworów przyrody, a rzadkie brzozowe kołki na wszelkie możliwe sposoby pokazywały, że rozumieją dlaczego pozostały przy życiu - tylko z jakiejś niewyrażalnej litości... Już wypiliśmy po trzecim, po czwartym - z jakimś całkowicie nieprzyzwoitym toastem, wygłoszonym przez R-147, i z nieśmiałym „Tego... za znajomość, czy jakoś...” konduktora. Zrobiło się ciemno, deszcz jeszcze się nasilił, okno, mimo hydrofobowego pokrycia, zalewała woda. Chmury eksplodowały liliowym światłem, i grzmot, choć oddalony i osłabiony, przeniknął mimo wszystko do wnętrza wagonu. Nie, powiedz sam, żądał policaj od konduktora, powiedz: czy to sprawiedliwe? Ja tu przez całe życie mieszkam, i mój ojciec mieszkał, i dziad, i pradziad, a on do mnie: okupant? Czy to sprawiedliwe? Zeppie, bił się w pierś konduktor, Zeppie, niech ja skonam! Ponieważ wszyscy mężczyźni to świnie, tłumaczyła R-147, wszyscy tylko jednego chcecie, co to ja nie wiem, czy co? Prymitywna przyjemność. Włożył - i do następnej. Co to, nie widzę tego? Kompleks Coolidge'a. Włożyć i pobiec dalej. Nikt jej nie słuchał. Zrozum mnie, potrząsał ręką konduktor, zrozum: Rosjanin, to Rosjanin!
Nagle zaczęło mnie telepać: ciepły kożuch upojenia zniknął, znalazłem się pod lodowatym spojrzeniem olbrzymiego oka, jak pod promieniem mrożącego reflektora - ciągle malałem, a oko rosło, rosło, odsuwając się w nieskończoność... Pilnie musiałem zjeść coś słodkiego, pilnie, bo już przegapiłem odpowiednią chwilę... ręka niemal obca: patrzyłem z boku jak sypie cukier do wystygłej herbaty, miesza w niej łyżeczką, unosi filiżankę... Zaczęły się prawdziwe dreszcze, ale zdążyłem wychłeptać mdły syrop. Teraz mogłem się napić koniaku, zwyczajnego, bez żadnych legend i okrucieństw... Po co w ogóle to zrobiłem? Diabli wiedzą... Policjant potrząsał butelką, usiłując wycisnąć z niej choćby kropelkę. Wstałem - wszystkie stawy mnie bolały jak po ciężkiej, wyczerpującej chorobie, serce waliło na trzecim chyba biegu - wydobyłem z bagażu litrową butelkę „Hasanu”. To, rzecz jasna, badziewie, nalewka, ale wyróżnia się tym, żę nie boli po niej głowa. Oto - Rosjanin!
- zakrzyknął konduktor, wyciągając ręce. - On rozumie każdą duszę: rosyjską, niemiecką, każdą! Nie jestem Rosjaninem, powiedziałem. Jestem na poły Polakiem, na poły Hiszpanem. Moja mama nosiła nazwisko Rodriguez. Nieważne, jesteś Rosjaninem! nalegał konduktor. Myślisz po rosyjsku i rozumiesz rosyjską duszę. Chyba że tak, zgodziłem się. Teoria krwi - to bluff, z naciskiem powiedział policjant. Partia to już przeanalizowała i surowo osądziła brednie Rosenberga. Brednie Rosenberga zdemaskowano, zdemaskowany jest też sam Rosenberg. To prawda, Zepp, wszyscy ludzie są braćmi, podchwycił konduktor, musimy bruderszaft! Zaczęliśmy pić bruderszaft. Policjant z konduktorem, ja z R-147. Takie wargi powinny razić prądem. Ale nie raziły. R-147 odchyliła się do tyłu i cicho jęknęła - jakby gdzieś daleko, w kamiennej pustyni wołała o pomoc żywa rozumna istota. Nalaliśmy po jeszcze jednym, teraz nastała moja kolej całować się z konduktorem. Nie było to takie straszne, jak się wydawało. Oczka konduktora przypominały ślepka gotowanego prosiaka. R-147 całowała policjanta z języczkiem, jej prawa ręka przemknęła po mundurze, znalazła rozporek – i znieruchomiała w zachwycie. Za oknami dudniły przęsła mostu - przekraczaliśmy Tobol. Burza została za nami, zza chmur wyłoniło się słońce i zaczęło pląsać na zwierciadlanej kopule „Eurazji”, z rozjarzonej mgły wyłonił się przypominający odwróconą literę „y” kontur „Samsona” - słynnego kurgańskiego drapacza chmur. W ubiegłym roku mieliśmy w tym budynku i wokół niego robotę: „Dzieci Adolfa” usiłowały przedostać się do sejfów „Sybropy”, wzięły zakładników... Naiwnie sądziły, że nie majak ich dopaść, kiedy siedzą na sto czwartym piętrze. Akurat... Nadeszła moja kolej na całowanie z policjantem. Ten już nic nie czaił. R-147 zmusiła konduktora, by posłuchał jak bije jej serce. Braterskie uczucia aż się z niej wylewały. Koła znowu zagrzechotały na rozjazdach, w konduktorze nagłe obudziły się odruchy zawodowe. Jedziemy, czy jak? No pewnie, że jedziemy... Dotarł do okna. Pociąg zadrżał i zatrzymał się. Niepewnym krokiem konduktor ruszył na korytarz, ale zaraz wrócił, cofając się, kuląc się i stając jakiś mały i niewidoczny. Do środka weszli i znieruchomieli w głębokim oszołomieniu trzej oficerowie policji. Nasz policjant wstał, poprawił jak mógł mundur, znalazł czapkę i po trzecim podejściu zdołał ją nawet nałożyć. Odwrócił się do mnie i pogroził mi tłustym palcem przed nosem, powiedział poważnie: Zepp Klemm nie jest okupantem! Zapamiętaj i przekaż innym: Zepp Klemm nie jest okupantem! O, masz, żebyś pamiętał... Zdjął z przegubu zegarek i zaczął nakładać mi na rękę. Nie jestem okupantem, powtarzał, nie jestem okupantem, okupantem...
7 czerwca. Około 3-ej w nocy
Gdzieś między Jekaterynburgiem i Kazaniem
Nie udało mi się zasnąć. Leżałem, dręczony wyrzutami sumienia. Po co urządziłem tę rzeź? Po jaką cholerę? Żeby z nich wała zrobić? Sam raczej na wała wyszedłem. .. Usiłowałem wyluzować się i zmusić umysł do pracy nad sprawą - też się nie udawało. Te okruchy informacji, jakimi dysponowaliśmy, już dawno przyswoiłem i nic nowego nie dało się z tego wydusić. Trzeba po prostu tam, na miejscu, rozciągnąć dobrą pajęczynę, usiąść wygodnie i czekać. I już. Sprzęt został już przerzucony, ludzie są na miejscu, czasu mamy mnóstwo. R-147 jak się położyła w Kurganie, to nie poruszyła do tej pory. Przykryłem ją pledem - tylko zmarszczyła nosek, obrażona. Ciekawe, jaką odgrywa w tej sprawie rolę? Jeśli, rzecz jasna, uczestniczy w tej grze, bo może tylko mi się wydaje. Wstałem cicho, pochyliłem się nad nią. Śpi... ale jakoś dziwnie... nie rozumiem... Nagle zrozumiałem, że patrzy na mnie. Powieki ma tylko przymknięte, nie zamknięte... A włosy za uchem leżą jakoś nie tak, jak powinny... Wyciągnąłem rękę, dotknąłem włosów a one nagle umknęły do góry, odsłaniając zielonkawy czerep, oczy otworzyły się przerażająco, a wokół moich stóp owinęło się coś mocnego i elastycznego, odrzuciła pled - wyciągała ku mnie macki pokryta łuską, wyposażona w ogon istota...
- Proszę się obudzić! Proszę się obudzić! - nieznajomy przerażony głos.
- Co?! - poderwałem się. Ja też miałem przerażony głos. Przedział. Pali się lampka na stole, serce znowu na trójce. R-147 bez makijażu, w czarnym sweterku i majteczkach, pachnie mydłem i pastą do zębów - obudziła się, umyła...
-Tak pan krzyczał... - powiedziała drżącym głosem. - Myślałam, że kogoś zamordowano.
- Pójdę się umyć - powiedziałem. Zamordowano... zamordowano... Dobra, zamordowano. A co dalej?
Gęba w lustrze nie należała do mnie. Podobna, ale nie moja. Nie ta rodzona. To też siedzi gdzieś we mnie: kiedyś popatrzę w lustro, a tam - krokodyl albo wyszczerzony czerep, albo starzec... albo kobieta. Co wcale nie jest lepsze.
Umyłem się. Wróciłem. Zerknąłem na zdobyczny zegarek. Natychmiast zapomniałem, co zobaczyłem. R-147 leżała z otwartymi oczami. Jej sweterek bardzo niedbale i bardzo widocznie leżał na stoliku. Ach, te niemieckie kobiety...
- Coś się panu przyśniło? - zapytała.
- Być może - powiedziałem. - Nie pamiętam snów.
- Mnie też długo męczyły koszmary - powiedziała. - Póki nie zaczęłam leczyć się u Bongarda.
- Ekstrakcja duszy?
- Proszę się nie śmiać, to naprawdę działa! To nie wymysły, a ja... - zamilkła i podniosła się, opierając na łokciu. - Chce pan spróbować? - zapytała przerażonym szeptem.
- Nie - odpowiedziałem. - Nie wolno mi. Mam sztuczne serce.
- To nieważne! Przecież dusza...
- Mimo wszystko nie chcę.
- Będzie pan żałował, bardzo żałował...
- Gaszę światło?
Wyłączyłem światło, rozebrałem się i położyłem. R-147 wyglądała podejrzanie rześko. Połknęła jakiś stymulator? Przypuśćmy. No to co? Nie wiozę ani broni, ani fałszywych paszportów, nawet pieniędzy mam tyle, co kot napłakał. A do pamięci rauhera nikt nie wlezie.
A gdyby nawet... Szczur archiwalny, Luba, wręczając mi cieniutka teczuszkę z materiałami dotyczącymi „Piątego marca”, powiedziała: tu jest wszystko, Igorku, nic więcej nie mamy. Jakbyśmy mieli do czynienia nie z ludźmi, a z widmami. Komandor się pieklił, że akcja z takim przygotowaniem informacyjnym to zwyczajne nadstawianie dupy. Pieklił się, nawiasem mówiąc, sam na sam ze mną, w piwniczce, na rogu Awiatorów i Denisiuka, wcześniej walnąwszy dla kurażu pół butelki „Cedrowej”. W gabinecie Tarantuli zachowywał się natomiast lojalnie i rzeczowo, a nawet udawał zainteresowanie, kiedy Tarantula, po męsku i prostymi słowy, zalewał nam, jak wiele zależy od sukcesu tej operacji. Losy cywilizacji i samo istnienie owej. I tu któryś już raz ujawniła się wspaniała cecha mimiki Tarantuli: nawet gdy wygłasza świętą prawdę, nawet gdyby deklamował tabliczkę mnożenia - widać było, że łże. Może dlatego, że kiedyś zjadł zęby właśnie w dezinformacji. Taka, na przykład, syberyjska bomba atomowa: została wykonana dopiero w siedemdziesiątym drugim, a już od pięćdziesiątego ósmego cały świat był przekonany, że istnieje. Po fajnej i długiej serii dezów: jakoby Glixhausen przekazał Syberii dokumentację dotyczącą ultracentryiugi do rozdzielenia izotopów uranu (biedak, siedziałby do dziś, gdyby nie zmarł na białaczkę), i jakoby gdzieś na pustyni Namib nasi jegrzy przechwycili trailer ze wzbogaconą rudą uranową (traier rzeczywiście zaginął, ale bez naszego udziału, za to bardzo à propos), i że za szalone pieniądze wszędzie, gdzie się dało, kupowaliśmy pluton, a nawet załadowaliśmy go do głębokiej sztolni i wysadziliśmy w powietrze półtora tysiąca ton amonitu - i Tarantula potem, bardzo z siebie zadowolony, opowiadał, że bomba atomowa, istniejąca tylko w głowach wrogów powstrzymuje ich nie gorzej niż prawdziwa, a kosztuje sto razy taniej... Dlatego, słuchając go, ciągle usiłowałem zrozumieć, na czym polega prawdziwa istota operacji - ale nie rozgryzłem tego.
Nie rozgryzłem do tej pory.
- Ach, to niemożliwe - powiedziała R-147 - nie rozumiem - tak bez serca... nie rozumiem...
Usiadła, znieruchomiała na minutę, jakby zamyśliła się, potem szybko wstała i wsunęła się pod mój pled. To niemożliwe, szeptała, to niemożliwe, to... Tak, myślałem, niemożliwe... a skoro niemożliwe jest uniknięcie gwałtu, to należy się wyluzować i zakosztować przyjemności.
7 czerwca. Godzina 9-ta rano
Dworzec Kazański
Okazało się, że możemy jechać jednym wozem. Ona kierowała się na ulicę Goethego, siedemnaście - do domu (adres, telefon, wszystko zapisałem, tak, zadzwonię, obowiązkowo), ja-na ulicę Goethego, dwadzieścia sześć - do konsulatu. Bagażowy ułożył nasze manele w bagażniku wysłużonego blauvogla, rozliczyłem się z nim, usiadłem obok Kristy, fahrer zapytał jeszcze raz o adres, ruszył - jedziemy. Jedziemy przez centrum czy po obwodnicy? Jak panu wygodniej. No to po obwodnicy, w centrum można o tej porze ugrzęznąć na długo. I policji pełno, w życiu tyle jej nie widziałem. Od pojutrza, podobno, w ogóle wewnątrz obwodnicy tylko z przepustkami będzie można jeździć - to się dopiero zacznie rajskie życie! Niby niedługo, powiedziałem, jakieś dziesięć dni, nie więcej. A ile się benzyny przez ten czas wypali bez sensu, co? No tak, co fakt, to prawda...
Na obwodnicy skręciliśmy nie w lewo, jak oczekiwałem, a w prawo, do Samotiok. Na Tagańskiej asfalt kładą, powiedział fahrer, nie zdążyli, widać, w nocy, wiem to, bo dopiero co jadę z Dworca Paweleckiego... Mnie bez różnicy, powiedziałem. To pewne, nie zgodził się fahrer, z kilometr nadłożymy, ale to pewniejsza trasa... A pan skąd przyjechał? Z Tomska, odpowiedziałem. Słyszę, że wymowa niby nie nasza, powiedział tamten. I jak tam w Tomsku sprawy? Według mnie - znakomicie, powiedziałem. A co się tu u nas wyprawia, słyszał pan? Pewnie... I co pan o tym sądzi? Pewnie wszystko w porządku, w sumie... Niemcy za bardzo się obrażają, powiedział on, a ja tak sobie myślę, że nie zapraszaliśmy ich tu, prawda? Z drugiej strony... O, majtnął głową, z całego świata się zlecieli... Na poboczu, dwoma kołami na chodniku, stał, pochylony, panzerwagen „Mefisto”. Wieża zasłonięta futerałem. Dookoła wozu pętali się znudzeni, czarni i połyskujący Zulusi w białych tropikalnych mundurach. Oficer, biały, nudził się na fotelu kierowcy, a kierowca grzebał w silniku. O, powiedział mój taxifahrer, Rosjan - tam, czarnych - tu, i tak sobie żyjemy... Przy wjeździe do tunelu pod ulicą Twerską znajdowały się gniazda karabinów maszynowych zbudowane z worków z piaskiem, dyżurowali w nich chłopcy w kombinezonach koloru błota i w hełmach - chyba Finowie. Przy tunelu pod Goeringa takie gniazda dopiero były budowane. Po płaskim dachu Centrum Kultury szwendały się czujki. Wszystko to było tylko wierzchołkiem góry lodowej: prawdziwi ochroniarze kryli się w cieniu. Zadzwoń koniecznie, powiedziała Krista. Na pewno, odpowiedziałem. Gdzie się zazwyczaj zatrzymujesz? Z reguły w „Hamburgu”, tym razem też tam spróbuję. Miejsce ciche i spokojne, i do firmy mam dziesięć minut spacerkiem. I do mnie tyle samo metrem, powiedziała Krista. Właśnie.
Wjazd na most był mocno obsadzony: po dwa panzerwageny z każdej strony, na samym moście Reichsgrenadierzy, pod mostem na boi czuwał kuter desantowy. Chyba jednak nie trzydzieści tysięcy, co do tego von Weil nie miał racji, moim zdaniem mógł tu być regiment stutysięczny. To już nie są zwyczajne środki zapobiegawcze, to już jest oblężenie. I - nawiasem mówiąc - w Kairze też wprowadzono tryb oblężenia: przepustki, godzina policyjna, inne miłe numery - i co? Generał-gubernator wraz z żoną i dziećmi zostali rozstrzelani, a sprawcy wyparowali. „Piątego marca”... Przed Kairem generał-gubernator był komendantem Tyflisu.
Zjazd na Goethego był zamknięty, policjant kierujący ruchem, purpurowy, jakby wyskoczył z sauny, kręcił pałką: jedziemy, jedziemy, jedziemy! Nieco dalej wisiał schemat objazdu. Wlekliśmy się ledwo, musieliśmy podnieść szyby: spaliny niemal zasnuły niebo. No i tak sobie teraz jeździmy, powiedział taxifahrer. Trudno się mówi... Za pomnikiem Goethego na wysokich, ze czterdzieści metrów, masztach, powiewały flagi czterech mocarstw: czerwono-biała z czarnym teutońskim krzyżem w wieńcu dębowym, biała z czerwonym kołem, gwiażdzisto-pasiasta i biało-zielona. Na fasadzie Freundschafsthausu wisiały portrety von Weila, Katakiri i Johna Kennedy'ego. Portret Tołstoj a dopiero przygotowywano do powieszenia przy pomocy dźwigu. Tołstoj wpatrywał się w otoczenie z niedowierzaniem. W końcu dojechaliśmy do odpowiedniego skrętu, przemierzyliśmy wąski, kolankowaty zaułek, skręciliśmy w inny i znaleźliśmy się na Goethego, akurat naprzeciwko konsulatu. Może z dziesięciu policjantów z psami i automatami łaziło pod płotem, a na terenie konsulatu czarno było od beretów naszych morskich piechociarzy. Nie było nawet co marzyć o zatrzymaniu się tam. Nawet pod budynkiem numer 17, wychodząc z auta, czułem na sobie nieprzyjemne szacujące spojrzenia. Taxifahrer chciał zanieść nasze walizki, ale zwolniłem go. Mieszkanie Kristy znajdowało się na piętrze. Jej mąż na stałe siedział w Monachium, to już wiedziałem. Mieszkała wraz z koleżanką, ale w dzień ta pracowała. Filiżankę kawy? Boska kawa arabska, takiej nigdzie więcej nie spotkasz. Obawiam się, że teraz nie - mojego szefa muszę złapać przed obiadem. Wieczorem zadzwonię. Pocałunek - długi, przesadnie długi... Tym sposobem to ja nigdzie nie dotrę na czas. Do wieczora. Przyjdź. Na pewno. Pa.
7 czerwca. Godzina 18-ta
Baza Turystyczna „Ośrodek Tuszyno”
- No nie wiem, nie wiem - mruknął Komandor. - Ja bym jej mimo wszystko podrzucił pluskwę.
Wzruszyłem ramionami. Podrzucanie pluskwy ma sens w przypadku takiej osoby, która nie będzie jej szukała. Jeśli natomiast Krista jest do mnie przypisana, to znajdzie moją pluskwę w try miga i natychmiast zacznie podkładać nam dezy. Oczywiście, możemy mimo to podłożyć pluskwę, jeśli na samym początku chcemy zaplątać się we własnych jajach...
- Tam jest dobre miejsce - powiedziałem, zamiast gadać o pluskwie.
Za czerwono-niebieskim potwornym trailerem powstał w końcu prześwit, Komandor skręcił tam, ale jakiś gnojek w zdezelowanej omedze cofnął, usiłował wsunąć się w lukę przed nami, nie oszacował właściwie odległości i mocno skatował nam przedni lewy błotnik. Komandor wyszedł, pogwizdując pod nosem, obszedł samochód od przodu, okrążył omegę, ustawił się przed gnojkiem - mały, czerniawy Komandor przed gostkiem sto dziewięćdziesiąt na dziewięćdziesiąt, białowłosą bestią produkcji rosyjskiej - i rozlazłym głosem zażądał:
- Sto - i spadaj. Chłopczykowi opadła szczena.
- Ty, parchu - wykrztusił tylko.
Komandor leniwym ruchem uniósł nogę, opisał butem okrąg przed zadartym kinolem białowłosej bestii, potem równie leniwie gruchnął omegę. Lewe drzwi wgięły się do środka, szkło trysnęło niczym odłamki granatu.
- Trzysta - wycedził jeszcze wolniej Komandor.
Takiego bukietu odczuć na jednym pysku nie widziałem jeszcze nigdy w życiu. Od wściekłości do szczerego dziecięcego oburzenia - aż łezki rozbłysły w jasnych oczach. On, białowłosa bestia, po prostu z definicji powinien wpieprzyć takiemu czarniawemu skrętowi, a tu nagle gnida napomyka, że będzie kompletnie odwrotnie, i nawet psuje zabawkę... i pieniądze...
- Pięćset - nie doczekawszy odpowiedniej reakcji przekręcał licznik Komandor.
Nagle do bestii dotarł cały koszmar sytuacji. Zbladł i zaczął grzebać w kieszeni. Ręce mu drżały.
- Tu jest czterysta dwadzieścia - powiedział Komandor, policzywszy bzowe papierki. - Osiemdziesiąt poproszę.
- Więcej... to wszystko...
Uderzeniem pięści Komandor wybił jeszcze jedną szybę boczną.
- Spadaj. I żebym cię już nigdy więcej...
Ten dał po garach, odjechał ze czterdzieści metrów, zahamował z piskiem opon, wysuną pysk i ryknął - co prawda niezbyt zrozumiale - coś obrażliwego. Komandor machnął ręką - i na środku tylnej szyby pojawiła się dziura na dłoń. Omega znowu skoczyła przed siebie i już się więcej nie zatrzymywała.
- Po co ten cyrk? - zapytałem.
- Żeby podtrzymać reputację - uśmiechnął się Komandor.
- Ale z kulką i tak przesadziłeś.
- Z kulką przesadziłem - przyznał Komandor.
Półcalową kulką z łożyska - Komandor nosił je w specjalnym zasobniku nad prawym nadgarstkiem - trafiał w locie gawrony. Jak każdą tajną bronią należało się nią posługiwać wyłącznie w sytuacjach ostatecznych.
Komandor chwycił torbę, zamknął samochód i ruszyliśmy na plażę. Nie myślałem, że będzie tu taki tłum. Tysiące lekko odzianych, odzianych symbolicznie i w ogóle nie odzianych ludzi lizało lody, piło soki, wino i piwo, piwo, piwo - piwo w najprzeróżniejszych naczyniach - od puszek począwszy na kanistrach skończywszy, piwo w dowolnym kolorze i odcieniu. Drużyna A piła piwo jasne, ze szklanek - nalewane z dwudziestolitrowego termosu. Szklanki były spocone. Podwędzone plecy i tyłki lśniły. Minęliśmy ich, rzuciliśmy torbę na wolne dwa metry plaży, rozebraliśmy się do naga i poszliśmy do wody. Woda była ciepła jak rosół.
- Jak w lipcu - powiedział Komandor. Popłynęliśmy.
W ubiegłym roku w Gwozdiewo, wypłynęliśmy z nim jakieś dziesięć kilometrów od brzegu - dwie i pół godziny miarowego tempa - wyławiał nas kuter pograniczny. Nurkowaliśmy i nie dawaliśmy się. Doktor Morita powiedział potem, że ten wybryk był kroplą, która przepełniła czarę goryczy mojego mięśnia sercowego. Może. Dziś popływaliśmy odrobinkę tylko i Komandor wywlókł mnie na brzeg.
- Gdzie grupa B? - zapytałem w wodzie.
- Odbiera ładunek.
- Dziś?
- Rejs opóźnił się o dobę, zatrzymało ich coś ze śluzami.
- Można by już zaczynać.
- Przetrzymamy jedną dobę - powiedział Komandor.
- Też racja...
Ładunek: narzędzia, broń, materiały wybuchowe - znajdował się w sekretnej sekcji wycieczkowego liniowca „Don” („Z przystani liverpoolskiej co czwartek...”); o istnieniu sekcji nie wiedział nawet kapitan. Można było do niej wejść tylko z zewnątrz, dysponując specjalnym kluczem. Czyli kontener będzie wyjęty jeszcze dziś... Kontener samojezdny, ale prędkość ma mizerną. Czyli coś poważnego będzie można przedsięwziąć dopiero jutro rano. Niech będzie i tak.
Strząsając wodę na najładniejsze dziewczyny znajdujące się na naszej drodze, podeszliśmy dodrużyny A i wdzięcznie rozlokowaliśmy się w jej kręgu. Zaleta wszystkich spotkań na plaży: cholernie trudno człowieka wytropić. Wszyscy goli, wszyscy mniej więcej jednakowi. Minus: niemniej ciężko wyczaić ogon, ale z tym trzeba się po prostu pogodzić.... Drużynę A kompletował Komandor, ale znałem całe towarzystwo, i to nieźle: Dima Krupicyn i Krupicyn Sierioża - nie bracia, tylko z jednego sierocińca, tam otrzymali nazwisko wychowawcy, Jasza Sztohl, Giera Moskwicz, Sierioża Panin, Sierioża Kuczerenko - do licha, sami Siergieje, skończyły się inne imiona, czy jak? I dziewczyny: nasza lejbgwardia: Waleczka Iwanczuk, mała, z zadartym noskiem, jakby jej dodać kokardę - mogłaby ujść za siedmioklasistkę, I Sasza Polakowa, wspaniała blondynka, z figurą Wenus, brązowa, otaczający ją chłopcy aż się żarzą. Nasi wiedzą, że ten płomień jest daremny, Saszeńka jest zimna jak lód, przeszła w dzieciństwie traumę psychiczną.
Walnęliśmy z Komandorem po szklance piwa i wyciągnęliśmy się na ręcznikach. Giera szukał czegoś w radiu, w rzeczywistości był to detektor mikrofonów. Kierunkowymi z tej odległości nas nie macną: plaża płaska jak stół, hałaśliwa. Nie wykrywszy niczego, Giera włączył osłonę akustyczną - tak, na wszelki wypadek.
-Tak więc, dzieci - powiedział Komandor. - Pan przybył, teraz sprawy ruszą ostro.
- Już ci - powiedział Panin, wpatrując się we mnie zmrużonymi oczyma. Po akcji w „Samsonie” nie może sobie znaleźć powodu, żeby mnie pokochać. - Teraz ruszą...
- Wszystko odkładamy na dobę - powiedziałem. - Niestety. Ale przygotowaniami możemy zająć się już teraz. Dziewczyny, wy poderwiecie dwóch, a najlepiej trzech Gruzinów. Młodych. Koniecznie Gruzinów, nie spudłujcie. I postarajcie się, by to było całe towarzystwo i nikt z ich grupki nie został poza kadrem.
- A możemy piątkę? - pochyliwszy głowę, zapytała Waleczka.
- Strawimy i piątkę - odparłem. - I prowadźcie ich do siebie. A Krupicynowie zabezpieczą całą resztę.
- Wszyscy - żywi? - sprecyzował Dima.
- Wszyscy - oświadczyłem zdecydowanie.
- A po co nam Krupicynowie - leniwie zapytała Sasza. - My same sobie...
- Oczywiście - powiedziałem. - Zadymacie ich do utraty tętna.
- Na przykład - zgodziła się.
- Nie, z Krupicynymi sprawa będzie pewniejsza. Oni tu będą czymś na kształt loży.
Saszeńka odrzuciła z czoła włosy i strzeliła we mnie spojrzeniem - tak tylko, na ćwierć gwizdka.
- Dobrze - powiedziała przeciągle. Odwrócenie wzroku od Saszeńki niemal przekracza
siły przeciętnego faceta. Ja tam nawet się nie starałem. Saszeńka jest wspaniała, kusząca, seksapilna okrutnie, ale do swego ciała ma stosunek rzemieślnika do narzędzia, nie pobiera z działań cielesnych krzty zadowolenia... ale ciągle usiłuje o tym zapomnieć i dokonać cudu.
Dziewczyny chwyciły swoje szlafroczki i pantofelki i poszły do naszego stanowiska. Wszyscy patrzyli za nimi.
- Posłuchaj, Panie - powiedział Komandor. - Ciągle zapominam zapytać: dlaczego „Piąty marca”?
- Piątego marca czterdziestego czwartego roku niemiecka armia weszła do Tyflisu. To był koniec niezawisłości Gruzji.
- Ach, to takie buty... Długo się trzymali: ponad trzy lata.
- Długo - zgodziłem się z nim.
7 czerwca. Około 20-ej
Skrzyżowanie ulic Małej i Wielkiej Bronnej. Kawiarnia „Genzel i Grethel”
Cicho wyjaśniałem Hansowi, co należy zrobić, a ten słuchał i zgadzał się: nie ma problema. Tak, tak, jasne... Siedzieliśmy w mikroskopijnym gabineciku, przede mną stała filiżanka kawy i spodeczek z ciastkami, a ja ciągle nie mogłem zrozumieć, dlaczego tak mnie mdli na ich widok, póki nie przypomniałem sobie, że nic nie jadłem od rana. Od pociągu. Hans w zamyśleniu podrapał się po podbródku, pokiwał głową: ciepłe dania są tylko do piątej... ale można zerknąć, czy nie zostało coś z przekąsek. Byłem gotów na wszystko. Hans przyniósł mi tacę zastawioną małymi plastykowymi talerzykami. Samego ozorka było pięć porcji. Chleb ryski, pochwalił się Hans. Znakomicie... Idę do klientów, powiedział Hans, jakby czegoś było trzeba... Dzięki, Hans. Sądzę, że to nam wystarczy.
Hans nie był agentem w dosłownym tego słowa znaczeniu. Po prostu pewnego razu spędził dwa tygodnie na pokładzie pasażerskiego „Junkersa”, zajętego przez zuchów z „Zorzy Rosji”. Zuchy żądały uwolnienia swoich braci z więzień, jak również, w postaci gratisowego bonusu - odtworzenia Rosji w jej granicach z 1914 roku. „Junkers” miotał się po lotniskach, póki nie doleciał do Buchary. Tam na niego czekaliśmy - w przeddzień emir spotkał się z Tostojem, widać dogadali się co do pewnych rzeczy. Chłopcy zostali wyekstrahowani z maszyny bez jednego wystrzału: po prostu wtrysnęliśmy do systemu wentylacji gaz usypiający. Cała ta zabawa tak wpłynęła na Hansa, że sam zaproponował nam swoje usługi. Teraz za jego pośrednictwem otrzymywaliśmy pewne potrzebne nam informacje, a jego kawiarnia stała się skrzynką pocztową i magazynem zapasów niezbędnych. Teraz, jak się wydawało, „Genzel i Grethel” posłuży nam jako treffpunkt... chociaż to już ostatnie stadium operacji... ale, chyba, najważniejsze...
Nawet nie zauważyłem, jak zmiotłem wszystko. Łącznie z ciastkami. W brzuchu poczułem przyjemny ciężar. Jak Hans może funkcjonować, nosząc przed sobą taki sterowiec? Niechby pobiegał z tym ładunkiem cały dzień... Zachodzące słońce odbijało się w czarno-lustrzanych krawędziach bliźniaczych drapaczy: RTA i wydawniczego kompleksu „INFRA”. Na dachu „INFRY” lądował śmigłowiec. Piętnaście po ósmej. No, to jak? Koniec na dziś? I na dodatek - stąd pięć minut na piechotę... i pieniądze mam ze sobą... Nie wiem dlaczego, ale wyschło mi w ustach. Zszedłem do baru, wziąłem dwie puszki piwa i wróciłem na górę. Pięć minut tam i godzina na miejscu. Komandor nudzi się w wozie, nic to, ponudzi się jeszcze chwilę. Ciekawe, jak poradziły sobie nasze dziewuszki? Pewnie siedzą w jakimś upiornie drogim lokalu - pozwalają się ugościć. Aha, i muszę zadzwonić do Kristy. Zrobię to z automatu na ulicy. Siedziałem i tępo waliłem piwo. Tak. Może już się taka okazja nie zdarzyć, przypomniałem sobie. Ostatni cichy wieczór. Pojawił się Hans, przywołał mnie ruchem ręki: telefon. Waleczka. Głosik miała leciutko chwiejny. Wszystko idzie znakomicie, powiedziała, jak chciałeś. Zuchy, pochwaliłem ją... powodzenia. Świnia z ciebie, powiedziała i rozłączyła się. Wystukałem numer Kristy. Zajęte. Posiedziałem chwilę, myśląc o czymś w napięciu, wystukałem numer raz jeszcze. Dalej zajęte. Dobra, powiedziałem, Hansie, idę. Jutro, jak się umówiliśmy, pojawi się Sierioża, tak około drugiej. Aha, zapomniałem zapytać: jak stoisz z pieniędzmi? W porządku? Bo mogę coś podrzucić...
Komandor nie nudził się. W ręku miał wydanie popołudniówki „Sadowoje Kolco” po niemiecku i czytał ją tak uważnie, że nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi. Przypiąłem się, przypiąłem i jego, uruchomiłem silnik. Komandor nadal czytał. Musiałem mu wyjąć z ręki gazetę.
- Dokąd jedziemy? - głosem taxifahrera zapytał Komandor.
- Do Bramy Preczisteńskiej.
A gówno. Pod skomplikowanymi światłami na wylocie na Bramę Nikicką ugrzęźliśmy. Przez bulwar walił jakiś pochód. Przysadzisty furgon, stojący przed nami, zasłaniał niemal cały widok, a kiedy usiłowałem wyskoczyć z wozu, napatoczył się patrol i okazał całym sobą, że mu się ten pomysł nie podoba. Co było śmieszne - w pochodzie brało udział sporo Murzynów, i flagi nad ich głowami powiewały jakieś egzotyczne. Krzyczeli coś, śpiewali - diabli wiedzą co.
- Co ciekawego w gazecie? - zapytałem.
- No to właśnie. - Komandor dźgnął palcem przed siebie. - Poczytaj, poczytaj...
Sto czterdzieści kobiet w Moskwie rozpoczęło głodówkę, żeby nie dopuścić do wysłania do Afryki rosyjskiego Korpusu Terytorialnego. Na co von Boskow ripostował: jeśli jedna trzecia afrykańskich koncesji należy do rosyjskich przemysłowców, jeśli w gronie białych farmerów co czwarty jest Rosjaninem, to dlaczego nasi młodzieńcy nie mieliby pouczestniczyć w obronie ich interesów? Dlaczego znowu, który to już raz, cały ciężar peryferyjnych wojen ma spaść na naród niemiecki? Komentator gazety, niejaki Kozłów, na okrętkę, boczkiem usiłował wyjaśnić von Boskowowi i czytelnikom, że wszystko to prawda, ale w dzisiejszych niełatwych okolicznościach może lepiej by było odrzucić formalną sprawiedliwość, by nie stracić czegoś więcej? Pół kolumny zajmowała stylizowana mapa świata: pasiasty Związek Narodów, czerwony Reich, żółta Japonia, zielona Syberią. Białe pozostawały Brytania, Afryka i europejska Rosja. Na nich widniały grube pytajniki. Nad mapą widniał napis: „Po Moskwie...” Chodziło o Naradę.
N-no tak... Wypadałoby pogłówkować nad tą mapą. Cholerna ta wojna w Afryce - jak brzytwa na grdyce starego świata, takiego, wydawać by się mogło, trwałego i mocnego... Trzy równoważne imperia i Syberia między nimi - Syberia, wykorzystująca do interesów również swoje położenie geopolityczne - w centrum świata... I oto teraz jeden niewłaściwy ruch, i polecą głowy. Zresztą wojna - to pewnie tylko symptom, a w rzeczywistości sprawa jest bardziej złożona; przecież, powiedzmy, pięć lat temu aktualna sytuacja - cała jak leci - była po prostu nie do pomyślenia, a wysłanie Korpusu Terytorialnego tam, gdzie tego wymagały interesy całej Rzeszy, interpretowane było jak sprawa honorowa. Żeby tylko przypomnieć Birmę, albo Mezopotamię... Nie, coś się jednak dzieje z ludźmi i dlatego weseli, posłuszni Murzyni zaczynają rżnąć białych, a Brytyjczykom przychodzi do głowy, że Amerykanie nie tyle ich bronią, co okupują, ponieważ kraje, podbite niegdyś przez Niemcy, mają się lepiej i są swobodniejsze, niż utrzymująca niezależność Brytania, a Rosjanie nagle zaczęli pragnąć połączenia podzielonej kiedyś Rosji, chociaż nikt pewnie nie potrafi wyjaśnić, jaki miałoby to pragmatyczny sens, a już na pewno nikt nie powie, jak do tego doprowadzić, unikając masowego rozlewu krwi. Myślałem też o tym, że w zachowaniu wielkich mas ludzkich - narodów, ludów - występuje coś takiego, jak u człowieka, pozbawionego odczuwania bólu. Takiego, który nigdy nie wiedział, co to ból. Dlatego jest zdolny do wspaniałych eksperymentów nad swoim ciałem... Nie zdołałem dokończyć myślotoku: Komandor niczym rajdowiec, poślizgiem wyprzedził furgonetkę i pognał bulwarem. Obejrzałem się i zdążyłem zauważyć, że za kolumną demonstrantów szła kolumna żołnierzy w białych tropikalnych mundurach.
- Gdzie dalej? - odrzuciwszy głowę i jakby węsząc, zapytał Komandor.
- Do stacji podziemniaka.
-I?
- Zjedziesz na dół, wsiądziesz do pociągu, dojedziesz do stacji Kuncewo, przesiądziesz się - i do końcowej. Potem autobus sto dwadzieścia dziewięć.
- Czy to znaczy, że mnie wypędzasz?
- Dopilnujesz, żeby żywce były wzięte gładko. I po drugie: musimy znaleźć dwa mercedesy, w nocy zrobić z nich policyjne, wyposażyć odpowiednio. I odstawić... - zacząłem się zastanawiać.
- Można zostawić w tym właśnie boksie.
- To on jest taki duży?
- Siedem na jedenaście.
- W porządku. Dobrze, niech tam stoją.
- Wziąć je z wypożyczalni?
- Lepiej rąbnąć.
- A wiesz co, policja ma również heinkele-f. Przyuważyłem jednego - w klubie sportowym. Może się nam przyda?
- Chyba za ciasny.
- Ale szybki. H
- Dobra, decyduj. Jak chcesz - bierz. -Uhm...
Wjechaliśmy w tunel pod prospektem Goeringa. Nie tylko chroniły go gniazda karabinów maszynowych przy wlocie, ale w samym tunelu stali również wartownicy. W płaskich membranowych pegazach przypominali nieziemskich agresorów. H
- Na tej stacji? - skinął głową Komandor na wjazd do podziemniaka.
- Po co? - zdziwiłem się. - Na Preczisteńskiej – tam mamy bez przesiadki.
- Tfu, niech to diabli - powiedział Komandor i naprawdę splunął przez okno. - Jakiś topograficzny idiotyzm: nie potrafię zapamiętać planu metra. Wszystko mogę, tylko nie to.
- Nie byłeś jeszcze w Monachium, tam dopiero... Całą przestrzeń od Preczisteńskiej Bramy do nabrzeża wypełniali ludzie. Stali plecami do nas i można było przeczytać, co jest wypisane na ich transparentach. Na całej szerokości Preczistenki też stali ludzie i spokojnie czekali, aż policja zamknie ruch i ich przepuści. Żółwim tempem pełzliśmy obok. Z prawej, obok chodnika, otoczony młodymi, jakoś dziwnie jednakowo ostrzyżonymi młodzianami, stał staruszek w czarnym garniturze; na lewej klapie jego marynarki błyszczał medal „Złotej Gwiazdy”. Komandor skręcił w Ostrożenkę, wcisnął się między zaparkowane wozy i ustąpił mi miejsce przy kierownicy.
- Pójdę posłuchać, co mówią - powiedział.
-Wal.
- Powodzenia.
- Miejmy nadzieję.
- Na razie.
Zrobił pięć kroków i zniknął. To szczególny talent: umiejętność błyskawicznego znikania i to nawet nie w tłumie - po prostu wśród ludzi na deptaku. A tu... Morze głów wolno rozpływało się po placu i biała smukła kapliczka, postawiona tu na pamiątkę po zbezczeszczonych świątyniach, wznosiła się z tego morza niczym samotna skała. Długo patrzyłem na to wszystko - aż do bólu głowy. Potem wykręciłem na jezdnię i włączywszy się do ruchu, pojechałem prosto. Było jasno, sucho, czysto, ale niewiadomo dlaczego musiałem walczyć z chęcią włączenia wycieraczek albo reflektorów.
7 czerwca. Około 22-ej
Ulica Goethego 17 m. 3
Świece wetknięte w butelki - świece i butelki najprzeróżniejszych kształtów i wymiarów, płonące kolorowym płomieniem - a na oknach czerwone jedwabne zasłony, a za oknem - na wprost - latarnia, i dlatego story dają purpurowe podświetlenie. Zapach wosku i perfum. I jeszcze czegoś, co pamiętam słabo i co przypomina nieco burdele Władyka. Legion butelek w barze, każdy sam sobie nalewa i pije. Proszę, poznajcie się, to jest Igor, inżynier z Syberii. O! Syberia! Jak pan tam żyje, przecież tam jest zimno? No i w zimnie sobie żyjemy. W żaden sposób nie mogę policzyć gości: wchodziło do salonu, wychodziło, stało na balkonie, obmacywało w korytarzu, dwuznacznie hałasowało w bibliotece... ze dwadzieścia pięć - trzydzieści osób? Jakoś tak... Jedyną rzeczą, co do której miałem pewność, było to, że towarzystwo jest mieszane: są tu i Niemcy, i Rosjanie, i Metysi, i albinotyczny Skandynaw, i Murzynka, i dwaj Arabowie, chyba, homki. Ktoś, co i rusz spadając z krzesła, czytał niezrozumiały poemat, w którym duch Hitlera polemizował z Belzebubem i udowadniał, że wtrącono go do piekła kompletnie niezasłużenie, na co Belzebub odpowiadał krótko: „Leck mich am Arsch!”, a ktoś inny prezentował rosyjski smętek, melancholicznie i na okrągło powtarzając na bałałajce jeden i ten sam wers: „Świeci księżyc, świeci jasny...”. Kompletna dekadencja-wiadomo, nie może być inaczej, skoro gospodyni wita gości w samych czarnych pończochach i kapeluszu z woalką. Arabeska. Niektórzy kurzyli trawkę - nie kryjąc się. Chyba, powtarzam - chyba, inni wąchali kokainę. Nie wszyscy, ale wielu. Pewnie dawali w żyłę w jakimś kącie - ciemnych kątów było tu aż nadto. Podczas przedstawiania koniecznie podawano zawód: aktor, malarz, wykładowca czegoś tam, student czegoś, literat, wydawca, dziennikarz... Dziennikarzowi przyjrzałem się uważnie. Wyglądało, że stara się wyglądać na bardziej pijanego, niż był naprawdę. Niewykluczone, że zbierał materiały do kroniki towarzyskiej... „na poły towarzyskiej”, dość śmieszne. Do mnie przyczepił się samotny rudy kot, ocierał się o nogi i miauczał. Murzynka, miała na sobie długi szlafrok z ciężkiego białego jedwabiu bez śladu zapięcia - poczęstowała mnie czarną marokańską cygaretką. Popaliliśmy sobie, pogaworzyliśmy o tym i o owym, a potem udaliśmy się do łazienki, żeby pogłębić znajomość. Ale w łazience tego typu działania szły już pełną parą, z mroku wyłaniały się pośladki i smagłe piersi, i nie dało się tam wklinować. W bibliotece za to co innego: tam odbywało się jakieś szamaństwo. Para, młodzieniec i dziewczyna, bardzo podobni z twarzy i ich wyrazu do siebie, odziani w fartuchy z grubej skóry i łańcuchów, stojąc plecami do siebie, wybijali rytm na fartuchach - dźwięk był suchy i wyraźny, rytm wyczerpujący, do tego dochodziły niezrozumiałe, wyśpiewywane na jednej nucie słowa, a głosy były jakieś nieludzkie. Ich nogi, jakby niezależne od ciał, niemal na przekór temu, co wybijały ręce i śpiewały głosy, błyskawicznie poruszały się w niesamowicie skomplikowanym tańcu... Nie wiem dlaczego, ale taniec i ten monotonny rytm oraz nieludzki zaśpiew, sięgały mi w duszę, aż ciarki przeszły po plecach. Coś miało się wydarzyć, za sekundę, coś koszmarnego i upajającego jednocześnie...Chodźmy, chodźmy stąd, pociągnęła mnie za rękę Murzynka, chodźmy, tu się zaraz zaczną dziać takie rzeczy... chcę to zobaczyć, powiedziałem, chodźmy, nie trzeba, nie trzeba na to patrzeć. Wolno wycofaliśmy się z biblioteki - już nas popychano z tyłu - minęliśmy łazienkę, z której pulsacyjnie wylatywało rozżarzone powietrze i po nie mającym końca korytarzu podeszliśmy do dwuskrzydłowych czarnych drzwi. Obejrzałem się: ściany korytarzy były przeźroczyste, za nimi widziałem salon, gdzie ogromny dziennikarz z wielkim kieliszkiem w dłoni patrzył na mnie i wyraźnie chciał coś powiedzieć, ale pogroziłem mu palcem i weszliśmy przez drzwi. Za nimi stało kwadratowe łóżko z czarną pościelą, po łóżku miotały się gołe tyłki, naliczyłem pięć i straciłem rachubę, a za łóżkiem stała ogromna, jeszcze większa od dziennikarza naga Krista w czarnym kapeluszu z woalką, wyciągając ręce przed siebie, a od jej palców ciągnęły się nici do koziołkujących na łożu. Skierowaliśmy się do następnych drzwi, za którymi znowu był salon, może jeszcze po jednym, zaproponowała moja Murzynka, zgodziłem się, przypaliliśmy sobie wzajemnie czarne cygaretki i wymieniliśmy się nimi na znak przyjaźni, zaś dziennikarz nie spuszczał z nas ciężkiego spojrzenia, wydawało się, że ma nie tylko ołowianego koloru oczy, ale z tegoż metalu są one wykonane, przed nami znowu były czarne, małe, zmuszające do kucania drzwi, a za nimi na czworaka kiwała się Krista, a z tyłu do niej przyczepił się kudłaty obłok, przypominający niedźwiedzia, a w poprzek naszej drogi leżała, jak bieługa na tacy, pocięta na równe plastry bujna blondynka, i musieliśmy ją omijać, plącząc się w fałdach czarnego pluszu, i wpełzliśmy przez białe drzwi, miniaturowe niczym mysia nora, i tam, w płynącej białej mgle, zrzuciliśmy z siebie wszystko, co było można i otrzymaliśmy, w końcu, to czego oczekiwaliśmy. Tonąłem, tonąłem, wpędzałem sam siebie w głębinę, ale coś mnie ciągle wywlekało na powierzchnię, wyciągało i wypychało, i nagle poczułem, że odrywam się od tego wszystkiego i szybuję bez najmniejszego oporu, bez góry i dołu, i nagle coś we mnie pękło, eksplodowało bezdźwięcznie, i już niczego więcej nie pamiętałem.
Ocknąłem się z powodu krótkich dusznych mdłości, czasem tak bywa podczas przechodzenia mojego serca z trybu szybkiego na wolny. W ustach miałem żółciową gorycz. Pod czaszką ganiały ciarki. Rozejrzałem się. Leżałem na dywanie, białym i kudłatym - udającym futro polarnego niedźwiedzia. Dywan zalewało mleczne światło płynące z przypominającej grzyb lampy: świecąca nóżka i ciemny kapelusz. Murzynka leżała na brzuchu, podciągnąwszy jedno kolano do piersi. Gibka to ona była niewiarygodnie. Za nią widniało łóżko, a z łóżka zwisała czyjaś owłosiona noga. Ciarki przeszły w bąbelki szampana, wlanego pod kopułę czerepu. Ach, to znaczy, że zdążyłem powąchać neutralizatora... to dobrze, nie będzie zdychawki... ale kiedy mi się to udało? Potem się zobaczy. Zebrałem ubranie z podłogi i zacząłem nakładać na siebie, rozglądając się dookoła. Pokój był niewielki: łoże i telewizor z przystawką BBG, obok sterta trzydziestu może kaset. Sądząc po czarnych metkach - same pornidła. Widok z okna - akurat na ambasadę, jeśli ktoś chce obserwować, nie znajdzie lepszego... Chociaż, komu to potrzebne, taka obserwacja konsulatu? Jak już, to przynajmniej ambasadę. Łańcuszek policjantów stał nieruchomo. Latarnie na terenie konsulatu były wygaszone, a w budynku światło paliło się tylko w wychodzących na schody oknach. Pojemnik z neutralizatorem leżał w wewnętrznej kieszeni. Dobra, tylko kiedy zdążyłem go zażyć? Nieważne. Na łóżku uniosła się rozczochrana głowa i zaraz opadła. I zaczęły się charakterystyczne ruchy. Do wyboru miałem drzwi białe i czerwone. Wyszedłem przez białe.
Pewnie podświadomie oczekiwałem, że zobaczę cos niesamowitego, ponieważ zdziwiła mnie prostota widoku: na łóżku, po przekątnej leżała Krista, obok łóżka, niezręcznie włożywszy ręce pod brzuch - bardzo wysoki chłopak. I tyle. Dotknąłem ramienia Kristy. Burknęła coś niezadowolona i odwróciła się na drugi bok. Nie miała na lewej łopatce znamienia. Nie było też blizny, nawet śladu blizny, która nieuchronnie musiałaby zostać po każdej operacji plastycznej. Szczególnie, kiedy usuwa się płat skóry wielkości połowy dłoni. Pewnie oczekiwałem tego podświadomie . I to już od rana. Dobrze. To i tak lepszy rodzaj błędu niż, że tak powiem, w drugą stronę. Dobrze...
W salonie dym można było ciąć siekierą. Hałas panował taki, że nie dało się odróżnić ani słowa, ktoś piszczał, wszyscy zaciekle gestykulowali. Nagle zamilkli, znieruchomieli, a potem zaczęli się cofać i nagle utworzył się żywy korytarz, na jednym końcu którego stałem ja, a na drugim ta dziewczyna, co szamaniła w bibliotece. Chłopaka też widziałem: stał pod ścianą w takiej pozie, jakby został do niej przygwożdżony za żuchwę. Dziewczyna szła ku mnie na oślep: oczy jej się zapadły, widać było tylko białka. Musiała mieć rozciętą głowę, włosy na czole sklejone były krwią, krew spływała na twarz, kapała też z podbródka; wysunięte przed siebie dłonie umazane miała posoką. O krok ode mnie zatrzymała się, chwilę stała nieruchomo, potem opadła na kolana i, zasłoniwszy twarz dłońmi, pokłoniła mi się. Kiedy wyprostowała się i odjęła dłonie od twarzy, trzymała w nich czarny turański nóż. Weź, weź rozległy się dookoła przestraszone szepty. Nikt na mnie nie patrzył, wszyscy patrzyli w dół, na nią, chłonąc każdy jej ruch, każdy odcień ruchu. Nóż był zaskakująco ciężki, omal go nie wypuściłem z rąk. Dziewczyna poderwała się z kolan, jakby frunęła, i nieuchwytnym ruchem zrzuciła łańcuchy z ramion. Górna część fartucha z brzękiem poleciała w dół. Dziewczyna przyłożyła zakrwawiony palec do obojczyka. Tnij, tnij, zaszeptali wszyscy. Ostrożnie uniosłem rękę i koniuszkiem noża dotknąłem jej skóry tam, gdzie wskazywał palec. Wrażenie było takie, jakbym dotknął szkła. Z uśmiechem szaleńca dziewczyna zaczęła się pochylać, chciałem cofnąć rękę, ale nie mogłem: jakiś skurcz skuł mi mięśnie. Dziewczyna już po prostu leżała na nożu; w końcu, żeby zachować równowagę, musiałem zrobić krok do przodu i, końcem noża naciskając na jej gardło, przywrócić jej pionowe położenie. Wtedy, ciągle z tym szalonym uśmiechem na twarzy, poprowadziła palec w dół, a moja ręka, powtarzając ruch jej palca, zaczęła również się opuszczać, zgrzytając stalą noża po zeszkliwionej skórze. Jej pierś poddawała się miękko, ale na ciele nie zostawał najmniejszy ślad po ostrzu. Palec ominął punkt serca i nagle jej uśmiech się zmienił - jeszcze nie zrozumiałem jak - palec zaczął się przesuwać szybciej, kierując do biodra, nóż posuwał się za nim - i dźwięk metalu przesuwającego się po szkle nagle zniknął, a koniuszek noża zaczął się zagłębiać w ciało! Nadludzkim wysiłkiem woli udało mi się rozewrzeć palce - nóż brzęknął i potoczył się po podłodze. Wszechobecne „A-ach!” - dziewczyna zamknęła oczy, coś ze sobą zrobiła, jej twarz stała się normalna, drgnęły wargi, a kiedy otworzyła oczy, było w nich przerażenie i niewyobrażalny żal. Biedny ty mój, szepnęła i nagle runęła do przodu, ledwo udało mi się ją złapać - i nagle przechwyciłem spojrzenie chłopaka. Ciągle stał wduszony w ścianę - tyle że teraz plecami. Miał spojrzenie człowieka, który zobaczył koniec świata.
8 czerwca. Godzina 2.55 w nocy
Autostrada Dmitrowska. 400 metrów przed przejazdem przez linię Sankt Petersburskiej kolei żelaznej
- Paskudnie - powiedział po chwili. - Płacimy. Tak, płacimy. Płacimy dobrze. Czasem za dobrze. Za informacje. I ludzie, w sumie, wiedzą, na co się godzą. Ale mimo to - paskudnie...
- Wiele może się zdarzyć - powiedziałem. - Upadł, złamał nogę...
- Wiesz co - powiedział - kiedy coś takiego zdarzyło się po raz pierwszy, też miałem nadzieję. Ale za piątym razem...
- Kto jeszcze wiedział?
- Nikt.
- No to?
- Śledzili. Paśli nas. Raczej bym wykluczył gepo. Chociaż... nie wiem. Ale to już piąty taki przypadek. Ktoś nas pasie.
- Walera - powiedziałem - no to może mi teraz wszystko opowiesz, tak bez dowodów?
- Jaki to ma sens?
- No, powiedzmy, że to ma sens.
- To nic nie da - bez dokumentów. Bez dowodów.
- Ale przecież wiesz, że dowody są.
- Były. Nie są, a były.
- Są. Jak nie te, to inne. A kiedy się tym zajmą zawodowcy...
- Ja też mam kontakty w gepo. Ale do nich bez przynajmniej pośrednich dowodów nie ma się co pchać - machnął ręką.
- Niemcy zawsze lubili porządek w pracy.
- Dobra. Więc tak: niespodziewanie i bez widocznych powodów gwałtownie zwiększyły się japońskie inwestycje w Indiach. Na dodatek forsa poszła w dziedziny, nie przynoszące w tej chwili istotnego dochodu. I bez specjalnych perspektyw w najbliższej przyszłości. Nie będę się wdawał w szczegóły, to w końcu nie takie znów ważne. Japończycy wkładają wielkie pieniądze - dziesiątki miliardów złotych marek - przy tym przez podstawione osoby - w te działy, z których zysków nie można spodziewać się w żadnym wypadku, poza jednym: kiedy to kontrola nad Indiami przejdzie w ręce Japonii. Całkowita i nieograniczona kontrola. Ale skąd się bierze ta ich pewność? Zaczęliśmy kombinować. Wychodzi coś takiego: przypuśćmy, że Rosja wychodzi z Reichu i to trzaskając drzwiami. W tym momencie wszystkie turańskie emiraty i sułtanaty odcinają się od Reichu, ale - Bóg z nimi. Najważniejsze, że odcinają się Turańska i Tianszańska grupy armii. Trudno będzie zaopatrywać je przez Iran, praktycznie jest to niemożliwe. I teraz wynik: Indie można wziąć gołymi rękami, ponieważ nie ma czym ich bronić. Chyba że przy pomocy floty... I oto Japończycy sięgają nosem w naftowe pola Iranu... Czujesz? To jest gorsze niż waleriana dla kota. Do takiego czegoś doszliśmy. Zaczęliśmy się rozglądać. I znaleźliśmy. Jest taka firma „Eifer”, mieszany syberyjsko-rosyjsko-egipski kapitał, w ubiegłym roku okazała zainteresowanie jakuckimi diamentami, ale nie udało im się, nieważne... Okazało się jednak, że oni regularnie przelewają bardzo znaczne sumy, do miliona marek miesięcznie, na konto „Frontu Patriotycznego”, „Jedności” i „Muromca”[3]. I jednocześnie są też jednym z kanałów przepompowywania japońskich pieniędzy do Indii...
Gwizdnąłem. W ogólnych zarysach coś takiego było przewidywane, „zanosiło się na ujawnienie”, jak mawiał Tarantula... Ale jednak - ciekawe.
- To ciekawe - powiedziałem. - Firma „Eifer”. Zapamiętamy.
Nagle to wszystko zaczęło mnie nudzić. Przekręcić wyłącznik-pstryk... i nagle wszystko zalewa mętna nuda. Zdarza się... a w ostatnich miesiącach - coraz częściej.
- Ale mimo wszystko, po coś mnie tu ściągnął?- zapytałem.
Nie wolno pozwolić, by nuda zapanowała nad człowiekiem, trzeba ją tłuc, czym się da...
- Muszę mieć świadka. Prócz tego, ciągle mnie nie opuszcza przekonanie, że wcale nie jesteś inżynierem.
- Ciekawe.
- Nie, po prostu widziałem, jak oddychałeś czymś z pojemnika.
- Miewam ciężkie kacory. Zresztą, w jakiś tam sposób masz rację. Jestem inżynierem, ale z pododdziału „Tajmyr”.
- O! A ja sądziłem, że już dawno was rozwiązali.
- A po co mieliby nas rozwiązywać, jeszcze możemy przynieść sporo pożytku.
- Raczej nie pożytku, a korzyści. Pośmialiśmy się. Pododdział „Tajmyr”, utworzony na początku lat pięćdziesiątych, zajmował się przemycaniem wyrobów, technologii i innych tajemnic. Teraz jest to synekura dla czekających na emeryturę fisz z wywiadu i MSZ-tu.
- Poza tym, jesteś Sybirakiem - ciągnął Walera - a to oznacza, że patriotom nie sprzyjasz z definicji.
-Czyli?
- No, raczej niewielu Sybiraków chce, by ich kraj znowu stał się rosyjską kolonią.
- No tak... Chyba, rzeczywiście, nie spotkałem takiego. Ale, jak wiesz, partia azjatycka ma u nas znaczne wpływy.
- To inna sprawa.
- Inna... Od dawna znasz Kristę?
- Chyba z dziesięć lat. Dlaczego pytasz?
- Może mi będzie potrzebny człowiek władający arabskim. Chciałem z nią porozmawiać, ale - sam widziałeś.
- Coś ci powiem. Język zna wspaniale, ale za dużo pije i lubi łóżkowe przygody. Jeśli to ci nie przeszkadza...
- Przeszkadza. A znasz kogoś innego, władającego arabskim?
- Chyba nie. Ale Krista powinna znać. Porozmawiaj z nią.
- Porozmawiam... To co? Jest w pół do czwartej. Jedziemy?
- Tak. Trzeba jechać.
- Ty w jakim kierunku?
- Na plac Trubny.
- Tam mieszkasz?
-Nie, tam jest redakcja. Muszę jeszcze popracować.
Uruchomiłem silnik, przegazowałem go, potem obejrzałem się, odruchowo, przed włączeniem się do ruchu. Gdybym zwlekał jeszcze sekundę, to na tym by się wszystko skończyło.
- Wyskakuj!!! - ryknąłem, wylatując z wozu.
Ciągnik elephant może wydusić z siebie sto czterdzieści, tyle - jak sądzę - walił. Nasz sonnabend został zgnieciony jak pusta puszka i sam już nie wiem, czym zostałem ogłuszony: hukiem zderzenia czy falą uderzeniową, a może była to po prostu reakcja psychiczna - ale ocknąłem się dopiero wtedy, gdy elephant zawrócił, waląc na mnie z potwornym rykiem silnika. Stałem jak słup na osi jezdni i tępo wpatrywałem się, jak szybko powiększa się w moich oczach, a w duszy było mi lekko i spokojnie, tak jak wcześniej bywało chyba tylko w siemionowskiej piwniczce. Ciągnik był ode mnie o włos, gdy w końcu wykonałem zwód w prawo, a potem skoczyłem w lewo. Najzwyklejszy odruch, tak zostałem wytrenowany. Elephant przeleciał obok i więcej już nie wracał - rozpłynął się w mroku, niczym widmo.
- Walera!
Wylazł z rowu - jeszcze jedno widmo. Ledwie go widziałem. Przed oczami rozpływały się fioletowe kręgi - częściowo wywołane napięciem, częściowo - reflektorami elephanta. I w tym momencie zapalił się nasz sonnabend- od razu cały.
- Masz niezły refleks - powiedziałem.
Burknął coś w odpowiedzi. Nawet w tym czerwono-dymnym świetle widać było, że Walera jest bledszy od kostuchy. Po chwili oklapł i usiadł na asfalcie.
- Uderzyłeś się?
-Łbem... tutaj...
Na czubku głowy miał guza jak marzenie.
- Nic się nie stało - sapnął w końcu, kiedy skończyłem oglądać jego czaszkę. -To nic, przejdzie. Gorzej bywało.
- Czyli nie zabili twojego agenta - powiedziałem.
- Nie zabili. Tyle że nie wiem, czy to dla niego lepsze.
- Kim on jest? Jak się nazywa i jak wygląda? Mów szybko, bo policja już jedzie.
- Angelika Papst. Trzydzieści lat, niewysoka, pulchna, okulary z grubymi szkłami, bardzo mały nos. Specjalista od podatków, w owej „Eifer”...
- Rozumiem.
Jednocześnie cztery wozy - po dwa z każdej strony - podjechały do nas i wyhamowały z piskiem opon, chłopcy w czarnych skórach wyskoczyli z gaśnicami... Nie ma tam nikogo - zawołałem po niemiecku. Wszyscy żywi! Dopiero teraz nadeszła reakcja, zadrżały kolana, zaszumiało w głowie... Wszystko dookoła widziałem wyraźnie i kontrastowo, ale odbierałem to na poły świadomie, a pytania, zadawane mi przez policyjnego leutnanta, rozumiałem nie od razu. Tak, staliśmy tu, na poboczu: podczas jazdy otworzył się nam bagażnik, więc zatrzymaliśmy się, żeby zamknąć, zamknęliśmy i właśnie mieliśmy wsiadać, jak zobaczyliśmy... nie, jeszcze nie ruszyliśmy, nie... tu. Rozbite szkła i plamy oleju. Potem ciągnik zawrócił i usiłował najechać na mnie, ale zdążyłem uskoczyć... nie, nie mylę się, walił prosto na mnie, nie zwalniając... nie wiem. Nie zauważyłem. Też nie wiem. Nie, nie mam żadnych podejrzeń...
8 czerwca. Baza. Około 9-ej
Żywce zostały ułożone w domku zajmowanym przez Panina i Kuczerenkę. Cała operacja odbyła się gładko, jeśli nie brać pod uwagę tego, że dumna Saszeńka obeszła się mimo wszystko bez „loży” i Krupicynowie nie mieli już nic do roboty, jak tylko przenieść oszołomionych Gruzinów do innego domku. I tu sobie leżeli rzędem na zsuniętych łóżkach i spali - wąsate dzieciska. Sasza podała im abrutynę, cholernie mocny psychomimetyk. W małych dawkach rozładowuje podkorowo, dlatego kiedyś często używano go do przyspieszania adaptacji, w większych dawkach - paraliżuje wolę, kompletnie odłącza płaty czołowe. Często osiągnięty efekt jest nieodwracalny...
- Budźcie się - powiedziałem niezbyt głośno. Jednocześnie otworzyli oczy. Abrutyna w naszym slangu to jarzyna”. Zrób z niego jarzynę”. Już się robi, szefie.
- Siadajcie.
Usiedli. Uśmiechali się do mnie. Szczere uśmiechy dzieci, które jeszcze nie wiedzą, że świat wcale nie jest taki dobry. Podałem jednemu z nich notes, pisak, poleciłem:
- Pisz po rosyjsku: „Buria mgloju niebo krojet wichri snieżnyjekrutia...”- podyktowałem mu dwie zwrotki wiersza Puszkina. - Przekaż notes sąsiadowi. - Uśmiech - zadowolony, że sprawił mi przyjemność. Sąsiad też się uśmiecha - dopiero gotów sprawić mi przyjemność. Buria mgłoju niego krojet. Przekaż... Uśmiechy...
„Buria mgłoju... „Daj mi notes i pisak. Fala uśmiechów. Dobra, co my tu mamy... Z poprawką na jarzynę”... ten.
- Ten - powiedziałem do Panina.
- Jak masz na imię?
- Na imię mam Tengiz - lekki gruziński akcent.
- A nazwisko?
- Moje nazwisko - Guramiszwili.
- Dobrze, Tengizie. Ja mam na imię Siergiej. Jestem twoim najlepszym przyjacielem. Powinieneś robić wszystko, co ci powiem, Zapamiętaj mnie. A teraz odpoczywaj.
- Wszyscy odpoczywajcie - poleciłem. Położyli się i zamknęli oczy.
Wyszliśmy na przeszkloną werandę. Drzwi do pokoju Krupicynych były uchylone. Pod prysznicem obficie lała się woda.
-Bardzo łatwo się podporządkowuje, miękki, posłuszny - powiedziałem. - Niezła reakcja mięśniowa. Wspaniała pamięć. Łatwo przyswaja. Pewnie w szkole same piątki. Co oni tam robili?
- Nie wiem - powiedział Panin. - A czy to ważne? Wzruszyłem ramionami.
- No to może obejdziemy się bez drutu? - zaproponował Panin. - Skoro tak łatwo się podporządkowuje...
- Nie warto ryzykować - powiedziałem.
Panin pewnie chciał polemizować, w każdym razie nabrał powietrza. Miał trochę argumentów: wprowadzenie drutu ręcznie było co najmniej równie ryzykowne, co operacja bez drutu, czyli - jednakowo ryzykowaliśmy zmarnowanie materiału. Natomiast podporządkowanie przy pomocy abrutyny dawało wyniki niewiele gorsze niż drut. Jednakże w naszej aktualnej sytuacji lepiej było zniszczyć bez pożytku dziesięć żywczyków, niż spudłować w decydującej chwili. A poza tym, Panin pewnie przypomniał sobie „Samsona” i postanowił nie dyskutować z takim gównem jak ja. Ja bym na jego miejscu też tak postąpił.
Woda pod prysznicem przestała się lać, drzwi otworzyły się, pojawili się Dima i Waleczka, mokrzy i bardzo zadowoleni. Pomachali nam łapkami i pobiegli się wycierać.
- A gdzie Sierioga? - zapytałem Panina.
- Z Komandorem.
- Nie pojawiali się jeszcze?
- Nie, i nie dzwonili. Zresztą, nie umawialiśmy się... Ba! Właśnie idą.
Od strony rzeki szli, niemal biegli, podając sobie w biegu piłkę - nie, jakiś tobołek - Komandor i Sierioga Krupicyn. Za nimi szedł Giera.
- Będziesz długo żył - powiedziałem do Sieriogi, kiedy zbliżyli się.
- Gadaliście o mnie?
- Gadaliśmy. To jak? W porządku?
- Tak, wozy gotowe, zostało nam tylko karuzele i syreny przyłatać.
- To mamy w bagażu.
- Wiem.
- Słuchaj, Sierioga. Czy to ty skombinowałeś sonnabend?
- Tak. A co?
- Załatwiłem go na cacy. Już jest na złomowisku.
- No to z ciebie, Panie, wielki kozak! - Sierioga popatrzył na mnie z uznaniem. - Nie wiem, czy w takim tempie nadążę...
-Trzymaj - podałem mu kopię policyjnego protokołu o wydarzeniu nie z winy kierowcy. - Niech załatwią kasację i dadzą coś na wymianę.
- Dobra - powiedział Sierioga. - Pójdę się tylko przebrać.
W drzwiach przytulił się do wychodzącej Wałeczki, a ta zachichotała i natychmiast rzuciła mi się na szyję.
- Jak ci się podobają, Panie, nasi chłoptysie? - zapytała, mrużąc oczy. - Może powiesz, że żal ci buziaka za takich zuchów, Panie?
- Dla ciebie nic mi nie żal... nigdy... i nic... o-o-o... - Zademonstrowałem ostatnie westchnienie. Waleczka już była na odlocie, oczy miała pijane. - Dobra, koniec, idziemy spać - poleciłem. - Przed obiadem żebyś się nie odważyła budzić. Będzie mi potrzebna twoja snajperska precyzja. Rozumiesz?
- Będziemy wstawiali druty?
- To też...
- Rozumiem, rozumiem. Już jestem grzeczniutka. Taka - spuściła oczka, złożyła rączki na brzuszku i zaczęła czubkiem buta dłubać w podłodze.
- Taka mi się podobasz. Biegnij spać.
Z domku naprzeciwko wyszedł Komandor, rozejrzał się-jakby rozkoszując krajobrazem. Zobaczył Waleczkę, wyszedł jej na spotkanie. Zapytał o coś, skinął głową, niespiesznie szedł dalej.
- Jaki mamy obiekt? - zapytał rzeczowo Panin.
- Jak powi-jem ne uwerzysz, kochani-y... - powiedziałem, parodiując gruziński akcent. Wyjąłem z kieszeni plik pocztówek z widokami Moskwy, wyjąłem potrzebną, podałem mu.
- Ja pierdzielę... - gwizdnął Panin. - Gramy dużymi stawkami...
- Dużymi - zgodziłem się.
Wszedł Komandor. Świeżuteńki jak majowa róża. Nie mam pojęcia, jakich trzeba użyć środków, żeby choć trochę zmiętolić mu pysk. Nawet nieogolony wygląda elegancko jak muszkieter na balu.
- Oglądaliście telewizję? - zapytał od progu. - Szkoda. Ciekawe rzeczy się dzieją dookoła. Pogrom w redakcji pisma „SadowojeKolco”. Sześcioro zabitych. Potem - strzelanina z patrolem, ranni dwaj żołnierze. I co wy na to?
- Nazwiska zabitych podali?
- Nie, a dlaczego pytasz?
- Musimy się jakoś tego dowiedzieć. Walery Kononychin, komentator.
- Już teraz?
- Jakby się dało? Kiedy to się stało?
- O szóstej trzydzieści. Obiecali szczegóły w wydaniu południowym.
- Wolałbym wcześniej... Masz dziesięciokopiejówkę?
- Ja mam - odezwał się Panin.
Wykręciłem numer Kristy. Odczekałem tuzin sygnałów, zanim podniosła słuchawkę.
-Tak?
- Dzień dobry, Kristo. To ja, Igor.
- Ty? A ja byłam pewna, że jesteś jeszcze tutaj. A to historia, kto w takim razie śpi z Annie?
- Nie mam pojęcia.
- Poczekaj, sprawdzę...
- Na rany Boga, Krista! Niech śpią. Zobacz lepiej, czy nie ma gdzieś pod stołem Walerego, z gazety.
- Nie, on wyszedł w nocy, na pewno.
- A jak mogę go znaleźć?
- Zadzwoń do redakcji, on stamtąd niemal nie wychodzi.
- Dobra, ale chyba źle zapisałem numer...
- Tak? Wiesz co, nie chce mi się szukać książki, a w pamięci telefonu mam jego numer - umówmy się tak, że ja do niego zadzwonię i powiem, co trzeba. Ale co?
- Mieliśmy się spotkać dzisiaj, niech poda czas i miejsce.
- Rozumiem. Zadzwoń do mnie za jakieś dziesięć minut.
- Dziękuję.
- Nie ma za co. Szkoda, żeś tak wcześnie uciekł...
Rozłączyłem się i z bezpłatnego numeru zadzwoniłem na policję. Przestawiłem się, podałem okoliczności. Tak, tak, powiedział miły kobiecy głosik, niestety, nie ma jeszcze żadnych wyników, nad tą sprawą pracuje brygada kripo, śledczy chciałby porozmawiać z panem, proszę do niego zadzwonić, numer taki, a taki...
Dobra. Mamy, że tak powiem, odpowiedź. Teraz kripo...
Słuchawkę podniesiono w połowie sygnału.
- Śledczy Siefert, słucham - głos dźwięczny, wyrazisty.
- Inżynier Walinecki. W sprawie, jak rozumiem...
- Tak. Nie przez telefon. Spotkajmy się i porozmawiajmy.
- Zgoda. Gdzie?
- Ten komisariat, gdzie pan był w nocy, może być?
- Oczywiście.
- No to tam, powiedzmy, o jedenastej.
-Dobrze.
Odłożyłem słuchawkę, zerknąłem na zegarek. Za pięć minut mam zadzwonić do Kristy...
- No to co się wydarzyło, Panie? - zapytał Komandor. Zacząłem opowiadać.
8 czerwca. Godzina 14.30
Komandor łagodnie skręcił w Wielką Łubiankę, zwolnił, zbliżył się do chodnika; ja, ustaliwszy w środku wizjera czarny prostokąt bramy, zbliżyłem ją zoomem - brama skoczyła mi na spotkanie, jakby chciała mnie wchłonąć... Nie, dziękuję bardzo, postaram się nie. Opuściłem kamerę. Jeszcze raz? - zapytał, patrząc przed siebie Komandor. Do trzech razy sztuka. Jechaliśmy jak w wąwozie. Nie, wystarczy, powiedziałem. Przystopuj. Zatrzymał. Dymaj do domu, dostrajaj aparaturę, przygotuj się. Ja się poszwendam tu trochę.
- Dobra - powiedział Komandor.
Coś mu nie pasowało.
Stałem chwilę, patrząc na oddalający się samochód opel sonnabend, kolor weißnacht, numer 104299M... Obok mnie przejechało dobre piętnaście wozów - wszystkie obce. Tak więc ogon nam się zwidział. Zresztą, tego to do końca nigdy nie można być pewnym, jak powiadają ludzie: nauka nie takie cuda serwuje. Dobra, na razie zapomnijmy o tym...
Wróciłem na plac, przeszedłem przez szereg straganów z zabawkami, słodyczami i balonikami - wrzeszczały dzieci i ich rodzice - i zszedłem do długiego jak rurociąg przejścia podziemnego, doszedłem nie oglądając się do schodów i zjechałem na drugi poziom, gdzie znajdował się laden „Kram myśliwski”. Było tu jasno i mnóstwo luster. Łaziłem między ladami, wykpiłem się żartem od przesadnie namolnej sprzedawczyni kapeluszy, pogrzebałem w obuwiu i już niemal przy wyjściu nieoczekiwanie obkupiłem się. Kurtka była z jakiegoś miękkiego syntetyku: „seidenleder”, jedwabista-skóra” stało na metce, ciemnoszara, z eklerami, z mnóstwem kieszeni, obszerna i luźna. Pod taką kurtką można ukryć nie tylko pistolet maszynowy, ale cały jegierski „garb”. Nieopodal „zielonego” wyjścia z ladenu znajdowała się winda, z której rzadko korzystano: kursowała, pomijając powierzchnię, do centralnego holu - na czwarte piętro-„wieży”, rzeczowego budynku, rzeczywiście przypominającego szachową wieżę. Byłem w kabinie sam. Z czwartego piętra na drugie zszedłem po schodach. Tu, na drugim, wynajmowało pomieszczenie biuro detektywistyczne „Feliks”. Z „Feliksem” na gruncie szpiegostwa przemysłowego związał się kiedyś pododdział „Tajmyr”, udając właśnie tę instytucję kupowaliśmy czasem od nich jakieś dane. Miałem szczęście: sam Feliks był w biurze, a jego pomocnik Dawydow i babcia Katia, sekretarka, byli nieobecni.
- Cześć - powiedział Feliks, wskazując mi fotel dla gości i zerkając, czy przypadkiem ekran rauhera nie wchodzi w pole mojego widzenia; nie wchodził. - Co nowego? Opowiadaj. Pachnie zjednoczeniem, jak uważasz? Czy nie?
- Ciągle łysiejesz? - powiedziałem.
- Przywiozłem ci złoty korzeń, proszę.
-Wyjąłem z torby butelkę.
- Wcieraj na noc. Chociaż znawcy twierdzą, że można i wewnętrznie, efekt taki sam, a leczenie przyjemniejsze.
- Och, dziękuję - rozłożył ręce Feliks. - Nie sądziłem, że zapamiętasz.
- Ja mam taką pracę, że wszystko noszę w pamięci.
- Rozumiem. Co cię sprowadza?
- Duża sprawa, Feliksie. Znasz firmę „Eifer”?
- N-no... W ogólnych zarysach - tak.
- Potrzebuję wszystkiego, co nie jest jawne. Przez nich przechodzą aktualnie miliardy marek. Skąd i dokąd. To raz. Dwa: przynajmniej przybliżony wykaz kompanii, inwestujących w Indiach. Dasz radę?
- Na kiedy?
- Jeśli od ręki - byłoby wspaniale. Tak więc...
- Ze trzy dni będę potrzebował. - Feliks podrapał się po czubku głowy. -To wszystko?
- Nie, stary, na pewno nie. To połowa. Słuchaj dalej: dziś w nocy ktoś usiłował mnie zabić. Na Autostradzie Dmitrowskiej, jakieś czterysta metrów od przejazdu przez kolej pieterską. Ciągnik siodłowy elephant walnął od tyłu w mój osobowy. Zdążyliśmy wyskoczyć. Byłem z Walerym Kononychinem...
- Który dziś został?
- Właśnie, Feliksie. Sądzę, że to byli ci sami ludzie.
- I co chcesz wiedzieć?
- Chodzi o to, że czekaliśmy tam na jego człowieka. Człowiek nie przyszedł, a po dwudziestu minutach pojawiła się ta ciężarówka...
- Ciągnik.
- Ciągnik. Powiedzmy, że człowiek wyłuszczył wszystko, co wiedział od razu, w pierwszej minucie. Ale i tak trzeba się zorientować, zdecydować, zdobyć gdzieś ciągnik...
- Rozumiem - powiedział Feliks. - Skąd nadjechał ciągnik? Od strony centrum?
- Tak. Zawrócił i zwiał też w tamtym kierunku.
- Aha... A skąd miał pojawić się ów człowiek?
- Nie wiem.
- A kto to jest?
- Też nie wiem. Miał przynieść pewne dokumenty.
- Kapuję, że nie kanapki... Dobra, posiedź sobie, poczytaj prasę, spróbuję coś wyjaśnić.
Odruchowo wykonałem polecenie - wziąłem do ręki czasopisma i wyłączyłem się. Mądry, doświadczony organizm nie marnował okazji do krótkiej drzemki. Czasem podczas takich „sennych wyżerów” - wyżerami nazywamy brykieciki koncentratu żywnościowego, wielkości irysa, w smaku przypominające orzechowe wytłoczyny, zeżre człowiek dwa takie irysy, popije wodą i syty - tak więc czasem udaje mi się zobaczyć cały film, lepszy od „Przeminęło z wiatrem” czy „Brzegów Nowej Nadziei”. Ale tym razem przyśniło mi się tylko, że upadłem - pyskiem o asfalt. Drgnąłem i obudziłem się. Feliks patrzył na mnie. Oczy miał jak sowa.
- Właśnie myślałem, budzić cię czy nie - powiedział.
- Możesz nie budzić.
- Więc słuchaj. Jeśli uwzględnimy wszystkie możliwe straty czasu i jeśli nie będziemy uważali, że ciągnik stał z pracującym silnikiem i kierowcą w kabinie, to jedynym miejscem, z którego mógł wyjechać jest garaż Skwarygina w Chutorze Butyrskim. Zaznaczyłem go na planie. Wszystkie inne warianty byłyby nadmiernie naciągane. Chociaż... nie mówię, że nie są w zasadzie możliwe. Ale firma Skwarygina cieszy się bardzo niedobrą opinią. Wiadomo, na przykład, że pomagają pozbyć się ciał. Oto, jeśli chcesz, ich dossier. - Podał mi kasetę. - Tylko oddaj mi potem, nie robiłem kopii.
- Zwrócę. Dziękuję, Feliksie. Wstałem, wyjąłem kopertę z pieniędzmi.
- Tu jest piątka. Zaliczka. I - niech to zostanie między nami, dobrze? - firma zapłaci za każdy twój rachunek. Każdy. Możesz się nie krępować.
- Dziękuję, że mi powiedziałeś. Gdzie można cię znaleźć?
- Manele leżą w bazie turystycznej „Ośrodek Tuszyno”.
- Dobra. No to zgłoś się sam.
- I jeszcze jedno, Feliksie, na wszelki wypadek... Gdybym nie przyszedł sam i nie przyszedł nikt z moim hasłem - pamiętasz je? - to przekaż całość danych, jakie zdobędziesz, do naszego konsulatu - do rąk własnych attache sił powietrznych. Nie będzie to, pewnie, łatwe...
- Raczej nie będę miał ochoty na takie ruchy. Ja gram według reguł, a reguły mówią, że ja zdobywam informację, a dalsze jej wykorzystanie - nie moja sprawa. A ty chcesz, żebym ja te reguły złamał...
-Za dodatkowym wynagrodzeniem, Feliksie. Możesz zabezpieczyć dobrobyt sobie, dzieciom i wnukom. Pomyśl.
-Pomyślę. Dobrze. Ale nie obiecuję. Rozumiesz mnie?
8 czerwca. Godzina 17.00
Baza Turystyczna „Ośrodek Tuszyno”
Waleczka siedziała na podłodze w kącie, zwiędła jak szmaciana laleczka, patrzyła gdzieś obok nas. Panin nalał jej szklankę mleka. Piła chciwie, mleko rozlało się jej po brodzie. Jeszcze? Skinęła potakująco. Panin nalał znowu. O-o-o, jęknęła w końcu Waleczka, lże-e-ej jakoś...
- Możemy popracować? - zapytałem.
- Do oporu - skinęła głową - będę stąd patrzyła.
- No to patrz i uważaj.
- A po co te groźby? - obruszyła się Waleczka.
- Precyzji to by mi aptekarz pozazdrościł.
- Żartuję sobie.
- Żartuj sobie, żartuj... Zaraz zobaczymy, kto się będzie śmiał ostatni.
Gruzin Tengiz siedział na krześle, wyprostowany, ze złożonymi na kolanach rękami. Miał wąskie przeguby, szczupłe palce - ręce człowieka, który widział łopatę tylko na filmie. Po twarzy błąkał się nieokreślony uśmiech, oczy patrzyły jasno, tylko lewe było zaczerwienione, jakby wpadł mu doń jakiś paproch, a z zewnętrznego kącika do skroni prowadził cienki, nieco grubszy od włosa czarny drucik; na skroni drucik krył się pod kwadracikiem leukoplastu. Spod plastra wychodził przewód nieco grubszy, Waleczka przyszyła go do skóry obok ucha, a dalej prowadził do pulpitu trzymanego przeze mnie w ręku. Zwlekałem - nie wiem dlaczego. Gdzieś się poszkapiliśmy? Raczej nie. Wszystko przemyśleliśmy już w domu. Wszystko...
- Walimy - powiedziałem do Panina.
Panin włączył BBG. Na ekranie pojawiła się droga prowadząca od kompleksu turystycznego. Wjazd na Autostradę Wołokołamską... szosa, przejazd, most za przejazdem, zaczyna się Szczukino: białe domy ułożone tarasowo, ładny widok, szczególnie z daleka... kompleks „Zeitalter”... początek Piterskiej, pierwsze wojskowe posterunki, czołgi na poboczach... lotnisko im. Tupolewa, startuje śmigłowiec, flagi, ogromne jak boiska piłkarskie... czołgi na pasmach trawy, żołnierze leżący na trawie... „Sportwelt”... zaczyna się ulica Twerska, szlabany podniesione, gniazda karabinów maszynowych, panzerwageny... Puszkinska, zjeżdżamy do tunelu, w prawo, w prawo, w prawo - wyjeżdżamy na Strastnyj, dalej, dalej - Pietrowski, do Nieglinnej, po Nieglinnej do Ochotnowo Riada, w lewo - i oto jest, gepo, czarny słup ślepej lustrzanej fasady, mijamy „Świat Dziecka”, walimy po Wielkiej Łubiance, oto jest, brama - w bramę! Póki to wszystko przelatywało przez ekran, nieznacznie wzmocniłem i w chwili, kiedy brama skoczyła na nas, dałem maksimum. Chłopak wydał z siebie gardłowy dźwięk, na twarzy wystąpiły czerwone plamy, usta otworzyły się, oczy patrzyły w siebie. Jeszcze, jeszcze, zachłystując się szeptał. Nieziemska rozkosz. Oczywiście, jeszcze. I nie raz. Na ekranie znowu pojawiła się droga, prowadząca z ośrodka turystycznego, znowu wjechaliśmy na szosę - wszystko się powtórzyło, tylko w decydującej chwili potrzymałem przycisk wduszony przez dziesięć sekund. To go skręciło w sprężynę. Jeszcze, proszę, jeszcze! Przejechaliśmy tak pięć razy. Mijała ósma wieczorem. Zdarza się, że o dziesiątej Schoeneberg już wychodzi z gabinetu.
- Dobra, chłopaki - powiedziałem. - Idziemy. Czas nagli.
- Idziemy, Tengiz - powiedział Panin. - Idziemy w inne miejsce i tam się jeszcze pobawimy.
U charakteryzowaliśmy lekko chłopaka: zgoliliśmy mu wąsy, nałożyliśmy ciemne okulary. Zamiast rzucającej się w oczy biało-żółtej kurteczki, w której poderwały go nasze dziewczyny, ubraliśmy go w mundur policyjny. Mieliśmy poza tym stylizowany na policyjny kask likwidator, Panin niósł go w torbie. Wsiedliśmy w trójkę do sonnabenda, pojechaliśmy do lasoparku. Tam, na pewnej sprytnej polance, czekał na nas Giera w heinkelu, już całkowicie przerobionym na wóz policyjny: z kogutem, syreną i reflektorami. Giera miał na sobie biało-żółtą kurteczkę i zdobiły go kaukaskie wąsy - wykapany Tengiz. Prawdziwego Tengiza przebraliśmy zaś w mundur, nałożyliśmy mu na głowę hełm. Panin pchnął go: no, dalej. Tengiz wsiadł, Giera przypiął go pasami, podłączył hełm do spłonki. Tengiz oddychał szybko, ręce niecierpliwie przesuwały się po kierownicy. Jedziemy, powiedziałem. Tengiz zatrzasnął drzwi i ruszył z miejsca tak, że pisnęły opony. Pewnie nie był przyzwyczajony do prowadzenia takich mocnych wozów. Za odjeżdżającym heinkelem ciągnęła się cienka żyłka. Oto napięła się i opadła. Zawleczka została wyszarpnięta, obwód zamknięty. Heinkel odjeżdżał, wioząc w swoim wnętrzu dwieście pięćdziesiąt kilo „MC” - siła wybuchu równa się trzem tonom trotylu. Giera ulepił z „MC” koryto z grubymi ściankami; wybuch pójdzie do przodu i do góry i, według obliczeń, sięgnie gabinetu Shoeneberga osłabiony w połowie. Detonatory były trzy: bezwładnościowy, deformacyjny w reflektorze, radio-detonator. Gdzieś nieopodal celu pęta się Komandor z nadajnikiem, asekurowany przez Saszę, siedzącą w kawiarni na drugim piętrze „Świata Dziecka”.
Giera, już bez maskarady - wąsy w kieszeni, kurtka - w heinkelu, usiadł za kierownicą sonnabenda. My z Pankiem - z tyłu. Tak to, bracie Panin, powiedziałem. Tak to, bracie Panie, powiedział Panin. Nie widziałem innego wyjścia, powiedziałem, zaskakując samego siebie. Przecież pamiętasz, że byliśmy w straszliwym nie-doczasie. Pamiętam, powiedział Panin, wszystko pamiętam. Nawet rozumiem, że miałeś rację. Po prostu jestem zły. Wybacz, powiedziałem, nie było czasu na przeliczanie... i sytuacja nie sprzyjała. Potem już zrozumiałem, że twój wariant był lepszy. Za późno. To nic, powiedział Panin, przecież żyję... Tak, powiedziałem. Ja też żyję.
Krupicynowie czekali na nas na skrzyżowaniu. Na ramieniu Dimy wisiała błękitna torba tenisowa. Wysiadłem z wozu, Panin przesiadł się na przedni fotel, Krupicynowie usiedli z tyłu i nagle naszła mnie ochota splunąć na cały swój plan i pojechać z nimi, to było silne, ostre, niemal nieodparte uczucie... Nie, nie wolno. Na razie, chłopaki! Na razie, Panie. Odjechali. Poszedłem prosto przez las i po kwadransie wyszedłem na parking. Było tu jasno, hałaśliwie, wesoło, tam i z powrotem jeździły kolorowe samochody, kręcili się wokół nich kolorowi ludzie, wszystko to ruszało się i śpiewało - nagle poczułem się, jakbym stał na zakurzonej scenie między kiepskimi dekoracjami, w otoczeniu lalek, uczestnicząc w głupim nudnym spektaklu - albo że między mną i resztą świata postawiono szklaną ścianę. Coś takiego zdarza się, kiedy nagle spadek ciśnienia odbija się w uszach... Gorzej: kiedy człowiek nagle widzi siebie w obcym miejscu i wszyscy mówią w obcym języku. Gdzie jestem i co tu robię? I kim jestem? I tak dalej... Czarująca dziewczyna w bardzo symbolicznym stroju podeszła i zapytała mnie o coś, nie zrozumiałem jej. Potem okazało się, że leżę na trawie, a nade mną pochylają się twarze - płaskie okrągłe twarze, przypominające księżyce. Wstaję, podnoszę się - już wszystko w porządku... Dziękuję, nie trzeba, proszę się nie niepokoić... Do rzeki blisko, bliżej niż do domu, idę do rzeki, włażę do kolan, myję się, pocieram twarz, leję wodę na kark - lepiej. Lepiej, lepiej... Rozbieram się, ciskam wszystko na piasek, wchodzę do wody i płynę. Płynę. Tempo, stary, tempo! Rozpędzam się jak motorówka. Na drugi brzeg, dobrze, teraz zanurkujemy, póki starczy oddechu, jeszcze, jeszcze, jeszcze - wynurzam się - świetnie. Wdech-wydech, wdech-wydech. Tempo! Znowu jak mała motorówka... No i w końcu czuję zmęczenie ramion. Teraz można się rozluźnić. Jedno mi nie pasuje - nie mogę leżeć na wodzie, nogi mi toną. Muszę nimi poruszać, dlatego nie udaje mi się rozluźnić do końca. Płynę na plecach, lekko poruszając stopami. Gdzie moje spodnie? Obok nich stoją Waleczka z Jaszą i patrzą w dal, przyłożywszy dłonie do czół.
Tu jestem, tu! Przewracam się z pleców na brzuch i jestem twarzą w twarz z tą czarującą dziewczyną, która, jak przypomniałem sobie, pytała mnie, co się stało i dlaczego jestem taki blady? Wszystko w porządku, mówię i uśmiecham się szeroko, najszerzej jak potrafię, wszystko w najlepszym porządku...
8 czerwca. Godzina 22.00
Baza Turystyczna „Ośrodek Tuszyno”
O dziewiątej trzydzieści został wyemitowany wywiad udzielony przez Goeringa moskiewskiej telewizji. Dziewięćdziesięcioletni starzec wyglądał jeszcze całkiem rześko. Pytania zadawał Pawlik Abramjan, człowiek, dla którego nie istniało coś takiego jak drzwi zamknięte. Najpierw odbyła się wymiana uprzejmości: jak zdrowie Herr Goeringa? Czym się zajmuje, czym się tłumaczy jego niechęć do dziennikarzy - przecież w ciągu ostatnich siedmiu lat... i tak dalej, herr Goering pisze memuary - czy zostanie rzucone w końcu światło na wydarzenia kwietnia czterdziestego drugiego roku? Herr Goering uśmiecha się: tak, rozdział pamiętników, gdzie szczegółowo opowiada o kwietniu oraz o grudniu czterdziestego drugiego - a wydarzenia z grudnia są znacznie ważniejsze dla historii Niemiec, a i całego świata, tak więc ten rozdział zostanie napisany i będzie opublikowany - pauza - po dwudziestu pięciu latach po mojej śmierci. Ale proszę przynajmniej o jakąś aluzję, prosi Pawlik, my zrozumiemy: samolot Hitlera po prostu uległ awarii - czy może? Młody człowieku, znowu uśmiecha się Goering, uśmiech to chytry jak diabli, czy to tak wiele - dwadzieścia pięć lat? Zima-lato, zima-lato... Pawlik zrozpaczony. Goering zadowolony: znowu wykiwał wszystkich. A co sądzi herr Goering o aktualnej sytuacji w Rosji? I przy okazji - o polityce von Weila? Goering zamyśla się, milczy, wzdycha. Jestem starym człowiekiem, mówi w końcu i czasem żałuję, że żyję tak długo. Czasem wydaje mi się też, że dożyłem do krachu tej sprawy, której szczerze służyłem przez całe swoje życie. Między takimi atakami rozpaczy, a może w chwilach zaostrzenia mojego wrodzonego optymizmu - sądzę, że to nie krach, a kryzys tylko i że wielka idea nacjonalizmu-socjalizmu: stworzenie Tysiącletniej Rzeszy rasy aryjskiej - przeważy nad separatystycznymi dążeniami niektórych narodów... niestety, w tym narodu rosyjskiego. Obawiam się, niestety, że będziemy musieli przejść jeszcze przez wiele prób, zanim Prawda objawi się nam w całej swej wielkiej prostocie: nie utrzymamy się samodzielnie. Teraz, oglądając się wstecz, możemy zobaczyć wiele błędów, nadużyć a nawet przestępstw, dokonanych przez nas, dokonanych przez partię w... Niestety, tak się ułożyło życie, historię tworzą śmiertelni ludzie, a nie bezgrzeszni bogowie, historia powstaje bez brudnopisów. Wielu rzeczy chcielibyśmy uniknąć, o wielu - po prostu zapomnieć. Ale o niektórych rzeczach również przypomnieć - na przykład o milionie niemieckich młodych chłopców, którzy zginęli albo zostali kalekami do końca życia - o cenie, zapłaconej za uwolnienie rosyjskiego narodu i innych narodów Rosji od koszmaru bolszewizmu. Chciałbym wierzyć, że nie cierpieli oni i nie umierali na próżno. Co się tyczy polityki von Weila, to mnie się wydaje, że jak na rasowego polityka jest on zbyt porywczy i zbyt wiele mówi. Jednocześnie należy przyznać, że ani jeden kanclerz Rzeszy nie przejmował od poprzednika państwa w tak fatalnym stanie i nie spotykał się z takimi problemami w polityce wewnętrznej i zewnętrznej; i to, że nie zaczęła się nowa wojna światowa, oraz że Rzesza ciągle jeszcze jest wielkim mocarstwem, z którym pewne narody chcą wejść w sojusz - mówię, jak pan rozumie, o Brytanii - wszystko to wzbudza szacunek i pozwala mieć nadzieję na lepszą przyszłość. Czy pana urządza taka odpowiedź? O tak, oczywiście! Jeszcze jedno pytanie, jeśli pan pozwoli: co pan sądzi o współczesnym stanie problemu bliskowschodniego? Goering rozłożył ręce: niestety, nie dysponuję wystarczającymi danymi o wydarzeniach, a i umysł już nie ten... nie mogę, nie mam moralnego prawa udzielania rad, wypisywania jakichś recept... Tworząc Judeę, spełnialiśmy wolę narodów - nawiasem mówiąc również narodu żydowskiego. Jeśli przypomnimy sobie pogromy w Polsce, na Litwie, na Ukrainie, w Rosji... jeśli przypomnimy sobie, co zaczynał robić Hitler i Rosenberg... sądzę, że uratowaliśmy w ten sposób naród żydowski od unicestwienia. I nie widzę również dziś innego wyjścia z tej sytuacji. Inna sprawa, że idealne rozwiązania w ogóle nie istnieją. Tak, Żydzi mówią dziś, że przymusowa deportacja to odmiana eksterminacji, a Arabowie są niezadowoleni z tego, że musieli się przenieść - chociaż wszyscy przesiedleńcy otrzymali poważne, jak na owe czas, rekompensaty. Jedni i drudzy winią Berlin za wszystkie grzechy, ale wyobraźmy sobie, co się stanie, kiedy Berlinowi się to w końcu znudzi i umyje ręce od tych spraw... Pawlik otworzył usta, żeby zadać kolejne pytanie, kiedy program został przerwany i pojawił się von Boskow we własnej osobie. Panie i panowie, powiedział po rosyjsku, mimo podjętych przez nas środków, terrorystom udało się przeprowadzić krwawą akcję. Nafaszerowany materiałami wybuchowymi samochód eksplodował przy bramie budynku tajnej policji. Wybuch spowodował zgon dziewięciu pracowników gepo, w tym szefa wydziału do walki z narkotykami generała Guntera Schoeneberga i szesnastu niewinnych cywili, którzy wyszli na mityng przed budynek gepo. Liczba rannych nie jest jeszcze do końca znana, choć już w tej chwili wiadomo, że będzie to ponad sto osób. W gronie rannych jest wiele dzieci, znajdujących się obok ladenu „Świat Dziecka”... Wybite przez wybuch szyby... Co on plecie, powiedział Komandor, jaki mityng? Do redakcji gazety „Moskauer Zeitung” zadzwonił anonim i oświadczył, że odpowiedzialność za wybuch bierze na siebie organizacja „666”. W budce telefonicznej, z której dokonano połączenia, policja znalazła BBG-kasetę, z następującym nagraniem... Von Boskow zniknął, potem pojawił się nasz Tengiz, jeszcze z wąsami i biało-żółtej kurtce. Najpierw po gruzińsku, potem po rosyjsku wygłosił (tekst napisał Komandor, Tengiz wyuczył się go na pamięć i przetłumaczył): nasza organizacja rozpoczyna w ten sposób akcje w Moskwie. Wydaliśmy wyrok śmierci na generała Schoeneberga, kata Kachetii. Idę wykonać ten wyrok. Jestem dumny i szczęśliwy, że właśnie mnie przypadło to w udziale. To najwyższe szczęście - umrzeć za ojczyznę, za jej wolność i niepodległość. Jest nas wielu, i wszyscy jesteśmy zdecydowani nie pozostawić przy życiu nikogo, kto ma na swych dłoniach krew Gruzinów. Wszyscy zginiecie. Niech żyje niepodległa Gruzja! Zwycięstwo!
- Nie było tam żadnego mityngu - gorączkował się Komandor. - Jaka setka rannych? Czy oni zupełnie zgłupieli?
- Wyślij protest - poradziłem mu. Komandor niewesoło zarżał.
Na ekranie mieliśmy reportaż z miejsca wydarzenia: policyjne i strażackie wozy, pogotowie, nosze przykryte prześcieradłami, mocne światło, wszyscy się miotają, krzyczą, ktoś wskazuje ręką niebo, ktoś przegania operatora. Krótko rzecz ujmując - tak, jak powinno być w takich przypadkach. Wszystkie ujęcia tylko pod rozwaloną bramą, nie pokazują żadnego placu, ale to jasne - tam nie ma żadnych zniszczeń, nie ma co pokazać. Połowa samochodu, ugrzęzła w oknie piętra - ach, to budynek naprzeciwko. Dobra, chłopaki, zaczęliśmy dobrze, teraz trzeba się utrzymać w formie...
8 czerwca. Godzina 23.55
Parking pod warsztatem „Nadieżda”. 150 metrów od wyjazdu na Autostradę Możajską
Wszystko skończyło się wpięć sekund: moja seria otworzyła policyjny wszędołaz jak puszkę, a chłopak co zdążył wyskoczyć, trafił pod serię Komandora. Spoza wszędołazu wyskoczyła szara furgonetka pony - godzinę temu Sasza buchnęła ją z tego właśnie parkingu - zahamowała obok mercedesa. Już zdejmowałem z niego pokrowiec. Saszeńka wyskoczyła z pony, za rękę wywlokła Pietra, naszego drugiego żywca. Poruszał się wolno, ale nie opierał się. Złapałem go za drugą rękę - była lodowata - i ustawiliśmy go z Saszą opartego piersią o przednie drzwiczki mercedesa. Komandor podniósł pistolet zabitego policjanta i wystrzelił chłopakowi w plecy. Nawet się nie szarpnął - od razu zrobił się miękki jak ciasto. Można było nawet nie sprawdzać. Odszedłem stamtąd. Komandor włożył pistolet w dłoń policjanta. Sasza wykręciła pony, wskoczyliśmy w biegu - gazu! Komandor wychyliwszy się, przyładował we wszędołaz od tyłu - w zbiorniki. Głuchy wybuch, płomień - zbiorniki niemal pełne, niedawno tankowaliśmy... Ognista kałuża, a wóz w niej bezbronny, jak bosy. Wyjeżdżamy na szosę, Sasza hamuje: ciekawe, skąd nadjadą? Od strony miasta - jeden. Pełny gaz-na spotkanie. Komandor siedzi w kucki na siedzeniu, trzymam go za pas. Dwieście metrów... sto... pięćdziesiąt... nuże! Komandor wysuwa się przez szyber, jak diablik z pudełka i wali z podrzutu z granatnika. Eksplozja w kabinie, drzwi wylatują na boki, szkło, dach wypiętrza się... Przelatujemy obok, a ja walę z pistoletu w czerwony dym. Sasza precyzyjnie, bez poślizgu, hamuje, zawraca i pędzimy z powrotem, znowu na parking, zamykamy samochód wpychamy go do ognistej kałuży, opryskuję wszystkich odortelem - teraz jesteśmy niewidzialni nie tylko dla ludzi, ale i dla psów... I już nas tu nie ma, już jesteśmy w ciemnościach, na szosie wycie syren i niebieskie błyski, ale nas już tam nie ma.
Broń topimy w bagnie i następuje czterdzieści minut nocnego marszobiegu. Komandor prowadzi, Saszeńka w środku, ja zamykam. Całkowita cisza. Gdzieś szczekają psy-daleko. Na parking zlatują się policyjne patrole. Drogi zamknięte, w Kuncewie trwa obława na nieznany, podejrzany samochód. A my uciekamy, jesteśmy już zapewne poza pierścieniem blokady. Psy i syreny gdzieś z lewej. Nocny bieg. Wszystko wyliczone co do minuty. Zostało niewiele do zrobienia. Wszystko idzie dobrze. W garażu zostało mnóstwo śladów. Niech sobie szukają, mają co robić przez dwie doby. Dobry, obszerny pakiet dezy. Wszystko wyważone. Teraz marsz, marsz, spokojnie, leniwie... Po dwa żelatynowe grona na osobę - połknięte. Za pięć minut będzie od nas jechało wściekłym spirytusowym chuchem. Na poboczu obwodnicy stoi nasz znajomy sonnabend bez świateł w kabinie i z podniesioną maską, Giera przytupuje obok, symulując działania naprawcze. Wsiadamy całą trójką na tylne siedzenie, w kieszeni drzwi czeka już otwarta butelka czystej, tekturowe kubeczki... Za powodzenie, powiadam, nalewając, przełykamy ciepłą wódkę, bez przyjemności, jak lekarstwo. Dobra, butelka pod nogi, nie jest tam sama, zuch Giera, domyślił się, dołączają do niej kubeczki, szybko doprowadzamy siebie do artystycznego nieładu, Giera zapala silnik, jedziemy po obwodnicy numer cztery. O, jest blokada, zatrzymują nas, a Komandor już śpi na kolanach Saszeńki, a ta przy kleiła się do mnie, ja mam szklisty wzrok i ledwie mi się rusza język, a trzeźwy Giera odpowiada na pytania za nas wszystkich...
9 czerwca. Godzina 2-ga w nocy
Baza Turystyczna „Ośrodek Tuszyno”
Nie chcieli mnie posłuchać, dlatego musiałem użyć władzy i zarządzić capstrzyk. Każdy u siebie, sprecyzował Panin, czy?
- Czy!? - ryknąłem. - Rozejść się do bab! I prowadzić do siebie! Im więcej, tym lepiej! Pić wódkę! Nie wyróżniać się w żaden sposób! W tył zwrot! Odmaszerować!
Odeszli, został tylko Komandor. Łaził po pokoju, pozaglądał w kąty, potem włączył telewizor.
- Wyłącz - poprosiłem. - Chuj z nim.
- Dobrze - powiedział, ale zamiast to zrobić, zaczął przełączać kanały. Na szóstym dawali jakiś film animowany. - Może niech leci?
- Niech.
Przez kilka minut tępo gapiliśmy się na film. Czerwonodupy makak-kapral w furażerce z gwiazdą, przeglądał szereg zwierząt-poborowych: jednemu poprawił pas, drugiemu czapkę, usiłował ustawić niedźwiedziowi nogi na baczność: pięty razem... Brzuchatego pelikana walnął piąchą w brzuch: wciągnij bebech!
Pelikan wciągnął brzuch, ale wywaliło mu się podgardle. Niewidzialne audytorium zarechotało. Makak syknął i poszedł dalej...
- Co z Jakowem? - zapytałem, chociaż mogłem i me pytać.
Komandor w milczeniu wzruszył ramionami.
- Wpadłeś do niego?
- Wiesz, co mi kazał ze sobą zrobić?
- Ale czy da radę to zrobić?
- Jaków, bracie, może wszystko. Problem tylko w terminie.
- O to właśnie pytam.
- Nie wiem. Sądzę, że zdąży.
- Wiesz co, stary? Napijmy się.
- A masz co?
- Gadanie.
- No to dawaj. Co masz?
- „Tyflis”, dziesięcioletni.
- Kpisz sobie?
- Wcale nie. Wspaniały koniak.
- Dobra, a naczynia? A, są.
- Myłeś?
- Poplułem i przetarłem.
- No to - lecimy.
- Niech żyje Gruzja!
- Wiwat!
- E! Naprawdę dobry!
- Przecież wiesz, że nie żartuję.
- Mam nadzieję...
- Na co?
- Że wiem. -A-a...
- No to polewaj.
- Polewam.
- Za sukces.
- Obyśmy zdrowi byli.
- Wspaniały trunek.
- Mnie też się podoba.
- Mam jeszcze.
- No to i wypijemy wszystko.
-M-m...
Na ekranie widniała aktualnie rzeka. Lwiątko, opasane taśmami z erkaemu, trzymało w ręku żółwika i coś mu tłumaczyło. Żółwik mocno kiwał głową. Potem lwiątko zamachnęło się i zrobiło żółwiem kaczuszki na wodzie. Na drugim brzegu złapał go hipopotamek. Żółwik, wskazując łapką w górę, wyjaśniał hipopotamkowi, co ma robić. Ten skinął łebkiem i tym samym sposobem wysłał kuriera z powrotem...
- Zuchy te nasze dziewczyny, prawda? - powiedział Komandor.
- Wszyscy zuchy - powiedziałem.
- Ale dziewczyny - szczególnie.
- Szczególnie.
- A Panin - mięczak.
- Panin to w porządku facet.
- Ale ciebie ludzie nie lubią, wiesz o tym?
- Wiem.
- A wiesz, dlaczego?
- Wiem.
- No i jak?
- Nie jestem dziewczyną, żeby mnie kochali.
- Ja ciebie też nie kocham, żebyś wiedział.
- No to już wiem. Może jeszcze po kilka kropelek...
- Zaraz. Sąsiedzie! - krzyknął Komandor w szparę drzwi. Zobaczył tam kogoś, ja nie. - Chcesz łyka?
Wszedł nasz sąsiad z domku. Jeszcze go nie widziałem, jakoś nie trafialiśmy na siebie w czasie i przestrzeni. Miał coś koło pięćdziesiątki, siwawy, w okularach, ale klatkę miał zawodowego boksera albo leibmastera. Miał na sobie białe spodnie z płótna żaglowego i czarny bezrękawnik.
- Jestem z kobietą - powiedział po rosyjsku, ale z wyraźnym akcentem. Raczej nie był Niemcem, prędzej gdzieś z wybrzeża Bałtyku. - Jeśli nie macie nic przeciwko damom...
Przeciwko damie nie mieliśmy kompletnie nic. Więcej - jakby umyślnie marnowała się u nas butelka egipskiego likieru, przecież nie będziemy tego pili sami. Dama miała co najwyżej siedemnaście. Komandor zaprezentował się od najlepszej strony: przedstawił nawet mnie, przedstawił się sam, przedstawił nas z sąsiadem: Igor Walinecki, inżynier z Tomska - Robert Kaiser, wydawca, z Rygi. Dama przedstawiła się sama: Stella, powiedziała z przyklejonym do ust uśmieszkiem. O gwiazda, zakrzyknął Komandor, gwiazda miłości, gwiazda wymarzona! Ona nie zrozumiała, o co chodzi z tą gwiazdą, musieliśmy wyjaśnić i tłumaczyć. Wtedy zaczęła się śmiać. W jej twarzyczce, w sposobie mówienia i zachowania było coś małorosyjskiego, nie do wykorzenienia, choć twierdziła, że pochodzi z Petersburga. Idiotka. Ale likier piła żwawo i za to można jej było wiele wybaczyć.
Kreskówka tymczasem biegła sobie dalej. Oddział zwierząt odpoczywał. Spały małpki, objąwszy przedpotopowe strzelby, spał niedźwiadek, podłożywszy pod głowę erkaem, spały lwy, tygrysy i nosorożce. Dopalało się ognisko. Dwa żółwiki, wziąwszy się za ręce, na paluszkach przemknęły obok śpiącego wartownika-ogromnego orła. Ognisko ledwie się jarzyło, zgasło. I nagle nieoczekiwana długa karabinowa seria. Wszyscy podskakują, strzelają w powietrze, krzątanina - i wszyscy już leżą w kole, oczekując wroga. Znowu słychać serię. Lewek odpełza w ciemność, jakieś hałasy, wizg... wraca potrząsając zawstydzonymi żółwikami...
- A ja myślałem, że jesteś Łotyszem - powiedziałem do Roberta, kiedy ukręciliśmy łeb trzeciej butelce. - Niemcy mają inny akcent.
- Bo jestem Łotyszem - odparł. - Tylko mój dziad był prawdziwym volksdeutschem, cała reszta rodziny to Łotysze, ale nazwisko się utrzymuje. Jak na razie nie mamy żadnych z tym kłopotów.
- U nas też - powiedział Komandor i wszyscy roześmiali się.
- A tu, podobno, nie. Wielu już siedzi na walizkach.
- Nie wiem - powiedziałem. - Wczoraj piliśmy w dużym i mieszanym towarzystwie, nie zauważyłem najmniejszych śladów rasowej dyskryminacji.
- No, to pewnie była inteligencja - powiedział Robert.
- Raczej bohema.
- No, oni i tak są daleko od ludu... A w fabrykach, chłopy, jest kiepsko. Zresztą, co tam fabryki - widzę, co się dzieje w tutejszej drukarni - jeszcze trochę i pójdą w ruch noże. A jak pomyśleć, to nie wiadomo - po co? Komu to potrzebne?
- Komu?
- zapytałem.
- Nie wytrzebiliśmy bolszewickiej zarazy z korzeniami - powiedział Robert.
- Wy jesteście w porządku, ale tutaj gruby Herman nie pozwolił ich na latarniach powywieszać...
- Coś ci się myli - powiedziałem. - Bolszewicy, to przecież... „proletariat nie ma ojczyzny”, „proletariusze wszystkich krajów - łączcie się!” i tak dalej...
- Nie - pokręcił głową Robert. - Oni zawsze ustawiali się tak, jak wiał wiatr. Toczyła się wojna światowa - popierali dezercję. Jak przejęli władzę - nagle stali się patriotami i obrońcami ziemi. Niemcy w czterdziestym pierwszym napadli-cały naród gotowi byli pod czołgi rzucić, byle przy władzy się utrzymać. Jak okupacja-śmierć kolaborantom, jak przywrócili państwowość-od razu zaczęli się pchać do rządu, aż ze spodni wyskakując. A teraz zapachniało zjednoczeniem z Syberią... Przecież całą ichnią filozofię można sprowadzić do dwóch działań arytmetycznych: odjąć i podzielić. O czymkolwiek się mówi, od razu po tych dwu działaniach, skurwysynów, poznam. Patrzcie - powiedzmy, że przepędzą Niemców z Rosji - a co dalej? Od razu wszystkie problemy jak ręką odjął? A-a tam, bez sensu ta rozmowa, bicie piany... Za co wypijemy?
- To stypa - powiedziałem.
- O, masz... - przygryzł wargę.
- Dlaczegoście mi nie powiedzieli? Rozgadałem się... Czyja to stypa?
- Moja - powiedziałem.
- To znaczy?
- Siedem lat temu tego chłopa - Komandor wskazał mnie palcem - zabili w Tuwe. Wybuchł tam miejscowy taki konflikt, a on się alpinizmem zajmował... no i zabili go. Ciało zostało wywiezione śmigłowcem i dopiero następnego dnia ktoś zwrócił uwagę, że nie stygnie. A rok temu zmarł po raz drugi-na atak serca. Taki ordynarny ludzki atak serca - pompa poszła w drzazgi... Ma teraz sztuczne. Powiada, że wcale nie gorsze. Pokaż, Panie, pokaż.
Zadarłem koszulę i pokazałem blizny na żebrach i piersi.
- A dzisiaj omal nie zabili mnie po raz trzeci - powiedziałem. - W mój samochód walnęła ciężarówka, ledwo zdążyłem wyskoczyć.
- No ta-a-ak... - W głosie Roberta słychać było nieukrywany szacunek.
- Za to trzeba pić, pić i pić. Taki dzień... A ta blizna to po czym?
- To bateria do serca. Izotopowa. Siedząc obok mnie otrzymujecie dawkę napromieniowania równą kolorowemu telewizorowi. Według prawa powinienem was o tym ostrzec.
- Tfu, co za głupoty - powiedział Robert.
- Znam niemało osób, które się boją.
- Jasne.
- Robert milczał chwilę.
- Wypijmy za to, by ludziom nie była potrzebna taka niewiarygodna chęć życia i żebyśmy wszyscy umarli tylko raz i tylko ze starości...
Potem wypiliśmy za powodzenie firm - Roberta i naszej. Stella zaczęła przysypiać, opadała jej głowa, potem podrywała ją. Nie było z niej kompletnie pożytku. Komandor zaczął snuć witze: spotyka się Rosjanin, Niemiec, Ukrainiec i Żyd. Niemiec niesie gęś, Ukrainiec świnię, Rosjanin pod pachami dwa kołacze, a Żyd trzyma w ręku malu-u-utką paczuszkę z papieru gazetowego... Wyłączyliśmy dźwięk w telewizorze, ale na ekran co jakiś czas zerkałem. Widziałem spalone samochody - na drodze i na parkingu, wnętrze naszego garażu, znalezione w skrytce rewolwery i pistolety maszynowe: na nich znajdą odciski palców dwóch bardzo znanych afgańskich bojowników, których w styczniu Komandor bardzo inteligentnie zdjął w Bucharze, oraz byłego kasjera warszawskiego oddziału Reichsbanku, który to kasjer usiłował przez Syberię zwiać z kontynentalnej Japonii. Na wyspy nie dotarł, ale o tym mało kto wie. Pokazano też zdjęcie zabitego żywca, Pietra. A to, że w gepo ktoś uderzył, to słusznie, udowadniał Robert mnie i Komandorowi, ponieważ... ponieważ... a-a-a, co wy tam wiecie! Co słuszne, to słuszne, gorączkował się Komandor, ileż jednak trzeba by było wysadzić, żeby wszystko było słuszne?! Tyle, co należy! Nie, no zuchy chłopaki, co wy mi tu mówicie! A niech ich, z tymi wybuchami, powiedział Komandor, lepiej pogadajmy o babach. Do drzwi ktoś załomotał, otwarte, krzyknąłem, wpadła Saszeńka, pijana w trzy dupy, biała bluzka rozpięta do pępka i zalana winem, z rozpędu wskoczyła mi na kolana i wykonała potężnego całusa w kącik ust. Idziemy się kąpać! Idziemy się kąpać! - do Komandora. Idziemy się kąpać - do Roberta. I tam się poznamy, cha-cha! O, i dziewczyna tu jest! No to urządzimy zbiorówkę! Dziewczę, budź się, robimy zbiorówkę! Zaczęła zdzierać z zaskoczonej Stelli spódnicę. Hej, Saszeńko, trochę zwolnij, przyhamowałem ją, dziewczyna się wystraszy. Chłopaki, ale my raczej już sobie pójdziemy, co? powiedział Robert. Bo tu jeszcze mnie do zbiorówki przymuszą, a ja i za stary jestem, i nie nadający się. Ona tylko żartuje, powiedziałem. Żartuję? - poderwała się Sasza. Jeśli chcesz wiedzieć, to ja... Idziemy, idziemy, Robert objął oglądającą się Stellę w pasie i poprowadził do drzwi. Na razie, chłopaki, przyjemnych działań. Po minucie wyjrzałem na werandę. Pusto, drzwi do pokoju Roberta zamknięte szczelnie. Melduj, powiedziałem, wróciwszy do pokoju. Komandor przełączył telewizor, znalazł jakiś haniebny koncert zuckertorte i dodał dźwięku. Facet w czerwone-zielonej marynarce w kratkę i dziewczyna w czarnym chałacie z wycięciami w zaskakujących miejscach śpiewali o tym, jakim jest dobrze na tej bezludnej wyspie. Sasza uśmiechnęła się. Znaczy tak - rybka wzięła! Jakieś półtorej godziny temu Jasza przedostał się do dzielnicowej centrali telefonicznej i dopiero co przechwycił rozmowę po gruzińsku: tak, ci faceci byli widziani w Tuszyno, w restauracji „Raduga”, był z nimi jeszcze jeden Gruzin i dwie dziewczyny, najprawdopodobniej Niemki. Szukaj ich, szukaj, otrzymał polecenie ten, co dzwonił, musisz ich znaleźć! Znajdę, mam trop... Dzwonił ktoś z budki w Tuszyno, znad kanału turystycznego, ale na jaki numer - trudno powiedzieć - tam jest zapora. Rauher podał tylko trzy pierwsze cyfry: 1-7-1, to dzielnica Zamoskworieczje... Rozumiem, powiedziałem, bardzo dobrze, tamci też mają głowy nie od parady, miejmy nadzieję, że ich poszukiwania będą pomyślne. Nie krzywdź ich, Panie, powiedziała Sasza, porozrzucaliśmy na ścieżce tyle kolorowych kamyków...
9 czerwca. Godzina 7.45
Ulica Czeremisowska 40. Apartamenty Otta
Pozwoliłem sobie na półtorej godziny snu i, chyba, niepotrzebnie: powietrze w piwnicy było ciężkie i teraz nie mogłem za nic pokonać żeliwnego ciężaru głowy i ucisku w skroniach. Z tego powodu, a może też z powodu nie do końca zneutralizowanego wieczorno-nocnego pijaństwa, miałem humor... W takim stanie panowie oficerowie gwardii uwielbiają ładować sobie kule w szlachetne skronie. Nas, niestety, nie stać na taki luksus, ale pomarzyć o takim luksusie - czemu nie? Oczywiście, łyk koniaku złagodziłby moje cierpienia, ale podczas pośpiesznego nocnego pakowania zupełnie zapomniałem o swojej przenośnej piwniczce, a między wszelakimi zapasami, wypełniającymi magazyn firmy „JUP”, nie było ani kropli alkoholu. Prysznic nie pomógł, z obu kranów niechętnie ciurkała ciepława ciecz, z gorącego - nieco cieplejsza. Nie było innej rady, przyszło mi sięgać do apteczki po efedrynę. Dałem sobie pod język - od razu odczułem pulsowanie w skroniach, zimno w koniuszkach palców, ale za to ktoś zdecydowanym ruchem zdarł lepką pajęczynę z mózgu, z oczu, żeliwo wypłynęło, wróciły siły. Byłem gotów do wykorzystania.
Nawet poprzez efedrynową euforię ukłuła mnie ta myśl. Tak to jest, nie ucieknie się od tego... Gorzki, ostatni powód do dumy żołnierza, który jest świadom, że to właśnie nim zatykany jest wyłom, i że obowiązek... Hej tam, powiedziałem do siebie, bez patetyki, bardzo proszę. Potem się wszystko wyjaśni.
Jakow siedział w specjalnie dla niego przygotowanym boksie z luksferów, siedział tam sobie w parze z „KRK” - supermocnym rauherem, nieporównywalnym z przenośnym „Alkonostem”, jakim dysponował w bazie Tuszyno. Teraz pewnie nie było na świecie takiego problemu, któremu Jaków nie dałby rady.
- O, Pan - powiedział, odwracając się do mnie - już miałem cię szukać.
- Miał szarą, właściwie - sczerniałą twarz, oczy zapadnięte.
-Zaczęło się. Obiekt widział dziewczyny, wezwał posiłki. Już do niego jadą dwaj następni. I wiesz co - wydarłem co to jest to 171 i inne rzeczy. To „Ałazani”.
-Czemu nie? - zapytałem.
- Bardzo prawdopodobne.
- Jeśli jeszcze raz tam zadzwonią - na pewno się przebiję do celu.
- Uważaj, nie zdradź się.
- Jestem niewidzialny. Wiesz - rozlałem się po całym mieście. Z taką maszyną...
- Dobra, Jasza. Idę do pokoju, jakby co...
Pokój, wynajmowany jakoby na biuro, znajdował się na piętrze. Tu wszystko było jak należy: stół, szafa, masa różnych papierów, kanapa... Natknąłem się na „beciarzy” - członków grupy „B”: Goworuchę i Malcewa, wlokących dokądś ogromną drewnianą skrzynię z hieroglifami na bocznej ściance. W biurze siedział Wenert, dowódca grupy „B”, i Kuczerenko z Gierą.
- No, chłopy - powiedziałem. - Wasz ruch. Wenert wstał - chociaż beciarze nie powinni uczestniczyć w akcjach. Wyprzedzając pytanie powiedział:
- Ja też muszę pojechać. Nie zdążyliśmy załatwić upoważnienia na ten wóz.
- Jak to?
Wenert rozłożył ręce.
- Straszne kolejki, Panie, do notariuszy. Nie wiem, co się dzieje.
- Wymyśl coś, Franz - powiedziałem. - Daj komuś w łapę.
- Wymyślę - obiecał Wenert.
Poszli sobie, usiadłem na kanapie. W ustach miałem specyficzny efedrynowy posmak. Nie przyjemny, ale i nie wstrętny - specyficzny. Zacząłem rozważać wszystko, żeby tylko nie pomylić się co do swoich odczuć. Nie pomylić niechcący tej lekkiej euforii, wywołanej przez narkotyk, z uczuciem powodzenia. Powodzenia. Właśnie, jeszcze jedno... Przejrzałem raz jeszcze podany przez Jakowa portret człowieka, rozmawiającego przez telefon z numerem 171-M»k-dalej... Wzrost - powyżej średniego, szczupły, około dwudziestu ośmiu-trzydziestu lat, palący, językiem ojczystym jest gruziński, po rosyjsku mówi swobodnie i niemal bez akcentu, niemieckim włada słabo, przednie górne zęby - metalowe... Dobra... Z jednej strony - nic szczególnego, z drugiej - jeśli wziąć pod uwagę, że jest to opis wykonany na podstawie tylko głosu... Przy tym, powiedział Jaków, jeśli będzie gadał przez jakieś pięć-siedem minut, można będzie podać ogólne rysy twarzy i co nieco z charakteru. Szkoda, że nie udał się nam jego interlokutor, za skąpo się odzywał... Trudno się mówi.
Nie to mnie niepokoiło i trzymało w napięciu - w tym temacie wszystko zostało wykonane dobrze, rozłożyliśmy przynętę i zaczailiśmy się w krzakach... i w ogóle - martwiło mnie nie tyle zbliżające się spotkanie z pewnym Gruzinem około trzydziestki, wyśmienicie władającym rosyjskim i mającym metalowe zęby, a zawieszona w niejasnym położeniu zupełnie inna gra...
... dlaczego, sieroto, ani jednego nie wziąłeś żywego, powiedział Komandor, marszcząc czoło. Tak wyszło, powiedział Panin, wyszło, mruknął Komandor, wiecznie wychodzi wam nie tak, jak trzeba, po prostu nie widziałeś, co oni z nią zrobili, powiedział Panin, myślisz, że istnieje coś, czego jeszcze nie widziałem, zapytał Komandor. Nie wiem, powiedział Panin, istnieje czy nie, a ja oprzytomniałem dopiero, jak mi się naboje skończyły. Rozumiem, powiedział Komandor, duszyczkę mamy wrażliwą, i w tym momencie Panin eksplodował, takiego go jeszcze nie widziałem, myślałem, że rzuci się na Komandora, a Komandor chyba też tak myślał, stał i czekał, blady, jakby wyrzeźbiony z kości, ale nie pozwoliłem się im bić, wypędziłem Komandora na ulicę, i po dwudziestu minutach, kiedy wszyscy złapaliśmy oddech, rozmawialiśmy już o czymś innym, a potem nagle Panin zamknął oczy, powtórzył: po prostu nie widzieliście, co oni z nią zrobili. Przynajmniej skróciłeś jej cierpienia, zapytał Komandor, tak, oczywiście, powiedział Panin...
Niepotrzebnie się wpakowałem w tę sprawę. Niepotrzebnie. Miałem szansę przymknąć oczy - ale zmarnowałem ją. Diabli wiedzą, co to wszystko może oznaczać. Dobra, popracujmy może. Nadejdzie dzień, przyjdzie jedzenie...
A, właśnie, jeszcze jedno. Podniosłem słuchawkę, wykręciłem numer.
- Tak? - Senny głos Kristy.
- Znowu cię obudziłem?
-Jeszcze się nie kładłam. Dlaczego nie przyszedłeś?
- Spotkałem starego przyjaciela i nawaliłem się jak helikopter.
-Łżesz.
- Moim zdaniem, to zajeżdża ode mnie nawet przez telefon.
- Trzeba go było tu przyprowadzić. Akurat jesteśmy dwie samotne nieszczęsne kobiety...
- Może dziś... Przy okazji, Kristo, kim jest ta dziewczyna, którą dźgałem nożem?
- Ty? Nożem?
- No tak, ciebie nie było w tym momencie.. Dziewczyna, co tak dziwnie tańczyła w bibliotece.
- Rozumiem. To jest Tania Rozę, ona jest wiedźmą. Ale żebyś wiedział - z nią nie wolno spać, ponieważ...
- Na razie nie zamierzam. Ale powiedz mi, gdzie mogę ją znaleźć?
- Tania Rozę. Z nią jest chłopak o imieniu Ters. Tylko imię, nic poza tym. Między nimi istnieje taki mistyczny związek.
- Pytam - gdzie mogę ją znaleźć?
- Nie wiem. To Annie ją zapraszała, a ja nie mam pojęcia, gdzie aktualnie jest Annie. Wieczorem będziesz mógł sam ją zapytać. Wpadniesz?
- Znowu coś planujesz?
- Nie, spokój i cisza. Wpadnij, dobrze? Jakoś mnie nudzi życie, rozumiesz to?
Życie ją nudzi... niech to... Cisnąłem słuchawkę na widełki, nie trafiłem - i ledwo powstrzymałem rękę, która już miała wyrżnąć w aparat. Stop, maszyny stop. Zaczyna się reakcja. Trzeba powtórzyć, bo będzie niedobrze. Nie będę się szprycował, po prostu łyknę...
Telefon zadzwonił gwałtownie, jakby eksplodował. Złapałem słuchawkę. To Panin.
- Przyjechali - powiedział. - Idą.
- No to z Bogiem... - Nagle poczułem, że gardło zwiera mi spazm.
- Spokojnie - powiedział. - Nie denerwuj się. Panie, wszystko będzie w porządku.
W porządku... w porządku... Cóż, być może wszystko będzie w porządku - ale bez nas. Bez nas.
9 czerwca. Godzina 15-ta
- Proszę, księżno - Josif przysunął krzesło, uprzejmie skłonił głowę. Księżna uśmiechnęła się i usiadła. My też usiedliśmy. - Księżno, proszę pozwolić, że przedstawię: Igor Walinecki, Wachtang Petiaszwili. Panowie: księżna Dadeszkeliani.
- Lepiej po prostu Keto - powiedziała księżna.
- Och, proszę nas nie pozbawiać przyjemności tytułowania pani księżną - powiedziałem. - Proszę mi wierzyć, nie co dzień coś takiego mi się przytrafia.
Oczywiście, że gapiłem się na nią nieprzyzwoicie: Josif zerkał na mnie z dezaprobatą. Ale po prostu nie potrafiłem się powstrzymać. Ależ piękna była ta kobieta! Niespokojnie, powiedziałbym nawet - tragicznie piękna. Delikatne subtelne rysy twarzy, ogromne ciemne oczy, nerwowy łuk brwi. Szczupłe palce, które jeśli coś powinny trzymać, to gęsie pióro. A jednocześnie w materiałach o „Piątym Marca” był słowny portret dziewczyny snajperki, portret sporządzony przez jednego z niewielu, którzy ocaleli po spotkaniu z nią. Dwadzieścia lat, włosy ciemne, faliste. Może to właśnie była ona. Josif siedział po jej lewej ręce, wyprostowany jak szpada. Jeszcze raz zachwyciłem się mistrzostwem Jakowa: Josif całkowicie odpowiadał jego opisowi. Jedyna rzecz, jakiej nie zdołał uchwycić Jaków to kolor włosów: dwubarwne, na poły siwe, powodowały, że wyglądał na znacznie starszego, niż był w rzeczywistości.
- Mamy do dyspozycji godzinę - powiedziałem. - Przez tę godzinę gwarantujemy całkowitą izolację tego pomieszczenia. Sądzę, że się zmieścimy.
- Nawet jeśli nie, to zawsze możemy przenieść się do innego miejsca - powiedziała księżna. - Nie to jest przecież najważniejsze. Najważniejsze, to jak możemy pozbyć się wzajemnej nieufności? Nie potrafię nic na to poradzić, ale nie ufam wam tak do końca...
- Ja natomiast sądzę, że to raczej my mamy więcej powodów, by wam nie ufać - powiedziałem.
- Zgoda, więcej. Wyście się już odezwali w tym mieście, a my musimy milczeć, na razie - milczeć... I nawet więcej: prosimy, byście się powstrzymali od działań... proszę mi wierzyć, nie na długo, na dwa-trzy dni...
- Hm - powiedziałem. - Mam nadzieję, że rozumie pani, księżno - nasze podejrzenia, albo powiedzmy lepiej, nieufność - umacnia się?
- Owszem, rozumiem, ale i tak będę was o to prosiła. Przysięgam - tylko tak możemy osiągnąć nasz cel, inaczej wszystko się rozsypie.
- Proszę objaśnić dlaczego - zażądałem.
- Josifie, zaryzykujemy? - Głos księżnej był cichy, z trudnością słyszałem, co mówi. - Wyjaśnimy, ale bardzo proszę, by odpowiedział pan najpierw na kilka pytań...
- Nic nie obiecuję.
- Proszę! Dla nas to bardzo ważne, musimy zrozumieć...
- Spróbujmy.
- Nie słyszeliśmy wcześniej o was, dowiedzieliśmy się dopiero z wiadomości telewizyjnych. To znaczy, że ziemia gruzińska nie jest waszą bazą - w przeciwnym wypadku wiedzielibyśmy o was. W takim razie...
- Nasza baza jest w Polsce, nie mogę powiedzieć gdzie dokładnie.
- No tak, to jasne. Jak długo istniejecie?
- W tym składzie - rok.
- Rok... rok... A my już cztery lata. I - jak rozumiem - tutaj debiutujecie, czy tak?
- Nie do końca debiutujemy, ale większe występy, z afiszami - pierwsze.
- Jakże fatalnie skrzyżowały się nasze drogi! A może - udanie? Josifie, dlaczego tak milczysz, powiedz coś, mężczyzno!
Josif skinął głową i powiedział coś do Wachtanga po gruzińsku. Wachtang odpowiedział długim zdaniem, uśmiechnął się i wykonał rękami gest: jakby poobracał przed oczami, przyglądając się ze wszystkich stron, niewielkiemu arbuzowi.
- Proszę mi powiedzieć - zwrócił się Josif do mnie - pan jest Polakiem, bazę macie w Polsce, to skąd ta zemsta - za Gruzję?
- „Za wolność waszą i naszą” - pamiętacie?
- Ale jednak?
- Jestem Polakiem w połowie - moja matka była Gruzinką. W naszej grupie są Gruzini i Abchazowie. Poza tym w Gruzji przelano zbyt wiele krwi, by zostawić ją bez odpowiedzi...
- Tak - powiedziała księżna i zamilkła, przymknąwszy powieki. - Byłam tam - dodała po chwili.
- On też - skinąłem głową w kierunku Wachtanga. Teraz księżna zwróciła się do niego po gruzińsku,
Wachtang skinął głową i niechętnie, urywanymi zdaniami zaczął coś opowiadać. Mówił dobrze, normalnie, może tylko nieco zbyt równo, bez emocji, wyraz twarzy też odpowiedni, a to, że mimika oszczędna - wynik kontuzji. .. Napompowaliśmy go do oporu, aż dziw, że abrutyna z uszu mu się nie wylewa. Przez kilka godzin będzie wiedział o sobie, że jest bojownikiem grupy „666” i że był kontuzjowany pod Telawi.
- Wszyscy, którzy wtedy dowodzili rzeziami, są tutaj - powiedziałem. - Wyroki zapadły, a ja nie jestem władny je wycofać.
- Zabito mi rodziców - powiedziała księżna. - Mój brat umarł w obozie, o siostrze do tej chwili nic nie wiem i mam nadzieję, że też tam umarła... Ale mimo to proszę was - odłóżcie na jakiś czas swoją zemstę. Nie proszę o wycofanie się z niej, nikt nie mówi o rezygnacji, ale odłóżcie. Ponieważ jeśli dokonacie jeszcze jednego zamachu, narada zostanie przeniesiona w inne miejsce i cały nasz wysiłek pójdzie na marne. A szansa, ta jedyna szansa zostanie zmarnowana...
O! To było właśnie to, na co czekałem. Odchyliłem się na oparcie i zamyśliłem. Księżna wyjęła z torebeczki papierosy, Josif usłużnie pstryknął zapalniczką. Nie wiedział, biedaczyna, że już rozpisaliśmy dla niego rolę: portret, który mi właśnie pstryknął zapalniczką, jest identyczny z portretem komputerowym z afisza „Poszukiwany”. A tym afiszem z moją podobizną oklejony jest już cały Kraków: „...bezczelny napad na bank...”
- Boli? - zapytałem Josifa.
Wkładając zapalniczkę do kieszeni, skrzywił się.
- Ne-e - potrząsnął dwukolorową głową. - Ne boli. Kłamał, rzecz jasna: Krupicynowie wykręcili mu ręce, a po takim zabiegu stawy barkowe będą bolały co najmniej tydzień.
- Mogę ci zaproponować tybetański balsam - kontynuowałem. - Usuwa każdy ból.
- Dziękujemy - powiedziała księżna. - Tak się składa, że Josif sam jest farmaceutą.
- Jak chcecie - wzruszyłem ramionami. - Wróćmy do naszych baranów. Nie zamierzam zadawać wam zbędnych pytań, powiem sam, co wiem, a wy, jeśli bardzo będę mijał się z prawdą, poprawicie mnie. Dobrze? Tak więc: zamierzacie dokonać zamachu na któregoś z uczestników narady. Najprawdopodobniej na von Weila. Co do tego nie ma wątpliwości. Ale prosicie nas, byśmy się powstrzymali na jakiś czas ze swoją działalnością, przytulili się do dna - to znaczy podłożyli się z tym wszystkim, co już zostało wykonane, ponieważ w gepo nie siedzą durne osły - by narada jednak się odbyła i byście wy mogli wykonać swoją akcję. Ale w takim razie, proszę mi wyjaśnić, dlaczego likwidacja politycznego działacza jest dla was ważniejsza niż zemsta na dziesięciu katach? Przecież jak nie będzie von Weila, to będzie Schroeder, zlikwidujecie Schroedera - nastanie Dorn. Czym się oni dla was różnią?
- Jeśli pan pozwoli, coś powiem. - Księżna uniosła rękę i postawiła zaporę z dłoni między nami. - Z tego wszystkiego, co pan powiedział, prawdą jest tylko jedno: tak, zemsta na katach znalazła się na przedostatnim miejscu naszych działań.
- A na ostatnim?
- Robótki na drutach.
- Hm-m...
- Proszę nie robić takich min i wysłuchać, co mam do powiedzenia. Owszem, gdyby to była wiosna, poszlibyśmy z wami, mścilibyśmy się i nie byłoby dla nas lepszego celu i lepszego losu. Ale pojawił się inny i wasze oraz nasze cele, te poprzednie-przesłonił. Zobaczyliśmy nagle... przepraszam - zgniotła papierosa. - Jestem zdenerwowana, naprawdę... Ten cel.. To cel święty - niepodległość ojczyzny, niepodległość Gruzji i nagle stał się on osiągalny, naprawdę... Wy jesteście naszymi braćmi, ale jakże możecie w tym przeszkodzić! Zaraz, zaraz - wszystko wyjaśnię. Cały Reich trzeszczy w szwach, i rozpadnie się, przysięgam, że tak będzie, o ile wszystko będzie szło tak, jak idzie dziś.. wojna w Afryce jest tego dowodem... To, co się stało w ubiegłym roku w Kachetii, dziś jest już niemożliwe, żołnierze nie będą strzelać, a oficerowie nie wydadzą takich rozkazów, ale i naród nie powstanie jeszcze raz... musi być przerwa, potrzebny jest jeszcze jeden rok bezsilności Berlina!! wtedy - mamy wolność! Ale jeśli ta czwórka się dogada, to Rzesza utrzyma się, ponieważ jej upadek jest niebezpieczny i niewygodny nawet dla jej wrogów. Von Weil i Tołstoj w tajemnicy umówili się, że utworzą sojusz, wymażą granice i tym sposobem zostanie rozwiązany, nierozwiązywalny wydawałoby się, rosyjski problem i przy okazji ocaleje Reich. Ale mało kto z ich własnych partii popiera i Tołstoja i von Weila, więc jeśli usuniemy ich obu, wydarzenia potoczą się drogą naturalną. Rosja wyjdzie z Rzeszy - i przysięgam, wtedy Berlin nie sięgnie już malutkiej Gruzji! I czy tylko Gruzja będzie mogła odzyskać wtedy wolność? O nie, wszyscy, którzy są jej godni. I pana Polska, Igorze, też...
- Tak, nasza Polska...
Bezszelestnie podszedł do nas Hans, postawił filiżanki z parującą kawą i paterę z ciastkami. Zerknąłem na nie: merengi i cztery czekoladowe eklery. Zresztą - i tak czułem, że to są prawdziwi terroryści.
- Dziękuję, Hans - powiedziałem. - A czy mógłbym poprosić jeszcze o wodę? - To znaczyło, że moja opinia jest zgodna z wynikami ich badania.
- Czyli wy chcecie przewrócić cały świat i oto właśnie odkryliście punkt oporu? - zapytałem.
- Tak - uśmiechnęła się księżna.
- Godny cel... Cóż... Jeszcze nie mogę wam odpowiedzieć, kogo właściwie spotkaliście: sojuszników czy neutralnych. Ale nie przeciwników, to na pewno. Przeanalizujemy sytuację, naradzimy się... Proszę wyznaczyć czas i miejsce, gdzie będziemy mogli udzielić wam odpowiedzi. Gwarantuję, że na okres doby powstrzymamy się od akcji. Co dalej - zobaczymy.
- Dobrze. Miejsce spotkania-restauracja „Ałazani”. Czas: czwarta po południu. Będziecie w tym samym składzie?
- Raczej będę z dziewczyną. Wachtang, nie obrazisz się?
- Ja jestem tylko żołnierzem - powiedział Wachtang i uśmiechnął się do księżnej.
9 czerwca. Godzina 19-ta
Przez cały dzień telefon Feliksa najpierw nie odpowiadał, a teraz był zajęty. Podłączyłem swój mały rauher do sieci telefonicznej i zmusiłem go do ciągłego wybierania tego numeru, a sam zająłem się przeglądaniem dodatkowych materiałów dotyczących „Piątego Marca”, które dziś wydobył z kryjówki Wenert. Oglądałem zdjęcia i wściekałem się. Przekaz informacji to rzecz bardzo delikatna, dlatego staramy się pracować w miarę możliwości niezależnie od siebie. Dwie trzecie wpadek ma miejsce właśnie podczas przekazywania materiałów i informacji. I oto baza idzie na takie ryzyko - po co? Żebym ja mógł sobie popatrzeć na scenę rozstrzeliwania generała-gubernatora Egiptu i jego rodziny? Cztery zdjęcia wykonane, chyba, z ekranu telewizora - cały tamtejszy park był naszpikowany kamerami - a następnie poddane obróbce na rauherze. Jakość zdjęć - zadziwiająca... Oto generał-gubernator z żoną pod rękę, dziewczynka obok matki, chłopczyk jakieś trzy kroki przed nimi, a z tyłu dwa cienie biegnących ludzi, tylko cienie, samych postaci nie widać. Drugie zdjęcie: rodzina w tej samej konfiguracji, ale cienie już cztery, dwa z tyłu i z lewej, widoczne są lufy jakiejś broni. Trzecie: generał leży skulony, kobieta upada na niego, rozrzuciwszy na boki ręce, dziewczynka zakrywa twarz rękami, chłopiec biegnie, oglądając się w biegu. Czwarte: wszyscy leżą, tylko chłopiec klęczy, do niego zbliżają się dwaj osobnicy z pistoletami maszynowymi, pozostali dwaj strzelają do leżących. Koniec. Innych danych brak. Przyjrzałem się terrorystom: workowane kombinezony, maskujące wszystkie detale postaci, nie wiadomo nawet czy patrzę na kobietę, czy mężczyznę, kominiarki na głowach, z siatkami przesłaniającymi otwory na oczy. Broń: schmeisser, wzór siedemdziesiąty ósmy rok, kaliber sześć i pół, energia pocisku tylko czterdzieści kilogramometrów, ale za to trzydzieści wystrzałów na sekundę, a pojemność magazynka - sto czterdzieści pocisków. Bardzo popularny wśród członków oddziałów specjalnych. W wojsku nie znalazł zastosowania...
Mój aparat w końcu odezwał się, ktoś podniósł słuchawkę. Okazało się, że to babcia Katia. Nie, Feliksa Jefimowicza nie ma i dziś nie będzie. Przekazać coś? Nie, dziękuję, nic.
Ktoś zastukał do drzwi, powiedziałem „Proszę”. Wszedł Kuczerenko.
- To co - idziemy? -Już?
- Tak, wszystko gotowe.
Przebyliśmy pusty magazynek i wyszliśmy na górę. Przy wejściu stała wołga, model z sześćdziesiątego szóstego, ale z nową budą ze sklejki, pomalowaną na wesoły jasnozielony kolor. Na wszystkich ściankach budy widniało logo „JUP”. Za kierownicą siedział Wenert. My z Sieriożą wleźliśmy do budy.
Całą podłogę zajmował ogromny plan Moskwy. Kolorowymi liniami zaznaczono trasy trzech samochodów, w których Sieriożą zainstalował nadajniki: wozu Josifa, księżnej i wozu, którym na pomoc Josifowi przyjechali dwaj bojownicy - jednemu z nich Komandor złamał rękę i potem długo przepraszał: wzięliśmy was za agentów gepo, tak się dziwnie zachowywaliście... Tak więc, póki księżna i Josif pertraktowali z nami, ich wozy nie stały w miejscu: były na jakimś dworcu, nie wiadomo na którym, bo system śledzący miał dokładność kilkudziesięciu merów, a oni odwiedzili plac z trzema dworcami właśnie. Potem były w „Ałazani” na ulicy Piatnickiej, potem jeden z samochodów wrócił na Bronną, gdzie wsiadła księżna i Josif, a drugi pojechał do parku Łosinowskiego i długo stał w kompletnie nie wyróżniającym się miejscu. Trzeci wóz w tym czasie wpadł do Mytiszcz, zawrócił nie marnując ani minuty, skierował się również na Łosiną Wyspę, gdzie dołączył do drugiego, i razem pojechały do „Ałazani”, a ten, który był na Mytiszczach, od razu pojechał na Dworzec Kijowski, odstał tam półtorej godziny, a potem wrócił w okolice „Ałazani”. W końcu, wóz z księżną i Josifem ruszył do Lefortowa, jakieś dziesięć minut odstał na nabrzeżu, naprzeciwko parku i podobnie jak dwa pozostałe zaparkował na parkingu hotelowego kompleksu na Piatnickiej. I oto od trzech godzin obserwowane wozy stoją nieruchomo.
- Widocznie gdzieś tu mają swój sztab - powiedziałem. - To jasne. Ale te rejsy promowe... - wskazałem palcem Łosiną Wyspę.
- Myślę, że wyładowywali coś z ciężarówki i przewozili do kryjówki - podsunął Kuczerenko. - Trzeba by tam skoczyć i popatrzeć.
- Teraz najważniejsze to ich nie spłoszyć - powiedziałem. - Ale nader ciekawe jest, na kogo czekali na dworcu...
- Albo żegnali. Lub oddali coś do przechowalni bagaży.
- Celna myśl. Dobra. Zobaczmy, co słychać pod „Ałazani”. Skoczysz?
- Jasne.
- Ale wiesz - nic siłowego. Tylko zerknij.
- Dobrze, Panie. A potem co?
- Nic. Jutro zdecydujemy.
- Dobre zadanie.
- Oczywiście. Pod warunkiem, że znajdziesz miejsce, żeby zaparkować wołgę.
- Trzeba było tak od razu mówić.
Wróciłem na dół. Jaków spał z głową na pulpicie. Komandor już raz usiłował wysłać go do ośrodka, żeby się wykąpał i przespał, ale Jaków uparł się jak osioł i nigdzie nie dał się odwieźć. Tak więc Komandor i Panin grali w szachy. Dziewczyny z Krupicynymi trenowały nowe chwyty. Giera coś czytał, leżąc na nadmuchiwanym materacu. Wyglądało, że wszyscy są w pełnej gotowości.
- Ludziska! - Stanąłem w epicentrum tego cyrku.
- Dziś nic się już nie będzie działo. Rozkaz: wszyscy się relaksują. Rozejść się parami. Rozśrodkować się po całym mieście. Nie pętać mi się w pobliżu. I w ogóle
- dlaczego porzuciliście ośrodek? Kto tam dziś dyżuruje?
- Skoro szefostwo tak każe... - mruknął Panin i podniósł się. - To jak - remis czy odkładamy?
- Odkładamy - powiedział Komandor. - Albo nie, to zły omen. Remis.
- Zgoda. - Panin strącił figury z szachownicy.
- Giera - powiedział Komandor. - Zostajesz przy Jakowie, pilnuj go, żeby nie narozrabiał. Reszta wolna, tu proszę nie wracać, o siódmej rano żebym was widział w łóżkach. Panin, dopilnujesz wykonania rozkazu.
- A co to dzieci, żeby ich pilnować...
- Co to za gadanie?!
- Tak jest, gadanie! -Przyjadę, sprawdzę.
- Już nas nie ma. Już wyszliśmy, już jesteśmy daleko...
Saszeńka zatrzymała się przede mną, przechyliła głowę, zapytała:
- Coś taki, Panie?
-Jaki?
- Jakiś taki stuknięty.
- Nie, tylko się tak zastanawiam.
- Chyba powinieneś się oderwać od zadania, tak porządnie. Chcesz, potowarzyszę ci?
- Dobra. Ty, ja i Komandor.
- We troje?
- Potrzebuję go.
-Hm. Dobra. On do roboty, ja dla przyjemności. Zgoda.
- A właśnie, żebym nie zapomniał. Jutro idziemy do restauracji „Ałazani”.
- Zapraszasz mnie?
- Można tak powiedzieć.
- Też we troje?
- Nie, na pewno nie.
-O-o!
- Widzisz?
- No to chodźmy dziś też do knajpy? Zapraszasz?
- Byle nie do Ałazani”.
- Do „Marsylii”.
- Ty to masz gest! Dobrze.
- No to ubierz coś porządniejszego. Do „Marsylii” nie chodzi się w takim stroju.
9 czerwca. Około 21-ej
Nabrzeże Goeringa 11. Restauracja „Marsylia”
Słońce osiadało we mgle, połowę nieba zajmowała purpurowa zorza, posiekana różowo-liliowymi bliznami wysoko umiejscowionych obłoków i samo słońce, co to ugrzęzło między jednakowymi, jak betonowe podkłady, „czterdziestopięciopiętrowcami” Priesni, miało barwę stygnącego metalu i takiegoż koloru błyski dygotały na wodzie, sprawiając wrażenie, że i woda dyszy ognisto-ceglanym żarem. Idzie na wiatr, powiedziała Sasza. Stała tyłem do rzeki i patrzyła w przeciwną stronę. Co za koszmar, Panie, nie widziałeś chyba czegoś takiego. Obejrzałem się. Czerwono-czarne lustrzane drapacze chmur z prospektu Goeringa, i tak szarpiące za nerwy swym widokiem, teraz wydawały się być rozżarzone i pochylone, wręcz walące się na nas. Pejzaż, że ja cię kręcę, zgodziłem się. Nie dla ludzi o słabych nerwach. W odległej perspektywie prospektu, na tle gęste go i niebieskiego, nieprzejrzystego nieba oślepiająco zabłysła kilometrowej wysokości Izmajłowska Igła. Na dwóch trzecich wysokości przekreślała ją czarna krecha: pokład widokowy, oszklony spolaryzowanym glassetem. Właśnie tam odbędzie się historyczna narada głów czterech mocarstw... biegun niedostępności, pomyślałem, von Boskow ma niekiepsko pod czaszką., tym niemniej japońskie firmy przelewają kapitał do Indii, jakby już wiedziały, że plan Weila - Tołstoja nie ma szans na realizację. No-no... Orkiestra zagrała coś z repertuaru Wiktora Ennsa. Ktoś z tańczących śpiewał półgłosem. Komandor jak w transie kiwał się z bujną blondynką. Zatańczmy, zaproponowałem. Sasza w milczeniu skierowała się do schodów. Miała na sobie biały kombinezon z cekinami, szczelnie zasłaniający przód, głęboko wycięty na plecach. Tańczyła co najmniej dobrze, tylko ten zacięty wyraz twarzy... Skończywszy, wymieniliśmy ukłony i skierowaliśmy się do naszego stolika. Komandor już zapraszał inną partnerkę. Pomachałem na kelnera przebranego za marynarza. Jeszcze dwa podwójne bisquity. Słuchaj, Pan, powiedziała Sasza, dlaczego jesteś taki zawsze na czele, na dziarskim rumaku? Reszta ciebie nie interesuje? Szczerze?-zapytałem. Kelner przyniósł zamówione koktajle. Szczerze, odpowiedziała Sasza. Dlatego, że w przeciwnym wypadku nie mógłbym puścić was na rozkurz, w razie potrzeby. Dlatego staram się traktować was jak pionki w jakiejś grze. Dzięki, powiedziała Sasza. Nie ma za co, odpowiedziałem. Widziałaś pewnie, jak na skwerach różni tacy grają w warcaby: po rublu za zbity pionek? Kto pożałuje poświęcenia pionka, przegrywa grę. Rozumiem, znowu uśmiechnęła się Sasza. Żeby wygrać musisz być wolny od litości... rozumiem. Tak, powiedziałem, ale jest jeszcze jeden bardzo istotny niuans: ja bardzo lubię wygrywać na czysto, bez strat. Ale czy rozumiesz przynajmniej, że to jest bardzo poniżające, zapytała Sasza. Rozumiem, odparłem, ale to mniejsze zło niż... To jest straszliwe zło, odpowiedziała, to jest rozdrażnienie, które wzbiera, wzbiera.. Bo kiedy koordynatorem był Rybaków... Wiem, przerwałem jej, Rybakowa wszyscy kochali, ale on pewnego razu przegrał. Ty też kiedyś przegrasz, powiedziała Sasza. Wzruszyłem ramionami. Tak, pewnie, ale nie dlatego, że stanę jak osioł Buridana i zacznę się zastanawiać, kogo mi nie żal - a w sumie stracę wszystkich... Nie mów tak o Rybakowie, poprosiła Sasza, nikt przecież tak do końca nie wie, co się tam stało. Dobrze, powiedziałem, nie będę. Wiedziałem, jak zginęła grupa Rybakowa, zamyśliłem się na sekundę, rozluźniłem - i Sasza wykorzystała tę chwilę. Powiedz, Panie, prawdę: gramy według standardu „sokół”? Nie potrafiłem jej skłamać. Tak, według „sokoła”. Sasza westchnęła. Wiedziałam, powiedziała. To jeszcze nic nie znaczy, zaprotestowałem. Wyciągnę was. Wiesz, który już raz gram według reguł „sokoła”? W Jeruzalem, w Bucharze, dwa razy w Kabulu, w Teheranie... Teheran wymieniłem niepotrzebnie: ocalało nas tylko troje. W końcu, Siły Powietrzne jeszcze z nas nie zrezygnowały. Sasza milczała. Patrzyła gdzieś obok mnie. Wrócił Komandor. Coście tacy smutni, zapytał. Chcesz mój koniak, zapytała Sasza. Masz, weź. Dziękuję, powiedział Komandor. Za sukces. Za sukces, zgodziłem się. Może zjedzmy coś, powiedział Komandor, tu, w końcu, serwują z francuskiej kuchni. Jedz, powiedziała Sasza, a my z Panem jeszcze zatańczymy... W tej części lokalu, gdzie się tańczyło, podłoga świeciła od spodu bladym płomieniem, po tym płomieniu leniwie pomykały, wyginając się, kolorowe pasma i plamy.
Orkiestra zagrała wolnego walca i plamy, połączone w czerwono-niebieskie, żółtozielone i liliowo-pomarańczowe gluty, zawirowały w tańcu. Przetańczyliśmy kilka kółek, zanim zauważyliśmy, że nikt poza nami nie tańczy, wszyscy stoją i patrzą na nas. Trochę było to niezręczne, tak znajdować się w ognisku tylu spojrzeń, ale dotańczyliśmy do końca - i rozległy się oklaski! Złota para! - krzyknął ktoś. Jeszcze, bis - zażądali widzowie. No i masz, powiedziałem, nigdy nie wiadomo, co się może człowiekowi przydarzyć... Sasza śmiała się. Orkiestra zagrała nowy kawałek, a ja omal nie zemdlałem. „Gaolian śpi..”[4]. Zrobiliśmy tylko jedną rundę, więcej nie dałem rady. Trochę lepiej poczułem się na powietrzu. Nad centrum kulturalnym płonęła wykonana z tysięcy ognistych punktów wieża Eiffla, wokół której wolno wirował napis: „Wystawa światowa, Paryż 1992”. Powstawało to w wyniku interferencji przecinających się rehlicht-promieni. I w tym samym tempie wirowało w mojej głowie: „ Gaolian śpi, wzgórza pokrywa mgła...”. W Tuwie nie było gaolianu, ale i tak nie mogłem się opanować. Ładne, powiedziała Sasza. Co ładne? - nie zrozumiałem. Wszystko dookoła. Popatrz. Patrzyłem. Było tu dużo światła i przesuwających się ogni, dużo pomysłów i dobrego smaku. Cicho dookoła... Woda w rzece udawała zimną rtęć. Coś nie wyszło, tak? Coś poszło nie tak? Tak, nie tak, powiedziałem. Wszystko nie tak. Nie załamuj się, powiedziała Sasza, wszyscy jesteśmy nieboszczykami na przepustce, a przepustki dlatego są fajne, że się kiedyś kończą. Nie łam się. Może lepiej pojedźmy gdzieś, gdzie nie ma nikogo. Chcesz, to zrobię tak, że o wszystkim zapomnisz. Chcesz? Przecież,.. - nie dokończyłem. Głuptas, powiedziała Sasza, na tym to się kompletnie nie znasz, więc zaufaj doświadczonemu człowiekowi. Dobrze? W sumie - powiedziałem, posuwamy się w kierunku takiej imprezy... To wiem, powiedziała Sasza, dlatego chcę... przecież to będzie potem, a na razie... Tu na górze są pokoje, wiem o tym... Maitre d’hotel - kapitan wzniósł oczy ku górze, dałem mu dwudziestopięciorublowy banknot, banknot zniknął. Po kręconych schodach na drugie piętro, proszę powiedzieć, że skierował Walentyn, przyjemnego wypoczynku życzę... Nie zapalaj światła, poprosiła Sasza, patrz, jak jasno: za oknem płonęła, jarzyła się wręcz wieża Eiffla, i wirowało dookoła: „...na sopkach Mandżurii śpią, i nie słychać rosyjskich łez... niech gaolian przyniesie ci słodkie sny... „Zwinąłem się w kulę, a Sasza wszystko zrozumiała, zasunęła portiery, zapaliła świecę, w jej świetle pokój zmniejszył się i tylko zwierciadło zalśniło jak czarny przerębel... śpijcie herosi ziemi rosyjskiej... biednyś ty, biedny, szeptała Sasza, czy tam było aż tak okropnie? ojczyzny rodzeni synowie... okropnie, powiedziałem, ale nie to jest najważniejsze, bo to można przeżyć... Nie mogłem powiedzieć, tego co chciałem: wstyd, czy: wstręt, czy: pogarda wobec samego siebie... to ugrzęzło we mnie i wtedy powiedziałem: ja tam umarłem.
10 czerwca. Około 8-ej
Obudziłem się, jakbym wypłynął z otchłani, nie pamiętam skąd, nie pamiętam, co tam było, ale właśnie - wypłynąłem. Z ulgą, z radością, chwytając ustami powietrze... wszystko dookoła był swojskie, znane i bliskie: i gnojówka w ustach, i ołowiane kuleczki za oczami, i postrzeganie rzeczywistości, szczere i mocne, jak przekleństwo. Ale - swoje. Tylko tu, w Rosji... Nawet nie usiłowałem przypomnieć sobie, co widziałem we śnie. Wylazłem zeń, chwała Allachowi - bez strat i wcale nie zamierzam wiedzieć, co by było, gdyby przedłużyła się ta przyjemność. Napaliłem się, dotarło do mnie, nakurzyłem jak szczeniak. Przez zasłony sączyło się światło. Już dzień? Och, jak nie chciało się podnosić głowy... podniosłem. No to... odpoczywamy, relaksujemy się... luz. Pejzaż po bitwie: puste butelki i kieliszki, całe i potłuczone, niedopałki i rozsypane papierosy, pończochy, śmieci; w kącie zapada się nadmuchiwany fallus wielkości krokodyla. I ciała na pobojowisku; Komandor w pozycji postrzelonego w biegu - a wokół obramowanie z ciał, przeplatając się i przytulając, mleczno-biała Krista, brązowa Saszeńka i czarna Annie - i ja na peryferiach, wyrzucony siłą odśrodkową poza granice rajskiego ogrodu. Ale za to mogę cichutko wstać, nie budząc nikogo, spuścić nogi na dywan i ostrożnie, starając się nie wleźć w potłuczone szkło, przedostać do łazienki i tam, pod prysznicem oddać się najpierw polewaniu gorącą, potem zimną, znowu gorącą... Rozkosz, panowie, rozkosz... Jakoś tam wytarłem się malutkim ręczniczkiem, wróciłem do salonu i stanąłem przy oknie.
Słońce, wiszące już dość wysoko, przypiekało nawet przez szyby, światło było nieprzyjemne, ostre jak krawędzie blachy. Już miałem odejść, wrócić do przytulnego półmroku za czerwonymi zasłonami, ale coś mnie powstrzymało, coś było nie tak, więc zacząłem się wpatrywać w krajobraz... Nie było policyjnego posterunku pod konsulatem, a zamiast niego chodnik wolno przemierzała piątka naszych piechociarzy, wszyscy z krótkolufowymi ABK. To nie mieściło się w ramach żadnych uzgodnień i protokołów; wyglądało, że w nocy miało miejsce coś, co spowodowało, że von Boskow zwrócił się do konsula z taką zaskakującą prośbą... Nie, stanie przy oknie było katorgą. Odwróciłem się. Zamknięty w sześciu płaszczyznach światek urządzał mnie znacznie bardziej. Tu były miękkie dywany i cała paczka czarnych marokańskich papierosów. Nie mogłem znaleźć zapałek, musiałem więc zasuwać do kuchni i przypalać od kuchenki. Tak sobie myśląc o tym, że kuchenka jest pewnie największą znaną człowiekowi zapalniczką, o ile nie brać po uwagę czegoś takiego jak czołgowy miotacz ognia „Gorynycz”, wróciłem na kanapę i położyłem się, wyciągnięty, wyprostowany, wyluzowany i otwarty - uważając jednocześnie, by nie wypalić więcej niż pół papieroska. Dobra. Ociężałość powoli wypływała z ciała przez przekłutą gdzieś na dole dziurkę i oto już tylko niepojęty upór sprężyn tapczanu nie pozwala mi wyprostować się i wypchnąć moje ciało pod sufit. Wraz z ciężarem wypływał ból, i rozżarzona pajęczyna w mózgu zmieniła się w inną pajęczynę, miękką i chłodną. Pojawiła się cicha radość... nie taka radość jak po zakończeniu jakiegoś koszmaru, a taka ze spokojnego i płynnego istnienia... żyłem, i to mi wystarczało. Leżałem nieruchomo, by nie rozlać tego uczucia. Ale coś poruszyło się wewnątrz, ruszyło, szarpnęło się - mocno, bez kontroli - i w jednej chwili już byłem wywrócony na drugą stronę... Nawet nie tak: mój żółwi pancerz otworzył się - złamało się zapięcie - i rozchylił jak walizka, a ja znalazłem się goły pod ostrzałem ... byłem poza swoją skórą, poza osłoną, poza tym znanym twardym kokonem, który sami splatamy wokół siebie, a który składa się z przyzwyczajeń i wykształconych odruchów, a potem przychodzą nasi spece-psychoboje i umacniają go, cementują, obwieszają blaszkami... zmieniając nas w niezawodne i odporne na ciosy maszyny bojowe. Takie coś, taki szok jak ten, przydarzył mi się podczas operacji po raz pierwszy, chociaż dochodziły do mnie słuchy, że innym to się przytrafiało. Generalnie to otwieramy się w ośrodku w Gwozdiewie - tam, gdzie jest całkowicie bezpiecznie i gdzie każdy może pokazać światu siebie samego, a nie swój pancerz i swoją broń. Wyłazimy z pancerzy, stajemy bezbronni, bladzi jak świeżo narodzone morskie świnki, i trącamy się noskami, wtulamy w siebie i w dłonie dobrego doktora Mority oraz całej jego bandy, a te ręce głaszczą nas, pieszczą, poklepują raźnie i drapią, gdzie trzeba, o tak, w Gwozdiewie jesteśmy zupełnie do siebie niepodobni, ale w innych miejscach.. . dlatego tak jest, ponieważ tam, gdzie indziej jesteśmy wytworami czyichś rąk i umysłów, jesteśmy rękodziełem, a w Gwozdiewie jesteśmy tym, czym jesteśmy. Krupicynowie, na przykład, będą się tam nie znosić i przynajmniej raz się pobiją, niezręcznie, niezgrabnie, ze złością i rozpaczą; Giera będzie czepiał się wszystkich ze swoimi głupimi dowcipami i obrażał się, że go wszyscy przeganiają precz, Komandor znajdzie sobie leciwą szmatę i co noc będzie się jej wypłakiwał na piersi; Panin pójdzie do lasu i będzie się tam ukrywał przed wszystkimi, ma tam ziemiankę, wielkości grobu, tam jest mu dobrze i spokojnie... Ludźmi jesteśmy tylko tam, tu jesteśmy maszynami bojowymi, ale nie wszyscy to rozumieją... czasem nie rozumie tego Komandor, całkowicie nie rozumie tego Sasza... tu jesteśmy zrobieni, sklejeni: tak jak my modelujemy jarzyny”, tak samo modelują i nas: do jednorazowego użytku. Jeśli ocalejemy, a ja się postaram, byśmy ocaleli, to zdejmą z nas podrapane pancerze i potem zrobią nam nowe: może takie same, a może zupełnie inne, niepodobne... sklecą kamikadze i my, z zachwytem.... za Ojczyznę.
10 czerwca. Godzina 13.40
ul. Czeremisowska 40. Firma „JUP”
Jaków, ty jesteś złoty facet, jesteś bezcenny, wiesz o tym? Twoje miejsce jest w Skarbnicy Ojcowizny, jako narodowy skarb... Jaków zawstydził się. W nocy udało mu się przełamać obronę numeru telefonicznego, pod który dzwonił Josif, i oto mieliśmy numer: 171-65-65 –i jego lokalizację: hotel ”Ałazani-2”, pomieszczenie służbowe, drugie piętro. Ale tego jeszcze było Jakowowi mało, zaparł się - i potrafił niezauważalnie wleźć do pamięci aparatu telefonicznego. Pamięć miała pojemność trzydziestu dwóch numerów, wszystkie Jaków zapisał. Więcej: na podstawie stopnia śladowego namagnesowania, określił z jakich numerów korzystano najczęściej. Takich było sześć: jeden tu, hotelu, dwa w schlafblocku Centralnego Targowiska, dwa w komercyjnym ośrodku „Wostok” i ostatni - na stadion stowarzyszenia „Grom” w Lefortowie. Poza tym były tu telefony do przechowalni bagażu na wszystkich moskiewskich dworcach i portach rzecznych. Były telefony do trzech prywatnych mieszkań i telefon biura pogodynki. I był też telefon do agencji pośrednictwa „Harfa”: sprzedaż i wynajem nieruchomości i środków transportu. Kuczerenko, otrzymawszy te dane, skoczył do „Harfy”, przedstawił się jako pracownik Kripo i przepisał z dziennika rejestracyjnego wszystkie brzmiące z kaukaska nazwiska. W ciągu ostatnich dziesięciu dni ludzie narodowości kaukaskiej kupili albo wynajęli cztery samochody osobowe, ciężarówkę, kuter rzeczny i trzy prywatne mieszkania - właśnie te, które trafiły do wykazu Jakowa. Jaków zrozumiał, ze mu się udało chwycić fortunę za ogon i zaryzykował: wlazł do pamięci rauhera wydziału dowodów osobistych miejskiej komendy policji. Ryzyko się opłaciło: skopiował podania o zameldowanie wszystkich ludzi z listy Kuczerenki. Dwóch: jednego, który wynajął kuter i drugiego, który kupił osobowe auto - można było wykreślić z kręgu naszego zainteresowania; wszyscy pozostali przybyli niemal jednocześnie: dwudziestego ósmego i dwudziestego dziewiątego maja. Tak więc, ci troje, co to wynajęli mieszkania, niewątpliwie należeli do „Piątego Marca”; najemca ciężarówki mieszkał w schlafblocku Centralnego Targowiska; jeden z osobowych wozów wynajął lekarz catcherów zTyflisu, którzy przygotowywali się do pokazowych gier... i - na koniec - dwa osobowe samochody, co prawda nie pasowały numerami, ale kolorami i markami do tych, które Kuczerenko oznakował namiernikami.
Tak więc... Zacząłem rozkładać swój pasjans. Josif Ałgładze, lat dwadzieścia siedem, przybył do Moskwy drugiego czerwca, z Piszpeku. Mieszkał w „Ałazani”, w kosztownej jedynce. W grupie spełnia zadania - umownie nazwijmy - szefa kontrwywiadu. Powinien zostać ujęty lub zlikwidowany w pierwszej kolejności. Dalej: Ketewan Dadeszkeliani, lat dziewiętnaście, przybyła dwudziestego ósmego, samolotem z Helsinek. Mieszka w „Ałazani-2”, zajmując sama dwumiejscowy pokój. Nie mamy jasności co do jej zadań w grupie, na pewno w jakiś sposób przynależy do dowództwa, ale czym dokładnie się zajmuje i jaki ma wpływ na decyzje - oto jest pytanie. Możliwe, że najważniejszy jest jej książęcy tytuł - a wtedy ona sama jest sztandarem czy też talizmanem grupy... Iraklij Chorawa, Georgij Mirawa, Sakua Onikaszwili, osiemnaście, dziewiętnaście i dwadzieścia lat, przybyli tu dwudziestego dziewiątego, pociągiem z Tyflisu. Za pośrednictwem biura „Harfa” wynajęli mieszkania w drogiej okolicy, między placem Smoleńskim i Smoleńskim nabrzeżem. Lewan Leżawa, dwadzieścia dwa lata, przyjechał z nimi, ale mieszka przy Centralnym Targowisku, wynajął ciężarówkę. Aleksander Kałabadze, lat dwadzieścia, Akakij Dauszwili, dwadzieścia trzy lata. Samolot z dwudziestego ósmego. Mieszkają na kempingu „Tajninka”, co to się mieści przy Autostradzie Jarosławskiej. Wynajmują osobową furgonetkę opel-pony-800 i sportowego centaura. Doktor Samson Szanidze, trzydzieści siedem lat, lekarz sportowy, przybył tu z Rostowa samolotem, dwudziestego dziewiątego; mieszka w hotelu sportowym na stadionie „Grom”. Puste karty: abonent jeszcze jednego numeru w schlafblocku Centralnego Targowiska, dwaj niezidentyfikowany faceci, osłaniający Josifa na kontakcie (jednemu z nich Komandor złamał rękę) i, co najważniejsze, sam abonent numeru 171-65-65...
Jaków i Kuczerenko siedzieli obok siebie na kanapie i rozanieleni gapili się na mnie. Inna sprawa, że wykonali robotę na cacy.
- Jasza, ciągnij tu Panina - poleciłem i Jaków, bohater dnia, pobiegł na dół - wykonywać. Od tyłu Jaków był potwornie podobny do wielkiego psa rasy colie, co to nagle zaczął chodzić na tylnych łapach.
- Do czego może im się przydać ciężarówka? - zapytałem Kuczerenkę, a Kuczerenko, oczywiście, wzruszył ramionami. - A tak, w ogóle, co to za ciężarówka?
- Niżniegorodska półtoratonówka z krytą paką. Wypowiedział te słowa i od razu zaczęliśmy się gapić na siebie, ponieważ w tej odpowiedzi mogła kryć się odpowiedź na wiele innych pytań: chodziło o to, że na wyposażeniu Rosyjskiego Korpusu Terytorialnego znajdowały się stusześćdziesięciomilimetrowe moździerze, montowane właśnie na podwoziu z Niżnego Nowgorodu...
- Aha... im dalej, tym śmieszniej...
- Może zaznaczymy tę ciężarówkę, Panie?
- A uda ci się ją znaleźć?
- Próba nie strzelba.
- Po-opitka ne nytka... - zaciągnąłem po „gruzińsku”. - Dobrze mówię, Ławrentij?
- No to co - szukać?
- Sierioża... Zgoda, ale żeby inne sprawy na tym nie cierpiały.
- No wiesz, szefie!
W progu Kuczerenko musiał przepuścić Panina. Panin walnął go w ramię tak, że zadzwoniły szyby w oknach. Kuczerenko kiwnął się, ale ustał na nogach.
- Wyższa sztuka pilotażu - powiedział Panin.
- To nie ja - powiedział Kuczerenko, omijając Panina łukiem.
- To wszystko Jaków...
- Udało mu się uniknąć drugiego pochlebnego klepnięcia, usłyszeliśmy jego tupanie na schodach. Schody nie były jakieś specjalnie paradne - żelazne stopnie, zadziwiająco głośne.
- No , Sierioża - Szerokim gestem rozłożyłem swój pasjans. - To jest coś z twojej specjalności. Wybieraj. Chyba trzeba będzie go po cichutku zdjąć, mieszkanko obejrzeć, przesłuchać kolegę, a potem go gdzieś tak po cichutku urządzić.
-Trzy karty, trzy karty, trzy karty... - zaśpiewał Panin dobrym, kto wie, czy nie profesjonalnym barytonem. Nigdy wcześniej nie słyszałem, żeby śpiewał. - Rozumiem. Weźmiemy... tego.
Wyciągnął rękę i wyhaczył zdjęcie Onikaszwilego. Na tym zdjęciu był okularnik, zaczynający łysieć chłopiec.
- Ale tak, wiesz, do północy - powiedziałem.
- Panie, to już jak wyjdzie - powiedział Panin, nie odrywają wzroku od zdjęcia.
- Jak podejdzie, jak się trafi kolor, a tu... Nie, Panie, za terminy głowy to ja nie dam.
- Ale spróbuj - powiedziałem, nie wiem po co. Panin popatrzył w końcu na mnie, coś już miał powiedzieć, ale dał sobie spokój.
10 czerwca. Godzina 16-ta
Samochód musieliśmy zostawić na nabrzeżu, dotuptaliśmy pieszo: Ordynka i Piatnicka zakorkowane na amen. Przez mosty to już chyba tylko z przepustkami puszczali. Ogona niby nie było, ale, z drugiej strony, skoro „Ałazani” jest pod ciągłą obserwacją - a Kuczerenko uważa, że tak właśnie jest - to i podejścia do lokalu mogą być kontrolowane przy pomocy optyki, a to jest taki sposób obserwacji, przed którym nie da się zasłonić. Z drugiej strony - no to co? Nawet jeśli gepo sfotografuje nas przy wejściu do lokalu... niech sobie. Takie metody działania wymagają masy czasu, a my, jak dobrze pójdzie, jutro się stąd zwiniemy.
Upał. Staraliśmy się kryć w kusych cieniach budynków i drzew. Kto wymyślił to miasto, burczała Sasza, Tomsk jest sto razy lepszy... Poskakała na jednej nodze, wytrząsając kamyczek z pantofelka. Tomsk rzeczywiście był lepszy: zwarte, czyste, zielone, przyjemne w zamieszkiwaniu miasto - tyle że mnie osobiście już zaczęło ugniatać w skronie i miałem ochotę na coś innego, w czym pomieszałyby się style, coś poprzeplatało... Żeby można było tam trochę posiedzieć i wrócić. W Tomsku, jak zresztą i w innych naszych miastach, łapię się na tym, że wydaje mi się, jakbym mieszkał na stronicach reklamowego katalogu „Twoje mieszkanie” albo „Przytulnie” albo nawet „Schick”- wszystko jest trochę za bardzo ładne, za przytulne, za bardzo przemyślane. Kiedy mówię komuś, że mam dom w Starym Tomsku - z ogrzewaniem piecowym, bez gorącej wody, ale za to z sadem - ludzie patrzą na mnie jak na kogoś nienormalnego. Kiepsko stoisz z forsą, czy jak? Nie, z pieniędzmi nie mam problemów. No to po co ci ten chłam, patrz, jaki domek można sobie wybudować w ciągu dwóch tygodni... Ale ja mam łaźnię i kuźnię, odpowiadam. A może i kibel na podwórku? patrzą na mnie z podejrzeniem. Nie, kibel mam ogrzewany, taką mam słabostkę: wygodne kibelki. Mało kto rozumie, że do szału mnie doprowadza gładki, nie popękany sufit i dlatego mam najbardziej przytulny dom dla siebie samego...
W tym lokalu górskie echo atakowało człowieka od samego wejścia. Wspaniale pachniały przyprawy. Maitre, przypominający dyrektora generalnego kwitnącego koncernu, zaprowadził nas do przygotowanego dla czterech osób stolika. Najpierw nalałem Saszy i sobie wody sodowej. Potem wyjąłem z kieszeni wykrywacz mikrofonów, przejechałem nim nad stołem i pod nim. Stolik był ustawiony całkiem niegłupio - z trzech stron otaczała go kanapa w kształcie litery C, z wysokim oparciem. Dlatego podsłuch na odległość był, delikatnie mówiąc, utrudniony, o ile - rzecz jasna - ktoś nie wkręcił mikrofonu w sufit nad głowami, co jest mało prawdopodobne: jeśli gepo rządzi tu jak u siebie, na Łubiance, to po licho im zewnętrzne posterunki? Sączyliśmy więc z Saszą swoją oranżadę, czasem zerkałem na zegarek: nasi goście coś się spóźniali. Było to niezgodne z wszelkimi zasadami działania wywiadu i kontrwywiadu, i gdybyśmy mieli działać w zgodzie z nimi, to powinniśmy byli się stąd wynieść w tej chwili i nigdy więcej się tu nie pokazywać. Ale my, chwalić Pana, nie byliśmy z wywiadu-kontrwywiadu; byliśmy, formalnie rzecz ujmując, urzędnikami z Sił Powietrznych, „oddziałem do zadań specjalnych”czy też „Trio” – „Tri-0” następcami słynnej Brygady „Sokół”, tej właśnie, która w sześćdziesiątym szóstym uwolniła z rąk buntowników ówczesnego prezydenta Gurjanowa, wytaszczyła go ze strefy działań militarnych - i przy tym praktycznie cała została zlikwidowana. Nie wiadomo dlaczego nazwa tej brygady została nadana słynnej metodzie „sokół”, najgorszemu wynalazkowi Tarantuli. Sedno tej metody polega na tym, że grupa, która wykonuje zadanie, nie jest ewakuowana, a likwidowana w miejscu działania. Co prawda, w całej historii działania „Trio”, „Sokół” w pełnym wymiarze zastosowany został tylko raz: w siedemdziesiątym trzecim, w Hamburgu. A obcięty wariant, stosuje się wtedy, kiedy wszystkie kłopoty związane z ewakuacją spadają na bargaolian[5]. Pewnie, świadomość tego, że masz wykupiony bilet tylko w jedną stronę, nie cieszy specjalnie, ale przecież grupy działające według procedur standartowych mają nie mniejsze straty.
Księżna i jej towarzysz, niewysoki mężczyzna w jasnobeżowym garniturze z kamizelką, przypominający nauczyciela gimnazjum, pojawili się pół godziny po czasie. Porównałem portret abonenta numeru 171-65-65, wykonany przez Jakowa, z tym mężczyzną-zgadzało się. średniego wzrostu, krótka szyja, kwadratowe oblicze, wąskie wargi, mimika zerowa, nie gestykuluje... Po rosyjsku mówi gramatycznie dobrze i niemal bez naleciałości, swobodnie posługuje się językami niemieckim, angielskim i, być może, włoskim... Ale chyba, Jakowowi nie uda się tego sprawdzić, Jaków popatrzył na mnie i wzruszył ramionami: twój problem.
- Dzień dobry - powiedziała księżna - proszę wybaczyć spóźnienie, ale nie mieliśmy możliwości powiadomienia was o opóźnieniu... Dziękujemy, żeście poczekali. Pozwolicie panowie, że was przedstawię: Nodar Aleksandrowicz Gurgenidze.
- My się znamy - uścisnąłem rękę Nodarowi Aleksandrowiczowi.
- To jest Sasza Polakowa.
Nodar Aleksandrowicz pochylił się i ucałował nadgarstek Saszy.
- Jakież piękne kobiety odwiedzają czasem nasze okolice! - powiedział zachwycony.
- Zurabie, proszę o muzykę - rzucił przez ramię do Maitre'a.
- Co panie będą piły? Polecam „Napareuli”, nie wiem, dlaczego w tutejszych piwnicach jest wspaniałe...
Rozległa się muzyka. Przy takiej muzyce należy - trzymając w ręku róg z dobrym winem - płakać ze szczęścia i miłości, przysięgać dozgonną przyjaźń albo przynajmniej ciąć się szablami nad skrajem przepaści... A my przy tej muzyce - przy takiej muzyce! - wykonywaliśmy powolny pocałunek Judasza.
- Teraz możemy mówić o wszystkim - uśmiechnął się Nodar Aleksandrowicz.
- Akurat nad naszym stolikiem tworzy się nisza akustyczna.
- Nisza? Wspaniale. Nie wiem czy wiecie, ale na ulicy widzieliśmy dwa posterunki audiokontroli - powiedziałem.
- W sumie to jest ich siedem - powiedziała księżna. - A przed waszymi akcjami był jeden.
- Aha - powiedziałem. - Czyli jesteśmy w oblężeniu.
- Tak. To znaczy - oni uważają, że jesteśmy w stanie oblężenia. A my mamy na ten temat nieco inne zdanie. Wypijmy ten wspaniały koniak, a potem pogadamy o interesach.
- To mi przypomina kolacyjkę trzech muszkieterów i d'Artagnana w ostrzeliwanym bastionie.
- Powody niemalże te same - uśmiechnęła się księżna.
- Co do interesów - powiedziałem. - Rozpatrzyliśmy waszą propozycję i postanowiliśmy zgodzić się z nią. Więcej nawet - jesteśmy gotowi wam pomóc. Chwileczkę - powstrzymałem gestem Nodara Aleksandrowicza, który już chciał coś powiedzieć. - Nie potrzebujemy ani waszych laurów, ani planów. Po prostu doszliśmy do wniosku, że w sytuacji, powstałej w wyniku waszej akcji, będziemy i my mieli więcej szans na sukces. Naprawdę więcej, bez wątpienia. Dlatego chcemy wam zaproponować coś takiego: bezpośrednio przed waszą akcją przeprowadzimy naszą i odciągniemy od was uwagę policji i gepo.
Księżna i Nodar Aleksandrowicz wymienili spojrzenia. Księżna powiedziała coś po gruzińsku, natychmiast odwróciła się do mnie:
- Przepraszam, zapomniałam się. Powiedziałam, że musimy to przemyśleć...
- Jest to bardzo interesująca propozycja - powiedział Nodar Aleksandrowicz. - Spróbujemy zważyć wszystkie za i przeciw... Przyznaję, że opracowując nasz plan, przewidywaliśmy przeprowadzenie akcji odciągającej uwagę organów, ale nie udało nam się przerzucić tu tylu ludzi, ile potrzebowalibyśmy. Dlatego propozycja wasza... może po prostu jedzmy, pijmy i zastanawiajmy się.
Jedliśmy więc i piliśmy, z rzadka wymieniając krótkie uwagi. Zgadzajcie się, myślałem, dlaczego przeciągacie, zgadzajcie się. Ale wtedy musielibyśmy wstać i wyjść na upał... Dobra, myślcie sobie dalej. Myślcie... Kelner przyniósł półmisek z szaszłykiem. To ciekawe, powiedziała Sasza, ja myślałam, że szaszłyk je się bezpośrednio ze szpadek. O nie, powiedział Nodar Aleksandrowicz, tak się je tylko podczas... zapomniałem, jak to się mówi, nie podczas wyprawy, tylko na... na pikniku, podpowiedziałem, tak jest, na pikniku, a i to nie zawsze, i nie każdy szaszłyk można jeść w ten sposób, o ten, królewski, nie wolno... Delikatne mięso rozpływało się na języku, od razu wdałem się w dywagacje na temat braku postępu w gastronomii, i że to może i dobrze. Owszem, zgodził się Nodar Aleksandrowicz, to jest jak w poezji: wszystko, co najlepsze już zostało napisane - wiele wieków temu... Zaczął coś recytować, gardłowa mowa płynęła gładko i oszałamiająco ładnie, to jest jak muzyka, powiedziałem, bo to i jest muzyka, zgodził się ze mną, gdzie teraz można posłuchać czegoś podobnego? Wielki Szota z Rustawi napisał to osiem wieków temu i nikomu nie udało się od tego czasu wspiąć na takie wyżyny. Dlaczego? Dlatego, że to dar od Boga, powiedziała Sasza, wtedy jeszcze istniał Bóg, a teraz już go nie ma. Nodar Aleksandrowicz z uznaniem popatrzył na Saszę: też tak myślę - i sądzę, że właśnie dlatego przez ostatnie dwieście lat tylu było pretendentów do tego wakatu. Jeśli Boga nie ma, to wszystko jest dozwolone, czy nie tak powiedział wasz Dostojewski? To nie Dostojewski tak powiedział, rzuciłem, maskując niespodziewane rozdrażnienie. To są słowa jednej z jego postaci, niejakiego Smierdiakowa, który, z kolei, przeinacza słowa Iwana Karamazowa, dostosowując je do swoich potrzeb... moim zdaniem to jest utajony koszmar Dostojewskiego: wszystko dozwolone, bo Bóg jest... Może wróćmy do naszych spraw, zaproponowała księżna. Czy dałoby się urządzić jakiś niewielki fajerwerk w centrum, w drugiej połowie dnia? Dlaczego nie? - zapytałem. W dowolnym czasie i miejscu. No to nie mamy więcej żadnych problemów, powiedział Nodar Aleksandrowicz. Ale dobrze by było załatwić jakąś gorącą linię - jak sądzicie? Może wymienimy się telefonami, powiedziałem. To by było najprostsze. Najprostsze - owszem... - powiedział Nodar Aleksandrowicz i zamyślił się. Nie, zróbmy inaczej. Wymieńmy się ludźmi, wasz człowiek będzie z nami, a nasz w wami. Coś w tym jest, powiedziałem. Na Starym Wschodzie, podpisując pakty wymieniano się dziećmi, powiedział. Dzieci to my nie mamy, ale damy... Popatrzyliśmy jednocześnie na damy. Księżna skinęła ochoczo głową, Sasza wzruszyła ramionami. Myśmy rozważali taki wariant, ale nawet nam do głowy nie przyszło, że inicjatywą wykaże się przeciwnik. Dobrze, powiedziałem, damy zmieniają partnerów i - rozchodzimy się. I - tak w ogóle - planujecie wycofanie się po akcji? Nie, padła odpowiedź. Jakie odejście, a wy? Wy mniej więcej wiecie, jak my działamy, powiedziałem. Mam nadzieję, Igorze, że znajdzie się i dla mnie miejsce w jednej z torped? zapytała spokojnie księżna. Przecież nie będziesz protestował, Gryfie? Nie, powiedział Nodar Aleksandrowicz. Zwłaszcza, że i tak byś mnie, dziecko, nie posłuchała.
10 czerwca. Godzina 23-cia
Baza Turystyczna „Ośrodek Tuszyno”
- A tu było lotnisko. Przed wojną i zaraz potem. A po podpisaniu Umowy Drezdeńskiej, kiedy lotnictwo zostało zakazane, w tym miejscu powstał park. I tak już zostało.
- Bardzo nieprzytulnie czuję się bez gór. - Księżna uniosła się na łokciu. - Podświadomie ciągle czegoś szukam, czegoś mi brakuje i dlatego mam poczucie stałego zagrożenia. Ale za to jakie tu są zmierzchy - tego nie mamy. Jakie wieczory!
- A w Petersburgu pani była?
- Tak, ale tylko w zimie, niestety. Chodźmy do wody, tam jest wspaniale...
- Zaraz zrobi się zimniej, żeby się pani nie przeziębiła.
- Na wojnie nie ma przeziębień.
- To prawda. Chodźmy się kąpać, stary - trąciłem Komandora piętą w bok...
- Nie, polezę sobie tutaj - odpowiedział. - Może już jestem za stary...
- A ja idę - spod koca wynurzyła się Waleczka. Jedyna z nas, która pozostała wierna naturze. My z Komandorem, renegaci, w obecności gościa hołdującego starym obyczajom Wschodu, naciągnęliśmy kąpielówki, sam gość natomiast miał na sobie szczelny strój kąpielowy z krótkimi rękawami i spodenkami - w takim można pewnie by było spacerować po mieście i nikt by nie zwrócił uwagi. Kramarzowi omal gały nie wypadły, kiedy uświadomił sobie, ze naprawdę chcemy wziąć tę jego relikwię i nawet zapłacić za nią jakieś pieniądze. No i tak sobie popłynęliśmy, żywy diagram przyrostu dzianiny na głowę ludności: z lewej naga Waleczka, w środkują, w oszczędnym, ale jednak ubraniu, z prawej księżna, jako symbol nadchodzących sukcesów przemysłu bawełnianego. Dno usunęło nam się spod stóp, ale przed nami, o jakieś czterdzieści metrów była duża piaszczysta mielizna, gdzie można było sobie odetchnąć: księżna pływała kiepsko, pieskiem.
- Dziwne - powiedziała - żyliśmy tak blisko od morza... dwie godziny samochodem... i tak rzadko tam bywaliśmy... Chyba ze trzy razy. Nie rozumiem, słowo...
- Nie powinna pani mówić, płynąc - powiedziałem. - Straci pani oddech.
Waleczce znudziło się bełtać w wodzie obok nas, zanurkowała bez słowa i po minucie wynurzyła się daleko przed nami, na środku księżycowej ścieżki. Tam już była mielizna i Waleczka zaczęła przykucać i wyskakiwać z wody, niemal cała.
- Wy wszyscy tak... dobrze pływacie...
- Mamy piękne rzeki. Mamy ocean. I tyle jezior! –A my mamy... morze o dwie... godziny drogi... Ojciec po prostu... nie lubił morza... i nam też nie pozwalał...
- Proszę dać mi rękę.
Na krótko straciła panowanie nad sobą: spazmatycznie wczepiła się w moją dłoń. Ale natychmiast rozluźniła uchwyt i trzymała się już niemal zupełnie spokojnie.
- Proszę się odprężyć, Keto, odprężyć - powiedziałem. - Proszę nie trzymać głowy tak wysoko, nie wyginać się tak mocno, luźno i spokojnie... - Pracowałem tylko lewą ręką i tym sposobem, po jakichś dwudziestu ruchach dopłynęliśmy do Wałeczki. Czując piasek pod stopami, księżna puściła moją dłoń i przyłożyła dłonie do policzków.
- Przestraszyłam się nagle - powiedziała. - Nagle czegoś się przestraszyłam. Niby niczego się nie boję, a tu nagle...
- Spokojnie, tu sobie postoimy, odetchniemy, a z powrotem pociągniemy panią - powiedziałem.
- Nie, popłynę sama... obok, ale sama... muszę się przecież nauczyć pływać. Ja już rozumiem, co robię niewłaściwie. I... dlatego... -Księżna stała po szyję w wodzie, widziałem tylko jej twarz i przepraszający uśmiech, ale zrozumiałem, że wydostaje się właśnie ze swojego kostiumu. - O-o, nawet nie domyślałam się... nie wiedziałam wcale... my zawsze tak zamykamy się przed naturą, przed Bogiem... a to, przecież jest jak lot...
Waleczka przysunęła się do niej, odciągnęła za rękę od głębiny, na płyciznę, a ja położyłem się na plecy, rozłożyłem ręce i zacząłem spływać z nurtem, leniwie poruszając nogami, zostawiając za sobą dwie dziewczyny w księżycowym świetle, a z lewej wisiał pan księżyc, błękitnawy niczym świeży śnieg, z prawej zaś pojawiały się wielkie i drobne gwiazdy, a pod całą tą przewspaniałą kopułą płynąłem ja. Właściwie, to już nawet nie płynąłem, a wisiałem bez oparcia - to upajało. Nie wiem, ile czasu minęło. Pewnie dużo, bo odpłynąłem dość daleko. Wracałem spokojnym kraulem, patrząc przed siebie, a było na co popatrzeć: Waleczka i Keto, wziąwszy się za ręce, wzbijały się nad wodę, jak młode delfiny i spadały w nią, eksplodując fontannami srebrnych iskier. Dziewczyny, powiedziałem, wynurzając się za ich plecami i obejmując je. Czas na nas. Komandor stał na brzegu i machał ręką. Nie chcę iść, powiedziała księżna, po prostu nie chcę... Czułem, że leciutko drży. Jeszcze pięć minut. Dobrze, pięć, zgodziłem się. Ale z naszej wesołości uszła już para; poskakaliśmy, pochlapaliśmy się wodą, ale już nie z takim zachwytem - potem zeszliśmy z mielizny i popłynęliśmy do brzegu.
- Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że... istnieje podobna przyjemność... - powiedziała księżna. - Pewnie kiedy to się zdarza nie pierwszy raz... to nie jest takie... ostre... zaskakujące, ale za pierwszym... i ostatnim jest bardzo... ostre i wyraziste... dziękuję...
Na brzegu księżna wlazła z Waleczka pod koc i ogrzewały się drżąc. Woda była znacznie cieplejsza od powietrza. Wytarłem się do sucha i nałożyłem koszulkę.
- Panin idzie - powiedział Komandor. Rzeczywiście, ktoś szedł do nas chrzęszcząc piaskiem.
- Wyczułeś go węchem? - nie mogłem uwierzyć.
- Powiadam ci - Panin... Rzeczywiście, był to Panin.
- Tu jesteście - powiedział, zbliżając się. - A ja was szukam na starym miejscu.
Stare miejsce znajdowało się na trawersie zatopionego kontenera z ekwipunkiem. Dzisiaj odpuściliśmy je sobie, na wypadek, gdyby Panin potrzebował czegoś ze środka. Ale nie potrzebował - był suchy.
- Komandor poznaje cię z dwustu metrów - powiedziałem do niego.
- Nie wiedziałeś, że ma w lewym oku noktoskop?
- Księżno, proszę pozwolić, że przedstawię: Siergiej Panin, nasz najlepszy aktor. Księżna Dadeszkeliani.
- Proszę mówić po prostu Keto. - Uwolniwszy rękę z koca, księżna podała ją Paninowi. Panin od razu zaprezentował kunszt aktorski: padł na kolana i złożył na jej dłoni taki pocałunek, że sam d'Artagnan wpadłby w kompleksy.
- Jak tam praca? - zapytałem, kiedy w końcu oderwał się, czy raczej - odpadł, od jej dłoni.
- Mniej więcej - powiedział Panin. - Trzeba to zobaczyć na własne oczy. Giera pryska wrzątkiem.
- Giera? Ciekawe... Księżno, zostawię panią z Komandorem, przepraszam...
- Ona jest prawdziwą księżną? - zapytał Panin, kiedy odeszliśmy na dwieście metrów.
- Najprawdziwszą.
- Dziwne rzeczy dzieją się na tym świecie... Co do interesów. Przejęliśmy chłopa zgrabnie, cicho i skutecznie... ale długo na nim nie wisieliśmy.
- To znaczy?!
- Anafilaksja.
- Na abrutynę?
- Tak. Zdechł na szprycy.
- Ale numer... to ci nu-umer... - Aż stanąłem w miejscu. Dotąd - nie bezpodstawnie - uważano, że wyrobienie odporności na abrutynę jest monopolem naszej firmy. Że tylko z nas nie da się zrobić jarzyny, bo po abrutynie następuje śmierć w mgnieniu oka. A teraz się dowiedziałem, że już nie mamy na to monopolu...
- W mieszkaniu znaleźliśmy pewną rzecz, ale na razie nie powiem, co. Sam zobaczysz.
- Co zrobiliście z ciałem?
- Z ciałem wszystko „w porządku: sprzedaliśmy śmieciarzom.
- Ile teraz biorą?
- Za wszystkie - dwie i pół.
- W normie.
- A wiesz skąd przyszła sieczkarnia? Z garażu Skwarygina! Straszny naród ci śmieciarze... A co do nas - dokumenty zabraliśmy, kupiliśmy bilet do Bejrutu - na dziś... w sumie - odleciał chłop.
- Dobra, Sierioga, ale co tam znaleźliście?
- Nie, sam wszystko zobaczysz, pomacasz i poliżesz
- wszystko sam. Giera krąży dookoła niej, jak kot wokół słoniny.
- Bomba, znaczy?
-Yhy.
- A poza tym?
- Nic materialnego. Wyczyszczone znakomicie. Ale wiesz, jak się do nas zwracał?
-Jak?
- Wrzeszczał, że jesteśmy japońskimi durniami!
- Japońskimi?
- Ja też się zdziwiłem. Nawet bardzo. Rozumiesz? Kiedy wbiłem już w niego igłę, to on wypluł knebel i krzyknął: „Zawołajcie... a, japońscy durnie!” - i kaplica.
- Ciekawe... I cholernie szkoda, że tak się stało...
- Zaskakujące, prawda?
- Nawet bardzo... japońscy durnie... Może to jakiś idiom? Coś jak japońska precyzja”?
- Dlaczego niby Gruzin miałby używać japońskich idiomów? Tfu, nie japońskich, a rosyjskich...
- Rosyjskich... Za kogo mógł nas wziąć? Po pyskach wszak widać, żeśmy nie Japończycy...
- O to właśnie chodzi. Czekaliśmy na niego w mieszkaniu. Ja i Giera. Ta rzecz, bomba - rozpakowaliśmy ją i leżała już sobie na środku pokoju. On to widział, kiedy go pętaliśmy. Nawet nie za bardzo się ciskał. Zaczął się dopiero wyrywać, kiedy zobaczył szprycę.
- Coraz śmieszniej... Dobra opowiadaj, coście zdobyli...
Panin wystukał złożony szyfr na drzwiach, a potem otworzył je własnym kluczem. Giera siedział nieruchomo w pozie rodenowskiego „Myśliciela” nad przedmiotem, przypominającym kształtem i gabarytami pięciolitrowy bidon na mleko. Japońska precyzja... Wymacałem za sobą jakieś krzesło i usiadłem. Słusznie Panin ściemniał - i tak bym mu nie uwierzył. Właśnie taki kształt i wymiary - pięciolitrowego bidonu - miała japońska mina odłamkowa „Tama”, plutonowa, ekwiwalent trotylowych ośmiu tysięcy ton...
- I co - udało się? - zapytał Panin.
Giera w milczeniu podał mu kawałek błony fotograficznej - całkowicie przeźroczysty.
- No to już nic nie rozumiem - powiedział Panin.
- Ja też - powiedziałem. - Nie moglibyście trochę jaśniej?
- Kiedy jechaliśmy - powiedział Giera - posterunek na trasie sprawdzał samochody radiometrami. Już myślałem, że wpadliśmy. Ale przepuścili nas bez kłopotu, chociaż „Tama” daje do pięciu rentgenów na godzinę. Pluton, rozumiesz? A ołowiu ma tylko dwadzieścia kilo. No więc postanowiłem, że sprawdzę...
- Błoną fotograficzną?
- Tak. I wychodzi mi, że nie ma żadnego promieniowania.
- A to oznacza...
- Że musimy wleźć do środka - powiedział Giera. - Trzeba zobaczyć środek i kropka. Plutonu tam nie ma, to jasne, ale może reszta... W sumie tak, chłopaki, wy sobie idźcie na spacer, a ja was potem zawołam.
Odeszliśmy od domku na jakieś czterdzieści metrów i zatrzymaliśmy się. Za drzewami słychać było muzykę i migotały jakieś kolorowe światło-widać dancing. Obok ktoś śmiał się głośno, perliście, po pijacku.
- Wódeczki bym się napił - powiedział Panin. - Co ty na to?
- Nie będę się sprzeciwiał. Możemy zaraz wziąć flaszeczkę, na trzech z Gierą.
- A dziewczyny?
- Nie wiem, czy księżniczki pijają wódkę.
- Zapytamy. Ona jest prawdziwą księżną?
- Już się pytałeś.
- No to co? Jestem wolnym obywatelem wolnego kraju...
- Prawdziwa.
- No to musimy znaleźć jeszcze dwie dziewczyny.
- Poczekamy, czym się skończy zabawa Giery - może ta zabawka urwie mu jaja...
Obejrzeliśmy się na domek i nagle zobaczyłem oczami duszy: okna wybuchają magnezem, wszystko dookoła robi się czarne, i z czarnej przestrzeni zaczynają wolno wypływać purpurowe strzępy... Ale zamiast tego otworzyły się drzwi i na żółtym tle pojawiła się sylwetka Giery, który dał nam znak, że wszystko w porządku.
Wszystko w porządku... Pod pokrywką znajdował się sprawny blok potrójnego działania, ale pod tym blokiem nie było nic: studzienka, w której znajduje się właściwy ładunek, tytanowa szklanka z plutonem i materiałem wybuchowym - ta studzienka była po brzegi wypełniona dużym ołowianym śrutem.
11 czerwca. Godzina 2-ga w nocy
Baza Turystyczna „Ośrodek Tuszyno”
- I co wy byście beze mnie zrobili? - Hardo zapytał Panin, wchodząc. Trzymał w ręku kartonowe pudło, z którego wystawały czerwone główki butelek.
- Akurat po sztuce na twarz.
- Mozelskie? - z niedowierzaniem zapytał Giera.
- Gdzie zdobyłeś?
- Wcale nie mozelskie. Tokaj. A gdzie zdobyłem... jak zacznę opowiadać, to akurat do rana nam zejdzie. Dlatego po prostu łyknijmy za miłość.
Dziewczyny, poderwane przez Panina w Alejach, Oksana i Greta, nagrodziły go oklaskami. Giera, jako posiadacz najpewniejszej ręki, ręki sapera, zaczął rozlewać do szklanek. Potem Komandor podjął się wygłoszenia toastu.
- Kochane panie i szanowni panowie! Liebe Damen und Herren! Szanowni Państwo! Genacwali. Właśnie na naszych oczach człowiek dokonał czynu, godnego antycznego herosa: w tym oto przeludnionym Babilonie, w tej siedzibie koszmarów, gdzie po zmroku zapotrzebowanie zaczyna gwałtownie przekraczać podaż i w nocnym powietrzu zawisa dobrze wyczuwalny zapach sowdepii - zdobył, wyrwał, wyszabrował u Fortuny cudowny napój, dar błogosławionej Panonii i przyniósł go do nas, byśmy mogli się nim rozkoszować, chociaż mógł go wypić sam, a my znamy jego możliwości. Ale - przyniósł. Cóż go mogło do tego skłonić? - zapytałby ze zdziwieniem jakiś prawomyślny obywatel republiki Judei. I myliłby się całkowicie w tym swoim problemie, a my znamy właściwą odpowiedź: pobudki jego były typu kolektywnej aryjskości; istnieje taka koncepcja myślowa i światopogląd, w którym niemożliwe jest inne działanie, poza tym, jakie jest odzwierciedlone w rosyjsko-aryjskim przysłowiu: możesz zginąć, ale przyjaciela ratuj. Kto jest zdolny do oddania druhowi porannej puszki piwa? Widzę odpowiedź wypisaną na waszych obliczach. I dlatego na ziemiach zasiedlonych przez Aryjczyków - z woli Boga i przy pomocy intryg licznych plemion i ludów, często i bez potrzeby walczących między sobą-na tych ziemiach powstał Komintern. Pamiętamy Pierwszą Międzynarodówkę, Drugą Międzynarodówkę, Trzecią Międzynarodówkę, nazywaną później Kominternem i chyba Czwartą Międzynarodówkę... Ale nieszczęście działaczy wszystkich Międzynarodówek polegało na tym, że spoglądając na sedno sprawy, jednocześnie tego sedna nie zauważali - widocznie z powodu szlachetnej nieśmiałości. Udowodnił to wspaniale wielki Freud, który - nie należąc do rasy aryjskiej - znał się doskonale na ludziach. Rozumiał ich i wykrzykiwał na cały głos, że główną siłą poruszającą historię są nie pretensje nacjonalistyczne i nie masońska krzątanina, a wyłącznie seksualne niezaspokojenie. Właśnie ono każe milionom mężczyzn łączyć się w armie, chwytać za karabiny, będące w praktyce symbolami fallicznymi, każe zajmować obce miasta i robić pokonanym kobietom to, czego nie zrobiliby własnym żonom. Oto, na czym zasadza się istota nieszczęść i dlatego pokojowa, pacyfizująca rola kobiet powinna polegać na tym. by filtrując, przez siebie uziemiając - jeśli tak wolicie to sformułować - seksualną energię mężczyzn, nie dopuszczały do wykorzystania jej w celach militarnych. Dlatego proponuję tu i teraz, nie odkładając sprawy na później, założyć Piątą Międzynarodówkę i nazwać ją Seksinternem...
- No to może od razu Szóstą - zaproponowałem.
- Genialny pomysł! - powiedział zachwycony Komandor. - Seksintern - Szósta Międzynarodówka! Zostawmy numer piąty jakimś politycznym pigmejom, których tak wielu objawiło się na naszych ziemiach w tych niespokojnych czasach. Tale więc my, przedstawiciele dwóch, a w najbliższej przyszłości trzech czy nawet czterech mocarstw, przedstawiciele... no tak... rosyjskiego, niemieckiego, gruzińskiego, ukraińskiego i polskiego narodu, proklamujemy wolność i równość płci i narodów w wyborze partnerów - to po pierwsze, w wyborze stref bojowych i międzynarodowych konfrontacji ograniczenie ich do łóżka - to po drugie. Granice zaś...
- Cicho! - szepnęła księżna.
Komandor zamilkł, a pozostali przestali oddychać. A-a-a, niech mi ktoś pomoże! - rozległo się na zewnątrz. Giera, zostań tu, poleciłem. Pomocy, bydla-a-aki! Krzyczała kobieta, młoda i chyba pijana. Komandor miał rzeczywiście podczerwony wzrok: my z Paninem jeszcze staliśmy, rozglądając się i starając cokolwiek zobaczyć po pobycie w jaskrawo oświetlonym pomieszczeniu, a on już biegł i słyszałem, jak pytał: co się stało? On jest tam, zamknął się z nożem! Gdzie? Kto się zamknął? Byliśmy razem, a potem on chwycił nóż, ja zdążyłam uciec, a Wierka z Olą tam zostały... Dziewczyna miała na sobie kusy szlafroczek i dygotała. Tam, tam jest ten domek... Okno wychodzące na alejkę było zasłonięte, za zasłoną świeciło się światło. Sierioga, pod okno! Stołeczek z rąk! Komandor skoczył pierwszy: rozpędził się, odbił od „stołeczka” Panina i, przekręciwszy się w powietrzu tak, by uderzyć w szybę plecami, przeleciał przez okno. Skoczyłem za nim. Panin wybijał nas mocno, niczym katapulta, wylądowałem na środku pokoju i omal nie upadłem, pośliznąwszy się na jakiejś plamie wilgoci, za mną Komandor wygrzebywał się z zasłon, a przede mną, w kącie, skulony i przygotowany do skoku jak ryś, szykował się do ataku ogromny nagi młodzieniec... skoczył przed siebie, głową i rękami do przodu, w lewej ręce nóż. Przesunąłem się w prawo, zablokowałem niebezpieczną rękę i uderzyłem nogą w korpus. Chłopak poleciał na ścianę, ale natychmiast, jakby był z gumy, odbił się i skoczył na równe nogi. Teoretycznie powinien był nadal leżeć, ponieważ miał złamane trzy lub cztery żebra i powinien być w szoku, ale poderwał się, a to znaczyło, że był na hinku. Tak, to musiał być hink - termojądrowa erekcja... to niedobrze, nie da się go po prostu wyłączyć, trzeba go będzie brutalnie złamać. Znowu skoczył, i teraz, przymierzywszy się do uzbrojonej ręki, wczepiłem się w nią, walnąłem na podłogę, ale pozbawiłem go noża, złamałem przedramię. Drugą łapę pakował mi w twarz - tę rękę mu wykręciłem za plecy i zwichnąłem najpierw w łokciu, potem w barku. Dołączył Komandor, wyplątujący się cały czas z kotar, związaliśmy chłopaka przewodem od lampki nocnej. Miał wbity w przestrzeń wzrok, na ustach żółtą pianę. Hink, powiedział Komandor. Yhy. Słuchaj, jesteś cały zakrwawiony... Ty też. Przejechałem dłonią po policzku - policzek był lepki. Co za... Podłoga była zalana krwią. Igor, ochryple powiedział Komandor, popatrz tu. Obok łóżka z wymiętymi, skotłowanymi prześcieradłami, pod dywanikiem leżało coś długiego, Komandor uniósł brzeg, popatrzyłem i odwróciłem się. Na parapecie na kolanach stał Panin. Zadzwoń na policję, powiedziałem do niego. Już zadzwoniłem... Słuchaj, a gdzie jest trzecia? Kto trzecia? Trzecia dziewczyna. Przecież były tu trzy. Diabli, prawda... Rozejrzałem się, wyszedłem na werandę. Wróciłem i sprawdziłem wszystkie drzwi. Drzwi do łazienki były zamknięte od wewnątrz. Hej, proszę otworzyć, policja! Milczenie. Proszę otworzyć, już wszystko dobrze. Milczenie, szelest. Dobra, w nosie mam, sama dziewoja wcale mnie nie interesowała, najważniejsze, że żyje, jest tu - odwróciłem się i w tym momencie drzwi jakby eksplodowały. Ledwo zdołałem przechwycić rękę - ze straszliwie wykręconymi palcami, ale druga ręka wczepiła mi się w policzek, głęboko wbijając paznokcie, cudem tylko uratowałem oko, ale udało mi się zawinąć harpii ręce za plecy, a potem ledwo ją utrzymałem, bo wiła się jak dzikie zwierzę... zacząłem pochylać się do przodu, chcąc ustrzec twarz od uderzeń jej głowy - i nagle napadła ją - hink przecież! - ogromna chcica - wygięła plecy, naparła tyłkiem: na mnie, na mnie, jęczała, no gdzie jesteś... Komandorze, pomóż mi, krzyknąłem. Razem jakoś ją skręciliśmy. Frajerzy śmierdzący, wrzeszczała, siebie to rypiecie, a jak baba chce, to wam nie staje! Przyjechała policja, od razu trzy wozy. Teraz długo się tu będzie działo, powiedział Komandor, to są chłopy rzeczowe...
- Policja kryminalna, leutnant Schmidt* - podszedł do nas oficer. Za jego plecami majaczył cień dziewczyny, która nas wezwała; ktoś usłużny narzucił jej na ramiona szlafrok kąpielowy. - Co tu się dzieje?
- We własnej osobie?- powiedziałem, nie mogąc powstrzymać się od głupiego uśmieszku. - Odszedł pan z floty?[6]
- Pardon?
- Nie nic, tak sobie gadam... Myśmy, leutenancie, opanowali tego chłopaka. To ona nas wezwała...
- Proszę o szczegóły. Tu, do mikrofonu...
Pokój wypełnił się policjantami - umundurowanymi i po cywilu. Rozbłysły flesze. Ktoś odsunął dywanik, a ja nie zdążyłem się odwrócić. Wysoka, szczupła dziewczyna, bardzo młodziutka, krótko obcięta. Twarz poszatkowana całkowicie, nos zwisa na strzępku skóry, głowa odrzucona i zieje na szyi ogromna rana, od ucha do ucha. Odcięta pierś i mnóstwo ran kłutych na ciele: na piersiach, na brzuchu, na biodrach. I potwornie, na strzępy pocięte dłonie - chwytała za nóż... Czerwone światło nagle stało się nieznośnie jasne, rzuciło mną w bok. Zaraz, powiedziałem. Po omacku doszedłem do WC - zwymiotowałem. Przeszedłem pod prysznic, zacząłem pić wodę, potem wsunąłem głowę pod strumień. Przed oczami płynęły liliowe kręgi. Leutnant Schmidt czekał. Chodźmy na powietrze, zaproponowałem, nie wytrzymam tu, zdechnę... Coś się ze mną działo, powinienem pójść, położyć się, odleżeć, ale - policja...
Dziewczyna o imieniu Tamara, która też to widziała, leżała zemdlona, krzątał się obok niej policyjny lekarz. Potem wstrzyknął jej coś i powiedział, że ma pół godziny poleżeć, a potem może da się z nią porozmawiać. Dobra... Póki co opowiedziałem leutnantowi Schmidtowi wszystko, co wiedziałem, widziałem i robiłem. Pobiegliście na pomoc, wiedząc, że przestępca jest uzbrojony? - zapytał z niedowierzaniem policjant. A co mieliśmy robić? W końcu, czegoś nas uczono. A w jakim rodzaju wojsk służyliście? W jegierskich. Dawno temu? Sześć lat, jak przeszedłem do rezerwy... nie, zaraz - siedem. I nie zapomnieliście od tego czasu? Zapomnieć? A wie pan, jaki system przygotowania panuje w tych formacjach? Nie... słyszałem coś niecoś, ale... Jeden miesiąc w roku i jeden dzień w miesiącu mamy zbiórki. Tak więc raczej trudno zapomnieć. Racjonalne, pochwalił, racjonalne. A czy to prawda, że wasi rezerwiści trzymają całą broń w domu? Prawda, powiedziałem, karabin, naboje, granaty - w opieczętowanej skrzyni. Po sześćdziesiątym szóstym wprowadzono taki porządek. Znaczy, wasz rząd dowierza ludowi, powiedział zamyślony. Czasem dowierza, przyznałem. A raczej - po prostu płaci za wierność. Każdy rezerwista otrzymuje wyborczy współczynnik „3” - jego głos liczy się za trzy głosy prostego cywilnego wyborcy. Ciekawe, nawet nie wiedziałem, powiedział leutnant. Pewnie jest to mądre... - zamyślił się. A oto i nasza dziewczyna się ocknęła... Oczy miała ze szkła, a głos przesadnie spokojny. Ona i koleżanka, owa Wierka, co to... no., one przyjechały z Wiatki na off-festiwal, miał się odbywać na Łużnikach, ale ich stamtąd przepędzili. Wczoraj poznały Ławrika i Olę, poszli do nich posłuchać muzyki. Ławrik powiedział, że mu się podobamy, a Ola powiedziała, że on taki jest, że mu zawsze jednej kobiety mało, i one zostały, i najpierw było miło, a potem zaczęli pić z butelki, z gwinta, coś takiego gorzkiego, jej się nie udało przełknąć, a tamci się napili i zaczęli wariować, robili takie rzeczy, że i opowiedzieć się nie da, a potem się zrobiło po prostu koszmarnie, drapali się wzajemnie, cięli i ssali swoją krew, ona chciała uciec, a oni jej nie puszczali, ale potem jednak uciekła...
11 czerwca około 7-ej rano
Baza Turystyczna „Ośrodek Tuszyno”
Otworzyłem i zamknąłem natychmiast oczy: księżna klęczała w kącie przed miniaturowym obrazkiem, z rodzaju tych, jakie nosi się na szyi i szeptała coś namiętnie. Nie powinienem był tego widzieć. Nikt nie powinien tego widzieć. Nie przespałem więcej niż godzinę, ale całe ciało zesztywniało, pas spodni głęboko wciął się w skórę. Starałem się jak mogłem nie poruszyć, nie zmienić rytmu oddechu. Szalona noc. Najbardziej szalona ze wszystkich szalonych...
Wróciliśmy, Komandor oświadczył, że z powodu wspaniałego zwycięstwa nad przypadkowym przeciwnikiem posiedzenie plenarne Seksinternu zostaje przerwane w celu kontynuacji pracy w podsekcjach i że, zgodnie z duchem i literą Manifestu, głoszącego równość płci w wyborze partnerów, dziś takie prawo otrzymuje płeć żeńska. Wtedy księżna podeszła do mnie, podała rękę i popatrzyła w oczy-tak głęboko, że poczułem jak zaciska się w pięść nieistniejące serce. Tylko proszę nic nie mówić, szepnęła, kiedy zostaliśmy sami i zamknąłem drzwi, nic, nic... Staliśmy w głębokich ciemnościach, trzymając się za ręce i milczeliśmy. Coś się działo, szepnęła, po co tak jest, w jakim celu? Ktoś się nami zabawia. Nie płaczę, mówiła, kiedy usiłowałem otrzeć łzy, nie płaczę. Siedzieliśmy obok siebie, obejmowałem ją za ramiona, a potem okazało się, że lepiej jest się położyć, więc położyliśmy się, a ja ciągle obejmowałem ją - po prostu żeby było cieplej, przytulniej, spokojniej i bezpieczniej, a ona mówiła, bez przerwy. Opowiadała o czymś odległym w czasie, o czymś mrocznym, coś ponurego wylewało się z niej: jak w szkole nauczyciel niemieckiego wykpiwał jej wymowę, nie odważył się ukarać jej jak dzieci ze zwykłych rodzin, ale tym obrzydliwsze były jego szyderstwa, jak aresztowano jej ojca, który piątego marca wywiesił w oknie flagę narodową z żałobną wstążką, jaki koszmar przeżyła w Telawi: kobiety stawały w szeregu przed czołgami, myślały, że czołgi nie przejdą po żywych, a czołgi przeszły, tam zginął jej narzeczony, rzucił się na czołg z kanistrem benzyny i pochodnią i spłonął wraz z czołgiem, a ona zabiła pierwszego człowieka, niemieckiego żołnierza: pozwoliła zaciągnąć się do ciemnej bramy i zastrzeliła go z rewolweru, ze starutkiej broni, pozostałej po ojcu, z nagana. Potem zorganizowała się grupa: ona i jeszcze jedna Ormianka wciągały żołnierzy i oficerów do mieszkania, a ukryty tam chłopak dusił ich cienką linką, tym sposobem zabili jedenastu ludzi i wpadli na dwunastym, widocznie od dawna już ich namierzano i ten dwunasty był pułapką, i tylko cud ją uratował - ukryła się za skrzydłem kuchennych drzwi i nie została zauważona. Jej przyjaciele ostrzeliwali się, a ona stała bezbronna i w żaden sposób nie mogła im pomóc. Potem poznała Gryfa, a Gryf sprawił, że stała się prawdziwym wojownikiem.
Ja też coś mówiłem, a potem zacząłem deklamować Lermontowa, okazało się, że jeszcze sporo pamiętałem: „Kaukaz, kraj odległy! Przystań prostej wolności! I ty, nieszczęścia pełna i wojny okropności! - ...I nienawidzimy, i kochamy przypadkowo, Niczego nie darując ni złości, ni miłości, I panuje w duszy jakiś tajny chłód, Gdy żar płomienia we krwi gości....... I Boska życzliwość spłynęła na Gruzję! Kwitła ona od tej pory w cieniu swych sadów, Nie obawiając się wrogów, w cieniu przyjaznych bagnetów... - a to wyrecytowała księżna, wyrecytowała i rozpłakała się ponownie, samotność, rozumie pan, taka kosmiczna samotność, a wydawać by się mogło - bracia! Wtedy tak to może i wyglądało, pewnie tak było, ale tak dawno temu, od tamtej chwili wszystko się zmieniło, odmieniło i już nie jesteśmy braćmi. Teraz każdy jest sam i - samotność... Nasz naród jest całkowicie sam w tym świecie, nieodwracalnie samotny, tego nie da się zrozumieć, nie można wyjaśnić, i tylko czasem, z głębi duszy, można wyłowić słowa, ale te słowa nie dają się tłumaczyć na inne języki. Ducha narodu nie tłumaczy się, tak jak nie tłumaczy się bólu duszy i samotności, i rozczarowania co do tych, którzy nazywali siebie braćmi, a stali się panami... czy może zachowywali się jak panowie... Dziewczyno, mówiłem, a czy w tym przeklętym świecie jest choć jeden naród, który jest szczęśliwy? Który nie czułby się pokrzywdzony? Rosjanie - rozcięci żywcem, szczuci brat na brata, i nie wiadomo, co z tego wszystkiego wyniknie za chwilę? Niemcy, którym nagle zapomniano wszystkie zasługi i przypomniano wszystko, co złe, których przeklina się na każdym rogu i których niedługo zaczną rżnąć tylko dlatego, że są Niemcami? Czy może Polacy, odwieczni anarchiści, dla których każda władza gorsza jest od środka wymiotnego? Czy Ormianie, których już niemal nie ma na tym świecie? Francuzi, co to nagle przypomnieli sobie, że byli kiedyś wielkim mocarstwem? Żydzi, z całego świata przeniesieni na nieszczęsny skrawek ziemi - praktycznie, do ogromnego getta? A co w tym jest gorszego, od naszego losu? - zapytała księżna. Wiem, że są niezadowoleni, ale - dlaczego niby jest im gorzej? Swoje państwo ze swoimi prawami, swój dom... nie ul i nie drapacz chmur, owszem.. . W cieniu przyjaznych bagnetów, przypomniałem jej. Ach, o to chodzi... - skrzywiła się. Czyli co - Gruzja byłaby zadowolona z takiego samego statusu, jaki posiada Judea? Jak Judea, jak państwa Turami? Zadowolona? - zapytała księżna. Zadowolona... co za grupie słowo... A zresztą - tak. Na początek. No to - niech żyje Gruzja, oświadczyłem. Tak dawno nie płakałam, powiedziała księżna, ocierając łzy, myślałam, że już się oduczyłam, i nagle - taka powódź... Przypadkowo zetknął nas los, Odnaleźliśmy siebie w sobie, I dusza złączyła się z duszą, w jednej osobie, Mimo że drogi nie skończymy w jednym grobie! Ja jestem urodzony, by cały świat był świadkiem Triumfu lub zgonu mego... - deklamowałem i deklamowałem, przed moimi oczyma otwierały się karty książek, nie podejrzewałem, że tyle jeszcze pamiętam: Leciał anioł po niebie o północy, cicho przy tym śpiewał, I miesiąc, i gwiazdy, i chmury swą świętą pieśnią zalewał... W objęciach duszę młodą niósł, do świata smutku i łez; I dźwięk pieśni jego w duszy młodej pozostał - choć żywa, to niema. I długo na świecie dręczyła się dusza, Pragnieniem cudownym przepełniona, I dźwięków niebios nie mogły zastąpić Jej nudne pieśni ziemi... Pewnie tak właśnie jest, szepnęła księżna, pewnie tak... Czuję czasem, że coś takiego przeżyłam... a pan? Nie wiem, powiedziałem, jeśli nawet tak, to za dobrze nauczyłem się nie pamiętać tego. Dlaczego?! Nie wiem... wydawało mi się, że tak będzie lżej żyć. Wydawało się? Nie mam do czego porównać... ze sobą - innym, jakim byłem wcześniej? Czy jakim mógłbym być? Istnieją inne światy, przekonywała mnie księżna, i w nich żyjemy również my - ale inni, prawdziwi, czyści, lecz by te światy zachowały się, my musimy tu być tacy jakimi jesteśmy... rozumie pan? Tak, wszystko rozumiem, bardzo bym chciał, żeby to było właśnie tak! No i tak właśnie jest, my odkupujemy tu swoim bytem ich spokój. Pewnie też zacznę w to wierzyć, powiedziałem, to bardzo miłe, to jest akurat to, w co mogę uwierzyć. A w Boga? Nie, powiedziałem, nie chcę... mam zbyt wiele do niego pretensji. Ja wierzę, powiedziała księżna, wierzę w Boga Stworzyciela, który bezsilnie przygląda się temu światu, który kiedyś stworzył, wierzę w Chrystusa, syna człowieczego, który razu pewnego wziął na siebie wszystkie grzechy świata i przekazał je Panu... opowiedzieć, co tam się wydarzyło naprawdę? Pani to wie? - zdziwiłem się. - Skąd? Po prostu - wiem... po prostu zrozumiałam, jak to musiało być, by stało się tak, jak się stało... Mam opowiedzieć? Tak, powiedziałem. Jezus wcale nie był synem Bożym, powiedziała księżna. Był normalnym chłopcem z wielodzietnej rodziny cieśli. On też miał być cieślą... czasy były niespokojne, rodzina uciekła do Egiptu, potem wróciła... Józef pracował, Jezus pomagał mu, już wiele umiał, był zdolnym chłopcem... i tak by to szło, gdyby nie umarł August, a w prowincji było niespokojnie, i pewnego razu kilku żydowskich chłopców napadło na rzymski patrol i zabiło żołnierza. Natychmiast zostali ujęci, a może schwytano innych, co za różnica? Wedle prawa powinni byli być wydam miejscowym władzom, a te miały skazać ich na śmierć, na ukamienowanie. Ale zbyt wiele było niepokojów w prowincji, a komendant udał, że niezbyt się zna na niuansach prawa. Na terenie garnizonu działały prawa Rzymu. Komendant posłał po cieślę, przyprowadzono go wraz z czeladnikiem, i komendant - sam czy może przez któregoś z podwładnych - kazał im wykonać według rysunku trzy krzyże do ukrzyżowania. Otrzymali drewno i narzędzia... a może narzędzia przynieśli ze sobą. Rzymski krzyż, wykonany według wszelkich prawideł, nie jest znowuż taki prosty: jest tam i blok do podniesienia poprzeczki, do której przybija się ręce, jest tam specjalny kołek, na którym ofiara jakby siedzi - ponieważ gdyby wisiała tylko na rękach, to już po trzech-czterech godzinach straciłaby oddech - zbyt szybko zdaniem Rzymian. Cieśle wykonali to, czego od nich żądano. Komendant przyjrzał się ich dziełu, okazał zadowolenie i kazał dobrze zapłacić za pracę: po dziesięć srebrnych tetradrachm za krzyż. Chłopcy zostali ukrzyżowani. Męczyli się na krzyżach kilka dni - tyle ile wymagała rzymska procedura kaźni... Jezus miał wtedy czternaście lat. Dorastał i nagle odkrył, że ten przypadek dorasta wraz z nim. Jezus nie mógł już dłużej patrzeć na narzędzia cieśli. Bracia i siostry drażnili go. Matka wydawała się pazerną mieszczanką. Ojciec - niemal przestępcą. Wystarczyło by na chwilę pobył sam w ciszy, a w uszach nagle pojawiał się ten dźwięk, który dobiegał go od ukrzyżowanych chłopców, i który mógłby być jękiem, gdyby mieli jeszcze siły jęczeć. Usiłował zapomnieć się w zabawie z rówieśnikami - potem było jeszcze gorzej. Prosił o rady rabinów - ci go nie rozumieli. Wtedy szedł na pustynię - umyślnie, by słuchać tego dźwięku. W pustyni zrozumiał, że Bóg wybrał ten sposób, by z nim rozmawiać. I zrozumiał, co właściwie ma zrobić... ponieważ - i to zrozumiał już nie na pustyni - każdy z żyjących odpowiada za wszystko. Za wszystko, co się dzieje w tym świecie. Tak, powinien odebrać ludziom ich grochy, stanąć przed Bogiem i powiedzieć: Boże, przecież nie prosiliśmy, byś nas stworzył, uczyniłeś to dla swojego kaprysu, dlaczego więc teraz odwracasz swe oblicze od nas? Jesteśmy Twoim obrazem i podobieństwem, a to znaczy, że grzechy nasze - to również Twe grzechy, i kiedy Ty patrzysz na nas, patrzysz w zwierciadło; weź więc grzechy nasze, albowiem ludzie winni są tylko temu, że przyszli na świat takimi, jakimi ich stworzyłeś Ty-I Jezus chodził i nauczał wśród ludzi najuboższych, wśród włóczęgów, tułaczy i grzesznic, żeby wchłonąć ich grzechy, a wielu chodziło za nim, a wśród nich jego kuzyn Judasz i Szymon o przezwisku Piotr, czyli Kamień. Pamiętajcie, że jesteście obrazem i podobieństwem Boga, mówił Jezus, bądźcie więc godni tego: przebaczajcie wrogom swoim, nie odpowiadajcie gwałtem na gwałt, albowiem włos nie spadnie z głowy waszej bez woli Boga, i nie błądźcie nawet w myślach swych... Tak szedł, zbliżając się do Jeruszalaim, gdzie miała zakończyć się jego droga. Była Pascha, dzień uwolnienia z niewoli egipskiej, dzień, kiedy należało oczekiwać nowego mesjasza. Wtedy Jezus odkrył swój straszliwy plan tym, którym ufał jak sobie samemu: Judaszowi i Piotrowi. Długo musiał ich przekonywać i udowadniać, że bez tego ostatniego, śmiertelnego kroku wszystko inne nie ma sensu. W końcu przekonał ich. Judasz poszedł i doniósł na niego, że nazywa siebie królem judejskim, a Piotr zaświadczył o tym przed sądem Synhedrionu, ponieważ według prawa nikt nie może być skazany, jeśli nie ma przeciwko niemu dwóch świadków. Reszta jest znana. Jezus wszedł na krzyż i przyjął śmierć, tę, której sobie życzył, Judasz poszedł za nim, a Piotr zdołał uniknąć podejrzeń i wygłaszał kazania w imieniu Jezusa jeszcze przez wiele lat... Bóg przyjął odkupicielską ofiarę Jezusa, nazwał go swym przybranym synem i obiecał, że potem, kiedy na świecie wszystko się skończy, osądzi każdego oddzielnie i każdemu da wedle czynów i wiary jego. Na razie jednak, powiedział Bóg, wtrącanie się jest niewskazane, ponieważ każdy przypadek ujawnienia się woli bożej tylko pogłębia cierpienia ludzkie, a z tym już nic nie da się zrobić, taka jest struktura tego świata; a potem Jezus - jeśli nadal będzie tego chciał, może stworzyć swój nowy wspaniały świat - taki, jakim go sobie wyobraża. Bóg mu pomoże w tym dziele...
Dumna to historia, powiedziałem. Tak, właśnie tak musiało być... Tak było, potwierdziła księżna, westchnąłem, dumna opowieść... Nie było żadnej nocy, wieczorny zmierzch, poranny zmierzch, i nic między nimi, słońce, powiedziała księżna, słońce, pomarańczowy promyk ukosem pełzł po ścianie... nowy dzień, dziewczyno, nowy dzień... jeszcze jeden, podarowany nam dla naszych niegodnych czynów... Dziękuję, powiedziała księżna. Przepraszam, a za co? Za to, że nie zaczął mnie pan... Kusić? - domyśliłem się. Tak, powiedziała, przecież miał pan na to ochotę? Oczywiście, że tak. Ja też, powiedziała ona. Ale z jakiegoś powodu nie wolno było, czuł pan to? Tak. Wszystko to jest dziwne i niepojęte... A czy istnieje coś nie dziwnego i zrozumiałego? - zapytała. Chyba nie. Wrzeszczały gawrony.
Niewyobrażalna armia „moskiewskich słowików”, szarych gawronów, witała powrót jasności. Coś tu brzmi złowieszczo, powiedziała księżna. Owszem, zgodziłem się, do tych ptaków pasowałby alarmowy dzwon i łuna na całe niebo. I lecące czarne płaty popiołu z papieru, dodała księżna. Widziała to pani? Tak. Widziałam. Po co wam to wszystko? - zapytałem. Nie wiem, odpowiedziała, jakoś nie wychodzi nic innego... Czy może się pan odwrócić odrobinę? Tak długo leżeliśmy nieruchomo, że przestaliśmy odczuwać swoje ciała. Odsunęła się ode mnie trochę, odwróciła się na plecy, twarzą do góry. Na policzku miała odciśnięty kącik kołnierzyka mojej koszuli, pewnie w tym momencie zasnąłem. Obudziłem się, czując ból wcinającego się w ciało pasa - i ostre, przenikliwe poczucie albo błędu nie do naprawienia, albo ogromnej straty - samo tylko uczucie, bez przedmiotu; było to tak silne i niespodziewane, że zapłonęła mi twarz i dłonie
- i serce, zamarłszy na chwilę, od razu przeskoczyło do trzeciego trybu pracy. Leżałem, nie poruszając się, nie zmieniając rytmu oddechu, ale powietrze nade mną drżał o jak nad rozpalonym dachem...
12 czerwca. Godzina 10.30
ul. Czeremisowska 40. Siedziba firmy „JUP”
- Ty byś chciał jak admirał Nelson - powiedziałem.
- Najważniejsze to wdać się w walkę, a potem sam Bóg pomoże Anglii.
- Katz-Nelson - poprawił mnie Komandor. - Tak, pradziadek Chaim byłby zadowolony z takiego porównania, prawda?
Pradziadka Chaima Komandor sobie wymyślił. Zresztą - taki czarniawy, może i płynie w nim żydowska krew. A może ormiańska. Czy asyryjska. Sierota - jak niemal wszyscy aktorzy „Trio”. Nawet nie wie, skąd się wzięło w metryce to nazwisko: Riezanow. Krupicynowie przynajmniej tyle wiedzą... Może dlatego od czasu do czasu budzi się w nim takie narodowe zatroskanie.
A może naprawdę jest potomkiem owego komandora Riezanowa, wroga i współbojownika Kruzensterna?[7]
Ciekawe, że Komandor jest przekonany, że wciąganie do „Trio” sierot, tłumaczy się tylko powodami oszczędnościowymi: nie trzeba potem płacić rent. Usiłowałem mu coś opowiadać o janczarach, ale nie bardzo mnie słuchał.
Panin potrząsnął paczką papierosów, rozerwał ją, zajrzał do środka, potem pytającym wzrokiem przejechał po obecnych; oddałem mu swoją. Panin zapalił, naparł plecami na oparcie krzesła. Zaskrzypiało ostrzegawczo.
- Według mnie, Panie - powiedział Panin, zezując na ogienek papierosa-sam odwracasz się od własnych reguł. Niezbędne minimum informacji jest już w naszym posiadaniu - skinął brodą na stos fiszek osobowych - a reszta to już tylko zwyczajna ciekawość.
Paliłem i patrzyłem na obu. Oczywiście, mieli rację. I co do tematu, i co do jego realizacji. Musimy zapobiec zamachowi, zagwarantować bezpieczeństwo czwórki - cała reszta guza nas obchodzi. Ale, ale, ale... coś mi nie dawało spokoju.
Te trzysta milionów w sejfach „Caprico”, o których powiadomił mnie Feliks? Hm... A co mnie to? - Mamy jakiś plan miasta? - zapytałem. Panin podał mi plan.
Dobra... Tu znaleziono pseudobombę... tu i tu - są dwa mieszkania, wynajęte przez „pięciomarcowców”... To jest ambasada Związku Narodów, to - konsulat Syberii. Tu mamy „Capricio” ze swoimi sejfami... Czy to przypadek, że wszystkie te obiekty rozlokowane są w okręgu o promieniu półtora kilometra?
- Ile może ważyć takie trzysta milionów w gotówce? - zapytałem Komandora.
- Ze dwie tony - od razu odparł Komandor. – Duże walory, oczywiście.
- Duże walory... duże... oczywiście - duże! O, diabli! Chłopy, już wszystko wiem. Patrzcie: jutro ktoś zadzwoni do gepo, do ratusza, nieważne - i mówi, że w okolicy syberyjskiego konsulatu znajduje się atomowa mina. Co robią władze? Ewakuują ludność i szukają miny. Znajdują. Zanim wszyscy nie zostaną ewakuowani saperzy nie zabiorą się za rozbrajanie. Prawda? Ile czasu minie? Godzina, dwie, trzy? - można w tym czasie otworzyć kilka sejfów. Co dalej? Trzeba wywieźć dwie tony papierków. Jak? To proste - ująć saperów i w ich mundurach, na ich samochodach, na kogutach, z milicyjnymi motocyklistami... jasne. Ale to nie wszystko! Spotkanie czwórki wyznaczone jest na pojutrze. Rano przylecą ich samoloty... wiadomo. Jeśli w mieście będzie w tym czasie ogłoszony alarm atomowy, to od razu zostaną zapakowani do schronów - a akurat pod Igłą przebiega tunel zewnętrznego pierścienia metra... i tu też przechodził - dźgnąłem palcem w to miejsce Łosinoostrowskiego Parku, gdzie grubymi krechami zaznaczono promowe kursy samochodów osobowych terrorystów.
- Zewnętrzny pierścień jest zatopiony - powiedział
Panin.
- No to co? Jeśli oni mają ładunek miny...
- Chłopy-wtrącił się Komandora przecież możemy nie zdążyć...
- Tak - powiedział Panin. - To tym bardziej - musimy zacząć wygarnianie już dziś.
-Ja też tak myślę - powiedział Komandor. - Nie mamy już czasu. I pamiętaj, w każdej sekundzie może się na nas natknąć gepo. A wtedy kaplica.
- Pamiętasz dowcip o małpie? - zapytał Panin.
- O skórce banana?
- Nie. „Nie trzeba myśleć, trzeba trząść”.
- Dokładnie o nas.
- O nas.
Rozgarnąłem stertę fiszek. Przez dobę została uzupełniona kolejnymi czteroma wykrytymi terrorystami. Zdjęcie wynajętej przez nich ciężarówki. Ciężarówka stoi drugi już dzień na strzeżonym parkingu o trzy kilometry od Igry. Zresztą zasięg stusześćdziesięciomilimetrowe-go moździerza, znajdującego się na uzbrojeniu Rosyjskiego Korpusu Terytorialnego i wykorzystywanego, między innymi, do strzelania atomowymi minami, wynosi siedem i pół kilometra... Co tam, ciężarówkę można po prostu spalić. Trywialną butelką z benzyną. Komandor ciska takimi na odległość siedemdziesięciu metrów. Ale całe to towarzystwo trzeba będzie zwijać gołymi rękami... Lub prawie gołymi.
- Słuchaj - powiedział Panin - a może to wszystko jest inaczej? Weźmy, na przykład, tę atrapę bomby... Nodar dzwoni do mieszkania, nikt mu nie odpowiada, dzwoni jeszcze raz, potem wysyła tam Josifa. Josif idzie, widzi, że nie ma ani bomby, ani chłopaka. Wraca do Nodara, razem dzwonią pod różne numery, w końcu - do kasy, i dowiadują się, że chłopak kupił bilet do Bejrutu. Ale na lotnisko, żeby dowiedzieć się, czy odleciał naprawdę, już nie dzwonią. Co to - nagle zyskują pewność, że odleciał? Według mnie, odwrotnie: wiedzą, że na skrzyżowaniach stoją radiacyjne posterunki, a mina „świeci” - nie uda się z nią przedrzeć. Czyli co - sami nie wiedzą, że mina jest tylko ołowianą namiastką...
- Myślisz, że gdyby wiedzieli o tym, to zadzwoniliby na lotnisko?
- Sądzę, że tak.
- Czyli co - ktoś ich z tą miną zrobił w konia?
-Najprawdopodobniej tak.
- Ciekawy zwrot... japońscy durnie... tak.
- Czujesz, czym to pachnie?
- Pachnie nadmuchiwanymi czołgami... Tym niemniej, my musimy zakończyć sprawę.
- Musimy.
- Musimy, Sierioża... A ja będę musiał stać z boku i czekać, kiedy będziecie się tam grzebać.
- Nie najgorszy los.
- Tak. Dobra, to ja teraz skoczę na Łosiną Wyspę, popatrzę na miejscu co i jak. Stamtąd pojadę do ośrodka, wypuszczę Krupicynych. A wy możecie zaczynać.
- Jak Jaków rozkaże - uśmiechnął się Komandor.
- On tu teraz dowodzi...
W piwnicy Giera gmerał w prawych przednich drzwiach naszego sonnabenda. Dlatego tak lubimy ten wóz, bo ma ogromną ilość miejsc, w których można urządzać skrytki
- i to takie, że bez spawarki nie uda się dotrzeć, o ile nie wie się, jak są zamknięte. W każdych drzwiach, na przykład, można ukryć parę pistoletów, a plomby febryczne zostaną nienaruszone. A wydostać taki pistolet można w piętnaście sekund. Zamieniłem z Gierą kilka słów, wziąłem duży kanister z „benzyną leszego”, choć bajkowy leszy nic nie miał wspólnego z ciekłym materiałem wybuchowym, zapachem i konsystencją niemal nie odróżnialnym od benzyny, i zapalnik do niej. Jaków siedział w swojej budzie.
- No i jak? - zapytałem. - Kiedy kończysz?
- Już prawie skończyłem. Szlifuję. A co, pośpiech wskazany?
- Bez przesady, Jaków. Nie miotaj się. Czasu mamy hałdę, zrób to dobrze.
Tak naprawdę to wcale nie mieliśmy tyle czasu, niemal wcale go nie mieliśmy, ale w tego rodzaju pracy pośpiech jest wybitnie niewskazany: Jaków syntezował głosy Nodara, Josifa i księżnej. Miał do wykonania mniej więcej takie zdanie: „Milcz i o nic nie pytaj. Wyjdź z domu, czeka na ciebie samochód. Zrób wszystko, co ci powiedzą...” Coś w tym stylu. Komandor to wielki spec od przekonujących tekstów. Od tego jak przekonująco wyjdzie to potem, po tłumaczeniu i obróbce na rauherze Jakowa, zależy sukces operacji - a także stan skóry Komandora i całej reszty...
- Gdzie nasza Waleczka? - głośno zapytałem.
- Tu-u-taj... - cieniutki głosik zza stosu pudeł.
- Minuta na pakowanie. Mundur myśliwski...
11 czerwca. Godzina 13.45
Waleczka okazała się znacznie lepszym tropicielem niż ja: to ona zauważyła lekko pognieciony i nadłamany w dolnej części krzew. Musiał tędy ktoś wlec coś ciężkiego. Gdyby nie ten trop, nic byśmy nie znaleźli: betonowy dach tej budki czy kołpaka, czy jak tam go jeszcze nazwać? - nie wystawał nawet z ziemi, zarósł mchem i z trzech kroków za cholerę nie był widoczny. Dół, w którym stał ten kołpak, otoczony był pierścieniem kruchej ubiegłorocznej trawy i w tym miejscu ślad „wleczenia” był widoczny wyraźniej. Zagłębienie sięgało wzrostu mężczyzny, a między jego brzegiem i ścianą kołpaka była przestrzeń mniej więcej na metr. Waleczka została na straży, ja wlazłem do dołu. Przyszło mi opaść na kolana, żeby zobaczyć otwór, jakieś sześćdziesiąt na sto, przesłonięty kratą. Sądząc po zadrapaniach, krata była niedawno zdejmowana. Wsunąłem między pręty kamień i spuściłem go w wolną przestrzeń. Raz... dwa... trzy... pluch! Ze czterdzieści metrów i woda. Dobrze. Poszedłem do samochodu po kanister i klucz szwedzki. Śruby przytrzymujące kratę były nasmarowane. Ustawiłem zapalnik na dwugodzinne opóźnienie, wsunąłem go w gardziel kanistra, zamknąłem szczelnie kanister i cisnąłem go tam, w dół. Grosse-plumsk! Wstawiłem kratę na miejsce. Uwaga! szepnęła Waleczka, żołnierze! Do dupy.
Wijąc się jak węże wypełzliśmy przez krzaki, starając się możliwie bezgłośnie odczołgać maksymalnie daleko od kołpaka. W końcu uznaliśmy, że oddaliliśmy się wystarczająco daleko, objęliśmy się i zaczęli całować, odgrywając romantycznie nastrojoną parę. W tej imitacji namiętności doszliśmy dość daleko, kiedy, w końcu, nad nami rozległ się radosny chóralny rechot i posypały się rady dla obojga. Patrol składał się z czterech żołnierzy i oficera, z akcentu sądząc, żołnierze byli Węgrami, oficer - Bawarczykiem. Waleczka udawała szalone zasromanie, ja - bezsilną wściekłość. W odpowiedzi na moją gniewną tyradę o tym, że wkrótce przy każdej pryczy postawią żołnierza z karabinem, oficer poklepał mnie protekcjonalnie po ramieniu: już idziemy, idziemy, nie przejmuj się, służba państwowa nie drużba. Bo w przeciwnym wypadku pomoglibyśmy ci. Tak więc daj czadu i w naszym imieniu. Przy okazji, czy to tam to wasze auto? Gdzie? O tam. Pewnie tak, a co? Nic, po prostu pytam. No to - powodzenia życzymy w niełatwym trudzie... Ruszyli dalej, oglądając się i gestami zachęcając do działania. Kontynuujemy? - zaproponowała Waleczka. Popatrzyłem na zegarek. Nie ma czasu, niestety, kochanie, naciągaj majteczki - i do samochodu. Cholerne Hanse, powiedziała Waleczka, naszczali nam do kompotu. Jakie tam Hanse, kiedy to Węgrzy? - powiedziałem. I tak, i tak - Hanse, powiedziała Waleczka wężowymi ruchami wpełzając w wąskie spodnie, pamiętasz, co powiedział Gogol? Do wozu, ponaglałem ją, do wozu. Może powiesz, że ta śniada jest lepsza ode mnie? - Waleczka, jeśli tak można powiedzieć, całym ciałem wykonała nieprzyzwoity gest, jej malutkie, jak cytryna, piersi sterczały oburzone. Co-o? Nie rób takiej miny, powiedziała Waleczka, odwracając się, widziałam, jak na nią patrzysz... Głupstwa gadasz, powiedziałem do jej pleców. Co za bzdury...
Sam słyszałem, że głos mój brzmi nieznośnie fałszywie.
11 czerwca. Godzina 15-ta
Baza Turystyczna „Ośrodek Tuszyno”
- Halo, informacja? Poproszę numer sto siedemdziesiątej pierwszej stacji telefonicznej. Tak, tak, służby awaryjne. Dziękuję, zapamiętałem. Dziękuję...
Wystukałem sześć cyfr, przycisku „7” dotknąłem, ale nie wdusiłem go; oczywiście nie było połączenia z nikim.
- Halo, awarie? Nie mogę się dodzwonić pod nu... słucham? Źle pana słyszę. Pod numer sto siedemdziesiąt pięć sześćdziesiąt pięć... Tak. Nie rozumiem. Co? Jak to nie ma łączności? Słucham? Kilka godzin? Mam pilną sprawę, nie mogę czekać kilku godzin. Właśnie tak, straty. Tak, przedstawię. Tak. Dobrze. Do widzenia.
Odłożyłem słuchawkę i odwróciłem się do księżnej. Z pochyloną głową stała przy oknie.
- Słyszałam wszystko - powiedziała. - Ale jakże to nie w porę, o Boże...
- Proponują byśmy skorzystali z telegrafu, na koszt kompanii telefonicznej - powiedziałem. - Ale sądzę...
- Nie-nie, nic z tego nie będzie... kompletnie nie tak...
- Raczej nie podejrzewam gepo - powiedziałem.
- Oni wolą urządzać pułapki na telefonach.
- Kto wie? Może postanowili zadziałać prościej - zerwać łączność... zamknąć drogi?
- Jeśli mam być szczery, to na ich miejscu tak właśnie bym postąpił. Ale, Keto... proszę mnie źle nie zrozumieć... czy wy nie macie awaryjnego kanału łączności?
- Mamy - powiedziała księżna. - Ale jeszcze nie czas na skorzystanie z niego. Przecież nie ma pośpiechu, prawda?
- Pośpiechu na razie nie ma, owszem...
- W końcu Gryf ma możliwość połączenia się ze mną.
- Tak się nie umawialiśmy.
- Proszę się nie niepokoić, Igorze. To jest jednorazowa i jednostronna łączność... umówiony sygnał.
- Powinienem był się tego domyślić... Zresztą, to jest rzeczywiście nieważne.
- Pan - odezwała się, zgodnie z umową, Waleczka.
- A może byśmy zmienili dyslokację?
- Dyslokację... dyslokację... można i dyslokację.
- Wcale nie udawałem niezdecydowania, naprawdę się wahałem. Nagle kompletnie przestał mi się podobać pierwotny, mój w końcu, plan: nafaszerować księżnę narkotykami i trzymać w piwnicy u Hansa tak długo, póki nie pojawi się możliwość wywiezienia jej do Syberii. I oto teraz, w biegu, decydowałem, jak to zrobić, by nasza grupa też „zginęła” i byśmy z księżną zostali we dwoje w Moskwie - z perspektywą szalonego romansu na skraju bratniej mogiły i mojego wymuszonego wejścia do układu „Piątego Marca”... W tym przypadku Waleczka była zbędną trzecią - nie tylko jako zazdrosna rywalka – ha! - a, przede wszystkim, jako „człowiek bez paszportu”. Do tej pory nikomu jeszcze nie udało się naprawdę dobrze sfałszować paszportu Reichu i w naszej grupie tylko ja i Komandor mieliśmy legendy wyposażone w dobre dokumenty i mogliśmy się nie obawiać kontroli na dowolnym szczeblu. Waleczka natomiast miała tylko syberyjski paszport, co nie wywoływałoby podejrzeń gdyby była lojalną obywatelką, ale terrorystka z Syberii - to już przesada. Tarantula kiedyś filozofował na temat idealnego systemu paszportowego. Oczywiście, w Reich u trudno się pracuje, mówił. Od chwili, kiedy stało się niemożliwe podrobienie paszportu czy życie z cudzym paszportem, klasyczna konspira straciła rację bytu. Nie można zmieszać się z tłumem. Natomiast jeśli uda już się ten paszport Reichu zdobyć - jest to trudna, skomplikowana, jubilerska, jednorazowa i szalenie droga operacja - to posiadacz jego otrzymuje czapkę-niewidkę, każdy kontrolujący uwierzy w to, co jest w paszporcie i w pamięci paszportowego rauhera- niechby nawet było to w opozycji do bijącej w oczy realności... W zasadzie, Waleczkę już można wysłać do domu, swoje zadanie wykonała...
- Pojedźmy do Hansa - powiedziałem.
- Przebiorę się - powiedziała księżna.
Ukryła się w swoim pokoju. Pochyliłem się do ucha Wałeczki.
- Zmieniamy wszystko - szepnąłem. - Lecisz do domu. Od razu. Podwiozę cię na lotnisko. Wychodząc, powiesz mi: za godzinę u Hansa - i, oczywiście, nie przyjdziesz.
- Przesadzasz, Panie - pokiwała głową Waleczka.
- Po prostu robię inny ruch.
- Jak chcesz.
Zamilkliśmy. Waleczka, ze zmarszczonym czołem patrzyła gdzieś w kąt. Wyszła księżna, w czarnej spódnicy i białej koronkowej bluzce - kupiliśmy ją wczoraj w tym samym kramie, gdzie i słynny kostium kąpielowy z rękawami. Ale tym razem styl lat dziesiątych pasował znakomicie do księżnej.
- Jestem gotowa - uśmiechnęła się.
- No to w drogę.
Pozostawiony do naszej dyspozycji samochód wybierał sam Wenert, mechanik z prawdziwym błogosławieństwem bożym i było to widać nawet na pierwszy rzut oka. Henkel Adagio, z siedemdziesiątego roku, poobijany i pogięty, ale – silnik! I jakie zawieszenie! Wyfrunęliśmy na szosę i pognaliśmy do miasta, niemal nie dotykając kołami asfaltu.
Ale nie dało się dojechać na lotnisko: mniej więcej pół kilometra od centrum komercyjnego „Nord”, ulica Piterska była zamknięta czołgami i wszyscy byli kierowani na Choroszewskij Prosiołok, z którego nie było zjazdu aż do Węzła Priesnienskiego, tam pokręciliśmy się trochę, usiłując wyskoczyć na Piterska, ale nie udało się: lotnisko było zamknięte ze wszystkich stron. No dobra, wyglądało, że nie ma sensu pchać się tam na łeb na szyję... A zresztą, można wyjechać do Pitera albo do Niżniego, a dopiero stamtąd...
Kręciłem kierownicą, dusiłem to gaz, to hamulec, przeskakiwałem z pasma na pasmo, przez siną mgłę wpatrując się w zaczadzonych policjantów z drogówki, usiłując odgadnąć ich kolejne gesty, spowodować, żebym się znalazł tam, gdzie potrzebuję, gdzie chcę - a jednocześnie w moim wnętrzu rodziła się i zamrażała w głuchy ciężki lód czarna rozpacz, i ręka odruchowo sięgała do pulpitu: włączyć wycieraczki, zetrzeć z oczu wszystko, co przeszkadza, nie pozwala jechać, nie pozwala zobaczyć... W końcu wyniosło nas na tyły Goeringowskiego Centrum Kulturalnego, w cichy zaułek, dokładnie przed otwartą boczną bramę podziemnego parkingu.
Pieszo będzie pewniej... Tak sobie dywagując na różne tematy, pod rękę z dwoma czarującymi dziewczynami, nie zauważyłem, jak wpadłem w pułapkę: uliczka, wychodząca na Sadową obok konsulatu syberyjskiego była zapchana ludźmi; zaczęliśmy się przepychać przez tłum, rozległy się gniewne, psykania i, chcąc czy nie, musieliśmy zwolnić i słuchać, co się mówi. Nad głowami leniwie falowały trójkolorowe flagi, widzieliśmy kilka plakatów: „Rosja-dla Rosjan”, „Tołstoj! Powiedz, kto jest Twoim przyjacielem...”, „W jedności siła!”. Ledwo widoczny nad głowami tłumu łysy człowieczek wydzierał się wściekle, ale docierały do nas tylko poszczególne słowa, nie dało się zrozumieć sensu jego perory. Zresztą, „wielki naród” rozbrzmiewało wyraźnie. Co on mówi, co? - podskakiwał obok mnie chłopak w roboczym kombinezonie. Zapytaj o coś prostszego, poradziłem. Te świnie zawsze mu mikrofon wyłączają, powiedział chłopak i runął w tłum. „Humanistyczny i demokratyczny nacjonalistyczny socjalizm to. ..”- dotarło do mych uszu. Ciągnąc za sobą dziewczyny zacząłem przedzierać się przebitym przez proletariusza korytarzem... jego działania były wysoce efektywne i prowadziły w wymaganym przeze mnie kierunku. W końcu wydostaliśmy się na chodnik Sadowej.
Tu wcale nie było luźniej. Przed fasadą placówki na chodniku i wąskim pasku nieistniejącego już klombu - jeszcze dwa lata temu był tu wspaniały klomb z polnymi kwiatami i jakimiś egzotycznymi choinkami, karłowatymi kołymskimi sosnami i płożącymi polarnymi brzozami - na tym kawałku ziemi zebrało się dobre pięć tysięcy moskwian. Wzdłuż ogrodzenia chodnika stał kordon policjantów w ochronnych hełmach, naramiennikach, z pałkami w ręku; na parkingu widniały tęponose trzy szare suki. W tym czasie na trybunie - czy na czym tam oni stali: na skrzynce, beczce, kramiku lodziarza? - czyli jakieś dziesięć kroków od nas, zaczęła się krzątanina. Ktoś kogoś nie puszczał, ktoś kogoś wypychał w górę. Oto ten wypychany pokazał się: wypasiony czerwony pysk pod plackiem czarnych sklejonych włosów. Głos nieporównanie silniejszy niżu tego łysego, nie potrzebuje żadnych mikrofonów. „Współobywatele!!!” - bez specjalnego wysiłku zagłuszył i hałas tłumu i odgłosy ruchu ulicznego. „Rosja znajduje się na rozdrożu! I w jakim kierunku pójdzie, wie tylko Pan Bóg! Zagrażają nam z prawej i z lewej! A także wrogowie zewnętrzni i wewnętrzni! Wzywają nas, byśmy zachowali wierność temu, przeciwko czemu nasze ojce szli z karabinami w ręku! Albo przysiąc temu, przeciwko czemu powstali nasi dziadowie! Narodowi socjaliści chcą na wieki nas związać z karlejącą Germanią! Zdrajcy! Chcą widzieć na naszych szyjach sybirskich kupców i generałów! Nie uda się! Panowie! Droga Rosji leży ponad omszałymi dogmatami! Nie rasa, a wiara! Oto co będzie określało nową Rosję! Nie można służyć Bogu i mamonie! Albowiem rzekł Chrystus: Rozdaj pieniądze swe! I pójdź ze mną! Nie z Germanią! I nie z Syberią! A z Chrystusem! I drogą Chrystusa i wyjdziemy z dzisiejszego mroku, wkroczywszy na świętą drogę!”. Tak kadził dobre dziesięć minut. Powolutku posuwaliśmy się do tyłu, ku skrajowi tłumu. Nagle obok wybuchła bójka: kilku chłopaków w czarnych skórzanych kurtkach skoczyło na kupkę punkhipów, którzy, diabli wiedzą jak, znaleźli się na tym mityngu. Punkhippisi stawiali opór. Natychmiast rozległy się policyjne gwizdki, w powietrzu pojawiły się pały. Tłum cofnął się, dziewczyny zostały oderwane ode mnie i okręcone wokół własnej osi, zresztą tuż obok mnie. Nagle ktoś chwycił mnie z tyłu, inni uczepili się moich rąk, podcięli mi nogi-upadłem twarzą w dół. Zatrzasnęły się kajdanki. Nie sprzeciwiałem się, nie marnowałem sił. W końcu, w mojej sytuacji taki areszt na kilka godzin, szybka rozprawa, mandat w wysokości kilkuset marek - najlepsze, co można było wymyślić. Waleczka na pewno dobrze zatroszczy się o księżną... Tak sobie myślałem, kiedy wleczono mnie za łokcie, potem zmusili do biegu... Ale przebiegliśmy obok suk, minęliśmy je - za nimi stał osobowy pony z otwartymi drzwiami. Zostałem wepchnięty na tylne siedzenie, jeden z tych, co mnie pojmali, usiadł obok, drugi - za kierownicę, i wyrwaliśmy z miejsca jak na wyścigach. To już mi się mniej podobało.
- A o co tak naprawdę chodzi? - zapytałem możliwie agresywnie.
- Dowiesz się - obiecał mi ten, co siedział obok mnie. Był bardzo z siebie zadowolony - sportsmen z postury, lat około dwudziestu pięciu, krótko ostrzyżony, z kwadratową żuchwą i bardzo jasnymi oczyma. - Wszystkiego się dowiesz. W swoim czasie.
Dobra, pomyślałem. Nie prosiłem się do was... Houdini uwalniał się z kajdanek w pół minuty, ja straciłem na jedną rękę - pięć. Siedziałem na wpół obrócony do tego jasnookiego, skute ręce miałem za piecami i starannie udawałem, że przyglądam się okolicy. W rzeczywistości kompletnie nie widziałem nic na zewnątrz, miałem inne problemy...
- Ale ty, frajerze, zapamiętaj, że ci tego nie zapomnę
- powiedziałem, kiedy lewy przegub wyśliznął się z bransolety i kości ustawiły się na właściwych miejscach.
- Takich bydlaków jak ty...
Pochylił się do przodu i w prawo, żeby przyłożyć mi w szczękę i tym sposobem wystawił się: prawym nadgarstkiem, obciążonym bransoletkami, walnąłem go w podbródek, a kiedy odchylił się do tyłu, grzmotnąłem w szyję. Natychmiast wyłączyłem odwracającego się kierowcę, przechwyciłem kierownicę, skręciłem na pobocze, zajechawszy komuś drogę - pisnęły hamulce - walnąłem w krawężnik. Zapalił się niebieski kogut, zawyła syrena - przecinając wszystkie pasy ruchu, walił do mnie policyjny patrol. O nie, to mi było nie na rękę - pochyliwszy się, przeciąłem chodnik i skoczyłem do bramy. Prowadziła mnie intuicja. Inna brama... dziura w płocie... niski płotek... w końcu zrozumiałem, że oderwałem się od pościgu.
Dobra... Teraz, usiadłszy na tej wygodnej ławeczce, można spróbować się zorientować. Prawa ręka wolna, uważnie przyjrzałem się kajdankom: dziwne, nie mają ani numeru, ani marki... Cisnąłem je do kontenera na śmieci. Dobra... Dokąd mnie wieziono? Nie, nie pamiętam. Okolica dziwnie znajoma... O, te domy za kutymi płotami? Diabli, nie mogę skojarzyć. O, na rogu tabliczki z nazwami ulic... Osioł z ciebie, Panie, i pamięć masz dziurawą... chociaż, z drugiej strony, trasę przechodnimi podwórkami sobie przypomniałeś? Zaułek Niezamietnyj, ulica Denikina - nie tego Denikina, co to miał na imię Anton Iwanowicz i był dowódcą Ochotniczej Armii, a zimą czterdziestego drugiego stanął na czele Komitetu Obywateli Rosji i zmarł w dziwnych okolicznościach latem czterdziestego szóstego na pokładzie wojennego transportu w drodze z Seatle do Władywostoku - a tego, co to nawet nie jest „człowiekiem o tym samym nazwisku”: Fiodor Fiodorowicz, premier pierwszego postbolszewickiego rządu Rosji, który wywalczył dla Rosji przejście ze statusu protektoratu do statusu ziemi Reichu. No to już wiem: oto ten dom. Brama z kubłami śmietnika, stare podwórko, stuletni wiąz na środku... Wszedłem na piętro i zadzwoniłem. Długo nikt mi nie otwierał, już się odwracałem, żeby odejść, kiedy usłyszałem szuranie stóp i znajomy głos zapytał:
- Kto tam?
- To ja, Kławdio Pawłowna.
- Igor? - Drzwi uchyliły się, pojawiła się mysia twarzyczka Kławdii Pawłownej, eks-quasi-teściowej. Quasi - ponieważ ze Śnieżaną żyliśmy w quasi-stadle, wtedy, gdy związki Rosjan z Sybirakami już nie były ścigane, ale jeszcze nie były dozwolone. A że eks, to jasne.
- Oczywiście, że ja.
- Ojej, wchodź, wchodź, tylko nie patrz na mnie Jeszcze się dziś nawet nie ubierałam... - Rozległ się jej szept w półmroku przedpokoju. Kławdia Pawłowna sama o sobie mówiła, że od pasa w górę jest myszą, a niżej - żabą, i była w tej samoocenie spora porcja prawdy. Jednakże była przy tym człowiekiem wyjątkowo dobrym.
- Ileż to czasu nie byłeś u nas, co? - zapytała, pojawiając się znowu; miała teraz na sobie odświętny japoński jedwabny szlafrok i miękkie domowe pantofle - i jedno, i drugie pochodziło z puli moich prezentów; Kławdia Pawłowna zawsze starała się zrobić mi przyjemność. - Ponad rok, chyba?
- Ponad rok - zgodziłem się. - Dużo ponad. Coraz trudniej mi się wyrwać. A Miszka?
- Nie zastałeś Miszki - pokiwała głową. - Wyjechali wczoraj na Krym. Przecież wiesz, że Śnieżka za mąż wyszła?
- Wiem, pisała.
- No to właśnie pojechali, Karl ma gdzieś tam winnice, Miszka ciągle mówił, że będzie winogrona prosto z krzaka jadł, ja mu mówię: zielone, ale mi nie wierzy...
- Ach, diabli - powiedziałem. - Nie zastałem. Szkoda...
- Tak wyszło... Na długo przyjechałeś?
- W nocy wyjeżdżam. Do Pitera.
- Dobrze się czujesz? W końcu - taka operacja...
- Świetnie się czuję. Jakby nic się nie działo. Ach, prawda... - Wsadziłem rękę do kieszeni. Odłożona w tym celu dawno temu i przeszkadzająca w chodzeniu paczka pięćdziesięciorublówek. - Proszę.
- Igorku, no co ty...
- Tylko proszę - bez rąk! Czasy są niełatwe, nadwyżki finansowe nie zaszkodzą. Marka leci...
- Koszmar, takie ceny...
- Właśnie o tym mówię.
- Może czegoś się tam u siebie dowiedziałeś, może wiesz, jak to wszystko dalej będzie?
- Nie wiem... I nikt nie wie. Pewnie nie będzie granicy, prawie na pewno, ale co poza tym... nie wie nikt.
- No właśnie... Niby dobra sprawa - zjednoczenie, a jednak strach! Wojny, myślisz, nie będzie, co?
- Gdzie tam... Dziś wojny się nie opłacają.
- Właśnie tak myślę... A sąsiedzkie staruchy ciągle: będzie i będzie. Zapytaj z kim, to ci nagadają: i z Turkami, i z Ameryką, i między sobą, z Syberią, o władzę...
- Przecież to śmieszne - powiedziałem, myśląc: wcale nie śmieszne; w naszym wariancie zjednoczenie ciągle idzie tuż przed rozłączeniem połączonym z mordobiciem...
- Ach, Igorku - powiedziała Kławdia Pawłowna, kiwając głową. - Zawsze byłeś dobrym chłopcem...
Pewnie byłem, pomyślałem. Sto lat temu... Na głos zaś powiedziałem:
- Nie ma sensu panikować. W każdym razie ludzie interesu nie panikują, a oni mają niuch znacznie bardziej wyczulony niż my.
- Tak i ja też myślę, że panika nie ma sensu... A jeśli już coś się stanie, to i tak od tego się nie ucieknie...
Kławdia Pawłowna była żywiołową egzystencjalistką, z naturą wyposażoną w elementy stoicyzmu. Gdybym pisał powieść i potrzebował obrazu nieugiętej heroiny, wziąłbym ją za wzorzec. Miała sześćdziesiąt pięć lat, zdążyła odwiedzić stalinowski obóz, w czterdziestym roku zapudłowano ją jako terrorystkę: spoliczkowała szkolnego komsomolskiego fuhrera - czy jak tam się on nazywał? - i do stycznia czterdziestego drugiego kopała ziemię w Boguczanach; w styczniu zapisała się do Trzeciej Ochotniczej Syberyjskiej Armii, tej, która w czasie kwietniowego przełamania Guderiana do Omska, wykonała samobójczy marsz od Workuty do Kotłasa, zajęła Kotłas i poszła na Niżnij, rozwaliła rzuconą przeciwko sobie pancerną dywizję SS, ale poniosła zbyt wielkie straty, dwa miesiące trwała w półokrążeniu, potem w okrążeniu, w końcu, po zawieszeniu broni, została wyprowadzona za Ural, w ramach wymiany za resztki grupy Guderiana. Kławdia Pawłowna natomiast trafiła do niewoli jeszcze podczas walk o Kotłas, ponad rok spędziła w niemieckim obozie dla jeńców wojennych, a potem przekazano ją miejscowej administracji w celu wykorzystania do prac przymusowych w ramach „odtwarzania gospodarki” - tak się to nazywało. Przepracowała trzy lata i uważa, że to był najtrudniejszy okres w jej życiu - nawet trudniejszy od Boguczanów. A potem nagle walnęli jej dziesięć lat katorgi za służbę w cudzoziemskiej armii - to był już ten straszliwy czterdziesty szósty, kiedy nowa wielka wojna nie wybuchła tylko cudem; w Tomsku do dziś stoi monument upamiętniający ten kryzys: amerykańska „latająca twierdza B-17”. Wówczas niemal dwie trzecie amerykańskich sił powietrznych przemieściły się do Zachodniej Syberii i na Ural; zresztą największe zasługi w wytłumieniu kryzysu ma, szczerze mówiąc, tłusty Herman: aresztował kilku generałów, szczególnie napalonych na wojenkę i jako pierwszy przyleciał do Tomska na rozmowy. W czterdziestym dziewiątym Kławdię Pawłowna wypuszczono z okazji amnestii, chociaż można było ją po prostu zwolnić: już była inwalidką. A potem przeżyła jeszcze zwyczajną rosyjską kołomyję: jako ofiara bolszewickiego terroru otrzymała miejsce w niezłym pensjonacie na czas pobierania wykształcenia, skończyła eksternistycznie szkołę średnią, zdała na uniwersytet berliński - a potem długo nie mogła znaleźć dla siebie pracy, w końcu znalazła w bezpłatnej społecznej szkole i za groszowe zarobki nauczyciela żyła aż do emerytury, a potem nagle sypnęło: syberyjski rząd odnalazł ją, wręczył - bardzo uroczyście - odznakę weterana „1942” i Krzyż Wojenny św. Katarzyny drugiego stopnia, jak również pieniężną wypłatę do krzyża za czterdzieści pięć lat... Mniej więcej podobnie przebiegało jej życie osobiste: kochała jednego, urodziła drugiemu, wyszła za mąż za trzeciego... i pewnie ta jej niestabilność przeszła genetycznie i na Śnieżanę.
- Napijesz się kawy? - zapytała, chyba już nie pierwszy raz.
- Koniecznie - odpowiedziałem. - Umieram bez kawy.
Włączył się telewizor i wpuścił do pokoju dźwięk sygnału „Wieczornego kuriera”. Na ekranie pojawił się Pasza Abramian. Wyglądało na to, że zawód dziennikarza stał się nie tylko drugi co do wieku, ale drugim też co do zagrożenia. Poinformowano, że nieznani sprawcy ostrzelali samochód, w którym znajdowała się ekipa filmowa Moskiewskiej Miejskiej Agencji Informacyjnej; wszyscy znajdujący się w wozie zostali ranni, w tym kierowca - ciężko. Zamachu dokonano na Warszawskiej Autostradzie, w pobliżu skrzyżowania z Okólną Trasą Kolejową. Jak poinformowano nas w kripo, podczas napadu użyto tej samej broni, co podczas pogromu w redakcji popołudniówki „Sadowoje Kolco”; wówczas, jak pamiętamy, zginęło sześć osób, w tym redaktor naczelny i znany komentator Walery Kononychin. Wysoko postawiony współpracownik gepo, proszący o zachowanie anonimowości, powiedział, że ataki te, według posiadanych informacji, nie mają charakteru politycznego i związane są z dziennikarskim dochodzeniem w sprawie tak zwanej „mafii transportowej”. Według niego, przeładowanie miasta wojskowymi pododdziałami nie tylko nie sprzyja, ale wręcz przeszkadza w walce z zorganizowaną przestępczością i politycznymi terrorystami. To niewątpliwie negatywne doświadczenie powinno być uwzględnione i w żadnym wypadku nie zapomniane, zakończył. Tak, powiedział Pasza, patrząc na mnie swymi smutnymi oczyma, życie miasta jest praktycznie sparaliżowane, a pewności, że bezpieczeństwo - pal licho nasze, niechby przynajmniej głów państw, które przylatują jutro rano - jest zagwarantowane... a takiej pewności nie mamy, a wręcz przeciwnie... Tu masz rację, pomyślałem. Pasza westchnął i kontynuował: Reichskantzler von Weil udzielił dziś wywiadu brytyjskiej korporacji radiowej. Jak wam wiadomo, problem przyłączenia Brytanii do Reich u również będzie dyskutowany podczas spotkania w Moskwie. Cały wywiad pokazany zostanie w naszym nocnym programie „Przechwyt Radiowy”, a teraz zobaczcie, proszę, fragment. Na ekranie pojawił się von Weil, w kraciastej koszuli bez krawata i w nieokreślonego koloru zamszowej kurtce, dającej chleb niejednemu pokoleniu karykaturzystów. Von Weil z całych sił starał się zachować swój pierwotny image, image uniwersyteckiego profesora, który na chwilę wpadł do wielkiej polityki. Ciekawe by było pogadać z jego studentami, pomyślałem, pewnie stawiał dwóje lekką rączką... Ma pan całkowita rację, powiedział do niewidocznego pytającego, nic nie ginie bez śladu. Reich powstał w wyniku olbrzymiego wysiłku milionów i jeśli jego konstrukcja popęka - to ta energia zacznie się uwalniać, ale już w innej postaci, w postaci energii rozpadu. To jest coś straszliwego. Z drugiej strony, taki rozpad przeczyłby prawom natury, w której rozwój idzie od prostego do złożonego, od małego do wielkiego. Żywe organizmy rozwijały się od jednokomórkowców do wielokomórkowych, do form wyższych, do człowieka. Tak samo jest w społeczeństwie: od podzielonych plemion do państwa, do sojuszy i bloków państw, w końcu - do współczesnych imperiów, w historycznej perspektywie czeka nas, byś może, połączenie imperiów. Czy można się wtrącać do naturalnego procesu historycznego? Nasz wiek pokazał, że można i że taka ingerencja może doprowadzić do sukcesu - ale jest to sukces tymczasowy, reakcja jest nieuchronna i społeczeństwo wróci w najlepszym razie do tego punktu na linii historycznego rozwoju, gdzie zaczęły się nieodpowiedzialne eksperymenty. Ale krew niezliczonych ofiar już nie wróci przecież do ich ciał... Separatyści wysuwają idee, które wydają się i zdrowe, i sprawiedliwe - ale, wiecie państwo, „odtworzenie sprawiedliwości” przypomina ożywianie zmarłego: niby chodzi, mówi, a nieżywy; wszystkie te idee tak czy inaczej sprowadzają się do rozbicia imperium, a ja już wspominałem o energii rozpadu... No i co otrzymamy w zamian? Dziesiątki wojujących ze sobą narodowych państw - tak, jak to było sto lat temu? To wszystko już było i zostało przez historię odrzucone, jako niezdolne do życia. Niezwykle łatwo jest rozwalić Reich: już jutro można opublikować edykt o prawie narodów do stworzenia samodzielnych państw. Ale żadne siły i żadne edykty nie wskrzeszą tych, co zginą, nie doczekawszy utworzenia nowej Rzeszy...
Wróciła Kławdia Pawłowna z dzbankiem kawy, ustawiła filiżanki, koszyczki z herbatnikami, cukierkami, owocowymi paluszkami.
- Nie pytałam cię - jesteś na urlopie czy służbowo? - Przysunęła do mnie filiżankę po brzegi wypełnioną czarnym, jak smoła, napojem. Sobie nalała mleka i zabarwiła je lekko kawą.
- Jaki tam urlop - machnąłem ręką. - Interesy, oczywiście.
- Do dziadka nie wpadniesz? Był tu nie tak dawno, pytał o ciebie.
- Może się uda w drodze powrotnej...
Dziadek to w naszej wspólnej nomenklaturze jej były mąż. Przyjaźniliśmy się. Miał fermę w okolicach Rżewa.
W telewizorze Pasza i jakiś łysy, brodaty i w ciemnych okularach dupek, budowali prognozy na przyszłość. Kawa była nieco za mocno spalona. Z otwartego okna dobiegały dziecięce krzyki i wesołe psie ujadanie. Do pokoju sączył się upał. Wszystko było takie prawdziwe, znajome, trwałe, a jednocześnie wydawało się, że wystarczy, by się człowiek odwrócił, a wszystko zniknie!
11 czerwca.
Kilka razy dosłownie za kołnierz odciągałem siebie od budek telefonicznych: kusiło mnie zadzwonić do Jakowa i powiedzieć, że nie jestem wcale aresztowany i w ogóle wszystko idzie świetnie. Zasada konspiracji jest surowa: nie wolno mi było łączyć się przed zakończeniem operacji, czyli do trzeciej w nocy. W operacjach tego typu zawsze jeden człowiek czy dwaj zostają w rezerwie, na wypadek, gdyby konieczne było doczyszczenie; a zakaz łączności - wiadomo... Ale udało mi się wytrzymać i nie zadzwoniłem. Przede wszystkim dlatego, że opanowało mnie wstrętne samodołujące przygnębienie.
Wlokłem się po ulicy Denikina Fiodora Fiodorycza w kierunku centrum, omijając - o dupę rozwalić je i ich skuteczność - posterunki i patrole: ani razu nie zapytali mnie o dokumenty i ani razu nie ob szukali; wyglądało, że von Weil i von Boskow, druh jego, przesadzili jednakowoż z prawami obywateli, wyobraziłem sobie Tomsk w takiej sytuacji: już by mnie pięć razy przenicowali, prześwietlili rentgenem, a silny rauher, zajmujący dwa piętra w pomieszczeniu zarządu pana Gejko odnotowałby, na jakich skrzyżowaniach sprawdzano moje dokumenty i drapałby się po swojej elektronicznej pale: po jaką cholerę facet się miota takimi kręgami? Terroryzm to naddatek do wolności, mawiał Tarantula, chcecie wolności - proszę, otrzymujecie ją wraz z terroryzmem; nie chcecie terroru - przegońcie wolność. Z drugiej strony, Syberia ma spore doświadczenie w tego rodzaju sprawach, a co najważniejsze, nikt się nie boi państwa. Natomiast tu - a i w ogóle w Reichu - do tej pory wszyscy bardziej boją się własnych żołnierzy i pracowników gepo, niż bandytów z bombami. To im minie.
Szedłem i głęboko analizowałem tę sytuację, a potem jakby nagle ktoś mi wyłączył dźwięk i jakiś głos w moim wnętrzu powiedział: wiesz co, jesteś prawdziwym zombie, Igorku. Trup, ożywiony i to dwukrotnie, do wykonania jakichś ważnych, tobie samemu nie znanych zadań... No to co? A nic, nic. Ale spróbuj przypomnieć sobie siebie samego przed „Trio”. Możesz? Hm... No właśnie. Co w tobie zostało własne, niezmienione, nie wzmocnione albo usunięte przy pomocy treningu, hormonów, hipnozy i innego świństwa? No? A diabli wiedzą... może nic. Świnia z ciebie, doktorze Morita, co z tego, że uratowałeś mi życie... mimo wszystko-świnia. Wszyscy jesteście świnie, bydlęta, tchórzliwe gnoje, i co mam teraz robić? Właśnie, co mam teraz robić?
Czy może zastosować metodę Fila Kropaczka?
Zbyt proste, zbyt pewne...
Nie. Fil poczeka. Czekał tyle lat, poczeka jeszcze...
Nie nudzisz się, Fil, w tym paradnym mundurze z medalami?
Bieriozin wali boleśnie...
... A oto „Sadowoje Kolco”! Wydanie specjalne! Proszę pana, tylko pół marki - wszystko o nowym ministrze spraw wewnętrznych! Chłopaczek, dwunastoletni może, podskakiwał, wymachiwał gazetowymi płachtami jak sztandarem. Kupiłem, rozwinąłem. No tak... Von Boskow podał się do dymisji, dymisja została przyjęta... Na jego miejsce wyznaczono... co?!l Przecież to jakiś idiotyzm! Ale nie, oto czarne na białym napisane jest cyrylicą: Wasilij Policejmako. Ciekawa sprawa, panie i panowie: raz mieszacie go z gównem, drugi raz - robicie Reichsministrem. Gówno to pięć lat temu, kiedy - będąc szefem zarządu dochodzeniowego rosyjskiej prokuratury, wygrzebał „lewy bank” z obrotami rzędu miliardów; spływały tam dochody z totalizatorów, domów gier i wielkich sutenerskich uli - i wykrył, że głównymi udziałowcami banku jest Centralna Kancelaria Rosyjskiej NSP i Zarząd Gospodarczy Gabinetu Ministrów. Błyskawicznie został wyrzucony za jakoby-a może i prawda to była? - stosowane podczas śledztwa środki przymusu. Do niedawna zbywano go jakimiś trzeciorzędnymi stanowiskami gdzieś w Transylwanii. Dobra, to co on powiedział na inaugurację? „...zamierzam położyć kres (wielkiś ty, języku rosyjski!)gwałtowi i bezprawiu... „-”...przywrócenie prawa i porządku, gwarantującego bezpieczeństwo obywateli... „-”... gotowi jesteśmy na rozmowy bez warunków wstępnych ze wszystkimi, podkreślam, ze wszystkimi grupami politycznymi, partiami i ruchami, gotowymi do tego typu rozmów - ale opór zbrojny będzie dławiony całą mocą naszych sił zbrojnych... „ - ”... skłaniam się ku stwierdzeniu, że wprowadzenie stanu nadzwyczajnego jest już spóźnione i nie przyniesie pożądanego efektu, ale odmowa od jego zastosowania - niestety, przyniesie nie ten, jaki chcielibyśmy otrzymać. ..”-”... znajdować nowe nieszablonowe formy i metody pracy i w tym celu wykorzystać możliwie efektywnie doświadczenie zagranicy... „Niech ci Boże dopomoże, staremu śledczemu, Wasyliju Timofiejewiczu. ...... Wydaje mi się, że głupie i poniżające jest powszechne i publiczne mieszanie z błotem policji oraz żądanie dołączenia do niej jednostek wojskowych, czym zajęła się ostatnio prasa i telewizja, ale wszelkich słów krytycznych jestem gotów wysłuchać oraz podjąć niezbędne kroki w celu usunięcia istniejących niedociągnięć...”
I tak sobie czytając, wyszedłem na Maneż. Tu już oświetlenie było kiepskie, czytać się nie dało. Dochodziła jedenasta. Nie miałem żadnego konkretnego celu, nogi same niosły mnie przez plac, przez Projezd Triumfalnyj i dalej, na Czerwony. Tu było sporo ludzi, było ładnie i dekoracyjnie. W świetle setek reflektorów białe mury i wieże Kremla wydawały się być opalowo-przeźroczyste. Pulchniutka uskrzydlona dziewoja z mieczem, wieńcząca monument oswobodzenia, szybowała sobie w nocnym eterze, a kilku chłopaków, zgrupowanych na znanym wszystkim miejscu, przyglądało się jej, okrutnie się tym widokiem radując: z tego miejsca nocny anioł wyglądał bardzo, ale to bardzo specyficznie, komicznie i nieprzyzwoicie. Za dobrze wyliczone i subtelne poniżenia Wiera Muchina[8] odwdzięczyła się nie mniej subtelnie i skutecznie.
Widzisz, powiedział po niemiecku wysoki staruch do chłopca, pewnie wnuka. Stali obok mnie, jakoś strasznie przypominając szczury: pochyłe czółka, ostre noski, ścięte podbródki. Z lewej do monumentu zbliżała się zmiana warty: dwaj żołnierze i oficer w mundurze Reichsgrenadiera z czterdziestego pierwszego roku, żołnierze z karabinami, oficer z obnażoną szablą w wyciągniętej ręce. Przy akompaniamencie miedzianych uderzeń kurantów zaczęły się skomplikowane wieloczłonowe manewry przy Wiecznym Ogniu. Wraz z ostatnim uderzeniem schodzący z warty zaczęli już swój ceremonialny marsz do koszar: wyprostowali lewą nogę do poziomu - i w tym momencie nagle rozległy się wystrzały. Pierwszy upadł na plecy oficer, szabla połyskującą krechą odleciała na bok - a żołnierze, pochyliwszy się i wystawiając przed siebie bagnety, rzucili się niemal na mnie - obejrzałem się i zobaczyłem mężczyznę z długolufowym pistoletem - mauzerem? - w ręku. Zamachowiec wystrzelił jeszcze dwukrotnie i jeden z żołnierzy zwalił się na bruk, potoczył się, dudniąc hełmem i brzęcząc karabinem, ale drugi wciąż jeszcze biegł, i strzelec wypuścił w niego pięć czy sześć pocisków... Wsunął pistolet pod klapę marynarki i niezbyt szybko pobiegł precz. Wszyscy stali skamieniali. Nagle poruszył się i jęknął żołnierz, trafiony jako pierwszy z pary, i nieoczekiwanie znalazłem się obok niego - pociski trafiły go w brzuch i biodro, pod nim rozlewała się kałuża krwi, a kiedy rozdarłem jego sukienne spodnie krew uderzyła fontanną: kurewskie trafienie, dokładnie w „koronę śmierci”, niechby odrobinę niżej... Po prostu zacisnąłem aortę palcami' - nic innego nie można było zrobić. Żołnierz chrypiał i miotał się niemrawo. Zawyła zbliżająca się syrena. Boli, głośno i wyraźnie powiedział żołnierz, mamusiu, jak mnie boli! Za co mnie? Pierwsza wpadła policja, od razu wzięli mnie w pierścień luf rewolwerowych i usiłowali ustawić w pozycji do przeszukania - kretyni, powiedziałem, nie poruszając się, odpięliście, przecież zatrzymuję krwotoki Gdzie jest lekarz? Któryś jednak nie wytrzymał i zaliczyłem pałę w grzbiet - wtedy, nie cofając palców z otwartej arterii, zrobiłem „kokon”: głowa do kolan, wolna ręka osłania głowę i szyję, mięśnie w elastycznym napięciu... Ale już nikt więcej mnie nie tknął: podbiegł oficer, nadjechało pogotowie, chłopaka wzięli na nosze, arterią zajął się wielki wąsaty sanitariusz... żołnierz chciał jeszcze coś powiedzieć, udało mi się tylko zrozumieć: „... nigdy. ..” i „... bardzo starzy...”
O, powiedziałem, znowu pan. Leutnant Schmidt wyglądał kiepsko: twarz sczerniała, oczy zapadnięte i płonące jak u chorego na tyfus. Ledwo udało mi się wymyć, jak się okazało byłem zakrwawiony od stóp do głów. Tak, powiedział, znowu ja i znowu pan. Zapali pan? Jeśli jest co. Jest - wyjął z lekka pogniecioną paczkę „Hercegowina Flor” . O, powiedziałem, na dodatek jest pan zajadłym stalinistą. Co takiego?! - brwi leutnanta podjechały do góry. A nie wiedział pan? Wszyscy miłośnicy Stalina palą „Hercegowinę Flor”. On też je palił. Co prawda, wtedy to były papierosy z tekturowymi tutkami. On nabijał nimi fajkę. Papierosami fajkę? Tak głosi legenda. Ale po co? Wzruszyłem ramionami. Kretyństwo jakieś, powiedział leutnant Schmidt po pauzie. Dlaczego nie kupił sobie tytoniu fajkowego?
Jak będziemy rozmawiali: po rosyjsku czy po niemiecku? - zapytał leutnant, kiedy skończyliśmy palić i zdławiliśmy niedopałki w służbowej aluminiowej popielniczce. Mnie jest wszystko jedno, powiedziałem. Ale pytam - to jest przesłuchanie? W żadnym wypadku, powiedział leutnant Schmidt. To jest rozmowa bez protokołu. Bez protokołu, powtórzyłem, podchodząc do okna. Stąd, z drugiego piętra komisariatu, Plac Czerwony widoczny był jak na dłoni. Miejsce wydarzenia wciąż jeszcze było otoczone. O, proszę popatrzeć - schwytali! Z lewej, od strony Moskworieckiego mostu, zbliżała się procesja: czworo w wojskowych mundurach i policjant prowadzili tego w kraciastej marynarce. Proszę popatrzeć, leutenancie: schwytali... Tak, schwytali, powiedział leutnant, problem...
Wysychałem na parapecie, słuchając; co mówi leutnant Czasem w toku opowieści pojawiały się jakby pytania, ale na odpowiedzi nie czekał i mówił dalej sam. Oto czego się dowiedziałem: dziś o piętnastej ciężko ranny został śledczy Seifert.
Znaleziono go leżącego obok własnego samochodu przy nasypie Sankt Petersburskiej kolei żelaznej, nieopodal jej skrzyżowania z Autostradą Dmitrowską - czyli w okolicach nocnego incydentu ze mną i Walerym Kononychinem. Śledczy Seifert, bardzo punktualny człowiek, zostawił notatkę, z której wynikało, że otrzymał nowe dane operacyjne dotyczące pogromu redakcji dziennika „Sadowoje Kolco”, natomiast kiedy na kilka sekund odzyskał przytomność, wypowiedział moje nazwisko i dodał kilka niewyraźnych słów, z których wynikało, że grozi mi poważne niebezpieczeństwo. Po operacji przez kilka dni będzie nieprzytomny, tak mówią lekarze, i nie uda się dowiedzieć od niego czegoś konkretniejszego. Jednakże on, leutnant Schmidt, wchodzący w skład operacyjnej grupy Seiferta, uważa za swój obowiązek, po pierwsze, przekazać mi osobiście słowa swego szefa, po drugie, spróbować wyjaśnić, co takiego we mnie interesuje moich wrogów. Może właściwość przyciągania do siebie najprzeróżniejszych kryminalnych sytuacji? Moje nazwisko figuruje w trzech już sprawach kripo - wszędzie, co prawda, widnieję jako świadek albo przypadkowy uczestnik. Ale, proszę popatrzeć, jaki to krwawy trop: wypadek drogowy z moim udziałem zakończył się, co prawda, bez ofiar, ale trzy godziny później drugi uczestnik incydentu zginął wraz z pięcioma swoimi pracownikami, a po dobie ciągnik ze śladami zderzenia odnaleziony został, jeśli tak się można wyrazić, w obramowaniu trupów: dziewięciu nieboszczyków, wśród nich kobieta ze śladami nieludzkich tortur, zabita, zresztą, z tej samej broni, co i reszta. Ja natomiast uczestniczę w unieszkodliwieniu przeskalowanego hinkera, który dopiero co zabił dziewczynę z prowincji. Wiąże te dwa przypadki nie tylko moje w nich uczestnictwo, ale i osoba hinkera: był to ochroniarz tej firmy transportowej, do której należał ciągnik. No i na koniec, ostatni przypadek: rozstrzelanie warty honorowej... W sumie siedemnastu zabitych, jeden ciężko ranny i jeden z kilkunastoma złamaniami i zwichnięciami. Czy nie mógłbym tego jakoś skomentować? Dlaczego nie? Mogę, pomyślałem... Zwłaszcza, jeśli dodamy dwa policyjne patrole po cztery osoby w każdym, dwóch młodych Gruzinów, generała Schoeneberga, jego współpracowników, przypadkowe ofiary wielkiego wybuchu na Łubiance, poza tym pięciomarcowców, już zabitych i tych, których to jeszcze czeka... i, być może, Saszę... Oczywiście, nic nie powiedziałem, a wytrzymawszy długą pauzę, która miała zilustrować głęboki wstrząs, powiedziałem: nie... Jakże mógłbym skomentować... to potworne... Leutnan tSchmidt uważnie mi się przyglądał. Herr inżynier, powiedział, jak pan widzi, żadnego oskarżenia na razie przeciwko panu nie wysunięto. Jednakże czuję się zobowiązany uprzedzić pana, że jest pan przedmiotem policyjnego dochodzenia. Jutro... właściwie, już dzisiaj rano, zwrócimy się do konsula o zgodę na przesłuchanie pana. Może pan wynająć adwokata albo złożyć swoją obronę w ręce państwowego kolegium prawnego, albo bronić się sam. Rozumiem, powiedziałem. Kiedy i gdzie mam się stawić? O dwunastej powinien pan zgłosić się do sekretariatu komendy miejskiej policji. W przypadku niestawienia się zostanie przeciwko panu automatycznie wszczęte postępowanie wyjaśniające z artykułu dwieście dziewiątego, ustęp siódmy: „Przeszkadzanie w prowadzeniu dochodzenia”, co spowoduje natychmiastowe aresztowanie...
Herrleutnant, powiedziałem, pomilczawszy odpowiednio długo, czy nie mógłby i pan odpowiedzieć mi na jedno albo dwa pytania? Spróbuję, skinął głową leutnant. Czy liczba przestępstw kryminalnych wzrosła w Moskwie przez ostatnie, powiedzmy, pół miesiąca? Tak, odparł leutnant, wielokrotnie. Obecność wojska pomaga, czy przeszkadza policji? Leutnant nie odpowiedział, ale zrobił taką minę - być może niechcący - że odpowiedź nie była potrzebna. No to do spotkania, powiedziałem, kierując się do drzwi. Strzelać, sapnął mi w plecy leutnant Schmidt, po prostu strzelać, rozstrzeliwać na miejscu... po co się z nimi cackamy? Dokładnie, pomyślałem, właśnie tym się w ostatnich latach zajmujemy...
12 czerwca. Godzina 3-cia w nocy
Ulica Czeremiatowka 40. Firma „JUP”
Zadzwoniłem do Jakowa z automatu. Jaków wypowiedział umówiony tekst i odłożył słuchawkę. Głos miał zmęczony - zakatował siebie przez te trzy dni, wycisnął z organizmu wszystko, co mógł i czego nie mógł. Sens hasła był następujący: wszyscy się zameldowali, zadanie wykonano w pełni, strat nie ma. Tak więc operacja wchodziła w ostatnią, formalnie nieistniejącą fazę. Plan ewakuacji miałem stary, pozytywnie zweryfikowany w Kabulu i Ferganie. W wojskowej bazie w Narjan-Marie, w pełnej gotowości dyżuruje Ławoczkin-317, w jego sekcji bombowej i w specjalnych kapsułach, podwieszanych zamiast rakiet, mieści się - bez komfortu, oczywiście, ale półtorej godziny można wytrzymać - dwunastu ludzi. Jeśli nie świrować w pośpiechu, jak w Ferganie - a tam zabarykadowaliśmy się na górnym piętrze „Domu Azji” i zdejmowano nas z dachu, to można przyjąć, że odejście będzie całkowicie niezauważone: Ławoczkiny tego modelu są niewidoczne dla radarów. Tym razem odleci nie do końca załadowany: zostaję ja, zostaje Komandor i, być może, Saszeńka: spróbujemy przy pomocy księżnej wejść do jądra „Piątego Marca”. Trzeba będzie tylko zainscenizować rozgromienie naszej grupy... Zresztą, to potem.
Nad drzwiami do piwniczki przelewał się barwny napis, nasze hasło reklamowe: „JUP - znaczy niezawodnie!” W tęczowym trójkącie na parterze nad bilboardem zmieniały się litery: W-E-J-Ś-C-I-E-I-N-G-A-N-G-W-E-J... Okna w budynku były ciemne, tylko na parterze paliło się światło w pokoju zarządcy. Za rogiem usłyszałem nagle odgłos silnika rozpędzającego się samochodu, po chwili wóz ten, na chwilę zapaliwszy światła stopu, wyskoczył na skrzyżowanie przede mną, z wizgiem opon skręcił w prawo i zniknął za zakrętem. Spokojnie można było założyć, że odjechał spod głównego wejścia do naszego budynku. Rzuciłem się w dół po schodach. Drzwi były tylko przymknięte, za drzwiami paliło się jaskrawe światło, w nozdrza uderzył jakiś chemiczny odór - nie od razu uświadomiłem sobie, co to za smród, ponieważ zobaczyłem leżącego w poprzek mojej drogi Malcewa. Strzelano do niego z bezpośredniej odległości z czegoś szybkostrzelnego: prawe ramię i głowa niemal oderwane były pociskami od korpusu. Z lewej, wbity w kąt, skulił się Goworucha. Drzwi do kolejnych pomieszczeń były otwarte na oścież, walił stamtąd świecący dym. Przekroczyłem Malcewa i zatrzymałem się, przywarłszy do ościeżnicy drzwi.
Pośród pogromu dopalała się wojskowa rakieta oświetlająca. W pierwszych sekundach taka rakieta płonie tak jasno, że jej światło wywołuje bolesny szok. My nie korzystamy z nich, na takie okazje mamy amerykańskie granaty „Overlight”. Z tego wynika, że tu... Stałem i patrzyłem. A może tylko mi się wydawało, że stałem i patrzyłem, ponieważ skąd by się wzięło na moich kolanach i rękach tyle krwi? Skąd bym wiedział, że Komandor, któremu odcięło pół czaszki, umarł nie od razu, a pełzał po podłodze, zbierając swój mózg? Skąd bym wiedział, co zobaczyłem, odwróciwszy do siebie twarz księżnej... pocisk trafił ją w tył głowy i zamiast twarzy miała głęboki lej, z którego wyciekała, mieszając się i bąblując, purpurowa i czarna krew... i nagle w głębi tego leja coś szaleńczo zadrgało, zatłukło się i prawa ręka księżnej spazmatycznie szarpnąwszy, poderwała się do góry, do piersi, wyżej, wyżej, do gardła, wyżej - natknęła się na odłamki zębów i kości i zamarła... Widziałem Panina: Panin leżał za stosem skrzyń z pistoletem w dłoni. Porozrzucani i posiekani seriami leżeli Krupicynowie i Gruzin Wachtang, Jaków i Giera; siedział na krześle, przykrywając dłonią ranę w piersi, martwy Wenert. Na Waleczkę strzelający stracił chyba tyle samo pocisków, co na całą resztę razem wziętą, rozpoznać ją można było tylko po długich włosach i po maleńkim nadgarstku, zaskakująco czystym i całym w tej stercie zakrwawionego mięsa... Oczywiście, pełzałem na kolanach między nimi, tarmosiłem ich po kolei, zaglądałem w twarze... Potem znalazłem w swojej kieszeni wystrzeloną „stokrotkę” - pocisk z rozwierającymi się płatkami. Ale to potem... Wszystko było potem, a wtedy wydawało mi się, że po prostu stoję w drzwiach i oglądam. A potem nagle znalazłem się przed drugimi drzwiami, z niewygodnym, nie moim pistoletem w opuszczonej dłoni... drzwi były uchylone i za drzwiami było ciemno. Wturlałem się tam a na spotkanie mi szczęknęła iglica pistoletu. Teraz w świetle lejącym się z korytarza, zobaczyłem Wachtanga siedzącego w kucki w kasku motocyklowym na głowie i z karabinem w ręku. Siedział obok łóżka, z łóżka zwisała martwa ręka. Zatrzasnąłem drzwi i włączyłem światło. Wachtang nie poruszył się. Sasza była nakryta z głową prześcieradłem, na prześcieradle rozpłynęły się dwie krwawe plamy. Musiałem długo rozwierać palce Wachtanga; miał chwyt nieboszczyka. Myśmy z takiej broni nie korzystali: reinmetall niestandardowego kalibru sześć milimetrów, magazynek na siedemdziesiąt pięć pocisków, mocny tłumik bębnowy-taki pistolet terkocze jak maszyna do szycia... I nagle dotarło do mnie, że już widziałem Wachtanga - martwego. Jasne. Ktoś z naszych jednak zdążył wystrzelić. Zdążył mimo wszystko. A wtedy Wachtang podniósł pistolet. Diabli wiedzą, co on teraz widział... przecież jest żołnierzem, w określonej sytuacji musi strzelać... a warstwa podkorowa mózgu to sprawa nieprosta, może podsunąć takie rzeczy...
Na wszelki wypadek związałem go. Nie sprzeciwiał się. Można było sądzić, że go tu nie ma. Ostrożnie wyjrzałem na korytarz. Panowała martwa cisza. Albo rzeczywiście nikt nic nie słyszał, albo przyczaił się. Nagle zakręciło mną, potem zaczęło się jakieś diabli wiedzą co. Nagle odkryłem, że skradam się wzdłuż jakiejś niekończącej się ściany, a może nawet nie skradam się, a lecę na małej wysokości i nie muszę wcale się wysilać; jakby niósł mnie prąd powietrza. Wydawało mi się, że wiem, dokąd lecę, i że powinienem tam polecieć, ale była to jakaś wiedza zakazana. Jednocześnie myłem ręce pod strumieniem zimnej wody, lejącej się z niczego i często podnosiłem dłonie do twarzy, do oczu, które nie wiadomo dlaczego kiepsko widziały, jakby zalewane deszczem. Potem wszedłem do pokoju, na środku którego siedział półnagi mokry człowiek, z głową uniesioną do góry i palcami prawej ręki dotykającymi rękojeści jakiejś broni, leżącej na podłodze. To jego powinienem był zabić, po to tu leciałem, wyciągnąłem rękę do broni, a jego palce zamknęły się na kolbie, poczułem jej karbowaną powierzchnię, broń była ciężka, podnosiłem ją i podnosiłem, usiłując złapać na muszkę skroń tego siedzącego, ale jakoś strasznie trudne to było do zrobienia, pistolet odciągał rękę w dół, jak dwudziestokilowy hantel, a skroń ciągle wymykała się z Unii strzału, jakby była ze zmyślnej rtęci. Podniosłem pistolet do oczu: to był paninowski bieriozin, śmierdział prochem i olejem rusznikarskim. Zdrewniałymi paluchami wyjąłem magazynek, przerepetowałem - wyleciał i zawirował na podłodze żółciutki nabój. Potem zacząłem wyrzucać naboje z magazynka. Było ich tam trzy. Rozrzuciwszy je na podłodze, jeszcze raz przeładowałem, podniosłem lekki, papierowy pistolet, do skroni, wdusiłem lufę na diabli wiedza jaką głębokość i nacisnąłem na spust. Skądś z nieznanych jaskiń wyleciała i zakłębiła się, nie opadając, różowa rozkosz. Nie wiem, ile tak siedziałem - tylko ręka, jak nieżywa, osunęła się w dół, uderzyła o podłogę, rozwarty się palce... Czarny człowiek, cienki jak patyczek chrustu, cofnął się i rozpuścił w mroku. Znowu było zimno i pusto. Z mokrych włosów ściekała woda. Po omacku znalazłem drzwi na schody i, starając się nie hałasować na żelaznych stopniach, poszedłem do góry.
Oprzytomniałem ostatecznie w samochodzie. Obok mnie, rozsiewając wokół mocny zapach koniaku - wlałem w niego z pół butelki - siedział Wachtang. Drogo umykała spod kół, z lewej ciągnął się łańcuszek zielonych, z prawej - czerwonych „kocich oczek” na krawężnikach, silnik pracował równo, gdzieś przed nami był o Tuszyno, a tuż obok posterunek kontrolny i żołnierz z pistoletem podnoszący świecącą pasiastą pałkę...
12 czerwca. Godzina 4.30 rano
Baza Turystyczna „Ośrodek Tuszyno”
Syberyjskie paszporty fatalnie się palą, mój nie był wyjątkiem: czerniał, skręcał się, zwęglał, ale się nie poddawał. Zużyłem na niego całą buteleczkę paliwa do zapalniczki. Teraz nazywałem się Oleniecki, imię i patronimik poprzednie, obywatel Reichu, mieszkaniec miasta Archangielsk. Paszport był autentyczny. Metodę zdobywania paszportów Reichu opracował Jaków, on też ją stosował - po prostu dlatego, że nikt inny nie potrafił wsączyć się do rauhera. wydziału paszportowego policji. Nie powinienem wiedzieć, ilu naszych operacyjnych ma takie paszporty, ale wątpię, by więcej niż dziesięciu - zbyt pracochłonna to operacja. Poza paszportem miałem jeszcze zaświadczenie o posiadanym stopniu sztabs-porucznika służby wewnętrznej niedawno utworzonego pododdziału, jednoczącego funkcje Korpusu Ratowniczego, obrony cywilnej i, częściowo, rozwiązanych pięć lat temu oddziałów żandarmerii. Zaświadczenie było podrobione, ale bardzo podobne do oryginalnego; w każdym razie do tej chwili nie wywołało u żadnego z kontrolujących najmniejszych podejrzeń. Właścicielem oryginału był Fenske Rudolf Ottowicz, i, co istotne, sztabs-porucznik Fenske istniał naprawdę, tyle że znajdował się aktualnie w zindanie miasta Buchara, do którego wpakował się za jakieś narkotykowe figle; jego wysokość emir jest surowy w tych sprawach. Tak więc pojawienie sie na wolnym rynku oficerskiego zaświadczenia było rzeczą więcej niż naturalną.
Telewizor cały czas ustawiony był na kanał wiadomości. Zresztą, najważniejszą nowinę usłyszałem jeszcze w samochodzie, po drodze tutaj: rosyjski rząd w pełnym składzie podał się do dymisji. Nowym premierem został Władimir Mstisławski, do niedawna szef rosyjskiego gepo. Ministrem spraw wewnętrznych został generał Bieriozko, dowódca Rosyjskiego Korpusu Terytorialnego, generał wyleciał już z Nairobi i znajduje się w drodze do Moskwy. Premier Tichonow oświadczył, że termin przedterminowych wyborów prezydenckich może wyznaczyć wyłącznie parlament. Departament Stanu Związku Narodów Ameryki oświadczył, że w powstałej sytuacji spotkanie przywódców czterech mocarstw powinno zostać przełożone i przeniesione w inne miejsce. Z analogicznym oświadczeniem wystąpił osobisty przedstawiciel przewodniczącego Rady Ministrów Japonii. Prezydent Tołstoj, człowiek zdecydowany, sprzeciwiał się takiej, jak się wyraził, kapitulacji przed ekstremistami i dodał, że chociaż za plecami ekstremistów stoją siły, żywotnie zainteresowane niedopuszczeniem do spotkania, to pójście im na rękę oznacza, że wypuścimy na zawsze już inicjatywę ze swych rąk i w przyszłości będziemy niczym więcej niż nerwowymi obserwatorami gry, reguł której znać nie będziemy, do przebiegu której nie będziemy mogli się wtrącić, a posłużymy wyłącznie za żetony właściwych graczy. Cóż, Jurij Gawriłowicz wie, czym ryzykuje. Prezydent Finlandii Aarne zaproponował przeniesienie spotkania głów czterech mocarstw do Helsinek, gwarantując zarówno wspaniałe warunki pracy jak i bezpieczeństwo uczestników. Z podobnego typu propozycją wystąpił burmistrz Petersburga Wadim Ermoli. Podkreślił, że spotkanie, na którym będzie rozpatrywany przede wszystkim los Rosji, powinno odbywać się na jej historycznym terenie. Dyrektor Agencji „Ross-Adler”, Biełobokow oświadczył, że wprowadzenie, niechby nawet i na krótki czas, instytucji cenzury politycznej, wywoła nieprzewidywalne następstwa nie tylko w prasie, ale i w społeczeństwie. Kolaps informacyjny może być zabójczy, ostrzegał. Zatrzymano terrorystę, który zabił oficera i zranił dwu żołnierzy z kompanii warty honorowej na Placu Czerwonym. Jest to Leonid Bauer, bez określonego miejsca zatrudnienia, znajduje się na liście pacjentów dzielnicowego psychoneurologa. Na zdjęciu widniał zupełnie inny człowiek, nawet nie bardzo podobny do tego, który strzelał. Jedyne podobieństwo - marynarka w jaskrawą kratę... Zaświadczenie o niepoczytalności Bauera zostanie wydane w ciągu najbliższych dni. Trwa wojna mafii. Dopiero co otrzymano komunikat o zbrojnym nalocie na pomieszczenie handlowej firmy „JUP” w Bieskudnikowie. Są zabici, szczegółów policja nie ujawnia. Według danych z nieoficjalnych źródeł, nalot ten i pogrom redakcji dziennika „Sadowoje Kolco” zostały dokonane przez tę samą grupę przestępczą. Wskazuje na to rodzaj broni. Z Carycyna przekazano: zakończono likwidację wziętej przedwczoraj w pierścień grupy ekstremistów z Frontu „Grudzień”. W operacji finalnej brały udział pododdziały specjalne Rosyjskiego Korpusu Terytorialnego, które zastosowały amunicję z gazem oślepiającym „blaublume”. W ciągu trzech dni walk zginęło sześciu ekstremistów, czterdziestu jeden zostało wziętych do niewoli. Dowódca grupy zdołał umknąć, najprawdopodobniej jeszcze przed jej otoczeniem. Na koncie zlikwidowanej grupy są dziesiątki zabójstw, zniszczenia budowli i zasiewów, zatrucia zbiorników wody. Rozpoczęła prace grupa dochodzeniowa policji kryminalnej. W okolicach spokojnego do niedawna miasta Władimir, dziesiątka młodych ludzi, uzbrojonych w broń myśliwską i butelki z łatwopalnymi cieczami, otoczyło farmę należącą do Ernsta Kluge. Jednakże farmer z dwoma synami zdołali odeprzeć atak bandytów. Napastnicy wycofali się, unosząc rannego. Straty, szacowane na półtora tysiąca marek, będą zrekompensowane przez fundusz ubezpieczeniowy „Selbstabwehr”.. Tenże fundusz sfinansuje stworzenie farmerskich oddziałów samoobrony. Patriarcha Moskiewski i Władimirski Nestor wezwał wiernych do nieużywania broni przeciwko współobywatelom, bez względu na rodzaj wyznania. Związek zawodowy robotników transportowych i niewykwalifikowanych wezwał do strajku powszechnego, którego wynikiem miałaby być dymisja prezydenta i rządu oraz przekazanie pełni władzy robotniczym komitetom w terenie. Moskiewska policja uzupełniła swe szeregi, pierwszy dekret Reichsministra spraw wewnętrznych Policejmako: czterystu podoficerów rezerwy przywdziało mundury policyjne. Jest to środek tymczasowy, oświadczył minister, policja nie zamierza rezygnować z zasady kontraktowego uzupełniania składu osobowego. Z ośrodka łączności kosmicznej informują: trwa wspólny lot zestawu: powietrzno-kosmicznego statku „Ałtaj”, który wystartował dziewiątego czerwca z lotniska wojskowej bazy „Abakan-17” i jego pilotowanego trabanta Akademie”, na pokładzie którego, jak wiadomo, znajduje się załoga kobieca. Po korekcie orbity „Ałtaj” zbliżył się do „Akademie” na odległość około pół kilometra. Usterki w systemie wykrywania i manewrowania zostały usunięte, i jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, Wiera Angiełowa, Brigitte Hecht i Anna-Maria de Viii wrócą na Ziemię już dziś, a ich miejsce zajmie pilot-inżynier Walery Skopcow, który będzie kierował pracą systemów trabanta aż do przybycia kolejnej etatowej załogi. Jak powiedział szef programu „Akademie” doktor Gunter Ziegel, taka współpraca winna stać się sprawą zwyczajną nie tylko w kosmosie, ale również na Ziemi...
Dobra... Zmyłem popiół, jeszcze raz w myślach przejrzałem wszystkie przedmioty, pozostawione w tych domkach, które zajmowaliśmy - czy nie ma tam niczego specyficznego? Chyba nie. Naturalnie, nie wszystko da się zapamiętać, ale... Do wielkiej torby podróżnej wrzuciłem wszystkie nasze pieniądze, apteczkę, swój rauher i blok pamięci „Alkonosta” Jakowa i, w końcu, kamerę BBG. Wyszło coś około piętnastu kilo. Rozpyliłem odortel w pokojach, gdzie mieszkaliśmy, spryskałem siebie i Wachtanga - siedział, jak mu przykazałem, nieruchomo, z zamkniętymi oczami i zatkanymi uszami - oczywiście, nie musiałem aż tak się zabezpieczać, sam nie wiem, po co kazałem mu tak siedzieć. Jeszcze raz rozejrzałem się dokładnie, wyjąłem z szafy swoją nową kurtkę, spryskałem i ją, włożyłem... No, teraz chyba wszystko. Tak, wszystko. Można iść.
Na zewnątrz wisiała nad ziemią mgła, gęsta jak śmietana. Kiedy pojawia się taka mgła, coś dziwnego zaczyna dziać się z dźwiękami: zwyczajne, codzienne, ptaki, samochody, są niemal niesłyszalne, natomiast nie wiadomo skąd nadlatują niezrozumiałe szelesty, zgrzyty, skrzypienia, westchnienia, buczenia... Szedłem pierwszy, niemal nie widząc ścieżki pod nogami, Wachtang za mną, mechanicznie, lekki, pusty jak wydmuszka, a nieopodal ktoś tarmosił ogromnym smykiem wielkie skrzypce. Naszych kroków nie było słychać.
Na brzegu runęło na nas wzmocnione przez mgłę skrzypienie dulek łodzi i plusk wody pod wiosłami. Niewidzialna łódź krążyła, krążyła, potem zniknęła. Pewnie zatonęła.
Do porośniętego wikliną wąwozu, do którego prowadziłem Wachtanga, mieliśmy dobre czterysta metrów, ale droga ciągnęła się niemal bez końca. Przeklęta mgła zniekształcała nie tylko dźwięki. W końcu doszliśmy.
Dnem parowu, przez zarośla, prowadziła wąska, niemal niewidoczna ścieżka. Doszliśmy nią do miniaturowej polanki w wiklinie. Było tu stare popielisko po ognisku, kilka skrzynek i polan, przydatnych jako paliwo i do siedzenia, i niezła sterta pękatych puszek po bawarskim. Nocny bar bez podatku i koncesji.
- Jesteśmy - powiedziałem, zrzucając z ramienia torbę. - Siadaj tutaj.
Wachtang usiadł. Wykonywał polecenia bez wahania i bezzwłocznie.
To jedyny chyba sposób, by rozpoznać jarzynę”. Normalny człowiek potrzebuje minimum ćwierci sekundy, by zrozumieć, czego się od niego żąda.
- Zdejmij kurtkę. Daj lewą rękę.
Z apteczki wyjąłem strzykawkę, naciągnąłem czterdzieści jednostek insuliny. Nałożyłem Wachtangowi opaskę, znalazłem żyłę, wkłułem się, zdjąłem opaskę i zacząłem wolno-wolniusieńko wtłaczać insulinę. Należy to robić ostrożnie, ponieważ nikt nie wie, na jakiej dawce insulina zacznie działać. Wachtang był chyba od dawna trzymany na głodzie, ponieważ już po piętnastu jednostkach zaczął drżeć, a skóra zrobiła mu się wilgotna, żabia. Szybko wprowadziłem jeszcze trzy jednostki i wyciągnąłem igłę. Z gardłowym okrzykiem, odrzucając do tyłu głowę, zwalił się na plecy i zaczął wić w konwulsjach. Przytrzymywałem mu głowę. Po kilku minutach charakter spazmów zaczął się zmieniać: mięśnie napięły się jak postronki. Teraz należało utrafić w punkt: nie śpieszyć się z wyprowadzeniem z szoku, ponieważ wtedy wszystko psu na budę, nie wolno również przegapić odpowiedniej chwili, bo wtedy też psu na budę... Wachtang wygiął się w łuk, uniósł się na łokciach, stopy kopały w piach. Czas, pomyślałem, doliczyłem do piętnastu, chwyciłem zestaw z insuliną, wkłułem się jeszcze raz - żyły były grube jak linki - i z całej siły nacisnąłem woreczek z roztworem. Po pół minucie Wachtang westchnął głęboko i żałośnie. Gdyby warunki byty normalne, powinienem mu dać się przespać jakieś kilka godzin... tak... Nie tylko jemu by się to przydało. Ale nie w tej sytuacji. Dokończyłem wprowadzanie glukozy, potem przez tę samą igłę wprowadziłem tubkę „siódmego oddechu”, naszego firmowego koktajlu ze stymulatorów, anabolików i syntetycznych endorfin. Wachtang zarumienił się i zaczął uśmiechać przez sen. Dobra, masz dziesięć minut...
Zużyty zestaw i igły wsunąłem do puszki po piwie, zgniotłem ją i zagrzebałem w piasku. Jeśli będą szukali, to znajdą, a przypadkowo nikt się nie natknie. Potem chwyciłem kamerę BBG, sprawdziłem kasetę - nowa - wycelowałem obiektyw w zenit, włączyłem rejestrację i zacząłem nagrywać tekst - po niemiecku, takim powszechnym niemieckim, z rzadka i „niechcący” pozwalając, by wymknęły mi się delikatne aluzje do dialektu reńskiego.
- Do rosyjskiego ministra i Reichsministra spraw wewnętrznych, szefów gepo wszystkich poziomów i wszystkich innych osób, zainteresowanych tą informacją. Od szóstego do dwunastego czerwca bieżącego roku na terenie Moskwy działało komando niszczycieli terrorystów „FAG”, wchodzące w skład międzynarodowej organizacji „Socjum-77”. Zadaniem komanda było uniemożliwienie przeprowadzenia akcji terrorystycznej, skierowanej przeciwko przywódcom czterech mocarstw. Akcja przygotowywana była wspólnie przez grupy „666” i „Kąty Marca”. W toku operacji grupa „666” została zlikwidowana całkowicie, grupa „Piąty Marca” poniosła wielkie i raczej niemożliwe do odtworzenia straty. Komando „FAG” uległo likwidacji w toku operacji. Jestem jedynym ocalałym jej członkiem, zwracam się do szefów służb bezpieczeństwa Rosji i Reichu, nie traćcie czasu i środków na rozpracowywanie grup, których bazą był kompleks „Ałazani” i firma na ulicy Czeremisowskiej. Te już nie istnieją. Jednakże możliwe jest, że pozostali przy życiu terroryści posiadają atomową minę „Tama”, przy pomocy której będą usiłowali zaminować podziemne pomieszczenia Igły Izmajłowsłriej, łączące się z zewnętrznym pierścieniem kolejki podziemnej. Nie wykluczam, że zaminowanie już miało miejsce. Życzę powodzenia, koledzy.
No i już. Chwyciłem wczorajsze, niedoczytane „Sadowoje Kolco”, oderwałem pasek z adresem i telefonem redakcji, podłożyłem pod przeźroczyste okienko w kasecie. Przetarłem kasetę i kamerę, włożyłem kasetę do kieszeni śpiącego Wachtanga, kamerę - do swojej torby. Pozbędę się jej po drodze. No i teraz ostatni ruch... Obok popieliska wykopałem niewielki, na dwie garście piasku - dołek, położyłem na dno blok pamięci, złamałem bezpiecznik i wdusiłem przycisk likwidatora. Zasypałem dołek piaskiem. Po kilku sekundach piasek zbielał i zaczął dymić. To lepsze niż rozmagnesowywanie. Wszystko? Wygląda, że wszystko.
Można odtrąbić pobudkę.
- Hej, chłopie!
- Co? - Wachtang otworzył oczy. - Co? Co się stało?
- Nie wiem - powiedziałem. - Po prostu śpisz w nie najlepszym miejscu. Dokąd się wybierasz, na pociąg do śródmieścia?
-Tak... na pociąg...
-Dodał coś po gruzińsku, machnął ręką i wolno wstał, rozglądając się.
- Jak tu się znalazłem?
- To ty powinieneś wiedzieć... Ale jeśli chcesz zdążyć na pociąg - to musimy się pośpieszyć. Idziesz?
-Idę.
Wdrapaliśmy się po niskim, ale stromym zboczu wąwozu na górę. Mgła rozwarstwiła się: parów był nią wypełniony po brzegi, a tu podniosła się - widoczność poprawiła się, a korony drzew stojących wzdłuż niewysokiego nasypu drogi gruntowej rozmywały się i zanikały. Ostro pachniała trawa, ziemia, woda-wszystko naraz. Potem nagle nad głową pojawiło się miodowego koloru lśnienie, gdzieś tam z drugiej strony Moskwy słońce podniosło się ponad mdłe, ponad chmury, skupione przez noc nad miastem, wyżej...
- Ładnie - powiedział Wachtang. - Wiesz, takie widoki miewamy w górach, w górskich dolinach... Byłeś na Kaukazie?
- Nie - skłamałem.
- To znaczy, że nic nie widziałeś...
- Westchnął ze współczuciem.
- Czym się zajmujesz? - zapytałem.
- Zajmuję? Ja? Ja się zajmuję... filologią rosyjską. Tak, filologią rosyjską.
- Zamilkł, nachmurzył się.
- Przepraszam, coś mi... Czy my się znamy?
- Mniej więcej. Przedwczoraj przy ognisku - pamiętasz? Wino, śpiewy...
- Tak-tak-tak! Pamiętam. Oczywiście!
Aktualnie w jego pamięci dominowała ogromnych rozmiarów dziura. Ani świadomość, ani podświadomość człowieka nie może się pogodzić z taką sytuacją, zapychanie więc tej kawerny odbywa się bardzo intensywnie. W trybie alarmowym wypełnia się ona strzępami wspomnień, fantazji, snów, minie godzina, może dwie - i wszystko to sklei się, zrośnie w - być może - dziwaczny, ale dość skończony i logiczny obraz. W pociągu znajdzie w kieszeni kasetę i przypomni sobie, dlaczego jedzie do centrum... i tak dalej.
Wyszliśmy na równą, dobrze ubitą gruntówkę i pomaszerowaliśmy przed siebie. Stąd mieliśmy kwadrans do peronu stacji, na której zatrzymywały się pociągi, wiozące robotników ze schlafrewirów do wielkich zakładów przemysłowych. Człowiek bez dokumentów nie znajdzie w tym momencie lepszego sposobu, by trafić do centrum miasta... Oczywiście, nic strasznego się nie stanie, jeśli go zdejmą po drodze, ale lepiej, by kaseta trafiła od razu do rąk dziennikarzy.
Pozostała droga upłynęła nam w milczeniu: on „przypominał” sobie, ja mu nie przeszkadzałem. Na peronie czekało jakieś dwadzieścia osób, mimo że pociąg był nabity jak beczka śledziami, Wachtang wcisnął się do środka. Pomachałem mu ręką i przeszedłem na przeciwległy peron. Pociąg w drugą stronę podjechał po siedmiu minutach.
12 czerwca. Godzina 14-ta
Gdzieś między Wołokolamskiem i Rżewem
- O - powiedział fahrer. - W końcu. A starcy jajami trzęśli, susza, gadają, susza...
Wbiliśmy się w ścianę deszczu jak w prawdziwy mur. Dźwięk uderzających w szybę kropel zagłuszył dźwięk silnika, woda pod kołami ryczała. Widać było jak się burzy, nie mieszcząc w przepełnionych ściekach.
- Żeby tylko nie było gorzej - ciągnął fahrer. - Bo zmyje wszystko w cholerę...
Wodny pył jakimś cudem wpadał do kabiny i krążył nie osiadając. Wszystkie wozy wlokły się wolno albo wręcz stały, tylko nasz ośmiokołowy pancernik walił po trzecim pasie, w pogardzie mając żywioł.
- A ty to w ogóle dokąd? - zapytał fahrer. - W takim deszczu wyrzucić pasażera, to nie po rosyjsku. A koło tego czołgu nie ma dachu w promieniu kilometra...
- Zgadza się, godzina marszu. Farma Smietanina, wiesz gdzie to?
- Nieważne, pokażesz.
- Chcesz mnie dowieźć pod sam próg?
- Nie, jeśli cię nie urządza...
- Urządza, oczywiście, ale niby dlaczego?
- Tak sobie... - wzruszył ramionami. Pomyślałem nagle, że nawet nie znam jego imienia.
Jak zresztą i on mojego. Droga. Zwyczajna sprawa.
Z naprzeciwka z rykiem przeleciał czerwono-czarny piętrowy hefling. Za nim - drugi. Wydawało mi się, że za nieprzejrzystymi szybami mignęły dziecinne pyszczki. Fahrer pokręcił głową.
- Dzieci z obozów wywożą. Rodzice się denerwują...
- Masz dzieci?
- Żona jest w ósmym miesiącu...
-O-o...
- Właśnie. Krótkie trasy biorę, żeby tylko na dzień, na dwa, i nazad. Pieniędzy prawie z tego nie ma, oczywiście... Nie to, co kiedyś: do Władyka i z powrotem - siedem i pół, plus za czas - półtorej-dwie. Zbudowaliśmy dom bez długów, urządziliśmy, w zeszłym roku latem dwa miesiące w Nicei... Ojciec z matką przyjeżdżają, płaczą. Że niby nie za to walczyliśmy i tak dalej... Długa to historia. I szkoda mi ich, i czasem złość mnie bierze. A żonę, że tak powiem, na drodze znalazłem: wypadł mi fracht do Grecji - wiadomo, przez Rumunię. A w Rumunii drogi wąskie, samochodów pełno, wleczemy się ledwo-ledwo. Dziewczyny dwie na poboczu stoją, machają, nikt ich nie bierze, a myśmy wzięli... I pojechaliśmy do Salonik, wracamy
- jedna wysiadła, a druga nie chce, i ja też jej nie chcę wypuszczać, przykleiliśmy się do siebie i już. Co robić
- pojechaliśmy do domu. A ja wtedy mieszkałem w koszarach, oszczędzałem pieniądze na tego krokodyla - poklepał kierownicę - pięciu facetów w pokoju, nie ma gdzie się podziać. Ze trzy miesiące tak żyliśmy, przeszkadzaliśmy wszystkim spać, potem już mogliśmy wynająć oddzielny pokój. No i dalej, dalej... a dzieci ciągle nie ma i nie ma. Wiesz u ilu specjalistów byliśmy?! A w Nicei zaprzyjaźniłem się z irkuckim biznesmenem, on mówi, co za problem! Okazuje się, że jest specjalny kurort gdzieś w górach, od miasta jeszcze dwie godziny lotu helikopterem. We wrześniu ona tam poleciała. Była miesiąc, wróciła, a w listopadzie już - ho-ho! Trafiona! I teraz tylko żyć sobie i żyć, niechby licho wszystkie te problemy wzięło...
- No tak... - podrapałem się po głowie. Przypomniała mi się Tuwa.
- O, masz swój czołg - powiedział fahrer.
Na postumencie z fałszywego granitu stał stary czołg T-IV: wysoki, kanciasty, z przypominającą figę wieżą. Na zadartej krótkiej lufie armatki wisiały, jak wianki, kłęby drucianego kordu ze spalonych opon. Nawet przez kurtynę deszczu widać było, jak grubą warstwą tłustej sadzy pokryty jest pancerz.
- O, znowu spalili - mruknął fahrer. - Niechby już lepiej go zabrali, czy jak. Bo tak, to albo go obsrają, albo palą. Po co im to? Tu skręcamy czy gdzie?
-No, tu...
- Ojciec czasem sobie popije - i: Stalin, Stalin! Stalin to, Stalin sio, Stalin kochał dzieci... A ja mu mówię - słusznie go powiesili. No, nie za to, za co należało, ale i tak słusznie. No bo łatwo teraz mówić, wojnę przegrał, a jakby wygrał? To co by było teraz?
- W lewo, tam, gdzie te drzewa...
- Yhy, widzę... Jakie tam, powiada ojciec, kołchozy, jakie obozy - nie było tego wszystkiego, wszystko to propaganda niemiecka. Nie ma sensu się z nim kłócić. Mówi: co, myślisz, że ja bym za kołchozy szedł na wojnę? A, niech go licho...
- Z którego rocznika?
- Ojciec? Z dwudziestego trzeciego. Akurat nadszedł czas do wojska... Tylko mnie się wydaje, że on karabinu w ręku nie trzymał - od razu z obozu szkoleniowego trafił do niewoli. A teraz z kolegami na trzeciego maja się zbierają... to też ciekawe, nie? Wcześniej było święto, czy jakoś tak... no, może nie święto, ale... tak było nie powszednio ... i nie smutno - początek pochodu do wolności, czy coś w tym stylu... A teraz to zwyczajna żałoba, aż się patrzeć odechciewa. No i jeden z tych kolegów mi opowiedział: wieczorem zasnęliśmy, mówi, na głębokich tyłach, dwieście coś tam kilometrów od linii frontu, a rano się budzą: guten morgen, klajne rusisze zoldaten... A tatulo mi kit pakował, takie czyny opisywał... takie walki...
- A co my będziemy opowiadali na starość? - wzruszyłem ramionami.
- Też prawda... Tu?
- Tak, tu.
- Zatrąbię? -Wal.
Nacisnął na klakson. Drzwi domu otworzyły się, wyjrzała młoda kobieta. Może nowa żona dziadka - jeszcze jej nie widziałem. Potem pokazał się sam dziadek. Pomachałem do niego ręką, odpowiedział takim samym gestem i już pędził do samochodu: w buciorach, płaszczu, pod ogromnym brezentowym parasolem.
- To na razie - powiedziałem do fahrera. - Dzięki. Trzymaj... - podałem mu pięć dziesiątek.
- Nie, to za dużo - pokręcił głową.
- Kupisz synowi smoczek...
Otworzyłem drzwi - lunęła mi na głowę woda z dachu kabiny, skoczyłem pod parasol dziadka.
- Igariocha! - Dziadek wsadził mi pod żebro potężnego kuksańca.
Fahrer podał torbę.
- Szczęśliwej drogi! - powiedziałem. - I w ogóle, powodzenia!
Pomachał ręką.
- Witaj, dziadku! - Objąłem dziadka, dziadek obłapił mnie, i poszliśmy w kierunku domu, jak zakochana parka, pod jednym parasolem. Zresztą deszcz walił tak, że i parasol nie bardzo pomagał: błyskawicznie przemokły mi nogi do kolan i nawet wyżej. Za plecami ryknął silnik, ciągnik zakręcił i pognał w kierunku szosy.
- Dlaczego nie zadzwoniłeś, że przyjeżdżasz? - zapytał z wyrzutem dziadek. - Wieprzka bym walnął... uprzedzać należy, zawsze spadasz niespodziewanie jak śnieg w lipcu... głupie jakieś nawyki z tej waszej tundry...
- Hej, dziadku - powiedziałem - nie da się wszystkiego przewidzieć, życie takie jest, że... Jeszcze rano nie wiedziałem, że do ciebie przyjadę.
- Skąd jedziesz?
- Z Moskwy świętej.
- Diabli cię noszą po świecie... przecież tam strzelają bez przerwy. Złapiesz przypadkową kulę...
- Dlatego zwiałem.
- Miszkę widziałeś?
- Nie, polecieli na Krym. Śnieżka z nowym mężem, no i Miszka z nimi.
-Jak na Krym to dobrze, tam spokojnie... Słuchaj, a ty widziałeś już moją Stefę?
- A niby kiedy?
- A, no to muszę was sobie przedstawić...
Tak naprawdę, to nie byliśmy z dziadkiem rodziną: kiedy żyłem ze Śnieżką, dziadek już nie mieszkał z Kławdią Pawłowną - żył tu, na tej farmie. Potem jakoś tak bez hałasu się rozwiedli, dziadek ożenił się z Turczynką Sofią - to było jej chrześcijańskie imię, starego nie pamiętam. Ale po roku Sofia się zaczadziła, podczas pożaru domu dziadka, a on był w tym czasie na bazarze w Rże-wie. Pojechał sam, bo Sofia miała lada dzień rodzić, strasznie jej spuchły nogi i nie dała rady wyjść ze swojego pokoju, dom uratowano, alej ą nie. Od tego pożaru minęło pięć lat, dziadek wybudował nowy dom i żonę miał nową, i on sam był jeszcze jak nowy: czarny, drobno pomarszczony, ale żelazny... Ale i tak coś z Sofii zostało we wszystkim: i w domu, i w dziadku, i nawet w nowej żonie.
- Stefania - powiedziała znacząco nowa dziadka żona, podając mi rękę. Dłoń miała twardą, szorstką, ale sama była taka bardziej bakaliowa, składająca się z twardych kulek, ze słomianymi wypłowiałymi włosami, piegami na krągłych policzkach i zadartym nosie, ale czarnobrewa przy tym i czarnooka. - Ale lepiej po prostu Stefa.
- Igor - powiedziałem. - Lepiej też po prostu. Prychnęła i jakby zawstydziła się trochę. Na oko miała dwadzieścia sześć, dwadzieścia osiem. Dziadkowi w październiku stuknie siedemdziesiątka...
- Nakrywaj do stołu-polecił dziadek. - Zęby mi wszystko było jak należy.
- Będzie, Iwanie Tierientijewiczu - rzuciła się do wykonywania polecenia Stefa. - Będzie jak należy.
- No to dobrze. A my pójdziemy sobie zapalić... Zasiedliśmy do palenia na piętrze, w gabinecie
- tak nazywał dziadek ten pokój, gdzie przechowywał wszelkie papiery, pieniądze, inne skarby. Tu też wypoczywał, kiedy miał czas. Jedna ze ścian była całkowicie zasłonięta tureckim dywanem - na pamiątkę o Sofii. Od dywanu, mimo że od pożaru minęło kilka lat, lekko zalatywało spalenizną. Na środku dywanu wisiała wykończona srebrem myśliwska strzelba. To była tylko ozdoba. Prawdziwy arsenał znajdował się w sejfie na parterze. Wpadło mi w oko nowe zdjęcie na ścianie: dziadek, młody, dwudziestoletni, w kasku pilota i goglach, stoi z ręką na łopatce śmigła samolotu z tępym pyskiem. Białe litery w kąciku fotki: „19.06.1941. Front Południowy”.
- Powiesiłem - powiedział dziadek, przechwyciwszy moje spojrzenie. -Jakoś się uchowało... małe, nie widać ni cholery. Odwiozłem do Rżewa, do zakładu, powiększyć proszę, mówię. Oni na to: jutro będzie. I zrobili lepsze niż oryginał. Ale też skasowali, kanalie...
- Dużo?
- Nie powiem, sporo. Aż się spociłem, jak mi powiedzieli. Ale warte, jak uważasz? A Niemiaszek, tam w zakładzie, siedzi i szczerzy zęby do mnie, pokazuje „Iża”: o, rusisze wunder! A ja mu: ja na tym, nawiasem mówiąc, samolocie, trzynaście Messerschmittów strąciłem. Aż go skręciło, biedaka...
-Trzynaście? - uniosłem brew. Wcześniej była mowa o czterech.
- W sumie - trzynaście. Mesery były tylko cztery. Reszta to Junkersy, Heinkle i na dopełnienie - Dorniery...
- Pamiętliwy jesteś - powiedziałem.
- Jakoś tak pamiętam - powiedział dziadek. - Im dalej, tyra...
12 czerwca. Godzina 19-ta
Czterdzieści kilometrów na wschód od Rżewa. Farma Smietanina.
Goście przybyli nie byle jak, ale czarno-cytrynową Hispano-Suizą z dwudziestego ósmego. Z takiego wozu powinni wysiadać werte herren w białych cylindrach i frakach i liebe damen nawet nie wiem w czym. Dlatego szlachetnie szary paryski garnitur ojca rodziny i ciemno-wiśniowe i czarne-złote suknie dam, wspaniałe, ale trochę niedostatecznie wykwintne, jakoś nie tak wyglądały na tle wozu. Ale i tak ładnie. Tak więc, Dieter Klemm, ojciec rodziny, czterdzieści pięć lat, ostrzyżony na jeża, błękitnooki i jakiś taki od razu sympatyczny; frau Olga Klemm, ta w czerni ze złotem, nieco ponad trzydzieści lat, ciężkie brązowe włosy, w oczach coś tatarskiego, figura ze skłonnością nie tyle do otyłości, ale do bujności; jej siostra, Weronika, młodsza o jakieś pięć lat, starannie ukrywany diablik w oku i zachowaniu, niezwykle piękne nogi; plus dwie dziewczynki, siedmio-i dziewięcioletnie, Ewa i Ute. Jeszcze jedna rodzina, Wiktor i Daria Tichomirowowie, również zaproszeni przez dziadka, prosili, by nie czekać na nich: zapowiedział im się w gospodarstwie weterynarz na szczepienia, ale jak tylko skończy... W planie była „rosyjska kolacja” - zjemy pielmieni[9], powiedział dziadek, napijemy się wódki i będziemy śpiewali nieprzyzwoite czastuszki. Ale poza pielmieniami, o mój Boże jedyny! Uwzględniając, że na wszystko to Stefa miała tylko trzy godziny czasu i jedną pomocnicę... Nie, na pewno urodziła się z chochelką w ręku. Rybne i mięsne sałatki, marynaty, zimne ryby duszone w musztardzie, mięso wędzone, bliny... coś jeszcze i jeszcze coś, i wódka. Dziewięć gatunków wódki w oszronionych karafeczkach. Dziadek, posługując się jakimiś niewidocznymi dla innych wyróżnikami, orientował się, co jest w każdej z karafeczek. To dla dam, mówił i nalewał z kryształowych karafeczek. A to - dla prawdziwych mężczyzn., no i jak? Niesamowite! No to - za piękne panie, panowie oficerowie!
Dziadek miał stopnie oficerskie w trzech armiach. W Armii Czerwonej był porucznikiem, dowódcą klucza myśliwców. Po pogromie on i dwudziestu innych pilotów na bombowcu dalekiego zasięgu polecieli do Iranu, do Anglików. Tam wstąpił na służbę do Królewskich Sił Powietrznych i po trzech latach dochrapał się kapitana. Strącony nad Francją, przez Hiszpanię i Portugalię dotarł do Lizbony, skąd chciał przedostać się do Anglii albo Ameryki, ale zdobył tylko wenezuelską wizę. W Wenezueli od razu awansował na pułkownika i otrzymał zadanie skompletowania dywizjonu myśliwców. Wykonał to, dywizjon był już gotowy do załadunku na statki celem przewiezienia go do walczącej sojuszniczej Wielkiej Brytanii, kiedy nastąpił przewrót. Część samolotów udało się dziadkowi przerzucić na Curacao, a stamtąd, przez Kolumbię - do Panamy. W Panamie byli Amerykanie. W rym czasie na Curacao wylądowały pierwsze pułki niemieckiej piechoty morskiej. Zaczynała się długotrwała kampania karaibska.
Dziadek w niej nie uczestniczył: podczas jednego z rutynowych lotów z lotniska na lotnisko w jego thunderballu zapalił się silnik. Z czerwonoarmijnego przyzwyczajenie dziadek ratował maszynę z całych sił i wylądował bez podwozia na mieliźnie rzecznej. Maszyna i tak została skasowana, a nogi dziadka spaliły się niemal do kości. Dopiero po dwóch latach zaczął chodzić bez kul, po piętnastu chyba operacjach...
- Tak jest, senior pułkownik! - powiedziałem. - Za panie!
- Jestem rezerwistą - powiedział Klemm - ale przyłączam się. A pan, Igorze?
- Porucznik wojsk jegierskich, czynna rezerwa
- przedstawiłem się.
- O-o! - z szacunkiem odezwał się herr Klemm.
- Syberyjscy jegrzy to bardzo ostrzy wojownicy!
- Zaiste tak - zgodziłem się.
- No to, panowie, po jednym - zarządził dziadek. -Teraz tę, proszę bardzo...
Pod zimne przekąski zdegustowaliśmy cztery karafeczki. Herr Klemm poczerwieniał, zburzył swoją fryzurę i pożegnał się z marynarką i krawatem. Siostry Olga i Weronika słodko szczebiotały, a podtekstem owego szczebiotu było: ach, jak spowodować, by zbliżyć Weronikę z tym dziarskim, ale straszliwie samotnym syberyjskim oficerem. Dzieci najpierw dłubały z nudów w poczęstunku, ale potem wpadłem na pomysł, przyniosłem swój rauher i włączyłem program z grami - i od tej chwili z kąta rozlegały się nie tłumione i autentyczne wrzaski zachwytu. Stefę tak zawstydzały moje komplementy, że rumieniec oblewał nawet jej pulchne ramiona. Każda pochwała, a - przysięgam! - nie było niezasłużonych pochwał jej kunsztu, wywoływała nową falę rumieńców.
- W naszych stronach jak na razie nie ma bandytów - ważąc słowa mówił herr Klemm. - Ale!
- „Ale” - powiedziałeś słusznie - kiwał głową dziadek. - Właśnie tak: „ale”.
- Trzeba być gotowym, a najlepiej, żeby wszyscy się spotkali i umówili. - Herr Klemm nałożył sobie jeszcze grzybów. I zorganizowali ochronę, może nawet wynajęli kogoś... Przecież są niezbyt zamożni oficerowie w rezerwie, emerytowani policjanci... Trzeba dać im dobrą pensję, uzbroić...
- Dieter nie napychaj się grzybami, zaraz będą pielmieni - powiedział dziadek. - Nie wiem, jak ty ale ja polegam tylko na sobie. Najemnicy zawsze z jakiegoś powodu są nie tam, gdzie akurat ma miejsce strzelanina.
- Ach, ci mężczyźni - z wyrzutem powiedziała frau Olga. - Dlaczego rozmawiacie właśnie o tym?
- Tak już się dzieje, kochanie, że rozmawia się nie o tym, co najprzyjemniejsze, a o tym, co najaktualniejsze - wyjaśnił herr Klemm.
- A właśnie! - przypomniałem sobie. - Herr Klemm, czy nie ma pan...
- Dieter - poprawił mnie. - Po prostu Dieter.
- Dieter, nie ma pan brata w Kurganie?
- Mam siostrzeńca - skinął głową. - Dlaczego pan pyta?
- Służy w policji?
- Tak. W bahnhofspolizei. Znacie się?
- Obawiam się, że tak.
- Skąd ta obawa?
- Dlatego, że po tym spotkaniu pewnie będzie miał trochę kłopotów.
- Kłopoty nie są dla niego czymś nowym. Co takiego narozrabiał?
- Raczej ja narozrabiałem. Strasznie długośmy stali na granicy, wypiliśmy kilka kieliszków koniaku. No i...
- Właśnie - a'propos kieliszków... - przerwał nam dziadek. - Ta jest własnego wyrobu.
- Smietaninowka - powiedziałem.
- Właśnie. Nie, to jednak powinno iść pod pielmieni. Stefo, ty tu dowodzisz!
Stefa pofrunęła do kuchni, i po krótkiej chwili w gęstym obłoku fantastycznego zapachu wjechały pielmieni, niemal same wleciały na tym gęstym aromacie. Porcelanowa waza była tylko obramowaniem, a dwie kobiety
- z prawej i z lewej - damami dworu, niezbędnymi tylko z powodu etykiety...
- Absalutnyj pizdiec- powiedział wstrząśnięty Klemm. Weronika parsknęła krótkim śmiechem.
- Za mistrzynie i czarodziejki - powiedział dziadek nalewając. - Za nie, dla których Adam zrezygnował z rajskiego ogrodu i nigdy, przenigdy nie żałował tego kroku.
- Jeśli można, dziadku, wtrącę się - powiedziałem.
- Wypijmy za gospodarzy tego domu, za drogich mi ludzi, za sól ziemi naszej, za tych, dzięki komu rozkwitł ten kraj. Stefanio Wojciechowno i Iwanie Tierientijewiczu! Pokoju i spokoju wam życzymy, szczęścia i wielu długich lat razem!
- Oto za co kocham Rosjan - odezwał się Dieter. - Oto dlaczego ożeniłem się z Rosjanką! Za cholerę żaden Niemiec tak pięknie się nie wypowie!
- Pijemy - zdecydował dziadek. Wypiliśmy.
- Dziadku - powiedziałem, złapawszy oddech. - Tak być nie może, żeby inni nie mogli się tego cuda napić! Jeśli chcesz, to poznam cię ze Stiepanowem? Taka wódka - przecież to złote dno!
- Za droga by wyszła - uśmiechnął się dziadek. - Cztery destylacje, a ile węgla brzozowego poszło! Nie, to tylko dla przyjaciół, dla siebie...
- Iwanie - powiedział Dieter. - Iwanie... Brak mi słów. Jesteś geniuszem, Iwanie.
- Za te słowa dostaniesz litr do domu.
- Och, nie śmiem mieć nadziei!
Kobiety natychmiast wyraziły życzenie przejścia ze słabiutkiej damskiej na tę, co to ją tak wszyscy chwalą.
- Pielmieni - przypomniał dziadek.
Nie musiał przypominać... Wszystkie co do sztuki pierożki całe, nierozklejone, pękate, topniały w ustach, a smak ich... O, nie, panowie, nie ma takich słów, które mogłyby opisać smak prawdziwego, po mistrzowsku przygotowanego pielmienia. O ile przy szaszłyku, na przykład, chce się myśleć nad czymś wiecznym i płakać z miłości do ludzkości, to pielmieni zmieniają człowieka w skończonego egocentryka i nic na tym świecie nie odciągnie go od kontemplowania własnych smakowych odczuć.. Ach, co tam gadać... nawet drugi, trzeci, czwarty kieliszeczek nieprawdopodobnej smietaninowki, i te... rączki ucałować... Ach, Bożeż ty, mój Boże miłosierny...
Wyszliśmy zapalić na ganek. Nie ma deszczu, zdziwił się Dieter. A w domu wydawało się, że pada. To dzieci włączyły muzykę, powiedziałem. Ach, to to... A właśnie, Igorze, nie boi się pan, że zepsują to urządzenie? Pewnie jest drogie. Pięć tysięcy rubli, powiedziałem. W markach - dwanaście tysięcy?! Ależ ceny mają współczesne zabawki! Taki do zabawy jest tańszy, powiedziałem. Ze dwadzieścia razy tańszy. Czy to znaczy, że radzi mi pan to kupić? Nie odstręczałbym, powiedziałem. Hm-m... A ludzie mówią, że to szkodliwe, że oczy się psują, że dzieciaki wariują... Dieter, powiedział dziadek, kiedy byłem taki, jak twoje dziewczynki dziś, ojciec nie pozwalał mi czytać: oczy, mówił, się psują, można zwariować... I w ogóle - szkodzi czytanie i już. Rozumiesz? Rozumiem, przyznał Dieter, wszystko się powtarza... A tytoń też masz ze swojej plantacji, Iwanie? Nie, tytoń turecki... znajomek przysyła... Brat Sonieczki... Powiedz, dziadku, zapytałem, skąd się w dzisiejszych czasach biorą takie dziewczyny jak twoja Stefa? O, powiedział dziadek, to taka historia... Wojciecha, jej ojca, nie pamiętasz? A nie, to było jeszcze przed tobą. Krótko mówiąc - Wojciech sprzedał swoją ziemię - miał tu nieopodal, po tamtej stronie szosy i uderzył do Afryki, do Kenii... Nie, coś mi się pomyliło - do Kenii to pojechał Szulga, a Wojciech chyba jest w Zambezi... tak, do Zambezi. Najpierw pisał stamtąd, potem przestał - nic nowego, dzicz, orze więcej niż tu - herbatę uprawiał... A dwa lata temu, w zimie, mrozy takie były, że smark w locie zamarzał - ktoś stuka. Do okna. Otwieram, patrzę, dziewczyna w postrzępionym kubraczku, nogi szmatami owinięte... Oczywiście, że ją wpuściłem, jakżeby inaczej... Wcale jej nie poznałem, póki nie powiedziała, kim jest. Bo jak wyjeżdżali, to szprotka taka była mała, jak miałem ją poznać? W sumie - tak: ojca jej Murzyni zatłukli, matka zmarła na malarię, brat zaginął bez wieści, też pewnie zabity. Ją tak postraszyli, że rzuciła wszystko i jak stała.., Dotarła jakoś. Czasem dobrzy ludzie pomogli, a innym razem... Nieważne, dotarła. Nie chce wspominać tego, nie opowiada - tylko czasem jak przyśni się jej coś, to płacze. Ot, i wszystko. Znaczy - w temacie skąd się biorą. A ty - co? O, Dieter, taką narzeczoną przywiózł, co, Dieter? Jasna sprawa, odezwał się Dieter. Nie jest to dobry czas, dziadku. Nie teraz.
Rzuć w cholerę tę swoją służbę, wykończysz się przez nią. Rzucę, dziadku, powiedziałem zupełnie szczerze. Wrócę - i koniec. Potąd mam - przejechałem-palcem na wysokości czoła. Dobra, chodźmy do środka, powiedział dziadek. Mamy jeszcze jedną wódeczkę do skosztowania. Ta, to dopiero jest złota...
I wszystko się miło i bezpiecznie zmieszało. Stefa, wcale nie skrępowana, całowała dziadka i szeptała głośno, niemal krzycząc: kocham, kocham, kocham! Weronika znalazła się obok mnie i z błyszczącymi oczami wypytywała, w jakich bataliach uczestniczyłem i ilu pogan zabiłem - a ja bez wyrzutów sumienia łgałem, aż się kurzyło. Dieter grał na harmonii i śpiewał niemieckie kuplety - głos miał mocny i dobrze ustawiony. Potem siostry się rozbrykały i zmusiły go, by podgrywał do czastuszek. Kolejny raz zdziwiłem się, jak wielką moc ma rosyjski folklor. „Daj mi minę, mój Igorze, ja ją w pindę sobie włożę. Jeśli wróg się ze mną zetrze, to wyleci - jeb! - w powietrze!” - zaśpiewała Weronika i puściła do mnie oko. Wspaniała frau Olga wykonała coś nie mniej ostrego. Dziadek sypnął czymś takim, że panie zaczęły turlać się ze śmiechu, zasłaniając twarze rękami. Doszła kolej i do mnie. „W niebie kaczki fruną, kwak, że aż uszy bolą. W krzakach słychać brzęk kolczyków, pewnie się pierdolą!” - musiałem utrzymać renomę oficera gwardii. Ach, herbata, herbata! poderwała się nagle Stefa. Samowar chrypiał i kaszlał. Nie mogę już... - jęknął ktoś. Ale nagle pojawili się spóźnieni Witia i Dasza. Byli podobni do siebie jak brat z siostrą: jasnowłosi, z płaskimi okrągłymi twarzami. Karniak, karniak! - i dziadek wręczył im po zielonej szklance, wypełnionej po brzegi. Przełknęli wódkę, zakąsili miniaturowymi ogóreczkami, palącymi jak czuszka, usiedli przy stole. A teraz pieróg, powiedziała Stefa i pojawił się pieróg. To już koniec, pomyślałem. Pomieszkasz u mnie ze dwa tygodnie, prawda? – zapytał dziadek. Zbieram się do kapitalnego remontu starego ciągnika, ale mi ciągle pomocnika brakuje, a ty trochę się na mechanice znasz... Pewnie tak, dziadku, ale muszę jeszcze to rozważyć, muszę zadzwonić w kilka miejsc... Dieter grał jak wściekły, z harmoszki waliła para. Witia z Daszą i siostry tańczyli - zaciekle, z gwizdami. „A mój miły kawał chłopa, w spodniach zmieści się Europa! Jak Europą się pochwali, we mnie wszystko się zawali!” Stałem na ganku, sam, z boku od bijącej z drzwi plamy światła. Potem w drzwiach pojawiła się Stefa. Ja ją widziałem, a ona mnie nie. Och, Boziu-Boziu, powiedziała, a w jej głosie było tyle cierpienia. Och, Boziu, jak ja się boję...
13 czerwca. Godzina 5-ta rano.
Męczył ranie koszmarny sen, jednocześnie świetnie rozumiałem, że to właśnie sen, ale nie mogłem go przełamać i obudzić się. Wszystko działo się na jakimś placu. Na środku stał nasz Ławoczkin, tylko był jakiś trzy razy większy niż w rzeczywistości. Na skraju placu, w asfalcie widniały wąskie szczeliny i dopiero po chwili dotarło do mnie, że to mogiły. Obok mogił znajdowała się orkiestra, muzykanci grali, ale dźwięku nie było. Natomiast świetnie słychać było szuranie nóg, niewyraźne głosy, skrzypienie, wycie. Od Ławoczkina do mogił ciągnął się szereg oficerów wszystkich rodzajów wojsk, stali na baczność i salutowali. Stali w identycznych postawach, przyjrzałem się - twarze też mieli identyczne. To były manekiny. Wzdłuż szeregu manekinów maszerowali żołnierze w paradnych mundurach - dwie trzyosobowe kolumny. Maszerowali dziwnie - jedną ręką wykonując zamach do tyłu, a drugą trzymali na wysokości ramienia i długo nie mogłem zrozumieć dlaczego. Aż w końcu podeszli do mogiły i zaczęli spuszczać do niej niewidzialny ciężar - trumnę. Trumna, zrozumiałem, niewidzialna trumna... albo nawet nie ma żadnej trumny, a oni tylko udają, że jest. Żołnierze zrobili, co do nich należało, oddali mogile honory i w małym zwartym szyku ruszyli z powrotem. I tak sobie chodzili, tam i z powrotem, a ja, strasznie zły, patrzyłem na to wszystko i przypominałem sobie nasze pogrzeby, i widziałem, że to jest ich okrutna parodia. W archiwum firmowym przechowywane są małe ceramiczne kontenery, w których znajdują się pasma włosów każdego z nas, i zdjęcia.
I jeśli człowiek zginie tam, skąd jego ciała nie da się sprowadzić, to kontener wstawiany jest do pieca, a potem popioły przesypuje się do urny, a te trafiają do ko
lumbarium. Zawsze mi się wydawało, że to dobry obyczaj. Żołnierze tymczasem oddali honory ostatniej mogile, ale nie wrócili do samolotu, a wskoczyli do ostatniego grobu i stamtąd, z jego wnętrza, zaczęli zasypywać siebie ziemią. Jakoś głucho, jak spod grubej warstwy filcu, zaczęły pojawiać się poszczególne dźwięki, zaczęły ustawiać się w jakimś ordynku i nagle to coś pojawiło się całe: gaolian śpi, wiatr przepędził mgłę, na wzgórzach...
Obudziłem się błyskawicznie i tak samo błyskawicznie byłem na nogach. W domu był ktoś obcy - powiedział mi to jakiś dziesiąty zmysł, gdzieś z kręgosłupa. Z okien sączyło się błękitnawo-szare światło przedświtu. Ręka sama wsunęła się pod poduszkę, odnalazła pistolet. Stolarow, kaliber dwanaście i siedem.
Wolno, wolniusieńko, żeby nie spłoszyć ciszy, zarepetowałem broń. Miękkie kocie kroki za drzwiami: dwa kroki, jeszcze jeden... stop. A może to Weronika... jak zobaczy mnie z bronią... uśmiejemy się jak norki... Jeszcze dwa kroki - pod samymi już drzwiami. Nie, nie Weronika: ta by przyszła na bosaka albo w butach na szpilkach, a tu miałem do czynienia z czymś lekkim, typu tenisówek... Drzwi zaczęły się wolno, milimetr po milimetrze uchylać. No, śmiało, śmielej... W powstałą szczelinę wsunęła się ręka z ciemnym kwadracikiem w dłoni, lusterko. Lusterko obracało się, jeszcze chwilka i ten zza drzwi zobaczy mnie... Wystrzeliłem w ścianę, tam, gdzie według moich obliczeń, znajdowały się jego kolana. Nie marnując czasu, szarpnąłem drzwi, wypadłem na korytarz. Ktoś niemrawo zwijał się na podłodze, ktoś inny wiał po schodach. Skoczyłem przez poręcz, skróciłem sobie drogę przez dwa marsze schodów, ale nie dopadłem uciekającego - był szybki jak szczur. Kiedy wypadłem na ganek, stał już o dziesięć kroków ode mnie i łapał mnie na lufę. Nie było na co czekać, nie mogłem sobie pozwolić na oszczędzanie go. Energia wylotowa stolarowa jest niesamowita, chłopaka odrzuciło na dobre pięć kroków. Natychmiast na drodze pojawił się przyspieszający samochód . Zdążyłem upaść, seria poszła górą. Zabrzęczały rozbite szyby. Zdążyłem dwa rasy strzelić do wozu - tylna szyba pokryła się gęstą siecią pęknięć. Z wozu nikt już więcej nie strzelał, po sekundzie zniknął za zakrętem. Podszedłem do zabitego. Bardzo krótkie włosy, bardzo młoda twarz. Dziura w piersi, niemal nie widać krwi. Nieco z boku - wyleciało z ręki po trafieniu - parabellum wzór tysiąc dziewięćset dziewiętnaście...
W domu panowała martwa cisza i na chwilę zamarło mi serce - a może naprawdę martwa? Może - zdążyli? Nie, chwała Bogu. Po prostu po strzelaninie mam watę w uszach. Oto są wszyscy, moi kochani... Co? Nie, tu wszystko w porządku. Co? Och, do licha... Wbiegłem po schodach. Oto leży sobie. Też chłopiec, też krótkie włosy... zamiast nóg krwawa kasza, szczególnie w miejscu kolan... i malutka trójkątna dziurka nad lewą brwią. Czy to odłamek cegły, czy pocisku... na miejscu. Koniec.
Powoli zaczęły do mojej świadomości przesączać się normalne dźwięki: mowa, oddech, płacz. Wszyscy cali? Wszyscy, wszyscy, tylko Witia oberwał odłamkiem szkła, ale to nic, zagoi się... zagoi jak na psie, dobrze mówię? Dzieci? W porządku, w porządku, popłaczą i uspokoją się, to nic... Igor, tarmosi mnie za ramię dziadek, wiesz, trzeba policję wezwać. Trzeba, zgadzam się tępo. No więc lepiej im sprzedać wersję, że to niby ja wszystko załatwiłem. Ja jestem gospodarzem, mam prawo się bronić. Tak, dziadku, zgadzam się, ale czy uwierzą? Uwierzą, patrz ilu świadków. A ty sobie na razie u Dietera posiedzisz, Weronika cię odwiezie... odwieziesz, Weroniko? Patrzę na nich wszystkich, jakbym miał ich już nie zobaczyć. Blada jak ściana i bardzo zdecydowana Stefa, ona nie ma dokąd odejść, to jej ziemia. Śrutówkę trzyma nieco niedbałe, jak rzecz zwyczajną. Dziadek pergaminowo-brą-zowy, oczy lśnią jak kotu, opiera się na karabinie maszynowym nieznanego mi systemu: wygrzebał pewnie gdzieś na swoich polach. Dieter, bardzo rzeczowy, spokojny, zwarty. Jeden rewolwer w ręku, drugi za pasem. Olga: osunęła się na twarzy, zapłakana, gotowa na wszystko. Na ramieniu dubeltówka. Dasza i Witia; Witia zakrwawiony i zabandażowany, przyciska do twarzy zaplamioną szmatkę. Oboje z MP-39. Też pewnie wykopali gdzieś... Ludzie, mówię, oni nie wrócą. Oni szukali mnie. A teraz - już po wszystkim. Nie wiadomo, powiada dziadek. Lepiej jedź już stąd. Jedź. My sobie z policją poradzimy sami. Wiera, weźmiesz motocykl i pojedziesz wzdłuż rzeczki, żeby nikt was nie zobaczył. Dobrze, wujaszku Wania. No, Igorku, objął mnie dziadek, dziękujemy ci. Bo myśmy komarzyli jak susły - ja, stary puchacz i też spałem. Zaraz, dziadku, powiedziałem, muszę jeszcze się przyjrzeć... Pochyliłem się nad zabitym, sprawdziłem kieszenie jego kurteczki z płótna żaglowego. W prawej bocznej leżał nóż sprężynowy, bardzo dobry solingenowski nóż. W lewej bocznej - pięć pustych foliowych woreczków. A w lewej na piersi - moje zdjęcie sześć na dziewięć...
To, chyba, zmienia postać rzeczy, zawahał się dziadek. Patrzyłem na zdjęcie i nijak nie mogłem skojarzyć, gdzie zostało zrobione. Potem przypomniałem sobie. Nie, dziadku, powiedziałem, niczego to nie zmienia, grajmy tak, jak to sobie umyśliliśmy... Ja to wszystko zabieram... A to? - podniosła z podłogi Weronika. A, lusterko... nie, to nie było lusterko. Jakiś przyrząd... nie rozumiem... Ciężki metalowy kwadrat mniej więcej siedem na siedem, z jednej strony matowe ciemno-szare pokrycie, z drugiej - pasek ciekłokrystalicznego indykatora. Ciekawe, bardzo - naprawdę - ciekawe.
Jakoś to się wszystko układa w zabawny obrazek... i jeszcze to moje zdjęcie z karty medycznej. Tak, panowie, coś niedobrego dzieje się w państwie duńskim...
Zresztą, jak mawia Tarantula, nie należy wyprowadzać pośpiesznych wniosków z przesadnie oczywistych przesłanek.
Póki Weronika przebierała się w strój roboczy i wyprowadzała motocykl, przeszukałem drugiego zabitego, ten też miał moje zdjęcie, poza tym parę cienkich gumowych rękawiczek. Zdenerwowany Dieter kręcił się przy swej Hispano-Suizie. Trafiło ją kilka pocisków z pistoletu maszynowego. Zaspawamy, powiedział Wiktor, przywieź ją dziś do nas, nie przejmuj się. Sto dwadzieścia tysięcy proponowali mi za nią, powiedział Dieter, a ja się nie zgodziłem. No i słusznie, powiedział Wiktor, co tam forsa - tfu, i nie ma, a wóz - na długo. Tak więc - zaspawamy i zamalujemy, z lupą nie znajdziesz przestrzelin. Dziękuję, Wiktorze, widziałem, jak spawasz, to jest ekstraklasa, dlatego się nie denerwuję. Weronika podjechała na lekkim tiere, poklepała tylne siodełko: siadaj. Witia, powiedział dziadek, daj na razie Igorowi swój automat - mało co się może zdarzyć. Wiktor podał mi MP i zapasowy magazynek. Podziękowałem. Drobiazg, powiedział Wiktor i odsunął się. Z Bogiem, powiedział dziadek. I wzajemnie, pomachałem ręką.
Weronika niemal natychmiast zjechała z drogi w prawo, w pola, porośnięte czymś wysokim i gęstym, powyżej kolan - pszenica? Jęczmień? Silnik warczał głucho i cicho, na wszystkie strony leciało błoto. Nogi przemokły w kilka sekund. Trzymaj się mocniej, nie majtaj się! - krzyknęła Weronika. Przełożyłem pistolet na plecy i objąłem ją obiema rękami. Teraz inna sprawa! Wzruszyła ramionami i dodała gazu. Pędziliśmy przed siebie, ku zygzakiem ciągnącemu się przez pola pasmu czeremchy.
13 czerwca. Godzina 14-ta
- A żeby cię, Wierka - powiedział za oknem dziadek, co spowodowało, że otworzyłem oczy. - Przynajmniej byś dupę zakryła, wylegujesz się tu, jak nie wiadomo kto.
- Dupa jak dupa - powiedziała Weronika. - Po co mam ją zasłaniać? Jakbym miała krzywą, to może bym musiała...
- Ech, masz ty szczęście, żeś nie jest moją córką - westchnął dziadek. - Tak bym ci sypnął pasem...
- Niby czemu, wujku Wania, opalam się, nikogo nie zaczepiam. A poza tym - wszystko mam mokre.
Zwaliliśmy się do rzeczki, nie udało nam się pokonać jej bez kąpieli.
- Pewnie, takich pilotów jak ty, to myśmy w jednostce nazywali drwalami. Kosili drzewa przy lądowaniu. Dobra. Nic się nie dzieje?
- Nic. Spuściłam psy, jakby co...
- Widziałem te twoje psy: walają się pod płotem, muchy spacerkiem po nich łażą. Nadają się tylko na futra, te twoje kreatury.
- Przecież nie ma nikogo.
- Yhy. Nie ma, nie ma, a potem otwierasz oczka: aniołowie, aniołowie... Śpi?
-Śpi.
- Nie śpię - powiedziałem.
O-och... Przeciągnąłem się i podszedłem do okna.
Za oknem było jasno, upalnie, w powietrzu unosił się zapach rozgrzanej trawy i miodu. Brzęczały pszczoły. Na trawniku w słońcu rozłożona była brezentowa płachta, na płachcie w słomkowym kapeluszu leżała Weronika. Widok jej ciała sprawiał przyjemność. Obok, opierając się o jakiś słupek stał dziadek i wrednie mrużył oczy.
- Wypocząłeś? - zapytał.
- Mniej więcej.
- Pszczółki cię nie pokąsały?
- Niemal nie. Po cholerę im taka garbowana skóra?
- Kto to może wiedzieć...
- Jak tam sprawy u was?
-W porządku. Załatwiliśmy. Śledczy, oczywiście, bardzo się zdziwił, że stary pierdziel załatwił takich dwóch bandytów... A właśnie, zostali zidentyfikowani. Jest takie ugrupowanie „Muromiec” - więc oni są stamtąd.
- Och, diabli.
- Znasz ich?
- Znam. Największe gówno. Hitlerjugend.
-I co teraz?
- Muszę się ruszyć. A wy powinniście wynająć kilka pistoletów... Chociaż to ja im jestem potrzebny.
- Czym ich tak rozjuszyłeś?
- Przypadkowo zagarnąłem głębiej niż należało - i wyszła sprawa za trzysta milionów. Za taką forsę, sam wiesz, można oberwać po pysku.
- Ale jak oni cię znaleźli?
- Diabli wiedzą... Może przy pomocy fahrera, który mnie podwoził? Chociaż... może...
Coś mi przyszło do głowy, ale w tym momencie Weronika wstała i podeszła do dziadka.
- Słuchaj, wujku - powiedziała. - Przecież ty wszystko rozumiesz? Prawda?
- Co mam nie rozumieć? Tylko pamiętaj, Olga już cię przeklina, bo czegoś tam nie zrobiłaś.
- Z Olgą to ja się sama rozliczę... - W jej głosie pojawiła się chrypka. - Chodź, pocałuję cię.
Objęła dziadka za szyję i złożyła namiętne pocałunki na jednym policzku, na drugim...
- Dość, Wierka, wystarczy-śmiejąc się opędzał dziadek.
- No, skoro wystarczy.. Zrobiła krok do tyłu, a ja nagle wróciłem do tej chwili, kiedy podtrzymując się wzajemnie i śmiejąc na całe gardło, wyszliśmy z wody, upadli na piasek i zaczęli wściekle się całować. Dziadek coś mówił, ona coś odpowiadała, a ja cofnąłem się od okna i natrafiwszy wzrokiem na odbiornik, bezmyślnie, nie wiedząc po co, włączyłem go.
Eter wypełniał Wagner, wszystkie zakresy drżały od potężnych akordów i z ogromnym trudem przebijały się przez nie głosy spikerów. Wczorajsze masowe aresztowania... pod hasłami... wezwano do nieingerencji... jednakże armie państw... liczne ofiary... z broni strzeleckiej i moździerzy... liczba zabitych przekroczyła... wystąpienie Reichsministra spraw wewnętrznych przed kamerami telewizji zaostrzyło tylko... przejście sił zbrojnych na stronę powstańczego... utrzymują na razie... przed świtem ustaliły się pozycje... niemieckie oddziały, rozlokowane na południe od... według niepełnych danych, po stronie ludu występują czeskie, fińskie, bułgarskie, greckie... nieokreśloność co do... opuściwszy obozy letnie, przemieszczają się w kierunku Moskwy... wymiana ognia z zastosowaniem odrzutowych... los do tej chwili... sto czołgów zgrupowanych zostało wokół Kremla, poza tym, kontrolowana jest... tłumami uciekinierów.. rosnąca ilość ofiar... co zaowocuje zniszczeniem reaktora, a konsekwencje mogą...
Obok mnie w milczeniu stali dziadek i Weronika: dziadek nieruchomy, jak słup soli, a Weronika ślepymi, nieposłusznymi palcami usiłowała zapiąć na piersi kombinezon. Wolno, na palcach wyszedłem przed dom, zdjąłem ze sznura wyschnięte kleidy, ubrałem się. Kiedy ona zdążyła wyprać szmaty? Ogarnęło mnie dławiące gardło wzruszenie. Wszystko było nie tak, poza... Wziąłem się w garść. Spokojnie. Nie wariuj. Nie masz prawa wariować. Nie masz prawa...
Inny już głos, nadszarpnięty, ochrypły, wykrzykiwał: współobywatele, nadeszła decydująca chwila... czara gniewu... ucisk, niebywały i trwający od początku... kulturalny i moralny kryzys, ślepa uliczka bez wyjścia... rozstrzelawszy pokojową demonstrację, postawiły siebie ponad prawem... ponad trzysta ofiar... bracia-żołnierze, którzyście nigdy... tym samym ostatecznie pogrzebały nadzieje... rozpowszechnia się apel dowódcy Rosyjskiego Korpusu Terytorialnego generała... do obrony bezbronnych moskwian stanęli żołnierze czeskiej brygady, wsparli ich... tracąc kilka czołgów wycofały się... zamknięci w Kremlu, raczej nie mogą liczyć... fala ludowego gniewu zmiecie niczym śmieci... ostatnia szansa, podarowana przez Historię... tylko wolna, niezależna Rosja... do broni, obywatele, do broni, Rosjanie!
- To ci nu-m-m-mer... - powiedział dziadek. Nagle poczułem, że w środku dygocę. Taka mnie opanowała radość jak ta, podczas gry, kiedy wiesz, że to ostatni ruch i znasz go. W jakiejś chwili powstało uczucie powtarzalności przeżywanego, i jednocześnie, nie wiadomo dlaczego i jak, przypomniałem sobie, jak czytałem, przedzierając się przez koszmarne pismo, powieść Fila Kropaczka „Niezniszczalny”. Kilka pogniecionych, zatłuszczonych zeszytów otrzymałem pocztą następnego dnia po rym, jak Fil, nałożywszy paradny mundur i wszystkie posiadane medale-niemało, trzeba przyznać, w tym również Andrzeja Pierwozwanego - wyszedł na plac przed Różowym Pałacem, wyjął z kabury bieriozina i palnął sobie w skroń.
Akcja powieści odbywała się w okresie ekspedycji tuwińskiej - niezłe wymyślili określenie na wojnę, swołocze! Myśmy podśmiechiwali się z tego i wymyślali dowcipy, ale to było obrzydliwe - tak więc w książce Fila, do sprzedaży detalicznej zaczynają trafiać konserwy mięsne w puszkach, z kształtu przypominające cynkowe trumienki... Była tam jeszcze kupa różnych przygód, komicznych i koszmarnych, i była główna postać, ni to dziwak, ni to - geniusz, w każdym razie w pewnej chwili zaczyna on odbierać wszystko, co się dzieje teraz z nim i wokół niego, jako symbole, alegorie tego, co się odbywa poza naszym światem, w jakimś wyższym, prawdziwym świecie... i oto, odgadnąwszy to i zrozumiawszy znaczenie alegorii, dociera do niego, że następne wydarzenie dotyczy właśnie jego i że będzie to coś obrzydliwego: będzie musiał zgwałcić i zabić swoją siostrę, a do siostry żywi złożone i jakieś takie wybuchowe uczucia
- tak więc, by uniknąć nieuchronnego, wiesza się. Siostra zaś, przyszedłszy do niego, wyjmuje go z pętli i zaczyna ożywiać: okazuje się, że poddała go „wezwaniu pętli”
- potrzebny był jej trup, żeby otrzymać zombie i wykorzystać do jakiegoś swojego celu. Ożywia zatem trupa, ale zapomina o jednym detalu zaklęcia i nieboszczyk gwałci ją, a potem rozszarpuje zębami... A rano idzie do punktu werbunkowego i jako ochotnik jest niezniszczalny, nie do pokonania przy pomocy broni, a on się strasznie męczy przez to, potem dowiaduje się, że istnieje taki szaman, który wie, co należy zrobić... Rękopis urywa się w pół słowa. Fil wpakował go do koperty i wrzucił do skrzynki, a sam ubrał ten paradny mundur, doczepił medale i ordery i wyszedł na plac przed Różowym Pałacem...
- Dziadku - powiedziałem - dasz mi motor?
- Igorek - nie odwracając się do mnie, szepnął dziadek - co to się wyprawia, co? Przecież to wojna, Igorku...
- Wojna nie wojna, a na pewno coś podłego.
- Może przynajmniej ty rozumiesz, co się dzieje?
- M-m-m... Częściowo.
- Możesz wytłumaczyć?
- Tylko to, co jest trywialne: imperium się rozpada. Trwa walka o władzę. Kto się do kogo przyłączy: Rosja do Syberii czy odwrotnie. A cała reszta kręci się dookoła tego.
- A ty co masz z tym wspólnego?
- Walczę z terrorystami.
Przechwyciłem spojrzenie Weroniki, zwróciłem się do niej. Jej twarz poszarzała, oczy patrzyły na mnie nieruchomo.
- Czy ty... wracasz tam?
- Muszę...
- Musisz, bo co? Komu to potrzebne? Tobie? Mnie? Po co?
- On jest oficerem, Wiera - powiedział dziadek. - Ty ten... tego... wiesz...
- Oficer... - Zaczerpnęła powietrza ze szlochem i szybko, niemal biegiem wypadła z domu.
- Poczekaj, Igorku, nie pędź za nią - chwycił mnie za rękę dziadek. - Lepiej posłuchaj mnie. Na szosę się nie pchaj. Ten lasek widzisz? Za nim jest wieś, Sanino. Za wsią jest nasyp, kolejka wąskotorowa po nim jeździła, szyny zdjęli, więc można po nim jechać. I prowadzi ten nasyp przez Porieczje aż do Zwienigorodu. A stamtąd...
- Stamtąd na wyciągnięcie ręki.
- Bo może lepiej się gdzieś ukryjesz?
- Sam widzisz - nie wychodzi. Muszę się ruszać, muszę się przemieszczać.
Dziadek chciał jeszcze coś zaproponować, ale tylko się skrzywił i machnął ręką, słabo, bezsilnie...
- Panie pułkowniku!
- Tak. Tak, wszystko rozumiem. Tak się nie postępuje...
I wróciła Weronika. Inna. Niepodobna do poprzednich. Inna twarz... nigdy nie widziałem takiej twarzy.
- Tylko nie zgiń na zawsze - powiedziała. - Czasem się tu pojawiaj, dobrze?
Nagle coś mi zdławiło gardło i długo nie byłem w stanie wykrztusić słowa.
13 czerwca. Godzina 20.30
Gdzieś między Ruzą i Zwienigorodem
Przymierzałem firmowe łatki na tysiące sposobów, nie udawało się; rozcięcie było zbyt duże. Nie pozostawało mi nic innego, jak przejść się wzdłuż drogi i poszukać porzuconej dętki; niemożliwe, żebym tylko ja złapał gumę w takiej ogromnej koleinie, z kałużą jak basen. Wyglądało, że kiedy budowany był ten nasyp, ukryto w nim wszelaki wojenny złom: ja, na ten przykład, nadziałem się na zębaty odłamek bomby albo wielkokalibrowego pocisku. I dlatego, w poszukiwaniu elementów serwisowych, przeszedłem dobre sto pięćdziesiąt metrów, zanim znalazłem to, czego potrzebowałem. Pod gardzielą rury drenażowej, utonąwszy do połowy obwodu w błocie, leżało koło od traktora. Zacząłem schodzić w dół - i nagle z tyłu rozległo się wycie samochodowego silnika.
Zobaczyłem, że na nasyp wytacza się napędzany na cztery koła heinkel jagdt jadowicie żółtego koloru. Wyczołgawszy się z koleiny zatrzymał się. Otworzyły się drzwi, wyszło dwóch, rozejrzeli się na boki. Jeden rozpiął spodnie i zaczął sikać z nasypu, drugi pobiegł w dół, w krzaki... Zaraz zobaczy motor... Zobaczył! Obaj zniknęli jak zdmuchnięci, a z wozu wysiadł trzeci, w ręku trzyma jakieś pudło, przypominające stary radioodbiornik, obraca nim na wszystkie strony, patrząc na wierzch pudełka, jak do garnka... I nagle czuję, że robi mi się niedobrze, jakieś mdłości, jakaś miętowa, mdląca słabizna zrodziła się ponad żołądkiem i diabli wiedzą, co by było za chwilę, ale facet odstawił skrzynkę, chwycił lornetkę i zaczął patrzeć przed siebie... A wystarczyło, by spuścił oczy w dół, i koniec. Ale nagle usłyszałem ryk innego silnika i klakson: ktoś inny nie zamierzał siedzieć w cholernym bajorze. Heinkel ruszył i odsunął się na sam skraj nasypu, przepuszczając jadącego za nim farmera. Ten siedział w cieżaróweczce-traktorze marki troll, zatrzymał się obok heinkela i krzyknął coś mało przyjemnego do kierowcy, a potem dał po gazie, wypełniając wnętrze heinkela sinym dymem i poturlał się naprzód. Ja natomiast, korzystając z tych kilku sekund wytchnienia, zsunąłem się do rury, wlazłem do niej i szurając łokciami w błocie, przepełzłem na drugi koniec nasypu. Miałem szczęście: tu krzewy rosły tuż przy drodze, a od rury ciągnął się rów, na tyle głęboki, żeby mnie ukryć przed lornetą. Ale przed tym cholernym pudłem, przypominającym radioodbiornik? Dobra, będę się martwił później...
Krzakami, w jednym miejscu zgięty, w innym na kolanach, w jeszcze innym - czołgając się, dotarłem do zagajnika. Teraz znajdowałem się o dobre trzysta metrów od samochodu, z boku i nieco za nim. Fahrer siedział przy kierownicy, typ z pudłem stał obok, ale na przyrząd nie patrzył, pudło stało na karoserii. Kolejny typek szedł drogą, od czasu do czasu zatrzymując się i podnosząc do oczu lornetkę. Czwartego nie widziałem.
Cóż, chłopaki... raczej nie uda mi się zwiać przed wami bez środka transportu... a z uzbrojenia posiadałem tylko procę... Nie chciałem ryzykować i pakować się w aktualną zawieruchę z nie zarejestrowanym na siebie pistoletem, już lepiej by było samemu zamknąć się w piwnicy na przepisowe trzy lata. Dlatego w warsztacie dziadka w pół godziny wykonaliśmy procę z tytanowego pręta i czerwonej linki gumowej, nieco cieńszej od małego palca. Do kieszeni wsypałem garść kulek z łożyska. Z tym arsenałem gotów byłem się bronić. Albo zaatakować.
Pistolet w walce na krótki dystans, oczywiście byłby lepszy. Można zeń strzelać na stojąco, siedząco, leżąc, w biegu, w skoku, z jednej ręki, z dwu, wypuszczając osiem pocisków do ośmiu celów w ciągu dwóch i pół sekundy. Z długolufowego bieriozina-600 albo z marynarskiego parabellum trafiam w tarczę konturową z trzystu metrów. Jednym pociskiem na trzy. Co prawda, pożytek z takiego strzelania snajperskiego jest tylko jeden: jeśli zakłada się człowiek o jakieś sto rubli, i wygrywa. Z procy można strzelać tylko stojąc i to w jednej pozycji: prawym bokiem do przeciwnika. Szybkostrzelność nie przekracza strzału na sekundę. Skuteczność-czterdzieści metrów. Ale sam znam co najmniej kilka przypadków, kiedy proca brała górę nad pistoletem - dzięki dwóm nie podlegającym dyskusji zaletom: cichostrzelności, to po pierwsze, a po drugie - na widok procy przeciwnik nie strzela odruchowo, tylko zaczyna kombinować, marnując bezcenne części sekundy. Tak więc, trzej przeciwnicy znajdowali się w polu mojego widzenia - zatem należało zaczynać od tego czwartego. Krótkimi przebieżkami skierowałem się do bajora, żeby przeskoczyć drogę za plecami kolesi. Może czwarty, niewidoczny, przyczaił się i czeka, albo idzie mi na spotkanie. Ale nie, do kałuży udało mi się dotrzeć bez komplikacji, ale dalej było kiepsko - dobre piętnaście metrów kompletnie gołej przestrzeni i to na widoku ze stojącego na pagórku heinkela... Fart - niefart... niefart: chłopak z pudłem chwycił je, coś tam nacisnął czy przekręcił - eksplodował we mnie kawałek ciekłego azotu - odwrócił się i zobaczył mnie. A przecież właśnie jego zamierzałem zachować i porozmawiać. No, trudno - zdążył się tylko zdziwić, ale nawet się nie wystraszył. Chwycił obiema rękami za eksplodujące czoło i zwalił się na plecy. Fahrer, jak diabełek z pudełka, wyskoczył z wozu i dwukrotnie strzelił w lewo od wozu - coś tam w krzakach mu się zwidziało. Trafiłem go w skroń, runął i sturlał się z nasypu. Teraz wreszcie pokonałem do końca trasę - łysinę. Teraz znowu byłem na prawo od drogi, w rowie. Wozu stąd nie widziałem, zakrywała go sterta śmieci, ale jak na dłoni miałem polankę, gdzie naprawiałem motor. Poruszyły się krzaki, pokazał się czubek głowy, ręka z pistoletem pomachała: tam, tam! Do „czubka” miałem jakieś siedemdziesiąt metrów - nie da rady. Ten, do kogo skierowane były te gesty, też coś widocznie pokazał, bo „czubek” do pasa wysunął się z krzaków, szybko rozejrzał się i runął, niczym dzik, na przełaj: wpadł na nasyp i zaległ obok wozu. Byli przekonani, że jestem po tamtej stronie... Świetnie. Wysunąłem się ze swojego okopu. Gdzie on jest? Aha, widać nogi i kawałek tyłka. Można przypuszczać, że czwarty, ostatni skrada się, usiłując wytropić mnie, może nawet rzeczywiście idzie po moich śladach. Nie mam nic przeciwko temu. Przeszukałem teren wokół siebie, znalazłem dwa kamulce wielkości pięści - artyleria zawsze się, panowie, przyda... Starając się nie szeleścić, podkradłem do „czubka” na odległość dwudziestu metrów i łukiem, starając się uderzyć lekko, nie zabić, posłałem oba pięściaki. I spudłowałem - cel krzyknął i rzucił się do tyłu, do ucieczki - no, i sturlał się w dół. Podskoczyłem doń, walnąłem w tył głowy, wyłączyłem faceta, zabrałem pistolet - nowiutki elitarny walther - i skoczyłem między drzewa. Teraz odbędzie się pojedynek na wytrwałość... Wygra ten z mocniejszymi nerwami... Ciekawe, a jak pokaże się ktoś trzeci? Minęło pięć minut, dziesięć... O, mamy go! Poruszyła się ubiegłoroczna pokrzywa obok tej rury, którą wykorzystałem na początku akcji. No, dawaj, dawaj... Włożyłem do procy kulkę i lekko, na ćwierć naciągu wystrzeliłem w nasyp, mniej więcej pięćdziesiąt metrów przed samochodem. Posypały się kamyki. Przeciwnik zamarł. Oczekiwałem, że będzie chciał wyskoczyć na drogę i zapanować nad nią - ale nie. Potem uświadomiłem sobie, że mój wróg pełznie rowem. Jeszcze byś sobie okop wykopał, pomyślałem złośliwie. Piechota. Nie miałem jeszcze okazji strzelać z elitarnego walthera i, mimo że jego przypuszczalna celność powinna być nawet lepsza niż długolufowych systemów, postanowiłem pozwolić przeciwnikowi przysunąć się możliwie blisko. Pełzł facet wolno i uważnie. Aż nabrałem doń szacunku. Pół roku dobrego treningu - i można by go wziąć na akcję... W końcu zrównał się ze mną. Dzieliło nas siedemdziesiąt metrów niskich krzewinek. Stojąc za drzewem, dobrze widziałem krawędź rowu. Oto znowu poruszyła się trawa... Wystrzeliłem kulkę w zbocze nasypu nieco poza czołgającym się mężczyzną, upuściłem procę i podniosłem walthera. Nad krawędzią rowu pojawiły się ręce z pistoletem. Właśnie w pistolet strzeliłem.
Co natomiast było trudne, to bieg przez te krzaki. Nawet niemal zdążyłem, jeszcze zobaczyłem, jak wróg, skulony, coś usiłuje zrobić - w identycznej pozycji, na wietrze, na zimnie, zgrabiałymi palcami człowiek zapala zapałkę. A ten od razu potem się wyprężył, szarpnął i znieruchomiał. Na wargach lśniły odłamki szkła.
Pół godziny zeszło mi na zacieraniu śladów. Ukryłem ciała w rurze. Zasypałem plamy krwi na drodze, umieściłem motor na dachowym bagażniku heinkela. Ubrudziłem się jak nie wiem kto, musiałem natychmiast umyć się, to błoto wprawiało mnie w drżenie, przyprawiało o szaleństwo... No i jeszcze nie wszystko, nie wszystko... „Języka” opatrzyłem i spętałem, wpakowałem do bagażnika, tajemnicze pudełko położyłem na przednim siedzeniu i usiadłem za kierownicą. Miałem uczucie, że skrzynka na mnie patrzy. Droga sama pognała mi na spotkanie, coraz szybciej i szybciej, a ja nie mogłem oderwać wzroku od pudełka. Wyglądało nieprzyzwoicie. Potem droga nie wiadomo dlaczego skończyła się, pod kołami miałem ugór, wozem trzęsło, pudełko podskakiwało, w końcu spadło na podłogę. Mogłem już patrzeć tylko przed siebie. Miałem przed sobą połać wody, spory staw z błotnistymi brzegami, porośniętymi szuwarami i turzycą. Na drugim jego brzegu, bliżej w kierunku tamy, znajdował się długi niski budynek z mnóstwem ciemnych okien, a za nim wieża ciśnień, przypominająca marsjański trójnóg. Wlazłem po szyję do wody i zacząłem zaciekle zdzierać z siebie błoto. Pomału robiło mi się lżej na duszy.
Lżej... lżej... lżej... Już niemal całkowicie spokojny wykręciłem ubranie, naciągnąłem spodnie, włożyłem na gołe ciało kurtkę - nie uczestniczyła w walce, dlatego była sucha. Wyciągnąłem z bagażnika jeńca-oprzytomniał już i nawet usiłował brykać. Bez żartów, uprzedziłem go, nie mam za co się nad tobą litować. Opatrunek mu się zsunął, włosy skleiły się. Dobrze, że krótkie... Ale i tak znowu musiałem włazić do wody... Opłukałem go, sprawdziłem ranę. Była mała, ale krwawiła silnie. Dobra tam, zagoi się... Nie takie się goiły. Ostatni kawałek bandaża - nic to, jak będzie trzeba, to się zdobędzie...
Jak się nazywasz, chłopcze? Wa... Wadim. Ty skąd jesteś, z „Muromca”? Kiwnięcie w odpowiedzi. Chcesz żyć? Znieruchomiał, najeżył się. Wyluzuj, powiedziałem. Czy przynajmniej ktoś was uprzedził, że wasza zwierzyna kąsa? Pokręcił przecząco głową. Dobra, opowiadaj, po jakie licho przyczepiliście się do mnie? Co wam o mnie nagadali? Milczał. Czy może chcesz, żebym tu urządził salę tortur? Mogę. Do... dobra. Kazali nam... sam książę kazał... znaleźć człowieka - pana - i dostarczyć... można nawet martwego... a można też., .wyjąć z ciała... urządzenie., .o, stąd.. A ta rzecz, jak rozumiem, namierza owo urządzenie? - wskazałem pudełko. T-tak. Ciekawy film, powiedziałem. Mam nadzieję, że nie masz uczulenia na abrutynę? Na... co? Na abrutynę. Inaczej - ksidiacynę. Nie rozumiem... Lek nasenny... A... nie, chyba - nie. No to podwiń rękaw. Nie bój się tak, durniu, zabić mogę cię dwoma palcami - pokazałem jak. Zlał się potem. Nie trzęś się tak. To tylko po to, by cię nie związywać znowu linką. Nie bój się, zaraz zaśniesz i będziesz chciał oglądać sny. Będziesz oglądał te sny i opowiadał mi wszystko, co widzisz... przyśni ci się potem rajski ogród, usłyszysz śpiew hurys, ale straże nie wpuszczą cię tam, póki nie opowiesz wszystkiego, co wiesz o waszej organizacji...
Już zasnął, oddech miał równy. Rozsiadłem się wygodnie w fotelu, w miękkim wygodnym kącie, objąłem kolano rękami i przygotowałem się do słuchania.
14 czerwca. Godzina 5-ta rano
Zwienigorod. Przystań „Hassel, Denisów i Co.”
Długo pracowałem nad swoją twarzą i, w końcu, udało mi się osiągnąć tyle, że nie przypominała zgoła tej fotki, która trafiła w łapy „Muromca”. I na dziś powinienem był zatroszczyć się o jakieś ekranowanie - póki nie trafię do Moskwy, pod osłonę wojskowych, obejmujących cały zakres generatorów szumu. Czymkolwiek było urządzenie wpakowane w moje ciało, odzywało się na zakodowany sygnał serią mocnych radioimpulsów, wykrywanych w promieniu co najmniej dwudziestu kilometrów. Z drugiej strony, wyczuwałem, nie wiem dlaczego, takie wywołanie i - co za tym idzie - mogłem być uprzedzony o zbliżaniu się prześladowców. Poza tym, Wadim opowiedział, że pierwsze dwa pelengatory zostały wykonane ręcznie, jeden z nich został rozwalony pod domem dziadka, a drugi przejąłem. A warsztat, który przyjął zamówienie na wykonanie kolejnych, ma wykonać je nie wcześniej niż dziś o czwartej po południu. Czyli jakiś tam zapas czasu miałem... Tylko na co mogłem go zużyć?
Brama na przystań była zamknięta, dałem umówiony sygnał klaksonem: trzy krótkie i długi. Z budki na terenie przystani wysunął się szpakowaty grubas, przeciągnął się sennie i skierował do nas. Sądząc z ogólnego wyglądu musiał to być wujek Sania.
- Mam partię ładunku z kontraktu „Kőnigin” - powiedziałem, opuściwszy szybę i wysunąwszy głowę na zewnątrz.
- Kontrakt „Kőnigin” zaczyna, obowiązywać od południa - odpowiedział.
Na jego twarzy nie było już nawet śladu snu.
- Muszę do Moskwy - powiedziałem.
- Masz bagaż? - zapytał.
- Jest nas dwóch. Bagażu mamy mało. Samochód możemy zostawić.
- Jakoś nie widziałem cię wcześniej...
- Bo i nie mogłeś widzieć.
- A ten tam z tobą, to kto? Nie Wadik aby?
- Wadimie, obudź się - powiedziałem.
- O, wujek Sania - powiedział Wadim. - Przyjechaliśmy, tak?
- Przyjechaliście, a jakże - powiedział wujek Sania. - Zara bramę odkluczę...
Wprowadziliśmy wóz do środka, zajechaliśmy w najdalszy kąt podwórza, gdzie stało już kilka samochodów, na pożegnanie wstrzyknąłem Wadimowi jeszcze jedną porcję abrutyny. Chwyciłem torbę, on - namiernik i poszliśmy na molo. Coś cię kiwa, Wadka, powiedział wujek Sania. A... trochę mnie walnęło... Może lepiej, żebyś się tu przeleżał? Wadim popatrzył na mnie. Zawahałem się. Nie, musimy jechać. Na to wujek: ale tam trzeba będzie płynąć... Nic to, powiedziałem, w najgorszym przypadku pociągnę go na sobie. Ryzykanci z was, pokręcił głową wujek Sania... Dobra, idziemy...
Przeszliśmy przez bramkę i skoczyliśmy na pokład motorowej lichtugi. Cały pokład zajmowały ławeczki: deski na kozłach. Silniki lichtugi pracowały, stopami wyczuwaliśmy fale wibracji. „Kużmicz!” - ryknął wujek Sania. Z luku na pokładzie wysunęła się głowa. Kużmicz miał około osiemnastu lat. „Czego?” Zobaczywszy nas, dwoma ruchami wyskoczył na pokład. „Weźmiesz tych chłopaków do psiej skrzyni” - powiedział wujek Sania. „Yhy” - padła odpowiedź. „Jaką trasą dzisiaj?” „Jeszcze nie wiem. Po kanale już nie puszczają, powiadają, że ktoś usiłował się zatopić w farwaterze. A oni przecież mają kanonierki na Wołdze”. Wujek Sania podrapał się po głowie. „Już tam, zatopić - to zawsze możemy, proszę bardzo... A co z „Sieminem”? W porządeczku, ładują na niego. Za pół godziny ma odcumować”. „Dobra, Kużmicz, będziesz działał odpowiednio do rozwoju wydarzeń”. „Jasne, że odpowiednio - powiedział Kużmicz. - Chodźcie, pokażę wam wasze miejsce...”
To była długa psia skrzynia: na rufie, obok kolumny steru, odgrodzona została przestrzeń metr na dwa metry. „Zamkniecie się od środka - powiedział Kużmicz - z zewnątrz to jest kompletnie niewidoczne. Kiedy dam rozkaz, otworzycie tę pokrywę i zmiatacie. Płetwy i maski są w skrzyni, naboje oddechowe zaraz wam dam. Umiecie się nimi posługiwać?” „Świeże?” - zapytałem. „Tak, na pół godziny wystarczą”. „Pasuje. Ale mimo wszystko - którędy płyniemy?” „Postaram się wysadzić was w najodpowiedniejszym miejscu, może być?” „A co się w ogóle dzieje w Moskwie?” „Nikt dokładnie nie wie. Każdy co innego mówi”. „No dobra, zobaczymy... Już mamy się zamykać, czy za jakiś czas?” „Po co już teraz? Jak będziemy się zbliżać... za godzinę, powiedzmy.” „Dobra...”
Wadim pół godziny temu, z dworca, zadzwonił do księcia i przy pomocy umówionych zwrotów poinformował, że grupa kontynuuje poszukiwania. Następne kontrolne połączenie w południe. A do południa...
Z przystani skoczyli na pokład lichtugi trzej chłopcy. „No, to załoga w komplecie” - powiedział Kużmicz. Wujek Sania zrzucił cumę dziobową z pachołka. „Piętka, cholero durna, dawaj rufowąl” - ryknął dźwięcznym, kapitańskim głosem Kużmicz. Jeden z chłopaków cwałem ruszył na rufę. Kużmicz statecznie wszedł na mostek. Na lichtugach tego typu sterówka i mostek są nie na rufie, jak zwykle, a bliżej do dziobu i po prawej stronie - jak na lotniskowcach. No to co, powiedziałem do Wadima, płyniemy? Tak, odpowiedział. Wyglądał na zmęczonego, wokół oczu - sińce, jak u lemura. Popłynęliśmy... Pokład zadrżał mocniej i brzeg, lekko wygiąwszy się, zaczął odsuwać się do tyłu i w lewo. Usiadłem na ławce, pachę umieściwszy na linie relingu. Wadim usiadł naprzeciwko mnie, plecami do kierunku ruchu. Idź prześpij się, powiedziałem, zapytaj skippera, gdzie się można zdrzemnąć i prześpij się. Obudzę cię, kiedy będzie trzeba.
Mgła jeszcze nie osiadła, ale zrzedła, stała się przejrzysta. Widać było oba brzegi i to, co na nich. Wille, dacze, inne budowle - niemal ciągły szereg. Na wodzie - łodzie, kutry. I bardzo cicho. Niesamowicie cicho.
Właściwie - powinienem dodać dwa do dwóch, zapisać wynik i sprawdzić odpowiedź z końca podręcznika.... Co, nawiasem mówiąc, robiłem ze czterdzieści razy w ciągu ostatnich dwóch dni. Ale w odpowiedzi zamiast oczekiwanego „cztery” pojawiały się ogniste litery: „A po cholerę ci to wszystko?” I nie miałem w pobliżu mądrego Daniela... i sam nie jestem Baltazarem... Baltazar... właśnie, nie byłoby od rzeczy poszamać coś... zapytam skippera, czy jak? Nie dekoncentruj się. Właśnie: po cholerę takie komplikacje? Operacje tego typu przeprowadzane są z minimalną - dokładnie mówiąc: możliwie minimalną
- ilością ruchów i zwrotów. A mi wychodzi coś operetkowego... „Wesele Figara” ze strzelaniną i maskaradą... i w finale: „Teraz usuwamy ciała. I - salwę, proszę!”
Zainteresowanie „Muromca” moją osobą - jeśli wziąć pod uwagę to, co widziałem sam i co mi powiedział Wadim - objaśnić można tylko tak: w ciele pana Walineckiego znajduje się malutka bombka atomowa. Nie widziałem nigdy tych bombek z rentgena-252, słyszałem tylko o nich, że są straszliwie drogie, wielkością przypominają gruby wielokolorowy długopis, a moc - rzędu dwudziestu ton trotylu.
Jeśli bomba istnieje i „muromcy” się o tym dowiedzieli - to przeciek musi płynąć z samego sztabu Tarantuli. Ale, ponieważ, zamieszany w to jest sam Tarantula, to raczej uwierzyłbym w wariant taki: żadnej bomby nie ma, ale jest przeciek. Ale - to zrozumiałe - właśnie w ten wariant wolałbym uwierzyć... tymczasem koniec trajektorii lotu dokąd prowadzi? Dokąd w ogóle mnie niesie?
No, ale muszę się policzyć za swoich ludzi. Styl tych, którzy działali w redakcji „Sadowoje Kolco” i tych, którzy wystrzelali moją ekipę - jednakowy. I do tego jeszcze jedna bardzo ważna okoliczność: moi ludzie nie powinni byli pod żadnym pozorem po akcji koncentrować się w bazie. Pod żadnym pozorem... o ile nie otrzymali odpowiedniego polecenia ode mnie - koordynatora albo Komandora - dowódcy grupy „A”- Ja takiego rozkazu nie wydałem. Czyli kto - Komandor? Bez mojej wiedzy? Nie wierzę. Możliwe tylko teoretycznie. I nagle przypomniał mi się koszmar z tego pokoju, obok zabitej Saszy. Diabli, diabli... Coś przemknęło przez umysł i znikło. Nad oczami zaczął się kumulować ból.
Omińmy ten moment. Ech, Igorku, jak wielu osobom pozwalałeś grzebać się w swoim mózgu! Ale co tam, jednak przypomnij sobie. Coś innego. Pierwsze dni po operacji. Potem - pierwsze kroki. Doktor Morita... zdjęcie z karty medycznej - właśnie... No więc: jestem pewien, że jakiś sposób namierzania doktor sobie zabezpieczył. Serce wcale nie od razu zaczęło pracować tak, że przestałeś je odczuwać: najpierw zażyłeś całej masy bardzo nieprzyjemnych odczuć. A jak upadłeś w ogrodzie, pamiętasz? Od razu cię znaleźli, po dwóch minutach
- o! Jasne, że otrzymywali sygnały ode mnie, i jasne było, że mogli namierzać źródło tych sygnałów. Z dużą dokładnością. I całkiem możliwe, że z tego pulpitu można też wysyłać... powiedzmy, rożne sygnały: nie ruszaj się - umrzyj
- odżyj... w prawo - w lewo... No to już chyba przesada, zbyt skomplikowane. Inna sprawa - jakiś program zaszyty w umyśle...
Jeśli tak - sprawa nie wygląda za dobrze. Jeśli tak - to znaczy, że cała misja naszej grupy była jedynie przykrywką do czegoś innego, a ja jestem tylko zombie, chodzącym futerałem dla małej bomby o wielkiej mocy niszczącej, i tę bombę, podoba mi się to, czy nie - dostarczę w odpowiednie miejsce w odpowiednim czasie - nawet jeśli będę dążył do czegoś kompletnie przeciwnego...
Czyli - jednak bomba siedzi we mnie.
Dupek, powiedziałem sobie. Przecież to proste: jest bomba - jest i program. Nie ma bomby - nie ma również... Chociaż, zaraz-zaraz.. Tu też są możliwe warianty.
Nie ma sensu szukać w sobie programu. Ale można spróbować wyjaśnić: mam bombę czy tylko zwyczajny reaktor. Chłopaki szukali mnie z jakimiś przyrządami. To jasne - detektory jakiegoś promieniowania. Co wiem o rentgenie? Zamknąłem oczy, skoncentrowałem się. Wytwarzany sztucznie, wykorzystywany jako materiał rozszczepialny.. . i jako źródło cząsteczek beta. O! Reaktor mój, jak wiem, słabo świeci w przedziale gamma. Poza tym, bomba powinna promieniować kilka razy mocniej... Dupek, dupek, dupek! Co robił Giera? Przykleił do bomby kawałek błony fotograficznej! Kto mi przeszkadza zrobić to samo? Ale co dalej? Co mi to da? Przypuśćmy, że dowiem się: jest bomba. No to trzeba będzie usunąć się z trajektorii. Tak? A jak to sobie wyobrażasz w praktyce? W praktyce? W praktyce wyobrażam sobie to tak: wyjmuję z kieszeni srebrną markę, kładę na dłoni. Orzeł: kontynuuję drogę do Moskwy. Reszka: o żadnej Moskwie nie ma mowy. I dalej - w każdej tego typu sytuacji wyboru... Rzucam.
Reszka.
Zawyła syrena. Skręciło mnie aż boleśnie. To tylko sygnał naszej lichtugi, a przed nami ktoś odpowiedział niskim basowym buczeniem, ale co poradzisz na przeklęte instynkty? Dobrze, że z boku tego nie widać. Na spotkanie szedł nam kuter i już z daleka widać było, że jest wypełniony ludźmi ponad wszelką miarę. Farwater był wąski, statki rozminęły się, niemal zdrapując sobie farbę z burt - widziałem więc wyrazy twarzy... nie wyrazy, a wyraz, jeden wspólny: złe, wściekłe, zmęczone. Nie było tam gdzie się położyć czy usiąść, niektórzy spali stojąc. Kuter przepłynął, zostawiwszy za sobą woń olejowych spalin, wielu ciał - i dziwny, na granicy słyszalności szept... a może to fale pluskały o żwir na brzegu? Każdy kto chciał, mógł opuścić miasto, bez jakichkolwiek zezwoleń i nawet bez osobistych dokumentów - powiadomiło o tym radio na długich falach, jak również podziemne radiostacje, czasem przebijające się przez zagłuszanie. Już w ciągu pierwszej doby rewolty liczba uciekinierów przekroczyła milion ludzi...
Reszka, czyli... Wiatr rozwiał mgłę... Tak, Panie, tak, kochany, jesteś zuch, dobrześ to sobie wymyślił i cały twój ciąg myślowy winien zostać wykuty w marmurze i tak dalej... Ale kto ci zagwarantuje, że nie zostało ci to podsunięte, zaprogramowane przez sprytnego cwaniaka, który siedzi sobie teraz gdzieś w Narjan-Marze czy w Gwozdiewie i czeka, sącząc piwko, kiedy dotrze sygnał z trabanta: obiekt wszedł do punktu rendez vous? Nie istnieje taka gwarancja... I nawet nie ma takiej gwarancji, że nie ma gwarancji - popatrzyłem na monetę. Reszka... cóż, trzeba gwałtownie zmienić trajektorię.
Istnieje jeszcze jeden sposób... Ale żeby z niego skorzystać muszę znaleźć punkhipów... muszę znaleźć glatz... Znajdę.
Rozejrzałem się. Na pokładzie nie było nikogo. Z mostku nie byłem widoczny. Dobrze... Pelengator postawiłem obok siebie na ławce i uderzeniem łokcia rozwaliłem ekranik. Usłyszałem dźwięk przypominający pęknięcie balonika. Wyrzuciłem przyrząd za burtę. Rozległo się ciche pluśnięcie. W tym temacie - wszystko. W torbie miałem pieniądze, rauher i co nieco z ubrań. Jakieś pięć kilo. Nic nadzwyczajnego. Wyprostowałem podkładkę pod eklerem, zapiąłem go, nadmuchałem podkładkę - teraz ani kropla wody nie przedostanie się do środka. Wyrzuciłem torbę w ślad za namiernikiem. Warto poczekać kwadransik - odpłyniemy dalej... zapalimy... Uczciwie odcedziłem piętnaście minut, potem jeszcze ze dwie minuty - do boi. Doczekałem, aż zrównaliśmy się z boją, przewaliłem przez reling, wyprostowałem się w wodzie i zacząłem z całych sił spływać w dół, by nie wpakować się pod śruby.
14 czerwca. Godzina 11-ta
Prawy brzeg Istry. Osiedle letniskowe
Nie tyle ukradłem rower, co go kupiłem bez pytania: wyprowadziłem z komórki i wrzuciłem do skrzynki pocztowej dwie setki. Zarówno rower jak i proca, niezasłużenie zostały zapomniane w naszym zawodzie. Jeśli się o nich wspomina, to tylko dlatego, by nafaszerować „MC” i zostawić w jakimś odpowiednim miejscu, żeby eksplodował kiedy trzeba. A to, że rowerzysty nie da się śledzić bez wzbudzania podejrzeń - o tym jakoś się zapomina. Zresztą, ta okoliczność akurat mnie nie dotyczyła: kiedy człowiek nosi swojego szpiega na grzbiecie, to żaden rower...
Sądząc z tego, co widziałem dookoła siebie, wiadomości o milionie uciekinierów były mocno nieaktualne. Albo cały ten milion zebrał się właśnie tu... Już od godziny jechałem przez gigantyczny tabor, przez ludzkie morze... Dziwne morze, muszę przyznać, niezwykle ciche. Wydawało się. że tu rozmawia się tylko szeptem. Widziałem w życiu wielu uciekinierów, wiem, jak nienawidzą się wzajemnie. Rosyjski obóz pod Abazą: nie napieraj, nie napieraj, jedzenia wystarczy, wystarczy jedzenia dla wszystkich! Nie, tłum pcha się, zwala z kół kuchnię, dziewczyna z „Miłosierdzia” umiera z powodu oparzeń. A wy tu, krzyczą, dlaczego jesteście, a nie tam? Gdzieście byli, jak nas rżnęli? I tak dalej. Ale to akurat jest bardziej zrozumiałe, niż to tu: cichy tłum. Może ilość odgrywa jakąś rolę? Może... Policjanci, wyczerpani, ale uprzedzająco grzeczni, otwierali puste domki, wpuszczali tam kobiety z małymi dziećmi na ręku i nikt poza tymi kobietami nie usiłował wejść do domków. Polscy saperzy kopali latryny, stawiali nad nimi namioty; ustawiali też większe namioty, w długich szeregach, kwadratach i w bezładnych grupach - w zależności od konfiguracji terenu. Wkopywali w ziemię słupy i naciągali płótno. Wszędzie dymiły kuchnie polowe, z ciężarówek rozdawano każdemu kto chciał zielone żołnierskie kociołki. Polski język był słyszany częściej niż jakikolwiek inny. Tu działał co najmniej pułk saperów plus intendentura nie niższa od armijnej.
A potem zobaczyłem w końcu punkhipa. Kto szuka, ten znajdzie. Punkhippie wlókł się mi na spotkanie, miał jakieś siedemnaście lat.
- Cześć - powiedziałem, stając mu na drodze. - Bracie, gdzie macie glatz?
-Tam - wskazał ręką do tyłu. - Gdzieś tam. Nie masz pięćdziesięciu fenigów?
Dałem mu markę.
- Dzięki - powiedział. - A po co ci nasz glatz?
- Szukam pewnego człowieka.
- Kogo? Może go znam?
- Siebie.
- Nie, nie spotkałem - chciał mnie ominąć, ale zastąpiłem mu drogę.
- Bracie - powiedziałem - nie śpiesz się tak. Sprzedaj mi swój abwehr.
- Po co ci abwehr?
- Strasznie mi się trudno oddycha. Tracę oddech w tym śluzie.
- A co ze mną? Mi też będzie trudno bez abwehra.
- Dam ci trzysta marek.
- Ja mam stary abwehr - powiedział punkhip - i trochę śluzu do niego wpada. Podarł się w dwóch miejscach. Za trzysta marek możesz sobie kupić nowy i cały.
- Nie szkodzi. To ty kup sobie nowy i cały, a ten oddaj mi. Pomóż mi, bracie, naprawdę już tracę oddech...
- Dobra - powiedział. - Ale daj mi jeszcze pięćdziesiąt marek, bo do wieczora będę musiał chodzić goły w tym śluzie.
- Niech będzie tak - zgodziłem się.
Odliczyłem papierki, a punkhip rozebrał się. Abwehr rzeczywiście był bardzo stary, kółeczka zzieleniały, wytarły się, pod pachami pot mocno wyżarł mosiądz.
- Macie w glatzu śmierdziucha? - zapytałem.
-Tak.
- Jak się nazywa? - odliczyłem jeszcze dychę.
- Karuzo. Przy nim dwa filary. Nie pytaj o nic - sami podejdą i zapytają.
- Świetnie, bracie - powiedziałem.
- Znakomicie, nie może być lepiej.
Nałożyłem abwehr, wzdrygając się od kwaśnych dotknięć metalu. Rękawy sięgały poza łokieć, fartuch z przodu sięgał do połowy bioder, kaptur z cienką woalką zakrywał twarz, zostawiając odsłonięte tylko usta. Dobra, dziury pod pachami załatam. Teraz ci kandydaci na moich rzeźników mogą sobie biegać ze swoimi namiernikami, aż spłyną łzami i potem.
A punkhip poszedł sobie, o nic nie pytając i nie oglądając się. Fajny lud, ci punkhippie. Nienamolny. Tyle że obywatele ich nie lubią. W ogóle, jak zauważyłem, miejscowi obywatele wielu nie lubią: gejów, narkociarzy, włóczęgów, transwersów; w Niemczech nie występuje to w takim nasileniu, a w Syberii nie występuje w ogóle, czyli nie można tego wytłumaczyć narodowym charakterem. Nieboszczyk Kropaczek mawiał, że taka bezpieczna „słuszna złość” jest charakterystyczna dla kompleksu porażki, a Sybiracy tego kompleksu nie mają, świadomość zdążyła się przestroić: imperium padło, metropolia zginęła, ale kolonia wszak posiadła niezależność i kwitnie... Można się było z Filem kłócić, wskazując różne czasy i miejsca, ale nie jest to specjalnie szlachetne zajęcie: dyskutować z kimś, kto jest tam, gdzie nas nie ma. Poza tym Fil mawiał: a wyobraź sobie przez chwilę, że zwyciężyli bolszewicy - i malował przerażający apokaliptyczny obraz-gułag od Lizbony do Anadyru, wyniszczenie dziesiątków milionów - najpierw z powodów majątkowych, a potem dlatego, że zwyciężony zawsze odradza się w zwycięzcy, i z powodów narodowych też. Poza tym triumf szarzyzny, zatrzymanie w rozwoju, obsuwanie się w średniowiecze. Obawiam się, że niezbyt uważnie przysłuchiwałem się jego słowom - nie nadaremnie śni mi się tak często ostatnio. Coraz częściej i częściej. Bolszewicy, mówił Fil, wcale nie byli tacy skazani, gdyby Hitler odwlókł trochę początek najazdu albo gdyby na miejscu pierdoły Woroszyłowa znalazł się jakiś żołdak - a było ich sporo, widać to z list rozstrzelanych - jakiś Sztern, Tuchaczewski czy Żuków - i guza! Nawet na Syberii mogliby pozostać u władzy, gdyby wpadli na pomysł i zrobili to, co zrobił gruby Herman: oblał gównem byłe kierownictwo, pokajał się ze swych grzechów, pogrzmocił się w pierś, pokrzyczał, że poprzednie błędy są naprawione - przecież naprawione, wszyscy są na wolności! - i ruszyliby naprzód, do zwycięstwa komunizmu. Można by było dać trochę odsapnąć - a potem znowu wypełnić obozy...
Tak, to było w dziewiątej klasie: ja, Fil, Majka, Kopyto, ktoś jeszcze, w sumie siedem chyba osób - spływaliśmy po Czułymie na tratwie i zatrzymaliśmy się na nocleg przy zniszczonej przystani, weszliśmy do tajgi i natknęliśmy się na stary obóz. Sto lat nikogo tu nie było, wszystko pozarastało osikami, cienkimi, chorymi, drut ze słupów został zdjęty, ale słupy zostały, wieże i baraki. Rzecz jasna weszliśmy do jednego, było tam ciemno, staliśmy czekając, aż wzrok przyzwyczai się do mroku i nagle z góry zaczęły się sypać jakieś śmieci, najpierw myśleliśmy, że to kora. Okazało się, że to pluskwy, spadały na nas i przywierały do nas w locie, żarły, od razu wypełniając się czerwienią... Majka wpadła w histerię, od razu rzuciliśmy się do rzeki, zmyć to wszystko, woda była lodowata - czerwiec, sam początek czerwca - potem goli tańczyliśmy przy ognisku, póki wysychała odzież, nawet śmialiśmy się, ale okazało się, że ni cholery nie zmyliśmy, dopiero po trzech dniach udało się skorzystać z prawdziwej łaźni i pralni. Czekają, powiedział wtedy Fil, patrzcie, ile czasu minęło, a te ścierwa czekają.
Podczas wszystkich tych przygotowań omal nie ominąłem glatzu. Nawet bym nie załapał, że to glatz, gdyby nie pustka dookoła dziwnego budynku: płaskiego pudła z szarego betonu ze szczelinami okien pod samym dachem - i empirową fasadą. Wokół kręciło się mnóstwo ludzi, wszyscy źle się czuli pod gołym niebem - ale nikt nawet nie patrzył w stronę tego budynku... Tak brzydzili się punkhipów. No tak, ale z kolei jak się zacznie wypędzać punkhipów spod dachu, to trzeba będzie po uszy wykąpać się w tej pogardzie, jaką punkhippie żywią do „pławy”. Dlatego „pława”, to znaczy nie-punkhippie lub jak kto woli „normalni ludzie”, po prostu muszą udawać, że bezgranicznie brzydzą się punkhippami. Nawet przede mną rozsuwali się i odwracali, a przecież z wyglądu byłem „wysokim punkhipem”, czyli punkhipem nie z glatzu, punkhipem, posiadającym pracę, rodzinę, mieszkanie... obywatelem, lekko pokręconym na punkcie nauki mędrca Ursi. Tak więc, podszedłem do fasady - fałszywej aż do mdłości - i wszedłem na schody.
Za drzwiami panował półmrok, chłód z domieszką piwnicznej wilgoci i skomplikowana gama zapachów. Od wewnątrz budynek wyglądał jeszcze dziwniej niż z zewnątrz. Stałem na wąskim, najwyżej metrowym karniszu, który po obwodzie opasywał budynek - niedokończony basen pływacki, jak się domyśliłem. Wielki, co by o tym nie mówić, basen... Na dole, na głębokości trzech metrów, było gliniane klepisko, zryte okopami, ziemiankami i innymi szczelinami - właściwy glatz. Karnisz z podłogą łączyły albo drabiny, albo szerokie pochylnie z desek. Na glatzu zobaczyłem dobrą setkę punkhipów - leżeli, siedzieli, iskali się, jedni szyli, inni robili na drutach, zajmowali się drobnym wiedźmieniem: na przykład, dokładnie pode mną kudłate dziewczę rzeczowo masturbowało się, wpatrując w kiwające się na nitce lusterko; wielu paliło trawkę i słodkawy aromat dymu panował nad wszystkimi innymi woniami glatzu. Oparłem rower o ścianę i poszedłem karniszem w lewo - wydawało mi się, że tam są jakieś wolne miejsca. Tak też było. Trzecimi z kolei schodami zszedłem na dół i, przekroczywszy śpiącą parę, rozlokowałem się w trójkącie mniej więcej dwa na trzy metry, wolnym od czyjejkolwiek obecności. Położyłem torbę pod głowę, zdjąłem buty i położyłem się. Na całej Ziemi nie istniało dla mnie spokojniejsze miejsce.
Może nawet zasnąłem. W każdym razie, kiedy podniosłem do oczu zegarek, minęło czterdzieści minut, a ja nie pamiętałem kompletnie nic - ani myśli żadnych, ani odczuć. Niejedno odczucie miałem, jedno i to samo, co w ubiegłym roku. podczas zatrzymania akcji serca: ciało staje się lekkie, niczym nie przywiązane do ziemi i może odlecieć gdziekolwiek chce. Wtedy nigdzie nie odleciałem, ale uczucie - nader przyjemne - pozostało. Przez czterdzieści minut byłem bezbronny jak niemowlę - ale nawet teraz, już po fakcie, nie przestraszyło mnie to.
Ktoś podszedł i stał obok mnie. Otworzyłem oczy. - Nie znam cię - powiedział gość. To był, tak wyglądało, jeden z filarów śmierdziawki: niewysoki, ale bardzo ciężki facet około trzydziestki, z krótkich rękawów abwehra sterczały ręce grubości mojej nogi.
- Ja ciebie też. .
- Tak w ogóle, to znam tu wszystkich, a ciebie me.
- Przyszedłem chwilę temu.
- Hawłę przyniosłeś? .
- Nie.
- Szkoda.
- W nosie mam.
- Tu masz rację. Chcesz zapalić?
- Tak. Karuzo tu jest?
- Znasz go?
- Nie znam tu nikogo.
- Czyli zapalić. Jaki: szary, żółty?
- Czarny.
- A co jeszcze?
- Dziesięć podróży.
- Ho-ho! A farfocle masz?
- Na to mi wystarczy.
- Odpłyniesz po dziesięciu dawkach.
- Przyszedłeś się zamartwiać moim stanem zdrowia?-
- Też racja. Dobra, poczekaj.
Odszedł. Znudziło mi się leżenie, usiadłem po turecku. I od razu poczułem na sobie czyjeś spojrzenie. Silny, niemal palący wzrok. Odwróciłem się. Patrzył na mnie chłopak... coś znajomego było w jego twarzy...
- Dokładnie - powiedział. - To ty.
- To ja... - powiedziałem i przypomniałem sobie:
- Ters?
- Ters - kiwnął głową. - Tania też tu jest. Przyciągała ciebie, czułeś to?
- Nie - powiedziałem. - Do czego jej jestem potrzebny ?
- No, to wie tylko ona. Ale ściągała ciebie, a ty przyszedłeś.
Co za licho, pomyślałem. Nie wierzę.
- Przyniosłem - powiedział ktoś za moimi plecami.
- Należy się tona trzysta.
Oddałem filarowi dziesięć setek i dodałem jeszcze setkę drobniakami. Ters, uniósłszy brwi, przyglądał się temu.
- Znasz go? - zapytał filar Tersa.
- Stleniaj - powiedział Ters.
Filar, zmieniwszy się na twarzy cofnął się.
- To dla ciebie? - zapytał Ters ze zdziwieniem, kiwnąwszy głową na moje nabytki.
- Tak.
- Dziwne, nie wyglądasz...
- Nie wyglądam - zgodziłem się i nagle przyszła mi do głowy pewna myśl: a może Tania mi pomoże w tym, co zaplanowałem? Może to przeznaczenie, że mnie zaniosło do tego glatzu... bez asystenta ryzyko jest wielkie. Wyjąłem monetę. Reszka - ryzyko, orzeł - Tania.
Orzeł.
- Chcesz wykiwać los? - zapytał uśmiechając się Ters.
- Nie - odparłem. - Dokładnie na odwrót.
14 czerwca. Około 19-tej
Glatz
- Teraz ostrożnie - powiedziała Tania, ale już huknąłem czołem o poprzeczkę. Dźwięk musiał do niej dotrzeć. - Stop, ja zaraz wracam...
Usłyszałem jej kroki w ciemności, lekkie i pewne. Potem zapaliła się lampa: goła żarówka na przewodzie. Tania stała pod nią, osłaniając oczy dłonią. Wydała mi się tu jakaś mała i krucha. Pomieszczenie, do którego mnie przyprowadziła, było zupełnie puste, tylko pod przeciwległą do wejścia ścianą na niewielkim postumencie z cegieł, stał jakiś taki mebel, nie bardzo dający się opisać. Dwie kozetki przytulone do siebie, zrośnięte niczym bracia syjamscy. I świecznik. I wielka ciemnomiedziana szkatułka. I nic więcej.
- Proszę zamknąć drzwi na zasuwę - wolno powiedziała Tania, nie zmieniając pozycji - i zdjąć z siebie wszystko. Proszę to zostawić tam, na podłodze. I proszę usiąść na mengo.
Dziwne - czułem się niezręcznie, rozbierając się. Wydawać by się mogło... ale, do licha... z trudem powstrzymywałem się, żeby jak jakiś staruszek nie zasłaniać się rękami.
- Abwehr też - powiedziała Tania. -Ale...
- Tu jest głęboko. I zbrojony strop. W sumie - taki sam abwehr, tyle że większy.
- Może zacznę palić?
- Nie, proszę czekać na mnie...
Mengo, tak chyba nazywało się to siedzisko - powiedzmy sobie szczerze - odświeżało. Gładkie twarde chłodne drewno, w które wbito mnóstwo miedzianych gwoździków z półokrągłymi główkami. Pokręciłem się na tyłku, rozsiadając wygodnie. Wszystko to wydawało się głupie, jak obcy ślub. Cierp, Panie, wkrótce się skończy. Tania podeszła do ściany, wstawiła do niszy i zapaliła świecę, krótką i grubą. Jej ognik znajdował się akurat na poziomie moich oczu. Potem postawiła dwie świece na mengo u moich stóp. Te z kolei, były cienkie i długie, przypominały cerkiewne, tyle że były czarne. i jedną świecę zapaliła w świeczniku. Przycupnęła na brzegu mengo z mojej strony, puściła do mnie oko: - Teraz możesz zapalić.
I już trzymała w ręku dwa płonące skręty. Jeden wziąłem, drugim zaciągnęła się Tania. Potem, odłożywszy skręta na skraj siedzenia, uważnie wpatrzyła się w lampkę - i nagle zrobiła lewą ręką gwałtowny ruch: jakby oderwała czy odkręciła coś. I światło zgasło.
- Ho-ho - powiedziałem. - Nigdy bym nie przypuszczał...
- Proszę milczeć. Palić. Doliczyć do stu i wtedy dopiero zadać pytanie.
Czarna trawa to rzecz upiornie mocna. Już od drugiego sztacha zakręciło mi się w głowie, jakbym miał na szyi koło rowerowe. To znaczy nie, głowa była na swoim miejscu, a koło wirowało gdzieś nad nią. Na górze zaczęły pojawiać się i ginąć przytłumione purpurowe cyfry: 11... 12... 13... Znajdowały się wysoko i niemal za mną, ale i tak w polu mojego widzenia. Tania pochyliła się i wyjęła ze szkatułki coś dźwięcznego, brzęczącego. Poruszywszy ramionami, zrzuciła swój czarny kitel, przez głowę zdjęła abwehr - lekki, krótki, bez rękawów, symboliczny. Ona miała w nosie śluz, obce biopola. Potem ułożyła na piersiach kolię, tę, którą wyjęła ze szkatułki. Kolia spowodowała, że jej pierś nabrała wyglądu sowy: między piersiami znalazł się mocny czarny dziób, a piersi posępnie obserwowały mnie spod srebrnych sowich powiek. Potem Tania przejechała palcami po brwiach, odsunęła rękę i zmroził mnie jej nowy martwy wzrok. 60... 61... 62... Nagle zaczęło mnie wgniatać w siedzisko, robiłem się coraz cięższy, główki gwoździ wbijały mi się w plecy, w tyłek, w biodra, w uda. Trójkąt świec miał coś oznaczać. Koło znikło, ale lekkość, jak się spodziewałem, nie nastąpiła, zamiast tego dziwnie zmieniła się głowa: to znaczy, z zewnątrz była jak należy, ale wewnątrz od tyłu miałem tunel, prowadzący diabli wiedzą gdzie i stamtąd można było oczekiwać wszystkiego. 88...89... 90... Tania Roze, czarodziejka. I chłopiec o imieniu Ters. Tylko imię, nic więcej. Jak rzecz, jak walizka. 99... 100. Sto. S-T-O. Cyfry i litery zaczęły się rozpływać, zmieniać kształt i barwę, potem zniknęły. Tania, wyduszałem słowa jak pastę z tubki, dlaczego powiedziała pani wtedy: biedny ty mój? Tak powiedziałam? Tak. No bo żal mi się ciebie zrobiło. Zasługuję na litość? Tak po ludzku - tak. No to co mam robić? Zacząć odczuwać ból. Odczuwam. Nie cały i nie do końca. Zamrozili ci niemal całą duszę i tak sobie chodziłeś - z soplem. Z kawałem lodu. Z Grenlandią. Chcę się rozmrozić. No to zacznie się ból. Zasłużyłem nań? Tak. No to jestem gotów. Nie można być na to gotowym, po prostu patrz i czuj... W śródpiersiu poruszył się ognisty haczyk, zaczepił się o coś, przeszył, szarpnął i - znikł. Przejechałem ręką po twarzy. Obcą ciężką ręką, po obcej drewnianej twarzy. Pal jeszcze... Słodki dym przypominający woń prochu, prawda? Zapach spalonego prochu. Prawda, ale skąd wiesz o prochu? Wiem... nie odwracaj oczu... Ciemne jak mogiła oczy Tani... jak mogiły. .. Jestem mogiłą... dla milionów, wcale nie urodzonych... Dlaczego nie udało ci się wtedy z nożem? Nie wiem jeszcze... chcę się dowiedzieć dziś... od ciebie... Jesteś cały przesączony śmiercią - jak anioł... anioł... plan „Anioł”... Co? Nie śpiesz się, nie śpiesz, dowiesz się o sobie wszystkiego, o sobie wszystkiego... sobie wszystkiego... a ty wiesz wszystko? nie, znam tylko przyszłość... czy może być? nie rozumiesz, patrz mi w oczy, jest tylko przyszłość, są ludzie, drzewa i kwiaty, żyjące tam, dokąd jeszcze nie dotarł czas - takie różnokolorowe kiełbaski czy robaczki, czy wężyki –wyobraź je sobie w takiej postaci, jaka ci jest mniej wstrętna, a czas porusza się skądś z dołu i obcina od nich kawałeczki, cienkie plasterki, wykonuje cięcia, wyobraziłeś to sobie? Tak, chyba tak... te ścinki, właśnie one są prawdziwe, są tym światem, który widzimy, a poczucie życia - to tylko uczucie bólu powstałe z powodu dotknięcia żywego ciała brzytwą czasu, mało kto może zmusić się do nieodczuwalna tego bólu, a tylko postarać się poczuć samego siebie całego... albo innego, z kim jest obok... my obok? Oczywiście, że obok... i możesz dowiedzieć się, co się ze mną stanie? Tak, mogę, takmo-o~o-o-g-g... takmmmmm... padając, zrywając struny, ale zamiast dźwięków rodził się szary dym, dym-m-m-m... dzwoniło mi w głowie i dookoła mnie, i ciemna zasłona zawisła mi przed oczami, a Tania pochyliła się ku mnie, trzymała w ręku strzykawkę, w strzykawce - potrójna dawka podróży, potrójna, powali nawet słonia, tylko dotknęła igłą skóry, a już w strzykawce zakłębiła się czarna krew. Dopal, powiedziała Tania, a ja, parząc sobie palce, zaciągnąłem się ostatni raz, zaraz, powiedziała w strzykawce zostało mniej niż połowa, a ja jeszcze nic nie poczułem, czasem podróż zaczynała się niespodziewanie, a czasem z daleka, od zakupu biletów, kiedy kasjer z szarym pyskiem i w mundurowym kepi, śliniąc ołówek, wypisywał twoje nazwisko na malinowym formularzu i mówił: proszę czekać, teraz już szyb... –i przychodzili w nocy, chrzęszcząc na rozbitym szkle na schodach, otwierać! - i proponowali pić z butelki, a odmówić - odmówić po prostu nie wolno było, nie do pomyślenia, więc wypiłem, ciecz była ciężka i zimna, spływała po mnie w dół, w dół, rozgrzewała się z powodu tarcia i zaczynała palić, i - tego się bałem - uderzyła w członek, a ten zaczął rosnąć, burzliwie i strasznie, nie bolało, czułem tylko niewyobrażalne rozpieranie, biegłem gdzieś oszalały, kiwając tym balonem, bo to był już balon, taki nadmuchiwany fallus jak w pokoju Annie, chwyciłem lufę rękami i poleciałem - ziemia usunęła mi się spod stóp, gdzieś daleko w dole migotał trójkąt oznaczający lądowisko, zaparło mi dech po upadku, byle się wdrapać, byle sięgnąć steru, byle sięgnąć, sięgnąć... Obok już migotały pasy na jezdni, drzewa, a ja pędziłem z niewiarygodną prędkością, tunel, czerwone ognie, coś na spotkanie - obok! - jeszcze raz, całe ciało zwinęło się w kłębek, jestem grudką mięśni bez jednego choćby nerwu. Jestem - tunel skręca w górę, czerwone ognie, powtarzam jego zakręty, to już jest pionowy szyb, do góry - niebo! - lecę w niebo! – płomień za mną, a ja lecę w niebo! Rozkładam ręce, kładę się i płynę, niesie mnie jesienny wiatr, niżej, rozkazuję, niżej, niżej, zgadza się mnóstwo głosów, płynę ponad koronami, dotykam górnych gałęzi... Coś ostrego, tnącego powstaje we mnie i tnie, rozwala mnie od gardła do wzgórka łonowego, pochylam głowę, żeby popatrzeć: robaki, pąki robaków, grubych i różowych, kłębiących się - dzikie, nieznośne łaskotanie we wnętrzu, nie sposób wytrzymać, słyszę swój wizg i rechot, chcę podnieść się na czworaka, żeby robale wypadły ze mnie, ale nie zdążam, ponieważ zaczyna mnie przerastać trawa, krzewy, drzewa, na czarnym niebie odbywa się migracja gwiazd, wirują niczym listki herbaty w szklance, zbierają się w wirze, i stamtąd, pojedynczo odrywają się i pędzą ku mnie, gasną sycząc, a w górach rozwierają gardziele pieczary i wychodzą z nich, trzymając się za ręce, karzełki i potwory. Noc jest dobra, krzyczą, noc dobra, dobra dla wszystkich, wszystkich, dla was i dla was, i dla was! Chwytają mnie pod boki i wciągają w taneczny korowód.,i ja zaczynam, podrygując jak od uderzeń prądem, wytańcowywać wszelakie figury, a co ty tu robisz, zapytała Saszeńka, czy ktoś cię wzywał, wzywał, wzywał, powiedział Komandor, w porządku, jestem ostrzyżony, patrz, jak fajnie: nie miał połowy głowy - teraz tak się nosi, powiedziała Waleczka, latem tak się nosi, Waleczka była naga i całkowicie nienaruszona, ale wiedziałem, że to tylko maska na stercie mięsa i kości, odłamków kości, w coś takiego zmienia człowieka wypuszczona z bezpośredniej odległości seria z reinmetallu kaliber 6 milimetrów, te długie cienkie pociski krążą w ciele, krążą, krążą, puśćcie go, powiedział Panin, widzicie, że facet ma swoich zmartwień bez liku, no to idę, powiedziałem, idź, idź, usłyszałem, nie zapomnij kapelusza, postaram się, powiedziałem i poszedłem, machając kapeluszem, wlazłem do wody i popłynąłem, zanurzywszy w niej twarz i otworzywszy oczy: tam, pod wodą, było i słońce, i niebo, i białe obłoki nad zielonymi wzgórzami, a tu nad głową zwisało i przygniatało kamienne sklepienie, omszałe tysiącletnie głazy, i tam można było oddychać, a tu - nie, od razu to sobie uświadomiłem, płuca wypełniły się gorącym piachem, gorący piasek wdarł się pod powieki, straciłem oddech, nie było powietrza, na całym globie nie było dla mnie powietrza, usiłowałem rozerwać sobie pierś, ale sam nie mogłem, wtedy wyskoczyłem na brzeg, żeby ktoś mnie znalazł, leżałem nieruchomo, obrośnięty słoną korą, i ci, co szli obok, omijali mnie, nie poznając we mnie człowieka. Wesołe głosy rozlegały się obok, szalonym wysiłkiem udało mi się podnieść, zobaczyłem jak na tratwę załadowali się wszyscy nasi, cały znakomity rocznik siedemdziesiątego piątego roku dziewiątego liceum imienia Korolenki: Majka, Kopyto, Smysło, Koł, Ondria, Gri, Chrap, Gisel, Sajra, Komód... ludzie, jestem z wami, ale oni mnie nie słyszeli, odepchnęli się od brzegu i popłynęli, a tylko ja wiedziałem, że to nie jest tratwa a kra, chłopaki, wrzeszczałem bezgłośnie, chłopaki... a ci oddalali się i zanurzali, i wkrótce widziałem ich już z góry, wisząc nad nimi, jak obłok. Czekasz, zapytał ktoś, czekam, odpowiedziałem, niestety - nadaremnie i tak nic z tego nie będzie, a ja nic nie potrzebuję, powiedziałem, byle im nic się nie przydarzyło, kra połyskiwała pode mną, świątecznie, mroźnie, to dla ciebie, powiedziała ciotka Bella, o, jakie ładne, powiedziałem, rośnij duży i mądry, mądry, mądry, przeniosłem spojrzenie z kry na dłonie, ale nic nie zobaczyłem, chłodny mrok jesiennych nocy Magadanu, ciociu, zawołałem, ciociu! - szczęk zamka i potrójne kroki w dół po schodach, po odłamkach szkła, patrzę na dłoń, nic, tylko kropelka światła zjeżdża po małym palcu w dół, oderwała się - i nie ma, milczenie w mroku, hej, wstawaj, szefostwo przyjechało, powiedział drużynowy Marek. Otworzyłem oczy, na suficie puchła pajęczyna szczelin, zaraz miękko opadnie na mnie, na twarz, krzyczałem i miotałem się, ale pająk był silniejszy, ręce związali mi na plecach pasem, i czarny, zbliżywszy się, uderzył mnie w pierś pięścią i splunął w oczy: ścierwo, a ja zrozumiałem, że żywy pozostanie tylko jeden z nas, ale nie strzelałem w plecy, powiedziałem: jest skała, ty z tej strony, ja z tamtej, tak w ogóle to nienawidzę czarnych, powiedział Komandor, leżeliśmy z nim na piasku i piliśmy koniak z gwinta, przekazując sobie butelkę, płyną, powiedziałem, płyną, patrz, płyną! - w oddali pojawiła się kra, ale to, co wyglądało jak ludzie, w rzeczywistości okazało się połamanymi kukłami, dokładnie - jedną kukłą, powtórzoną wielokrotnie, podniosłem ją, poobracałem w ręku i rzuciłem do ogniska, a ona od razu buchnęła ogniem jasnym i dymiącym, straszliwie śmierdziało spalonym wojłokiem, spalonym mięsem, beczały ranne owce, a kapral Filiczkin z zamrożonym uśmiechem pochylał się nad nimi i podrzynał im gardła, rozkazano oszczędzać amunicję, wychrypiał i zaczął zarzynać jeńców: trzech chłopaków w kurtkach więźniów, staruszka, który poczęstował nas herbatą, nienawidził nas i bał się nas, ale herbatę nalał i przyniósł, jego, staruchę, synową i wnuczęta, za dowódcę plutonu, chrypiał kapral, za dowódcę! - a może spróbuj mnie, powiedział Komandor, Filiczkin natychmiast wsadził w pierś Komandora nóż, no i widzisz, powiedział Komandor, spróbuj jeszcze raz. Taniu, zapytałem, co się tam nie udało z nożem? Nie wiem, odpowiedziała, masz tu taką koncentrację... - powiedziała czego, ale nie znałem tego słowa, teraz patrz tu, powiedziała Tania, na jej dłoni pojawiła się perłowa kuleczka, patrz, patrz, patrz... musisz w nią wejść... a potem? wyjdziesz z innej strony... a co tam jest? tam jesteś ty, ty sam... sowa mrugała do mnie, leć, krzyknąłem, a ona wzbiła się w powietrze, wymachując miękkimi skrzydłami, zawisła nade mną, upadłem w śnieg, gotowy do walki, za późno: miękki, puszysty wicher oślepił i zdusił mnie, krzywy dziób wpił mi się w pierś, jak nóż do konserw w puszkę, przeciął ją, umieranie było upajające, wraz z krwią wypływał ołów i jad, zrobiłem się lekki jak nigdy, jeszcze trochę i już, oddychaj, krzyczeli do mnie, gadzie, oddychaj'. - nie-mam-czym, nie-mam-czym, nie-mam-czym, cykał zegar, nie-mam-czym - gruby wojłok własnej skóry, objąć i płakać, powiedział ktoś za mną. Odwróciłem się, płonęły jurty, nigdy nie uwolnię się od tego, po co, powiedział ten sam głos, po co uwalniać się, zobacz, jak tu jest fajnie: w cieniu śliwy wyłożony dzikim kamieniem basen, a ja siedzę, z nogami w wodzie. Igor, zawołała mama, przeziębisz się, przeziębisz wszystko na tym świecie! - mamo, krzyczę i biegnę do niej i widzę, że coś jest nie tak, jeszcze nie rozumiem, co, i nagle ona zaczyna upadać na mnie, a ja chcę ją podtrzymać, ale spóźniam się, ona uderza o ziemię i rozbija się n mnóstwo kanciastych odłamków, odłamki chrzęszczą i piszczą pod stopami, chodźmy, mówi ciocia Bella, chodźmy, powinieneś tu być, ale co, co ja zrobiłem? - milcz, maluchu milcz, bo wszystkim zaszkodzisz, więc milczę, moje usta zarastają, dotykam ich: równe, gładkie miejsce, delikatne i miękkie, jak kawerna po wybitym zębie, to minie, mówi doktor Morita, niewiadomo dlaczego jest w żółtym jedwabnym szlafroku ze smokami, to minie, musisz tylko odpocząć. Majka, szepczę, chcę tylko popatrzeć, patrz, mówi Majka, a dotknąć, proszę ją, dotknij, dotykam jej piersi, głaszczę je, nie tak mocno, szepcze Majka, no, nie tak mocno, rozsuwam je na boki - najpierw wydawało mi się, że to medalion na złotym łańcuszku, ale nie, to nieregularny otwór dziupli, wejście do jaskini, złoty łańcuszek prowadzi tam, do wnętrza, pełznę, wejście rozdwaja się i łańcuszek też, dokąd teraz? - rzucam monetę i wypada joker, znaczy, w lewo, pełznę w lewo, zdzierając skórę na kolanach i łokciach, a bycie zamężną jest fajne, mówi Majka, przeciągam się, przecież on jest stary, dziwię się, chcesz, to go zabiję? - nie-e-e, po-o-co-o, nie trze-e-eba-a-a-a i otwierają się drzwi, nieruchomiejemy i patrzymy oboje, a on patrzy na nas, wysoki odgłos upadku perły i wtedy patrząc mu w oczy znowu zaczynam pompować Majkę, dobrze ci? - dobrze, szepcze ona, dobrze, dobrze, tak, dobrze, puszczaj - puszczam, a ona wznosi się w powietrze przewraca plecami w dół i nieruchomieje, biała i wspaniała, jak imieninowy tort, ozdobiony dwoma wspaniałymi żurawinami, świece nadal płoną i smutek, przypominający czarną fasolę, zatyka mi gardło tuż pod grdyką, i nie mogę juz teraz zobaczyć siebie od wewnątrz, ponieważ to właśnie tam, pod grdyką siedzi dusza, a moje marzenie, mówię głośno, jest kompletnie nie do zrealizowania - chcę opuście generała Rodina. Co? - nie rozumie izba, spedalić go, wyobracać - i nagle wszyscy zaczynają rechotać, najpierw nieśmiało, potem coraz głośniej i głośniej - i oto już się skręcają, bob, boli krzyczy Wit’ka, ale i tak rechocze, góry - to wszystko mówi generał i nagle robi do mnie „kozę” z palców nad głową a ja wybucham szczęśliwym śmiechem, tak mnie łaskocze w brzuchu. Przestańże, mówi mama, przecież jesteś mężczyzną, żołnierzem - jestem marynarzem, krzyczę, marynarzem, marynarzem, tym bardziej, marynarzem... mamo? - rozglądam się, ale pusto dookoła, wiruje śnieg nad placem, białe na czarnym, generałowie w paradnych mundurach i jacyś cywile, ale w generalskich futrzanych czapkach, odbierają paradę, moją paradę, przechodzę przed nimi krokiem defiladowym, tylko ja, nie ma nawet orkiestry, tylko dobosz: bumm, bumm, bumm - i gdzieś skrzypce: gaolian śpi, wzgórza pokrywa mgła... chodzę w kółko, równaj w prawo, bez końca chodzę w koło, przecież to cyrk! - uświadamiam sobie, a oto konferansjer: Fil Kropaczek, udaje, ścierwo, że się nie znamy: „Przez cały wieczór na maneżu okrutni Włodzimierz Lenin i Josif Stalin!” - burza oklasków, Fil, wołam go, a on tak, by nikt inny nie widział, macha do mnie ręką: zaraz, zaraz, ale nie: upadam, koniec, mówi ktoś i woń spalonego wojłoku przepełnia mnie, kłębiąc się jak czarna krew w szprycy, jeszcze... brzeg, zielony piasek i pomarańczowa trawa, i krwawe fale z czarną pianą na grzbietach, i oślepiająco czarne słońce w bordowym niebie, teraz śpiewaj, żeby cię, powiedział czarny, i zacząłem śpiewać ochryple: kraj szeroki, kraj mój ukochany, wiele w nim jest lasów, pól i rzek, rzek, rzek... miotały nim już tylko pociski, ale ciągle naciskałem na spust, póki nie szczęknęła głowica... zabierzcie to ode mnie, wzdrygnęła się z obrzydzeniem biologica, zwariowaliście chyba, zabierzcie, kto wam pozwolił dręczyć biedne stwory?! Co za dręczenie, zdziwił się Koł, proszę popatrzeć, im się to podoba, a mnie znowu cisnął na piasek, zielony piasek, upał narastał i z morza na brzeg wypełzały śliskie galaretowate żółwie z wieńcami macek dookoła bezzębnych ust, pełzły wolno, ale uciec im było nieskończenie ciężko, straciłem wszystkie siły, brodząc między kamieniami, a kamienie, porośnięte długimi brudnymi włosami, patrzyły za mną. Rozluźnij się, powiedziała Tania, pogłaskała moje ciało, znalazła punkt, przebiła tam otwór i zaczęła wsuwać w moje wnętrze jakieś patyczki, spalone zapałki, kawałki laku, a teraz, patrz; machnęła ręką, i uleciała ze mnie cienka kryształowa fontanna, podstawiła dłoń pod strużkę, dłoń wypełniła się, a ona chlusnęła tą zimną parującą cieczą sobie w twarz, i natychmiast rozpadło się ciało i odkrył się czerep, potem cały szkielet, czerep uśmiechał się: wspaniale, drogi mój, wspaniale. Fontanna przestała bić, a dookoła tego miejsca, z którego biła, też dokonał się rozpad ciała, i ukazało się ogonowe usterzenie miny do pułkowego moździerza, szkielet Tani wyciągnął w jego kierunku cienką rączkę i zaczął kołysać miną, wraz z usterzeniem kołysało się bajoro we mnie, nie mogę już dłużej, jęknąłem, oto co przeszkadza ci przejść na tę stronę, powiedział szkielet i szarpnął mocniej, i z cmoknięciem, jak z gęstego błota, wylazła ze mnie cała mina, ciągnęły się za nią jakieś żyły i galaretowate nici, a teraz - wal; Tania, znowu powleczona młodym, delikatnym, bezbronnym ciałem, przykryła dłonią perłową kulkę i podniosła ją do ust, zacisnęła w zębach, kulka zaczęła lśnić, zęby Tani .przeświecały perłowo, a wargi - jak czerwone wino, blask narastał i wciągał, jak wysokość i nie utrzymałem się na pochyłym pokładzie, i skoczyłem nogami do przodu, leciałem, a kulka powiększała się, powiększała, stając się najpierw dyskiem, potem czaszą, potem jej brzegi zwarły się za mną, a ja znalazłem się we wnętrzu... we wnętrzu czegoś, nie mającego odpowiednika, nie mającego słów do opisu, idź, trąciła mnie Tania w plecy, idź i nie bój się niczego, więc zrobiłem krok w pustkę. Tania podstawiła dłoń, wszedłem na nią i utrzymałem się, balansując nad czymś, co nie ma nazwy, dalej, powiedziała, i zrobiłem kolejny krok na podstawioną drugą jej dłoń, i tak doszedłem do środka, pode mną z tłustym warkotem wirował gigantyczny lej, grząski wir. Poznajesz, zapytał doktor Morita, nie, odpowiedziałem, no to dodajcie mu jeszcze, ból wpił się w tył głowy i zaczął brutalnie przedzierać się do kręgosłupa, a ja ciągle nie rozpoznawałem, chociaż jakimś cudem wiedziałem, że jest mi to znane, choć pod inną nazwą... ale przecież wszystko rozumiesz, krzyczały ptaki, tłukąc się o szyby i rozpadając krwawymi kleksami, przecież wiesz, szybciej! - a ja, zabijcie mnie, nic nie rozumiałem, zrozumienie było tuż obok, ale przeniknięcie doń było tak samo nierealne, jak nurkowanie w jeziorze rtęci, na dnie, krzyczały ptaki przed śmiercią, przed uderzeniem, na dnie! - tylko to mogło je uratować, ginęły tysiącami, a ja ciągle nie mogłem zanurkować, i nagle ogromny żeliwny but nadepnął na mnie i wdusił w to nieosiągalne dno, wprasował w nie, i to było tak nieoczekiwane i straszne, że wrzasnąłem... ale jakoś tak wyszło, że krzycząc, przeciekłem z tego, kto słabo poruszał się pod butem, do tego innego, który w kretyńskiej rozkoszy pogrążony szybował nad zielonym ceratowym stołem, na którym w nieosiągalnym porządku leżały jaskrawe i różnokolorowe słowa i zwroty, a niewidzialne ręce w zamyśleniu układały je to tak, to owak, a głos doktora Mority w zamyśleniu odczytywał to, co było napisane, ale moja różowa rozkosz nie pozwalała mi ani czytać, ani rozumieć, ani słyszeć, co się dzieje. Zapamiętaj przynajmniej, powiedziała Tania, zapamiętaj, A zrozumiesz potem., .więc zdążyłem zapamiętać, zanim te niewidzialne ręce złapały mnie, ubiły w śnieżkę i cisnęły za okno... rozleciałem się, a świat dookoła mnie zrobił się znajomy i niewiarygodnie wyrazisty: znajoma droga po tamie między dwoma jeziorami, ciemna, oleista woda w jeziorach, bez fal i bez blasku, ale pod wodą coś się porusza, mocno i gibko, i ja nawet wiem, co... a jeśli pójdę po drodze, i potem wejdę na górę i zejdę po przeciwległym zboczu, skręcę w prawo i przebiję się przez kłujące krzewy, to mogę dojść do starego murowanego domu z zakratowanymi oknami, z zabitymi drzwiami, ale po klamrach w murze można przedostać się na pierwsze piętro, a potem po karniszu dojść do tego miejsca, gdzie był balkon, i trąciwszy drzwi wejść - podłogi nie ma, tylko belki, ale szerokie, i po nich można przedostać się do wewnętrznych schodów, zejść na parter, podejść do zamkniętych na ciężką zasuwę drzwi piwnicznych, potem stanąć naprzeciwko nich i patrzeć, jak wolno, sypiąc rdzą, odsuwa się zasuwa, wolno otwierają się drzwi, otwierają się, otwierają się na oścież... i zaczyna cię wciągać w mrok, miękko, ale uparcie, i to jest rozkosz, rozkosz - kiedy podporządkowujesz się i z góry wiesz, że żadnego oporu być nie może, nie - rozkosz do ekstazy, do ucisku w brzuchu, i spływasz wdół po schodach, jeden marsz, drugi, w dół, w dół, zapiera dech ta droga, i wpadasz do ciepłego ciemnego pokoju, w śliski tłum nagich ludzi, tysiące dotknięć rąk, warg, piersi, pośladków, i po minucie przestajesz rozumieć, gdzie jesteś ty, a gdzie pozostali, a z tyłu napierają, napierają, a przed tobą pod sufitem okienko, i wyskakujesz, wynurzasz się obok niego, chwytasz za brzeg i wciągasz się do wnętrza, tam jest długi korytarz, po którym można tylko pełznąć w milczeniu, i ktoś pełznie przed tobą, i ktoś popycha z tyłu, droga jest jednaka dla wszystkich, i pełzniesz, tracąc siły, i wypadasz na zewnątrz, nie od razu rozumiejąc, co się dzieje, a to jest owa perłowa kulka, ale musisz jeszcze do niej dopłynąć, więc płyniesz, ponieważ jeśli nie, to śmierć, i ileż tych, co toną obok ciebie, płyną i toną jeden po drugim, ale w końcu dotykasz ręką błyszczącej, lodowatej w dotyku powierzchni - i przymarzasz do niej na zawsze, i widzisz, jak staje się lodowatą twa ręka do łokcia, do ramienia, wyżej, wyżej - dochodzi do serca, i serce zamiera w pół uderzenia, a przed oczami wybucha coś czarnego, z milionem złotych pasków, a potem zmienia się w czarne również niebo, lodowe czarne niebo z wmarzniętymi w nie gwiazdami, ale to jest tylko pół nieba, dociera do ciebie, a drugie pół jest ukryte w ziemi pod stopami, nigdy go nie zobaczysz całego, nigdy, a może tam, gdzie niczego nie widzisz, odbywa się to najważniejsze, najgłówniejsze i straszne, ale coś się zmienia, znika, staje się stare i porowate, marszczy się, opada, ukazują się sprężyny i zębatki, jeszcze trochę i one też rozpadają się na pył, i rdzawa niska zamieć leci nad widmową ziemią, i ja, malutki i nagi, zamarznięty, siny, drżący, robię swój pierwszy krok, potem jeszcze jeden, potem kolejny, i kolejny i idę dokądś, ponieważ zawsze, kiedy jest ci wszystko jedno, iść czy stać, to lepiej już iść...
Bez czasu
Był dziwny, składający się z cegiełek mrok i można było przezeń przesączać się tylko między tymi cegiełkami, wzdłuż, w poprzek, w górę, w dół - ale w zamian było to łatwe, lekkie, ciepłe i przyjemne, i musiałem nawet trochę siebie powstrzymywać, jak gospodarz powstrzymuje rozbrykanego trochę za bardzo młodego psa, powstrzymywać, by nie ciec jednocześnie na wszystkie strony. Podnosiłem ręce do twarzy, a one radośnie wypluskiwały się z prześwitów między cegłami, pochylałem się do przodu i moja twarz, krusząc się na błyski, przelatywała między krętymi labiryntami, czasem spotykając i ratując swoje zagubione części; wstawałem na palce i krążyłem w tej cichej przestrzeni, czując się jak stado ryb, przelatujących między zbyt wielkimi okami sieci; z rzadka z zardzewiałym zgrzytem zaczepiałem o coś i wtedy wydawało się, że chwytliwa ręka zwija w kłąb moje jelita, ale wystarczyło, bym nieco cofnął się, a znikał zaczep i można było znowu wirować, wirować, wirować - do szaleństwa, do spazmów, do nieskończoności...
15 czerwca. Godzina 22-ga
Leżałem w chwastach na skraju zaniedbanego boiska. Ból głowy minął, ale mięśnie bolały, jakby mnie ktoś stłukł gumową pałą. Ze strachem myślałem o tym, że jeszcze chwila i trzeba będzie wstać, iść, biec, ukrywać się, strzelać... Nade mną, na niewyobrażalnej wysokości, szybowały pierwsze gwiazdy. Nieco niżej, złote na niebieskim tle, leciały, zostawiając za sobą smugi dymu, dwa myśliwce. Zapewne blitzwerfery. Każdy z nich był potężniejszy od krążownika z czasów pierwszej światowej. Jednocześnie ich pojawienie się w niebie nie miało żadnego praktycznego znaczenia... .
Myśliwce... sokoły, sokół... tryb „Sokół”... Myśliwce... piloci... aniołowie... plan „Anioł”... Jeszcze nie do końca przyzwyczaiłem się do swojego odszlamionego umysłu, ciągle jeszcze stale oczekiwałem bolesnego uderzenia myśli o barierę i dlatego odważałem się tylko na myśli nieśmiałe, krótkie, takie drobne myślowe kroczki. No i jeszcze ten czysto moralny kacor, który wymaga stałej uwagi, stałej kontroli, ponieważ depresja w takim położeniu, w jakim się znalazłem, byłaby niewybaczalnym i karygodnym kaprysem. Tak więc, tryb „Sokół”, legendarny i stąd osłonięty wszelakimi eufemizmami. Działając w tym trybie, nasi aktorzy mogą się nie krępować w wyborze środków prowadzących do osiągnięcia celu - zlikwidowania terrorystów. Jednocześnie wiedzą, że w przypadku pojawienia się najmniejszego nawet zagrożenia ich dekonspiracji, a rym bardziej - przechwycenia - sami będą zlikwidowani przez specgrupę „B”, która stale kręci się gdzieś na granicy bezpośredniego zasięgu. A żeby ta perspektywa nie ciążyła aktorom, przed wyjściem do zadania otrzymują „pancerzyk” z dawek preparatów i seansów hipnotycznych. Do tej chwili z moimi grupami nie wysyłano drużyn „B” - z tego prostego powodu, że z zadań zawsze przywoziliśmy kogoś do bazy. To była moja osobista specjalizacja - „kontrabanda”. Ale tym razem... Zresztą, pewne szczegóły nie pasowały do wersji o działaniach likwidatorów. Sasza i Panin byli jacyś nieswoi-wyglądało, że nie mieli „pancerzyka”. Nie istniało też wiarogodne zagrożenie dekonspiracji grupy, a tym bardziej jej osaczenia. No i na koniec - działania likwidatorów nie przypominały naszych metod. I już zupełnie na koniec - nie przegapiliby mnie. I Kuczerenko... Z drugiej strony nasi z jakiegoś powodu zebrali się razem, jak w środku tarczy... ale to inna sprawa. A plan „Anioł”… teczka o takim kryptonimie leżała - przypadkowo? umyślnie? - na biurku Tarantuli w dniu ostatniego instruktażu, wyjął z niej kilka trzeciorzędnej wartości papierków, niby niezbędnych dla nas. A właśnie, co tam było? No, przypomniałem sobie: elektrofoto czeków wydanych przez kabulską filię banku „Stahat”, najbrudniejszego z legalnych banków niejakiego Guramiszwili. Plan „Anioł” i my, sądząc ze wszystkiego, działaliśmy w nurcie tego planu. Ech, Tarantulo, czyżby to wszystko była twoja sprawka?
Niby dlaczego przypomniałbym sobie o nim dopiero po zdjęciu blokady, po zniszczeniu wprowadzonych programów?
... nie jestem analitykiem, powiedziała Tania, nie rozumiem nic z tego, nie chcę rozumieć, może coś jednak zapamiętałaś? - nie, nie zapamiętałam niczego, niczego, niczego! - aż takie to straszne? - to obrzydliwe - to, co pozwoliłeś ze sobą zrobić!
Obrzydliwe...
Usłyszałem jakiś dźwięk, przypominający pluskanie strumyka, ale ten dźwięk spływał z nieba. Nagle, stąpając lekko i cicho pojawił się Ters, machnął ręką: idziemy!
Po polu przemknął cień, zniknął, po minucie powrócił. Na tle nieba nic nie było widać. Dźwięk dochodził jakby ze wszystkich stron jednocześnie, nawet ja, ze swoją umiejętnością strzelania na słuch musiałem kręcić głową, namierzając źródło dźwięku. Cień powrócił po raz trzeci, zjechał nisko i dopiero kiedy dotknął gruntu, rozległ się . konkretny dźwięk: szurgot kół i skrzypienie hamulca. Ters zaczął z kimś rozmawiać, przyjrzałem się i z trudem dojrzałem pilota. Pilot pasował do swojego aparatu: niemal niewidzialny. Ciemny kombinezon, ciemny matowy hełm.
A aparat... potworny widok: dwa siedzenia wielkości dziecinnych krzesełek, umocowane na cienkiej żerdzi; przeźroczyste - widać przez nie gwiazdy - skrzydło; dwie przeźroczyste beczki pod skrzydłem, a w nich coś wolno
migoce.
- Jak to lata? - wyrwało mi się.
- Lata - odpowiedział pilot. Jego głos brzmiał głucho, nie głos, a głośny szept. - Lata, że hej!
- Gdzie wylądujemy? - zapytałem.
- Już tłumaczyłem - lotnik skinął na Tersa - można wylądować tylko na polach wodonośnych. Ale tam można wpaść. Trudno się ukryć. Otwarta przestrzeń.
- Masz na myśli Lublino? - sprecyzowałem.
- Tak.
- A gdzieś na północy, na północnym wschodzie? Lotnik pokręcił głową.
Sprawdziłem w głowie trasę do stacji Jauza: tam, w zaułku Marii Schemmel, na drugim piętrze biurowca, znajduje się nasze zapasowe legowisko: moskiewski oddział reklamowej agencji „Parytet”. Tam można nie tylko odpocząć.
Ale trasa nie będzie łatwa.
- Dobra - powiedziałem. - Jak do Lublino, to do Lublino.
- Pieniądze - przypomniał lotnik.
- No tak - przypomniałem sobie.
Wyjąłem cztery paczki, podałem mu. Nie sprawdzając i nie przeliczając, wsunął je do kieszeni.
Opłata dla Charona, pomyślałem. Tania powiedziała mi: wcześniej nie miałeś szans. Teraz pewne szanse się pojawiły. Ale musisz je wykorzystać. Zgadnąć, co właściwie jest twoją szansą, wczepić się w nią i nie puszczać. Jak? - zapytałem. Jak mam zgadnąć? Nie wiem - zadrżała, jakby owiana strumieniem zimnego powietrza.
Ale jeśli we mnie spłonęły obce programy, to po jaką cholerę pakuję się w piekło, zamiast się przyczaić... może nawet w owym glatzu? Nie wiem...
Dobra, kości zostały rzucone. Rubikon przekroczony. Kto mieczem wojuje, ten od miecza... Kto nie jest ze mną, ten jest prze... Gaolian śpi...
Lotnik opuścił na twarz tarczę noktoskopu. Teraz on widział wszystko, a ja nie. Ja widziałem tylko jego, a z prawej, nieopodal, bielała twarz Tersa i jego uniesiona w pożegnalnym geście dłoń. Przypomniało mi to coś dawnego, ale co, nie przypomniałem sobie, ponieważ pilot polecił: siadaj, przypnij się, coś zamigotało, silnik zaczął pracować mocniej, ale czuło się to nie uszami, a tylko plecami, śruby nad głową, szeleszcząc, zaczęły mleć powietrze, w końcu pilot zwolnił hamulce, powiało mi w twarz, aparat zaczął skakać po kępkach, coraz dłużej zawisając w powietrzu, i, w końcu, całkowicie oderwał się od ziemi. Przycisnęło mnie do siedzenia, wzbiliśmy się nad trybuny starego stadionu i nagle pode mną pojawiło się morze świateł. Ogniska, tysiące ognisk, w grupach, oddzielne, pojedyncze - na prawo, na lewo, przede mną, do horyzontu. Potem wszystko się pochyliło, obróciło, pozostało za nami. Pod nami i przed nami leżała ciemna równina, i niemal nic nie zakłócało jej kompletnego mroku, a na horyzoncie, sięgając wysoko ułożonych lekkich obłoków, lśniła pomarańczowa elektryczna zorza. Tam się właśnie kierowaliśmy.
16 czerwca. Godzina 02.30
Lublino. Ul, Paulusa 7/11 m. 7
Cofając się, wydrapując żebrami blizny w tynku muru, doszedłem do rogu. Oślepiony i widoczny jak na dłoni, ale tamci, nie wiem dlaczego, nie strzelali. Dopiero gdy walnąłem w rynnę i skoczyłem za róg, huknął pojedynczy strzał. Pocisk trasujący udając ogromny ogień bengalski, polizał asfalt i wyrżnął w ścianę domu naprzeciwko. Zaraz potem usłyszałem tupot nóg. Miałem pół sekundy for i lekkie obuwie, a oni musieli przebiec pięćset kroków, co najmniej. Uratowało mnie to, że przede mną zamigotały światełka latarek i ci, co pędzili za mną, nie otworzyli ognia, żeby nie postrzelić swoich. To znaczy - palnęli kilka razy, ale w powietrze, nawet nie słyszałem lotu pocisków. Brama z prawej... podwórko przechodnie... przez płot... bra... Koniec. Brama zamknięta. Koniec trasy.
Ukryć się w bramie? Zamknięte. Światło w oknie na drugim piętrze. Cztery piętra, piętnaście guzików na domofonie, okno z lewej od schodów - chyba mieszkanie numer siedem. Wdusiłem przycisk. „Saszka?” - natychmiast zapytał ktoś niskim głosem. „Ścigają mnie żołnierze - powiedziałem. - Proszę mnie wpuścić”. Szczęknął rygiel. Pchnąłem drzwi i w ułamku sekundy znalazłem się w bramie, zatrzasnąłem drzwi, przylgnąłem do nich od wewnątrz. Buty... buty... nie zauważyli... Drzwi ktoś szarpnął, pchnął - bez szczególnego, szczerze mówiąc, zapału. „Otwarte, panie kapralu!” - krzyknął ktoś z daleka. Krzyczący używał niemieckiego, ale miał mocny obcy akcent. Kapral... Francuzi? Niby nie było tu francuskich oddziałów... zresztą, wszystko się pomieszało w wielkiej narodów rodzinie... Wszyscy pobiegli na krzyk. „Brać go żywego!” - dowódczy głos. Jak żywego, to żywego, kto by się na moim miejscu sprzeczał...
Na drugie piętro wchodziłem pewnie z pół godziny. Panowały kompletne ciemności. Jak w jaskini lub w laboratorium fotograficznym. Albo u Murzyna w dupie.
- Jest pan ranny?
Mężczyzna, który mnie wpuścił, stał w progu swego mieszkania... widziałem jego kontur na tle szaro-niebieskiego światła z drzwi.
- Nie, jestem cały i zdrowy - powiedziałem. - Dziękuję. Uratował mnie pan.
- Wygląda, że uciekał pan przed nimi kanałami - powiedział, pociągnąwszy nosem.
- Gorzej. Ukrywałem się w odstojniku.
- Woda jest, może niezbyt gorąca, ale jest. Proszę tędy, w prawo. I niech pan nie włącza światła, okno wychodzi na podwórze.
Szorując się, zużyłem wielki kawał mydła tytoniowego, ale i tak wydawało mi się, że jedzie ode mnie jak od capa. Ubranie namoczyłem w paście sodowej. Torbę po prostu wymyłem, do środka gówno nie przedostało się. Gospodarz dał mi piżamę.
- Wrzuci pan coś na ruszt? - zaproponował.
- Jeśli można.
- Można.
Kuchnia miała specyficzne oświetlenie: skalę włączonego radioodbiornika. Tego wystarczyło, by widzieć jak gospodarz stawia na stole ser, chleb, kartonik z kartoflanymi słomkami, butelkę wina.
- Mięsa nie jadam - powiedział. - Dlatego nie mam. Tak, że proszę nie mieć mi za złe...
- O Boże - zdołałem wykrztusić.
Ileś tam minut jedliśmy w milczeniu. Poczułem nagle, że upijam się - nie tyle tym lekkim kwaskowatym winem, co spokojem i jedzeniem. Potem gospodarz zapytał:
- Czyli był pan przy odstojnikach?
- Tak - powiedziałem po chwili namysłu. -I... widział pan?
-Tak.
Widziałem. Z dwóch wojskowych krytych ciężarówek do odstojnika wyrzucano ciała. Ja to widziałem. Ale namierzyli mnie nie tam. Namierzyli po prostu na ulicy: przy pomocy noktoskopu albo węchu.
- Czyli, że to wszystko jest prawdą... Nalał wina do szklanek.
- Do pierwszej w nocy jeszcze było coś słychać - kiwnął głową w stronę odbiornika. Było to stare, ale bardzo dobre radio „Polus”. -Jeszcze coś tam się przebijało. A od pierwszej... Wojskowe zaślepki. Widział je pan pewnie. Takie furgony, przypominają cysterny.
Co do tego nie miał racji, wojskowe zaślepki nie przypominały cystern, były to zwyczajne zakryte przyczepy z teleskopowymi masztami, podobne do tych, z których przeprowadza się remonty ulicznych latarń i takich tam. Ale nie sprzeczałem się. Właściwie - cała moja nadzieja zawierała się w tych furgonach.
- Proszę pić - powiedział. - Ja też wypiję. Mój syn wyszedł z domu. Przedwczoraj. Kiedy strzelano na ulicach. A dzisiaj przekazali: partia przejmuje bezpośrednią władzę...
- Partia... - wymamrotałem i dwoma łykami osuszyłem szklankę. Partia... Och, te skurwysyny...
- Żona jest w kurorcie. Wczoraj dzwoniła. Nie mogła się przez dobę dodzwonić. Nic jej nie powiedziałem. Gorzej, powiedziałem, że wszystko w porządku.
- Podłe skurwysyny.
- Poszedłbym zamiast niego. Ale nie wiem, dokąd należy iść.
-Niech pan nigdzie nie idzie. To prowokacja. Bardzo podła prowokacja,
- Ja to rozumiem. Ale i tak bym poszedł. Może jeszcze pójdę.
- Nie trzeba. Może jakoś się ułoży. Pokręcił głową.
- Rozlewali benzynę do butelek-powiedział. - W garażu stoi jeszcze cała skrzynka. Gdyby nic im się nie stało, przyszliby po nią...
- Można? - wskazałem odbiornik.
- Tak, oczywiście...
Na wszystkich zakresach dominowało straszliwe wycie zaślepek. Tylko na krótkich, na czternastu metrach, przebijał się albo alfabet Morse'a, albo grupy cyfr, a na długich panowała cisza. Nie było nawet Wagnera.
- Ci też milczą - westchnął gospodarz. - Pewnie nie mają co powiedzieć...
I jakby w odpowiedzi na jego słowa z odbiornika rozległ się szelest, trzask, potem nieprofesjonalny, nie spikerski, ale dość dźwięczny głos rzekł: „Uwaga. Obywatele, proszę wszystkich o uwagę. Za kilka minut zostanie ogłoszony ważny komunikat. Achtung, achtung. Nach einiger Zeit...
- Jak się pan nazywa? - zapytał gospodarz. - Nie wiem, jak się do pana zwracać...
- Igor.
- Dobre imię - pochwalił mnie. - W obecnych warunkach szczególnie dobre. A ja mam na imię Herbert. Na cześć Wellsa. Rodzice pasjonowali się jego twórczością. Mój Saszka ma patronimik Herbertowicz, więc wszyscy myślą, że jest dojczem. Ja mu mówiłem, żeby zmienił...
- Nie chce?
- Nie chce, paskuda.
- No i słusznie.
- To teraz wyszło, że słusznie...
„Prosimy nie odchodzić od odbiorników. Za minutę lub dwie zostanie ogłoszony ważny komunikat..”
- Skorumpowany rząd został obalony, władza przechodzi w ręce partii, wszyscy powinni zachować całkowity spokój... - podzieliłem się przypuszczeniem.
- Najprawdopodobniej - zgodził się Herbert. - Nic śmieszniejszego nie da się już wymyślić. Chociaż, dlaczego nie...
Gdybym patrzył w okno, pewnie bym oślepł, jak oślepł swego czas Rybaków i dwaj jego ludzie. Jakimś cudem, przez Czerwony Krzyż, udało się ich wyszarpać z łap króla Bechruza; pamiętam ich twarze: brązowa opalenizna z różowymi bliznami tam, gdzie zeszła skóra i nieruchome, wyblakłe, ugotowane oczy. Ale, na szczęście, patrzyłem na radio, a Herbert patrzył w szklankę, nalewał w tym momencie wino i nagle wszystko zmieniło się w negatyw: czarne okno stało się oślepiająco białe, biała lodówka - czarną, ręka Herberta - też czarna, a butelka - przeźroczysta... W następnej chwili już przygniotłem Herberta do podłogi, zacisnąwszy z całej siły oczy i oczekując spopielającego żaru, odliczałem: siedem... osiem... dziewięć... dziesięć... jedenaś... Wtedy walnęło.
Zresztą, oczekiwałem czegoś mocniejszego. Oczekiwałem, że to będzie jak młotem w głowę i długie dzwonienie w pustym czerepie. Okazało się: mocny kopniak, metalowe rozciągnięte w czasie uderzenie i cichnące odległe wycie. Zresztą, i tak w uszach miałem watę i tego, co mówił Herbert, nie słyszałem. A on coś mówił, krzyczał. Siedź, wrzasnąłem, zaraz wracam! Wstałem i podszedłem do okna.
W połowie okna szyby ocalały, odbijała się w nich lodówka, a na niej radio ze świecącą skalą, ale ciągle nie mogłem zrozumieć, co to za skala i patrzyłem na nią jak baran na malowane wrota... Potem skapowałem co i jak i przeniosłem wzrok na zewnątrz, w mrok. Przez fioletowe plamy przebił się czerwony punkt, zmrużyłem oczy: naprawdę czerwony punkt, przypominający ognik tlącego się papierosa - w niebie, niewysoko, nieruchomy.
Potem poleciały od niego iskry, w górę i w bok, zgasły, znowu poleciały. To Igła Izmajłowska, powiedział stojący obok Herbert. Wysadzili Izmajłowska Igłę.
Przeszukałem zakresy radioodbiornika. Nie było słychać nawet fali nośnej. Na krótkich... na krótkich jak poprzednio wyło i zgrzytało. Wysadzili, powiedział Herbert, rany boskie... Ciężko klapnął na krzesło i nagle zaczął dygotać. Oczy miał zamknięte, wykrzywione spazmem usta, ręce wczepiły się w skraj stołu, martwo, jak kotwice. Chyba coś mówił, ale na wolność wyrywały się tylko zniekształcone szczekliwe dźwięki. Wlazłem do lodówki, zachowała się w niej jeszcze jedna butelka wina. Znalazłem filiżankę, nalałem po brzegi, podsunąłem mu do ust. Z trudem, rozlawszy połowę, wypił wino. Jakby trochę odprężył się. To nic, powiedziałem, to wszystko nic... Chodźmy, położę pana. Dał się zaprowadzić do pokoju, wskazał na kanapę: tu. Był słaby niczym stuletni starzec. Sam pan zobaczy, co i jak tu jest, tam - pokój syna, tam proszę się kłaść...
Posprzątałem kuchnię, nawet wymyłem ocalałe naczynia. Wyprałem i rozwiesiłem swoje ubranie. Długo stałem przy oknie. Igła płonęła jak świeca. Wybuch, jak mi się wydawało, odciął jej szczyt i utworzyła się rura nafaszerowana wszelakim płonącym i z lekka płonącym śmieciem. Ugaszenie takiego pożaru jest niemożliwe. Trzeba po prostu czekać, aż się wszystko wypali. No i trzeba sobie jasno powiedzieć, że wybuch był mini jądrowy, wybuchła taka, powiedzmy, rentgenowa bombka o ekwiwalencie dwudziestu ton...
Dokładnie o piątej rozległ się dzwonek do drzwi i głos w domofonie powiedział:
- Tatku, otwórz, to ja.
16 czerwca. Godzina 11-ta
Ul. Paulusa 7/11 m. 7
Przez sen widziałem: Herbert stoi w drzwiach i patrzy na ten cały tabor, patrzy długo-długo, a oczy ma... Umrzeć można za takie oczy. W pokoju mocno śmierdzi spalenizną, kurzem, benzyną, tytoniem, potem - nie mieli siły ani czasu, żeby się odszorować... Zwalili się na rzucone na podłogę koce, jak ścięci jedną serią. Siedem osób: pięciu chłopców, dwie dziewczyny, mniej więcej po piętnaście-siedemnaście lat, nie więcej. Drużyna... szczenięca brygada.
Potem skądś z dołu, ciężko i duszno jak smród, wypłynął nocny widok: paka wywrotki przechyla się i w ciekłe błoto zaczynają wpadać manekinowate i miękkie ciała... Usiadłem raptownie. Było jasno.
Cicho, starając się nikogo nie budzić, poszedłem do łazienki. Herbert leżał na swojej kanapie twarzą w dół. Może spał.
Ubranie już wyschło. Nie do końca, ale można było na siebie nałożyć. Zdjąłem pasiaste spodnie z piżamy, usiadłem na skraju wanny i nagle znieruchomiałem. Całkowity stupor, cielesny i umysłowy... Siedziałem, trzymając w ręku swoje lekko wilgotne spodnie i myślałem o czymś, z całej siły.
Kiedy ten atak się skończył, miałem twarz i dłonie mokre od potu. Właśnie tak, powiedziałem w przestrzeń nie wiadomo do kogo. Przestrzeń uśmiechnęła się w odpowiedzi - lekko roztargniona albo jakoś tak.
Trzeba się umyć... Wlazłem pod prysznic i puściłem zimną wodę. Wielki to, panowie, wynalazek-zimny prysznic. Genialny wynalazek. Znacznie genialniejszy niż miniaturowe bombki o wielkiej sile niszczącej. Zresztą, z prysznicem też nie należy przesadzać. Wytarłem się, ubrałem, podskoczyłem w miejscu: czy coś nie brzęczy. Natychmiast uświadomiłem sobie, że nie ma co brzęczeć, obejrzałem się: kto to tak mnie zrobił w konia? Na ścianie nad wanną pokazywała język narysowana śmieszna buźka. No tak. Jeden - zero.
Jeden? Nagle oburzyła mnie własna obłuda. Przegrałem wszystko, co mogłem; oto leżą moje przegrane: Komandor, dziewczyny, chłopaki, dziennikarz Walery, Angelika Papst, gruzińscy chłopcy, księżna, wszyscy leżą. A gra toczy się dalej, stawka wybujała pod niebiosa, a wszystko co mogę postawić, to ja sam. Cóż... niech tak będzie. Nagle wystraszyłem się. Dawno zapomniane, stłumione uczucie powróciło i z jakiegoś powodu ten strach mi ulżył. Jakbym poczuł dno pod nogami.
Po długiej nieobecności wracałem do siebie samego. Tak, powiedziałem do tego, który powracał. Nie bój się, trochę tu bałaganu i zagracone kąty, ale to się posprząta. Powoli, ale posprzątamy - i pokazałem język wesołemu pyszczkowi na ścianie.
16 czerwca. Południe Lublino.
Chłopcy wiedzieli i widzieli bardzo mało, może nieco więcej, niż ja. No bo... trzy dni temu zaczęła się strzelanina, rozległo się wycie w eterze, przebijały się jakieś nieznane radiostacje. Wzywały do zbrojnego powstania. W wyznaczonych miejscach rzeczywiście byli jacyś ludzie, wydawali rozkazy: iść tam i tam, budować barykady, przygotowywać się. Przyjechała ciężarówka z karabinami i rozdano je wszystkim, ale nie było amunicji. Krzyczeli, że nie wolno strzelać do żadnych żołnierzy poza Reichsgrenadierami, a tych, jak na złość, nie było. Potem na trzech panzerwagenach przyjechali Zulusi i otworzyli ogień - najpierw ponad głowami, a potem... ale i tak wielu uciekło. Zgrupowali się, ze trzydziestu ich było, zaczęli zdobywać broń. Na trzydziestu bojowników mieli dwa karabiny, dziewięć pistoletów i granat. Zaczęli robić bomby zapalające. Nazwali siebie plutonem imienia Sawinkowa, wybrali dowódcę - najgłośniejszego. Zdecydowali, że pójdą do Ostankino - tam, jak głosiła plotka, okopały się czeskie pułki. Dookoła słychać było strzały, gdzieniegdzie nawet armatnie. Wydawało się, że tylko tu panuje taka cisza. W nocy, natknęli się na patrol, wielu ludzi stracili i, jakby to powiedzieć... pogubili się. Zostali razem ci tu i jeszcze dwaj, ale oni potem sami odeszli: powiedzieli, że po jedzenie i nie wrócili. Radio wrzeszczało o walkach, o barykadach, o spalonych czołgach. Następnego dnia zdobyli pistolet maszynowy: w bramie spał pijany podoficer. Na ulicach trwała totalna łapanka, chwytano wszystkich i wszystko, cudem udało im się przeczekać na starym podwórku magazynowym, panował tam taki burdel, że można było dywizję ukryć. W nocy znowu zaczęła się strzelanina, nie wiadomo kto strzelał do kogo. Obrzucili butelkami z benzyną wojskową ciężarówkę. A o północy oficjalne radio podało: powstanie zostało stłumione, rząd bankrutów został aresztowany, partia przejęła władzę. A potem... widzieliście, prawda? Ktoś do nich, gnojów, jednak się dobrał. I co najciekawsze: przez cały czas nie widzieli ani jednego zabitego żołnierza i ani jednego spalonego czołgu. Zabitych cywili - tak, widzieli. A żołnierzy... Ni cholery nie rozumiemy, mówili chłopcy, wygląda, że zrobiono nas w balona. Wygląda, że walczyliśmy o partię? Słuchałem i kiwałem głową. Herbert w pełnej rozpaczy miotał się po pokoju. Potem zatrzymał się i wskazał palcem za okno. A to? Złamana na poziomie platformy widokowej Igła ciągle jeszcze dymiła. Kto to zrobił? No, powiedziałem, nie wszyscy przecież są zachwyceni takim obrotem sprawy. Ja, na przykład... i inni. A kim pan jest, Igorze? - zapytał Herbert zupełnie innym głosem. Jestem porucznikiem wojsk jegierskich Armii Syberii, powiedziałem. Chłopcy wytrzeszczyli na mnie okrągłe ze zdumienia oczy, dziewczyny jednakowo otworzyły usta. Coś takiego wyczuwałem, powiedział Herbert. Jaki więc ma pan stosunek do tego wszystkiego? Niemal żaden, powiedziałem. My mamy za zadanie zabezpieczenie bezpieczeństwa głów państw, ale teraz, jak sądzę, spotkanie się nie odbędzie. Moja grupa została spalona, ja się ukrywam. Przed gepo? Może przed gepo też. To trzeba zalać, mruknął Herbert i poszedł do kuchni. Proszę posłuchać, Igorze, powiedział Saszka, syn Herberta, podobny do niego niesamowicie, a co pan sądzi o wszystkich tych wydarzeniach? Milczałem. Oni czekali. Za mało wiem, żeby wyprowadzać poważne wnioski, powiedziałem. Ale jednak, nalegał Saszka, za mało, ale więcej niż my. Tak? - podrapałem się za uchem. Proszę powiedzieć przynajmniej, po czyjej jest pan stronie! Nie, nie tak, inaczej: po czyjej stronie jest Syberia? Chłopy, Syberia to wielki kraj, powiedziałem. Napotkałem jego spojrzenie i machnąłem ręką: niech będzie.
Herbert z dziewczynami rozstawili kieliszki, otworzyli butelki. Wyglądało, że piwnice tu nie miały dna. Spróbowałem wina i niespodziewanie dla samego siebie wyżłopałem je do końca, tak mnie zassało. Nalano mi znowu. Wiadomo - oficerowie jegrów muszą żłopać wino jak wodę. Ha!
- Spróbujmy - zaproponowałem - spróbujmy to przeanalizować. Zacznijmy od powszechnie znanego faktu, że w Moskwie splatają się interesy co najmniej dziesiątki... hm... nosicieli tych interesów. Nosicieli... tak. Dobre określenie. Wyliczam: rząd Japonii i Związku Narodów, rząd Reichu, rząd Rosji, rząd Syberii, Narodowo-Socjalistyczna Partia Rosji, armie Reichu i Syberii, służby specjalne, do tego różne ruchy patriotyczne i nacjonalistyczne i jeszcze związki ludzi interesu. I oto wszystko spotkało się w jednym punkcie i w jednym czasie. Pamiętacie: rząd Tichonowa wygrał z narodowymi socjalistami i doszedł do władzy, obiecawszy wywalczyć połączenie Rosji z Syberią. Na tym haśle trzyma się też rząd Tołstoja. Japończykom szalenie podoba się osłabienie Rzeszy, śnią słodkie sny, w których Rosja obraca się plecami do byłej metropolii. Jeśli tak się stanie, to oni natychmiast zaczną podkopywać Iran, nie mówiąc już o Indiach, które wpadną im w ręce jak dojrzała gruszka. Już włożyli wiele miliardów marek w sprawę pogorszenia stosunków między Reichem i Rosją. Związek Narodów z kolei, chce dobrze opylić Brytanię, chciałby mieć do czynienia z silnym i stabilnym rządem. NSPR w razie połączenia ma szansę pozostać partią legalną tylko w tym przypadku, jeśli w Syberii zapanuje prawodawstwo obecnej Rosji. Może nie wiecie, ale w Syberii zakazana i ścigana jest działalność partii głoszących nacjonalistyczną czy społeczną nierówność. Ani armia, ani kapitał nie zyskują na połączeniu kompletnie nic: zbyt wiele sił i środków zmarnuje się na konwergencję ekonomik, ujednolicenie uzbrojenia i takie inne. Wygląda, że Tołstoj na tym nieodbytym spotkaniu miał zaproponować jakiś plan kompromisowy: odtworzenie jedności narodowej z zachowaniem samodzielności państwowej... stworzenie konfederacji czy, być może, połączenie Rosji z jednoczesnym wstąpieniem jej w skład Rzeszy... nie wiem, trudno mi powiedzieć na pewno. Rozumiecie, że wszystko to w najmniejszym stopniu nie urządza ani patriotów, ani nowych nacjonalistów, ani partii. To tu. A Syberia ma swoją specyfikę. Na przykład, bardzo silne są tam nastroje projapońskie. „Jesteśmy Azjatami...” i tak dalej. Są i proamerykańskie, że tak powiem, z wdzięczności za przeszłość - z czego biorą się też antygermańskie. Tołstoj trzyma się na pomyśle zjednoczeniowym, jego germanofilstwo jest jakby warunkiem gry - ale, sami rozumiecie, w takiej sytuacji potrzebuje on bardzo czystej wygranej. I szybkiej. Nawet zwłoka, strata tempa jest niemal przegraną. I oto w tej skomplikowanej sytuacji, w Rosji do władzy dochodzi partia, która chce oderwania się od Reichu z jednej strony, a z drugiej - nie połączenia z Syberią, ale przyłączenia Syberii...
Nie udało mi się skończyć. Rozległ się straszliwy trzask, huk, w powietrzu mignęło coś czerwono-czarnego, pasiastego - zrozumiałem, co to jest, zamknąłem oczy, ale nawet przez powieki przedarło się wściekłe różowe światło, oparzyło twarz, zatkało uszy i przez kilka minut nic nie słyszałem... Granat szokowy. Schwytali nas jak baranki. Wytrzeszczałem gały, udając, że oślepłem na sto procent i widziałem, jak żołnierze w czarnych polowych mundurach zbierają z podłogi skurczone, zwinięte w kłębki dzieciaki, wiążą im ręce i wypychają za drzwi. Mnie też związali ręce - za plecami, chwycili pod łokcie i poprowadzili ku drzwiom, na schody - myślałem, że mnie zepchną, ale nie - pozwolili wymacać stopnie i zejść po ludzku. Na podwórzu nie było suk, żołnierze chwytali dzieciarnię za kołnierze, jak kociaki i prowadzili do bramy, tej, przez którą nie udało mi się uciec w nocy. Nagle ogarnęło mnie przekonanie, że to wszystko - silni żołnierze z chłopakami w ręku - już było, nie tak dawno... Ale potem uświadomiłem sobie, że to moje wspomnienie z domu dziecka.
Krata w bramie była otwarta, wsunął się w nią zadek wojskowej krytej ciężarówki. Chudy jak tyka podoficer, Murzyn, obmacywał wszystkich od stóp do głów, a dwaj żołnierze, chwytając chłopaków pod kolana przerzucali ich przez burtę. Dziewczyny Murzyn obmacał tak samo obojętnie jak chłopaków, potem zabrał się za mnie. Skończywszy, nagle huknął mnie pięścią w brzuch - odruchowo napiąłem mięśnie, pięść wylądowała niemal na desce. Zoldat? - zapytał Murzyn. Sportowiec, odpowiedziałem. Wykrzywił gębę w uśmiechu i coś krzyknął w stronę wozu, do niewidocznych stąd ochroniarzy. Potem w ten sam sposób wrzucono mnie na pakę. Po minucie nastała kolej na Herberta.
Mogliśmy siedzieć tylko na podłodze paki. Poza nami, dopiero co ujętymi, we wnętrzu było jeszcze około dziesięciu osób. Trzej żołnierze z peemami i oficer pilnowali porządku. Przez burtę zajrzał do nas jeszcze jeden oficer, coś powiedział, chyba po portugalsku. Machnął ręką i zniknął. Wóz ruszył i skręcił w prawo.
- Powiedział, że nie zajedziemy na stadion - powiedział Herbert.
Skinąłem głową.
- Rozumie pan, co to znaczy? - zapytał z trwogą w głosie.
- Milczeć! - rozkazał oficer.
- Wyrwiemy się - powiedziałem.
Uwolnienie rąk ze sznurkowych pęt nie było trudne - to nie kajdanki. Z dobrymi kajdankami czasem trzeba się było męczyć i godzinę. Posiedziałem trochę, trzymając ręce za plecami, żeby przywrócić normalne krążenie krwi.
- Dokąd nas wiozą, jak pan sądzi? - zapytałem szeptem Herberta.
- Do wykopu - odpowiedział natychmiast. - Podobno już wczoraj tam rozstrzeliwano.
- Jaka tam prowadzi droga i ile się jedzie?
- Droga polna... gruntowa... jedzie się jakieś dziesięć minut... Właśnie na nią skręcamy.
Ciężarówka zwolniła, skręciła w lewo, pochylając się, pokonała wyrwę i poturlała się dalej, trzęsąc na małych nierównościach.
- Dobra - powiedziałem do Herberta. - Proszę policzyć wolno do dwustu, a potem proszę postarać się ściągnąć na siebie uwagę tego szubrawca...
16 czerwca. Godzina 17-ta
Baza Turystyczna „Ośrodek Tuszyno”
- Papierosa... - szepnąłem, waląc się na piasek. Któryś z chłopaków rzucił się do kupki ubrań. Wszystko mi się rozmazywało przed oczami, zamiast płuc miałem dwa kłębki drutu kolczastego.
- No? - syknął zniecierpliwiony Saszka.
- Znalazłem - powiedziałem. - Otworzyłem. Pusto.
- Pusto? - nie mógł uwierzyć. - Jak to, pusto?
- Absolutnie - powiedziałem.
Alik, wróciwszy z papierosami, zapalił jednego, włożył mi do ust.
- Dziękuję - skinąłem głową.
- Tam nic nie ma - powiedział Saszka.
Alik skierował na mnie spojrzenie skrzywdzonej gazeli.
- Jak to tak? Mówiliście, ze nikt nie otworzy...
- Jeśli ten ktoś nie zna kodu - tak. A to oznacza... to oznacza... Chłopy, to oznacza jedno: jeszcze jeden z nas żyje i działa. I widocznie nie sam, bo nie wyciągałby wszystkiego. Tak więc...
- To dobrze - powiedział Saszka. - Ale co my teraz będziemy robić?
- Będziemy myśleć - powiedziałem.
Usiadłem. Strząsnąłem piasek z policzka. Byłem oklejony piaskiem po same uszy. Cała plaża była na mnie.
- Ale jak to tak? - nie mógł się uspokoić Saszka. Alik walnął go w ramię.
- Trzeba pomyśleć - powiedziałem. - Idziemy do wozu. Chłopaki poczekali, aż się opłukałem, potem ubrali
się i pomaszerowali przede mną do samochodu. Niosłem mundur w ręku, wysychałem w marszu. Nasz wóz stał na poboczu, wartownicy przechadzali się obok niego. Herbert, bez czapki, siedział w kabinie. Widząc nas, wyskoczył i zbliżył się szybkim krokiem.
- Znaleźliście? - zapytał nerwowo.
- Pusty - powiedziałem. - Spóźniliśmy się. Uniósł pytająco brwi.
- Jeden z moich chłopaków ocalał - powiedziałem. - Sądzę, że to jego sprawka. Niczyja inna.
-Jasne... Cóż, to możliwe... U nas wszystko w porządku - przełączywszy się gwałtownie na inny temat, zameldował wyraźnie. - Raz przejechał obok nas panzerwagen, zwolnił, ale nie zatrzymał się.
- Pasuje do pana mundur oficera - powiedziałem.
- W naszym rodzie byli i oficerowie - powiedział Herbert. - Mieliśmy nawet generała. Generał Liniewicz, nie słyszał pan o takim? Rosyjsko-japońska.
- Nie pamiętam. Jeden mój dziad był polskim oficerem. Walczył z Hitlerem, ale rozstrzelali go bolszewicy. Drugi dziadek był hiszpańskim oficerem, walczył po stronie Hitlera, potem wraz ze swoją jednostką przeszedł na stronę Syberii. W czterdziestym dziewiątym rozstrzelali go odrodzeńcy. Mój ojciec został zmobilizowany, kiedy zaczął się oficerski bunt z sześćdziesiątego pierwszego roku. Nie wiem nawet, po czyjej stronie się znalazł...
- Mam pan dzieci? - zapytał Herbert.
- Nie.
- To bardzo niedobrze...
- Czasem wydaje mi się, że długi moich przodków przeszły na mnie. I nie chcę nikogo obarczać swoimi.
- A ja mam Saszkę. I nie wiem, co robić.
- Trzeba uciekać z miasta.
- Jak oni mogli się dowiedzieć, że my... że dzieci...
- Telefon.
- To znaczy?
- Słyszałem, że któraś z dziewczynek dzwoniła do rodziców.
- O Boże. Co za bydlęta.
- Niby czemu nie?
- Proszę posłuchać, Igorze! - zaczął wściekłym szeptem Herbert. - Trzeba ukryć dzieci! Trzeba je ratować!
- Akurat! Dadzą się ukryć.
- Do metra! Do obwodnicy zewnętrznej!
- Nie o to mi chodzi. A poza tym obwodnica zewnętrzna zupełnie się nie nadaje. Tam na pewno będą szukali.
- No to proszę coś wymyślić!
- Oni po prostu nie będą się ukrywali, chyba że ich przekonamy, że to pułapka...
- Wiedziałem, że coś pan wymyśli.
- Proszę poczekać, jeszcze nic nie wymyśliłem. Nagle opanowało mnie podniecenie, rozdrażnienie,
rozczarowanie do wszystkiego na tym świecie, wszystko jednocześnie. Odwróciwszy się, zacząłem nakładać mundur.
- Będziemy tu czekali czy pojedziemy dalej? - pełnym napięcia głosem zapytał Herbert.
- Pojedziemy - powiedziałem. - Na ulicę Czeremisowską...
16 czerwca. Godzina 18.15
Postaraliśmy narobić możliwie dużo hałasu. W każdym razie drzwi otworzyłem ostro - serią z peemu. Potem ci chłopcy, którzy załapali się na mundury, zaczęli wyciągać i ładować do samochodu paczki i skrzynki, a cywilna załoga nie wpadając nikomu w oko przemknęła na dół. Póki to wszystko się odbywało, ja z Herbertem obeszliśmy budynek dookoła. Brama do magazynu była zamknięta na ogromną kłódkę, na pukanie nikt nie odpowiadał. Wyglądało, że naprawdę wszyscy się zmyli.
- Panowie szukacie właścicieli? - zapytał ktoś z tyłu po niemiecku.
- Tak.- odwróciłem się. Przy bramie stał staruszek z parasolem. Miał sięgające ramion włosy barwy popiołu i takiego samego koloru brodę. -Jesteśmy z komendantury wojskowej.
- Wszyscy wyjechali przedwczoraj - powiedział staruszek. - Samych ciężarówek do przewozu rzeczy było ze dwa tuziny.
- Ach tak... - powiedziałem zamyślony. - No to jak mamy się przedostać do budynku? Nie może być, żeby nikt tam nie został. Ktoś musi pilnować, ochraniać...
- Tak, proszę pana, ale stróża wczoraj zabrali i teraz budynek jest zupełnie niepilnowany - zameldował.
- Kto go zabrał?
- Tego nie wiem, proszę pana. Jacyś ludzie przyjechali mikrobusem, długo o czymś z nim rozmawiali, potem wsadzili go do autobusu i zabrali ze sobą. Jeszcze nie wrócił.
- Dziękuję, że nam pan to powiedział. Postaramy się wszystko to wyjaśnić.
- Tak-tak, panowie, postarajcie się wyjaśnić. Tu się rozegrała straszliwa tragedia. Mówi się, że wszystko było zalane krwią. - Błysnęły mu oczka. - A rano, kiedy wynoszono ciała...
Długo opowiadał nam, co się działo rano i później, kto przychodził i co mówiono następnego dnia, słuchałem go, ale nic przydatnego nie usłyszałem. Tylko ci ludzie, co zabrali stróża... ale i stróż niewiele mógł wiedzieć, ponieważ feralnej nocy jeszcze nie był stróżem, a tylko niepracującym emerytem i, najprawdopodobniej, spał sobie spokojnie. W końcu staruszek wyłożył wszystko, co wiedział lub słyszał od innych i co wymyślił sam albo przy pomocy takich samych nudzących się staruszków i staruszek. Obiecawszy specjalnie dla nas wywiedzieć się o całą prawdę dotyczącą zajścia, oddalił się.
- Niebezpieczny staruszek - patrząc za nim, powiedział Herbert.
- Niebezpieczny - zgodziłem się. - Chodźmy stąd.
W piwnicy panował ciężki trupi zaduch. Ciała, oczywiście, zostały wyniesione, ale nikt niczego nie sprzątał, podłoga została posypana trocinami i koniec. Chłopcy z tępymi minami siedzieli na skrzyniach. Niektórzy nawet nie podnieśli głów na nasz widok. Saszka chodził, wpatrzony pod swoje stopy, zagarniał brudne trociny.
Zaczynała się melancholia, reakcja, depresja. Byli zmęczeni. Bardzo zmęczeni.
- Oddział, zbiórka - rzuciłem cichy rozkaz.
I natychmiast, jak proch, zapłonęła nadzieja... Fil pisał kiedyś romantyczne wiersze, tam było coś takiego: porażka w bitwie krwawej, okrutnej i słusznej, gdzie od dawna już nagan nie gra roli pomocnika... co tam jeszcze. .. i przyjaciele, ginąc jeden po drugim, przechodzą do okopów przeciwnika... Daj Boże, by tym razem Fil się mylił.
- Chłopy - powiedziałem, kiedy cała szesnastka - dwaj w mundurach stali na warcie na zewnątrz-ustawiła się w dwuszeregu, wyrównała i przygotowała się do wysłuchania każdego mego słowa. -Zaraz odejdę. Być może na długo. Na dobę - na pewno. Kiedy wrócę, będziemy mieli broń, środki transportu, mieszkania, dokumenty. Staniemy się wartościową jednostką bojową. Ale żeby tak się stało, musicie tu przesiedzieć minimum dobę. W całkowitej ciszy-wiecie, jak na łodzi podwodnej. Światła nie zapalać, do okien nie podchodzić, do pomieszczeń z telefonami nie wchodzić. Zachowywać się racjonalnie. Herberta słuchać jak samego Boga. Jeśli po pięciu dobach nie wrócę, znaczy - kropka. Wtedy... w sumie, postarajcie się wtedy coś zrobić. Ale chcę być spokojny co do tego, że w każdej chwili będę miał do dyspozycji dwudziestu bojowników. Wszystko jasne?
Niezbyt równo, i - tak naprawdę - niezbyt przekonani, odezwali się, że tak, że wszystko jasne. Tylko czy nie mogą iść ze mną? Nie można. Tam, dokąd ja idę, jeden człowiek to już tłum. I koniec. Żadnych dyskusji. Możecie uważać, że siedzicie w zasadzce. Wiem, to jest trudne, to jest nudne, to trwa długo, ale - taki jest rozkaz.
Otworzyłem kratę oddzielającą piwnicę od schodów, ostrożnie, starając się nie hałasować na metalowych schodach, wszedłem na piętro, wziąłem z tablicy klucze do tanich pokoi - w nich, z reguły, nie było telefonów. Nie poprzestałem na tym „z reguły” - otworzyłem wszystkie i sprawdziłem. Telefon to wysepka państwa w twoim mieszkaniu, mawiał Fil. I Jakow też, jak pamiętam, twierdził, że zwyczajny obywatel nie jest w stanie wyobrazić sobie nawet jednej dziesiątej tego, do czego jest zdolny jego skromny Czudow i Co. Dlatego należało zabezpieczyć się przynajmniej przed tym.
Zabezpieczyłem się.
Chłopcy porozłazili się po pokojach. Otworzyłem pomieszczenie bufetu, rozejrzałem się. Ogromna szwedzka lodówka była zawalona jedzeniem. W piwnicy są też jakieś konserwy, z głodu nie umrą. Woda jest, zimna i ciepła. Wszystko? Chyba tak. Trzeba iść.
- Chodźmy, Herbercie - powiedziałem. - Pokażę ci, jak zamykają się drzwi...
Na schodach obejrzałem się. Saszka patrzył za nami. Skinąłem do niego głową i uśmiechnąłem się - nie odpowiedział. Nie miał zamiaru ukrywać swojego rozczarowania.
- Fajnego masz chłopaka - powiedziałem do Herberta. - Żeby tylko jeszcze trochę fartu...
W milczeniu skinął głową.
Krata, oddzielająca schody od pomieszczenia piwnicznego, zamykana była na zwyczajny, choć dość skomplikowany zamek. Drzwi do piwnicy były stalowe, wyposażone w system rygli, czyniących je nie do pokonania przez zwyczajnych złodziei... o ile, oczywiście, nie otworzy ich ktoś z wewnątrz...
- Tak się to robi - pokazałem Herbertowi, co należy przekręcać i co naciskać. - Z zewnątrz można je przebić dopiero z haubicy.
Poruszył wargami, pokazując, że docenił dowcip.
- Jeśli sami nie otworzycie, to nikt ich nie otworzy
- wbijałem mu do głowy jak gwoździe w deskę. Właśnie, gdzieś tu powinny być gwoździe, a - są. I młotek...
- Naprawdę wrócisz? - zapytał Herbert.
- Jeśli przeżyję…
- Musisz iść?
- Nie wiem - odparłem. - Ale żeby być tego pewnym
- też muszę pójść.
-Bo wiesz... - powiedział i zamilkł. Czekałem. -Wiesz, tyle ci zawdzięczam...
- Ty mnie, ja tobie - powiedziałem. - I w ogóle... Uścisnęliśmy sobie dłonie, a potem nagle objęliśmy się, niemal namiętnie.
- Chłopcy - powiędnąłem. - Na twojej głowie. Powodzenia.
-Tobie ono potrzebne. Wracaj.
- Wrócę.
Naszych wartowników odesłałem do piwnicy, odczekałem chwilę, słuchając jak Herbert rygluje drzwi. Wyglądało, że wszystko zrobił dobrze. Wtedy zatłukłem drzwi zewnętrzne gwoździami, zakleiłem je taśmą, na której postawiłem parafkę, dzisiejszą datę i znaczek w kształcie dwu trójkątów.
Ulice były śmiertelnie puste. Wydawało się, że miasto zostało porzucone miesiące temu. Tylko z rzadka wydawało się, że za szybami poruszają się zasłony. Ktoś tu jeszcze żył, kogoś jeszcze niepokoił dźwięk silnika. Ktoś jeszcze miał nadzieję.
A czego dotyczy moja nadzieja?
Niczego.
Nie widzę najmniejszego promyka światła przed sobą. Żadnego punktu zaczepienia. Żadnej szansy na sukces.
I bardzo mało szans, by ocaleć.
Strasznie i śmiesznie, jak we śnie, kiedy człowiek spada z dużej wysokości.
16 czerwca. Godzina 22-ga
Pustkowie w okolicy przecięcia Jarosławskiej i Okólnej kolei żelaznej
Zadanie: jak na Saharze schwytać lwa?
Las rąk: przegrodzić pustynię, panie nauczycielu! Na pół, potem każdą połówkę na pół, potem jeszcze raz, jeszcze raz - w końcu, lew sam znajdzie się w klatce. Można przesiać Saharę przez sito. Można posypać tabaką: lew zacznie kichać i po tym kichaniu go wytropimy. Zrobić nadmuchiwaną lwicę, wstawić do niej piszczałkę z balonika - lew sam przybiegnie. Schwytać zająca, ale w dokumentach wypisać, że to lew. Pomalować pustynie na czarno, a do klatki nasypać piachu: lew pomyśli, że tylko tyle pustyni zostało. Dobra, a ty, Igor, dlaczego milczysz? Bo lwy w ogóle nie żyją na pustyni, panie nauczycielu.
Wiosną osiemdziesiątego ósmego uczestniczyłem w prawdziwym polowaniu na lwa. Rząd Rodezji zaprosił grupę z „Trio”, by pomogła w zorganizowaniu analogicznej służby u nich, i siedmioro ludzi, w tym i ja, poleciało do Solisbery i przepracowało tam dwa miesiące. Nawet co nieco udało nam się zrobić, mimo że uprzedzaliśmy gospodarzy: nasze metody są skuteczne przeciwko terrorystom miejskim i partyzantce typu miejskiego, a u nich przeważają partyzanci klasycznego typu: drobne ruchliwe oddziały, przenikające z terytorium Reichu. Ale, powtarzam, co nieco udało się zrobić i z wdzięczności urządzono dla nas tygodniowe safari. Tak więc miałem szansę zabić lwa, ale nie skorzystałem z tego. Lwa zabił Komandor i to nie ze strzelby, tylko saantagiem – krótką zuluską włócznią. Tam przyswoiłem sobie najważniejszą regułę polowania na lwa: należy na nie zasadzać się nieopodal zwierzyny, na którą lwy polują.
W najgorszym przypadku można wystawić nadmuchiwaną zwierzynę.
Z reguły miastowi nie mają najmniejszego pojęcia o metabolizmie ich własnego miasta: skąd dociera, umownie rzecz ujmując, żywność, gdzie jest trawiona, gdzie znikają odchody. Nawet specjaliści, zajmujący się tą dziedziną, znają tylko swój odcinek - i niemal nic nie wiedzą o systemie jako całości. Policja, która z tytułu swojej działalności musi znać miasto do perfekcji, nieźle jest zorientowana w tych sprawach. Służby ochrony: tajna policja Rzeszy i kontrwywiad „Tarcza” Syberii - są przekonane, że wystarczy kontrola podstawowych sfer komunikacji: łączności, zaopatrzenia w prąd, ciepło, wodę i kanalizację - by w decydującej chwili zapanować nad dowolną sytuacją. Jeśli zaś potrzebne są dane dodatkowe, zawsze mogą sięgnąć po niezbędnych specjalistów. My nie mamy takiej możliwości, dlatego musimy wszystko mieć w głowie. Oto przykład: czy może zwyczajny moskwianin, czy moskiewski policjant, czy wojskowy komendant albo i sam burmistrz odpowiedzieć, nikogo nie pytając i nie zaglądając do kompendiów, gdzie się podzieje ciężarówka, która spłonęła na parkingu nieopodal „Matrosskiej tiszyny”, o ile sprawa dotycząca tego faktu nie została jeszcze zamknięta? Nie wiecie? No to zapytajcie mnie, a ja odpowiem: ciężarówka zostanie odnotowana na zamknięty parking garażu Skwarygina. Tam będą do niej mieli dostęp policyjni śledczy.
Przez czterdzieści minut czołgałem się pod kołami zrujnowanych pojazdów, modląc się, by ochroniarz nie doszedł do siebie przed czasem i kombinując, jak dotrzeć do „Ałazani” i znaleźć tam na parkingu poznakowane samochody, zanim natknąłem się na te ciężarówkę, o której myśleliśmy, że ma moździerz na pace. A może i miała moździerz - jak teraz można to stwierdzić? Nadajnik znalazłem od razu, w zwykłym miejscu: na prawym tylnym resorze. Ogień tu nie dotarł - w każdym razie nie było nawet sadzy. Wylazłem z terenu w dobrym momencie: rozległy się hałasy, pojawiły się latarki, rozszczekały psy. Ale ja już byłem po drugiej stronie muru. Już jestem w wozie, jadę, wyjmując z kieszeni nadajnik, przykładam go do pierwszego lepszego żelaza - do kolumny kierownicy. Szczęka magnetyczny czujnik, z boku wypełza biała wstążeczka: wlutowana we ftoroglas antena. Teraz, póki ciężarówka się nie zatrzyma, nadajnik będzie co jakiś czas wypluwał milisekundowe impulsy na fali dwa i dwie dziesiąte metra. To jest zakres wojskowych i policyjnych przenośnych radiostacji, raczej nie będzie zagłuszany w tej chwili; jednocześnie impulsy są tak krótkie, że głośniki radiostacji ich nie odtwarzają. Natomiast jeśli Kuczerenko żyje i działa - a co do tego nie mam już wątpliwości, bo po cholerę w innym przypadku by mu było sześć pistoletów maszynowych dwie skrzynki amunicji i odrzutowy miotacz granatów? - to bardzo wątpię, by nie pilnował eteru. A jeśli pilnuje, to nie może nie zauważyć tego, że jeden z oznakowanych wcześniej samochodów, nagle ożył, przejechał się po mieście i zatrzymał podejrzanie blisko naszej bazy rezerwowej. I Kuczerenko nie byłby agentem „Trio”, gdyby nie spróbował choćby jednym okiem zerknąć, a w sprzyjających okolicznościach pomacać, kto taki wozi się oznakowanym wozem?
Tu można było teraz kręcić filmy o wojnie. Wychodzące na pustkowie budynki stały martwe, puste, zakopcone pudełka. Przestrzeń między nimi, pustkowie aż do nasypu kolejowego, wysokiego niczym wał fortu, było nieprawdopodobnie zagracona, zryta i zapaskudzona. Tak zazwyczaj działali właściciele domów: doprowadzali okolicę do całkowitej nieprzydatności do życia, następnie burzyli stare domy i wznosili nowe, znacznie droższe. To samo działo się nie tak dawno w Ramionkach: postawione tam w czasie okupacji wielopiętrowe baraki zapłonęły jak świece, w nocy zdarzało się i dziesięć pożarów. Potem do działania przystąpiło konsorcjum „FTRK”, w ciągu pół roku zbudowało na miejscu ohydnych zakurzonych dzielnic wspaniały schlafrewir typu „Paris-2001” i włożyło do kieszeni, jak podliczyli dziennikarze, cztery miliardy złotych marek. A tu, zapewne, staną wille i będą je sprzedawali po milionie, po dwa, po pięć, po dziesięć...
Siedziałem na strychu spalonego trzypiętrowca. W spadku po oficerze, kierującym naszym aresztowaniem, otrzymałem dobrą polową lornetkę z zoomem. Pewnie, to nie noktoskop, ale zdobycznemu koniowi... Podczas pełni widać przez nią jak w dzień i sporo można też wypatrzyć w świetle gwiazd. Ale, niestety, w świetle zmierzchu obraz był rozmyty – jak w świecącej mgle. Tym niemniej, kiedy dwa niewyraźne kontury zbliżyły się do samochodu-przynęty, obeszły go, i jeden z nich przystanął przy prawym tylnym kole, wszystko stało się jasne. Teraz żeby tylko ich nie zgubić... gdzie ich wóz? Pojechałem lornetą w lewo. A, jest. Nieco wyższy niż osobowy... mikrobus? O mikrobusie mówił „niebezpieczny staruszek”. Obok wozu dwie inne sylwetki. Cóż...
Z najwyższym możliwym pośpiechem zszedłem ze strychu i, starając się kryć za budynkami, ruszyłem w ich kierunku.
Spóźniłem się odrobinę. Wyjrzałem zza ostatniego węgła - drzwi wozu trzasnęły i ten miękko, bezszelestnie, elastycznie ruszył z miejsca. Czarny horh uni, coś między rodzinnym samochodem i mikrobusem. Miałem do niego ze sto metrów i jakieś dwie-trzy sekundy do namysłu. Ale nie wykorzystałem ich. Jakby mnie ktoś trącił w plecy - wyszedłem na drogę - jeśli można nazwać drogą to, na co wyszedłem - i podniosłem rękę. Jakieś piętnaście metrów ode mnie horh gwałtownie zahamował, otworzyły się drzwi, pokazała się głowa.
- Pan!-wrzasnął Kuczerenko.
- Pan! Chłopaki, przecież to Pan!
Uświadomiłem sobie nagle, że przez cały ten czas nie oddychałem.
16 czerwca. Godzina 23-cia
Zaułek Marii Schemmel i Agencja Reklamowa „PARYTET”
Dziesięć minut pełnej ciszy. „Senny wyżer”. Anton i Martin zasypiają w mgnieniu oka. Martin okrakiem na krześle, oparłszy głowę na skrzyżowanych na oparciu rękach. Anton na króciutkiej biurowej kanapce. Mają we śnie wzruszająco dziecinne miny. Nawet nie przypuszczałem, że do BD - „Brunhildsdolch”, „Sztyletu Brunhildy”, przyjmuje się takie dzieciaki. Chociaż, z drugiej strony - my też mamy młodzieżowy oddział do różnego typu działań agenturalnych. Waleczka, na przykład, zaczynała tam właśnie, i Dima Krupicyn też...
Janie spałem. Włączyłem monitor i zacząłem w szybkim tempie przerabiać bloki informacyjne, nadchodzące przez trabanta kanałem MOES. W naszym odbiorniku zostały zamontowane deszyfratory wszystkich możliwych systemów, dlatego na monitorze miałem informacje zarówno z „Azji”, jak i z „SI”, z „Imperium” i „Junab”. Przetasowania w sybirskim rządzie: ministrem obrony został marszałek wojsk jegierskich Kołomijec. Aresztowano szefa Sztabu Generalnego generała majora Pieriewozczikowa i naczelnika wywiadu wojskowego pułkownika Szweca Zastrzelił się w swoim gabinecie pułkownik sił powietrznych Kriestowikow, inaczej - Tarantula... Poza tym, dwa ciężkie lotniskowce arktyczne: „Admirał Kołczak” i „Admirał Kaniwec” wyszły z portu Siedow i wzięły kurs na zachód. Dołączą do Uderzeniowej Grupy SAF. Na dzisiaj, na północnym wschodzie od półwyspu Kanin ześrodkowano już około pięćdziesięciu bojowych i pomocniczych okrętów Syberii, wśród nich siedem lotniskowców i siedem ciężkich atomowych krążowników rakietowych typu „Piotr Wielki”. Według niepotwierdzonych danych, dziś o szesnastej w Warszawie, spotkali się prezydent Tołstoj i Reichskanzler von Weil; rządowe służby informacyjne obu krajów nie potwierdzają, ale i nie zaprzeczają tym faktom. Nie powrócił do bazy samolot „Ta-220”, wykonujący rutynowy lot inspekcyjny nad południową Syberią. Łączność z samolotem została zerwana, kiedy ten znajdował się nad jeziorem Bałchasz. Nadal trwa ewakuacja ludności z Moskwy. Według danych rosyjskiego „Czerwonego Krzyża”, liczba uciekinierów przekroczyła już trzy miliony osób. W dyspozycji dziennikarzy kompanii telewizyjnej „Swiet” znajdują się dokumenty, świadczące niezbicie o masowych zbrodniach armii na ludności cywilnej w Moskwie. Szef moskiewskiej miejskiej kancelarii NSPR Gruzinów został znaleziony martwy obok własnego samochodu. Śmierć ponieśli także jego kierowca i dwaj ochroniarze.
To już Sierioga i ci tu chłopcy. Pozostali bez dowództwa, odnaleźli się nawzajem i zaczęli działać na własną rękę i ryzyko. Zresztą „nawzajem” to niezbyt dokładne. To Sierioga ich znalazł.
Już jedenastego, kiedy dowiózł na Bulwar Cwietnoj Krupicynych i pojechał trasą kontrolną - zauważył, że mą ogon. Sierioga wykazał się sztuką wyższego pilotażu: najpierw wyrzucił na drogę „żabę” i zmusił samochód prześladowców do przejechania nad nią, potem oderwał się - wykorzystawszy niewiarygodną zdolność pokonywania przeszkód przez swoją wołgę, przeskoczył przez tory kolejowe. Potem skręcił na najbliższy parking i zaczął śledzić przy pomocy „żaby” samochód prześladowców. Zajmował się tym do trzeciej w nocy, do kontrolnej godziny powrotu. Wygląda, że rozminęliśmy się z nim o kilka zaledwie minut. On tylko zajrzał do piwnicy i od razu odjechał. Zabitego przez Komandora obcego uznał za mnie. Przez następną dobę tropił bazę prześladowców. Był przekonany, że pobojowisko w piwnicy to ich sprawka. W końcu zlokalizował ich: hurtownia i sklep nieopodal skrzyżowania autostrad Warszawskiej i Kaszyrskiej. Sierioga znalazł dla siebie punkt obserwacyjny, uruchomił całą możliwą technikę, jaka mu została: kilka kierunkowych mikrofonów desantowych, rehlicht-mikrofon, pozwalający słyszeć rozmowę w pomieszczeniu, bardzo czuły odbiornik, zdolny do odbioru sygnałów, wytwarzanych przez uzwojenia słuchawek. Pod koniec następnej doby zrozumiał, że ci ludzie nie mają nic wspólnego z akcją przeciwko nam, że jest to BD, pokrewna nam służba, podporządkowana bezpośrednio Reichskanzlerowi, a wydarzenia w Moskwie kompletnie są nie na rękę szczytom władzy... Tymczasem zaczęła się strzelanina, na autostradzie pojawiły się czołgi. Trzynastego, o dwudziestej drugiej, cala grupa, około trzydziestu ludzi, zebrała się i wysłuchała rozkazu: zaatakować i zniszczyć przywódców spisku. Najprawdopodobniej zaczęły się przygotowania do akcji, ale po pół godzinie teren został otoczony przez Reichsgrenadierów, rozległy się strzały, a potem dotarły cztery czołgi i z armat rozbiły na kaszę wszystkie budynki. Jeden czołg, nawiasem mówiąc, ktoś mimo wszystko zdołał rozwalić. Sierioga nie widział, by kogoś z grupy schwytano żywcem. On sam uratował się cudem. Rano, przemykając do swojego wozu, wykrył znany mu z pościgu samochód. Oczywiście, naprowadził nań rehlicht-mikrofon i posłuchał, o czym się rozmawia. Potem podszedł i przedstawił się. W odróżnieniu od różnego rodzaju wywiadów i u nas, i w BD współpraca z zagranicznymi służbami pokrewnymi podczas wykonywania zadań teoretycznie jest dopuszczalna, chociaż może i nie zachęca się do niej - zbyt wiele jest potem dociekań, kto co komu i tak dalej. Ale sytuacja - Sierioga to rozumiał - była wyjątkowa i musieli działać nie według regulaminu, nie według tradycji i zwyczajów firmy (na ogół jeszcze surowszych niż regulaminy), nawet nie po dogłębnej analizie - a właściwie tylko na niucha. No i mowa była nie o walce z terrorystami, a o czymś kompletnie innym. Tym niemniej Sierioga zrobił to, co zrobił. Chłopcy z BD mieli wyraźne rozkazy, ale nie mieli środków do jego wykonania, poza trzema pistoletami, bardzo dobrego samochodu i przepustki gepo. Więc Sierioga otworzył dla nich najpierw nasz awaryjny kontener, a potem naszą bazę rezerwową, tę właśnie, gdzie teraz siedzieliśmy. Co do bazy miał opory, pojechali najpierw na ulicę Czeremisowską, ale tam panowała głucha cisza: stróż coś plótł od rzeczy, a kiedy go chcieli postraszyć, wyskoczył z wozu prosto w tłum uciekinierów.
Gruzinowa sprzątnęli gładko i technicznie. W ciągu czterech sekund. Na razie niczego więcej nie udało im się dokonać.
Aha, i jeszcze to, powiedział Sierioga, zanim odszedł: rząd Tichonowa został w tajemnicy aresztowany albo jedenastego, albo nawet dziesiątego czerwca, wszystkie więc działania były podejmowane w jego imieniu, ale przez zupełnie innych ludzi. Czujesz sprawę? Hem-Beldyr, powiedziałem, osiemdziesiąty drugi rok: na fotelu premiera zmieniło się pięć osób, ale wszystko „firmował” jeden i ten sam: Czodan-Ool. Coś za bardzo to wszystko podobne, niepewnie rzucił Sierioga.
- Pobudka, chłopaki - rzuciłem. - Czas na nas.
Wyszkoleni byli wspaniale: poderwali się błyskawicznie i tak samo błyskawicznie zaczęli działać. Działanie, w sumie, nie było skomplikowane: wychodzimy z firmy, wsiadamy do wozu, ale w naszych warunkach staje się to akcją na sto fajerek, ze zwiadem i osłoną. Wychodzę ostatni, zakodowuję zamki i ochronę, i z ponurą satysfakcją myślę, że ten kto wejdzie tam bez mojego przyzwolenia, znajdzie tylko popiół. W tym własny popiół...
Chłopaki już siedzą w wozie, któryś zapalił zapałkę: wszystko w porządku. Siadam z prawej, ciasnawo, oczywiście, ale lepiej tu niż na pace. Za kierownicą siedzi Anton. Już zauważyłem, że u nich za dowódcę robi Martin. Hierarchia w całej naszej grupie jeszcze się nie skrystalizowała, ale została naszkicowana. Jesteśmy obecnie żołnierzami nie tylko nie wojujących ze sobą, ale i nie sojuszniczych jeszcze armii, które trafiły w okrążenie trzeciej siły, wspólnego wroga. Oni są szeregowymi, ale jest ich więcej, i mają rozkaz działać. My - oficerowie, ale jest nas mniej, dołączyliśmy do niech. Bez głosowania ustaliło się, że gotowi są podporządkować się nam, póki działamy w ramach tego samego rozkazu. Co będzie potem - Bóg raczy wiedzieć.
Musimy jechać na światłach, oświetlenie ulic nie działa. Gdyby nie dwa-trzy świecące się okna w domach, stojących na naszej trasie, można by było pomyśleć, że prąd został odłączony. Anton jedzie różnymi uliczkami, kierując się na Jarosławską, ale napotyka zatory lub porzucone wozy. Raz, drugi... W końcu - blokada: dwa panzerwageny, żołnierze przy ognisku, oficer podnosi rękę. Anton nie odzywając się, wskazuje przepustkę za szybą. Oficer świeci latarką, czyta. Długo czyta. Potem odsuwa się, rzuca rozkaz. Popierdując z rury wydechowej, jeden panzerwagen usuwa się z trasy. W świetle naszych reflektorów dym ogniska przypomina płomień, przejeżdżamy przezeń i wpadamy w pustkę szerokiej jak boisko piłkarskie ulicy Jarosławskiej. Z prawej ani jednego światełka, z lewej, okropnie daleko - ukośne promienie reflektorów. Nas interesuje w lewo. Anton wyciska z wołgi maks, reflektory zbliżają się, ale skręcamy w lewo, znowu bezgłośny dialog z oficerem na blokadzie i pędzimy wąską, przypominającą wąwóz między dwoma długimi wieżowcami ulicą. Mija trochę czasu, zanim uświadamiam sobie, gdzie jesteśmy i dokąd jedziemy: dookoła parku Sokolniki, potem - po jauzowskich nabrzeżach. Pędzimy, droga pusta, tylko w jednym miejscu stoi kolumna panzerwagenów na poboczu, a żołnierze z pancerzy gapią się na nas. Gepo, żeby ich diabli. Gepo. To nic. Wkrótce wszystko będziemy wiedzieli. Zachwyt. Zostało już niewiele. Kobieta krzyczy i wygraża pięścią. Obok Tylko we śnie boimy się krwi. Tłum, ze dwie setki ludzi dookoła jakiegoś budynku, oświetlone wszystkie okna. za oknami poruszające się cienie. „Oddajcie nasze dzieci! Oddajcie dzieci!” Obok. Oślepiają nas reflektory. Anton ma bladą, beznamiętną twarz, Martin kąsa kostki palców. Tu ludzi jest więcej, morze głów, i żołnierze, żołnierze... „Gdzie są nasze dzieci?!” Ukryłem kilkoro, innych - nie zdążyłem. Przepustka! Anton wskazuje palcem szybę. Nie, to za mało. potrzebna jest przepustka wojskowo-obywatelskiego komitetu. Martin przechyla się nad kolanami Antona, krótko wyjaśnia oficerowi, gdzie i w jakich okolicznościach widział komitet wojskowo-obywatelski. Jestem zmuszony zatrzymać was. Kretynie, wrzeszczy Martin, popatrz tam! - w niebie nad dachami tli się czerwona plamka: Igła ciągle się pali. Chcesz, żeby następna petarda wybuchła pod dupą twojego śmierdzącego komitetu? Chodzi o sekundy, dodaję. Oficer waha się. Jedziemy, mówi Martin, a Anton wali wozem w szlaban. Trzask. Już jesteśmy po drugiej stronie. Jeszcze przez dwie sekundy czuję się na muszce, potem wiem, że nie będą strzelali. Po obu stronach drogi puste wozy, wiele potłuczonych, chwilami ledwo przeciskamy się między nimi - i tak aż do skrętu na nabrzeże. Nabrzeże jest zachwycająco puste. Pędzimy i pędzimy, płynnie powtarzając bieg rzeki i tylko raz trafiają nas reflektory pędzącego na spotkanie mercedesa. No i te drapieżne sylwetki na mostach, pod którymi ochryple wyje nasz starutenki diesel. Z Lefortowskiej skręcamy w ciasne zaułki, kręcimy się po nich, kręcimy - dworzec, a na placu przed nim ze dwadzieścia kuchni polowych w szeregu, kolejki do nich, z ciężarówek rozdają chleb - las wyciągniętych rąk... Dobra, teraz wolno, wolno... Oto są. Czekamy, aż przejdzie przez jezdnię staruszka z porcelanową wazą do zupy. Na poboczu, jednym kołem na chodniku stoi nasz horh, nieco dalej - jasny centaur... To ci Sierioga, suczy syn! Wyskakuję z kabiny, on biegnie mi na spotkanie. Oczy majak spodki i już wiem, zeza sekundę coś mi sprezentuje. W milczeniu otwiera bagażnik i widzę... Przypomina mi to kawał lufy pokładowej armaty: cylinder długości pól metra, z wewnętrzna średnicą około trzydziestu centymetrów i ścianką grubą na mniej więcej dwadzieścia pięć - dwadzieścia siedem centymetrów... Już wszystko rozumiem, już drapię metal paznokciem, pozostawiając w nim ślad. Masywna pokrywa z wystającą krawędzią leży obok, w krawędzi przepiłowana została szczelina, na przewód z wtyczką... Od razu poczułem, że ten wóz jest przeładowany, po tym jak jechał wyczułem, mówi Sierioga, a ja kiwam głową: trudno nie wyczuć, jeśli masz w bagażniku z pół tony ołowiu Jaki inicjator? - pytam. Zwyczajne radio. Częstotliwość? Dwadzieścia jeden i cztery, siedmiocyfrowy kod. Dwadzieścia jeden i cztery, powtarzam tępo. Ile to metrów? Mniej więcej czternaście. Czternaście... Jakby mnie kopnął prąd. Szybciej, wrzasnąłem, namierzaj! Kogo? - wytrzeszczył na mnie oczy Sierioga. Jakiś nadajnik na czternastu metrach wali grupy cyfr. Idę - Sierioga cofnął się, odwrócił i pobiegł do swojej furgonetki. Zamknąłem bagażnik, obszedłem wóz, otworzyłem prawe drzwi i usiadłem w fotelu, zostawiając nogi na chodniku. Tej zimy grupa Fotiejewa unieszkodliwiła w Nowonikołajewsku pewnego „Misjonarza” - miłośnika minowania samochodów i eksplodowania ich w zatłoczonych miejscach. Zdobywszy charakterystyki wykorzystywanych zapalników, chłopcy Fotiejewa zaprogramowali raucher tak, by podawał wszelkie możliwe kombinacje kodu, podłączyli go do nadajnika i zaczęli nadawać kombinacje. „Misjonarze” przed kolejną akcją sprawdzali swoje zasoby - i cała ichnia baza wyleciała w cholerę. Fotiejew dostał trzypiętrową lewatywę od szefostwa, ponieważ ucierpieli przy tym postronni niewinni, został przeniesiony do analityków... Teraz jakieś dupki usiłują powtórzyć jego wyczyn, sądząc, nie wiadomo dlaczego, że przeciwnik dysponuje tylko zwyczajnymi albo, w najgorszym razie, mini-jądrowymi ładunkami. A wspaniałej miny „Tama”, o sile ośmiuset kiloton nie łaska zakosztować? Teraz już byłem więcej niż pewien, że jeśli nie ma jej w tym, to jest w innym wozie, w masywnym ołowianym kontenerze, wykluczającym wykrycie przy pomocy czujników.
No i tak to jest. Jak się nie ma, to niczego, a jak jest, to wszystko i aż za dużo. Chociaż nie wiadomo, tak naprawdę, co mamy. Chcieliśmy mieć, że tak powiem, naszpikowane samochody - proszę bardzo. Ile Sierioga potrzebuje czasu na namierzenie? Czy da radę w warunkach silnego zakłócania zdalnie przestroić na inny zakres stacje odbiorcze? Czy będziemy musieli jeździć po całym mieście furgonetką, wykreślając trójkąt błędu? Ech, żebym tak przypomniał sobie o tym morsie trochę wcześniej! Ale - stop, jest Sierioga. Udało się? Udało!
Mam, niemal krzyczy Sierioga, ale tam nic nie ma! Gdzie, pokaż! O tu... tu... Nie, Sierioga, tu są po prostu wille i jednorodzinne domki, ich się nie pokazuje na planie, żeby nie złościć ludu. No, chłopaki, powiadam i w trzech słowach objaśniam, co się właściwie dzieje. Jesteś pewien? - pyta Martin. Pewien. Sierioga, jakie teraz lecą grupy cyfr? Siedem-siedem-siedem-siedem-jeden-pięć, ostatnia - zmienna... zasada magicznych kół. Ile zostało? Jakieś półtorej godziny. Nie możemy ryzykować, samochodu nie znajdziemy, musimy uderzyć w nadajnik. Czyj on może być?
O Boże, co za różnica? Albo walnie „Tama”, albo...
Jedziemy, mówi Martin, robi mi się lekko na sercu.
Jedziemy!
Furgonetkę i feniksa porzucamy, tylko zbędne zawracanie głowy, chłopak, który łaził z Sierioga dźga mnie łokciem w bok i uśmiecha się, zęby ma białe, równe, oczy płoną. Anton pędzi tak, że rzuca nami na siebie, jezdnie pokancerowane gąsienicami czołgów, całe kawały asfaltu wyszarpnięte, Anton jedzie slalomem, jakby unikał pocisków w plecy, ale prędkości nie traci. Jak ma na imię ten trzeci, ten trzeci? Ferenc, jasne! Ferenc.
Bardzo przypomina mi Fila Kropaczka, Fila młodego, z czasów, kiedy dopiero lecieliśmy do Hem-Beldyru, a on coś do mnie krzyczał, usiłując wygrać z rykiem silników i tak samo szczerzył zęby...
Nikt z nas nie wiedział, co się stanie później Obok mostu przez Jauzę stoją dwa czołgi, ale nas nie zatrzymują, przeciwnie, machają: szybciej, szybciej! Dosłownie przelatujemy przez rzeczkę, oglądam się i widzę, jak z ciężkiej wywrotki lecą na most betonowe bloki. Anton celuje na plac Tagański, gdzie przed nami i bardzo blisko pożar, żandarm macha pałką: tu nie przejedziemy, można tylko Rogożskim wałem. Może być, niewiele nadrobimy, pędzimy po Rogożskim, z lewej też coś się pali, i z prawej, daleko, ale mocno jak diabli - może nawet Kreml? Dopadamy Nowospasskiego mostu, krótki postój przy blokadzie, Zulusi rozciągają zapory, żeby zwolnić nam drogę - pędzimy znowu. Na zjeździe z mostu wpadamy w poślizg na szynach tramwajowych, walimy tyłkiem o słup, sypie się tylna szyba - nie zatrzymywać, dalej, dalej! Po Kożewnickiej, obok dworca - tu też długi szereg polowych kuchni, ludzie z garnkami, kociołkami - dokładna kopia poprzedniczki: staruszka z wazą w rękach przechodzi przez drogę, a przy niej szary piesek... Na Zacepie - zator, kilka wozów płonie, tłum, nic nie wiadomo, Anton skręca w zaułki, dziki slalom, tracę orientację i odzyskuję, kiedy wolno, omijając porzucone samochody, przecinamy ulicę Goethego, z lewej płonie laden „Krym”. Strażacy w błyszczących kaskach, strugi piany, dym, czarne szyby się kruszą. Do Kristy mam stąd pięć minut wolnym krokiem, ale koło się nie zamyka: oddalamy się, pędzimy po nagich jak kości zaułkach, zaraz wyjedziemy na prospekt Aleksandra Drugiego Oswobodziciela, zator. Cofamy się, tracąc sekundy. Nagle jakby mnie ktoś oblał wrzątkiem: koniec, spóźniliśmy się, jak zaraz huknie...zaraz... Nie, to ja huknę, to na mnie polują. Stłumiłem w sobie wszystko. Niski ryk silników - nad dachami, oświetlone pobliskim pożarem, przelatuje pięć gottshammerów. Za nimi i nieco wyżej - kolejna piątka. W końcu - blokada przy wyjeździe na prospekt. Tu też Zulusi, białe mundury, peemy na plecach, w rękach grube krótkie pejcze. Oficer, też Murzyn salutuje, jego niemiecki jest znakomity: panowie, ja wykonuję rozkazy, żadne środki transportu nie mogą być wpuszczone na prospekt, objazd przez... Nie, my musimy tu, mówię, pilne, bardzo pilne. wóz możemy zostawić. Oficer zastanawia się przez dwie, może trzy sekundy. Posiadając przepustkę... Idziemy, chłopaki, mówię.
Pieszy ruch po szaleńczej jeździe przypomina stanie w miejscu. Radziłbym wziąć przynajmniej drużynę żołnierzy, mówi oficer. Przepraszam, kapitanie, mówię, ale wtedy musiałbym odebrać im amunicję: nie mogą strzelać, nawet gdyby ich zaczęli rżnąć tępymi nożami. Kapitan poddaje się. Gęsiego: Sierioga, ja, Anton, Ferenc, Martin - biegniemy chodnikiem, rozglądając się na boki. Namiar ma dokładność około pięćdziesięciu metrów, ale nadajnik znajduje się gdzieś między prospektem i nabrzeżem, i trafić tam... tu? Wąskie przejście między budynkami, znak zakazu ruchu. Wpadamy tam, ale nie widać ni cholery. Tarmoszę Sieriogę: tu? Chyba tu, mówi, w końcu...
Budynek mieszkalny... jeszcze jeden... a potem asfaltowa dróżka między żywopłotami wysokości człowieka, za lewym żywopłotem jest betonowy mur, za prawym - krata, za kratą - ciemny park. Przeskoczyć przez tę kratę - jak splunąć, ale nie podobają mi się te kostki na szczycie - nie da się ukryć, że to rehlicht-obrona, i dobrze, jeśli tylko służy do alarmu... tak w ogóle, to do pokonania tego w normalnych warunkach potrzebujemy trzech lusterek i kawałka grubego drutu, ale nie mamy ani jednego, ani drugiego, a i warunki nie są normalne... Dlatego idziemy jak zwyczajni ludzi, przez drzwi.
Oto jest, brama z siatki, otwiera się z tej oto budki, musi być jakieś wejście służbowe, jest, żelazna furtka z okienkiem na poziomie twarzy, też z zamkiem dystansowym, cóż-sytuacja standard numer siedem... Martin staje przed furtką, z lewej, za nim Anton, owija kurtką pistolet. Ja staję z prawej, w opuszczonej ręce odbezpieczony peem - na najgorszy wypadek. Sierioga z Ferencem - w rezerwie. Martin władczo wali w furtkę rękojeścią pistoletu. Z budki natychmiast, jak diabełek z pudełka, wyskakuje palant w mundurze ochrony wewnętrznej. Peem pod pachą, lufa gapi się na nas.
- Kim jesteście?
- Cesarska tajna policja - mówi Martin, wsuwa pistolet za pas i wyjmuje upoważnienie. Ochroniarz podchodzi do furtki, pstryka włącznikiem, na słupie zapala się jasna lampa. Martin trzyma zaświadczenie naprzeciwko okienka, ochroniarz pochyla się i czyta, mrużąc oczy i w tym momencie Martin upuszcza zaświadczenie, a w ręku już trzyma pojemnik z paralizatorem, wypuszczając strugę gazu prosto w twarz ochroniarza. Ten wali się jak podcięty, z hukiem i ten hałas wywabia z budki drugiego, gotowego do strzału, ale Anton strzela pierwszy, dźwięk przypomina upadek cegły, ochroniarz cofa się i wali na tyłek... Jestem gotów wziąć na siebie kolejnego, ale dyżuruje się zazwyczaj parami. Martin wsuwa rękę przez okienko, usiłując sięgnąć zamka, ale nie, kto by tak zamontował zamek, żeby z zewnątrz można go było sięgnąć? Trzeba sposobem... odsuwam Martina, wyjmuję nóż i widzę, że Sierioga już stoi na ramionach Ferenca i grzebie w czymś na szczycie bramy, spada na ziemię jakaś puszka, Sierioga sapie i przeklina przez zęby, potem coś dźwięcznie pęka i Sierioga, wisząc na jednej ręce, zaczyna drugą coś kręcić, najpierw nic się nie dzieje, potem rozlega się zgrzyt i brama zaczyna wolno, wolniutko odsuwać się w bok. Minuta... druga... W końcu szczelina jest wystarczająco szeroka, byśmy przez nią się przedostali. Pierwszy lezie Anton, jest najmocniej z nas zbudowany, stęka, ale przeciska się, za nim reszta. Sierioga strząsa z palców krople krwi. O, patrz, mówię i biegnę do budki. Tak... pulpit, telefon, radiostacja... Zdejmuję słuchawkę i odkładam na blat. Ochroniarz ocknie się za pół godziny, nie wcześniej, ale na wszelki wypadek pętam go pasami, knebluję. Peemy rzucam na dach budki. Gaszę reflektor nad wejściem. Minęła kolejna minuta. Aleja, krzewy, młode drzewka. Kilka lamp oświetla łąkę, za nią znajduje się piętrowy budynek nowego typu, światło za zasłonami, a obok, zza rogu wygląda wspaniała przyczepa typu „willa na kółkach” o nazwie „Schmetterling”- tak stoi pod oknami - ale dlaczego ma ogromną, co najmniej dziesięciometrową, teleskopową antenę? Sierioga, czy to to? Pewnie tak, odpowiada.
A, proszę, jest i ochrona. Między budynkiem i przyczepą pojawia się mocno zbudowany młodzian, ręce w kieszeniach, miękkie ruchy... okulary... nie, nie okulary – noktoskop! Idzie... zatrzymał się... patrzy... zobaczył! Anton znowu wyprzedza: krótko, podwójnie wali peem, ochroniarz, podskoczywszy upada i wygina do tyłu, pistolety wypadają mu z rąk, a my musimy przebiec tylko pięćdziesiąt metrów. Biegniemy, wiatr w uszach, dwie sekundy, nikt się nie pojawia, trzy sekundy, nikt nie strzela, cztery sekundy, drzwi... otwierają się i na spotkanie... widzę tylko wlot lufy, ręce działają same, odrzucona do tyłu twarz, ciemność, schody na górę, zakręt, jeszcze schody, z tyłu krótkie serie, przede mną trzy pary drzwi, wywalam nogą-kibel, cholera, dalej nie ma nikogo, trzecie drzwi, strzały na spotkanie, drzazgi i smród prochu, i jakby cegłą w łeb, walą ponad głowami, ale nisko, żeby zmusić do przykucnięcia, a obok jest już Anton, i ci - nie mają szans.
- Pistolety na podłogę! - rzucam. - I siadać...
Pod nogami długa zachłystująca się seria. Wrzask. Druga seria. Cisza.
Strumyk gorąca za prawym uchem, na szyi, na plecach...
- Siadać wszyscy - powtarzam.
Oto mamy, rauher. Na monitorze - siedem kolumn cyfr, w ostatniej, siódmej, cyfry zmieniają się, znowu oblewa mnie war i nawet nie sięgam do wyłącznika - po prostu pakuję w rauher dziesięć pocisków. Pewnie to wynik nerwów; ekran pokrywa się gęstą siecią pęknięć, rozlega się głośny syk, wszystko gaśnie. Zdążyliśmy, niech to diabli...
I dopiero teraz rozglądam się po pokoju.
Mamy tu czworo, w cywilu. Ale tak naprawdę to cywilem wśród nich jest tylko ten przy stole, bielszy od tynku, z przerażeniem patrzy nie na mnie, a na rauher. Programista? Pewnie tak. A pozostali...
- Co to wszystko znaczy? - dość twardo pyta jeden z nich, najstarszy. Szczęki buldoga, jeżyk, kompletny pułkowniczy ryj. - Kim jesteście?
- „Trio” - odpowiadam ochoczo.
- Co... co? - niemal mdleje ze zdziwienia.
- Wydział operacji specjalnych przy sztabie sił powietrznych Syberii-odpowiadam umyślnie wolno. - Starszy koordynator Walinecki.
Milczenie przez sekundę i oczy, którymi widzi nie mnie, mówią mi wszystko - niemal wszystko. Zaraz zacznie kłamać, więc go wyprzedzam:
- Panie pułkowniku - walę na chybił-trafił i chyba trafiam w dychę - świetnie wiemy, kim jesteście i czym się zajmujecie. Problem jednak leży w czym innym... - Zerknąłem na zegarek - trzydzieści dwie minuty temu otrzymaliśmy niepodważalne dowody na to, że nie został pan do końca poinformowany o charakterze ładunków eksplodowanych drogą radiową, trałowaniem których kazano się panu zająć. - Wszystko przede mną zaczyna się wolno rozmazywać, chwytam krzesło i siadam, dobrze by było położyć się na chwilę, ale na to nie ma szans. - Chodzi o to, że jeden z nich jest miną plutonową o mocy ośmiuset kiloton i, według naszych danych, znajduje się gdzieś w okolicy ambasady Syberii. Rozumie pan, mam nadzieję, że nasza akcja była po prostu wymuszona i miała za celu zapobieżenie zamachowi, który w innym przypadku...
- Wszyscy pod ścianę! - wrzeszczy na całe gardło Anton, a ja miękko, jak w watę, lecę na podłogę. W oczach już niemal całkowita ciemność, ale przez tę ciemność widzę jeszcze, że przez próg przestępuje Sierioga, a z nim ktoś znajomy...
- Feliks - szepczę czule przez lepką słodycz w ustach - jak dobrze, że i ty tu jesteś...
17 czerwca. Godzina 00.
- Ten dom też do nich należy? - zapytałem, rozgląda jąc się po holu na parterze. Był wspaniały, tyle że tapety nieco ucierpiały.
Feliks skinął głową.
- A gdzie oni są zarejestrowani? Rada dyrektorów gdzie zasiada?
- W Kairze.
- Też piękne miasto. - westchnąłem. - „Eifer”. „Zachwyt”. Niezła nazwa... Dobra, lecimy dalej.
Obracałem w ręku tubkę-strzykawkę, a Feliks, jak zahipnotyzowany, nie potrafił oderwać od niej spojrzenia. W tubce, tak naprawdę, był promedol, ale Feliksowi powiedziałem, że abrutyna. Więcej nie musiałem gadać - zaczął opowiadać wszystko, co wiedział i jak na razie nie rzuciły mi się w oczy żadne istotne luki w jego opowieści.
Na firmę „Eifer” Feliks natrafił w ubiegłym roku, zajmując się z ramienia kripo zabójstwem petersburskiego inżyniera, podejrzewanego o szpiegostwo komercyjne. Zainteresowany pewnymi szczegółami działań firmy, Feliks zaczął skrycie, ale skutecznie, grzebać w jej trzewiach. Okazało się, że firma, formalnie syberyjsko-rosyjko-egipska, utworzona została za pieniądze - całkiem spore, osiemset milionów złotych marek - otrzymane w postaci kredytu w banku „Stachat”. Nawet nie zastanawiając się nad przyczynami takiej szalonej hojności banku, zatrzymuje się człowiek nad czymś innym, znacznie dziwniejszym fenomenem: nikt nawet nie myśli o zwrocie długu. A to oznacza, że pod postacią kredytu pieniądze były po prostu skądś przepompowane. Dalej: właściwa działalność firmy pełna jest tajemnic i mistyfikacji, na przykład, zapłaciła podatek od sum trzydzieści do pięćdziesięciu razy mniejszych, niż tego należało oczekiwać, wychodząc z widocznych obrotów. Bardzo trudno jest podejrzewać urząd podatkowy Reichu, nawet jego egipską filię, o niekompetencję czy nieuczciwość. Czyli - cała albo niemal cała działalność firmy jest fikcyjna, a jej zyski biorą się jakby znikąd. Coś tam udało się wyśledzić: na przykład, wniesienie na konto firmy w ka-bulskim i piszpekskim oddziałach ciągle tegoż banku „Stachat”anonimowych wpłat w wysokości od setek tysięcy do milionów marek. Wydatki firmy również zadziwiają: na konto moskiewskiej miejskiej i ogólnorosyjskiej kancelarii NSPR przelano w sumie sto czterdzieści milionów marek. Inny kąsek, dwieście pięćdziesiąt milionów przelano skomplikowanymi trasami, ale, najprawdopodobniej na te same konta. Feliks zwrócił również uwagę na to, że w banku „Stachat” niektóre konta cieszą się szczególną sympatią fortuny. Na przykład, wkład generała Schoeneberga w okresie istnienia firma „Eifer” czterokrotnie się potrajał - tak, więc do finału swojej kariery generał dotarł jako szczęśliwy posiadacz ponad trzech milionów złotych marek, przy tym, co szczególnie jest cenne, jako prawowity ich posiadacz. W odróżnieniu od, powiedzmy, Feliksa, który stał się posiadaczem bezcennej informacji, ale posiadaczem nielegalnym i nieusankcjonowanym. Dla kripo - w świetle wiadomych prawnych ograniczeń metod inwigilacji - nie miały te wiadomości żadnej wartości. Wtedy Feliks wyciął niezły numer: postanowił, że sprzeda te materiały samej „Eifer”. To znaczy - postanowił zademonstrować im, jak niedoskonały mają system zabezpieczeń i zaproponować im swoje usługi w sprawie stworzenia nowego systemu, całkowicie niepenetrowalnego. Na wszelki wypadek, ubezpieczywszy się wielokrotnie klasycznym sposobem „martwej ręki”, Feliks skontaktował się ze służbą bezpieczeństwa firmy - i nie zdążył nawet pisnąć, jak został schwytany, naszpikowany jakimś świństwem i wpakowany do niewielkiego kartonowego pudła. W następnej chwili już leżał w żelaznej klatce, podwieszonej między sufitem i podłogą (karcer jakiegoś długoterminowego więzienia? Całkiem możliwe), a jeszcze chwilę potem stał na zielonym dywanie w gabinecie człowieka, który nie ukrywał swojego nazwiska ani funkcji: Gejko Nikołaj Pawłowicz, szef kontrwywiadu Syberii. Przekonaliśmy się co do pańskiej szczerości, Feliksie, powiedział Gejko i wyjaśnił Feliksowi, co to jest abrutyna. Dziękujemy panu za to, co pan dla nas zrobił. To było wyjątkowo cenne. Mam nadzieję, że będziemy kontynuować naszą współpracę. Tym sposobem Feliks stał się posiadaczem gruntu w Czerwonym Jarze, najbardziej prestiżowej podmiejskiej dzielnicy Nowego Tomska i dziesięciu milionów rubli, przelanych na jego konto w Wojskowo-Rolniczym Banku Akcyjnym. Następnego ranka był jużw Moskwie. Po tygodniu miał całkowicie odnowioną aparaturę i zajął się tym, co w żargonie programerów nazywa się „tinten-wolke”- „atramentowy obłok”. Wkrótce nie dałoby się już dotrzeć do jakichkolwiek śladów działalności firmy „Eifer”. W trakcie swoich działań Feliks otrzymywał dane o wciąż nowych i nowych operacjach firmy: o praniu - z pozyskiwaniem bardzo znaczącego procentu - pieniędzy turańskich szejków konopnych, o nielegalnej sprzedaży Japończykom przedsiębiorstw i gruntów w Indiach, w końcu o finansowaniu jawnie terrorystycznych ugrupowań w Rosji, Polsce, Gruzji, Egipcie, w krajach Turanu. Feliks zamierzał w ogóle zniszczyć te dane, ale otrzymał surowy rozkaz: zamaskować starannie, ale nie niszczyć w żadnym wypadku. Dopiero wtedy odkrył się jego oczom prawdziwy cel i sens działalności firmy „Eifer”.
A ja siedziałem i gwałcąc nieszczęsny mózg, usiłowałem nałożyć to, co mówił Feliks na to, co wiedziałem bez jego pomocy i co wiedziałem o Nikołaju Pawłowiczu Gejko. Z jednej strony jest stałym szefem kontrwywiadu aż od sześćdziesiątego piątego roku, czyli okazał się apolitycznym, lojalnym specjalistą. Z drugiej - wszyscy „azjaci” z nieznanych przyczyn uważają go za swojego. Do tej pory orientacje i polityczne sympatie tego czy innego działacza nie miały poważnego znaczenia praktycznego, ale teraz sytuacja się zmieniła. Czy to oznacza, że Gejko prowadzi jakąś swoją, niezależną od Tołstoja, politykę? I w ogóle - czym są ostatnie przetasowania w rządzie? Stop. Przypuśćmy, że plan Tołstoja się powiódł, Reich i Syberia tworzą pewien ścisły sojusz, „uralski kordon” się wali, zjednoczenie Rosji staje się faktem. Trzykrotne hura, ale po jakimś czasie wybucha bomba: okazuje się, że rządowa instytucja Syberii zajmuje się przepompowywaniem narkomarek do Reichu. Tołstoj zdymisjonowany - na pewno? - jego następca. Nie, jakieś to banalne i płaskie. Z drugiej strony, gdyby miało służyć wyłącznie skompromitowaniu - partia działa za pieniądze handlarzy narkotyków, bierz ją! - zbytnio skomplikowane, kosztowne i przesadnie przekonujące. I jeszcze te japońskie pieniądze i japońskie bomby...
Japonia... Japonia zależy od syberyjskiej ropy jak narkoman od swojego „mittela”. Reich nie sprzeda im ani grama, póki nie zwrócą byłych francuskich kolonii - a to jest niemal nierealne, Syberia natomiast pobiera opłaty wyłącznie w złocie, a to dla Japonii jest za kosztowne.
Sojusz Syberii i Reichu jest dla niej gorszy od wojny atomowej, a ten scenariusz, który wyłożył mi nieboszczyk Kononychin, ryzykowny, ale daje szanse na znalezienie się w siodle. Znajdują sobie sojusznika w rządzie Tołstoja... ale należy zrobić jeszcze coś, żeby oderwać potem Rosję od Rzeszy... atomowy wybuch, a potem otoczka miny zostanie znaleziona w innym miejscu? Wspaniale... Kretynie, pomyślałem. Przecież mamy rzeź, dokonaną przez Reichswehrę w Moskwie! Czego jeszcze trzeba? A to oznacza... że już? Wszystko się już dokonało? I że jest za późno?
Myślałem i słuchałem jednocześnie, jak Feliks opowiadał o tym, co zaszło w ostatnich dniach. Niespodziewanie zaczęto od niego wymagać intensywniejszego maskowania, a kiedy powiedział, że przesadnie też niedobrze i że taka ilość „atramentu” przyciągnie uwagę, po prostu zbyli go machnięciem ręki. Wtedy zrozumiał, że wydarzenia wkraczają w decydującą fazę. Potem, niemal jednocześnie wydarzyło się kilka rzeczy: kradzież ważnych dokumentów z biura „Eifer” poszukiwania i schwytanie złodziejki, moja wizyta i zabójstwo Schoeneberga... Feliks powiedział, że tak naprawdę to wystraszyła go moja osoba: do chwili spotkania miał szczerą nadzieję, że ma do czynienia z niezbyt bystrym i niezbyt fartownym poszukiwaczem łatwych łupów w postaci tajemnic firmowych. Ale, połączywszy wszystkie dane w całość, zrozumiał, kto jest kto. Wtedy zaczął robić to samo, co mniej więcej Jaków - spędził czterdzieści godzin przy pulpicie, natknął się na rauher Jakowa i nawet go jakoś wykiwał. Podstawił mi najpierw garaż Skwarygina, potem Caprico, zyskał na czasie i w ogóle zrobił wszystko, co należało, wyłożył nas na tacy, ale grupa bojowa się nie spisała... Potem zaczęła się strzelanina.
- Popatrz tu - powiedziałem i jeszcze raz pokazałem mu tubkę. Feliks skurczył się. - Skłamałeś. Nie dałbyś rady sam skołować Jakowa. Musiałeś dostać dodatkowe dane...
-Tak.
- Jakie?
- Robocze charakterystyki rauhera.
- A dane obrony?
- Też...
Też... Jak powiedział kiedyś Fil, opisując brzytwę Okhama: jeśli do twoich drzwi zastuka ktoś w nocy, to, oczywiście, możesz sobie przypuszczać, że to wpadła na herbatkę żona irańskiego szacha, ale prawdopodobniejsze jest, że sąsiadowi skończyły się zapałki. Tak więc, mogę przypuścić, że każdy przeciek informacji ma swojego winowajcę...
Ale, ponieważ nie mogę oskarżać Tarantuli o banalną zdradę, to zostaje jedno: tego, co się działo i dzieje w ramach jakiegoś szatańsko wyrafinowanego planu, i co jest celem ostatecznym, nie wie już nikt, ponieważ główny planista leży teraz gdzieś na zimnej półce z pociskiem w mózgu...
Na schodach rozległy się szybkie kroki i Sierioga, przechyliwszy się przez poręcz, krzyknął:
- Panie, wal tu szybko! Takie rzeczy się dzieją, że...
- Idziemy - powiedziałem do Feliksa.
Kiedy tak bezczelnie wpadliśmy do willi, państwo kontrwywiadostwo zajmowali się, poza trałowaniem radiomin, pilnym usystematyzowaniem danych o wszystkich stołecznych politycznych i innych organizacjach w Moskwie: z adresami siedzib i biur, danymi osobowymi aktywistów i tak dalej. W tym również prognozowanym profilem działań w warunkach podziemia. Termin wykonania: druga w nocy siedemnastego czerwca. Do tego czasu powinno się również zakończyć trałowanie. Sierioga, penetrując pomieszczenia na górze, natknął się na odbiornik-trabant, włączył go i od razu usłyszał komunikaty kilku jednocześnie agencji, przekazanych z uralskich miast: o północy granicę Reich u przekroczyło kilkaset syberyjskich samolotów...
- To desant - powiedziałem.
- Wojna? - bezgłośnie, samymi wargami zapytał Feliks.
- Nie sądzę. Raczej Tołstoj i von Weil dogadali się w końcu, jak właściwie odbędzie się to zjednoczenie.
Stojący tuż obok Martin w milczeniu kiwał się na stopach. Potem, zaczerpnąwszy więcej powietrza, uniósł głowę i zamknął oczy, po czym wypuścił tak oryginalną wiąchę, że nawet mnie trafiło się w niej kilka nieznanych zwrotów. Wyrzuciwszy z siebie wszystko do cna, uderzył pięścią w otwartą dłoń, gwałtownie odwrócił się i podszedł do okna. Odsunąwszy zasłonę, znieruchomiał.
- Lecą - powiedział.
Stamtąd, od okna, a potem ze wszystkich stron do pokoju dotarł wolny niski dźwięk. Narastał. Nagle gwałtownie zadrżały szyby.
- Za wcześnie - oceniłem zerknąwszy na zegarek.
- Dużo za wcześnie.
- To nie samoloty - powiedział Sierioga. - Wiem, co to jest... - Głos miał pusty, wyblakły.
Mógł nie kończyć - ja też wiedziałem, i Martin pewnie też, ponieważ odsunął się od okna, a Feliksowi nie musieliśmy wyjaśniać... miałem go dość... sam się domyśli.
- Lepiej już by puścili gazy - powiedział Sierioga. Pewnie, że lepiej, pomyślałem. Przed gazem można się w mieście ukryć, przed ultradźwiękami - nie. Nie chronią przed nimi ani pancerze czołgów, ani schrony... Załogi tych „trąb jerychońskich” kryją się w sterówkach „termosowych”. Na razie to tylko rozgrzewka, rozpędzanie generatorów i dyfuzorów, porcja ultradźwięku w spektrum jest jeszcze niewielka, szybko wygasa. Ale za pół godziny dojdą do gotowości bojowej i wtedy koniec. Zginie desant - ale dziesiątki tysięcy kryjących się w mieszkaniach moskwian zginą też wskutek urazów wewnętrznych, zawałów, śmiercią samobójczą w ataku niewyobrażalnej depresji czy potwornego przerażenia. Można mieć tylko nadzieję, że żołnierze - czołgiści przede wszystkim - zrozumieją ku czemu idzie, i rozwalą SSU, ale wątpię, żeby się zorientowali i wątpię, by zareagowali, zanim powali ich szaleństwo, panika. Nie, wojsko zrejteruje. A za godzinę na spotkanie falom ultradźwięków rzucą się jegrzy... a my co? Z peemami przeciwko SSU? Potrzebowalibyśmy armat albo szturmowców.
- Na ulicy Marii Schemmel został granatnik - przypomniał Sierioga. Myśleliśmy chyba o tym samym. -I u Hansa w piwnicy...
- Nie zdążymy - powiedziałem.
- A może oni mają?
Popatrzyłem na Feliksa. Był blady jak śmierć. Pewnie wszystko rozumiał albo przynajmniej domyślał się. W końcu o „trąbach jerychońskich” każdy coś słyszał. Piętnaście lat temu była to sensacja. Potem okazało się, że na polu walki są praktycznie bezużyteczne i zostały skasowane. A teraz pojawiły się na wolności.
Już na schodach, prowadzących do piwnicy, zaczął mi doskwierać brak powietrza. SSU znaczą część mocy przekazują w grunt, a w glebie ultradźwięki rozchodzą się lepiej. Pewnie już zaczynają wariować i umierać załogi czołgów w swoich żelaznych skrzyniach.
I dzieci... i starcy...
Wkrótce nadejdzie kolej na resztę.
Na nas też.
Pułkownik czuł się kiepsko. Pozostali jakoś sie trzymali. Wynieśliśmy go na górę i włożyliśmy do przyczepy, do radiostacji. Gumowe opony, resory - na razie niezła izolacja.
- Panowie - popatrzyłem na pozostałych trzech.
- Panowie oficerowie... - Stali bladzi, mokrzy od potu. Nagle zrobiło mi się ciężko na duszy. - Nieważne w tej chwili komu podlegamy, teraz tylko nasz honor... - Wysiadł mi głos, machnąłem ręką do Martina: mów dalej - i odsunąłem się na bok. Miałem wrażenie, że zaraz mnie wywróci na nice. Jak wtedy, na starym nasypie. Martin mówił, oni odpowiadali, wszystko słyszałem, ale nie rozumiałem słów. Potem zrobiło się lżej. Może to było zwiększenie mocy, albo uderzenie w jakiś cel. Ale nie w nas. My tylko załapaliśmy się na strzępy. Echo. Odwróciłem się i poszedłem do domu. Okazało się, że odszedłem dość daleko. Na spotkanie mi szli Sierioża, Martin i jeden z ludzi Gejko. Miał na imię Aleksiej.
- Wszystko jest - powiedział. - Chodźmy, pokażę.
- Nie w domu?
- Nie, nie w domu.
- A co znaczy - wszystko?
- Jegierskie „garby”. „Śruby”. Moździerze.
- Przygotowania do czegoś poważnego?
- Widocznie tak. I Skrytka była pod budką wartowniczą. Spętany przeze mnie ochroniarz oprzytomniał, ale najwyraźniej uderzenie akustyczne wprowadziło go w stupor. Niczego nie rozumiał i milczał.
We czworo oderwaliśmy panele, pod nimi była betonowa płyta. Aleksiej coś tam pomanipulował, otworzyła się pokrywa, całkowicie do tej chwili niewidoczna Za wartość skrytki pokryłaby zapotrzebowanie plutonu jegrów. Wywlekliśmy pięć „garbów”, kanistry z naftą, dwadzieścia podwójnych i poczwórnych piórników ze „śrubami”, stumilimetrowy górski moździerz i dwie skrzynki amunicji do niego. Wrzuciłem na ramiona po „garbie” i chwiejnie ruszyłem w kierunku budynku.
Po kwadransie mieliśmy już jasność co do arsenału. Tak naprawdę to „garby” opanowane mieliśmy tylko ja i Sierioża. Gejkowcy potrafili korzystać z nich na poziomie szeregowca: skakać z miejsca na miejsce i strzelać z ziemi. Dlatego ich główną bronią miały stać się „śruby”; wersje, na jakie natrafiliśmy namierzały dźwięk, ciepło i metal. Pułkownik, jak i chłopaki z BD, nie miał nigdy do czynienia z „garbami”, dlatego we czworo stworzyli obsadę moździerza. Feliks w ogóle nie potrafił strzelać, więc przypadło mu udzielać pomocy tym, którzy wrócą. Nafta, naboje... Było dwadzieścia pięć po drugiej, kiedy w piątkę, w spuchniętych, kuloodpornych kombinezonach z tytanowymi napierśnikami i ogromnymi buciorami, obwieszeni bronią jak choinki bombkami, rozeszliśmy się po łące, by nie poparzyć się wzajemnie gazami wylotowymi. W żółtym świetle z okien, rzucając ostre długie cienie, nagle staliśmy się podobni do kosmonautów z jedynej jak razie księżycowej ekspedycji. Opuściłem na twarz przyłbicę noktoskopu i odczekałem kilka sekund, póki wzrok nie zaadaptował się do nowego trybu Feliks spod ściany wolno unosił rękę. Miał płaską i nieruchomą twarz, jak na fotografii. Włączyłem turbinę. Wydaje przenikliwy, świdrujący dźwięk, przed którym nie ratują ani podkładki na plecach, ani hełm z mocno przylegającymi nausznikami. Przez jakiś czas ten dźwięk przygniata człowieka, pozbawia poczucia czasu i przestrzeni. Zacząłem liczyć w duchu, turbina potrzebuje dziesięciu sekund na rozgrzewkę. Na wszelki wypadek policzyłem do piętnastu, poprawiłem chwyt na manipulatorach i wystartowałem jako pierwszy.
Umówiliśmy się: ja biorę na siebie północ i północny zachód. Siergiej - centrum i północny wschód. Chłopaki Gejko, jako najmniej doświadczeni, działają w grupie nad najbliższą okolicą i bardziej na południe. W trybie krążownika, paliwa w zbiornikach wystarcza na czterdzieści minut. Zrzut desantu miał nastąpić wcześniej. Pierwszą „trąbę” wyczaiłem od razu, jak tylko wzbiłem się w powietrze. Stała na dużym placu przed stacją metra „Krymski Most”. Nie przejmowali się, gnoje, że most mógł runąć. Wyglądało, że nic ich nie interesowało. Z góry „trąba” nie przypomina trąby, raczej ogromny kwiatek z siedmioma grubymi płatkami, leżącymi na ziemi i grubym pręcikiem w kształcie grzyba. Na końcu jednego z płatków znajduje się narośl w kształcie sześcianu - kabina załogi. O przygotowaniu załóg opowiada się w wojsku najobrzydliwsze historie... Byłem na sześciuset metrach wysokości, na styk, ale w zasięgu. Ustawiłem rehlicht na strzelanie serią, delikatnie nacisnąłem palcem spust - na ekranie noktoskopu pojawił się krzyż celownika. Włączyłem generator. Dźwięk turbiny zmienił się, przesunął w stronę basów. Cztery piąte jej mocy szło teraz na ładowanie akumulatora, pozostałej jednej piątej wystarczało tylko na to, by stabilizować opadanie. Zaczęło mnie kiwać, obróciło mnie o pół obrotu - wiatr... Na stu czterdziestu metrach zamigotał wskaźnik ładunku, od razu wyłączyłem generator i zacząłem rozpędzać turbinę. Traci się na to jakieś trzy sekundy i około osiemdziesięciu metrów wysokości. Zgubiłem „trąbę” z oczu. Musiałem podnieść się i stanąć w zawisie. A, jest. Chwyciłem w celownik, dałem powiększenie, naprowadziłem krzyż na kabinę załogi i wystrzeliłem. Dziesięć impulsów, przebijających dwucentymetrową stal. W miejscu kabiny rozpłynęła się biała plama, wszystko inne znikło mi z oczu. Koniec, jedna mniej. Ukosem wzlatuję wyżej...
Miasto ucieka do tyłu i w dół, niewiarygodnie wyraźne, wykreślone kredowymi kreskami na czarnym papierze. Czy może ktoś przeżyć w takim wyrazistym czarno-białym mieście? Po czarnej, skręcającej w prawo kresce skweru Sadowoje Kolco poruszała się oślepiająco biała kreska. Znajdowałem się na wysokości około kilometra.
Drugą „trąbę” znalazłem obok dworca Białoruskiego. Miałem wystarczającą wysokość, rozwaliłem więc ją jak n& poligonie: nie zawisając, w swobodnym opadaniu, z odejściem w kierunku lotu poziomego. Teraz - nad lotnisko, tam musi być i to pewnie niejedna. Uratowała mnie wysokość. Gdybym był niżej o jakieś dwieście metrów, uderzenie akustyczne zabiłoby mnie. A tak... jakimś szalonym wysiłkiem wyrównałem i zrobiłem świecę w górę - jakbym wynurzał się z głębiny... Bydlaki, zaczęliście… Opamiętałem się na dwóch tysiącach metrów. Przecież w ten sposób zużyję całe paliwo. Włączyłem generator i zacząłem opadać, ale nie mogłem zlokalizować celu, dlatego chwyciłem piórnik ze „śrubami” i zacząłem nim penetrować okolicę. Bateria naładowała się, przeszedłem w lot poziomy. Głowica „śruby” chwyciła cel - źródło dźwięku - wystrzeliłem, nawet nie widząc, w jakim kierunku. Ekran sczerniał, oślepiony wyrzutem rakiety. Byłem już w strefie lotniska. Gdzieś nad jego granicą, w okolicach warsztatów, pojawił się pęcherzyk eksplozji - „śruba” znalazła swój cel. Druga „trąba” stała po prostu na płycie, otoczona
- dla zamaskowania czy jak? - cywilnymi samolotami. Wyładowałem na nią rehlicht.
Drugą „śrubę” postanowiłem na razie oszczędzać, wykorzystując ją tylko do wyszukiwania celu. Wyprowadziła mnie na trzecią w tej okolicy „trąbę” przed budynkiem dworca lotniczego. Wzbiłem się wyżej, a potem, opadając, załatwiłem ją. Chyba trafiłem w zbiornik: eksplodowała i zapłonęła jak cysterna z benzyną.
Moje zbiorniki były już puste więcej niż w połowie, a było jeszcze co oblatywać. Mogłem oczywiście zatankować na dowolnej stacji, turbina wyssie wszystko. Jeszcze na pożegnanie spenetrowałem „śrubą” okolicę, ale już nic więcej nie znalazłem. Zacząłem wzbijać się w powietrze, kurs na Ostankino i nagle zobaczyłem w dole, między domami ulicy Twerskiej, drapieżną sylwetkę. Był to „schwarzrabe” bardzo niebezpieczny przeciwnik. Od razu zacząłem wiać na maksie w prawo i do góry, on zaś zawisł, skręcił w miejscu, potem zadarł dziób i walnął do mnie ze wszystkich luf. Dosłownie osmaliło mi pięty. Dobre pół minuty kręciłem się nad nim, trzymając się martwej strefy, a on ciągle usiłował mnie sięgnąć swoim ogniem. Żal mi było „śruby” na niego, szczególnie, że dzieliła nas zbyt mała odległość, mogłem oberwać odłamkami i po zabawie... Ale nic innego nie pozostało do zrobienia - szczególnie że facet przestał rywalizować w pilotażu, a po prostu zaczął mnie wyganiać coraz wyżej. Od czterech tysięcy począwszy będzie miał przewagę w prędkości wznoszenia. Odłączywszy głowice samonaprowadzania wystrzeliłem „śrubę” jak do rzutka. Wybuch wyrwał mu część rotora, zadygotał i zaczął się rozpadać. Ogon z wirującą jeszcze śrubą oderwał się i wirował obok. Potem bryznęły we wszystkie strony resztki rotora. Od kadłuba oderwały się dwie grudki, od razu zmieniły się w prostokątne kopuły spadochronów. Byłem na wysokości dwóch tysięcy siedmiuset metrów i paliwa zostało mi tylko na jakieś godne lądowanie.
Naładowawszy akumulator wylądowałem na terenie bazy paliwowej. Pusto... Skutek działania „trąb”... Zrzuciłem z pleców garb, hełm, odłączyłem rehlicht i trzymając go pod pachą, poszedłem szukać, gdzie by tu się dało zatankować. Po czarno-białej grafice noktoskopu wszystko dookoła, nawet w ostrym świetle reflektorów, wydawało się blade i rozmyte. Płot z siatki był w jednym miejscu rozdarty, jakby przeszedł przez nią czołg, a obok dziury leżał żołnierzyk z szarym mundurze Rosyjskiego Korpusu Terytorialnego. Odwróciłem go na plecy, dotknąłem nadgarstka. Puls był wyczuwalny.
- Hej, chłopie - poklepałem go po policzku. - Ocknij się.
Nie musiałem tego powtarzać. Otworzył oczy.
- Kim jesteś? - miał głosik cienki niczym wróbelek. - Czego chcesz?
- Potrzebuję nafty. -Naf... ty? -Tak.
- Poczekaj... Co to było?
- „Trąby jerychońskie”. Słyszałeś o czymś takim?
- Słyszałem... Poczekaj, a tyś kto?
- Porucznik Walinecki. Wojska jegierskie.
- Jegier... a my co, na Syberii jesteśmy?
- Jeszcze nie. Ale sądzę, że niedługo będziemy. Usiadł i zaczął się rozglądać.
- Tu wszędzie jest nafta - powiedział. - Ale ja nie umiem pompować. I tam w tej beczce, tam też jest nafta.
Zamilkł i położył się z powrotem.
Podszedłem do beczki, odkręciłem szpunt, powąchałem. Nafta. Kurka nie ma, ale jest wąż... poradzimy sobie. Przywlokłem „garb”, zatankowałem zbiorniki. Żołnierzyk, oparty na łokciu gapił się na mnie. Wpakowałem „garb” na plecy, zapiąłem. Podłączyłem rehlicht do kabla. Żołnierzyk z trudem podniósł się, wstał i, zataczając się trochę, podszedł do mnie.
- Powiadasz, że to były „trąby”? Co za skurwiele.
- Zaraz polecę, dobiję ich. A ty się odsuń.
- W głowie mi się kręci, jakby nie - to bym z tobą... Nałożyłem hełm i przestałem go słyszeć. Za trzy minuty druga. Desant musi być tuż-tuż.
Zatoczyłem obszerne koło nad Moskwą, starając się nie pominąć dużych placów i innych otwartych miejsc, spaliłem jeszcze trzy „trąby”: przy dworcu Sawiełowskim, w parku Sokolniki i ostatnią, już w drodze powrotnej na nabrzeże Puszkina, w okolicach ZOO. Skurwiele, żebyż przynajmniej pożałowali słoni... Wychodząc z ataku i wzbijając się, kątem oka zobaczyłem pofalowany, przemykający po dachach kanciasty cień. To był Łaz-317, niewidzialny zwiadowca, zapowiedź ataku. Od strony lotniska i gdzieś z prawej, daleko, wykwitły pomarańczowe pęcherze eksplozji: Ławoczkiny rozwalały radary. Czyli transportowce są już na podejściu. Wzniosłem się wyżej i zobaczyłem je.
Pewnie gdyby nie nauszniki i dzikie wycie mojej turbiny, może bym je nawet usłyszał. Nawet jeden Dobrynia anonsuje swoje przybycie bodaj czy nie z półgodzinnym wyprzedzeniem. Na Moskwę sunęła ich co najmniej setka. Cały wschód - połowa nieba - świeciła czerwonymi i zielonym światłami, migotały fioletowe pulsujące ogniki. Trudno było zrozumieć, jak powietrze może utrzymać tyle metalu...
Załadowawszy na wszelki wypadek rehlicht, wylądowałem na płaskim dachu „Hamburga”, sześćdziesięciu piętrowego hotelu, najwyższego budynku w tej części Moskwy. Bardzo chciałem zobaczyć wszystko na własne oczy. Nogi mi drżały i uginały się jak po stu przysiadach ze sztangą. Zdjąłem „garb” i, uklęknąwszy, przypadłem piersią do parapetu. Pode mną jarzyła się Priesnia, nieco bardziej w lewo iskrzyły się hangary „Moskiewskiego Junkersa”. a jeszcze dalej leżała ciemna przestrzeń portu lotniczego. Bardziej w prawo, chyba już w okolicach Uniwersytetu Rolniczego, rozpalał się ogromny pożar. Niektóre dane mówiły o tym, że gdzieś tam zbierało się kierownictwo partii. Cóż...
Niski ryk ciężkich turbin wszedł we mnie przez kolana i koniuszki palców, a dopiero potem go usłyszałem. Samoloty były już nad wschodnimi peryferiami. Na niebie pojawiły się wolne meteoryty, zostawiające za sobą blady obłoczki: rakiety typu „Lena” sypały oświetlającym konfetti. Minie kilka sekund... Po obłoczkach przebiegły iskry i nagle rozbłysło niebieskawe światło łuku elektrycznego. Niebo pokryła rozżarzona kratownica. Odsunąłem przyłbicę noktoskopu: jaskrawe fioletowe światło zalewało wszystko, było jaśniej niż nad wodą w słoneczne południe, brak cieni, dwuwymiarowość tego świata przyprawiała o mdłości, szybko odgrodziłem się przyłbicą noktoskopu od widmowości miasta. Lepszy był rysowany przez urządzenie konturowy obraz, bez półcieni, znacznie realniejszy od samej realności w tym nowym świecie.
Żołnierze na dole, oślepieni „zajączkami” jeszcze przez dobre dziesięć minut będą zdezorientowani. A jegrom tyle wystarczy.
Pierwsza fala samolotów pojawiła się w zenicie. Przysięgam, nawet ja, w końcu oficer drugiego stopnia, po całej tuwińskiej ekspedycji, po niemal tysiącu desantowych, ćwiczebnych i bojowych skoków, obecny z uwagi na służbę na wielu poligonach i innych tego typu przedsięwzięciach-nawet ja nie widziałem nigdy przedtem, jak desantuje się cała jegierska armia. Na tle błyszczącego jak folia nieba przepływały rozmyte światłem sylwetki Dobryń, a z ich otwartych luków sypały się czarne, jak makowe ziarenka figurki, szybko wyrastające w oczach, czasem, przy jakimś szczególnym oświetleniu, nad ich głowami wyrastał blady okrąg - jak jakiś wielki nimb. Dopiero nad samą ziemią zaczynały pracować silniki, rysując bengalskie koła, a skrzydła rotorów podchwytywały żołnierza i płynnie osadzały na ziemi. Nad głowami tych, co już wylądowali, miotali się „garbaci” chorąży, gotowi do osłaniania w razie niespodziewanego ognia. Przez celownik rehlichtu, przy maksymalnym powiększeniu, widziałem jak jegrzy biegli po pasie startowym, a obok mnie - na wyciągnięcie ręki - już ustawiały się jak do lądowania, Dobrynie drugiego rzutu. Nie lądowały, tylko przelatywały nad lotniskiem i wzbijały się w górę, lżejsze, a za nimi na pasie zostawały turlające się, jak piłki, Barsy na poduszkach powietrznych, pędziły dokądś, wodząc na wszystkie strony lufami swoich uniwersalnych działek. Daleko stąd, gdzieś w okolicach Kuncewa, eksplodowało coś wielkiego. Potem w tym samym miejscu - jeszcze raz, i jeszcze raz. W niebo wzbił się ogromny płomień. Wyglądało, że płonie benzyna. Dobrynie odlatywały, ale w powietrzu nie robiło się wcale luźniej: na małej szybkości i niewielkiej wysokości kołowały rozłożyste dwupłatowe Sapsany-maszyny śmieszne na oko, ale straszliwe w działaniu.
Poza mną - dach mi przeszkadzał zobaczyć, skąd - rozległy się serie z działek, w niebo poleciały strugi pocisków trasujących. W odpowiedzi huknęło kilka rakietowych salw - strzały umilkły. Według mnie była to jedyna próba oporu.
Cały desant trwał jedenaście minut. Nie odnotowałem straty ani jednego samolotu.
Używając celownika, pobieżnie przyjrzałem się najbliższym ulicom. Trójkami i piątkami przemierzali je jegrzy. Na bulwarze przed „Hamburgiem” już ustawiali się w szyku rozbrojeni żołnierze Reichu. Nikt nie stawiał oporu. Niebo powoli ciemniało. Sapsany czasem dodawały jedną czy dwie rakiety typu Lena, ale to już nie było to... Inwazja się dokonała.
Czego, panom, gratulujemy...
Nałożyłem „garb”, wstałem. Paliwa miałem na siedem minut lotu. Włączyłem turbinę i wystartowałem z dachu. Przeleciałem nad rzeką - pomyślałem: może nad wodą? - nie, zdecydowałem się na skrót. Koszącym lotem, niemal zaczepiając o dachy, przeleciałem nad starymi kwartałami. Mam nadzieję, że Feliks nie jest takim idiotą, żeby na mnie czekać.
Uderzenie nie było silne, rozciągnęło się w czasie. Poniżej kolan nogi jakby osmalił ktoś płomieniem, świat się przewrócił i runął na spotkanie. Pewnie zaczepiłem o jakiś przewód, może antenę - uderzyłem piersią jeszcze o coś niewidzialnego, a to uderzenie było tak silne, że pękło wiązanie, „garb” opuścił mnie, a ja zwaliłem się w dół, bez oporu, ale i bez strachu, z zimnym nieodpartym zaciekawieniem, to już było, niedawno, dopiero co - i nagle wydało mi się, że pękł ekran noktoskopu, ale nie - to były splątane gałęzie drzewa, walnąłem w nie z hukiem, coś trzasnęło, ale nie wiem co, nie poczułem bólu, w ogóle nie poczułem ciała, upadała obca niepotrzebna kukła, spadała, spadała - zapach palonego wojłoku! - uderzenie plecami, tyłem głowy, wpakowałem się w matkę ziemię, jak zimna pieczęć w roztopiony lak.
Gdzieś w Moskwie
Chyba nawet nie straciłem przytomności. Leżałem sobie i było mi dobrze, a gdzieś nade raną szybowała myśl, że już wszystko się dokonało i nie muszę już nic robić, może nawet nie dlatego, że już wszystko zostało zrobione, a dlatego, że człowiek, który nie może poruszyć nawet palcem, ma inne prawa... Złamany kręgosłup. Boże, co za ulga... Ani strachu, ani żalu... nic... Tak sobie leżałem, czas płynął, nie stojąc w miejscu, a potem poczułem, jak ruszyła krew i odezwał się ból, obie rzeczy w całym ciele, zrozumiałem, że żyję i że maksimum na co mogę liczyć, to złamania kończyn, więc wstałem po prostu, żeby sprawdzić: jestem połamany czy nie. Nie było żadnych złamań. Nadzieja zgasła, zanim dobrze się rozpaliła.
Stałem na klombie, owalnym, jakieś trzy na cztery kroki. W klombie został po mnie głęboki lej. Walały się gałązki i liście. Samotna topola, w którą trafiłem sobą, sterczała na środku potwornie zagraconego podwórka: belki, deski, gruz ceglany. Za mną czerniał szkielet do połowy rozebranego budynku, inny-jeszcze cały, ale już pewnie niezamieszkały, stal przede mną. Z prawej i z lewej podwórze zamykały kamienne brandmury. Przez sekundę walczyłem z głupią paniką: nie widziałem stąd wyjścia. Potem zobaczyłem prześwit między budynkiem i prawym brandmurem. Pewnie była tam brama. Zdjąłem hełm. Było jasno, ale coś wisiało w powietrzu - dym czy mgła. Śmierdziało naftą. Pokuśtykałem do wyjścia. Nawet nie bardzo czułem, że idę: wszystkie uczucia tłumił ból. Ból i walka z bólem. Na tym się koncentrowałem obecnie. Inaczej nie zrobiłbym ani kroku. Obok mnie przepłynął „garb” - raczej to, co z niego zostało. Generator, niemal oderwany od korpusu i trzymający się na jakichś metalowych nitkach, wyglądał jak głowa na skręconej szyi. Wkuśtykałem w przejście między ścianą budynku i brandmurem, i zobaczyłem kobietę. Ubrana była dziwnie: w jasny, obszyty cekinami szlafrok i owczą kamizelę, siedziała w kucki, oparta plecami o ścianę, i śpiewała: a-a-a, zaśnij... Można by to było uznać za kołysankę, gdyby nie śpiewała tego tak głośno i rozpaczliwie. Do piersi tuliła rehlicht. Mój, zapewne. Płonęło światełko pełnego naładowania. Trwałe rzeczy produkuje się w Syberii, trwałe, mocne, niezawodne... bardzo niebezpieczne... Kobieta mnie nie widziała. Ustawiłem się tak, by w żadnych okolicznościach nie znaleźć się na drodze promienia i zacząłem wolno zabierać jej broń. Długo nie zauważała tego i śpiewała swoje: a ja kocurowi za pracę zapłacę.... Już odszedłem kilka kroków, zanim dostrzegła, że ma puste ręce. Zamilkła i przez kilka sekund siedziała cicho, potem popatrzyła na mnie, obok mnie, na niebo, na swoje ręce. „Żenią, Żenieczka mój kochany!” - jej krzyk uderzył mnie, niemal spoliczkował, odwróciłem się i pokuśtykałem do bramy. Ból nadal rozdzierał całe ciało, ledwo udało mi się przedrzeć między zgrzytającymi skrzydłami bramy. Już myślałem, że ukryłem się przed tym jej krzykiem, ale dogonił mnie: „Żenieczka, syneczku mój!” Zacząłem biec jakimiś zaułkami, przechodnimi podwórkami, ale to nie pomagało: „Że-e-enia-a-a-a!!!” W końcu krzyk ucichł, zagubił się, zgasł. Stałem na jakimś skrzyżowaniu, pod aluminiowym niebem, pośród ślepych domów, którym nie można było policzyć pięter, w mieście, w którym nigdy nie byłem.
Rzeczowi jegrzy w kombinezonach koloru nocy, z peemami na piersi, ganiali po tym mieście jak szczury po labiryncie, mieli swoje zadania i swoje cele, a ja stałem na tym przeklętym skrzyżowaniu, bez celu i bez środków do jego osiągnięcia. A co najważniejsze - szczelny mur przed oczami, przed wewnętrznym wzrokiem... Zaraz. Środki do osiągnięcia czego? Celu.
Celu? Jest jeszcze jakiś cel? A właśnie że być może cel został... Przede mną, o skrzyżowanie dalej, płonęła wyrzucając zielonkawe języki płomieni, „trąba jerychońska”, a nieco bliżej, w połowie wbity w wystawę, stał czołg. Jego lufa była wycelowana dokładnie w płomień, pomyślałem, że przynajmniej w jednej załodze znaleźli się prawdziwi mężczyźni. Wszystkie luki maszyny były otwarte, z sekcji kierowcy rozlegał się szloch. Wyłaź, powiedziałem, wyłaź, mówię ci! Wujku, nie krzywdź mnie! - głos chłopięcy. Nie skrzywdzę, nie skrzywdzę... Wylazł chłopaczyna, sięgał mi do pachy, usmolony i zaryczany. Co mam teraz robić, co robić? Idź się wyśpij, powiedziałem. Pochlipując, przelazł przez rozbitą wystawę do ciemnego pomieszczenia, chyba sklepu z odzieżą i ucichł tam.
W sekcji bojowej śmierdziało spalonym prochem, a w przedziale amunicyjnym brakowało dwunastu pocisków burzących. Naprawdę strzelali. Zuchy, dumny jestem...
Dobra, a co dalej? Dalej będzie... Będzie... będzie... będzie... Echo.
Zamknąłem od wewnątrz luki, wywlokłem z rufowej niszy ciężki brezent, rzuciłem go na dno. Otworzyłem skrzynię z nienaruszalnym zapasem. Konserwy mnie nie interesowały. Zalakowana butla leżała na samym dnie. Odkręciłem, krusząc lak, korek, pociągnąłem trzy porządne łyki. Zatkało mnie. To nie był sznaps, a czysty spirytus. Zdarłem pokrywkę z jakiegoś soku, nie czując smaku, popiłem. Ułożyłem się na brezencie, na plecach, rozrzuciwszy ręce i nogi. Wszystko mnie bolało jak cholera. Powiedziałem sobie: kwadrans. Nad twarzą, przy górnej pokrywie paliła się lampka: gruba, z niebieskawego szkła bańka, otoczona drobną siateczką. Pocisk trafia w czołg, lampka pęka, ale całe szkło zostaje w siatce. Strasznie ważne, szczególnie przy przeciwpancernym pocisku.
Lampka powoli gasła. Już tylko został purpurowy włosek. W końcu i on zniknął.
17 czerwca. Godzina 5.45 Moskwa.
Finał
Skradałem się po schodach, starając nie hałasować. Podeszwy jegierskich butów są miękkie, a same buty ciężkie i wyposażone w stalowy rant. Na dole, mimo starań, zahaczyłem rantem o kant stopnia i nie miałem zamiaru powtórzyć to samo pod samymi drzwiami. Chociaż całkiem możliwe, że za drzwiami nie ma nikogo... Ale i tak byłoby kiepsko, gdyby z powodu takiego drobiazgu, jak sztywne nogi, doprowadzić do spartolenia całej swojej ostatniej operacji. Koniec. Doszedłem. Zdjąłem hełm, przysłuchałem się. Nic nie słychać, ale słuch mam przytępiony - najpierw przez turbinę, potem diesla czołgu. Potrzebnych jest kilka dni ciszy, żeby się słuch unormował, potem się go podda znowu hukowi strzałów i innych takich...
Minuta na odpoczynek. Koncentracja. Przyda się cały możliwy refleks.
Czas płynął, a w pamięci, oszalałej po zdjęciu blokad, przeleciał jeszcze jeden obrazek, z galerii tych, które usiłowałem sobie przypomnieć, ale nie mogłem. Miałem osiemnaście lat, polowa szkoła jegrów. Przyjechał Krenkel, od niedawna emerytowany minister łączności i informacji. Jegrzy, poza wszelkimi innymi zadaniami, ochraniają najważniejsze obiekty tego resortu. Krenkel okazał się być wspaniałym gawędziarzem, oficjalne spotkanie przeciągnęło się do wieczora i niezauważalnie przekształciło się w jakiś skautowskie ognisko. Zapamiętałem jedną opowieść o tym jak na stacji „Biegun Północny” Papanin[10] przeprowadzał zebrania partyjne. Było ich tam czworo, a Krenkel był jedynym bezpartyjnym. I na czas zebrań Papanin wypędzał go z namiotu na mróz. Krenkel biegał dookoła stacji, usiłując się rozgrzać i opracowywał plany zemsty. I wymyślił. Papanin. jako dowódca, miał prawo do nagana, tę broń regularnie i bardzo demonstracyjnie czyścił. Wyczekawszy na odpowiednią chwilę, Krenkel w czasie jednego z takich czyszczeń, podrzucił do leżących na szmatce części jeden metalowy wichajster. Przez kilka godzin Papanin, klnąc jak szewc, usiłował wpasować ten wichajster na miejsce. Pamiętam, że się wtedy zdziwiłem... bo ja po dwóch-trzech próbach wpasowania tego elementu, po prostu sprawdziłbym, czy mechanizm działa jak należy Inna sprawa, że gdyby po każdym zmontowaniu pozostawał inny element.. inny, ale zawsze... a broń działałaby też różnie: raz, powiedzmy, strzelałaby pociskami, drugi raz - kulkami z naftaliny, za trzecim razem - wydmuchiwałaby różowe bąbelki. No, wtedy bym się wściekł...
I właśnie teraz pozwolę swojej wściekliźnie wyrwać się na wolność...
Ustawiłem rehlicht na tryb cięcia i przekroiłem drzwi wzdłuż, od podłogi do poprzeczki futryny.
Krok przed siebie-jak we śnie, jak w miodzie, okrutnie wolno i płynnie, płynę, odpychając z drogi połówki drzwi: prawym kolanem i lewym łokciem, przepływają obok ogniste krechy, metal - drzwi wzmocnione płytą stalową jeszcze nie ostygły, a ja już jestem w ciemnym przedpokoju, jeszcze jedno pchnięcie nogą i łukiem, wystawiając przed siebie nogi, wpadam do salonu i ląduję na dywanie w klasycznej postawie strzeleckiej, rehlicht przed sobą na poziomie oczu, lewa ręka uniesiona - i zamieram w tej pozycji... głupiej, jak od razu widzę... I jakieś takie rozczarowanie czy nawet coś gorszego, bo przecież tyle już razy w marzeniach widziałem to właśnie: jak z bronią gotową do strzału, a na muszce ten, który jest sprawcą wszystkiego tego. A teraz, kiedy do tego właśnie doszło - w tej chwili, w tej sekundzie - okazało się, że nie jestem na to przygotowany. Jakby to powiedzieć... W sumie, strzały mogłem już sobie darować. Niepotrzebne już mi były strzały, krew, trupy...
Tarantula powiedział coś, odkaszlnął i powtórzył:
- Igor?
Nie udawał zdziwionego. Rzeczywiście był zaskoczony. Wstrząśnięty do głębi swojej duszy.
O ile pojęcie „dusza” jakkolwiek przystaje do Tarantuli.
- Broń na podłogę - powiedziałem. - I bez żadnych numerów. Znasz mnie.
Jeszcze nie miałem okazji „tykać” Tarantuli. Okazało się, że nie jest to pozbawione przyjemności.
Wolno odpiął szelki z kaburą i cisnął pod moje nogi.
- Z kieszeni. Lewej bocznej.
Wyjął małego walthera i dokładnym rzutem umieścił go obok kabury.
- Siadaj. W tym fotelu. Ręce na podłokietniki, nogi na stół,
Moskwa. Finał
Usiadł, jak mu kazałem. Na twarz wypływał z boku jakiś głupawy uśmieszek. Przeganiał go, a ten znowu się pojawiał.
- Igorze... nieźle, Igorze... - zachichotał.
- Myślałeś, rzecz jasna, że ja, tak jak reszta... - przejechałem palcem po gardle.
- Głuptasie - powiedział i znowu się roześmiał, ale już głośno.
- Wparowałeś tu niczym anioł zemsty!
- Taki miałem zamiar - powiedziałem. - Zresztą, nadal go mam.
- Za późno - powiedział poważniejąc Tarantula. - Oni już odeszli. Ja też się spóźniłem.
- Oni - to znaczy, kto?
- Kto... do kogo tu wpadłeś? Nie wiem, jak siebie nazywają.
- Nieważne. Co dalej?
-Posłuchaj, Igorze. Nie jesteśmy na przesłuchaniu... i w ogóle, jak na razie jestem jeszcze twoim przełożonym. Postaraj się więc, synku, być bardziej uprzejmym.
- Obaj jesteśmy już nieboszczykami. To jedyne nasze stopnie i stanowiska. A w poprzednim życiu, jak sądzę, trochę zgrzeszyłeś”. Tyle w temacie uprzejmości.
- Ciekawy pomysł... Chcesz powiedzieć, że to ja wystawiłem twoją grupę?
- To też.
- Nie, synku. Ja po prostu nie mogłem wycofać cię spod ognia, ponieważ sam się musiałem ukrywać. I nie zdołałem zniszczyć wszystkich dokumentów, które należało zniszczyć...
- Moją kartę medyczną też?
- Kartę medyczną?
- Właśnie.
- Nie miałem jej.
- A gdzie jest? W jaki sposób zdjęcie z niej trafiło do „muromców”?
- Och, jeśli cię interesują takie drobiazgi...
- Dobre sobie drobiazgi!
- Drobiazgi, synku, nie przypisuj swojej osobie zbyt wielu... Bo to by oznaczało, że nie rozumiesz, co się dzieje-
- Przypuśćmy, że nie rozumiem. Rzeczywiście nie rozumiem.
- Rozumiesz tylko część tego, co się dzieje. Nieważne jaką część - mniejszą czy większą. Te części nie pasują do siebie. Nie stykają się.
- No tak... z tym się muszę zgodzić.
- A ja zetknąłem się z tym czołowo, że tak powiem. Walnąłem w nią szesnaście lat temu. Chcesz posłuchać?
Nie wiem dlaczego - kiwnąłem głową. Tarantula zaczął opowiadać.
Wtedy, a była to zima siedemdziesiąt cztery na siedemdziesiąt pięć, od kilku już lat świetnie działał Ośrodek Badań Strategicznych i Tarantula, oczywiście, miał do niego pełny dostęp. Chłopaki z Ośrodka wycwanili się tak, że robili regionalne prognozy z wyprzedzeniem na dwa miesiące, a globalne - na pół roku i więcej. W sprawach polityki państwowej nadchodziła zupełnie inna epoka, epoka jeśli nie całkowitej przewidywalności, to przynajmniej połowy przewidywalności. Politycy mogli z dość dużym prawdopodobieństwem poznać konsekwencje każdego poważnego kroku - nie wykonując go wcale. Takie niepewne odczucia, jak węch i intuicja, odchodziły na dalszy plan, ustępując miejsca umiejętności precyzyjnego formułowania pytań. Ale tej właśnie zimy doszło do wielkiej wpadki: wybuchły dwa kryzysy, Mezopotamski i Sachaliński. Mezopotamski był przewidziany z trzymiesięcznym wyprzedzeniem, Sachalińskiego nie przewidziano w ogóle. Odbył się jakby w pustce, tam, gdzie nie mógł powstać, mimo że całość danych była dostępna, opracowano je w zwykłym trybie, a najstaranniejsze poszukiwanie przyczyn nie doprowadziło do dowodów sabotażu. Kryzys tymczasem rozrósł się do skali konfrontacji militarnej, przeprowadzono - natychmiast wpisaną do annałów klasyki - kurylską operację desantową, odbyły się dwie spore bitwy morskie, w Mandżurii wyszły w pole trzy armie pancerne i Japonia poddała się, odżegnując od wszystkich zdobyczy z okresu wojny rosyjsko-japońskiej. Wiadomo, że ludzie z Ośrodka rzucili się do zmywania hańby ze swojego miejsca pracy. Przeanalizowali cały kryzys minuta po minucie i okazało się, że informacja o każdym nowym czynniku pojawiała się w receptorach na kilka godzin, czasem nawet na dobę przed zaistnieniem owego czynnika. Coś takiego mogło mieć miejsce, powiedzmy, podczas przeprowadzania starannie zaplanowanej operacji w warunkach ścisłej tajemnicy Tutaj czegoś takiego nie było: operacje były planowane na bieżąco i z dużym przybliżeniem, największy ciężar odpowiedzialności padł na oficerów średniego szczebla; żadnych specjalnych przedsięwzięć co do utajnienia nie wykonywano. Dla armii to, co się działo, było nie mniej zaskakujące niż dla OBS...
Słuchałem i zaczynałem się złościć: miałem jakie takie pojęcie o tej historii. Wiedziałem też, że w kolejnych prognozach OBS pojawiły się niewytłumaczalne błędy. Stworzono więc teorię, twierdzącą mniej więcej coś takiego: można wykonać bardzo dokładne prognozy i można kierować się nimi w swojej działalności. Ale wtedy w przyrodzie powstają zjawiska, nie przewidziane przez prognozy. I im dokładniejsze będą prognozy, tym częstsze i bardziej zaskakujące będą te zjawiska. Teoria nosi nazwę „teorii zachowania prawdopodobieństwa” i była solidnie matematycznie podbudowana, której to podbudowy, oczywiście, za cholerę nie rozumiałem. I jeśli Tarantula chce mi tu zrobić wykład na ten temat...
Nie, nie chciał. W swoim czasie odbył rozmowę z twórcami tej teorii, powiedział wszystko, co o nich myśli i poszedł szukać innych osób jej nie akceptujących. Znalazł dwie - w OBS - i zabrał ich do siebie. We trójkę zaczęli analizować, dosłownie pod mikroskopem, wszystkie te odbiegające od realności prognozy. Potem zaczerpnęli szerzej, zwracając uwagę na niezgodność bieżących danych z rzeczywistością. W końcu zabrali się za informacje o wydarzeniach przeszłych. Wnioski były szalone i nie od razu zrozumiałe...
Wyszło im, że prawdziwa struktura naszego świata bardzo się różni od naszych o niej wyobrażeń. Przyjęto uważać - i to wbrew oczywistości - że przyszłość jest prawdopodobna, teraźniejszość jednoznaczna, a przeszłość niezmienna i jest tylko martwym odciskiem rzeczywistości. Naprawdę zaś prawdopodobne jest wszystko: i przyszłość, i rzeczywistość, i przeszłość - po prostu są to różne wydarzenia w różnych wymiarach. Na przykład weźmy coś prostego: rzut monetą (od razu przypomniałem sobie swoją srebrną markę). Rzucając ją wiemy w przybliżeniu, że mniej więcej jednakową ilość razy upadnie na jedną lub drugą stronę. Statystycznie wygląda to tak, że nigdy nie możemy przepowiedzieć, na jaką stronę upadnie w każdym konkretnym przypadku. Możemy tylko zgadywać. Oto upadła. Widzimy, co wypadło. Zapamiętujemy. Wydarzenie przenosi się w przeszłość. I mogą się w nas zrodzić wątpliwości: a czy dobrze zapamiętaliśmy? Jeśli takie wątpliwości się pojawiły, jeśli był jakiś powód ich pojawienia się, to znaczy, że moneta upadła i na tę, i na drugą stronę. Wytężyłem umysł, by to sobie wyobrazić. Przez sekundę wydawało mi się, że rozumiem, potem wszystko się pomieszało. Tarantula uśmiechnął się. A wyobrażasz sobie, co było ze mną? Dobra, teraz przykład bardziej skomplikowany. Jekaterynburska egzekucja. Imperator Mikołaj II Łagodny, z małżonką, dziećmi i czeladzią. Czterdziesty siódmy rok, komisja śledcza. Rok pracy, wszystko przeryli, przepytali ze trzy setki świadków. Wynik: albo wszyscy zostali rozstrzelani jednocześnie, albo część wywieziona. Albo wywiezieni wszyscy, a rozstrzelano dla zmyłki inną rodzinę. Ciała: wrzucone do szybu, rozpuszczono w kwasie, spalono? Rozgrzebali cztery mogiły, każda z nich mogła być prawdziwą - w takim razie, czyje są pozostałe trzy? W końcu, podobno idąc jeszcze po świeżym tropie, mogiłę otwarto w obecności Aleksandra Wasiljewicza Kołczaka, szczątki złożono w trumny i wywieziono - dokąd? Pewne dane mówią, że do Szanghaju. I tak dalej. Co to wszystko oznacza? A to, że stabilność świata w tym miejscu i w tym czasie była bardzo niska, że pasmo niestabilności ciągnęło się przez cały czterdziesty siódmy i do naszych dni, a że w tym czasie miało miejsce wszystko to, o czym opowiadali świadkowie: i rozstrzelano wszystkich jednocześnie, i wrzucili do dołu ciała, zalewając je kwasem, i rozstrzelano cara i następcę, a carycę z córkami wywieziono gdzie indziej i zamordowano później, a szczątki leżą w owych mogiłach - i w żadnej konkretnie, i jakby w każdej, a jednocześnie są wykopane, ułożone w trumnach i wywiezione dokądś w celu godnego pogrzebania... Kiedyś pozostanie tylko jedna wersja, ta pewna, zweryfikowana krzyżowo - to będzie oznaczało, że ta konkretna linia światowa ustabilizowała się... a w tym miejscu powstaje pytanie o przyczynach i następstwach. Wydawać by się mogło, że wszystko to jest jednoznaczne: kryzys prowadzi do podziału realności. Ale jeśli sobie wyobrazimy, że odwrotnie... albo że istnieje jakieś sprzężenie zwrotne...
- Śpisz? - przerwawszy opowiadanie, zapytał Tarantula.
- Nie - odparłem. - Tylko usiłuję zrozumieć.
- No to, synku, dla odmiany, opowiedz, co się działo z tobą. Przy okazji - mogę usiąść normalnie?
- Tak, oczywiście...
Tarantula usiadł normalnie: opuścił nogi na podłogę i podparł dłonią policzek. Milczałem chwilę, zbierając myśli, potem zacząłem opowiadać „niczego nie ukrywając i niczego nie dodając od siebie”.
Tarantula nie przerwał mi ani razu.
Potem obaj długo milczeliśmy.
- Dobra-powiedział w końcu. -To najpierw ja dokończę opowieść, a potem...
W sumie, ci jego chłopcy, usiłując jakoś zinterpretować nietrafność prognoz w stosunku do realnego biegu wydarzeń, stworzyli ni mniej ni więcej, tylko nowy model budowy świata. W tym modelu za podstawową strukturalną jednostkę wybrali nie atom i nie psi-funkcję, a pewną jednowymiarową nić związków przyczynowo-skutkowych, w którą wchodziły zarówno atom jak i wulkan, i człowiek na równych prawach „kropel deszczu dla bram tęczy”. Nić ta ciągnęła się z praktycznie nieskończonej przeszłości do praktycznie nieskończonej przyszłości. Takich nici istniało nieskończone mnóstwo, krzyżowały się one i splatały, ale nigdy nie znikały i nigdy nie powstawały z niczego. Podobnie jak w materialnych naciągniętych niciach: strunach, przewodach i temu podobnych - powstawały w nich drgania, rozchodzące się w obie strony: w przeszłość i w przyszłość. Drgania przekazywane były do stykających się nici, stopniowo gasły albo na odwrót, nasilały się. Czasem powstawał rezonans, obejmujący większą liczbę nici i człowiek żyjący w strefie rezonansu, odbierał to, co się działo jako kryzys. Właśnie na tym oparty był – intuicyjnie - swego czasu zbudowany system prognozowania kryzysów: wychwytywano drgania napływające z przeszłości do strefy rezonansu, a mianowicie: rauher szacował nie tyle zawartość pakietów informacyjnych, ile rozdzielenie, diastazę informacji, otrzymanej jednocześnie z kilku receptorów...
- Rozumiesz wszystko? - przerywając wykład, zapytał Tarantula.
- Na razie tak - rzuciłem ponuro.
Zaczynało mi się wydawać, że Tarantula albo mnie zagaduje, albo gra na zwłokę.
- Po prostu ciągle nie mam odwagi przejść do sedna - uśmiechnął się mój rozmówca. - Widzisz, w swoim czasie potrzebowałem... w sumie - wiele rzeczy potrzebowałem w swoim czasie... Mogę wziąć teczkę?
Tak, pomyślałem, zaczęło się. Jest pewien, że mnie ukołysał. Nagle zrozumiałem, że jest mi wszystko jedno. Nieważne, co tam ma w teczce: granat, pistolet? Nie poddałem się, ogarnęła mnie bezgraniczna nuda. Szalenie nudno było ciągnąć tę grę, nawet jeśli stawki w niej są ogromnie wysokie. Rzuciłem karty i wstałem od stołu... w tym sensie, że wyłączyłem rehlicht, zamknąłem przysłonę i przesunąłem go po podłodze do pistoletów Tarantuli. - Bierz sobie.
Uważnie mi się przyjrzał, potem skinął głową i lekko się uśmiechnął. Na dobrą sprawę uśmiechnięty Tarantula to widok nie dla ludzi o słabych nerwach, ale tym razem udało mu się pokazać coś ludzkiego.
Podświadomie oczekiwałem, że pojawi się słynna skórzana ruda teczka, która przeszła do Tarantuli od jego ojca; po raz pierwszy zobaczyłem ją w czasie, kiedy jeszcze na boku teczki znajdowała się mosiężna płytka z napisem „XX lat Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej”. Ale nie, spod stołu wynurzyła się płaska biurowa teczka, spłaszczona pewnie z powodu tysiącletniego wylegiwania się na półkach. Tarantula pstryknął zameczkiem i wyjął czarną kopertę.
- Masz, zobacz.
Co my tu... Elektrokopie jakichś wycinków prasowych, zdjęcia. Rozłożyłem to na stole i zacząłem się przyglądać. Wszystkie zdjęcia były grupowymi fotkami, oficjalnymi: jakieś delegacje, reprezentacje, diabli wiedzą co... Na każdym kilka twarzy zostało obrysowanych ramkami... A oto mamy powiększenia, z rauherowym retuszem... Białe strzałki - do jednej z twarzy.
Tania Roze.
Podniosłem oczy na Tarantulę.
- Popatrz na odwrocie - rzucił. Odwróciłem i nic nie zrozumiałem.
Paryż, 1912. Paryż, 1928. Berlin, 1931. Berlin, 1939. Berlin, 1942. Londyn, 1949. Tokio, 1950. Tokio, 1959. Władywostok, 1967. Władywostok, 1973. Tokio, 1974.Sankt-Petersburg, 1981.Tomsk, 1982.
- To jest tylko to, co sam znalazłem - powiedział Tarantula. - A to, jak sądzę, podrzucili mi. Żeby naprowadzić na myśl...
Podał mi jedno zdjęcie. Kolorowe. Bardzo wyraźne. Na pierwszym planie stało objętych dziewięciu ludzi w jednakowych skórzanych kurtkach: ja, Komandor, Panin, Dima Krupicyn, Sierioża Kuczerenko, Giera, Jaków, Sasza i ktoś nieznajomy. Obok, ale jakby oddzielnie, stał, wsunąwszy ręce w kieszenie jasnego płaszcza, Tarantula. I - Tania... Nad naszymi głowami wisiało srebrzyste skrzydło samolotu, a z tyłu widniał ładny biały budynek z mnóstwem schodów, balkonów, galerii, wieżyczek. Na horyzoncie rysowały się dziwne wzgórza: z nagimi urwistymi zboczami i płaskimi zalesionymi szczytami. Nigdy nie byłem w tej okolicy.
- I wygląda, że jesteśmy tu starsi - powiedział Tarantula. - Przyjrzyj się.
-Tak, chyba tak...
- Rozumiesz teraz, synku? Wzruszyłem ramionami:
- Jestem bardzo zmęczony.
- No to walnijmy po kawie - zaproponował Tarantula. - Gospodynie powinny jeszcze coś mieć.
- Jestem za...
Pomaszerował do kuchni, a ja rozejrzałem się. Znajomy salon, ogromny i nieprzyjemnie pustawy. Uchylone drzwi do obu sypialni: czerwonej i czarnej. Czerwone rozsunięte zasłony, szare niebo za nimi. Tempera.
Żeby tak dociągnąć do południa, pomyślałem. A co będzie w południe? Nie wiem... Znowu blokada? Wsłuchałem się w siebie. Nie, nie blokada. Po prostu rozumiem, że do południa jeszcze mi wystarczy sił, a potem - koniec. Urwisko. I muszę sobie znaleźć jakąś pewną norę...
A blokad już pewnie nie będzie. To znaczy - na pewno nie będzie. Elektroszok, to taki kop... Jak mi się udało dogrzebać do takiego pomysłu? Przecież powinien być zablokowany? Pewnie upadek mi pomógł. Dobry wstrząs... Kiedy siedząc w czołgu zrozumiałem, że nie mogę już nic wymyślić, ponieważ o pewnych rzeczach nadal myśleć mi nie wolno, w jakimś natchnieniu zmontowałem urządzenie do elektroszoku, podłączyłem przewody do akumulatora rauhera i dałem na własny mózg trzy pięćsetwoltowe impulsy. Przez pół godziny byłem nieprzytomny, oparzyłem sobie skronie, ale w głowie wszystko ustawiło się w odpowiednim porządku. Zrozumiałem, gdzie powinienem zjawić się w pierwszej kolejności. Ale spóźniłem się...
A może i dobrze, że się spóźniłem. Co ja bym z nimi robił?
I w ogóle, jeśli wszystko, co mówi Tarantula, jest prawdą... To co mamy robić?
Wiadomo, jak należy postępować z terrorystami. Z agentami obcych wywiadów. Ale z agentami... przyszłości?
Biedna moja głowa. Przeciwdziałać? Pomagać? Tępić? Wrócił Tarantula, ustawił filiżanki. Poszedł po dzbanek. Potem, jeszcze raz, po cukier. Za czwartym kursem przyniósł butelkę z resztą koniaku na dnie.
- Aromat - wyjaśnił. - Po piętnaście kropelek. Kawa była dobra, łyżka stała sztywno. Koniak miał dziwny zapach zielonych leśnych orzechów.
- Jak trafiło do ciebie to zdjęcie? - wskazałem brodą kolorową fotkę na tle samolotu.
- Pamiętasz, jak usiłowali mnie przejąć? Właśnie potem je znalazłem.
- Chcesz powiedzieć, że wszystko to było zmontowane, żeby...
- Dlaczego nie?
- Diabli wiedzą... jakieś jakby różne skale...
- Mam ci dopowiedzieć, co nawymyślali moi chłopcy? -Dopowiadaj.
... jeśli ma się możliwość przemieszczania wzdłuż linii światowych w obie strony, przy tym poza biegiem czasu, to można przejąć określoną, chociaż wcale nie absolutną, jak mogłoby się wydawać - władzę nad światem. Zasada przyczynowości wyklucza bezpośrednią ingerencję w te lub inne wydarzenia - i chłopaki natychmiast zilustrowali to takim oto przykładem: usiłujesz zabić swojego dziadka, ale to się nie uda: albo trafia cię piorun, albo przejeżdża fiakier, zabija pijany chuligan, ale za to można wzbudzić lub wytłumić drgania wybranych przez ciebie linii. Wytłumianie jest najprawdopodobniej łatwiejsze; zapewne wyższa jest przy tym dokładność działań. Tak jak w bilardzie: rozbijając piramidę, najlepszy gracz nie może mieć pewności, co do wyniku partii. Ale w środku gry nawet średniej klasy bilardzista, usunąwszy ze stołu potrzebną bilę, może doprowadzić do wygranej. W przypadku carskiej rodziny wytłumienie drgań było bardzo łatwe: wystarczyło podrzucić badaczom niepodważalne dowody na jedną z wersji. Najprawdopodobniej nie udaje się z czymś odwrotnym: im więcej pojawia się informacji, tym bardziej wzrasta nieokreśloność, tym wyższa amplituda drgań. Można przypuścić, że gdzieś w przyszłości linia ta, przecinając się z jakąś inną, gasi drgania tej drugiej, nie pozwalając, by powstał rezonans - kryzys. Są to, oczywiście, czyste spekulacje. Ale w ramach tejże hipotezy, otrzymujemy wyjaśnienie, powiedzmy, kryzysu sachalińskiego. Gdzieś w przeszłości, stosunkowo niedalekiej, zostały ustabilizowane pewne przechodzące przez te strefę linie, przenoszące drgania, u mownie nazwijmy je - jednego znaku. Inne linie, pozbawione działania stabilizującego, zaczęły drgać w rezonansie. Powstał kryzys, w który wjechaliśmy jak po szynach, po stabilnych liniach... Dlaczego? Po co im to wszystko? O, to jest pytanie! To jest pytanie nad pytaniami, które to pytanie chciał zadać Tarantula, a lecąc tu z desantem... Przypuśćmy, że oni tam, w przyszłości, są straszliwymi estetami i jednocześnie całkowitymi gnojami. Tarmosząc przeszłość, budują wspaniały harmonijny świat dla siebie. Ale, co prawdopodobniejsze po prostu walczą o swoje istnienie, gaszą pożar, który rozpala im się pod stopami... Przecież im dalej w przyszłość, tym bardziej zwartą staje się sieć, utkana z nici światowych, a i same nici stają się cięższe, czy jakoś tak. Tempo życia wzrasta, liczba związków przyczynowo-skutkowych w każdym odcinku nici zwiększa się. Może tam, w przyszłości, wytłumianie drgań jest znacznie trudniejsze, a rezonanse powstają częściej i skutkują większymi zniszczeniami... Dlaczego nie mamy założyć, że również linia światowa ma pewną granicę wytrzymałości i jeśli się nią wstrząśnie naprawdę mocno...
- Dobra - powiedziałem. - Możemy uważać, że coś tam zrozumiałem. Chociaż być może zrozumiałem opacznie... Szefie, chciałbym wytłumić pewne drgania... m-m-m... w sobie samym. -Pytaj.
- Czy mogę być pewien, że odpowiedzi będą szczere?
- Możesz nie wierzyć. To i tak nie wpłynie na odpowiedzi.
- Kto wyprowadził na ulice „trąby”?
-Tego jeszcze nie wiem. W ogóle niewiele wiem o tej zawierusze. Pytaj o co innego.
- Dobrze. Gejkowcy trałowali eter siedmiocyfrowym kodem zmiennym. To było?
- To było z tego pakietu dez, który połknęli. Kiedy zrozumiałem, że Gejko gra dla własnej korzyści, zacząłem podsuwać mu wszystko, co wpadło mi w ręce. Musiałem wytrącić go z tempa, zmusić do nerwowego rozglądania się...
- Kod pięć-pięć-siedem-pięć-siedem-sześć-cztery - coś włącza?
- To też wiesz?
- „Śpijcie, herosi ziemi rosyjskiej, ojczyzny kochanej synowie...”- zaśpiewałem.
- Zuch... To jest kod wyłączający namierzanie ciebie.
- Wyłącza?
- Wyłącza.
- A co je włącza? A, wiem. „Gaolian śpi...” Dobrze mówię?
- Słusznie.
- Bomba jest we mnie?
- Nie.
Popatrzyłem mu w oczy. Nie zdziwiło go moje pytanie, nie zapytał jaka bomba?” Po prostu powiedział „nie”.
- Nie ma bomby, synku, nie patrz tak na mnie. Ale całe to żelastwo w tobie mieści się w ramach programu. Program się skichał... Nie udało się stworzyć niezawodnej osłony. Rentgen mocno promieniuje, a błona śluzowa jelit jest bardzo czuła. Agent ze stałą krwawą biegunką - wiesz, nonsens.
- A wybuch w „Igle”?
- Nie nasz.
- „Tama”?
- „Tamę” odnaleziono już przedwczoraj. Przecież podałeś gepo namiary. Ze śmigłowca namierzyli promieniowanie.
- Chwała Bogu...
- A ty jesteś zuch. Wrócimy - umyj szyję. Wysunę cię na „Andrieja Pierwozwannego”.
- Wszystkich.
- „Andrieja” nie daje się pośmiertnie.
- No to Kuczerenkę.
- Jeśli żyje - podam.
- Sługa narodu.
- Spocznijcie, poruczniku... Nic się jeszcze nie skończyło...
To prawda, pomyślałem. Wszystko jeszcze trwa.
- I jeszcze jedno, - Igorze. Będziesz pracował na nowym kierunku?
Nie pytałem na jakim. To było jasne.
- A w ogóle trzeba? W tym kierunku?
Tarantula milczał. Długo. Bardzo długo. A ja czekałem. On też nie znał odpowiedzi, ale przecież myślał o tym znacznie dłużej niż ja.
-Trzeba... nie trzeba... - wymamrotał w końcu. - To nie tak. Nie tak... Oni są, działają - czyli my też musimy wiedzieć o nich wszystko. Możliwie wszystko. A wiedząc - decydować, co robić. Ale mając wiedzę. Nie zgadywać, tak jak teraz... Może będziemy im pomagać. A może strzelać jak do psów. O tym zdecydujemy potem. A teraz - najważniejsza jest wiedza. Oni pakują się do naszego życia, bawią się nami jak... lalkami... - Tarantula odkaszlnął.
- Jak ołowianymi żołnierzykami. To jest, co by o tym nie mówić, poniżające. Jesteśmy ludźmi, i powinniśmy ich zmusić do liczenia się ze sobą...
- Zmusić... - wyraziłem jednym słowem swoje powątpiewanie. - Szefie, a nie wydaje się panu, że już jesteśmy, w jakimś stopniu, ich agentami? Niezależnie od swojej woli?
- Wydaje się - zgodził się bez wahania. - I co z tego? Niech nawet na trzysta procent działamy w ich interesach - ale w naszym też! Wyobraź sobie, że nagle nie spodoba im się to, co się dzieje tu i teraz? I postanowią, powiedzmy, oddać zwycięstwo w ręce Stalina? Co z tego wyniknie?
- Szefie - powiedziałem - przekonał mnie pan. Ale zanim odpowiem, chcę wziąć prysznic i wyspać się.
- Prysznic - proszę bardzo. Ale wyśpisz się dopiero w domu.
- Ale - dziś?
- Dziś.
Mało nie oddałem Bogu ducha pod prysznicem. Z rozkoszy, z bólu i słabości. Ale jakoś nie umarłem.
Kiedy wyszedłem spod prysznica, przypominając na poły roztajałego bałwana, Tarantula siedział w tej samej pozycji: jedna noga na stole, podparty policzkiem na dłoni... A nie, zmienił pozycję, nie na dłoni, a na zaciśniętej pięści. Przypominał Atosa z bogato ilustrowanego, ale bardzo starego, bez okładki i wielu stron, „Wicehrabiego de Bragelon”, który jakoś przyplątał się do mnie i mieszka w moim starym domu - wraz z innymi starymi, dziwnymi i nikomu niepotrzebnymi rzeczami, typu czarnego głośnika-talerza, dwóch białych porcelanowych piesków, porcelanowej również butelki w kształcie ryby, stojącej na ogonie, „Krótkiego kursu historii WKPB” z notatkami na marginesach, paczki przewiązanych wstążką listów z nieistniejącymi już w alfabecie literami typu twardy znak, zszywki czasopisma „Znanije - siła” z trzydziestego trzeciego roku, bez ostatniego numeru... Do domu, pomyślałem, do domu. Bez Gwozdiewa. Do licha z Gwozdiewem. Do domu.
I nagle znowu poleciała mi po policzku, po brodzie, na podłogę krew: poruszyłem, podważyłem strupek. Zakląłem, a Tarantula poderwał się, zakrzątnął wokół mnie, opatrzył, wysmarował od stóp do głowy jodyną, radził coś, wyjaśniał. W końcu zakończył te malarskie ruchy, a kiedy ja, stękając i pochrząkując, nałożyłem kombinezon, podrapał się po nosie i zapytał:
- Słuchaj, synku, a nie ma tu gdzieś takiego miejsca, żeby się można było napić?
Miejsca - napić... Moja pamięć przewertowała kilka stron, odpowiedziałem:
- Jest takie miejsce!
Niebo miało kolor popiołu, a słońce wisiało nad dachami jak bliski i precyzyjnie wycięty pomarańczowy dysk. Cienie rysowały się czarne i gęste. Po nocnej pirotechnice, jeśli nie spadnie deszcz, albo nie powieje wiatr, takie światło może się utrzymywać niejeden dzień.
Przecięliśmy ulicę Goethego - piechota morska znowu była na swoim miejscu, za ogrodzeniem konsulatu - i weszliśmy w zaułki. Teraz, usiłowałem sobie przypomnieć, w lewo... A, jest skwerek. Na skwerku biwakował batalion jegrów. Namioty na lekkich kozłach, na trawnikach leżały kwadraty z plecaków. Dymiła kuchnia. Dziesiątka „Barsów”, już na kołach, ze zwiniętymi rękawami i ukrytymi śrubami, ustawiła się w szeregu do tankowania. Samych jegrów było mało, mniej niż pluton: pętali się leniwie i bez jakiegoś zadania, leżeli na trawie albo na matach i tylko wartownicy pilnie odbywali służbę. Ciekawe, że wśród ciemnych kombinezonów wypatrzyłem piaskowego koloru bluzy żołnierzy Rosyjskiego Korpusu Terytorialnego - należy rozumieć, że chłopaki aktywnie się bratali. Nie widać było tylko cywili i to wywoływało jakieś nieprzyjemne ssanie...
17 czerwca. Rano
Piwiarnia „Borussia” zajmowała suterenę i piwnicę „domu głupców” na Szabołowce. Tradycyjnie „Borussia” pracowała dwadzieścia cztery na dwadzieścia cztery bez świąt, miałem nadzieję, że z powodu takiej dupereli jak desant, nie będą łamali tradycji. Tak też się stało. Drzwi były otwarte na oścież i jegrzy ciągnęli tu, jak mrówki swoimi mrówczymi szlakami. Tarantula zatrzymał się i pokręcił nosem. Najpierw pomyślałem, że nie chce iść tam, gdzie jest sporo luda, ale okazało się, że zszokował go „dom głupców”. Wyjaśniłem mu, że mimo swojego wyglądu, budynek ten stoi już trzydzieści lat i jeszcze ani razu nie upadł. Tarantula pokręcił głową i ruszył, ale czuło się, że te kroki wymagają od niego pewnego wysiłku woli.
Przestąpiliśmy próg i zanurzyliśmy się w ciemnym powietrzu, niemal tak samo gęstym, jak”doppeltschwarzengarenbier”. Tu by należało przyjść z Kropaczkiem! Oto, gdzie ujrzałby apoteozę zbratania się narodów! Ale Fil znajdował się daleko i nie można było wymyślić nic innego, jak uczcić jego pamięć rykiem dobrego miejscowego piwa.
Spoceni i przestraszeni kelnerzy nie nadążali z napełnianiem kufli, od kontuaru odpadali, przyciskając do piersi zdobycz, jegrzy, piechota morska, Reichsgrenadierzy, terytorialiści, Czesi, Finowie, czołgiści, Zulusi, Węgrzy, polscy ułani i husarzy pancerni, panował równy różnojęzyczny gwar i jeśli nawet ktoś krzyczał, to krzyczał radośnie i świątecznie. Byliśmy świadkami nieogłoszonego święta, pierwsze i najbardziej szczere jego godziny, kiedy wrogowie nagle przestają być wrogami, wahadło odbija w drugą stronę... Żołnierze byli nadzwyczaj uprzejmi dla siebie, oficerowie wszystkim stawiali. Nas, pułkownika lotnictwa i jegra z okrwawionym opatrunkiem na głowie, nie to żeby przepuszczono - niemal na rękach doniesiono do lady, a potem Tarantuli nie pozwolili nawet dotknąć swojego półtuzina kufli: kapral-terytorialista doniósł mu te kufle do stołu i nawet uprzątnął blat z pustych. Gdyby nie wy, powiedział, nawet by nas wszystkich nie dali rady zakopać, tu nieopodal znaleziono jednego naszego - ledwo go zdrapali z asfaltu, niech mu ziemia lekką będzie.... Sierioga, pomyślałem. A może któryś z gejkowców. Nikt przecież nie wrócił: kiedy zajechałem tam czołgiem, budynek był pusty. Feliks, przeklęty szpicel, zwiał gdzieś. Nie zdążyliśmy nawet mrugnąć, jak już piliśmy za żołnierskie braterstwo. Za ciebie, Fil, pomyślałem. Za was, chłopaki.
Zamiast sufitu falował filcowe-szary dym, można było dotknąć go wyciągniętą ręką. Za plecami trzy ustne harmonijki zaczęły grać sirtaki, obejrzałem się, uniosłem na czubkach butów: już powstawało wolne miejsce, zsuwało się stoły, żołnierze z kuflami w ręku ustawiali się półkolem, a w środku, położywszy sobie ręce na ramionach, dreptało pięciu niskich marynarzy w beretach z pomponikami, rytm przyspieszał, potem w ich koło wpadł Zulus w białym mundurze, potem wysoki ułan... Rytm nadal przyspieszał, wszystko się zmieszało, przez szpalery głów nie było widać, co się dzieje, a tam pląsali dziarsko żołnierze, harmonijkom pomagały oklaski i wybijanie taktu kuflami. Tempo rosło, słychać było śmiech, ktoś upadł, przede mną jegier wlazł kolanami na stół, żeby lepiej widzieć i nagle Tarantula trącił mnie w łokieć: idziemy? Coś mu błyszczało w oku. Gdzie mi tam, powiedziałem. Żałuj, a ja idę... Przedarł się przez tłum do kręgu, a ja, chwyciwszy kilka kufli, podreptałem za nim, żeby zobaczyć to z bliska i na własne oczy. Tempo już było szalone, a Tarantula z marszu wbił się w korowód... Były tu dwa korowody, jeden we wnętrzu drugiego i pląsali, muszę przyznać, każdy co umie, ale było to radosne i zadziorne. Z przyjemnością patrzyłem na szefa, który objął ramiona czeskiego piechociarza, a z prawej - grenadiera, muzyka płynęła, obcasy grzmiały, lały się głosy - i nagle poczułem na sobie spojrzenie. Nie takie z celownika, nie niedobre, ale - uważne. Gwałtownie odwróciłem się.
Z prawej i nieco poza mną, nieopodal, oddzielony, może czteroma-pięcioma żołnierzami, stał i wpatrywał się we mnie, życzliwie uśmiechając się, oberleutnant luftwaffe. Spotkał się ze mną wzrokiem spokojnie, lekko zmrużył oczy i niedbale zasalutował mi swoim kuflem. Miałem wrażenie, że gdzieś go widziałem. Na pewno widziałem... Gdzie? Ktoś trącił mnie w bok, odruchowo popatrzyłem na tego, który mnie trącił, a kiedy wróciłem wzrokiem do obserwatora - już go nie było. Lotnik... wypowiedziałem w duchu to słowo i przypomniałem sobie: zdjęcie. Dziewiąty w szeregu. Jedyna nieznana mi na tym zdjęciu osoba.
Oblało mnie warem. Tarantula tańcował i z zapałem wpatrywał się w swoje małe stopy. Cofając się i rozsuwając ludzi ramionami, wydostałem się z tłumu widzów. Postawiłem na pierwszy lepszy stolik pusty kufel i z drugim, ostatnim pełnym, wyszedłem na ulicę. W oczy, jak biczem, chlasnęło światło. Zmrużyłem je i przeczekiwałem atak jasności, stałem nieruchomo, czując jak ktoś przechodzi obok mnie, omijając niespodziewaną przeszkodę. Potem otworzyłem oczy. Musiało mnie dopaść nieludzkie zmęczenie i cztery kufle wyśmienitego piwa na pusty żołądek, niespodziewany cios w układ nerwowy. Bardzo wyraźnie, nawet przesadnie wyraźnie, widziałem wszystko: mocno dymiący zielony sztabowy autobus i stadko czternastolatków - na przeciwległym chodniku, sapera, który wsiadł na mały rower i chwiejnie walił przez ulicę... I jednocześnie jakby mnie odrzuciło na kilka godzin do tyłu, na dach „Hamburga”, a ja z dwustumetrowej wysokości... nie mogę powiedzieć, że zrozumiałem, ale zobaczyłem, objąłem jednym spojrzeniem wszystko, co się działo i będzie, zapewne, dziać się ze mną i wokół mnie. Zobaczyłem jak ja sam, martwy, leżę w jakimś zakątku Igły Izmajłowskiej, a chłopaki Gejko walą w eter kombinacje cyfr i oto jedna z nich zgadza się z tą, która uruchamia zapalnik, a wmontowana we mnie bombka kasuje połowę Igły-to się stało... i płynę na barce „muromców” do końca, wysiadam na brzegu - i oto już jestem w jakimś tunelu, ciśnięty na wznak serią z kaemu, ale jeszcze mam siły podnieść granatnik, podnoszę więc i walę pod maskę nadjeżdżającego czołgu, biały płomień... i nie lecę przeźroczystym samolocikiem do Moskwy, a wlokę się gdzieś w abwehrze punkhipa, bosy, w ciepłym kurzu - nie do Tyflisu aby? To wszystko działo się jednocześnie i na jednej ziemi, ale jakby na różnych ulicach i w taki sposób, że przeciąć swoje drogi albo spotkać się z samym sobą nie można było, wiedziałem, że jest to niemożliwe, ale dlaczego tak jest, mało mnie obchodziło. I tak samo było przede mną, różnie i swoiście jednakowo, i można było wybierać - pod warunkiem, że niczego się nie zmieni.
Odepchnąłem się od futryny drzwi, zrobiłem kilka gasnących kroków i opadłem na trawnik. Zmienił się kąt widzenia, obraz zniknął. Ciekawe, pomyślałem, czyżby nas nikt za to wszystko... i nic? Tyle tu narozrabialiśmy, i - nic? Głupio...
Jeśli Tarantula ma rację i jeśli to, co mówi, nie jest kolejnym jego numerem czy marazmatyczną imaginacją, to... to - co? Przyjąć zaproszenie? Dać się złapać na zdjęcia, których podrobienie nie zajmie nawet trzech godzin? Cholera...
Niech tylko wyjdzie oberleutnant... Ale nie wychodził. W ogóle - długo nikt nie wychodził, a potem pojawił się Tarantula. Jak i ja, postał chwilę w progu, mrużąc oczy, potem wolno ruszył ku mnie. Siedziałem bez ruchu; przykucnął obok mnie i zapytał:
- No, co?
Pysk miał czerwony, spocony. Oddychał zdyszany, niemal wywiesił jęzor na brzuch.
- Znajdzie się kopiejka? - zapytałem.
Nie zdziwiwszy się ani trochę, poszukał po kieszeniach i podał mi dziesiątkę. Podrzuciłem monetkę, chwyciłem, nie otwierając dłoni, podniosłem do oczu.
- Orzeł - tak - powiedziałem.
- Rozumiem - uśmiechnął się.
Ja bym na jego miejscu się nie uśmiechał.
Nagle coś się stało. Nie mogłem otworzyć dłoni. Palce mi się nie rozginały. Poniżej łokcia ręka przestała być moją ręką. Napiąłem mięśnie, ręka zadrżała. Drżenie narastało, ręka trzęsła się już po prostu obrzydliwie - to było poniżające i przerażające. W końcu, po jakimś szaleńczym wysiłku, odrzuciłem monetę, nie patrząc na nią. Drżenie ustało, palce znowu należały do mnie, tylko galaretowata, ohydna słabizna...
- Rozumiem - powiedział Tarantula. - Cóż... uważaj, że jesteś na urlopie. Cztery miesiące ci wystarczą?
Pokręciłem głową.
- Rezerwa - głos też nie należał do mnie: słaby i proszący. - Rezerwa...
- Skończy się urlop, to pogadamy-powiedział Tarantula. - Gwozdiewa ci, oczywiście, nie proponuję...
Patrzył na mnie, a ja przez niego, ponieważ na krótką chwilę wrócił, wypłynął i znowu zniknął obrazek, widziany nie tak dawno-widoki na niezmienioną przyszłość. Ponownie nic nie zrozumiałem, ale tym razem zdążyłem sfotografować go spojrzeniem i teraz utrwalałem w pamięci, żeby później, sam ze sobą, wszystko sobie wyjaśnić. Coś z tego, widocznie, Tarantula skapował, bo mrugnął i diabelska pewność siebie oraz podporządkowanie mu całego świata gdzieś znikły.
- No więc, zastanawiaj się do października. Milczałem.
- Wiesz, ile ja już razy stąd odchodziłem?
Nie interesowało mnie to.
- Będziesz się bardzo nudził...
Nudził? Bożeż ty mój! Oddałbym swoją nieśmiertelną duszę za nudę. Co może być lepsze od nudy, jesieni, deszczu za oknem i pełnej samotności?
Wiedziałem, że żadnej z tych rzeczy nigdy nie będę miał.
- Myślisz, że dlaczego zbierałem was takich - głuptasów, marzycieli, milczków? Bo wiedziałem, że wcześniej czy później zetniemy się z nimi, a szanse będziemy mieli tylko wówczas, kiedy tu - postukał się w czoło - będą nie tylko kości...
Ciągle to samo, to samo, to samo... Patrzyłem na niego jak przez szparę między skrzydłami niemal zamkniętej już bramy...
Rok 2002. Michaił
26 kwietnia. Godzina 08.30
Konstantynopol. Yeni Mahalle. Kawiarnia „Stary Chaczik”
Jeśli ktoś ci kiedyś powie, że istnieje lepszy sposób na spędzanie wolnego czasu niż degustowanie z cieniuteńkiej błękitnej, porcelanowej filiżanki, świeżo zaparzonej „Ali Khasim”, siedząc przy tym na otwartej śnieżnobiałej werandzie pod mocno wypłowiałym biało-zielonym parasolem, to mu nie wierz. W dodatku gapisz się z roztargnieniem na redę portu, gdzie w pozornym nieładzie zamarło półtorej setki dużych jednostek, a drobiazgu, przycumowanego do długaśnych pływających pomostów, takich jak nasza „Biała Dziewica”, nie da się przeliczyć nigdy. A wszystko ma miejsce rankiem późnej wiosny, sady już przekwitły, ale zieleń nadal jest przenikliwie świeża, a z rozariów sadu Wlanga wysącza się subtelny aromat, do tego wielkie grube wiewiórki podchodzą do ciebie i żądają orzeszków (nie wolno im dawać słonych, dlatego specjalnie dlanich kupuję słodkie). Gospodarz smutno się uśmiecha i następną filiżankę boskiego „Khasimu” nalewa na koszt firmy, leniwie wymieniamy z nim proste i mądre uwagi o sensie życia, z tym starym panem Chaczikiem Mełkanjanem, urodzonym w tysiąc dziewięćset szesnastym w Erzrumie i przez całe swe życie szlifującym swą niepowtarzalną sztukę: parzenia kawy. Nie istnieje w przyrodzie i istnieć nie może nic lepszego od wiosny w Konstantynopolu, najbardziej niepowtarzalnym z miast, nawet jeśli przeżyłeś już tu połowę życia i powinieneś do wszystkiego się przyzwyczaić... Ale to miasto przypomina pana Chaczika Mełkanjana, ono też przez milenia szlifowało swoją jedyną i niepowtarzalną sztukę kuszenia, która nie ma nazwy w żadnym z ludzkich języków. To jest Wschód i Zachód, które nie muszą się ruszać ze swoich miejsc, albowiem od dawna są tu jednością. To jest mrok i światło, które nie istnieją bez siebie. Miasto - ośrodek wszystkich religii i wszystkich nauk, sztuk i handlu, hazardu i lenistwa, oszałamiającego przepychu i malowniczego ubóstwa, skrzyżowanie mnóstwa dróg na morzu, ziemi i niebie - Konstantynopol.
Tak zarządziła natura, umieszczając to wielkie miasto w takim znakomitym miejscu - w samym środku Ziemi...
Wiewiórka uniosła głowę i znieruchomiała zaniepokojona, wsłuchała się w ciszę. Orzech trzymała jeszcze, ale była gotowa upuścić go w każdej chwili i uciekać. Rzeczywiście - coś zaszeleściło za plecami, od lewej do prawej, od lewej do prawej... Stary dworzec opuszczał poranny petersburski ekspres. Od lewej do prawej...
Nie masz nic do roboty w Petersburgu, powiedziałem do siebie.
I rozłożyłem gazety.
Pan Chaczik sam nie czytał gazet z powodu słabego wzroku i całkowitej apolityczności, ale prenumerował te, o które pytali klienci. Dlatego była tu i związkowa turecka gazeta, turecka sportowa, grecka „Smenos”, niemiecka ulotka komercyjna „Geschaftsmann”, rosyjskie „Sofia” i „Peruaniec”, bułgarska „Politika”... Od niej zacząłem.
Właściwie to wszystkie nowości słyszałem i widziałem. Po prostu w gazetach było to może bardziej warunkowe, subiektywne, dlatego nieco jakby odrealnione. Co - może to i dziwne - pozwalało nad tym wszystkim sie zastanowić.
Tak więc najważniejszy news z ubiegłego tygodnia - starcie na Morzu Andamańskim. Po tym incydencie niemiecka eskadra liczyła już dwieście bander, japońska - dwieście osiemdziesiąt. Przez całą historię ludzkości żadne morze nie nosiło na sobie tyle żelastwa. Do tej chwili nie wiadomo, co właściwie stało się w Rangunie, obie strony oskarżają się wzajemnie o prowokację, jednocześnie prace ratownicze utrudnione są z powodu zamieszek i działań partyzantów z „Frontu Zjednoczenia”. Według danych ekspertów, liczba ofiar przekroczyła dwieście tysięcy ludzi, przyczyny i natura wybuchu zaś nie są do tej pory wyjaśnione: w każdym razie nie tradycyjny wybuch jądrowy czy termojądrowy; opad pyłu radioaktywnego najprawdopodobniej można wytłumaczyć zniszczeniem reaktora na jednym ze znajdujących się w porcie statków...
Bułgarzy podchodzili do sprawy pragmatycznie: czy wmiesza się Rosja do sporu w charakterze jednej ze stron (zgadujcie do trzech razy, której), czy tylko użyje swojego wpływu w celach pokojowych. Na razie zaś dwadzieścia jednostek Floty Śródziemnomorskiej minęło Cejlon i znajduje się o dwa dni drogi od strefy konfliktu. Wśród okrętów floty znajduje się bułgarski krążownik „Car Kałojan”... Jest też w gazecie wywiad ze starszym oficerem krążownika, przeprowadzony przy pomocy promienia odbitego...
Poza tematem mórz południowych, w gazecie było trochę o nadchodzących wyborach do izby niższej parlamentu i niezbyt ciekawe ploteczki z życia dworu carskiego. Caryca Wencesława była damą surowego obyczaju i powodów do plotek nie dawała. To nie to, co dwór w Madrycie...
To był dopiero absurd: monarchia konstytucyjna stanowiąca część składową republiki, która do tej pory nie przyjęła jeszcze konstytucji, i która to republika strukturą swą i sednem istnienia przypomina imperium. Usiłowałem przypomnieć sobie coś podobnego z historii świata, ale nic nie przyszło mi do głowy.
W rosyjskich gazetach było mniej więcej to samo, tylko stateczna „Sofia” dodała jeszcze dwugłos będącego w niełasce admirała Wisse i krymskiego wicegubematora Bragina, który wpadł (przypłynął był) do naszego, wybranego przez Boga miasta, w jakichś wicegubernatorowskich sprawach. Wisse był nieco szalonym staruszkiem, przekonanym, że nasze dwadzieścia okrętów, nawet pierwszorzędnych, może stłuc tyłek zarówno przesadnie pewnemu siebie Niemiaszkowi, jak i Japońcom, którzy ze wszystkich zdobyczy cywilizacji posiedli chyba tylko jedno - siusianie na stojąco. Bragin natomiast nie przejmował się tymi problemami i szczerze uważał, że kiepski pokój i tak jest lepszy od porządnej wojny. Myśl tę usiłował przekazać swojemu ciężko opancerzonemu rozmówcy... Chamski jak zwykle „Peruaniec” ciągle doszukiwał się tajemnego drugiego dna eksplozji. W Rangunie znajdowały się magazyny rosyjsko-japońskiego koncernu chemicznego „Schicka” i anonimowy autor twierdził, że właśnie tam, w magazynach, miał miejsce ów niezwykle silny wybuch - albo chodziło o machinacje podatkowe, albo o pozbycie się rewizorów...
Biały opel kabriolet przemknął między platanami, potem cofnął się i zatrzymał. Teddy wyskoczył nie otwierając drzwiczek, potem ceremonialnie, z ukłonem, wyprowadził za rękę Zojkę. Zojka miała na głowie biały kapelusz, a na rękach białe rękawiczki do łokci, ale do tego zielonkawy porozciągany podkoszulek, wytarte do białości zamszowe spodnie i niekształtne sandałki z poplątanych sznureczków i rzemyczków. Dusząc się ze śmiechu i potykając na stopniach o własne nogi, weszli do kawiarni i zwalili się na krzesła przy moim stoliku, rozsiewając dookoła siebie zapach morza. Od razu pojawiły się przed nimi dwa wysokie kielichy z wodą cytrynową z lodem. Kawy ani Zojka, ani Teddy nie pijali z nieznanych mi powodów. Oboje mieli mokre jeszcze włosy. Jeździli kąpać się gdzieś za Yedi Kule, do Schwarzfels, teraz - Czarnych Skał. Przy Rosjanach wszystko musi mieć liczbę mnogą. Nie byłem tam ani razu. Kiedyś był to porządny niemiecki rodzinny kurort, aktualnie ulubione miejsce meneli i punkhipów. Wcześniej nie miałem tam nic do roboty, teraz - było tam obrzydliwie. Zaś Teddy i Zojka odczuwają jakąś dziwaczną przyjemność, kręcąc się między brudnymi i pogardzanymi. Czasem coś ich rozśmieszy, jak dziś - przerywając sobie nawzajem opowiedzieli, z rozpiską na role, jak jakaś nieszczęsna niemiecka rodzinka na bazie starych wspomnień wpakowała się do kurortu i jak w panice, gubiąc walizki, usiłowała złapać taxi, żeby jak najszybciej zwiać z tego wariantu piekła. Teddy dowiózł ich aż do Yedi Kule i zostawił pod drzwiami pensjonatu madame Atanasowej. Burgerzy mają tam zagwarantowaną nową porcję mocnych wrażeń.
- Niepotrzebnie - powiedziałem. - Nie zrobili ci nic złego.
- Im tam też nikt nic złego nie zrobi - wzruszył opalonymi ramionami. - Po prostu będą jaja i tyle. W końcu wynajmą jakiś przyzwoity pokój.
- Szkoda, żeś ich nie widział - powiedziała Zojka, sczesując włosy na czoło, by następnie gwałtownym gestem odrzucić je do tyłu. - Buractwo. I on, i ona. A ichnie dzieciątka dokładnie takie same, tyle że mniejsze. Tępe niemieckie buractwo.
Jej spojrzenie jakby leciutko zezowało, dlatego nie patrzyła dokładnie na mnie. Nawet w tym detalu zaczęła przypominać Teddy'ego.
- Przyjechał Marik - powiedział Teddy.
- Przypomina teraz chomika - powiedziała Zojka.
- Policzki takie - pokazała jakie. - Oczka mu się już nie otwierają. Wita się w ten sposób... - wyciągnęła przed siebie dwa palce, mając na obliczu niemożliwy do opisania wyraz kosmicznego znudzenia. Z taką miną patriarcha Nikodem wysłuchałby spowiedzi starej chorej cerkiewnej myszy.
- Ja aż się pogubiłem - powiedział Teddy, drapiąc się za uchem.
- A wiesz jak mu ona odpowiedziała? Tak - i wyciągnął przed siebie środkowy palec.
-A ten kutasek jakby sobie jaja przytrzasnął na balu - roześmiała się Zojka. - Nadął się jeszcze bardziej...
Marik był chłopakiem z naszej klasy. W ubiegłym roku nagle zwalił się nań wielomilionowy spadek. Ojciec, inżynier na naszym uniwersytecie, amator łamigłówek, nieoczekiwanie dostał się do finału wideokonkursu „Wyspa skarbów” i wygrał główną nagrodę, ale zaryzykował ultima-game i przegrał wszyściuteńko. W tym miejscu opowieść powinna się zakończyć, ale na jego nieszczęście w tym dniu jakaś agencja ubezpieczeniowa przeprowadzała akcję reklamową. Biedaka w celach reklamowych ubezpieczono od przegranej, i zamiast nagrody (rodzinna wycieczka do Kenii) otrzymał pięćdziesiąt milionów rubli - ale nie cieszcie się jeszcze... w postaci polisy ubezpieczeniowej! Oczywiście był szum na cały kraj. Dwa miesiące później ojciec został ranny w jakiejś zaskakującej bandyckiej strzelaninie - wraz z tuzinem innych przypadkowych przechodniów - i zmarł w drodze na stół operacyjny. Po dwóch miesiącach młodszy syn nieboszczyka został porwany, zażądano okupu: trzydzieści milionów. Czyli niemal wszystko, co zostało po opłaceniu podatku. Negocjacje trwały tydzień. Uzgodniono osiemnaście. W chwili przekazywania pieniędzy bandyci zostali częściowo schwytani przez policję, częściowo przez nią wystrzelani - ale okazało się, że brat Marika już od dawna nie żył. Matka, nie mogąc tego znieść, wkrótce też zmarła, a Marik... Jakoś nawet niezbyt się tym wszystkim przejął. Miał teraz mieszkanie na Newskim Prospekcie w Petersburgu - całe piętro, do tego własny samolot, garaż pełen samochodów... i dochodziły nas słuchy, że zajnuje się nie do końca uczciwymi sprawami. Ale, w końcu, to jego przecież problemy...
- No to co, jedziemy? - Teddy zakręcił kluczykami na palcu.
Zostawiłem na stole dwie półrublowe monety, jedną zwyczajną, drugą z wizerunkiem Piotra Pierwszego i jego słynnej łódeczki, na pożegnanie pomachałem ręką panu Chaczikowi, skracającemu oczekiwanie na kolejnych klientów miarowym kręceniem rączką młynka do kawy, i poszliśmy do samochodu. Zojka szła przodem. Znam ją od dziecka i ciągle nie potrafię określić, co też takiego szczególnego jest w jej chodzie. Niby nic, ajednak. . Obok samochodu kręcili się mali Turcy - ochrona. Teddy dał im kilka miedziaków. Wsiedliśmy i odjechaliśmy z piskiem opon.
Trzeba oddać Niemcom sprawiedliwość: kiedy Turcja była protektoratem, a Konstantynopol Stambułem, postarali się możliwie mało zmienić z wizerunku starego miasta, Istambułu, nalegając tylko na wprowadzenie niemieckiego standardu sanitarnego i zmuszając do wyremontowania dróg. Poza tym dyskretnie narzucali Turkom europejski styl życia. Oto, na przykład, te wąskie uliczki, nad którymi nie ma nieba, ponieważ piętra niemal stykają się ze sobą nad głowami przechodniów - wcale nie są przeznaczone do przejażdżek samochodami. To są ciągi do niespiesznych spacerów i długotrwałych dysput. Tu bogactwo nie rzuca się w oczy. Słynna na pół świata restauracja może kryć się za taką nie rzucającą się w oczy witryną, jaka dopiero co przemknęła z lewej. Wieczorami przyjeżdżają tu stada ałmazów i mercedesów... Budynki, przypominające Bóg wie co, ale na pewno nie pałace, mogą kryć - i kryją - za lichymi murami wspaniałe mieszkania, często dwu-trzypiętrowe, z wewnętrznymi podwórkami i fontannami. Bogaci Turcy, w odróżnieniu od bogatych Europejczyków, nie wynoszą się za miasto. Zresztą, bogaci Europejczycy z Konstantynopola - też. W okolicach miasta rozłożyły się dzielnice willowe, ale znacznie mniej niż, powiedzmy, dookoła Moskwy...
Objechaliśmy meczet Hadży Bajrama i po krótkim pobycie w korku, wypadliśmy na Prospekt Zgody (nie tak dawno jeszcze nazywał się Speerstrasse). Wyjazd ze skrętem w lewo powinien prowadzić przez tunel, ale ten był regularnie zalewany w ostatnich latach i służby miejskie w żaden sposób nie mogły sobie z tym poradzić. Choćby teraz: gruby wąsaty turecki policjant w czapce z lakierowanym daszkiem i wysokim denkiem (kiedyś obejrzałem sobie wnętrze takiej czapki - sprężyny, rozpory, wata... za samo codzienne noszenie takiego mechanizmu, powinien człowiek mieć możliwość wcześniejszego odejścia na emeryturę) z niewyobrażalną szybkością i precyzją wirował dookoła własnej osi i kręcił pałką, przepuszczając, kierując i stopując. Jak na złość, nas zatrzymał na długo, przepuszczając do Hagia Sofii jakiś oficjalny konwój: motocyklistę, limuzynę-kabriolet, zakrytą limuzynę i miniautobus. Siedziałem i patrzyłem na meczet, widoczny akurat w perspektywie prospektu, między szeregami rozrośniętych magnolii. Nie lubię magnolii - za ich bezczelne grube kwiaty o mdlącym zapachu. Ale dziś nawet one nie wydawały mi się jakoś szczególnie wstrętne...
Ruszyliśmy w końcu i skręciliśmy w lewo. Obejrzałem się, kopuły lśniły. Do licha, dlaczego nie jestem muzułmaninem? Od dobrych dziesięciu lat prawosławni przekonują muftów, by oddali świątynię. Ale ci nie zgadzają się. I słusznie - niby dlaczego?
Teddy prowadził samochód niezbyt szybko, po prawym pasie, żeby Zojka nie straciła swojego szalonego kapelusza. Lewą ręką Zojka przytrzymywała kapelusz, a prawą pozdrawiała przechodniów. Ci w odpowiedzi kłaniali się jej.
Mieliśmy do uniwersytetu dobre czterdzieści minut takiej jazdy. Dziś jako pierwsze zajęcia mieliśmy studia laboratoryjne, zajęcia fakultatywne. Wykłady czekały nas dopiero o pierwszej. O trzeciej będziemy już wolni. Rozsiadłem się wygodnie na kanapie i postarałem się rozluźnić. Ale jakoś mi to nie wychodziło.
26 kwietnia. Godzina 15.00
Konstantynopol. Uniwersytet
Przy wyjściu złapał mnie Piet’ka Mlecznyj. Facet wyglądał, jakby był nie całkiem udaną karykaturą przykładowego studenta: przekrzywione okrągłe okulary, sterczące uszy, krzywy krawat, narękawniki przeciwkwasowe (mimo że Piotr Walerjewicz wcale nie zajmuje się chemią, a historią). W swoim czasie zdobywałem dla niego przy pomocy rauhera potrzebne mu dane z zamkniętych bibliotek.
- Misza, mogę cię? - nieśmiało.
Zojka zazwyczaj na takie coś odpowiada: „Możesz, ale nie przy ludziach”. Popatrzyłem przed siebie. Opel był jeszcze pusty.
- What’s that so black again the sun? - zapytałem na wszelki wypadek.
Westchnął. Do języków nie miał, biedak, żadnych zdolności. W odróżnieniu ode mnie urodził się w Konstantynopolu (to znaczy Stambule?), ale ani tureckim, ani niemieckim, ani greckim nie władał w stopniu doskonałym. Rosyjski opanował też z trudem, jakby nie będąc pewnym, czy mu się przyda. Kiedy rodzice się połapali, że dzieciaka należy nie uczyć, a leczyć, było już za późno. Statek odpłynął. Nie rozumiem, jak to możliwe: oto ręka, skarżył się Pietia, a nazywa się różnie. Nie powinno tak być... A poza tym pamięć miał fenomenalną.
- Misza, jest taka sprawa... Pamiętasz, jak kiedyś rozmawialiśmy o różnych przypadkach w historii? Dawno temu.
- Chyba pamiętam - wzruszyłem ramionami. - Bo co?
- Robiłeś mi program... do wyszukiwania...
- To pamiętam.
-Popatrz... opracowałem co nieco... - podał mi kasetę do rauhera. - Może... no wiesz... wyda ci się ciekawe... Wziąłem. Poobracałem w palcach.
- Widzisz, przyjacielu... Nie mieszkam teraz w domu. Nie mam na czym przejrzeć.
- Dlaczego nie w domu? - przeraził się Piefka.
- Nic się nie stało. Pożarłem się z maman. Przeniosłem się na łódź. Ale tam rauhera nie mam. Banalna historia. Szewc bez butów.
- Jak chcesz, to ci dam swój. - Pietra gotów był na każde poświęcenie. - Album. Na tydzień. Chcesz?
- Aż tak bardzo chcesz, żebym przeczytał? Piet’ka skinął głową: - A jak czegoś nie zrozumiesz
-dzwoń.
Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął album: mocny, drogi, firmy „Ideał”. W etui z wytłaczanej skóry.
- Wystarczą ci trzy dni?
- A dużo tego jest?
- No, niewiele. Dwanaście tablic.
- Dobra, dawaj. - Chwyciłem rauher, kasetę, włożyłem do torby... ale nie zdążyłem odejść.
- Michaił, dobrze, że cię widzę - surowym tonem rzucił Staś Tchorzewski. - I ciebie, Piotrze. Dziś o dziewiątej mamy zebranie towarzystwa, i was obu proszę o obowiązkowe przybycie.
Staś to też karykatura-tylko absolwenta kursu „Młody Wódz”. To znaczy, gdyby takie kursy były prowadzone. Jest wysoki, barczysty, jasnowłosy, ma szczerą twarz, która zupełnie się nie zmienia, kiedy łże. Nosi garnitury z wyraźnym militarnym akcentem. Dookoła niego zawsze kręci się piątka-szóstka szczeniaków. Za mojej pamięci był już skautowskim orłem i kapitanem reprezentacji wioślarskiej. Teraz jest przewodniczącym towarzystwa monarchicznego.
- O dziewiątej mam inne spotkanie - powiedziałem.
- Opuściłeś już jedno zebranie, Michaile, i powinieneś...
- Staś - powiedziałem. - Co do idei monarchicznych, to jestem indyferentny. Rozumiem to tylko z punktu widzenia estetycznego. Przyjmuję, ale tylko tyle. Tak więc na wszystkich tych zebraniach nie mam specjalnie nic do roboty...
Staś uśmiechnął się chytrze, co spowodowało, że przez pół sekundy na jego obliczu zagościł normalny ludzki wyraz.
- Dziś naszym gościem będzie następca we własnej osobie - powiedział. - Przyjechał.
-O-o?
Co tu jeszcze powiedzieć? Ciekawość - to, oczywiście, wada... chociaż nie jest ścigana prze wymiar sprawiedliwości... jeśli nie przekracza jakichś racjonalnych granic...
- Dobra - zgodziłem się. - Przekonałeś mnie. Może nie będę sam.
- Oby nie z tłumem - poważnie uprzedził mnie Staś.
- Sala nie jest przesadnie duża.
Odszedł, zasalutowawszy w duchu.
- Idziesz do domu? - zapytałem Piet’kę.
- Ja... nie, jeszcze muszę... i to zebranie. Jakby co - podrzucicie mnie przynajmniej do mostu?
- Sądzisz, że tak długo będziemy się integrowali z następcą? Akurat, nie ma nic lepszego do roboty! Półgodzinny bajer - i dalej. On ma takich spotkań, tak myślę, z osiem codziennie.
- Tak? - W głosie Piet’ki słychać było zwątpienie. - No to po co... w ogóle?
- Na to nie ma prostej odpowiedzi. Potem pogadamy. Na razie! - Obok opla pojawił się biały kapelusz. Obracał się z lewa na prawo i kiwał się. Wolno i płynnie.
Mocno dymiąc, wyjechały z parkingu kanciaste autobusy, ich ściany pokrywały liczne graffiti. Nikt ich nie lubił: jazda trwała okropnie długo. Byłoby znacznie wygodniej, gdyby jedna trasa prowadziła, powiedzmy, do Pery, druga do Skutari, trzeci autobus - krążyłby po labiryncie Starego Miasta. Nie, tak nie można, zdecydowały miejskie władze, bo wtedy wyszłoby, że jedne autobusy są dla Rosjan, inne dla Niemców, jeszcze inne dla Turków; nie, zrobimy tak, że będzie jedna trasa... No i dzięki temu mamy biednych studentów, którzy dojeżdżają do domu dwie godziny z hakiem. Choć może ma to jakieś plusy: można przygotowywać się do zajęć. Albo obejrzeć film.
Zojka była sama. Teddy gdzieś się zwinął i - zniknął. To przydarzało mu się stale. Mógł zniknąć na tygodnie, a potem dostawaliśmy od niego pocztówkę z Sydney.
- Czekamy? - sprecyzowałem. Zojka nie odpowiedziała, popatrzyła tylko na mnie w zamyśleniu, śmiesznie unosząc koniuszek nosa wskazującym palcem. - Chcesz pogapić się na następcę tronu?
- Już go widziałam. Siedzi w rektoracie. Wpadłam tam na sekundę, chłopak i tyle. Do ciebie podobny. A przy nim takie dwa roboty... - zrobiła minę, która miała opisać roboty.
Rozdzwonił się telefon. To był Teddy.
- Ludziska, nie czekajcie na mnie. Spotkajmy się o szóstej w „Azicu”. Na razie.
Rozłączenie. I już. Nie da się zadzwonić i dowiedzieć się o szczegóły. Teddy zawsze ma wyłączony sygnał wezwania. To jedno z podstawowych założeń jego bytu.
- Czyli będziesz mnie bawił - zarządziła Zojka.
- Od czego zaczniemy?
Wzruszyłem ramionami i usiadłem przy kierownicy. Zojka nie prowadziła.
- Zjadłabym smażoną rybę - oświadczyła natychmiast.
- Smażona ryba to profanacja - powiedziałem. - Ryba powinna istnieć wyłącznie w stanie gotowanym. Poczytaj Melvilla.
- Nudziarz ten twój Melvill. Co innego Ermentruda Wassen. To rozumiem.
Drażniła się ze mną. Ermentruda Wassen była pisarką dla opóźnionych. Poważnie. W każdym razie od tego zaczynała - od tworzenia opowiastek dla wychowanków szkół specjalnych. Sądząc z jej aktualnej popularności, jedna trzecia ludzkości zaliczała siebie do umysłowo opóźnionych.
Nie bardzo mnie to dziwiło.
26 kwietnia. Godzina 16.00
Konstantynopol. Ogród Alego Helime i dalej na północ.
Po drodze Zojka zdjęła kapelusz i rękawiczki. Znudziła ją ta rola. Teraz będzie się zastanawiała nad nową. Pojechaliśmy do restauracji rybnej. Restauracji
- trzy stoliki, półokrągły kontuar, grill i kuchenka wielkości budki telefonicznej. Nad tym wszystkim kopuła - gałęzie olbrzymiego klonu. Z prawej - mur z szarego dzikiego kamienia, przesłonięty bluszczem i winoroślą, wzorzysty parapet na szczycie muru, jakaś para siedzi na parapecie plecami do nas. Różnojęzyczne krzyki dzieci. Plusk wody gdzieś obok.
Zojka wzięła smażoną w panierce flądrę i białe wino, ja - cefala z wody i lemoniadę cytrynową. Turecka policja nie kocha tych, co prowadzą nawet po piwie. Konstantynopol pod tym względem jest bardzo surowy. Oczywiście, można być pijanym za kierownicą, ale wtedy należy włączyć wszystkie światła i jechać co najwyżej czterdziestką. W dzień nie mogłem sobie na to pozwolić. Zresztą, czułem, że jeszcze dziś będę musiał wiele nadrabiać.
- Milczysz przez cały czas - powiedziała Zojka.
- Od kilku dni. Stało się coś?
- Nie, chyba nie.
- Kłamiesz. Po prostu nie chcesz powiedzieć. Czy to przeze mnie?
Ostrożnie, żeby nie zadzwonić, odłożyłem widelec na brzeg talerza. Był na nim wzorek: wesoły wąsaty rybak w czerwonym fezie. Napis głosił: „Kiedy Allach stworzył rybę, to stworzył ją bardzo smaczną”.
- Nie. Dlaczego tak myślisz? Roześmiała się. Jakoś bardzo niewesoło.
- Istnieje wiele sposobów, żeby to zrozumieć - wyciągnęła rękę nad stolikiem.
- Dotknij mnie.
- Po co?
- No, dotknij, dotknij I
Postarałem się zrobić to możliwie beznamiętnie. Pewnie nie udało się. Zojka westchnęła.
- Pierwszy proofing nie zaliczony. Drugi proofing...
- Nie trzeba - powiedziałem. - Nie zaliczę ani drugiego, ani trzeciego.
- Dobrze - zgodziła się. - Jak nie trzeba, to nie trzeba... Dobrze tu gotują. Muszę zapamiętać to miejsce...
Wsiedliśmy do samochodu i nagle zobaczyłem Mehmeda Tunca, naszego sąsiada z domu, reportera kroniki kryminalnej w jednym z miejskich wideostudiów. Pomachałem do niego, podszedł do nas i przywitał się. Miał na sobie nie znaną widzom kraciastą marynarkę i takąż angielską czapkę z daszkiem, a do tego czarną koszulę z dzianiny i białe spodnie.
- Co nowego w mieście, Mehmed efendi? Coś takiego, o czym jeszcze nie wiemy?
- Dużo nowego, Misza. A wszystko to ciągnie się i ciągnie... - odpowiedział niezrozumiale, może cytatem z czegoś, czego nie pamiętałem. - Powiadają, że zabito Seit Ibrahima. Tej nocy. Policja na razie milczy, i raisowie milczą. Do domu nie można się dostać...
- Skąd to wszystko wiesz w takim razie?
- Wielki jest Allach! Czy można ukryć coś, co odbyło się pod tym niebem? Wszyscy już wiedzą wszystko, ale policja milczy, więc nie mogę zrobić tego materiału. Dokąd jedziecie, drogi sąsiedzie?
- Dokąd jedziemy? - zapytałem Zojkę.
- Na razie wszystko jedno.
- Możemy jechać dokąd tylko chcemy - zaproponowałem. - Nawet do Abakanu. Był pan na kosmodromie?
- Tam nie ma dla mnie materiału. Jeśli nie sprawi to panu kłopotu, to proszę mnie zawieźć do Tophane.
- Zupełnie nie sprawi. To co się stało Wielkiemu Człowiekowi?
-Znaleziono go rano we własnej sypialni ze zmiażdżoną krtanią. Udusił się. W przeddzień przywieziono mu nową dziewczynkę. Dziewczynkę, nie dziewczynę. Jedenaście lat. Teraz jest poszukiwana.
- Dziewczynka?
- Tak. Rano nie było dziewczynki ani w sypialni, ani w domu, ani w parku. A pod murem leżał martwy pies. O, taki owczarek. Też z przetrąconym karkiem. Raisowie usiłują teraz znaleźć pana dziewczynki, ale po nim też słuch zaginął. Taka to historia.
- Nieźle - rzuciła Zojka.
- Coś słyszałem o podobnych zabójstwach - powiedziałem. -Tylko nie pamiętam od kogo.
- Właściwie ja też coś pamiętam, ale bardzo mętnie - powiedział Mehmed. - Spróbuję pogrzebać w archiwum. Tam, w Tophane, jest archiwum prasy miejskiej - dodał usprawiedliwiającym tonem.
To wiedziałem. Od Piotra. On w tym archiwum spał i czuwał przez jakiś czas.
Pojechałem sam nie wiem dlaczego nie przez nowy „koronkowy” most, a przez stary, Valide Sułtan. Odległość mniej więcej taka sama, ale droga jest bardziej ocieniona i spokojniejsza. Dlatego aż się zdziwiłem, kiedy na spotkanie wyleciał nam policjant na motorze, który kazał wszystkim zwolnić lewy pas. Z naprzeciwka wolno nadjechała znana nam już kolumna. Zojka pomachała im ręką i człowiek, siedzący w otwartym wozie, pomachał jej w odpowiedzi. Rzeczywiście był w jakiś sposób podobny do mnie.
Most wypełniali piesi. Skończył się roboczy dzień, wielu pracujących w Galacie czy Perze, a mieszkających w Istambule, wolało nie pakować się do przeładowanej kolei podziemnej czy wiecznie zatłoczonych autobusów (paradoks naszego miasta: ilekolwiek autobusów wyjedzie na miasto, wszystkie i zawsze są przepełnione), a iść pieszo. Tym bardziej, że oba stare mosty po rekonstrukcji stały się jednocześnie sklepami. Z drugiej strony poręczy zwisały całe grona (oczywiście, na tej nie zwodzonej części mostów) lekkich modułów handlowych, kiosków, w których można kupić wszystko, czego dusza zapragnie, przy tym taniej niż gdzie indziej: tu nie pobierano miejskiego podatku.
Inna sprawa, że jazda po moście była uciążliwa, bo było ciasnawo.
Skręciwszy z mostu, wyjechałem na nabrzeże. Ruchu tu w ogóle nie było, ponieważ ograniczono radykalnie prędkość poruszania. Kilka pstrych turystycznych autokarów stało przy molo i weseli Niemcy w krótkich spodenkach, skandując: „Turyngio, Turyngio, jesteś zawsze z nami”, - fotografowali się na tle spacerowego kutra. Kuter nazywał się „Galatasaray”. Mniej więcej na środku zatoki, nieco bliżej tamtego brzegu, na kotwicy stał bark „Legenda” - duma naszego Morskiego Korpusu Kadetów. Został odtworzony przez samych kadetów ze złomu wyłowionego z dna. No, nie tylko kadeci przy nim pracowali, to jasne - ich wujowie i wykładowcy harowali jak wściekli, i nie odmawiali przyjęcia pomocy z zewnątrz, więc i ja postukałem tam młotkiem i szorowałem trochę metalową szczotą, usuwając rdzę. Ale to kadeci byli najważniejsi. Teraz starsze klasy pływały na barku po Czarnym i Śródziemnym, a ja miałem bilet gościa honorowego: w czasie postoju mogłem odwiedzać statek w dowolnym czasie.
Mehmed wysiadł przy archiwum, a my pojechaliśmy dalej. W lustrze widziałem, jak zatrzymał się przy wejściu i zaczął rozmawiać z kimś w szarym garniturze i wielkich przeciwsłonecznych okularach.
- Wiesz co, wpadnijmy na „Balsam” - powiedziała Zojka.
- Wpadnijmy... - Było mi wszystko jedno.
- Masz pieniądze? Bo ja nie mam.
- Znajdą się - powiedziałem.
„Balsamem” nazywano z jakiegoś powodu podnóże ogromnego stadionu, który pozostał po Igrzyskach Olimpijskich osiemdziesiątego ósmego roku. Kiedy na stadionie nie odbywały się zawody sportowe, działał tam pchli targ. W ubiegłym roku Zojka kupiła tam tanio u leciwej Turczynki dość prostą srebrną bransoletkę z mętnymi czerwonymi szkiełkami. Nosiła ją przez kilka miesięcy, póki ktoś nie przyjrzał się podróbce uważniej. Srebro okazało się platyną, a szkiełka - nieobrobionymi rubinami. Wiek bransoletki określono na tysiąc lat, a wartość - na jakieś sto pięćdziesiąt tysięcy. Zojka aż do tej chwili nie zdecydowała, co z nią zrobi.
Perę postarałem się przebyć możliwie szybko. Nie lubię jej. Za bardzo wali tu po oczach cudze bogactwo. Zresztą nawet tu jest pewien kącik, na końcu ulicy Wielkiej... ale po prostu wiąże się z miłymi wspomnieniami. Za koszmarnym czarnym budynkiem banku Bosfor jest ogród: platany i akacje. Pośród ogrodu miniaturowa sadzawka, niewątpliwie sztuczna. Na jej brzegu rośnie lulka starych iw. W jeziorku pływają białe łabędzie. Ścieżki wysypane piaskiem. Ławeczki są bardzo wygodne, plecione. I to wystarczy, by pokochać to miejsce.
Na „Balsamie” o tej porze było bezludnie. To rano jest tu tłoczno, wieczorem też. Oddałem Zojce całą zawartość kieszeni: czterdzieści trzy ruble, sam zostałem w wozie. Nie jestem miłośnikiem staroci...
Znaczy - nie, kłamię. Coś tam mam, ale to takie... specyficzne.
Siedziałem i o czymś myślałem, kiedy nagle ktoś mnie poklepał po ramieniu:
- Michel!
To był Marcellan, jeszcze bardziej zajadły myśliwy na starocie niż Zojka. Mówił o sobie, że jest malarzem i nawet dwukrotnie zorganizował wystawy swoich prac: kompozycje z najprzeróżniejszych niepotrzebnych rzeczy. Kierunek ten nazywał się utylitaryzmem. Utrzymywała go żona, handlarka.
- Byłem ci winien trzydzieści rubli - powiedział i wyjął notes. - Nawet trzydzieści pięć.
- Dlaczego „byłem”? - zdziwiłem się.
- Dlatego że oto... - z drugiej kieszeni wyjął paczkę ściągniętych gumką papierków - ...chodzę i oddaję długi. Zwracam. Ugłaskiwuję potencjalnych przyszłych kredytorów.
- Dostałeś spadek?
-. Znacznie śmieszniejsze, Michel, i bardziej nieprawdopodobne. Wyobraź sobie: przyjechał do mnie brat w gościnę. A on, rozumiesz, kocha konie. Platonicznie, rzecz jasna. Myślałeś, że co innego? No więc poszliśmy na hipodrom. A wcześniej świętowaliśmy spotkanie. Wzajemne. Przez dwa dni. I poszliśmy popatrzeć na koniki. A ja nagle, ni stąd, ni zowąd, postawiłem wszystkie pieniądze, jakie miałem. Nie pamiętam, na kogo. Eksplozja dobroci. Na konia. Pijany byłem. A ten koń przybiegł pierwszy. Jakaś klacz. A wypłata - sześćdziesiąt do jednego. Wytrzeźwiałem natychmiast. Zgarnąłem pieniądze - i zwiałem stamtąd. Według mnie, to nawet już nas gonili. Ale uciekliśmy. Jakieś śmietniki. Dokądś właziliśmy...
- Udało się - powiedziałem. - Gratuluję.
- Dzięki.
Ciągle jeszcze był oszołomiony. Wróciła Zojka. Trzymała w ręku pognieciony zielony miedziany dzban. Oczy jej błyszczały.
- Marcellan! - zachwyciła się. - Patrz, jakie cudo! A jakie tam jest żelazko! Prawdziwy „Tytan”! Dziewięćset dziesiąty rok! Potrzebujesz żelazka?
- W sumie nie za bardzo... Gdzie? - Marcellan zdecydował się i wykonał stójkę ogara. Przecież miał tylko jeden cały garaż żelazek.
- O tam... widzisz? - Zojka zaczęła tłumaczyć mu, gdzie ma iść i gdzie skręcać, a ja nagle zesztywniałem, jakby w otaczającej rzeczywistości nagle został wyłączony dźwięk, a ruchy ludzi stały się wolne i nadzwyczaj płynne, jakby powietrze zastąpione zostało miodem. Patrzyłem na Zojkę, patrzyłem na nią długo, tak długo, jak mi pozwalał rozciągający się czas... ona jedną ręką odsuwała włosy z twarzy, a drugą jakby torowała drogę w labiryncie „Balsamu”... z trudem oderwałem od niej spojrzenie i zacząłem się wpatrywać w deskę rozdzielczą. Jakbym ją widział po raz pierwszy. Kluczyk sterczał w stacyjce. Niklowany staromodny klucz. Pod nim kiwał się breloczek: czaszka w kolorze dyni. Zacząłem się na nią gapić. Byłem święcie przekonany, że Teddy miał inny breloczek. Ale jaki? Diabli, zapomniałem... Wyciągnąłem rękę i dotknąłem breloczka. Był ciepły, jakby dopiero co wyjęty z kieszeni. Ręka podpowiedziała mi, że przedmiot jest jej znany. Znany. Puściłem go i zostawiłem, żeby się kiwał. Co to za idiotyzmy się ze mną dzieją?
To było jak sen: zasnąłem i obudziłem się. Ale coś niecoś zdążyłem zobaczyć.
- Jedziemy? - Zojka uniosła nogę nad drzwiczkami. Nigdy nie chciało jej się samej otwierać drzwiczek. Noga była gładka i połyskująca. Ponad łydką widać było dwie małe białe blizny - ślad po nieudanej znajomości z niedobrym psem. - Co się dzieje, Misza? Jesteś jakiś...
- Wszystko w porządku - powiedziałem. - Wsiadaj, jedziemy.
26 kwietnia. Godzina 10-ta
Konstantynopol. Plac Karakóy. Restauracja „Azic”
Mówi się, że „Azic” stoi na dachu zasypanego ziemią bizantyjskiego pałacu. I wszystkie sale i komnaty pałacu są teraz piwnicami tej restauracji. Jakoby czasem, dla szczególnie ważnych... ale ćś-ś-ś! Ani słowa nikomu! Nie wiem, nie wiem. Według mnie, w tym mieście nie da się ukryć niczego. To znaczy inaczej: ukryć można. Ale i tak wszyscy będą o tym wiedzieć.
Tak czy inaczej, dzięki tym niewiarygodnym piwnicom czy może szczególnej konfiguracji ścian, akustyka jest tak wspaniała, że muzyka jest tam wyjątkowa. W tej sali lubią występować przyjezdni artyści, ale i własna orkiestra może wielu innym zespołom utrzeć nosa. Tu-m przychodzi się nie tylko pić i jeść - chociaż nie pomija i tych czynności - ale przede wszystkim słuchać muzyki i tańczyć do rana.
Kiedy weszliśmy, akurat rozbrzmiewała „Noc po długim dniu”, światło przyćmione, pary kołysały się w rytmie muzyki, Kerem ukazywał duszę swej gitary i śpiewał: „...wszystko, co odejdzie ze mną... wszystko, co ze mną... wszystko, co odejdzie...” Znaleźliśmy wolny stolik. Podszedł krojczy ze swoim wózkiem. W „Azicu” nie serwowano wina w butelkach, tylko w dzbanach i tylko z własnych beczek. Kieliszki mieli tu ogromne: lane zielone szkło. Można je było zabierać na pamiątkę. Poprosiliśmy o „Czarne oczy”, według obyczaju wylaliśmy pierwsze krople na podłogę. Wypiłem duszkiem pół kielicha, posmak kurzu zniknął z ust. Zojka piła małymi łykami, rozglądając się w poszukiwaniu znajomych. - Patrz - powiedziała - jaka sukienka. Popatrzyłem. Sukienka była niezła. Na estradzie Kerem czarował anielskim niemal głosem: „...i nigdy nie przywołuj tego, co odeszło ze mną... tego, co odeszło ze mną... tego, co odeszło... nigdy nie przywołuj...”
Wzrok dopiero zaczął adaptować się do półmroku, gdy światło zaczęło się nasilać, a Kerem głośno wytchnął: „Przerwa - dwadzieścia minut”, tancerze powędrowali do stolików. Przy sąsiednim zasiadło znane mi z lekka towarzystwo, trzej młodzieńcy i dwie dziewczyny, nie znałem ich imion, ale pamiętałem twarze; studiowali na wydziale dziennikarskim. Od razu wznowili przerwaną przez taniec dysputę:
- ... słowa „hańba” nie użyłbym, ale z czymś takim mamy do czynienia...
- ... kompletnie żadnego etycznego zabarwienia. To w ogóle leży poza płaszczyzną etyki. Problem jakości pracy. Jakby heblować deskę...
- ... trochę inaczej. Czy etycznie jest być bogatym, kiedy istnieją biedni? Rozkoszować się życiem, kiedy nie tak daleko - na sąsiedniej ulicy - ktoś nie może sobie pozwolić na zbędny kawałek chleba? Etyczne to? Sprawiedliwe?
- Nie. Ale...
- Ale właśnie tu przy pomocy przybliżeń wyprowadzimy tezy: „Każde bogactwo jest niewłaściwe” i „Zagarniaj zagrabione”. Tak czy nie?
- To właśnie usiłuję powiedzieć i gdyby nie przerywano mi ciągle...
- Bardzo długo usiłujesz to powiedzieć. A według mnie, kiedy czyjaś właściwa praca sama z siebie prowadzi do etycznie haniebnego wyniku, należy zwątpić w same pryncypia tej pracy.
-Ho-ho!
- Ho-ho. I tym niemniej: właśnie dzięki wspaniałej pracy wideoreporterów wojna, rozlewy krwi, śmierć - stały się zawodami sportowymi. Za kim kibicujesz: za Niemcami, czy za Japończykami? I tak dalej...
- Chłopcy, dajcie mi powiedzieć...
- Milcz, kobieto. Nie widzisz: mężczyźni dyskutują. Myśli czynią. Nie co dzień. To zjawisko.
- Nie, wszystko to prawda, ale co zamiast tego?
- Nie wiem. Ale przytakujemy śmiertelnemu grzechowi: ciekawości. Przy tym, robimy to z reguły, z próżnej ciekawości. I z tego powodu warto ruszać mózgiem
- Rozumiem. Chcesz przenieść się na inny wydział i przygotowujesz przemowę dla dziekana.
-Nie chcę się przenosić. Lubię tę pracę. Robiłem już to i będę robił w przyszłości. Ale mogę wątpić...
- Wkładać palce w rany.
- Ale żadnych ran nie ma! Chrystusa też nie ma przed nami, oto całe nieszczęście...
Mogli tak do końca świata. Oni i filozofowie. Podszedł kelner. Zojka zamówiła dolmę, ja też. Było mi wszystko jedno, co będę jadł.
Teddy nie pojawił się i nie dzwonił.
- Taki on jest - powiedziałem.
- Tak - rozłożyła ręce, jakby wypuszczała ptaka. - Już to zauważyłam.
- Nalać ci jeszcze?
- Nalej. Bardzo dobre wino. Tu zawsze jest dobre. A co się wydarzyło u ciebie w domu?
- Nic szczególnego. Nie chcę się kręcić matce przed oczami, i to wszystko. Po tym...nie, to wszystko bzdury. Bzdury, moja ty Zojko. Jazz. Wszystko to jazz. Idziemy zatańczyć?
- Muszę zjeść i napić się. Bo inaczej będzie ze mnie tanecznica, jak z piany mydelnica. Szkoda że nie zbierasz staroci. Ten dzbanek bardzo by ozdobił twój pokój. Chcesz, to ci go podaruję.
- Będzie głupio wyglądał w kajucie.
- Będzie wspaniale wyglądał w kajucie! Po prostu kompletnie się nie znasz na takich rzeczach.
- No to podaruj - powiedziałem.
- Proszę - powiedziała. - Z całego serca.
- Dziękuję...
Dokończyliśmy dolmę. Porcje były niewielkie: żeby tancerze nie objadali się. Jeśli ktoś miał zamiar się najeść, powinien był uprzedzić kelnera, a wtedy otrzymałby prawdziwą porcję. Jak należy - posiedzieliśmy kilka minut nieruchomo i wypiliśmy jeszcze po pół kielicha „Czarnych oczu”. Wróciła orkiestra, pojawił się Kerem. Zagrali „Pośpieszny pociąg spóźnia się zawsze”.
- Idziemy?
- Chodźmy... - Wstałem, podałem Zojce rękę.
- Lepiej się czujesz?
- Tak.
- To minie. Zawsze mija.
- Nie jest prosty nasz żywot - powiedziałem.
Teddy nie przyszedł. Czekaliśmy na niego do dziesiątej. Zojka już więcej ze mną nie tańczyła, przejęli ją chłopaki z dziennikarstwa. Siedziałem więc sobie, sączyłem wino i upijałem się w wolnym tempie. Robiło się coraz goręcej. Na wszelki wypadek (gdyby nie chciało mi się wracać) zostawiłem na stole dziesiątkę i poszedłem na powietrze zapalić. Tu znajdował się mały barek dla takich jak ja, albo dla tych, co po prostu przechodzą obok. Takich było sporo. Kiedyś usiłowałem przejść jednej nocy wszystkie restauracje, restauracyjki, kawiarnie i piwniczki na Karakóy, ale nic z tego nie wyszło. Było jasno, zewsząd płynęła muzyka. W piwnicy „Niedźwiedź” dominował chór Niemców. Dwa policyjne wozy stały na środku placu. Załogi nudziły się. Na Karakóy rzadko się coś działo.
Wolno przeturlał się powóz. Stał w nim Hans Eisman, słynny komik i przemawiał w przestrzeń. Obłapiały go cztery dziewczyny, a on wypiętrzał się ponad nie, jakby wynurzał się z fali.
Nagle naszła mnie nieprzeparta ochota na kąpiel. Zmrok wcale nie przyniósł ochłody, nawet przeciwnie. Może miało się na burzę.
- Życzy pan sobie szklaneczkę, efendi? - zaproponował barman przy wynośnym kontuarze. - Po co wracać do ciemności i duchoty - proszę popatrzeć, jakie niebo!
Popatrzyłem. Nieba nie było widać kompletnie.
- Proszę nalać - zgodziłem się. - Zaleję się.
- Pana zdrowie, efendi.
- I pana, i pana bliskich...
Szklaneczka była mizernej wielkości, ale winogronowa wódka w niej - bardzo mocna. I bardzo aromatyczna.
Wróciłem do sali. Czułem, że nie czuję policzków. Zojka siedziała przy stoliku dziennikarzy. Ktoś tam jeszcze się przysiadł. Jak zawsze - przyciągała publikę.
- Chcesz zatańczyć? - zapytałem jedną z dziennikarskich dziewczyn.
Zgodziła się. Miała na imię Tina. Przyjechała niedawno z Symferopola.
- Zoja jest z panem? - zapytała.
- Raczej odwrotnie.
- Ach tak?
- Tak. Jestem jej niewolnikiem... - Kłamałem, ale jakoś nie do końca. Nie potrafiłem kłamać naprawdę. - Przegrałem do niej dwa miesiące wolności osobistej.
- Przegrał pan?!
- W karty. Za dobrze gra w karty. Nie wiedziałem tego. Nie sądziłem, że w ogóle można tak grać.
-A... e-e...
- Ona ma przyjaciela. Jeśli właśnie to panią interesuje. Wkrótce tu przyjdzie i zburzy jej urok.
- A pan? Ma pan kogoś?
- Nie wiem. Chyba nie.
- Czy to możliwe, żeby nie wiedzieć?
- Czasem tak wychodzi. A pani ma kogoś? Popatrzyła przez ramię.
- Chyba rozumiem pana...
- Nie - powiedziałem. - Wcale nie o to szło, o czym pani pomyślała.
27 kwietnia. Godzina 1.30 w nocy
Konstantynopol. Okolice Złotych Wrót
Weszliśmy na mury miejskie: dwaj dziennikarze, nijak nie mogłem zapamiętać ich imion, Zojka, Tina i ja. Pozostali gdzieś się odczepili. Na murach było cicho i bezludnie. Wciąż jeszcze doskwierała wysoka temperatura, powietrze było ciężkie i źle się oddychało. Miejskie ognie nie zamierzały gasnąć, zabawa dopiero się rozkręcała. Zapragnąłem spokoju. Odszedłem kilka kroków i straciłem wszystkich z oczu.
Osiągnąłem to stadium upojenia, kiedy wszystko odbiera się przesadnie ostro. Obce słowo brak słów, niewinne spojrzenie... Właściwie różne stadia w takim stanie picia łatwo się mieszają i trudno jest kontrolować siebie. Chwała Bogu, nie należę do osób, które na gazie zaczynają być agresywne albo płaczliwe. W tej chwili po prostu potrzebuję jeszcze łyczka albo dwu, żeby nie wpaść w żałobę. Ale butelkę z koniakiem przejęli dziennikarze, a tu był problem: nie wiedziałem jak się do nich zwracać A przecież przedstawiali się…
Problem do rozwiązania. Jeszcze jeden taki problem, a…
Chwyciłem żelazną poręcz ogrodzenia, zacisnąłem palce - jakby napięcie mięśni mogło prześwietlić pamięć. Ni cholery oczywiście, nie wyszło. Podeszła do mnie Tina i stanęła obok Ciemna postać na tle błyszczącego nieba nad miastem.
- Jak tu pięknie.
- Tak. Pani, na pewno, musi być trzeźwa? - Tina, według moich obserwacji, nie wypiła ani kropelki.
- Nie. Ale jest mi dobrze. Lubię, kiedy dookoła mnie jest wesoło.
- Kiedy tylu ludzi się bawi to i człowiek się raduje.
- Raczej ładuje..
- Można i tak powiedzieć. Wszystko jedno… - Zamilkłem. Nie moja sprawa. Nie chce pić - niech nie pije.
- Nie sprawi pani kłopotu, jeśli poproszę o zdobycie u przyjaciół kropelki koniaku dla mnie? Jakoś mi niezręcznie prosić... : . .
- Oczywiście. - Poczułem, że się uśmiecha.
Nagle przypomniałem sobie, że w końcu nie odwiedziliśmy budynku stowarzyszenia monarchistycznego. To znaczy Zojka zamierzała pójść tam sama i zaciągnąć dziennikarzy - mogło się wydarzyć coś śmiesznego - ale ja się zaparłem. Nawet nie wiem, dlaczego. Po prostu. Teraz już nawet żałowałem swego uporu.
Nad morzem, nieopodal nas, w niebo wzbiła się rakieta, pękła z dźwięcznym hukiem, rozrzuciła szeroko niebieskie i białe migocące gwiazdy.
Wróciła Tina z plastykowym kubeczkiem w dłoni.
- Chodźmy tam do nich - powiedziała. - Obawiam się, że chłopcy się... podkręcili. Niewłaściwie zinterpretowali pana odejście.
Rozumiem, pomyślałem. Ta zaraza ich rozdrażniła. Incydenty takiego typu zdarzały się ciągle i stale.
- Idziemy... - Łyknąłem koniaku. Kubeczek - zostało w nim dwie trzecie zawartości - odstawiłem na parapet.
Znowu wzbiła się w nocne niebo rakieta - tuż obok. Z sykiem pomknęły we wszystkie strony ogniste węże.
Na moje oko nic specjalnego się nie działo. Trójka stała i spoglądała w niebo. Może stali przesadnie blisko siebie, ale tylko stali, nic więcej.
- Zojka - powiedziałem - może byśmy skoczyli...
Mimo wszystko, źle oceniłem sytuację. Chłopcy rzeczywiście się przesadnie podniecili. Jeden, ten wyższy, Raim, przypomniałem sobie jego imię - wykonał pół kroku w moim kierunku.
- Myślałem, że sobie poszedłeś - powiedział. - Myślałem, że jesteś domyślny. A ty nie jesteś.
- Nie jestem domyślny - powiedziałem. - W pewnych sprawach jestem wręcz upiornie tępy.
- Trzeba będzie ci wyjaśnić.
- Kolego - powiedziałem. - Taki piękny wieczór. Dlaczego chcesz go zepsuć?
- To ty wszystko psujesz. Dziewczyna nie chce iść z tobą. Prawda? Nie chcesz, Zoja?
- Co ty wyprawiasz? - zapytałem ją. - Mało ci rozrywek? Potrzebujesz walki gladiatorów? Raim, przecież ona umyślnie z nami się drażni, nie widzisz tego? Przecież właśnie o to jej, wilczycy, chodzi...
Byłem naprawdę na nią wściekły.
- A tu już przesadziłeś, szakalu - pochylił się i rozłożył ręce. - Te słowa wbiję ci z powrotem do gardła.
Jego przyjaciel - Walentyn, nagle przypomniałem sobie, w ogóle w mojej głowie zapanowała nagle kryształowa jasność - niepewnie przesunął się w lewo, starając się właściwie ustawić.
- Niedobrze, chłopaki, niedobrze...
Raim zaatakował - wystrzelił nogą. Takie uderzenie może zabić. Wyglądało, że już nic do niego nie dociera. Nie trafił mnie. W ogóle niełatwo jest mnie trafić. Potem zadał drugi cios i trzeci, uparcie i coraz mocniej. Unikaj trzech ciosów, uczył mnie ojciec, potem wal sam. Ale jakoś zwlekałem z odpowiedzią. Nie wiem, dlaczego. W końcu Raim stracił równowagę i gruchnął na kolana. Walentyn stał z boku, nie ruszał się. Na wszelki wypadek ostrzegłem go gestem: nie wtrącaj się. Raim poderwał się. Był wściekły.
- Tchórz! - ryknął. – Tchórz!
- Tak - powiedziałem. - Mam się czego bać. Rzucił się znowu na mnie, zapomniawszy, czego go gdzieś uczono. Teraz już musiałem go dotknąć: przechwyciłem jego rękę, zanurkowałem pod pachą - bardzo nisko –gwałtownie wyprostowałem się... Wykonał niezgrabny przewrót i grzmotnął na plecy. Pod głowę zdążyłem podłożyć stopę, żeby nie rozwalił łba o kamienie. Walentyn szarpnął się, ale nie zrobił kroku. Miał dość rozsądku. Raim jęknął, wolno obrócił się na bok i podciągnął kolana do brzucha. Potem wyprostował się i wygiął. Poleży z minutę...
Odwróciłem się do Zojki. Swędziała mnie ręka, żeby jej przyłożyć. Obok niej stała Tina, wyglądało, że chce ją osłonić. Panie Boże, pomyślałem, jak ona to robi, że wszystko się jej udaje...
Zadzwonił telefon. Zojka zaczęła szperać w torebce. Telefon ciągle dzwonił. W końcu udało jej się wyłowić słuchawkę.
- Tak! Jestem... co? Tak... Tak, to ten... Dlaczego? Co? Przyjechać? Dlaczego? Dlaczego nie może pan powiedzieć zwyczajnie? Ja... oczywiście... dobrze...
Złożyła słuchawkę i bezradnie popatrzyła na mnie.
- Z policji - powiedziała. - Proszą, żebym przyjechała... czterdziesty posterunek. Yeni Mahale. Wiesz, gdzie to jest?
- Wiem - powiedziałem.
- Mogę jechać z wami? - zapytała niespodziewanie Tina.
- Możesz - zgodziłem się.
Raim wstał na czworaka. Potrząsnął głową.
- Kolego - powiedziałem. - Po prostu się pomyliłeś, rozumiesz?
- I tak cię dopadnę - powiedział. - Uważaj, że jesteś martwy.
- Zatroszcz się o niego - powiedziałem do Walentyna. - Dasz radę?
Skinął głową.
Niebo znowu przeszyła rakieta. Nad naszymi głowami rozbłysły trzy ogniste kwiaty. W ich świetle zobaczyłem, że już nie jesteśmy sami: obok nas, ocierając się o ogrodzenie przeciwległego brzegu muru, przeciskała się trójka ludzi: tęga, leciwa kobieta - jak mi się wydało w peruce; a jeśli to było uczesanie, to jedno z najgorszych, jakie widziałem, obok niej malutki mężczyzna w ciemnym, szczelnie pozapinanym garniturze i meloniku naciągniętym na uszy oraz dziewczynka, trzymana przez nich za ręce. Dziewczynka była zwyczajna, w jasnej sukience i jasnych podkolanówkach - ale napotkałem jej spojrzenie i jakbym się potknął. Było w tym spojrzeniu coś kompletnie niezrozumiałego. Dorośli właśnie wyprowadzali ją z pola naszego widzenia, ale ona patrzyła w naszą stronę. Potem światło zgasło. Kiedy wzleciała kolejna rakieta, rodzinki już nie było widać.
27 kwietnia. Godzina 2.20 w nocy
Konstantynopol. Yeni Mahale. Posterunek policji
Dyżurował mój znajomy, sierżant Demetridis. W Konstantynopolu trudno żyć, nie mając znajomego policjanta. Trudno nie w znaczeniu „ciężko”, a w znaczeniu „mało prawdopodobne”. Po prostu jest ich tu strasznie dużo.
- O, Misza efendi- westchnął sierżant - więc to jest pana znajomy?
- Tak, Kostas-bej. Co z nim? I gdzie on jest?
Kostas-bej wskazał palcem sufit. Na piętrze posterunku znajdował się mały policyjny szpitalik - dla tych poszkodowanych, którzy potrzebują ochrony.
- A dziewczyny? - zapytał mnie szeptem.
- Blondynka - jego.
- Aj. Jaka szkoda, Misza, jaka szkoda... Może nie warto na razie ją straszyć? Przecież pan też może dokonać rozpoznania poszkodowanego i porozmawiać z nim, prawda?
Usiłowałem sobie wyobrazić, czym się skończy próba nie wpuszczenia Zojki do sali szpitala...
- Nic z tego - powiedziałem. - A ją nie tak łatwo wystraszyć. Ale.. Tina, poczekasz tu na nas?
Tina z roztargnieniem skinęła głową. Posterunek chyba wywarł na niej mocne wrażenie. A przygotowuje się do pracy reportera, pomyślałem. Ech, te dziewczyny... Po drodze, w korytarzu i na schodach Kostas-bej w kilku słowach opowiedział, co się stało. Właściwie, to policja mało co wiedziała. Po spotkaniu ze studentami na uniwersytecie następca tronu i jeszcze kilka osób nagle zniknęło z pola widzenia ochrony. Coś takiego zdarzało się już wcześniej i to nie raz, ochrona uważała to za zwyczajne niedogodności codziennego żywota. Chłopcy zaczęli metodycznie penetrować pomieszczenia budynku i w jednej z sal znaleźli okrutnie poturbowanego młodzieńca. W kieszeni miał przenośny telefon z kilkoma numerami w pamięci. Jeden z numerów się odezwał... Teddy leżał w ciasnym trzyosobowym pokoju. W ustach miał rurkę, przez którą do płuc wtłaczane było powietrze. Kilka kroplówek wisiało nad nim, w jednej była krew, w innych jakieś żółtawe oraz bezbarwne roztwory. Czyżby to był Teddy? Lekarz stał za nami i milczał. Nie można było rozpoznać poszkodowanego po twarzy: jeden ogromny purpurowy obrzęk. Włosy - Teddy miał charakterystyczną grzywkę z falą - ukryte pod opatrunkiem. Nie pozostało mi nic innego... Podszedłem bliżej i podniosłem prześcieradło. Jest: na wewnętrznej stronie ramienia niebieskie nierówne literki „P i j”. Fiodor Jemieljanow.
W ósmej klasie zrobiliśmy sobie te kretyńskie znaki rozpoznawcze. Zojka z trudem odetchnęła. Powietrze było nasycone zapachem jodyny i moczu.
I jeszcze jedno... Blizna po usunięciu wyrostka robaczkowego znajdowała się u Teddy'ego z lewej strony. Taki sobie znak szczególny. Wybryk organizmu. Popatrzyłem. Ta-a-ak... Blizna niemal była niewidoczna pod pasem szczególnych majtek z gazy, obficie przemoczonych jakby sokiem z arbuza.
- Jaki jest jego stan, panie doktorze?
- Poznajecie tego człowieka?
- Tak. Nie mam wątpliwości. Jemieljanow Fiodor Nikołajewicz, urodzony w osiemdziesiątym roku...
- Szóstego stycznia - podpowiedziała Zojka.
- Student uniwersytetu, czwarty rok, wydział państwa i prawa...
- Gdzie mieszka? - zapytał lekarz.
- Pera, ulica Wieżowa dziewięćdziesiąt sześć, mieszkanie dwieście jedenaście... Więc jaki jest jego stan?
- Dużo tego... Nazywa się to kontuzja kombinowana. Złamanie kości ciemienia, złamania obu szczęk, złamanie prawego ramienia. Zamknięty uraz brzucha. Stłuczenie kręgosłupa. Stłuczenia i rany szarpane moszny, być może ze zmiażdżeniem jąder. Rany kąsane obu goleni...
- Kąsane?! Pies?
-Trudno powiedzieć. Mam nadzieje, że odzyska przytomność i powie nam sam. Na razie jest po operacji - lekarz dotknął opatrunku na głowie - i zapewne czekają go jeszcze dwie operacje, nie tak pilne. Jak rozumiem, lady, jest to pani...
- Mój najlepszy przyjaciel. Jak i jego - Zojka wskazała głową mnie.
- Rozumiem. Tak więc, proszę państwa, pacjent będzie wymagał stałej opieki, a pielęgniarki w policyjnym szpitalu sami państwo wiecie, jakie są. Dobrze by było, gdyby w pierwszych dniach, najbardziej skomplikowanych, wy i być może inni przyjaciele...
- Rozumiem, panie doktorze - powiedziała Zojka. - Oczywiście, że tak będzie. Musimy tylko zawiadomić rodziców.
- Jego rodziców?
- Nie, ci są pewnie daleko. O ile wiem. Moich rodziców. Miszku, pomożesz mi w rozmowie?
- Pomogę. Panie doktorze, jak możemy jeszcze pomóc?
- Jak? Nie, to wystarczy. I za to jestem wam bardzo wdzięczny.
- Na razie jeszcze nic nie zrobiliśmy.
Na dole sierżant wypisał nam stałe przepustki do szpitala, zawiozłem Tinę i Zojkę do domów. Najpierw Tinę: wysiadła przy akademiku, a ja pomknąłem dalej. Tu było łatwo. Natomiast rozmowa z maman Zojki przeciągnęła się. Wyjaśnienie madam Dalgon czegokolwiek jest zajęciem wyczerpującym, ale koniecznym: mogła zamknąć Zojkę, zdarzało się to już wcześniej. W końcu maman zgodziła się z naszymi argumentami. Wróciłem na posterunek.
Około piątej Teddy ocknął się, usiłował wyjąć sobie rurkę i coś powiedzieć. Widząc mnie wpadł w straszliwe podniecenie. Zbiegły się pielęgniarki, przyszedł lekarz, ale Teddy znowu stracił przytomność i odpłynął. Rurkę w tchawicy zdecydowano zostawić do rana.
Od czasu do czasu zapadałem w drzemkę, siedząc na krześle. Śniły mi się różne bzdury. O ósmej przyjechała taksówką Zojka i zwolniła mnie. Nie mogłem prowadzić wozu, dlatego tą samą taksówką pojechałem na przystań.
Mojej łódki nie było w zwykłym miejscu przy kei.
27 kwietnia. Okoto 9-ej
Konstantynopol. Uniwersytet
Znajdowałem się w tym niezbyt normalnym stanie ducha, kiedy człowieka nic już nie może zdziwić i na wszystkie ciosy fortuny reaguje zwyczajnie i racjonalnie, kompletnie bez emocji. Racjonalizm ten jest, niestety, trochę taki głupawy i często potem długo się człowiek zastanawia, z jakiegoż to powodu takiego durnia z siebie zrobił. Zresztą, zdarza się, że i jest dumny z siebie. Zależy jak wyjdzie.
Wcześniej też mi się zdarzały takie „zmarmurowinia” (tak nazywam ten stan na własny użytek i proszę go nie mylić z plebejskim „skamienieniem”), jakoś tak po dwóch-trzech dobach umiarkowanych, ale starych wlewek, dużych dawek kawy i bardzo małych dawek snu. A właśnie, stan „zmarmurowienia” jest po prostu niezastąpiony podczas przygotowania do tych z egzaminów, które wymagają mechanicznego przyswojenia bardzo rozległych wiadomości. I, odpowiednio, podczas zdawania. Potem wszystko szczęśliwie mija.
Tym razem stan ten zrodził się przedwcześnie. I - na pewno - bez sensu. Musiałem go zwalczyć. Dlatego, że głupio jest racjonalnie reagować na absurdalną sytuację. Delikatnie rzecz ujmując.
Zerknąłem tylko na pusty odcinek przystani między „Randgrid” i „Fatimą”, moimi stałymi wesołymi sąsiadkami, odwróciłem się i odszedłem. Machnąłem ręką na przejeżdżającą taksówkę i poprosiłem o odwiezienie na uniwersytet. Nie miało sensu wszczynać w tej chwili poszukiwań: na morzu nie ma gorących tropów. Zgłoszę kradzież, jak się wyśpię.
Żeby tak ze dwie-trzy godzinki...
Zastukałem do pokoju Stasa. Nie otwierał. Zastukałem mocniej:
- Staś!
Cisza. Ach, diabli... już się wyspałem... Rozejrzałem się. O. Pokój numer dwieście siedemnaście i nawet wizytówka jest (mało kto się tym przejmował): „Mumine Ismet-Zade, Tina Woronowicz”. No tak, oczywiście. Dwieście siedemnaście. Przecież mówiła.
Zastukałem, nie słyszałem kroków, ale drzwi szybko się otworzyły.
- Pan? - zdziwiła się bardzo.
- Tina, proszę...
- Proszę wejść.
- Przepraszam za wtargnięcie, ale muszę, po prostu muszę się gdzieś przespać, a moi przyjaciele...
- Jasne-jasne. Dyżurował pan całą noc?
- To też, ale nie tylko...
- Co z pana przyjacielem?
- Niedobrze. Jeszcze się nie ocknął. Teraz jest tam Zoja.
- Proszę tu...- Drugie łóżko w pokoiku było zasłane, Tina chciała odrzucić koc, ale nie zdążyła, bo po prostu runąłem nań, zdążywszy tylko zdjąć buty. To niedobrze, zdążyłem pomyśleć, przecież nie mogłem aż tak się zmęczyć...
Wydawało mi się, że tylko dotknąłem poduszki i natychmiast czyjaś dłoń dotknęła mojego ramienia.
- Co? Co się stało?
- Ćś-ś... - Twarz Tiny, palec na ustach. - Tam, na korytarzu jest policja. Pana przyjaciel to Staś Tchorzewski?
- Tak. Co się...
- Jest martwy... w swoim pokoju - martwy. Rozumie pan?
- O Boże! - Usiadłem. - Przez chwilę wydawało mi się, że to sen. - Która godzina?
- W pół do jedenastej... Poza tym mówią, że następca tronu został porwany. Wczoraj. Na razie nie powiadomiono o tym opinii publicznej...
- Porwany? Kto? Tu, na uniwersytecie?
- Nie wiem.. To znaczy - tak, tu... Wczoraj wieczorem...
- Proszę poczekać, Tino. Czym się pani tak przejmuje?
- Mumine poszła na to spotkanie. I nie wróciła... do tej chwili... Obawiam się, że... - Rozpłakała się. - Myślałam... że jak zwykle... ale jej ciągle nie ma...
Potarłem twarz. Właśnie. Piet’ka. Też poszedł na to kretyńskie spotkanie. A ja nie zajrzałem nawet do tego, co on wygrzebał w najnowszej historii. A właśnie gdzie jest? W bagażniku opla. Dobra, to właściwe miejsce, albowiem ów opel znajduje się na parkingu przy posterunku.
- Ma pani telefon?
- Tak, proszę. - podała mi słuchawkę.
Numer Piet’ki znałem na pamięć. Odczekałem dziesięć sygnałów...
- Co, jeszcze ktoś? - W głosie Tiny brzmiała panika. Skinąłem głową, wystukałem numer Zojki. Odebrała natychmiast.
- To ja. Co tam?
- Nic lepiej. Zaraz będzie go badał inny chirurg i będą, najprawdopodobniej, operować jeszcze raz. Tak się boję, Misza...
- Posłuchaj mnie. Nie wychodź stamtąd, rozumiesz? Coś się wczoraj wydarzyło... coś dziwnego. Zadzwonię albo przyjadę... Po prostu trzymaj się możliwie blisko policji. Jasne?
- Co się stało?!
- Powiem, jak się dowiem. Potem. Zrozumiałaś mnie?
- No... tak. Blisko policji. Dobrze... będę...
- Na razie. - Przerwałem połączenie.
27 kwietnia. Około 12.30
W roli podejrzanego przeżyłem mniej więcej godzinę. Zawsze przypuszczałem, że policja ma informatorów
- żywych i elektronicznych - wszędzie, ale nie podejrzewałem nawet, że ta sieć jest tak szczelna. Przed leutnantem leżał cały wykaz mojego wczorajszego spędzania czasu ze wskazaniem miejsc, terminów i nazwisk świadków. Zbadał go szczegółowo i pokazał mi.
- Poza wszelkimi podejrzeniami - powiedział. Jego rosyjski był niezły, z jakimś nieznanym mi akcentem i czasem używał słów niezupełnie tych, co należało.
- Mam pytanie niezbyt istotne, ale dlaczego jednak nie poszedł pan na spotkanie z następcą tronu?
Zastanawiałem się chwilę.
- Nie chciało mi się psuć szyków towarzystwu, tak mi się wydaje. Raczej nie widzę innego powodu. Chociaż...
- Nie jest pan pewien? Co do siebie, czy swoich pobudek? Czy wkłada pan jakiś szczególny sens w słowa?
- Raczej nie ma tu żadnego specjalnego sensu... Jeśli rosyjski sprawia panu kłopoty, to przejdźmy na inny język.
- Całkowicie mnie urządza pana rosyjski. Po prostu rzadko spotykam ludzi, którzy są tak niepewni swoich pobudek. Czy to znaczy, o ile dobrze pana zrozumiałem, że dobre - niech nawet wcześniej nieznane towarzystwo - jest ważniejsze od przyszłego losu ojczyzny?
Omal nie rzuciłem jakimś ciężkim słowem, ale powstrzymałem się, wyjąłem papierosy.
- Nie pali pan, leutenancie? Szkoda, dobry tytoń. No więc, wcale nie jestem przekonany, że moje spotkanie z następcą w jakikolwiek sposób wpłynęłoby na losy ojczyzny. A próżna ciekawość jest mi obca. Chociaż... gdybym wiedział, co tam się stanie - poszedłbym na pewno.
- Tak? A jaka byłaby motywacja?
- Jeden z moich przyjaciół został bestialsko pobity. Drugi zniknął. Trzeci, może nie bliski przyjaciel, ale bliski znajomy - zabity. Czy to mało?
- Mało do czego?
- Żeby... - zamyśliłem się ponownie. - W sumie, poszedłbym i już. Powody trudno mi jest wyłożyć.
- Ciekawi mnie pan - powiedział leutnant. - Zna pan siebie lepiej niż wielu doświadczonych ludzi. Przynajmniej pan rozumie, że człowiek najpierw podejmuje decyzję, a potem interpretuje ją na użytek własny i postronnych . Nie chciałby pan po zakończeniu studiów przyjść do pracy w policji?
- Nie - powiedziałem. -I to akurat mogę z łatwością wytłumaczyć. Po pierwsze, już mam zaproszenie z „Ideału”. Po drugie, chciałbym zobaczyć świat, a policjanci, z reguły, przykuci są do miejsca...
- Tak - skinął głową. - To prawda...
- Czy jestem wolny?
- Oczywiście. Oto moja wizytówka. Gdyby się pan czegoś dowiedział, proszę bez krępacji-w dowolnym czasie.
Nazywał się leutnant tak, jakby żywcem wyszedł z „Baśni z tysiąca i jednej nocy” - Ali Nadżib.
- Nie wyróżniam się szczególną jakąś nieśmiałością: przepraszam, to czysta ciekawość - jaki język jest pańskim ojczystym?
- Farsi - uśmiechnął się leciutko. - Urodziłem się i wyrosłem w Kabulu.
W pokoju Tiny siedziała nieznana mi dziewczyna. Obie paliły coś cholernie mocnego.
- To Heima - skinęła w stronę koleżanki głową Tina.
- Też tam była
- Też?
- Tak, Mumine się znalazła.
-Żywa?
- Jest w szoku - powiedziała Heima. Jej głos drżał.
- Jest w kompletnym szoku. Nic nie może powiedzieć. Zawieźli ją do czubków.
- A pani? - zapytałem.
- Ja nic nie widziałam! Naprawdę - nic. Wszystko stało się już po spotkaniu.
Dobre pół godziny, tracąc wątek i odzyskując go, powtarzając się w nieistotnych detalach i wracając do tego, co opuściła, Heima opowiadała nam - mi, to, co Tinie już opowiedziała - co tak naprawdę działo się na spotkaniu następcy z członkami towarzystwa monarchistycznego i zaraz po spotkaniu.
Następca przybył punktualnie, nawet ciut przed wyznaczoną godziną, w towarzystwie osobistego sekretarza, dwóch ochroniarzy i jednego drugorzędnego pomocnika gubernatora. Ubrany był bardzo nieoficjalnie: miękka jedwabna koszula w kolorze morelowym i jedwabne zielonkawe spodnie. Zachowywał się swobodnie, naturalnie. Na sali było ze sto dwadzieścia osób; w czytelni biblioteki, gdzie wszystko się odbywało, było dokładnie sto miejsc, wszystkie były zajęte, i jeszcze trochę ludzi stało w przejściach. Następca podziękował wszystkim za zainteresowanie ideą restauracji monarchii. Opowiedział o swojej pierwszej wizycie w Konstantynopolu, wtedy jeszcze Stambule. Potem jeszcze coś. Audytorium, jak zwykle, się podzieliło: zainteresowani przedzierali się do przodu, inni siedzieli sobie z tyłu. W pewnej chwili wokół następcy utworzył się zwarty pierścień i już trudno było zrozumieć, o czym tam się mówi. Heima znajdowała się akurat w tej grupie, co się do przodu nie przepychała. Restauracja monarchii mało ją ciekawiła, przyszła z chłopakiem, który się tym interesował. Potem wystąpił Staś: jakoś tak dziwnie zaciekle. Następca, uśmiechając się, powiedział, że ze słowami przedmówcy się nie zgadza i że republika, jako forma sprawowania władzy już się sprawdziła, ale by funkcjonowała dobrze, musi mieć jasno i wyraźnie określone prawa, dotyczące praktycznie każdego kroku obywatela; takie państwo działa jak dobrze skonstruowana i starannie wyregulowana maszyna: czyli bezdusznie. Monarchia zaś, przy wielu swoich niewątpliwych wadach - jest uduchowiona. Potem coś jeszcze powiedział i usiadł, i nagle wszyscy zaczęli mówić jednocześnie... Potem ci, co się znudzili, zaczęli powoli wychodzić. Około wpół do jedenastej zostało może ze trzydzieści pięć osób, może - czterdzieści. Pomocnik gubernatora zaczął namawiać następcę, by kończył spotkanie, że już późno, bibliotekarze też ludzie i takie tam, ale ten powiedział, że pomocnika nikt tu nie trzyma, tak samo jak i tych, co już wszystkiego się dowiedzieli i do wszystkiego się przekonali, a ci, co chcą przedłużyć spotkanie - mogą to zrobić w dowolnym wygodnym miejscu. W tym momencie bibliotekarz powiedział, że może siedzieć choćby i do rana. Skończyło się tak, że pomocnik gubernatora odjechał, a następca zaproponował małą przerwę, żeby coś przekąsić, a potem spotkać się ponownie, w bibliotece albo w innym miejscu, niech wybierają ci, co znają teren. W tym momencie zdania się podzieliły, jedni zaproponowali hol w akademiku, bo jest wygodny i przytulny, inni - „Trzy prosiaczki”... Skończyło się tak, że po pół godzinie do biblioteki wróciło jakieś dziesięć osób, poczekały trochę i poszły szukać reszty. Nie znalazłszy następcy ani w holu, ani w „Prosiaczkach”, ani w innych prawdopodobnych miejscach - dały sobie spokój. Dokładnie rzecz ujmując - dała sobie spokój Heima i nie tylko z następcą, który i tak jej dokładnie zwisał, ale też z chłopakiem, który się do następcy przyczepił jak rzep. Usiadła sobie przy fontannie - a to jest takie skrzyżowanie, którego nie da się właściwie ominąć - i oddala się nerwowej kontemplacji. Widziała, jak kilka razy przebiegali tamtędy zdenerwowani goryle i złośliwie pomyślała, że nie tylko ona została wykiwana. Potem z parkingu z nienormalnym rykiem i piskiem opon wypadł samochód i runął do miasta. A gdy już zapadł esencjonalny zmierzch, jakieś dzieciaki urządziły hałaśliwą burdę w ciemnej bocznej alejce...
Heima wstała i już chciała odejść, kiedy usłyszała dobiegający z tej alejki dziwny dźwięk. Nagle wystraszyła się okropnie i pobiegła po pomoc. Po kilku minutach z jakimiś trochę znajomymi dwoma chłopakami wróciła do tej alei. A tam - Mumine pełzła dokądś. Była cała poszarpana. Oczy szeroko otwarte, niczego i nikogo nie widziały...
Słuchałem jej i coraz bardziej się bałem. Dziarski duch, prezentowany przed leutnantem Nadżibem, szybko parował. W tym, co się działo dookoła było coś z tych opowieści, które tak mi się podobały w dzieciństwie... pojawia się i wysuwa szpony Niebieska Ręka... kiedyś próbowałem wyprowadzić wzór tego dziecinnego lęku i zrozumiałem: zachowanie ludzi - ofiar - koniecznie musi być irracjonalne: jak zachowanie ptaka przykutego do miejsca hipnotyzującym wzrokiem węża. Siedzi i, coś szepcząc, drapiąc się pod skrzydłem czy wyciągając z ziemi robaczka, czeka na połknięcie. I wcale nie jest tak przekonująca opinia, że strach paraliżuje. Może właśnie jest odwrotnie - naiwna bezczynność generuje strach.
Podejrzewam, że w tym momencie ptak nie widzi węża. Nieświadomie zmusza siebie do wybiórczej ślepoty. Dlatego zajmuje się zwyczajnymi sprawami: ćwierka, czyści pod skrzydłem, wyciąga robaczka...
Ze strachem trzeba coś zrobić. I w ogóle - coś trzeba było zrobić.
27 kwietnia. Godzina 14-ta
Konstantynopol. Galata. Ul. Barona Wrangla 5
Przechodząc obok okna, zerkałem za każdym razem przez żaluzje. Tina siedziała w samochodzie, nie zmieniając pozycji: łokieć na krawędzi drzwi. Nie miałem do tego głowy i zostawiłem samochód na słońcu. Bardzo wytrwała trafiła się dziewczyna...
Wrzuciłem do torby - mój plecak był u Teddy'ego, a Teddy... - zapasowe spodnie i koszule, minuta roboty, a trzymała mnie w domu niespodziewana blokada na rauher linii: w żaden sposób nie mogłem połączyć się z bankiem. Czekając na połączenie, napisałem liścik: „Mamo, nie panikuj, wyjeżdżam z miasta na kilka dni. Raczej nie dam rady zadzwonić. Załatwiłem co trzeba w dziekanacie. Do zobaczenie. M.”
Niewiele było tu kłamstwa, a tropów - zero.
W końcu przebiłem się do banku i przeniosłem z konta rodzinnego na swoje bieżące półtora tysiąca. Mogłem teraz w dowolnej kasie wybrać gotówkę. I należało uczynić to możliwie szybko... Znowu zacząłem się śpieszyć, ale zaraz sam siebie szarpnąłem za ogon: bez pośpiechu. Lepiej rozejrzyj się na boki...
Rozejrzałem się, przycupnąłem na kanapie - i nagle zdecydowałem się. W skrytce pod wanną leżał walther wz.38 - prezent od ojca. W Konstantynopolu noszenie bron jest najsurowiej zakazane, ale mimo wszystko –chyba mniej będę ryzykował. Jakoś wywlokłem oplatany pajęczyną pakunek, rozerwałem opakowanie i papier. Pistolet i trzy magazynki. Wytarłem i wsunąłem na dno torby.
Diabli... Wciąż doskwierało mi poczucie jakiejś nierealności, powstałe jeszcze rano, pod spojrzeniem ciemnych okularów leutnanta Nadżiba. Jakbym stał na scenie, .miał do wypowiedzenia kwestię, a milczę - albo całkowicie zapomniałem rolę, albo zgubiłem spodnie.
Wszystko? No, teraz to już chyba wszystko. Wyszedłem, starannie zamknąłem drzwi. Ganek krył się w cieniu. Sąsiedzki kot wolno i uważnie przemierzał płot. Darły się wróble chcąc go wystraszyć. Coś mnie tu trzymało. Warto by podlać trawnik… Zadziwiła mnie ta myśl. Tego typu myśli nie powinny były rodzić się dziś w mojej głowie, ale ta się zrodziła. Czyżby znaczyło to, że jestem na krawędzi nerwowego krachu?
Biedna Tina siedziała nieruchomo. Nad pokrywą silnika drżało powietrze. Samochód emitował mocną woń rozgrzanej skóry. Przez mgnienie oka wydawało mi się, ze wszystko to nie istnieje, że trwa niekończący się niespokojny sen.
- Co z tobą? - zapytałem. Słowa runęły głucho, jak cegły do beczki.
Nie otwierając ust, wskazała radio. Okazało się, że było włączone i nawet dość głośno gadało
- „…członków załóg. Około czterystu ludzi nadal uważa się za zaginionych. Samoloty pokładowe patrolują przestrzeń powietrzną nad eskadrą. Od dowódcy Reichsmarine, admirała Groowe otrzymaliśmy powtórnie komunikat mówiący o tym, że ani jedna jednostka morska i powietrzna zjednoczonej floty niemieckiej nie wykonała do tej pory ani jednego rakietowego odpalenia…”
- Zatopiony został bułgarski krążownik - powiedziała Tina. - Na „Admirale Makarowie” hula straszliwy pożar. Ktoś wystrzelił dwie rakiety atomowe...
- Atomowe?!
- Tak. Tak powiedzieli. Ani Niemcy, ani Japończycy się nie przyznają.
- To zrozumiałe...
-”... wyleciała dziś do Birmy. Tragedia na Morzu Andamańskim, która pochłonęła życie półtora tysiąca rosyjskich marynarzy... - - - Półtora tysiąca!
- Mój kuzyn jest nawigatorem na „Katarzynie Wielkiej”... - Tina westchnęła spazmatycznie.
- Rozumiesz?
- Och, Boże - powiedziałem. - Cała nadzieja, że się opamiętają.
- A ja nie mam takiej nadziei...
-,,...współczucia rodzinom i bliskim zabitych. Cesarz uroczyście zapewnia, że Japonia nie ma nic wspólnego z tragicznym incydentem i gotowa jest natychmiast udostępnić wszelkie środki do przeprowadzenia operacji ratunkowej na morzu. Pięciostopniowa fala i silna mgła utrudnia poszukiwania zaginionych marynarzy...”
Włączyłem zapłon, pozwoliłem, by silnik popracował kilka sekund.
- O naszych sprawach nie było nic?
- Nie. Teraz uwaga wszystkich skierowana jest na tamto...
- Dokąd jedziemy?
- Do geschaftsbezirku. Na krótko...
Ruszyłem. Od razu zrobiło się chłodniej. Babcia Wiera, z domu naprzeciwko, odprowadziła nas spojrzeniem.
- Misza, zauważyłam... - Tina odkaszlnęła -... tylko się nie obraź - często używasz niemieckich wyrażeń...
- Dlaczego nie? Nie widzę podstaw do nieużywania. Czasem są dokładniejsze od rosyjskich analogów. Poza tym, przywykłem do nich.
- Ale nie jesteś podobny do Niemca.
-Jestem. Kiedy zachowuję się jak należy. Nie odróżniłabyś. Mój ojczym, który mnie wychował i nauczył kilku rzeczy, był Niemcem.
-Był?
-Tak, był. Zmarł rok temu. Mówił, że w Badenie takich czerniawych i nosiastych jak ja-aż nadto. Jestem podobny do babci Hiszpanki. Ale dlaczego o tym mówię? A, zapyttałaś o niemieckie wtręty. Według mnie, walka czystość języka jest tak samo głupia jak walka o czystość krwi.
- Nie, tu się nie zgadzam. Uwierz mi, jestem specjalistka od języków.
- Ja też jestem specem, i również od języków. Co prawda, maszynowych. Więc tak, z mojego doświadczenia tylko języki prymitywne wymagają czystości. Im bardziej złożony jest język, tym chętniej zapożycza z innych i tym elastyczniej przyswaja te zapożyczenia... Słuchaj, dlaczego nagle zaczęliśmy o językach gadać?
- Żeby się odprężyć, tak sądzę. -Tak... możliwe. To prawdopodobne.
- Misza. Jeszcze jedno. Ja jestem trochę bezczelna. Wy z Zoją... to jak? Bo nie rozumiem.
Milczałem. Że bezczelna, to fakt. Reporterka.
- Nic. Już nic. Odeszła ode mnie, to wszystko.
- A…
- A ja nie mogę nie widzieć jej. I teraz naprawdę koniec. Zamykamy ten temat.
Skinęła głową. Skręciłem do tunelu. Szeregi podsufitowych lamp poleciały nam na spotkanie. Czerwone światła wozów przed nami, sypiące się szeregi lamp z lewej. Echo tłukło się w uszach.
Przez półtora kilometra można było milczeć.
27 kwietnia. Godzina 15-ta
Konstantynopol. Sariyer. Warsztat samochodowy „Lewsza”
Heinz nadal wycierał ręce - odruch taki. Już dawno przestały być brudne. A czystszych rąk mechanik nie może mieć, nawet jeśli przepracuje tydzień jako praczka w chińskiej pralni.
- Ja już wszystko wiem - powiedział. - Fraulein Zoja dzwoniła. Poślemy jej do pomocy Jurę. Firmą pokierujemy sami. Pieniędzy nie potrzebujesz?
- Nie, to jest szpital policyjny...
- Czy jest ciężko ranny? Nie pytałem Zoję, bo była bardzo zdenerwowana.
- Ciężko, Heinz. Obawiam się, że to sprawa nie na miesiąc.
- No tak... - Heinz gwizdnął.
Teddy był współwłaścicielem tego warsztatu; na jego barkach leżała część prawna i finansowa. Teraz będą musieli wynająć księgowego z zewnątrz, a to zawsze jest kłopotliwe. Z wielu powodów.
- Zostawię tu opla - powiedziałem.
- Oczywiście.
- Nie masz jakiegoś używanego motoru?
- Chodzi ci dokładnie o motocykl? Pytam, bo mamy kilka samochodów. Może...
- Nie, wolę motocykl.
- Mogę się rozejrzeć. Nie przygotowywaliśmy niczego na sprzedaż, bo nas dosłownie zawalono samochodami. Musieliśmy podnająć dwóch robotników. Wielkie zapotrzebowanie na niedrogie auta. I jednocześnie duża podaż.
Duże zapotrzebowanie i duża podaż... Na placyku i na rampach stało kilkanaście niezbyt starych, ale już mających sporo za sobą wozów. Heinz i jego drużyna: spec od silników Jura Turczin i mechanicy Rupert i Gajnan robili z nich niemal nowe cuda. Wśród zwyczajnych opli, margarit i temu podobnych, ze zdziwieniem zobaczyłem rolls-royce'a i ałmaz. Wyglądało, że Heinzowi w końcu zaczęło się dobrze wieść.
Motory stały w metalowym boksie, dosłownie rozpalonym przez słońce. Było tu ich sześć sztuk, ale do użytku nadawały się tylko dwa: stary krosowy bayer, przerobiony na dwumiejscowy, i włoski gaudeamus - maszyna nowsza, ale i cięższa.
- Testowałeś je? - Wskazałem na wybrańców.
- Tak. Motory w świetnym stanie. Gaudi rozpędza się nieco wolniej, ale potem idzie równiej. Bayer trochę się snuje na dużej prędkości. To ich wada genetyczna.
- Rozumiem... - Przyłożyłem dłoń do nakładki na zbiorniku bayera, porównałem ją z nakładką gaudiego. - Silniki, mówisz, jednakowe? Wynajmiesz mi bayera?
- Bierz. Michaile, powiedz mi: czy to się jakoś wiąże z tym, co się przydarzyło Fiodorowi?
- Tak. Na tysiąc procent.
- No to nie wyjmuj portmonetki. Możesz z motoru korzystać na koszt firmy. Jeśli jeszcze jakoś możemy ci pomóc - mów.
- Możesz mi zrobić inne nakładki, grubsze? Będę musiał gdzieś ukryć pistolet.
Heinz przyjrzał mi się uważnie. Potem zdjął nakładkę, przyjrzał się jej z zewnątrz i od wewnątrz.
- Chodźmy do warsztatu - powiedział.
Po godzinie wyjechałem z bramy „Lewszy”. Torbę miałem mocno przypiętą do boku bagażnika, z drugiej strony, dla równowagi, wisiał pełny kanister. Kolanami wyczuwałem niezbyt wygodne, grube i twarde nakładki. Pod lewą były magazynki, pod prawą-pistolet. Potrzebowałem dwóch sekund, by odgiąć cienką gumę i wyszarpnąć broń...
Tina czekała w kawiarni, gdzie ją zostawiłem. W lokalu było włączone wideo, tuzin, może nieco więcej gości uważnie wpatrywało się w ekran. Na razie nic nie widziałem i rym bardziej nie słyszałem, ale już było jasne: wydarzyło się coś jeszcze.
Podszedłem do stolika. Tina popatrzyła na mnie. Potem wypuściła powietrze z płuc, jakby wypuszczała dym przez wyciągnięte wargi.
- Mobilizacja - powiedziała. -I poinformowano o porwaniu następcy.
- Powiedzieli - porwanie? -Tak.
- Kogo obejmuje mobilizacja?
- Na razie tylko pierwszy rzut. Marynarze, piechota morska, jegrzy. Ty co masz?
- Trzeci rzut. Wojska dowodzenia i łączności.
- O tym jak na razie nie było mowy.
- Dobrze. Czyli wojny nie będzie. Jedziemy.
- Jedziemy - wstała.
Wychodząc położyłem na kontuarze rubel. Barman nie zauważył tego. Wpatrywał się w ekran, a po jego twarzy spływały krople potu.
27 kwietnia Godzina 16.30
Konstantynopol. Karakóy. Przystań
Saffet-beja znowu bolał ząb. Widziałem go miesiąc temu i też go bolał ząb - z drugiej strony. Chory nie uznawał oficjalnej stomatologii i leczył się sam jakimiś wywarami i maściami.
- Oczywiście, że wolna - powiedział w odpowiedzi na moje pytanie. - Masz klucze - możesz sobie wziąć w każdej chwili. Znowu dziewuchę poderwałeś?
- Dwie.
- Zmuzułmanisz się, Misza efendi. To mnie cieszy. Szczególnie w takich czasach. Wojna będzie, powiadasz? Jak uważasz?
- Tak się mówi co roku.
- Tak-tak, już przywykliśmy. Ale - zgódź się - nigdy jeszcze za mojej pamięci rozmowy nie były tak konkretne. W nocy obok mojej przystani przepłynęło co najmniej dziesięć okrętów. A ile ich jest Ma morzu Marmurowym! Ludzie mówią, że cała stara turecka flota gotowa jest do wyjścia z baz, czy gdzie ona tam stoi? Tak, to są starszawe okręty, ale są na nowo uzbrojone. Przecież wiesz, że obaj moi bracia służą, to tylko ja jestem odstępcą od rodzinnych tradycji. Widzę po twoich oczach, że nie wierzysz w możliwość wojny, Misza. Nie masz racji. Wojny rozpalają się ze znacznie mniejszych iskier niż te, co rozsypały się dzisiejszej nocy. Przypomnij sobie Pierwszą Światową. Nikt nie oczekiwał, że wybuchnie. Nikt! Przypomnij sobie Drugą. Biedni Polacy właśnie przeprowadzili demobilizację...
O takich rzeczach Saffet-bej mógł dywagować godzinami. Był wielkim znawcą historii wojen, co do erudycji porównywalnym może nawet z Piotrem. Cechy porównawcze czołgów rosyjskich i niemieckich w czterdziestym pierwszym. Przymioty Timoszenki i Guderiana, jako czynnik decydujący o zwycięstwach i porażkach. Dardanelska operacja desantowa: przyczyny katastrofalnego niepowodzenia sojuszników przy - wydawać by się mogło - bardzo sprzyjającym układzie sił. Druga rosyjsko-japońska wojna czterdziestego czwartego roku: jeszcze dziwniejsza niż pierwsza; co prawda, teraz Jego Wysokość Przypadek przeszedł na stronę Rosji. I obie japońsko-amerykańskie wojny - o, to był konik Safet-beja. Znał nawet nazwiska oficerów niszczycieli i kutrów torpedowych. Rozmowa z nim zawsze była co najmniej interesująca.
- Bardzo mi się nie podoba to, co się dzieje obecnie w Niemczech, Misza efendi. W nich wszystkich nagle rodzi się dziwna myśl, że niby są ograbiani i poniżani. O tym się nie mówi wprost - ale i nie trzeba mówić wprost, ponieważ i tak wszyscy wiedzą: ograbiani i poniżani. Mimo, że żyją niekiepsko. Przypomina mi to szesnasty rok w Rosji, Misza. Nagle z niewiadomego powodu wszyscy uznali, że wojna została przegrana. Bez najmniejszych ku temu podstaw. Albo sześćdziesiąty rok w Ameryce. Co na to powiesz?
- A co się stało w sześćdziesiątym?
- Chłopcze! Czego was uczą za nasze pieniądze?! Wtedy w całej Ameryce powywieszali - jedni mówią: pięćdziesiąt, inni: sto pięćdziesiąt tysięcy - Murzynów. Japończycy zwerbowali w Afryce...
- Przypominam sobie - powiedziałem. - Aleja sądziłem, że to fikcja literacka. David Cornwell „London, stan Brytania”. Albo Charles Percy Snów „Kolor śmierci - czarny!”
Saffet-bej popatrzył na mnie i uśmiechnął się.
- Tobie też się podoba Cornwell, Misza efendi?
- Szalenie.
- Słyszałem, że wydano jego ostatnią powieść, tę, której nie skończył. O porwaniu następcy tronu brytyjskiego...
Chyba wydałem z siebie jakiś dźwięk. Najprawdopodobniej - pisnąłem. Saffet-bej zmarszczył współczująco czoło:
- Co z tobą, Misza? Powiedziałem coś nie tak? Pokręciłem głową. Odkaszlnąłem.
- Nie słyszał pan nowin z miasta? Nie? A-a... Dzisiejszej nocy porwany został następca rosyjskiego tronu.
- Ten chłopiec? Jak mu tam? Konstantyn?
- Tak, Konstantyn. On... - i kierowany impulsem, opowiedziałem Saffet-bejowi wszystko, co wiedziałem, a dokładniej - że Tina nie jest moją ukochaną, a koleżanką jednej z poszkodowanych podczas porwania i teraz panicznie boi się wracać do akademika; a nasz wspólny z Saffet-bejem znajomy, Piotr, zniknął bez śladu...
- To tak się sprawy mają. - pokiwał głową Saffet-bej. - Dobrze, żeś mi to wszystko opowiedział, Misza. Będę uważał. Będę bardzo uważny i ostrożny. Zoję też chcesz tu ukryć?
- Tak. One wezmą bilety na kuter.
- Rozumiem twoje sprytne zagranie. To niezły pomysł, jak mi się wydaje. Przywieź, zatroszczę się o obie.
Tina długo nie chciała wypuścić mojej ręki ze swojej dłoni. Wszystko rozumiała: jeśli jesteśmy śledzeni oni będą przekonani, że dziewczyna odpłynęła kutrem. A wyśledzenie kutra... o, to nie jest łatwa sprawa. Jeśli zaś nie śledzą nas - tym lepiej. Mała komfortowa kajutka jest przytulniejsza od pokoju w akademiku czyż nie? Najważniejsze, że nikt nie wie, że taka kajutka tu jest. Tina wszystko świetnie rozumiała, ale puściła mnie z trudem.
Do Tomska zadzwoniłem z publicznego automatu.
- Halo? - głos Weroniki. - Słucham.
- Mówi Michaił. Dzień dobry. Ojciec jest w domu?
- Misiek? Gdzie jesteś?
- Tam gdzie zwykle.
- On do ciebie poleciał! Wczoraj!
- Och, do licha... Weroniko, czy ma telefon komórkowy?
- Ma oczywiście. Potrzebujesz numeru?
- Tak, podyktuj mi.
Zająkując się, podyktowała. Nie znałem tego numeru, najprawdopodobniej nowy.
- I zanotuj mój. Gdyby zadzwonił, przekaż mu-podałem swój numer. – Jak tam wasze sprawy?
- W porządku – w jej głosie usłyszałem aluzję do prychnięcia. - Dobrze. Przyjedź, sam zobaczysz.
- Latem - powiedziałem.
- Do lata jeszcze możemy dożyć - powiedziała. - Powodzenia. Zadzwoń do niego od razu.
- Oczywiście. Tobie też życzę wszystkiego dobrego.
Pod numerem, wystukanym natychmiast, nikt się nie odezwał. Odczekałem dziesięć sygnałów i rozłączyłem się.
27 kwietnia. Godzina 19-ta
Konstantynopol. Posterunek policji nr 40
Niewiadomo dlaczego, dopiero tu, odetchnąwszy mocną wonią jodyny i moczu, uprzytomniłem sobie, jak upiornie jestem zmęczony. Zojka wyglądała rzeczowo, człowiek, nie znający jej tak dobrze jak ja, mógłby uznać, że nic się z nią nie dzieje. No, może trochę oczy zmrużone. Ale wiele osób tak mruży oczy.
Jura już tu był i pobiegł na chwilę do domu. Przyjdzie o dziewiątej i zostanie na noc.
W oddychaniu wyręczało Teddy'ego sztuczne płuco. Z tą rurką w ustach przypominał głębokowodnego potwora, wyrzuconego na brzeg. Powieki miał czarne i opuchnięte. Druga operacja, powiedział chirurg, skończyła się pomyślne: zaszyto rozdartą krawędź wątroby. Spod prześcieradła wysuwały się rurki, ciągnęły się do cicho buczącego żółtego cylindra pod łóżkiem. Przyszła pielęgniarka, gestem odsunęła nas, wbiła w Teddy'ego igłę. Z dwu plastykowych woreczków coś kroplami - z prawej wolno, z lewej szybko, niemal strużką - wpływało do jego żył. Zojka wilgotną serwetką przetarła Teddy'emu czoło i policzki, przemyła nos i oczy.
- Jedźmy - powiedziałem.
- Musimy poczekać na Jurę - pokręciła głową.
- Odwiozę cię i wrócę. Zaraz się ściemni.
- Dokąd chcesz mnie zawieźć?
- Tam, gdzie będę o ciebie spokojny.
- Według mnie to jakaś paranoja. Dlaczego mielibyśmy być przedmiotem czyjegoś zainteresowania? Musiałaby się ukrywać połowa roku.
- Nie wątpię - powiedziałem. - Ale strzeżonego Pan Bóg strzeże.
-Jedźmy-zgodziła się niespodziewanie.-Wieź mnie i ukrywaj. Tylko żebym niczego nie wiedziała...
Powiesiła kitel na wieszaku, zdjęła chusteczkę. Włosy, ukryte przez cały dzień pod chustą, oklapły.
- Wyglądam jak wiedźma?
- Odpychająco. Za chwilę będzie jeszcze gorzej...
27 kwietnia. Godzina 20.20
Konstantynopol. Karakóy. Przystań
Usiłowałem potem odtworzyć swoją drogę na planie - nie udało się. Istambuł w ogóle jest dość skomplikowanym, w topograficznym sensie, tworem. Intuicyjnie wynajdowałem jakieś bezimienne zaułki, zapchane pudłami, koszami i workami ze śmieciami, wyszukiwałem przechodnie podwórka, wspaniałe garbate uliczki, po których można się wspinać z czekanem... Jak tylko się dało, unikałem ruchliwych skrzyżowań, gdzie stały obserwacyjne kamery policji drogowej oraz banków i drogich sklepów, a przestrzeń penetrują obiektywy ich kamer strażniczych. Jak również miejsc gromadzenia się ludzi, to znaczy placyków tanecznych, restauracji, wszelkich nocnych lokali - tam, jak głosiła plotka, pośrednio potwierdzona przez leutnanta Nadżiba, znajdowały się ukryte kamery policji kryminalnej. I wszystkie te kamery przekazywały, jak podejrzewałem, widoki nie tylko do swoich właścicieli, którzy je zamontowali dla swoich potrzeb, ale również do innych ludzi. Dlaczego tak myślałem? Dlatego, że... myślałem. Powodów był szereg. Może ze zmęczenia. Nie wlókł się za nami bezpośredni ogon. Tym niemniej, dopóki nie będę wiedział na pewno, z kim mam do czynienia, lepiej przesadzać i nawet robić z siebie durnia. A jak już robić z siebie durnia, to na całego - pędziłem więc z maksymalną możliwą na tej trasie prędkością, klang silnika odbijał się z hukiem od murów, klakson darł się na zakrętach, strasząc spokojnych mieszkańców i ich drób, a jeden biały kurak nawet stał się ofiarą tej bezkompromisowej jazdy: uderzył o podnóżek, odleciał, tracąc pióra i poturlał się po chodniku. Z pełną świadomością haniebności czynu odjechałem, nie okazując mu pomocy. Zojka nie odzywała się, mocno przywarła do mnie - jak winien siedzieć pasażer pędzącego motoru.
Cały stałem się swoimi własnymi plecami. Rozumiałem przy tym świetnie, że z Zojką - wszystko, koniec, mrok i beznadzieja. I, jeśli można porównywać - to jeszcze większa beznadzieja niż, powiedzmy, wczoraj. Chociaż wczoraj wydawało się, że beznadzieja ma swoje wyraźne granice i nie może być większa.
W nic nie wyrżnąłem, nikogo nie potrąciłem i nie zbłądziłem - ale drogi nie zapamiętam, przeleciałem ją jak we mgle. I przystań nagle wynurzyła się, jak z mgły - nieoczekiwana, a znajoma.
Biały kuter odcumowywał od niej i, zadzierając dziób i wykrawając z wody małe odkosy, pędził dokądś.
Odetchnąłem, zwolniłem obroty i zatrzymałem się. nie wyłączając silnika.
Nie wiem, co mi nie pasowało. Może nienaturalna pustka nabrzeża. A może nic nie wzbudzało mojej czujności, a tylko zadziałały jakieś zdrowe paranoidalne odruchy. Ale powiedziałem do Zojki: „Siedź tu na razie...” i nie wyłączyłem silnika.
Słońce wisiało nisko, ogromne, zalane czerwienią. Liliowy obłok muskał go swym płonącym skrajem. Czarne cienkie minarety jeszcze bardziej wyszczuplały, otoczone zadymionym pomarańczowym światłem.
Nieco wyprzedzając zmrok, zaczęły zapalać się uliczne latarnie.
Pod dachem przystani było ciemno i cicho. Pyrkanie silnika zostało na brzegu. Woda kołysała się ociężale i płynnie.
- Saffet-bej! - zawołałem. Milczenie.
W kasie paliło się światło, ale kasjera w niej nie było. Tak samo jak i marynarza cumowniczego. Zresztą, Safet-bej często zwalniał pracowników wcześniej. Płacił mało, ale i nie wymagał jakiejś specjalnej dyscypliny pracy.
Jednakże, nawet zwolniwszy załogę, sam powinien być tu, na górze.
- Saffet-bej!
Tylko plusk leniwych fal pod brzuchem kei. Luk na rufie był otwarty. Na dole nie paliła się żadna lampa.
- Tina! - i głośniej: - Ti-na!!! Jakiś dziwny dźwięk...
I poruszył się cień. Zamarłem. Szelest, cichutkie stuknięcie - drewno o drewno... skrzypienie...
Skrzypienie otwieranych drzwi!
Odskoczyłem od luku. Strach-taki nocny, bezkształtny, szary i miękki strach objął mnie. Ale jednocześnie wyraźnie - jak cyfry wypisywane przez automat kasowy - powstawały myśli.
Pierwsza: nie mam pistoletu.
Druga: uciekać nie ma dokąd, ponieważ to, co za chwilę wyłoni się z luku, akurat zagrodzi mi drogę do wyjścia.
Trzecia: skakać do wody. Do relingu - krok.
Czwarta...
Z luku wysunęła się głowa Saffet-beja. Potem ramiona. Ramiona porośnięte gęstą siwawą sierścią.
- Misza efendi - powiedział z wyrzutem.
- Boże... - i usiadłem, nogi nie utrzymały mnie. - Z panem wszystko w porządku.
Chyba właściwie ocenił mój stan. Wylazł cały, usiadł na skraju luku. Miał na sobie białe marynarskie spodnie z płótna żaglowego.
- Przepraszam... nie pomyślałem. Ale kiedy ogłoszono... co nas czeka. Już o niczym nie myśleliśmy. Wybacz.
- Chwała Bogu, żyjecie - powiedziałem, - A ja nagle pomyślałem... - chciałem opowiedzieć, co pomyślałem, ale nagle dotarło do mnie: - Proszę poczekać. Co ogłoszono? Mobilizacja?
-Toteż. W południe. Nie słyszałeś? Atomowy wybuch w Tomsku. To już na pewno Japończycy...
- Jaki wybuch?! - oburzyłem się. - Rozmawiałem z Tomskiem... nie tak dawno...
Tak. Trzy godziny temu. Nieco więcej. Czy to możliwe? Weronika...
- W Tomsku, ale gdzie?! W jakiej dzielnicy!
- Centrum. Dzielnica rządowa. Koniec. Nie ma ani prezydenta, ani premiera...
Oczywiście. Jutro Wielkanoc i cały rząd zwalił się pod skrzydła Patriarchy. Jego rezydencja znajdowała się tam, gdzie zawsze: obok soboru Świętogeorgijewskiego... a mogła by przecież znajdować się tu, gdyby okoliczności poukładały się nieco inaczej.
A wtedy...
- Tak - powiedziałem. - Ciekawe rzeczy się dzieją... Japończycy, powiadasz?
Mnie to zresztą wisiało jak kilo kila. Niech nawet Marsjanie. Najważniejsze, że daleko od ojca. Niemal dwadzieścia kilometrów. Co najwyżej wytłukło w domu szyby.
Ojciec, zresztą, i tak jest gdzie indziej. Wyjechał. A Weronika z małą Sonieczką - daleko. Poza strefą rażenia.
Zresztą, co ja wiem o strefach rażenia?
Ojca nieraz namawiano, by przeniósł się do centrum.
Ogłuszony wiadomościami obszedłem Saffet-beja i skierowałem się do trapu. Woda między keją i ścianką była czarna. Jak ropa.
Zojka siedziała po damsku na siodełku. Na mój widok przerzuciła nogę na drugą stronę. Jakby wiedziała, że tu nie zostaniemy.
27 kwietnia. Godzina 22-ga
Autostrada Izmirska. 27-my kilometr
Był to anonimowy przydrożny motelik: szary piętrowy budynek z gołego betonu, małe pokoiki z niskimi sufitami. Co prawda - był widok na zalew, ale przez kratę ogrodzenia. Minimum komfortu - ale wspaniały wysokogatunkowy wypoczynek. Cisza.
Czego jeszcze potrzebują biedni turyści czy kierowcy ciężarówek?
I jedni, i drudzy mieszkali w motelu. Z boiska do siatkówki docierały do nas podniecone okrzyki i odgłosy uderzenia w piłkę. Problemy świata dotyczyły graczy jakoś powierzchownie.
Natomiast bezpośrednio nad nami ulokowali się namiętni kochankowie. Dźwiękoszczelność pomieszczeń istniała chyba tylko w głowie projektantów, do planów już nie dotarła, nie mówiąc o realizacji.
- Jadę - powiedziałem po raz nie wiem który, i dodałem: - Nie wpuszczaj nikogo. Zamknij drzwi i udawaj, że cię nie ma. Rano przyjadę.
Zojka pogłaskała mnie po policzku.
- Leć. Jakoś wytrzymam...
Droga powrotna zajęła mi godzinę. Na moście przez Bosfor był korek. Samochodem w ogóle bym się nie przebił. Bliżej do części europejskiej dymiła metalowa sterta czegoś. Karambol na dziesięć samochodów.
27 kwietnia. Godzina 23-cia
Konstantynopol. Posterunek policji nr 40
Nieznajomy kapral o typowo rosyjskim obliczu długo wpatrywał się w moją przepustkę.
- Niedobrze się dzieje, chłopie - powiedział. - Cholerni Japończycy.
- Kto został prezydentem, nie wie pan?
- Wice. Ten, jak mu tam...
- Kowalów?
- Dokładnie, Kowalów. Kto to jest - nikt nie słyszał.
- Niedawno został nominowany. Ten, co był przed nim, Tarchan, zmarł. Dobrze, że przynajmniej on został żywy. Ja się bałem, że zostanie któryś z generałów.
- A co ci generałowie przeszkadzają?
- Może i nie przeszkadzają... w czasie pokoju. Zresztą, nie wiem. Idę - nagle wzdrygnąłem się, jakby mi za kołnierz trafiła strużka zimnej wody. I nagle ogarnęło mnie przekonanie, że wypadnie wsunięty z tyłu za pasek walther. - Może się jeszcze wszystko dobrze skończy.
-Dobrze by było.
Na schodach prowadzących do szpitala było ciemno. Na korytarzu panował półmrok. Szpital pogrążał się we śnie. Dwie pielęgniarki, popychając przed sobą szklany wielopiętrowy stolik ze strzykawkami i lekarstwami, wychodziły właśnie z pokoju. Wyglądały na zmęczone. Widząc mnie, zatrzymały się.
- Na dyżur - powiedziałem. - Mam przepustkę.
- Przepustkę - powtórzyła jedna - proszę pokazać.
I zaczęła oglądać nieszczęsny papierek z taką samą podejrzliwością co kapral na dole.
- Coś się stało? - zapytałem.
- Przepustka jest w porządku - zdecydowała. Druga skinęła głową.
- Ale czy możecie mi powiedzieć, co się stało? - nalegałem.
- Pana to nie dotyczy - w jej głosie brzmiała zaczepka.
- Mieliśmy ostrzeżenie - powiedziała druga.
- Rozumiem - skinąłem głową.
Drzwi do pokoju, gdzie leżał Teddy były uchylone i widziałem, że panuje tam ciemność.
-Jura-zawołałem szeptem od progu. Nikt nie odpowiedział. - Śpisz, cholero jedna?
Milczenie. Wszedłem...
Gdyby w korytarzu paliło się górne światło, byłoby po mnie. Ale oczy zdążyły mi się zaadaptować do półmroku. Udało mi się dojrzeć pędzący na mnie cień. I wystawić przed siebie ręce.
Uderzenie było silne, jak pałą. Lewy łokieć ścierpł od razu. Niezgrabnie bryknąłem nogą, trafiła w coś lekkiego. Natychmiast z drugiej strony zapłonęły dwa czerwone ślepia. Rozległo się syczenie: ch-cha-a-a! To była śmierć. Opadłem na kolana, prawa ręka rzuciła się do tyłu, do broni. W swoim czasie instruktor pouczał nas: żadnych bezpieczników! Nabój do lufy i wolno opuścić kurek. Tak należy nosić, to jest wystarczająco bezpieczne. Natomiast pierwszy wystrzał odbywa się jak w rewolwerze - napięciem spustu. Zaoszczędzicie kupę czasu... niemal pół sekundy...
Tak też się stało. Zdążyłem wyszarpnąć pistolet i nacisnąć spust. Znowu - jak na szkoleniu: dwukrotnie. W błysku pierwszego strzału zobaczyłem ogromny koci pysk z wyszczerzonymi zębami i ogromne łapska z boku, podczas drugiego strzału - jakiś bezkształtny tłumok... Ten, który uderzył mnie pierwszy, rzucił się znowu do mnie, ale w ostatniej chwili zmienił kierunek - przemknął za plecami. Ciągle jeszcze klęczałem i nie bardzo mogłem szybko się odwrócić. Dlatego, kiedy poderwałem się i wypadłem na korytarz, tam już wszystko się skończyło.
Pielęgniarka spełzała po ścianie, przyciskając dłonie do gardła. Spomiędzy jej palców chlusnęła struga krwi. Mały szary cień rzucił się wzdłuż ściany w kierunku wyjścia na klatkę schodową, a ja dwukrotnie wystrzeliłem w jego kierunku. Niemal nie mając nadziei na trafienie.
Rozległ się stamtąd cienki okrzyk. I w tym momencie rozległy się krzyki ze wszystkich stron. Druga pielęgniarka biegła po korytarzu, jej fartuch rozchylał się na boki... Opuściłem pistolet i wróciłem do pokoju. Wymacałem włącznik. Pstryknąłem.
Krew widniała nawet na suficie. Wszystko było czerwone. Rzuciło mną w bok, wypadłem z pokoju i nagle ktoś na mnie wpadł, wykręcił ręce... to nie on, nie on! - krzyczał ktoś, ale ja już niemal nic nie rozumiałem; albo inaczej: nagle poczułem, że jestem pijany w sztok, świat wiruje, a ja zapadam się do tyłu, do tyłu, do tyłu... Nade mną wisiał biały okrągły plafon, czyjeś ręce podnosiły mnie, obracały, opuszczały...
I znowu - „zmarmurowienie”: wszystko widzę i rozumiem, i reaguję prawidłowo, ale kompletnie nic mnie to nie obchodzi.
Zaszywają mi ranę na lewym barku. Rana jest głęboka, nierówna, zadana czymś ostrym - brzytwą? Nieważne. Jedenaście szwów, jodyna, opatrunek. Dziękuję, doktorze.
Bardzo smagły leutnant prowadzi mnie gdzieś. Błękitne żelazne drzwi.
Na długich marmurowych stołach pod seledynowymi prześcieradłami leżą dwa malutkie ciała. Dookoła nich stoi siódemka cywili, Kiedy weszliśmy, zerknęli na nas. Potem odwrócili się. Sześciu słuchało jednego, młodego, ale już kompletnie łysego. Ale mówca przerwał i przywołał mnie ruchem ręki. Podszedłem. Zdjął prześcieradło z jednego z ciał. Na stole leżał, wyciągnięty, ogromny plamisty kot.
- Margaj - powiedział łysy. - Mały ocelot. Peru, Brazylia, Gujana. W Rosji jest tylko w dwóch ogrodach zoologicznych. Nie daje się udomowić... - rozgarnął futro na szyi. Widniała na niej cienka ciemna obróżka. - Bardzo niebezpieczny. Jak i jego pan...
Na drugim stole leżał martwy chłopczyk. Głowa - rzadziutkie białe włoski, odstające uszy, otwarte zdumione usta - była nienaturalnie skręcona w bok. Ubrany był w szary strój: szorty do kolan i koszulka z rękawkami do łokci z tego samego materiału. Miałem wrażenie, że chłopiec ma nienaturalnie wielkie dłonie i bose stopy, z czarnymi podeszwami. Na rękach, ubraniu, na nogach miał krew. Dużo krwi.
- Nóż leżał obok niego. Wszystkie pięć zabójstw dokonane zostały tym nożem. Kotek, rzecz jasna, też brał w tym udział...
Pięć? No tak, Teddy, Jura, jeszcze dwie osoby w pokoju, pielęgniarka w korytarzu. Nagle zobaczyłem ponownie, jak spełza po ścianie, jeszcze żywa, ale już zabita, usiłując zatkać rozwartą ranę. Gdzie ja go trafiłem? A, jest - w biodro. Spadł ze schodów i skręcił sobie kark.
Zaraz, po co te uniki?! Zabiłem go. To ja go zabiłem.
Nic nie odczuwam. Poza jakąś nieznaczną satysfakcją.
- Zna pan tego typka?
- Nie. Proszę mi powiedzieć, jak mam się do pana zwracać?
- Walery Michajłowicz. Jestem z kontrwywiadu.
- Domyśliłem się.
-Już pan doszedł do siebie, Misza?
- Nie wiem. Ale wcześniej czy później dochodzę do siebie. Zawsze.
- Świetnie. Możemy porozmawiać?
- Dlaczego nie? Spróbujmy.
- Bej efendi? - Walery Michajłowicz odwrócił się do starszawego Turka w białym mundurze majora z baretkami i żołnierskim Żelaznym Krzyżem.
- Możecie panowie zająć na razie mój gabinet - powiedział major policji; domyśliłem się, że jest to sam Haszmet pasza, niepokorny dyrektor miejskiego departamentu policji, dziś - dowódca posterunku. Spadł o dwa piętra w hierarchii... za co? Nie pamiętam.
Nieważne. Przypomnę sobie, jak będzie potrzebne.
Gabinet Haszmet paszy został umeblowany dość pretensjonalnie. Biurko, dwa rauhery, sieciowy i autonomiczny, pulpit łączności. Portret na ścianie: jakiś tłuścioch z brylami, w policyjnym mundurze. A pod portretem stolik do palenia, wiklinowe foteliki, miedziany kalian.
- Oto pański pistolet - Walery Michajłowicz podaje mi walthera. - Oświadczyłem, że jest pan naszym nieetatowym współpracownikiem. Niczego innego po prostu nie zdążyłem wymyślić. Ma pan jakieś uprzedzenia w stosunku do naszej instytucji?
- Mam - odparłem. - Ale nie są nie do ruszenia.
- Opowiem panu co nieco, a pan będzie mnie uzupełniał albo poprawiał. Jeśli zechce, rzecz jasna.
- Sekunda - przerwałem mu. - Proszę mi objaśnić mój statut. Kim jestem: świadkiem, podejrzanym?
Podniósł rękę.
- Nie mówmy o tym. Jest pan naszym nieetatowym agentem i kropka. To absolutnie wystarczy dla formalności. Jeśli w przyszłości coś jeszcze będzie potrzebne - zrobimy to. Przyrzekam.
- A ja, rzecz jasna, powinienem wierzyć... Dobrze. Wierzę.
- Najpierw mam takie pytanie: jest pan na bieżąco z wiadomościami ze świata?
- Hm... Powiedziałbym inaczej: nie nadążam z uchylaniem się przed tymi wiadomościami.
- No to spróbuję wyliczyć najważniejsze. Kronika wydarzeń ostatnich dziesięciu dni: ogromnej siły wybuch w Rangunie. Eksperci nadal nie są pewni przyczyn wybuchu. Najbardziej niesprzeczną wydawała się być hipoteza o naturalnej przyczynie - meteoryt typu tunguskiego. Wyłącznie cieplny, bez promieniowania... i tak dalej. Jednakże nieco później miał miejsce całkowicie identyczny wybuch w Tomsku. Rozumie pan - uderzenie meteorytu w miasto jest mało prawdopodobne, miasta zajmują mniej niż tysięczną część powierzchni lądu...
- Rozumiem. Ja to wszystko świetnie rozumiem. Szczególnie, że te meteoryty musiałyby spaść na dwa miasta w odstępie dziesięciu dni.
- Dziewięciu. Tak więc obecnie nie mamy wątpliwości: wybuchy są dziełem rąk ludzkich. Ktoś ma dostęp do technologii pozwalających nieznanym, jak na razie, sposobem wyzwalać ogromne ilości energii cieplnej. I ten ktoś postawił sobie za cel zaostrzenie stosunków międzynarodowych i, być może, sprowokowanie nowego światowego konfliktu. W konflikt ów wciągane są właśnie kraje Starego Świata. Związek Narodów stoi na razie z boku. Dalej: ten ktoś posiada również inne niezwykłe możliwości. Po wybuchu w Tomsku został zestrzelony odlatujący z miasta samolot. Badanie szczątków wykazało, że był to japoński kawasaki-nidji, czteromiejscowy okołodżwiękowiec biznes klasy. Jego kabina pasażerska była prowizorycznie przerobiona na sekcję bombowca z rozsuwaną podłogą. Ale co innego jest ważniejsze: ani jeden z cholernie dużej ilości radarów i radiolokatorów - a są tam punkty sił powietrznych i obrony przeciwrakietowej, i przeciwlotniczej, i lotnictwa cywilnego - nikt przelotu tego cholernego samolotu nie odnotował. Nawet radary myśliwców go nie widziały - póki ludzie z „Podniebnych Huzarów” nie wykryli tego widma po prostu gołym okiem i nie wpakowali serii z działka. I oto od tego momentu widmo przestało być widmem i natychmiast pojawiło się na wszystkich ekranach, jak na porządne ciało materialne przystało. Teraz kupa ekspertów tłucze łbami o ścianę, usiłując wytłumaczyć ten fenomen, przesiewają ziemię na miejscu upadku...
- Proszę poczekać, nie rozumiem. A wszystkie te osławione myśliwce atakujące i niewidzialne bombowce to co - mit?
- Nie mit. Ale w ich przypadku wszystko jest jasne: pochłaniający fale radiowe materiał pokrycia i specyficzny kształt. A tu - seryjny cywilny samolot. Z najzwyklejszego duraluminium. Zawsze były znakomicie widoczne na ekranach.
- Rozumiem.
- Taki sam, a może ten sam, był widoczny nad Birmą kilka godzin przed ostrzelaniem naszej eskadry. I dokładnie tak samo - bez śladu na radarach.
- Rakiety, którymi były trafione statki to...
- Nie. Stare „Hiroi-hari”. Koniec siedemdziesiątych. Drugie pokolenie skrzydlatych. Głowice ze zubożonego uranu. Wycofywane z uzbrojenia.
- Czyli to nie były wybuchy jądrowe?
- Wszyscy dziennikarze to matoły. Kiedy słyszą słowo „uran”, to o niczym, poza bombą atomową nie są w stanie myśleć. Inna sprawa, że okrętowi jest wszystko jedno, jakim uranem jest naszpikowana rakieta..
No tak. Wybuch atomowy czy piekielny płomień - w istocie, co za różnica.
- Idziemy dalej. Wybuch w Rangunie miał miejsce w kilka godzin po przypuszczalnym przybyciu tam Reichskanclerza Altenhowera. Kanclerz pozostał przy życiu dlatego, że jego samolot ugrzązł w Delhi z powodu burzy. Nasz prezydent nie miał tyle szczęścia...
- ... była dobra pogoda. To znaczy, jeśli dobrze rozumiem, ktoś szczuje Reich i Rosję na Japonię?
- Takie mamy wrażenie. Przy tym, jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało, przy całym godnym pozazdroszczenia wyposażeniu technicznym, ów hipotetyczny „ktoś” działa dość prostacko i głupio. I tym samym zmusza nas do wątpienia w nasze własne przypuszczenia co do jego zamiarów.
- No tak. Wiem, że ty wiesz, że ja wiem. Jakie jeszcze interesujące wydarzenia miały miejsce w ostatniej dekadzie?
- Wiele się działo. Na przykład, pewien ciekawski młodzieniec z naszego wydziału analiz poddał badaniu na rauherze osobowość ofiar seryjnych zabójstw w ostatnim roku. Okazało się, że niemal wszystkie znajdujące się na tej fatalnej liście kobiety w wieku od pięćdziesięciu do pięćdziesięciu pięciu lat w młodości mieszkały w Czelabińsku i w okresie od sześćdziesiątego piątego do sześćdziesiątego ósmego roku występowały w reprezentacji Południowego Uralu w rosyjskim hokeju.
- Co? - nie dotarło do mnie. - Jakie kobiety?
- W ostatnim roku w miastach Rosji zostało dokonanych około trzystu tak zwanych seryjnych zabójstw - powtórzył cierpliwie. - Uważa się, że dokonują ich maniacy. Z tych trzystu ofiar dwadzieścia dziewięć to były kobiety w określonym przeze mnie wieku. Dwadzieścia sześć z nich w młodości żyły w Czelabińsku i grały w rosyjski hokej w reprezentacji Południowego Uralu. Teraz jasne?
- A... co ma do tego hokej?
- Chciałbym to wiedzieć... Zostały zabite w różnych miastach, przez różnych ludzi... a ludzi tych trudno nazwać zwyrodnialcami. Przez te cztery lata przez reprezentację przewinęło się około siedemdziesięciu dziewczyn. I oto ponad jedna trzecia niespodziewanie stała się ofiarami maniaków. Czy może to być przypadek?
-Nie wiem... Sądzę, że nie. Nie, na pewno nie może... No dobrze, i co dalej?
- Hm. Dobre pytanie. Natknęliśmy się na ten fenomen właśnie dziesięć dni temu. Tak więc teraz wykonywane są najprzeróżniejsze testy. Może natkniemy się jeszcze na coś innego. No i będziemy szukali wytłumaczenia. Może znajdziemy.
- Usunięcie świadków jakiegoś starego przestępstwa? - zapytał sam siebie. - Albo...
- Albo weźmy dziwne zabójstwa narkogeschatfsmannów. W czterech przypadkach na pięć, do ich domów trafiało pod tym lub innym pozorem dziecko w wieku dziesięciu-dwunastu lat. W piątym przypadku - wróciła porwana przez kidnaperów córka, dziewczynka ośmioletnia. I wszędzie - następnego dnia trup gospodarza, w dwu przypadkach - również rodziny z pociechami. Wszystkie dzieciaki zniknęły, poza ową ośmioletnią córką, która rozbiła lustro i pocięła się na śmierć odłamkami. Jak to można wytłumaczyć?
- Opowiada pan dziwne rzeczy.
- A bo nasze życie takie jest - westchnął Walery Michajłowicz. - Straszne. Dzieci można nim straszyć. Dobra, Misza... Michaile Igorjewiczu... Przystąpmy do rzeczy.
- Przystąpmy.
- O fakcie porwania Gieorgija Romanowa pan wie. O niektórych specyficznych właściwościach porywaczy - też. I my teraz też wiemy, dzięki panu. Obecnie, w chwili kryzysu, w przededniu plebiscytu, nie możemy w żaden sposób dopuścić do pojawienia się samozwańca. A dokładniej, z poprawką na współczesne możliwości technologiczne-następcy, formalnie jakby prawdziwego, ale zmodyfikowanego tu - dotknął czoła.
Zrozumiałem.
- Tak. A jaka jest w tym moja rola?
- Odegrać rolę z „Księcia i żebraka”. Wie pan, że jest podobny do następcy jak bliźniak?
- N-nie... Podobny? Nie... no może typ twarzy, budowa kośca.
- Bardzo podobny. Taki więc mamy plan: musimy zrobić tak, by porywacze zdecydowali, że mają w ręku sobowtóra, a oryginał jest tu.
- I wydaje się wam, że są tak głupi? Że nie sprawdzą?
- Jak? Nie widzę sposobu, by przekonać się o tym na sto procent. W każdym razie - zmartwimy ich i zmusimy do nerwowych działań.
- A wtedy wezmą i załatwią następcę...
- Najpierw muszą porwać pana. A pana nie porwą. -Bo?
- Boja im na to nie pozwolę. A i pan, sądząc z dzisiejszej walki, nie palcem został robiony. To jak? Zgadzamy się na taką rolę?
- Jeszcze nie widziałem swojej roli. I w ogóle, wie pan, jakoś tak się stało, że kompleks Susanina[11] kompletnie jest mi obcy, nie zamierzam poświęcać życia za cara. Wcale a wcale...
- Wie pan co - zamyślił się nagle. - Gdyby to chodziło tylko o cara... Nie, nie wiem. Nie potrafię tego wyjaśnić. Ale mam takie przeczucie, że ja i pan idziemy na czele armii Armageddonu. No i jeszcze jedno - nie chce pan dorwać zabójców swojego przyjaciela?
- Przyjaciół - poprawiłem go.
- Tym bardziej.
- Raczej chcę. Tylko... jeszcze jeden problem...
- I jąkając się, opowiedziałem mu o Zojce.
Zamyślił się.
- A czy ona już wie? O... pana przyjacielu? Pokręciłem głową. Nie mogłem sobie wyobrazić, co będzie, jak jej o tym opowiem. I jeszcze gorsze - jak opowie jej ktoś inny.
- Jedziemy - zadysponował Walery Michajłowicz.
- Znam pewniejsze miejsce na przeczekanie.
28 kwietnia. Godzina 4.25 rano
Konstantynopol. Ul. Osman-Paszy 322
Pozwolili mi się zdrzemnąć. Bodajby tego nie robili. Albo ogłuszyli jakimś mózgotłukiem. Rana bolała, ale nie to było najważniejsze. Wcale nie najważniejsze... Miałem nadzieję, że przynajmniej nie darłem się przez sen.
Znajdowałem się w jednym z konspiracyjnych lokali kontrwywiadu: niewielka oficyna w głębi kwartału o mieszanej euroazjatyckiej zabudowie. W nocy wpuścił nas tu niewysoki szczupły mężczyzna w okrągłych okularach. Nie miał broni, ale widząc jak się porusza, wiedziałem, że w zwyczajnych warunkach broń nie była mu do niczego potrzebna.
Od wejścia, w głąb budynku prowadziły schody na górę i w dół. Na dole poruszały się cienie i dochodziły stamtąd ciche głosy. Często słychać było popiskiwanie rauherów albo pulpitów łączności.
Zaprowadzili mnie na górę i wskazali kanapę. Zojką zajęła się jakaś kobieta. Zojka po prostu pozwalała tam tej, by nią kierowała.
O w pół do piątej obudziłem się, wykończony własnymi snami.
Prześladowała mnie pewność, że o czymś ważnym zapomniałem. I nagle uświadomiłem sobie - o czym.
Umyłem się, uczesałem przed lustrem, wpatrywałem się chwilę w odbicie. Zaczerwienione oczy, zapuchnięte powieki. I tyle. Mimo że, gdybym sądził po odczuciach wewnętrznych, to powinno być znacznie gorzej.
Panowało upiorna cisza, jakby w całym budynku nikogo nie było.
Jak się okazało, w albumie Piętki wysiadły akumulatory, długo szukałem gniazdka. Znalazłem za oparciem kanapy.
Najpierw przejrzałem spis treści. Zawartość była porządnie zgrupowana w jeden artykuł, dlatego po prostu wprowadziłem ją na elastyczne ekrany, które można było kartkować jak strony zwyczajnej książki. To było znacznie przyjemniejsze niż dźganie w klawisze.
Piotr, tak wyglądało, zdradził swoją wierną Klio i Kaliope. W każdym razie początek artykułu poświęcił anegdotom i fabułom. Ostra akcja, ukryta akcja, wieczna akcja. Paradoksy i nieprawdopodobne przypadki jako nieodłączny element komedii. Fatum, jako niezbędny element tragedii. Naturalny bieg fabuły i autorskie kierowanie fabułą. Wahania fabuły, autor traci kontrolę nad fabułą. Próby wyjścia z wahań. „Deus ex machina” jako przykład kierowania fabułą beztalencia. To samo - urwanie fabuły. Przykłady dobrego, utalentowanego kierowania. Z reguły - uprzednie rozmieszczenie „min i pułapek”. Czyli: autor występuje w roli losu, fatum. Czyli: happy end, do którego autor doprowadza bohatera, ontologicznie niczym się nie różni od końca tragicznego...
Nie, to był tylko lekki flirt. Klio wraca.
Krótkie, jednoakapitowe życiorysy Chrystusa, Cezara, Abbakuma, Robespierre'a, Hitlera. Reasumując: linia fabularna numer jeden: dokonanie czynów nadzwyczajnych w imieniu narodu, idei, państwa, z pełną świadomością, że nagrodą będzie tylko śmierć. Co się dokonało. Inne życiorysy: Mahomet, Czyngis, Jarosław Mądry, Lenin. Fantastyczny, nieprawdopodobny sukces, triumf, naturalna śmierć u szczytu sławy - ale my, potomkowie, wiemy, do jakich katastrof ów sukces doprowadził. Taka jest linia fabularna numer dwa. Dalej: król Lear, Napoleon, Mikołaj Drugi, Herman Goering... twórcy dożywają do krachu swoich tworów. Dążenie do niebios - i śmierć z błahego powodu: Aleksander Macedoński, książę Oleg, Puszkin, Lermontow... Podsumowanie: życiorysy wszystkich znanych postaci historycznych stworzone zostały według praw utworów literackich. Szesnaście fabularnych schematów, niektóre z tych linii rozgałęzione, ale nie to jest ważne...
Ponownie Kaliope. Wysoka literatura i literatura bulwarowa - z punktu widzenia fabuły. Dla prozy wysokiej charakterystyczny jest rozwój fabuły według prawideł wewnętrznych, podobnie jak dojrzewanie szlachetnego wina; dla bulwarowej - „kupaż”, mieszanie linii. autorska samowola, ciśnienie, wykorzystanie pewnych czynników zewnętrznych, nie przewidzianych pierwotnie. Znaczenie przypadku gwałtownie rośnie... i chwilami osiąga ten poziom, który istnieje w otaczającej rzeczywistości. Czyli nasza rzeczywistość funkcjonuje według praw, nie do przyjęcia nawet przez literaturę najpopularniejszą.
Śmierć generała Makarowa wpasowuje się w linię fabularną numer osiem: fatum dopada tego, kto rzucił mu wyzwanie. Ale śmierć Wilhelma Karłowicza Withefta jest kompletnie niefabularna, przypadkowa; czy nie dlatego więc o tym admirale słyszeli tylko znawcy tematu? Tym niemniej, ten akurat moment był przełomowym w rosyjsko-japońskiej wojnie, albowiem w przeciwnym przypadku doszłoby do szczęśliwego przedarcia się eskadry do Władywostoku, przecięcie zaopatrzenia drogą morską armii Nogi i Ojamy, utrzymania Portu Artura i przejścia wojny w fazę konfliktu długotrwałego, ze stopniowym przesunięciem przewagi strategicznej na stronę Rosji; sprytny Togo, już nie mając dwukrotnej przewagi w artylerii i trzykrotnej w ilości jednostek, nie zdecydowałby się na decydującą bitwę i - w końcu - doszłoby do długo oczekiwanego podpisania traktatu pokojowego gdzieś w połowie 1905 roku z zachowaniem poprzedniego status quo. Rosja wychodzi z wojny bez moralnego uszczerbku, bez konieczności szybkiego, bardzo pośpiesznego odtwarzania armii i floty - i nie podpada pod polityczną zależność la belle Francji, która sama od wielu lat podkręca siebie ideami rewanżu...[12]
Tu Piotr przerwał, pozwalając czytelnikowi domyślić się pointy, a sam powrócił na Morze Żółte. Wybuch na mostku „Cesarewicza” był dziwny już choćby z tego powodu, że miał miejsce jakby oddzielnie, poza właściwą bitwą, odnotowują to wszyscy uczestnicy bitwy: „Cesarewicz” wytrzymał dwa czy trzy trafienia w kolejnej salwie Japończyków, a po pół minucie nastąpił silny wybuch na mostku. I to zdecydowało nie tylko o sukcesie jednej ze stron, ale i o dalszych losach Rosji - i całego świata.[13]
Kto strzelał? W bitewnej gorączce nikogo to nie interesowało. I czy w ogóle był jakiś wystrzał?
Po czternastu latach ta sama sytuacja powtórzyła się z dokładnością do szczegółu. Wybuch w punkcie dowodzenia generała Korniłowa zdecydował nie tylko o wyniku bitwy o Jekaterynodar, ale i o wyniku całej wojny domowej. Analizując siłę wybuchu uznano, że musiał to być sześciocalowy pocisk, który wpadł przez okno.
Pojedynczy przypadkowy wystrzał. Kto strzelał? Skąd, z jakich pozycji? Mapy nie zachowały się do naszych dni. Według obliczeń Piotra, nie było po prostu z czego dokonać tego wystrzału.
Być może do tego typu zdarzeń dopisać można śmierć Hitlera. Materiały śledztwa z tej katastrofy lotniczej do dziś są utajnione. Ale sam fakt, że poszukiwania resztek ciał i odłamków kondora prowadzone były na powierzchni dziesięciu kilometrów kwadratowych, zmusza do przypuszczeń, że samolot eksplodował w powietrzu, na znacznej wysokości.
A taka, na przykład, śmierć Guderiana - mieści się dokładnie w tym szeregu dziwacznych przypadków. Atakujące kolumnę czołgów pod Iszimem szturmowce, odleciały już znad pola walki, kiedy nagle maszyna Guderiana wybuchła. Uznano wtedy, że wybuch musiała spowodować bomba z opóźnionym zapalnikiem... Po śmierci „Żelaznego Lisa” Niemcy jeszcze przez półtora miesiąca walili głowami w upartą obronę Sybiraków, potem rzucili się całą masą w najbardziej prawdopodobnym kierunku - wzdłuż kolei żelaznej. A kiedy zostali odcięci, po prostu nie chcieli w to uwierzyć.
I tak dalej... Przekartkowałem strony: było tu piętnaście przykładów „fabularnego nieumotywowania” śmierci znanych działaczy, mających miejsce w pewnych przełomowych momentach historii. Niektórych nazwisk w ogóle nie znałem. Kim był niejaki Mao Tse-Tung? Albo Manfred Hohenstaufen? To znaczy - Pietro wszystko to wyjaśniał i bardzo lakonicznie pokazywał, jakie koła na wodzie powstawały w wyniku ich śmierci, ale w tych przypadkach mogłem mu tylko wierzyć na słowo: miejsca te i czasy były mi kompletnie nieznane i niezrozumiałe.
Jeszcze jeden rozdział: masowe idee typu manii, fobii. Tu Piotr był nieco lakoniczniejszy: okres, kraj, istota odchylenia, prawdopodobieństwo racjonalnego wytłumaczenia, oddziaływanie na bieg wydarzeń. Pośród innych, trzy akapity wyróżnione zostały kursywą:
„1850-te, Związek Amerykańskich Stanów Północnych; niespodziewana nietolerancja na niewolnictwo, przy zachowaniu przesądów rasowych; 25-30%; utworzenie unitarnego państwa, w przeć. wyp. jako wynik - wojna w 1900-ch latach, podział kraju.”
„1916-17,Rosja; powszechne nastroje klęski; 5-7%; upadek rządu i bolszew. Przewrót.”
„1970-te, Centralna i Zachodnia Afryka; retrotaksja; 10-15%; wymarcie 10% ludności.”
Usiłowałem sobie przypomnieć, co to jest retrotaksja, nie mogłem... i nagle zrozumiałem, że jestem gotowy. Klapa na mózg. Przesycenie. Pewnie, chciałoby się wiedzieć, co miał na myśli ten mądry młodzian, ale... Całkowite i nieodwołalne „ale”.
Mimo wszystko otworzyłem tekst na ostatniej stronie, przeczytałem podsumowanie. Zgodnie z oczekiwaniami - ni cholery nie zrozumiałem. Co pan czyta, książę? Słowa, słowa, słowa... A przecież same słowa - znajome. Znane od dawna. Całkowicie pozbawione treści.
Ktoś powiedział coś na dole. Przez uchylone drzwi słowa niemal nie docierały. Usłyszałem tylko „pora” i „czas nagli”. Wyłączyłem album i włożyłem do torby - na samo dno.
Do pokoju weszła przecierająca oczy Zojka, usiadła obok mnie. Ciągle miała na sobie zielonkawy rozciągnięty podkoszulek.
- Żebyś tylko sobie nic nie pomyślał - powiedziała cicho, ze złością w głosie. - Nie rób sobie nadziei, jasne?
- Yhy - skinąłem głową.
Milczeliśmy chwilę. Na dole ktoś się z kimś sprzeczał, ale nie słuchałem ich. Starałem się nie patrzeć na Zojkę i nie wdychać jej zapachu.
- Chciałam... chciałam się tak bawić, żebj'ś miał mnie dosyć... żebyś był szczęśliwy, mając mnie z głowy... Bo tak to powinno być. Już byłam pewna, że będę się puszczać, a potem zrozumiałam, że nie chcę cię krzywdzić. Ale i nie chcę dręczyć. Rozumiesz? Więc dalej nie wiem, co mam robić.
Wspaniale. Przyszła do mnie prosić o radę. Jak wtedy, rok temu. Takich idiotów jak ja powinno się oddawać taksydermistom i wypchanych ustawiać na widok, ku przestrodze dla potomstwa. Tyle, że nic na to się nie poradzi, albowiem idiotyzm jest nieuleczalny...
- Nie przejmuj się - powiedziałem. - Nie mamy nawet specjalnie dużych szans dożyć wieczora.
Odwróciła się do mnie. Bardzo ładnie odwraca głowę. Zacisnąłem zęby, żeby nie westchnąć głośno.
- O to właśnie chodzi - powiedziała. - Żyje sobie człowiek, żyje - i zdycha... I koniec. Miszka, ja przecież wszystko rozumiem. Tylko nie rozumiem, dlaczego właśnie ja? Za co?
- Po prostu było mi z tobą dobrze. Tylko z tobą.
- Dziwne. Przecież jestem... zwyczajna. Wzruszyłem ramionami. Miałem co do tego swoje zdanie, ale nie dawało się ono zwerbalizować. Chociaż usiłowałem to zrobić wielokrotnie.
- Pewnie jesteś dla mnie zbyt skomplikowany - ciągnęła Zojka. - Przecież ja się tylko z tobą drażniłam. A potem wszystko zaszło za daleko. A ty...
Pewnie powinni byliśmy iść do jakichś kanciarzy, przekonujących, że wiedzą wszystko o duszach i siusiakach - wtedy, od razu. Oni by nas zaklasyfikowali-a my przestalibyśmy się biesić. Ale Zojka kierowała, a ja (na złość jej) kręciłem pedałami. I proszę - wyszło tak, a nie inaczej.
W futrynę drzwi, ciągle otwartych, ktoś zastukał, pojawił się Walery Michajłowicz.
- Obudziliście się? - uśmiechnął się samymi ustami. - Chrystus zmartwychwstał.
- Prawdziwie powstał - zgodziliśmy się.
Nie wypadało sprzeczać się z rzeczami oczywistymi.
- Nie rozmyśliliście się przez noc?
- Nie.
- No to... No to zajmijmy się przygotowaniami. Zoju Wieczesławowno - przepraszam panią...
- Oczywiście - powiedziała Zojka i podniosła się.
28 kwietnia. Godzina 13-ta
Konstantynopol. Sobór Spasa na Chórze
Był to dzień szczególny. Pascha i żałoba jednocześnie. Z moim godnym pożałowania brakiem pobożności, trudno jest przeżywać długotrwałe uroczystości. Dlatego po prostu postarałem się wyłączyć. Wybrałem do tego celu nie najlepszy sposób: przypominałem sobie, co zapomniałem zrobić albo co zrobiłem niewłaściwie. Nie dodzwoniłem się do ojca; widocznie nie byłem odpowiednio uparty. Nie powiadomiłem policji o kradzieży łodzi; nie było na to czasu. Nie zadzwoniłem do matki, musiałbym kłamać, a nie chciałem. I... coś jeszcze.
Ohydne uczucie: jakby w gardle utkwiła cienka rybia ość.
Jeszcze raz przekartkowałem dwa ostatnie dni: w przeciwnym kierunku. Ale nic więcej sobie nie przypomniałem. Pewnie reakcja na to, że ni cholery nie rozumiem z tego, co się wokół dzieje.
Powtórzyłem: nic nie rozumiem. Nic nie...
Po prostu naczytałem się wywodów Piętki.
Właśnie, o tym na śmierć zapomniałem: poszukać go tak naprawdę. Cholera jasna - przecież w ogóle go nie szukałem! Jakbym zupełnie o nim zapomniał.
Zgoda, czasem zachowuję się dziwnie. Nawet bardzo dziwnie. Ale przecież nie aż tak!
To jakieś zaćmienie. Urok. Zmyłka. W tej chwili, myśląc o Piet'ce, odczuwałem jakąś tęsknotę? Chęć przełączenia się na coś innego?
Jakbym usiłował się utrzymać na malutkim, bardzo śliskim lodowym pagórku...
Woń wosku i kadzidła stawała się coraz silniejsza: czyżbym usiłował przypomnieć sobie coś z tym związanego? Ale po chwili tępo załomotało mi w skroniach, coś ciężkiego i zimnego obudziło się i zaczęło gromadzić za oczami Przymknąłem powieki, zasłoniłem oczy.
Niewyspanie. Dym.
To nic. Wkrótce to wszystko się skończy.
Głowa i oczy bolały mnie tak, że z soboru wychodziłem z lekka zamulony. Jednakże, sądząc z zachowania otoczenia, nie zachowałem się nagannie. Jeden z ochroniarzy, Aleksiej, szedł przede mną, ostrożnie torując mi drogę, drugi, Walery - osłaniał z tyłu. Wszystko było jak należy. W drzwiach przepuścił mnie, z szacunkiem usunąwszy się z drogi, Walery Michajłowicz. Trzymał w ręku papierową kopertę - taką, w jakiej wkłada się ofiary do skarbonki.
Czyli wszystko jest gotowe...
Pierwsza operacja była prościutka: wsiadamy do samochodu i w tym momencie uderza weń, tak leciuchno, ciężarówka do sprzątania ulic. Wyciągną mnie z wozu i pod osłoną odprowadzą do hotelu „Pował”. Wszystko to miało się odbyć pod ostrzałem co najmniej trzech kamer wideo: miejskiego kanału, „Europy” i „Wiary”: reporterzy pilnują znanych osobistości, które w takim dniu po prostu nie mogą ominąć soboru. A w hotelu ochroniarze kilka razy zwrócą się do mnie: „Wasza Wysokość”...
Do wieczora informacja powinna się rozejść. A ja przeżyję jeszcze jedną niewielką przygodę...
Odegraliśmy to jak z partytury. Śmieciareczka, za kierownicą której siedział ten szczupły okularnik pilnujący wcześniej konspiracyjnego lokalu, stuknęła nas w zderzak, ochroniarze wyszarpnęli mnie i, osłaniając własnymi ciałami, szybciutko odprowadzili pod arkady. Krzątaninę tę reporterzy nakręcili, to było widać, poza tym kilku turystów i pielgrzymów też szybciutko uruchomiło swoje kompakty. No i dobrze, będzie news. W holu wpakowali mnie do ciemnego kąta, obok telefonów. Ochroniarze stali krok przede mną, skanując spojrzeniami całe otoczenie. Przez szklaną ścianę widziałem, jak sprzecza się nasz kierowca z kierowcą śmieciarki, w obecności policjanta z drogówki. Potem poczułem na sobie czyjeś uważne spojrzenie - parzyło mnie w policzek. Popatrzyłem w bok, odwróciłem głowę.
Przy schodach, pokrytych czerwonym dywanem, stał Piet’ka i przyglądał się mi z bezgranicznym zdumieniem wypisanym na piegowatej twarzy.
- Wasia - powiedziałem cicho.
Ochroniarz, nadal utrzymując w polu widzenia hol, lekko odwrócił głowę, dał znak: słyszę.
- Widzisz chłopaka na schodach? Muszę z nim porozmawiać, ale tak, by nikt nie widział. To dotyczy naszej sprawy.
W odpowiedzi skinienie głowy.
28 kwietnia. Około 15-tej Konstantynopol.
Teraz widziałem, że Walery Michajłowicz miał całkowitą rację: ja i następca tronu byliśmy do siebie podobni jak bliźniacy. Teraz, kiedy niebezpieczna i nieprzyjemna dlań przygoda zakończyła się, był pobudzony, mówił dużo i głośno, często śmiał się krótko i gwałtownie, przerywał sam sobie - i czuło się, że sam jest z siebie niezadowolony, ale nie potrafi niczego w tej chwili zmienić. Taki stan trzeba przeczekać, dać mu się wypalić powoli, nie dopuszczając postronnych do procesu wypalania. Ale biedak nie miał na to specjalnych szans.
Zbawcą następcy okazał się Piotr. Tam, podczas fatalnego spotkania ze studentami, kiedy nagle wszyscy dookoła zaczęli się zachowywać dziwnie i mówić nie wiadomo co (o tym momencie Piet’ka wspomniał tylko, przemknął nad nim, Walery Michajłowicz chyba tego nie zauważył, a ja odnotowałem i zapamiętałem, żeby potem przepytać Piet’kę szczegółowo), kiedy ochroniarze nagle jakoby przypomnieli sobie coś ważnego i znikli, nasz bohater odczuł coś jak mocne upojenie dobrym koniakiem: w głowie przejaśniało, wszystko odczuwał wyraźnie, myśli były jasne i logiczne. Inna sprawa, że posłuszeństwa odmówiły mu nogi. Ale kiedy pojawiły się sprytne szczeniaki: chłopiec z ogromnym kocurem i dziewczynka z nagim psem - Piotr nagle zrozumiał, że musi pokonać bezwład ciała, ponieważ w przeciwnym przypadku ciało to nigdy nie będzie opalało się na plaży. Wysiłek mentalny przesunął coś w jego świadomości: nagle poczuł, że znalazł się w elastycznym labiryncie z murów, płotów, krat i krzewów. Nie wiadomo skąd, ale wiedział, że ten labirynt nie był duży, ale wpakowane weń było całe miasto. Piotr kilka razy obiegł wszystkie zaułki - wyjścia z labiryntu nie było. Za zakrętami trafiał albo na martwych, albo na „zaczarowanych” ludzi, ale straszne dzieciaki widział tylko od strony pleców. Udawało mu się kryć tak, że nie widzieli go i przebiegały obok. Trwało to bardzo długo. Potem spotkał następcę, rozglądającego się na skrzyżowaniu. Wyglądał na człowieka, który niespodziewanie trafił w jakiejś nieznajome miejsce. Zaczęli razem szukać wyjścia. Labirynt w tym czasie jakby się wyprostował, rozwinął. Na końcu jednego z korytarzy znaleźli owalny ciemny otwór...
Wypadli z tego otworu i znaleźli się na mojej łodzi. Piet’ka miał klucze od kłódki i do silnika. Dawno temu dałem mu na przechowanie zapasowy komplet. Piet’ka uruchomił silnik i odpłynął na środek zatoki. Tu zaczęli powoli dochodzić do siebie...
Rano Piotr zaproponował podjęcie dodatkowych kroków ostrożności. Z głowy jeszcze mu nie wyparował widok licznych trupów z labiryntu. Może był to jeden i ten sam trup, ale i tak niepokoił go i przerażał.
Po dziwnej rozmowie ze sobą (z trudem wynurzali się z wielowarstwowego koszmarnego snu, na dodatek ozdobionego łychą realizmu) zdecydowali, że należy: po pierwsze, możliwie dobrze zapoznać się z sytuacją; po drugie; nie wychylić się przy tym. Przetasowawszy warianty, wybrali najprostszy: przenieśli się do dużego hotelu w centrum - gdzie tłoczą się turyści i pielgrzymi - wleźli do pokoju i zasiedli przed wideo. Spędzili niemal dobę, na zmianę dyżurując przy dwóch ekranach, odbierając wszechświatowe i miejskie wiadomości, dowiedzieli się o morderstwach na uniwersytecie i o napaści na szpital policyjny (zabitego przeze mnie terrorysty nie pokazano, nawet nie wspomniano o nim, ale kota demonstrowano ze wszystkich stron), najedli się strachu co niemiara, na sycili koszmarem, tym nadciągającym na świat, koszmarem nieodwracalności wojny, której nikt nie chce, ale która i tak zamierza się zacząć przeciwko woli zwyczajnych ludzi, generałów i rządów - i nagle zobaczyli krótką migawkę, niemal bezpośredni news z placu przed hotelem...
W kieszeni Walerego Michajłowicza nagle rozmiauczał się telefon. Niezadowolony podniósł słuchawkę do ucha:
-Tak?
Ktoś mówił, a twarz Walerego Michajłowicza zaczęła przypominać oblicze człowieka, któremu na party u generała gubernatora wrzucono kostkę lodu za koszuię.
- Rozumiem. Ale co ma do tego „Trio”? W ogóle nie mieści się w ramkach ich kompe... co? Dobrze, nie będę. Niech przyjeżdża. Kiedy? Ach, już... Dobrze, jesteśmy tu wszyscy.
Starannie poskładał telefon, zwrócił go kieszeni i lekko przyklepał ją dłonią.
- Jedzie do nas rewizor? - zapytał następca.
- Powiedziałbym: wydział do walki z kłusownictwem. Nie wiem, panowie, o co chodzi, ale wygląda, że niechcący zarzuciliśmy wędki w cudzą zanętę. Zaraz będzie tu szef-koordynator, a z nim główny oper z grona polujących na dywersantów.
- Czy coś panu grozi? - zapytał następca.
- Raczej nie. Pogrożą mi palcem przed nosem.
Do drzwi ktoś delikatnie zastukał, wsunęła się Zojka. W ręku trzymała mój telefon.
- Przepraszam - powiedziała. - Misza, to do ciebie. Powiedziałam, że jesteś zajęty, ale...
Zapytałem wzrokiem o pozwolenie, wziąłem telefon. To był leutnant Nadżib.
- Michaił Igorjewicz?
- Tak, to ja henr leutnant.
- Wszystko z panem w porządku?
- Mniej więcej. Czy coś się stało?
- Chcę się przekonać, że mówię z tym samym człowiekiem...
- Rozumiem. Zaraz... Mam. Jestem interesujący, ponieważ odbieram świat takim, jaki jest.
- Ciągle jeszcze wierzy pan w ideały?
- Tak. I dlatego nie chcę pracować w policji.
- Świetnie. Cieszę się, że zastałem pana w dobrym zdrowiu.
Sygnały. Podrapałem się w myślach po głowie. Oddałem Zojce telefon. Przez mgnienie oka przetrzymałem jej dłoń w swojej. Wróciłem na krzesło. Zachowało jeszcze ciepło mojego ciała.
- Przeczytałeś? - wychylił się do mnie Piętka.
- Tak - odpowiedziałem. - Ale ni cholery nie zrozumiałem. To znaczy: czemu ma to służyć?
Piet’ka nabrał powietrza, chcąc wszystko za jednym zamachem wyjaśnić, ale znowu rozległo się pukanie do drzwi, weszły dwie osoby: mały Turek albo Tatarzyn, pomniejszona wersja Saffet-beja, a obok niego - proszę sobie wyobrazić - mój ojciec.
Wyglądał rześko. Jak porucznik jegrów. Taka rześkość nie przychodziła mu łatwo, przypłacał ją zazwyczaj długą czarną depresją.
Westchnąłem. Popatrzył na mnie, potem na następcę. Potem znowu na mnie. Przez twarz przebiegł tik. Miałem wrażenie, że walczy, żeby nie ryknąć z całych sił.
- Tak - powiedział. - Pana obecność tu jest zrozumiała-powiedział do następcy tronu. - Ale co pan tu robi, sire? - I zmrużył oczy w moim kierunku.
Walery Michajłowicz rozchylił usta. Przez jakiś czas siedział nieruchomo, potem odwrócił się do ojca.
- Boże, przecież to Pan - powiedział.
- Nie jestem dla pana Panem - przerwał mu ojciec. - Jestem panem generałem brygady. A dla tego chłopca jestem Panem - powiedział miękko i stanął przed następcą. - Siedź, biedaku. Dopłynęliśmy. „Błogosławiony jest ten, który oczekuje i osiągnie tysiąc trzysta trzydzieści pięć dni; a ty podążaj do swojego końca, uspokoisz się i powstaniesz, by sięgnąć swojego losu w końcu dni swoich”. -Wygłosił to wolno, bez wyrazu, wyraźnie, codo głoski artykułując słowa.
Następca westchnął spazmatycznie i lekko wyprężył się, odrzuciwszy do tyłu głowę. I natychmiast rozluźnił się. Potem gwałtownie potrząsnął głową.
- Uff... diabli... - powiedział cicho. - Już po wszystkim? Gdzie jesteśmy? - Rozejrzał się dookoła. - Panie, co się stało? Wysypałem się?
- Nie - powiedział ojciec. - Uspokój się, Maracie. Nie ma w tym kompletnie twojej winy. Jesteś zuch. Po prostu - nie uwzględniliśmy pewnych drobiazgów.
- Poczekaj... - ten, którego uważaliśmy za następcę, usiadł prosto i zaczął, chmurząc czoło, wpatrywać się w nasze twarze. - Poczekaj, dowódco...
- Igorze Zbychowiczu - Walery Michajłowicz wstał.
- Czy nie byłby pan tak uprzejmy wyjaśnić nam, co to wszystko znaczy?
- Tak, oczywiście.. Przepraszam, pułkowniku, za gwałtowny ton. To z powodu zaskakujących zwrotów wydarzeń. Kiedy zobaczyłem tu nagle... sądzę, że mnie pan zrozumie.
- Będę musiał - westchnął Walery Michajłowicz..
- Ale jednak, co się dzieje?
- Proszę pozwolić, że to ja wyjaśnię - zdecydowanym tonem rzucił Turek. Albo i nie Turek: coś za bardzo czystą ruszczyzną się posługiwał. - Naszemu szanownemu generałowi brygady zawaliła się starannie przygotowywana operacja. Nie tyle z czyjejś winy, co z powodu zbiegu okoliczności.... - Głos mu nagle zjechał w dół, stracił rześkość. - Tak w ogóle, to nie chciałbym rozpatrywać szczegółów w obecności postronnych... - Popatrzył na mnie, a potem na Piet’kę; pułkownik i ojciec też na nas patrzyli. Potem ojciec machnął ręką. - Na pana odpowiedzialność, szanowny Panie?
- Chce pan nagrać mój głos? - nieprzyjemnym tonem rzucił ojciec. - Tak. Zezwalam panu, panie radco Gabraszydow, wyłożyć osnowę operacji „Lustrzana tarcza” w obecności przypadkowych świadków i uczestników wydarzeń. Którzy, nie wykluczam tego, mogą mieć pretensje do naszych służb.
Ojciec był bardzo zdenerwowany, czułem to. Jakby wsłuchiwał się w coś ważnego, ale bardzo odległego, nie mai niesłyszalnego.
- Dobrze - powiedział radca. - Tak więc, około trzech lat temu dowiedzieliśmy się, że w zdemilitaryzowanej strefie, najprawdopodobniej w Izmirze albo Manisie, istnieje tajne stowarzyszenie „Wędrowne Psy”. Nie mieliśmy o nich jakichś wiarygodnych informacji, tylko plotki. Plotki, zresztą, były wystarczająco złowieszcze, ale ich wiarygodność była wątpliwa...
- Sekundę - odezwał się Walery Michajłowicz. - Tworzenie sierocych przytułków i jakieś mistyczne egzorcyzmy? Otrzymaliśmy o nich informację, chyba rok temu, jeśli się nie mylę.
- Tak. Rok temu nic jeszcze o nich pewnego nie wiedzieliśmy. Jak się okazało w ostatnim czasie, stowarzyszenie to ma w swoich szeregach około trzech tysięcy aktywnych członków, kontroluje niemal połowę całości tranzytu narkotyków w strefie czarnomorskich cieśnin i prawie zmonopolizowało zbyt przetworzonych opiatów we Wschodniej Turcji i strefie zdemilitaryzowanej. Jądrem stowarzyszenia, jakkolwiek może się to wydawać dziwne, są nie Turcy a Madziarzy. Ponieważ tworzą szczelne diaspory, są praktycznie niedostępni...
- Przepraszam, radco - wtrącił się ojciec - może lepiej ja, w trzech słowach. Sto pięćdziesiąt zabójstw tylko w ostatnim roku. Dochód, w tymże roku, ponad trzydzieści miliardów marek. Przygotowywanie z dzieci wykwalifikowanych zabójców i terrorystów. Zupełnie niezrozumiałe eksperymenty na zwierzętach. Przodujące badania w dziedzinie modyfikacji zachowań ludzkich. Najbliższy cel: przejęcie władzy państwowej we Wschodniej Turcji, odcięcie od Rzeszy Mezopotamii, od Rosji - strefy cieśnin i Kaukazu. Mechanizm działania nie do końca jasny, najprawdopodobniejszy - pewne nieszablonowe wypracowane na własny użytek metodyki. Niewykluczone przy tym, że wraz z tradycyjnymi: już porwali w celu szantażowania dwóch sekretarzy premiera i kilku parlamentarzystów. Chociaż, co jest podejrzane, dziwnie łatwo ich wypuścili... Na początku tego roku otrzymaliśmy niepotwierdzone informacje dotyczące kolejnego celu „Wędrownych Psów”: zamierzali porwać któregoś z wpływowych polityków Rosji. Postanowiliśmy nie czekać na wydarzenia, a wyprzedzając ich, wykonać działania kontaktowe. Konstanty Pawłowicz - uprzejmy ukłon w moją stronę - uprzejmie zgodził się z nami współpracować.
Ojciec nie mógł mnie nie rozpoznać. Ale skoro widzi we mnie następcę... to tak ma być. Ale czy Walery Michajłowicz tak łatwo da się wykiwać?
- Jeśli... chce pan powiedzieć.... - Walery Michajłowicz nawet nie próbował ukryć swojego oszołomienia. - Dlaczego mi nie powiedzieliście? - Pochylił się i jakby nawet wygiął w moją stronę.
Wystarczyła mi sekunda do rozważenia wszystkiego.
- Nie miałem prawa odsłaniać swoich danych aż do otrzymania pozwolenia od Igora Zbychowicza. Z kolei na odmowę uczestnictwa w pana operacji, nie starczyło mi odwagi. Mam nadzieję, że nie była to ta amatorszczyzna, przed którą mnie pan ostrzegał, generale? – odwróciłem się do ojca.
- To było prawie to - odparł oschle. - Zresztą, dana operacja została przerwana, nie z pana winy...
- Panie - nagle wtrącił się eks-następca. Miał dziwny, suchy i pusty głos. - Panie, oni mnie przecież... mieli. Ja tam... byłem. Tak. Pamiętam... coś takiego... pamiętam...
- Spokojnie, Marat - ojciec nie wiadomo jak znalazł się przy nim, pochylił się, odchylił powiekę. - Daj ręce.
Zegnij nogi...
Dwoma parami kajdanek przykuł nadgarstki Marata do łydek - tak więc siedział teraz w fotelu, objąwszy kolana. Wydawało się, że ta pozycja jest całkowicie niewymuszona. Z kieszonki na rękawie ojciec wyłuskał magazynek różnokolorowych strzykawek, wyjął zieloną, przez rękaw wbił igłę w ramię skutego opera. Odsunął się o krok. Twarz Marata nagle pobladła, jaskrawy rumieniec w postaci trójkątów pojawił się na policzkach. Widzieliśmy, jak napinają się mięśnie.
- Wytrzymaj - powiedział ojciec. - Zaraz minie. Dobrze, że na czas zauważyliśmy. I mów, co pamiętasz.
- Pamiętam... czarne drzewo. Pies... wielki. Pachnie smołą. Pies. Dziewczynka. Połowa twarzy. Zmarszczki wokół oczu. Potem dwoje. Jeden w kapeluszu... O-o... nie mogę dłużej... Panie...
- Oddychaj. Oddychaj ustami. Głęboko.
-Ch-cha-a... O-o... O-o-o... Tak. Lżej. Dym. Był dym. Pszczoły. W słoiku. Widziałem. Biała suknia. Duża. O-och.. Panie, wypuść... boli... oj, jak boli...
- Trzymaj się, mały. Trzymaj się. Już niewiele zostało. Zaraz się skończy.
Marat już tylko krzyczał z bólu. Dławił się tym krzykiem, ale nie mógł się powstrzymać. Skręcało go w niewyobrażalny sposób. To trwało może minutę. Staliśmy jak wykuci z kamienia. Potem rozległ się głośny trzask.
I nastała cisza.
Ojciec stał, obejmując Marata.
- U...marł? - przełknąwszy ślinę, zapytał Walery Michajłowicz.
- Nie - ojciec wyprostował się. - Zemdlał. Ramię złamane. Są tu medycy?
Byli. Dwaj chłopcy o wyglądzie dokerów i ten szczupły, w okularach, który pilnował drzwi.
Ostrożnie rozkuli Marata, posadzili, podtrzymując. Ranny cicho jęknął. Prawa ręka sterczała nienaturalnie. Szczupły dwoma ruchami wyprostował ją, zgiął w łokciu, przycisnął do tułowia i trzymał, dopóki nakładany był opatrunek.
Ojciec odepchnął mnie w kierunku drzwi. Wyraźnie chciał mi coś powiedzieć - niekoniecznie coś z informacji. Raczej przeciwnie. Ale nie mógł przecież następcy tronu objechać po rosyjsku...
- Jakie też ma pan plany, sire? - wycedził zamiennie.
- Jestem do pańskiej dyspozycji, generale.
- Pierwszy rejs do Petersburga - powiedział. - W kobiecym przebraniu i z doklejoną brodą! - Chciał coś jeszcze dodać, ale jednak założył sobie w duchu knebel.
- Jak pan każe - wzruszyłem ramionami.
Mały Tatarzyn w przeciwległym kącie coś tłumaczył Waleremu Michajłowiczowi. Piotr z kompletnie zaskoczonym obliczem jeździł palcem po stole. Marata w końcu zabandażowano i postawiono na nogach...
Szyby okienne, oklejone od wewnątrz kuloodporną folią, nagle zmatowiały, pojaśniały jak prześcieradła i wydęły się niczym żagle. Przez jakąś chwilkę trzymały się, potem znikły. Za oknami panowała ciemność, a w tej ciemności wiły się purpurowe żyłki. Cisnęło mną na drzwi, a potem pokój jakoś się zmniejszył i oddalił, widziałem go jakby przez prostokątną rurę. Ta rura nagle przekrzywiła się, pochyliła... dotarło do mnie, że leżę. Ale ten upadek przywrócił mi poczucie własnego ciała. W głowie jeszcze huczało od uderzenia, do uszu przyłożone miałem ni to poduszki, ni to olbrzymie muszle, ale ręce i nogi miałem swoje i były mi posłuszne. Wstałem na czworaka, otrząsnąłem się, podniosłem na nogi. Rozejrzałem. Wyrzuciło mnie do holu razem ze skrzydłem drzwi. Posłużyły mi za coś w rodzaju spadochronu. Z pokoju, gdzie przed chwilą byłem, waliły kłęby dymu. Potem z tych kłębów wyłonił się człowiek. Plecami do mnie. Cofał się, wlokąc coś po podłodze. Znalazłem się przy nim. Ojciec ciągnął Marata. Ostrożnie, powiedział. Nie słyszałem nic, ale odczytałem to po ruchu warg. A co zresztą jeszcze mógł powiedzieć? Przekazał Marata w moje ręce i wolno zanurzył się w dymie.
Krzyk z dołu. Straszliwy krzyk na dole, przebijający się przez kurtynę z waty. Nieznośnie wolno odwracałem się w kierunku schodów. Brudnobiały cień (tak to właśnie widzę: biały cień), przekreślony na połowy nierówną smolistą krechą pyska, wzlatuje nad schodami. Czerwone oko patrzy obok mnie. To jest jeszcze gorsze od tego kota, a pistoletu przecież nie mam... Walę się na plecy, krzyżując ręce, uchylam się od uderzenia. Potwór, nie napotkawszy oporu, przelatuje przeze mnie, drapie szponami, niemal leżąc na boku i szczękając kłami w powietrzu. Wystrzał, i drugi. Wizg. Potwora boli, potwór się boi. To jest ogromny biały pies. Ma zakrwawiony pysk. To nie moja krew, ja jestem cały.
Strzelał ojciec. Stoi w prześwicie drzwi, za plecami ma ciemność i dym. Coś mówi. Nie rozumiem go. On ciągle mówi, a ja ciągle nie rozumiem...
Rok 2002. Igor
28 kwietnia. Godzina 16.20
Konstantynopol. Ul. Osmana Paszy 322
Działo się to jak w moim conocnym śnie: przesuwałem się od ciała do ciała, szukając kogoś... poznając i nie rozpoznając zabitych... Ale właśnie to, że sen się powtarzał (powtarzał! a nie łaska potysięczniał? Może nawet podziesięciotysięczniał?), pozwalało mi nie wypaść z własnej istoty: szybko i rzeczowo przyjrzałem się wszystkim obecnym i stworzyłem wstępny, do użytku wewnętrznego, wizerunek.
Tak więc, mieliśmy szczęście: wybuch wystarczająco silnej bomby wytłukł nie tylko i nie tyle szyby w sali konferencyjnej, gdzie mieliśmy szczęście się znajdować, co tylne drzwi do budynku. Fala uderzeniowa przeleciała po pomieszczeniach kapryśnie: zmełła na papkę z drzazgami wszystko i wszystkich w suterenie, gdzie znajdowało się centrum łączności i informacji, oszczędziła posterunek ochrony naprzeciwko. I ochroniarze - jeden miejscowy i dwaj nasi, goryle „księcia”, mimo że ogłuszeni, potrafili godnie powitać wdzierające się do budynku psy...
Walka nie była równa, wszystko odbyło się błyskawicznie i było straszne. Psy walały się dookoła, połamane, ze zmiażdżonymi czerepami, wyrwanymi szczękami... Niektóre rozpełzły się po kątach, wlokąc swoje zdychające ciała... Na ochroniarzy nie można było patrzeć.
Na parterze nie pozostał nikt żywy.
Na piętrze - sześcioro. Czworo w naszej sali: Miszka, wywalony wraz z drzwiami do holu, ochroniarz Tim, posiekany szkłem, ale żywy, i ja z Maratem: naszą porcję szkła i fali przechwycili zapewne dwaj operzy, którzy nieśli Marata na rękach... A w pokoiku obok, gdzie siedziały dwie dziewczyny, nawet nie wyleciały szyby.
Jednocześnie w moim mózgu cykał zegarek: trzy minuty... trzy piętnaście... trzy trzydzieści... i trzeba zdążyć przed przyjazdem policji...
Zdążyć co?
Miszka stał, trzymając się ściany. Odniósł emocjonalną raczej niż fizyczną kontuzję. Potem, przypomniawszy sobie coś, rzucił się korytarzykiem do drzwi, szarpnął je... Jedna z dziewczyn, młodsza, niepewnie ruszyła za nim.
- Proszę tu zostać - kazałem jej i pobiegłem za nim, Ale Miszka już wychodził, wkładając do rudej torby
podróżnej rauher. Za pasem sterczał mu walther.
- Wszystko w porządku, generale - powiedział.
- To dobrze - odpowiedziałem. - Czyli tak - wiejemy. I to szybko. Marat, ty tu zostajesz. Powitasz policję. Jako „książę”. Możesz im zawracać głowę choćby i do rana. Rozumiesz?
- Tak, Panie. A potem?
- Potem im odpuścisz. Ja w tym czasie wywiozę prawdziwego.
- Generale - powiedział Miszka. - I ją. - Wskazał dziewczynę, tę młodszą.
- Nie - powiedziałem.
- Jest świadkiem. Głównym świadkiem. Polują na nią. Reasumując - bez niej nie idę.
Ni cholery nie była żadnym świadkiem. O świadkach nie mówi się z takim wyrazem twarzy. I w ogóle z takim wyrazem.
- Dobrze - powiedziałem i odwróciłem się do reszty: - Pamiętajcie: w czasie ataku nas tu nie było. Wszystko było, ale my - nie.
Rok 2002. Michaił
28 kwietnia. Godzina 20-ta
Konstantynopol, hotel „Zamek o Siedmiu Wieżach”
- Z psem - powtórzył ojciec w zamyśleniu. Zrelacjonowałem mu wszystko, co zdołałem zapamiętać z opowieści Piet’ki. - Znowu psy... wszędzie psy... dzieci i psy... Ach, szkoda chłopaka. To byłby prawdziwy świadek...
- A po ci w ogóle jacyś świadkowie? - zapytałem. Pogwizdywał cicho jakiś prosty motyw muzyczny.
Z gatunku tych, co to ciągle kręcą się pomiędzy uszami. Patrzył przy tym gdzieś obok mnie. Tak uważnie, że nie wytrzymałem i też popatrzyłem w tamtą stronę. Nic szczególnego tam nie było. Zwyczajna ściana. Panel z nieprawdziwego drewna.
- Marat się nie liczy - powiedział w końcu. - Skoro znajdował się w ich rękach - ma przestrojoną pamięć. Pozostali, o których wiemy - martwi. Tak?
Nagle zobaczyłem to, czego nie widziałem wcześniej - choćby dlatego, że wcześniej było to absolutnie niemożliwe. Ojcu trzęsły się ręce, ciągle splatał i rozplatał palce. Był zdenerwowany na maksa.
- Mumine - przypomniałem sobie. - Jest na psychiatryku.
- W którym? - Od razu podskoczył ojciec, nie zadając pytań pośrednich: jaka znowuż Mumine i dlaczego sobie ją przypomniałem. - Zresztą, znajdziemy... Nazwisko?
Nazwiska nie zapamiętałem.
- M-m-m... Mogę zadzwonić?
Popatrzył na zegarek.
- Na kieszonkowy? -Tak.
- Jakie są pierwsze cyfry? Podałem mu. Zastanawiał się chwilę.
- Wal. Ale staraj się możliwie ogólnie. Wystukałem numer Saffet-beja. Odebrał po drugim sygnale.
- Halo?
- Tu Michaił - powiedziałem.
- Cieszę się, że cię słyszę, efendi.
- Dziewczyna jeszcze jest tam?
- Misza efendi, to jest nietaktowne pytanie... Tak.
- Chcę ją zapytać o nazwisko jej szalonej koleżanki.
- Słucham? - to już odezwała się Tina. - Misza, to ty?
- To dokładnie ja. Zapomniałem nazwiska twojej stukniętej koleżanki. Chcę do niej napisać.
Zastanawiała się sekundę.
- A adres pamiętasz?
- Dwieście siedemnaście trzy zera, osiedle Mum..
- ... ulica Ismet-Zade, trzynaście. Maria Gruszewskaja.
- Gruszewskajal - „przypomniałem” sobie. - Dziękuję ci bardzo!
- Powodzenia! - prychnęła Tina. - Tylko pamiętaj moje słowa - rozczarujesz się co do niej.
-Ja się nie daję rozczarować - cmoknąłem słuchawkę, zgasiłem uśmiech i złożyłem telefon.
- Gruszewskaja? - Zerknął na mnie ojciec.
- Ismet-Zade - poprawiłem go. - Mumine Ismet-Zade.
Żeby tylko była żywa, pomyślałem nagle. Nigdy jej nie widziałem, w ciągu doby zmarli trzej moi przyjaciele, za chwilę mogła zacząć się prawdziwa wojna - a ja aż do bólu w krtani życzyłem życia tej dziewczynie.
- Sprytne z was dzieciaki - powiedział dość smutnym głosem ojciec. Znowu popatrzył na zegarek. Gołym okiem widać było, że się denerwuje, myśli o czymś, coś kombinuje - i w ogóle jest tu obecny na jedną dziesiątą siebie, a dziewięć dziesiątych - Bóg wie gdzie...
- Słuchaj - powiedziałem. - Co się tak pokornplikowało? Gdzie są twoi wojownicy, współpracownicy, spece... dupa jasna? Zaczyna mi się wydawać, że miasto jest zajęte przez wrogów, a ty działasz w podziemiu...
- Wydawać? - przyłożył palec do nosa. - Nie, tak właśnie jest... ogólnie rzecz biorąc. Widzisz... - wyraźnie miał ochotę się wygadać. - Ktoś, kogo teraz nie określam, od roku pracuje przeciwko nam. Przy tym niezupełnie rozumiem, kogo mam na myśli mówiąc „nam”. Najpierw byłem przekonany, że dobierają się do „Trio”. Potem zwątpiłem, że tylko do nas. Teraz nie mogę w ogóle powiedzieć niczego z pewnością i dokładnością. Jakieś zawirowania: każdy podkłada każdego. Przy tym - wcale nie na swoje życzenie. Ubiegłym latem gejkowcy podsunęli nam bardzo starannie przygotowaną dezinformację, myśmy się wpakowali w długi knotenspiel, straciliśmy grupę, straciliśmy twarz. Jak się okazało, kompletnie niepotrzebnie. I to w chwili, kiedy zaczęliśmy powoli odżywać po dziewięćdziesiątym trzecim. Więc ja, oczywiście, uznałem, że gejkowcy walczą o monopol dla siebie. Zresztą, tego nie wolno mi opowiadać. Ale nas i ich, oraz wojskowy kontrwywiad i kontrwywiad floty - nagle zasypały dezy. Wspaniałe dezy! Wszyscy podejrzewają wszystkich. Nikt nie wie, jaki jest cel. I dopiero w ostatnich miesiącach zaczęliśmy rozumieć, co to za rodzaj operacji. Ale już nic nie mogliśmy zrobić. Operacyjne służby do tej pory zajmują się sprawdzaniem pracowników na okoliczność dwulicowości. Wahadło raz pchnięte, tak szybko się nie zatrzyma. I jeszcze te wybuchy. Tylko dlatego, że wszyscy są przekonani, iż Marat jest prawdziwym następcą, udało mi się pozostać tu samemu i zostawić jeszcze piątkę ludzi. Wszystko. Kapujesz?
- A gdzie reszta?
- Wkrótce tu będą. Dla nich ty jesteś prawdziwym następcą. Rozumiesz?
- F-fu... - westchnąłem. - A po co?
- A po to - powiedział ojciec - że gdzieś mamy potworny przeciek. Może i zachowuję się jak ostatni paranoik.
Chociażby dlatego, że wiem, jakich pluskw można napakować pod łóżko i jakich karaluchów pod dachówki. Każdy może stać się zdrajca, niezależnie od przekonań. Każdego można zmusić do zrobienia wszystkiego. Dwie godziny gadania o niczym i człowiek jest obnażony do cna. Nie trzeba ani tortur, ani narkotyków: wystarczy posadzić chłopa przed ekranem, skaner na oko, sensory na palce - i na ekranie pojawia się to, na ukryciu czego zależy mu najbardziej na świecie Czasem potrzeba na to czasu. Czasem - jakiegoś podstępu. Ale tak czy siak - tajemnice przestają istnieć. Ani szminka, ani operacje plastyczne nie chronią przed rozpoznaniem. Uliczne wideokamery dyżurne rozsiane są wszędzie, stawiasz przed rauherem zadanie, a on ci z milionowych tłumów wygrzebie potrzebną osobę. I to są rzeczy najprostsze... Wydawałoby się - nie ma gdzie uciec, gdzie się ukryć, prawda? No więc my od roku usiłujemy znaleźć tych, co się z nami zabawiają, którzy mocno zagrywają przeciwko nam. Przeciwko nam wszystkim. I ni cholery nie możemy znaleźć... przepraszam panienkę za słownictwo.
Zojka wspaniałomyślnie skinęła głową, machnęła rączką: proszę kontynuować.
- Wyraźnie odczuwamy coś takiego: przeciwnik czyta w naszych myślach. Bo tak dokładnie przewiduje nasze kroki. A najśmieszniejsze jest to, że nawet w przybliżeniu znam sposób, z jakiego korzysta. Tylko nie wiem, jak z tym walczyć. I jak znaleźć tego małego gnojka...
- Dlaczego małego? - nagle odezwała się Zojka.
- Nie wiem... mam takie widzenia... Siedzi gdzieś na strychu takie małe wredne coś, taki zasrany gnojek i pociąga za nitki... Głupoty gadam... - Potarł skronie. - Mieliśmy takie centrum prognoz strategicznych. Zostało zlikwidowane, ale nie o tym chcę powiedzieć. Na razie jeszcze istniało, grałem tam w światowe spiski. I wyszło coś takiego: potrzebnych jest sześćset osób na całym świecie, by wciągu roku zrealizować dowolną abstrakcyjną konstrukcję, przy tym szeregowy obywatel dowie się, że wszystko dokonało się w sposób naturalny. Co prawda, ludzie ci muszą zajmować bardzo odpowiedzialne stanowiska. Tak więc, na przygotowanie dnia „D” potrzebnych jest dwadzieścia pięć lat, wysiłek półtora miliona drobnych i średnich działaczy oraz wydatki rzędu trzydziestu trylionów złotych rubli. Do tego - oczywiście - precyzyjna współpraca, brak wewnętrznych tarć i zewnętrznego przeciwdziałania. Do chwili obecnej żaden ze spisków światowych nie wyszedł poza stadium bełkotu - właśnie z powodu rozłamów, zmian celu i innych takich.
- Do czego zmierzasz? - zapytałem.
- Nie daje mi spokoju ta liczba: sześćset osób. Dlatego że, niech to diabli, technologia modyfikacji zachowań pozwala pominąć te dwadzieścia pięć lat i ten trylion, i tę koordynację. Rozumiesz? To może być i szybciej zrealizowane i niewyobrażalnie mniejszym kosztem! Rozpracowywaliśmy to wszystko, mając za cel obronę państwa - i, chyba, doigraliśmy się.
- Czy chcesz powiedzieć...
- Nic innego nie przychodzi mi do głowy. Nic innego nie tłumaczy rozwoju wydarzeń. To szaleństwo, ale jest w nim metoda..
-I... poczekaj. Jaki jest, twoim zdaniem, cel spisku? Jeśli dobrze rozumiem, celem każdego spisku jest przejęcie władzy nad światem.
- To tylko etykieta. Powiedziałbym, że raczej ustanowienie nowego światowego porządku.
- A komu przeszkadza stary?
- Stare zawsze komuś przeszkadza.
Nie dokończył. Odezwał się telefon ojca, zabulgotał krótko, dwa razy i zamilkł. Potem zadzwonił ponownie, ale inaczej. To był ten sprytny aparat, który jest jednocześnie maszynką szyfrującą: ty sobie gadasz, a on wysyła w eter sieczkę. I dopiero tam, gdzie jest wprowadzony odpowiedni kod, można zrozumieć co się mówi.
- Tak... tak, dobrze. Jedziemy. Jedziemy, chłopcy i dziewczyny! - odwrócił się do nas, wyraźnie radośniejszy. - Rybka połknęła haczyk! Aha, Pasza - do telefonu - Wyjaśnij natychmiast, który psychiatryk miał ostry dyżur w nocy dwudziestego siódmego. Pilnuj pod drzwiami. Działamy według dziewiątki. Do dzieła.
- Dokąd jedziemy? - zapytałem.
- Po prostu - jedziemy. Wreszcie coś się ruszyło.
Rok 2002. Igor
28 kwietnia. Północ
Gdzieś w Konstantynopolu
Na oko była to zwyczajna pięciotonowa ciężarówka. Na pace widniał olbrzymie logo „TransawCo” - znanej firmy spedycyjnej. Takich ciężarówek miota się po mieście dobre trzysta sztuk, w nocy widać je na każdym kroku: rozwożą towary po sklepach i drobnych hurtowniach. Tylko bardzo spostrzegawczy człowiek zauważyłby, że szkła kabiny są wzmocnione folią kuloodporną. Co, zresztą, też nie jest jakimś specjalnym odstępstwem od normy: kierowcy kupują ją za własne pieniądze, życie droższe, firmy też często wolą zainwestować w folię niż w ubezpieczenia, opłacać leczenie czy wypłacać renty wdowom. We wnętrzu zaś ciężarówki ulokował się wspaniale wyposażony ruchomy sztab. Drugi podobny wóz, przemieszczający się jakieś dwa kwartały dalej, był uzbrojony i mieścił w sobie desant z tuzina policjantów wydziału do spraw walki z narkotykami. Specjalny rozkaz ministra przekazał ich pod moje dowództwo. Sprawiali niezłe wrażenie, ale jak wszyscy członkowie niewielkich i elitarnych oddziałów, usiłowali swoją elitarność odlać w pogardzie, a pogardę tę podarować wujkowi na pamiątkę. Wujek, jasna sprawa, dziękował za prezent i uśmiechał się...
Nieco później Garik i Pasza przywieźli z wariatkowa dziewczynę Nie oddali im jej bez walki, ale nie pytałem, jak udało im sieją wyszarpnąć z łap konowałów. Pasza, na przykład, byłby w stanie jednym telefonem z linii specjalnej wyrwać z pościeli ministra opieki zdrowotnej. Dziewczyna, malutkie stworzenie, brunetka, pociągająca nawet w tych okolicznościach, nie odzyskiwała przytomności, naszpikowana po czubek głowy neuroleptykami. Pasza wziął ze sobą opakowanie, ale nazwa nic nam nie mówiła. Tak dużo produkowano tych świństw, że nie sposób być na bieżąco z wszystkimi nowościami. Tak więc dziewczyna sapała sobie na umieszczonej pod sufitem kozetce, a ja czekałem na wiadomości od Matyldy. Przekazano wyniki ekspertyzy komisji zajmującej się eksplozją w Tomsku. Początkowe szacunki siły wybuchu - około pięćdziesięciu kiloton - nie potwierdziły się. Zgodnie z wykonanymi testami, od czterech do ośmiu kiloton po zmierzeniu fali uderzeniowej i sejsmicznej, jednakże fala świetlna odpowiada sile co najmniej pięć razy większej. Praktycznie całkowity brak promieniowania radioaktywnego... Impuls elektromagnetyczny na razie nie został obliczony, ale jego działanie, jeśli w ogóle miało miejsce, było minimalne: w promieniu trzech kilometrów nie odczuwano praktycznie jego działania. Krótko mówiąc - uczeni mieli podzielone zdania.
Pierwotna liczba ofiara również okazała się zawyżona: do godziny dwudziestej trzeciej czasu środkowosyberyjskiego znaleziono ciała trzech tysięcy sześciuset trzydziestu jeden ofiar, około dwudziestu tysięcy - rannych i poparzonych. Około tysiąca jest uważana za zaginione. Ekipy ratownicze, oddziały obrony cywilnej i wojskowe.. Były wice, obecnie pełniący obowiązki prezydenta Kowalów, złożył wyrazy współczucia rodzinom zabitych mieszkańców Tomska i marynarzy Eskadry Śródziemnomorskiej. Potworna prowokacja międzynarodowych terrorystów, gotowych do rzucenia całego świata w palenisko nowej wojny w imię swoich idei... Nie uda się... rozbije o naszą trwałą odwagę i męstwo... Podobał mi się, ten Kowalów. Kiedy jeszcze był kolegą premiera, zajmującym się służbami tajnymi, brał udział w operacji „Moskit”. Przez dwa lata jej realizacji udało się nam o cztery piąte zmniejszyć dostawy narkotyków do Rosji, doprowadziwszy do tego, że ten geszeft stał się nad wyraz niebezpiecznym. Kowalów był na bieżąco ze wszystkimi naszymi działaniami i zawsze akceptował nasze pomysły. Bardzo wyraźnie wyczuwało się chłodny, opiekuńczy cień jego barczystej sylwetki.
Cóż. Może będzie z niego świetny prezydent - taki, który zna się na rzeczy i nie boi się osobistej odpowiedzialności.
Matylda zadzwoniła na telefon kodujący i wyznaczyła spotkanie na schodach teatru „Złoty Lew”. Popatrzyłem na plan. Dziesięć minut jazdy. Diabli ją ponieśli w tę okolicę. Dziewczyna na kozetce jęknęła i Miszka z Zojką poderwali się do niej. Biedny Miszka, pomyślałem. Kiedy zapominał, że ktoś go może obserwować, miał taką minę... Koza, myślałem sobie o tej Zojce... Madmoiselle Dalgon, żeby cię wiatrem pokręciło... czy ty nic nie rozumiesz, kozo jedna...
Zresztą, może ja też mało rozumiałem. Poza jedną rzeczą: wczoraj oni omal nie zabili najdroższych mi osób. I teraz ja już nigdy nie przestanę ich śledzić i zabijać. Śledzić i zabijać.
Owszem, nauczyli się ukrywać. Pięć lat temu wydawało się nam, że wbiliśmy ich w glebę po czubki głowy. Ale oni wyrobili sobie nowy system konspiracji, w którym nie istnieją ani ośrodki, ani precyzyjne struktury, ani przywódcy czy wykonawcy, nie ma punktów kontaktowych i haseł... Elastyczna sieć. Plączemy się w niej, rwiemy jakieś nici, coś wyciągamy - głupie i niepotrzebne. Kleimy się. Brudzimy. Trujemy się jakimiś dziwnymi truciznami. I co? W sześćdziesiątych latach tak samo byliśmy bezsilni wobec „nienazwanych par”. W osiemdziesiątych - nikt nie wiedział, jak przeciąć działania „asynchronistów”. Ale w końcu się nauczyliśmy Może dziś jeszcze nie wiemy, jak można zniszczyć to nowe paskudztwo. Ale nic to: nauczymy się i tego. Zbierajcie, chłopcy, suchary, przydadzą się.
Spór pancerza i broni jest wieczny.
- Tato, odzyskuje przytomność.
Miszka. W spojrzeniu niepokój. Dlaczego?
Ach, już wiem! Twarz dziewczyny przebiegają tiki, oddech przerywany Jęczy, podrywa się... to znaczy - wydaje się jej, że się podrywa, w rzeczywistości jej ruchy są słabe i niezborne, dzieciaki pomagają jej usiąść i teraz trzeba ją uspokoić, póki nie pojawi się Matylda.
Wszystko w porządku, wszystko dobrze.. Nie bój się, jesteśmy przyjaciółmi... Różne słowa ze wszystkich stron, ale treść ta sama: jesteś wśród przyjaciół. I ona, chyba, wierzy.
Zoja została poinstruowana: nie wypytuj, przekonaj: chcemy znaleźć i ukarać tych, którzy ją tak wystraszyli. Ale do tego będzie nam potrzebna pewna pomoc. Dziewczyna będzie musiała przypomnieć sobie wszystko, to trudne, ale będziemy obok. Nie damy jej skrzywdzić. Zabijemy wszystkich, kogo sobie przypomni.
Niektórych już zabiliśmy.
Patrzę na Miszkę. Wyniki sekcji tego chłopczyka, miłośnika wielkich kotów, widział. Przeleciał wzrokiem i skinął głową. I więcej do tego nie wraca.
Biologiczny wiek zabitego - około dziewiętnastu lat. Dojrzewanie i wzrost ciała przyhamowane przy pomocy systematycznego podawania preparatów korygujących działanie hipotalamusa. Zmiany w organizmie lokują się na granicy nieodwracalnego kalectwa (tak jest w ekspertyzie; patoanatomowie to w ogóle dziwni ludzie - czy zmiany u trupa mogą być odwracalne?). Bilans hormonalny i lipidowy, jak również rozwój układu oddechowego i krwiobiegu świadczą o długim przebywaniu obiektu w warunkach wysokogórskich, w rozrzedzonym powietrzu. Jakiś punkt zaczepienia jest. Ciężarówka zatrzymała się, od razu ruszyła. Znowu zatrzymała się - gwałtownie. Szczęknął interkom. Kierowca krzyknął: włączcie podgląd, podgląd! I coś krzyczała Matylda. Już była w kabinie. Włączyłem kamery, najpierw nic nie można było zrozumieć. Płonęły ognie reklam „Złotego Lwa”, to, co poniżej było niemal niewidoczne. Potem kamery się zaadaptowały.
To, co pokazały, przypominało szalony sen. Szara lawina biegnących psów. Bez szczekania, z ostrzegawczym warczeniem. Ludzie też uciekają... Ktoś leży, ktoś usiłuje odczołgać się na bok, ktoś walczy... Zostają rozerwani na strzępy. Prosto na nas wali ogromny pies, w pysku trzyma małą rączkę. Matylda krzyczy - bez słów, czysty krzyk. Furgonetka rusza z miejsca, walimy się jedni na drugich, nie mogę jednak oderwać wzroku od ekranu. Psów już nie widać. Pędzimy po prospekcie Sinan w dół, z bocznej ulicy wypada inna fala zwierząt - prosto pod koła. Wbijamy się w nich...
Rok 2002. Michaił
29 kwietnia. Godzina ok. 3.00 rano
Kamery podglądu pracowały, ale nagle pojąłem, że nigdy nie zrozumiem, gdzie się właściwie znajduję. Mia sto było obce, wymarłe. Miałem wrażenie, że domy są zatopione pod wodą, a nad dachami w milczeniu pływają niewidzialne z dołu ryby. Zaczynał się wariant wciąż tego już omawianego „zmarmurowienia”: świetnie rozumiem swoje wąskie zadanie, na resztę brakuje mi uwagi. Zadanie polegało na tym, by nie pozwolić programowi „Kryptomnem” działać nieskutecznie: Mumine miała bogatą wyobraźnię i kompletnie pogruchotaną psychikę. Twarze na ekranie nakładały się jedna na drugą, zrastały z jakimiś zwierzęcymi pyskami: psimi, kocimi, małpimi. A raz wyszło coś takiego, że po prostu musiałem wyłączyć obraz. W końcu zdecydowałem, że muszę interweniować i pogrzebałem w module strojenia - dopiero wtedy zaczęło coś wychodzić. A może Mumine po prostu zmogła trochę swoje lęki i nieco się uspokoiła.
W sumie przed trzecią mieliśmy portrety tej piątki, którą widziała feralnej nocy: kobiety z okrągłą twarzą i obwisłymi policzkami, innej kobiety, bardzo szczupłej, mężczyzny ze spłaszczonym nosem i dwóch chłopców: jednego klasycznego Turka, drugiego - grubasa z zatopionymi w tłuszczu oczkami. Właśnie ci dwaj znęcali się nad nią... póki nie odwołała ich owa szczupła niewiasta, zawołała ich tak... jakby... no, jakby rzucali kamieniami do wody, a tu - pora na obiad...
Obie dłonie miała pokryte pęcherzami po oparzeniach, na szyi też miała ślady, i na piersiach. Poza tym ciągle usiłowała coś nam opowiedzieć, ale zaraz zachłystywała się i ustawała.
- Misza - cicho powiedziała Zojka z tyłu - te pyski... Ja je gdzieś widziałam... ale gdzie?
Zerknąłem na ekran. Potem na nią. No masz - ona sobie przypomniała, ja nie.
- Ja też widziałem. Na ścianie. Kiedy dzwoniliśmy w sprawie Teddy'ego.
Pokiwała głową, jakby jednocześnie aprobująco i negujące Tylko ona tak potrafi.
- Może... Pamiętam, że widziałam. I że się wystraszyłam. Chociaż... jeśli to było zaraz po telefonie...
- Możesz mnie zastąpić przy pulpicie? - zapytałem. - Chcę sam przypomnieć sobie te pyski.
- Oczywiście.
Głos miała niepewny. Niby czemu nie - minęły niby tylko dwa dni, a przecież...
Ostrożnie zdjąłem z Mumine półkask z „okularami” i skanerem. Westchnęła z ulgą i odsunęła się, ustępując mi miejsce przed ekranem.
Ruszył program. Najpierw wejście, masaż psychiczny: napływające fale, mgła, cienie we mgle. Maszyna dostrajała okulary do moich oczu. W prześwitach mgły pojawiały się na mgnienie oka obrazki: łąki z pasącymi się kozami, samochody na wielopasmowej autostradzie, budynki z wysokimi czerwonymi dachami... Widziałem wszystko trójwymiarowo i wyraziście, a przed Zojką na ekranie pojawiały się na razie umowne odzwierciedlenia moich reakcji. Teraz lot - na małej wysokości - za róg nad schodami... ktoś się odwraca - wielki - przemykam za nim, obok... urwisko, serce zamiera na chwilę, przestrzeń, zieleń, srebrzysta smużka rzeki nisko... obłoki, obłoki., ciemniej, ciemniej - i znieruchomienie. Zwis nad przepaścią. Długo, bardzo długo... migotanie w mroku. W takt bicia serca. Zarys sylwetki? Nie, to twarz. Jest coraz bliżej i bliżej, widoczna jest niewyraźnie, mój wzrok jakby przyzwyczaja się do ciemności... rozum wie, że w tej chwili same ruchy oczu i źrenic wykreślają tę twarz... widziałem ją przez dwie czy trzy sekundy w błyskach fajerwerków, ale - proszę, odtworzyłem. I od razu, odsunąwszy się, to oblicze przepuściło przed siebie kolejne, dziecinne... ale przecież dzieci nie mają takich twarzy. To już raczej karlica patrzyła na mnie, nie odrywając straszliwych żółtych oczu. Ach to o to chodzi: ona ma żółte oczy...
Wykończyło mnie to. Trzeciego portretu nie udało mi się wymalować. Mężczyzna mi nie wychodził, był jakiś taki plastelinowy. Machnąłem ręką do Zojki: wyłączaj, i zdjąłem kask.
Ojciec stał obok, jego twarz promieniowała radością. - No. dzieci - powiedział i objął całą naszą trójkę - teraz już nam nie zwieją!
Wiedziałem: otrzymał jakieś ważne materiały od służby bezpieczeństwa niemieckiej ambasady. Tam pracował jego przyjaciel jeszcze z czasów Moskwy dziewięćdziesiątego pierwszego, Martin. To właśnie on uratował wówczas ojca - „zdrapał z chodnika”, śmiał się ojciec, żarty żartami, ale rzeczywiście - uratował. Ojciec przeżył wtedy tylko dlatego, że od razu znalazł się w szpitalu, na stole operacyjnym, z pominięciem wszelkich etapów, no i dzięki atomowemu sercu, które głęboko w nosie miało wszelakie szoki. Ale dwanaście operacji po swoim upadku z dużej wysokości przeżył i nie odzyskiwał przytomności przez pół roku, a potem długo jeszcze me mógł wstać na nogi - wyciągnęła go Weronika, cześć jej i chwała... Ojciec całkowicie serio opowiadał, że odwiedził królestwo zmarłych, dowiedział się wielu rzeczy nowych i ciekawych, ale wolał wrócić do żywych.
-Teraz puśćcie mnie. - Gestem przepędził nas sprzed pulpitu. - Aha, Miszka, przeczytałem opracowanie twojego przyjaciela. Widzę, że poważnie potraktował temat. Szkoda, żeśmy go stracili... miał jeszcze przed sobą wiele do zrobienia. A ty skapowałeś, o co mu chodziło?
- Sądzę, że nie do końca - przyznałem. - To znaczy przeczytałem i niby wszystko zrozumiałem, ale... jakoś mi się to nie przyswoiło.
- Dobra, potem kiedyś pogadamy. Przez pół godziny nie ma mnie dla nikogo. Pasza, rozumiesz? Jesteś na łączu zamiast mnie.
-Rozumiem - powiedział Pasza. Czyścił pistolet. Miał elitarnego walthera - precyzyjnego, z wydłużoną lufą. Tylko czytałem o takich maszynkach. Kosztowały więcej niż średni samochód, a co do skupienia i celności wygrywał z wieloma karabinami.
Ja też wyjąłem pistolet, rozebrałem go i zacząłem czyścić. Pasza zerknął na mnie zezem, ale nie odezwał się.
Rok 2002. Igor
29 kwietnia. Godzina 4-ta rano
Konstantynopol. Dzielnica Charbie
Nie zwracałem się do policji kanałami oficjalnymi. Zbyt wielki był przeciek, żeby powierzać komuś nasze małe znaleziska. Po prostu przy pomocy wydzielonego kanału i kodu, dostarczonego przez starego dobrego Maruna, podłączyłem się do wewnętrznej sieci policyjnej To, że sieć ta wcale nie jest wyłącznie wewnętrzną siecią, zacząłem się domyślać już podczas rozmowy z nieboszczykiem Gabraszydowem. Przyssał się do niej - niemal legalnie, jak sądzę - kontrwywiad, a to, że służba ochrony ambasady niemieckiej szperała w niej jak we własnej piwnicy, było dla mnie przyjemną niespodzianką.
Zapisy z miejskich wideokamer przechowywane były przez czternaście dni, na dłużej nie wystarcza pamięci. Po pół godzinie znałem dwa miejsca, w których nasi sportretowani figuranci pojawiali się najczęściej: Charbie i tak zwany „Dziewiąty Pułk”, byłe miasteczko wojskowe, pośpiesznie zbudowane w latach sześćdziesiątych w trójkącie między murami miejskimi, torami kolejowymi i Autostradą Zachodnią. Każdy rząd usiłował albo udawał, że usiłuje je zburzyć, ale każdemu z nich coś przeszkadzało. „Dziewiąty Pułk” stopniowo stał się wyprowadzonym za granice miasta miejskim dnem. Pewnie było to dla wielu wygodne.
Jedna z narysowanych przez Mumine kobiet, ta szczupła, miesiąc temu otrzymała czasowy dowód tożsamości. Na zdjęciu wyglądała na niemal ładną. Sorokina Walentyna Pawłowna, urodzona w sześćdziesiątym roku w Adlerze, tam też zamieszkuje. Inne dane: niezamężna, absolwentka Drugiego Moskiewskiego Instytutu Medycznego, ukończyła Bremeńską Akademię Medyczną, miejsce pracy: prywatna firma ekspertyz medycznych „Paracelsus”. Oczywiście, mogło być i tak, że dane te są fałszywe: w trakcie krojenia granic byli tacy, co uznali za przydatne gmeranie w archiwach biur paszportowych. Ale powiedzmy tak: wcale nie każdy, kto tego łaknął, miał takie możliwości. Tak więc, jeśli owa madame Sorokina nie była dziesięć lat temu zatwardziałą bandytką czy rewolucjonistką, to dane te powinny być prawdziwe w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach.
W Konstantynopolu wynajmowała mieszkanie w Charbie, w domu do wynajęcia kupca Gilmetdinowa. Jasne było, że żaden policjant nie zaryzykowałby aresztowania człowieka z powodu tak strasznego braku dowodów. I ani jeden normalny kontrywiadowca nie wygarnąłby figuranta, nie sprawdziwszy jego łączności, nie sprawdziwszy kto kogo i jak obserwuje...
Na wszystko to uzyskałem odpowiedzi po pół godzinie. Mieszkanko mademoiselle Sorokinej było narożne, na piątym piętrze. Nie mieliśmy czasu na krzątaninę, ustawianie namierników rehlichtowych. Po prostu palnąłem mikrofonem z „bródką” w parapet jednego z okien. Posłuchałem chwilę. Cisza w lokalu, przerywana zwyczajnymi odgłosami budynku z wieloma mieszkaniami: woda w rurach, wszelakie poskrzypywania, pochrząkiwania... Blisko mikrofonu - nic, poza miarowym mocnym chrapaniem. Już miałem się rozłączyć, jak usłyszałem głośne ziewnięcie i senne cykanie pazurów po podłodze. I to jakby stało się sygnałem: od razu miękko, ale wyraźnie poruszyły się inne psy, zaczęły ziewać, mlaskać... Musiało ich tam być co najmniej pięć. „Cicho, cicho” - powiedział ktoś rozespany, po turecku, głos był wyraźnie nie kobiecy... ale i nie męski... łamiący się, młodzieńczy! „Zbudziły mnie, słonie” - powiedział inny głos, jeszcze wyższy. „Ile na cyferblacie?” „Jeszcze wcześnie... czwarta...” „A-a...” - wykrzyknik przeszedł w ziewnięcie. Psy hałaśliwie chłeptały wodę.
Połączyłem się z naszą drugą ciężarówką. Lubię w chłopakach z „N”, że nie zadają zbędnych pytań. Dom... lokal... co najmniej dwaj ludzie i pięć-sześć psów. Co to za bestie policjanci już widzieli; ja nie zdecydowałem się im tego zakazać i policjanci rzucili się na pomoc ludziom i niemal przez godzinę powstrzymywali ataki psów na budynek zimowego targowiska, gdzie ukryła się masa przechodniów, klienci wszelakich kawiarenek i restauracyjek na wolnym powietrzu, uliczni handlarze. W ogóle usiłowano mi ich odebrać i odebrano by, gdyby psy nie zniknęły tak samo niespodziewanie, jak się pojawiły.
Medycy, udzielający pomocy na ulicach, zaczynali podawać dane o stratach, a te powodowały, że włosy jeżyły się na głowie.
Do opanowania mieszkania wyznaczyłem sześciu ludzi, poszedłem z nimi. Policjanci mieli kuloodporne kamizelki i kaski, krótkolufowe baryszewy w ręku. Na lufach znajdowały się mocne tłumiki, a tak wyposażone peemy przypominały raczej odkurzacze albo rozpylacze do nawozów. W rzeczywistości była to ostra zabawka, najlepsza z tego, co posiadaliśmy. Z dolnej, trzydziestomilimetrowej lufy można wypakować ze śrutu, granatem albo, powiedzmy, miękkim miedzianym pociskiem posłać w cholerę dowolny zamek; z górnej lufy waliło się dziewięciomilimetrowymi pociskami w trybie pojedynczego strzału albo serii po trzy, można też było siekać nienormalnymi seriami w zwolnionym trybie, można też było grzać z „maszynki do mięsa” - wszystkie sześćdziesiąt sześć nabojów w sekundę. Przy tym praktycznie nie podrzuca mu lufy. Nie można powiedzieć, żeby ta maszynka była pozbawiona wad, ale odpowiednio konserwowana i w niepolowych warunkach jest naprawdę do przyjęcia. Co prawda, w ciasnych pomieszczeniach pocisk ma zbyt wielką moc i rykoszety są niezmiernie niebezpieczne, zarówno dla atakowanych, jak i samego strzelca.
Poszedłem z nimi bez obciążenia: ze starutkim bieriozinem. Jakoś tak wyszło, że po wielu latach służby, przetestowawszy kilkaset wzorów broni, wróciłem właśnie do niego, na pierwszy rzut oka dość pośledniego pistoletu z sześćdziesiątego szóstego roku. Nie wyróżniał się ani celnością, ani jakąś szczególną szybkostrzelnością z powodu mocnego kopa - wynikało to z zastosowania bardzo mocnego mauzerowskiego naboju. Poza tym, był dość ciężki i wielki. Ale to już jakby z dowcipu: skoro masz takie słabe ręce, to po licho wyszłaś za mąż? Przy tych wszystkich jakby wadach, bieriozin zupełnie nie jest odczuwalny w ręku jako przedmiot postronny i jakoś zawsze zdąży wycelować swoje krótkie gardziołko na cel, zanim ów cel zacznie efektywnie reagować. Szkoda, że ktoś w urzędzie skarbowym wpadł na pomysł, że można zaoszczędzić na prochu, mauzerowskie naboje „9/25,5” (pocisk który przebija każdą kamizelką pancerną, a jeśli nie przebija, to nokautuje posiadacza onej tak, że pracowity sędzia spociłby się, wyliczając zawodnika) zostały zastąpione „9/19”, niegdyś „parabellum”. A na wyposażenie armii wszedł dragunow - też niezła armata, ale jakby już nie to.
I znowu jakieś niepokojące mnie rozmowy o mającym nadejść przejściu na lżejszy pocisk.
Nie, wojskowy pistolet musi być po pierwsze, mocnym pistoletem. Dotyczy to zarówno strzelania w pomieszczeniach - trzeba po prostu trafiać tam, gdzie należy, a nie tam, gdzie się przydarzy. Wiem, że istnieją inne opinie, ale wątpię, był moi oponenci zdecydowali się na obronę swoich racji, że tak powiem, praktycznie.
Na budynku, przy wejściu, miedziana tabliczka: „Szanujemy prawo”. Schody, wbrew oczekiwaniom, czyste i nawet oświetlone, choć żarówki słabe. Kupiec Gilmetdinow dbał o reputację. Wchodziliśmy cicho, wsłuchując się. Budynek na razie spał.
Nasze drzwi obite były rudą sztuczną skórą. Otwierały się, zgodnie z zasadami pepoż do wnętrza mieszkania - tak więc można by je było wysadzić jednym dobrym uderzeniem. Przyjrzałem się zamkom: zwyczajne, niczym się nie wyróżniające. Nie było też oznak wymiany zamków. Tak więc można było tylko oczekiwać jakiejś barykady z drugiej strony drzwi.
Wyjąłem stetoskop, przyłożyłem do szpary. Sapanie słychać doskonale, nie wygląda, by za drzwiami znajdowała się jakaś przeszkoda.
Policyjny miner wypuścił ze zbiornika strugę szarawej piany: na zamki, ponad nimi i poniżej. Wetknął w pianę pasek celuloidu, podpalił. Odeszliśmy na kilka kroków. Huknęło głucho, dookoła kurz i dym. Czymś podobnym wysadzono dziś w powietrze biuro gejkowców, tyle że tam użyto nie gramów, a kilogramów. Albo i więcej.
Pierwsi wpadli dwaj ogromni kaprale, wysławszy przed siebie kilka eksplozji lamp paraliżujących. W błyskach: przed nimi splecione ciała psów, tak potworne i nieprawdopodobne, że wydaje się, iż zeszły z ilustracji do „Wyspy doktora Moreau”. Coś długiego leży pod oknem, a na łóżku siedzi chłopczyk i dziewczynka, ona osłania go, kryje za swoimi plecami. Peemy walą może nie ogłuszająco, ale jednak z siłą werbla. Psy skowyczą.
Już pali się górne światło - jeden z tych, co weszli za mną, wpakował w sufit oświetlający granat. Mamy minutę spokojnego światła. Akurat się przydało.
Pies rzuca się na mnie, jak kozłująca o podłogę piłka. Pocisk nie powstrzymuje go, ale przewraca. Widzę biały brzuch, rozrzucone łapy. Błyszczą fruwające we wszystkie strony fragmenty mózgu i krople krwi. Cetnar kości i mięśni uderza mnie w pierś, odlatuję pod ścianę. Kiedy się podnoszę, jest już po wszystkim. Brzęk szkła.
Długiego cienia spod okna nie ma. Psy jeszcze usiłują pełzać, przebierać łapami. Chłopca i dziewczynkę trzymają po dwie osoby, ale i tak nie mogą utrzymać. Są nadzy i śliscy. Mają ostre pazury, jeden z policjantów odskakuje, przyciskając dłoń do oka. Dziewczynka ma szalone oczy! Nie istnieje taka nienawiść... Szarpie pazurami swoje własne gardło. Coś jej zostaje w szponach, a czarna dziura poniżej podbródka wypełnia się czerwienią - mocne strumienie wylewającej się purpurowej krwi.
Ale druga para mocno trzyma chłopca, ten walczy w milczeniu, ale udaje się go przycisnąć do podłogi - między posiekane pociskami psy - ręce za plecy - jedna para obrączek, nogi razem - druga para, i trzecia - na krzyż: lewa ręka z prawą nogą. Teraz może oderwać sobie jaja... już nie może: policjant malutkimi chromowanymi cążkami wycina mu przyklejone do paznokci ostrza. A potem nakłada czwartą parę kajdanek, powyżej łokci. Z tego nie uwolniłby się nawet Houdini... nawet ja, w najlepszych latach...
Raport z dołu: „Spadochroniarz”. Kto?
Sorokina W.P. Na śmierć... Cóż, tego można było oczekiwać. Podchodzę do okna... No tak... szkoda, że w tym burdelu doszło do czegoś takiego...
Na dole stoją nasze wozy. Dwie ciężarówki. Kompletnie identyczne. Ze świecącymi na dachach logo „TR”. Nawet głupi zacząłby coś podejrzewać. Zgoda, spóźniliśmy się o sekundy, ale nie minuty. Ale i tak: mamy jednego z trzech...
Z trzech? Na raz-dwa-trzy - przejrzeć całe mieszkanie, kąty i kryjówki, pod łóżkami, w szafach i pawlaczach... Zero.
Słuchajcie, chłopaki, co to się dzieje na świecie? Nawet ja mam pietra. Nie było czegoś takiego wcześniej. Żebym zdechł - nie było.
Chłopca zawijają w kokon z koca i odnoszą na dół. Sprawdzam oko naszego rannego. Chwała Wszechmogącemu - gałka chyba cała. Nie ma wypływu śluzu, ale powieka w strzępach, brew - strzępy...
Zbieram „paznokcie”. Połyskujące płytki w kształcie piórek do gitary. Ostre, mogą być nawet zatrute... ale raczej nie. We śnie mogliby sami się zaciąć.
Za drzwiami słychać obcy hałas. Wiadomo: mieszkańcy okazują zainteresowanie. Nic szczególnego, proszę państwa: policja. Oddział do walki z narkotykami. To robi wrażenie, mieszkańcy rejterują. Zarząd „N” cieszy się zasłużonym szacunkiem.
Syrena pogotowia na dole. Lekarzy, sanitariuszy, noszowych kierują do góry... Oto ranny, chłopaki. Rannego opatrują, szybko i ostrożnie.
Ech, jakby się inaczej potoczyło życie - poszedłbym do pracy w pogotowiu. Dowódco! Tu jestem. Podbiega blady policjant, zwyczajny, miejski.
- Dowódco, tam na dole...
Trup? Może setki trupów. Albo i tysiąc.
- Tam jest generał Chiżniak. Prosi was na rozmowę...
Z trudem przypominam sobie kim jest ten Chiżniak
Szef miejskiej policji kryminalnej. Czwarta rano. Dlaczego nie kima?
29 kwietnia. Około 6-tej rano
„Dziewiąty Pułk”
Leżymy obok siebie na pagórku, w suchej ubiegłorocznej pokrzywie. Przy tym na pokrzywie świeżej. Słońce wschodzi za nami.
Ogromne platany - nigdzie indziej nie widziałem takich ogromnych - osłonią nas przed słońcem i to jeszcze długo. Jesteśmy w perspektywicznym długotrwałym cieniu. Ci, co siedzą w szkole, raczej nie mają szans nas zauważyć. Chociaż pewnie wiedzą, że są obserwowani. Nic się nie rusza. Okna puste. „Wędrownych Psów” w budynku jest około trzydziestu... - nie udaje mi się użyć w stosunku do nich słowa „człowiek” - ... jednostek. Trzymają jako zakładników około setki ludzi z okolicznych domów. Biedaków, częstokroć po prostu narkomanów czy alkoholików, ale przede wszystkim kobiety, dzieci, starców. Przed świtem, kiedy my - i cała policja miasta - walczyliśmy z oszalałymi psami, kiedy ludzie w panice kryli się w budynkach - ci szubrawcy chodzili od bramy do bramy, wyciągali ludzi z łóżek, opierających się zabijali na miejscu sztychem noża czy strzałem z pistoletu. Właśnie nasi ludzie odkryli i policzyli - dziewiętnaście osób, ale to wcale nie znaczy, że znaleziono wszystkie ofiary. Ochotnicy z grona miejscowych przy pomocy kilku emerytowanych policjantów przeszukują domy i ciągle natykają się na nowe ślady „Psów”.
Ktoś ich, mimo wszystko, spłoszył. Mieszkają tu różni ludzie i ktoś tam był zdolny powalczyć o swoje.
„Psy” zabarykadowały się w budynku żołnierskiej stołówki, przekształconej na szkołę i zagrozili, że wysadzą wszystkich zakładników w razie jakiegokolwiek dla nich zagrożenia. Na razie nie podali swoich żądań.
Generał Chiżniak usiłował wywołać ich na pertraktacje. Obrzucono go wyzwiskami, używając obrzydliwego kurdyjskiego słownictwa obiecali, że utopią go w latrynie. Jakoś nie chciało mi się wierzyć w kurdyjski rodowód „Psów”.
Może to ze zmęczenia, ale wydawało mi się, że wszystko to już w moim życiu miało miejsce i to nie raz... Tyle że wtedy obok mnie byli moi ludzie, a teraz - niemal nikt z nich nie został. Dlatego rzeczywistość wydawała się być tym koszmarnym snem, w którym człowiek walczy, a pięść jego jest z papieru, ucieka - a brodzi w wodzie... Dwa lata temu, póki nie zaczęły się te dziwactwa, potrzebowałbym trzech godzin na niezawodne rozwiązanie kryzysu. Od chwili wylądowania na lotnisku. I nagle wszystko zaczęło się rozłazić w ręku, jak sparciała tkanina, znaleziona w babcinym kufrze...
Najtrudniejsza jest walka z paniką w najwyższych sztabach.
W Nowym Jorku w roku siedemdziesiątym grupa piromaniaków zadziałała w sposób następujący: przez kilka dni wykańczała strażaków fałszywymi wezwaniami, a potem uruchamiała bombę zapalającą w miejscu, z którego strażacy chwilę temu odjechali i ponownie tam ich wzywali. Ci, oczywiście, przyjeżdżali, ale chęć walki z żywiołem była już nie ta. Burmistrz histerycznie obsztorcowywał dowódcę straży ogniowej, ten - kogoś niżej... Kiedy w końcu banda została odłowiona, sędzia Helmut Woerke ogłosił wyrok bezprecedensowy: oddał łotrów w ręce strażaków, na reedukację. Tak samo ja, z podobną ulgą, wziąłbym w swoje ręce tych, którzy urządzali fałszywe porwania zakładników, rozgrywając całe spektakle z pseudoporwaniami samolotów czy statków - i takimi innymi. Rozwiązując takie problemy, docieraliśmy do ich pełnej pustki albo zwyczajnej kłótni czy niewytłumaczalnego szaleństwa, które ogarnęło nagle kilkadziesiąt osób - jak na lotnisku Pułkowo... Albo - niespodziewanie - okruchy jakiejś informacyjnej gry, w której kiedyś nie byłem taki znowuż zły, ale w tej tu czuło się rękę arcymistrza. Wydawało mi się teraz, że właśnie to porwanie – z jednej strony całkowicie realne, bezkiwki: wszystko jest jasne i pewne - jest jakimś obcym ruchem w grze, w której dziwacznie pomieszały się widma i cienie, słuchy i miraże, prawdziwe twarze, naciągnięte na maski, i zwyczajne maski, bez zmyłek, i obce, wykute na blachę role, i swoje prawdziwe śmierci... I szalone psy oraz okupujące miasta ptaki.
Wyglądało, że koniec świata, tak histerycznie przymierzany do dwutysięcznego roku, ktoś na górze po prostu przesunął - z powodu nieprzygotowania imprezy.
W ciągu dwóch lat walki z widmami wszystkie nasze specformacje stały się grupami psychotyków pod dowództwem ludzi ze zszarganymi nerwami. Nasz refleks i bojowe wyczucie stępiły się do granic możliwości. Inaczej nie dałoby się w żaden sposób wytłumaczyć dzisiejszej hańby...
Mieliśmy tu sześciu prawdziwych strzelców, ze mną włącznie. Nie mieliśmy specarsenału. Został w samolocie, którym jądro grupy odleciało do Sewastopola - ochraniać miasto i bazę przed kolejnym tajemniczym wybuchem. Ktoś na górze otrzymał tajną informację - zapewne fałszywą, ale potwierdzoną krzyżowo - że celem numer dwa będzie właśnie Sewastopol. Samolot wróci stamtąd przed południem. Tak więc, jak na razie mamy tylko zwykłą broń strzelecką i lekkie osłony. Wyposażenie policjantów też niekoniecznie pasowało do sytuacji - do walki w pomieszczeniu, z przeciwnikiem kryjącym się za zakładnikami. Nie miałem żadnego, nawet moralnego prawa odbierać policjantom ich peemów, a działać tu należało tylko przy pomocy noża i pistoletu.
- No i jak? - zapytał leżący obok mnie Chiżniak.
- Wracajmy - powiedziałem. - Tu ułożymy słuchaczy i kilku snajperów. Musimy chwilę pomyśleć.
I już zamierzaliśmy odpełznąć, gdy w oknie pojawiła się biała flaga, a potem wysunął się do pasa jakiś mężczyzna. Machał flagą i rękami, ściągając na siebie naszą uwagę.
Przylgnąłem do lornetki. Niemłoda pomarszczona twarz, bardzo przestraszona. Nie Turek.
- To zakładnik - wyraziłem przypuszczenie. - Gołąb pocztowy...
Człowiek w tym czasie wlazł na parapet, zeskoczył na grunt i skierował się ku nam, mocno kulejąc.
- Anton - powiedziałem do Chiżniaka - każ swoim ludziom nie tylko go przeszukać, ale przebrać i mocno przytwierdzić-najlepiej do jakiegoś metalu. Dopiero potem podejdziemy do niego.
Chiżniak popatrzył na mnie z oburzeniem - uczę ojca, jak się dzieci robi... Ale wezwał podwładnego i przekazał moje dyspozycje.
Archip Grigorjewicz Niecziporienko uznał nasze środki ostrożności za usprawiedliwione. Był kierowcą w Tiraspola, trafił w kabałę z powodu seksualnego bezkrytycyzmu: w „Dziewiątym Pułku” działały najtańsze prostytutki. Jakości odpowiedniej do ceny. To, że wypuszczono właśnie jego, wytłumaczyć było łatwo: był jedynym ze stu dziewiętnastu zakładników, który mówił po rosyjsku i rozumiał po turecku.
Ludzi z bronią jest dwudziestu ośmiu. Jeszcze kilku - pięciu czy siedmiu - wyraźnie jest z nimi, ale bez broni. Wśród tych bezbronnych trzy dziewczynki, mniej więcej dwunastoletnie. Są jeszcze cztery psy przypominające dobermany. Chodzą bez smyczy, wygląda, że nikt nimi nie kieruje, ale swoje zadanie - trzymać w szachu zakładników-psy wykonują znakomicie. Jak dobre owczarki ze swoim stadem...
Terroryści żądają do prowadzenia rozmów urzędnika państwowego w randze co najmniej premiera. Tylko jemu przedstawią swoje żądania. D alej, żywność i woda.
Nie ma być żadnych prób siłowego rozwiązania. W piwnicy znajdują się materiały wybuchowe i butle z gazem. Zapalnik działa na zasadzie „martwej ręki”, tak więc nawet uśpienie doprowadzi do natychmiastowej
eksplozji. Pertraktacje muszą się zacząć w południe. Jeśli nie, to poczynając od południa, co godzinę będzie zabijany kolejny zakładnik. Zaczną od mężczyzn, ale wkrótce przyjdzie kolej na pozostałych.
Dobra, to już mamy z głowy. Teraz wizerunki... Archip Grigorjewicz ma profesjonalną pamięć wzrokową, Miszka nie musi z nim się męczyć tak długo jak z biedną Tatarką. Zejdzie im... szacuję w głowie... ze dwie godziny. Dobra.
Tymczasem zajmiemy się zorganizowaniem pododdziałów wsparcia. Przydadzą się nam.
Musimy mieć szczelny pierścień okrążenia. Chiżniak proponuje zebrać wszystkich policjantów, ja mam na ten temat wątpliwości. Jakoś nie opuszcza mnie podejrzenie, że wszystko tojest organizowane po to, by odciągnąć maksimum możliwych sił policyjnych. Nie. Trzydziestu bojowników z „N” i dość. Reszta niech patroluje ulice według harmonogramu alarmowego. A tutaj dać...
Elewów szkoły morskiej, podpowiada ktoś. Czepiam się tej myśli.
Dowódca uczelni kontradmirał Abolitz rozumie mnie w pół słowa. Owszem, dwa plutony starszych lat. Z bronią. Za pół godziny.
Świetnie. Teraz - komendant wojskowy... Wojskowy komendant przyjeżdża sam. Telefon złapał go, gdy wysiadał z samochodu i głupio wyszło - przez kilka sekund rozmawiam z nim przez telefon, póki nie dociera do mnie, że ten grubas, który przez gadanie nie może do końca wysiąść z wojskowego wszędołazu, unoszący rękę w geście przeprosin: widzę was, ale muszę dokończyć rozmowę - jest właśnie tym człowiekiem, z którym rozmawiam za pośrednictwem satelity.
Małe zabawne qui pro quo. Świetny moment odprężenia.
Komendant nie może zaproponować siły żywej, choćby dlatego, że nie ma prawa wprowadzania wojsk do miasta, póki nie zostanie wprowadzony stan wyjątkowy. Ale gdyby nawet zdecydował się złamać regulamin, to rezerwistów można zebrać najszybciej za trzy godziny. Czy warto? Zastanawiam się. Chyba tak, trzeba. Dwustu ludzi. Komendant wydaje rozkazy. Co jeszcze? świece dymne. Dużo. Zapewnione. Haubice. Baterię haubic.
Co? - gapi się na mnie jak na skończonego psychola. Baterię haubic, powtarzam. Po dziesięć ślepych nabojów na lufę.
Mruga oczami. Czoło zmarszczone.
Nie wcześniej niż za trzy godziny.
To mnie urządza. I, na koniec, dziesięć reflektorów. Chyba że straż brzegowa to nie pańskie kompetencje?
Reflektory mamy, macha ręką. Jakie są potrzebne - do podświetlenia czy penetrujące?
Penetrujące.
Będą. To akurat betka...
29 kwietnia. Godzina 11-ta
„Dziewiąty Pułk”
Przez radio przekazano rozkaz szefa policji: zakaz posiadania broni jest wycofany, w celu zapewnienia bezpieczeństwa obywateli zezwala się, a nawet zachęca do jawnego noszenia broni... nabycie w sklepach myśliwskich po okazaniu dowodu tożsamości albo wypożyczenie na czasowe użytkowanie na posterunkach policji...
Zojka nagle roześmiała się, więc odwróciłem się do niej. Chociażby dlatego, że było to przyjemne. Rano Zojka zmarzła, jakoś się cała zjeżyła; znalazłem dla niej ocieploną kurtkę policjanta. Zawinięta w nią zasnęła. I to obudziwszy się, była gotowa znowu śpiewać i fruwać, śpiewać i fruwać...
- Miszka - powiedziała wesoło - wiesz, co mi się śniło? Że lecimy jakimś olbrzymim samolotem: ty, ja, Piet’ka, Teddy, ten twój straszny ojciec... przepraszam, że tak mówię, ale...
- Wiem. Rzeczywiście strach ogarnia, jak się na niego patrzy.
- Właśnie. I nagle okazuje się, że kabina pilotów jest pusta. Nie ma nikogo, rozumiesz? I w ogóle - samolot jest niemal pusty... ogromny jak „Krym” albo „Witosza”... płynąłeś na „Witoszy”, widziałeś, jakie tam są salony, kajuty, trapy, korytarze... pustka... A my lecimy, a dookoła tylko niebo. Obudziłam się i zrobiło mi się śmiesznie.
- Potrafisz widzieć dobre sny.
- Obudziłam się stamtąd tutaj i zrobiło mi się śmiesznie, ponieważ jest lżej... jestem świnia, wiem, Teddy... ale, Miszka, przez ciebie też bym była smutna...
- Pożyjemy-zobaczymy - powiedziałem.
- Ciągle się zastanawiam: może nie jesteśmy prawdziwi? Jak to Piet’ka mówił: że zostaliśmy wymyśleni i porzuceni...
- Kiedy on coś takiego mówił?
- Och, mówił, i to ile razy! W tej swojej książce też to napisał: tak naprawdę to nie istniejemy, już nie istniejemy, tylko w żaden sposób nie możemy w to uwierzyć.
- Wcale nic takiego nie pisał... - Niemal w panice zacząłem rozglądać się w poszukiwaniu „albumu”, uświadomiłem sobie, że sam go schowałem do torby, a torbę wepchnąłem do skrzyni, na której ciągle jeszcze spała Mumine. Nikt nie odważył się jej wyładować i tak ciągle woziliśmy ją ze sobą - no i dobrze, leżała sobie dziewczyna spokojnie i nikomu nie przeszkadzała. A jednocześnie, szukając, pomyślałem, że owszem - nie wprost, ale właśnie to usiłował powiedzieć Piotr, właśnie to udowadniał i to go dręczyło w ostatnim czasie. - Chociaż...
- Przecież nie jestem taka głupia, jak się wydaję - powiedziała Zojka. - Przeczytałam wcale nie mniej książek niż on. Znam masę wierszy... Miszka, przecież nie wolno być takimi jak my. Nawet nie to, że takimi nieczułymi... przecież odczuwamy, wszystko odczuwamy, ale jesteśmy.,. jak dzieci... - Ze zdziwieniem wsłuchała się w swój głos.
- Nie tak myślałam, to samo przyszło... ale może tak nawet lepiej to sformułowałam. Tak, dzisiaj kochamy, a jutro się bijemy, potem znowu kochamy, a wreszcie zapominamy. I to wszystko bez jakiegoś szczególnego śladu, takie na niby, tylko strach jest prawdziwy. Wszystkie drobiazgi odbieramy poważnie, a to, co prawdziwe, dorosłe, poważne - nie możemy nawet sobie wyobrazić. I jednocześnie... - zamilkła, wsłuchując się w coś i ja też usłyszałem odległy przeciągły krzyk - ostatni straszny krzyk, w którym odlatuje dusza, jeszcze zanim przyjdzie sama śmierć...
Wyskoczyliśmy z wozu. Zajętą szkołę widać było w przerwach między pniami platanów, za nimi stali i siedzieli uzbrojeni elewi, ale krzyk dobiegał nie od strony szkoły, a z przeciwnej strony - obejrzałem się i zobaczyłem oficerów odsuwających się od czegoś czarnego, wijącego się w pyle... Dziwne, jeszcze zanim podszedłem i zobaczyłem wszystko na własne oczy, już wiedziałem, że to szofer, wysłany z niezbyt ważnymi wiadomościami, które można było przekazać przez telefon... którego dziesięć minut temu zwolniłem, odrysowawszy cztery portrety przywódców terrorystów...
Krzyk urwał się. W ciszy słychać było chrzęst kości.
Skuty mężczyzna łamał sam siebie.
Pewnie trwało to tylko sekundy, ale wydawało się, że całą wieczność. Potem wszystko ucichło. Kiedy w końcu do niego podbiegliśmy, na ziemi walało się nieruchomo i miękko coś bezkształtnego, tylko twarz, odwrócona do pleców, była spokojna i dobra...
Ojciec tylko zerknął na mnie, potem objął Zojkę za ramiona i odprowadził dalej od tego widoku.
- Co to znaczy? - tępo zapytał któryś z oficerów. - Oni potrafią tak każdego?
- Tak - odparłem, odwróciłem się i poszedłem za ojcem.
Po jakichś trzydziestu krokach dogoniłem ich.
- ... ani na krok od siebie - usłyszałem słowa ojca. - Rozumiesz?
- Akurat mnie posłucha - odpowiedziała Zojka. - Kim ja dla niego jestem?
- Kimkolwiek, ale posłucha...
Od policyjnego autobusu sztabowego biegł jeden z chłopaków ojca - Paweł.
- Dowódco! Wzywają na rozmowy!
- Dobrze - skinął głową ojciec. - Zaczynaj, a ja poobserwuję.
- Oni żądają, żeby to był generał...
- Banana w dupę, a nie generała! Co to za gadanie. Pasza, co? Co ty - pierwszy raz?
_ Wybacz, Panie, ale inaczej się nie daje. Juz mam odciski na języku, naudowadniałem się jak mogłem... Ja wiem, że ty nie pójdziesz, ale może Chiżniaka wyślemy?
- Chiżniaka? Przecież on... chociaż właściwie... - zamyślił się ojciec. - Możemy wysłać. Chodźmy, zapytamy...
- Wybacz, ale już pytałem.
- I co on?
- Łyka jakieś świństwo. Mówi, że nie chce tam wybuchnąć.
- No to muszę z nim najpierw pogadać...
29 kwietnia. Godzina 11.50
„Dziewiąty Pułk”
No więc zostało nam dziewięć minut do terminu, określonego przez „Psy” jako granica przyjęcia przez nas warunków pertraktacji i dokładnie tyleż do rozpoczęcia przygotowanej przeze mnie operacji uwolnienia zakładników z zajętego budynku. Operacji awanturniczej i usprawiedliwionej wyłącznie przez koszmarny niedoczas.
Wychodziłem z założenia, że po drugiej stronie barykady stali, że tak powiem, teoretycy, i że prawdziwych praktycznych bojowników-Kurdów czy Czeczenów wśród nich nie ma. A jeśli są, to mało i nie odgrywają tam wiodącej roli. Był w tym wszystkim jakiś taki posmak poligonu, który niepokoił mnie od kilku prowadzonych spraw pod rząd.
Oznaczało to, że nie mając prawdziwej ogniowej zaprawy, nie wszyscy będą działali sprawnie w boju. Może nie mam racji, ale musimy przyjąć i trzymać się tego założenia: umiejętność przeżycia pod ogniem jest wrodzona albo jej nie ma. Żadne poligony i ćwiczenia jej nie wyrobią. Kto ma wyczucie pola walki, ten dojdzie i do reszty, a kto tego nie ma, ten do niczego nie zdąży dojść... A tu właśnie, jak mi się wydawało, zebrali się wyćwiczeni poborowi.
Skąd to przekonanie? Z powietrza. Z odcieni. Jeśli się mylę, będzie mnie to bardzo drogo kosztowało.
Ale karty zostały rozdane.
Dwaj moi najlepsi, Pawlik Martynczik i Jura Łochmaczow, starym, nieczynnym kanałem kanalizacyjnym - przecież to koszary, stołówka! - przedostali się do porzuconego schronu pod ową stołówką, obecnie szkołą i znaleźli wyjście. Sądząc z planu - prowadzi prosto do piwnicy, gdzie leżą zakładnicy. Ale nie musimy wierzyć w ten plan w stu procentach, już dwa razy przyłapaliśmy go na niedokładnościach. Ale i tak, starając się nie hałasować, chłopaki otworzyli ciężkie drzwi i obmacali ściankę z cegieł, oddzielającą korytarzyk. Ścianka, chyba, taka sobie. W każdym razie - słychać przez nią znakomicie turecką mowę i płacz dzieci.
Czekajcie na sygnał, chłopcy.
Kolejna nasza para, Matylda i Rais, wpięci w pasy odrzutowych lotni, wypożyczonych na słowo honoru z klubu marynarzy, czekają za tamtym budynkiem. Potrzebują czterech minut, żeby wzbić się w powietrze, wykręcić i wylądować na dachu szkoły.
Ja i Garik atakujemy w charakterze piechoty. Dokładniej mówiąc - prowadzimy atak naziemny.
Ale zanim co i jak, muszą mieć miejsce liczne dramatyczne wydarzenia.
O! Machają flagą. A oto idzie Chiżniak. Świetny facet: żadnych białych flag. Po prostu idzie sam - i koniec.
I dopiero za nim, dwadzieścia kroków od niego, dwaj oficerowie w pancerzach, ale bez peemów.
Ze szkoły na spotkanie idzie piątka. Wpatruję się w nich. Dwóch z nich biedaczyna kierowca narysował. Przy tym tak: ten wąsaty jest jego zdaniem najważniejszy i dowodzący, a ten młody chomik - przydupas szefa. Czyli jeszcze trójka, z którą miał do czynienia kierowca, jest w budynku i w pertraktacjach nie uczestniczy.
Tak musiało być - o ile się cokolwiek na tych sprawach znam, to na rozmowy wyszedł dowódca, ale sztab, czy jakieś tam jądro ideologiczne - nadal działa w budynku.
Zatrzymują się o trzy kroki od siebie - Chiżniak i ta piątka i w milczeniu wymieniają powitanie. Chiżniak salutuje, dowódca terrorystów kłania się, krzyżując ręce na piersiach.
Mógłbym, rzecz jasna, słuchać o czym tam gadają... Ale to są dane zbyteczne, nadmierne i mylące. Właśnie takie, z jakimi od dawna walczę. Istotny jest sygnał, jaki poda mi Chiżniak, jeśli uzna, że szturm musi być odwołany. I koniec.
Minuta. Półtorej. Dwie. Nie ma sygnału. Dwie i pół... już.
Przyciskam guzik nadajnika.
Przez lornetkę widzę, jak w mundurze na piersi Chiżniaka powstaje mała dziurka. To zadziałała petarda, ona też serwuje odgłos trafienia wystrzelonym z dużej odległości pociskiem. Ta petarda była najbardziej skomplikowanym elementem operacji: miała przebić otworek, bez dymu i wybuchu, bez głupich keczapowych bryzg, które tak kochają reżyserzy i widzowie... Oszustwo musi być skuteczne jeszcze przez jakieś dziesięć sekund... Chiżniak drgnął, patrzy na pierś, potem bardzo naturalnie ugina kolana i wali się na ziemię twarzą do dołu. Na plecach ma jeszcze gorszą dziurę: otwór wylotowy wielkości dłoni, krwawe farfocle nie wiadomo czego, różowa piana (wiem, bo sam przyklejałem). Generał usiłuje się podnieść, ale ręce zawodzą, wali się ostatecznie na ziemię, wypręża i nieruchomieje... Nie widzę z tej odległości, ale zaraz kurz zacznie nasiąkać krwią.
Niema scena. Główny „Pies” pochyla się nad leżącym, potem gwałtownie się odwraca. Oczy skaczą z obiektu na obiekt - wyszukuje, z jakiego mianowicie okna przyleciał pocisk, wystrzelony przez nieposłusznego podwładnego. Usiłuje zrozumieć: kto i po co. A co najważniejsze - co teraz robić, przecież całą strategię diabli wzięli...
Towarzyszący Chiźniakowi biegną ku niemu - na ratunek. Nie wiedzą, że to inscenizacja. Wszystko musi wyglądać naturalnie. I tak właśnie wygląda, prawdziwie: te „Psy”, które przyszły na rozmowy, odskakują do tyłu i wyszarpują pistolety!
Straszliwa sekunda. Zaraz zabiją chłopaków. Nie. Nerwy. Ręce im się trzęsą. Kilka wystrzałów wzbija kurz z ziemi, jeden z policjantów jest trafiony w ramię, w pancerz. Upada, ale się podrywa. I ciska świecę dymną. Zuch.
Główny „Pies” krzyczy coś do tych, co podnoszą „ciało”. Potem odwraca się i krzyczy do swoich, wymachując pięściami. Zaraz da im bobu!
Zapalają się i turlają kolejne święcę dymne. Kurtyna dymu przykrywa Chiżniaka i jego ewakuatorów. Zaraz będzie dużo więcej dymu.
„Psy” w konsternacji, to jasne: wśród nich jest prowokator! Zerwane pertraktacje, na których opierał się plan (mocno się opierał, jeśli się uwzględni ich fachowość). Nie wiedzą, jaki będzie kolejny krok prowokatora... Dlatego zasłona dymna nie wzbudza ich podejrzeń. Trzydzieści sekund minęło. Już nic nie widzę, a obserwatorzy na górnych piętrach, nawet jeśli coś widzą, to nie mogą uwierzyć własnym oczom: spoza stojących na uboczu budynków wytaczają się cztery haubice „B-19” kalibru sześć cali. Nawierzchnia jest równa, przebijają się przez szkolny płot, wyciskają lewary i opuszczają trąby. Oto jedna, nieopodal, widoczna w lukach zasłony dymnej. A z szosy, wykręcając między platanami, podąża w naszym kierunku dziesięć zielonych ciężarówek z kryształowymi czaszami reflektorów..
Sześćdziesiąt sekund od „wystrzału” do Chiżniaka. Ofiarę, mam nadzieję, odciągnęli gdzieś na bok.
Salwa, nawet ze ślepaków, daje po uszach. Dym, poderwany gazami prochowymi, wbija się w ścianę, wgniata okna do środka, wypełnia klasy i korytarze. I w tym momencie zapalają się reflektory.
Piekło. Klasyczne ogniste piekło. Oślepiająca wichura.
Czerwony huragan z wystającą wysuwaną drabiną zatrzymuje się przy nas, my z Garikiem wskakujemy na karoserię, wczepiamy się w drabinę... Huragan wali do przodu, leżymy na stopniach, trzymając się poręczy, a drabina w biegu się wysuwa...
Druga salwa haubic. Jesteśmy z boku, osłania nas budynek, ale i tak - odczuwamy ją, jakbyśmy walnęli z rozbiegu w mur.
Kierowca - prawdziwy asior. Trafia czubkiem drabiny dokładnie w środek okna, ochronił nas przed odłamkami szkła. Wóz hamuje, ja i Garik na „saneczkach” (taka strażacka winda czy podnośnik, rama ze schodkami, turlająca się na rolkach po poręczy) na leżąco wpadamy w mroczny, jak się wydaje po orgii światła, korytarz.
Plan mamy w głowach. Mamy też w planszecie, ale przede wszystkich - w głowach.
Garik strzela. Cień, co pędził na nas z lewej, upada. Teraz działamy tak - za nami nie zostaje nikt żywy...
Dochodzimy do głównych schodów, zmieniam pusty magazynek, z góry rozlega się głuchy trzask. Chwilę później
- głuche uderzenie. Wylądowali moi skrzydlaci, potem ustawili się na dachu plecami do siebie, otoczyli liną
- detonującym sznurem kumulacyjnym - i wysadziwszy wraz z kawałem stropu spadli do pomieszczenia...
Ryk peemów.
Dobra. „Psy” mimo wszystko jakoś tam się przygotowały, chociaż kiepsko. Za zakrętem spotykamy kretyna, zasłaniającego się grubą kobietą. Idiota, chce w nas trafić. Kula w łeb. Z drogi, paniusiu. Z drogi!
Już przechodziliśmy obok niej, kiedy przypominam sobie: to ta twarz, którą narysował Misza. Zdążyłem się obrócić.
No i źle się ten podstęp dla ciebie skończył, paniusiu...
Opada na podłogę, pistolet - hiszpańska astra, może strzelać seriami - leci pod ścianę...
Strzelanina na piętrze trwa. Już nie słychać ryku, peemy biją krótko i precyzyjnie.
Poręcze schodów, prowadzących w dół. Czarny otwór w podłodze, ciemność. Dookoła wszystko zasnute dymem, tu, do odległego kąta dotarł pojedynczy promień. Zapalam latarkę szturmową. Już jestem na dole, Garik obok, patrzy do góry i do tyłu. Okute żelazem drzwi, pomalowane na niebiesko, farba się łuszczy. Za drzwiami panuje cisza.
To jedyne wejście do piwnicy. Dotykam drzwi nogą - ustępują. Coś jakby ruch za nimi. Naciskam przycisk zapłonu. Prawie udaje mi się zamknąć oczy. Zapłon nie powinien powodować dzwonienia w uszach, ale wydaje mi się, że dzwoni. Ten tam, za drzwiami, jest sparaliżowany. Nie strzelam, tylko kopię w drzwi nogą. Odlatuje. Trudno coś zobaczyć przez fioletowe plamy. Zwyczajne robocze światło latarki jest jakieś słabe.
- Och ty... - mówi za moimi plecami Garik. Przez jakiś czas on będzie widział, a ja nie. Nie trzeba było korzystać z szoku świetlnego. Trzeba było po prostu strzelać. - Panie, czy oni są... zamrożeni?
Widzę. Ludzie stoją. Na baczność. W szeregach. Nie poruszają się. Terrakotowi wojownicy. A gdzie te sławetne butle z gazem, gdzie bomby?
- Garik, trzymaj drzwi.
Są butle. Czerwone i niebieskie. I tlen... Sterczą z pagórka piany, a obok całego tego stosu - dobra mina do złej gry, jak mówi się już od czasów zamachowców z Narodnej Woli - stoi młody człowiek, nie wiem skąd, ale chyba znajomy i trzyma w ręku pudełeczko z anteną.
Czy on też był na tych rysunkach? Może widziałem go w jakimś zestawie operacyjnym? Czy po prostu jest do kogoś podobny?
- Proszę wziąć ode mnie tę rzecz - mówi. - Bo mi ręka...
Z ręki kapie mu krew. A druga wisi bezwładnie wzdłuż ciała, łokieć jest ogromny i purpurowy... I nagle, przeleciawszy umysłem po jakichś bardzo dalekich asocjacyjnych ścieżkach, poznaję go. Ale najpierw - zapalnik. Przejmuję. Już mam go w ręku.
Przez radio daję sygnał: „Piwnica zajęta. Potrzebni saperzy!”.
- Ters? - pytam w końcu.
- Tak. Witaj.
- Jesteś... sam?
- Sam. Jestem tu ostatni. Panie, póki jestem przytomny - niech twój kolega odbierze broń tym z prawej. Szybciej.
- Garik!
Ale Garik mnie nie słyszy. Strzela do góry, do niego też strzelają, a ja nie mogę mu pomóc - mam w ręku zapalnik. Niech tylko osłabnie nacisk na ten mały jędrny przycisk...
- Tersie, sam to zrób. -Tak... spróbuję... Chwiejąc się, idzie.
A ja uświadamiam sobie, że jeśli upadnie - koniec z nami wszystkimi.
W tym momencie wali się ściana i w chmurze ceglanego pyłu pojawiają się Pawlik i Jura...
Jestem jak w sennym ogłupieniu. Dobrze kończy się to, co się dobrze kończy. Moi wszyscy żyją. Zakładnicy też, chociaż wystraszeni. Jedni nic nie pamiętają... albo inaczej - pamiętają to, na co im pozwolono. Troje terrorystów wzięliśmy żywcem, od razu zaserwowano im U-kurarynę i podłączono sztuczne płuca - na okoliczność wprowadzonych w ich podświadomość programów likwidujących. Popracują teraz z nimi spece z kontrwywiadu: właśnie dołączyła do nas ich grupa. W bardzo odpowiednim czasie przybyli. Wszystkie honory oni zgarną.
Zrzędzę.
Na zegarze pierwsza po południu, według danych z organizmu - głęboka noc. Siedzę sobie w cieniu, na brezentowej płachcie, przede mną leży chleb, miska poziomek, śmietana... Nic nie rozumiem.
- Panie, muszę ci coś opowiedzieć.
Ter sjest blady, nawet, powiedziałbym, sinawy. Jedną rękę ma zabandażowaną, drugą - w kokonie. Z nim jest Miszka, a minę ma zatroskaną. Jeśli nie więcej. Miszka umie trzymać blachę na twarzy, ale dziś nie ma do tego głowy.
- Panie, jak z tobą? Możesz mnie wysłuchać? Wysłuchuję.
29 kwietnia. Około 14-tej
Kiedy skończyłem swój monolog, obaj długo milczeli. Potem Igor, jeżdżąc palcem po kolanie, burknął:
- Znaczy, tatuś rodzony się odnalazł... Co tam tych kilka latek...
- Tak wyszło - wzruszyłem ramionami.
W łokciu ten ruch wzbudził jakieś nieprzyjemne echo.
- Dobra - machnął ręką. - Wszystko to betka. Powiedz lepiej... papciu... coś innego, bo to, co mi opowiedziałeś - nie jest dla mnie nowiną. Oczywiście - sedno, nie detale. Trzpień. Wiem, że istniejecie, że działacie, mniej więcej wiem, jakie są wasze cele. Mam takie mocne odczucie, że już mi o tym opowiadano. Nie na jawie, a jakimś innym sposobem. I sny miewałem na ten temat, majaczenia były bardzo przekonujące. Wprowadzić w mój umysł te dane mogła tylko wiedźma Tania. No więc: po co?
- Na moją prośbę. -A ty?
- Po to, żebym dziś nie musiał marnować czasu, przekonywać, udowadniać tego, co się udowodnić nie daje...
- Właśnie dzisiaj?
-Tak, chłopcy. Właśnie dzisiaj. Dwudziestego dziewiątego kwietnia dwa tysiące drugiego roku od narodzin Chrystusa. Dlatego, że dziś - tej nocy - zacznie się to, o czym mówiłem.
- Jak to - tej? - Igor aż się podniósł. - Powiedziałeś dwa tysiące dwunastego.
- Oni zmienili realność. Umyślnie zmienili ją tak, byśmy uzbrojeni po zęby powitali Majów wcześniej, zanim ci zwalą się na ten nieszczęsny raj utracony. Rozumiecie teraz?
Miszka walnął się pięścią w dłoń.
- Ty... dziadku... Czy ty przynajmniej rozumiesz, jakie z was gnoje? Czy... nie rozumiesz? - wyrzucił, z trudem łapiąc oddech.
- Rozumiem - skinąłem głową. - Nawet więcej rozumiem, niż warto zrozumieć... Ci ludzie przysięgli: kiedy tylko wszystko się skończy, kiedy przekonają się, że ich dawny świat istnieje jak wcześniej - wtedy zbiorą się razem i uroczyście skończą ze sobą, żeby nie hańbić swoim istnieniem... i tak dalej. I to - proszę odnotować - szczerze wierząc, że tworzą tylko jakieś iluzoryczne modele, małe światy, na których ćwiczą metodykę... I że gdzieś istnieje nietknięty ich stary świat.
- A tak naprawdę? - Miszka już wszystko zrozumiał.
- Właśnie. To jak zapis na taśmie magnetycznej: nagranie na nagraniu. Stare nagranie można tylko pamiętać. W głowie. Odtworzyć też można... teoretycznie. Ale to i tak będzie odtworzone nagranie.
- Dlatego tu jesteś? - cicho zapytał Igor.
- Przede wszystkim dlatego. A poza tym - nie przywykłem kryć się za plecami...
- Nie żywię do nich żadnych uczuć - powiedział Miszka. - Po prostu mam ich w nosie. W nosie i koniec. Kropka. Czyli - w nocy, tak? Dziś?
Skinąłem głową.
- Dobra-powiedział Igor. -Ty się, Miszka, nie żołądkuj. Do nocy jeszcze sporo możemy zrobić. Powiedz mi... tatusiu... dwie rzeczy chciałbym wiedzieć, a nie mam kogo zapytać. Czy wy do wszystkich poważnych wydarzeń przykładaliście swoje paluszki? Czy coś się działo samoistnie?
- Tego nie da się już nigdy określić - powiedziałem. - Na tym właśnie polega największy problem... - Nie kończyłem, przypomniawszy sobie, jak zagrzebaliśmy się z Kaługinem i Higinsem w złożonych związkach przyczynowo-skutkowych: to jest na pewno nasze, to - jakby nie nasze, to - na pewno nie nasze - ale jak nie nasze, to czyje? I tak do nieskończoności.
Miękki żywy materiał - ludzkość...
- No tak... - pokiwał głową Igor. - I konkretne pytanie: kto wyprowadził na moskiewskie ulice „trąby”?
- Nie my - powiedziałem. - Sprawdziłem. W każdym razie, jeśli nawet my, to nie bezpośrednio. Przypadek systemowej psychozy... Chociaż niewykluczone, że nasze metody nieco sprzyjały rozwojowi psychozy... Ale to znowu, taki nieprzewidywalny efekt.
- No i nie odpowiedział-skonstatował Igor. -A, zresztą, co mi tam. Taki byłem ciekaw... a już mi się odechciało...
Zobaczyłem, że odprężył się, i ja - też. Dlatego, że nie zadał tego pytania, którego oczekiwałem i na które wcale nie chciałem odpowiadać. Tania mocno zablokowała w nim te wspomnienia, ale pamięć ludzka nie zawsze ugina się i poddaje tak dobrze, jak by się tego chciało...
Dotyczyło to nie nas. Dotyczyło to jego samego.
Patrzyłem nań i robiło mi się jakoś nienaturalnie żal tego dużego silnego mężczyzny, żelaznego i w przenośni, i bezpośrednio... Wybacz, Igariok, powiedziałem, musiałeś tyle wycierpieć... dużo o nas myślałem, o tobie i o mnie, jak i kiedy mogłem zatrzymać się i skręcić, żebyś uniknął tego strasznego losu bycia specjalnym człowiekiem, człowiekiem do zadań specjalnych... nie udało mi się nic wymyślić, nic. Tylko tyle: poprosić Tanie, by wzniosła się ponad swoje umiejętności i sprawiła, by nigdy i w żadnych okolicznościach nie wypłynęła straszliwa prawda o tej rzeźni w piwnicy jakiegoś magazynu, kiedy...
... powiadają, że telepatia nie istnieje. Może i nie. Ale można patrzeć w oczy innemu człowiekowi i zobaczyć w nich to, co odbija się w twoich własnych.
Ters niezauważalnie odprężył się i jakby wypuścił coś z ręki, ponieważ z krótkim dźwiękiem oddzieranego od rany przyschniętego bandaża obudziła się we mnie pamięć. Jak zawsze przy powrocie tego, co starte - wyraziste aż do szaleństwa.
... rozległy się policyjne gwizdki, w powietrzu pojawiły się pały. Tłum cofnął się, dziewczyny zostały oderwane ode mnie i okręcone wokół własnej osi, zresztą tuż obok mnie. Nagle ktoś chwycił mnie z tyłu, inni uczepili się moich rąk, podcięli mi nogi - upadłem twarzą w dół. Zatrzasnęły się kajdanki. Nie sprzeciwiałem się, nie marnowałem sił. W końcu, w mojej sytuacji taki areszt na kilka godzin, szybka rozprawa, mandat w wysokości kilkuset marek - najlepsze, co można było wymyślić. Waleczka, w końcu, na pewno dobrze zatroszczy się o księżną... Tak sobie myślałem, kiedy wleczono mnie za łokcie, potem zmusili do biegu... Ale przebiegliśmy obok suk, minęliśmy je - za nimi stał osobowy pony z otwartymi drzwiami. Zostałem wepchnięty na tylne siedzenie, jeden z napastników usiadł obok, drugi - za kierownicę i wyrwaliśmy z miejsca jak na wyścigach. To już mi się mniej podobało.
- A o co tak naprawdę chodzi? - zapytałem możliwie agresywnie.
- Dowiesz się - obiecał mi ten, co siedział obok mnie. Drugi odwrócił się. Do tego momentu nie udawało mi się zobaczyć jego twarzy. To był Rostisławlwanowicz, pomocnik Mority. Zresztą, zawsze mi się wydawało, że maskę chirurga nosi tylko po to, by móc ukrywać twarz.
- Doktorze? Co pan tu?
- Wszystko w porządku, chłopcze. Wyluzuj. Nie będzie bolało.
- Zaraz! Co się stało?
- Morita zdradził. Jest japońskim szpiegiem. Zaprogramował wszystkich. To właśnie wasza grupa ma jutro zniszczyć „wielką czwórkę”. Rozumiesz, Igorze?
- Ja... tak. Chyba rozumiem. Ale jak coś takiego... mogło się stać? Przecież całą rodzinę Mority.
- To legenda. Dogrzebałem się w końcu. Tak więc, Igorze... musimy przedsięwziąć kroki.
- Tak. Jakie?
- Zaraz cię przeprogramujemy. Mamy trzy godziny czasu.
- Mamy... Poczekajcie! A dlaczego niby mam właśnie wam ufać?
- Jeśli to konieczne - możesz porozmawiać bezpośrednio z pułkownikiem. Łączność przez trabanta, kanał zabezpieczony. Boria, potrzymaj mu słuchawkę.
Ufnie pochylam się do słuchawki... Słodkawa woń! Świat wywala się na śliskich łożyskach...
Takie uczucie, jakby ktoś trzymając człowieka za pięty, nieskończenie długo upuszcza głową w dół w nieskończoną otchłań.
... nad wejściem do piwniczki jaskrawo przelewało się nasze hasło reklamowe: „JUP-znaczy niezawodnie!” W tęczowym trójkącie na parterze nad bilboardem zmieniały się litery: W-E-J-S-C-I-E-I-N-G-A-N-G-W-E-J.. Okna w budynku były ciemne, tylko na czwartym piętrze paliło się światło, w gabinecie zarządcy. Za rogiem rozległ się charakterystyczny odgłos wchodzącego na obroty silnika - po chwili ten wóz, mrugnąwszy światłami stopu, wypadł na skrzyżowanie przede mną, z wizgiem opon skręcił w prawo i zniknął za zakrętem. Wyglądało, że odjechał od głównego wejścia do naszego budynku. Rzuciłem się wdół po schodach. Drzwi były uchylone, za nim paliło się jasne światło, coś śmierdziało - nie od razu uświadomiłem sobie, co tak śmierdzi, ponieważ zobaczyłem leżącego w poprzek drogi Malcewa. Strzelano do niego z bliskiej odległości i z czegoś szybkostrzelnego... Pamiętałem, że pięć minut temu wchodziłem tymi schodami na górę, że miałem w ręku reinmetall z tłumikiem... no, Igorze, działaj, teraz twoja kolej, powiedział doktor, odbierając mi automat... ale te wspomnienia parowały, zastępowało je coś innego: człowiek w kraciastej marynarce, biegnący do ataku na bagnety, żołnierze w ciężkich hełmach starego wzoru...
Dygocąc, jak z zimna, wszedłem do wnętrza.
Coś się między nimi dokonało, jakieś nieme porozumienie, przy którym byłem obecny jako ten nie wprowadzony. Zaczęła mnie boleć rana na ramieniu, no tak, należało ją opatrzeć już wczoraj.
Zojkę znalazłem obok ciężarówki sztabowej. Na poboczach stały jeszcze wojskowe ciężarówki, a już dobra dziesiątka elewów tłoczyła się, nie przestrzegając ani szyku, ani dyscypliny wojskowej, przy trapie prowadzącym do naszej furgonetki. Już wiedziałem, kogo tam zobaczę. Zresztą, nie tylko Zojka tam siedziała, ale też oprzytomniała w końcu Mumine, a także taka mocna dziewczyna z ciemną krótką fryzurą i w bojowym fartuchu - Matylda. Na tę trójkę gapili się zachwyceni elewi.
Z trudem udało mi się przebić przez tłumek, powiedziałem do Zojki: „Chodźmy, nałożysz mi opatrunek” - i nie czekając na odpowiedź, wszedłem do wnętrza. Tu panował mrok. Buczała klima. Na kozetkach spała, nakryta po czubki głów, para ludzi, z tych szturmujących szkołę. Cicho wysunąłem szufladę medyczną, wyjąłem zielony opatrunek i jodynę. Zacząłem ściągać koszulę, śmieszne, ale mi się nie udało. Zojka podeszła, pomogła. Potem rozcięła bandaż, ostrym ruchem odjęła od rany opatrunek. Zabolało jak diabli. Aż zobaczyłem gwiazdki. Zojka coś robiła, nie widziałem co. Wróciłem dopiero, kiedy zaczęła owijać mi rękę bandażem.
- Chodźmy gdzieś - powiedziałem.
- Musimy porozmawiać.
- Poczekaj chwilę...
- Chodźmy.
Już nie mogłem wytrzymać zapachu własnej starej krwi.
Elewi wypuścili i przepuścili nas bez słowa. Pewnie myśleli, że jestem jednym z tych rannych podczas szturmu. Chociaż... w pewnym stopniu tak właśnie jest. Podeszliśmy do tego miejsca, gdzie stał szkolny płot.
- Zojka - powiedziałem.
-To wszystko duperele, przecież wiesz.
Skinęła głową.
- Wyjdź za mnie.
- Teraz?
-Dziś..
-A...
- Tej nocy zacznie się koniec świata.
- Rozumiem...
- Nie wierzysz mi?
- Wierzę. W to akurat - wierzę całkowicie.
- Więc się zgadzasz?
-Tak... Tak, Miszka. Ja... tak. Zgadzam się. Ale jak?
- Znajdziemy sposób. Wymyślimy. Przekonamy.
Madame Dalgon odezwała się nie od razu. - Mama? U ciebie wszystko w porządku? Nic się nie stało? To dlaczego nie odbierasz? A-a... Nie, u mnie wszystko w porządku. Słuchaj, mam dla ciebie nowość. Wychodzę za mąż. Za Miszkę, oczywiście. Tak. Nie, jeszcze nie zdecydowaliśmy, aleja od razu zadzwonię, więc bądź gotowa. Jak to - kiedy? Dzisiaj, rzecz jasna. Przed wieczorem. Na razie! - Zojka złożyła telefon i wzruszyła ramionami: - No i po krzyku. A wydawało się, że to takie straszne...
I poszliśmy z powrotem. Ojciec i dziadek (wcale od ojca nie starszy, to zrozumiałe), nadał ucztowali na sposób wojskowo-polowy. Dziadek je chleb: macza kawałki w śmietanie i wkłada do ust.
- Rodzino - powiedziałem. - Chwilę temu mademoiselle Dalgon przyjęła moje oświadczyny. Zapraszamy was na ślub, który odbędzie się jeszcze dziś, nie wiemy tylko gdzie. Jeśli nasz związek nie jest wam niemiły - prosimy o błogosławieństwo... - Ukląkłem, Zojka obok, czuję, że mnie podtrzymuje. - Stworzyliście nas - popatrzyłem na dziadka - i teraz już nie poprawicie, ponieważ... - ale wątek, który wydawał mi się długi, nagle zaczepił o coś i zerwał bez cienia żalu z mojej strony.
Dziadek się podniósł. Jego zabandażowana ręka trzęsła się. Ojciec też wstał. Górował nad dziadkiem o pół głowy i był dwa razy szerszy w barach, ale dziadek miał postawi Popatrzyli na siebie i stało się jasne, że obaj są zszokowani na maksa. Po prostu nie wiedzieli, co należy robić w takim momencie.
- Bądźcie szczęśliwi - powiedział w końcu ojciec. - Błogosławię was.
- Błogosławię - wyszeptał dziadek. Nagle odwrócił się i pokazał niebiosom figę. - Rozumiecie? Rozumiecie, ścierwa? Na wasze nie wyszło! - i rozkaszlał się, zatrząsł. Ojciec objął go, a wtedy stało się jasne, że dziadek płacze.
Zojka, chociaż jeszcze nic nie wiedziała - nie wiedziała nawet, co to za krewny się nagle odnalazł - nagle też chlipnęła. No to zrozumiałem, że zaraz też ryknę, ryknę na cały regulator, mimo że to wstyd, i nie wolno...
Z tyłu podjechał samochód, zatrzymał się Trzasnęły drzwi. Obejrzałem się. To była zwyczajna miejska taksówka, a z niej wściekle wyrywały się, zaczepiwszy o coś wewnątrz, Weronika i Sonieczka: jedna z prawej, druga z lewej. Były w tym momencie strasznie do siebie podobne.
Ojciec już przykucnął obok nich, twardym łapskiem usuwając przeszkodę, nie pozwalającą mu połączyć się z rodziną. Taksówkarz usiłował oponować, ale uspokoił się, gdy tylko popatrzył na ojca.
- Igor! - wrzeszczała Weronika. - Żyjesz! Nic ci się nie stało! Żyjesz!
- No tak! - krzyczał ojciec. - Co się stało? Jak się tu znalazłaś? Dlaczego - obie?
- Moja wina - powiedział dziadek. - Zaraz wyjaśnię... Taksówka odjechała, zostawiając na trawie małą czarną walizeczkę. Sypnęła w naszym kierunku żwirem z pobocza.
- Proszę o wybaczenie - powiedział dziadek. - To ja dzwoniłem. Telegram też ja nadałem.
Wszyscy odwrócili się w jego stronę.
- P-po co? - Weronika straciła oddech.
- Bo inaczej mogłybyście nie dostać miejsc w samolocie. Jak sądzę tomskie lotnisko jest zapchane?
Zmarszczyła czoło. Popatrzyła na Sonieczkę. Ta wzruszyła ramionami. Nie pamiętały o takich drobiazgach.
- Tak... chyba tak...
- Jeszcze raz proszę o wybaczenie, że przeze mnie denerwowałyście się - powiedział dziadek. - Ale w obecnych okolicznościach lepiej byśmy byli wszyscy razem.
- Ja... dobrze... A kim pan jest? - Weronika intensywnie wpatrywała się w dziadka, usiłując go rozpoznać. - Gdzieś już pana widziałam...
- To mnie widziałaś - powiedział ojciec. - Jeszcze zanim sobie pysk rozbiłem. Poznaj: to mój ojciec. Zbych Ryszardowicz.
- Weronika... Można mówić Wiera. Ojej, jak pan młodo wygląda...
Ten dzień, ostatni dzień świata, ciągnął się bez końca. Słońce nijak nie chciało zachodzić, wskazówki zegarów zamarły. Niebo, zaciągnięte wieczorną mgiełką, miało kolor wyczyszczonego do błysku brązu, a na jego tle kompletnie bajkowo jawiła się sylwetka miasta: pałace, minarety, strome dachy, olbrzymie drzewa... Kolor nieba spowodowały niedawne eksplozje w Rangunie i Tomsku. Ale tego akurat nie chcieliśmy pamiętać.
Młodzi pobrali się w malutkiej i pięknej cerkwi Świętego Michała, stojącej na brzegu zalewu. Popa, już zamykającego bramę, oszołomiło zjawienie się naszej hałaśliwej i barwnej kompanii, w której wszyscy mężczyźni mieli jakieś bojowe wyróżniki i nie kryli się z bronią, a kobiety... Co tam dużo gadać - nasze kobiety były po prostu wspaniałe. I na przekór wszelkim cerkiewnym i świeckim regułom, ustępując płomiennym prośbom młodych i rodziny, batiuszka otworzył bramę i dokonał obrzędu... Siedzieliśmy teraz w kawiarni - zaraz obok cerkwi
- przyglądaliśmy się zachodowi i cicho ucztowaliśmy. Pan Chaczik, właściciel tego wspaniałego lokalu, wyciągał coraz to nowe gatunki wina. Wyglądało na to, że ma niezmiernie głęboką piwnicę. Wiele butelek było pokrytych pajęczyną i kurzem.
Gdy kolejny raz wracał z piwnicy, zauważyłem opartą o ścianę wieloładunkową śrutówkę.
Pan Chaczik przechwycił moje spojrzenie.
- Mam osiemdziesiąt sześć lat - powiedział cicho - ale pamiętam, jak moja mama mawiała: ojciec przed śmiercią przeklinał siebie tylko za to, że nie kupił strzelby. Miałem sześć lat, kiedy mama zmarła. Niezbyt dobrze pamiętam jej twarz, ale te słowa pamiętam. Dlatego zawsze miałem strzelbę. Dzisiaj ją wydobyłem i wyczyściłem. Mówią, że może się przydać.
- Może - skinąłem głową. - Nawet - na pewno. Popatrzyłem na siedzących przy stole. A dokładnie przy złączonych lekkich kawiarnianych stolikach. Miszka i Zoja. Nie będzie im łatwo, zapewne, ale to już nie ma znaczenia. Mama Zoi, dziwna dama: malarka-gospodyni domowa. Mama Miszki, naprzeciwko niej: kobieta rzeczowa, z trudem i na krótko porzucająca sprawy ważne dla drobiazgów. Sam Igor. Jego aktualna żona i sześcioletnia córka. Jeśli dobrze pamiętam, to ta Weronika całkiem nieźle sobie radzi w życiu. Grupa Igora: piątka chłopaków i dziewczyna. Wspaniali żołnierze. Mumine, jeszcze nie bardzo przytomna. A może zawsze taka jest, trochę żyjąca w półśnie. Jak ta pamiętna Conchita. Ta dziewczyna, to balast, ale... odpowiadamy za wszystkich, kogo do siebie przyzwyczajamy, czyż nie tak? No i przyjaciele Miszki: Tina i Saffet-bej.
Nie mamy specjalnie dużo szans. Ale też i nie tak mało. Oto stoi nie rzucająca się w oczy ciężaróweczka. W jej pace trzydzieści dobrych luf i osiemdziesiąt tysięcy sztuk amunicji. W mieście jest niemało takich ciężarówek: Chiżniak i komendant zatroszczyli się o to. Niektóre obrzydliwe metody tempomigrantów mają swoje zalety. Można bez słów „wcisnąć” człowiekowi dowolną bzdurę - a ten to wykona, i dopiero po kilku dniach złapie.się za głowę: co ja narobiłem?! I zacznie grzebać w naukach doktora Freuda czy Marksa, żeby usprawiedliwić się przed sobą samym lub przed potomkami... A tak naprawdę, to ja mu to kazałem zrobić, i zapomnieć o wszystkim.
I chociaż zawsze dla zasady byłem przeciwny takim metodom oddziaływania - inna sprawa, że nikt mnie nie słuchał - to tym razem stosowałem to bez cienia wyrzutów sumienia. Ponieważ sumienie moje jest wspaniale wygarbowane...
Jak mawiał, przy okazji albo i bez, kapitan Goriełow: „Wódka nie pachnie!”
Na tamtym brzegu cieśniny już zapalały się światła, niebiańska feeria nie rozjaśniała wnętrz domów, wczesny zmierzch - rzecz rzadka na tej szerokości. Słońce nagle dolną krawędzią wyłoniło się z zarzewia. Ognista czasza wisiała nad wieżami. Pewnie zbyt długo się w nią wpatrywałem, bo zaczęły mi się jawić na niebie litery. Zmrużyłem oczy, potrząsnąłem głową, popatrzyłem znowu. To nie były litery. Sześć samolotów, wlokąc za sobą podświetlone szarfy, przelatywało nad miastem. Może w nocy mało będzie z nich pożytku, ale w tej chwili ten widok napawał optymizmem. Mocny warkot turbin na chwilę zagłuszył wszelkie inne dźwięki. Igor patrzył na mnie, a mnie się wydawało, że wszystko jeszcze można naprawić. Skończyć zaplanowane zadanie... wrócić w przeszłość, do sześćdziesiątego pierwszego... To było naiwne majaczenie. Migranci tak chętnie i często warstwicowali czas, że nie można już było na nim znaleźć gładkiego miejsca. Same blizny i szramy. Jeśli uda się nam przeżyć najazd... znam wszystkie wejścia do „Tempo”. Nie tak znowu ich dużo: trzydzieści dwa. Dane o wejściach zostały już podrzucone do wielu umysłów, jeszcze trochę i - zaczną działać. Nieuchronnie powstanie domysł: agresja odbyła się właśnie z tych niepojętych podziemnych konstrukcji. Co się będzie dziać dalej - łatwo przewidzieć...
Najśmieszniejsze, że ten domysł, fałszywy na powierzchni, w sednie swym jest słuszny i sprawiedliwy.
Bardziej mi odpowiadają ci, co wykuwają zwycięstwo swoimi rękami i nie zasłaniają się specjalnie tworzonymi do walki ludźmi.
Szalony ten zmierzch...
Byłem wdzięczny Igorowi za to, że ani razu o niczym moim już ze mną nie rozmawiał. Po prostu jakby zapomniał raz i na zawsze. Jeśli przeżyjemy.... opowiem wszystko.
Poco? Nie wiem. Po co w ogóle są spowiedzi? A poza nim, komu mam się wyspowiadać ze swoich występków?
Złote drobne fale zniknęły z powierzchni wody, zalew przypominał teraz ciemne zwierciadło. Ognie przeciwnego brzegu odbijały się w nim jak znieruchomiałe wahadła i tylko długie pasma fal, wywołanych przez idące wolno szykiem artyleryjskie monitory, podnosiły i opuszczały te odbicia, powodując, ze się dzieliły i migotały, ale po chwili wszystko wracało do znieruchomienia.
Księżyc jedzie, kotek płacze...
Niebo płonęło.
Z zapałem krzyczeliśmy „Gorzko!” i gotowi byliśmy całować się sami.
∗ ∗ ∗
[1] Choma Brut-postać z opowiadania „Wij” M. Gogola - przyp. tłumacza
[2] Szelechow Grigorij - rosyjski podróżnik i kupiec. Od 1775 roku organizował wyprawy na kurylskie i aleuckie wyspy, zapoczątkował rejsy do tzw. rosyjskiej Ameryki, gdzie zakładał pierwsze rosyjskie osady - przyp. tłumacza
[3] Ilja Muromiec-najsłynniejszy z bohaterów rosyjskich bylin, symbol siły fizycznej i rosyjskiego ducha - przyp. tłumacza
[4] gaolian - sorgo japońskie, uprawiane w Chinach, Korei i Japonii. Tu: fragmenty tekstu słynnego walca „Na sopkach Mandżurii”, poświęconego rosyjskim żołnierzom poległym w Mandżurii w bitwie pod Mukdenem podczas wojny rosyjsko-japońskiej w 1905 roku - przyp. tłumacza
[5] sorgo japońskie, uprawiane w Chinach, Korei i Japonii. Tu: fragmenty tekstu słynnego walca „Na sopkach Man-
dżurii”, poświęconego rosyjskim żołnierzom poległym w Mandżurii w bitwie pod Mukdenem podczas wojny rosyjsko-japońskiej w 1905 roku - przyp. tłumaczaki samej grupy
[6] Aluzja do mostu leutnanta Schmidta, znajdującego się w Sankt Petersburgu naszej realności - przyp. tłumacza
[7] Kruzenstern Iwan - rosyjski marynarz, geograf, dowódca pierwszej rosyjskiej wyprawy dookoła świata -1803-1806; Riezanow Nikołaj rosyjski działacz państwowy, uczestnik ekspedycji Kruzensterna, pozostał na Wyspach Japońskich w celu nawiązania kontaktów handlowych, niepowodzenie misji spowodowało przyspieszony powrót do Petersburga, zmarł podczas drogi powrotnej - przyp., tłumacza
[8] Wiera Muchina - w naszej realności radziecka rzeźbiarka, najsłynniejsze dzieło - rzeźba „Robotnik i kołchoźnica” ustawiona pierwotnie przed radzieckim pawilonem na Wystawie Światowej w Paryżu w!937r., następnie przy północnym wejściu na teren Wystawy Osiągnięć Gospodarki Narodowej - widoczna również na czołówce Mosfilmu
[9] potrawa z Syberii, jedna z popularniejszych na obszarze Rosji: pierożki nadziewane mielonym surowym mięsem, gotowane w wodzie lub rosole, serwowane w rosole lub z masłem i octem, czasem ze śmietaną – przyp. tłumacza
[10] Iwan Papanin - radziecki badacz polarny, w latach 1934-1935 dowódca dryfującej na krze stacji badawczej Biegun Północny
[11] Iwan Susanin, bohater wojny z polskimi najeźdźcami na pocz. XVII w.; w zimie 1612-13 miał przeprowadzić oddział szlachty do wsi, gdzie przebywał car Michał Fiodorowicz, Susanin umyślnie wprowadził oddział w nieprzebyte bagna, został za to uśmiercony, oddział polskiej szlachty utonął w bagnach - przyp. tłumumacza
[12] -Rosyjsko-japońska wojna 1904-1905, w której Rosja była agresorem, zakończyła się dla niej kompletna porażką na morzu, i pośpiesznie podpisanym traktatem, w którym straciła wiele obszarów na Dalekim Wschodzie. Organizacje dywersyjne w Rosji były w tym czasie obficie finansowane przez Japonię i inne kraje neutralne. Doprowadziło to do masowych strajków, niepokoju w armii lądowej i flocie, nasilenia terroryzmu i nawet buntów zbrojnych, co-z kolei - zmusiło rząd do wprowadzenia pośpiesznych i niezbyt przemyślanych reform. To, z jednej strony, doprowadziło do fenomenalnego wzrostu ekonomicznego 1907-1914, z drugiej - do napięcia politycznego, „informacyjnego terroru” prasy i praktycznie bezkarnej działalności „rewolucjonistów”. Istnieją setki przykładów uniewinnień czy bardzo łagodnych wyroków dla zabójców, o ile adwokatom udawało się udowodnić, że dokonywali zabójstw z powodów politycznych. Na przykład Stalin dostał za napad na bank z zabiciem pięciu ludzi sześć lat zsyłki.
Tym sposobem upadek Imperium Rosyjskiego w 1917 roku zakończył tylko proces, rozpoczęty trzynaście lat wcześniej.
Natomiast podczas samej wojny miały miejsce tak alogiczne i niespodziewane zwroty wydarzeń, że myśl o postronnej i tajemniczej ingerencji narzuca się sama. Porównywalnym z nią nagromadzeniem sprzyjających i niepomyśnych zbiegów okoliczności może być tylko bitwa o Midway (znowu z udziałem Japonii) w 1942 roku - przyp, A.Ł.
[13] W czasie walki z eskadrą admirała Togo na Morzu Żółtym 14 sierpnia 1904 admirał Witheft zginął podczas niezrozumiałego wybuchu na mostku. Japończycy odpływali już z pola walki, kiedy zauważyli, że okręt flagowy stracił możliwość sterowania; Togo wznowił bitwę i udało mu się rozdzielić rosyjską eskadrę: część jej okrętów wróciła do Portu Artura, a część została internowana w zagranicznych portach. Po tej bitwie Japonia uzyskała miażdżącą przewagę na morzu i mogła już bez przeszkód zaopa trywać swoje oddziały lądowe - przyp. A.Ł.