Joy Adamson Moja lwia rodzina

Joy Adamson

MOJA LWIA RODZINA

Państwowe Wydawnictwo „Iskry1? Warszawa 1967 r.

Wydanie ? uzupełnione. Nakład 50 000 + 257 egz.

Ark. wyd. 28.7. Ark. druk. 30.50 + 2 ark. wkładek

rotogr. Papier druk. sat. ki. V, 65 g, 82 X 104 z f-kl

we Włocławku. Oddano do składania w styczniu

1967 r. Druk ukończono w listopadzie 1967 r.

Zakłady Graficzne „Dom Słowa Polskiego"

Zam. 289/67. T-98. Cena zł 30.—

CZĘŚĆ I

Szczenięce lata

Od wielu lat mieszkam w tej części Kenii, która się nazywa Prowincją Północnej Granicy. Jest to rozległa kraina o powierzchni około trzystu tysięcy kilometrów kwadratowych, rozciągająca się od Mount Kenya aż po granicę etiopską i porośnięta suchym, ciernistym buszem. Cywilizacja nie wywarła wielkiego wpływu na tę połać Afryki: nie ma tu osadników; miejscowe plemiona żyją dalej tak, jak żyli ich przodkowie, a cały teren obfituje we wszelkiego rodzaju zwierzynę.

Mój mąż, George, jest starszym łowczym na tym ogromnym obszarze, mieszkamy zaś na południowym krańcu prowincji, w pobliżu Isiolo, małego osiedla skupiającego około trzydziestu białych, którzy wszyscy są urzędnikami i z ramienia rządu zajmują się administracją tego terytorium.

George ma wiele różnych obowiązków, takich jak czuwanie nad przestrzeganiem prawa łowieckiego, zwalczanie kłusownictwa i tępienie drapieżnych zwierząt, które dają się we znaki tubylczym plemionom. Ta praca wymaga dalekich podróży — nazywamy je safari. Jeżeli tylko jest to możliwe, towarzyszę mężowi w wyprawach i dlatego miałam niezwykłą sposobność nawiązania bliskiego kontaktu z tą dziką krainą, gdzie życie jest twarde i prawa dyktuje natura.

7

Historia, którą tu opowiadam, zaczęła się na jednej z takich właśnie safari. Lew-ludożerca zabił jakiegoś człowieka z plemienia Boranów. Gdy Georgowi doniesiono, że drapieżnik w towarzystwie dwu lwic przebywa na okolicznych wzgórzach, jego obowiązkiem było wytropienie zwierząt. Dlatego więc rozłożyliśmy się obozem daleko na północ od Isiolo, wśród plemienia Boranów.

Wczesnym rankiem 1 lutego 1956 zostałam w obozie sama z Pati, naszym ulubionym góralkiem skalnym, a raczej samiczką tego dziwnego gatunku, którą mieliśmy już od sześciu i pół lat. Wyglądem przypominała Pati świstaka lub świnkę morską, chociaż zoologowie twierdzą na podstawie budowy zębów i. kości stóp, że góralek jest najbliżej spokrewniony z nosorożcem i słoniem.

Pati przytuliła się miękkim futerkiem do mego karku i z tej bezpiecznej pozycji obserwowała, co się dzieje na świecie. Dookoła rozciągał się suchy teren z wyłaniającymi się tu i ówdzie wyspami granitu i bardzo skąpą roślinnością; mimo tego widziało się zwierzęta, przeważnie gazele różnego gatunku, które dostosowały się do warunków i rzadko albo wcale nie piły.

Nagle usłyszałam warkot motoru; oznaczało to, że Geor» ge wracał znacznie wcześniej, niż go oczekiwałam. Wkrótce^ nasz Land-Rover przedarł się przez kolczaste krzaki i za- ' trzymał blisko namiotów. George zaczął wołać: — Joy, gdzie jesteś? Prędko, mam coś dla ciebie... Z Pati na karku podbiegłam ku niemu i zobaczyłam skórę z lwa. Zanim jednak zdążyłam zapytać o przebieg polowania, George wskazał na skrzynię samochodu. Zobaczyłam tam trzy malutkie lwiątka, trzy kulki z pstrokatego futra, które starały się schować łebki przed światem. Liczyły najwyżej po kilkanaście dni i oczy miały jeszcze pokryte niebieskawą błoną. Jeszcze nie bardzo umiały też pełzać, a jednak próbowały rozłazić się na wszystkie strony. Posadziłam sobie maleństwa na kolanach, aby je pocieszyć, a tymczasem George z bardzo zmartwioną miną opowiadał mi, co zaszło. Tuż przed świtem przewodnicy doprowadzili jego i drugiego łowczego, Kena, w pobliże

8

miejsca, gdzie miał się ukrywać lew-ludożerca. O pierwszym brzasku zostali zaatakowani przez lwicę, która wypadła zza jakichś skał. Chociaż nie zamierzali jej zabijać, znalazła się zbyt blisko i to sprawiło, że droga odwrotu stała się zbyt ryzykowna. Wobec tego George dał Kenowi znak, aby strzelał; Ken strzelił i zranił zwierzę. Lwica zniknęła, a gdy oni poszli za nią, znaleźli obfite ślady krwi prowadzące na wzgórze. Bardzo ostrożnie i krok za krokiem posuwali się grzbietem wzniesienia, aż doszli do potężnej płaskiej skały. George wdrapał się na nią, aby mieć lepszy widok, podczas gdy Ken badał teren dookoła. Potem George zobaczył, że Ken zajrzał pod skałę, chwilę odczekał, złożył się i wypalił z obu luf. Rozległo się warczenie, a za chwilę lwica znów pojawiła się i ruszyła wprost na Kena. George nie mógł początkowo użyć sztucera, bo Ken znajdował się na linii strzału; na szczęście jeden z członków patrolu łowieckiego stał na lepszej pozycji i strzałem ze swojej broni spowodował, że lwica zboczyła z drogi; wtedy George mógł ją położyć. Okazało się, że była to potężna samica w kwiecie wieku, z sutkami wezbranymi mlekiem. Dopiero na ten widok George zrozumiał, dlaczego była taka rozwścieczona i tak odważnie stawiała czoło ludziom. Potem zaczął sobie czynić wyrzuty, iż z jej zachowania się wcześniej nie wywnioskował, że broniła

swego pomiotu.

Zarządzono poszukiwanie szczeniąt; w pewnej chwili George i Ken usłyszeli słabe głosy dochodzące ze szczeliny w skale. Gdy starali się sięgnąć tam na całą długość ramion, odpowiedzią były gniewne pomruki i dziecinne warczenie. Wobec tego wycięto długi kij z rozwidleniem w kształcie haka na jednym końcu i po mozolnych wysiłkach udało się nim wyciągnąć lwiątka ze szczeliny; mogły mieć najwyżej po dwa lub trzy tygodnie. Zaniesiono je do samochodu, a w drodze do obozu dwa większe przez cały czas warczały i pluły z gniewu. Trzecie, najmniejsze lwiątko, nie stawiało jednak żadnego oporu i zachowywało się zupełnie obojętnie. Teraz trzy maleństwa leżały u mnie na

kolanach — jak tu się nad nimi nie roztkliwiać?

9

Ku memu wielkiemu zdziwieniu Pati, zwykle bardzo zazdrosna o każdego rywala, wkrótce ułożyła się przy lwiątkach i zupełnie wyraźnie uznała je za miłe towarzystwo. Od tego dnia ona i lwiątka stanowiły nierozłączną czwórkę. W pierwszym okresie Pati przewyższała je wzrostem i będąc sześcioletnią damą odznaczała się ogromną godnością w porównaniu z malutkimi futrzanymi kłębusz-kami, które nie umiały jeszcze utrzymać równowagi przy próbach chodzenia.

Dwa dni upłynęły, nim lwiątka pierwszy raz skosztowały mleka. Aż do tego ważnego momentu wszystkie moje zabiegi i sztuczki obliczone na to, aby ję skłonić do przełknięcia nie słodzonego mleka kondensowanego, które odpowiednio rozcieńczałam, wywoływały jedynie podnoszenie w górę nosków i głośne protesty: „ndż, ndż". Chyba tak samo myśmy się zachowywali jako dzieci, mim naeczjłiśmy się mówić grzecznie: „nie, dziękuję". ?I?

Gdy jednak lwiątka nauczyły się już pić ?I??^?i? można im go było nastarczyć i co dwie godziny musiałam podgrzewać nową porcję i myć kawałek gumowej rurki, który wyjęliśmy z radia, aby zastępował smoczek do chwili zdobycia prawdziwej butelki do karmienia niemowląt. Natychmiast zresztą posłaliśmy do najbliższego afrykańskiego sklepu, odległego o dobre osiemdziesiąt kilometrów, i to nie tylko po smoczki, ale również po tran, glukozę i kilka skrzyń nie słodzonego mleka kondensowanego.

Równocześnie przekazaliśmy komisarzowi okręgowemu w Isiolo, o dwieście czterdzieści kilometrów od naszego obozu, sygnał SOS. Zawiadomiliśmy go, że w ciągu najbliższych dwu tygodni przybędzie tam troje królewiąt i prosiliśmy o przygotowanie na czas wygodnego drewnianego pomieszczenia.

Po kilku dniach lwiątka zadomowiły się u nas i stały się ulubieńcami wszystkich. Pati, która sama siebie mianowała troskliwą nianią, została główną opiekunką; była niezwykle oddana lwiątkom, pozwalała się tarmosić i deptać przez trójkę szybko rosnących awanturników. Wszystkie trzy lwiątka były samicami, a nawet w tak młodym wieku

10

każda panienka zdradzała swoiste cechy charakteru. „Gruba" odznaczała się dobroduszną wyższością i łaskawością wobec sióstr. Druga z kolei zachowywała się jak klown; bez przerwy się śmiała, a podczas karmienia z błogo przymkniętymi oczyma poklepywała butelkę z mlekiem przednimi łapami. Nazywałam ją Lustika — wesoła.

Trzecie lwiątko wyróżniało się najmniejszym wzrostem, ale równocześnie największą odwagą. Ciągle myszkowała dookoła, a gdy coś wydawało się podejrzane, tamte dwie ją właśnie wysyłały na zwiady. Nazwałam ją Elza, bo przypominała mi kogoś noszącego takie imię.

W naturalnych warunkach Elza zostałaby prawdopodobnie wyrzucona ze stada *. U lwów w jednym miocie rodzi się przeciętnie cztery młode, z czego jedno zwykle ginie zaraz po urodzeniu, a drugie jest również zbyt słabe, aby przeżyć. Dlatego przeważnie widuje się lwicę z dwoma lwiątkami. Matka zajmuję się dziećmi aż do ukończenia przez nie dwu lat. Przez pierwszy rok dostarcza im pokarmu; połyka go i zwraca częściowo przetrawiony, a więc odpowiedni dla młodych. W drugim roku lwiątka mogą uczestniczyć w łowach, ale bywają srogo karcone, jeżeli stracą panowanie nad sobą. Ponieważ jeszcze wtedy nie umieją polować i zabijać na własną rękę, zdane są tylko na resztki pozostawione ze zdobyczy przez dorosłych członków stada. Często ta reszta stanowi bardzo mało, dlatego lwy w tym wieku zwykle bywają w złej formie, prawie słaniają się na nogach. Czasami się zdarza, że nie potrafią dłużej znieść głodu; wtedy wdzierają się między ucztujących dorosłych członków stada, co często przypłacają życiem, albo małymi grupami odłączają się od stada i z braku umiejętności właściwego atakowania i zabijania zdobyczy wpadają w różne tarapaty. Surowe są prawa natury i lwy muszą od zarania życia przebyć twardą szkołę.

• „Stado" Jest luźnym określeniem wspólnoty obejmujące] więcej niż dwa lwy. Może się składać z Jednej rodziny lub większe] liczby rodzin żyjących łącznie z dorosłymi osobnikami, albo z pewnej liczby dorosłych lwów trzymających się razem w celu wspólnych łowów — w przeciwieństwie do pary lwów lub samotnego lwa (przyp. aut.).

11

Nasza czwórka — Pati i trzy lwiątka — spędzała większą część dnia pod łóżkiem polowym w moim namiocie; widocznie lwiątka uważały to miejsce za bezpieczne i najbardziej zbliżone do ich naturalnego „pokoju dziecinnego". Już od malęńkości były bardzo porządne i zawsze dbały o to, aby w odpowiedniej chwili wyleźć na piasek przed namiotem. W pierwszych dniach zdarzały im się jeszcze „nieszczęścia", ale później, jeżeli coś takiego zaszło i w ich „domu" zjawiła się mała kałuża, miauczały rozpaczliwie i komicznymi grymasami wyrażały okropne obrzydzenie. Pod każdym zresztą względem były bardzo czyste i nie wydawały żadnej woni, poza czymś bardzo przyjemnym, przypominającym miód — a możł^Jbył tran? Języki miały już wtedy szorstkie jak ???i??^?????; gdy podrosły, czuliśmy ich lizanie nawet przez drelSkowg ubrania.

Po dwu tygodniach wróciliśmy do Isiolo, gdzie na nasze królewięta oczekiwał pałac; zjawili się też wszyscy mieszkańcy osady, aby zgotować przybyszom prawdziwie królewskie powitanie. Lwiątka lubiły Europejczyków, szczególnie małe dzieci, okazywały natomiast wyraźną niechęć wobec Afrykanów; jedynym wyjątkiem był młody So-malijczyk imieniem Nuru, pracujący u nas jako ogrodnik. Mianowaliśmy go teraz naczelnym hodowcą lwów. Zadowolony był z tego stanowiska, gdyż podnosiło ono jego pozycję społeczną; ponadto, gdy lwiątka zmęczyły się harcami po całym domu i układały się do snu pod jakimś cienistym krzakiem, mógł godzinami siedzieć obok nich, pilnując, aby węże lub pawiany nie zrobiły im krzywdy.

Przez dwanaście tygodni odżywialiśmy lwiątka nie słodzonym mlekiem z dodatkiem tranu, glukozy, mączki kostnej i odrobiny soli. Wkrótce dały nam do poznania, że wystarczy im karmienie co trzy godziny, a później odstępy stawały się stopniowo coraz dłuższe.

Przejrzały już teraz zupełnie na oczy, ale jeszcze nie umiały oceniać odległości i często nie trafiały w zamierzony cel. Aby im w tym pomóc, dawaliśmy im do zabawy gumowe piłki i stare dętki — te ostatnie doskonale służyły do zabawy w przeciąganie. Lwiątka interesowały się

T2

ogromnie wszystkimi rzeczami z gumy, wszystkim, co było miękkie i elastyczne. Próbowały odbierać sobie dętki, przy czym atakujący rzucał się bokiem na aktualnego posiadacza i całym ciężarem wpychał się między niego a dętkę. Gdy ten sposób nie pomagał, rywale zaczynali po prostu ciągnąć z całej siły każdy w swoją stronę. Po wygranej bitwie zwycięzca paradował ze swą zdobyczą przed frontem pozostałej dwójki, aby sprowokować nowy atak. Gdy tamte ignorowały taką demonstrację, kładł im dętkę tuż pod nosami i udawał, że nie zdaje sobie sprawy z ryzyka

kradzieży.

Najważniejszym elementem każdej zabawy było zaskoczenie. Od najwcześniejszej młodości lwiątka podkradały się jedno do drugiego — i do nas też; instynkt dyktował im, jak to należy robić.

Zawsze atakowały z tyłu; w ukryciu przywierały nisko do ziemi, potem pełzły wolno ku nie spodziewającej się tego ofierze, aż w końcu rzucały się naprzód z błyskawiczną szybkością i takim skutkiem, że całym ciężarem spadały na grzbiet „zdobyczy" i przygniatały ją do ziemi. Gdy napad kierował się przeciw nam, zawsze udawaliśmy, ze nie zauważamy, co się święci; rozmyślnie przykucaliśmy patrząc w inną stronę tak długo, aż nastąpił atak. Lwiątka

były tym zachwycone.

Pati zawsze chętnie uczestniczyła w tych zabawach, chociaż — wobec tego, że lwiątka stały się wkrótce trzy razy cięższe od niej — starannie unikała znalezienia się na linii ataku i ryzyka zgniecenia przez napastnika. We wszystkich innych okolicznościach utrzymywała swój autorytet wyłącznie siłą charakteru; gdy lwiątka bywały zbyt agresywne, przywoływała je do porządku w ten sposób, że po prostu odwracała się frontem ku nim. Podziwiałam jej postawę, bo takie małe stworzenie jak ona musiało się zdobywać na ogromną odwagę, aby przekonać lwiątka, że się ich nie boi; tym bardziej że na swoją obronę miała Pati tylko ostre zęby, szybki refleks, inteligencję i męstwo.

Pati przybyła do nas jako świeżo urodzone maleństwo i bez reszty dostosowała swój tryb życia do naszego.

13

W przeciwieństwie do swego kuzyna, góralka żyjącego na drzewach, nie była zwierzęciem żerującym w ciemnościach i nocami sypiała ze mną, owijając mi szyję jak puszyste boa. Była wegetarianką, lecz miała skłonność do alkoholu, szczególnie do najsilniejszych trunków. Jeżeli tylko zdarzyła się jej okazja, przewracała butelkę, wyciągała korek i raczyła się zawartością. Ponieważ to szkodziło jej zdrowiu, nie mówiąc już o stronie moralnej, wszelkimi sposobami staraliśmy się zapobiec jej kontaktom z whisky i dżinem.

Załatwiała się w sposób bardzo osobliwy. Góralki zawsze robią to w jednym miejscu, najchętniej na skraju jakiejś skały. Podczas pobytu w domu Pati zawsze siadała na sedesie w klozecie i w tej pozycji przedstawiała komiczny widok. Na safari, gdy nie miała tak wyrafinowanych wygód, bywała tak nieszczęśliwa, że ostatecznie zawsze kleciliśmy dla niej »ąły klozecik.

Nigdy nie^ft^Łzłam na niej pchły ani kleszcza, z początku nie moglS^ więc zrozumieć jej zwyczaju ciągłego drapania się po całym ciele. U palców przy miękko wyścielonych stopach miała okrągłe pazury w kształcie kopytek, jak u miniaturowego nosorożca; przednie łapy kończyły się czterema palcami, tylne trzema. Na wewnętrznym palcu każdej tylnej łapy znajdował się pazur zwany grzebieniem; tego właśnie używała do gładzenia futerka, a wyr glądało to na ciągłe drapanie.

Pati nie miała widocznego ogona; wzdłuż kręgosłupa mieścił się specjalny gruczoł, który wyróżniał się jako biały pas na tle reszty futerka, popielatego z brązowymi smugami. Gdy zwierzątko było podniecone bądź z powodu przyjemności, bądź niebezpieczeństwa, ten gruczoł wydzielał jakąś substancję i włos jeżył się na białym pasie. W miarę podrastania lwiątek zdarzało się to coraz częściej, widocznie ze strachu, którego napędzały Pati wesołe, ale dość bezceremonialne towarzyszki zabaw. Bo też gdyby nie potrafiła dość szybko schronić się na parapet okna, na drabinę lub jakiś inny wysoki przedmiot, groziło jej niebezpieczeństwo, że lwiątka pomylą ją z gumową piłką. Do

14

czasu zjawienia się lwiątek Pati zajmowała pierwsze miejsce wśr-ód naszych czworonożnych ulubieńców. Bardzo mnie więc wzruszało to, że nie przestała kochać hultajskiej trójki n. awet wtedy, gdy lwiątka odciągały od niej uwagę

naszych gości.

W miiirę jak lwiątka w coraz większym stopniu zdawały sobie sr>rawę ze swojej siły, wypróbowywały ją na wszystkim, co znalazły. Na przykład płachtę podłogi do namiotu, chociaż duża, musiały wlec na wszystkie strony. Zabierały się do tego w sposób właściwy dla rodziny kotów, to znaczy umieszczały płachtę pod sobą i wlokły ją między przednimi łapami, tak jak w późniejszym życiu miały wlec upolowaną zdobycz. Inną ulubioną zabawą był „król na zamku". Jedno lwiątko wskakiwało na worek z kartoflami i łapami broniło się przed atakami drugiego, aż zostawało nagle zdetronizowane przez trzecie, które rzucało się z tyłu. Tyrti ostatecznym zwycięzcą bywała zwykle Elza, która, widząc tamtych dwoje zajętych walką, doskonale umiała

wykorzystać okazję.

Kilka naszych drzew bananowych okazało się też wyborną zabawką i wkrótce z 'bujnego listowia zostały żałosne strzępy. Łażenie po drzewach stanowiło znów inną ulubioną zabawę. Małe lwy były urodzonymi akrobatami, ale często wdrapywały się tak wysoko, że nie mogły zawrócić, aby zejść na dół i w takich wypadkach musieliśmy spieszyć na ratunek.

Gdy rano Nuru je wypuszczał, lwiątka wypadały za drzwi z całym nagromadzonym przez noc zapasem energii i taką chwilę można by porównać z momentem startu na wyścigach psów. Pewnego razu tuż po wypuszczeniu zauważyły namiot, w którym spali dwaj znajomi przybyli do nas W odwiedziny. W kilka minut namiot przestał istnieć, a nas zbudziły krzyki gości, którzy nadaremnie usiłowali ratować swój dobytek, podczas gdy lwiątka w dzikim podnieceniu rzucały się pod szczątki namiotu i pojawiały z rozmaitymi łupami — pantoflami, częściami piżam, kawałkami siatki przeciw moskitom. Do przywrócenia dyscypliny trzeba było użyć kija.

Ułożenie lwiątek do snu nie należało do łatwych zadań. Proszę sobie wyobrazić trzy niegrzeczne dziewczynki, które wzorem wszystkich dzieci nie, lubią kłaść się spać, ale równocześnie potrafią biegać dwa razy szybciej od swoich opiekunek i w dodatku mają tę przewagę, że widzą w ciemnościach.

Cząsto byliśmy zmuszeni uciekać się do wybiegów. Jedna z wielkim powodzeniem stosowana sztuczka polegała na tym, że do długiego sznura przywiązywało się jakiś stary worek i ciągnęło go najpierw w stronę klatki, a potem aż do jej wnętrza; zwykle lwiątka nie mogły się oprzeć po-th^Be szarpania tego worka. ^4^^bawami na dworze było pół biedy, ale lwiątka zasmakowały również w książkach i poduszkach. Aby więc uratować naszą bibliotekę i inne rzeczy, musieliśmy ostatecznie zabronić im wstępu do domu. W tym celu z mocnego drutu przybitego do drewnianej ramy zrobiliśmy furtkę sięgającą nam do ramion i umieściliśmy ją przy wejściu na werandę. Lwiątka były z tej furtki bardzo niezadowolone, więc na pocieszenie za stracone miejsce do zabaw .powiesiliśmy im na drzewie starą oponę, która okazała się doskonała do obgryzania i również jako huśtawka. Obdarowaliśmy je też starą drewnianą beczką na miód, która przy toczeniu po ziemi wydawała głośne grzmoty. Największą jednak uciechą okazał się stary jutowy worek. Napchaliśmy go starymi dętkami i powiesiliśmy na gałęzi, gdzie dyndał zapraszająco. Gdy lwiątka czepiały się go, za pomocą długiego sznura rozhuśtywalismy worek wysoko w powietrze. Im bardziej się z nich śmieliśmy, tym bardziej lwiątka cieszyły się tą zabawą.

A jednak mimo tych wszystkich uciech nie zapomniały, że na werandzie jest zapora w postaci furtki. Często przychodziły i ocierały miękkie nosy o drut.

Pewnego dnia późnym popołudniem mieliśmy na podwieczorku kilkoro znajomych. Zwabione wesołymi głosami z wnętrza lwiątka wkrótce zjawiły się pod domem, ale zachowywały się bardzo grzecznie, nie tarły nosami o drut, trzymały się jakieś pół metra od furtki. Taka przykładna 16

grzeczność wydała mi się podejrzana, poszłam więc zbadać przyczynę. Ku ogromnemu przerażeniu zobaczyłam między furtką a lwiątkami dużą, czerwoną plującą kobrę. Mimo naszej obecności z jednej strony, a lwiątek z drugiej, pełzła sobie zdecydowanie w poprzek schodów werandy, ale zanim zdążyliśmy przynieść dubeltówkę, już zniknęła. Żadna jednak barykada, kobra ani zakaz nie mogły dokonać tego, aby Lustika porzuciła zamiar dostania się do domu; ciągle .próbowała wejść przez różne drzwi. Naciskanie klamki okazało się bardzo łatwe; nawet przekręcanie gałki było dla niej osiągalne; pokonana została dopiero wtedy, gdyśmy pospiesznie założyli na wszystkich drzwiach zasuwy, chociaż raz nawet przyłapałam ją na tym, że usiłowała odsunąć zasuwę zębami. Zemściła się na nas za swe niepowodzenia w ten sposób, że porwała bieliznę rozwieszoną do suszenia i pognała z nią w busz.

W wieku trzech miesięcy lwiątka miały już na tyle mocne zęby, że mogły jeść mięso. Dawałam im więc je surowe i mielone, co było w naszych warunkach najlepszą na^ miastka zwróconego z żołądka mięsa, którym karmiłaby je matka. Przez kilka dni nie chciały jednak go tknąć i stroiły grymasy obrzydzenia. Potem Lustika dokonała eksperymentu, skosztowała — i uznała tę potrawę za smaczną. Pozostałe naśladowały jej odwagę i wkrótce przy posiłku toczyły się walki o mięso. To oznaczało, że biedna Elza, ciągle słabsza od sióstr, nie mogła liczyć na sprawiedliwy udział. Wobec tego brałam ją zwykle na kolana i tak ją karmiłam. Przepadała za tym, a swój zachwyt demonstrowała kręceniem głową i przymykaniem oczu. Zabierała się też do ssania moich wielkich palców i masowania przy tym moich ud przednimi łapami, jakby szturchała brzuch matki, aby wyssać więcej mleka. Właśnie podczas godzin karmienia utrwalał się nasz wzajemny stosunek. Łączyliśmy zabawę z jedzeniem, a ja z tymi uroczymi stworzeniami spędzałam szczęśliwe chwile.

Były z natury leniwe i czasem trzeba było je bardzo namawiać, aby zechciały się ruszyć z jakiejś wygodnej pozycji. Nawet taki przysmak jak kość szpikowa nie był wart

2 — Moja lwia rodzina

17

wysiłku stanięcia na nogach, wolały się przytoczyć do koś ci, bo to był najłatwiejszy sposób. Najbardziej jednak lubiły, abym trzymała im taką kość, a one ją ssały leżą< na grzbietach z łapami w powietrzu.

Gdy lwiątka udawały się do buszu, miewały różne przygody. Pewnego dnia poszłam za nimi, bo uprzednio dałam im proszki przeciw robakom i chciałam stwierdzić rezultat. Wkrótce zobaczyłam je śpiące na ziemi, a prawie równocześnie dostrzegłam zbliżającą się do nich kolumnę czarnych mrówek-żołnierzy. Niektóre wdrapywały się już na śpiące lwiątka. Wiedząc, jak te mrówki atakują wszystko, ^M ^yrodze, i jakie mają potężne żuwaczki, już chciałam ^^^razic lwiątka, gdy mrówki zmieniły kierunek marszu.

Wkrótce potem zjawiło się pięć osłów i lwiątka same

się obudziły. Pierwszy raz widziały takie duże; zwierzęta

i natychmiast popisały się przysłowiową odwagą lwów, bo

wszystkie naraz ruszyły do ataku. Ta przygoda dała im

tyle pewności siebie, że gdy kilka dni później pod dom

podszedł tabun złożony z naszych czterdziestu jucznych

osłów i mułów, trzy małe lwiątka nieustraszonym atakiem

rozpędziły całą kawalkadę na cztery wiatry.

Mając pięć miesięcy były w doskonałej formie i stawały się z dnia na dzień silniejsze. Przez cały czas korzystały z wolności z wyjątkiem nocy, kiedy spały w zagrodzie zrobionej ze skał i piasku obok drewnianej klatki. Taka ostrożność była konieczna, bo wokół naszego domu często kręciły się dzikie Iwy, hieny, szakale i słonie i każde z tych zwierząt mogło być dla nich groźne.

Im bardziej poznawaliśmy lwiątka, tym bardziej je lubiliśmy, trudno więc przychodziło nam pogodzić się z myślą, że nie możemy na zawsze trzymać trzech szybko rosnących lwów. Z żalem zdecydowaliśmy, że z dwoma musimy się rozstać i że to powinny być te większe, które zawsze trzymały się razem i mniej były od nas zależne niż Elza. Nasi afrykańscy domownicy zgadzali się z tym wyborem; gdy pytaliśmy ich o zdanie, jednogłośnie wskazywali na ¦ najmniejsze lwiątko. Może przewidując przyszłość myśleli

18

tak: „Jeżeli już musi być w domu lew, to niech będzie jak najmniejszy".

Co zaś do Elzy to spodziewaliśmy się, że jeżeli będzie miała nas jako jedynych przyjaciół, łatwiej przyzwyczai się nie tylko do życia w Isiolo, lecz również do tego, aby nam towarzyszyć na safari.

Jako przyszły dom dla Lustiki i Grubej wybraliśmy Blydorp Zoo w Rotterdamie i poczyniliśmy odpowiednie kroki w celu przygotowania ich do podróży samolotem.

Ponieważ samolot miał wystartować z lotniska w Nairobi, odległego o trzysta kilometrów, postanowiliśmy przyzwyczaić lwiątka do podróży samochodem i codziennie zabierałam je na krótkie przejażdżki swoją półtoratonową ciężarówką, która miała odrutowaną skrzynię. Zaczęliśmy też karmić lwiątka w ciężarówce, aby do niej przywykły i uważały za ogrodzone miejsce do zabawy. W ostatnim dniu wyłożyliśmy skrzynię miękkimi workami z piaskiem.

Gdy ruszaliśmy, Elza pobiegła kawałek wzdłuż drogi, a potem stanęła i z ogromnym smutkiem w oczach patrzyła za samochodem uwożącym jej dwie siostry. Jechałam w skrzyni.razem z lwiątkami uzbrojona w małą apteczkę podróżną, gdyż oczekiwałam, że w czasie długiej podróży będę solidnie podrapana. Te moje medyczne przygotowania okazały się jednak zawstydzająco zbędne, bo po godzinie niepokoju lwiątka ułożyły się przy mnie, obejmując mnie łapami. W ten sposób podróżowaliśmy jedenaście godzin, opóźnieni przez dwie pęknięte dętki. Lwy nie mogły wykazywać większego zaufania. Gdy przybyliśmy do Nairobi, patrzyły na mnie ogromnymi oczyma, nie wiedząc, co mają sądzić o tych wszystkich obcych głosach i zapachach. Potem samolot uniósł je na zawsze z rodzinnego kraju.

Za kilka dni dostaliśmy depeszę z wiadomością, że nasze lwiątka bezpiecznie dotarły do Holandii. Gdy je odwiedziłam trzy lata później, przyjęły mnie jako przyjazną osobę i pozwoliły się głaskać, lecz mnie nie poznały. Przebywają w doskonałych warunkach, ja zaś byłam zadowolona stwierdziwszy, że prawie na pewno nie pamiętają życia na swobodzie.

19

??. spotyka inne zwierzel

Jak George mi później opowiadał, podczas mego pobyti w Nairobi Elza była bardzo smutna i nie opuszczała go ani na moment; wszędzie za nim chodziła; gdy pracował, siadywała pod biurkiem, a w nocy spała na jego łóżku. Co wieczora brał ją na spacer, ale w dzień mego powrotu nie chciała z nim pójść i wyczekująco usadowiła się na samym środku podjazdu. Nic nie mogło jej ruszyć z miejsca. Czy możliwe, że wiedziała o moim powrocie? Jeżeli tak, to z jakim instynktem zwierzęcym należy łączyć tego rodzaju przeczucie? Takie zachowanie się jest trudne albo wręcz niemożliwe do wytłumaczenia.

Gdy wróciłam sama, zgotowała mi serdeczne przyjęcie, ale serce krajało się na widok tego, jak wszędzie; szukała sióstr. Przez wiele, wiele dni wpatrywała się w busz i wzywała je. Wszędzie nam towarzyszyła, jakby w obawie, że i nas dwoje może ją też porzucić. Na pocieszenie trzymaliśmy ją w domu; spała z nami w łóżku i często nocą budziliśmy się czując jej szorstki język na twarzy.

Gdy tylko udało się poczynić konieczne przygotowania, zabraliśmy ją na safari, aby przełamać ten jej nastrój smutku i oczjAirania. Na szczęście wszystko związane z safari przye^B» jej do gustu — polubiła to tak jak my. Moja ciężslPoWka, wyładowana miękkim bagażem i worami z pościelą, stanowiła dla niej idealny środek podróży, gdyż z wygodnego legowiska mogła obserwować, co się dzieje wokoło.

Rozbiliśmy obóz nad rzeką Uaso Nyiro, której brzegi są porośnięte palmami doum i krzakami akacji. Podczas suchej pory roku płytkie wody płyną powoli w kierunku bagnistych terenów, przechodząc przez kilka stromych spadów i tworząc liczne głębokie i pełne ryb sadzawki.

Opodal naszego obozu ciągnęły się skaliste wzgórza. Elza 20

łaziła po rozpadlinach, obwąchiwała głazy i zwykle kładła sję w końcu na szczycie jakiejś skały, skąd mogła obserwować otaczający ją busz. Późnym popołudniem słońce zmieniało krajobraz w orgię ciepłych barw: wtedy Elza zlewała się z czerwonawym głazem, jakby stanowiła jego część.

To była najprzyjemniejsza pora dnia; wszyscy i wszystko odpoczywało po największym upale; cienie wydłużały się i nabierały głębokiej, fioletowej barwy, potem szybki zachód słońca zacierał wszystkie szczegóły. Głosy ptaków najpierw słabły, potem milkły, cisza ogarniała świat, wszystko jakby wstrzymywało oddech w oczekiwaniu na zapadnięcie ciemności i obudzenie się buszu. Wreszcie przeciągły głos hieny dawał hasło i zaczynało się polowanie.

Pamiętam szczególnie dobrze: jeden wieczór. Przywiązałam Elzę do drzewa rosnącego przed namiotami; ona zabrała się do obiadu, ja zaś siedziałam w mroku i słuchałam.

Pati wskoczyła -mi na kolana i ułożywszy się wygodnie, zgrzytała zębami — nieomylny znak, że czuła się szczęśliwa. Piewik cykał nad rzeką, gdzie wschodzący księżyc odbijał się w falującej powierzchni wody. W górze, w łagodnym mroku, jasno błyszczały gwiazdy — a w Prowincji Północnej Granicy gwiazdy zawsze mi się wydają dwa razy większe niż gdziekolwiek indziej. W pewnej chwili usłyszałam głęboki, wibrujący głos, jakby daleko leciał samolot; to oznaczało, że słonie przedzierają się do rzeki. Na szczęście wiatr był dla nas pomyślny i dudnienie wkrótce ustało.

Nagle dało się słyszeć pomrukiwanie, odgłos świadczący niewątpliwie o obecności lwów. Najpierw dochodziło z daleka, potem stopniowo stawało się coraz głośniejsze i głośniejsze. Co pomyśli o tym Elza? Tymczasem Elza wydawała się zupełnie nieczuła na zbliżanie się pobratymców. Szarpała mięso i odgryzione kawałki miażdżyła trzonowymi zębami; potem przewróciła się na grzbiet i usnęła z łapami w powietrzu. Ja zaś dalej wsłuchiwałam się w chichot hien, pojękiwanie szakali i wspaniały chór lwów.

2J

Była to bardzo gorąca pora, więc Elza spędzała częś' dnia w wodzie. Jeżeli słońce zbytnio przypiekało i było je za gorąco, odpoczywała wśród trzciny, co jakiś czas wlokąc się leniwie do rzeki, w którą wpadała z głośnym pluskiem, Ponieważ wiedzieliśmy, że w rzece Uaso Nyiro jest mnóstwo krokodyli, obawialiśmy się tych kąpieli, ale, żaden gad nigdy się do niej nie zbliżył.

Elza miała stale w głowie rozmaite figle. Jeżeli tylko mogła nas zaskoczyć, opryskiwała nas wodą podczas wspólnej zabawy; albo wyskakując z wody rzucała się na nas jeszcze cała mokra, tak że pod ciężarem jej ociekającego wodą ciała padaliśmy na piasek razem z aparatami fotograficznymi, lornetkami i bronią palną. Z łap robiła różny użytek. Służyły jej do obdarzania nas delikatną pieszczotą, ale też umiała przy zabawie wymierzyć szybkie i celne uderzenie. Znała wreszcie taką sztuczkę dżiu-dżitsu, którą bez pudła przewracała nas na plecy. Mogliśmy być nie wiem jak przygotowani na atak, a jej wystarczyło lekko łapą uderzyć po kostkach u nóg i już leżeliśmy.

Bardzo dbała Elza o swoje pazury; chropowata kora niektórych drzew służyła jej do ich ostrzenia; zostawiając głębokie rysy drapała korę tak długo, aż była zadowolona z rezultatu. Prawdopodobnie w ten sposób gimnastykowała mięśnie pazurów.

Nie obawiała się strzałów i nauczyła się, że „bang" oznacza zabitego ptaka. Pasjami lubiła aportować, szczególnie perliczki, którym miażdżyła kości, chociaż bardzo rzadko zjadała mięso ^^gdy nie tykała piór. Pierwszy , zastrzelony ptak należlBevsze do niej; obnosiła go dumnie w pysku, aż się to^§ znudziło, potem kładła ptaka u moich stóp i patrzyła na mnie tak, jakby mówiła: „Bądź tak dobra i ponieś go trochę". Gdy brałam perliczkę i niosłam tak, że dyndała jej przed nosem, Elza zadowolona dreptała za mną.

Chociaż przepadała za perliczkami, wiedziona dziwnym gustem nie interesowała się zupełnie mniejszymi ptakami z rodzaju Francolinus, które przypominają europejską kuropatwę.

Ody trafiła na słoniowe łajno, natychmiast się w nim tarzała; wszystko wskazywało, że uważa je za idealny środek toaletowy, bo wcierała tę perfumę w skórę z wielką dokładnością. Łajno nosorożców też uznawała za przyjemne a inaczej mówiąc lubiła łajno wszystkich zwierząt roślinożernych, najbardziej jednak zwierząt gruboskórnych. Często zastanawialiśmy się nad tym jej postępowaniem — czy dyktował je instynkt ukrycia własnej woni przed zwierzętami, które w naturalnych warunkach zabijałaby i pożerała? Powszechny wśród domowych psów i kotów zwyczaj tarzania się w odchodach jest niewątpliwie zwyrodniałą formą tego samego instynktu. Nigdy nie stwierdziliśmy, aby Elza tarzała się w łajnie zwierząt mięsożernych. Bardzo zaś uważała na to, aby się załatwiać kilka metrów od ścieżki używanej przez zwierzynę, jeżeli szliśmy właśnie taką ścieżką.

Pewnego popołudnia Elza, zwabiona hałasem czynionym przez słonie, pognała w busz. Wkrótce usłyszeliśmy głośne trąbienie i wrzaski, a równocześnie też gdakanie perliczek. W wielkim podnieceniu oczekiwaliśmy, co wyniknie z tego spotkania. Po chwili głosy słoni ucichły, ale za to perliczki podniosły straszny wrzask. Potem ku naszemu ogromnemu zdziwieniu z gąszczu wyszła Elza mając za sobą stado sępich perliczek. Widocznie ptaki postanowiły ją przepędzić, bo gdy tylko próbowała przysiąść, tak mocno na nią gdakały, że musiała ruszać dalej. Dopiero wtedy gdy łyse ptaki zauważyły naszą obecność, Elza mogła zaznać spokoju.

Podczas jednej przechadzki Elza nagle zamarła przed kępą zarośli sanseverii, potem podskoczyła w górę i szybko uciekła, rzucając nam spojrzenie, które zdawało się mówić: „Dlaczego mnie nie naśladujecie?" W tym momencie zauważyliśmy między sterczącymi liśćmi sanseverii dużego węża; był doskonale ukryty za gęstą osłoną, dziękowaliśmy więc Elzie za ostrzeżenie.

Gdy wróciliśmy do Isiolo, zaczęły się deszcze. Ziemię pokryły strumienie i kałuże. Elzie sprawiało to ogromną przyjemność, pluskała się przy każdej okazji i z wielką

23

energią skakała na nas, aby nas obsmarować tym, co widocznie uważała za rozkoszne błotko. To już przekraczało granice żartów; musieliśmy jej dać do zrozumienia, że jest za ciężka na takie figlarne skoki. Tłumaczenie polegało na rozsądnym używaniu krótkiego kija; pojęła natychmiast i odtąd bardzo rzadko przychodziło nam korzystać z tego argumentu, chociaż zawsze nosiliśmy kij dla przestrogi. Kiedy zrozumiała także znaczenie słowa „nie", okazywała posłuszeństwo nawet wtedy, gdy kusiło ją, aby ścigać antylopę.

Często rozczulający był widok tego, jak walczyły w niej dwa uczucia: instynkt łowiecki i chęć spełnienia naszych życzeń. Każda ruszająca się rzecz wydawała się jej, podobnie jak prawie wszystkim psom, zachętą do pogoni; jak dotąd jednak jej instynkt zabijania nie był w pełni rozwinięty. My zaś bardzo dbaliśmy o to, aby swego pokarmu, to jest koziego mięsa, nigdy nie widziała w stanie żywym. Miała wiele okazji spotykania dzikich zwierząt, ponieważ jednak zwykle byliśmy wtedy przy niej, goniła je tylko dla rozrywki i zawsze szybko wracała, ocierała łeb o nasze kolana i cichym miauczeniem opowiadała nam o przebiegu zabawy w polowanie.

Wokół naszego domu pełno było zwierząt różnego rodzaju. Stado kozłów wodnych i stt|io antylop impala, a oprócz tego sześćdziesiąt siatkowatjaiehrraf — to było nasze sąsiedztwo od wielu lat. Elza sp^BŁała je na każdym spacerze, a zwierzęta tak się z nią^swoiły, że pozwalały jej podkradać się aż na kilka metrów, dopiero wtedy spokojnie odchodziły. Jedna rodzina lisów fenków z uszyma jak u nietoperza tak przywykła do Elzy, że mogliśmy podchodzić na kilka metrów do nor tych płochliwych zwierząt i z bliska obserwować, jak młode lisięta, pilnowane przez rodziców, tarzały się w piasku przy wejściu do jamy.

Również ichneumony dostarczały Elzie wiele okazji do zabawy. Te małe stworzenia, nie większe od łasicy, żyją w opuszczonych przez termity kopcach, które stanowią wspaniałe fortece, gdyż są zrobione z twardej jak kamień ziemi. Wysokie na dwa i pół metra i zaopatrzone w liczne przewody wentylacyjne, dostarczają też chłodnego schro-

24

nienia przed dziennym upałem. W porze podwieczorku wesołe ichneumony opuszczają swoje zamki obronne i żerują na pędrakach i owadach aż do zmroku, potem wracają do domu. Właśnie o tej porze spotykaliśmy je często podczas spacerów. Elza siadała bez ruchu przed takim kopcem i prowadziła oblężenie. Bardzo ją musiał bawić widok małych klownów, które wysuwały łebki z otworów, wydawały ostrzegawczy gwizd i natychmiast znikały jak cienie. O ile drażnienie ichnęumonów stanowiło świetną zabawę, o tyle pawiany były bardzo irytujące. Mieszkały w zabezpieczonej przed lampartami sypialni na stromej skale niedaleko naszego domu. Całą noc spędzały w tym bezpiecznym miejscu, wykorzystując choćby najpłytsze zagłębienia w skale. Przed zachodem słońca zawsze tam wracały i skała wyglądała wtedy jak pokryta czarnymi plamami. Stamtąd szczekały i wrzeszczały na Elzę, która nie; mogła się im niczym odpłacić.

Pierwsze spotkanie Elzy ze słoniem stanowiło denerwujące wydarzenie; było też niebezpieczne, bo nasze biedne lwiątko nie miało matki, która mogłaby je; ostrzec, że te zwierzęta uważają lwa za jedynego wroga swoich małych i nierzadko go zabijają. Pewnego dnia Nuru wziął Elzę na poranny spacer i po chwili przybiegł zdyszany oznajmiając, że nasza pupilka „bawi się ze słoniem". Zabrawszy broń kazaliśmy Nuru zaprowadzić się na to miejsce. Zobaczyliśmy starego i ogromnego słonia, który z łbem schowanym w zaroślach delektował się śniadaniem. Nagle Elza, podpełznąwszy z tyłu, trzepnęła go żartobliwie po tylnej nodze. Taka impertynencja wywołała wrzask wyraźnie świadczący o zaskoczeniu i obrażonej godności. Potem słoń wycofał się z zarośli i ruszył do ataku. Elza zwinnie uskoczyła mu z drogi i nie wykazując żadnego strachu znowu zaczęła się podkradać. Chociaż alarmujący, widok był równocześnie ogromnie komiczny, a nam pozostawało tylko cieszyć się nadzieją, że nie zajdzie potrzeba użycia broni. Na szczęście tamta dwójka wkrótce znudziła się zabawą; stare słonisko wróciło do śniadania, a Elza położyła się opodal i usnęła.

25

Podczas następnych Mit,', ¦

^««Mcej Się OkaZJi dręCZeSrf7 k0r2ySt3ła Z kaŻ^J

^ele, ponieważ właśnie ??????'1',3 °KaZJi tr&fiało ^ zwierząt. W takim «ezonLT Mę °kres Wędrówek tych b<*ace po kilkaset Sz^^T?' ^^ "? Stada ^e, jakby doskonale znały t! /Stle sPrawiały wraże-?*I? w takie miejsca ^tOPOgrafi? Isiol°- i 2a^ze tra-brukselka. Oprir^-^-^Piej rosła kukurydz

i mimo gęstego zaludnieni i sUt ?^'? ** ?wnie we sprawiały wiele kłopotu P S° ???? s*mochodowego 0 trfcy mile od biolo ?I ??I nasz d0m' P°tożony

*Jka, bogate w młode ŁZ*?™7,?TZez naj'IePS2e żero-^adała nam częste ^zyt f f' ""^ IiCzba Piszów stanowiła ich ulubione 2?i? w ?^ ,*"** d°mem barny być na spacerach S takmi okresie m^ie-

Się nawi*ać jakieś małe ??? °?°^' ?° ™2? »***> swego jeszcze bezpieczeństwo E, ? Z3Ś' ???i?? °Prócz

być tym bardziej czujnT ? ?3 UWadze' zieliśmy

Gdy Pewnego dnia Nuru i pi Za mmi d«ża gromada słoń"- z okn ^fali d* d°mu' szła r*ec je w buszu. S%aIiZ; ? Jadalni mogliśmy dojona też je zauważ JE, T °dw6clć Uwage- ?I2?> ale lodzącemu stadu?, zdecydowana skoczyć ku nadanie zawróciły i'?^?????2^ f adła * obserwowała, jak strzelnicę. Pr2yp0,mi^łoynoCZy™^dem paradowały prze2

« *ugim wynurzał ,ie z b, ' defllad* bo jeden **

Ona zaś odczekała, aż Ln;! ' T ?'???? war0Wała Elza. maszerowały, potem p^,^*» dWUdZiestU ~ Prze" na równej linii z grzbietem Za ?I?I *V™W łeb

««* -a końcu potężny ^mieacT Wypr^ Na^e ogromnym łbem zatrąbiłn"ZTJ ^ Sk ' *»*« raził jednak ten okrzyk wot * ""** Elz* ?I? »-

• Podobnie czynił słoń 523Ł: daIfj Szła P-d siebie, ostrożnie w tamtą stronę zob,?* °mU * kierUj'ac ^ na przemian sylwetki Elzy f ?^ W busz« ™^ające rzecych wrzasków ani trzasku ?° 8'????? ZWie"

ozałoby niebezpieczną s^t^r^11 g^zi ~ c° «zna-ytuację. Mimo wszystko czekaliśmy

26

zaniepokojeni, aż w końcu Elza znów się ukazała, i to z taką miną, jakby ją znudziła ta cała historia.

Nie wszystkie jednak słonie, które Elza spotkała, okazywały się takie miłe. Przy następnej bowiem okazji udało się jej wywołać kolosalny popłoch. Najpierw dosłyszeliśmy ze strzelnicy potężne dudnienie, a gdy przybyliśmy na miejsce, zobaczyliśmy stado słoni pędzących w dół po zboczu i Elzę tuż za nimi. Dopięła swego, bo wreszcie jakiś samiec ją zaatakował, ale była dla niego za szybka, więc po chwili zrezygnował z pojedynku i ruszył za resztą stada.

Żyrafy nie pozostawały w tyle, gdy szło o dostarczenie Elzie rozrywki. Będąc pewnego popołudnia razem z nami na spacerze wypatrzyła ich pięćdziesiąt. Podkradała się ku nim prawie szorując brzuchem po ziemi, drżała z podniecenia i posuwała się krok za krokiem. Żyrafy nic sobie z niej nie robiły, stały spokojnie i przyglądały się tylko nonszalancko. Elza zaś przenosiła wzrok raz po raz z nich na nas, jakby chciała powiedzieć: „Dlaczego stoicie jak kołki w płocie i psujecie mi polowanie?" W końcu naprawdę się rozzłościła, całym pędem puściła się w moją stronę i przewróciła mnie na ziemię.

Pod wieczór natknęliśmy się na stado słoni. Ciemniało bardzo szybko, ale wszędzie dookoła mogliśmy jeszcze dojrzeć sylwetki olbrzymów.

Zawsze podziwiałam, jak te potężne zwierzęta umieją poruszać się w buszu zupełnie bezszelestnie i otoczyć człowieka bez zwracania jego uwagi. Tym razem nie ulegało wątpliwości, że jesteśmy otoczeni. Ilekroć znaleźliśmy jakieś przejście, aby się nim wymknąć, zaraz nowy słoń blokował drogę. Staraliśmy się absorbować uwagę Elzy, bo chwila była mało odpowiednia na to, aby zaczynała swoim zwyczajem bawić się z olbrzymami. Niestety zbyt szybko dostrzegła słonie i skoczyła między nie, a wtedy nie było już nad nią kontroli. Usłyszeliśmy wrzawę i przenikliwe jęki. Nerwy miałam napięte do ostateczności, bo chociaż bardzo ostrożnie manewrowaliśmy wśród ciemnego buszu, wszędzie stawał nam na drodze jakiś słoń. W końcu udało nam się jakoś wydostać i wrócić do domu —¦ oczy-

27

wiście bez Elzy. Zjawiła się znacznie później; musiała s świetnie bawić i na pewno nie rozumiała, dlaczego mn zastała w stanie zupełnego załamania nerwowego.

Przy naszej drodze dojazdowej rośnie pas wilczomleczL żadne zwierzę nie próbuje się tamtędy przedzierać, bo za wiera on żrące mleczko. Jeżeli najmniejsza kropla tej sufo stancji dostanie się do oka, boleśnie parzy spojówkę i po> woduje długotrwałe zapalenie. Dlatego wszystkie zwierzęta trzymają się z dala od tej rośliny, z wyjątkiem słoni, które przepadają za jej soczystymi kiściami i po nocnej uczcie zostawiają duże wyjedzone placki.

Gdy pewnego razu karmiłam Elzę w jej zagrodzie, usłyszałam odgłosy niewątpliwie świadczące o obecności słoni za tym pasem wilczomlecza, który przylegał do drewnianej lwiej budy. Rzeczywiście, pięć olbrzymów z głośnym chrupaniem pożerało jedyną rozdzielającą nas barierę. A trzeba dodać, że w tym czasie, o którym piszę, dzięki apetytom słoni wilczomlecz był już bardzo przetrzebiony.

Dla większego urozmaicenia w życiu Elzy, w pobliżu naszego d^^i zamieszkał nosorożec. Gdy pewnego ciemnego wielBBLwracaliśmy ze spaceru, nasza panna nagle pognała za domy zajmowane przez służbę. Zaraz; powstało tam okropne zamieszanie. Poszliśmy zobaczyć, co się stało, i zastaliśmy Elzę „twarzą w twarz" z /nosorożcem. Po chwili wahania intruz zaczął się z gniewnym prychaniem oddalać, a Elza ruszyła za nim w pościg.

Następnego wieczora byliśmy z Nuru i Elzą na zwykłym spacerze, a ponieważ spóźniliśmy się trochę, zapadały już ciemności. Nagle Somalijczyk chwycił mnie za ramię i dzięki temu nie dopuścił, abym się wpakowała wprost na nosorożca, który stał naprzeciw nas za ^krzakami. Odwróciłam się i pędem pobiegłam z powrotem. Na szczęście Elza, która nie zauważyła nosorożca, uznała to za zabawę i puściła się w moje ślady. Udało się nam, bo nosorożcom różne rzeczy strzelają do łbów, skłonne są do atakowania wszystkiego, włączając samochody ciężarowe i pociągi. Nazajutrz jednak Elza nie darowała zabawy; goniła swego „wroga" dwie mile po dolinie, a Nuru wiernie sapał za nią. Po 28

takim doświadczeniu zwierz zabrał się i przeniósł w spokojniejszą okolicę.

W tym czasie ustaliliśmy dla Elzy rozkład dnia. Ranki były chłodne; właśnie o tej porze obserwowaliśmy często antylopy impala, wdzięcznie; skaczące po strzelnicy, i słuchaliśmy chóru budzących się ptakqjv. Gdy tylko robiło się jasno, Nuru wypuszczał Elzę i oboje szli do pobliskiego buszu. Lwiątko, pełne niewyczerpanej energii, goniło za wszystkim, co się trafiło, nie wyłączając własnego ogona.

Potem, kiedy słońce już przygrzewało, Nuru i Elza lokowali się pod jakimś cienistym drzewem; Elza drzemała, a Nuru czytał Koran i popijał herbatę. Nosił zawsze ze sobą broń palną jako ochronę przed napadem ze strony dzikich zwierząt, ale skwapliwie wypełniał nasze instrukcje, że „przed strzelaniem trzeba krzyczeć". Nuru szczerze polubił Elzę i zajmował się nią bardzo troskliwie.

Około podwieczorku oboje wracali i od tej chwili ja z mężem przejmowaliśmy pieczę nad Elzą. Najpierw dostawała trochę mleka, potem szliśmy na wzgórza lub wędrowaliśmy po równinie. Elza wdrapywała się na drzewa, ostrzyła sobie pazury, biegała śladem podniecających woni i podkradała się do gazeli Granta i antylop gerenuk, które czasami bawiły się z nią w chowanego. Ku naszemu zdziwieniu była bardzo zafascynowana żółwiami i potrafiła je bez końca przewracać. Lubiła zabawy i nigdy nie opuściła okazji wciągnięcia i nas — stanowiliśmy jej „stado" i dzieliła z nami wszystko.

Po zapadnięciu zmroku wracaliśmy i prowadziliśmy Elzę do jej zagrody, gdzie oczekiwała ją kolacja. Składała się z dużej ilości surowego mięsa, przeważnie baraniego i koziego. Gorzej strawne pożywienie, ale potrzebne do wywoływania ruchu robaczkowego jelit, stanowiły żebra i chrząstki. Gdy trzymałam kości, które gryzła, widziałam grę potężnych mięśni na pysku. Szpik musiałam zawsze dla niej wyskrobywać. Zlizywała go łapczywie, z moich palców, opierając się całym ciężarem na moich ramionach. Podczas tego ceremoniału Pati siadywała na parapecie okna i obserwowała nas zadowolona, bo wiedziała, że

29

wkrótce przyjdzie jej kolej, że spędzi noc przytulona do mojej szyi i będzie mnie miała tylko dla siebie.

Zanim jednak noc nadeszła, siedziałam koło Elzy. Bawiłam się z ?i?, czytałam lub szkicowałam. Te wieczory stanowiły chwile naszego największego zbliżenia i jestem przekonana, że miłość Elzy do nas rozkwitała właśnie w tych chwilach, gdy nażarta i szczęśliwa zasypiała, trzymając jeszcze mój wielki palec w pysku. Tylko w księżycowe noce ogarniał ją niepokój i bezsenność; krążyła wzdłuż ogrodzenia, czujnie nasłuchiwała i drżącymi nozdrzami łowiła najlżejsze wonie, które jej mogły przynieść tajemniczy zew. Gdy była zdenerwowana, miała wilgotne łapy; często biorąc ją za łapę stwierdzałam, w jakim jest nastroju.

Elza jedzie nad

morze

j^^^niała już rok i zmieniła zęby. Pozwoliła mi nawet 1? ?& sobie jeden mleczny kieł i przy tej operacji trzymała łeb bardzo spokojnie. Do odgryzania mięsa używała zwykle zębów trzonowych, a nie siekaczy, zaś bardzo szorstki język służył jej do zeskrobywania mięsa z kości. Ślinę miała obfitą i bardzo słoną.

Pati postarzała się już, wobec czego starałam się, aby miała jak najwięcej spokoju.

Zbliżał się nasz miejscowy urlop i zamierzaliśmy spędzić go nad morzem, na odległej części wybrzeża położonej blisko granicy z Somali i niedaleko małej wioski rybackiej Barjun. Najbliżsi przedstawiciele białej ludności mieszkali w Łamu, sto pięćdziesiąt kilometrów bardziej na południe. Dla Elzy miejsce było wymarzone, bo mogliśmy rozbić obóz na plaży, z dala od ludzi, w otoczeniu ogromnego obszaru czystego piasku i mając za plecami porośnięty buszem teren, który zapewnia cień.

30

Wzięliśmy ze sobą dwu przyjaciół. Jednym z nich był Don, młody urzędnik z biura okręgu, a drugim Herbert, austriacki pisarz, który był naszym gościem.

Podróż po złych drogach trwała długo, zajęła nam trzy dni. Zwykle ja z Elzą jechałam przodem ciężarówką, a George i tamci dwaj, razem z Pati, podążali za mną dwoma Land-Roverami. Droga prowadziła przez suche, piaszczyste i gorące okolice.

Pewnego dnia trafiliśmy na istną plątaninę ścieżek wielbłądzich. Straciłam orientację, zabrakło mi benzyny i gdy się ściemniło czekałam na Georgea w nadziei, że pojedzie moim śladem. Dopiero po kilku godzinach zobaczyłam światła jego wozu. Podjechawszy do mnie oznajmił, że już rozbili obóz kilka mil od tego miejsca i że musimy się spieszyć z powrotem, bo zostawił Pati w ciężkim stanie, bardzo chorą po udarze słonecznym. Dał jej trochę koniaku na wzmocnienie, ale nie miał wielkiej nadziei.

Te mile do obozu wydawały mi się bez końca. Zastałam Pati w agonii. Serce biło jej tak szybko, że wydawało się niemożliwe, aby mogło długo wytrzymać. Stopniowo na pół odzyskała przytomność, poznała mnie i zrobiła słaby wysiłek, aby zazgrzytać zębami. W ten sposób okazywała "mi swoją miłość. Tym razem było to jej ostatnie serdeczne posłanie. Potem uspokoiła się i serce jej zaczęło bić coraz wolniej, aż prawie ustało. Wreszcie małym ciałkiem wstrząsnął ostatni skurcz, wyprężyło się i zmartwiało. Pati nie żyła.

Przytuliłam ją do piersi. Ciepłe ciałko stygło długo. Myślałam o tych wielu chwilach szczęścia, którymi mnie obdarzyła w czasie siedmiu i pół lat, gdy dzieliła nasz los. Na jak wielu safari była moją towarzyszką. Podróżowała ze mną nad Jezioro Rudolfa, gdzie ją bardzo wyczerpywał upał; nad morze, gdzie wiele godzin spędzała na ciasnym pokładzie małego statku; w okolice Mount Kenya, gdzie tak lubiła wrzosowiska; w dolinę Guguta i podnóży Mount Nyiro, gdzie tak sprawnie trzymała się grzbietu muła, niosącego mnie po stromych ścieżkach.. Towarzyszyła mi na terenie całej Kenii, gdy malowałam stroje ludowe

31

afrykańskich plemion. Często całymi miesiącami była moim jedynym przyjacielem.

Ileż cierpliwości miała dla różnych maleństw z buszu, wiewiórek i ichneumonów, które przewijały się przez nasz dom. A jak kochała lwiątka. Przy obiedzie siadywała obok mego talerza i delikatnie brała mi z ręki różne przysmaki.

Była jakby częścią mojej osoby.

Teraz owinęłam ją w płótno, obwiązałam na wierzchu jej szelki i smyczkę i zaniosłam kawałek od obozu. Tam wykopałam jej grób. Noc była gorąca, a księżyc łagodził kontury cieni na otaczającej nas rozległej równinie. Wszystko było ciche i takie spokojne.

Nazajutrz rankiem ruszyliśmy dalej i byłam bardzo zadowolona, że musiałam skupiać całą uwagę na złej drodze.

Późnym popołudniem dotarliśmy do wybrzeża. Rybacy, którzy przyszli nas powitać, powiedzieli, że jakiś lew sprawiał im wiele kłopotów. Prawie co noc napadał na ich kozy. Ogromnie nas wyczekiwali w nadziei, że George zabije lwa.

Nie starczyło już czasu na rozłożenie porządnego obozu, ustawiliśmy więc łóżka na otwartej przestrzeni. Jako jedyna kobieta między czterema Europejczykami i sześcioma Afrykanami, ulokowałam swoje łóżko trochę na uboczu. Elza nocowała zamknięta w mojej ciężarówce, tuż przy mnie. Wkrótc^^^Rscy usnęli, ale ja nie mogłam zmrużyć oka. Nagle \mĘi Bbn, że coś szura po ziemi. Zaświeciłam latarkę i o kilka metrów od łóżka dojrzałam lwa trzymającego w pysku skórę kozła, którego zastrzeliliśmy tego popołudnia.

Przez chwilę zastanawiałam się, czy to nie Elza, ale zobaczyłam ją w samochodzie. Spojrzałam znów na lwa, który ciągle wlepiał we mnie ślepia, a teraz zaczął pomrukiwać.

Postanowiłam pójść i zbudzić Georgea, a idąc powoli w tamtą stronę bardzo nierozsądnie obróciłam się tyłem do lwa. Znajdował się tylko o kilka kroków i czułam, że kroczy w moje ślady, odwróciłam się Więc i zaświeciłam mu latarką w ślepia. W tym momencie dzieliła nas odle-

32

głość około siedmiu metrów. Tyłem posuwałam się w stronę łóżek, na których spali mężczyźni. Zbudził się tylko George. Gdy mu powiedziałam, że ściga mnie lew, odparł: ,Nonsens, prawdopodobnie hiena albo lampart". Wziął jednak ciężki sztucer i poszedł we wskazanym kierunku, gdzie wkrótce dojrzał dwa ślepia i dosłyszał pomrukiwanie lwa. Był prawie pewien, że to ten sam szkodnik, o którym nam opowiadano. Przywiązał więc kawał mięsa do drzewa rosnącego jakieś trzydzieści metrów od samochodu i postanowił siedzieć i czekać na lwa.

Niedługo potem usłyszeliśmy brzęk naczyń dochodzący zza samochodów, z tego miejsca, gdzie gotowaliśmy kolację. George podpełznął naokoło, złożył się do strzału i zaświecił latarkę. Zobaczył lwa siedzącego między garnkami i zmiatającego resztki naszego posiłku. Nacisnął spust, ale rozległ się tylko trzask. Nacisnął ponownie — ten sam rezultat. Zapomniał naładować sztucer! Lew wstał i odszedł spacerkiem, a George z głupią miną naprawił omyłkę i powrócił na swe stanowisko.

Po długim czuwaniu usłyszał, że coś szarpie mięso, włączył więc reflektory samochodowe. Zobaczył wspaniale iluminowanego lwa i trafił go w komorę. Był to młody okaz bez grzywy, typowy dla okolic nadmorskich.

Z nastaniem dnia zbadaliśmy ślady i stwierdziliśmy, że lew najpierw dobrał się do skóry antylopy, potem zaciągnął ją w pobliże mego łóżka i tam sprawił sobie ucztę. Gdy się nażarł, urządził sobie spacer, po obozie. Elza była przez cały czas ciekawym obserwatorem rozwoju wydarzeń, ale siedziała cicho.

Wkrótce po wschodzie słońca cały obóz powędrował nad wodę, aby zapoznać naszą pupilkę z Oceanem Indyjskim. Właśnie była pora odpływu. Z początku Elzę denerwował nieznany szum i plusk fal. Potem ostrożnie powąchała i skosztowała trochę piany. Wreszcie; postanowiła napić się wody, ale po pierwszym łyku zmarszczyła nos z grymasem obrzydzenia. Zobaczywszy jednak, że reszta towarzystwa zażywa kąpieli, zdecydowała się zaufać naszym gustom i wziąć udział w tej zabawie. Bardzo prędko oszalała na

3 — Moja lwia rodzina

33

punkcie wody. Dotąd zawsze ją podniecały kałuże deszczowe i płytkie rzeki, ale ten ocean okazał się dla niej prawdziwym rajem. Pływała bez najmniejszego wysiłku, i to w wodzie głębszej, niż wynosił jej wzrost; topiła nas, rozbryzgiwała wodę ogonem i robiła wszystko, abyśmy też musieli napić się słonej cieczy, zanim zdążyliśmy uciec przed jej psotami.

Ponieważ wędrowała za nami krok w krok, ja'zostawa- , łam z nią na brzegu, gdy inni wypływali łowić ryby; inaczej popłynęłaby za łodzią.

Miejsce, w którym przebywaliśmy, było z całego wybrzeża Kenii najlepsze do połowu ryb koralowych. Uzbrojeni w harpuny i gogle raz po raz nurkowaliśmy, aby oglądać ten wspaniały świat. Niektóre korale miały kształt pagód, inne przypominały mózgi olbrzymów, a jeszcze inne rozkładały wachlarze jak grzyby upstrzone purpurowymi rozetami i przybrane szmaragdowymi falbankami. Prąd poruszał rytmicznie firankami z bajecznie kolorowych wodorostów, w ich fałdach kryły się ławice maleńkich rybek. Pływaliśmy przez głębokie wąwozy, które często prowadziły do różnych jaskiń, i zaglądaliśmy do ciemnawych tuneli, gdzie z czeluści ukazywały się ryby koralowe, ciekawskie i zaintrygowane ogromem naszych postaci. Miały prawo się dziwić, bo pod wodą wszystko wydaje się dwa razy większe. _

Widzieliśmy ryby, kroł Bywając przypominały jeźo-zwierza w czerwone pasy^Pgdy unosiły się jak motyle prawie bez ruchu obok koralowej skały, zmieniały kolce na pierzaste skrzydła. Niektóre miały wygląd złotych skrzynek nakrąpianych niebieskimi plamkami, a nad oczyma różki jak u krowy. Spotykało się okazy o barwie głębokiego lazuru, barwie morza, posiadające na spłaszczonych bokach żółte mapy Afryki. Były ryby podobne do kolorowych szachownic albo do zebr. Niektóre nosiły maski i ciągnęły za sobą wydłużone płetwy jak welony. Zdarzały się pyszałki, które nadymały baloniaste naroślą i jeżyły kolce jak jeż w obronnej postawie. Były takie, które w strachu wysuwały za grzbietową płetwą długi nóż. 34

Część leżała płasko na dnie jak płastugi, dobrze zakamuflowana w piasku. Tam też tkwiły zagrzebane skorupiaki, wystawiając tylko groźne szczęki. Jadowita ryba synanceia miała zygzaki jak u afrykańskiej nadymającej się żmii, ale przysłonięte jaskrawoczerwonymi frędzlami; trwała bez ruchu na tle koralowej skały, zdradzały ją tylko bursztynowe oczy, którymi obserwowała każdy ruch. Nie brakowało krabów z ostrymi, zakrzywionymi kleszczami; chociaż wyglądały groźnie, były najłatwiejszym łupem — na pół skryte pod skałami czekały bezmyślnie, aż harpun wbity między oczy przebije im skorupę. Ich długie czułki poruszały się szybko na znak alarmu, ale rzadko taki alarm przychodził na czas, tak aby skurupiak zdążył umknąć. Ukwiały, które wydawały się nam masą pięknych kwiatów, działały zabójczo na małe żyjątka, przepływające między ich ruchliwymi mackami. Jadowite płaszczki okazywały się na szczęście szybsze od nas i zawsze zmykały, zanim zdołaliśmy dostrzec w piasku ich niebiesko nakra-piane kształty.

Podczas gdy my zafascynowani pływaliśmy po tym świecie mieniących się i świecących barw i bajecznych kształtów, Elza w towarzystwie jednej osoby odpoczywała w cieniu zarośli mangrowych, które rosły opodal obozu. Gdy wieść o niej rozeszła się wśród przechodzących tamtędy rybaków, obchodzili to miejsce wielkim kołem, podciągali noszone na biodrach opaski i włazili do wody. Nie czuliby się chyba tak pewnie, gdyby wiedzieli, że Elza okazała się stworzeniem ziemnowodnym.

Ona zaś uwielbiała spacery wzdłuż plaży, gdzie uganiała za podrzucanymi przez fale orzechami kokosowymi, mocząc przy tym futro pod bryzgami. Czasami przywiązywaliśmy orzech do sznurka i wywijaliśmy nim w kółko, Elza zaś podskakiwała wysoko za każdym razem, gdy orzech przelatywał nad nią. Szybko odkryła, że opłaca się wygrzebać dół w piasku, bo im głębszy był taki dół, tym więcej dawał wilgotnego chłodu, tym przyjemniej więc było się w nim tarzać. Czasem Elza zaplątywała się w długie pasma wodorostów i wyglądała jak morski potwór. Ale

35

najwięcej zabawy miała z krabami. Przed zachodem słoń ca na plaży roiło się od tych różowych stworzeń, któr< łaziły bokiem i usiłowały dostać się do morza, zwykle tylko po to, aby najbliższa fala znów wyrzuciła je na brzeg Powtarzało się to w kółko, aż w końcu cierpliwość bywała wynagrodzona i krabowi udawało się chwycić kawałek smacznego wodorostu i zaciągnąć go do jamy, zanim następna fala zdążyła sprzątnąć mu go sprzed nosa. Elza nie ułatwiała życia pracowitym stworzeniom. Biegała od jednego do drugiego, za każdym razem napadnięty krab szczypał ją w nos, alę to jej nie odstraszało, na nowo powtarzała zabawę i znów nos jej cierpiał. Na chwałę krabów należy zarejestrować, że ze wszystkich przeciwników Elzy, nie wyłączając słoni, bawołów i nosorożców, były jedynymi, które dotrzymywały jej pola. Stojąc bokiem czekały przy swych norach z podniesionymi w górę kleszczami i chociaż Elza na wszystkie sposoby próbowała je przechytrzyć, zawsze; były szybsze i udawało im się skaleczyć jej miękki nos.

Karmienie Elzy stało^ę teraz trudnym problemem, bo miejscowi rybacy szyh^fclopatrzyli się w niej źródła dochodów i ceny kóz o^Bnie skoczyły w górę. Przez jakiś czas mogli dzięki niej opływać w luksusowe rzeczy, dotąd nie znane. Lecz w końcu Elza potrafiła się zemścić. Pasterze nigdy nie pilnowali swych zwierząt, które całymi dniami włóczyły się po buszu, stanowiąc łatwą zdobycz dla lampartów i lwów. Pewnego wieczora spacerowaliśmy po plaży w porze, kiedy kozy już dawno powinny spać. Nagle Elza pognała w zarośla, usłyszeliśmy głośny bek, potem zapadła cisza. Musiała zwietrzyć jakąś zabłąkaną, samotną sztukę, skoczyła na nią i ciężarem ciała przygniotła ją do ziemi. Ponieważ jednak nigdy jeszcze nie zabiła żadnego zwierzęcia, nie wiedziała, co ma z kolei robić, kiedy więc przybyliśmy na to miejsce, zupełnie wyraźnie prosiła nas o pomoc. Gdy Elza trzymała zdobycz, George szybko kozę dobił. Właściciel nie poskarżył się na stratę, za którą niewątpliwie obwiniał jakiegoś dzikiego lwa, nie rozgłaszaliśmy więc tęgo wydarzenia. Gdybyśmy postąpili inaczej,

to z miejsc leżących na trzy strony świata w promieniu całodziennego marszu przynoszono by wszystkie zdychające kozy, aby je podrzucić Elzie i mieć okazję do żądania odszkodowania. Wyrzuty sumienia uspokoiliśmy myślą, że przecież George wybawił tę okolicę od tamtego lwa, głównego mordercy kóz, a także przypomnieniem sobie wygórowanych cen płaconych za nędzne kózki, któreśmy kupowali w imieniu Elzy.

Pod koniec naszego pobytu nad morzem George dostał ataku malarii. Tak się jednak rwał do łowienia ryb, że zaaplikował sobie znacznie silniejszą niż zwykle dawkę neparcyny i wcześniej, niż należało, wstał z łóżka, aby ponurkować w morzu.

Wracałam pewnego wieczora z Elzą po długim spacerze wzdłuż plaży i zbliżając się do obozu dosłyszałam alarmujące ryki i krzyki. Zamknąwszy Elzę w skrzyni swojej ciężarówki pobiegłam do namiotu, gdzie znalazłam Georgea bezwładnie skulonego w rozkładanym fotelu. Jęczał przeraźliwie i wołał o rewolwer, wzywał mnie, przeklinał Elzę i krzyczał, że chce się zastrzelić. Mimo ograniczonej świadomości poznał mnie, chwycił mnie żelazną ręką i powiedział, że skoro już jestem, to może odpocząć i umrzeć. Przestraszyłam się okropnie; nasi boye stali o kilka metrów z wyrazem przerażenia na twarzach, a jeden z naszych przyjaciół miał zupełnie bezradną minę, chociaż ściskał kij, którym gotów był zabić Georgea, gdyby ten zaczął się awanturować.

Szeptem opowiedziano mi, że George zupełnie nagle za-zaczął dziko gestykulować, wzywać mnie i wołać o swój rewolwer, bo chce się zabić. Na szczęście wróciłam zaraz po tym, jak zupełnie wyczerpany opadł na fotel. Teraz należało przede wszystkim położyć go do łóżka i starać się go uspokoić. Gdyśmy go nieśli zwisał jak nieżywy i ciało miał lodowate. Chociaż serce mi zamierało z niepokoju, zaczęłam do niego przemawiać spokojnym głosem, opowiadać mu o spacerze po plaży, o rybie gotowanej na kolację, o znalezionej muszli, wreszcie nawet usiłowałam zażartować na temat jego dziwnego postępowania.

37

cały jednak ?7?« ~, -, *

umrze 7„ ? ^?^?i?? o tym czv mi

w kierunku serca *e T v StrUmien Pfynie mu po nosach i że gdy te dwa Jmne I rami°na ffla mart^e ? ---. Ogarną ;omralrrierq-SPOtkaJą Sie w --to L*» * do mnieS-aSf ,???? * Z desP*ra<*a siła pray! au między suchn' Jakby chciaI "czepić się życia wi!

zb.Vt duża dawb SP°Wodowało ^n je^an. _. .

P^ez ten czas kiIfelw Z*Padł W spokojny sen

bżdym razem jego ?6^ P0Wtarzałr * nawroty Ta <*l, a z ust wyŁ t praC°Wał Z P^aźliwą szyfoL? -jutrz rano pyosłatmaISiLę ^ *°*"*»< ^ u N -" doktor, chociaż ^ d mU P° lekarza' aIe hindusW wiele pomóc pozT! Się. ?? ?2€?2?> »ie mógł Georgów

Pewnieniem, Sl^TT Ś-°dkÓW na--"hTzI nie nurkować. ÓC1 d° zdrowia> Jeżeli znów nie ^acz-

Gdy tylko GeorffP «^ , ,

b-/ak to bywaTw 2d^midOS5;Ć ^ ^^ *> 4>" nęły zbyt Szybko Ab 7^ wakacjami, te nasze też mi ?^?> dzięki kąpiew ****** si^ m<*no opalić, a LTro łysku. ??i?I?i? »**? nabrało jedwabistego po

38

Lwy-ludoźercy

Wkrótce po naszym powrocie znad morza zauważyłam, że Elza chodzi z trudnością i coś ją boli. Robiło się już ciemno, a od domu dzielił nas kawał drogi po stromych, skalistych stokach, pokrytych ciernistym buszem. Niewiele czasu upłynęło i Elza nie mogła iść dalej. George sądził, że cierpi na obstrukcję i proponował, aby jej na miejscu dać lewatywę. W tym celu należało wrócić do domu i pojechać do Isiolo po potrzebne przybory. On więc został z Elzą, a ja poszłam to załatwić.

Gdy miałam wszystko gotowe, było już ciemno, a musiałam drapać się pod górę niosąc ciepłą wodę, irygator i lampę. Co innego znaczy dawać lewatywę w gabinecie lekarza weterynarii, a zupełnie co innego robić to samo rzucającemu się dziko i drapiącemu lwu w środku buszu i po ciemku. Pogratulowałam sobie, gdy mi się udało wlać w biedną Elzę pół litra płynu, ale chociaż więcej nie mogła już znieść, ta ilość stanowiła zbyt mało, aby wywołać jakiś skutek. Nie pozostało nam więc nic innego, jak zanieść Elzę do domu.

Znów potykając się o kamienie wróciłam do domu, skąd zabrałam kilka pochodni i polowe] łóżko, które miało służyć za nosze, oraz zwołałam sześciu boyów, którzy mieli je dźwigać. Cała procesja wyruszyła na wzgórza.

Ledwośmy przybyli na miejsce, Elza natychmiast wtoczyła się na łóżko i leżąc na grzbiecie dawała do poznania, że bardzo jej się podoba ten dziwny środek lokomocji. Można było sądzić, że nigdy nie podróżuję inaczej. Ponieważ jednak ważyła jakieś 90 kilogramów, tragarze wcale nie podzielali jej zachwytu. Schodząc w dół trudną drogą pocili się i sapali, co pięć minut przystawali dla wypoczynku.

Elza nie próbowała wyskoczyć z noszy, natomiast zabawiała się w ten sposób, że co jakiś czas dawała najbliższemu boyowi klapsa po siedzeniu, jakby go chciała przynaglić.

4

39

Gdy w końcu dotarliśmy do domu, wszyscy — z wyjątkiem Elzy — okropnie zmęczeni, musieliśmy ją zrzucić z łóżka, ho dobrowolnie nie chciała go opuścić. Później stwierdziliśmy, że przyczyną jej niedomagania była glista obła. Musiała się tego nabawić w czasie pobytu nad morzem.

Wkrótce po wyzdrowieniu Elzy George musiał się zająć dwoma lwami-ludożercami, które przez ostatnie trzy lata zabiły i pożarły dwadzieścia osób z plemienia Boranów. O ich wyczynach krążyły liczne, krew w żyłach mrożące wieści. Pewnego ciemnego wieczora jeden z tych lwów przedarł się do bomy* i porwał chłopca, który unoszony przez drapieżnika głośno wzywał pomocy. Nikt nie; śmiał się ruszyć, tylko dwa psy skoczyły na pomoc. Wściekle ujadając pobiegły za lwem, a ten musiał porzucić ofiarę i rozprawić się z nimi. Dokonawszy tego lew wrócił do chłopca, którego krzyki stopniowo ginęły potem w oddali. Boranie są z reguły bardzo odważni i należą do tych afrykańskich plemion, które jeszcze teraz polują na lwa włóczniami **. Zabijają też słonie, nie na mięso, lecz w celu zainicjowania krwią włóczni albo wykazania męskości. Gdy znajdą słonia, panuje wielkie podniecenie i ostre współzawodnictwo wśród młodzieńców; każdy chce pierwszy umoczyć włócznię w krwi. Ten, któremu się to uda, ma prawo do zdobyczy. Żaden młodzieniec nie zyska uznania młodych dziewcząt, zanim nie zdobędzie ostróg rycerskich przez zabicie jakiegoś niebezpiecznego zwierza.

Lecz chociaż Boranie są odważni, w tym wypadku Iwy-ludożercy napawały ich nieprzepartym strachem. Częściowo było to spowodowane przebiegłością i śmiałością

» SJowo borna oznaczało pierwotnie miejsce obronne. Teraz używa się go na oznaczenie centrów administracyjnych, a także wszystkich zamkniętych osiedli ludności afrykańskiej (przyp. aut.).

•• Przetrwały Jeszcze dwie inne pierwotne formy polowania: Jedną stosują wielorybnicy, którzy wypływają na kruchych łodziach uzbrojeni w prymitywne harpuny; druga Jest popularna wśród Pigmejów (którzy zabijają głównie dla mięsa) - w czasie polowania na słonia Jeden myśliwy przedostaje się pod brzuch zwierzęcia i przebija Je nożem, potem wraca do reszty i dopiero wtedy tamci przyłączają się do łowów (przyp. aut.).

40

lwów, a częściowo tym, że podczas pościgu zawsze ukrywały się w gęstym nadrzecznym buszu, gdzie człowiek nie mógł nadstawić lub rzucić włóczni. Przesądy też przyczyniły się do wielkiego strachu, z jakim podchodzono do lwów. Opowiadano, że przed wyruszeniem na wyprawę lwy udają się na otwartą, piaszczystą przestrzeń i tam łapami robią w piasku dwa rzędy rowków. Potem, używając gałązek za pionki, grają w starą grę „bau" (nie wiadomo, jak stara jest ta gra, przypominająca warcaby i popularna w całej Afryce). Jeżeli wróżby wypadną pomyślnie, napadają na bomę i porywają ofiarę, a jeżeli niepomyślnie, odkładaj^ napad. Inny przesąd mówił, że lwy są duchami dwAetviętych mężów", którzy dawno temu zostali zamordpPini przez Boranów i teraz w tej postaci przychodzą ćrokonać zemsty. Tak głęboko tkwiło przekonanie o prawdziwości tej legendy, że miejscowi Boranie uprosili pewnego aktualnie działającego „świętego męża", aby przybył z wielkiej odległości i dokonał egzorcyzmów nad tymi duchami, ów mąż przyszedł zaopatrzony we wszystkie rekwizyty swej sztuki i zażądał tytułem wynagrodzenia sześćdziesięciu kóz, ale lwy nadal czyniły spustoszenie. Do utrzymania legendy o tym, że lwy są odporne na strzały, przyczyniło się też niepowodzenie polowania, które George wraz z innymi myśliwymi zorganizował poprzednim razem, ale musiał przerwać z braku czasu. To potwierdziło przekonanie Boranów, że lwy są istotami nadprzyrodzonymi i że nie warto nawet na nie polować. Teraz więc, mimo zbliżających się deszczów, postanowiliśmy rozprawić się z zabobonami. Nie przypuszczaliśmy jednak, że wykonanie tego postanowienia zabierze nam dwadzieścia cztery dni. Gdy wyruszyliśmy, ja podróżowałam z Elzą w swojej ciężarówce, a George z pewnym młodym oficerem Królewskich Strzelców Afrykańskich, który był na urlopie, oraz kilku członkami patroli łowieckich jechał Land-Roverem z przyczepą. Kilka mil przed osadą handlową Merti udało się nam znaleźć dobre miejsce na obóz. Ustawiliśmy tam namioty pod rozłożystymi drzewami akacji w pewnej odległości od nadrzecznego buszu

41

i ? pół mili od rzeki Uaso Nyiro. Obóz znajdował się na otwartym miejscu, co jest ważne, gdy ma się do czynienia z lwami-ludożercami, bo jest mniejsze prawdopodobieństwo, że zaatakują taki obóz niż obóz otoczony buszem.

Po rozbiciu obozu udaliśmy się do Merti w celu uzyskania najświeższych informacji o lwach-ludożercach. Miejscowość składała się z trzech sklepów z gliny i falistej blachy, należących do Somalijczyków. Właściciele powiedzieli nam, że w ciągu ostatnich trzech miesięcy lwy nie nabiły żadnego człowieka, ale uporczywie napadały na bydło i inne zwierzęta domowe. Nie dalej jak trzy dni przedtem wdarły się na podwórze za głównym sklepem i porwały osła, a przez ostatnie cztery tygodnie noc w noc słyszano ich ryki nad rzeką.

George posłał natychmiast po miejscowego naczelnika i starszych plemienia Boranów i polecił im, aby pouczyli ludzi mieszkających wzdłuż rzeki, że gdyby lwy znowu dokonały napadu, należy mu o tym natychmiast donieść. Lwy grasowały na stukilometrowym terenie wzdłuż rzeki Uaso Nyiro. Od samego początku mieliśmy wrażenie, że zdają sobie sprawę z naszych zamiarów. Miały sprzyjający teren i umiały wykorzystać niemal niedostępne nadrzeczne zarośla. Kpiły sobie z odległości, lekko przebywały jednej nocy dystans pięćdziesięciu kilometrów. O ile jednak one robiły to w nocnym chłodzie, my musieliśmy je ścigać w dziennym upale, przedzierając się przez gęsty busz, gdzie ostre ciernie i liście uniemożliwiały obserwację, albo brodząc po kolana w błocie i grzęzawiskach bagnistych lagun.

Najpierw George musiał przewędrować sześćdziesiąt kilometrów, zanim zdołał zastrzelić zebrę. Potem zaciągnął ją w nadrzeczne zarośla półtora kilometra od naszego obozu i przymocował na ziemi pod drzewem akacjowym, na którego najniższych gałęziach, około czterech metrów nad ziemią, zbudowaliśmy maczan*. Przez następne trzy noce George i John, towarzyszący nam młody oficer, dyżurowali w tej zasadzce. Słyszeliśmy ryki lwów nad rzeką, • Platforma do polowania (przyp. tłum.).

43

lecz nic się nie zdarzyło. Siedząc w obozie przysłuchiwałam się temu wspaniałemu chórowi, a pod moim bokiem Elza smacznie chrapała w skrzyni ciężarówki. Czy nie wiedziała, że w pobliżu są jej pobratymcy? Zdawałam sobie jasno sprawę z paradoksu tkwiącego w tej sytuacji: dniami i nocami polowaliśmy na niebezpieczne ludożercze lwy, a wróciwszy zmęczeni i pokonani cieszyliśmy się towarzystwem Elzy, która swoim przywiązaniem wynagradzała nam wszelkie trudy. Przeciwstawienie lwa lwu? Niezależnie od naszego do nich stosunku podziwiałam te dzikie stworzenia, a George, chociaż miał prawo żywić do nich urazę, bo został raz bardzo pogryziony przez lwa, uważał je za najinteligentniejsze ze wszystkich dzikich zwierząt i miał dla nich prawdziwy szacunek.

Czwartej nocy George i John, zmęczeni dyżurami, spali w obozie; tej właśnie nocy lwy zjawiły się przy resztkach zebry. Trzeba było zdobyć nową przynętę i znów obaj mężczyźni spędzili nad nią trzy noce — bez rezultatu. Zmęczeni dziennym tropieniem i bezsennymi nocami, znów zostali w obozie. Jeszcze raz lwy skorzystały z okazji i odwiedziły tej nocy przynętę. Teraz byliśmy już prawie skłonni zgodzić się z Boranami, że może naprawdę w te lwy wcieliły się duchy świętych mężów albo nawet diabły.

Zmieniliśmy taktykę i polowaliśmy głównie w dzień, idąc za śladami w gęsty busz. Dwa razy podeszliśmy blisko drapieżników, ale te uciekły, nie dając nam nawet okazji do strzału. Polowanie na piechotę wyczerpywało ogromnie, nie tylko z powodu upału, lecz także dlatego, że przez tunele w gęstych zaroślach musieliśmy iść pochyleni. Obecność nosorożców i słoni nie ułatwiała nam zadania. Na północy zaczęły się już deszcze i w rzece dał się zauważyć przybór wody. Ponieważ lwy mieszkały po drugiej stronie rzeki, należało szybko przenieść obóz, aby móc się jeszcze przedostać przez bród poniżej Merti.

Zwinęliśmy obóz, a po przybyciu nad bród stwierdziliśmy, że rzeka w nocy porządnie wezbrała i jej po-

43

ziom ciągle się podnosił. Chociaż kij, który wetknęłam w dno, wkrótce zniknął pod wodą i popłynął z prądem, uznaliśmy, że da się jeszcze przejechać samochodami. George odłączył od Land-Rovera przyczepę i zdjął pas klinowy, aby woda nie obryzgała zapłonu, potem z powodzeniem przejechał na drugi brzeg. Następnie ja ruszyłam na ciężarówce, na której — jak zwykle — z tyłu siedziała Elza. Rzeka płynęła niezwykle bystro i niosła z sobą różne rzeczy. Ciężarówka dotarła dzielnie na sam środek, ale tam silnik począł kichać i zgasł, nie dając się, ponownie uruchomić. Bezzwłocznie wypuściliśmy Elzę. Skoczyła do wody i zaczęła się chlapać i łowić kawałki drewna, tak jakbyśmy to wszystko urządzili dla jej rozrywki. Miała też tyle uciechy topiąc ludzi, którzy po szyję w wodzie przenosili bagaże, iż w końcu musieliśmy ją uwiązać. Po opróżnieniu ciężarówki zabraliśmy się do wyciągnięcia jej z rzeki, ale bardzo niebezpiecznie pochylała się na jedną stronę, a w dodatku posiadane przez nas łańcuchy okazały się zbyt krótkie i musieliśmy je na gwałt przedłużać zaimprowizowanymi pasami z bawolej skóry. Wreszcie po długim pchaniu i ciągnięciu, przy akompaniamencie wrzasków wszędobylskich pawianów, udało nam się wydobyć pojazd na brzeg.

Trzeba było zaraz na miejscu rozbić obóz, bo całą resztę dnia zabrało suszenie ekwipunku, lekarstw, amunicji, książek, żywności, silnika ciężarówki, części zapasowych, pościeli i namiotów. Elza obwąchiwała to wszystko, a przy tytoniu Georgea krzywiła się z obrzydzeniem.

Nazajutrz rano rzeka wystąpiła z brzegów, tak że musieliśmy się przenieść na wyżej położone miejsce. Następnej nocy spadł ulewny deszcz i obawialiśmy się, że to oznacza kres polowania na lwy. Spędziliśmy jednak ranek w poszukiwaniu drzewa nadającego się na ukrycie w nim maczanu; niestety busz okazał się niskopienny i ostatecznie przyszło zadowolić się takim umieszczeniem platformy, że ledwie tkwiła poza zasięgiem głodnych lwów. George zastrzelił zebrę i położył ją na przynętę, a po zmroku razem z Johnem zasiedli na czatach: Może

44

lwy wiedziały, że maczan jest niewystarczający tylko na dwa i pół metra ponad ziemią, bo już po godzinie myśliwi usłyszeli głosy dwu drapieżników. Jeden ryczał przy brodzie, w odległości kilkuset metrów, a drugi po przeciwnej stronie rzeki. Ryki od strony brodu stawały się stopniowo coraz głośniejsze i nie ulegało wątpliwości, że ten lew miał mocny głos, bo ostatni ryk aż wstrząsnął platformą. Potem George usłyszał odgłos szarpania ścierwa, ale w nocnych ciemnościach nie mógł nic zobaczyć. Czekali, aż lew zabierze się do żarcia, a wtedy John zapalił latarkę i zwierzę znalazło się w kręgu światła. Zwrócone do nich ogonem i z łbem schylonym nad ścierwem nie stanowiło dobrego celu. Dopiero później, zaniepokojone światłem, odwróciło łeb i spojrzało w kierunku maczanu.

Wtedy George zmierzył i wypalił. Rozległ się głęboki pomruk, lew podskoczył i uciekł, wydając coś w rodzaju bulgotu. Widocznie został ciężko ranny i George nabrał przekonania, że rano znajdzie go martwego. O pierwszym brzasku do maczanu przyszli z obozu dwaj członkowie patrolu i razem z Georgem i Johnem udali się śladami krwi, prowadzącymi do nadrzecznego buszu.

Jeżeli lew jeszcze żył, to pościg stanowił bardzo nie*-bezpieczne przedsięwzięcie. Posuwali się krok za krokiem, przystając co kilka minut i starając się złowić uchem każdy najdelikatniejszy szmer. Nagle rozległ się pomruk i George dojrzał przez moment dwa uciekające lwy — widocznie ten z drugiej strony rzeki przyszedł odwiedzić przyjaciela. Myśliwi myśleli, że gdy jeszcze raz zbliżą się do rannego lwa ten na pewno ruszy do ataku. Plamy krwi już prawie znikły, a w słabym świetle trudno przychodziło rozróżniać ślady łap. Przystanęli i uważnie badali grunt, gdy jeden z członków patrolu dotknął ramienia Georgea i wskazał do tyłu. Spojrzawszy w tym kierunku George zobaczył łeb lwa patrzącego na nich znad niskich krzaków z odległości piętnastu metrów. Trafił go między ślepia. Potężna sztuka, liczył od czubka nosa do końca ogona bez mała trzy metry. George był prze-

45

konany, że to ten lew, którego poprzednio postrzelił, bo oprócz dziury od kuli między ślepiami miał też dwie dziury z tyłu głowy. Przypuszczał też, że drugi lew uciekł za rzekę, a później przypomniał sobie nawet, że tuż po strzale usłyszał plusk wody.

Gdy przybyłam na pole bitwy, wyraziłam Georgeowi pełne uznanie. Ściganie rannego lwa-ludożercy w głąb buszu musiało być przerażające. Chociaż spędziliśmy już trzy tygodnie na tropieniu i cały czas wypatrywałam oczy, aby zobaczyć w zaroślach złotawą skórę, pierwszy raz ujrzałam drapieżcę. Skończyło się już jego panowanie, bezwładnie! leżały łapy, których ślady tak dobrze znaliśmy z widzenia. Był w kwiecie wieku, jakieś osiem lat. Czuliśmy, rzecz oczywista, ulgę na myśl o tym, że jeden z ludożerców leżał już nieżywy, ale — zupełnie nielogicznie — nie cieszyliśmy się tym zwycięstwem nad wspaniałym zwierzęciem. Po zdjęciu skóry sfotografowałam serce tego lwa; było wielkości głowy dziecka. Wtedy zrozumiałam, dlaczego bicie serca Elzy przypominało mi często pracę silnika.

W nocy George i John znów siedzieli nad ścierwem zebry w nadziei, żę zjawi się drugi ludożerca. Przemokli do nitki, ale ryk lwa słyszeli tylko po drugiej stronie rzeki.

Ponieważ rzeka była teraz za głęboka na przeprawę brodem, a ze względu na krokodyle zbyt niebezpieczna do przepłynięcia, George zmajstrował łódź, używając na to żelaznej ramy z polowego łóżka i płachty z podłogi namiotu. Wspaniale mu to wyszło, ale niestety łódź mogła unieść tylko jedną osobę. Przepłynął więc sam i poszedł piechotą do Merti, gdzie wiadomość o śmierci jednego ludożercy wywołała wielkie zdziwienie i podniecenie. Boranie uwierzyli w końcu, że lwy nie należą do istot nieśmiertelnych, i skwapliwie ofiarowali pomoc w wytropieniu drugiego. W drodze do Merti George zobaczył świeże ślady lwicy; zaczął się zastanawiać, czy to nie jej właśnie głos słyszeli ubiegłej nocy. Z kolei ogarnęły go wątpli-

48

wości, czy zabity lew był rzeczywiście tym samym, którego ranił poprzednio. Nie było wykluczone, że rozrywający się nabój z jego ciężkiego sztucera przebił czaszkę zwierza, a dwie dziury w głowie pochodziły od odłamków tego pocisku. W takim wypadku ranny lew ciągle jeszcze przebywał po tej stronie rzeki, po której leżał obóz.

Gdy George z powrotem przeprawił się przez rzekę, zastał przy brodzie sześciu młodych Boranów uzbrojonych we włócznie i gotowych pomóc w pościgu za rannym lwem. Zaproponował im, aby przyszli następnego dnia rano i przyprowadzili najlepsze psy myśliwskie. Zgodnie z umową spotykaliśmy się z nimi wczesnym rankiem i nie mogliśmy się nadziwić zbieraninie psów, które przyprowadzili. Boranie zapewniali jednak, że te psy nie boją się lwów.

Jeszcze raz weszliśmy w busz. Już wkrótce George zauważył, że psy mimo zachęty nie mają wielkiej ochoty iść naprzód. Nieco później przywódca sfory zawrócił i z podwiniętym ogonem pognał z powrotem do domu, a reszta psów poszła w jego ślady. Oczekiwaliśmy, że teraz usłyszymy ryk lwa i po nim drapieżnik ruszy do ataku, ale nic takiego nie nastąpiło. Dotarło natomiast do nas szczekanie pawianów — nieomylny znak, że zauważyły coś niepokojącego: lwa albo lamparta. Przystanęliśmy, wypatrując i nasłuchując, a potem ruszyliśmy dalej. W pewnej chwili George schylił się, aby przejść pod krzakiem, i wtedy dostrzegł coś jasnego. W prawdziwej fortecy z ciernistego buszu przysiadł lew, widocznie gotując się do ataku. Już George miał wystrzelić, gdy po głośnym bzykaniu much domyślił się, że lew jest martwy. Obejrzawszy go stwierdziliśmy, że pocisk wystrzelony z maczanu rozwalił mu "gardziel i prawdopodobnie uszkodził główną tętnicę szyi. Była to wspaniała sztuka, prawie trzy metry od nosa do ogona, ustępujący wielkością tamtemu pierwszemu, ale znacznie od niego ładniejszy. Chociaż drapieżnik terroryzował okolicę, miałam ochotę oddać pośmiertną cześć tej potężnej bestii.

Oba lwy były zdrowe i w kwiecie lwiego wieku. Nie

47

stwierdziliśmy u nich żadnej ułomności, która by usprawiedliwiała ludożerstwo.

Najczęstszym powodem tego, że lew nabiera skłonności do ludzkiego mięsa, jest jakieś niedomaganie. Mógł zostać ranny grotem strzały lub ulec jakiemuś kalectwu w pułapce; może mieć zęby w złym stanie albo kolce jeżozwie-rza wbiły mu się w łapy, wreszcie posunięty wiek może go skłaniać do polowania na mniej zwinną zdobycz. Są jednak wyjątki i wtedy trudno zgadnąć, jaki to kaprys natury dyktuje lwu polowanie na ludzkie mięso. Może jego apetyt rozbudza nieostrożność mieszkańców wiosek, gdyż ci często sypiają poza ogrodzeniem, w którym trzymają bydło? Jeżeli jakiś głodny lew, zamierzający odbyć bolesną przeprawę przez ciernisty płot w celu zabicia domowego zwierzęcia, znajdzie obiad śpiący na zewnątrz płotu, to staje przed wielką pokusą. Czy można się dziwić, że obiera łatwiejsze rozwiązanie? Jeden taki wypadek może dać początek nawykowi i pojawieniu się nowego ludożercy. A jego potomstwo, rzecz oczywista, nauczy się tego samego sposobu polowania i tak ta cecha ciągnie się dalej, nie jako dziedziczny instynkt, lecz właściwość przyswojona.

Teraz, po spełnieniu naszego zadania, duchy „świętych mężów" powinny były przestać trapić plemię Boranów. Istniały jednak wszelkie dane do przypuszczenia, że dwa zabite lwy spłodziły już sporą gromadkę krzepkich lwiątek; nie pozostawało więc nic innego, jak mieć nadzieję, że młode nie nauczyły się jeszcze iść w ślady ojców. Niestety nadzieja nie spełniła się.

Safari do Jeziora Rudolfa

Gdy Elza skończyła osiemnaście miesięcy, pierwszy raz stwierdziłam, że czuć od niej silną woń. Okazało się to okresowe. Pod nasadą ogona miała dwa gruczoły, zwane

43

gruczołami odbytowymi; ich silnie woniejącą wydzielinę wytryskiwała razem z moczem na niektóre drzewa, a chociaż był to jej własny zapach, zawsze krzywiła nań nosem z wyraźnym wstrętem.

Pewnego popołudnia, po naszym powrocie do Isiolo, natknęliśmy się na stado elandów. Elza natychmiast zaczęła się do nich podkradać. Duże antylopy pasły się na stromym zboczu i miały wśród siebie kilka młodych. Jedna krowa zaczekała na Elzę i zanim ta mogła się zbliżyć do cieląt, poczęła odwracać jej uwagę od młodych zabawą w chowanego wśród buszu. Tak; długo przetrzymała Elzę przy tej zabawie, aż reszta stada z cielętami zniknęła za grzbietem pagórka. Wtedy pogalopowała w tamtym kierunku, pozostawiając Elzę samą i ogłupiałą.

Warto było też oglądać inny przykład zwierzęcej dyplomacji. Zabraliśmy Elzę na szczyt wzgórza za domem, skąd było widać stado liczące; około osiemdziesięciu słoni, z wielu małymi słoniątkami. Gdy Elza je dostrzegła, skoczyła w dół zbocza tak szybko, że nie zdążyliśmy nawet krzyknąć „nie". Za chwilę podchodziła już ostrożnie ku pasącemu się stadu.

Najbliżej była słonica ze słoniątkiem. Elza podkradła się bardzo chytrze ku małemu, ale stara słonica doskonale się orientowała, o co chodzi. Patrzyliśmy bardzo niespokojni i oczekiwaliśmy, że. zaatakuje, ale słonica spokojnie uplasowała się między Elzą a słoniątkiem, popychając je powoli w kierunku kilku potężnych samców, a naszą lwicę trzymając po stronie zewnętrznej. Niezadowolona Elza rozglądała się za kimś innym do zabawy i wykorzystując wszystkie sposoby ukrywania się podeszła do dwu słoni. Ale tu nie zwrócono na nią uwagi. Z kolei próbowała sprowokować inną grupkę słoni, zbliżając się do nich na kilka metrów. Znów bez skutku. Słońce zachodziło, wołaliśmy więc na Elzę, ale ona uparcie udawała, żę nie słyszy. Nie pozostało nam w końcu nic innego, jak wrócić bez niej. Widocznie zamierzała w pełni wykorzystać okazję zabawy, a nam pozostawała tylko nadzieja, iż inteligencja i spryt pozwolą jej uniknąć guza.

4 — Moja lwia rodzina

49

Z książką w ręku czekałam na Elzę w jej zagrodzie, ale nie mogłam skupić myśli na czytaniu. Wyobraźnia podsuwała mi różne okropne rzeczy i coraz większy niepokój mnie ogarniał. Cóż mogliśmy zrobić? Uwiązanie Elzy na łańcuchu na okres wędrówek słoni wywołałoby u niej na pewno wściekłość i poczucie zawodu. Prawdę mówiąc, mogło się to skończyć tym, że stałaby się niebezpieczna. Musieliśmy pozwolić, aby przez własne doświadczenie poznała swoje możliwości, aby sama oceniła stosunek między przyjemnością a niebezpieczeństwem, które wiąże się z zabawą z potężnymi zwierzętami. Może w ten sposób przestanie się nimi interesować.

Minęło już trzy godziny i ciągle prześladowała mnie myśl o jakimś wypadku, gdy nagle usłyszałam charakterystyczne chrząkanie i na widownię wkroczyła Elza. Miała ogromne pragnienie, lecz zanim podeszła do naczynia z wodą, oblizała mi twarz i possała moje palce, jakby chciała mi tym dać do poznania, że przyjemnie jej być znów ze mną. Rozchodziła się od niej mocna woń słoni, mogłam więc sobie wyobrazić, że przebywała bardzo blisko tych zwierząt i tarzała się w ich łajnie. Musiała być bardzo zmęczona, co łatwo było ocenić po sposobie, w jaki zwaliła się głośno na ziemię. Ogarnęło mnie uczucie pokory; oto moja przyjaciółka właśnie wróciła ze świata zupełnie dla mnie niedostępnego, a jednak okazuje mi takie samo przywiązanie jak zawsze. Czy zdawała sobie choćby w najmniejszym stopniu sprawę z tego, że jest niezwykłym łącznikiem między dwoma światami?

Ze wszystkich zwierząt Elza niewątpliwie najbardziej lubiła żyrafy. Często podkradała się do nich tak długo, aż obie strony ogarniało zmęczenie. Wtedy Elza siadała i czekała na powrót żyraf. Te zaś rzeczywiście po pewnym czasie znów się zbliżały krok za krokiem z wyczekująco wygiętymi szyjami, patrząc na lwicę ogromnymi, smutnymi oczyma. Potem zwykle spokojnie odchodziły, racząc się po drodze swymi ulubionymi nasionami akacji. Czasem jednak Elza zabierała się do rzeczy w typowo lwi sposób. Dojrzawszy żyrafy, przemykała się ku nim od

50

wiatru, szorując niemal brzuchem po ziemi i z napiętymi wszystkimi mięśniami, aż okrążyła stado. Wówczas naganiała je w naszym kierunku. Zapewne oczekiwała, że urządzimy zasadzkę i upolujemy zdobycz, którą nam tak sprytnie napędziła.

Również inne zwierzęta przyciągały jej uwagę. Raz na przykład zwietrzyła coś i pognała w gęsty busz. Wkrótce usłyszeliśmy trzask łamanych gałęzi i pochrząkiwanie — a zbliżało się to wprost w naszym kierunku! Ledwie zdążyliśmy uskoczyć, gdy przewalił się dzik z Elzą następującą mu na pięty. Oboje znikli jak błyskawica i długo jeszcze słyszeliśmy, że przedzierają się przez zarośla. Obawialiśmy się o skórę Elzy, bo dziki mają okropne kły i potrafią nimi zabijać. Ale ona wróciła cało i ocierając łek o nasze kolana opowiedziała nam o tej zabawie w nowym towarzystwie.

Nasza następna safari miała się odbyć do Jeziora Rudolfa, długiej na trzysta kilometrów słonawej kałuży, sięgającej aż po granicę z Etiopią. Wyprawa zapowiadała się na siedem tygodni, podróżować zaś mieliśmy przeważnie piechotą, z jucznymi osłami i mułami. ,Elzę czekała pierwszy raz w życiu piesza wędrówka w towarzystwie, osłów, ale liczyliśmy na to, że obie strony będą się nawzajem tolerować. Tworzyliśmy sporą grupę: George i ja, Julian, łowczy z sąsiedniego okręgu, Herbert, który był znów naszym gościem, liczny patrol łowiecki, kierowcy, boye i poganiacze, a do tego sześć owiec na pokarm dla Elzy oraz trzydzieści pięć osłów i mułów. Zwierzęta pociągowe wyruszyły trzy tygodnie wcześniej, aby na czas oczekiwać nad brzegami jeziora, my zaś przebyliśmy tę pię-ciusetkilometrową drogę samochodami.

Kolumna samochodowa była duża: dwa Land-Rovery, moja półtoratonowa ciężarówka z Elzą w skrzyni i dwie inne trzytonowe ciężarówki. Te ostatnie były konieczne do przewiezienia, oprócz ludzi, także dostatecznych zapasów żywności na całą wyprawę oraz czterystu litrów wody. Pierwsze trzysta kilometrów jechaliśmy przez piaszczystą, gorącą i pełną pyłu równinę pustyni Kaisut.

51

Potem wspięliśmy się na stoki góry Marsabit, samotnego wulkanicznego masywu, wznoszącego się na 1500 metrów ponad otaczającą pustynię. Porosły gęstym, omszałym lasem i często spowity mgłą, ten masyw stanowił miły kontrast z suchym, wypalonym otoczeniem. Jest to raj zwierzyny, a prócz słoni z najpiękniejszymi w całej Afryce kłami żyją tam nosorożce, bawoły, większa odmiana antylop kudu, lwy i pomniejsze zwierzęta. Tu mieścił się ostatni posterunek administracyjny.

Dalej wędrowaliśmy przez kraj prawie zupełnie bezludny, byliśmy odcięci od świata zewnętrznego. Nic nie przerywało monotonii piaszczystych wydm i pagórków z lawy. Jedynym wypadkiem była awaria mego wozu, który omal nie rozleciał się na kawałki. Jedno tylne koło odpadło, wskutek czego zaryliśmy osią w piasek. Naprawa trwała godzinami, a biedna Elza musiała cały czas siedzieć w skrzyni, bo tylko tam miała trochę cienia od prażącego słońca, którego nienawidziła. Zachowywała się jednak bardzo grzecznie i chociaż nie lubiła obcych Afrykanów, tym razem zgadzała się z obecnością tłumu naszych ludzi, którzy pchali się do wozu i usiłowali coś pomóc. Po naprawieniu ciężarówki wspinaliśmy się okropną drogą na góry Hurri na granicy etiopskiej. Są one posępne i chociaż wyższe od masywu Marsabit, nie gromadzą tyle wilgoci. Wzdłuż ich stoków wieje wysuszający wiatr, wskutek czego pozbawione są pokrywy leśnej. Ta przenikliwa wichura bardzo dziwiła Elzę, która musiała spędzić noc w skrzyni, dobrze osłonięta płachtami od lodowatych podmuchów.

Celem pobytu Georgea w tych górach było zbadanie stanu zwierzyny i sprawdzenie, czy nie ma śladów uprawiania kłusownictwa przez członków plemienia Gabbra. Po kilkudniowym patrolowaniu okolicy zawróciliśmy na zachód, przeprawiając się przez bardzo przygnębiający, pustynny teren pokryty lawą, gdzie, wozy trzęsły się straszliwie na ostrych skałach. Elza też miała za swoje, gdy z trudnością przejeżdżaliśmy głębokie i piaszczyste wyschłe łożyska rzek lub wlekliśmy się ostrożnie między

52

głazami, uderzając o potężne kamienie. Nareszcie dotarliśmy do pustyni Chalbi, stanowiącej dno dawnego osmiomilowego jeziora. Gładka i dość twarda powierzchnia pozwalała tu na rozwijanie pełnej szybkości. Najciekawszym zjawiskiem tego terenu są miraże: pokazują się rozległe jeziora z palmami odbijającymi się w tafli wodnej, ale znikają natychmiast, gdy się do nich zbliżyć. Tutaj również gazelej przybierają, rozmiary słoni i sprawiają takie wrażenie, jakby chodziły po wodzie. A jest to kraina pragnienia i piekielnego upału. Na zachodnim krańcu pustyni Chalbi leży oaza North Horr, gdzie mieści się posterunek policyjny i gdzie przychodzą do wody tysiące wielbłądów, owiec i kóz, należących do plemienia Rendilejów. Rankiem wspaniale przedstawia się widok tysięcy stepówek, które przylatują do sadzawek napić się wody. Napełniliśmy zbiorniki wodą i ponieważ nic nas nie zatrzymywało w North Horr, ruszyliśmy w dalszą drogę.

Po trzystu siedemdziesięciu kilometrach trzęsienia się po wybojach dotarliśmy w końcu do Loyongalane, oazy ze źródłami świeżej wody w gaju palmowym, leżącej blisko południowego krańca Jeziora Rudolfa. Tam zastaliśmy czekające na nas osły. Wzięliśmy zaraz Elzę do jeziora odległego o trzy kilometry. Pognała do wody, jakby chciała w niej zmyć fatygę długiej podróży, i skoczyła prosto między krokodyle, od których roi się Jezioro Rudolfa. Na szczęście bestię nie zdradzały agresywnych zamiarów, ale i tak staraliśmy się je przepłoszyć. Widok zrogowaeiałych cielsk, pływających wszędzie wzdłuż brzegu, miał nam podczas safari odebrać ochotę do kąpieli.

W Loyongalane założyliśmy główną bazę i trzy dni spędziliśmy na naprawianiu uprzęży i pakowaniu juków. Te ważyły po dwadzieścia pięć kilogramów, a na każdego osła przypadały dwa ładunki. Wreszcie wszystko było gotowe. Osiemnaście osłów objuczyliśmy żywnością i sprzętem obozowym, cztery naczyniami z wodą, jeden muł miał iść luzem na wypadek, gdyby ktoś osłabł lub okulał, a cztery osły stanowiły rezerwę. Niepokoiłam się,

53

jak Elza ustosunkuje się do osłów. Podczas pakowania rzeczy nie zdradzała specjalnego zainteresowania, gdyśmy jednak zaczęli nakładać juki na osły, trzeba ją było uwiązać na łańcuchu. Widok smacznego mięsa, które ryczało, kopało i tarzało się w piasku, próbując zrzucić nieznośny ciężar, a do tego krzyki Afrykanów, którzy biegali jak szaleni i starali się przywrócić porządek — wszystko to wywoływało u Elzy ogromne podniecenie. Główna kolumna wyruszyła rano, my zaś z Elzą po południu, gdy minął najgorszy skwar. Lwica zdradzała wielkie ożywienie i jak mały szczeniak podbiegała do coraz to kogo innego z naszej grupy. Potem wpadła między stado flamingów, przyniosła w pysku zastrzeloną kaczkę, w końcu postanowiła zażyć kąpieli w jeziorze, przy czym ktoś z nas musiał ze względu na krokodyle ubezpieczać ją sztu-cerem. Później przechodziliśmy obok stada wielbłądów i tam musiałam ją wziąć na łańcuch; ze złości tak ciągnęła, że o mało mi nie urwała ręki. I choć ona chciała tylko poznać nowych przyjaciół, ja nie miałam ochoty patrzeć, jak spłoszone zwierzęta będą się w panice przewracać jedno na drugie, becząc, charcząc i kłębiąc się z poplątanymi nogami — z Elzą w środku tego galimatiasu. Na szczęście było to ostatnie stado zwierząt domowych, które spotkaliśmy w naszym marszu brzegiem jeziora.

Z zapadnięciem zmroku zobaczyliśmy nad wodą ognie obozowe. Znów wzięłam Elzę na łańcuch z obawy, aby zbyt wiele pozostałej energii nie wyładowała na ściganie osłów. Gdy dotarliśmy na miejsce, zastaliśmy obóz urządzony i wszystko gotowe do kolacji. Popijając przed jedzeniem whisky postanowiliśmy, że codziennie o świcie George, ja, Nuru i jeden z patrolu łowieckiego w charakterze przewodnika wyruszać będziemy naprzód z Elzą, a reszta zostanie zwijać obóz i juczyć zwierzęta. W ten sposób my będziemy wykorzystywać chłodniejszą porę, a kolumna zwierząt znajdzie się w tak bezpiecznej odległości, że zwolni nas to od potrzeby trzymania Elzy na łańcuchu. Potem około pół do dziesiątej mieliśmy się roz-

54

glądać za jakimś cienistym miejscem, gdzie my moglibyśmy przebyć najgorszy upał, a osły znalazłyby coś do szczypania. Skoro tylko się zbliżały, mieliśmy brać Elzę na łańcuch. Po południu miało być odwrotnie: kolumna osłów wyruszałaby pierwsza, a my dwie godziny później, przy czym pierwsza partia rozbijałaby obóz na następną noc. Przez całą safari trzymaliśmy się tego rozkładu i wszystko szło wspaniale, bo Elza i osły spotykały się tylko w południe, gdy lwica przebywała na łańcuchu i była bardzo senna. Okazało się zresztą, że obie strony przyzwyczaiły się wkrótce do siebie, i uznały, że wszystko wchodzące w skład safari musi być tolerowane.

Zauważyliśmy, że Elza maszerowała dobrze aż do około dziewiątej rano, kiedy upał zaczynał jej tak dokuczać, że przystawała przy każdej skale lub krzaku, jeżeli dawały choć trochę cienia. Po południu niechętnie ruszała się przed piątą; ale gdy już jej łapy stwardniały, mogła iść choćby całą noc. Przeciętnie maszerowała po siedem lub osiem godzin dziennie i była w doskonałej formie. Przy każdej okazji korzystała z kąpieli w jeziorze, często pływając o kilka stóp od krokodyli. Moje; krzyki i ostrzeżenia nigdy nie skłaniały jej do powrotu, zanim sama nie miała na to ochoty. Zwykle przybywaliśmy na miejsce obozowania między ósmą a dziewiątą wieczorem; często w obozie zapalano specjalne światła sygnalizacyjne, aby nam wskazać drogę.

Drugiego dnia marszu zostawiliśmy za sobą ostatnie osiedle ludzkie — maleńką wioskę rybacką prymitywnego plemienia El Molo. To plemię liczy około osiemdziesięciu dusz i żyje wyłącznie rybami, ze sporadycznym urozmaiceniem w postaci mięsa z krokodyla lub hipopotama. W następstwie tego jednostronnego sposobu odżywiania i małżeństw między krewnymi wielu członków plemienia ma różne deformacje i zdradza ślady krzywicy. Cierpią też na chore zęby i dziąsła, co może jest też spowodowane niedożywieniem albo jeszcze prawdopodobniej dużą ilością sody i innych minerałów w wodzie jeziora. Są to ludzie bardzo przyjaźnie nastawieni i bardzo hojni,

55

obcemu przybyszowi zawsze ofiarują prezenty w postaci świeżych ryb. Łowią je głównie za pomocą sieci zrobionych z włókna palm doum, które nie butwieje w alkalicznej wodzie. Natomiast na olbrzymie nilowe okonie, dochodzące do stu albo nawet więcej kilogramów wagi, jak również na krokodyle i hipopotamy, używają harpunów rzucanych z tratew. Taka tratwa to trzy związane ze sobą pnie palmowe. Pchają ją za pomocą tyczek blisko brzegów, nigdy nie ryzykując dalszej wyprawy z obawy przed gwałtownymi wiatrami, które czasem osiągają na tym jeziorze szybkość stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Trzeba też powiedzieć, że właśnie te wiatry kompletnie obrzydzają życie każdemu podróżującemu w tych stronach. Nie można postawić namiotu, jedzenie zostaje zdmuchnięte z talerza, zanim człowiek zdąży coś skosztować, albo tak obsypane miałkim piaskiem, że staje się niejadalne. Nie można spać z powodu wściekłych podmuchów, zasypujących piaskiem oczy, nos i uszy i omal że unoszących łóżko w powietrze. Mimo jednak tych wszystkich plag jezioro ma w spokojnych chwilach jakiś prawdziwy i trudny do opisania urok, który sprawia, że człowiek chce tu powrócić.

Przez dziesięć pierwszych dni wędrowaliśmy wzdłuż brzegu. Krajobraz był ponury; lawa i lawa, zmieniała się tylko jej postać. Miejscami był to miałki żużel, gdzie indziej z tak ostrymi brzegami, że ocieraliśmy sobie stopy przy ciągłym ślizganiu się na nierównej powierzchni. Bywały też obszary grząskiego piasku, na których każdy krok wymagał ogromnego wysiłku. Albo na odmianę musieliśmy chodzić po żwirze i kamykach, a cały czas gorący wiatr dął i dął, rozstrajając nerwy i powodując uczucie lekkiego zamroczenia. Mało spotykało się tu roślinności, tylko gdzieniegdzie- niskie, kłujące krzaki i trawę z tak ostrymi brzegami, że przecinała skórę.

Musiałam często smarować tłuszczem łapy Elzy, aby je utrzymać w dobrej formie; zdawało mi się, że rozumiała potrzebę tego zabiegu i nawet go lubiła. Podczas południowej sjesty zwykle kładłam się na polowym łóżku, aby

58

móc odpocząć wygodniej niż na kamieniach. Elza też to zrozumiała, przyswoiła sobie mój pomysł i robiła tak samo. Wkrótce doszło do tego, że uważałam za wielkie szczęście, jeżeli zostawiła mi choć trochę miejsca. Czasami nawet musiałam się zadowolić siedzeniem na kamieniach, podczas gdy ona rozwalała się na moim łóżku. Z reguły jednak obie kuliłyśmy się obok siebie, a ja pocieszałam się nadzieją, że łoże nie zawali się pod podwójnym ciężarem. W czasie marszów Nuru zawsze miał ze sobą wodę do picia i miskę dla Elzy. Kolację jadła około dziewiątej, a potem przywiązana blisko mego łóżka spała jak zabita.

Pewnego wieczoru zabłądziliśmy i dopiero światła sygnałowe pokazały nam drogę do obozu, dokąd dotarliśmy późną nocą. Elza wyglądała na bardzo zmęczoną, więc zostawiłam ją swobodnie, żeby sobie odpoczęła. Lecz choć sprawiała wrażenie sennej, nagle zerwała się i całym pędem pognała do ciernistej zagrody, w której osły spędzały noc, i w typowo lwi sposób przedarła się przez kłujący płot. Nastąpiła panika i ogólne zamieszanie, a zanim zdążyliśmy temu zapobiec, już wszystkie osły rozbiegły się w ciemnościach. Na szczęście udało się nam schwytać Elzę, której dałam porządnie w skórę. Ona zaś, jak mi się zdawało, uznawała swą winę i na swój sposób starała się okazać skruchę. Ja też czułam się winna tego, że nie doceniałam siły jej wrodzonego instynktu i ogromnej pokusy, jaką dla lwicy było stado wspaniale woniejących osłów, szczególnie o takiej porze dnia, kiedy łowczy popęd jest u dzikich zwierząt najsilniejszy.

Szczęśliwym trafem tylko jeden osioł odniósł niegroźne zadrapania, które się szybko zagoiły po nałożeniu opatrunku. To wydarzenie stało isię jednak dla mnie ostrzeżeniem, żeby nigdy Elzy nie zostawiać bez nadzoru.

Ryb nie brakowało i z reguły George i Julian mogli zaopatrywać obóz w smaczny gatunek zwany tilapia, stanowiący specialiti Jeziora Rudolfa. Łowili je albo na wędkę, albo ogłuszając strzałem ze sztucera. Członkowie patroli łowieckich woleli jednak brzydko wyglądające

57

sumy, które przebywały w tak płytkiej wodzie, że mogli je zabijać kijami i kamieniami. Elza chętnie uczestniczyła w tej zabawie i czasami aportowała taką rybę, ale wkrótce ją rzucała i marszczyła ze wstrętem nos. Pewnego dnia zobaczyliśmy, jak Nuru, który zawsze chodził z bronią, podniósł strzelbę za lufę i zaczął kolbą okładać suma. Czynił to z taką siłą, że cała kolba popękała i sterczała pod kątem prostym do lufy. Nuru tak się cieszył zdobyczą, że nie pomyślał nawet o wyrządzonej szkodzie, a gdy George zwrócił mu na nią uwagę, odparł spokojnie:

— Och, Mungo (Bóg) pomoże panu dostać nową strzelbę.

Jednakże Elza zemściła się na nim, bo porwała sandały, które Nuru zostawił na brzegu, i pognała z nimi przed siebie. Mieliśmy wspaniałą zabawę patrząc, jak ta dwójka starała się nawzajem przechytrzyć. Gdy w końcu właściciel odzyskał sandały, były już w marnym stanie.

Zanim dotarliśmy do leżącej o jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów na północ zatoki Alia Bay, musieliśmy się przeprawić przez długie pasmo górskie Longondoti. W wielu miejscach zbocza opadały wprost do jeziora i tam osły ze swymi ciężkimi ładunkami musiały iść okrężną drogą, a my z Elzą trawersowaliśmy nadbrzeżne skały. Przy pewnym występie zdawało się, że musimy dać za wygraną, bo żeby tamtędy przejść, Elza miała do wyboru albo skoczyć na pięciometrową stromą ścianę i nie znalazłszy na jej śliskiej powierzchni żadnego miejsca zaczepienia wylądować w płytkiej wodzie na dole, albo zsuwać się po innej, równie stromej ścianie i znaleźć się w spienionej wodzie u jej stóp. Woda nie była w tym miejscu głębsza od wzrostu Elzy, ale piana nadawała jej groźny wygląd i Elza nie wiedziała, co robić. Próbowała wykorzystać wszystkie półki na skalnej ścianie, przebierała na miejscu łapami, aż w końcu odważnie skoczyła w spienioną wodę i zachęcona naszymi krzykami ostatecznie osiągnęła suchy grunt. Dumna była ze swego wyczynu i zachwycona tym, że sprawiła nam przyjemność.

Przez większą część drogi zdani byliśmy na słonawą

58

wodę z jeziora, która — chociaż nieszkodliwa i tak miękka, że świetnie nadawała się do kąpieli i nie wymagała mydła przy praniu — miała nieprzyjemny smak i psuła wszystkie potrawy. Miłą więc niespodziankę sprawiło nam małe źródełko, które znaleźliśmy u stóp gór Moiti.

Obraliśmy trasę prowadzącą przez zachodnie podnóża tych gór, nigdy jeszcze, o ile mi wiadomo, nie tkniętą stopą Europejczyka; wszyscy podróżnicy odwiedzający te okolice w przeszłości trzymali się wschodniej strony. Dziewiątego dnia po opuszczeniu Loyongalane obozowaliśmy przy północnej krawędzi masywu. Jak zwykle wysłaliśmy przodem patrol łowiecki w celu zbadania terenu i wypatrywania kłusowników. Wczesnym popołudniem patrol wrócił z wiadomością, że zauważono liczną grupę ludzi na czółnach. Jedynym nadbrzeżnym plemieniem posiadającym prawdziwe wydrążone z pni czółna są Ga-lubba, gwałtowni i dobrze w broń palną zaopatrzeni wojownicy, którzy ciągle spoza granicy etiopskiej robią wypady na nasze terytorium, rabując przy tym i mordując. Grupa wypatrzona przez patrol łowiecki mogła być albo łupieżczą bandą, albo wyprawą podjętą w celach kłusowniczych i połowu ryb. W każdym razie nie mieli prawa przebywać po tej stronie. Ja z Elzą zostałam w obozie mając jako ochronę czterech uzbrojonych członków straży łowieckiej, reszta zaś uczestników naszej safari udała się na zwiad.

Dotarłszy na szczyt pasma górskiego, z którego roztaczał się widok na zatokę, zobaczyli blisko brzegu trzy czółna z dwunastu ludźmi, płynące w kierunku naszego obozu. Tamci spostrzegli naszych natychmiast, bo gdy George ze swą grupą dobiegł do brzegu, byli już o ponad dwieście metrów i wiosłując jak szaleni kierowali się do małej wysepki na jeziorze. Nie wyglądało na to, aby posiadali broń palną, chociaż mogli ją oczywiście mieć ukrytą w czółnach. Przez lornetkę George zobaczył na wysepce co najmniej czterdziestu ludzi, a przy jej brzegu sporą liczbę czółen. Widział też, jak uciekające czółna dopłynęły do wysepki, gdzie otoczyła je podniecona ciżba.

59

Potem nasi wrócili do obozu, bo bez łodzi niewiele mogli zrobić. Natychmiast zwinęliśmy namioty i przenieśliśmy się nad zatokę, jak najbliżej wysepki. Tej nocy wystawiono wzmocnione posterunki i wszyscy mężczyźni spali z nabitą bronią pod ręką. O świcie stwierdziliśmy, że intruzi opuścili wysepkę. Najwidoczniej Galubba nie byli zachwyceni naszą obecnością i korzystając z ciemności postanowili ulotnić się mimo szalejącej w nocy wichury. Aby się upewnić, że rzeczywiście się wycofali, George posłał patrole; wzdłuż brzegu. Wkrótce po wschodzie słońca zobaczyliśmy, że wysepkę obsiada masa sępów i marabutów; to podsunęło nam przypuszczenie, iż Galubba byli na kłusowniczej wyprawie i zabili pewną liczbę hipopotamów, których resztkami delektowały się teraz drapieżne ptaki.

Około jedenastej przed południem dwa czółna wynurzyły się nagle z gęstej kępy trzcin poniżej obozu i pomknęły w kierunku otwartej wody. Aby przestraszyć załogę, George kilka razy strzelił w wodę przed dziobami czółen, po czym te pospiesznie zawróciły między trzemy. George posłał kilku członków patrolu, aby nawiązali kontakt ze; schowanymi w trzcinie i namówili ich do wyjścia na brzeg. Chociaż jednak wysłańcy zbliżyli się do tamtych na taką odległość, że mogli do siebie krzyczeć, kłusownicy nie odpowiedzieli na ich wołania i skryli się jeszcze głębiej. Przez resztę dnia raz po raz widzieliśmy ich głowy nad trzcinami, gdy wyzierali z kryjówki i badali nasze ruchy. Ocenialiśmy, że| w kępie były cztery czółna, które prawdopodobnie odbiły się od głównej grupy. Ponieważ nie mogliśmy w żaden sposób do nich dotrzeć, George uznał, że najlepszym wyjściem będzie w tej sytuacji skłonić ich do powrotu do domu. Gdy więc zapadły ciemności, co jakiś czas strzelał nad kępę pociskami świetlnymi i rakietami sygnalizacyjnymi.

Nasze zapasy wyczerpywały się i należało już myśleć o powrocie. Później doszliśmy do przekonania, że w porównaniu z drugą pierwsza część safari była luksusowym spacerem, bo mieliśmy wtedy ped dostatkiem wody z je-

60

ziora. Zamiast wracać własnymi śladami, postanowiliśmy obrać trasę prowadzącą w głąb lądu. Goite, nasz przewodnik z plemienia Turkana, nie był tak bardzo pewny drogi i co gorsze nie wiedział, czy znajdziemy po drodze potrzebną wodę. W tej bowiem okolicy wszystko zależało od dołów ze stojącą wodą podeszczową, te zaś w suchym sezonie bywały nieliczne i rozrzucone. Jednak George obliczał, że nigdy nie oddalimy się od jeziora dalej niż o dzień marszu, w razie więc potrzeby zawsze możemy wrócić. Brakowało nam chłodzącego powiewu znad jeziora, a ja czasami czułam się tak, jakby mój organizm został niemal zupełnie odwodniony. Maszerowaliśmy przez obszar jeszcze dzikszy niż ten, który mijaliśmy w drodze ku jezioru. Wszędzie tylko lawa i lawa, więc z natury rzeczy brakowało zupełnie ludności, a zwierzyna była tylko nieliczna. Na szczęście dokupiliśmy trochę owiec w Loyongalane i wystarczyło nam mięsa do karmienia Elzy, chociaż i ta chodząca spiżarnia wyczerpywała się szybko. Wszyscy jednak pozrzucaliśmy w tym czasie po trochę nadwagi. Posuwaliśmy się teraz szybciej, bo osły dźwigały mniejsze ciężary, a nadto brak wody na trasie zmuszał nas do dłuższych marszów.

Gdy po osiemnastu dniach przybyliśmy znów do Loyongalane, stwierdziliśmy, że patrol pozostawiony do pilnowania bazy nie tracił tam czasu. Pochwalili się ujęciem czterech kłusowników z plemienia Turkana, schwytanych na ustawianiu pułapek na zwierzynę. Najstarszy kłusownik przywitał Georgea bardzo wylewnie i przypomniał, że przed wielu laty za taki sam występek George wysłał go do kryminału w Marsabicie. Oświadczył też, że wcale dobrze mu się wiodło za kratkami, ale nie chciałby tam wracać. Ze względu na jego podeszły wiek George zmiękł, ale nieoficjalnie skazał staruszka na to, żeby do końca safari pracował jako poganiacz osłów.

Mężczyźni udali się z Loyongalane do North Horr, aby w trzech tamtejszych sklepach kupić żywności. George dowiedział się od afrykańskiego inspektora łowieckiego, że między Loyongalane, a North Horr widziano ośmiu kłu-

61

sowników na koniach i z bronią palną. Tacy kłusownicy pochodzą zwykle z plemienia Boranów po drugiej stronie granicy. Używając koni wytrenowanych do obchodzenia się bez wody przez cztery albo nawet pięć dni, przekradają się ma nasz teren i polują na żyrafy. Ich pobratymcy po tej stronie granicy udzielają im schronienia i ostrzegają ich przed krążącymi patrolami. W tym jednak wypadku patrol na wielbłądach szedł kilka dni śladami intruzów i w końcu ich zaskoczył, raniąc jednego kłusownika i chwytając siedem koni.

W Loyongalane spędziliśmy trzy dni na uzupełnianiu zaopatrzenia, naprawie uprzęży i podobnych czynnościach stanowiących przygotowanie do drugiej części naszej safari — podejścia na Mount Kulał. Ta góra leży trzydzieści kilometrów ma wschód od jeziora i wznosi się ma 2500 metrów ponad otaczającą pustynią. Jej wyższa część wyłapuje całą wilgoć z monsunów, a wierzchołek pokryty jest gęstym lasem. Mount Kulał jest zniekształconym stożkiem wulkanu, długim na czterdzieści pięć kilometrów i posiadającym w środku krater o średnicy sześciu kilometrów. Krater rozpadł się jednak na pół i wyrwa dzieli górę na dwiej części, południową i północną. Istnieje teoria, że już po wygaśnięciu wulkanu trzęsienie ziemi spowodowało powstanie głębokich szczelin, a w kraterze pozostawiło wzbudzającą lęk rozpadlinę. Jej gładkie ściany są podzielone jak skórka pomarańczy po nacięciu nożem. Od krawędzi krateru przepaść liczy tysiąc metrów. Na dnie zaś tego krateru znajduje się niewidoczny ze szczytu wąwóz zwany II Sigata, prowadzący do wnętrza góry. Jego strome ściany mają ponad sto metrów wysokości i miejscami tak się zbliżają, że słońce widać tylko przez wąskie szpary. Próbowaliśmy zbadać ten wąwóz, zapuszczając się tam przez jedyne dostępne wejście, leżące po stronie wschodniego zbocza Mount Kulał, ale po kilku godzinach musieliśmy uznać się za pokonanych przez olbrzymie głazy i głębokie stawy, które blokowały nam drogę.

Aby dokładnie zbadać górę, należało wspiąć się po

62

jednym zboczu, zejść na dno krateru i znów drapać się na drugą część.

Nasza safari miała na celu stwierdzenie, czy stan zwierzyny na Mount Kulał utrzymuje się, czy zmniejsza wskutek kłusownictwa. George odwiedził ten teren przed dwunastu laty i mógł porównać ówczesną sytuację z obecną. Szczególnie szło o zbadanie, co się dzieje z większymi antylopami kudu.

Widok Mount Kulał z dołu nie robił imponującego wrażenia — wydłużona góra z szerokimi, stromymi grzbietami biegnącymi ku szczytowi. Później jednak mieliśmy stwierdzić, że grzbiety przechodziły w tak wąskie granie, iż juczne zwierzęta miały bardzo ograniczone możliwości przejścia.

Pierwszy dzień marszu po gęsto rozsianych odłamkach lawy był dla zwierząt ogromnie męczący. Później podchodzenie po ostrych graniach przedstawiało w wielu miejscach takie trudności, że musieliśmy zdejmować z osłów ładunki i przenosić je sami.

Drugiej nocy mieliśmy za sobą już dwie trzecie drogi do szczytu i rozbiliśmy obóz w spadzistej, wysypanej odłamkami lawy dolince obok skąpego źródła, w którym na raz starczało wody tylko dla jednego zwierzęcia. Sporo czasu upłynęło, zanim napoiliśmy wszystkie i ostatni osioł zaspokoił pragnienie. Niewiele takich wodopojów było na Mount Kulał, źródło stanowiło więc ważny punkt dla plemienia Samburu, które w suchej porze roku przypędza na górę swoje, bydło.

Elzie niełatwo było spotykać liczne stada wielbłądów, bydła, kóz i owiec, przychodzące do takich wodopojów. Wykazywała jednak inteligencję i zrozumienie sytuacji, bo spokojnie znosiła udręki wywoływane wonią zwierząt, które czasami prawie się o nią ocierały. Przy takich okazjach braliśmy ją na łańcuch, ale nigdy nie próbowała niczego atakować, chciała tylko uciec od kurzu i zgiełku.

Wspinaliśmy się stromą trasą, a im wyżej, tym klimat stawał się coraz ostrzejszy. Przechodziliśmy przez skalne siodła, przeprawialiśmy się przez głębokie parowy, forso-

63

waliśmy przepaście. Busz był coraz niższy, potem przeszedł w piękną florę alpejską.

Następnego ranka osiągnęliśmy szczyt Mount Kulał i odczuliśmy przyjemność poruszania się po względnie równym terenie. Obóz rozbiliśmy na ślicznej polance blisko błotnistego źródła, mąconego przez bydło plemienia Samburu. Pasterze ogromnie się dziwili widząc w naszym obozie dorosłego lwa. Nad gęstym lasem tuż przy szczycie rankami wisiała mleczna mgła, grzaliśmy się więc przy ognisku z cedrowych kłód. Nocami tak dokuczało zimno, iż trzymałam Elzę w swoim małym namiocie, zrobiłam jej posłanie z mchu i nakrywałam ją swym najcieplejszym kocem. Przeważnie też spędzałam noce na poprawianiu tego koca, bo ciągle spadał i Elza zaczynała drżeć z zimna. Ona zaś za każdym razem lizała mnie w rękę. Nigdy nie próbowała przewrócić namiotu i uciec; przeciwnie, zostawała w środku nawet po przebudzeniu się, rozkoszowała się ciepłym i przytulnym gniazdkiem, podczas gdy na zewnątrz hulał wiatr i wszystko przenikał wilgotny chłód. Zaledwie jednak słońce przepędziło mgłę, Elza ożywała i z zadowoleniem wdychiwała orzeźwiające górskie powietrze. Lubiła to miejsce, bo grunt był miękki i chłodny, las dawał głęboki cień, a wokoło nie brakło okazji do tarzania się w bawolim łajnie.

Na tej wysokości i przy takiej obfitości cienia poruszanie się nie wymagało wysiłku nawet w najgorętszej porze dnia, Elza mogła więc towarzyszyć nam w wycieczkach. Oglądała orły krążące wysoko w powietrzu i zżymała się ma wrony, które latały za nią i próbowały ją drażnić. Raz zbudziła jakiegoś bawołu i pognała za nim. Miała doskonały węch, słuch i wzrok, nigdy więc nie błądziła w gęstym poszyciu leśnym. Pewnego dnia szliśmy z tyłu za kolumną osłów, która wyruszyła znacznie wcześniej. Elza zabawiała się urządzaniem na nas zasadzek zza każdego krzaka, gdy nagle usłyszeliśmy przeraźliwy ryk dochodzący z kierunku, w którym ostatnio zniknęła. Za chwilę z lasu wypadł osioł, a na nim prawie jechała lwica, gryząc swoją ofiarę. Na szczęście las utrudniał im szybkie

64

poruszanie się, zaraz więc rozdzieliliśmy walczącą parę i sprawiliśmy Elzie zasłużone lanie. Do tego czasu nigdy czegoś podobnego nie zrobiła i bardzo mnie ten wypadek zaniepokoił, zwłaszcza że się chwaliłam, iż zawsze słucha moich rozkazów i nie molestuje zwierząt. Niestety sama ponosiłam winę, bo nie trzymałam jej na łańcuchu, a poganiacz też się przyczynił, bo pozwolił osłu zostać w tyle. Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności tego właśnie dnia rano przy ładowaniu juków osły zachowały się wobec Elzy bardzo prowokująco, podchodząc jej pod sam nos, gdy była uwiązana na łańcuchu. Gdy później, myszkując po lesie, spotkała się sam na sam z tym jednym biednym osłem, pokusa okazała się widocznie dla niej za silna. W dodatku osioł był stary i sprawiał nam podczas safari wiele kłopotu. Biorąc te wszystkie okoliczności pod uwagę, byłam skłonna raczej wybaczyć Elzie, niż ją obwiniać, tym bardziej że naprawdę wzruszająco prosiła o przebaczenie i wyprawiała różne sztuczki, aby nas przebłagać.

Pewnego dnia staliśmy na brzegu krateru i obserwowaliśmy północną część góry. Odległość do niej wynosiła nie więcej niż sześć kilometrów, ale wiedzieliśmy, że na dojście do tamtego miejsca trzeba zużyć pełne dwa dni. Elza balansowała nonszalancko na skraju przepaści, która liczyła siedemset metrów. Ja na ten widok omal nie dostałam ataku histerii, lecz widocznie zwierzęta nie odczuwają lęku przed wysokością. Następnego dnia zeszliśmy w dół krateru i dotarliśmy do ujścia wielkiego wąwozu II Sigata. Tam rozbiliśmy obóz.

W ciągu dnia tysiące wielbłądów, kóz i owiec, pilnowanych przez rosłych, przystojnych mężczyzn z plemienia Rendilejów, przechodziło tamtędy w drodze do wodopoju znajdującego się sześć kilometrów w głąb wąwozu. Potem zjawiły się kobiety prowadzące rzędy wielbłądów związanych sposobem „nos do ogona" i obładowanych naczyniami na wodę. Naczynia były z ciasno plecionego włókna i każde mieściło trzydzieści litrów. My też ruszyliśmy w głąb tej szczeliny, czyli dosłownie w głąb góry. Dnem wąwozu jest wyschłe łożysko stru-

5 — Moja lwia rodzina

65

mienia, które przez jakieś osiem kilometrów wznosi się lekko w górę między stromymi ścianami po obu stronach. Gdy pójdzie się jeszcze dalej, ściany osiągają wysokość pięciuset metrów i są zupełnie prostopadłe. Miejscami jest tak wąsko, że dwa objuczone wielbłądy nie mogą się minąć, a zwisające ściany zasłaniają niebo. Za-szliśmy daleko za wodopój, to znaczy za to miejsce, gdzie cienka struga rozlewa się w pokaźny strumień i tworzy rząd obramowanych skałami zbiorników czystej wody. W końcu zagrodziła nam drogę prostopadła ściana wysokości dziesięciu metrów. Herbgrtowi, który jest alpinistą, udało się wspiąć na tę skałę, ale za nią znalazł jeszcze następną.

Kłusownicy upodobali sobie niegdyś wąwóz II Siga-ta, bo łatwo przychodziło zasadzać się tu na zwierzęta zdążające do wodopoju. Rzeczywiście, gdy raz jakieś zwierzę weszło do tej pułapki, było już skazane, bo jedyne wyjście prowadziło obok oczekujących myśliwych.

Półtora dnia zabrał nam marsz z II Sigata na szczyt północnego masywu, na którym spotkaliśmy więcej ludzi z plemienia Samburu niż na południowym, a także więcej ich bydła. Musieliśmy więc znacznie ograniczyć swobodę Elzy.

Zwierzyny łownej nie widzieliśmy wiele. Dawniej było tu dużo bawołów, ale teraz powiedziano nam, że od sześciu lat nie odwiedzały już północnej części góry. Nie widziało się też większych ikudu, chociaż znaleźliśmy ślady kilku sztuk. George przypuszczał, że, nieobecność zwierzyny łownej była spowodowana zwiększeniem się liczby bydła przypędzanego przez Samburu. Bydło wypasało trawę i szybko niszczyło stan roślinny całego masywu.

Zejście do Loyongalane okazało się niesłychanie męczące z powodu ostrych odłamków lawy. Naszych coraz częstszych upadków nie mógł wynagrodzić nawet wspaniały widok na Jezioro Rudolfa, które rozciągało się w dole; w jego tafli o kolorze ołowiu, obramowanej

66

ciemnoniebieskimi wzgórzami i pomarańczowożółtym niebem, odbijało się zachodzące słońce.

Elza oglądała się ciągle na góry i chłodne lasy, raz nawet zaczęła biec w tamtą stronę, musieliśmy więc wziąć ją na łańcuch.

O zmierzchu zgubiliśmy drogę. Elza kładła się co kilka kroków i dawała nam wyraźnie do poznania, że ma już tego dosyć. Chociaż była już prawie dorosła, zawsze w chwilach zdenerwowania lubiła ssać mój wielki palec — a tej nocy powtarzała to wiele razy. Wreszcie pociski świetlne, wystrzelone przez idącą przodem kolumnę, wskazały ??? drogę do obozu. Gdy słaniając się na nogach dobrnęliśmy tam po tym okropnym marszu, Elza nie chciała jeść i nie opuszczała mnie ani na chwilę. Ja też ze zmęczenia nie miałam apetytu i doskonale zdawałam sobie sprawę z wielkiego wysiłku, jaki ją kosztowało dotrzymanie nam kroku. Nie mogła oczywiście zrozumieć, co za sens miało włóczenie się nocą po ostrej, spękanej lawie, i tylko przywiązanie do nas i zaufanie kazało jej iść dalej. Mimo wielkich trudów związanych z tym safari, podczas którego musiała przejść czterysta pięćdziesiąt kilometrów, więź łącząca ją z nami bardzo się wzmocniła. Jak długo była z nami i wiedziała, że ją lubimy i że jest bezpieczna, czuła się szczęśliwa. My zaś czuliśmy się odpowiedzialni za to dumne i inteligentne zwierzę, nie mające żadnego innego żywego stworzenia, które zaspokajałoby jej silnie rozwiniętą potrzebę czułości i wrodzony instynkt gromadny — i to pogłębiało nasze przywiązanie, do Elzy. Prawda, czasami nieświadomie bywała utrapieniem, staliśmy się na przykład czymś w rodzaju jej niewolników, bo nie mogliśmy jej powierzyć nikomu obcemu. Ale za te nasze małe poświęcenia z nawiązką się nam odwdzięczała. Różnice między jej sposobem reagowania a naszym wynikały tylko z jej wrodzonych cech charakteru, które w naturze miały się rozwinąć tak jak u dzikiego lwa, żyjącego normalnym życiem. Prawdziwie wzruszający był widok jej wysiłków, aby opanować silne wewnętrzne

? 7

odruchy i dostosować się do naszego trybu życia po to, aby zrobić nam przyjemność. Jej łagodny temperament niewątpliwie wynikał częściowo z charakteru, ale częściowo musiał też wiązać się z faktem, że aby ją przyzwyczaić do naszego trybu życia, nigdy nie używaliśmy siły i nigdy nie sprawialiśmy jej przykrości. Tylko dobrocią staraliśmy się jej pomóc w przezwyciężeniu różnic dzielących nasz świat od jej świata.

Wolno żyjące lwy nigdy nie wędrują na wielkie odległości, jeżeli mają dosyć pokarmu, a Elza na pewno zwiedziła większy kawał świata, niż mogłaby poznać żyjąc w stadzie lwów. A jednak znała swój dom i po zakończeniu każdej safari od razu wracała do zwykłej domowej rutyny i zwyczajów.

Elza i dzikie Iw

Czarujące maniery miała nasza Elza. Niezależnie od czasu trwania każdej naszej rozłąki witała się z nami bardzo uroczyście, wędrowała kolejno do wszystkich, ocierając się łbem i cicho miaucząc. Ja zawsze byłam pierwsza, George drugi, a potem Nura i reszta obecnych. Zaraz poznawała, kto ją lubi, i odwdzięczała mu się bardzo serdecznie. Tolerowała gości, którzy okazywali usprawiedliwione zdenerwowanie, ale tacy, którzy jej się naprawdę bali, przeżywali ciężkie chwile. Nigdy wprawdzie nie robiła nikomu krzywdy, tylko przepadała za napędzaniem takim ludziom strachu.

Już wtedy, gdy była małym lwiątkiem, umiała czynić użytek ze swego ciężaru. Teraz stosowała to ze znacznie lepszym skutkiem. Ilekroć chciała nas zatrzymać, całą siłą rzucała się nam na stopy, naciskała ciałem na golenie i obalała nas na ziemię.

Wkrótce po powrocie znad Jeziora Rudolfa zaczęła podczas wieczornych spacerów zdradzać wzrastający niepokój.

68

Czasami nie chciała wracać z nami do domu i spędzała noc w buszu. Zwykle" udawało nam się ją sprowadzać w ten sposób, że wyjeżdżaliśmy po nią Land-Roverem. A mówiąc prawdę, szybko uznała, że skoro ma się do dyspozycji specjalny samochód, powrót piechotą do domu jest marnowaniem energii. Wskakiwała więc na płócienny dach, rozwalała się tam wygodnie i z tej korzystnej pozycji obserwowała inne zwierzęta przez całą drogę do domu. Z jej punktu widzenia urządzenie było doskonałe, ale niestety fabryka nie przewidziała, iż dach ma służyć jako legowisko dla lwa. Pod ciężarem Elzy dach się stopniowo obsuwał, tak że leżał prawie na nas. W końcu George musiał wmontować nowe podpórki i wzmocnić płótno.

Jeżeli Elza nie była z nami, pozostawała pod opieką Nuru. Pewnego dnia chcieliśmy go sfilmować razem z pupilką i powiedzieliśmy, że powinien ubrać się w coś ele-gantszego niż postrzępione portki i koszula, które nosi na co dzień. Za kilka minut Nuru pojawił się w imponującej, obcisłej bluzie kremowego koloru, z bogatym szamerunkiem na przodzie — kupił ją na ślub. Od razu stwierdziliśmy, że wyglądał w tym stroju na zawodowego pogromcę lwów. Elza zaś spojrzała na niego i momentalnie! dała nurka w busz. Stamtąd zerkała podejrzliwie, aż stwierdziła jego identyczność. Wtedy przyszła i dała mu klapsa łapą, jakby chciała powiedzieć: „A cóż ty, do diabła, sobie myślisz, żeby mnie tak przestraszyć?"

Nuru i Elza mieli razem mnóstwo przygód. Pewnego dnia na przykład Nuru opowiedział, że gdy oboje odpoczywali pod jakimś krzakiem, od nawietrznej strony podszedł do nich lampart. Chociaż prawie wlazł na Elzę, ta była opanowana, obserwowała go uważnie i w napięciu i tylko lekko biła końcem ogona. Nagle lampart zauważył ten ruch ogona i dał tak błyskawicznego drapaka, że po drodze omal nie przewrócił Nuru.

Elza miała teraz dwadzieścia trzy miesiące i jej głos zmienił się na głęboki bas. Miesiąc później była chyba znów w okresie rui, bo opryskiwała różne krzaki, widocz-

69

nie jako zaproszenie dla samców. Normalnie zawsze chodziła na spacer tam gdzie i my, teraz jednak przez dwa dni miała wyraźnie ochotę pobiec przez doliną. Drugiego popołudnia ona nas poprowadziła w obranym przez siebie kierunku i wkrótce natrafiliśmy na ślady lwa. O zmroku Elza odmówiła powrotu. Ponieważ byliśmy blisko drogi samochodowej, poszliśmy po Land-Rover. George wrócił nim na to samo miejsce, a ja zostałam w domu na wypadek, gdyby Elzie przyszło do głowy przyjść na skróty. Gdy George dojechał tam, gdzie ją zostawiliśmy, przez dłuższy czas nawoływał, ale jedyną odpowiedzią było echo. Przejechał jeszcze jedną milę, ciągle pokrzykując. Potem myśląc, że Elza musiała już przyjść do domu, i on zawrócił. Dowiedziawszy się ode mnie, że przez dwie godziny czekałam nadaremnie, pojechał jeszcze raz, a wkrótce potem usłyszałam strzał. Bardzo się zaniepokoiłam, a gdy George po powrocie opowiedział, co zaszło, z kolei się zmartwiłam.

George jechał i nawoływał przez jakieś pół godziny, ale Elza nie dawała znaku życia. Potem zatrzymał się na jakiejś polanie i zastanawiał się, co dalej robić. Nagle o dwieście metrów za wozem rozległy się głośne ryki walczących lwów, a za chwilę obok samochodu przemknęła jakaś lwica, ścigana przez drugą. George porwał sztucer i strzelił pod brzuch tej drugiej, przypuszczając, prawdopodobnie słusznie, że to była zazdrosna samica, która chciała unicestwić Elzę. Potem wskoczył do wozu i ruszył za zwierzętami. Jechał wzdłuż wąskiej alei między gęstym buszem, raz po raz świecąc na obie strony latarką, aż znalazł się przed przeszkodą w postaci lwa i dwu lwic, które wydając głośne ryki bardzo niechętnie ustąpiły z drogi.

Po tym spotkaniu przyjechał po mnie. Zabraliśmy się trzeci raz w tamto miejsce, ale chociaż długo i rozpaczliwie nawoływaliśmy Elzę, nie odpowiedział nam znany głos. Za to jakby na pośmiewisko cały chór lwów rozpoczął koncert o kilkaset metrów od nas. Pojechaliśmy w tym kierunku, aż dostrzegliśmy odblask trzech par ślepiów. Nic więcej nie mogliśmy uczynić, więc w ciężkim

70

nastroju zawróciliśmy w stronę domu. Czy ta zazdrosna lwica zabiła Elzę? W obecnym stanie Elza mogła nawiązać flirt z jakimś lwem, a byłoby raczej naturalne, gdyby tamta druga nie chciała tolerować rywalki. Nie ujechaliśmy jednak więcej niż milę, gdy ku ogromnej uldze natknęliśmy się na Elzę węszącą koło jakiejś kępy krzaków. Zignorowała nas zupełnie. Próbowaliśmy ją namówić, aby przyszła do nas, ale ona nie ruszała się z miejsca, tylko z rozmarzoną miną gapiła się na busz w tym kierunku, Skąd przedtem dochodził głos lwów. Te zaś w pewnej chwili podjęły koncert i zaczęły się zbliżać. Trzydzieści metrów za samochodem ciągnęło się wyschłe łożysko strumienia; tam stado przystanęło, pomrukując.

Było już dobrze po północy. Elza, oblana światłem księżyca, siedziała między nami a lwami. Obie strony wzywały ją iku sobie. Kto miał zwyciężyć? Nagle Elza posunęła się w kierunku lwów, a ja wrzasnęłam: „Elza, nie! Nie idź tam, bo cię zabiją!" Elza przysiadła i patrzyła raz na nas, raz na swoich pobratymców, niepewna, co ma robić. Taka sytuacja trwała bez zmiany godzinę, potem George dwa razy wystrzelił w powietrze ponad tamtymi lwami. Efekt był taki, że w milczeniu zniknęły. A ponieważ Elza dalej nie mogła się zdecydować, cofnęliśmy wóz trochę do tyłu i znów wolniutko ruszyliśmy w nadziei, że będzie nam towarzyszyć. Tak się rzeczywiście stało. Ociągając się szła równolegle z wozem, oglądała się wiele razy za siebie, aż w końcu wskoczyła na dach i tak zawieźliśmy JĄ w bezpieczne miejsce. Po przybyciu do domu była ogromnie zmęczona i miała takie pragnienie, że nie mogła oderwać się od miski z wodą.

Co zaszło w ciągu tych pięciu godzin, kiedy Elza przebywała z lwami? Czy dzikie stado było skłonne przyjąć ją za swoją mimo ludzkiego zapachu, który jej towarzyszył? Czy samiec mógł nie zwrócić uwagi na samicę będącą właśnie w okresie rui? Dlaczego wróciła z nami zamiast przyłączyć się do swoich pobratymców? Czy może dlatego, że bała się tamtej wściekłej lwicy? Zadawaliśmy sobie te i wiele innych pytań. Było nato-

IX

miast niezbitym faktem, że nocna przygoda nie przyniosła naszej wychowanicy żadnej szkody.

Lecz po niej Elza coraz mocniej i mocniej reagowała na zew natury. Często o zmroku nie wracała z nami i wiele wieczorów spędziliśmy na poszukiwaniach. W suchej porze roku jedyną przynętą była dla niej woda, bo tej mogła się napić tylko w domu. Upodobała sobie skały i zawsze wybierała na punkt obserwacyjny szczyt jakiegoś głazu albo podobne bezpieczne miejsce. Raz musieliśmy ją zostawić na takiej skale, mimo że w pobliżu słyszeliśmy „kaszlanie" lamparta. Nazajutrz rano Elza wróciła z krwawiącymi zadrapaniami, a my zastanawialiśmy się, czy to są pamiątki spotkania z lampartem.

Innego razu, już po zachodzie słońca, Elza poszła w kierunku, skąd rozlegał się śmiech hieny; wkrótce ten śmiech zmienił się w histeryczne wrzaski, na które Elza odpowiadała głośnymi pomrukami. George pognał w tamtą stronę, aby zobaczyć, co się dzieje, i zdążył zastrzelić jedną z dwu hien atakujących Elzę. Ta zaś zaraz zaciągnęła „zdobycz" w busz, wlokąc ją między przednimi łapami, podobnie jak w dzieciństwie wlokła płachtę z podłogi namiotu. Chociaż jednak miała już dwa lata, jej zęby nie mogły jeszcze przebić skóry hieny, wobec czego nie wiedziała, co zrobić z łupem.

W tym okresie żyrafy nadal pozostawały najmilszymi towarzyszami zabaw Elzy. Podkradała się ku nim używając najrozmaitszych wybiegów, ale zawsze ją odkrywały, zanim jeszcze zdążyła się zbliżyć. Prawdopodobnie dlatego, że Elza nie potrafiła panować nad swym ogonem. Całe; jej ciało zastygało w bezruchu, nawet bez drgnienia ucha, ale zdradliwa czarna kitka na końcu ogona nigdy nie znała spokoju. Gdy żyrafy już raz spostrzegły Elzę, zaczynały między sobą zawody, która jest najodważniejsza. Ustawiały się półkolem jedna obok drugiej i prychając zbliżały powolutku do Elzy, aż ta nie wytrzymywała i jednym susem zmuszała całe stado do ucieczki. Przy dwu różnych okazjach Elza pognała dalej za pewnym potężnym, starym bykiem. Przebiegłszy z ..półtora

72

kilometra, żyrafa albo się zmęczyła, albo miała już po uszy zabawy, dość że stanęła w pozycji obronnej. Elza obchodziła ją wkoło, ale trzymała się poza zasięgiem potężnych przednich racic, których uderzenie mogło jej łatwo roztrzaskać czaszkę.

Wszystko wskazywało na to, że okres rui powtarzał się u Elzy co dwa i pół miesiąca. Opowiadano nam, że oznaką tego stanu jest głośne mruczenie. Ale chociaż już dwa razy przechodziła ten okres, nic podobnego nie zauważyliśmy, natomiast za każdym razem wydawała swoistą woń i zapraszająco opryskiwała krzaki.

Wkrótce po przygodzie z lwami Nuru zameldował nam, że gdy rano próbował iść za Elzą, ta ciągle wydawała groźne ryki. Widocznie chciała, żeby został i pozwolił jej samej iść na wzgórza. Dlatego mimo wzrastającego upału pognała tak szybko, że Nuru wkrótce zgubił jej ślady między skałami. Po południu myśmy poszli na poszukiwanie, ale też zaraz zgubiliśmy ślady i mogliśmy tylko wołać na nią od podnóży skał. Jako odpowiedź rozległ się obco brzmiący pomruk, niepodobny do głosu Elzy, chociaż niewątpliwie lwi. Wkrótce potem zobaczyliśmy, jak Elza złazi na dół po nierównych kamieniach, wołając swoim normalnym głosem. Dotarłszy do nas rzuciła się na ziemię zziajana i bardzo podniecona. Nie mogła się oderwać od wody, którą przynieśliśmy ze sobą. Wtedy zauważyliśmy na jej tylnych łapach, grzbiecie i karku krwawiące ślady pazurów, a także dwie krwawiące dziury na czole, które zdecydowanie pochodziły od zębów, a nie pazurów *.

Chociaż normalnie Elza nie miała własnej woni, teraz na pewno czuć ją było bardzo silnie, znacznie silniej, niż to uzasadniał aktualny stan. Odpocząwszy zaś trochę, przywitała się z nami zgodnie ze swym zwyczajem, ale

• Gdy dwa lata później w drodze do Londynu zwiedzałam ogród zoologiczny w Hzymle, widziałam kopulację lwów 1 Jej ostatni akt polegający ma tym, że samiec ugryzł samicę w czoło. Nieco później obserwowałam to samo w podobnych okolicznościach w ZOO londyńskim (przyp. aut.).

73

dodatkowo obdarzyła też nas po kolei jakimś szczególnym mruczeniem, jakby chciała powiedzieć: „Wyobraźcie sobie, co ja miałam za przygodę".

Pewna podziwu z naszej strony znów rzuciła się na ziemię i usnęła na dwie godziny. Nie ulegało wątpliwości, że przebywała z jakimś lwem i nasze wołania przerwały tę

sielankę.

Dwa dni później spędziła poza domem cały dzień i całą noc a poszedłszy jej śladami stwierdziliśmy, że spacerowała w towarzystwie jakiejś lwicy, przy czym obie; kładły się na ziemi kilka razy.

Od tego czasu Elza spędzała coraz więcej nocy poza domem. Próbowaliśmy ją wabić do domu w ten sposób, że jeździliśmy na jej ulubione miejsca i wołaliśmy. Czasami przychodziła, ale częściej namowy nie odnosiły skutku. Czasami przez dwa lub trzy dni nie pojawiała się w domu, obywając się bez żarcia i bez wody. Ciągle jeszcze woda stanowiła ważny czynnik naszego wpływu na nią, ale zbliżała się pora deszczowa i zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że stracimy i ten środek oddziaływania. Na tym tle powstawało zagadnienie, które wymagało decyzji i stawało się tym pilniejsze, że w maju przypadał nasz długi urlop, przewidziany na wyjazd do Europy. Elza miała dwadzieścia siedem miesięcy, była już więc prawie zupełnie dorosła. Zawsze zdawaliśmy sobie sprawę z niemożności bezterminowego trzymania jej w Isiolo. Pierwotnie myśleliśmy o wysłaniu jej do Zoo w Rotterdamie, aby znalazła się razem z siostrami; mieliśmy już nawet załatwione wszystko, na wypadek gdyby zaszła nagła konieczność jej wysłania. Teraz jednak Elza wzięła swą przyszłość w swoje łapy i ostatnie wydarzenia miały decydujący wpływ na nasze plany w stosunku do niej. Ponieważ udało się nam szczęśliwie wychować ją w jej naturalnym otoczeniu, ponieważ w buszu czuła się jak w domu i została przyjęta za swoją przez dzikie lwy, mieliśmy nadzieję, że okaże się wyjątkiem od reguły mówiącej o tym, iż z powodu ludzkiego zapachu i nieznajomości życia w buszu oswojone zwierzęta giną zabijane przez własnych

74

pobratymców. A więc umożliwienie Elzie zupełnie naturalnego życia stanowiłoby eksperyment, który warto było podjąć.

Zamierzaliśmy spędzić z nią dwa lub trzy tygodnie i potem, jeżeli wszystko pójdzie dobrze, wyjechać na długi urlop. W celu zmiany klimatu takie długie urlopy spędza się poza Kenią.

Z kolei powstawało pytanie: gdzie wypuścić Elzę? Okolice Isiolo były niestety zbyt gęsto zaludnione i tu nie mogliśmy jej zostawić samej sobie. Znaliśmy jednak taką okolicę, która przez większą część roku pozostawała prawie bezludna, za to obfitowała w zwierzynę, szczególnie w lwy. Uzyskaliśmy pozwolenie zawiezienia tam Elzy i poczyniliśmy odpowiednie przygotowania. Deszcze mogły nadejść lada dzień, nie było więc czasu do stracenia, jeżeli chcieliśmy dotrzeć do przyszłej siedziby Elzy, jeszcze zanim zacznie padać.

Aby się dostać w tamto miejsce, należało przebyć pięćset pięćdziesiąt kilometrów, przejechać płaskowyż i Great Rift Valley, czyli podróżować przez gęsto zaludnione okolice z wielu farmami stanowiącymi własność Europejczyków. Ponieważ obawialiśmy się, że gromady ciekawskich mogą być dokuczliwe dla Elzy na każdym postoju, postanowiliśmy jechać nocą. Wyjazd miał nastąpić o siódmej wieczorem, ale Elza była innego zdania. Przed wyruszeniem zabraliśmy ją na jej ulubiony spacer do skał leżących po drugiej stronie doliny naprzeciw naszego domu. Tam ją sfotografowałam — ostatni raz w jej stronach. Elza nie lubi takich rzeczy, gdy tylko widzi skierowany na siebie aparat, zaraz odwraca łeb i zakrywa go łapą albo po prostu odchodzi. Tego ostatniego dnia musiała znieść prawdziwe męki i chyba miała już dość naszej Leiki. Wobec tego postanowiła się zemścić. Gdy ja na chwilę zostawiłam aparat, ona skoczyła, porwała go i pognała z nim na skały. Uznaliśmy to za ostateczny koniec naszej cennej Leiki. Przez godzinę używaliśmy różnych sztuczek, aby uratować aparat, ale każdy nowy pomysł miał ten skutek, iż Elza jeszcze bardziej prowokująco po-

75

trząsała aparatem w pysku albo obgryzała go, trzymając zdobycz między łapami. Gdyśmy ostatecznie odzyskali nasz aparat, dziwnym cudem nie był tak bardzo zniszczony.

Należało już wracać do domu i ruszać w długą podróż, ale właśnie wtedy Elza usadowiła się na skale i patrzyła w dal rozmarzonym wzrokiem zakochanej lwicy. Nic nie mogło jej ruszyć z miejsca. Widocznie nie miała zamiaru, wracać na piechotę i oczekiwała, że sprowadzimy po nią samochód. George poszedł do domu, zabrał wóz i przyjechał w to miejsce, gdzie ją zostawiliśmy, ale Elzy nie było ani śladu, zapewne wybrała się na wieczorną przechadzkę. George nawoływał — bez skutku. Zjawiła się dopiero o jedenastej, wskoczyła na dach Land-Rovera i pozwoliła zawieźć się do domu.

Pierwsza próba samodzielności

Dopiero po północy udało się nam umieścić Elzę w odpowiednio przygotowanej skrzyni na ciężarówce i wyruszyć w drogę. Chcąc ułatwić jej zniesienie trudów podróży, dałam jej środek nasenny; weterynarz zapewnił nas, że ten środek jest nieszkodliwy i będzie działał około ośmiu godzin. Aby zaś w dodatku podtrzymać Elzę na duchu, siedziałam w tej samej otwartej ciężarówce. Nocą jechaliśmy przez tereny położone 3000 metrów ponad poziomem morza i dokuczało nam lodowate zimno. Dzięki działaniu lekarstwa Elza była tylko na pół przytomna, ale; nawet w tym stanie co kilka minut wyciągała łapy przez pręty, aby się upewnić, czy jeszcze jestem koło niej. Cała droga zajęła nam siedemnaście godzin, a środek nasenny przestał działać dopiero godzinę po przybyciu na miejsce. Przez te osiemnaście godzin Elza wydawała się przy dotyku całkiem zimna, a oddech miała bardzo wolny, tak że w pewnej chwili bałam się, iż nie przeżyje. Na szczęś-

76

cie przyszła do siebie, lecz to doświadczenie nauczyło nas, że stosowanie lekarstw u lwów wymaga wielkiej ostrożności, gdyż są na nie bardziej czułe od innych zwierząt i w dodatku reagują zupełnie indywidualnie. Mieliśmy już zresztą podobne doświadczenie poprzednio, gdy posypaliśmy wszystkie trzy lwiątka proszkiem na insekty — jedno zniosło to dobrze, drugie przechorowało się, a Elza dostała silnych konwulsji.

Na miejsce przeznaczenia przybyliśmy późnym popołudniem. Oczekiwał nas tam nasz przyjaciel, łowczy tego okręgu. Rozbiliśmy obóz we wspaniałym miejscu u stóp skarpy wysokiej na trzysta metrów, górującej nad rozległą, zarosłą buszem równiną, na której smuga ciemniejszej roślinności znaczyła bieg jakiejś rzeki. Ponieważ znajdowaliśmy się tysiąc pięćset metrów nad poziomem morza, powietrze było świeże i rześkie. Tuż przed naszym obozem leżała otwarta łąka, lekko wznosząca się ku równinie, a na niej pasły się stada gazel Thomsona, antylop topi i gnu, zebr Burchella, srokatych antylop i kongoni, a także nieliczne bawoły. Był to prawdziwy raj dzikiej zwierzyny. Podczas ustawiania namiotów wzięliśmy Elzę na spacer. Pognała w stronę stad, nie wiedząc, za którym pędzić, bo wszędzie uwijały się zwierzęta. Jak gdyby chciała się otrząsnąć z wrażeń okropnej podróży, całą duszą oddała się zabawie z nowymi przyjaciółmi, dość zdziwionymi widokiem obcego lwa. Takiego w dodatku, co bez określonego celu gonił tam i z powrotem. Wkrótce jednak Elza miała dość zabawy i podreptała do obozu — na kolację.

Nasz plan wyglądał następująco: Przez pierwszy tydzień mieliśmy obwozić Elzę — rozwaloną na dachu Land-Ro-vera — po nowym terenie, przyzwyczajając ją do nowej okolicy i do zwierząt, z których wielu nie; spotyka się w Prowincji Północnej Granicy, tak że nie mogła ich w życiu widzieć. Następnego tygodnia mieliśmy zostawiać ją na noc w buszu, to znaczy odjeżdżać wieczorem, a odwiedzać ją i karmić rano, kiedy będzie śpiąca. Potem mieliśmy zmniejszać porcje jedzenia w tym celu, aby ją

77

zachęcić do polowania na własną rękę albo do połączenia się z jakimś dzikim lwem.

Już następnego ranka po przyjeździe przystąpiliśmy do realizacji tego planu. Najpierw zdjęliśmy Elzie obrożę — co stanowiło symbol wypuszczenia na swobodę. Potem nasza wolna lwica wskoczyła na dach i ruszyliśmy w drogę. Po przejechaniu zaledwie kilkuset metrów zobaczyliśmy jakąś miejscową lwicę kroczącą w dół zbocza równolegle do toru naszej jazdy; przeszła blisko licznego skupienia antylop, które jednak nie zwracały na nią uwagi. Widocznie z jej równomiernego chodu wyczytały, że w danej chwili lwica nie była zainteresowana polowaniem. Podjechaliśmy do niej bliżej. Elza zdradzała wielkie podniecenie, zeskoczyła z wozu i cicho pomrukując ostrożnie podążała za nową znajomą. Zaledwie jednak tamta stanęła i odwróciła się, Elzę opuściła odwaga i pędem wróciła do swego bezpiecznego schronienia na samochodzie. Obca lwica powędrowała dalej tym samym równym krokiem, a wkrótce dostrzegliśmy sześć lwiątek czekających na nią na małym mrowisku w wysokiej trawie.

Jadąc dalej spłoszyliśmy hienę, która gryzła kość. Elza znów zeskoczyła i puściła się w pogoń za przerażonym zwierzęciem, które miało tylko tyle czasu, aby porwać swą własność i dać drapaka. Chociaż niezgrabna, hiena zdołała umknąć, tylko w ucieczce zgubiła kość.

Potem mijaliśmy stado za stadem różnego gatunku antylop. Widok Land-Rovera z lwem na dachu tak podniecał ich ciekawość, że pozwalały nam podjeżdżać na kilka metrów, pod warunkiem jednak, że nie wysiadaliśmy i zachowywaliśmy milczenie. Elza cały czas obserwowała dokładnie, co się dzieje, ale nie próbowała opuszczać wozu, chyba że dostrzegła jakieś zwierzę stojące tyłem i zajęte pasieniem się albo walką. W takim wypadku cicho schodziła na dół i z brzuchem przy ziemi skradała się w kierunku ofiary, wykorzystując po drodze wszystkie kryjówki. Jeżeli jednak zwierzę zaczęło zdradzać jakiś niepokój, Elza albo zastygała w bezruchu, albo, jeżeli taka metoda wydawała się jej w danym wypadku właściwsza,

78

udawała zupełny brak zainteresowania, lizała sobie łapy, ziewała, a nawet tarzała się — tak długo, aż zwierzę się uspokoiło. Wtedy zaczynała podkradać się na nowo. Lecz mimo całego sprytu nigdy nie udało się jej podejść dość blisko do „zdobyczy".

Małe gazele Thomsona prowokowały Elzę wręcz bezczelnie, widocznie ufając w moc niepisanego prawa buszu, że silniejsze stworzenie nigdy nie atakuje słabszego — chyba z głodu. Te gazele to prawdziwe urwisy sawanny, ogromnie ciekawskie i stale ruszające ogonami. Zaczepiały Elzę, drażniły ją i po prostu napraszały się, aby je goniła; ale Elza miała znudzoną minę, nie odpowiadała na zaczepki i swoją powagą osadzała urwisów na miejscu.

Co innego bawoły i nosorożce. Te musiała gonić. Pewnego dnia obserwowaliśmy z samochodu galopującego bawołu. Musiał dostrzec lwa na dachu wozu i to go bardzo zaciekawiło. Natomiast Elza szybko zeskoczyła i kryjąc się za krzakami poczęła się podkradać. Bawół wpadł na ten sam pomysł i wybrał te same krzaki, tylko z przeciwnej strony. Czekaliśmy, co z tego wyniknie, aż oboje omal nie zderzyli się ze sobą. Wtedy bawół dał drapaka, a Elza dzielnie pognała za nim.

Przy innej okazji zobaczyła z Land-Rovgra dwa bawoły śpiące w buszu. Rzecz oczywista, nie wytrzymała. Nastąpiły ryki, trzaski łamanych gałęzi i dziki harmider, potem bawoły wypadły z gęstwiny i rozbiegły się na dwie różne strony.

Największą pokusę stanowiły nosorożce. Raz natknęliśmy się na takiego, który drzemał sobie na stojąco, z łbem schowanym w krzakach. Elza podkradła się bardzo ostrożnie i z takim powodzeniem, że prawie trąciła go nosem w pysk. Wtedy biedak nagle się obudził, kwiknął ze zdziwienia, jak ogłupiały obrócił się na pięcie i pomknął w pobliskie błota. Chlapnął w wodę z taką siłą, że sprawił Elzie solidny prysznic, co jej nie odstraszyło od skoczenia za nim w bagno. Wśród bryzgów i plusków oboje znikli nam z oczu, a dopiero po długim czasie Elza wróciła — mokra, ale bardzo dumna.

70

Lubiła wdrapywać się na drzewa i czasem po bezskutecznym szukaniu w wysokiej trawie znajdowaliśmy ją kołyszącą się na jakiejś gałęzi. Często zdarzało się jednak, że miała trudności z zejściem na dół. Pewnego razu bezskutecznie próbowała wszystkich sposobów, aż wreszcie gałąź, na której stała, ugięła się mocno pod jej ciężarem; najpierw zobaczyliśmy ogon dyndający między liśćmi, potem wierzgające tylne łapy, a na końcu Elza we własnej osobie grzmotnęła na ziemię z wysokości jakichś siedmiu metrów. Ogromnie ją speszyła ta publiczna utrata godności, bo chociaż lubiła nas rozśmieszać wtedy, kiedy jej to odpowiadało, nie cierpiała narażać się na kpiny. Szybko więc odeszła na bok, a myśmy zostawili jej czas na odzyskanie powagi. Później znaleźliśmy ją otoczoną świtą złożoną z sześciu hien, które siedziały wkoło. Mnie ten widok bardzo zaniepokoił, zaś Elza, jakby chciała się zrehabilitować za poprzednią niezgrabność, demonstrowała teraz swą wyższość nad hienami, które ją nudziły. Ziewała, przeciągała się, a w końcu nie zważając na paskudne potwory ruszyła w naszym kierunku. Hieny kuśtykając rozbiegły się na różne strony, ale odwracały łby i zapewne ze zdziwieniem oglądały towarzystwo lwicy.

Pewnego ranka krążące po niebie sępy wskazały nam miejsce, gdzie zobaczyliśmy lwa nad zabitą zebrą. Rozrywał mięso i nie zwracał na nas uwagi. Elza z namysłem zlazła z dachu, zaczęła przyjaźnie miauczeć, a potem, chociaż nie miała żadnych oznak zachęty, ostrożnie zbliżać się do lwa. Ten w końcu podniósł łeb i spojrzał wprost na nadchodzącą. Zdawał się mówić: „Jak śmiesz, o niewiasto, przeszkadzać panu i władcy, gdy ten się pożywia? Czy nie znasz lwiej etykiety? Wolno ci polować dla mnie, ale potem musisz czekać, aż ja się nasycę swoją lwią częścią, a dla ciebie zostawię resztki". Widocznie Elzie nie podobał się wyraz twarzy pana i władcy, bo w największym pośpiechu wróciła do bezpiecznego schronienia na wozie. Lew ucztował dalej, my zaś czekaliśmy przez dłuższy czas w nadziei, że Elza odzyska odwagę. Nie dała się jednak powtórnie skłonić do opuszczenia samochodu.

80

Nazajutrz rano powiodło się nam lepiej. Zobaczyliśmy antylopę topi stojącą jak wartownik na kopcu termitów i zapatrzoną w jednym kierunku. Idąc za jej wzrokiem dostrzegliśmy młodego lwa, który leżał w wysokiej trawie i wygrzewał się na słońcu. Był to wspaniały młody samiec z piękną, jasną grzywą — i zdawało się, ż§ Elzie się spodobał. „Właśnie odpowiedni dla niej małżonek" — pomyślałam. Podjechaliśmy doń na trzydzieści metrów. Lew wyglądał na lekko zaskoczonego widokiem swej przyszłej narzeczonej siedzącej na dachu samochodu, ale zachowywał się przyjaźnie. Elzę zaś musiała chyba ogarnąć dziewicza nieśmiałość, bo chociaż mruczała po cichu, nie chciała zejść z wozu. Odjechaliśmy kawałek i tam namówiliśmy ją do Eejścia, a potem nagle ruszyliśmy i objechawszy półkolem znaleźliśmy się po drugiej stronie lwa. Cel tego manewru był taki, że jeżeli Elza chciałaby do nas przyjść, musiałaby przejść obok kandydata na męża. Po długim wahaniu nabrała wreszcie tyle odwagi, że zaczęła się posuwać w kierunku lwa. Znalazłszy się jakieś dziesięć kroków od niego położyła uszy po sobie i wachlowała ogonem. Młody samiec wstał i ruszył ku niej, na pewno z najprzyjaźniejszymi zamiarami, ale Elzę w ostatnim momencie ogarnęła panika i uciekła do samochodu.

Musieliśmy ją zabrać i jadąc dalej najdziwniejszym trafem natknęliśmy się na raczące się zdobyczą stado złożone z dwu lwów i lwicy.

To nazywało się doprawdy szczęściem. Lup musiał być zupełnie świeży, bo lwy były tak zaabsorbowane żarciem, że nie zwracały najmniejszej uwagi na Elzę, chociaż ona do nich po swojemu przemawiała. W końcu zostawiły zdobycz, bo pełne żołądki sterczały im jak banie. Elza nie traciła czasu, zabrała się do zbadania resztek ścierwa — co stanowiło jej pierwsze zetknięcie z prawdziwym lwim łupem. A naszym celom nic chyba lepiej nie mogło służyć jak takie żarcie, dostarczone przez lwy i pełne ich świeżej woni. Gdy Elza użyła sobie do syta, zawlekliśmy resztki do tego młodego lwa, który wydawał się taki miły. Mieliśmy na-

9 — Moja lwia rodzina

8J

dzieję, że jeżeli Elza ofiaruje mu w prezencie obiad, ogromnie zyska w jego oczach. Zostawiliśmy więc Elzę i ścierwo w pobliżu tego młodego lwa i odjechaliśmy. Za kilka godzin znów wyruszyliśmy tam, aby zobaczyć, jak sprawy stoją, ale Elzę spotkaliśmy już w połowie drogi do obozu. Ponieważ jednak ów lew zdradzał zainteresowanie naszą pupilką, po południu jeszcze raz zawieźliśmy ją do niego. Zastaliśmy go w tym samym miejscu. Elza ze swego legowiska na dachu rozmawiała z nim tak jak ze starym przyjacielem, ale nie zdradzała najmniejszej ochoty zejścia z samochodu.

Aby ją do tego zachęcić, pojechaliśmy za kępę krzaków i ja tam wysiadłam z samochodu. Ledwie to zrobiłam, omal nie przewróciła mnie hiena, iktóra wypadła z cienistej kryjówki. Za chwilę znaleźliśmy tam w -krzakach świeżo zabitego źrebaka zebry, niewątpliwie łup jasno-grzywego lwa. Właśnie przypadała pora karmienia Elzy, toteż ona nie zważając na konsekwencje zeskoczyła z wozu i podeszła do ścierwa. Momentalnie skorzystaliśmy z okazji i odjechaliśmy na pełnym gazie, zostawiając ją samą na nocne przygody. Bardzo ciekawi wyniku tego eksperymentu, nazajutrz już skoro świt wyruszyliśmy z wizytą, spodziewając się zastać szczęśliwą młodą parę. Zastaliśmy jednak tylko biedną Elzę czekającą dokładnie w tym miejscu, gdzie; ją zostawiliśmy; lew ulotnił się, podobnie jak i ścierwo zebry. Biedaczka była zachwycona naszym widokiem, nie chciała nas ani na moment puścić od siebie i zapamiętale ssała moje palce, aby się upewnić, że nasze stosunki pozostały bez zmian. Mnie zaś było bardzo żal, że zrobiłam jej przykrość, i nie mogłam wytłumaczyć, że to wszystko było pomyślane dla jej dobra. Gdy już Elza uspokoiła się i poczuła w naszym towarzystwie tak bezpieczna, że usnęła, zdecydowaliśmy znów nadużyć jej zaufania i wymknęliśmy się cichaczem.

Dotąd karmiliśmy ją pokrajanym mięsem, aby nie kojarzyła żarcia z żywymi zwierzętami. Teraz musieliśmy obrać odwrotny system, toteż podczas jej popołudniowej drzemki zrobiliśmy sto kilometrów, aby ustrzelić dla niej

82

małą antylopę. Musieliśmy jechać tak daleko, bo w pobliżu obozu nie wolno było polować. Przywieźliśmy całą antylopę i zastanawialiśmy się, czy potrafi się do niej zabrać, bo przecież nie miała matki, która by ją nauczyła, jak to się robi. Wkrótce stwierdziliśmy, że instynktownie wszystko wiedziała. Zaczęła od podbrzusza między tylnymi nogami, gdzie skóra jest najcieńsza, potem wypruła wnętrzności i najadłszy się tych smakołyków zakopała zawartość żołądka i zakryła ślady krwi — jak to czynią dzikie lwy. Po tym wszystkim zabrała się do miażdżenia mięsa na kościach trzonowymi zębami i zdrapywania go szorstkim jak pilnik językiem.

Gdy ustaliliśmy, że umie sobie dać radę z łupem, nastał czas przyzwyczajenia jej do samodzielnego polowania. Równina była porośnięta oddzielonymi od siebie kępami krzaków stanowiącymi doskonałe kryjówki dla wszelkiej zwierzyny. Gdy lew chciał się pożywić, wystarczyło mu poczekać w krzakach, aż jakaś antylopa podejdzie od nawietrznej strony, a wtedy skoczyć i schwytać obiad.

Zostawialiśmy teraz Elzę na dwa lub trzy dni pod rząd i mieliśmy nadzieję, że głód zmusi ją do polowania. Gdyśmy jednak do niej przyjeżdżali, zastawaliśmy ją nieodmiennie bardzo wygłodniałą i wypatrującą naszego przybycia. Serca nam się krajały, że musieliśmy trzymać się obmyślonego programu, podczas gdy Elza nie pragnęła niczego innego, jak być z nami i cieszyć się naszą przyjaźnią. Demonstrowała to wyraźnie ssaniem moich palców i obejmowaniem nas łapami. Wiedzieliśmy jednak, że. dla jej dobra musimy wytrwać w postanowieniu.

Teraz zdawaliśmy sobie też sprawę z tego, że przyzwyczajenie Elzy do samodzielnego życia w dzikim otoczeniu zabierze nam znacznie więcej czasu, niż pierwotnie planowaliśmy. Poprosiliśmy więc czynniki rządowe o zezwolenie na wykorzystanie długiego urlopu w Kenii, aby móc kontynuować nasz eksperyment. Otrzymaliśmy uprzejmą zgodę i to przyniosło nam wielką ulgę, bo wiedzieliśmy, że mamy dosyć czasu na osiągnięcie celu.

Przedłużaliśmy te okresy, podczas których Elza była

83

zdana sama na siebie, i wzmocniliśmy płot z kolczastych gałęzi wokół namiotów, tak że żaden lew nie mógł się przezeń przedostać. Zrobiliśmy to specjalnie dlatego, aby uniemożliwić Elzie odwiedzanie nas, gdy była głodna.

Pewnego ranka, mając Elzę przy sobie, natknęliśmy się na lwa, który wydawał się łagodny i w dobrym humorze. Elza zlazła z samochodu, a my taktownie zostawiliśmy parę samą. Tegoż wieczora, siedząc w namiotach ogrodzonych kolczastym płotem, usłyszeliśmy nagle miauczenie i zanim zdążyliśmy jej przeszkodzić, Elza przelazła przez ogrodzenie i ułożyła się przy nas. Krwawiła z ran zadanych pazurami i wróciła piechotą dwanaście kilometrów, widocznie przedkładając nasze towarzystwo nad pobyt z lwem.

Następnym razem zawieźliśmy ją dalej od obozu. W drodze natknęliśmy się na dwa walczące elandy, byki ważące po 750 kilogramów. Elza natychmiast zeskoczyła i zaczęła się do nich podkradać. W pierwszej chwili były tak zajęte walką, że nie zauważyły jej obecności, ale gdy ją dostrzegły, omal nie oberwała od jednego racicą. Przerwały walkę i rozbiegły się, a Elza po krótkiej pogoni wróciła bardzo dumna z siebie.

Niedługo później spotkaliśmy dwa młode lwy siedzące w trawie na otwartym miejscu. Wydawały się nam idealnym towarzystwem dla Elzy, ale ta podejrzewała już różne sztuczki z naszej strony i chociaż prowadziła z lwami ożywioną rozmowę, nie chciała za nic w świecie opuścić samochodu. Nie mogąc jej w żaden sposób zmusić do zejścia, zrezygnowaliśmy z tej okazji i pojechaliśmy dalej, aż trafiliśmy na dwie walczące gazele Thomsona. Na ten widok Elza zeskoczyła, a my szybko uciekliśmy, pozostawiając ją samą na dalszą naukę dzikiego życia.

Zanim wróciliśmy, upłynął prawie tydzień. Zastaliśmy ją wyczekującą i wygłodniałą. Była ogromnie serdeczna — myśmy ją tyle razy oszukiwali, nadużywaliśmy jej zaufania, staraliśmy się złamać jej wiarę w naszą przyjaźń, a ona pozostała wierna i lojalna. Rzuciliśmy jej kawał przywiezionego mięsa, do którego zaraz się zabrała. Na-

84

gle dosłyszeliśmy znane pomrukiwanie i wkrótce zobaczyliśmy dwa lwy szybko biegnące w naszym kierunku. Widocznie odbywały polowanie i zwietrzyły mięso. Były już niedaleko. Biedna Elza zorientowała się w sytuacji i zwiała, zostawiając cenny pokarm. Natychmiast zjawił się mały szakal, który musiał się gdzieś blisko chować w trawie. Nie tracąc czasu połykał kęs za kęsem z obiadu Elzy, wiedząc, że jego szczęście nie potrwa długo. Rzeczywiście, jeden z lwów szedł wprost na szakala i wydawał groźne pomruki. Ale mięso jest mięsem i mały szakal nie dał się tak łatwo odstraszyć; żarł i żarł zapamiętale, aż lew prawie wlazł na niego. Lecz nawet wtedy próbował z niewiarygodną wprost odwagą uratować smakowity kąsek. Siła wzięła jednak górę nad męstwem i lew został zwycięzcą. Elza obserwowała tę scenę z bezpiecznej odległości. Widziała, jak rabowano jej pierwszy posiłek po tylu dniach postu. W dodatku dwa samce interesowały się wyłącznie żarciem, nie zwracając na nią najmniejszej uwagi. Na pocieszenie po tym podwójnym rozczarowaniu zabraliśmy Elzę ze sobą do obozu.

Podczas pobytu w tym obozie miewaliśmy czasami różnych gości. Pewnego przedpołudnia zajechał Land-Rover przywożąc katolickiego misjonarza i wysoką, znaną w Kenii osobistość, której towarzyszył młody syn. Przyjechali obejrzeć zwierzynę. George zaprosił ich do obozu i właśnie był w trakcie opowiadania, że mamy oswojoną lwicę, gdy Elza, zwabiona warczeniem motoru, wpadła między przybyłych bardzo zaciekawiona i przyjaźnie nastrojona. Jako dobrze wychowana panna zaczęła się witać z gośćmi. Ci byli, mówiąc łagodnie, lekko zaskoczeni, szczególnie pobożny duchowny, ale muszę powiedzieć, że wszyscy zachowali się bardzo odważnie. Elza zaś po spełnieniu obowiązków gospodyni położyła się obok stołu i usnęła.

Innym razem odwiedziła nas szwajcarska para małżeńska, która słyszała, że u nas jest małe lwiątko. Byli, zdaje się, przygotowani na coś małego, co można wziąć na ręce i popieścić, na widok więc przeszło stupięćdziesięciokilo-

85

gramowej Elzy na dachu Land-Rovera zawahali się co do dalszych kroków. Trochę czasu upłynęło, zanim zdołaliśmy ich namówić do wyjścia z samochodu i zjedzenia z nami lunchu. Elza okazała się wcieleniem elegancji, grzecznie powitała przybyłych i tylko raz ogonem zmiotła nakrycie ze stołu. Potem goście nie mogli się nią nacieszyć, fotografowali się z nią w różnych pozach.

Już cztery tygodnie przebywaliśmy w obozie, a Elza, chociaż ostatnie czternaście dni spędziła głównie w buszu, jeszcze nie zaczęła polować na własną rękę. Nastały już deszcze i każdego popołudnia mieliśmy solidną ulewę. Warunki w tej okolicy różniły się znacznie od warunków w Isiolo. Przede wszystkim było znacznie chłodniej, a po drugie, w przeciwieństwie do piaszczystego gruntu w Isiolo, który wysychał w ciągu kilku godzin, tutejszy czarno-ziem po deszczu zmieniał się w bagno. Mało tego, wysoka do ramion trawa powodowała, że ziemia trzymała wilgoć przez całe tygodnie. W domu Elza cieszyła się deszczem i nabierała przy nim energii, tutaj natomiast czuła się bardzo źle.

Pewnej nocy lało bez przerwy. Do świtu spadło co najmniej 125 milimetrów i wszystko było zalane. Wyruszywszy rano z obozu szliśmy miejscami po kolana w błocie, a Elzę spotkaliśmy już w połowie drogi. Wyglądała tak nieszczęśliwie i tak wyraźnie chciała być z nami, że zabraliśmy ją z powrotem. Tego wieczora usłyszeliśmy nagle obok obozu przeraźliwy tętent, po którym nastąpiła głucha cisza. Cóż to za dramat rozegrał się w buszu? Później rozległy się histeryczne śmiechy hien i cienkie wrzaski szakali, ale zaraz uciszyły je ryki lwów, co najmniej trzech sztuk. Zrozumieliśmy, że dopadły swej zdobyczy tuż obok obozu. Co za okazja dla Elzy. Tak, ale gdy myśmy się wsłuchiwali we wspaniały chór ostrych głosów, uzupełnianych gardłowymi pomrukami, Elza ocierała się o nas łbem i zapewniała, że strasznie jej miło być tu z nami za kolczastym ogrodzeniem.

Po kilku dniach deszcz osłabł i ponowiliśmy wysiłki w celu usamodzielnienia Elzy. Ale ona stała się już tak

86

podejrzliwa, tak się bała, że ją porzucimy gdzieś w buszu, iż tylko z wielkim trudem mogliśmy ją namówić do wyjazdu z nami na sawannę. Wreszcie zgodziła się nam towarzyszyć i po pewnym czasie spotkaliśmy dwie lwice, które biegły w kierunku samochodu. Elza jednak uciekła przed nimi i wydawała się bardziej zdenerwowana niż kiedykolwiek.

Nie ulegało wątpliwości, że bała się lwów w tych stronach, postanowiliśmy więc nie zmuszać jej do nawiązywania z nimi znajomości, lecz zaczekać, aż będzie znów w okresie rui i wtedy prawdopodobnie dobierze sobie jakiegoś towarzysza na zasadzie wzajemnego pociągu. Tymczasem zaś mogliśmy skupić wysiłki na tym, aby uczyła się polowania i w ten sposób stała się niezależna od naszej pomocy. Umiejąc polować, będzie lepszą partnerką dla lwa, jeżeli zdecyduje się wybrać któregoś na małżonka. Całą okolicę pokrywała jeszcze woda i większość zwierząt skupiła się na nielicznych i niewielkich wzniesieniach, gdzie było suszej. Elza upodobała sobie jeden usiany skałami wzgórek i dlatego wybraliśmy to miejsce na jej kwaterę podczas nowej próby. Niestety ten wzgórek leżał tylko trzynaście kilometrów od obozu; lepiej byłoby, gdybyśmy mogli się odsunąć na większą odległość, ale w istniejących warunkach atmosferycznych należało to wykluczyć.

Przez cały tydzień zostawiliśmy Elzę na tym wzgórku. Gdy wróciliśmy do niej, miała tak nieszczęśliwą minę, że całą siłą woli musiałam pokonać litość i kontynuować szkolenie. Siedzieliśmy z nią podczas południowej sjesty, aż zasnęła trzymając łeb na moich kolanach. Nagle w buszu tuż za nami rozległ się głośny trzask i wypadł stamtąd nosorożec. Obie skoczyłyśmy na równe nogi i gdy ja uciekłam za drzewo, Elza dzielnie zaatakowała napastnika i zmusiła go do ucieczki. Postąpiliśmy bardzo nieuczciwie i opuściliśmy ją w czasie tego pościgu za nosorożcem.

Późnym popołudniem powietrze stało się ciężkie od wilgoci i zachodzące słońce odbijało się malowniczo od kur-

87



tyny czerwonych chmur, które wisiały na niebie upstrzonym odcinkami widocznej gdzieniegdzie tęczy. Ten kalejdoskop ognistych kolorów zmienił się nagle w groźne, ciemne i nabrzmiałe ulewą chmurzyska, które w końcu zlały się w jedną czarną masę. Wszystko zdawało się oczekiwać, kiedy zawali się firmament.

Potem zaczęło się od kilku ołowianych kropel i — jakby dwie gigantyczne dłonie rozdarły niebo — potop runął z taką siłą, że wkrótce nasz obóz znalazł się w środku rwącego strumienia. Ulewa trwała godzinami. Myślałam o Elzie, przemokłej, trzęsącej się i bardzo nieszczęśliwej w tę lodowatą noc; grzmoty i błyskawice jeszcze pogarszały moje senne widziadła. Zaraz rano brodząc w wodzie poszliśmy trzynaście kilometrów do łańcucha pagórków, gdzieśmy ją zostawili. Czekała na nas jak zwykle i zachwycona naszym widokiem kolejno witała się ze mną i Georgem, ocierając się i cicho miaucząc. Ale nie ulegało wątpliwości, że była w żałosnym stanie i, można powiedzieć, prawie płakała. Doszliśmy do przekonania, że nie możemy jej tak zostawić, nawet gdyby to miało przerwać jej szkolenie. W przeciwieństwie do miejscowych lwów, przyzwyczajonych do klimatu, pochodziła z okolic na pół pustynnych i nie mogła tak szybko dostosować się do zupełnie odmiennych warunków. Z wielką radością towarzyszyła nam z powrotem i chlapiąc się w wodzie tak samo jak w Isiolo, pokazywała nam, że jest bardzo zadowolona z tego obrotu sprawy.

Następnego dnia zachorowała. Przy ruchu odczuwała bóle, miała spuchnięte gruczoły limfatyczne i wysoką gorączkę. Zrobiliśmy jej z naciętej trawy legowisko w przybudówce do namiotu Georgea i tam leżała, ciężko dysząc, niespokojna i smutna. Dawałam jej sulfamidy, jedyne lekarstwo, o którym sądziłam, że jej pomoże. Ona zaś wyraźnie pragnęła, żebym była blisko, tak że nie odstępowałam jej prawie ani na krok.

Rozpadało się już na dobre i nawet samochodem z napędem na cztery koła nie można było przejechać do najbliższego laboratorium w celu zbadania rozmazów krwi.

88

Posłaliśmy więc pieszego gońca, który musiał z różnymi próbkami przebyć odległość ponad stu sześćdziesięciu kilometrów. Przyniósł odpowiedź, że u Elzy stwierdzono tęgoryjca i tasiemca. Ponieważ już poprzednio cierpiała na robaczycę, znaliśmy sposób leczenia, ale żaden z tych pasożytów nie mógł powodować obrzęku gruczołów i gorączki. Sądziliśmy więc, że zaraziła się również jakimś wirusem przenoszonym przez kleszcze. Była to nasza hipoteza, ale gdyby ona okazała się słuszna, wskazywałoby to na fakt, że zwierzę uodpornione na choroby we właściwym sobie środowisku, po przeniesieniu w inne warunki nie wykazuje takiej samej odporności na zarazki lokalne. W tym może tkwi choćby częściowe wyjaśnienie zastanawiającego rozmieszczenia fauny w Afryce Wschodniej.

Tymczasem choroba Elzy tak postępowała, że chwilami traciliśmy nadzieję na jej wyzdrowienie. Po tygodniu jednak stała dotąd gorączka zmieniła się na okresową, co trzy lub cztery dni temperatura podnosiła się i znów wracała do normy. Elza straciła swój piękny złotawy kolor, futro jej zmatowiało i nabrało wyglądu waty, a na grzbiecie pojawiły się białe włosy. Pysk miała barwy popiołu, a gdy chciała z namiotu wywlec się na skąpe słońce, przychodziło jej to z trudnością. Jedynym pocieszającym objawem był apetyt, dawaliśmy jej więc tyle mięsa i mleka, ile tylko zapragnęła, chociaż musiało się je sprowadzać ze znacznej odległości. Mimo spowodowanych złą pogodą trudności transportowych udało nam się też utrzymywać korespondencję z laboratorium weterynaryjnym w Nairobi, lecz ponieważ w dostarczanych przez nas próbach nie znaleziono śladów drobnoustrojów, musieliśmy właściwie leczyć Elzę na ślepo.

Zastosowaliśmy leki przeciw tęgoryjcowi i przeciw riketsjom, zarazkom przenoszonym przez kleszcze, które wymieniono jako jedną z możliwych przyczyn choroby Elzy. Nie mogliśmy jednak pobrać strzykawką próbki płynu z gruczołów limfatycznych w celu uzyskania ewentualnej bliższej diagnozy. W naszych możliwościach leżało tylko zapewnienie Elzie potrzebnego spokoju i czułej

!'9

opieki. Ona zaś była niezwykle łagodna, z wdzięcznością wszystko przyjmowała i często obejmowała mnie łapami, dając tym wyraz swemu przywiązaniu.

Podczas tej choroby, żyjąc z nami znacznie bliżej, Elza jeszcze bardziej uzależniła się od nas i stała się jeszcze łagodniejsza. Prawie cały dzień spędzała leżąc w przejściu zostawionym w kolczastym płocie, bo z tej strategicznej pozycji mogła obserwować wszystko, co działo się zarówno w obozie, jak i na zewnątrz. Zamiast ruszać się z miejsca podczas naszych posiłków, wolała pozwolić niosącym jedzenie boyom, żeby przez nią przełazili. Wśród wybuchów śmiechu boye urządzali zawody w przeskakiwaniu jej z czterema talerzami zupy na tacy, a Elza obdarzała zawodników przyjaznymi klapsami.

Spała w namiocie Georgea, ale mogła sobie swobodnie wchodzić i wychodzić. Pewnej nocy Georgea zbudziły ciche pomruki i zobaczył, że Elza usiłuje wyjść pod tylną ścianą namiotu. Gdy usiadł na łóżku i spojrzał jeszcze raz, dostrzegł jakiś cień u wejścia. Pomyślał, że Elza nie mogła jeszcze obejść namiotu dokoła, a gdy zaświecił latarką, zobaczył jakąś obcą lwicę mrużącą oczy przed światłem. Krzyknął na nią i lwica znikła. Widocznie zwietrzyła Elzę i dosłyszawszy nadto lwie pomruki w namiocie, postanowiła to wszystko zbadać.

Minęło już pięć tygodni, odkąd Elza zachorowała, ale jej stan poprawił się tylko nieznacznie. Nie ulegało wątpliwości, że tutejszy klimat jej nie służył i prawdopodobnie też nie była odporna na miejscowe zarazki roznoszone przez kleszcze i muchy tse-tse. Poza tym różniła się wyglądem od miejscowych lwów — miała ciemniejszą barwę, dłuższy nos, większe uszy i była znacznie od nich mniejsza. Pod każdym względem przynależała do terenów na pół pustynnych, a nie do płaskowyżu *. Wreszcie przebywanie na terenie rezerwatu zwierzyny łownej oznaczało, że Georgę musiał jeździć trzydzieści kilome-

* W Kenii żyją dwa podgatunkl lwów: FelU leo massalca — ciemnożółty z żółtą grzywą, 1 Felix leo somallensis — mniejszy, z większymi uszyma, wyraźniejszymi plamami i dłuższym ogonem. Elza należała do odmiany Fellx leo somallensis (przyp. aut.).

90

trów samochodem, aby upolować dla niej żarcie poza rezerwatem. Nie mógł również brać jej na polowanie i dawać jej okazji dobijania żywej jeszcze zdobyczy, czego w dzikim stanie uczyłaby się od swojej matki. Wszystko to razem umacniało nas w przeświadczeniu, że po trzymiesięcznym pobycie w rezerwacie musimy się rozejrzeć za jakimś lepszym miejscem.

Niełatwo przyszło znaleźć teren z odpowiednim klimatem, posiadający stałe źródło wody i dostateczną ilość zwierzyny na pokarm, a w dodatku nie odwiedzany przez miejscowe plemiona i wyprawy myśliwskie. Ważny też był łatwy dojazd samochodem. W końcu znaleźliśmy taki raj i otrzymaliśmy urzędowe zezwolenie na wypuszczenie tam lwa. Postanowiliśmy tam pojechać zaraz po ustaniu deszczów.

Zwinęliśmy obóz i wszystko zostało załadowane na samochody — z wyjątkiem Elzy. Ona bowiem wybrała sobie dokładnie ten dzień na początek okresu rui i zniknęła w buszu. Chociaż właśnie na to czekaliśmy przez dwa i pół miesiąca, teraz wiedzieliśmy, że nie możemy jej pozwolić zdziczeć w tym miejscu. Cały dzień nie dawała znaku życia. Szukaliśmy wszędzie, Land-Roverem i na piechotę, ale bezskutecznie. W końcu przyszła nam do głowy okropna myśl, że jakaś dzika lwica mogła zabić naszą Elzę. Nic jednak nie mogliśmy uczynić, tylko czekać na jej powrót. Trwało to dwie doby, a w tym czasie zjawiła się jeden jedyny raz, wypadła z buszu, otarła się o nasze kolana i znów pognała, tylko po to, aby przybiec za kilka minut, popieścić się trochę, zniknąć ponownie i równie szybko powrócić, jakby chciała nam oświadczyć: „Bardzo was lubię, ale zrozumcie, że muszę iść. Przyszłam tylko powiedzieć, żebyście się nie martwili". Potem jeszcze raz dała nura w busz *. Gdy wreszcie wróciła na dobre, była cała mocno po-

• Często zastanawialiśmy się, dlaczego Elza dotąd nie ma młodych, mimo że w okresie rui zadawała się z lwami. Później dowiedziałam się od pewnego kompetentnego pracownika ogrodu zoologicznego, że podczas rui samiec pokrywa samicę od sześciu do ośmiu razy dziennie l według panującego przekonania efekt następuje dopiero w czwar-

91

drapana, a przy moich próbach opatrzenia krwawiących ran wykazywała wielką drażliwość. Wiele cierpliwości wymagało skłonienie jej, aby wskoczyła do ciężarówki.

Tak się skończył nasz trzymiesięczny eksperyment. Choroba Elzy przyniosła niepowodzenie, ale trwaliśmy w przekonaniu, że czas i cierpliwość zrobią w końcu swoje.

Druga próba samodzielności

Mieliśmy przed sobą ponad siedemset kilometrów podróży. Czasami w drodze wszystko nawala i tak właśnie było tym razem. Już po dwudziestu milach zapaliło się łożysko przedniej osi w samochodzie Georgea. Pojechałam do najbliższego posterunku administracyjnego, leżącego sto pięćdziesiąt kilometrów, aby stamtąd dosłać Georgeowi nowe łożysko. Tam musiałam zostać na noc, którą Elza spędziła zamknięta w skrzyni mojej ciężarówki. Gdy wreszcie łożysko dotarło do rąk Georgea, okazało się, że nie miał odpowiedniego klucza. Za pomocą młotka i przecinaka udało mu się jakoś dokonać naprawy i dopędził mnie wieczorem. W nocy i następnego rana sześć razy siadały nam opony. A o dziewiątej wieczorem, o trzydzieści kilometrów od celu podróży, w mojej ciężarówce zaczęło coś niepokojąco stukać. Stanęliśmy i ustawiliśmy łóżka polowe na wolnym powietrzu, bo po pięćdziesięciu dwu godzinach prowadzenia byliśmy zupełnie wyczerpani. Elza zachowywała się wspaniale i nie protestowała w czasie podróży; teraz położyła się obok nas i usnęła. Nazajutrz rano obawialiśmy się trudności ze skłonieniem jej do wejścia na ciężarówkę, tym bardziej że znalazła już sobie na dzień wygodne legowisko w gę-

tym dniu. Jeżeli tak jest, to Elza nigdy nie miała dosyć czasu, • bo na pewno inne zazdrosne lwice, które pilnowały swoich samców, nie tolerowały ich zbyt częstych romantycznych stosunków z przybłędą (przyp. aut.).

«3

stych trzcinach nad brzegiem potoku płynącego w pobliżu naszego tymczasowego obozu. Przejazd przez ten potok nie zapowiadał się łatwo, postanowiliśmy więc najpierw dokonać przeprawy, a potem zabrać Elzę.

Land-Rover przejechał bez kłopotu, natomiast mój wóz ugrzązł i musieliśmy go wyciągać na linie. Potem wpław przeprawiliśmy się z powrotem, aby namówić Elzę do opuszczenia cienistej samotni. Zrobiła to natychmiast i chętnie wskoczyła do ciężarówki, jak gdyby wiedziała, że to jeszcze nie koniec podróży i należy nam iść na rękę. Ruszyliśmy, ale kłopoty jeszcze się nie skończyły; po kilku kilometrach pękł tylny resor w mojej ciężarówce, tak że dopiero późnym popołudniem przybyliśmy do nowej siedziby Elzy.

Znajdowaliśmy się w takim zakątku Afryki, gdzie naprawdę „diabeł mówi dobranoc". George z boyami wycięli w gęstym buszu drogę dla samochodów, aby móc dotrzeć do najidealniejszego miejsca na obóz. Zabrało to cztery dni, ale ostatecznie rozłożyliśmy się nad piękną rzeką, obramowaną zielonymi ścianami palm doum, akacji i drzew figowych, z gęstym poszyciem pnączy. Spieniona woda przewalała się po wystających głazach, płynęła między dwiema zarośniętymi trzciną wysepkami i później rozlewała się w liczne, czyste i chłodne sadzawki, dostatecznie głębokie dla ryb. Był to prawdziwy raj dla wędkarzy i George nie mógł spokojnie usiedzieć, zanim nie zarzucił przynęty.

Okolica różniła się znacznie od tej, z której przyjechaliśmy. Tu było znacznie goręcej i nie widziało się licznych stad zwierzyny pasącej się spokojnie na rozległej równinie, wszystko pokrywał ciernisty busz, a widoczność ograniczała się do kilku metrów — prawdziwa zmora myśliwych. Ale miejsce to leżało tylko o sześćdziesiąt kilometrów od rodzinnych stron Elzy, stanowiło więc jej naturalne środowisko.

Ilekroć wychodziliśmy z nadrzecznego pasa tropikalnej zieleni, uderzała w nas fala nagrzanego słońcem powietrza. Znajdowaliśmy się tuż przy równiku, a wysokościo-

93

mierz wskazywał 540 metrów. Przez gęsty busz dawało się przejść tylko ścieżkami wydeptanymi przez zwierzynę, przy czym ślady wskazywały na obecność słoni, nosorożców i bawołów. Świeże łajno świadczyło, że ścieżki były w codziennym użyciu. Około dwustu metrów od obozu leżała słona lizawka. Liczne odciski rogów nosorożców i kłów słoni na słonej masie mówiły o częstych wizytach tych kolosów. Wszystkie większe drzewa świeciły korą wygładzoną lub odartą cielskami słoni, które się o nie ocierały. Elza miała trudności z uprawianiem swej codziennej gimnastyki pazurów, bo niewiele zostało drzew z chropowatą korą. Nietknięte pozostały tylko baobaby, których ogromne fioletowoszare sylwetki górowały nad niskim buszem; zwierzęta nie miały żadnej korzyści z ich gładkich pni.

Dużego powabu dodawał otoczeniu łańcuch czerwonawych skał, pełnych rozpadlin i jaskiń, w których buszowały skalne góralki. Ten łańcuch stanowił idealne lwie gniazdo, dawał też wspaniały widok. Ze szczytu obserwowaliśmy, jak żyrafy, kozły wodne, mniejsze kudu, gere-nuki i antylopy leśne ciągnęły do rzeki, tej jedynej życiodajnej arterii w pozbawionej wody, na pół pustynnej okolicy.

Nie wiem, co Elzie lepiej pomogło: czy lekarstwo przeciw riketsjom, czy zmiana klimatu; w (każdym razie; jej stan poprawiał się z dnia na dzień. Wkrótce mogliśmy wznowić naukę. Co rana z pierwszym brzaskiem zabieraliśmy ją na spacer i to samo robiliśmy po południu. Te przechadzki, wiodące po niezliczonych ścieżkach zwierzęcych i piaszczystych łachach nadrzecznych, były bardzo interesujące i Elza je ogromnie lubiła. Wietrzyła i biegała za śladami zwierząt, które chodziły tymi ścieżkami nocą, tarzała się w łajnie słoni i nosorożców, uganiała za dzikami wodnymi. My również rozglądaliśmy się czujnie, notowaliśmy w pamięci ślady zwierząt, czy były świeże i dokąd prowadziły. Stale zwracaliśmy uwagę na kierunek wiatru, uszy i oczy mieliśmy otwarte na wszystkie dźwię" ki, szmery i widoki. Bez tego łatwo można było niespo-

94

dziewanie zderzyć się z nosorożcem, bawołem lub słoniem, a takie magłe i bliskie spotkania groziły niebezpieczeństwem.

W przeciwieństwie do poprzedniego terenu nauki Elza mogła tutaj chodzić z Georgem na polowania. Oboje z Ge-orgem jesteśmy przeciwnikami zabijania dzikich zwierząt, teraz jednak musieliśmy poświęcić te zasady na rzecz nauki Elzy. Nasze skrupuły zmniejszała też świadomość, że w stanie naturalnym lwica musiałaby zabijać na własną rękę. Im prędzej nauczy się czynić to właściwie, tym lepiej dla wszystkich zainteresowanych. Na razie musi sama wytropić zdobycz, a potem, jeżeli sama nie potrafi jej zabić, George postrzeli zwierzę i zostawi Elzie wymierzenie ostatecznego coup de grace. Gdy już da sobie z tym radę, zostawi się ją, aby broniła swej zdobyczy przed innymi lwami, sępami i hienami, co pozwoli jej spotkać się z tymi stworzeniami w naturalnych warunkach.

Blisko obozu słyszeliśmy wiele lwów i często widywaliśmy ich ślady. Pewnego wieczora Elza nie wróciła ze swego ulubionego punktu obserwacyjnego na szczycie skały. Było to wspaniałe miejsce, gdzie; wiał chłodny powiew, gdzie nie dokuczały jej muchy tse-tse, skąd mogła patrzeć na krążące w dole zwierzęta. Ponieważ jednak to zdarzyło się Wkrótce po naszym przybyciu w te strony, nieobecność Elzy bardzo nas zaniepokoiła i udaliśmy się na poszukiwania. Zapadły już wtedy ciemności, w buszu roiło się od niebezpiecznych drapieżników, toteż przedzieranie się między gęstymi krzakami działało nam na nerwy. Nie trafiwszy na ślad Elzy, wróciliśmy do obozu.

O świcie podjęliśmy poszukiwania i wkrótce znaleźliśmy ślady łap Elzy pomieszane; ze śladami jakiegoś wielkiego lwa. Prowadziły w kierunku rzeki i pojawiły się na drugim brzegu, gdzie wystawały z ziemi skalne głazy. Doszliśmy do wniosku, że może lew ma tam swoją rezydencję i zabrał Elzę do swego legowiska.

W porze lunchu pawiany mieszkające blisko obozu podniosły dziki wrzask. Mieliśmy nadzieję, że jest to zapowiedź powrotu Elzy. Rzeczywiście, chwilę później zoba-

95

czyliśmy ją, jak płynęła przez rzekę. Przywitała nas odebraniem się o kolana i bardzo żywym mruczeniem opowiadała nam o swych przygodach. Ucieszyliśmy się nie znalazłszy na niej żadnych ran i zadrapań. Ponieważ dopiero dwa tygodnie upłynęło od tego, jak w poprzednim obozie mocno poranił ją jakiś lew, jej obecna dobrowolna eskapada stanowiła pomyślną wróżbę co do przyszłej samodzielności.

Pewnego rana zjawił się kozioł wodny, a wraz z nim wspaniała okazja do wtajemniczenia Elzy w sztukę zabijania. George strzelił do kozła, ale zanim ten zdążył upaść, Elza skoczyła mu do gardzieli i wpiła się w nią jak buldog, aż po kilku minutach kozioł skończył przez uduszenie. Nastąpiło więc pierwsze doświadczenie z polowaniem na zwierzynę mniej więcej dorównującą jej ciężarem. Stwierdziliśmy, że Elza instynktownie wie, gdzie są najsłabsze miejsca i jak najszybciej uśmiercić ofiarę. A w tym wypadku zastosowała normalny lwi sposób, wbrew wyobrażeniom niektórych ludzi wcale nie polegający na tym, że lew łamie swej ofierze kark. Najpierw zjadła ogon i to stało się — jak mieliśmy się później przekonać — jej normalnym zwyczajem. Potem rozpruła brzuch zwierzęcia między tylnymi nogami, pożarła trzewia i dokładnie zakopała w ziemi żołądek, ukrywając wszystkie ślady krwi. Czy robiła to w celu zmylenia sępów? Wreszcie chwyciła kozła za kark i wlokąc go między przednimi łapami zaciągnęła na bezpieczne w jej pojęciu miejsce, to znaczy do leżącej o pięćdziesiąt metrów gęstwiny. Tam ją zostawiliśmy, aby pilnowała swej zdobyczy — w dzień przed sępami, a nocą przed hienami. Często słyszy się różne historie; o lwach, które podobno zarzucają sobie zdobycz na grzbiet i tak ją noszą. Ani George, ani ja nigdy nie widzieliśmy, aby jakiś lew tak postępował, chociaż z drugiej strony jest prawdą, że lwy noszą w pysku takie małe zwierzęta jak psy lub zające. Według naszych obserwacji każdą większą zdobycz wloką tym samym sposobem co Elza w tym wypadku i przy wszystkich innych okazjach.

96

W porze podwieczorku poszliśmy odwiedzić Elzę i zanieśliśmy jej wody. Chociaż zwykle uwielbiała przedwieczorne spacery w naszym towarzystwie, tym razem nie myślała zostawić swej zdobyczy. Po zmroku nie wróciła, ale około trzeciej nad ranem zbudziła nas gwałtowna ulewa i wkrótce potem zjawiła się Elza, aby spędzić resztę nocy w obozie.

Wczesnym rankiem wszyscy poszliśmy zobaczyć, co się stało z kozłem. Oczywiście zniknął jak kamfora, a na ziemi znaleźliśmy pełno śladów lwów i hien. Usłyszeliśmy też w pobliżu pomruki lwów, powstało więc pytanie, czy to lwy, czy deszcz zmusiły Elzę do opuszczenia nocą cennej zdobyczy.

Chociaż stan jej zdrowia znacznie się poprawił, nie odzyskała jeszcze swej normalnej kondycji i wolała spędzać większą część dnia w obozie. Aby ją od tego odzwyczaić i skłonić do kładzenia się w chłodnym cieniu nad rzeką, George zabierał ją ze sobą na ryby. Z napiętą uwagą obserwowała, czy na wodzie nie pojawia się choćby najmniejsza zmarszczka, a gdy tylko George złapał coś na haczyk, skakała do wody, aby dobić szamocącą się rybę i przynieść ją na ibrzeg. Czasem tylko z wielką trudnością mogliśmy wyjąć haczyk, zanim Elza pognała z rybą do obozu. Znalazłszy się tam, zwykle 'kładła rybę na łóżku Georgea, jakby chciała powiedzieć: „Ten dziwny zimny łup należy do ciebie". Potem wracała nad rzekę, aby oczekiwać nowej zdobyczy. Ten sport bardzo ją bawił, ale musieliśmy szukać również innych sposobów skłonienia jej do przebywania poza obozem.

Blisko rzeki stało ogromne i wspaniałe drzewo, którego wiszące gałęzie prawie dotykały wody. Pod jego zieloną kopułą, gdzie panował chłodny cień i światło słoneczne dochodziło bardzo przyćmione, czułam się jak pod sklepieniem bazyliki. Ukryta za opadającymi gałęziami obserwowałam stamtąd różne dzikie stworzenia — mniejsze kudu i antylopy leśne przychodzące do wody, trzewiko-dzioby z głowami jak młotki, gaszące pragnienie ożywczym płynem, wreszcie; pawiany, które urządzały komicz-

7 — Moja lwia rodzina

97

ny cyrk. Mając przy sobie Elzę czułam się jak na progu raju — między człowiekiem i zwierzęciem panowała niezmącona harmonia, a wolno płynąca rzeka dodawała tej idylli jeszcze większego uroku. Przyszło mi na myśl, że można by tam urządzić nastrojową pracownię, w której mogłabym malować i pisać. Ze starych skrzyń skleciliśmy coś w rodzaju stołu i ławki, wkrótce więc mogłam zasiąść przy „biurku" opierając się plecami o szeroki pień drzewa.

Elza stanęła na tylnych łapach i podejrzliwie przypatrywała się mojej kasecie z farbami i maszynie do pisania. Potem przednimi łapami oparła się na jednym i dru-kim i lizała mnie po twarzy, aby się przekonać, czy ją lubię. Dopiero po takiej ceremonii pozwoliła mi przystąpić do pracy, sama zaś położyła się u mych stóp. Zaczynałam więc — pełna natchnienia; ale nie wzięłam pod uwagę naszego audytorium. Bo gdy tylko zaczęłam skupiać myśli, zaraz odezwało się poszczekiwanie jakiegoś ciekawskiego pawiana, który ukradkiem zerkał spomiędzy liści. Za chwilę z gęstwiny na drugim brzegu wychyliło się bez liku równie ciekawskich mordek. Zaintrygowane widokiem Elzy pawiany coraz śmielej wyłaziły z ukrycia, skacząc niedbale z drzewa na drzewo, wrzeszcząc i poszczekując, zjeżdżając okrakiem po pniach lub wskakując na gałęzie, na których urządzały sobie huśtawki. Trwało to tak długo, aż jakieś pawianiątko z pluskiem wpadło do wody. Wtedy jeden ze starszych pawianów natychmiast rzucił się na ratunek i przyciskając do piersi mokrego i szamocącego się malca uciekł w bezpieczne miejsce. W tej chwili wszystkie pawiany dostały ataku szału i podniosły niesamowity wrzask, że aż uszy pękały. Elza, nie mogąc dłużej znosić hałasu, skoczyła do rzeki i przy akompaniamencie radosnych wrzasków widowni przepłynęła na drugą stronę. Gdy tylko wylazła na brzeg, zaraz skoczyła na najbliższego prześladowcę. Ten wisiał na drzewie bardzo nisko, ale zwinnie uniknął łapy Elzy skacząc na wyższy konar, skąd zaczął do niej stroić iście małpie miny i wygrażać gałęzią. Reszta przyłączyła się do tej zabawy i im większa

93

wściekłość ogarniała Elzę, z tym większą przyjemnością pawiany ją drażniły, siedząc poza zasięgiem jej łap, drapiąc się po tyłkach i udając, że nie widzą szalejącej lwicy. Widok był tak komiczny, że mimo spotykającego Elzę upokorzenia otworzyłam kamerę filmową i zaczęłam fotografować całą scenę. Ale tęgo było już dla Elzy za wiele. Gdy tylko dostrzegła, że kieruję na nią znienawidzoną skrzynkę, przebyła rzekę z powrotem i zanim miałam czas zabezpieczyć kamerę, skoczyła na mnie tak, że obie potoczyłyśmy się po piasku razem z cennym ??i????. W dodatku zamoczyła zarówno mnie, jak i aparat. Pawiany powitały nasze przedstawienie z niesłychanym, entuzjazmem — mam wrażenie, że obie z Elzą utraciłyśmy w ich oczach wiele powagi.

Od tego pierwszego spotkania pawiany dzień w dzień wypatrywały Elzy i obie strony doskonalę się zaznajomiły. W miarę jak lwica coraz cierpliwiej znosiła ich prowokacje, pawiany nabierały coraz większej śmiałości. Często piły wodę siedząc na nadbrzeżnych głazach, tylko o kilka metrów od niej. Jeden trzymał straż, a reszta żło-pała swoją porcję, delektując się nią w mocno pochylonej postawię.

Zresztą nie tylko pawiany należały do bezczelnych małych zwierząt, które dokuczały Elzie. Raz na przykład, gdy właśnie przynieśliśmy upolowanego kozła, zjawiła się jaszczurka ostrzegacz. Jaszczurki te nie są jadowite, mają od jednego do półtora metra długości i dziesięć do piętnastu centymetrów szerokości i jak wszystkie, posiadają rozwidlony język. Mieszkają w rzekach i żywią się rybami, ale nie gardzą też mięsem. Fama głosi, że ostrzegają o zbliżaniu się krokodyli. Jest prawdą, iż zjadają krokodyle jaja i w ten sposób istanowią narzędzie naturalnej regulacji. Tym razem nasz gość próbował ugryźć kilka kęsów z mięsa Elzy. Ta starała się go schwytać, ale był dla niej za szybki. Wobec tego ukryła zdobycz poza jego zasięgiem, tak że nie mógł już nic więcej ukraść. Ten postępek kontrastował z jej zachowaniem się w stosunku do nas. Bardzo bowiem lubiła, abym ja jej przytrzyrny-

99

wała mięso podczas jedzenia, pozwalała też Geórgeowi i Nuru oprawiać jej „własną zdobycz". Należeliśmy do jej „stada", z nami więc chętnie się wszystkim dzieliła, ale nie miała zamiaru dzielić się jeszcze z ostrzegaczem. A warto dodać, że robiła też różnicę między mną, Geor-gem i Nuru a resztą naszego otoczenia; nam trojgu pozwalała na przykład wynosić mięso z namiotu, ale nie godziła się, aby to zrobił któryś z innych boyów lub kucharz.

Ta wspaniała idylla trwałaby nadal, gdyby Elza nie była mięsożernym zwierzęciem, które należało nauczyć polowania i zabijania na własną rękę. Następną naszą ofiarą została antylopa generuk. Elza wykonała swoje częściowe zadanie przy jej zabiciu, po czym zostawiliśmy ją ze ścierwem na miejscu polowania, kilka mil od obozu. W drodze powrotnej dojrzeliśmy lwa, który wędrował w tamtą stronę. Czyżby już zwęszył zdobycz? Gdy po południu poszliśmy odwiedzić Elzę, nieś zastaliśmy już ani jej, ani mięsa, ale gęste ślady wielkiego lwa powiedziały nam, co zaszło. Udaliśmy się potem śladami Elzy jakieś dwie mile; prowadziły do jej ulubionej skały, na której dojrzeliśmy ją przez lornetkę. Okazała się na tyle mądra, że wybrała jedyne miejsce, na którym czuła się bezpiecznie i gdzie mogliśmy ją zobaczyć już z daleka.

Pewnej nocy zbudziło nas prychanie i zgiełk dochodzący od strony lizawki. Zanim otrząsnęliśmy się ze snu, Elza już wypadła z namiotu. Za chwilę hałas wzrósł, ale zaczął się stopniowo oddalać. Widocznie Elza zrobiła swoje, bo wkrótce wróciła, rzuciła się na ziemię obok łóżka Georgea i położyła na nim łapę, jak gdyby chciała powiedzieć: „Teraz już wszystko w porządku. To był tylko nosorożec".

Podobnie postąpiła kilka nocy później ze stadem słoni. Ich głosy w pobliżu wystarczyły, aby ruszyła do akcji i odpędziła olbrzymy. Na nasze szczęście, bo ich trąbienie brzmiało przerażająco. Zawsze boję się słoni —• to jedyne dzikie zwierzęta, które mnie napełniają strachem. Jeszcze teraz nie mogę spokojnie myśleć o tym, co by się stało,.

100

gdyby wypadki potoczyły się odmiennie. Słonie mogły przepędzić Elzę, a ona schroniłaby się do obozu. George śmiał się z moich obaw, ale ja nie byłam taka skłonna do optymizmu.

Dzień w dzień pod nasz obóz podchodził jakiś bawół, aż pewnego ranka spotkał go smutny koniec: George go zastrzelił. Chociaż w chwili naszego przybycia na miejsce bawół już dawno nie żył, Elza zupełnie oszalała z żądzy mordu. Nigdy jeszcze nie widzieliśmy, aby się tak na coś rzucała jak na to ścierwo. Jak szalona doskakiwała do leżącego zwierza, atakowała go ze wszystkich stron i dosłownie wywracała nad nim kozły. Pozornie jej ruchy wydawały się nie kontrolowane, ale zawsze dbała o to, aby się nie znaleźć w zasięgu niebezpiecznych rogów. Na końcu zaś pacnęła bawołu łapą po nosie, aby stwierdzić, czy już jest na pewno martwy.

George zabił to wielkie zwierzę głównie po to, aby zwabić do zdobyczy dzikie lwy. Mieliśmy nadzieję, że jeżeli się zjawią, Elza będzie mogła przyłączyć się do uczty i zawrzeć z nimi znajomość. Aby zaś mieć kontrolę nad wydarzeniami, postanowiliśmy przywlec zabitego bawołu blisko obozu i zostawić go pod jej opieką. Tymczasem poszliśmy po samochód. Gdy wróciliśmy, drzewa wokół zdobyczy uginały się pod ciężarem mnóstwa sępów i marabutów, lecz Elza trzymała je w szachu, siedząc w pełnym słońcu tuż obok ścierwa. Zupełnie wyraźnie okazywała, jak wielką ulgę przyniosło jej to, że my — jej „stado" — wzięliśmy znów sprawy w swoje ręce, a ona mogła odpocząć w cieniu krzaków. Zaledwie jednak boye zaczęli zdzierać z bawołu calowej grubości skórę, Elza nie wytrzymała i przybiegła pomagać. Przy patroszeniu brzucha wprost spod noży wyrywała wnętrzności i pożerała je ze smakiem tuż przy boyach. Jelita wciągała do pyska jak spaghetti, przyduszając je zębami w ten sposób, że niepotrzebną treść wyciskała jak pastę do zębów z tubki. W bardzo dobrym humorze obserwowała, jak łup przyczepiano łańcuchem do samochodu. Potem, gdy biedny Land-Rover męczył się po wybojach ciągnąc ciężkiego ba-

101

wołu, ona swoim zwyczajem jechała na dachu, dodając tym sto pięćdziesiąt kilogramów ładunku.

Po przymocowaniu ścierwa łańcuchem do drzewa rosnącego w pobliżu obozu, zostawiliśmy je pod opieką Elzy, która pilnowała zdobyczy przez cały następny dzień i noc. Sądząc po nieustającym chórze chichotów i wrzasków hien, miała pracowitą noc, ale gdyśmy nazajutrz rano zjawili się na miejscu, ciągle pilnowała łupu. Dopiero na nasz widok zdecydowała się odejść od bawołu, dając nam przy tym do poznania, że teraz nasza kolej trzymania straży, podczas gdy ona pójdzie do rzeki. Nakryliśmy ścierwo kolczastymi gałęziami, aby je uchronić od sępów i zachować na następną nocną „lekcję obrony".

Gdy Elza poszła z nami na zwykły popołudniowy spacer, jej brzuch ciężko zwisał wypełniony mięsem bawołu. Zaledwie uszliśmy kawałek, dostrzegła w buszu hienę, która powoli skradała się w kierunku ścierwa. Natychmiast zastygła w bezruchu z jedną łapą uniesioną w powietrzu. Potem z zachowaniem największej ostrożności przywarowała, nie odróżniając się prawie od trawy, która miała kolor słomy. Drżąc z siłą opanowywanego podniecenia obserwowała, jak hiena 'zbliża się spokojnie do bawołu nie podejrzewając zupełnie, że coś się może stać. Gdy zwierzę znalazło się o kilka metrów od ścierwa, Elza skoczyła i wymierzyła mu celny cios łapą. Hiena z wrzaskiem bólu upadła i leżąc na grzbiecie wydawała przeciągłe jęki. Elza spojrzała na nas i swym charakterystycznym ruchem łba pokazywała w stronę ofiary, jakby chciała powiedzieć: „I co teraz zrobimy?" Nie otrzymawszy od nas żadnej zachęty, zaczęła sobie lizać łapy z miną wskazującą na to, że nudzi ją leżąca przed nią nieszczęsna kreatura. Hiena zaś stopniowo przychodziła do siebie i w 'końcu, ciągle żałośnie skomląc, uciekła w busz.

Przy innej okazji Elza pokazała, jak wielkim zaufaniem nas obdarza. Pewnego popołudnia zostawiliśmy ją z kozłem, którego razem z Georgem upolowała kawał drogi od obozu. Wiedząc, że nie zechce zostać tak daleko sama przez noc, wzięliśmy samochód, aby przywieźć zdobycz

102

bliżej. Nie zastaliśmy na miejscu ani Elzy, ani kozła. Wkrótce jednak wyszła z buszu i zaprowadziła nas do kryjówki, do której podczas naszej nieobecności zawlokła swój łup. Chociaż bardzo ucieszyła się naszym przybyciem, nie pozwoliła nam jednak zabrać kozła do samochodu. Na nic nie zdały się wszelkie sztuczki, których próbowałam — nie dawała się wywieść w pole. W końcu podprowadziliśmy samochód tyłem do ścierwa i ja pokazywałam kolejno na kozła i na wóz, powtarzając to kilka razy, tak aby dać do zrozumienia, że chcemy jej pomóc. Widocznie pojęła, o co szło, bo nagle, wstała, otarła łeb o moje nogi i zawlokła ścierwo spod krzaków do wozu. Potem próbowała za łeb wciągnąć kozła na Land-Rover. Zdając sobie sprawę, że nie dokona tego stojąc na zewnątrz, wskoczyła do samochodu i stamtąd ciągnęła z całej siły. Pomogliśmy jej, podnosząc kozła od tyłu. Gdy już zdobycz znalazła się w środku, Elza położyła się na niej sapiąc z wysiłku, a George ruszył w drogę. Ale jazda w skulonej pozycji po wyboistej drodze nie przypadła jej do gustu, wyskoczyła więc na zewnątrz i wdrapała się na dach. Podczas całej drogi raz po raz zaglądała jednak do środka wozu sprawdzając, czy tam wszystko w porządku i czy zdobycz jest na miejscu.

Gdy przybyliśmy do obozu, powstał problem wydobycia kozła z samochodu, ale teraz Elza traktowała nas jako sprzymierzeńców i pozostawiła nam tę robotę. Wszyscy przy tym pomagali, z wyjątkiem mnie, więc Elza podeszła do mnie i uderzyła mnie zachęcająco łapą, jakby chcąc powiedzieć: „A może byś ty też pomogła?"

Chociaż kozioł leżał dosyć blisko obozu, wkrótce usłyszeliśmy, że wlecze go w naszym kierunku, widocznie z zamiarem ulokowania zdobyczy w namiocie. Szybko zakryliśmy wejście w kolczastym płocie, pozostawiając ją na zewnątrz razem z cuchnącym ścierwem. Biedna Elza, w namiocie czułaby się znacznie bezpieczniej, a tak musiała całą noc pilnować swego obiadu. Najlepiej byłoby, gdyby umieściła ścierwo tuż przy zewnętrznej stronie ogrodzenia. I tak też zrobiła. W rezultacie hieny podcho-

103

dziły pod sam obóz i tak hałasowały, że nie było mowy o spaniu. Wreszcie Elza też musiała się zmęczyć ciągłym odpędzaniem rabusiów, bo usłyszeliśmy, że wlecze kozła do rzeki i przeprawia się przez wodę. W ten sposób hieny zostały pokonane i znikły. Czy Elza wiedziała, że nie pójdą za nią przez rzekę?

Nazajutrz rano odnaleźliśmy jej ślady i pas zostawiony przez wleczonego kozła. Prowadziło to najpierw na drugi brzeg, ale widocznie Elza nie chciała się z nami rozstawać na długo, bo znów przeniosła zdobycz na naszą stronę rzeki. Tu umieściła ścierwo w zupełnie niedostępnych, gęstych krzakach tuż nad brzegiem, tak że inne jzwierzęta mogłyby się tam dostać tylko od strony wody. Zastaliśmy ją przy koźle, iale dawała nam wyraźnie do poznania, żeśmy ją bardzo urazili zamknięciem ogrodzenia i pozostawieniem jej na zewnątrz. Wiele czasu upłynęło, zanim odzyskaliśmy jej zaufanie i przebaczenie.

Chociaż Elza nie mogła się tego nauczyć od własnej matki, instynktownie wiedziała, jak daleko może się posunąć w stosunkach z innymi dzikimi zwierzętami. Podczas wędrówek po buszu wiele razy obserwowaliśmy, jak coś wietrzyła i podkradała się w jakimś kierunku, potem dochodził stamtąd odgłos przedzierania się potężnych cielsk przez gęste zarośla. Kilka razy wyśledziła nosorożca i odpędzała go. Zachowywała się jak czujny pies.

Na ciągnącym się opodal obozu łańcuchu wzgórz mieszkało kilka stad bawołów i Elza nigdy nie przepuściła okazji, aby narobić wśród nich zamieszania. Nieraz płoszyła bawoły we śnie, unikając rogów obskakiwała je dokoła i zawsze stawiała na swoim — potężne zwierzęta odchodziły na inne miejsce.

Pewnego ranka szliśmy suchym łożyskiem rzeki i odczytywaliśmy na piasku „komunikaty" o pobycie nocnych gości. Z tych najważniejsze były dwa lwy i całe stado słoni. Słońce już przygrzewało i po trzygodzinnej wędrówce czuliśmy solidne zmęczenie. Wiatr nam nie sprzyjał i w pewnym miejscu, nieostrożnie wychylając się zza zakrętu, prawie zderzyliśmy się ze stadem słoni.

104

Na szczęście Elza była blisko za nami, mieliśmy więc czas wskoczyć na wysoki brzeg, podczas gdy słonie wspięły się na drugi, chroniąc między sobą trzy cielęta. Jeden stary samiec został z tyłu, gotów do ataku w razie jakiejś prowokacji. Elza nadeszła z senną miną, a zobaczywszy słonia, usiadła. Z ciekawością czekaliśmy, co teraz nastąpi. Obie strony, Elza i słoń, patrzyły na siebie tak długo, że mnie wydawało się to wiecznością. Wreszcie słoń dał za wygraną i przyłączył się do reszty stada, a Elza wytarzała się w piasku, przeganiając w ten sposób dokuczliwe muchy tse-tse.

W drodze powrotnej do obozu George postrzelił kozła wodnego, który stał na środku rzeki. Ciężko ranne zwierzę rzuciło się w kierunku drugiego brzegu, mając za sobą Elzę, poruszającą się na głębokiej wodzie z niewiarygodną szybkością. Gdyśmy się przedostali na przeciwległą stronę, zobaczyliśmy ją w nadbrzeżnych krzakach ciężko dyszącą nad cielskiem nieżywego kozła. Była bardzo podniecona i nie pozwalała nam dotknąć swej zdobyczy. Postanowiliśmy więc wrócić do domu i zostawić ją na straży łupu. Lecz zaledwie poczęliśmy się przeprawiać przez rzekę, Elza ruszyła w nasze ślady, chociaż najwyraźniej toczyła wewnętrzną walkę: nie chciała zostać na tamtym brzegu rzeki, ale jednocześnie nie chciała opuścić swej zdobyczy. W pewnej chwili z wahaniem wróciła do kozła, ale wkrótce ponownie próbowała się przeprawić, tylko po to, aby znów zaniechać tej próby i niezdecydowanie wrócić na miejsce. Gdy jednak my dotarliśmy do przeciwległego brzegu, wreszcie się zdecydowała.

Zobaczyliśmy, że wlecze kozła do wody. Co miała zamiar zrobić? Nie ulegało wątpliwości, że sama nie da sobie rady z ciężkim zwierzęciem. Ale Elza nie zamierzała dać za wygraną. Trzymając ścierwo w pysku popłynęła z nim przez głęboką wodę, często zanurzając łeb w celu poprawienia chwytu. Ciągnęła i popychała, szarpała i poprawiała, a gdy kozioł o coś zaczepił i utknął, uderzeniami starała się go oswobodzić. Czasem z wody wystawał tylko koniec ogona Elzy i jedna noga kozła, jedyne znaki

105

zmagań toczących się na dnie rzeki. Obserwowaliśmy to zupełnie zafascynowani. Po nieprzerwanym półgodzinnym wysiłku dotarła już na płytką wodę i z dumą przywlokła kozła niedaleko miejsca, gdzieśmy stali. Mimo ogromnego zmęczenia nie skończyła jeszcze w pełni swego zadania, bo przyciągnąwszy kozła do małej zatoczki, gdzie mu nie groziło już porwanie przez prąd, zaczęła szukać bezpiecznej kryjówki. Ale brzeg był porośnięty kłującymi pędami palmowymi, których liście z ostrymi krawędziami zwisały z wysokiej ściany. Przez taki gąszcz nawet Elza nie potrafiła się przedrzeć.

Zostawiliśmy ją ze zdobyczą i poszliśmy do obozu, aby zabrać noże do cięcia buszu i liny, a także zjeść spóźnione śniadanie. Wróciwszy w tamto miejsce wycięliśmy w gęstwinie ścieżkę aż do rzeki i podczas gdy Elza podejrzliwie obserwowała ruchy mężczyzn, ja zarzuciłam na szyję kozła pętlę z mocnego sznura. Teraz pozostawało tylko wywindować ścierwo na wysoki brzeg. Przy pierwszym szarpnięciu Elza wydała groźny pomruk i ostrzegawczo stuliła uszy — widocznie myślała, że mamy zamiar odebrać jej zdobycz. Gdy jednak zobaczyła, że ja też przyłączyłam się do ciągnięcia liny, uspokoiła się i wylazła z wody. Wspólnym wysiłkiem wywindowaliśmy kozła na trzymetrowy brzeg, gdzie boye wycięli dobrze zabezpieczone, cieniste schronienie dla Elzy i jej własności. Ona zaś widocznie zrozumiała, cośmy dla niej zrobili, bo wzruszającym gestem ocierała się o każdego łbem i cichym miauczeniem dziękowała za przysługę.

Przy dwu różnych okazjach widziałam, jak Elza zupełnie spokojnie maszerowała w poprzek szerokiej kolumny czarnych mrówek-żołnierzy, grubymi łapami rozrzucając ich szeregi na wszystkie strony. Chociaż te groźne mrówki zwykle rzucają się na wszystko, co im staje na drodze, z jakiegoś powodu nie mściły się na swej prześladowczym.

Pewnego dnia obie byłyśmy bardzo zmęczonej i ja w zamyśleniu wlokłam się za Elzą. Nagle ona warknęła przeraźliwie,, wspięła się na tylne łapy i odskoczyła do tyłu.

106

Przechodziliśmy właśnie obok drzewa, które rozwidlało się na wysokości około półtora metra ponad ziemią, a w tym rozwidleniu dostrzegłam czerwoną kobrę kierującą ku nam okapturzony łeb. Dzięki Elzie nic mi się nie stało, a przejście obok kobry na tak bliską odległość mogło mieć fatalne skutki. Pierwszy raz widziałam tego gada na drzewie. Nawet Elza zapamiętała to zdarzenie i przez kilka następnych dni ostrożnie obchodziła drzewo wielkim łukiem.

Panował wielki upał i Elza spędzała większość czasu w rzece, do połowy zanurzona w chłodnej wodzie. Chociaż często widywaliśmy krokodyle, ona nigdy się nimi nie przejmowała. Ilekroć George ustrzelił perliczkę blisko rzeki, Elza ją aportowała i wykorzystywała okazję do dłuższego pluskania się w wodzie z ptakiem w pysku. Lubiła tę zabawę w równym stopniu, jak my lubiliśmy ją obserwować.

Wróciła już zupełnie do zdrowia i wyglądała doskonale. Jeżeli idzie o tryb życia, była bardzo konserwatywna i z pewnymi małymi urozmaiceni ami rozkład dnia wyglądał następująco: Wczesnym rankiem spacer, po którym następowała południowa drzemka u moich stóp w pracowni nad rzeką. To trwało do podwieczorku, potem wychodziliśmy na wieczorną przechadzkę. Po powrocie czekało już na nią mięso. Zwykle zabierała je na dach Land-Ro-vera, gdzie przebywała tak długo, aż światła zgasły i wszyscy położyli się spać. Wtedy przychodziła do namiotu Georgea i spała całą noc na podłodze obok jego łóżka, ciągle dotykając go jedną łapą.

Pewnego dnia Elza nie chciała pójść z nami na popołudniową przechadzkę. Po powrocie nie zastaliśmy jej w obozie, zjawiła się dopiero nazajutrz rano. Później znaleźliśmy niedaleko obozu ślady wielkiego lwa, a gdy Elza znów wróciła, poczułam charakterystyczną woń. Była w okresie rui, co potwierdziło też jej zachowanie się w najbliższych dniach. Chociaż okazywała nam wielką przyjaźń, nie zdradzała ochoty do zwykłych pieszczot. Wkrótce po śniadaniu znikła i nie pojawiła się przez cały

10.7

dzień. Po zmroku usłyszałam, że wskakuje na dach Land-Rovera, i zaraz wyszłam, aby się z nią pobawić. Ale potraktowała mnie z rezerwą i okazywała zdenerwowanie, po chwili zaś zeskoczyła z samochodu i znikła w ciemnościach. W nocy słyszałam, jak z pluskiem przechodziła rzekę przy akompaniamencie wrzasków pawianów, a to powtórzyło się kilka razy aż do rana. Potem Elza złożyła krótką wizytę w obozie, pozwoliła się pogłaskać Geor-geowi, pomruczała trochę do niego i znów znikła. Nie ulegało wątpliwości, że była zakochana.

Z doświadczenia wiedzieliśmy, że taki okres trwa około czterech dni. W przeciwieństwie do warunków w poprzednim obozie, tutaj wszystko sprzyjało powrotowi Elzy do życia w naturalnym środowisku. Zdawało nam się, że właśnie nadszedł odpowiedni moment, postanowiliśmy więc wycofać się taktownie na cały tydzień i zostawić ją — taką mieliśmy nadzieję — w towarzystwie samca.

Musieliśmy działać szybko, aby nie zobaczyła naszego odjazdu.

Ale podczas pakowania Elza wróciła. Postanowiliśmy więc urządzić to tak, że ja miałam zająć się nią i odciągnąć jej uwagę, co dałoby Georgeowi czas na zwinięcie obozu. Potem on miał odjechać załadowanymi samochodami jakieś dwa kilometry i dać mi hasło, że wszystko gotowe, abym się mogła do nich przyłączyć.

Zabrałam Elzę pod nasze drzewo w pracowni. Czy już ostatni raz miałyśmy je razem oglądać? Elza wiedziała, że coś się święci, i chociaż starałam się utrzymać zwykły rozkład zajęć i stukałam na maszynie do pisania, specjalnie zabranej w tym celu, aby uspokoić jej podejrzenia, nie potrafiłam tego osiągnąć. Ja zresztą też nie mogłam pisać, jak należy, odczuwałam zbyt wielki smutek. Chociaż przygotowywaliśmy się na taki obrót sprawy i mieliśmy nadzieję, że powrót do natury zapewni Elzie szczęśliwszą przyszłość, niż gdyby miała spędzić życie w niewoli, inaczej to wszystko wyglądało w tym momencie, kiedy już miało nadejść rozstanie, kiedy należało przeciąć łączące nas serdeczne więzy, zostawić ją tutaj — i może

108

nigdy jej nie zobaczyć. Widocznie Elza odczuwała moje wzruszenie, bo ocierała się o mnie jedwabistym łbgm.

Powoli płynęła obok nas rzeka, tak jak płynęła wczoraj i jak będzie płynąć jutro. Odezwał się dzioborożec, z drzewa opadło kilka suchych liści, które zaraz uniosła woda. Elza stanowiła część tego życia. Należała do natury, nie do człowieka. My reprezentowaliśmy „człowieka", kochaliśmy ją i wychowywaliśmy ją tak, aby i ona nas kochała. Czy potrafi zapamiętać to wszystko, co było jej bliskie i znane aż do tego ranka? Czy będąc głodna potrafi pójść na polowanie? Czy też będzie ufnie czekać na nasz powrót, wiedząc, że dotąd nigdyśmy jej nie zawiedli? Właśnie ją pocałowałam, aby tym okazać swoją serdeczność i pomóc jej przezwyciężyć uczucie niepewności — ale czy nie był to judaszowski pocałunek? Czy ona potrafi zrozumieć, że całą siłę swej miłości do niej muszę zmobilizować po to, aby ją tu zostawić i oddać ją z powrotem naturze — dać jej okazję do nauczenia się samodzielności, aż znajdzie sobie stado, tym razem prawdziwe stado.

Przyszedł Nuru z wiadomością, że wszystko gotowe. Przyniósł kawał mięsa, a Elza ufnie poszła za nim w krzaki i tam zabrała się do jedzenia. Wtedy wymknęliśmy się ukradkiem.

*y Ostateczna próba

Pojechaliśmy piętnaście kilometrów do następnej rzeki, mniejszej, lecz znacznie głębszej; tu zamierzaliśmy spędzić tydzień. Późnym popołudniem poszliśmy z Georgem na przechadzkę wzdłuż brzegu. Szliśmy powoli, nasze myśli krążyły wokół Elzy. Z całą wyrazistością zdałam sobie sprawę z tego, jak bardzo się do niej przywiązałam, jak przez blisko trzy lata żyłam właściwie życiem lwicy, dzieliłam jej uczucia, zainteresowania i odruchy. Tak przywiązałyśmy się do siebie, że teraz samotność wy-

109

dawała mi się nie. do zniesienia. Gdy Elza nie biegła obok mnie, gdy nie ocierała się o mnie łbem, gdy nie czułam jej miękkiego futra i ciepła jej ciała — miałam wokół siebie przeraźliwą pustkę. Ale naturalnie żywiłam nadzieję, że ją znów zobaczę za tydzień. To już znaczyło wiele.

Nagle George stanął i wskazał przed siebie. Przypadliśmy do ziemi. Od przodu zbliżała się do nas antylopa, mniejsza kudu, z gracją skubiąc młode pędy. Potem przerwała jedzenie, uniosła głowę i uważnie rozglądała się wokoło, czujna na każdy ruchomy cień albo chwiejącą się gałązkę. Chociaż byliśmy dobrze ukryci i wiatr wiał z tamtej strony, zastanawiałam się, czy jednak nie wyczuła naszej obecności. A może to tylko wrodzona wrażliwość na niebezpieczeństwo sprawiła, że to piękne zwierzę miało się bezustannie na baczności?

Dzięki idealnym proporcjom, wykwintnej barwie futra przyozdobionego białymi pasami i wspaniałym rogom, mniejsza kudu należy do arcydzieł natury. Z wielką przyjemnością patrzyliśmy więc na spotkaną antylopę, która powoli oskubywała różne krzaki, a potem znikła.

Później usłyszeliśmy hałas od strony rzeki i posunąwszy się ostrożnie w tamtą stronę ujrzeliśmy na przeciwległym brzegu dwa hipopotamy, krowę z cielęciem, które żerowały wśród bujnej roślinności. Nie opuszczały jeszcze wody, bo słońce ciągle bardzo przypiekało, lecz zanurzone do połowy spokojnie konsumowały obiad. Sądząc po głębokości rzeki doszliśmy do przekonania, że muszą stać na tylnych nogach. W tej pozycji posuwały się wolniutko wzdłuż brzegu, wynajdując soczyste liście zwisające nad wodą.

Obserwowaliśmy tę sielankową scenę, ale ja myślami i sercem byłam z Elzą. Potem dostrzegłam na drugim brzegu również słonia, od którego dzieliło nas zaledwie kilka metrów wody. Okazał się przewodnikiem wielkiego stada, które teraz zbliżało się do rzeki, cicho jak wędrujące widma. Zejście do wody było wąskie, słonie musiały więc pić w kolejności po jednym. Każdy najpierw dotykał wody kilka razy końcem trąby, dopiero potem pił

no

długimi łykami. Gdy miał już dość, ostrożnie cofał się w zarośla, robiąc miejsce następnemu. Tymczasem reszta stada skupiała się ciasno wokół dwu malutkich cieląt, chroniąc je potężnymi cielskami przed mogącym grozić niebezpieczeństwem.

Słońce skłaniało się ku zachodowi. Jego ciepłe promienie odbijały się w błyszczących zarodniach palm i ozła-cały ich wierzchołki. Znów pomyślałam o Elzie — jak piękny był ten świat, do którego należała. Chociaż wiele kosztować mnie miała jej utrata, musimy teraz za wszelką cenę zwrócić ją naturalnemu środowisku i ustrzec od życia w niewoli, która pozbawiłaby ją tego wszystkiego, co natura dla niej przygotowała. Chociaż dotąd nigdy nie zanotowano uwieńczonego sukcesem wypuszczenia na wolność lwa wychowanego przez człowieka, mieliśmy jednak nadzieję, że Elza dostosuje się do życia na łonie natury, z którą zawsze miała bliski kontakt.

Wreszcie skończył się ten pełen niepokoju tydzień i wróciliśmy do obozu sprawdzić, jak Elza przeszła próbę.

Po przybyciu nad starą rzekę natychmiast przystąpiliśmy do szukania jej śladów, ale nic nie znaleźliśmy. Zaczęłam więc wołać. Wkrótce usłyszałam znajome „hnk-hnk" i zobaczyłam Elzę wychodzącą z wody i z największym pośpiechem kroczącą w naszym kierunku. Jej przywitanie świadczyło, że tęskniła za nami tak samo mocno jak my za nią, a jej karesy i miauczenie wzruszały nas do głębi. Przywieźliśmy jej upolowanego kozła, ale nawet nań nie spojrzała, tylko bez przerwy obdarzała nas dowodami swego przywiązania. Gdy już minęła największa radość, obejrzałam jej brzuch: był pełny, musiała się więc niedawno najeść. Kamień spadł mi z serca, bo to oznaczało, że teraz nic jej nie grozi. Udowodniła, że może się sama o siebie troszczyć i nie polegać na nas — przynajmniej co do wyżywienia.

Podczas rozbijania obozu zabrałam Elzę tuż nad rzekę i tam położyłyśmy się obok siebie. Wiedząc, że jej przyszłość jest zabezpieczona, czułam się szczęśliwa i mogłam

111

odpocząć. Ona widocznie, odczuwała to samo, bo położyła mi na ramieniu swoje grube, miękkie łapsko i w tej pozycji usnęła. Ja też się zdrzemnęłam. Zbudził mnie dopiero jej ruch, gdy uniosła łeb i wpatrywała się w przeciwległy brzeg, gdzie między listowiem ukazała się rudawa sylwetka leśnej antylopy. Elza nig zdradzała jednak specjalnego zainteresowania, gdy antylopa, nie mając pojęcia o naszej obecności, paradowała spokojnie nad wodą. Wiedziałam, że — niezalgżnie od zadowolenia ze spotkania z nami — ten brak zainteresowania wywodził się częściowo z tego, iż miała pełny żołądek. A czym się na-żarła? Z drzew obserwowało nas milcząco kilka małych koczkodanów, ale gdzież podziały się nasze zaprzyjaźnione, wszędobylskie pawiany? Moje obawy co do pierwszej zdobyczy Elzy potwigrdziły się później, bo blisko tego miejsca, gdzie Elza zwykle piła wodę i gdzie pawiany droczyły się z nią, znaleźliśmy Ikłafci pawianiego futra. Teraz, gdyśmy się już upewnili co do przyszłości Elzy, postanowiliśmy jeszcze przez jakiś czas nacieszyć się jej towarzystwem i oczekiwać takiej okazji, która pozwoliłaby na możliwie najmniej bolesne, ale ostateczne zerwanie kontaktu. Tymczasem podjęliśmy poprzedni tryb codziennego życia. Chociaż Elza rzadko spuszczała nas z oczu, uważaliśmy za dobry objaw fakt, iż ciągle odzywał się w niej instynkt łowcy i czasami podczas spacerów z nami znikała na całą godzinę.

Ziemia bardzo wyschła i często na niebie pojawiały się łuny pożarów trawy. Krótkie deszcze miały spaść dopiero za dwa lub trzy tygodnie, a spragniona gleba z utęsknieniem czekała na ożywczą wilgoć. Muchy tse-tse dosłownie szalały i biedna Elza bardzo przez nie cierpiała, szczególnie tuż po wschodzie i tuż przed zachodem słońca. Celowo przedzierała się przez niskie krzaki, aby wycze-sać muchy z futra, albo tarzała się po ziemi, aby ulżyć swędzącemu ciału, na którym futro, normalnie leżące płasko, teraz stało nastroszone.

Aby ją odzwyczajać i uniezależniać od życia obozowego, zabieraliśmy ją na całodniowe wycieczki i po dwu lub

112

trzygodzinnym porannym marszu usadawialiśmy się w jakimś cienistym miejscu nad rzeką. Po zjedzeniu śniadania na powietrzu wydobywałam szkicownik. Elza usypiała i często służyła mi za poduszkę przy czytaniu lub drzemce. George ispędzał czas głównie na łowieniu ryb i zwykle nasz obiad pochodził wprost z rzeki. Pierwsza ryba musiała tradycyjnie należeć do Elzy, ale pożuwszy ją trochę Elza robiła minę pełną obrzydzenia i więcej nie interesowała się zdobyczami Georgea. Nuru i towarzyszący nam strzelec okazali się świetnymi kucharzami i smażyli ryby natychmiast po ich złowieniu.

Pewnego razu zaskoczyliśmy krokodyla, który wygrzewał się w słońcu na skale. Poderwał się na nasz widok i wskoczył do wąskiej sadzawki, z obu stron zamkniętej wystającymi głazami. Woda była tak płytka i przejrzysta, żg doskonale widzieliśmy dno, ale nie mogliśmy dojrzeć gada i zastanawialiśmy się, gdzie się podział. Potem zasiedliśmy do jedzenia. Elza rozłożyła się na brzegu, a ja tisiadłam wygodnie o nią oparta. Wkrótce George wstał, aby się znów zająć wędką. Najpierw jednak zaczął badać dno długim kijem, aby stwierdzić, czy krokodyla nie ma przypadkiem w sadzawce. Nagle coś mu wyrwało ten kij z ręki i dwumetrowy gad, który ukrywał się w piasku, przeskoczył przez głazy i zniknął w przyległej sadzawce. Zdążył jednak odgryźć koniec grubego kija. Ponieważ Elza nie zauważyła tego wydarzenia, a nie chcieliśmy jej zachęcać do polowania na krokodyle, przenieśliśmy się gdzie indziej.

Nieco później nad rzekę przyszedł dzik, aby łyknąć trochę wody. Elza podkradła się ostrożnie ku niemu i — dzięki pomocy w postaci kuli ze sztucera Georgea — schwyciwszy ofiarę za gardło, zadusiła ją. Walka odbyła się w pewnej odległości od rzeki, a ponieważ wydawało mi się, że Elzie będzie lepiej pilnować zdobyczy w cieniu nad samą wodą, kilka razy pokazałam kolejno na dzika i na rzekę mówiąc: „Madzi, Elza, madżi, Elza". Elza znała słowo „madżi", bo używałam go wtedy, gdy polecałam Nuru napełnić wodą jej miskę. Teraz wyglądało na to, że

8 ¦— Moja lwia rodzina

113

doskonale rozumie to słowo oznaczające w języku Sua-hili wodę, bo zawlokła dzika do rzeki. Bawiła się ścierwem w wodzie przez blisko dwie godziny, nurkując z nim i wywracając koziołki tak długo, aż była zupełnie wyczerpana. Wtedy wyciągnęła dzika na przeciwny brzeg i zniknęła z łupem w gęstwinie. Pilnowała go tam aż do czasu, gdy nadeszła chwila powrotu do obozu. Widocznie jednak postanowiła, że, tym razem nie da się zostawić sama, bo na pierwszy znak naszych przygotowań do powrotu znów przywlokła zdobycz na tę stronę rzeki. Oprawiliśmy dzika w jej oczach i rozdzieliwszy tuszę między Nuru i strzelca ruszyliśmy w drogę. Elza postępowała za nami w świetnym humorze.

Od tego czasu ilekroć Elza upolowała coś blisko rzeki, musiała za wszelką cenę zawlec zdobycz do wody i pobawić się z nią podobnie jak z dzikiem. Nie mogliśmy zrozumieć tego dziwnego zwyczaju. Może moje słowa „ma-dżi, Elza" uznała za obowiązujący przepis i część składową swego wykształcenia.

Te dzienne spacery bardzo nas wszystkich do siebie zbliżyły i nawet Nuru i strzelec tak swobodnie czuli się w obecności Elzy, że nie ruszali się z miejsca, gdy podchodziła się połasić lub dla zabawy siadała na nich. Nie bali się też siedzieć z nią z tyłu w Land-Roverze, a gdy wgramoliła się swym ciężkim cielskiem między ich chude nogi, pokładali się ze śmiechu i głaskali ją, ona zaś lizała ich po kolanach szorstkim językiem.

Gdy pewnego razu odpoczywaliśmy nad brzegiem rzeki mając między sobą śpiącą Elzę, George dostrzegł dwie czarne twarze zerkające na nas z zarośli po drugiej stronie. Byli to dwaj kłusownicy, uzbrojeni w łuki i zatrute strzały, którzy wybrali sobie to miejsce na zasadzkę na zwierzęta zdążające do wodopoju.

George podniósł alarm i pognał przez rzekę w tamtą stronę, mając tuż za sobą Nuru i strzelca. Również Elza, zawsze gotowa do zabawy, przyłączyła się do pościgu. Kłusownikom udało się umknąć, ale chciałabym usłyszeć, jak po powrocie do wsi opowiadali o tym, że „bwa-

114

na łowczy" używa teraz lwa do zwalczania nielegalnych polowań.

Pewnego ranka podczas spaceru przed śniadaniem Elza wysunęła się na czoło i zdecydowanie prowadziła nas w obranym przez siebie kierunku — na miejsce skąd w nocy słyszeliśmy głośne trąbienie słoni. Nagle przestała wietrzyć i z wyciągniętym łbem mocno przyspieszyła kroku, zostawiając nas w tyle. Kilka chwil później z daleka dosłyszeliśmy niewyraźny głos lwa. Elza przepadła na cały dzień, a późnym wieczorem usłyszeliśmy, jak gdzieś w oddali jej wołanie przeplatało się z głosem pobratymca. Całą noc blisko obozu spacerowały hieny i bezsensownym chichotem wytrącały nas ze snu. O świcie poszliśmy śladami Elzy i stwierdziliśmy, że w pewnej odległości od obozu mieszały się ze śladami tamtego lwa. Nazajutrz zobaczyliśmy znów tylko jej własne ślady. Czwartego dnia nieobecności wytropiliśmy jej ślady za rzeką, ale całodzienne poszukiwania za nią doprowadziły tylko do tego, że nagle znaleźliśmy się w samym środku stada słoni; nie pozostawało nam nic innego, jak zmykać do obozu. Wczesnym rankiem na piąty dzień nasza zguba wróciła straszliwie wygłodniała. Żarła łapczywie, aż prawie brzuch jej pęikał. Potem położyła się na moim łóżku polowym i dała nam do zrozumienia, żeby jej nie przeszkadzać. Oglądając ją po jakimś czasie, zauważyłam na jej tylnych łapach dwie głębokie rany od ugryzienia i szereg mniejszych śladów pazurów. Opatrzyłam te rany, jak najlepiej mogłam. Okazywała mi za to wdzięczność w ten sposób, że ssała mi palce i obejmowała mnie łapami. Po południu nią chciała iść z nami na spacer i aż do zmroku siedziała na dachu Land-Rovera, a potem znikła w ciemnościach. Za jakieś dwie godziny usłyszeliśmy ryk lwa i natychmiastową odpowiedź Elzy. Z początku jej głos brzmiał blisko obozu, ale stopniowo oddalał się w tę stronę, skąd wołał lew.

Nazajutrz rano doszliśmy do przekonania, że nadarza się dobra okazja do zostawienia jej znów na jakiś czas samej. Zwinęliśmy więc obóz, aby nie przeszkadzać jej

115

w przebywaniu z obcym lwem, który może być niezadowolony z naszej obecności. Wiedzieliśmy, że już teraz mogła się sama troszczyć o siebie, i ta świadomość czyniła drugie rozstanie mniej przykrym niż pierwsze. Martwiłam się tylko jej ranami, w których mogło się wytworzyć jakieś zakażenie.

Po tygodniu wróciliśmy i zastaliśmy Elzę akurat w trakcie podkradania się do dwu kozłów wodnych. Było to wczesnym popołudniem w bardzo upalny dzień. Biedactwo, musiała być strasznie głodna, jeżeli zabrała się do polowania o tak późnej porze dnia. Przywitała nas entuzjastycznie i z ogromnym apetytem zabrała się do przyniesionego mięsa. Stwierdziłam, że stare rany wymagały koniecznie nowego opatrunku, a oprócz tego miała jeszcze nową na łokciu. Przez następne trzy dni Elza odbijała sobie tygodniową głodówkę.



Sława Elzy rozeszła się już szeroko i grupa amerykańskich turystów złożyła nam specjalną wizytę w obozie, aby sfilmować naszą lwicę. Elza przyjęła gości po królewsku i robiła wszystko, aby byli zadowoleni. Wdrapywała się na drzewa, bawiła się w rzece, obejmowała mnie łapami, towarzyszyła nam przy podwieczorku i w ogóle zachowywała się tak grzecznie, iż goście nie chcieli wierzyć, że mają do czynienia z dorosłą lwicą, która na krótko przed ich przybyciem równie swobodnie się czuła w towarzystwie dzikich pobratymców.

Tej nocy usłyszeliśmy wołanie lwa i Elza natychmiast zniknęła w ciemnościach, a jej nieobecność trwała dwa dni, nie licząc krótkiej wizyty w namiocie Georgea. Była wtedy niezwykle serdeczna i z wielkiej czułości omal nie przewróciła go we śnie razem z łóżkiem, bo postanowiła po prostu na nim usiąść. Zjadłszy coś niecoś, znów się ulotniła. Rano jej ślady zaprowadziły nas do łańcucha skał w pobliżu obozu. Wdrapawszy się na szczyt i przeszukawszy wszystkie znane kryjówki, omal nie nadepnęliśmy na nią w gęstej kępie krzaków. Widocznie siedziała cicho w nadziei, że jej nie zauważymy. Mimo jednak tego niewątpliwego pragnienia samotności przywitała się

116

z nami ze zwykłą serdecznością i udawała, że bardzo się cieszy naszym widokiem. Uszanowaliśmy jej uczucia i taktownie zostawiliśmy ją samą. Późnym wieczorem słyszeliśmy nad rzeką ryki lwa i chichoty jego świty złożonej z hien. Wkrótce głos Elzy odezwał się blisko obozu. Może już nauczyła się trzymać z daleka od swego pana i władcy podczas jego uczty i czekała, aż tamten się nażre. Później na kilka chwil przyszła do namiotu Georgea, objęła go serdecznie łapą i delikatnie mruczała, jak gdyby chciała mu powiedzieć: „Wiesz dobrze, że cię kocham, ale mam tam przyjaciela, do którego po prostu muszę pójść. Mam nadzieję, że mnie zrozumiesz". Wkrótce znikła, a rano znaleźliśmy ślady wielkiego lwa bardzo blisko obozu. Widocznie czekał na nią wtedy, kiedy Elza poszła do namiotu Georgea wyjaśnić sytuację. Nie było jej trzy dni, wracała tylko co Wieczora na kilka minut, aby okazać nam swoje przywiązanie i zniknąć nawet nie tknąwszy przygotowanego dla niej mięsa. Po każdym powrocie z takich dłuższych eskapad okazywała nam tym większą serdeczność, jakby chciała odrobić zaniedbania.

Zaczęły się deszcze i jak zwykle dodały Elzie energii i ochoty do zabawy. Nie mogła się powstrzymać od robienia na nas zasadzek ze wszystkich możliwych stron. Ponieważ ja byłam w tym naszym „stadzie" jej najmilszą „lwicą", głównie mnie zaszczycała swymi czułościami. Skutek był taki, że zwykle ja właśnie znajdowałam się rozciągnięta na ziemi, a miękkie, lecz bardzo ciężkie cielsko Elzy spoczywało na mnie tak długo, dopóki George mnie nie uwolnił. Chociaż wiedziałam, że to jest wyłącznie objaw serdeczności, musiałam położyć temu kres, bo mowy nie było o tym, abym sama, bez pomocy Georgea, wydostała się spod przygniatającego ciężaru. Elza wkrótce z tonu mego głosu pojęła, że taka zabawa wcale mi się nie podoba. Wzruszająca była jej reakcja: starała się do tego stopnia panować nad rozpierającą ją energią, że nawet robiąc potężny sus w moim kierunku w ostatniej chwili potrafiła opaść tak, że dotykała mnie zupełnie delikatnie.

Po pierwszej ulewie suchy i szary dotąd busz zmienił

117

się w prawdziwy raj. Niemal spod każdego ziarnka piasku wyrastał nowy pęd. Chodziliśmy między bujną zielenią, każdy krzak stanowił olbrzymi bukiet białych, różowych i żółtych kwiatów. Chociaż jednak to przeobrażenie natury przyjemnie działało na zmysły, w czasie spacerów groziło tym większe niebezpieczeństwo, bo widoczność zmalała do jednego metra. Wszędzie potworzyły się deszczowe kałuże, a w każdej krzyżowały się świeże ślady różnych zwierząt. Elza wykorzystywała tę buszową księgę gości i często udawała się na polowanie. Czasami obserwowaliśmy, jak podkradała się do kozła wodnego, którego napędzała w naszym kierunku, przy innych okazjach szliśmy jej śladami, gdy ścigała leśną antylopę. W ostatnim wypadku bardzo sprytnie skracała sobie drogę, unikając zakrętów. Ponieważ jednak w tym czasie doskonale się odżywiała i zawsze chodziła z pełnym żołądkiem, takie polowania uważała raczej za rozrywkę, a nie za coś poważnego.

Pewnego razu poszliśmy z samego rana wzdłuż rzeki z zamiarem spędzenia w buszu całego dnia. Elza tryskała energią i, sądząc po ruchliwym ogonie, bawiła się wspaniale. Po dwugodzinnym marszu zaczęliśmy się rozglądać za jakimś miejscem na zjedzenie śniadania. Nagle zobaczyłam, że Elza zamarła z postawionymi uszyma, cała drżąca z podniecenia. Za chwilę ruszyła naprzód, bezszelestnie skacząc w dół po skałach, które w tym miejiscu tworzyły brzeg rzeki, i wkrótce znikła w gęstych zaroślach. Rzeka płynęła tam między kilku wysepkami, trudnymi do przebycia z powodu gęstego buszu, zwalonych drzew i naniesionych przez wodę gałęzi. Czekając na wynik wyprawy Elzy usłyszeliśmy, jak mi się. zdawało, trąbienie słonia. Powietrze tak drżało od tego głosu, iż przypuszczałam, że musi tam być nie tylko jeden olbrzym. Ale George nie zgadzał się ze mną i uważał, że to głos bawołu. Słyszałam w życiu różne wymowne ryki bawołów, ale nigdy żaden tak bardzo nie przypominał typowego trąbienia słonia. Odczekaliśmy co najmniej pięć minut w nadziei, że Elza wkrótce znudzi się zabawą z potężnymi przyjaciółmi, bo tak zwykle bywało. Ale potem dotarł do nas głęboki, dudniący odgłos i zanim zro-

11S

zumiałam, co się dzieje, George skoczył w dół krzycząc, że Elzie grozi niebezpieczeństwo. Zebrałam wszystkie siły i pobiegłam za nim, ale wstrzymał mnie ponowny wybuch ryków dochodzących z tego kierunku, dokąd zdążał George. Przedzierając się przez gęsty busz czułam się bardzo nieswojo i wyobrażałam sobie, że w każdej chwili może na nas wypaść rozwścieczony słoń i stratować wszystko, co znajdzie na drodze. Razem z Nuru i strzelcem zaczęliśmy wołać za Georgem, aby nie szedł dalej, ale nic go nie mogło powstrzymać i wkrótce zniknął za gęstą ścianą drzew i pnączy. Usłyszeliśmy przeraźliwy wrzask jakiegoś zwierzęcia i zaraz potem głos Georgea: „Chodźcie, chodźcie szybko!" Serce mi zamarło — musiało się wydarzyć jakieś nieszczęście. Potykałam się w gęstwinie i różne okropne sceny stawały mi przed oczyma. Na szczęście za chwilę zobaczyłam między liśćmi opalone plecy Georgea. Stał wyprostowany, więc wszystko chyba było w porządku.

George znów przynaglił nas do pośpiechu. Gdy w końcu przedarłam się przez busz i stanęłam nad brzegiem, zobaczyłam ociekającą wodą Elzę siedzącą na ogromnym bawole w samym środku zwężającej się w tym miejscu rzeki. Nie wierzyłam własnym oczom. Bawół leżał bezsilny z na pół zanurzonym łbem, a Elza szarpała jego grubą skórę i atakowała go ze wszystkich stron. Mogliśmy się tylko domyślić, co zaszło przed dziesięciu minutami, gdy pierwszy raz usłyszałam „ryk słoni". Elza musiała zaskoczyć tego bawołu — jak później stwierdziliśmy, starzejącego się już byka — podczas drzemki tuż nad wodą i zagnała go do rzeki. Przy próbie przeprawy bawół musiał się pośliznąć na jakiejś gładkiej skale i upaść, Elza zaś skorzystała z jego nieszczęścia, skoczyła nań i trzymała łeb byka pod wodą tak długo, aż zaczął się dusić i nie miał siły wstać. Potem zabrała się do atakowania najczulszego miejsca między tylnymi nogami i na tym ją właśnie zastaliśmy.

George czekał na okazję, aby kulą zakończyć męki nieszczęsnego zwierzęcia. Gdy tylko padł ten miłosierny strzał, zobaczyliśmy Nuru przeprawiającego się przez spienioną głębinę. Nie chciał darować okazji uraczenia się tą praw-

119

dziwą górą mięsa, ale jako prawowierny mahometanin nie mógłby go dotknąć, gdyby przed śmiercią nie poderżnął bawołowi gardzieli. Nie miał czasu do stracenia, dlatego odważnie parł po podwodnych głazach w kierunku zdobyczy. Elza ze swego stanowiska na cielsku bawołu obserwowała jego ruchy w ogromnym napięciu. Chociaż znała Nuru od chwili, gdy była maleńkim lwiątkiem, i zawsze pozwalała mu na każdą poufałość, teraz stała się bardzo podejrzliwa i ze stulonymi uszyma i groźnym warczeniem przygotowywała się do obrony swej zdobyczy przed własnym opiekunem, można powiedzieć: własną niańką. Wyglądała naprawdę groźnie, ale Nuru był tak ogarnięty wizją smakowitej uczty, że nie zwracał uwagi na ostrzeżenia. W gruncie rzeczy komiczny był widok niewielkiej, chudej figury nieustraszenie zdążającej w kierunku szczerzącej zęby lwicy, która siedziała na zdychającym i wierzgającym bawole. W dodatku Nuru kiwał na lwicę palcem i powtarzał — „Nie, nie!"

Jakkolwiek może to brzmieć nieprawdopodobnie, jednak Elza go posłuchała i uspokoiwszy się pozwoliła mu poderżnąć bawołowi gardło.

Z kolei powstał problem, jak wydobyć martwe zwierzę z rzeki. Musieliśmy je przeciągnąć przez śliskie głazy wystające ze spienionej wody, a ruszenie w takich warunkach cielska ważącego sześćset kilogramów i strzeżonego przez zdenerwowaną lwicę nie należało do łatwych zadań.

Ale Elza, z właściwą sobie inteligencją, szybko pojęła nasze zamiary i chwyciwszy bawołu za nasadę ogona pomogła trzem mężczyznom, którzy ciągnęli za nogi i łeb. Ten wspólny wysiłek, przerywany śmiechem na widok usiłowań Elzy, uwieńczony został powodzeniem i bawół znalazł się na brzegu, gdzie przystąpiono do ćwiartowania. Elza i przy tym okazała się pomocna. Za każdym razem, gdy oddzielono jedną ćwierć, natychmiast wlokła ją do cienia w buszu, oszczędzając pracy boyom. Szczęśliwie udało się nam potem podjechać Land-Roverem prawie na kilometr od tego miejsca i zabrać większość mięsa do obozu.

Elza była znużona. Podczas walki musiała się nałykać

120

masę wody, a w rwącej rzece spędziła w sumie ze dwie godziny. Lecz chociaż tak zmęczona, nie odstąpiła na krok od zdobyczy, aż nabrała pewności, że wszystko zostało zabezpieczone. Dopiero potem położyła się w cieniu krzaków.

Gdy za kilka minut podeszłam do niej, oblizała mi ręce, objęła mnie łapą i przycisnęła do swego mokrego cielska. Razem odpoczywałyśmy po przeżytych wrażeniach. Bardzo mnie wzruszała wielka delikatność, z jaką dotykała mojej skóry i unikała skaleczenia mnie pazurami, które nie tak dawno szarpały grubą skórę potężnego bawołu.

Zabicie w pojedynkę ogromnego byka stanowiło wielkie osiągnięcie nawet dla dzikiego lwa, cóż więc mówić o Elzie, która dopiero świeżo nauczyła się polować, i to tylko od nieudolnych przybranych rodziców. Chociaż rzeka jej bardzo pomogła, wykorzystanie tej pomocy wymagało znacznej inteligencji — byłam więc bardzo dumna z naszej Elzy. Wracając późnym popołudniem do obozu natknęliśmy się na żyrafę stojącą na przeciwległym brzegu. Elza zapomniała o zmęczeniu i zaczęła się podkradać. Bardzo ostrożnie przekroczyła rzekę, trzymając się odwietrznej strony i poza zasięgiem wzroku żyrafy. Bez najlżejszego nawet plusku zniknęła w nadrzecznych zaroślach. Nie spodziewająca się niczego żyrafa rozkraczyła przednie nogi i zginając długą szyję zabrała się do picia. Wstrzymaliśmy oddech, bo w każdej chwili spodziewaliśmy się ataku Elzy z buszu, ale ku naszej wielkiej uldze żyrafa dosłyszała lub wyczuła obecność lwicy, gwałtownie się odwróciła i pogalopowała przed siebie. A na jej szczęście Elza była ociężała od ba-wolego mięsa, co zresztą nie przeszkadzało jej wdać się w inne przygody. Widocznie uznawała hasło „im większy przeciwnik, tym lepszy" i brakowało jeszcze tylko słonia, bo właśnie tenże ukazał się na drodze powoli krocząc w naszym kierunku. Podczas gdy my wszyscy spiesznie cofnęliśmy się, aby obejść olbrzyma dokoła, Elza usiadła na samym środku ścieżki i czekała, aż słoń prawie na nią wlezie. Dopiero wtedy zwinnie uskoczyła w bok, a słoń momentalnie zawrócił i oddalił się bardzo szybko. Po tych wszystkich przygodach już spokojnie kroczyła z nami do

121

obozu, a tam rzuciła się na łóżko Georgea i szybko usnęła. Bo też jak na jeden dzień dobrze się napracowała.

Niedługo po tych wydarzeniach wędrowaliśmy wzdłuż cienistego brzegu rzeki i w pewnym miejscu zobaczyliśmy w mule płytkiego zalewu olkrągławe niecki, mające około metra średnicy. George powiedział, że są to miejsca wylęgu ryb zwanych tilapia, których jeszcze nie widzieliśmy w tej rzece. Gdy my byliśmy zajęci oglądaniem z bliska tych wylęgarni, Elza ciekawie wąchała krzaki i marszczyła przy tym nos — co często robiła, gdy zwietrzyła lwa. Zaraz potem zauważyliśmy liczne ślady lwich łap, a Elza, mrucząc nieustannie, poszła za nimi i zniknęła. Nie wróciła przez całą noc i cały następny dzień. Po południu dostrzegliśmy ją przez lornetkę na ulubionej skale. Musiała nas też zobaczyć, bo odezwała się, ale nie zdradzała ochoty do Tuszenia się z miejsca. Przypuszczając, że jest w towarzystwie dzikiego lwa, postanowiliśmy jej nie przeszkadzać i wróciliśmy do obozu. Gdy już wszyscy położyli się spać, George usłyszał przeraźliwe wrzaski bólu jakiegoś zwierzęcia, a w chwilę później Elza zjawiła się w namiocie i położyła się obok łóżka. Poklepała Georgea kilka razy łapą, jak gdyby chciała mu coś opowiedzieć, a po kilku minutach znów wyruszyła w busz i nie wróciła przez tę noc i następny dzień.

Dopiero wieczorem, gdy siedzieliśmy przy obiedzie, wkroczyła do namiotu i serdecznie otarła się o mnie łbem, ale na noc znów znikła. Rano długo szliśmy jej śladami, które wiodły gdzieś w dal. Tego wieczora nie zjawiła się zupełnie, a w sumie pozostawała poza obozem przez trzy dni składając tylko krótkie wizyty, pełne zresztą dowodów przywiązania. Czyżby w ten wzruszający sposób chciała nam zakomunikować, że znalazła sobie stado i, chociaż ciągle nas kocha, próbuje rozluźnić łączące nas więzy?

Nocą zbudziły nas alarmujące pomruki lwa zmieszane z chichotem hien. Nasłuchując, spodziewaliśmy się w każdej chwili wizyty Elzy, ale nie pokazała się aż do świtu. Gdy już zrobiło się dość jasno, poszliśmy w tym kierunku, skąd nocą dochodziły pomruki, lecz po kilkuset metrach zatrzymał nas podobny głos lwa, tym razem rozlegający

122

się od strony leżącej w dole rzeki. Prawie równocześnie zauważyliśmy uciekającą przez busz antylopę i spłoszone stado małpek. Podkradłszy się ostrożnie przez gęstwinę aż nad samą rzekę, znaleźliśmy na piasku ślady co najmniej dwu, a może i trzech lwów; te ślady wiodły na drugą stronę. Brodząc w wodzie, przebyliśmy rzekę i szliśmy dalej za mokrymi jeszcze śladami, aż w pewnej chwili zobaczyłam w odległości nie większej jak pięćdziesiąt metrów sylwetkę lwa w gęstym buszu. Wysilałam wzrok, aby rozróżnić, czy to Elza, zaś George zawołał na nią. Ale ona poszła w przeciwnym kierunku. Gdy George powtórzył wołanie, przyspieszyła tylko kroku na ścieżce i za chwilę po raz ostatni mignęła nam w zaroślach czarna kitka na końcu jej ogona.

Spojrzeliśmy na siebie. Czyżby Elza odnalazła swe przeznaczenie? Musiała nas słyszeć, ale poszła za lwem i tym zdecydowała o swej przyszłości. Czy to oznaczało, że spełniły się nasze nadzieje jej powrotu do życia na łonie natury? Czy udało się nam doprowadzić do takiego rozstania, którego by nie odczuła?

Smutni i samotni wróciliśmy do obozu. Czy powinniśmy ?-ą zostawić samą sobie i w ten sposób zamknąć bardzo ważny rozdział naszego życia? George zaproponował, aby zatrzymać się jeszcze kilka dni i nabrać pewności, że nowe stado przyjęło Elzę do swego grona.

Poszłam do swej pracowni i znów zabrałam się do pisania historii Elzy, która żyła z nami aż do tego ranka. Smutno mi było samej, ale pocieszałam się myślą, że może w tej samej chwili Elza ociera się miękkim futrem o futro innego lwa i odpoczywa z nim w cieniu, tak jak często odpoczywała ze mną.

I \J Zapiski

Po trzech latach tak bliskich stosunków, jakie nas łączyły z Elzą, nie mogliśmy sobie zupełnie wyobrazić zerwania z nią na zawsze, jeżeli tylko chciałaby nadal utrzymywać z nami kontakt.

123

Ponieważ obowiązki służbowe Georgea wymagają ciągłych podróży, staramy się mniej więcej co trzy tygodnie odwiedzać to miejsce, gdzie przebywa Elza. Po przyjeździe zawsze strzelamy raz lulb dwa razy w powietrze albo wypuszczamy rakietę robiącą dużo huku, a ona prawie regularnie zjawia się w ciągu kilku godzin, witając nas niezmiernie serdecznie i z wielką czułością. Raz przyszła dopiero po piętnastu godzinach, przy innej okazji aż po trzydziestu, ale musiała być bardzo daleko i tylko w jakiś nie wyjaśniony sposób wyczuła nasz przyjazd. Podczas każdego trzydniowego pobytu, bo zwykle tak długo zostajemy w obozie, Elza ani na chwilę nie spuszcza nas z oczu i we wzruszający sposób okazuje radość z tego, że jest z nami.

Ody nadchodzi czas wyjazdu, George jedzie samochodem i piętnaście kilometrów od obozu ubija kozła lub dzika na pożegnalny prezent dla Elzy, a tymczasem zwija się obóz i pakuje rzeczy. Ja biorę wtedy Elzę do pracowni pod dużym drzewem i staram się odwrócić jej uwagę od przygotowań. Po przywiezieniu upolowanej zwierzyny Elza dostaje dużo jedzenia, chociaż zwykle zastajemy ją dość spasioną. Widocznie już dawno nauczyła się polować i w zakresie pokarmu jest od nas zupełnie niezależna. Gdy ona je, naładowane samochody odjeżdżają dwa kilometry od obozu, a gdy nażarta zaczyna drzemać, my się wymykamy.

Jakiś czas przed rozstaniem Elza zawsze udaje wyraźną obojętność i odwraca od nas łeb. Chociaż tak bardzo chce być z nami, to jednak zrozumiawszy, że już się zbieramy, stara się ułatwić nam to rozstanie swą wzruszająco godną postawą. Ponieważ za każdym razem powtarza się to samo, trudno mówić o przypadkowym zbiegu okoliczności.

To były ostatnie słowa zapisane przed wyjazdem do Anglii, gdzie miałam zająć się przygotowaniami do wydania książki o Elzie. Podczas mego kilkumiesięcznego pobytu w Londynie George opisywał mi wszystkie swoje wizyty u naszej lwicy, jego listy stanowią więc dalszy ciąg historii Elzy. Pokazują one nie tylko to, że Elza nadal umiała łą-

124

czyć życie dzikiej lwicy z przyjaznym stosunkiem do ludzi, lecz również fakt, że ten stosunek trwał nadal na platformie zupełnej równości, a więc w niczym nie przypominał stosunku między psem a jego panem.

Isiolo, 5 marca 1959

Po zwłoce spowodowanej zepsuciem się ciężarówki, a później jeszcze i przyczepy, dopiero wieczorem 25 lutego mogłem wyruszyć do Elzy. Piętnaście minut po moim przybyciu na miejsce ona przyszła zza rzeki. Musiała usłyszeć Diesla ciężarówki. Wyglądała zdrowo, chociaż była chuda i głodna. Jak zwykle przed zabraniem się do mięsa najpierw długo się ze mną witała. Nie była taka chuda jak za pierwszym razem; szybko nabrała ciała i znów wyglądała doskonale. Zupełnie wyraźnie dziwiła ją Twoja nieobecność, kilkakrotnie wchodziła do Twojej bomy i nawet zaglądała do ciężarówki, ciągle Ciebie wołając. Ale wkrótce wróciła do normalnego trybu, tylko stanowczo nie chciała wyjść z obozu na spacer. Rano poszła ze mną do pracowni i spędzaliśmy tam cały dzień. Gdy w niedzielę rano przywiozłem jej drugiego kozła, nikogo nie dopuszczała do ścierwa i zachowywała się bardzo groźnie. Ale gdy tylko poszedłem do pracowni, przywlokła tam kozła, położyła go przy moim siedzeniu i pozwoliła mi go poćwiartować. A kiedy po południu wróciłem do namiotu, zabrała kozła i przyniosła go za mną. Następnego dnia po południu powiedziałem jej: „Elza, muszę jechać do domu". Czekała, aż zabiorę resztki mięsa, i uroczyście pomaszerowała przede mną do namiotu. Białe plamy na jej grzbiecie już znikły. Jej przyjaciel, ten ostrzegacz, był na miejscu i czekał na okazję porwania kawałka mięsa. Już się teraz z nim pogodziła i nie zwraca uwagi na te kradzieże. Ciągle jeszcze brak oznak, żeby miała jakiś kontakt z lwami.

Rozstałem się z Elzą we wtorek. Szczególnie zwracałem uwagę na to, aby podczas pakowania obozu zatrzymać ją w pracowni. Gdy jednak usłyszała, że Diesel pracuje, zaraz się domyśliła, o co idzie, i zachowywała się jak zwykle obojętnie, unikając mego wzroku. Mam zamiar pojechać do niej 14 marca.

Isiolo, 19 marca 1959

Znów pojechałem do Elzy 14 marca. Wyruszyłem z domu około dziesiątej piętnaście rano, a dojechałem około pół do siódmej.

125

Nie znalazłem ani Elzy, ani żadnych śladów. Wypuściłem trzy rakiety dźwiękowe i jedną świetlną. Następnego dnia rano wyruszyłem na poszukiwania i doszedłem aż do tej wielkiej sadzawki przy drodze, gdzie Elza zrobiła zasadzkę na słonia. Sadzawka wyschła, Elzy ani śladu. Zapaliłem jeszcze jedną rakietę dźwiękową i grzbietem wzniesienia wróciłem do drogi samochodowej, a potem wzdłuż luggi * aż do obozu. Znów ani śladu. Wróciłem o dziewiątej piętnaście rano. Kwadrans później Elza ukazała się nagle zza rzeki. Wygląda doskonale. Odkąd ją zostawiłem jedenaście dni temu, musiała przynajmniej raz coś upolować. Witała mnie jak szalona. Była trochę podrapana, prawdopodobnie podczas ostatniego polowania, ale tylko powierzchownie, bez "przedziurawienia skóry. Zaraz wróciła do normalnego trybu obozowego. Energia tak ją rozpierała, że dwa razy mnie przewróciła, z tego raz na kolczaste krzaki! Zgodziła się łaskawie pójść na krótki spacer wzdłuż rzeki, ale głównie spędzała czas ze mną w pracowni.

Ciągle nie ma oznak tego, aby nawiązała kontakt z dzikimi lwami. Tym razem nie słyszałem żadnego lwa. Jest bardzo sucho, co prawdopodobnie ułatwia Elzie polowanie, bo wszystko przychodzi pić do rzeki, tak że widoczność jest znacznie lepsza. Miałem ze sobą tylko mały namiot górski, więc razem z Elzą było nam nieco ciasnawo, ale ona zachowywała się grzecznie i ani razu nie zmoczyła podłogi! Jak zwykle kilka razy budziła mnie w nocy, ocierając łeb lub siadając na mnie. Nie miałem kłopotu z wyjazdem, który nastąpił we środę. Zdaje mi się, że staje się coraz bardziej samodzielna i nie ma żalu, że się ją zostawia samą. Nie mam już naprawdę cierpliwości słuchać ludzi, którzy twierdzą, że życiem i czynami zwierzęcia rządzi tylko instynkt i odruchy warunkowe. Przecież tylko zdolność rozumowania może wyjaśnić przemyślną taktykę, stosowaną przez polujące stado lwów, i wiele przykładów inteligentnego i przemyślanego zachowania się Elzy.

Isiolo, 4 kwietnia 1959

W obozie byłem o ósmej wieczorem. Dałem zwykłe sygnały. Ale Elzy ani śladu, nie zjawiła się też w nocy. Nazajutrz raniut-ko poszedłem ścieżką, na której polowaliśmy na perliczki, i tam natknąłem się na świeże ślady obozowiska. Zrobiłem potem

* L u g g a — wyschłe koryto rzeki.

126

wielkie półkole po drugiej stronie rzeki w nadziei znalezienia tam śladów Elzy, ale nadaremno. Wróciłem do obozu przepełniony obawą, że Elzę zastrzelono.

Przyjechał ze mną Ken Smith, bo bardzo chciał zobaczyć znów Elzę. Gdy wróciłem do obozu, powiedział mi, że dostrzegł ją na Wielkiej Skale. Wołał do niej, ale okazywała zdenerwowanie i nie chciała zejść. Poszliśmy tam razem, a gdy zawołałem na Elzę i ona rozpoznała mój głos, na łeb na szyję zbiegła ze skały i ogromnie serdecznie mnie powitała, równie przyjaźnie odnosząc się i do Kena. Wyglądała jak okaz zdrowia, brzuch aż pękał. Musiała coś upolować poprzedniej nocy. Ken ustawił swoje łóżko w Twojej bomie i Elza nic mu w nocy nie zrobiła. Nawet poszliśmy razem na spacer i spędziliśmy dzień w pracowni, przy czym Elza spała na moim łóżku, a Ken na swoim. Raz z przyjaźni usiadła sobie na nim.

Ken odjechał we środę, a w czwartek wziąłem Elzę na skały. Gdy już zamierzałem wrócić do obozu, nieco poniżej zaczął mruczeć jakiś lampart. Elza natychmiast zaczaiła się na niego, ale musiał mnie usłyszeć i zwiał. Zostawiłem ją w piątek rano z tłustym dzikiem na pociechę. Zaraz zawlokła go do wody i miała wspaniałą zabawę. Elza wygląda teraz doskonale, nie widać ani jednego żebra.

Isiolo, 14 kwietnia 1959

Zamierzałem wczoraj pojechać do Elzy, ale musiałem przepędzić słonie z ogrodu. W każdym jednak razie ruszam jutro. Trudno mi opisać, jak cieszę się za każdym razem na zobaczenie Elzy i na jej niezawodne dowody miłości. Gdyby tylko znalazła sobie samca, zaraz czułbym się o nią znacznie spokojniejszy. Musi jej być bardzo smutno samej. Czasami może nawet czuje się zawiedziona, ale to jakoś nie wpływa na jej dobry humor i przyjaźń dla mnie. Wzruszające jest to, że zawsze wie, kiedy wyjadę, i godzi się z tym faktem, nie próbuje mi przeszkodzić ani biec za mną. Wydaje się, że na swój sposób rozumie konieczność rozstania.

Isiolo, 27 kwietnia 1959

Wyjechałem po południu 15 kwietnia i na miejscu byłem o ósmej wieczór, a po drodze omal nie wpakowałem się na zakręcie na dwa nosorożce. Minąłem je tylko o kilka metrów. Jak

127

zwykle wystrzeliłem rakiety, ale Elza nie pojawiła się przez całą noc. Rano poszedłem na skały i tam znów użyłem rakiet. Ani śladu, nie przyszła przez cały dzień i noc. W nocy rozszalała się ulewa z fantastycznymi piorunami i rzeka wylała. Następnego rana poszedłem „bawolim grzbietem" i w dół do luggi, ale musiałem zrezygnować, bo lugga była pokryta wodą i grząska. W pewnym miejscu wpadłem po szyję w grząski piasek i ledwie się stamtąd wydostałem. Potem szedłem ścieżką pod grzbietem aż do miejsca, gdzie lugga styka się z rzeką. To nieco dalej, niż my razem chodziliśmy. Nad brzegiem zjadłem śniadanie i przeprawiłem się na drugą stronę — po szyję w wodzie i czerwony od mułu. Rzecz oczywista, że deszcz musiał zmyć wszelkie ślady, ale na wszelki wypadek wracałem do obozu wzdłuż rzeki. W pewnym miejscu zobaczyłem w wodzie coś, co wyglądało na zwłoki zdechłego zwierzęcia. Podszedłem bliżej i już miałem rzucić w „padlinę" kamieniem, gdy pokazała się głowa hipopotama. Wkrótce potem usłyszałem w buszu przy ścieżce piekielne prychanie i chrząkanie — to kochały się dwa nosorożce! W obozie byłem o piątej po południu, ale Bizy ani śladu. Bardzo się martwiłem, bo nigdy tak długo nie kazała na siebie czekać. Czterdzieści osiem godzin po moim przyjeździe, około pół do dziewiątej, usłyszałem za rzeką jej cichy głos, a w kilka minut potem wpadła do obozu — okaz zdrowia i szalenie mną ucieszona. Nic nie wskazywało na to, aby przebywała z innymi lwami. Była głodna i skonsumowała prawie połowę dość już śmierdzącej antylopy, którą upolowałem po drodze. Nazajutrz rano zabiłem dla niej dzika, który jej bardzo smakował. Nażarła się nawet tak, że nie chciała się ruszyć z obozu.

W niedzielę rano, gdy przebywaliśmy w pracowni — Elza pogrążona w głębokim śnie — zobaczyłem dwumetrowego krokodyla wyłażącego na przeciwległy brzeg. Podpełznąłem nad wodę, i sfilmowałem go, a potem poczołgałem się do obozu po sztu-cer. Ugodziłem gada w szyję, tak że został na skale. Posłałem Makedde, aby zawiązał mu pętlę na szyi, potem zaczęliśmy go ciągnąć na tę stronę. Elza patrzyła bardzo zainteresowana, ale spostrzegła krokodyla dopiero wtedy, gdy już był blisko naszego brzegu. Podeszła doń bardzo ostrożnie, tak jak do bawołu, wyciągnęła łapę i poklepała go po nosie, a potem, przekonawszy się, że nie żyje, złapała go zębami i wyciągnęła na brzeg, robiąc przy tym miny pełne obrzydzenia. Nie próbowała jeść krokodyla, wolała dzika.

Rozstałem się z Elzą w poniedziałek rano. W jednej kałuży

128

deszczowej po drodze spotkałem potężnego bawołu. Następnego dnia rano wyruszyłem polować na tego wielkiego lwa, który nam uszedł wtedy, gdy zastrzeliliśmy matkę Elzy. Robił wiele szkód i w czasie ostatnich kilku tygodni pożarł dwanaście krów plemienia Roba. Cztery noce spędziłem na zasiadce, a w dzień szukałem jego śladów na skalistych wzgórzach. Ale znalazłem tylko ślady lwicy z dwoma trzy- lub czteromiesięcznymi lwiątkami — niewątpliwie kuzynami lub przyrodnim rodzeństwem Elzy! Wcale mnie to nie martwi, że stary lew się nie pokazał. Nie sądzę, aby nadawał się do schwytania i zawiezienia do Elzy.

Isiolo, 12 maja 1959

Tym razem wyjechałem w niedzielę, trzeciego maja. Ponieważ przez cały tydzień lało, wziąłem tylko Land-Rovera z Asmanem i Makedde. Utknęliśmy w tym samym miejscu, gdzie raz ugrzęzła Twoja ciężarówka i przyczepa, wobec tego spędziliśmy noc pod gołym niebem. Po godzinnej pracy udało się nam wyjechać, ale tylko po to, aby znów beznadziejnie ugrząźć w następnym łożysku. Do zmroku pracowaliśmy bez skutku. Obóz pod gołym niebem. Ulewa. Lugga pod wodą. Całe rano ciężkiej harówki, każde koło podnosiliśmy osobno, ale po kilku calach znów wpadało w jakiś dół. O drugiej po południu udało się nam wreszcie wydobyć z błota i przejechać na drugą stronę. Potem przyszła nowa lugga, pokryta głęboką wodą (ta, na której koniecznie chciałaś przewozić kamienie Land-Roverem!). W nocy przyszło duże stado lwów, prawie cały czas ryczały tuż obok obozowiska. Mam wrażenie, że ucztowały przy zdobyczy. Nie padało, więc po lekkiej pracy łopatą przeprawiliśmy się przez wodę, następna zaś rzeka okazała się możliwa do przejechania. W nocy znów wezbrała, Pojechałem dalej.

Tuż przed skrętem do obozu Elzy nagle zaskoczyłem dwa nosorożce na środku drogi, stały o dwadzieścia pięć metrów. Matka i prawie dorosłe cielę. Ponieważ nie zdradzały zamiaru ustąpienia z drogi, wysiadłem ze sztucerem 303. Krowa spuściła łeb i ruszyła do ataku. Gdy przebyła połowę odległości, krzyknąłem na nią, aby ją przywołać do rozumu, ale ona tylko przyspieszyła kroku, musiałem więc wypalić. Zawróciła pięć metrów przed maską wozu i zwiała. Poszedłem śladem kilkaset metrów, ale nic nie wskazywało, że dostała.

Dobiliśmy na miejsce i rozbiliśmy namioty około pół do trze-

9 — Moja lwia rodzina

129

ciej nad ranem. Ani śladu Elzy, a rzeka tak wezbrana, jak nigdy. Naturalnie wszystkie ślady, nawet gdyby były, musiał zmyć deszcz. Tego wieczora wystrzeliłem kilka rakiet, dźwiękowych i świetlnych. Nazajutrz rano dalej Elzy ani widu, ani słychu. Poszedłem jakieś dwie mile śladem nosorożca; nie znalazłem krwi ani oznak, żem go zranił. Musiał dostać w róg. Potem zastrzeliłem dla Elzy nową antylopę, bo ta przywieziona już śmierdziała. Ale Elza nie pokazała się tego dnia ani w ciągu dwu następnych. Nie mogłem opanować niepokoju, chociaż naj-prawdopodobniejszym wytłumaczeniem było to, że wyruszyła gdzieś z dzikimi lwami. Posłałem Makedde i Asmana, żeby się przepytali w wioskach, ale mieszkańcy nie widzieli i nie słyszeli lwów. Z ciężkim sercem przystąpiłem więc w sobotę rano do pakowania (moja wyprawa trwała już tydzień).

Nagle pawiany po drugiej stronie rzeki podniosły okropny wrzask i do obozu wmaszerowała Elza, ociekająca wodą, ale w swojej zwykłej dobrej formie. Miała dość pusty brzuch, ale nie zdradzała wielkiego głodu i pokręciła nosem na antylopę, czego nie miałem jej za złe, bo ta druga też już się zaśmierdziała. Ta sama stara, poczciwa Elza, pełna przywiązania i ucieszona moim widokiem. Żadnych oznak, aby przebywała z lwami. Od Twego wyjazdu nie zauważyłem u niej cieczki, chociaż oczywiście mogła to przechodzić między moimi wizytami. Gdy Elza uspokoiła się po przywitaniu, poszedłem upolować dla niej świeżą antylopę. W nocy przywlokła ją do małego namiotu górskiego. Możesz sobie wyobrazić, jak się tam dusiliśmy, ja Elza i antylopa! Ale ponieważ sztuka była jeszcze świeża, specjalnie nie narzekałem, nawet mimo tego, że krwią i paskudztwem ubabrała mnie i cały namiot.

Już prawie sześć miesięcy Elza jest samodzielna. Może dbać o siebie tak jak każdy dziki lew i widocznie robi długie wyprawy, ale jej serdeczność i przywiązanie nie zmieniły się ani na. jotę i jest dalej taka sama jak wtedy, gdy wyjechałaś. Jest pod każdym względem dziką lwicą, z wyjątkiem jednego — niezwykle przyjaznego stosunku do znanych sobie ludzi. Jestem pewien, że uważa nas za jakiś gatunek lwów, których nie trzeba się bać i które należy traktować ze zwykłą uprzejmością. Teraz już nie czeka z niepokojem na mój powrót. Zawsze się mną cieszy i na pewno nie lubi, gdy odjeżdżam, ale gdybym już ją zostawił na dobre, to nie sądzę, aby to się bardzo odbiło na jej życiu.

130

Molo, 20 maja 1959

Niewiele więcej mogę Ci napisać o Elzie, bo wszelkie szczegóły wyczerpałem już w poprzednich listach. Jak już wiesz, gdy jest najedzona, nie rusza się z obozu i spędza cały dzień ze mną w pracowni pod drzewem. Jeżeli nie zajdzie nic szczególnego, zawsze powtarza się codzienny program jak przed Twoim wyjazdem. Elza jest niewątpliwie bardziej samodzielna, wypuszcza się dalej i sama zdobywa sobie mięso. Teraz jest może nieco bardziej podejrzliwa wobec obcych, nawet takim starym znajomym jak Nuru czy Makedde nie pozwala podchodzić zbyt blisko wtedy, gdy żre. Gdy więc trzeba przetransportować mięso z namiotu do pracowni rano albo z pracowni do namiotu wieczorem, ja je niosę, a Elza uroczyście kroczy za mną. Ona wciąga to mięso nawet do mego małego namiotu alpejskiego, a ja albo muszę się pogodzić z „miłym" zapaszkiem, albo wynieść sobie łóżko na zewnątrz! Widocznie uważa, że blisko mnie jej majątek jest bezpieczny. Sądzę, że jak będzie miała młode, to też mi je przyniesie, żebym się nimi opiekował. Ale wtedy nikt poza nami dwojgiem nie będzie mógł przebywać w pobliżu. Przyjdzie nam zostawiać pomocników w domu.

Cieszę się na następne spotkanie z Elzą. Ostatnim razem przy rozstaniu wyglądała dość smutnie. Próbowałem się wymknąć niepostrzeżenie, ale gdy się ostatni raz obejrzałem za siebie, stała przy lizawce i obserwowała, jak odchodzę. Nie zdradzała zamiaru pójść za mną. Czułem się jak uciekający złodziej.

Isiolo, 3 lipca 1959

Późnym wieczorem w sobotę wreszcie wyruszyłem z Isiolo z amerykańskim lekarzem nazwiskiem Delaney i Henry Pool-manem, który mu organizuje polowania. Celem wyprawy były lwy, które według doniesień zabiły ostatnio jednego człowieka z plemienia Boranów i drugiego poraniły. Delaney jest zapalonym myśliwym i chciał sam zabić lwa. Na miejsce przybyliśmy o zmroku podczas piekielnej wichury, która wywołała piaskową burzę na równinie. Następnego rana z grupą Boranów udaliśmy się na miejsce, gdzie zginął 6w człowiek. Jest tam bardzo gęsty busz. O ile zrozumiałem, grupa ośmiu Boranów ścigała siedem lwów, które zabiły wielbłąda. Gdy dogonili lwy, jedno ze zwierząt — jakiś samiec — zdradzało ochotę do walki. Wtedy jakiś Boran rzucił dzidą i zadrasnął lwa w bok. Rozwścieczony lew ukrył się w zasadzce i gdy Boranie poszli dalej jego śladem,

131

wyskoczył i ugryzł któregoś z nich w ramię. Pozostali przyszli rannemu na pomoc i wynieśli go z buszu, potem wrócili i wytropili lwa siedzącego w zupełnie niedostępnej gęstwinie. Ale jeden z nich postąpił głupio i wlazł na kilkanaście metrów w ten busz. Zanim tamci się spostrzegli, lew złapał śmiałka, przegryzł mu pierś i wycofał się do swej kryjówki. Rannego wyniesiono, ale wkrótce zmarł. Znaleźliśmy świeże ślady lwów i jakiś czas szliśmy za nimi, ponieważ jednak prowadziły z wiatrem, doszedłem do przekonania, że najlepiej będzie zwabić lwy na przynętę i urządzić zasiadkę. Zostawiłem Delaneya i Poolmana i pojechałem do Elzy, docierając tam około ósmej wieczorem. Zjawiła się już po piętnastu minutach i przywitała się tak jak zwykle. Wyglądała zdrowo, ale była bardzo głodna i przez noc zeżarła prawie pół gazeli Granta, którą jej przywiozłem. Wczesnym rankiem zawlokła resztę w busz poniżej obozu i przebywała tam przez cały dzień, od czasu do czasu przychodząc do pracowni sprawdzić, czy jeszcze jestem. We wtorek rano, skończywszy mięso, poszła za mną jakieś pół mili wzdłuż rzeki. Nagle coś ją bardzo zainteresowało na przeciwnym brzegu, widocznie coś zwietrzyła. Bardzo ostrożnie poszła kawałek w górę rzeki i tam przeprawiła się przez wodę. Ukryłem się naprzeciw tego miejsca, gdzie ją coś zainteresowało, i czekałem. Nic nie widziałem i nie słyszałem. Nagle powstało zamieszanie i z buszu wyskoczył do rzeki kozioł wodny. Pędził wprost na mnie, mając Elzę na karku. Zobaczywszy mnie, chciał zawrócić, ale Elza go dopadła. W wodzie rozpoczęła się piekielna walka. Elza szybko zmieniła chwyt i wpiła mu się w szyję. Potem, gdy opór kozła znacznie osłabł, chwyciła go za pysk, obejmując szczękami prawie połowę łba, widocznie po to, aby odciąć mu oddech. Nie mogłem dłużej znieść tego widoku i strzałem skończyłem męki kozła. Musiał ważyć z dwieście kilogramów. Elza z ogromnym wysiłkiem zawlokła go do połowy prawie prostopadłego brzegu, ale dalej nie mogła. Próbowałem jej pomóc, lecz i mnie to się nie udało. Poszedłem więc do obozu, aby przyprowadzić Nuru i Makedde ze sznurami. Gdy wróciliśmy, kozioł leżał już ślicznie na suchym brzegu! Elza ma niewiarygodną siłę — pomyśl sobie, co mogłaby zrobić z człowiekiem, gdyby jej to przyszło do łba. To tylko dowodzi, jak cierpliwa i delikatna jest wobec nas. Rozstałem się z nią 2-go, ale z trudnością. Wiedziała, że odjeżdżam, i przez długi czas obserwowała mnie uważnie, nie spuszczając mnie z oczu. W końcu, po dwu godzinach, zasnęła i wtedy mogłem się wymknąć.

132

Przygotuj się na gorące powitanie. Mówiąc prawdę, zdaje mi się, że byłoby najlepiej, abyś się pokazała dopiero wtedy, kiedy ona uspokoi się trochę po przywitaniu ze mną.

Wróciłam do Kenii 5 lipca. Zanim samolot wylądował na lotnisku w Nairobi i zanim zobaczyłam Georgea, dostrzegłam naszego Land-Rovera. Był to najbardziej zniszczony samochód między błyszczącymi limuzynami zaparkowanymi obok lotniska. Może w innych okolicznościach wstydziłabym się wsiąść do takiego grata, ale teraz poczułam głębokie wzruszenie na widok wehikułu podrapanego i powyginanego przez Elzę. Zaproponowałam Georgeowi, żebyśmy zaraz pojechali ją odwiedzić, ale on mnie przekonał, że najpierw powinniśmy kupić nowego Land-Rovera, bo nasz stary przyjaciel rozlatuje się w kawałki. Tak więc przyszło nam się pożegnać z poczciwym pojazdem, tak blisko związanym z Elzą, i kupić najnowszy model, znacznie oczywiście wygodniejszy i wspanialszy. Zastanawiałam się jednak, co na to powie Elza?

George tak urządził swój urlop, że zaczynał go z chwilą mego powrotu, wkrótce więc byliśmy w drodze do Elzy. Gdy 12 lipca dojechaliśmy do obozu, robiło się już ciemno. Około dwudziestu minut później, podczas stawiania mego namiotu, usłyszeliśmy od strony rzeki znajome poszczekiwania pawianów, co zawsze oznajmiało przybycie Elzy.

George radził, abym się schowała w samochodzie, aż Elza zużyje część energii na powitanie z nim, obawiał się bowiem, że podniecona moim widokiem po tak długiej rozłące może nie panować nad swoją siłą i zrobić mi coś złego. Dość niechętnie usłuchałam tej rady i z dala obserwowałam ich przywitanie, ale po kilku minutach wyszłam z wozu. Elza mnie nagle zobaczyła i, jakby to było coś naj-naturalniejszego w świecie, spokojnie podeszła i zaczęła ocierać łeb o moje kolana, miaucząc przy tym w swój zwykły sposób. Potem schowawszy dokładnie pazury użyła swych stu pięćdziesięciu kilogramów na to, aby mnie zwalić z nóg, a w końcu zaczęła się bawić normalnie, bez specjalnych ce-

133

regieli. Ogromnie wyrosła i nabrała ciała, z przyjemnością też stwierdziłam, że ma pełny żołądek. Dlatego z początku zupełnie się nie interesowała gazelą Granta, którą George dla niej przywiózł. Ku naszemu wielkiemu zdumieniu wskoczyła później na nowego, błyszczącego Land-Rovera w taki sam naturalny sposób, w jaki mnie powitała, pomimo że wóz mało przypominał starą i sfatygowaną maszynę, do której była przyzwyczajona.

Postanowiliśmy ustawić moje łóżko na noc w ciężarówce, na wypadek gdyby Elzie strzeliło do łba dzielić ze mną posłanie. To okazało się słuszne, bo zaraz po zgaszeniu świateł Elza przelazła przez kolczaste ogrodzenie wokół mojej bomy. Wspiąwszy się na tylne łapy zajrzała do wozu i przekonała się, że tam jestem, ale potem położyła się obok ciężarówki i tam przespała do świtu. Później usłyszałam, że wlecze gazelę Granta nad rzekę, gdzie jej pilnowała do czasu, aż George wstał i zawołał o śniadanie. Wtedy wróciła i chciała na mnie skoczyć potężnym susem. Gdy jednak zawołałam: „nie, Elza, nie!" — opanowała się i podeszła spokojnie. Podczas naszego śniadania siedziała obok i dotykała mnie łapą, a potem wróciła do swego mięsa.

Przez następne sześć dni Elza dzieliła nasz normalny tryb życia obozowego, a rano i wieczorem chodziła z nami na spacery. Pewnego dnia obserwowaliśmy, jak się podkrada do kozła wodnego, który przyszedł do wodopoju po drugiej stronie rzeki. Najpierw „zastygła" w bardzo niewygodnej pozycji, aż kozioł dał jej okazję do podejścia od od-wietrznej strony, potem przeszła przez rzekę bez najmniejszego plusku i zniknęła w buszu. Po powrocie ocierała się o nas łbem, jak gdyby chciała opowiedzieć o nieudanym polowaniu. Przy innej okazji zaskoczyliśmy wielkiego drapieżnego ptaka nad ciałem świeżo zabitej antylopy dik-dik. Gdy spłoszone ptaszysko odleciało, namawialiśmy Elzę na tę małą antylopkę, ale odmówiła marszcząc nos charakterystycznym grymasem, który zawsze oznaczał, że czegoś nie lubi. Przy jeszcze innej okazji urządziliśmy sobie biwak nad rzeką, gdzie George zabrał się do łowienia ryb, a ja szkicowałam Elzę. Gdy zabrałam się do kanapek, ona zażądała

134

swego udziału i ogromnym łapskiem próbowała mi wyrwać kanapkę z ust. Ale nie zawsze potrafiła być tak delikatna i musieliśmy się strzec przed jej figlarnymi zasadzkami, bo uderzenie ogromnego cielska stanowiło wątpliwą przyjemność.

Pewnego ranka urządziła sobie w rzece świetną zabawę z patykiem, który jej tam rzucił George. Aportowała, uganiała w kółko, ogonem rozpryskiwała wodę, potem znów puszczała patyk, aby dać za nim nurka, wyłowić go i dumnie przynieść na brzeg. George filmował to wszystko, stojąc tuż nad wodą. Elza udawała, że nie zauważa filmowania, ale bardzo chytrze przysuwała się coraz bliżej i bliżej. Potem nagle rzuciła patyk i skoczyła na biednego Georgea, jakby chciała krzyknąć: „Ja cię nauczę fotografować!" Gdy George próbował ją za to sprać, z niewiarygodną szybkością wdrapała się na pochyłe drzewo, gdzie nikt nie mógł jej dosięgnąć. Tam siedziała z najniewinniejszą na świecie miną i lizała sotoe łapy.

Przez następne dwa dni po tym przedstawieniu Elza odwiedzała nas tylko sporadycznie i wydawała się obca. Rano 23 lipca nie towarzyszyła nam na spacerze, ale późnym popołudniem obserwowaliśmy jej sylwetkę na skale w pobliżu obozu, przy czym ledwie wierzyliśmy własnym oczom widząc o dwadzieścia metrów od niej stado zupełnie spokojnych pawianów. Elza z wielkim ociąganiem się odpowiedziała na nasze wołania i zeszła na dół, ale prawie natychmiast pędem zniknęła w buszu. Aż do zmroku szliśmy jej śladami. Później przybiegła do nas i dała mi się pogłaskać, ale była niespokojna i nieswoja, wyraźnie spiesząc się z powrotem. Całą noc i cały dzień spędziła z dala zjawiając się tylko raz, aby szybko coś przegryźć. Dopiero wieczorem, gdy rozmawialiśmy po kolacji nagle się zjawiła ociekając wodą. Przywitała nas serdecznie, ale jedząc przygotowane mięso ciągle podnosiła łeb i nasłuchiwała. Rano już jej nie było. Zastanawiało nas to jej dziwne zachowanie, bo nic nie świadczyło, aby przechodziła okres rui. Pomyśleliśmy, czy może nie za długo z nią przebywamy, bo to był najdłuższy okres od czasu wypuszczenia jej na swobodę.

135

Następnego wieczora Elza znów zjawiła się nagle po zmroku i jednym machnięciem ogona zmiotła ze stołu całe nakrycie. Objąwszy mnie i Georga łapą z większą niż zwykle czułością, zabrała się do odejścia, ale na chwilę jeszcze wróciła, jakby chciała nas za coś przeprosić, dopiero potem na dobre zniknęła w ciemnościach.

Następnego rana z licznych śladów dużego lwa odczytaliśmy wyraźnie powód jej dziwnego postępowania. Po południu zobaczyliśmy przez lornetkę mnóstwo krążących po niebie sępów i poszliśmy zbadać przyczynę; znaleźliśmy liczne ślady hien i szakali, a także lwa. Prowadziły ku rzece, gdzie lew musiał pić i na piasku zostawił wielką plamę krwi. Nigdzie jednak nie dostrzegliśmy śladów Elzy ani też zdobyczy, która uzasadniałaby obecność sępów i krwawej plamy. Sześć godzin prowadziliśmy poszukiwania po całym przyległym terenie, ale wróciliśmy nie rozwiązawszy zagadki. Tej nocy Elza zjawiła się bardzo głodna po to, by zniknąć przed świtem.

Następnie dojrzeliśmy ją na wysokiej skale 29 lipca. Przyszła po kilku minutach naszych wołań i mruczała bardzo przyjaźnie, lecz wkrótce wróciła na swoją skałę. Teraz okazało się, że była w okresie rui, co wyjaśniało jej zachowanie się w ostatnich dniach. Gdyśmy ją odwiedzili tego popołudnia, odpdwiadała wprawdzie na nasze wołania, ale nie chciała zejść na dół, wobec czego myśmy się tam do niej wdrapali. Z nastaniem ciemności wstała, jakby na pożegnanie otarła się łbem o mnie, Georgea i strzelca, po czym powoli odeszła, odwracając się tylko raz, aby na nas spojrzeć. Następnego dnia widzieliśmy ją przez lornetkę na skale. Gdyby umiała mówić, nie potrafiłaby wyraźniej dać nam do zrozumienia, że chce być sama. Mimo całej naszej serdeczności potrzebowała towarzystwa swoich pobratymców.

Postanowiliśmy zwinąć obóz. Gdy samochody przejeżdżały pod jej skałą, ukazała się na tle nieba i patrzyła za nami.

Następną wizytę złożyliśmy jej między 18 a 23 sierpnia. Była dla nas tak miła jak zwykle, ale dwa dni z tych pięciu spędziła samotnie w buszu. Chociaż nie zauważyliśmy

136

śladów lwa, Elza sprawiała takie wrażenie, jakby wolała samotność od naszego towarzystwa. Rzecz oczywista, że uniezależnienie się od więzów łączących ją z nami stanowiło najlepszą wróżbę co do jej przyszłości.

Pod koniec sierpnia George musiał pojechać w tamte strony na kontrolę stanu zwierzyny i 29-go o szóstej wieczorem przybył na miejsce obozu, aby tam przenocować. Wystrzelił dwie rakiety dźwiękowe, a usłyszawszy o ósmej głos lwa nad rzeką, dodał jeszcze jedną. Lew odzywał się całą noc, ale Elza nie przyszła. Nazajutrz George znalazł blisko obozu ślady młodego lwa albo młodej lwicy. Zaraz musiał wyjechać, ale wrócił o czwartej po południu. W godzinę później Elza przyszła zza rzeki, świetnie wyglądająca i bardzo serdeczna. Chociaż nie była głodna, zjadła kawałek kozła, którego George przywiózł, potem resztę ścierwa zawlokła do namiotu. Zaraz po zmroku odezwało się wołanie lwa. Ku wielkiemu zdziwieniu Georgea Elza zupełnie zignorowała to zaproszenie, chociaż lew wołał ją całą noc.

Rano nażarła się do syta i bez pośpiechu ruszyła w tym kierunku, skąd dochodziło wołanie. Wkrótce potem do uszu Georgea doszedł jej głos. Zobaczył ją siedzącą na skale i usłyszał, że wydaje coś w rodzaju głębokiego mruczenia. Gdy tylko go dostrzegła, wyszła mu na spotkanie, ale równocześnie z mliłym powitaniem dała mu do zrozumienia, że woli samotność, i po krótkim ocieraniu się łbem zniknęła w buszu. George poszedł w tym samym kierunku i znalazł jej ślady prowadzące w dół rzeki. W pewnej chwili zobaczył ją na jakimś głazie, prawie całkiem zasłoniętą krzakami. Obserwował ją przez jakiś czas. Wydawała mu się niespokojna, ciągle wypatrywała czegoś w dole rzeki. Najpierw zaczęła miauczeć, potem z podnieconym „wuf, wuf" zeskoczyła z głazu i jak strzała przemknęła obok Georgea w busz. Chwilę później zjawił się młody lew, który ją najwidoczniej ścigał. Nie zwietrzywszy Georgea, wypadł wprost na niego. Gdy zbliżył się na odległość dwudziestu metrów, George uznał, że czas działać, i wymachując ramionami zaczął krzyczeć. Zaskoczone zwierzę obróciło się w miejscu i umknęło w tym kierunku, skąd przybiegło.

137

Kilka sekund później znów pojawiła się Elza, na chwilę nerwowo przysiadła przy Georgeu i zaraz pobiegła za lwem. George wrócił do obozu i zwinąwszy go odjechał.

W dwa dni później jeszcze raz musiał się udać w tamte strony. Gdy byli o kilkaset metrów od obozu, jeden z jadących w samochodzie boyów dojrzał Elzę w buszu blisko drogi. Podobno starała się ukryć, co stanowiło niezwykły objaw, bo normalnie wybiegłaby naprzeciw samochodu i witałaby się ze wszystkimi. Sądząc, że tamten wziął jakąś obcą lwicę za Elzę, George zawrócił i pojechał z powrotem. Rzeczywiście w buszu siedziała Elza. Z początku nie ruszała się, ale zrozumiawszy, że została zdemaskowana, wyszła i zachowywała się bardzo uprzejmie. Demonstracyjnie witała się z Georgem i udawała, że tak się nim cieszy jak zwykle dotąd, dała się nawet namówić na kawałek przywiezionego mięsa. Gdy ona żarła, George poszedł drogą obejrzeć ślady. Znalazł ślady Elzy pomierzone ze śladami innego lwa. Potem zobaczył i tego lwa, jak ukradkiem wyzierał zza krzaków. Okazał się tym samym, którego George widział z nią kilka dni przedtem. W pewnej chwili pawiany nad rzeką podniosły wrzask, co oznajmiało zbliżanie się lwa. Gdy Elza to usłyszała, szybko skończyła żarcie i poszła spotkać swego pana i władcę.

George rozbił obóz i zostawił w namiocie resztę mięsa dla Elzy. Potem wyruszył dopilnować spraw służbowych. Po powrocie zastał mięso nie tknięte i Elza nie zjawiła się tej nocy.

A więc znalazła w końcu małżonka. Może ziszczą się nasze nadzieje i pewnego dnia Elza zjawi się w obozie prowadząc za sobą nakrapiane kocięta — swoje dzieci.

Dedykacja

Osiągnęliśmy cel, chociaż kosztem własnego bólu. Elza jest wolna. Już od przeszło roku żyła naturalnym, samodzielnym życiem dzikiej lwicy, a jednak zachowała pełne uczu-

138

11

cie dla nas, swoich długoletnich wychowawców. Któż może wiedzieć, jak długo jeszcze będziemy w stanie obserwować jej życie? My wiemy tylko tyle, że będziemy się o to starali.

Jakikolwiek los spotka naszą pupilkę, zawsze będziemy wdzięczni za to, że dała nam tyle niezwykłych przeżyć i zostawiła po sobie na zawsze najmilszą pamięć. Gdy przychodzi mi powiedzieć, że — aby użyć biblijnych słów — „jam za wielką summa jej wolności dostała" *, przed oczyma staje mi Elza i ocierając łeb o moją twarz w swoim własnym języku mówi mi na pocieszenie:

„A jam się wolna i urodziła". *

» Parafraza rozmowy Tysiącznika z Pawiem. Dzieje Apostolskie, XXII, 27 i 28 w tłumaczeniu ks. Wujka (przyp. tłum.).



Elza zawiera małżeństwo

Między 29 sierpnia a 4 września mój mąż George na własne oczy zobaczył, że Elza odbywa gody weselne ze swym lwem. Przeprowadził szybkie obliczenie: okres 108 dni, czyli szczenięta powinny przyjść na świat między 15 a 21 grudnia.

Gdy po powrocie do Isiolo opowiedział mi o tym wszystkim, zaczęłam się obawiać, że Elza może podążyć za swym małżonkiem w świat dla nas całkiem niedostępny, więc z trudem powstrzymałam się od samotnej wyprawy do obozu. Moje obawy okazały się jednak nieuzasadnione, bo gdy oboje z Georgem przybyliśmy do obozu, zastaliśmy Elzę oczekującą nas przy wysokiej skale opodal drogi samochodowej. Była ogromnie serdeczna i w równym stopniu wygłodzona.

Podczas stawiania namiotów zaczął ją wzywać samiec. W nocy krążył wokół obozu, ale Elza przebywała cały czas z Georgem, zajadała z apetytem i zupełnie się nie interesowała wołaniem małżonka. Jego zaś słyszeliśmy jeszcze nad ranem, ale już ze znacznie większej odległości.

Elza siedziała w obozie przez dwa dni i tak się obżerała, że dopiero po południu mogła przezwyciężyć ociężałość

143

i ruszyć z Georgem na ryby. Trzeciej nocy zaczęliśmy się nawet bać skutków jej obżarstwa, ale rankiem, mimo na-pęczniałego brzucha, pomaszerowała z nami w busz i podkradała się najpierw do dwu szakali, a potem do stada perliczek. Rzecz oczywista, ilekroć zbliżała się do nich, perliczki ulatywały, a nasza bohaterka przysiadała i lizała łapy. Ja kroczyłam na przodzie i nagle stanęłam jak wryta na widok ratela, zwanego też borsukiem miodowym, bardzo rzadko spotykanego zwierzęcia. Zwrócony do mnie grzbietem tak pilnie szukał pędraków w przegniłym pniu leżącego drzewa, iż zupełnie nie zauważył zbliżania się Elzy. Ta zaś zobaczyła go i ostrożnie podpełzła tak blisko, że znalazła się omal nad nim.

Ratel zdał sobie sprawę ze swego położenia dopiero wtedy, gdy prawie zderzył się łebkiem z lwicą; ale natychmiast z sykiem i drapaniem tak dzielnie ją zaatakował, że Elza się cofnęła. Potem, wykorzystując wszystkie nierówności terenu, ratel przeprowadził strategiczny odwrót, podczas którego ciągle atakował. W końcu zniknął, unosząc cało skórę.

Elza wróciła pokonana i wyraźnie speszona. Była oczywiście zbyt najedzona na jakieś poważne polowanie, a z takim małym awanturnikiem nie mogła się nawet pobawić. My zaś upewniliśmy się po tym wydarzeniu, że kiedy przy pierwszej próbie usamodzielnienia Elza wróciła z głębokimi ukąszeniami i ciętymi ranami na brzuchu i łapach, mieliśmy rację podejrzewając spotkanie z ratelem. Żaden inny mały zwierzak nie wykazuje takiej odwagi i zaciętości.

W drodze powrotnej Elza wyładowywała swój dobry humor w ten sposób, że kilkakrotnie przewracała mnie na piasek. Odbywało się to przy akompaniamencie trąbienia słoni, których zbyt bliska obecność wcale nie przypadała mi do gustu.

Tej nocy Elza spała przed moim namiotem, lecz gdy tuż nad ranem zaczął ją wzywać jej mąż, wstała i poszła w jego kierunku.

Ich głosy dawały się łatwo rozróżniać; Elza miała bardziej gardłowy i głęboki, przy czym po wstępnym ryku

144

wydawała dwa lufo trzy warczące pomruki, samiec zaś ryczał nie tak głęboko i po ryku następowało co najmniej dziesięć, a czasami dwanaście pomruków.

Podczas nieobecności Elzy zwinęliśmy obóz i wyruszyliśmy do Isiolo, zostawiając ją w towarzystwie samca.

Zaraz po naszym powrocie wezwano Georgea do małego słoniątka, które wpadło do studni. Mój mąż, rzecz oczywista, przywiózł to słoniątko do domu. Nazwaliśmy je Pampo. Okazało się bardzo miłym stworzeniem, wartym wielu zachodów, do których należało między innymi zaliczyć konieczność dostarczenia mu dziesięciu litrów mleka dziennie.

Słoniątka porzucone przez własne matki bardzo rzadko dają się wychować, bo ogromnie trudno zastąpić czymś mleko słonicy, które ma odmienny skład niż inne rodzaje mleka. Chociaż więc do pokarmu dla Pampa dodawaliśmy tran i glukozę, bardzo się bałam o maleństwo i nie zostawiałam go prawie nigdy na dłużej niż godzinę.

Ale zajmowanie się dwoma zwierzętami, mieszkającymi o przeszło dwieście kilometrów od siebie, stanowiło nie byle orzech do zgryzienia. Nie mogliśmy zaniedbać Elzy ani pozwolić na to, aby Pampo zginął z braku opieki.

Na szczęście moja przyjaciółka Joan Jugl, wielka miłośniczka zwierząt i osoba mająca duże doświadczenie w obchodzeniu się z nimi, ofiarowała się występować w charakterze niańki słoniątka, tak że 10 października mogliśmy wrócić do obozu Elzy.

Trzy tygodnie minęło od czasu, gdyśmy ją zostawili. Już w godzinę po przybyciu na miejsce zobaczyliśmy, że płynie przez rzekę, aby się z nami przywitać, ale zamiast zwyczajnego żywiołowego powitania tym razem podeszła do mnie bardzo powoli. Nie wyglądała na głodną i zachowywała się niezwykle spokojnie i łagodnie. Głaszcząc ją stwierdziłam, że ma bardzo miękką skórę, a futro niezwykle błyszczące. Zauważyłam też, że cztery z pięciu sutek bardzo się powiększyły.

Elza była brzemienna — to nie ulegało żadnej wątpliwości. Musiała począć miesiąc przedtem.

Panuje szeroko rozpowszechniony pogląd, że każdej kot-

10 — Moja lwia rodzina

145

ńej lwicy, która ze względu na swój stan nie może polować, pomagają dwie lub trzy inne lwice, występujące w charakterze „kum". Podobno pomagają jej także w zajmowaniu się świeżo narodzonymi lwiątkami, bo samiec nie stanowi w takich wypadkach wielkiej pomocy i często nie bywa przez kilka tygodni w ogóle dopuszczany do młodych. Ponieważ biedna Elza nie miała „kum", my musieliśmy je zastąpić. Omówiliśmy więc z Georgem, w jaki sposób ją odżywiać i chronić od wszelkiego ryzyka w okresie ciąży. Ja postanowiłam możliwie jak najwięcej czasu spędzać w obozie, a przy najbliższym posterunku patrolu łowieckiego, położonym o czterdzieści kilometrów, mieliśmy trzymać stado kóz, z którego mogłabym regularnie przywozić samochodem po kilka sztuk. Nuru miał mi pomagać zajmować się Elzą, Makedde ze sztucerem został wyznaczony na ochronę, Ibrahimowi przypadła rola kierowcy, a jednego chłopca, czyli Toto ( w języku suahili tak się mówi o dziecku), zatrzymałam jako osobistego boya. George przyrzekł odwiedzać nas tak często, jak mu na to pozwolą zajęcia. Elza zachowywała się tak, jak gdyby rozumiała treść naszej rozmowy — gdy tylko ustawiono moje łóżko, wskoczyła na nie i dała do poznania, że to jest jedyne odpowiednie miejsce dla lwicy w poważnym stanie.

Od tej też chwili niepodzielnie zawładnęła łóżkiem, a gdy nazajutrz rano nie czułam się dobrze i kazałam zanieść je sobie do pracowni, ona przyszła położyć się obok mnie. Nie było to najwygodniej, więc po jakimś czasie wywróciłam łóżko i strąciłam ją na ziemię. Ogromnie urażona poszła się położyć w nadbrzeżnej trzcinie i nie wyłaziła stamtąd aż do południa, to znaczy do czasu spaceru. Gdy ją zawołałam, najpierw wpatrywała się długo we mnie, a potem zdecydowanie podeszła, wskoczyła na łóżko, przysiadła, podniosła ogon i zrobiła coś, czego nigdy nie robiła w tak niewygodnym miejscu. Następnie z wyrazem satysfakcji zeskoczyła i ruszyła przodem na spacer. Widocznie po tym rewanżu uznała, że wszystko zostało między nami wyrównane.

Zauważyłam, że ruchy miała bardzo powolne i nawet

146

bliski głos słoni powodował tylko strzyżenie uszami. Tej nocy spała w namiocie Georgea i nie reagowała na wołania samca, który musiał być blisko obozu.

Ponieważ wczesnym rankiem lew dalej ją wzywał, wzięliśmy Elzę na spacer w tamtym kierunku. Ku wielkiemu zdumieniu znaleźliśmy ślady nie jednego, lecz dwu lwów. Gdy zaś Elza zaczęła się interesować śladami, zostawiliśmy ją i wróciliśmy do obozu. Nie przyszła na noc, zaskoczyło więc nas to, że jakiś lew odzywał się później tuż obok obozu (nazajutrz stwierdziliśmy po śladach, że podszedł dosłownie na kilka metrów). Elza znów nie powróciła na noc. George zastrzelił kozła i zostawił go w prezencie dla lwów, przypuszczając, że to je przychylnie usposobi wobec Elzy. Potem wróciliśmy do Isiolo.

Z radością stwierdziliśmy, że Pampo ma się doskonale, chociaż niestety nie mógł uniknąć losu wszystkich sławnych osobistości i odwiedzało go mnóstwo ciekawych. To mnie niepokoiło, bo młode zwierzęta są zwykle bardzo wrażliwe na obecność obcych ludzi. Miałam też powody do przypuszczenia, że podziwiający goście męczyli słoniątko i rozdrażniali, bo gdy tylko zostawaliśmy sami, Pampo przytulał sę do mnie zwalistym ciałem i zasypiał. Nie ulegało wątpliwości, że wtedy czuł się bezpieczny.

Po spędzeniu w domu dwu tygodni uznaliśmy, że znów nadszedł czas odwiedzenia Elzy. Joan Jugl i tym razem uprzejmie podjęła się roli niańki, a gdy przybyła, powitały ją niezwykle serdeczne piski malca.

Do obozu dotarliśmy już po zmroku, ale Elza zjawiła się prawie natychmiast. Była chuda i strasznie głodna, na szyi miała głębokie, krwawiące rany, Ślady ukąszeń, a na grzbiecie znaki lwich pazurów. Od razu zabrała się do mięsa, któreśmy przywieźli, a ja równocześnie opatrywałam jej rany. Dziękowała lizaniem i ocieraniem łba o moją twarz.

W nocy słyszeliśmy, jak wlecze mięso do rzeki i z pluskiem się przeprawia, po czym wraca znów na naszą stronę. Nieco później kilka pawianów podniosło alarm, a w odpowiedzi po drugiej stronie rzeki odezwały się lwy. Elza przyłączyła się do chóru cichym i łagodnym mruczeniem. Wczes-

147

nym rankiem próbowała się przedostać przez uplecioną z łozy furtkę w kolczastym płocie, który otaczał mój namiot. Udało się jej wsadzić łeb w środek furtki, ale dalej nie mogła się posunąć. Gdy zaś starała się uwolnić, furtka oderwała się od płotu i w efekcie Elza przyszła niosąc ją na szyi jak kołnierz. Uwolniłam ją od tej ozdoby, ale wydawała się zdenerwowana i widocznie potrzebowała pociechy, bo bardzo zapamiętale zabrała się do ssania mego palca. Chociaż głodna, nie próbowała przywlec ani pilnować swej „zdobyczy", jak to zwykle czyniła. Nasłuchiwała tylko uważnie, jeżeli jakiś odgłos dochodził z tej strony, gdzie leżało mięso. Zaintrygowało nas to niezwykłe postępowanie, więc George poszedł zbadać, co się stało ze „zdobyczą". Stwierdził, że Elza zaniosła ścierwo na drugi brzeg, ale ze śladów znalezionych po tamtej stronie rzeki mógł wywnioskować, iż jakaś inna lwica zawlokła je o dalsze czterysta metrów, pożarła część i resztę zabrała w kierunku pobliskich skał. Przypuszczając, że owa lwica miała tam w skałach swoje małe, George nie prowadził już dalszych poszukiwań. Zauważył jednak, że Obok śladów obcej lwicy znajdowały się ślady lwa — ale nie małżonka naszej Elzy. Z tego, nasuwał się wniosek, iż ten samiec nie tknął mięsa, lecz tylko w pewnej odległości towarzyszył lwicy i zostawił jej całą „zdobycz".

Czy to oznacza, że samce, chociaż nie bardzo pomocne lwicom, które są kotne lub karmią młode i dlatego nie mogą polować, jednak czynią dla nich jakąś ofiarę? Czy Elza, chociaż głodna i jeszcze poraniona, a przy tym sama potrzebująca pomocy „kumy" ze względu na swój stan, zrobiła przysługę innej karmiącej lwicy? Mogliśmy się tylko domyślać odpowiedzi na te pytania.

Elza zaś stała się już ociężała i każdy wysiłek wiele ją kosztował. Gdy przychodziła ze mną do pracowni, często kładła się na stole. Dziwiło mnie to, bo chociaż stół był może chłodniejszy, to jednak znacznie twardszy od mego łóżka albo piasku. Przez następne dni Elza dzieliła czas między mnie a swego męża. Ostatniej nocy pożarła ogromne ilości koziego mięsa i z pełnym brzuchem poszła do

148

swego towarzysza, który ją wzywał już od kilku godzin. Jej nieobecność dała nam świetną okazję powrotu do Isiolo.

Po przybyciu do domu przeraziłam się wyglądem Pampa. Okropnie zmizerniał na pysku, szczególnie wokół oczu, a gdy na nasz widok stanął na nogach, sterczały mu kości. Joan powiedziała nam, że ostatnio zamiast dziesięciu litrów konsumował dziennie tylko sześć butelek mleka. Myślała z początku, że przyczyną jest wyrzynanie się zębów, bo ciągle tarł dziąsła o wszystko, na co trafił. Wsadził też łebek do swojej wanny i wypił całą wodę, a na drugi dzień chciał to powtórzyć. Ale ponieważ miał zaburzenia w trawieniu, Joan nie przygotowała mu kąpieli. Wkrótce zobaczyła, że starał się ugasić pragnienie wodą z brudnej kałuży przy ujściu rury kanalizacyjnej. Po tym wyczynie jego stan pogorszył się, tak że Joan wezwała lekarza weterynarii. Ten polecił poić Pampa tylko wodą z glukozą i przepisał sulfaguanidynę.

Po naszym powrocie Pampo słabł z dnia na dzień i mimo wszelkich wysiłków nie udało się utrzymać go przy życiu. Skończył bardzo spokojnie, opierając się o mnie łbem, prawie równo miesiąc po przybyciu do naszego domu. Martwiłam się tą stratą, bo był niezwykle miłym stworzeniem, ale sekcja wykazała, że miał zapalenie płuc i równocześnie schorzenie jelit, tak że sprawa wyglądała beznadziejnie.

Nastała najupalniejsza pora roku i panowała okropna susza. Członkowie okolicznych plemion, którzy normalnie unikali terenów wokół obozu Elzy, gdyż nawiedzał je groźny dla bydła gatunek muchy tse-tse, teraz gotowi byli płacić za pozwolenie przypędzenia stąd do rezerwatu. Komisarz okręgu i George mieli kilka spotkań z zainteresowanymi i starali się uczynić wszystko, co możliwe, aby im pomóc, ale mimo to wypadki kłusownictwa i naruszania granic rezerwatu ciągle się mnożyły.

W drugim tygodniu listopada, gdy jechaliśmy do Elzy, około piętnastu kilometrów od Obozu zauważyliśmy na drzewach masę sępów. Szukając padliny, na której obecność wskazywał zlot tych ptaków, znaleźliśmy ciało małego słoniątka, chyba nie większego od Pampa.

149

Zginęło od ciosów włóczni, niewątpliwie zadanych rękoma Boranów. Aby zdobyć względy dziewcząt, młodzi ludzie z tego plemienia muszą „umaczać włócznię w krwi". Inaczej mówiąc, muszą wykazać odwagę przez zabicie jakiegoś zwierzęcia należącego do niebezpiecznego gatunku, a na nieszczęście fakt, że takie zwierzę dopiero co się narodziło i samo jest zupełnie bezbronne, w _ niczym nie umniejsza znaczenia tej próby.

Zbliżając się do legowiska Elzy znajdowaliśmy więcej śladów owiec i kóz, a sam teren obozu był cały poznaczony kopytami. Aż drżałam na myśl, co mogłoby spotkać Elzę gdyby zabiła jedną z kóz pasących się tak prowokująco na tym miejscu, które ona uważała za swoje. Za chwilę nasze obawy jeszcze wzrosły, bo nad rzeką znaleźliśmy cielsko krokodyla; został całkiem świeżo zabity włócznią.

George posłał patrol łowiecki w celu przepędzenia kłusowników, potem zaś razem wybraliśmy się na poszukiwanie Elzy. Kilka godzin szliśmy 'buszem, nawołując i co jakiś czas strzelając w powietrze, ale nie było żadnej odpowiedzi. Po zmroku jakiś lew odezwał się od strony Wielkiej Skały, lecz na próżno wyczekiwaliśmy głosu Elzy.

Zabrakło nam już rakiet dźwiękowych, więc w ciemnościach mogliśmy użyć tylko syreny alarmowej, pozostałości z okresu napadów Mau-Mau. Już nieraz ta isyrena wskazywała Elzie drogę do obozu.

Odezwał się jednak lew. Znów puściliśmy w ruch syrenę i znów taki sam skutek. Niezwykła rozmowa trwała jakiś czas, przerwało ją dopiero przybycie Elzy, która nas wszystkich poobalała na ziemię. Ponieważ ociekała wodą, zrozumieliśmy, że musiała przepłynąć rzekę i przybyć z wprost przeciwnego kierunku niż ten, skąd dochodził głos lwa.

Elza wyglądała zdrowo i nie zdradzała głodu. O świcie zniknęła, ale powróciła po południu, gdy wybieraliśmy się na spacer. Razem wdrapaliśmy się na Wielką Skałę, skąd obserwowaliśmy ognistą kulę słońca kryjącą się za żółtawymi wzgórzami.

Z początku Elza zlewała się prawie z ciepłym, czerwonawym kolorem skały, jakby stanowiła jej część; później jej

150)

sylwetka odcinała się na tle blednącego nieba, na którym wschodził księżyc w pełni. Wydawało się, że wszyscy jesteśmy na jakimś olbrzymim okręcie zakotwiczonym na fiołko-woszarym morzu buszu, z którego sterczało kilka granitowych wysp. Widok był tak rozległy, otoczenie tak niezmiernie spokojne i pozbawione wymiarów czasu, że czułam się jak na „czarodziejskim statku", który oderwał się od rzeczywistości i wpłynął w świat nie uznający ztnaczenia żadnej wartości stworzonej przez człowieka. Instynktownie wyciągnęłam rękę do siedzącej obok Elzy; ona należała do tego świata i tylko przez inią zyskiwaliśmy przywilej zajrzenia do utraconego raju. Wyobrażałam sobie, jak w przyszłości Elza będzie się na tej skale bawiła ze swymi rozkosznymi maleństwami, których ojciec — dziki lew — może w tej chwili krąży gdzieś w pobliżu. Elza przewróciła się na grzbiet i przycisnęła mnie do siebe. Ostrożne położyłam dłoń poniżej jej żeber, aby wyczuć, czy są oznaki nowego życia, ale ona odsunęła moją rękę, jak gdyby chciała mi dać do poznania, że popełniłam niedyskrecję. Sutki miała już bardzo duże.

Wkrótce nadeszła dla nas pora powrotu do obozu, gdzie kolczasty płot, lampy i broń palna chroniły nas w godzinach ciemności, kiedy dla Elzy zaczynało się dopiero prawdziwe życie. Gdyśmy się z nią rozstawali, każda strona wracała do swego świata.

W obozie zastaliśmy kilku kłusowników aresztowanych przez patrol łowiecki. Ponieważ George jest starszym łowczym, do jego najważniejszych obowiązków (należy zwalczanie kłusownictwa, które grozi wyniszczeniem dzikiej zwierzyny w rezerwatach.

Elza nie zjawiła się ani tej nocy, ani przez następny dzień. To nas niepokoiło, bo w obecności tylu ludzi i stad wolelibyśmy mieć naszą pupilkę na oku. Po południu więc wybraliśmy się jej szukać. Podchodząc do skały zawołałam głośno, aby Elzę uprzedzić o naszym przybyciu, ale nie doczekałam się odpowiedzi. Dopiero gdyśmy się wspięli na skalne siodło, na którym siedzieliśmy poprzedniego wieczora, usłyszeliśmy nagle groźny ryk i zaraz potem odgłos

151

upadku i trzask łamanych gałęzi w obszernej rozpadlinie u naszych stóp; Co sił w Inogach pobiegliśmy na szczyt najbliższej skały, a stamtąd usłyszeliśmy bardzo bliski głos Elzy i zobaczyliśmy jej.samca, który zmykał przez busz.

Elza spojrzała Ha nas, chwilę odczekała i skoczyła w ślady lwa. Oboje zniknęli w kierunku, gdzie — jak nam było wiadomo — kilku Boranów pilnowało swoich stad. Zaczekaliśmy do zmroku i zlnów powtórzyliśmy wołanie. Ku naszemu zdziwieniu Elza wyszła powoli z buszu, poszła z nami do obozu i spędziła tam noc, znikając dopiero rano. George pojechał do Isiolo z aresztowanymi kłusownikami, ale zostawił w obozie kilku członków patrolu łowieckiego.

W buszu błąkało się wiele owiec i kóz, które się oderwały od stad, a świeżo urodzone jagnięta beczały żałośnie. Razem z pomocnikami wynajdywałam te maleństwa w gęstwinie i odnosiłam je do matek. Wieczorem niebo rozświetlały błyskawice — pewiny znak, że wkrótce miały nastąpić deszcze. Jeszcze nigdy z taką ulgą (nie witałam pierwszej ulewy. Zapowiadała ona bowiem, że Boranie wrócą na swoje pastwiska, a wraz z tym zniknie dla Elzy ciągła pokusa i ciągłe niebezpieczeństwo. Na szczęście nie darzyła sympatią tych członków patrolu łowieckiego, którzy teraz byli w obozie, więc w niebezpiecznym okresie trzymała się głównie drugiej strony rzeki, gdzie nie zapędzali się ani Boranie, ani ich stada.

Już co dnia deszcz zlewał wyschniętą ziemię. Kto na własne oczy nie obserwował tego zjawiska, nie potrafi sobie wyobrazić zmiany, która następuje po nadejściu pory deszczowej. Jeszcze kilka dni przedtem otaczał nas szary, suchy, trzeszczący busz, którego jedynym kolorystycznym urozmaiceniem były długie, białe kolce. Teraz wszędzie zjawiła się przebogata tropikalna zieleń, a z miriadów wielobarwnych kwiatów unosił się ciężki zapach.

Wikłacze, ptaki odznaczające się mistrzostwem w tkaniu, korzystając z obfitości wysokiej trawy przystąpiły jak zwykle do budowy całej kolonii gniazd na gałęziach drzew zwisających nad naszymi namiotami. Widocznie czuły się

153

tu bezpiecznie. Co rana budził mnie wesoły świergot sześciuset ptaków pilnie zajętych robotą. Większość miała żółte upierzenie i czarne głowy i budowała gniazda z trawy, ale zauważyłam też kilka par wikłaczy z czerwonymi głowami, które w tym celu używają gałązek. Dziwiłam się, że te czerwonogłowe przystały do ptasiej gminy, bo zwykle nie żyją gromadnie. Jedina ich para umieściła swoje gniazdo dosłownie nad wejścielm do mego namiotu i mimo pa-nującgo ruchu spokojnie i cierpliwie tkała sobie przepiękny domek.

Czarńogłowe wikłacze zaczynały robotę od zawiązania trawy na węzeł decymetr nad nasadą gałęzi. Potem dziobami przeciągały źdźbła tam i z powrotem, robiąc różne skomplikowane węzły. Musiały w tym celu wisieć do góry nogami, bez przerwy więc trzepotały skrzydłami, starając się zachować równowagę. Skrzętnie latały tam i z powrotem zbierając odpowiednią trawę, lecz czasami tak się zdarzało, że ptak powracający z długim źdźbłem w dziobie konstatował, że podczas jego nieobecności jakiś leniwy uzurpator przywłaszczył sobie jego gniazdo. Tyle było ćwierkania i świergotu, że aż się dziwiłam, jak przy takim gadulstwie mogły używać dziobów do tkania, ale fakt faktem, że za dwa lub trzy dni gniazda wisiały gotowe. Później skorupki z setek jaj świadczyły o przyjściu na świat piskląt.

Ptasi rodzice bywali najbardziej zajęci rankami i wieczorami, chociaż świergot potrafił trwać jeszcze długo po zaświeceniu naszych lamp. Sąsiedztwo zaś dawało się nam pod jednym względem we znaki: chociaż boye codziennie czyścili płótno namiotów, były one stale pokryte ptasimi odchodami.

Pewnego ranka znalazłam na ziemi pisklę rozpaczliwie ćwierkające za matką. Ostrożnie umieściłam je w gnieździe, które spadło z drzewa, a gniazdo powiesiłam na gałęzi. Miałam nadzieję, że matka przyleci do swego płaczącego potomka, ale omyliłam się w tej rachubie. Wypadanie piskląt z gniazd powtarzało się natomiast tak często, że na sznurze u płotu znalazł się caty rząd gniazd i w nich

153

umieszczałam biedne sieroty. W każdym siedziało po dwoje hib troje lokatorów, gdy zaś zbliżałam się do płotu, pisklęta rozdziawiały trójkątne, żółte dziobki i żądały pokarmu.

Na szczęście mieliśmy inwazję mrówek cukrowych, które chowają swoje soczyste larwy w różnych ciemnych zakamarkach; te larwy stanowiły obfity zapas pożywienia, wrzucałam je pisklętom do gardzieli za pomocą pensety. Musiałam się bardzo spieszyć z coraz nowymi kęsami, bo maleństwa tak żarłocznie wychylały się z gniazd, że prawie spadały na ziemię, a niektóre starsze pisklęta, umiejące już troszkę używać skrzydeł, sfruwały jak na spadochronach. Bywały ? takie żółtodzioby, które musiałam długo trzymać w dłoni i namawiać, zanim zdecydowały się przełknąć pokarm. Większość moich podopiecznych podrosła i mogła się w końcu sama zatroszczyć o siebie, ale kilku piskląt nie udało mi się uratować i z żalem obserwowałam ich długą walkę o życie, która niestety kończyła się śmiercią.

Z życia obozowego najbardziej lubię wieczory, bo właśnie wtedy człowiek w pełlni odczuwa melodię monotonnego cykania świerszczy, dudnienie ziemi pod nogami słoni, wieloraki szmer buszu od czasu do czasu akcentowany wołaniem nocnych zwierząt. Właśnie wltedy widzi się świetlane pasmo, czasami szerokie na trzy metry, utworzone przez dziesiątki tysięcy świetlików, które przerzucają zielona-wo fosforyzujący most. Taka fluoryzująca wstęga, złożona z maleńkich owadów, zapala się i gaśnie z tak wspaniale zsynchronizowaną precyzją, że człowiek nie może się nadziwić, jaki sposób porozumiewania się umożliwia muszkom koordynację zapalania światełek tak, jak gdyby te działały pod wpływem czułego mechanizmu. Chociaż już wiele sezonów deszczowych spędziłam w obozach, tym razem widziałam najwspanialszą wystawę. <

Gdy George wrócił z Isiolo, przywiózł dla Elzy zebrę, stanowiącą jej specjalny przysmak. Elza zjawiła się, jak tylko usłyszała warkot silnika, a gdy dostrzegła „zdobycz", próbowała ściągnąć zebrę z Land-Rovera. Stwierdziwszy, że ciężar jest dla niej zfoyt Wielki, podeszła do stojącej opodal

154

grupy boyów i potrząsając łbem w kierunku zebry wyjaśniała, iż potrzebuje pomocy. Wśród wybuchów śmiechu boye przeciągnęli ciężkie zwierzę na niewielką odległość i czekali, aby Elza zabrała się do żarcia. Lecz ku naszemu zdziwieniu nie tykała swego ulubionego mięsa, tylko stała nad rzeką i ryczała, jak umiała najgłośniej. Widocznie zapraszała swego małżonka do udziału w uczcie. To byłoby zgodne z dobrymi manierami przyjętymi wśród lwów, gdyż według stwierdzonych zwyczajów lwice w stadach najczęściej polują na zdobycz, ale z zaspokojeniem własnego głodu czekają, aż samiec się pożywi.

Nazajutrz rano, 22 listopada, Elza przepłynęła wezbraną rzekę, podeszła do zebry i długo ryczała 'w kierunku łańcucha skał, który ciągnie się po naszej stronie. Na jednej z jej przednich łap zauważyłam 'długą i głęboką ranę, ale nie pozwoliła mi jej opatrzyć i najadłszy się do syta poszła w stronę skał. '

Tej nocy deszcz padał przez osiem godzin i rzeką płynął tak rwący nurt, iż przebycie go byłoby niebezpieczne nawet dla doskonałego pływaka, jakim była Elza. Z przyjemnością więc rano stwierdziłam, że wraca od strony Wielkiej Skały. Kolano miała bardzo spuchnięte i tym razem pozwoliła mi opatrzyć swą chorą łapę.

Zauważyłam natomiast, że ma wielkie trudności z wypróżnieniem. Gdy obejrzałam jej odchody, ze zdziwieniem zobaczyłam w nich zwinięty kawał skóry zebry, który po rozprostowaniu okazał się wielkości talerza. Sierść uległa strawieniu, ale sikora miała półtora centymetra grubości. Podziwiałam zdolność dzikich zwierząt do pozbycia się czegoś takiego bez szkody dla przewodu pokarmowego.

Przez następne dni Elza dzieliła czas między nas a swego małżonka. Pewnego razu George wrócił z (patrolu i przywiózł jej kozę. Zwykle wlokła taką „zdobycz" do jego namiotu, aby nie mieć kłopotów z pilnowaniem, tym jednak razem zostawiła kozę obok samochodu w takim miejscu, które było niewidoczne z namiotów. W nocy lew przyszedł i nażarł się do syta, a myśmy się zastanawiali, czy o to właśnie Elzie chodziło. Następnego wieczora umieściliśmy

155

mięso dalej od obozu, bo nie chcieliśmy, aby lew nauczył się podchodzić zbyt blisko. "Wkrótce po zmroku usłyszeliśmy, że wlecze to mięso dalej, a nad ranem Elza poszła iza nim.

Stanęliśmy teraz wobec, takiego zagadnienia: pragnęliśmy pomóc Elzie, coraz bardziej upośledzonej ze względu na swój stan, przez regularne dostarczanie jej pokarmu, .ale nie chcieliśmy przez swą ciągłą obecność w obozie przeszkadzać w jej stosunkach z towarzyszem życia. Ten miał pełne prawo nie znosić naszego wścibstwa, ale czy rzeczywiście mu się to nie podobało? '

Sądziliśmy, że ogólnie biorąc nie miał przeciw nam zastrzeżeń, o czym może świadczyć fakt, że przez następne sześć miesięcy, chociaż nigdyśmy go nie widzieli, często słyszeliśmy dziesięć lub dwanaście charakterystycznych pomruków i widywaliśmy jego ślady, czyli że stale trzymał się z Elzą.

Chociaż ciągle unikał pokazywania się nam na oczy, stawał się jednak coraz śmielązy. Można powiedzieć, że zapanowało między nami swego> rodzaju zawieszenie broni. On poznał rozkład naszego dnia tak dokładnie, jak my wniknęliśmy w jego zwyczaje. Ponieważ dzielił się z nami towarzystwem Elzy, doszliśmy do wniosku, że tytułem odszkodowania miał praw© oczekiwać od czasu do czasu kawałka mięsa. Wobec takiego układu stosunków nasze wyrzuty sumienia znikły i postanowiliśmy zostać.

Raz podczas popołudniowego spaceru stanęliśmy przed wielkim głazem, przepołowionym obszerną szczeliną. Elza zaczęła czujnie węszyć, skrzywiła się i nie kwapiła podejść bliżej. Potem usłyszeliśmy syczenie i George przygotował dubeltówkę, bo oczekiwaliśmy, że pojawi się wąż. Ale w szparze ukazał się najpierw szeroki łeb ostrzegacza, a wkrótce gad wypełznął w całej okazałości. Ogromny, bo miał około półtora metra długości i trzydzieści centymetrów szerokości, a w dodatku nadął się z całej siły. Wyciągnąwszy szyję, szybko poruszał długim, rozwidlonym językiem i tak gwałtownie bił ogonem, że Elza uznała za rozsądne cofnąć się trochę dalej.

156

Z bezpiecznej odległości podziwiałam odwagę tego stworzenia; chociaż nie miało żadnych środków obrony oprócz groźnego wyglądu i tego ogona, którym waliło jak krokodyl, to jednak wolało wyjść naprzeciw niebezpieczeństwu, niż dać się zaskoczyć w ciasnej kryjówce.

W drodze powrotnej wspięliśmy się na ulubioną skałę Elzy i tam ją sfotografowaliśmy. Pozowała bardzo uprzejmie aż do chwili, gdy z dołu usłyszała wołanie swego lwa. Na ten głos zeszła ze skały w stromy wąwóz, a ja podziwiałam, jak takie ciężkie zwierzę mogło' utrzymać równowagę na prawie prostopadłej ścianie.

Przez kilka następnych dni widywaliśmy ją rzadko, ale to nas nie niepokoiło, bo często słyszeliśmy ryk jej samca i znajdowaliśmy ślady jego łap.

Po południu 1 grudnia Elza wróciła i poszła z nami do powstałej po deszczu sadzawki. Tam ona położyła się nad wodą, a ja przysiadłam obok i mordowałam muchy tse-tse, które przed zmierzchem zaczynały ciąć; równocześnie czytałam „leśną gazetę" w postaci świeżych tropów naokoło sadzawki. Nagle usłyszałam gwizd George a i podniósłszy wzrok ujrzałam, że do wody zbliża się stado bawołów. Były to same krowy, około dwudziestu, niektóre w towarzystwie cieląt.

Elza również wpatrywała się w stado, uniosła się ostrożnie z leżącej pozycji i przywarowała z łbem na przednich łapach, a potem nagłym susem skoczyła w kierunku nadchodzących zwierząt. Zaraz rozległ się głośny trzask łamanych gałęzi, bo stado zawróciło do ucieczki, mając lwicę tuż za sobą. Ile sił w nogach pobiegliśmy w tamtą stronę i zastaliśmy zziajaną Elzę przed ścianą gęstych zarośli. Z buszu dochodziło gniewne parskanie bawołów, które widocznie szykowały się do obrony swoich młodych. Za chwilę kilka rozjuszonych krów zaatakowało Elzę, ale ona widocznie zdawała sobie sprawę z granic swych możliwości, bo wycofała się na linię, którą tworzyliśmy z Georgem i Makedde. Z tej linii próbowała kilku wypadów, ale szybko wracała pod naszą ochronę. George odczekał, aż stado podeszło na piętnaście metrów, potem on i Makedde zaczęli

157

machać rękoma — każdy tylko jedną, bo w drugiej trzymał sztucer. Widząc te dziwne ruchy zwierzęta zgłupiały i po krótkim wahaniu zawróciły. Za chwilę ruszyliśmy ich śladem, dobrze się upewniając, czy jakiś bawół nie czeka w zasadzce, bo zwierzęta te potrafią być bardzo niebezpieczne.

George musiał nazajutrz wyjechać. Ja zostałam i Elza spędziła ze mną w obozie trzy dni, mimo iż jej małżonek ciągle ją wzywał. Pewnego wieczora spojrzała na rzekę, chwilę zamarła w bezruchu i zaraz pomknęła w busz. Nastąpiło szczekanie pawianów, ale zaraz je zagłuszył ryk Elzy. Wkrótce odpowiedział jej lew — musiał być nie dalej niż o pięćdziesiąt metrów, a od "jego ryku aż ziemia się trzęsła. Elza z drugiej strony rzeki nie pozostawała mu dłużna, ja zaś, siedząc między nimi, poczułam się trochę nieswojo na myśl, że zakochana para mogłaby przyjść do mego namiotu — nie miałam przecież dla nich mięsa. Po pewnym jednak czasie lwy zachrypły od ryku i stopniowo ich pomrukiwania oddalały się, aż w końcu z buszu dochodziło tylko bzykanie owadów. Na szczęście już następnego wieczora George zjawił się z powrotem przywożąc kozę dla Elzy.

Podczas pory deszczowej panuje taka wilgoć, że surowe mięso psuje się bardzo szybko, często nie wytrzymuje nawet dwu dni. Aby więc jak najdłużej przechowywać żarcie dla Elzy, zaimprowizowaliśmy coś w rodzaju leśnej lodówki. Owijaliśmy mięso grubą warstwą liści, uniemożliwiając w ten sposób muchom składanie jajek, a potem wieszaliśmy taką belę na gałęzi cienistego drzewa, jakiś metr nad ziemią.

Drzewo rosło niedaleko gniazda ostrzegaczy, zajętego wówczas przez jedną dorosłą jaszczurkę i jedną młodą, która właśnie zrzuciła skórę. Gdy pewnego ranka szłam do pracowni, zobaczyłam starego ostrzegacza łakomie wpatrzonego w zawinięte mięso, dyndające poza jego zasięgiem. Dostrzegłszy mnie, natychmiast dał drapaka, ale po chwili dosłyszałam szelest liści i na scenie zjawił się młody ostrzegacz. Stałam bez ruchu. Młody podchodził

158

zygzakowatą linią, aż znalazł się kilka stóp ode mnie; stwierdziwszy zaś, że jestem zupełnie nieszkodliwa, wrócił do domu. Nieco później stary ostrzegacz, który musiał przedtem wysłać tego młodego jako zwiadowcę, znów się pojawił i ukradkiem podpełzł aż do mięsa. Chwilę siedział pod belą liści, a potem skoczył, dotknął jej i upadł. Powtarzał skoki tak długo, aż wreszcie uchwycił się beli i znikł we wnętrzu „spiżarni". Zostawiłam mu dosyć czasu, aby się mógł najeść, a później klasnęłam w ręce i amator mięsa klapnął na ziemię. Mięso zwisało mu po obu stronach pyska i wyglądał bardzo śmiesznie. Zamiast jednak uciekać, wpatrywał się we mnie, jak gdyby chciał mnie zahipnotyzować. Ponieważ ciągle tkwiłam w miejscu bez ruchu, poczuł się widocznie pewniej, bo chociaż cały czas nie spuszczał ze mnie wzroku, zaczął pośpiesznie połykać mięso. Pokuśtykał z powrotem do gniazda dopiero wtedy, gdy przełknął ostatni kawałek.

^ Lwiątka przychodzą na świat

Była już połowa grudnia i lada chwila oczekiwaliśmy urodzenia się małych. Elza poruszała się bardzo ociężale, jakby każdy krok wymagał od niej ogromnego wysiłku. Gdyby żyła normalnym życiem dzikiego zwierzęcia, na pewno miałaby dość gimnastyki, starałam się więc za wszelką cenę namawiać ją do spacerów, ale ona wolała trzymać się namiotów. Zastanawialiśmy się, gdzie wybierze miejsce na poród. Ponieważ zawsze uważała namiot za swoje najbezpieczniejsze „gniazdo", przyszła nam do głowy nawet taka myśl, że małe mogą się w nim urodzić. Przygotowaliśmy więc butelkę ze smoczkiem oraz zapas kondensowanego mleka i glukozy, a ja przeczytałam wszystkie możliwe książki i broszury na temat porodów u zwierząt i ewentualnych komplikacji.

Nie mając jednak doświadczenia w położnictwie czułam się bardzo niepewnie i zasięgnęłam porady specjalisty od

159

chirurgii weterynaryjnej. Aby stwierdzić, jak dalece zaawansowana jest ciąża, delikatnie uciskałam brzuch Elzy tuż pod żebrami. Nie czułam jednak żadnego ruchu i zachodziłam w głowę, czy przypadkiem nie pomyliliśmy daty jej pokrycia.

Rzeka wezbrała i postanowiliśmy z Georgem pójść około pięciu kilometrów z jej biegiem, aby zobaczyć wodospady, które przy wysokim stanie wody wyglądały zawsze bardzo imponująco. Elza obserwowała nasze odejście z dachu Land-Rovera, ale nie wykazywała chęci towarzyszenia nam i sprawiała wrażenie sennej. Busz okazał się bardzo gęsty, po drodze więc żałowałam, że Elza nie poszła z nami, bo mogłaby nas ostrzegać o obecności bawołów lub słoni, które — sądząc po świeżym łajnie — musiały być dość blisko.

Widok wodospadów okazał się wspaniały, spieniony nurt pędził przez wąskie gardziele, grzmiał na skałach i tworzył potężne wiry. W drodze powrotnej, gdy już ucichł szum wodospadów, dosłyszałam znajome „hnk-hnk" i wkrótce zobaczyłam Elzę dość spiesznie kroczącą w naszą stronę. Obsiadł ją rój much tse-tse, ale najpierw przywitała się z nami serdecznie, a dopiero potem zaczęła się tarzać po ziemi, aby się pozbyć utrapionych much.

Ogromnie mnie wzruszyła, że uczyniła dla nas taki duży wysiłek, tym bardziej że nie zrobiła tego nawet dla swego lwa, który wzywał ją rozpaczliwie przez całą poprzednią noc, prawie do dziewiątej rano. Równocześnie jednak odżyła w nas obawa, że lew może się znudzić tym dzieleniem się z nami swoją żoną. Wiele czasu upłynęło, zanim znaleźliśmy dla Elzy towarzysza, teraz byłoby więc niewybaczalne, gdyby nasza obecność miała spowodować jego odejście. Chcieliśmy, aby dzieci Elzy wyrosły na dzikie lwy, a do tego potrzebowały ojca.

Postanowiliśmy wyjechać na trzy dni. Stanowiło to oczywiście pewne ryzyko, bo właśnie wtedy młode mogły przyjść na świat i Elza mogła nas potrzebować, ale za jeszcze większe zło uznaliśmy ewentualne porzucenie jej przez lwa — i to przeważyło.

160

Wróciwszy po trzech dniach, 16 grudnia, zastaliśmy Elzę bardzo głodną. Dwa dni przesiedziała w obozie, może nie chciała opuszczać schronienia z powodu częstych burz. Ale ku naszemu zdziwieniu zrobiła w tym czasie kilka krótkich spacerów, zawsze do Wielkiej Skały, skąd wracała bardzo szybko. Pożerała teraz nieprawdopodobne ilości mięsa, co uznaliśmy za robienie zapasów na nadchodzące dni postu. Nazajutrz Elza wybrała się z nami na przechadzkę, ale była zziajana, musiała co jakiś czas przysiadać i zupełnie wyraźnie czuła się źle. Widząc to, zawróciliśmy powolnym krokiem w kierunku obozu, a wtedy Elza nagle i niespodziewanie skręciła w busz i poszła ku Wielkiej Skale. Tej nocy nie wróciła, a rankiem słyszeliśmy, jak wołała, ale bardzo słabym głosem. Przyszło nam na myśl, że mogła się już okocić, poszliśmy więc szukać jej śladów. Te prowadziły do skały, lecz zgubiliśmy je w wysokiej trawie. Łańcuch skał ciągnie się półtora kilometra, mimo poszukiwań nie mogliśmy znaleźć kryjówki naszej wychowanki.

Ponowiliśmy poszukiwania po południu i wreszcie dostrzegliśmy ją przez lornetkę. Stała na Wielkiej Skale, a jej sylwetka świadczyła o tym, że nadal była w ciąży. Wspiąwszy się na samą górę zastaliśmy ją leżącą obok dużego głazu, który nakrywał szeroką szczelinę skalną. Tuż opodal rosło trochę trawy i niewielkie drzewko dostarczało nieco cienia. Było to zawsze ulubione miejsce Elzy, teraz zaś uznaliśmy je za idealny „pokój dziecinny", bo szczelina tworzyła wygodną i zabezpieczoną od deszczu pieczarę.

Zostawiliśmy jej samej decyzję, czy chce do nas podejść, i rzeczywiście po pewnym czasie bardzo powoli i ostrożnie się zbliżyła, zdradzając ogromny ból. Przywitała nas bardzo serdecznie, ale ja dostrzegłam krople krwi sączące się jej z pochwy — nieomylny znak, że poród już się rozpoczął. Mimo tego nie pominęła też Makedde i Toto, którzy stali nieco w tyle; otarła się o ich nogi, dopiero potem wróciła na swoje miejsce.

Gdy podeszłam do niej, wstała i przesunęła się na sam kraj skały, gdzie usiadła z odwróconym od nas łbem. Mia-

11 — Moja lwia rodzina

161

łam wrażenie, że celowo obrała to niewygodne miejsce, aby nikt z nas nie mógł za nią pójść. Kilka razy zbliżała się i delikatnie tarła łbem o moją twarz, potem jednak zdecydowanie wracała pod głaz i dawała w ten sposób do poznania, że chce być sama.

Odeszliśmy spory kawał i przez pół godziny obserwowaliśmy ją przez lornetkę. Tarzała się na grzbiecie, lizała sobie ujście pochwy i raz po raz jęczała. Nagle wstała, bardzo ostrożnie zeszła po stromej ścianie i przepadła w gęstym buszu u podnóża skały. Ponieważ w niczym nie mogliśmy jej pomóc, wróciliśmy do obozu. Po zmroku odezwał się lew. Nie słyszeliśmy jednak odpowiedzi Elzy.

Prawie całą noc przeleżałam bezsennie, myśląc o niej, a gdy nad ranem zaczął padać deszcz, mój niepokój wzrósł do tego stopnia, iż z trudem wytrzymałam, aż zaczęło dnieć, aby pójść i spróbować zbadać, co zaszło. Wyruszyliśmy z Georgem skoro świt. Najpierw udaliśmy się śladem samca, który podkradł się pod sam obóz, porwał śmierdzące ścierwo kozy, nie ruszane przez Elzę od trzech dni, i zeżarł je w buszu. Potem powędrował pod skałę blisko tego miejsca, gdzie ostatnio Elza zniknęła nam z oczu. Zastanawialiśmy się, co mamy z kolei robić. Nie chcieliśmy, aby nasza ciekawość odbiła się w jakikolwiek sposób na bezpieczeństwie lwiątek — wiedzieliśmy bowiem o wypadkach, kiedy trzymana w niewoli lwica zabijała swój pomiot, jeżeli zakłócono jej spokój tuż po urodzeniu małych. Braliśmy też pod uwagę bliską obecność lwa, zapadła więc decyzja przerwania poszukiwań. Zamiast tego George poszedł na polowanie i zabił dużego kozła wodnego, zdobywając w ten sposób spory zapas pokarmu dla Elzy i jej małżonka.

Tymczasem ja wspięłam się na Wielką Skałę i przez godzinę wsłuchiwałam się we wszystkie odgłosy, które mogłyby mi coś powiedzieć o Elzie. Wytężałam słuch, ale panowało tylko milczenie. Wreszcie nie mogłam już znieść tego napięcia i sama zawołałam. Żadnej odpowiedzi. Może Elza nie żyje?

W nadziei że ślady samca mogą nas zaprowadzić aż do

182

niej, podjęliśmy znów trop i szliśmy nim aż do wyschłego łożyska strumienia blisko skały. Tam zostawiliśmy mięso dla lwa i oczekiwaliśmy, że jeżeli przyjdzie do tego mięsa, to potem pomoże nam odnaleźć Elzę.

Nocą słyszeliśmy jego ryk bardzo daleko, ze zdziwieniem więc patrzyliśmy rano na ślady łap blisko obozu. Mięsa pozostawionego niedaleko wcale nie tknął, natomiast zwabiła go „zdobycz" leżąca opodal skały. Powlókł ją przynajmniej kilometr po bardzo trudnym terenie, przez przepaście, wystające głazy i gęste zarośla. Nie chcieliśmy mu przeszkadzać w uczcie, poszliśmy więc szukać Elzy, ale bez powodzenia. Wróciwszy do obozu na śniadanie, znów wybraliśmy się na poszukiwania i wtedy nagle dojrzeliśmy przez lornetkę wielkie stado sępów na drzewach rosnących wokół miejsca, w którym, jak sądziliśmy, lew zabrał się do żarcia.

Obliczywszy, że już powinien był skończyć, podeszliśmy bliżej i zastaliśmy wszystkie drzewa i krzaki dosłownie oblepione drapieżnymi ptakami, które gapiły się na łożysko strumienia, gdzie w upalnym słońcu leżało ścierwo. Ponieważ znajdowało się na otwartym miejscu, a mimo tego sępy nie ruszały się z drzew, wywnioskowaliśmy, że lew musi być gdzieś w pobliżu i pilnować „zdobyczy". O ile mogliśmy z daleka stwierdzić, nawet jej nie tknął, sądziliśmy więc, że Elza jest gdzieś blisko i że jej wytworny małżonek właśnie dla niej przywlókł z tak daleka ten dwustukilowy prezent. Uznaliśmy dalsze poszukiwania za niewskazane i wróciliśmy do obozu na lunch. Dopiero po posiłku ponownie udaliśmy się na to miejsce.

Widząc sępy ciągle siedzące na drzewach, obeszliśmy od strony odwietrznej i skradaliśmy się bardzo ostrożnie. George, Makedde i ja właśnie przedarliśmy się przez gąszcz nad głębokim uskokiem, gdy mnie nagle ogarnęło jakieś dziwne złe przeczucie. Obejrzawszy się, zobaczyłam Toto tuż za sobą wpatrzonego w busz. Za chwilę rozległ się przerażający ryk i trzask łamanych gałęzi. Ale już po sekundzie nastała cisza — lew znikł. Przeszliśmy o dwa metry obok niego. A moje przeczucie musiało powstać

163

w ten sposób, iż lew obserwował nas z bardzo intensywnym napięciem. Gdy Toto zatrzymał się, aby zbadać zarośla, lew nie mógł już tego znieść i zwiał. Po prostu patrzyli sobie wzajemnie w oczy i Toto widział, jak ogromne cielsko znikało za uskokiem. Gratulowaliśmy sobie szczęśliwego zakończenia tej przygody i poszliśmy do domu, ale jeszcze przed zapadnięciem nocy zostawiliśmy trzy porcje mięsa w trzech różnych miejscach.

Skoro świt pospieszyliśmy zbadać, co się stało z mięsem. Wszystkie trzy porcje pożarły hieny.

Nad rzeką znaleźliśmy ślady lwa, lecz nie spotkaliśmy śladów Elzy. Ponieważ wszystkie deszczowe sadzawki już dawno wyschły i rzeka stanowiła jedyne miejsce, gdzie Elza mogła zaspokoić pragnienie, brak jej śladów bardzo nas niepokoił. Wreszcie blisko miejsca, gdzieśmy ją ostatni raz widzieli, natknęliśmy się na kilka śladów, które mogły pochodzić z łap Elzy, chociaż co do tego nie mieliśmy pewności. Z nową nadzieją przeszukaliśmy całe podnóże Wielkiej Skały — bez skutku. A ponieważ i sępy już znikły, nie mieliśmy żadnej innej wskazówki, gdzie szukać.

Znów umieściliśmy kawał mięsa blisko skały i drugi opodal obozu. Rano okazało się, że część tej drugiej porcji lew zawlókł do pracowni i tam skonsumował, a resztą zajęły się hieny. Mijało już cztery dni, odkąd ostatni raz widzieliśmy Elzę, i sześć dni od tego czasu, kiedy ostatni raz cokolwiek jadła — o ile oczywiście nie pomogła swemu małżonkowi skonsumować kozła wodnego. Byliśmy przekonani, że urodziła małe w nocy z 20 na 21 grudnia; nie sądziliśmy również, aby lew, który nie pokazywał się przez cztery dni, tylko zbiegiem okoliczności zjawił się właśnie tej nocy i od tego czasu bez przerwy kręcił się w okolicy skały, co nie leżało w jego zwyczaju.

W dzień wigilijny George pojechał przywieźć kozę, a ja dalej prowadziłam bezowocne poszukiwania i nawoływałam Elzę, nie otrzymując żadnej odpowiedzi.

Z ciężkim sercem zabrałam się do przybrania naszej małej choinki. Dawniej zawsze musiałam ją z czegoś improwizować. Czasami używałam wilczomlecza i na jego gałę-

164

ziach, rosnących symetrycznie jak w świeczniku, wieszałam szychowe łańcuchy, a w soczysty miąższ wbijałam świeczki. Kiedy indziej brałam aloes z rozłożystymi kwiatami albo szypułkę pewnego drzewa, która miała kolce doskonałe do wieszania ozdób. Gdy już nie mogłam znaleźć nic innego, wypełniałam piaskiem półmisek, wtykając tam różne rośliny, które udało się zebrać na pustynnym terenie, i przystrajając wszystko świeczkami.

Tym razem miałam jednak prawdziwe małe drzewko z błyszczącymi ozdobami i świeczkami. Ustawiłam je przed namiotami na stole przybranym kwiatami i zielenią. Potem poukładałam prezenty, które przywiozłam dla Geor-gea, Makedde, Nuru, Ibrahima, Toto i kucharza, a oprócz tego zaklejone koperty z wymalowanymi gałązkami świątecznej choinki, zawierające pieniądze, wreszcie paczki papierosów, pudełka daktyli i puszki z mlekiem.

Szybko przebrałam się w suknię i zapaliłam świeczki, bo już zrobiło się ciemno. Zawołałam mężczyzn, którzy przyszli odpowiednio wystrojeni, ale też lekko zażenowani, bo nigdy przedtem nie widzieli takiej świątecznej choinki. Ja też, muszę przyznać, byłam głęboko wzruszona widokiem tego drzewka, które błyszczało w środku pokrytej buszem pustyni i obwieszczało narodzenie się Dzieciątka.

W Wigilię zawsze się czuję jak małe dziecko. Aby przełamać ten nastrój, opowiedziałam domownikom o europejskich zwyczajach świątecznych i choinkach. Po rozdaniu prezentów krzyknęliśmy trzy razy na cześć naszej ulubienicy: „Elza, Elza, Elza!" Donośny głos jakby dłużej wisiał w powietrzu, a mnie coś ścisnęło za gardło — czy ona jeszcze żyje? Opanowałam się i powiedziałam kucharzowi, żeby przyniósł przywieziony z Isiolo plum-pudding, świąteczny budyń z rodzynkami, oblał go koniakiem i zapalił. Ale oczekiwany niebieskawy płomień nie buchnął w górę, bo świąteczny pudding okazał się lepką masą z wyraźnym zapachem ostrego sosu Worcester. Nasz kucharz nigdy przedtem nie urządzał takiego ceremonialnego zapalania puddingu. Nie zważając na moje instrukcje, tak dalece wziął sobie do serca upodobanie Georgea do ostrych so-

165

sów, iż uznał, że również pudding świąteczny należy oblać sosem Worcester.

Nie tylko nam jednak nie udała się świąteczna wieczerza. Tego dnia powiesiliśmy wysoko na drzewie zabitą kozę i mieliśmy zamiar spuścić ją niżej w wypadku, gdyby zjawiła się Elza. Położywszy się spać, usłyszeliśmy koło tego drzewa pomrukiwanie i stękanie jej małżonka, który różnymi akrobatycznymi sztuczkami starał się dosięgnąć smacznego kąska. Po długich bezowocnych wysiłkach zrezygnował i zmęczony poszedł dalej.

W dzień Bożego Narodzenia wczesnym rankiem poszliśmy szukać Elzy. Siadami samca przeprawiliśmy się przez rzekę i dokładnie przetrząsnęliśmy busz wokół tego miejsca, gdzie zawlókł kozła wodnego. Po wielu godzinach bezowocnego wypatrywania wróciliśmy na śniadanie. Tego rana George zastrzelił w pobliżu obozu wojowniczą kobrę.

Później znów udaliśmy się w kierunku łańcucha skał. Coś mi mówiło, że jeżeli Elza w ogóle jeszcze żyje, to tam właśnie przebywa. Kręciliśmy się po gęstym buszu, a ja właziłam do każdej dziury, miotana równocześnie dwoma sprzecznymi uczuciami: nadzieją odnalezienia Elzy i obawą, że zastanę ją martwą, ale zasłoniętą przed sępami gąszczem kolczastych krzaków. Zmęczywszy się porządnie, usiedliśmy w cieniu wystającej skały i rozprawialiśmy na temat losu, który mógł spotkać Elzę. Przygnębienie tak się wszystkim udzieliło, że nawet Nuru i Makedde mówili przyciszonym głosem.

Pocieszaliśmy się opowiadaniami o sukach, które przez pierwsze pięć lub sześć dni nie opuszczały swych szczeniąt, bo musiały je grzać, karmić i masować im brzuszki, aby wywołać początek funkcji trawiennych. Rzecz oczywista, mogliśmy się spodziewać podobnego postępowania ze strony Elzy, ale to jeszcze nie uzasadniało braku jakiegokolwiek śladu po niej, zresztą suki nawet w tym pierwszym okresie składają krótkie wizyty swoim panom. Ponieważ Elza tuż przed rozpoczęciem porodu okazywała więcej przywiązania do nas niż do swego samca, z jednej strony nieprawdopodobne, a z drugiej złowieszcze wyda-

166

wało się nam to, że zaraz po urodzeniu małych mogłaby zupełnie zdziczeć.

W południe wróciliśmy do obozu i milcząco, w smutnym nastroju zasiedliśmy do świątecznego posiłku.

Nagle coś się gdzieś gwałtownie poruszyło i zanim mogłam się połapać, co się dzieje, Elza znalazła się między nami, zmiatając całą zastawę ze stołu, obalając nas na ziemię i okazując nam na swój sposób radość i serdeczność. Gdy w trakcie tego zjawili się nasi domownicy, spotkało ich takie samo żywiołowe powitanie.

Miała znów normalną figurę i wyglądała jak okaz zdrowia, tylko sutki były małe i wydawały się suche; każdą otaczało ciemnoczerwone kółko o średnicy około pięciu centymetrów. Ostrożnie próbowałam wycisnąć coś z jednej sutki, mleko się nie pokazało. Daliśmy Elzie trochę mięsa, do którego zaraz się zabrała. Tymczasem my żywo dzieliliśmy się różnymi wątpliwościami. Dlaczego przyszła nas odwiedzić w najgorętszej porze dnia, podczas której nigdy się nie ruszała? Czy może rozmyślnie wybrała taką porę jako najbezpieczniejszą do pozostawienia szczeniąt bez opieki, bo w czasie upału grasuje najmniej drapieżników? Albo może usłyszała strzał Georgea do kobry i wzięła to za sygnał pod jej adresem? Dlaczego ma sutki małe i suche? Czy dopiero co karmiła? Dlaczego jej gruczoły mleczne, w czasie ciąży takie nabrzmiałe, teraz skurczyły się do normalnych rozmiarów? Czy może małe nie żyją? A niezależnie od wszystkiego dlaczego zwlekała aż pięć dni, zanim przyszła do nas po żarcie?

Tymczasem Elza, najadłszy się do syta i wypiwszy nieco wody, połasiła się trochę do nas, a potem poszła z trzydzieści metrów w dół rzeki, położyła się i ucięła sobie drzemkę. Zostawiliśmy ją w spokoju, aby czuła się jak najswobodniej. Gdy zajrzałam tam w porze podwieczorku, już jej nie zastałam.

Poszliśmy kawałek jej śladem. Prowadził w stronę skały, lecz wkrótce zgubiliśmy go i zawróciliśmy, nie dowiedziawszy się niczego na temat małych. Ponieważ jednak znikła troska o samą Elzę, wrócił nam dobry nastrój. W no-

167

?? słyszeliśmy wołanie lwa po drugiej stronie rzeki, ale Elza nie odpowiedziała swemu małżonkowi.

Nazajutrz zaczęliśmy się martwić o lwiątka. Jeżeli żyły, to czy matka mogła je karmić takimi wyschłymi sutkami? Pocieszaliśmy się przypuszczeniami, że owe czerwone kółka wokół sutek powstały z pękania naczynek krwionośnych podczas karmienia, ale z drugiej strony pamiętaliśmy ostrzeżenia znawców z ogrodów zoologicznych, że lwice wychowane przez człowieka często rodzą nienormalne potomstwo, które ginie — i właśnie taki przypadek dotknął jedną z sióstr Elzy. Doszliśmy do przekonania, że koniecznie musimy ustalić, co się dzieje z małymi, i w razie potrzeby starać się je ratować. Nazajutrz więc szukaliśmy przez pięć godzin, ale nie natknęliśmy się nawet na zgnieciony liść, cóż dopiero mówić o śladzie prowadzącym do legowiska Elzy.

Po południu to samo. George omal nie nadepnął w buszu na ogromną żmiję, która wzdymając górną część ciała szykowała się do ataku, ale na szczęście zdążył ją zastrzelić. Pół godziny później usłyszeliśmy, że Ibrahim wypalił z dubeltówki — umówiony znak, że Elza zjawiła się w obozie. Najwidoczniej zwabił ją ten strzał, którym George uśmiercił żmiję.

Gdy wróciliśmy do obozu, Elza witała nas bardzo czule, ale przeraził nas widok jej sutek, ciągle małych i suchych. Ibrahim zapewnił nas jednak, że w chwili przybycia miała zarówno sutki, jak i gruczoły mleczne bardzo duże i obwisłe. Opowiedział nam też o niezwykłym zachowaniu się Elzy. Gdy poszedł po broń do kuchni, która leżała w tym kierunku, skąd Elza przyszła, ona skoczyła nań z gniewem. Prawdopodobnie sądziła, że idzie do jej dzieci. Gdy później chciał przynieść z pracowni mięso, które tam wisiało w cieniu, Elza nie pozwoliła mu dotknąć swej „zdobyczy". Potem rozłożyła się na dachu Land-Rovera i właśnie wtedy Ibrahim stwierdził, że jej sutki i gruczoły mleczne skurczyły się do normalnej wielkości. Określił to słowami: „ona je podkasała" i opowiedział nam, iż wielbłądzice i krowy mogą wstrzymywać mleko przez kurczenie

168

sutek. Jeżeli wtedy właściciel chce mimo wszystko wydoić z nich mleko, musi przywiązać zwierzę do drzewa i założyć mu kilka krępulców; te powodują wzrost ciśnienia krwi w mięśniach, które po pewnym czasie samoczynnie się rozkurczają i pozwalają na wydojenie. Zastanawialiśmy się, czy w taki sposób można wytłumaczyć skurczenie się sutek u Elzy. Czy jest możliwe, że również lwica postępuje podobnie i kurczy sutki podczas polowania? Bo gdyby tego nie mogła uczynić, jej ciężkie podbrzusze stanowiłoby chyba ogromną przeszkodę, a nadto sutki mogłyby ulec zranieniu w kolczastym buszu.

Gdy my roztrząsaliśmy te i tym podobne sprawy, Elza nażarłszy się, ile" wlazło, położyła się i nie zdradzała zamiaru powrotu do swych dzieci. To znów mnie zaniepokoiło, bo zapadał zmrok i tym samym nadchodziła najniebezpieczniejsza pora dla pozostawionych samotnie lwiątek.

Próbowaliśmy ją namówić w ten sposób, że ruszaliśmy ścieżką, którą ona przyszła. Niechętnie poszła w nasze ślady, czujnie nasłuchując czegoś od strony skał, ale wkrótce wróciła do obozu. Zadawaliśmy sobie pytanie, czy może się boi, żebyśmy nie poszli za nią i nie znaleźli małych. Ona zaś powróciła do swego żarcia i dopiero po metodycznym wylizaniu każdej najmniejszej resztki zniknęła w ciemnościach — ku naszej ogromnej uldze. Bardzo możliwe, iż czekała, aż zrobi się ciemno, aby mieć pewność, że nie pójdziemy jej śladem.

Teraz już byliśmy przekonani, że zajmowała się małymi. Ale po ostrzeżeniach specjalistów z ogrodów zoologicznych dopóty nie mogliśmy mieć spokoju, dopóki na własne oczy nie stwierdzimy, że lwiątka są normalne. Zrobiliśmy więc jeszcze jedną próbę przed powrotem do Isiolo, gdzie spędziliśmy trzy ostatnie dni grudnia. Jadąc znów do obozu najpierw omal nie zderzyliśmy się z dwoma nosorożcami, • a potem spotkaliśmy małe stado słoni. Nie mieliśmy innego wyboru, jak na całym gazie przejechać obok nich w nadziei, że się nam to uda; ale jeden potężny samiec poczuł się obrażony i ścigał nas spory kawał. Wcale mi się to nie

169

spodobało, bo słonie stanowią jedyne dzikie zwierzęta, których się naprawdę boję.

Zbliżając się do obozu pohukiwaliśmy trochę, aby dać Elzie znać o swym przybyciu. Oczekiwała nas na szczycie wielkiego głazu, w miejscu gdzie droga wiedzie obok jednego krańca łańcucha skał. Wskoczyła między boyów siedzących w tyle Land-Rovera, potem zaś do przyczepy, gdzie leżała zabita koza. Rzadko widziałam ją tak wygłodniałą.

Natychmiast stwierdziłam, że sutki ma małe i suche; przy naciskaniu nie wyszła ani kropla mleka. Uznaliśmy to za zły znak, a gdy nadto spędziła w obozie kilka godzin, skacząc tam i z powrotem na dach Land-Rovera, znów ogarnął nas niepokój, że już nie ma małych i nie musi się nimi zajmować. Opuściła nas dopiero o drugiej nad ranem.

Bardzo wcześnie poszliśmy jej śladem prowadzącym w stronę Wielkiej Skały. Blisko szczytu znajdowało się właśnie miejsce, które uważaliśmy za idealny apartament dla lwicy z rodziną. Potężne głazy tworzyły doskonałą zasłonę, a otaczał je nadto prawie niedostępny busz. Wdrapaliśmy się zaraz na najwyższy głaz i stamtąd próbowaliśmy zajrzeć do środka „gniazda". Nie zobaczyliśmy śladów łap, ale inne oznaki świadczyły, że jakieś zwierzę miało tam swoje legowisko. W pobliżu dostrzegliśmy ślady zakrzepłej krwi. Ponieważ było to blisko miejsca, gdzie widzieliśmy Elzę w początkowym stadium porodu, sądziliśmy, że może tu właśnie urodziła swoje potomstwo. Z drugiej jednak strony byliśmy o metr od tego miejsca podczas poprzednich poszukiwań i wydawało się nam prawie niemożliwe, żeby Elza próbowała ukryć obecność swoich małych i nie dała nam znać, że jest w pobliżu.

Przez pół godziny krzyczeliśmy z całej siły i nagle — jak gdyby chciała zaprzeczyć naszym przypuszczeniom — Elza wyszła zza kępy zarośli rosnącej nie dalej niż dwadzieścia metrów. Wyglądała na oburzoną naszym widokiem, patrzyła tylko i stała bez ruchu, jakby miała nadzieję, że nie podejdziemy bliżej. Może byliśmy tak blisko jej legowiska, że uznała za mniejsze zło pokazać się i nie dopuścić

170

do znalezienia kryjówki. Po jakimś czasie podeszła do naszej grupy, serdecznie łasiła się do Georgea, do mnie, do Makedde i Toto, ale nie wydawała nawet najlżejszego głosu. Z wielką ulgą zobaczyłam, że sutki miała dwa razy większe niż normalnie i sierść wokół nich była jeszcze wilgotna od ssania.

Wkrótce Elza pomaszerowała wolno w stronę buszu i przez dobre pięć minut stała odwrócona do nas tyłem, uważnie nasłuchując głosów z gęstwiny. Potem usiadła, ciągle tyłem do nas. Wyglądało to tak, jak gdyby chciała nam oświadczyć: „Tu zaczynają się moje prywatne apartamenty i nie wolno wam do nich wkraczać". Zademonstrowała to w tak godny sposób, iż żadne słowa nie mogłyby lepiej wyrazić jej życzenia.

Wymknęliśmy się z tego miejsca bardzo cicho, obchodząc dookoła, aby się dostać na szczyt Wielkiej Skały. Stamtąd zobaczyliśmy, że Elza jeszcze siedzi w takiej samej pozycji, w jakiej ją zostawiliśmy. Widocznie cały czas nas wietrzyła, wiedziała, co robimy, i nie miała zamiaru zdradzić nam położenia swego gniazda.

Dopiero teraz w pełni zrozumiałam, jak — mimo naszej zażyłości z Elzą — nie mieliśmy pojęcia o reagowaniu dzikich zwierząt. Śmiać mi się chciało, gdy sobie przypominałam, jak przygotowywaliśmy się na ewentualność urodzenia się lwiątek w naszym namiocie i jak sami sobie pochlebialiśmy, że ona się w tym namiocie czuje najbezpieczniej.

Chociaż wszystkie świeże ślady Elzy wiodły do niższych skał, nie wykluczaliśmy również możliwości, że lwiątka przyszły na świat przy dużym głazie, a dopiero później Elza przeniosła je w to miejsce, gdzie teraz przebywają. Ale nowe legowisko, chociaż doskonałe, nie dawało takiego schronienia przed deszczem jak legowisko przy tamtym głazie. Możliwe więc, że przenosiny nastąpiły dopiero po ustaniu deszczów.

Postanowiliśmy uszanować życzenie Elzy i dopóty nie próbować zobaczyć małych lwiątek, dopóki sama ich do nas nie przyniesie — a byliśmy pewni, że to pewnego dnia

171

nastąpi. Zdecydowałam się zostać w obozie, aby dostarczać jej jedzenia, tak żeby nie musiała chodzić na polowania i zostawiać rodziny przez dłuższy czas bez opieki. Ustaliliśmy również, że mięso będzie się jej nosić, a to w celu dalszego skrócenia jej nieobecności przy małych.

Natychmiast wprowadziliśmy ten plan w życie i tegoż popołudnia podjechaliśmy samochodem blisko jej kryjówki. Wiedzieliśmy, że Elza skojarzy sobie warkot silnika z nami i z jedzeniem. Zbliżając się do tego miejsca, gdzieśmy ją ostatnio widzieli, zaczęliśmy wołać „madżi, czakula, najema" — znane Elzie słowa w języku Suahili, oznaczające wodę, jedzenie i mięso.

Zjawiła się dość prędko, była bardzo miła i nażarła się solidnie. Naczynie z wodą wkopaliśmy w ziemię, aby się nie przewracało. Gdy Elza miała łeb zanurzony w tym naczyniu, wymknęliśmy się do samochodu. Słysząc warkot silnika, zaczęła się rozglądać, ale nie próbowała iść za nami.

Nazajutrz rano zawieźliśmy jej dzienną porcję, ale nie pokazała się nam na oczy; również poszedłszy tam po południu nie zobaczyliśmy jej. W nocy jakiś obcy lew podszedł na kilka metrów do obozu i porwał pozostawione tam resztki. Na trzeci dzień po śniadaniu poszliśmy śladami tego rabusia. Stwierdziliśmy, że prowadziły do Wielkiej Skały i że do niego przyłączył się jeszcze jeden lew. Mieliśmy nadzieję, że Elza mile widziała to towarzystwo. Może nawet obce lwy pomagały jej w prowadzeniu gospodarstwa?

Z kolei poszliśmy nad rzekę, aby zobaczyć, czy tam Elza nie zostawiła jakichś śladów. Nic nie znaleźliśmy, ale wkrótce potem George, jadąc po następną kozę, spotkał zgubę w pobliżu jej skały. Była bardzo głodna, a aluminiowe naczynie na wodę gdzieś zniknęło, tak że zachodziliśmy w głowę, czy nie ukradły go tamte lwy. Wróciwszy z kozą George nakarmił po drodze Elzę, a z jej apetytu mógł wywnioskować, że dwa inne lwy na pewno nie podzieliły się z nią mięsem skradzionym w nocy z obozu.

Zaraz potem George wyruszył do Isiolo, a Elza została

172

ze mną w obozie do późnego popołudnia. W pewnej chwili zauważyłam, że ukradkiem idzie do buszu rosnącego w górze rzeki. Poszłam za nią, ale najwidoczniej nie chciała, aby ją obserwować, bo gdy mnie zwietrzyła, zaczęła udawać, że ostrzy sobie pazury na najbliższym drzewie. Zaledwie jednak odwróciłam się do niej tyłem, skoczyła i obaliła mnie na ziemię, jakby chcąc powiedzieć: „To jest kara za szpiegowanie!" Nie pozostawało mi nic innego, jak też udawać, że przyszłam tylko w celu przyniesienia jej reszty mięsa. Przyjęła to wytłumaczenie do wiadomości, poszła za mną i zabrała się do żarcia. Ale po tym wszystkim za żadne skarby nie dała się namówić do powrotu do swych dzieci. Zrobiła to dopiero wtedy, gdy późno w nocy czytałam już w łóżku książkę w swoim namiocie, kiedy więc była już pewna, że nie mogę pójść za nią.

Przez następne dni dostarczałam mięso w pobliże tego miejsca, gdzie prawdopodobnie przebywały małe. Ilekroć spotkałam Elzę, ona na wszystkie sposoby starała się ukryć położenie swego legowiska. Aby mnie zwieść, potrafiła czasem krążyć po własnych śladach.



Znalazłszy się pewnego popołudnia obok Wielkiej Skały, zobaczyłam na niej jakieś dziwne zwierzę, w przyćmionym świetle wyglądające na skrzyżowanie hieny z małym lwem. Gdy ono mnie dostrzegło i chyłkiem uciekało, miało typowo koci chód. Nabrałam przekonania, że natknęłam się na lwiątka, i to mnie ogromnie podnieciło. Później, gdy ponownie się zjawiłam z mięsem i zawołałam na Elzę, przyszła natychmiast, zdradzając jednak zdenerwowanie i niegrzecznie odnosząc się do Toto. Zostawiłam ją zajętą żarciem na dachu mojej ciężarówki. Wieczorami bowiem zostawialiśmy mięso na samochodzie, aby je uchronić przed drapieżnikami; nawet gdyby jakiś rabuś potrafił wskoczyć na ciężarówkę, to kształt nieznanego przedmiotu odstraszał go od takiego kroku. Trzeba powiedzieć, że w ogóle miałam kłopoty z wyborem najlepszego sposobu dokarmiania Elzy. Jeżeli będę zostawiać pokarm stale blisko jej kryjówki, to czy nie zwabię tam nocnych rabusiów? Z drugiej zaś strony, jeżeli będę trzymać mięso w obozie i Elza

173

będzie po nie przychodzić, zostawiając przez ten czas potomstwo, to czy małe nie zginą? Stojąc wobec dwu równie złych rozwiązań, zdecydowałam się w końcu na dostarczanie pokarmu w pobliże kryjówki. Gdy to robiłam następnego wieczora, słyszałam w pobliżu pomrukiwania kilku lwów, a Elza wykazywała wielkie zaniepokojenie i równie wielkie pragnienie.

Po tym wszystkim uznałam, że mimo sprzeciwów Elzy powinnam zobaczyć, ile jest lwiątek i jak się mają, aby móc udzielić pomocy w razie jakiegoś wypadku. Toteż 11 stycznia odważyłam się na niewybaczalny postępek. Strzelca zastępującego chorego Makedde zostawiłam ze sztucerem na drodze pod skałami, a sama w towarzystwie Toto, którego Elza dobrze znała, wspięłam się po stromej ścianie, wołaniem uprzedzając o naszej wizycie. Elza nie odpowiadała. Kazałam Toto zdjąć sandały, aby nie robił hałasu.

Stanąwszy na samej grani, zaczęliśmy przez lornetkę obserwować teren na dole. Tuż pod nami leżało to miejsce, gdzie Elza pierwszy raz się pokazała, gdyśmy ją zaskoczyli. Teraz jej nie było, ale kryjówka wyglądała na zamieszkałe legowisko i świetnie się do tego celu nadawała.

Chociaż całą uwagę skupiałam na obserwowaniu leżących poniżej zarośli, nagle owładnęło mną jakieś dziwne przeczucie. Opuściłam lornetkę i odwróciłam się na czas, aby zobaczyć Elzę skradającą się za plecami Toto. Zdążyłam jeszcze krzyknąć doń ostrzegawczo, zanim zwaliła go z nóg. Podpełzła po skale za nami zupełnie bezgłośnie i Toto tylko o mały włos uniknął strącenia w przepaść, głównie dzięki bosym nogom, którymi mógł się zaprzeć o wystające kamienie. Elza z kolei podeszła do mnie i też mnie przewróciła. Zrobiła to w dobroduszny sposób, ale nie ulegało wątpliwości, że chciała wyrazić niezadowolenie ze spotkania nas tak blisko swoich pociech.

Po tej demonstracji posuwała się powoli grzbietem skały, oglądając się co chwila, aby stwierdzić, czy idziemy za jej przykładem. Milcząco zaprowadziła nas aż do końca łańcucha skalnego, gdzie zeszliśmy na dół w zarośla. Za-

174

ledwie znaleźliśmy się na równym terenie, zaraz przyspieszyła kroku, ciągle oglądając się i sprawdzając. W ten sposób doprowadziła nas aż do drogi, ale zatoczyła duży łuk, prawdopodobnie po to, aby nie podchodzić blisko małych. Jej milczące zachowanie się tłumaczyłam sobie w ten sposób, że nie chciała zwracać uwagi lwiątek, bo mogłyby opuścić kryjówkę i ruszyć w nasze ślady.

Normalnie podczas wspólnych spacerów zawsze głaskałam Elzę i ona to bardzo lubiła, teraz natomiast nie pozwalała się dotknąć i wyraźnie dawała mi odczuć, że jestem w niełasce. Nawet w obozie, jedząc obiad na dachu ciężarówki, odwracała łeb za każdym razem, gdy się do niej zbliżałam.

Do swoich małych poszła dopiero wtedy, gdy zapadły ciemności.

Ponieważ George wrócił właśnie z Isiolo, postanowiliśmy zamienić role. Mnie Elza dała już nauczkę, że nie wolno szpiegować; George jeszcze takiej nauczki nie dostał, miał więc mniej oporów. Byłam okropnie ciekawa i bardzo mi odpowiadało takie kompromisowe rozwiązanie, iż teraz George miał popełnić „nietakt", a mnie przypadłaby korzyść i przyjemność.

Elza przedstawia swoją rodzinę

Pewnego popołudnia, gdy przebywałam w naszym domu w Isiolo, George wspiął się bardzo ostrożnie na Wielką Skałę i zerknął ponad krawędzią grani. W dole zobaczył Elzę karmiącą dwa lwiątka. Ponieważ zaś jej łeb był zasłonięty przez występ skalny, George nabrał przekonania, że go nie zauważyła.

Obejrzawszy tę rodzinną scenę, wrócił na dół po mięso, którego dostarczało sprowadzone do obozu stadko kóz. Położył mięso w pobliżu kryjówki i czekał, co nastąpi. Ale Elza nie przyszła zabrać żarcia i George poczuł wyrzuty sumienia. Dotąd zawsze zjadała mięso zostawione opodal

175

legowiska. Czy więc odmowa skorzystania z podsuniętej „zdobyczy" wskazywała, że Elza wiedziała o jego szpiegowskich wyprawach? Gdy drugi dzień z rzędu nie zjawiła się w obozie, George uznał, że chyba w tym właśnie leżała przyczyna. Ale o zmroku Elza przyszła, i to taka wygłodniała, że zgodziła się nawet na mięso antylopy dik-dik, którego normalnie nie cierpiała. Niestety George nie mógł jej poczęstować niczym innym, bo dopiero za kilka dni ja miałam po drodze z Isiolo zabrać nową partię kóz.

Łatwo sobie wyobrazić, z jaką radością po przyjeździe powitałam wspaniałą nowinę!

Z kolei George musiał już następnego dnia wyjechać, mnie więc przypadło zadanie dostarczania Elzie ogromnej ilości pokarmu, którego potrzebowała jako karmiąca matka. Wkrótce zauważyłam, że chociaż w stosunku do mnie pozostała tak samo przyjacielska jak zawsze i nawet pozwalała mi trzymać kości, które obgryzała, to oprócz mnie tylko George, jeżeli był w obozie, korzystał z podobnej łaskawości, natomiast jej stosunek do Afrykanów zmienił się na sztywniejszy. Nawet starych przyjaciół, jak Nuru i Makedde, którzy znali ją jeszcze „w pieluszkach", nie dopuszczała do takiej poufałości jak przed przyjściem na świat lwiątek.

Pewnego dnia napędziła mi strachu, bo zjawiwszy się w obozie wkrótce po lunchu i najadłszy się, nie zdradzała zamiaru powrotu do swoich małych. Po zapadnięciu zmroku starałam się ją namówić w ten sposób, że w towarzystwie Toto p6szłam w tamtym kierunku. Elza ruszyła za nami, ale po chwili skręciła w busz, wyprzedziła nas o jakieś sto metrów i usiadła tyłem do nas na ścieżce, blokując nam drogę. Nie chciała ruszyć się z miejsca, więc uznaliśmy to za wskazówkę, że powinniśmy zawrócić, co też zrobiliśmy. Mieliśmy nadzieję, iż po naszym zniknięciu pójdzie do swej rodziny.

Nazajutrz ponownie zademonstrowała, że zdecydowanie nie chce nam zdradzać swego adresu. Tego popołudnia szłam powoli z Toto pod Wielką Skałą. Nagle ukazała się Elza, otarła się milcząco o moje kolana i zaczęła nas pro-

176

wadzić w kierunku skupienia mniejszych skał, które nazywaliśmy Zom. Właziła do różnych rozpadlin, przedzierała się przez ciasne przejścia i jak gdyby z satysfakcją zmuszała nas do różnych karkołomnych wyczynów. Jeżeli zostawaliśmy w tyle, ruchami łba dawała nam do poznania, że mamy iść za nią. Wreszcie miałam tego dość, usiadłam i też dałam jej do zrozumienia, iż wiem, że mnie oszukuje. Po tej mojej demonstracji Elza opuściła skały Zom i powiodła nas przez kolczasty gąszcz, coraz dalej i dalej od swojej kryjówki. Czasami długo i znacząco węszyła w różnych miejscach, zupełnie jakby chciała nas zwieść udawaniem, że prowadzi do małych. Po chwili znaleźliśmy się w miejscu, gdzie zwykle bawiła się w urządzanie na mnie zasadzki. Byłam jednak zmęczona i nie miałam ochoty znaleźć się na ziemi, obeszłam więc to miejsce dookoła. Gdy Elza zdała sobie sprawę z mego planu, wylazła ze swej zasadzki, z poważną miną, ale wyraźnie niezadowolona, że ją wystrychnąłem na dudka.

George widział dwa ssące lwiątka przez tak krótką chwilę, że oczywiście nie miał możności stwierdzić, czy były normalne ani też czy miały rodzeństwo, w owym momencie niewidoczne. Gdy więc po pełudniu 14 stycznia Elza zabrała się w obozie do jedzenia, ja zostałam, aby dotrzymać jej towarzystwa, George zaś wymknął się i poszedł ku skałom Zom. Elza przebywała przez ostatnie dni właśnie w okolicy tych skał, przypuszczaliśmy zatem, że zmieniła legowisko.

George wdrapał się na szczyt środkowej skały i tam w rozpadlinie zobaczył trzy lwiątka; dwa spały, a trzecie żuło liście sanseverii; spojrzało w jego kierunku, ale ślepka miało jeszcze niebieskawe i zamglone, więc George wątpił, aby mogło go zobaczyć. Zrobił cztery zdjęcia, chociaż nie spodziewał się dobrych wyników, bo w rozpadlinie było dość ciemno. Podczas fotografowania dwa pozostałe lwiątka obudziły się i zaczęły pełzać. Wydawały się wszystkie w świetnym stanie zdrowia. Gdy George wrócił i zakomunikował mi tę wspaniałą nowinę, Elza przebywała jeszcze w obozie i niczego nie podejrzewała.

12 — Moja lwia rodzina

177

O zmierzchu zawieźliśmy ją samochodem pod skały Zom. Ale zeskoczyła z dachu Land-Rovera i prawdopodobnie poszła do swych dzieci dopiero wtedy, gdy taktownie odeszliśmy spory kawał i nasze ginące w oddali głosy upewniły ją, że jest sama.

Niebawem George musiał wrócić do Isiolo. Rano w dzień jego wyjazdu usłyszałam głos małżonka Elzy po drugiej stronie rzeki, ale na próżno wyczekiwałam jej odpowiedzi. Za to po południu ona zaczęła nawoływać głośno bardzo blisko obozu i przerwała dopiero wtedy, gdy tam do niej poszłam. Zdawało mi się, że mój widok ją ucieszył, ale potem w obozie jadła niewiele i przepadła zaraz po nastaniu ciemności.

Przez dwie następne doby nie pokazała się, chociaż w obie noce samiec ciągle ją wzywał. Jedząc na- trzeci dzień śniadanie usłyszałam nagle potężny ryk od strony rzeki. Pobiegłam tam i zobaczyłam, że Elza stoi w wodzie i drze się z całej siły. Wyglądała na wyczerpaną, a wkrótce odwróciła się i zniknęła w buszu na przeciwległym brzegu. Zaintrygowało mnie to dziwne postępowanie. Potem wpadła do obozu na podwieczorek, zjadła spiesznie i zniknęła. Następnej nocy nie przyszła, ale zbudził mnie odgłos świadczący, że jakieś duże zwierzę dobiera się do ciężarówki, która stała tuż obok mego ogrodzenia. Nocami ciężarówka służyła za stajnię dla kóz, aby je chronić przed drapieżnikami. Widocznie jakiś lew starał się dostać do żywych zapasów mięsa. Nie sądziłam, aby to była Elza, bo ona zwykle zdradzała się swym charakterystycznym, cichym postękiwaniem, podejrzewałam natomiast jej samca. Wytężałam słuch, ale siedziałam zupełnie cicho, licząc się z bliskością lwa. Gdy jednak walenie w pudło ciężarówki tak przybrało na sile, iż obawiałam się zniszczenia pojazdu, zaświeciłam latarkę. Jedynym rezultatem było jeszcze głośniejsze walenie.

Nagle usłyszałam głos samca z przeciwnego brzegu. To świadczyło, że jednak napastnikiem jest Elza. Musiała się tam dosłownie wściekać ze złości, ale w ciemnościach nie chciałam wzywać boyów, aby mnie wypuścili z zagrody,

178

tym bardziej iż się bałam, że awanturowanie się Elzy może zwabić jej na pomoc samca. Mogłam najwyżej krzyknąć: „Elza, nie, nie!" Nie miałam wielkiej nadziei, że to poskutkuje, toteż zdziwiłam się niepomiernie, gdy Elza natychmiast przestała walić w ciężarówkę i wkrótce opuściła obóz.

Nazajutrz po południu — było to 2 lutego — siedziałam w pracowni, gdy nadbiegł Toto z wiadomością, że Elza odzywa się po drugiej stronie rzeki bardzo dziwnym głosem. Kierując się słuchem poszłam w górę rzeki, aż przez zarośla przedarłam się na leżące dość blisko obozu miejsce, gdzie w suchej porze roku na naszym brzegu ciągnie się szeroka łacha piasku, a po przeciwległej stronie opada stromo do wody wyschłe łożysko strumienia.

Tam nagle stanęłam jak wryta i ledwie wierzyłam własnym oczom.

W odległości kilku metrów zobaczyłam Elzę. Obok niej kręciło się jedno lwiątko, drugie właśnie wylazło z wody i otrząsało się, a trzecie biegało tam i z powrotem po przeciwległym brzegu i skarżyło się żałośnie. Elza wpatrywała się we mnie uparcie, a jej mina wyrażała mieszaninę dumy i zakłopotania.

Ciągle trwałam bez ruchu, ona zaś łagodnie powiedziała do najbliższego lwiątka coś, co brzmiało jak „mhm, mhm". Potem podeszła do tego malca, który właśnie wylądował, czule go polizała i ruszyła przez wodę do trzeciego lwiątka, które zostało samo. Dwa pierwsze maleństwa natychmiast poszły w ślady matki odważnie płynąc przez głęboką wodę. Wkrótce cała rodzina znalazła się razem.

W pobliżu miejsca lądowania na skale rosło drzewo figowe, jak siecią obejmując kamienie szarymi korzeniami. Elza ułożyła się w cieniu tego drzewa, a jej złotawe futro żywo kontrastowało z zielonym listowiem i srebrzystosza-rymi głazami. Lwiątka pochowały się początkowo, ale wkrótce ciekawość wzięła górę nad nieśmiałością. Zaczęły zerkać na mnie ostrożnie poprzez zarośla, potem wylazły na otwarte miejsce i oglądały mnie badawczo.

Elza powtarzała swoje „mhm, mhm". To widocznie dodawało malcom odwagi, a gdy się już zupełnie oswoiły

179

z sytuacją, zaczęły się gramolić na grzbiet matki i próbowały ją chwytać za ruszający się ogon. Wywracały koziołki, myszkowały po skałach, przepychały grube brzuszki pod korzeniami drzewa figowego i w końcu zupełnie zapomniały o mojej obecności.

Po jakimś czasie Elza wstała i podeszła na brzeg, zamierzając znów wejść do wody; jeden z malców chciał towarzyszyć matce. Niestety właśnie w tym momencie wrócił Toto z mięsem, po które go posłałam. Elza natychmiast położyła uszy po sobie i nie ruszała się tak długo, aż chłopiec rzucił mięso i znów się oddalił. Wtedy szybko przepłynęła rzekę w towarzystwie tego lwiątka, które nie zdradzało żadnej obawy przed wodą. Gdy Elza zabrała się do jedzenia, odważny malec zawrócił i samodzielnie popłynął w kierunku drugiego brzegu, chcąc widocznie przyłączyć się do rodzeństwa albo może nawet pomóc tamtym lwiątkom.

Gdy Elza ujrzała, że malec stracił grunt pod nogami, skoczyła do rzeki, dopłynęła do lwiątka, chwyciła jego łebek w pysk i zaaplikowała mu taką porcję nurkowania, że aż się niepokoiłam o biedaka. Po tej nauczce, że nie wolno być zbyt przedsiębiorczym, w pysku przyniosła dyndające maleństwo na nasz brzeg. Tymczasem już drugie lwiątko nabrało odwagi i płynęło ku nam z łebkiem ledwie widocznym nad wodą. Trzecie natomiast ciągle stało po tamtej stronie z wystraszoną miną.

Elza podeszła do mnie, zaczęła się tarzać i na swój sposób okazywać mi serdeczność; wyglądało na to, że chce pokazać dzieciom, iż ja należę do stada i zasługuję na zaufanie. To widocznie dodało odwagi obu lwiątkom, bo pod-pełzały coraz bliżej, aż znalazły się o metr ode mnie. Dużymi, ciekawymi ślepkami patrzyły ciągle to na mnie, to na matkę. Z trudem powstrzymałam odruch, aby się nachylić i pogłaskać maleństwa, ale pamiętałam ostrzeżenie pewnego zoologa: nie wolno dotykać szczeniąt, chyba że one pierwsze dotkną człowieka. W tym wypadku metrowa odległość wytyczała niewidoczną granicę, której, jak się zdawało, nie śmiały przekroczyć.

IGO

Gdy to wszystko działo się po naszej stronie rzeki, trzecie lwiątko ciągle żałośnie miauczało na przeciwległym brzegu, rozpaczliwie wzywając pomocy. Elza obserwowała je przez jakiś czas, potem znalazła miejsce, gdzie rzeka była najwęższa, i mając przy sobie dwoje odważnych dzieci zaczęła wzywać tamto tchórzliwe, aby przepłynęło do rodziny. Lecz maleństwo tylko dreptało nerwowo w miejscu i nie miało odwagi wejść do wody. Widząc ten obraz rozpaczy, Elza ruszyła dziecku na ratunek, a dwaj lubiący pływać malcy śmiało jej towarzyszyli. Wkrótce cała rodzina znów się połączyła na drugim brzegu, gdzie lwiątka urządziły sobie pyszną zabawę — właziły po stromym dnie wyschłego strumienia i staczały się w dół, kotłując się i przewracając, albo huśtały się na pniu obalonej palmy doum. Elza lizała je czule, przemawiała łagodnie i nie spuszczała maleństw z oczu. Jeżeli któreś zapuściło się za daleko, goniła je i zawracała śmiałka.

Całą godzinę obserwowałam tę rodzinną idyllę, a potem zawołałam na Elzę, która odpowiedziała mi swym normalnym głosem, zupełnie różnym od tego, jakim zwracała się do lwiątek. Podeszła do wody, zaczekała, aż reszta rodziny znalazła się przy niej, i poczęła płynąć. Tym razem wszystkie trzy pociechy poszły za przykładem matki.

Po wylądowaniu Elza oblizała po kolei całą trójkę i później, zamiast rzucić się na mnie, jak zwykle robiła po wyjściu z wody, podeszła spokojnie, delikatnie otarła się o mnie, wytarzała się na grzbiecie, oblizała mi twarz iw końcu objęła mnie łapami za szyję. Bardzo mnie wzruszyła ta demonstracyjna serdeczność, przez którą niewątpliwie chciała pokazać swoim małym, że jesteśmy zaprzyjaźnione. Te zaś obserwowały nas z pewnej odległości, zainteresowane wprawdzie, ale zdecydowane trzymać się poza zasięgiem moich rąk.

Elza skierowała się następnie do leżącego mięsa i zaczęła jeść, małe zaś oblizywały i szarpały skórę, koziołkowały na niej i zdradzały wielkie podniecenie. Prawdopodobnie po raz pierwszy miały do czynienia ze „zdobyczą".

181

Wszystko wskazywało na to, że liczyły sześć tygodni i dwa dni. Były we wspaniałej formie i chociaż ślepka pokrywało im jeszcze niebieskawe bielmo, na pewno już doskonale widziały. Ich futra nie miały tylu plam co futro Elzy i jej sióstr, nie były też tak gęste jak u matki i ciotek w tym samym wieku, ale za to delikatniejsze i bardziej błyszczące. Nie mogłam rozróżnić płci, zaraz jednak zauważyłam, że lwiątko o najjaśniejszej sierści przewyższało pozostałe temperamentem i ciekawością, jak również przywiązaniem do matki. Zawsze zwijało się w kłębek blisko niej, o ile możliwe tuż pod jej łbem, i obejmowało ją malutkimi łapkami. Elza traktowała dzieci bardzo łagodnie i cierpliwie, pozwalając im łazić po sobie i ssać uszy lub ogon.

Stopniowo przesuwała się coraz bliżej do mnie, jakby mnie zapraszała do wzięcia udziału w zabawie. Gdy jednak oparłam się rękoma na piasku, lwiątka zaraz się odsunęły, chociaż ciekawie nadstawiały uszka.

O zmierzchu Elza przez jakiś czas czujnie czegoś nasłuchiwała, potem zabrała potomstwo kilka metrów w głąb zarośli. Po chwili doszło stamtąd cmokanie ssących malców.

Do obozu wracałam okrężną drogą, a tam zastałam wspaniały widok: Elza z rodziną oczekiwała mnie rozłożona na ziemi dziesięć metrów od mego namiotu. Pogłaskałam ją, a ona polizała mnie w rękę. Potem zawołałam Toto i razem przywlekliśmy znad rzeki resztę mięsa. Elza przypatrywała się tylko, jak mi się zdawało, zadowolona z tego, żeśmy ją wyręczali w robocie. Gdyśmy się jednak z tym ciężarem znaleźli o dwadzieścia metrów od niej, nagle poderwała się i ruszyła ku nam ze spłaszczonymi uszami. Kazałam chłopcu rzucić niesione mięso i stać bez ruchu, a sama zaczęłam wlec ścierwo do lwiątek. Widząc to, Elza się uspokoiła i przystąpiła do żarcia. Zostałam przy niej jakiś czas, a gdy później poszłam do swego namiotu, ze zdziwieniem stwierdziłam, że Elza kroczy za mną. Rzuciła się na ziemię w namiocie i zaczęła wołać na lwiątka, aby się przyłączyły do naszego towarzystwa. One jednak nie

182

odważały się wejść i miauczały na zewnątrz, więc wkrótce Elza przeniosła się do nich, a ja poszłam w jej ślady. Wszyscy razem rozłożyliśmy się na trawie, a Elza oparła się o mnie i tak karmiła małe.

Nagle dwoje malców rozpoczęło kłótnię o sutkę. Elza zareagowała ułożeniem się w taki sposób, aby lwiątka miały lepszy dostęp. Czyniąc zaś to, objęła mnie jedną łapą i jakby włączyła tym do najbliższej rodziny.

Był to cichy wieczór, księżyc wschodził powolutku, a na tle nieba odbijały się sylwetki palm doum; tylko cmokanie ssących lwiątek przerywało panującą ciszę.

Wiele ludzi ostrzegało mnie, że po urodzeniu małych Elza zamieni się w rozjuszoną i niebezpieczną lwicę, broniącą swego potomstwa. A tymczasem okazywała mi zaufanie i zwykłą serdeczność i pragnęła, abym dzieliła z nią jej szczęście. Odczuwałam głęboką pokorę.

^t1 Lwiątka spotykają przyjaciół

Gdy obudziłam się nazajutrz rano, Elzy i małych nie było już w obozie, a nocna ulewa zmyła wszystkie ślady.

W porze podwieczorku Elza przyszła sama, bardzo głodna. Przy karmieniu trzymałam jej mięso i w ten sposób skupiałam jej uwagę na sobie, a tymczasem kazałam Toto pójść jej świeżymi śladami i mniej więcej ustalić, gdzie znajdują się lwiątka.

Gdy Toto wrócił, Elza wskoczyła na dach mojej ciężarówki i stamtąd obserwowała, jak my dwoje poszliśmy jej ścieżką w głąb buszu. Robiłam to celowo, aby ją zachęcić, do powrotu do małych. Ona zaś, skoro tylko pojęła, dokąd idziemy, natychmiast zeskoczyła i wyprzedziwszy nas kroczyła szybko własnymi śladami. Kilkakrotnie przystawała i czekała, aż zziajani ją dopędzimy. Zastanawiałam się, czy w końcu zamierzała nas zaprowadzić do swe-

183

go legowiska. Gdyśmy doszli do Skały Pomrukiwań — nazwaliśmy ją tak, bo przy tej skale zaskoczyliśmy raz Elzę z jej samcem i pamiętaliśmy gwałtowne pomruki tej pary — Elza przystanęła, chwilę nasłuchiwała, wspięła się do połowy stoku, zaczekała, aż ją dogonię, i kilku susami dosięgła skalnego siodła, które po drugiej stronie przechodziło w obszerną rozpadlinę. Prawie bez tchu wspięłam się tam za nią, ale gdy już miałam ją pogłaskać, spłaszczyła uszy i z gniewnym warknięciem zdzieliła mnie mocno łapą. Na tak wyraźne oświadczenie, że jestem niepożądanym gościem, wycofałam się na dół. W połowie drogi po stoku spojrzałam w górę i zobaczyłam, że Elza bawi się z jednym lwiątkiem, a drugie właśnie wyłazi z rozpadliny. Trzeciego nie dojrzałam.

Ta nagła zmiana w nastroju Elzy stanowiła dla mnie zagadkę, ale uszanowałam jej wolę i zostawiłam rodzinę samą. Zeszłam do Toto czekającego w buszu u stóp skały i oboje obserwowaliśmy Elzę przez lornetkę. Stwierdziwszy, że jesteśmy w bezpiecznej odległości, uspokoiła się i bawiła się z małymi, które całą trójką wyszły z ukrycia.

Nie ulegało wątpliwości, że jedno lwiątko bardziej lgnęło do matki niż dwa inne; często siadywało między jej przednimi łapami i ocierało pyszczek o jej łeb, podczas gdy rodzeństwo myszkowało między kamieniami.

George wrócił z Isiolo 4 lutego i ogromnie się ucieszył wiadomością o lwiątkach. Zaraz tego popołudnia wyruszyliśmy w kierunku Skały Pomrukiwań; mieliśmy nadzieję, że i on będzie je mógł obejrzeć. Po drodze usłyszeliśmy niespokojne poszczekiwanie pawianów. Pomyśleliśmy, że przyczyną zamieszania jest prawdopodobnie obecność Elzy, więc zawołaliśmy na nią zaraz po dojściu do rzeki. Zjawiła się natychmiast, lecz chociaż była bardzo miła, musiała się czymś niepokoić, bo nerwowo biegała tam i z powrotem między nami a zaroślami rosnącymi wzdłuż brzegu. Wyglądało na to, że za wszelką cenę chce nam uniemożliwić dojście do wody. Ponieważ przypuszczaliśmy, że tam są małe, byliśmy dość zdziwieni, że nie pozwala Georgeowi ich zobaczyć. W końcu przystaliśmy

184

na to, że okrężną drogą poprowadziła nas z powrotem do obozu.

Dwa dni później zobaczyliśmy Elzę obok Skały Pomrukiwań. Zbliżając się tam, naumyślnie rozmawialiśmy głośno, aby ją uprzedzić. Wyłoniła się z gęstych zarośli u wejścia do rozpadliny i stała zupełnie nieruchomo, ciągle się w nas wpatrując. Po chwili usiadła i mimo że byliśmy jeszcze jakieś dwieście metrów od niej, dała nam wyraźnie do zrozumienia, że nie wolno podchodzić bliżej. Kilka razy zwracała łeb do rozpadliny i czujnie nasłuchiwała, ale cały czas tkwiła „na straży" drogi.

Zrozumieliśmy, że Elza robi różnicę między przyprowadzaniem małych w odwiedziny do nas a naszymi wizytami u nich. Aż dwa tygodnie upłynęło, zanim przywiodła dzieci do obozu, aby je przedstawić Georgeowi. Nie tylko z jej winy tak późno nastąpiło to poznanie, bo tymczasem musieliśmy z Georgem pojechać na dwa dni do Isiolo i gdy Elza przyszła raz do obozu z małymi, zastała tam tylko naszych boyów. Makedde opowiadał, że gdy wyszedł jej naprzeciw, ocierała się łbem o jego nogi; jedno zaś z małych wykazało tyle odwagi, iż podeszło całkiem blisko. Gdy jednak Makedde przysiadł i próbował je pogłaskać, pisnęło i dało drapaka do rodzeństwa, które się kryło w pobliżu. Cała rodzina przebywała w obozie od rana do południa. Potem jeszcze Elza przyszła sama prosić o mięso, ale ponieważ kozie ścierwo było już wtedy bardzo zepsute, zniechęcona wróciła do siebie.

Ja przyjechałam godzinę po jej odejściu. Makedde z zachwytem opisywał odważne lwiątko i zapewniał, że jest płci męskiej. Wobec tego, jak oświadczył, nadał małemu imię bardzo popularne wśród plemienia Meru. Brzmiało to jak Dżespah. Pytałam jego i innych boyów o pochodzenie tego imienia; wyjaśniali, że jest wzięte z Biblii, ale każdy wymawiał je na swój sposób, tak że nie mogłam się zorientować. Fonetycznie najbliżej brzmiało biblijne słowo „Dżafta", co znaczy „Bóg czyni wolnym". Jeżeli takie miało być pochodzenie imienia małego lwiątka, to trudno o właściwszy wybór. Później, gdyśmy już stwierdzili, że

185

rodzeństwo składa sVą z dwu braci i siostry, drugiego lewka zgodnie z jego charakterem nazwaliśmy Gopa, co w języku suahili oznacza „nieśmiały", a jego siostrę — Małą Elzą.

Następnego dnia Elza pokazała się dość późno, uradowana moim widokiem i głodna. Chcąc ją po nakarmieniu zachęcić do powrotu do małych, poszłam na spacer. Gdy znów znalazłam się w obozie, Elzy już nie zastałam.

Następny ranek przywitał nas dżdżystą pogodą, mnie zaś obudziły dochodzące od strony rzeki „matczyne" nawoływania Elzy. Wyskoczyłam z łóżka i zdążyłam zobaczyć przeprawę rodziny przez wodę. Dżespah trzymał się blisko matki, tamtych dwoje płynęło nieco z tyłu. Elza podeszła, polizała mnie i usiadła, przywołując dzieci. Dżespah odważył się zbliżyć, ale jego rodzeństwo trzymało się z daleka. Przyniosłam z obozu trochę mięsa, które Elza zaraz zawlokła do pobliskich zarośli. Tam spędziła z małymi dwie godziny na jedzeniu, ja zaś siedziałam sobie na piasku i cieszyłam się tym widokiem.

Podczas posiłku Elza ciągle przemawiała do małych cichym głosem. Lwiątka raz po raz ją ssały, ale też żuły mięso. Ani razu nie stwierdziłam, aby wypluwała częściowo przetrawiony pokarm. Biorąc pod uwagę ogromne ilości mięsa, jakie spożywała podczas samotnych wizyt w obozie, mogłam przypuszczać, że oddawała część na pół przetrawionego pokarmu małym, ale to pozostawało tylko w strefie domysłów. Nigdy nie widzieliśmy, aby tak robiła.

Lwiątka liczyły już teraz dziewięć tygodni i pierwszy raz miałam okazję do stwierdzenia, że Dżespah był samcem. Odtąd więc na dobre przylgnęły do całej trójki imiona wybrane przez boyów.

Napatrzywszy się na swoje stadko, poszłam do obozu zjeść śniadanie. Zaraz potem zobaczyłam, jak Elza prowadzi małe półkolem do drogi samochodowej. Powoli ruszyłam za nimi z aparatem, aby zrobić kilka zdjęć, lecz Elza stanęła w poprzek drogi i gniewnie stuliła uszy. Pokornie przyjęłam tę naganę i zawróciłam. Gdy zaś się obejrzałam, aby jeszcze raz rzucić okiem na małe, zoba-

186

czyłam, jak podążały za matką w kierunku Wielkiej Skały. Teraz lwiątka umiały już energicznie maszerować, ścigały się przy tym i przewracały nawzajem, usiłując dotrzymać kroku Elzie. Chociaż lubiły zbytkować, okazywały matce wielkie posłuszeństwo. Były też przyuczone do czystości i załatwiając się zawsze schodziły ze ścieżki na bok.

W ciągu następnych kilku dni Elza składała nam częste wizyty, ale samotnie. Pozostała tak samo serdeczna, lecz jej zwyczaje zmieniły się trochę po urodzeniu małych. Teraz już rzadko kiedy urządzała na nas zasadzki, nie zdradzała takiej ochoty do zabawy, zachowywała większą godność. Zastanawiałam się, jak zostawiała lwiątka na czas swych długich wizyt w obozie. Czy nakazywała im, aby się nie ruszały aż do jej powrotu? Czy ukrywała je w jakimś szczególnie bezpiecznym miejscu?

George wrócił 19 lutego i objął „dyżur", a ja pojechałam do Isiolo. Tam oczekiwałam gości, lorda Williama Percy z żoną, których miałam przywieźć do obozu, aby zobaczyli rodzinę Elzy. W zasadzie niezbyt chętnie przyjmowaliśmy odwiedziny, zrobiliśmy jednak wyjątek dla tych starych przyjaciół, którzy znali Elzę od szczeniaka i zawsze bardzo się interesowali jej rozwojem.

Gdy przyjechałam z gośćmi do obozu, George przywitał nas wiadomością, że widział lwiątka. Tego rana zbudził się, kiedy jeszcze było ciemno i usłyszał chłeptanie przy naczyniu, które stało z wodą dla Elzy. Wyjrzawszy z namiotu, zobaczył wokół naczynia niewyraźne postacie lwiątek. Ale za kilka minut cała rodzina zniknęła. George opowiedział też, że tuż przed naszym przyjazdem Elza zamierzała przeprawić się z małymi na naszą stronę rzeki, ale gdy usłyszała warkot silnika, schowała się w buszu.

Na potwierdzenie słów Georgea Elza wkrótce pokazała się, ale zdradzała nerwowość i nie miała ochoty wejść do wody. Aby ją zwabić do nas, zaczęłam nawoływać i na naszym brzegu położyłam blisko wody zabitą kozę. Elza nie ruszyła się dopóty, dopóki nie wróciłam do gości, potem szybko przepłynęła rzekę, porwała kozę i wróciła do lwiątek.

187

Cała rodzina urządziła sobie ucztę na zarosłej trawą ścieżce, my zaś obserwowaliśmy to przez lornetki.

Po zmroku zaalarmowały nas wystraszone pomrukiwania i w świetle latarek zobaczyliśmy, jak Elza broni swej „zdobyczy" przed krokodylem. Gdy gad nas zauważył, natychmiast zniknął pod wodą. Rano jednak stwierdziliśmy na podstawie śladów, że w końcu krokodylowi udało się zrabować kozę.

Zawsze podziwialiśmy Elzę, że wiedziała, jak daleko może się posunąć w stosunku do krokodyli. Nigdy nie oka-» zywała wobec nich strachu, chociaż wiedzieliśmy, że w rzece roiło się od gadów liczących trzy lub nawet więcej metrów. Elza miała swoje upatrzone miejsca do przepraw, szczególnie unikała głębin, ale poza tymi środkami ostrożności musiała mieć jakieś własne sposoby odgadywania obecności krokodyli. Jakie — nie mieliśmy pojęcia. O ile idzie o nas, posiadaliśmy swoją własną metodę: wiedzieliśmy, że gady zawsze reagują na odgłos, który brzmiał mniej więcej jak „imn, imn, imn", i często korzystaliśmy z tego sposobu. Podejrzewając obecność krokodyli, ukrywaliśmy się w pobliżu rzeki i powtarzaliśmy „imn, imn, imn"; jeżeli w promieniu 400 metrów znajdowały się jakieś gady, nieodmiennie podpływały do samego brzegu, jak gdyby przyciągane magnesem. Czasami nawoływaliśmy tak długo, aż z wody wystawał cały szereg wstrętnych nozdrzy; a gdyśmy się przenosili na inne miejsce i powtarzali stamtąd wabienie, gady też się przenosiły.

George nauczył się tej sztuczki od afrykańskich rybaków na jeziorze Baringo, które słynie z mnóstwa krokodyli. Jeżeli tamtejszy rybak chce wejść po kolana w wodę, dwu ludzi staje w pewnej odległości po obu jego stronach. Ci pomocnicy wywabiają krokodyle i kłują je włóczniami, a tymczasem rybak w środku może bezpiecznie pracować.

Często staraliśmy się odgadnąć, co to „imn, imn, imn" oznacza dla krokodyla. Czy podnieca jego instynkt rozrodczy, czy może przypomina mu głos świeżo urodzonych gadów? I jak właściwie dochodzi do świadomości kroko-

188

dyli? Nad powierzchnię wystają im tylko nozdrza, czy więc wibracje głosowe docierają do ich bębenków usznych poprzez wodę?

O ile jednak wiedzieliśmy, że krokodyle reagują na ten specyficzny dźwięk, nie potrafiliśmy dociec, czy same też wydają jakiś głos, którego wibracja ostrzega Elzę o ich obecności. Z pewnych faktów nasuwałby się taki właśnie wniosek, ale brakowało dowodów.



Elza odwiedziła nas samotnie następnego dnia, gdy siedzieliśmy w pracowni przy herbacie. Naszych gości również obdarzyła normalną pieszczotą i zgodziła się na zrobienie kilku zdjęć, ale tylko tych kilku. Nigdy nie lubiła, żeby ją fotografować, a po urodzeniu małych nabrała do tego jeszcze większej niechęci.

Później pani Percy zaczęła ją szkicować. Tego normalnie też nie znosiła, ale tym razem jakoś nie miała zastrzeżeń. Na wszelki jednak wypadek trzymałam się w pobliżu, bo nasza wychowanica mogła w każdej chwili zmienić zdanie. Lecz nie, zachowywała się zupełnie obojętnie, wobec tego zamierzałam odejść. Zaledwie jednak odwróciłam się tyłem, Elza skoczyła ku artystce i objęła ją żartobliwie łapami. Podziwiałam zimną krew i spokój, z jakim pani Percy przyjęła te pieszczoty, bo przecież Elza ważyła sto pięćdziesiąt kilogramów. W każdym razie uznaliśmy, że lepiej przerwać szkicowanie. Elza opuściła nas o zmroku. Wkrótce rozległo się pokaszliwanie lamparta, a potem niemal przez całą noc trwał duet Elzy i jej małżonka.

Nazajutrz w porze podwieczorku zobaczyliśmy Elzę i małe na przeciwległym brzegu. Gdy nas zauważyła, zaprowadziła lwiątka kawałek w dół rzeki i cała rodzina przeprawiła się przez wodę. Szybko zanieśliśmy tam trochę mięsa, które Elza zaraz wciągnęła w zarośla, gdzie ukryła swoją gromadkę.

Później cała rodzina wyszła, aby zaspokoić w rzece pragnienie. Goście mieli wspaniałą okazję zobaczenia lwiątek na brzegu, jak siedziały obok siebie z podanymi do przodu łebkami i sterczącymi łokciami przednich nóg, które trzymały zgięte. Najpierw chłeptały głośno, potem wskoczyły

189

do płytkiej wody i rozpoczęły zabawę. O ile o kotach mówi się, że mają wstręt do wody, na pewno nie można było tego powiedzieć o naszych lwiątkach. Wystający z rzeki głaz doskonale się nadawał do zabawy w „króla na zamku", co przypominało mi dawne czasy, kiedy Elza i jej siostry musiały się zadowolić workiem z kartoflami na naszej werandzie w Isiolo.

Szczęśliwe były lwiątka, żyjąc w tak pięknym otoczeniu. Łańcuch skał, na którym się urodziły, zaczynał się po naszej stronie rzeki, przechodził na drugą i tam tworzył kilkunastokilometrowy łuk. W skałach było mnóstwo szczelin i pieczar, gdzie gnieździły się góralki i inne małe stworzenia. Wszystko zaś otaczał busz pełen śladów i woni dzikich zwierząt, a przecinała go rzeka usiana głazami i obramowana piaszczystymi łachami, na których w rannym słońcu wygrzewały się żółwie, przypominające ogromne otoczaki.

Nie brakło też paskudnych i niebezpiecznych krokodyli, ale te trzymały się głównie głębin wodnych, otoczonych palmami doum. Pierzaste liście tych palm tworzą cieniste sklepienie, a brudnozielona skóra krokodyla tak doskonale zlewa się z butwiejącymi roślinami, że często nie można jej odróżnić. Gdzie indziej nad wodą rosły drzewa figowe, akacje i palmy daktylowe, których liany i korzenie splatały się ciasno z poszyciem leśnym i dostarczały niedostępnych kryjówek wielu zwierzętom.

A różne są zwierzęta. Żyją tu zgrabne koczkodany, bła-zeńskie pawiany, jaszczurki o turkusowej barwie, inne z pomarańczowymi łebkami lub niebieskimi ogonami, wreszcie nasz przyjaciel ostrzegacz. Do wodopoju przychodzą kozły wodne, antylopy leśne i mniejsze kudu, a zdeptana ziemia świadczy również o tym, że bywają tu bawoły i nosorożce. Ze wszystkich mieszkańców buszu najciekawsze są ptaki o przeróżnych barwach — tyle jest ich odmian, iż trudno wyliczyć. Nieraz obserwowaliśmy te ptaki fruwające między listowiem i wśród pachnącego kwiecia. Specjalnie się zaprzyjaźniłam z parką perkołysek; czasami

190

widywałam (są niezmiernie rzadkie), jak na krótkich, czerwonych nóżkach przestraszone drobiły po piasku.

Gdy nasi goście położyli się już spać, wróciliśmy z Geor-gem do Elzy. Zastaliśmy ją stojącą nad wodą na wprost krokodyla, którego łeb sterczał z rzeki o półtora metra dalej. Nie chcieliśmy strzelać i straszyć lwiątek, aby więc wywabić Elzę z tego miejsca, ofiarowałam jej ulubiony smakołyk: mieszaninę mózgu, szpiku, wapna i tranu. Zaczęłam jej to dawać w okresie ciąży i stwierdziłam, że wprost przepada za tym specjałem. Teraz szła za miską z mieszaniną, aż razem z małymi znalazła się przed naszym namiotem i usiadła naprzeciw jasnej lampy. Lwiątkom światło nic nie szkodziło; może myślały, że to nowa odmiana księżyca.

Gdy ja się położyłam do łóżka, George zgasił „księżyc" i jakiś czas siedział w ciemnościach. Lwiątka podchodziły doń tak blisko, że mógłby ich dotknąć, a potem napiwszy się wody w charakterze „strzemiennego" cała rodzina ruszyła w kierunku Wielkiej Skały, skąd wkrótce George dosłyszał wołanie samca. Później George chciał zabrać znad rzeki resztę ścierwa, ale stwierdził, że krokodyl już zaczął ciągnąć je do wody. Rabuś dostał kulę i mięso zostało uratowane.

Pewnego ranka Elza zjawiła się w obozie, gdy jeszcze wszyscy spali. Już odchodziła, ale ją usłyszałam i poszłam za nią. Chociaż zdążyła wejść do wody, na moje wołanie natychmiast zawróciła, ułożyła się obok mnie na piasku i poczęła miauczeć na lwiątka, zachęcając je do przyjścia. Zbliżyły się na trzy metry, ale nie chciały, żebym ich dotykała. Ponieważ ja też wcale nie zamierzałam doprowadzać do ich oswojenia się z ludźmi — wprost przeciwnie — bardzo byłam zadowolona z takiej postawy małych. Natomiast Elza, jak mi się wydawało, była zdziwiona tym faktem, że jeszcze teraz lwiątka czuły przede mną strach. W końcu jednak zrezygnowała z dalszych prób zaprzyjaźnienia nas, zabrała całą rodzinę na drugi brzeg rzeki i zniknęła w buszu.

Około dziesiątej wróciła sama, coś niespokojnie wietrzyła

191

W \ i mm 1

w nadbrzeżnych zaroślach i węsząc pobiegła tą samą drogą, którą przyszła rano. Gdy zniknęła nam z oczu, dosłyszeliśmy jej wściekłe pomrukiwanie. Zaraz wróciła, znów czujnie wietrzyła i po kilku głośnych rykach w stronę skały pognała przez wodę w zarośla na tamtym brzegu. Nie wiedzieliśmy, czemu przypisać to dziwne postępowanie, przyszło więc nam na myśl, że może lwiątka się gdzieś zgubiły.

Później okazało się, że mieliśmy rację. Około południa Ibrahim przyprowadził trzech ludzi, którzy tłumaczyli, że szukają zabłąkanej kozy, ale byli uzbrojeni w łuki i zatrute strzały. Widocznie lwiątka przestraszyły się kłusowników i dały gdzieś drapaka.

Przez dwa dni Elza nie przyprowadzała dzieci do obozu. Trzeciego dnia rano zabraliśmy naszych gości do wspaniałych wodospadów na rzece Tana, które widuje niewielu Europejczyków, bp są bardzo trudno dostępne. Tam oglądaliśmy hipopotamy tarzające się w płytkiej wodzie i czulące się do siebie. Przyszło mi na myśl, jak niesprawiedliwie postępuje człowiek, gdy się dziwi, widząc takie brzydkie, ociężałe i ogromne zwierzęta zdradzające uczucia, które jesteśmy skłonni przypisywać tylko pięknym stworzeniom. Biedne hipopotamy mają przynajmniej miłe głosy, przypominające dźwiękiem niskie tony wiolonczeli.

Po powrocie zastaliśmy Elzę i lwiątka w obozie. Zjadłszy kolację, siedzieliśmy w milczeniu, aby nie przeszkadzać małym w posiłku — a wiedzieliśmy, jak są czułe na ludzki głos. Strzępy rozmowy boyów w leżącej opodal kuchni jakoś im nie przeszkadzały, ale za każdym naszym słowem, choćby powiedzianym cicho, od razu uciekały. Wzdry-gały się nawet na trzask migawki w aparacie fotograficznym.

Lwiątka liczyły już dziesięć tygodni i Elza je odłączała. Ilekroć nabrała przekonania, że dosyć się nassały, kładła się na sutkach albo wskakiwała na dach Land-Rovera. Aby nie cierpieć głodu, małe musiały z konieczności jeść mięso. Wyrywały jelita „zdobyczy" z pyska matki i połykały je jak makaron, tak jak ona wyciskając niepotrzebną

1S2

zawartość przez zaciśnięcie zębów. Tego wieczoru jedno z lwiątek uparło się possać trochę mleka i tak się pchało pod brzuch matki, że Elza rozzłościła się, dała malcowi mocnego klapsa i wskoczyła na samochód.

Wszystkie lwiątka bardzo się rozżaliły. Stały na tylnych łapach o-pierając się przednimi o pudło wozu i miauczały do matki. Ale ta tylko lizała sobie łapy, jak gdyby nie widziała płaczących dzieci.

Gdy już żal minął, wszystkie trzy wesoło i w podskokach ruszyły myszkować w zaroślach. Jeżeli nie wracały na wołanie, Elza bardzo się denerwowała, czasem nawet zeskakiwała z dachu i sprowadzała pociechy w bezpieczne miejsce.

Przez następne dwa wieczory przychodziła do obozu bez rodziny. Okazywała nam wielką serdeczność, między innymi zmiataniem nakrycia ze stołu. Nasi goście wkrótce zrozumieli, dlaczego w obozie używamy zastawy wyłącznie z nie tłukących się materiałów. Trzeciego dnia Elza przyprowadziła swoją gromadkę i zachowała się tak samo. Zdziwił nas jednak fakt, że lwiątka zupełnie się nie przestraszyły, gdy nasza kolacja z wielkim brzękiem poleciała na ziemię.

Małe wydawały się już tak oswojone z obecnością ludzi, że dziwiliśmy się niepomiernie, gdy przez dwa następne wieczory Elza zostawiała je same na lizawce około stu metrów od obozu. Jeszcze bardziej zastanawiało nas, w jaki sposób potrafiła je nauczyć, żeby siedziały tam kołkiem, gdy ona na ich oczach zjadała smaczny obiad.

Już dwie doby bez przerwy padało. Zawsze podczas słoty Elza szukała schronienia w namiocie Georgea, a i tym razem rozgościła się tam, wzywając lwiątka do pójścia w jej ślady. Ale one trzymały się na zewnątrz i były wyraźnie zachwycone ulewą, tak że biedna Elza też uznała za swój matczyny obowiązek wyjść i zostać przy dzieciach. Słyszeliśmy igrającą wokół namiotów rodzinę, potem zaś zdawało się nam, że odezwały się też jakieś przytłumione ludzkie głosy, lecz deszcz tak mocno bębnił o płótno namiotu, że dopiero po dobrej chwili zorientowaliśmy się, że

13 — Mo] a lwia rodzina

193

to wołanie naszych gości. Ich namiot zawalił się i nieszczęsna para szukała drogi wyjścia spod mokrych płacht.

Ruszyliśmy na pomoc ufając, że Elza i małe nie przyłączą się do tej odsieczy. Na szczęście do tego nie doszło, gdyśmy zaś wbijali ponownie kołki i świecili przy tym latarkami, Elza uspokajała lwiątka cichym miauczeniem. Nad ranem, po ustaniu deszczu, ona poprowadziła rodzinę w kierunku skał, a my zajęliśmy się suszeniem odzieży naszych gości.

Nieco później tego dnia wyjechałam z nimi do Isiolo, a George został w obozie. Wiedzieliśmy, że zaczyna lać na dobre i wkrótce komunikacja stanie się bardzo trudna, musieliśmy więc wszystko odpowiednio zaplanować.

Lwia pedagogika

Powróciłam dwa dni później, aby zmienić w obozie Geor-gea. Wtedy stwierdziłam, że trzeba przestrzegać, aby nikt z boyów nie zbliżał się do Elzy, jeżeli ta ma przy sobie małe. Nawet wtedy, gdy do lwiątek podchodził sam Ma-kedde, Elza płaszczyła uszy i zza półprzymkniętych powiek posyłała mu zimne, mordercze spojrzenie. Mnie natomiast ufała zupełnie, czego dowodem był fakt, że niekiedy idąc do rzeki napić się wody zostawiała małe pod moją opieką. Przez kilka nocy szalały burze i pioruny biły tak gęsto, że napędzały mi porządnego stracha. Lało dosłownie jak z cebra. Ponieważ namiot Georgea stał pusty, Elza wraz z małymi mogła w nim znaleźć schronienie, ale wrodzony strach lwiątek przed człowiekiem powodował, że wolały moknąć na dworze. Ten rys stanowił dobitną oznakę ich dzikiej krwi i to właśnie postanowiliśmy w nich rozwijać, nawet kosztem moknięcia małych fta deszczu oraz wbrew życzeniu Elzy, aby zaprzyjaźniły się z nami. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że chciała tej przyjaźni. Czasami wydawało się; że bawi się z dziećmi w „catch as catch can"

5

194

po to, aby zbliżać się coraz bardziej do namiotu, w którym ja siedziałam — jak gdyby próbowała bez zwracania ich uwagi doprowadzić do tego, że znajdą się w środku. Dwa razy wskoczyła do namiotu i wołała do siebie lwiątka zza moich pleców. Lecz mimo tych jej wysiłków małe nigdy nie przekroczyły granicy, którą same sobie wyznaczyły.

Widocznie wychowanie matki w warunkach domowych w niczym nie osłabiło rozwiniętego u wszystkich dzikich zwierząt instynktu, który im każe unikać niewiadomych niebezpieczeństw. Zresztą Elza, ukrywając przed nami swoje małe przez sześć tygodni, sama wykazała, że nie zatraciła instynktu ochrony potomstwa.

Teraz jednak była zupełnie wyraźnie rozczarowana, że jej wysiłki w celu uczynienia z nas jednego stada spełzły na niczym, częściowo z powodu strachu lwiątek przed człowiekiem, a częściowo przez brak współpracy z naszej strony — co na pewno uważała za zwykły brak serca. Dziwiła się, że nic z tego nie wychodzi, ale nie miała zamiaru dać za wygraną. Pewnego wieczora przyszła do namiotu, celowo ułożyła się za mną i zaczęła łagodnie wzywać małe, aby przyszły ssać. Chciała tym sposobem zmusić lwiątka nie tylko do wejścia do namiotu, ale i do przejścia blisko mnie. Lwiątka byłyby niewątpliwie zachwycone, gdybym się wycofała za ich matkę, Elza byłaby równie zachwycona, gdybym je w jakiś sposób zachęcała do przyjścia, ale ja nie ruszałam się z miejsca i siedziałam jak kamień. Gdybym się ruszyła, oznaczałoby to przekreślenie wysiłków Elzy, a z drugiej strony wabienie lwiątek sprzeciwiało się naszemu postanowieniu, że ich nie będziemy oswajać. Przykro mi było, bo okropnie chciałam pomóc małym, a gdy Elza długo patrzyła na mnie z wyraźnym uczuciem zawodu i potem wyszła z namiotu do swoich dzieci, ogarnął mnie wielki żal. Ona oczywiście nie mogła zrozumieć, że moja obojętność wynikała tylko z tego, iż nie chciałam osłabiać dzikich instynktów u lwiątek. Na pewno posądzała mnie o brak serca, podczas gdy ja siłą musiałam panować nad swymi uczuciami właśnie dla dobra jej rodziny.

Lwiątka zaś niepokoił nasz stosunek z wręcz przeciw-

195

nych powodów. Gdy prześladowana przez muchy tse-tse Elza co wieczora kładła się przede mną i prosiła o uwolnienie jej od natrętów, małe okazywały wielkie zdenerwowanie, które wzrastało, w miarę jak raz po raz uderzałam ich matkę ręką. Szczególnie Dżespah przywarowywał w pobliżu, gotów w każdej chwili skoczyć na pomoc ro-dzicielee. Jakże musiały się lwiątka dziwić, że za to bicie matka okazywała mi jeszcze wdzięczność.

Pewnego razu Elza, Dżespah i Mała Elza piły wodę przed namiotem, a Gopa bał się zbliżyć do miski. Na ten widok Elza podeszła do małego i dała mu kilka klapsów, po czym Gopa nabrał odwagi i przyłączył się do rodziny.

Dżespah miał odmienny charakter — był nawet zbyt śmiały. Pewnego wieczoru, gdy cała rodzina tak się obżar-ła, że aż im brzuchy pękały, Elza ruszyła w stronę skał. Już zrobiło się prawie ciemno. Dwa lwiątka posłusznie poszły za matką, ale Dżespah jeszcze wcinał. Elza wzywała go dwa razy, lecz mały tylko strzygł uszyma i wracał do żarcia. Wreszcie matka zawróciła z miną nie budzącą najmniejszej wątpliwości. Dżespah zrozumiał, że to nie przelewki, i z pyskiem pełnym mięsa, które wisiało z obu stron, pomaszerował za resztą.

Mniej więcej w tym czasie musiałam pojechać na kilka dni do Isiolo, a dyżur objął George.

O ile wyrastanie małych na naprawdę dzikie lwy przekraczało nasze najśmielsze nadzieje, o tyle ich ojciec sprawił nam wielki zawód. Część winy spadała oczywiście na nas, bo przeszkadzaliśmy w jego stosunkach z rodziną, ale też on zupełnie się nie liczył jako żywiciel rodziny — przeciwnie, często podkradał jej mięso. Poza tym sprawiał nam mnóstwo innych kłopotów. Pewnej nocy próbował się dostać do kozy zamkniętej w mojej ciężarówce, a innym razem, gdy rodzina pożywiała się przed naszym namiotem, Elza nagle zwietrzyła swego samca, zdenerwowała się bardzo, węszyła bez przerwy w stronę buszu, w końcu przerwała jedzenie i zabrała lwiątka w zarośla. George poszedł z latarką, aby zbadać przyczynę niepokoju. Nie uszedł jeszcze trzech metrów, gdy zatrzymało go wściekłe war-

196

czenie i wprost przed sobą zobaczył Iwa-ojca. Prędko uciekł, a na szczęście lew postąpił podobnie.

Nazajutrz pojawiło się nowe niebezpieczeństwo. Makedde doniósł, że w tym miejscu, gdzie Elza zwykle przechodzi rzekę, śpi ogromny krokodyl.

George wziął sztucer i poszedł nad wodę. Rzeczywiście zastał gada i wpakował mu kulę. Po zmierzeniu okazało się, że krokodyl liczył sobie ponad cztery metry długości, co stanowiło rekord tej rzeki. Gdyby taki potwór zaatakował Elzę, nie miałaby żadnych szans ocalenia.

Tymczasem ja w Isiolo miałam swoje własne przygody. Pewnego wieczora siedziałam na schodach werandy, obserwując zachód słońca za wzgórzami i czekając, czy jakiś szakal lub inne zwierzę przyjdzie się napić u naszego poidła dla ptaków, zrobionego ze starej, dużej opony, przepołowionej i wkopanej w ziemię. W dzień korzystały z niego ptaki, wiewiórki i ichneumony, a nocą kozły wodne, antylopy impala, zebry i lamparty. Raz nawet widziałam, jak słoń opróżnił zbiornik jednym haustem.

Przez kilka poprzednich nocy pojawiały się przy poidle ślady świadczące o odwiedzinach jeżozwierza. Położyłam tam banan, aby zachęcić jeżozwierza do dalszych wizyt. Wieczór był spokojny i cichy, nie chciało mi się więc iść spać, ale w końcu położyłam się do łóżka. Byłam sama w całym domu, tylko jeden uzbrojony strażnik spał na tylnej werandzie. Nagle zbudziły mnie ciężkie kroki; zaczęłam nasłuchiwać i zdawało mi się, że ktoś idzie z bawialni do pustej sypialni Georgea. Chociaż miałam pod poduszką rewolwer, nie czułam się bynajmniej jak bohater, ale mimo to, nie chcąc spłoszyć złodzieja wołaniem na strażnika, wstałam i z duszą na ramieniu poszłam na palcach do sypialni Georgea, w każdej chwili oczekując uderzenia w głowę. Nie znalazłam nikogo i panował tam zupełny spokój, więc jeszcze ostrożniej podążyłam w stronę łazienki. Nagle za drzwiami rozległ się głośny szelest. Z przerażenia aż zdrętwiałam, głównie dlatego zresztą, że nie mogłam skojarzyć tego głosu z niczym znanym. Lecz zanim zdążyłam otrząsnąć się ze strachu, ujrzałam jeżo-

197

zwierza, który z nastroszonymi kolcami groźnie nacierał na przeszkodę. Ledwie udało mi się uskoczyć mu z drogi, po czym wybuchnęłam takim śmiechem, że obudziłam strażnika. Z wielką satysfakcją zresztą stwierdziłam, że zaglądając chyłkiem przez drzwi mój obrońca był tak samo przestraszony niezwykłym hałasem jak ja przed chwilą. Jeżozwierz wyniósł się wkrótce z domu, co było z jego strony niezwykłą uprzejmością, bo nie potrafilibyśmy pozbyć się kolczastego intruza bez naruszenia własnej skóry. Swoją drogą nie mogliśmy odgadnąć, w jaki sposób potrafił wleźć po schodach werandy.

Elza stała się prawie z dnia na dzień bardzo sławna i podbiła serca tysięcy ludzi. To było bardzo miłe, ale z kolei obawialiśmy się, że może podzielić los wszystkich znakomitości — to znaczy stać się przedmiotem nadmiernego zainteresowania.

Ludzie z całego świata pisali do nas, że chcieliby przyjechać i zobaczyć naszą lwicę. A z tym łączyło się poważne zagadnienie. Mieliśmy tak wiele kłopotów i włożyliśmy tyle pracy w utrzymanie Elzy i lwiątek w dzikim stanie, że nie mogliśmy się zgodzić na uczynienie z nich turystycznej atrakcji. Mogliśmy, rzecz oczywista, zaapelować do wielbicieli Elzy, do turystów i wszystkich naszych przyjaciół, aby nie naruszali spokoju lwiej rodziny, ale nie mieliśmy żadnych prawnych środków do zakazywania ludziom czegokolwiek; istniała więc obawa, że jacyś turyści mogą podczas naszej nieobecności podrażnić Elzę i przypadkowo narobić biedy.

W drodze powrotnej do obozu zatrzymała mnie powódź. Musieliśmy się przeprawiać przez równiny miejscami zalane wodą, a gdzie indziej pokryte głębokim błotem. Cię-r żarówka grzęzła raz po raz, a ponieważ towarzyszyli mi tylko Nuru i Ibrahim, często całymi godzinami trwało wydobywanie jej z pułapki. Gdy stanęliśmy nad czwartą i ostatnią rzeką, okazała się tak wezbrana, że nie odważaliśmy się na próbę przeprawy. Mogliśmy tylko czekać, aż woda opadnie. Właśnie zapadał zmrok, więc obaj po-

198

bożni mahometanie zwrócili się twarzami do Mekki i bijąc czołem o ziemię odprawiali modlitwy.

Nuru dopiero co do nas wrócił po sześciomiesięcznej nieobecności spowodowanej jakąś wewnętrzną chorobą. Teraz czuł się znów dobrze, ale winę za swą chorobę zrzucał na Elzę. To mnie zaskoczyło, bo zawsze był Elzie bardzo oddany, tylko jego niedomaganie rozpoczęło się w tym czasie, kiedyśmy go przeznaczyli do opiekowania się Elzą i jej siostrami. Dlatego nabrał przekonania, że Elza „rzuciła na niego uroki". Zabierałam go teraz do obozu właśnie po to, aby się pozbył swego urojenia. Gdy w dżdżystej pogodzie czekaliśmy nad rzeką, opowiadałam mu o lwiątkach, a on wydawał się tym bardzo zainteresowany.

W nocy rzeka opadła i wczesnym rankiem mogliśmy dotrzeć do obozu. Zwabiona warkotem silnika Elza zgotowała nam takie powitanie, że w naszym opłakanym stanie uważaliśmy je za zbyt gwałtowne.

Po południu poszliśmy wszyscy do lwiątek, aby Nuru mógł je zobaczyć. Nagle usłyszeliśmy Elzę, która w ciągnących się przed nami zaroślach przemawiała do swoich małych. Wkrótce wyskoczyła na ścieżkę i zaczęła się niezwykle gorąco witać z Nuru. Okazywała tak prawdziwą radość ze spotkania ze starym przyjacielem, że Nuru się wzruszył; począł ją głaskać i pozbył się zabobonnego strachu przed „urokami". Po tym spotkaniu okazywał Elzie jeszcze więcej przywiązania niż przed chorobą. Choć ona tym razem nie pokazała mu małych, przyprowadziła je do obozu zaraz po zmierzchu.

W przeciwieństwie do swej matki lwiątka nie miały zabawek zrobionych ludzką ręką, ale przy jasnym świetle lampy mocowały się ze sobą i zawsze znajdowały jakiś kij, o który toczyły walkę. Bawiły się też w chowanego i przy różnych okazjach urządzały na siebie „zasadzki". Często dochodziło do bokserskiego zwarcia, przy czym pokonany malec leżał na grzbiecie z czterema łapami w powietrzu. Elza brała zwykle udział w tych zabawach, a mimo swej ogromnej wagi skakała i figlowała tak, jakby jeszcze była małym kociakiem.

199

Urządziliśmy dla lwiątek dwa poidła: jedno z mocnej aluminiowej miski, a dmgie ze starego hełmu przymocowanego do kawałka deski. To drugie Elza używała od czasów młodości, a teraz lwiątka bardziej je lubiły. Przewracały hełm i odskakiwały przerażone brzękiem; potem obserwowały błyszczący przedmiot z przechylonymi łebkami, aż wreszcie odważały się dotykać go ostrożnie łapami. Fotografowaliśmy te zabawy przy świetle fleszów.

W dzień trudniej przychodziło fotografować małe przy zabawie, bo bywały wtedy mniej ruchliwe. Najlepsza szansa trafiała się po południu, kiedy szły na swoje ulubione miejsce zabawy obok zwalonego pnia palmy nad brzegiem rzeki, około dwustu metrów od obozu. To miejsce posiadało wszelkie uroki: dawało widok na dużą polanę, w pobliżu rosły gęste zarośla do chowania się w razie niebezpieczeństwa, leżało blisko słonej lizawki, a także blisko rzeki, gdyby przyszła ochota zaspokoić pragnienie. W dodatku podkładałam tam często kawały mięsa.

George i ja ukrywaliśmy się w buszu i stamtąd filmowaliśmy całą rodzinę — lwiątka drapiące się na pień i spadające w dół albo przekomarzające się z matką, która zawsze czujnie strzegła swych pociech. Chociaż wiedziały o naszej obecności w pobliżu, nic sobie z tego nie robiły. Jeżeli jednak ukazał się jakiś Afrykanin, nawet z daleka, zabawa natychmiast ustawała, lwiątka znikały w zaroślach, a Elza witała intruza stulonymi uszyma i groźnym wyrazem pyska.

Drugiego kwietnia George pojechał do Isiolo, a ja zostałam w obozie. W miarę upływu dni obserwowałam, że lwiątka stają się coraz bardziej płochliwe, nawet mnie się boją. Wolały teraz przekradać się do mięsa zataczając wielkie koło, zamiast iść za matką prostą drogą, bo w ten sposób musiałyby się zbliżyć do mnie.

Aby uchronić mięso przed złodziejami, zaczęłam je na noc przywlekać od pnia palmy aż pod mój namiot, gdzie je umocowywałam łańcuchem. Często był to spory ciężar i wtedy Elza patrzyła z wyraźnie zadowoloną miną, że zastępuję ją w tych obowiązkach pilnowania spiżami. Na-

200

tomiast Dżespah nie był zachwycony tym, że zabieram ich „zdobycz". Z początku próbował mnie atakować, ale nie starczało mu odwagi, potem jednak bywało i tak, że rzucał się na mnie w typowo lwi sposób, najpierw przywa-rowując na ziemi i potem skacząc z całym rozpędem. Elza natychmiast stawała w mojej obronie; nie tylko odgradzała mnie od syna, ale dawała ?? kilka mocnych klapsów. Potem siedziała ze mną w namiocie, nie zwracając zupełnie uwagi na Dżespaha, który leżał na zewnątrz bardzo zdziwiony. Trzymał łeb oparty o hełm i od czasu do czasu leniwie żłopał wodę.

Chociaż wzruszyło mnie postępowanie Elzy, doskonale rozumiałam, że Dżespah musiał być rozżalony tym, iż matka potępiała jego naturalne odruchy; za nic też w świecie nie chciałam wywoływać u niego zazdrości. Był jeszcze za mały na to, aby mi zrobić jakąś krzywdę, ale oboje z Georgem uważaliśmy za bardzo ważne ustalenie przyjaznych stosunków z lwiątkami jeszcze teraz, kiedy im dostarczamy pokarmu i zanim tak podrosną, że mogą być naprawdę niebezpieczne. Problem był trudny i skomplikowany, bo nie chcieliśmy, aby małe odnosiły się do nas wrogo, a równocześnie dążyliśmy do tego, by się nie oswajały. Ostatnio sprawy wyglądały tak, jak gdyby nawet Elza zdała sobie sprawę z tego naszego dylematu i starała się pomóc w jego rozwiązaniu. Jeżeli karała Dżespaha za to, że atakował mnie w jej obronie, to także osadzała mnie ostro na miejscu w każdym wypadku, gdy uważała, że się zbytnio spoufalam z jej dziećmi. Kilka razy na przykład, gdy byłam zbyt blisko bawiących się lwiątek, mrużyła ślepia, powoli, lecz zdecydowanie podchodziła i chwytała mnie łapą za kolana. Robiła to delikatnie i po przyjacielsku, ale jej zdecydowane ruchy wymownie świadczyły o tym, że jeżeli nie zastosuję się do napomnienia i nie cofnę się, to chwyt stanie się znacznie mocniejszy.

Elza spędzała dużo czasu na Wielkiej Skale. Pewnego popołudnia poszłam tam z Nuru, który pomagał mi dźwigać ciężkie aparaty fotograficzne i filmowe. Spodziewałam się zrobić zdjęcia lwów na skale na tle nieba albo sfilmo-

201

wać scenę, którą szczególnie lubiłam, a mianowicie Elzę schodzącą po stromej skale i czekającą na małe, które gramoliły się w trudniejszych partiach. Ledwie ustawiliśmy aparaty, Elza zjawiła się na szczycie skały. Ujrzawszy nas, usiadła i nie ruszała się z miejsca przez godzinę, a potem zniknęła. Przed zachodem słońca wróciła, ale zobaczywszy, że jeszcze tam czekamy, znów gdzieś przepadła. Pojawiła się razem z małymi dopiero wtedy, gdy już za ciemno było na zdjęcia i pakowaliśmy aparaty. Przez dwa dni nie pokazywała się w obozie i musiała bardzo zgłodnieć. Zastanawiałam się, czy jej nieobecność przypisać temu, że przebywała wtedy ze swym lwem, czy też niechęci do boyów w obozie.

\JP Trzy lwiątka, trzy usposobienia

Pewnego ranka zbudził mnie posłaniec, który przyjechał Land-Roverem z wiadomością, abym oczekiwała odwiedzin dwóch angielskich dziennikarzy, Godfryda Winna i Donalda Wise'a. Mieli wylądować na najbliższym lotnisku polowym, a George zapowiedział, że będzie ich tam oczekiwał i przywiezie ich, wraz z pilotem, na noc do obozu.

Ogarnęło mnie przerażenie. Gdy Elza miała przy sobie małe, jej odruchów nie dawało się przewidzieć — ostatnio protestowała nawet przeciw obecności Nuru. Jak zareaguje na obcych ludzi? Odesłałam kierowcę z listem do Georgea, błagając go o zatrzymanie się o piętnaście kilometrów od obozu; proponowałam, że wyjadę na spotkanie towarzystwa. Aby się zaś upewnić, że spełnią moją prośbę, posłałam Ibrahima kilka kilometrów naprzeciw. Poleciłam mu zatrzymać samochód, gdyby ten się zjawił, i wręczyć drugi list.

Mimo tych środków ostrożności towarzystwo przybyło jakby nigdy nic. Zaskoczona, starałam się namówić naszych gości do odjazdu, ale wtedy właśnie rozległo się „mhn, mhn" Elzy, którą prawdopodobnie zwabił warkot

202

silnika. Trudno, była już na miejscu, a w dodatku z małymi. W takiej sytuacji pozostawało mi tylko starać się wyjść możliwie obronną ręką.

Zabrałam przybyłych do pracowni na herbatę, a George przywiązał mięso do pnia palmy, abyśmy mogli zobaczyć Elzę i lwiątka przy jedzeniu. Wyjaśniłam panu Winnowi, że nie mam zamiaru monopolizować Elzy i jej rodziny, że jednak zależy mi na tym, aby lwy żyły dziko, co pociąga za sobą konieczność uszanowania ich spokoju. Wspomniałam też o obawie komplikacji, które mogłyby powstać w przyszłości, gdyby lwy zbytnio się przyzwyczaiły do odwiedzin obcych ludzi. Tak pan Winn, jak i pan Wise okazali pełne zrozumienie i przyrzekli, że wszystko, co napiszą o swych odwiedzinach, będzie szło w kierunku przekonania czytelników o konieczności szanowania tych naturalnych warunków, które stworzyliśmy dla Elzy kosztem wielkiej cierpliwości i wielu poświęceń.

Spędziliśmy z naszymi gośćmi przyjemny wieczór, chociaż dla ostrożności jedliśmy kolację w ciemnościach za namiotami, aby nie być na widoku Elzy, która ucztowała po drugiej stronie. Gdy obaj dziennikarze wyjechali nazajutrz rano, przykro mi było, że ich z początku tak źle przyjęłam.

Następnego wieczoru przymocowaliśmy zabitą kozę w pobliżu naszego namiotu. Elza zjawiła się bardzo szybko i wszystkimi sposobami starała się nakłonić małe, aby jej towarzyszyły przy jedzeniu. Tańczyła wokół mięsa i pociesznymi skokami próbowała uspokoić obawy lwiątek, ale nawet Dżespah nie odważył się podejść do kręgu światła lampy. Później słyszeliśmy wołanie ojca lwiątek, a rankiem całej czwórki nie było już w obozie.

George znów wyjechał do Isiolo, tak że 8 kwietnia zostałam sama. Pewnego wieczora Elza odwróciła łeb od ofiarowanego jej mięsa; później boye powiedzieli mi, że koza wyglądała na chorą, widocznie więc instynkt ostrzegł Elzę, iż mięso było czymś zarażone. Lwiątka też nie chciały go tknąć. Zwykle zaś zdradzały ogromną żarłoczność, na-pychały się niesamowicie i w dodatku żądały jeszcze od

203

matki, aby je karmiła. Elza spędziła ten wieczór trzymając łeb na moim ramieniu i mrucząc „mhn, mhn" do swoich dzieci — chociaż ten głos wydostawał się przez zamknięte wargi, brzmiał bardzo dźwięcznie. Nie potrafiła jednak namówić małych, aby do mnie podeszły.

Zawsze mi serce miękło, gdy stwierdzałam, jaką Elza robi różnicę w zabawie ze mną i ze swymi małymi. Z lwiątkami nie robiła sobie żadnych ceregieli, chwytała je za skórę, gryzła bardzo czule, ale mocno, albo przyciskała im łapą łebki do ziemi, aby jej nie przeszkadzały w jedzeniu. Gdyby mnie tak traktowała, chyba krzyczałabym z bólu, ale w zabawie ze mną postępowała zawsze bardzo subtelnie. Częściowo przypisuję to faktowi, że gdy ja ją głaskałam, zawsze robiłam to bardzo delikatnie, przemawiając równocześnie cichym i spokojnym głosem, który nieodmiennie robił na niej wrażenie. Gdybym ją traktowała szorstko, to jestem pewna, że też chciałaby zademonstrować swą przeważającą siłę.

Położywszy się tej nocy do łóżka usłyszałam wołanie małżonka Elzy. Ona jednak, zamiast iść do niego, próbowała przejść przez kolczaste ogrodzenie do środka mojej bomy. Zawołałam „nie, Elza, nie" i natychmiast zaprzestała tych prób. Potem ułożyła się z dziećmi przy furtce i tam cała rodzina spędziła noc. Nazajutrz pokazała się dopiero po zmroku, przyprowadzając tylko dwa lwiątka, z którymi zabrała się do kolacji. Dżespaha brakowało i niepokoiłam się o niego, ale nie mogłam iść go szukać w ciemnościach. Próbowałam nakłonić do tego Elzę w ten sposób, że powtarzałam jego piskliwe „cziang-cziang" i równocześnie wskazywałam na zarośla. Po chwili Elza poszła. Oba lwiątka początkowo nie martwiły się nieobecnością matki i przez pięć minut nie przerywały posiłku, później jednak zmieniły zdanie i ruszyły w ślad za nią. Niedługo cała trójka wróciła, ciągle bez Dżespaha. Ponowiłam swoją zachętę i Elza jeszcze raz poszła w busz, ponownie wracając bez małego. Trzeci raz powtórzyło się to samo. Wtedy zobaczyłam, że Elza ma w ogonie głęboko wbity wielki cierń. Musiało ją to boleć, a gdy próbowałam wyjąć ten cierń,

204

okazywała wielkie rozdrażnienie. Na szczęście operacja się w końcu udała, Elza zaś oblizała najpierw swoją ranę, a potem moją rękę — w formie podzięki. Dżespaha nie było już przez całą godzinę. Nagle, i już bez zachęty z mojej strony, Elza z dwoma małymi ruszyła pewnym krokiem w kierunku buszu, a wkrótce usłyszałam znajome „cziang" Dżespaha.

Zaraz potem malec zjawił się wraz z resztą rodziny. Przełknął kilka kęsów mięsa i położył się o półtora metra ode mnie. Bardzo się cieszyłam widząc go zdrowego i całego, bo na tę samodzielną wyprawę obrał sobie najniebezpieczniejszą porę, kiedy polują różne drapieżniki, a był jeszcze zbyt mały, aby dać sobie radę z hieną, nie mówiąc już o lwie. Podejrzewałam, że wybrał się do tego paskudnego mięsa, którego jego matka nie chciała tknąć, a które kazałam wyrzucić możliwie daleko od obozu.

Aby mu dać coś bezpiecznego do wyładowania energii, znalazłam starą dętkę i zaczęłam ją ciągnąć przed nosem małego. Natychmiast rzucił się na nią, a wkrótce do nowej zabawy przyłączyła się siostra i brat. Lwiątka tak walczyły o dętkę i tak ją tarmosiły, że niedługo zostały tylko strzępy gumy.

Tej nocy padał deszcz, rano zaś przeżyłam wielkie zaskoczenie, bo w pustym namiocie Georgea zobaczyłam nie tylko ślady Elzy, ale i małych. Pierwszy raz lwiątka odważyły się przekroczyć granicę strefy, którą same uznawały za zakazaną. Następnej nocy Elza zauważyła, że boye zapomnieli nałożyć kolczastych gałęzi przy furtce do mojej bomy. Jednym pchnięciem otworzyła tę furtkę, wlazła do namiotu i natychmiast ułożyła się na łóżku. Leżąc owinięta w siatkę przeciw moskitom wyglądała na tak zachwyconą, że już przewidywałam, jak spędzę noc siedząc pod gołym niebem. Dżespah przyszedł za matką do namiotu i stojąc na tylnych łapach badał dokładnie łóżko, ale na szczęście nie zdecydował się spróbować tego legowiska. Pozostałe lwiątka czekały na zewnątrz ogrodzenia.

Prawie cały wieczór minął na próbach wywabienia Elzy z mego namiotu. Nie było to łatwe zadanie, gdyż nie od-

205

ważaliśmy się otworzyć furtki, bo tamte dwa lwiątka mor głyby też nabrać ochoty połączenia się z matką. Mieliśmy tylko zamiar skłonić Elzę do tego, aby się przeczołgała pod furtką. Nic jednak nie wskazywało, że się nam to uda. Dopiero potem zaczęłam chodzić wokół obozu, świecić latarką i piszczeć „cziang" — jednym słowem udawać, że małe się gdzieś pogubiły i ja ich szukam. To poskutkowało i niedługo Elza wyskoczyła, a za nią Dżespah. Nawet nie zauważyłam, jak się przedostała przez furtkę.

Odzyskawszy swój namiot i tak nie mogłam zasnąć, bo Elza zaczęła na odmianę dobijać się hałaśliwie do ciężarówki. Ku memu zdziwieniu i tym razem dała spokój, gdy tylko zawołałam: „nie, Elza, nie". Nie mogłam pojąć, po co się dobierała do ciężarówki z kozami, skoro nad rzeką zostało jeszcze trochę mięsa i mogła z tego skorzystać, jeżeli była głodna.

Lwiątka skończyły szesnaście tygodni i cała rodzina powinna już była pilnować swojej „zdobyczy". Czyżby Elza tak się rozleniwiła, że oczekiwała od nas nie tylko dostarczania mięsa, ale i zastępowania jej w obronie pożywienia przed rabusiami? Czy nie dławimy w niej naturalnego instynktu dzikiego zwierzęcia? Czy wobec tego nie powinniśmy zostawić jej własnemu losowi? Czas nie wydawał się jednak odpowiedni do opuszczenia naszej wycho-wanicy, bo właśnie bardzo blisko obozu odkryliśmy ślady dwu obcych ludzi. Nie ulegało wątpliwości, że szpiegowali nasze ruchy — znów panowała susza i prawdopodobnie zamierzali przygnać bydło na pastwiska do rezerwatu, co było zakazane. W takich warunkach uważałam, że muszę dalej zaopatrywać lwią rodzinę w pożywienie, bo inaczej Elza na pewno zapoluje na jakąś zabłąkaną kozę. Pocieszałam się tylko myślą, że wkrótce znów zaczną się deszcze i mieszkańcy okolicznych wiosek wrócą w swoje strony, a w następnym okresie suszy lwiątka będą już pomagać matce w polowaniu.

Tymczasem interesowałam się bardzo rozwojem lwiątek. Stwierdziłam, że ćwiczą już ścięgna pazurów. Stawały na tylnych łapach i wbijały szpony w szorstką korę niektó-

206

rych drzew — najchętniej akacji — pokazując przy tym różowe nasady pazurów. Gdy kończyły swą gimnastykę, na drzewie pozostawały głębokie rysy.

Zauważyłam też dziwną właściwość odchodów Elzy. Przed urodzeniem się lwiątek pełno w nich było tasiemców i nicieni, a chociaż informowano mnie, że obecność tasiemców w jelitach lwa jest pożyteczna (w każdym zastrzelonym przez Georgea lwie znajdowaliśmy ich wielką ilość), mimo to od czasu do czasu dawałam Elzie lekarstwa, aby ją odrobaczyć. Odkąd jednak Elza została matką, ani razu nie znalazłam śladu robaków ani u niej, ani w odchodach lwiątek. Dopiero gdy lwiątka miały już dziewięć i pół miesiąca, zaczęłam znów spotykać w ich odchodach tasiemce.

Inna zmiana dotyczyła zachowania czystości. Dawniej Elza często moczyła podłogę w namiocie, a nawet czasami płócienny dach Land-Rovera, ale gdy została matką, nigdy sobie na coś takiego nie pozwalała, a małe nauczyła schodzić ze ścieżki za każdym razem, gdy chciały się załatwić.

Ani jedno lwiątko nie miało „zmierzwionego placka", tak charakterystycznego dla lwów. Jest to miejsce na grzbiecie, około trzydziestu centymetrów długości i do dziesięciu szerokości, na którym sierść rośnie w przeciwnym kierunku niż na reszcie futra. U Elzy i jednej z jej sióstr, Grubej, taki placek pokazał się bardzo wcześnie, natomiast trzecia siostra, Lustika, nigdy go nie miała.

Nasze trzy lwiątka dawały się łatwo rozróżnić. Dżespah był najjaśniejszej barwy, miał doskonale ukształtowane ciało i wydatny nos, a wyraźnie skośne oczy nadawały mu nieco mongolski wyraz. Zdradzał nie tylko największą nonszalancję, odwagę i ciekawość, ale był też najbardziej serdeczny. Gdy nie przytulał się do matki i nie poklepywał jej łapkami, to wylewał podobne czułości na swoje rodzeństwo.

Często obserwowałam, że gdy Elza jadła, on też udawał, że je, ale w rzeczywistości tylko ocierał się o nią. Wszędzie chodził za matką jak cień. Jego nieśmiały brat Gopa był również bardzo przystojny. Na czole miał bardzo ciemne

207

plamy, a w przeciwieństwie do jasnych i przejrzystych oczu Dżespaha jego oczy wydawały się jakby zamglone i lekko przymrużone. Był większy i ciężej zbudowany od swego brata, a brzuch miał tak obwisły, że przez jakiś czas obawiałam się u niego przepukliny. Chociaż nie był bynajmniej głupi, decydował się znacznie wolniej i nie dzielił z Dżespahem zamiłowania do przygód. Prawdę mówiąc, zawsze trzymał się z tyłu, dopóki się nie przekonał, że nic mu nie grozi.

Mała Elza w pełni zasługiwała na to imię, bo stanowiła wierny obraz swej matki w tym samym wieku. Miała ten sam wyraz pyszczka, takie same znaki i taką samą szczupłą budowę. Jej zachowanie się tak przypominało maniery Elzy, że mieliśmy nadzieję, iż wyrośnie podobna do matki. Zdawała sobie sprawę z tego, że była upośledzona w stosunku do swych silniejszych braci, ale też nadrabiała tę różnicę chytrością. Chociaż wszystkie lwiątka przejawiały poczucie dyscypliny i we wszelkich ważnych okolicznościach natychmiast słuchały matki, przy zabawie nie bały się jej i dlatego czasami, gdy sobie zbytnio pozwalały, dostawały ostrzegawczego klapsa.

Pewnego razu, gdy cała rodzina leżała przed namiotem, zabrałam się do zapalania ciśnieniowej lampy naftowo-gazowej. Nagle z lampy buchnął ogromny płomień i ledwo zdążyłam ją rzucić na trawę, a potem pobiegłam po Ibra-hima, aby mi pomógł w gaszeniu. Zabraliśmy stare worki, by nimi stłumić ogień, gdyśmy jednak przyszli na miejsce, płomień już sam wygasł. Podczas tego całego zamieszania lwiątka leżały bardzo blisko ognia i spokojnie obserwowały, co się dzieje z ich „księżycem". Również Elza podeszła zbadać przyczynę pożaru, tak że musiałam z największym naciskiem krzyknąć: „nie, Elza, nie", bo inaczej opaliłaby sobie wąsy. Po tej przygodzie rodzina spędziła noc przed namiotem.

Przed zaśnięciem usłyszałam głos, który mogła wydawać para romansujących nosorożców. Te zwaliste bestie wydają w takich chwilach dźwięki o niezwykle łagodnym brzmieniu. Nie wykluczałam też, że hałas może pochodzić

20?

od pary bawołów. W każdym razie byłam zadowolona, że na wszelki wypadek miałam przy łóżku sztucer. Wszystko się jednak uspokoiło i wkrótce zasnęłam, aby rano zbudzić się na odgłos naczynia padającego z brzękiem na ziemię. Za chwilę do namiotu wpadł Toto — ale bez tacy z ranną herbatą. Łapiąc oddech opowiedział mi, że gdy niósł mi tę herbatę, omal nie został stratowany przez bawołu. Zdążył tylko skoczyć za furtkę mego ogrodzenia i zamknąć ją przed nosem bestii. Uśmiechnęłam się na myśl, że krucha furtka z wikliny dała biedakowi poczucie bezpieczeństwa w obliczu atakującego bawołu. Ale widocznie — i na szczęście — wątła konstrukcja zrobiła na zwierzu wrażenie, bo zaprzestał pogoni.

Kiedyś pewien dzioborożec zademonstrował nam jeszcze lepsze środki bezpieczeństwa.

W pierwszej części książki opisałam, jak nasza wychowanka uratowała nas pewnego razu od spotkania oko w oko z polującą kobrą, zwiniętą na wysokości oczu ludzkich w rozwidleniu konarów pobliskiego drzewa. Później wyśledziliśmy, że wąż mieszkał w tym samym drzewie, w dziurze na wysokości pół metra od ziemi. Często obserwowaliśmy gada, a raz, gdy przetrząsaliśmy busz w poszukiwaniu lwiątek, kobra uniosła łeb o kilka stóp od Geor-gea, który strzelił, lecz chybił. Ostatnio zauważyliśmy, że dziura została zamurowana mieszaniną gliny, włókna i prawdopodobnie śliny, co dało substancję twardą jak cement. Tylko wąska szpara pozostała z boku i przez nią dostrzegliśmy, że coś się w środku rusza. Ponieważ sądziliśmy, że mieści się tam gniazdo kobry, woleliśmy nie badać dalej tej dziury. Ale później rzucił się nam w oczy fakt, iż pod drzewem pojawiały się często świeże odchody ptasie, w końcu zaś zidentyfikowaliśmy zamurowanego lokatora jako młodego dzioborożca.

Wiedzieliśmy, że samica dzioborożca podczas wysiadywania jaj przebywa w swego rodzaju areszcie z otworem tylko tak wielkim, aby samiec mógł przezeń karmić rodzinę. Mimo to dziwiło nas, że ta para zbudowała sobie gniazdo tak nisko nad ziemią i wybrała w tym celu rezydencję

14 — Moja lwia rodzina

209

kobry. Co sobie ta kobra mogła o tym pomyśleć? Może ??i? też miała gdzieś w pobliżu rodzinę, bo na gałęziach innego drzewa, około piętnastu metrów od gniazda dzioborożca, widziałam niedawno młodego węża koloru jasnej terakoty. Za naszym zbliżaniem się gad zwinnie umknął po gałęziach do dziupli w pniu, co świadczyło, że kobry znają się na akrobacji i że lubią przebywać w jednym miejscu. Dzio-borożce zajmowały swoje gniazdo przez sześć lub siedem tygodni, potem zaś stwierdziliśmy, że rozwalony mur leży w kawałkach na ziemi, a dziura wróciła do normalnych rozmiarów.

Gdy lwiątka miały osiemnaście tygodni, Elza pogodziła się widocznie z tym, że nasze stosunki z nimi nigdy nie będą takie jak między nią a nami. Bo też rzeczywiście małe stawały się z każdym dniem coraz bardziej płochliwe i wolały jeść poza kręgiem światła lampy — z wyjątkiem Dżespaha, który zawsze chodził krok w krok za matką i razem z nią czasem przekraczał „niebezpieczną strefę". Elza zaś często stawała w pozycji obronnej między nami a dziećmi.

Ponieważ lwiątka były w doskonałej formie, doszliśmy do przekonania, że możemy zaryzykować i zostawić je choćby na kilka dni, tak aby wyruszyły z Elzą na polowanie. Ich ojciec zresztą przebywał ostatnio w pobliżu, a ponieważ rodzina odwiedzała obóz tylko na krótkie posiłki, wnioskowaliśmy, że większość czasu spędzają z lwem.

Gdy boye zwijali obóz, poszłam do pracowni i tam usiadłszy na ziemi oparta plecami o drzewo zabrałam się do czytania sporej paczki listów od czytelników pierwszej książki o Elzie. Te listy nadeszły Land-Roverem, który przyjechał po nasze rzeczy. Zastanawiałam się właśnie, jak dam radę odpowiedzieć na wszystkie, tak jakbym chciała, gdy nagle Elza skoczyła z tyłu i rozciągnęła mnie na ziemi. Gramoląc się spod stupięćdziesięciokilogramo-wego ciężaru, zobaczyłam listy rozsypane po całej pracowni. Wstałam i zaczęłam je zbierać, ale za każdym moim nachyleniem się po list Elza skakała na mnie i razem tarzałyśmy się po ziemi. Lwiątka uznały to za pyszną zabawę

210

i uganiały za fruwającymi kartkami — co na pewno wielbiciele Elzy uznają za dowód wielkiej atrakcyjności ich korespondencji. Miło mi jednak stwierdzić, że w końcu udało mi się pozbierać wszystkie listy co do jednego — kazałam przynieść mięso, czym odwróciłam uwagę Elzy i małych.

Gdy skończyłam zbieranie listów, boye załatwili się już z pakowaniem i załadowane samochody stały opodal gotowe do odjazdu.

Mimo głośnego szumu wodospadów Elza dosłyszała warkot silników. Nasłuchiwała uważnie, potem zaś spojrzała na mnie z tak rozszerzonymi źrenicami, że jej ślepia wydawały się prawie czarne. Odniosłam nieprzeparte wrażenie, że — podobnie jak przy poprzednich okazjach — zdała sobie sprawę z naszych zamiarów zostawienia jej samej i wyraz jej pyska mówił: „Cóż wy sobie myślicie, zostawiając mnie razem z dziećmi bez żarcia?" Potem odwróciła się od napoczętego mięsa, powoli ruszyła razem z małymi przez piaszczystą łachę i znikła mi z oczu.

Elza poznaje wydawcę

Po pięciodniowej nieobecności wróciliśmy do obozu 28 kwietnia. Elza zjawiła się dziesięć minut po naszym przybyciu, ale sama. Wydawała się w doskonałym zdrowiu i cieszyła się nami bardzo, zanim jednak zdążyliśmy umocować przywiezioną kozę, przepadła razem ze ścierwem. Nie pokazywała się przez dwadzieścia cztery godziny, potem znów przyszła sama, nażarła się niesamowicie i nad ranem już jej nie było.

Niepokoiliśmy się o lwiątka, tym bardziej że Elza miała sutki nabrzmiałe mlekiem, ale ku wielkiej uldze znaleźliśmy następnego popołudnia lwią rodzinę bawiącą się w wyschniętym łożysku strumienia. Cała czwórka poszła za nami do obozu. Gdy za chwilę rozszalała się burza, Elza natychmiast schroniła się w naszym namiocie, a małe sie-

7

211

działy na dworze, od czasu do czasu otrząsając zmoczone futra. Kiedy ktoś jest przemoczony lub zmarznięty, nigdy nie prezentuje się z najlepszej strony, ale nasze lwiątka w tym deszczu wydawały się jeszcze milsze, choć wyglądały żałośnie: przy zmokniętych tułowiach ich uszy i łapy wydawały się dwa razy większe niż normalnie. Po przejściu najgorszej ulewy Elza poszła do swych dzieci i rozpoczęła z nimi bardzo ruchliwą zabawę, może dla rozgrzewki. Następnie małe zabrały się do obiadu i tak zażarcie szarpały mięso, że mogliśmy obserwować grę dobrze rozwiniętych mięśni pod ich futrami, które tymczasem wyschły i odzyskały puszystość. Gdy skończyły jedzenie, pierwszy raz zobaczyliśmy, że zakopują resztę „zdobyczy". Bardzo troskliwie ponagarniały łapami piasek na mięso, tak że nie można go było zobaczyć. Może matka nauczyła je tego podczas owych pięciu dni, kiedy żyły zupełnie dziko. Po doprowadzeniu wszystkiego do porządku małe ułożyły się przy Elzie i ssały ją bardzo długo.

Planując tym razem tylko krótki pobyt, zamierzaliśmy zrobić trochę zdjęć, ale Elza pokrzyżowała nasze plany, bo trzymała się przeważnie z dala od obozu. Chcieliśmy też dobrze ją nakarmić przed nową nieobecnością, więc pewnego dnia wczesnym rankiem zaczęliśmy na nią wołać u podnóży Wielkiej Skały. Zeszła mając Dżespaha tuż za sobą, a dwa pozostałe lwiątka trzymały się trochę dalej. Cała rodzina szła jakiś czas za nami wzdłuż drogi samochodowej, przy czym małe figlowały, a Elza często przystawała i czekała na nie. Ranek był przepiękny, powietrze jeszcze rzeźwe, a śliczne chmury, które zwykle zdobią niebo Kenii nawet w najpogodniejsze dni, nie zdążyły się jeszcze uformować. Pełne radości życia lwiątka przewracały się wzajemnie na drodze, aż Elza skręciła w busz, chcąc prawdopodobnie pójść do obozu na skróty. Mała Elza i Gopa poszły za matką, natomiast Dżespah został na drodze. Wyglądało na to, że uważał się za odpowiedzialnego za bezpieczeństwo stada, a ponieważ my nie należeliśmy do stada, więc pilnował, żebyśmy nie poszli za rodzeństwem. Nie zwracał uwagi na wołania Elzy i bar-

212

dzo zdecydowanie nacierał w naszym kierunku, czasami przywarowując, a czasami dając susa. Znalazłszy się blisko, przystanął i zaczął kręcić łbem. Musiał być zażenowany i nie wiedział, co dalej robić. Tymczasem Elza wróciła po nieposłusznego malca, który odskoczył w celu uniknięcia dotkliwego klapsa i potem powędrował za resztą.

Spędziliśmy uroczy dzień w pracowni, gdzie cała rodzina zażerała się kozim mięsem. Nie mogąc już więcej jeść, lwiątka wyciągnęły się na grzbietach i usnęły z łapami w powietrzu. Ja oparłam się o zad Elzy, a Dżespah umieścił się między jej przednimi łapami. Po sjeście lwiątka zaczęły myszkować między gałęziami, które nisko zwisały nad wodospadami pośrodku rzeki. Zachowywały się tak, jakby nie czuły strachu ani przed wysokością, ani przed rwącą wodą, z największą łatwością potrafiły zawracać na najcieńszych konarach. Nagle Elza nastawiła czujnie uszu, a potem ukryła się z małymi w zaroślach. Wkrótce usłyszałam hałas wywoływany przez zbliżające się słonie. Kierując się słuchem posunęłam się kawałek w dół rzeki i tam ujrzałam cztery kolosy, które przyszły napić się wody. Ponieważ wiatr wiał od nich, nie czuły naszej obecności. Zaspokoiwszy pragnienie, spokojnie wycofały się w zarośla i zniknęły nam z oczu.

Tuż przed zmrokiem zaczęłam wlec resztki mięsa w stronę obozu. Dżespah zaatakował mnie przy tym dwa razy, ale matka posłała mu tak karcące spojrzenie, że speszony uciekł.

Po południu tego dnia, kiedy George miał wyjechać na inspekcję terenu, ponownie próbowałam zrobić zdjęcia. Poszłam z Toto, który mi pomagał dźwigać aparaty, i znalazłam całą rodzinę odpoczywającą na piaszczystym łożysku rzeki, które nazywaliśmy „kuchenną łachą". Zobaczywszy Elzę z małymi, kazałam Toto wrócić do obozu. Było bardzo upalnie, ale słońce nie świeciło i na niebie zbierały się ciemne chmury deszczowe. Gdy ustawiłam aparaty, Elza podeszła i zaczęła się tarzać między trójnogami, choć na szczęście ich nie przewracała. Potem zjawiły się małe, bardzo zaciekawione błyszczącymi przedmiotami

213

i pudłami, które powiesiłam poza zasięgiem ich łap. Zaczęło kropić, lecz ponieważ taki deszczyk nigdy nie trwa długo, nakryłam aparaty plastykowymi pokrowcami i nie składałam ich.

Nagle zauważyłam, że Elza stoi wyprężona i patrzy w tym kierunku, skąd ja przyszłam. Potem z położonymi uszyma jak strzała pomknęła w busz. Usłyszałam wrzask Toto i co tchu pobiegłam w tamtą stronę, krzycząc: „nie, Elza, nie". Na szczęście zdążyłam na czas, aby ją powstrzymać. Zawołałam do Toto, żeby powoli i spokojnie wracał do obozu, nie dając Elzie okazji do urządzenia pościgu. Zrozumiałam, że chłopiec, widząc deszcz, wbrew memu poleceniu zawrócił z drogi, aby mi pomóc nieść ciężkie aparaty. Mało brakowało, a drogo by zapłacił za swą uprzejmość.

Gdy Toto zniknął nam z oczu, udało mi się uspokoić Elzę głaskaniem i powtarzaniem cichym głosem, że to tylko Toto, Toto, Toto, którego przecież dobrze zna. Potem spakowałam aparaty i ruszyłam do obozu. Trudny to był powrót, bo Elza co chwila wyrywała się naprzód, aby zbadać, czy nie grozi jakieś niebezpieczeństwo. Wtedy ja znajdowałam się między nią a lwiątkami, którym się to bardzo nie podobało i Dżespah nieustannie atakował mnie z tyłu. Ostatecznie udało mi się wysunąć na czoło pochodu, do czego dążyłam głównie po to, aby Elza nie przybyła pierwsza do obozu. W dodatku, chcąc widzieć, co się dzieje za mną, szłam cały czas tyłem, przemawiając do Elzy uspokajającym tonem, aby jej rozdrażnienie minęło jeszcze przed dojściem do obozu. Znalazłszy się tak blisko, że boye mogli już mnie usłyszeć, krzyknęłam do nich, aby wynieśli zabitą kozę. Powstrzymywałam Elzę tak długo, aż mięso zostało odpowiednio ulokowane. W efekcie wszystko skończyło się dobrze.

Po powrocie Georgea podjęliśmy nową wyprawę fotograficzną. Poszliśmy tuż pod skałę, na której rano widzieliśmy Elzę, lecz ona mimo wołania nie przyszła do nas. Dopiero gdy zrobiło się za ciemno na filmowanie, nagle wyszła cicho z buszu zaledwie o dziesięć metrów od tego

214

miejsca, gdzieśmy na nią czekali. Zachowywała się spokojnie, a ocierając się nam o nogi nawet nie mruknęła. Wiedzieliśmy już, że takie milczenie oznacza, iż nie chce, aby małe przyszły za nią. Równie milcząco zniknęła później w gęstwinie. Potem odkryliśmy tam ślady lwa, z czego wysnuliśmy wniosek, że małżeństwo spędzało czas razem.

Nazajutrz o tej samej porze zobaczyłam Elzę przez lornetkę w tym samym miejscu, gdzie zostawiła nas poprzedniego dnia. Stała na szczycie wpatrzona w jakąś szczelinę między skałami, a jej sylwetka odcinała się wyraźnie na tle nieba. Chociaż mnie dostrzegła, nie zwracała na mnie uwagi. Zostałam tam prawie do zmroku, ona zaś cały czas nie ruszała się i wyglądała tak, jakby stała na straży. Nagle zainteresowała się drogą; prawdopodobnie dosłyszała warkot samochodu, którym George wracał z inspekcji.

Samochód wkrótce nadjechał, a ja wsiadłam i zaczęłam rozmawiać z Georgem. W skrzyni zobaczyłam kilka upolowanych przez niego perliczek i z radością pomyślałam o przyjemnej odmianie po długim żywieniu się konserwami.

Ale oto Elza skoczyła między nas i znalazła się w skrzyni. Pierze zaczęło latać w powietrzu, ona zaś wyprawiała dzikie skoki, rzucając się na martwe ptaki. Wyglądało na to, że nic dla nas nie zostanie, George wziął więc jedną perliczkę i rzucił ją małym. Elza wyskoczyła za ptakiem, a my skorzystaliśmy z okazji, aby zapalić motor i ruszyć z miejsca. Na ten widok Elza wskoczyła z kolei na dach Land-Rovera i zażądała, aby ją zawieźć do domu. Mieliśmy nadzieję, że po kilkusetmetrowej przejażdżce macierzyński instynkt zmusi ją do powrotu do lwiątek, ale matczyne uczucia jakoś tym razem nie działały, musieliśmy więc szturchać ją przez płótno tak długo, aż poczuła się niewygodnie i zdecydowała się zeskoczyć, wracając do swego ogłupiałego potomstwa.

Później cała rodzina zjawiła się w obozie i urządziła sobie doskonałą zabawę perliczkami. Rozśmieszała nas przy tym chytrość Małej Elzy. Pozwalała braciom zaczynać i wyrywać z ptaków kłujące pióra, a gdy perliczki były już

215

pięknie oskubane, korzystała z pierwszej okazji, aby porwać smaczny kąsek. Dokonawszy tego, broniła swej zdobyczy pazurami, warczała i miała tak groźny wyraz, że bracia uważali za rozsądniejsze wycofywać się i oskuby-wać nowego ptaka. Zresztą niejednokrotnie lwiątka zawzięcie walczyły ze sobą o żarcie, ale nie przechowywały urazy i nie psuło im to humoru. Tym razem dziwiliśmy się, że małe wolały perliczki od koziego mięsa, bo Elza w tym samym wieku uważała martwą perliczkę tylko za zabawkę i nie kwapiła się z jedzeniem.

W nocy cała czwórka przebywała w pobliżu obozu, a rano odkryliśmy prawdopodobną przyczynę: wszędzie widniały ślady ojca rodziny, który, jak przypuszczaliśmy, miał zamiar uczestniczyć w posiłku. Elza nie godziła się widocznie na taką wspólnotę, bo zawlokła kozę w krzaki między namiotami a rzeką, dokąd lew nie odważał się chodzić. W tej fortecy została z dziećmi przez następne dwadzieścia cztery godziny, opuściła ją dopiero słysząc warkot samochodu, którym George wracał z inspekcji rezerwatu. Ponieważ George znów przywiózł kilka perliczek, jeszcze raz odbyła się uczta połączona z zabawą. Gdy o zmroku poszłam na małą przechadzkę, zaskoczył mnie widok łap lwa odciśniętych na świeżych śladach opon samoch<Jflu Georgea. A więc ojciec musiał tam być bardzo niedawno. Po powrocie do obozu zobaczyłam, że Elza czujnie nasłuchuje, a potem zabiera małe i mięso do kryjówki w krzakach. Miała rację, bo wkrótce mruczenie lwa odezwało się zupełnie blisko i trwało prawie całą noc.

Nazajutrz musieliśmy wyjechać na osiem dni do Isiolo. Chociaż Elza na pewno słyszała odgłosy zwijania obozu, nie wyjrzała ze swej kolczastej fortecy.

W domu powitano nas intrygującą wiadomością, że w ciągu ostatnich kilku dni trzy razy był telefon z Londynu i zapowiedziano nowe połączenie następnego dnia rano. Gdy ktoś przebywa na głuchej pustyni, rozmowa z osobą mieszkającą w Anglii, o ponad sześć tysięcy kilometrów, stanowi nie byle jakie przeżycie. W słuchawce odezwał się głos Billa Collinsa, który zawiadamiał, że przyjmuje nasze

216

zaproszenie, że chętnie nas odwiedzi i zawrze znajomość z Elzą. Ustaliliśmy, że przybędzie w następnym tygodniu, co pozwoli mu pojechać z nami do obozu nad rzeką. Zamówiliśmy specjalny samolot, który miał go przewieźć z Nairobi na najbliższe lądowisko, i dwa dni przed umówioną datą wyruszyliśmy do Elzy. Chodziło nam o znalezienie całej lwiej rodziny i zatrzymanie jej blisko obozu, aby mogła się spotkać z wydawcą.

Podróż okazała się pełna przygód. Po kilkakrotnym pęknięciu dętek musieliśmy w końcu nocować na pustkowiu, gdzie właśnie przeszedł pożar trawy. Wszystko dokoła było czarne i za najlżejszym podmuchem obsypywał nas popiół. Mieliśmy ze sobą tylko szczupły zapas wody do picia, a zdałoby się znacznie więcej wody do mycia, bo wkrótce wyglądaliśmy jak kominiarze. Na szczęście rano dobiliśmy na miejsce. George wystrzelił w powietrze w celu uprzedzenia Elzy i wkrótce usłyszeliśmy jej „hnk, hnk", ale nie raczyła pofatygować się do nas. Wobec tego ja poszłam w kierunku pracowni, skąd dochodził głos, i zobaczyłam ją, jak razem z lwiątkami piła z rzeki. Spojrzała na mnie i dalej chłeptała, jak gdyby moje pojawienie się po ośmiodniowej nieobecności stanowiło coś najnaturalniejszego na świecie.

Potem jednak Elza podeszła i polizała mnie, a Dżespah usadowił się tylko o pół metra. Gdy zaś matka następnie wskoczyła na stół i rozciągnęła się na nim jak długa, malec wspiął się na tylne łapy i ocierał się nosem o jej nos. Skosztowały trochę przywiezionego przez nas mięsa, ale nie wydawały się głodne. Kiedy jednak George chciał zabrać resztę ścierwa, Elza odebrała mu je delikatnie i zawlokła w gęstwinę. W nocy odzywał się jej małżonek, a gdy George zbudził się około północy, Elza siedziała na łóżku i lizała go po twarzy, małe zaś obserwowały matkę przykucnąwszy przed namiotem.

Nazajutrz rano w towarzystwie Ibrahima, Makedde i kucharza wyruszyłam na spotkanie Billa Collinsa. Zabraliśmy ze sobą ekwipunek obozowy, bo liczyliśmy się z ewentualnością nocowania w drodze powrotnej pod gołym nie-

217

bem. Mijając Wielką Skałę zobaczyłam Elzę, która obserwowała nasz odjazd z samego wierzchołka. Ujechawszy z dziesięć kilometrów natrafiliśmy na stado złożone z około trzydziestu słoni, które miały ze sobą cielęta. Na szczęście przeszły przez drogę jeszcze przed nami i potem już się oddalały. Ponieważ wyjechaliśmy bardzo wcześnie, spotykaliśmy mnóstwo dzikiej zwierzyny: kozły wodne, zebry, antylopy leśne i dziki. Te wszystkie trzymały się zarośli, a na otwartej sawannie pasły się stada gazel Granta, antylop impala i elandów. Widok tych ostatnich nas nie zdziwił, bo zawsze trzymały się stałego miejsca i dobrze już znaliśmy to stado. Pojawiały się też strusie, a uganiające za sobą liczne perliczki przypominały toczące się kamienie. Najśmieszniej wyglądały pawiany, bo chcąc nas lepiej widzieć, wychylały się z wysokiej trawy i przypominały poustawiane kręgle. Gorąco pragnęłam, aby w drodze powrotnej nasz gość mógł zobaczyć te wszystkie piękne zwierzęta, chociaż nie życzyłam mu spotkania ze słoniami — przynajmniej nie wtedy, kiedy nie było z nami Georgea. Około pierwszej dotarliśmy do małej somalijskiej wioski, obok której miał wylądować samolot. Poprosiliśmy mieszkańców, aby pozganiali bydło z pastwiska, bo lada chwila oczekiwaliśmy maszyny. Lądowisko zostało kiedyś urządzone w związku z akcją zwalczania szarańczy i teraz należało usunąć tylko kilka krzaków, aby znów nadawało się do użytku. Ponieważ jednak niewiele samolotów i rzadko tu lądowało, przeważnie służyło jako pastwisko dla miejscowego bydła i tak zlewało się z otoczeniem, że trudno je było odnaleźć z lotu ptaka.

Późnym popołudniem dosłyszeliśmy warkot silnika, lecz wiele czasu jeszcze upłynęło, zanim krążący samolot wylądował. Cała miejscowa ludność natychmiast wyległa na lądowisko, napełniając powietrze ożywionym rozgwarem. Mahometanie w kolorowych turbanach, ubrani w luźne szaty, ciekawie przyglądali się Collinsowi i pilotowi, którzy wyłazili z ciasnej kabiny aparatu. Bill dopiero przed trzema godzinami przyleciał odrzutowcem z Londynu do Nairobi. Podziwiałam jego sportowe nastawienie, które ka-

218

zało mu zaraz potem rozpocząć raczej trudny lot w małej, czteroosobowej maszynie, narażonej na rzucanie w słynnych dziurach powietrznych wokół masywu Mount Kenya. Poszukiwanie małego lądowiska wśród piaszczystego bezmiaru Prowincji Północnej Granicy też nie należało do rzeczy uprzyjemniających lot. Błyszczące dachy na rozrzuconych po drodze lepiankach miejscowych sklepów niewiele pomagały pilotowi w utrzymaniu kursu samolotu, a ostateczne znalezienie lądowiska zawdzięczał nie tyle obwisłemu rękawowi wskaźnika wiatru i niewyraźnym, choć białym, kamieniom granicznym, co stadom wielbłądów i osłów, które otaczały pas startowy. Doskonale zresztą rozumiałam, dlaczego chciał natychmiast wracać, aby jeszcze przed zmrokiem móc nad morzem piasku i buszu odnaleźć drogę do Nairobi. Ponieważ nas też czekała długa podróż, szybko wypiliśmy herbatę w rządowym domu gościnnym i ruszyliśmy w drogę.

Wiedziałam, że Bill bardzo lubi zwierzęta, ale nie miałam pojęcia, jak dalece ta cecha łączy się z odpornością na trudy safari w prymitywnych warunkach. Z początku przeraziłam się, bo mi powiedział, że jego jedynym doświadczeniem z życia na wolnym powietrzu był dotąd pobyt w komfortowym campingu na jakiejś wyspie na południowych morzach. Zobaczywszy jednak, że mimo podskakiwania i trzęsienia się samochodu Bill patrzy z zachwytem na każdą roślinę, każde zwierzę i każdego ptaka, pozbyłam się obawy. Jechaliśmy do zmroku, aż zatrzymaliśmy się nad jedną z czterech rzek, które płynęły po drodze. Licząc się ze zmęczeniem mego gościa po długim locie z Londynu, a także wzdrygając się na myśl o nocnym spotkaniu ze słoniami, zaproponowałam rozłożenie się obozem na noc. Ale po przedyskutowaniu sprawy z Ibrahimem i członkami patrolu łowieckiego postanowiliśmy kontynuować podróż.

Gdy dojechaliśmy do miejsca, gdzie trzymaliśmy stado kóz na pokarm dla Elzy, dozorca wręczył mi pilny list do Georgea, wzywający go do najbliższego biura administracyjnego w charakterze świadka w jakiejś sprawie o prze-

219

kroczenie przepisów łowieckich. Po dalszym dwugodzinnym przedzieraniu się przez gęsty busz dojechaliśmy wreszcie do obozu. Zasłużyliśmy na coś orzeźwiającego i wzmacniającego, ale zanim George zdążył nalać kieliszki, rozległo się znajome „hnk, hnk" i za chwilę wielkimi susami wpadła Elza, a za nią przygnały lwiątka. Powitała nas ze zwykłą serdecznością, a po krótkim czujnym obwąchiwaniu otarła się też przyjaźnie o naszego gościa, podczas gdy małe obserwowały tę scenę z oddali. Potem Elza wywlokła mięso z kręgu światła lampy w ciemny kąt obok mego namiotu i wraz z dziećmi zabrała się do żarcia, my zaś we troje zasiedliśmy do kolacji. Obok ogrodzenia wokół namiotu Georgea zbudowano specjalne ogrodzenie na namiot dla przybyłego, po wprowadzeniu go więc do tej kwatery zabarykadowaliśmy furtkę od zewnątrz kolczastymi krzakami i Bill został sam na dobrze zasłużony nocny spoczynek.

Elza ulokowała się obok mego namiotu i aż do zaśnięcia słyszałam jej cichą rozmowę z dziećmi. O świcie zbudził mnie hałas w namiocie Billa i rozpoznałam głosy Georgea i naszego gościa: starali się namówić Elzę, aby opuściła łóżko wydawcy. Okazało się, że skoro świt przecisnęła się pod furtką i skoczyła na łóżko przez zerwaną siatkę na moskity, obsypując Billa pieszczotami i więżąc go pod swym ciężarem. Jeżeli weźmie się pod uwagę fakt, że było to jego pierwsze w życiu obudzenie się w tak bezpośrednim sąsiedztwie dorosłego lwa, Bill wykazał podziwu godną zimną krew. Nawet gdy Elza ugryzła go lekko w ramię, na swój sposób okazując tym serdeczność, nie uczynił żadnego ruchu, tylko przemawiał do niej spokojnie.

Wkrótce Elza znudziła się i wyszedłszy za Georgem z zagrody zaczęła figlować z małymi wokół namiotów, tak jak gdyby wizyta u Billa stanowiła tylko ranne odwiedziny bliskiego przyjaciela. Potem cała rodzina powędrowała w stronę Wielkiej Skały, a George wyjechał do sądu. Aż do jego powrotu w porze podwieczorku Bill i ja spędziliśmy czas w pracowni, omawiając różne sprawy związane z wydaniem książki o Elzie.

220

George powiedział, że blisko obozu minął stado słoni, więc szybko skończyliśmy herbatę i pojechaliśmy tam, aby je sfilmować. Ale po drodze zobaczyliśmy Elzę wspaniale pozującą na tle nieba na szczycie Wielkiej Skały. Zapomnieliśmy o słoniach i wspięliśmy się po zboczu, mając nadzieję sfilmować Elzę i lwiątka, bo z jej sposobu nasłuchiwania głosów dochodzących zza wielkiego głazu wnioskowaliśmy, iż małe też są w pobliżu. Elza obserwowała każdy nasz krok, ale mimo przywoływania nie ruszała się z miejsca. Zachowywała się obojętnie, a lwiątka też się nie pokazały. Wyczekawszy bezskutecznie sporo czasu postanowiliśmy spróbować jednak szczęścia ze słoniami.

Zaledwie wróciliśmy do samochodu, Elza wstała i przyzwała swoje dzieci; te zaś, jak gdyby chciały sobie z nas zakpić, ustawiły się w doskonałej pozie do fotografii, czyli zrobiły teraz to, na co daremnie czekaliśmy przeszło godzinę. Ponieważ jednak Elza dała nam wyraźnie do poznania, że tym razem nie chce być filmowana, pojechaliśmy na to miejsce, gdzie George widział słonie. Zastawszy już tylko ich ślady, wróciliśmy znów do Elzy.

Gdy dojechaliśmy pod skałę, światło było już za słabe na zdjęcia, więc tylko przez lornetki obserwowaliśmy lwią rodzinę. Lwiątka uganiały między głazami i urządzały na siebie zasadzki, natomiast Elza nie spuszczała naszej grupy z oczu. W końcu zawołaliśmy, a na to ona natychmiast zbiegła ze skały, szybko przedarła się przez zarośla i po czułym przywitaniu z łomotem ułożyła się na dachu Land--Rovera. Głaskaliśmy ją po zwisających z boku łapach, ona zaś wodziła wzrokiem po wierzchołku skały, gdzie lwiątka kontynuowały zabawę zupełnie się nie przejmując nieobecnością matki. Chociaż wydawało się, że Elza z zadowoleniem przyjmuje nasze czułości, to jednak nie spuszczała małych z oczu i gdy tylko lwiątka zlazły ze skały, zeskoczyła z dachu i poszła im naprzeciw.

Skorzystaliśmy z okazji, aby pojechać i przygotować kozę dla głodnej czwórki. Ledwieśmy się z tym uporali, nasi stołownicy przyszli i zabrali się do mięsa, a myśmy zasiedli do kolacji kilka metrów dalej. Cały wieczór ze-

221

szedł nam na obserwowaniu lwów, które zachowywały się tak, jakby uznały Billa za przyjaciela.

Przed świtem ponownie zbudził mnie harmider w namiocie naszego gościa, któremu Elza przyszła znów powiedzieć dzień dobry. George potrafił ją namówić do wyjścia, a potem zabarykadował furtkę taką masą gałęzi, żeby towarzyska lwica nie mogła się przedostać. Niestety George nie czuł się dobrze i w nocy dostał gorączki. Mimo leczenia zapobiegawczego takie nagłe ataki malarii zdarzają się czasem u ludzi, którzy, podobnie jak on, mają organizmy osłabione przyjmowaniem od trzydziestu lat środków antymalarycznych. Tym razem do plagi przyłączyła się jeszcze Elza: nie dała się odstraszyć barykadą i po niedługim czasie Bill znów znalazł się w objęciach lwicy, rozpłaszczony pod jej ciężarem. Starał się wyplątać z siatki przeciw moskitom, gdy tymczasem George ponownie organizował odsiecz. Ale usunięcie masy gałęzi sprzed furtki potrwało tym razem znacznie dłużej, tak że gdy George znalazł się w namiocie, Elza już czule obejmowała Billa łapami za szyję, a jego policzki trzymała między zębami. Widzieliśmy, że często tak postępowała z lwiątkami — był to u niej dowód miłości, ale chyba nasz gość musiał to odczuwać trochę inaczej. W każdym razie trzeba z uznaniem podkreślić, że nie stracił głowy. Gdy ja przybyłam na pomoc, Elza opuściła już namiot Billa i bawiła się z małymi w zaroślach nad rzeką. Zbadałam zadrapania na szyi i ramionach naszego gościa, ale na szczęście okazały się powierzchowne i po opatrunku z proszkiem sulfa-tiazolowym zagoiły się w ciągu dwu dni.

Niezwykłe zachowanie się Elzy zaniepokoiło mnie poważnie. Nigdy tak nie postępowała z żadnym gościem i jedynym wytłumaczeniem było to, że chciała okazać Billowi czułość. Gdyby tego nie robiła w sposób żartobliwy, skutki mogłyby się okazać znacznie gorsze. Niezależnie jednak od motywów byłam bardzo speszona i na wszelki wypadek postanowiłam zostać z Billem w jego namiocie tak długo, aż — miałam nadzieję — Elza opuści z małymi obóz na cały dzień. Na nic się jednak zdała moja ostroż-

222

ność, bo Elza trzeci raz sforsowała wiklinową furtkę, i to zanim George, który był na zewnątrz, albo ja wewnątrz namiotu mogliśmy ją zatrzymać. Bill był już wtedy na nogach, a jako rosły i silny mężczyzna potrafił utrzymać równowagę mimo ciężaru lwicy, która wspiąwszy się na tylne łapy oparła mu się przednimi o ramiona i pieszczotliwie gryzła go w ucho. Gdy Bill zdążył się oswobodzić z tych objęć, sprawiłam Elzie takie lanie, że skulona i zawstydzona wyniosła się z namiotu i zaczęła wylewać swe czułości na Dżespaha: przewracała go na trawę, gryzła i poklepywała dokładnie tak samo jak przedtem Billa. Wreszcie cała rodzina powędrowała w stronę skał.

Nie wiem, kto był bardziej wstrząśnięty — biedny Bill czy ja. Niezwykły sposób, w jaki Elza potraktowała obcego sobie człowieka, oznaczał chyba przyjęcie go w poczet lwiej rodziny. Gdyby była o Billa zazdrosna lub nie lubiła go, łatwo mogłaby go skaleczyć, natomiast takie czułości okazywała tylko swoim dzieciom, mnie i Georgeowi. Ponieważ jednak nie chcieliśmy ryzykować powtórzenia się karesów Elzy w stosunku do naszego przyjaciela, postanowiliśmy skrócić jego wizytę i zaraz po śniadaniu opuścić obóz. Martwiłam się wprawdzie malarią Georgea, ale ponieważ nas zapewniał, że za dzień lub dwa poczuje się już dobrze, a doświadczenie potwierdzało, że takie ataki nigdy nie trwają długo, wobec tego wyjechaliśmy z mieszanym uczuciem żalu i ulgi.

Ujechawszy trzy kilometry spostrzegliśmy dwa słonie stojące trzydzieści metrów od drogi. Wietrzyły nas z podniesionymi trąbami, niezdecydowanie kołysały się jakiś czas w obie strony, aż wreszcie odeszły. Po tym spotkaniu Ibrahim poszedł piechotą naprzód zbadać, czy wszystko jest w porządku, bo mając przy samochodzie ciężko obładowaną przyczepę nie mogliśmy szybko zawrócić w razie niebezpieczeństwa. Ten wywiad uratował nas od zderzenia się z ogromnym samcem, który pozostał samotnie na drodze. Pozwoliliśmy mu spokojnie odejść, ale guzdrał się znacznie dłużej, niż potrzebowaliśmy na zrobienie zdjęć. Potem podróżowaliśmy już dalej bez przygód, jeżeli nie

223

liczyć dwu pękniętych dętek. Dopiero dwie godziny przed Isiolo ciężarówka silnie szarpnęła i stanęła. Okazało się, że w przyczepie odpadło jedno koło i oś zaryła się w ziemię. Jedynym wyjściem było zostawić wrak pod opieką jednego z członków patrolu łowieckiego i potem posłać z Isiolo samochód z pomocą. Na miejsce przybyliśmy po północy, a po otwarciu domu, wyładowaniu bagaży, przygotowaniu kąpieli i zjedzeniu kolacji czuliśmy się tak zmęczeni, że myśleliśmy tylko o położeniu się do łóżek. Żal rni było Billa, bo na jego wizytę składały się głównie ciągły wysiłek i niezwykłe przygody.

Tymczasem George już po naszym wyjeździe otrzymał ponowne pilne wezwanie do uczestniczenia w tej samej sprawie przed sądem. Nie zważając na malarię, spakował manatki i nazajutrz rano gotował się do wyjazdu, ale opóźniła go trochę Elza, która nagle zjawiła się w obozie. Od czasu nocnych wizyt u Billa trzymała się z dala, teraz przygnał ją głód. Nakarmiwszy całą lwią rodzinę, George wyruszył do Isiolo.

O Pożar w obozie

Z początkiem czerwca, po dziesięciodniowej nieobecności, wracaliśmy do Elzy i tuż przed zachodem słońca znaleźliśmy się dziesięć kilometrów od obozu. Widząc na drzewach i krzakach wielką ilość drapieżnych ptaków, powoli skierowaliśmy samochód w ich stronę. Wtedy nagle otoczyły nas ze wszystkich stron słonie — stado liczące trzydzieści lub czterdzieści sztuk, które pasło się tam przez ostatnie tygodnie. Oprócz dorosłych zwierząt było bardzo wiele młodych cieląt, a ich zaniepokojone matki podchodziły blisko do samochodu, wachlując uszyma, podnosząc trąby i gniewnie potrząsając łbami. Sytuacja przedstawiała się dosyć niewyraźnie, a wcale się nie poprawiła po przybyciu mojej ciężarówki, którą w ślad za nami prowadził Ibrahim. George wskoezył na dach Land-Rovera i stanął

224

tam w pogotowiu ze sztucerem w ręku. Zdawało się nam, że czekamy już całą wieczność, aż w końcu słonie zdecydowały się przejść przez drogę o jakieś dwadzieścia metrów od nas. Był to wspaniały widok. Maszerując, kolosy z oburzeniem potrząsały łbami w naszym kierunku, cielęta trzymały między sobą, aby je w ten sposób chronić. Gdy główna część stada odeszła już dość daleko, pewna grupa słoni dalej niezdecydowanie stała w zaroślach. Po dłuższym czekaniu i te się w końcu ruszyły, ale dwa olbrzymy ani myślały ustąpić nam pola.

George chciał zbadać, co zwabiło taką masę drapieżnych ptaków, a ponieważ już ciemniało, postanowił wraz z Ma-kedde pójść piechotą między dwiema grupami słoni. Ja z Ibrahimem stanęliśmy na dachu samochodu i mieliśmy obserwować ruchy słoni, aby ostrzegać tamtych. George znalazł świeżo zabitego kozła wodnego i ślady lwa. Ledwie ruszone mięso wskazywało, że to nadejście słoni przerwało lwu ucztę.

Gdy George i Makedde wrócili, robiło się coraz ciemniej, a dwa słonie nadal blokowały nam drogę. Nie mogliśmy objechać, postanowiliśmy więc ruszyć i na całym gazie przemknąć się obok. Udało się nam wykonać ten śmiały plan.

Zastanawialiśmy się, czy to nie Elza upolowała kozła wodnego. Ale po pierwsze było to za daleko od terenu jej zwykłych łowów, a po drugie walka ze zwierzęciem posiadającym tak groźne rogi i znacznie od niej cięższym (bo kozioł musiał ważyć dwieście kilogramów) stanowiła bardzo niebezpieczne przedsięwzięcie dla matki, która równocześnie musi bronić małych. Dlatego sądziliśmy raczej, że Elza nie posunęłaby się tak daleko, chyba że zmuszałby ją do tego wielki głód.

Zaraz po przybyciu do obozu zawiadomiliśmy o tym Elzę strzałem w powietrze, potem szybko ustawiliśmy antenę radiową, bo chciałam słuchać pierwszej audycji o lwiej rodzinie, którą niedawno nagrałam na taśmę w Nairobi. Tej nocy Elza nie zjawiła się wcale. Nazajutrz wcześnie rano poszliśmy zbadać ścierwo kozła.

15 — Moja lwia rodzina

225

Zostały tylko resztki, ale ziemia była tak zdeptana przez słonie, że nie mogliśmy rozróżnić innych śladów. Krążąc po kolczastych zaroślach spłoszyliśmy drzemiącego nosorożca, który przemknął tak blisko, że zrobiło mi się trochę nieprzyjemnie. Wreszcie po kilkugodzinnych poszukiwaniach znaleźliśmy jeden jedyny odcisk łapy jakiegoś lwiątka. Mógł to być ślad Dżespaha, ale wydawało się nam dość wątpliwe, aby malec zawędrował aż tak daleko.

Po powrocie do obozu kamień spadł nam z serca na widok Elzy i lwiątek na Wielkiej Skale. Gdy nas dostrzegła, pognała w dół i całym ciężarem skoczyła na Georgea, przygniatając go do ziemi. Potem przyszła kolej na mnie, a zdziwione lwiątka wyciągały szyje z wysokiej trawy, aby obserwować, co ich matka wyrabia. W obozie małe dostały swoją dzienną porcję i musiały być bardzo głodne, bo walczyły o mięso z wielkim wrzaskiem. Mała Elza wyszła na tym najlepiej i porwała największą część, tak że musieliśmy dla jej ciągle jeszeze głodnych braci przynieść drugą kozę.

Gdy później wypoczywałam obok namiotu, Dżespah wykazał niesłychaną śmiałość gryząc moje sandały i chwytając mnie za palce u nóg. Szybko schowałam stopy pod siebie, bo pazury i zęby miał już dobrze rozwinięte. Bardzo był niezadowolony z przerwania zabawy, więc przyjacielskim gestem wysunęłam powolutku rękę w jego kierunku. Patrzył uważnie na moją dłoń, potem spojrzał mi w twarz i odszedł.

Tego wieczoru Elza ułożyła się jak zwykle na dachu Land-Rovera, a lwiątka nie wyprawiały figlów, tylko leżały spokojnie na ziemi. Dziwiło mnie to, bo o tej porze bywały zawsze najruchliwsze. W nocy słyszałam, jak Elza przemawia cicho do małych, a potem je karmi. Widocznie głód musiał bardzo dokuczać małym żarłokom, skoro po skonsumowaniu dwu kóz domagały się jeszcze pokarmu od matki. Rano już lwiej rodziny nie było, a ślady prowadziły do zabitego kozła wodnego. A więc to Elza musiała upolować tego potężnego zwierza. Jakiegoż to miała pecha, że przybycie słoni uniemożliwiło jej i lwiątkom dobranie

226

się do smacznej zdobyczy. Ale teraz też zrozumieliśmy, dlaczego i matka, i lwiątka były takie głodne i takie zmęczone. Zabraliśmy rogi tego kozła i powiesiliśmy je w pracowni jako dumne trofeum z pierwszego wielkiego polowania naszych pupilów. Miały wówczas pięć i pół miesiąca. Każda wyprawa do Elzy na Wielką Skałę przynosiła nam wiele wrażeń. Na najdalszym krańcu, gdzie grzbiet przechodził w głębokie urwiska porośnięte niskimi krzakami i świecznikowatymi wilczomleczami, mieściły się kryjówki rozmaitych zwierząt. Dosłownie roiło się od góralków, które jak cienie uganiały między kamieniami. A gdy gapiły się na nas, dwa jasne znaczki nad oczyma nadawały im tak pytający wyraz, iż wątpię, aby kiedykolwiek mogły w pełni zaspokoić ciekawość. Góralki zlewały się zupełnie z barwą skały i musieliśmy wytężać wzrok, aby przez lornetkę dostrzec ich ruchy na niemal prostopadłych ścianach. Czasami nabierały takiej śmiałości, iż zbijały się w gromadę i tylko specjalne posterunki nie spuszczały z nas oczu, a reszta rozkładała się na skale i rozkoszowała się słońcem. Jeżozwierz też musiał tam buszować, bo często znajdowaliśmy jego kolce. Ale ze wszystkich, bardzo licznych mieszkańców tego zakątka chyba najbardziej fascynowały nas papugi.

Pewnego popołudnia obserwowałam, jak jedna para usiadła na pobliskim baobabie; ptaki skakały z gałęzi na gałąź, pyszniąc się przepięknym szmaragdowo-pomarań-czowym upierzeniem przysadzistych figur z krótkimi ogonami. Wreszcie oba znikły w dziupli na potężnym konarze. Za chwilę z sąsiednej dziupli pokazała się głowa innej papugi, jeszcze nie dorosłej. Ledwie ta młoda zapiszczała, a już tamta para wylazła i usadowiła się przy niej. Wkrótce jeszcze jedna młoda przyłączyła się do towarzystwa i cała czwórka siedziała teraz na konarze blisko siebie i głośno gawędziła.

Obserwując tę ptasią gromadkę przez lornetkę, zauważyłam trzecią dziuplę, i to całkiem blisko papuziego gniazda. Z niej wychylała się malutka twarzyczka, niemal ludzka z wyglądu; ogromne oczy i uszy wskazywały, że

227

należy do małego, żerującego nocą zwierzątka, lemura galao. Jest to tak małe stworzenie, że mieści się w dłoni, ale ogon ma dwa razy dłuższy od ciała.

Gdy pewnego wieczora wracaliśmy z całą lwią rodziną do obozu, Elza z Dżespahem szła przed nami, a Gopa i Mała Elza z tyłu. To bardzo niepokoiło Dżespaha. Gonił tam i z powrotem, starając się spędzić stado razem, aż wreszcie Elza puściła nas przodem i w ten sposób spełniła życzenie syna. Potem ocieraniem nosa o nasze nogi dziękowała, że zrozumieliśmy sytuację. Tej nocy z kuchni zniknęła ugotowana perliczka. Złodziejem okazał się ojciec lwiątek, bo znaleźliśmy jego ślady obok namiotu kuchennego.

Obudziwszy się następnego rana usłyszałam Elzę rozmawiającą z małymi w pobliskich zaroślach. Od przyjścia na świat lwiątek, nie chcąc straszyć małych, nigdy nie słuchaliśmy radia wtedy, gdy Elza była z rodziną w obozie. Tym razem jednak George nastawił na dziennik poranny. Elza zjawiła się natychmiast, spojrzała na aparat i zaczęła ryczeć tak potężnym głosem, że musieliśmy zamknąć głośnik. Dopiero wtedy wróciła do lwiątek. Po chwili George znów włączył radio, po to, by Elza w te pędy przygnała i rykiem zmusiła nas do wyłączenia. Głaskałam ją i cicho przemawiałam, aby ją uspokoić, ale musiała dokładnie przeszukać cały namiot, dopiero potem poszła do małych. Przedtem często mnie pytano o sposób reagowania Elzy na różne głosy i zawsze się pyszniłam, że potrafię na te pytania odpowiedzieć, ale ta jej reakcja przyszła zupełnie nieoczekiwanie. Przed jej usamodzielnieniem się, gdy jeszcze mieszkała w naszym domu, codziennie słuchaliśmy radia i chociaż zawsze bywała zaskoczona po pierwszych dźwiękach z głośnika, podobnie jak przy pierwszych tonach mojego fortepianu, po stwierdzeniu źródła pochodzenia głosu nie zwracała nań więcej uwagi. Rozróżniała warkot silnika samochodu i samolotu. Choćby samolot nie wiem jak głośno dudnił, nie interesowała się tym, ale czujnie nasłuchiwała najlżejszego warkotu silnika samochodowego, nawet zanim myśmy go usłyszeli. Próbowałam

228

jej śpiewać, aby wybadać jej reakeję, ale żadna melodia nie robiła na niej wrażenia. Z drugiej strony, gdy raz naśladowałam głos lwiątek, aby ją zachęcić do szukania małych, Elza zareagowała natychmiast, zgodnie z moim życzeniem; jeżeli jednak to samo robiłam dla żartu, pozostawała obojętna.

Będąc dzikim zwierzęciem umiała oczywiście rozróżniać głosy innych dzikich zwierząt i rozpoznawać nastroje i zamiary zbliżających się bestii. Zresztą nasze nastroje też wyczuwała po naszych głosach. Wolała, jak sądzę, niski głos ludzki, a wysokiego nie znosiła u człowieka nawet wtedy, gdy nie oznaczał podniecenia.

Pewnej nocy po doświadczeniu z radiem miałam okazję sprawdzenia swojej własnej reakcji na głosy, bo między obozem a rzeką ulokowało się całe stado słoni. Ocieranie się potężnych cielsk, trąbienie, hałas wywracanych drzew i plusk wody — wszystko to zupełnie wykluczało sen. W dodatku małżonek Elzy przyłączył się do chóru. A wśród tego hałasu — choć to brzmi niewiarygodnie — usłyszałam chrapanie Georgea. Elza schroniła się w zagrodzie, w której przedtem nocował Bill. Rano busz wokół obozu przypominał pole bitwy, słonie zostawiły zdeptaną trawę i głębokie dziury wygniecione potężnymi nożyskami. Ale spokój powrócił i Elza z małymi odpoczywała sobie na piaszczystej łasze obok pracowni.

Tego dnia po południu pojechaliśmy do Isiolo i tam spędziliśmy dziewięć dni.

Wracając 16 czerwca omal nie zderzyliśmy się z dwoma słoniami, które wybiegły na drogę tuż przed samochodem. Na szczęście ich przerażenie nie ustępowało naszemu i gdy George z całej siły nacisnął hamulec, oba kolosy z trąbieniem uciekły w ciemność.

Elza zjawiła się razem z małymi pół godziny po wystrzeleniu rakiety dźwiękowej. Powitała nas entuzjastycznie, ale zmartwił mnie widok ran, które miała na łbie i na brodzie, oraz głębokiego cięcia na bardzo spuchniętej prawej kostce. Musiało ją to bardzo boleć, bo unikała zbytecznych ruchów i nie pozwoliła się dotknąć. Cała rodzina

229

okazała się tak głodna, że dwie kozy poszły za jednym zamachem.

Nazajutrz rano wyruszyliśmy śladami, aby stwierdzić, gdzie Elza z lwiątkami przebywała w nocy przed naszym przyjazdem. Wiedzieliśmy, że zawsze wolała drugą stronę rzeki, chociaż dla nas obie strony wyglądały tak samo. Nie zachwycał nas ten wybór Elzy, bo na tamtym brzegu kręcili się kłusownicy, a chociaż mogli nie stanowić niebezpieczeństwa dla niej samej, z małymi sprawa przedstawiała się odmiennie.

Wybraliśmy ten właśnie teren na usamodzielnienie Elzy dlatego, że w kilkumilowym pasie po obu stronach rzeki roiło się od much tse-tse. Ukąszenie tej odmiany tse-tse jest nieszkodliwe dla ludzi i większości dzikich zwierząt, śmiertelne natomiast dla bydła domowego. To pozwalało nam mieć nadzieję, że kozy nie będą tu przychodzić i kusić naszej wychowamcy. Ona zaś miała bardzo konserwatywne zwyczaje, bo chociaż co dwa lub trzy dni zmieniała legowisko, zawsze przebywała w granicach określonego i niedużego obszaru. To nas trochę uspokajało.

Ostatnio mieliśmy dowody, że w ten rejon zapuszczają się członkowie okolicznych plemion; uznaliśmy więc za wskazane wyśledzić położenie najczęściej przez Elzę uży~ wanego legowiska, aby w razie potrzeby móc jej przyjść z pomocą. Poszliśmy śladami prowadzącymi od rzeki wzdłuż łożyska wyschniętego strumienia aż do skalistego wzniesienia, które leżało o pół mili od obozu i które nazywaliśmy Jaskiniową Skałą. Nazwa pochodziła od zasłoniętego przed deszczem wgłębienia z kilku jak gdyby „platformami", gdzie można było wygodnie leżeć z widokiem na otaczający busz. Poza tym w pobliżu rosły drzewa, po których lwiątka mogły sobie urządzać wspinaczki. Wszystko wskazywało, że tu właśnie mieści się aktualne mieszkanie Elzy.

Gdy wróciliśmy do obozu, cała rodzina czekała tam na nas. Elza była dość rozdrażniona, ale wobec mnie okazywała serdeczność, pozwalała używać się za poduszkę i obejmowała mnie łapami. Dżespahowi bardzo się to nie pedobało, bo gdy tylko matka odeszła, zaraz przywarował

230

i zaatakował mnie. Powtarzał to trzykrotnie i chociaż w ostatniej chwili zmieniał kierunek i udawał, że bardziej interesuje go słoniowe łajno, jednak spłaszczone uszy i gniewne pomruki nie pozwalały wątpić, że malec jest zazdrosny. Charakterystyczne jednak, że do ataków wybierał tylko takie chwile, kiedy matka tego nie widziała. Aby go przekupić, rzuciłam mu kilka smakołyków i przywiązałam dętkę do trzymetrowej żerdki, ruszając nią na wszystkie strony. Podczas najlepszej zabawy usłyszeliśmy dudnienie słoni, które prawdopodobnie też urządzały sobie jakąś zabawę w mojej pracowni. Nazajutrz podczas śniadania cztery olbrzymy stanęły nagle między namiotami a kuchnią. Nadeszły tak cicho, iż gotowi byliśmy przysiąc, że spadły z nieba. Równie cicho odeszły.

Mniej więcej w tym samym czasie rozproszone dotąd po całej rzece krokodyle zaczęły się gromadzić w głębokich miejscach. To nas niepokoiło, bo często Elza zabierała mięso do rzeki, zanim zdążyliśmy przymocować je na noc, a potem kilka razy słyszeliśmy po zmroku jej ryki i przybywszy z latarkami i bronią zastawaliśmy ją broniącą „zdobyczy" przed krokodylem, który na hasz widok natychmiast znikał. Próbowaliśmy strzelać do gadów, ale jedynym celem były ślepia, bo reszta cielska zawsze kryła się pod wodą. Ponadto ze wszystkich znanych mi dzikich stworzeń krokodyle mają najwyżej rozwinięte wyczucie niebezpieczeństwa, nic więc dziwnego, że mimo naszej ostrożności przy podchodzeniu paskudne gady zawsze potrafiły nas przechytrzyć.

20 czerwca lwiątka skończyły sześć miesięcy i z tej okazji Georgę zastrzelił dla nich perliczkę. Mała Elza oczywiście porwała ptaka i przepadła z nim w zaroślach. Oburzeni bracia ruszyli za nią w pogoń, ale Wrócili pokonani i koziołkując po piaszczystym brzegu wpadli na matkę, która odpoczywała z wszystkimi czterema łapami w powietrzu. Elza chwyciła łby malców w paszczę, ale lwiątkom udało się uwolnić i w odwet dobrały się do mamusi-nego ogona. Po chwili zabawy z małymi Elza wstała, podeszła z wielką godnością do mnie i objęła mnie delikatnie

231

łapami, jakby chciała pokazać, że mnie też należy się trochę rodzinnego ciepła. Dżespah patrzył na to ogłupiały. Co to ma znaczyć? Jeżeli matka robi z tym dwunożnym stworem takie ceregiele, to on chyba nie jest zły, ale jednak jest inny niż reszta stada. Ilekroć odwracałam się do niego tyłem, Dżespah skradał się do mnie» gdy jednak stawałam twarzą, przerywał i kręcił łebkiem w obie strony, nie wiedząc, co dalej robić. Wreszcie powziął postanowienie: należy gdzieś pójść. Pomaszerował prosto do rzeki, najwidoczniej zdecydowany przeprawić się na drugi brzeg. Elza skoczyła za nim. Krzyknęłam „nie, nie!", ale nic to nie pomogło i wkrótce reszta rodziny też ruszyła za malcem. Chociaż taki młody, Dżespah objął już przewodnictwo stada i ta jego rola została zaakceptowana przez najbliższych.

Po powrocie na naszą stronę Elza usnęła z łbem na moich kolanach. Tego już było za wiele dla Dżespaha. Pod-pełzł do nas i ostrym pazurem zaczął mnie drapać po łydce. Nie mogłam ruszyć nóg, bo spoczywał na nich ciężar łba Elzy, więc aby go powstrzymać, powoli wyciągnęłam ku niemu rękę. Skutek był taki, że malec nagłym ruchem ugryzł mnie głęboko w nasadę wskazującego palca. Na szczęście zawsze noszę przy sobie proszek sulphanila-midowy, natychmiast więc mogłam zdezynfekować ranę. To wszystko działo się o kilkanaście centymetrów od łba Elzy, lecz ona zachowała dyplomatyczną obojętność i sennie mrużyła ślepia.

Siedziałam dalej w tej samej pozycji i obserwowałam, jak zachodzące słońce złoci wierzchołki palm doum. Potem wszystkie barwy ściemniały i zapadł mrok. Nagle zobaczyłam, że Mała Elza zamiera w bezruchu i uważnie patrzy na drugi brzeg. Idąc za jej spojrzeniem dostrzegłam ogromnego słonia, samca, który szedł do rzeki napić się wody. Trąciłam Elzę, ale na niej widok słonia nie zrobił żadnego wrażenia. Tymczasem olbrzym podniósł trąbę i wietrzył. Robił to długo, ale kierunek wiatru uniemożliwiał mu odkrycie naszej obecności. Na -wypadek jednak, gdyby zechciał przejść przez rzekę, uwolniłam się spod ciężaru

232

Elzy i poszłam zabezpieczyć aparaty. Gdy już je ulokowałam w namiocie, słoń zaczął się kręcić i za chwilę powoli zniknął w buszu.

Podczas powrotu do obozu Dżespah wydawał się tak przyjacielski, że przyszło mi na myśl, czy nie ugryzł mnie tylko dla zabawy, bo przecież w stosunkach między nim a matką gryzienie stanowiło dowód czułości. Biorąc jednał ogólnie, jego postawa wobec nas dawała wiele do myślę nia. Uczyniliśmy wszystko możliwe, aby uszanować naturalne instynkty u lwiątek i w niczym nie przeszkodzić ich rozwojowi i wyrastaniu na dzikie lwy, ale to z natury rzeczy pociągnęło za sobą utratę kontroli nad naszymi wychowankami. Z tamtą dwójką nie mieliśmy kłopotów, bo Mała Elza i jej płochliwy brat zawsze tak samo trzymały się z dala i nigdy nie trzeba ich było karcić. Dżespah różnił się jednak charakterem od rodzeństwa i nie mogłam powstrzymać jego ostrego pazura przez zwykły rozkaz „nie, nie", co z powodzeniem stosowałam do Elzy, która w młodości nauczyła się chować pazury podczas zabawy ze mną lub Georgem. Z drugiej strony nie chciałam używać na Dżespaha kija. Elza mogła tego nie aprobować i stracić do mnie zaufanie. Tak więc pozostawało nam tylko przyjazne ułożenie stosunków z Dżespahem, chociaż w danej chwili jego dosyć zmienne odruchy umożliwiały raczej zawieszenie broni niż przyjaźń.

Przebywszy pięć dni w obozie wróciliśmy do Isiolo i tam dowiedzieliśmy się, że George będzie musiał wkrótce wyjechać na trzytygodniowe safari po północnych terenach. Nie chcieliśmy na tak długo zostawiać Elzy samej, a ponieważ podczas nieobecności Georgea i jego Land-Rovera nie miałabym dostatecznych środków komunikacji na podróżowanie tam i z powrotem między obozem a Isiolo, postanowiłam spędzić te trzy tygodnie w buszu, nawet ryzykując ujemny wpływ na proces przystosowania się lwiątek do życia na łonie dzikiej natury.

Na dwa tygodnie zostałam sama w Isiolo, potem, według planu, miałam się w początkach lipca spotkać w obozie

233

z Georgem, który będzie tamtędy wracał z inspekcji do domu, aby się przygotować do tej safari na północy.

Gdy z początkiem lipca zbliżałam się do obozu, zaczęłam się niepokoić, bo nie widziałam Georgea. Ogarnęły mnie złe przeczucia, tym bardziej gdy w powietrzu poczułam tyle dymu, że aż gryzł w płucach. Przybywszy na miejsce nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Krzaki dookoła zmieniły się w kupy popiołów, a z dopalających się pni drzew buchał jeszcze żar. Dwie wielkie akacje, które nam dostarczały cienia, a licznym ptakom mieszkań, stały zwęglone. Na szarym tle spalenizny kontrastowo odcinało się zielone płótno namiotu. Z ulgą znalazłam Georgea w środku — przy lunchu.

Miał mi masę do opowiedzenia. Przybywszy dwa dni wcześniej zastał obóz w ogniu i znalazł ślady dwunastu kłusowników, którzy nie tylko podłożyli ogień pod drzewa i zbudowane przez nas ogrodzenia, ale zniszczyli wszystko, co im wpadło pod rękę. Nie darowali nawet małemu ogródkowi warzywnemu, który uprawiał Ibrahim.

George zaniepokoił się ogromnie o Elzę i między siódmą a dziesiątą wieczorem wystrzelił wiele rakiet dźwiękowych, ale bez skutku. Dopiero o jedenastej Elza zjawiła się wraz z lwiątkami — cała czwórka wygłodzona do niemożliwości. Przez dwie godziny lwia rodzina skonsumowała dużą kozę. Elza zachowywała się bardzo serdecznie i w nocy kilka razy przychodziła położyć się na łóżku Georgea, a wtedy on zauważył, że lwica ma kilka ran. Rano jej nie było, poszedłszy zaś jej śladami George zobaczył ją siedzącą na Skale Pomrukiwań. Potem próbował odkryć po śladach, gdzie spędziła poprzedni wieczór, i znalazł je w dole rzeki, pomieszane ze śladami kłusowników. Po tym odkryciu zastanawiał się, czy polowali właśnie na Elzę i jej małe.

Po lunchu posłał trzech członków patrolu łowieckiego na poszukiwanie podpalaczy. Wysłani wrócili z sześcioma schwytanymi kłusownikami. George kazał podpalaczom pomagać przy odbudowie obozu, co wcale nie należało do przyjemności z powodu ogromnej ilości kolczastych gałęzi potrzebnych na nowe ogrodzenia.

234

Po spędzeniu nocy w obozie Elza z lwiątkami odeszła tuż po świcie. Pół godziny później George usłyszał ryki od strony Wielkiej Skały, a ponieważ Elza poszła w tamtym kierunku, przypuszczał, że to jej głos. Bardzo się więc zdziwił, gdy nieco później Elza odezwała się z przeciwnej strony rzeki. Za chwilę pojawiła się mokra i bardzo podniecona, z kilkoma krwawiącymi ranami na zadzie. Ale pozostała tylko kilka minut, potem głośno wołając pognała w stronę Wielkiej Skały. George był pewien, że musiała niedawno walczyć z jakimś wrogiem, bo takich ran nie mogło jej zadać zwierzę, które sama upolowała; ponadto jej zdenerwowanie świadczyło, iż wie, że ten nieprzyjaciel znajduje się jeszcze w pobliżu. George wyrobił sobie pogląd, że ryki, które pierwotnie uznał za głos Elzy, wydawał prawdopodobnie jakiś rozwścieczony lew, który później rzucił się na nią. Gdy tych dwoje walczyło, małe rozbiegły się, a Elza po walce uciekła przez rzekę.

Teraz George towarzyszył Elzie w poszukiwaniach za jej rodziną. Razem wdrapali się na Wielką Skałę, a gdy stanęli na szczycie, Elza bardzo niespokojnym głosem nawoływała swoje małe. Ale lwiątek nie było ani śladu, oboje więc kilkakrotnie przeszukiwali wszystkie zakamarki między skałą a obozem. Nagle Elza zainteresowała się kępą gęstych zarośli, które zaczęła bardzo pilnie obwąchiwać. George zbadał krzaki, ale nic nie znalazł i zostawiając Elzę w tej kępie poszedł do obozu, aby wziąć Nuru do pomocy w poszukiwaniach. Przez całe rano nic nie znaleźli poza śladami Elzy, świadczącymi o tym, że chyba jeszcze o świcie pobiegła do rzeki i przeprawiła się poniżej pracowni.

Po bezowocnym przetrząsaniu okolicy George odesłał Nuru do obozu i sam szukał dalej, aż pod Skałą Pomrukiwań zobaczył Elzę ciągle jeszcze rozpaczliwie wzywającą dzieci. Znów razem przedzierali się wzdłuż grzbietu, za-zierając do wszystkich możliwych kryjówek. Znaleźli ślady jakiegoś dużego lwa i jakiejś lwicy, a Elza wydawała się tym bardzo przygnębiona. O ile rano nalegała, aby iść przodem, teraz zadowalała się chodzeniem za Georgem.

235

Gdy dotarli do końca grzbietu, w pobliże miejsca urodzenia lwiątek, Elza zaczęła z uporem węszyć przy pewnej szczelinie. Nagle George zobaczył jedno lwiątko wyzierające zza krawędzi skały, która leżała powyżej. Za chwilę pokazało się drugie lwiątko. Była to Mała Elza i Gopa. Dżespaha nadal brakowało.

Gdy małe ujrzały matkę, zbiegły na dół, otarły się pyszczkami o jej pysk i powędrowały za rodzicielką na „łachę kuchenną". To wszystko działo się tuż przed moim przybyciem i George zamierzał zaraz po lunchu kontynuować poszukiwania Dżespaha. Poszłam oczywiście z nim. Mniej więcej za godzinę pod Wielką Skałą spotkaliśmy Elzę, która mnie przywitała ogromnie serdecznie. Gdy scze-sywałam jej z futra muchy tse-tse i opatrywałam jej rany, dwa lwiątka obserwowały to z odległości sześćdziesięciu metrów, a potem gdzieś uciekły. Wcierając w rany proszek sulphatiazolowy stwierdziłam, że Elza jest pokaleczona nie tylko na zadzie, ale też, i to bardzo, na piersiach i brodzie. W czasie opatrunku lwiątka siedziały w krzakach, a Elza nie zwracała na nie uwagi. Aby więc je zachęcić do przyłączenia się do matki, schowaliśmy się z Georgem za skały. Za chwilę małe przybiegły do Elzy.

Gdy ta trójka usadowiła się bezpiecznie na grzbiecie Wielkiej Skały, George poszedł szukać Dżespaha koło skał Zom, a ja przetrząsałam podnóże łańcucha wzgórz. Obserwując Elzę stwierdziłam w pewnej chwili, że marszczy pysk i wietrzy w kierunku gęstej kępy, która ją — jak opowiadał George — interesowała tego ranka. Zawołałam na nią, ale nie ruszyła się z miejsca. Łatwo zrozumiałam, dlaczego: cały teren był pokryty śladami lwów, musiała więc odczuwać strach. Gdy jednak George wrócił, przyszła z lwiątkami do nas na dół.

Razem ruszyliśmy ku tej gęstej kępie, Elza i lwiątka na przodzie. Nagle zobaczyłam, że za nią kroczą, zupełnie normalnym szykiem, nie dwa, ale trzy lwiątka. Pojawienie się Dżespaha po całodniowej nieobecności zostało przyjęte przez lwią rodzinę jako coś najzupełniej normalnego. My jednak z Georgem odczuliśmy ogromną ulgę i zostawiając

230

całą czwórkę nad rzeką, gdzie gasiły pragnienie, poszliśmy do obozu przygotować kozę. Gdy w końcu mogliśmy już odpocząć i zasiąść do obiadu, dyskutowaliśmy na temat dziwnego zachowania się Elzy. Dlaczego nie okazała wytrwałości w poszukiwaniu Dżespaha? Czy cały czas wiedziała, że malec kryje się w zaroślach? ?i? czy to było możliwe? Dlaczego miałby siedzieć przez dwanaście godzin sam, będąc niedaleko obozu, rzeki i skał, gdzie przebywała reszta rodziny? I dlaczego nie reagował na głos matki i nasze nawoływania? Gdyby obcy lew krążył gdzieś w pobliżu skał, to tłumaczyłoby strach zarówno Elzy, jak i Dżespaha, ale w takim wypadku dwa pozostałe lwiątka nie szukałyby schronienia właśnie tam.

Po obiedzie George musiał ruszać do Isiolo, aby się przygotować do swej trzytygodniowej safari. Dość niechętnie widziałam jego wyjazd o tak późnej porze, kiedy wszystkie dzikie zwierzęta zaczynają nocne wyprawy. Wkrótce potem jak światła samochodu Georgea zniknęły mi z oczu, jakieś lwy zaczęły ryczeć z Wielkiej Skały i całą noc dawały głośny koncert. Zaraz po pierwszym ryku Elza przeniosła się z małymi jak najbliżej mego ogrodzenia i spędziła tam całą noc; nad ranem przeprawiła się na drugi brzeg. Później znalazłam ślady moich lwów na piaszczystej łasze tuż poniżej obozu; pomieszane były ze śladami bawołu, który przez jakiś czas przebywał w naszym sąsiedztwie, nie bał się naszej obecności i noc w noc chodził do wodopoju niedaleko namiotów.

W ciągu następnych dni kilka razy próbowałam zastrzelić krokodyla, ale bez powodzenia. Elza i lwiątka wiedziały, że krokodyle nie należą do przyjaznych stworzeń i często sprawdzały, czy po wodzie nie pływa jakiś podejrzany kij lub nie tworzy się jakiś wir. Z drugiej jednak strony nie okazywały konsekwencji w ocenie niebezpieczeństwa, dlatego mnie ciągle trawił niepokój. Pewnego popołudnia zawołałam Elzę, która właśnie odpoczywała na drugim brzegu. Zaraz chciała z lwiątkami przepłynąć na moją stronę, ale stanąwszy nad wodą cała czwórka zamarła i wpatrywała się w nurt. Potem Elza poprowadziła

237

I

rodzinę w górę rzeki i stanęła nad „kuchenną łachą", gdzie w suchej porze woda była płytka. Mimo to jednak zwlekała z przeprawą całą godzinę, a lwiątka nie uprawiały swych zwykłych igraszek w rzece. Ten przykład ostrożności trochę mnie uspokoił, ale charakterystyczne dla jej nieobliczalnych odruchów było znów to, że kiedy na drugi dzień podobnie zawołałam Elzę z tego samego miejsca i o tej samej porze, ona bez najmniejszego zastanowienia natychmiast przepłynęła razem z małymi. Gdy podeszła blisko, zauważyłam na jej języku ranę średnicy szylingowej monety i jeszcze szramę na samym środku. Chociaż rany krwawiły, ku memu zdziwieniu Elza czule lizała swoje dzieci.

Pod wieczór wszyscy siedzieliśmy nad rzeką. Nagle Elza i małe zwróciły uwagę na wodę i zaczęły stroić miny. Nie dalej jak o cztery metry zobaczyłam krokodyla, a musiała to być duża bestia, bo łeb mierzył prawie pół metra. Porwałam sztucer i zabiłam gada, a lwiątka, chociaż siedziały tuż obok mnie, wcale nie przestraszyły się strzału. Potem Elza przyszła otrzeć mi się o kolana, jak gdyby chciała podziękować.

Popołudniowe zabawy na piaszczystej łasze należały do codziennego rytuału, a atrakcję stanowiło tam między innymi łajno bawole i czasami słoniowe — lwiątka tarzały się w nim z wielką przyjemnością. Przy zabawie na pniu przewróconej palmy okazywało się, że małe wcale nie spadały na cztery łapy jak przysłowiowe koty; przeciwnie, chociaż spadały często, waliły się na ziemię jak worki piasku, bardzo zdziwione nagłą podróżą w powietrzu.

Mniej więcej w tym czasie Dżespah stał się bardziej przyjacielski. Zdarzało się, że mnie polizał, a raz nawet wspiął się na tylne łapy i objął mnie przednimi. Elza dbała bardzo o to, aby w obecności małych nie okazywać mi zbyt wiele przywiązania, ale odbijała sobie wtedy, gdy zostawała ze mną sam na sam. Wróciło jej dawne, bezwzględne zaufanie, pozwalała mi nawet wyjmować sobie mięso z pazurów i przenosić je na jakieś inne miejsce, jeżeli uznawałam to za wskazane. Mało tego, dopuszczała

i

mnie do zajmowania się mięsem małych. Jeżeli na przykład chciałam wieczorem przenieść resztę nie zjedzonej kozy znad rzeki, aby nie porwały jej krokodyle, pozwalała mi wlec to mięso, choćby nawet małe uczepiły się go i broniły swojej własności.

O zmroku lwiątka wykazywały zawsze najwięcej żywotności i płatały matce takie figle, że nie mogła utrzymać rodzicielskiej powagi. Na przykład Dżespah odkrył, że jeżeli stanie na tylnych łapach i przyczepi się do matczynego ogona, matka nie może się go tak łatwo pozbyć. W takiej pozycji oboje kręcili się w kółko i Dżespah wyglądał jak klown w cyrku, aż wreszcie Elzie się to nudziło i całym ciężarem siadała na synu. Jego zaś to po prostu zachwycało i tak matkę lizał i obejmował, że wreszcie uciekała do namiotu.

¦ Ale wkrótce i tam nie mogła już znaleźć spokoju, bo Dżespah nabrał śmiałości i wchodził za nią. Szybko lustrował otoczenie, potem zrzucał na ziemię wszystko, co zdołał dosięgnąć łapą. Często nocą słyszałam, jak przestawiał skrzynki z jedzeniem i piwem, przy czym brzęk butelek stanowił zabawę, która mu się nigdy nie znudziła. Raz znaleziono rano w rzece moją bezcenną gumową poduszkę, potarganą na strzępy. Nie mogłam jednak zwalać całej winy na Dżespaha, bo sama ją bezmyślnie zostawiłam na polowym fotelu. O ile Dżespah czuł się w namiocie jak u siebie w domu, o tyle jego siostra i brat nie wykazywały takiej odwagi i siedziały na zewnątrz, z daleka tylko obserwując figle.

Pewnego wieczoru Dżespah posunął się tak daleko, że złożył wizytę w kuchni. Boye siedzieli wtedy wokół ognia, on zaś obszedł ich dokoła, dokładnie obwąchał, zbadał każdy szczegół i zadowolony wrócił do matki.

Dodatnim skutkiem pożaru obozu okazało się to, że nie dokuczały nam skorpiony. Normalnie musieliśmy zawsze mieć pod ręką kij, aby je zabijać, gdy po zmroku zaczynały pełzać po podłodze namiotu z podniesionymi odwłokami. Zawsze się dziwiłam, że — o ile mogłam stwierdzić — żaden nigdy nie ukłuł Elzy ani lwiątek. Kilka lat

230

przedtem mój terier, wielkości właśnie lwiątka w ich obecnym wieku, omal nie zginął po takim ukłuciu. Mnie też raz ukłuł skorpion długości trzech centymetrów i miałam potem konwulsje i spuchnięte gruczoły tak długo, aż organizm sam pokonał jad, na który dotąd nie wynaleziono żadnego antidotum. W naszych okolicach Afryki żyją dwa rodzaje skorpionów. Jeden jest czarny, około dziesięciu centymetrów długi, i wygląda bardzo groźnie. Ale jasny rodzaj, chociaż mniejszy, ma znacznie silniejszy jad.

Niestety razem z plagą skorpionów ogień pozbawił nas towarzystwa bardzo miłych żab, które co wieczora przychodziły łapać owady w świetle lampy. Jedna, bardzo śmiała, odważała się nawet wskakiwać na grzbiet Elzy, gdy ta leżąc odpoczywała w namiocie. Dziwiło mnie, że oba stworzenia nigdy się wzajem nie zauważały. Gdy przygotowywano mi kąpiel, wesołe żabki zaraz wskakiwały do płóciennej wanny. Tak się do nich przyzwyczaiłam, że mi ich teraz brakowało.

Elza walczy

Pewnego dnia rano Makedde dostrzegł stado krążących sępów. Poszedłszy około mili w dół rzeki, znalazł nosorożca, który został przy wodopoju zabity zatrutymi strzałami. Kłusownicy zostawili wiele śladów, a na okolicznych drzewach zbudowali platformy na zasadzki. Musieli dobrze wiedzieć, że zostałam tylko z Makedde, bo w obecności Georgea nigdy by się nie odważyli polować tak blisko obozu.

W nocy z 7 na 8 lipca odbył się prawdziwy koncert, złożony z pomrukiwań małżonka Elzy, pokaszliwań lamparta i śmiechów hien. Następnego wieczoru, gdy zdejmowałam muchy tse-tse z futra Elzy, która leżała w namiocie z łbem na moich kolanach, małżonek znów przeraził mnie potężnym rykiem. Elza zerwała się na nogi i jak strzała pomknęła w kierunku „kuchennej łachy". Lwiątka pobiegły

240

za matką, ale wkrótce wróciły i zafrapowane usiadły obok namiotu. Elza też niedługo się zjawiła i odczekała, aż samiec przestał nawoływać. Po jej odejściu usłyszałam chrzęst łamanych kości i domyśliłam się, że to hieny tam ucztują. Elza nie pokazała się przez następne dwadzieścia cztery godziny, chociaż w nocy ryk lwa nieraz wstrząsał powietrzem. Natomiast ku memu zdziwieniu przyszła razem z lwiątkami o dziewiątej rano i cała czwórka domagała się jedzenia. Otrzymaną kozę Elza zawlokła do rzeki, a po skonsumowaniu w dwie godziny większej jej części lwia rodzina znów opuściła obóz. Czy ta wizyta o niezwykłej porze oznaczała, że Elza unika swego męża i woli przyjść jeść wtedy, gdy go nie ma w pobliżu?

Wieczorem znów przyprowadziła małe. Gdy ja już leżałam w łóżku, trzykrotnie usiłowała pójść na drugą stronę rzeki. Ale za każdym razem wołałam ją z powrotem i żądałam, aby pilnowała resztek kozy, bo nie widziałam powodu, aby dostarczać bezpłatnych posiłków wszystkim drapieżnikom, które się przypadkowo znajdą w pobliżu. Elza usłuchała mnie i opuściła obóz dopiero o świcie, kiedy mięso nie wymagało już pilnowania.

Następne trzy dni pod rząd przychodziła tylko po nastaniu ciemności, a czwartego dnia, 15 lipca, przyprowadziła tylko dwoje dzieci — bez Dżespaha. Zaniepokoiłam się bardzo i odczekawszy jakiś czas zaczęłam nawoływać malca po imieniu, aż Elza zdecydowała się pójść go szukać w górę strumienia, zabierając tamtych dwoje ze sobą. Słyszałam ją przez godzinę, potem głos rozpłynął się w dali. Nagle rozległy się wściekłe ryki lwa pomieszane z przeraźliwym wrzaskiem pawianów. Ponieważ było ciemno, nie mogłam pójść zobaczyć, co się dzieje, tylko siedziałam w okropnym nastroju, bo byłam pewna, że Elza została napadnięta przez lwy. Miałam słuszność, bo za chwilę wróciła z krwawiącymi szramami na łbie i grzbiecie i przegryzionym na wylot prawym uchem. W dziurze można było zmieścić dwa palce — nigdy jeszcze nie odniosła tak poważnej rany. Mała Elza i Gopa wróciły z matką i bardzo wystraszone usiadły opodal. Próbowałam nasmarować rany

16 — Moja lwia rodzina

241

Elzy maścią sulphanilamidową, ale nie chciała mnie do siebie dopuścić, taka była zdenerwowana. Nie tknęła też mięsa, które jej podsunęłam. Wobec tego położyłam kozę między sobą a małymi, a te natychmiast przybiegły, porwały ścierwo w ciemny kąt i zaczęły je rozszarpywać.

Długo siedziałam przy Elzie, która trzymała łeb pochylony na bok, tak że krew kapała z rany. Potem wstała, przywołała lwiątka i poszła z nimi przez rzekę.

Nie mogłam się doczekać rana, aby pójść szukać Dżespa-ha. Wyruszyliśmy we trójkę z Makedde i Nuru do Jaskiniowej Skały, gdzie z wielką ulgą odnalazłam całą lwią rodzinę. Cieszyłam się nie tylko z tego, że znalazł się Dżespah, ale i z tego, że mogę teraz opatrzyć rany jego matki. Rana na uchu ciągle krwawiła i Elza co jakiś czas potrząsała łbem, strącając zbierające się krople. Ze względu na położenie rany nie mogła jej lizać, ale drapała łapą, co oczywiście nie przyczyniało się do utrzymania jej w czystości. Lwiątka miały bardzo smutne miny, a Dżespah okazywał matce współczucie językiem.

Makedde i Nuru trzymali się z dala, podczas gdy ja próbowałam zasypać rany Elzy sulfatiazolem. Bez powodzenia, bo za każdą próbą dotknięcia łba pacjentka wstawała i uciekała, z widocznym zresztą wysiłkiem. Nagle usłyszałam jakieś głosy i pomyślałam, że to kłusownicy. Musiałam się zdecydować bardzo szybko. Czy powinnam zostać na miejscu? Prawdopodobnie nie, bo Elza wyraźnie nie życzyła sobie naszego towarzystwa, mogła więc odejść razem z małymi i wpaść w ręce kłusowników. Ostatecznie poszłam do obozu i miałam nadzieję, że głód skłoni ją do udania się w moje ślady.

Wróciliśmy okrężną drogą, aby zobaczyć pobojowisko. Znaleźliśmy je na piaszczystej łasze w samym środku koryta rzeki, około pół mili od obozu. Było tam mnóstwo pomieszanych śladów lwów i pawianów, ale chociaż dało się stwierdzić obecność jednego samca, nie potrafiliśmy rozróżnić, czy występował sam, czy nie.

Na przybycie Elzy z rodziną czekałam niespokojnie aż do późnego popołudnia. Potem udało mi się umieścić ta-

242

bletki sulfatiazolowe w kawałku mięsa, który Elza zjadła mi z rąk. Obliczyłam, że jeżeli uda mi się wprowadzić do jej żołądka piętnaście tabletek dziennie, powstanie szansa zwalczenia infekcji w ranach. Tymczasem ucho Elzy wisiało bezwładnie, bo widocznie miała uszkodzone mięśnie. Dalej osuszała ranę z osocza przez bezustanne potrząsanie łbem.

Dżespah, sprawca i przyczyna matczynej walki, zachowywał się bardzo przymilnie. Często mnie lizał po rękach i przechylając łeb patrzył mi prosto w twarz. Istnieje pogląd, że zwierzęta z rodziny kotów nie mogą nikomu patrzyć w oczy. W wypadku Elzy, jej sióstr i jej dzieci okazało się to niesłuszne. Zawsze stwierdzałam, że moje lwy potrafią wyrazem ślepiów okazywać różne i zmienne uczucia; nawet dosadniej, niż my to robimy słowami.

Gdy Elza ułożyła się na noc, odezwał się jej lew. To ją wprawiło w stan podniecenia i wkrótce opuściła obóz razem z małymi. Następnego popołudnia cała rodzina wróciła, co przyjęłam z wielkim zadowoleniem. Dżespah trącał mnie od czasu do czasu nosem z tyłu, robiąc to całkiem przyjaźnie, ale jego matka widocznie tego nie pochwalała, bo odgradzała go ode mnie.

Pod wieczór Nuru zapędzał kozy do ciężarówki i wtedy pierwszy raz zauważyłam, że lwiątka się nimi interesują. Bardzośmy oczywiście uważali, aby dotąd nie miały styczności z żywymi kozami, nigdy więc jeszcze nie widziałam ich reakcji na kozie beki.

W nocy zbudził mnie swąd dymu i porwawszy się z łóżka zobaczyłam cały brzeg rzeki poniżej kuchni w ogniu. Zawołałam na boyów i dzięki bliskości wody udało się pożar ugasić w bardzo krótkim czasie. Przyczyną był tlący się pień drzewa, pozostałość poprzedniego wielkiego pożaru. Nikt tego nie dostrzegł, a teraz zajął się suchy chrust wokół pnia. Elza obserwowała naszą akcję strażacką z namiotu i uspokajała lwiątka swym zwykłym „mhn, mhn". A gdy wszystko ucichło, powędrowała na drugą stronę rzeki. Nieco później usłyszałam pomrukiwania dwu lwów

243

i trzask kości. Nieproszone lwy dobrały się do ścierwa, które leżało przed namiotem Georgea. Spędziły przy jedzeniu sporo czasu i poszły sobie dopiero wtedy, gdy nad ranem boye zaczęli rozmawiać w kuchni. Przechodząc przez rzekę, głośno odpowiadały na wrzaski pawianów. Była to lwia para, bo później znaleźliśmy ślady samca i samicy. Elza nie pokazywała się przez następnych kilka dni, czego powód stanowiła zapewne obecność tej obcej pary, która następnej nocy na odmianę krążyła wokół ciężarówki z kozami. Szukaliśmy naszego stada, ale bezskutecznie, przy okazji wypłoszyliśmy tylko jakiegoś nosorożca i kilka bawołów.

Na czwarty dzień zaczęłam się bardzo niepokoić nieobecnością Elzy, bo rany na pewno przeszkadzały jej w łowach, a krążący w pobliżu kłusownicy mogli jej zrobić jakąś krzywdę. Gdy zaś wieczorem 22 lipca zobaczyłam krążące po niebie sępy, serce mi zabiło. Poszliśmy zbadać przyczynę nalotu sępów, ale znaleźliśmy tylko świeże dowody pobytu kłusowników w postaci niedawno wygasłych ognisk i spalonych kości zwierzęcych. Przy każdym niemal wodopoju odkrywaliśmy zasadzki, pełno ich było po obu stronach rzeki.

Tydzień wcześniej Makedde znalazł w zabitym nosorożcu grot zatrutej strzały i dał o tym znać łowczemu tego rezerwatu, prosząc o przysłanie patrolu łowieckiego. Po powrocie do obozu zastaliśmy już patrol na miejscu, co mnie bardzo ucieszyło. Nazajutrz więc przystąpiliśmy do poszukiwań Elzy we wzmocnionym składzie i umówiliśmy się tak, że kto ją dostrzeże, da znak wystrzałem w powietrze.

Trzy godziny później usłyszałam huk strzału i wróciwszy do obozu dowiedziałam się, że jeden ze świeżo przybyłych członków patrolu widział Elzę i lwiątka pod jakimś krzakiem po drugiej strome rzeki, o dwa kilometry w głębi buszu. Cała rodzina leżała w cieniu, lwiątka spały, a Elza nie ruszyła się nawet na widok ludzi. To brzmiało dziwnie, chyba że choroba tak ją osłabiła, iż zobojętniała na zbliżanie się obcych. Makedde zaproponował, aby zanieść jej

244

trochę mięsa, ale za mało na zaspokojenie głodu, i w ten sposób skłonić ją do przyjścia do obozu.

Gdy zbliżaliśmy się do kryjówki, poleciłam moim ludziom zostać w tyle, a sama zawołałam na Elzę. Wyszła wolnym krokiem, trzymając łeb nisko i przekrzywiony w jedną stronę. Bardzo mnie zdziwiło i zaniepokoiło to, że umieściła się w tak stosunkowo łatwo dostępnym miejscu, gdzie bez trudu mogli ją dostrzec kłusownicy. Już na pierwszy rzut oka stwierdziłam, że w uchu Elzy rozwinęło się zakażenie i wyciekało z niego dużo ropy. Musiała cierpieć silny ból, a gdy potrząsała łbem, co robiła często, dało się słyszeć jakby chlupanie płynu. Oprócz tego zarówno matka, jak i Mała Elza były pokryte muchami plujkami. Udało mi się oczyścić z nich Elzę, ale mała okazała się zbyt dzika, aby dać sobie pomóc. Natomiast razem z braćmi rzuciła się na przyniesione przez nas mięso, z którego wkrótce dla Elzy zostały tylko czyste kości. Popatrzyła na nie ze zrezygnowaną miną, a jej całe zachowanie się zadawało niewątpliwy kłam rozpowszechnionej legendzie, że lwica sama się obżera, a potomstwo zostawia głodne. Dżespah podziękował mi za jedzenie liżąc mnie szorstkim językiem po ręce. Próbowałam namówić Elzę do powrotu z nami wołając „madżi, czakula, njama", ale ponieważ nie ruszała się z miejsca, poszliśmy sami.

Zrobiłam wiele zdjęć i musiałam w obozie założyć nowy film. Wtedy usłyszałam, że lwiątka są na przeciwległym brzegu i skrótem poszłam ku rzece. Nagle Elza wyskoczyła z zarośli i obaliła mnie na ziemię. Widocznie moje przyjście z innej strony wydało się jej podejrzane i bała się o swoje małe. Całe popołudnie wykazywała ogromne zdenerwowanie i musiała odczuwać silny ból, bo jeżeli któreś lwiątko przypadkiem dotknęło jej ucha, warczała zirytowana i przepędzała winowajcę łapą. Dżespah zdawał sobie chyba sprawę ze stanu matki, bo ciągle ją czule lizał.

Leżąc tej nocy w łóżku — Elza z małymi powędrowała gdzieś zaraz po zmroku — słyszałam kaszlanie lamparta i ryki jakiegoś lwa. Wstałam i kazałam boyom odbaryka-dować zagrodę, tak abym mogła pójść i zanieść resztki

245

mięsa do ciężarówki. Nie chciałam ułatwiać wszystkim okolicznym drapieżnikom dzielenia się z Elzą żarciem, bo to ją odstraszało i mogło zachęcić do przeniesienia się gdzieś indziej.

Miałam zamiar zostawić ją samą zaraz po wyleczeniu ucha. Już trzy tygodnie przebywałam w obozie i George się spóźniał. Chciałam, żeby szybko wrócił, bo w jego obecności żaden drapieżnik nie zbliżał się do mięsa przywiązanego obok jego namiotu. A gdy Georgea nie było, co noc kręciły się po obozie obce lwy. Oczywiście w razie potrzeby Ibrahim i Makedde mogli użyć swoich sztucerów, ale bałam się narażać ich na niebezpieczeństwo.

W końcu George przyjechał — powitany rykami tych obcych lwów. Usłyszawszy o długiej nieobecności Elzy, postanowił zaraz podjąć poszukiwania, a zarazem przepędzić obcego samca i jego złą lwicę, która tyle razy poraniła naszą Elzę. Znaliśmy już dobrze tę jędzę i jej małżonka — głównie po głosach, ale także i po śladach, które spotykaliśmy na przestrzeni dziesięciu mil wzdłuż rzeki. Rzecz oczywista, również inne dzikie lwy mieszkały w tej okolicy, ale tylko ona trzymała się stale blisko obozu. Rezydowała tu jeszcze długo przed przybyciem naszej wy-chowanicy, ale nie mieliśmy pojęcia, czym Elza naraziła się tej przebrzydłej bestii. Wiedzieliśmy, że na pewno nie zabiegała o względy małżonka swojej prześladowczym i trzymała się tylko swego młodego samca. Może Elza przeszkadzała tamtej w łowach albo może naruszała jej dziedziczne włości? A może tamta po prostu miała złośliwe usposobienie? W każdym razie wiedzieliśmy na pewno, że to ona właśnie przegnała Elzę i lwiątka na drugą stronę rzeki prosto w ramiona kłusowników i że ona wraz ze swoim samcem od wielu dni okupowała Wielką Skałę.

Przeszukując teren po drugiej stronie rzeki znaleźliśmy w końcu ślady lwiątek prowadzące do skupienia skał, które nazywaliśmy Skałami Granicznymi, bo leżały na krańcu terytorium Elzy. Zrobiło się jednak zbyt ciemno i nie pozostawało nam już nic innego, jak wrócić do domu. Nazajutrz rano na śladach lwiątek dostrzegliśmy świeższe

240

ślady lwa i lwicy, co z początku napełniło nas nadzieją, ale później okazało się, że te nowe ślady odgałęziały się i biegły tak daleko, iż nie mogły należeć do Elzy. W drodze do obozu zauważyliśmy blisko rzeki pułapkę z włóczni zawieszonej nad ścieżką używaną przez zwierzynę.

Taka śmiertelna pułapka składa się z kloca, który ma trzydzieści centymetrów średnicy i ponad pół metra długości, oraz przymocowanego u dołu ostrza w kształcie harpuna. Po uruchomieniu pułapki kloc dzięki swemu ciężarowi spada z taką siłą, iż harpun może przebić najgrubszą skórę. Zanim dotarliśmy do obozu, rozróżniliśmy ślady pięciu obcych lwów, a ich ryki nie dawały nam spać przez całą noc.

Nazajutrz prowadziliśmy poszukiwania na drugim brzegu rzeki w jej górnym biegu. Tam również znaleźliśmy mnóstwo lwich śladów — w tym lwicy z trzema lwiątkami. Prowadziły osiem kilometrów od obozu w okolice, których — o ile nam było wiadome — Elza nigdy nie odwiedzała. Zbliżając się do dużego baobabu usłyszeliśmy hałas świadczący o ucieczce jakichś spłoszonych zwierząt i Toto dostrzegł zady jakiegoś lwa i trzech lwiątek, które mogły być małymi Elzy. Ale zwierzęta zniknęły jak błyskawica i nie doczekaliśmy się żadnej odpowiedzi na nasze nawoływania. George poszedł jeszcze kawałek śladami, ale nie rozumieliśmy tego wszystkiego. Jeżeli to była rodzina Elzy, to dlaczego tak od nas uciekła? A czy z drugiej strony mogła się zdarzyć inna lwica z lwiątkami w wieku dzieci Elzy? W drodze powrotnej natknęliśmy na zupełnie świeże ślady lwa prowadzące w tym kierunku, skąd myśmy właśnie przyszli.

Nazajutrz znaleźliśmy się na tym samym miejscu i w promieniu pięciuset metrów odkryliśmy świeże ślady lwa, lwicy, i lwiątek. Prowadziły wzdłuż wyschniętego strumienia, potem ku niedalekim skałom, ale przed dojściem do tych skał stado nagle zawróciło i pobiegło ku rzece, przez którą się przeprawiło. Siady na przeciwległym brzegu okazały się jeszcze mokre, co wyraźnie świadczyło, że stado uciekło spłoszone naszymi głosami. Mogliśmy tylko

247

stwierdzić, że rozproszyło się i pognało bardzo szybko. Dalsze trzygodzinne poszukiwania wykazały, że stado znów zebrało się razem w łożysku wyschniętego strumienia. Zachowywaliśmy zupełną ciszę, aż usłyszeliśmy poszczekiwanie pawianów i równocześnie ryk lwa. Brzmiał bardzo blisko, a także swojsko, bo często odzywał się nocami. Ponieważ był schrypnięty, boye mawiali, że lew musi cierpieć na malarię.

George skradał się przodem i wkrótce podeszliśmy tak blisko, że następny ryk prawie mnie ogłuszył. Potem nagle zobaczyłam o trzydzieści metrów dalej zad lwa. Boyom udało się nawet dostrzec jego łeb i grzywę.

Ryk lwa o jedenastej rano należy do rzadkości. Widocznie ten samiec wołał swoją lwicę, która właśnie odpowiedziała mu z tej strony, gdzie szczekały pawiany. Spodziewając się, że to może być Elza, obeszliśmy schrypniętego lwa i przetrząsnęliśmy zarośla, ale bezskutecznie.

Wreszcie zmęczeni i spragnieni usiedliśmy i przygotowaliśmy posiłek. Popijając herbatę rozważaliśmy dwa możliwe wytłumaczenia zniknięcia Elzy. Może zamiast ryzykować ataki ze strony tej złej lwicy postanowiła przyłączyć się do zachrypniętego lwa i właśnie jego ślad znaleźliśmy dzień przedtem. Tak się przedstawiała optymistyczna hipoteza. Pesymistyczna alternatywa brzmiała, iż Elza padła na zapalenie ucha, a lwiątka zostały zaadoptowane przez parę dzikich lwów.

Gdy w drodze powrotnej zbliżaliśmy się do obozu, dostrzegliśmy stado sępów krążące nad „kuchenną łachą". Obawiając się złej wiadomości zostałam trochę w tyle, a Ibrahim i Makedde poszli naprzód zbadać pochodzenie padliny. Wkrótce krzyknęli, że to ścierwo antylopy, mniejszej kudu, zabitej chyba w nocy przez dzikie psy.

Przez dwa następne dni przeszukiwaliśmy terytorium Elzy od krańca do krańca, częściowo piechotą, częściowo samochodem. Szczególnie wypatrywaliśmy śladów prowadzących do wodopoju. Wreszcie znaleźliśmy w dole rzeki kilka śladów lwiątek, ale jeżeli to miały być te same

248

lwiątka, które przedtem piły w górze rzeki, to musiałyby przejść w ciągu dwu dni co najmniej piętnaście mil, a nawet znacznie więcej, bo nie trzymały się brzegu.

Co dnia osiem godzin poświęcaliśmy na szukanie. Niczego nie dowiedzieliśmy się o Elzie, ale za to wiele o kłusownikach. Zniszczyliśmy cały szereg przygotowanych przez nich pułapek, a w jednej znaleźliśmy kawał sznura, którym przywiązywałam furtkę w ogrodzeniu wokół mego namiotu. Wobec tak wyraźnych dowodów nieprzerwanej działalności kłusowników George postanowił posłać natychmiast po specjalny oddział, zajmujący się ich zwalczaniem, oraz w najbliższej przyszłości utworzyć nad rzeką stały posterunek straży łowieckiej.

W ostatnim tygodniu lipca George wyjechał, a ja dalej prowadziłam poszukiwania Elzy. Następnego dnia, idąc rano z Makedde ku Wielkiej Skale, trafiłam na ślady samotnego lwa, który zdążał w kierunku obozu. Znalazłam też ślady spiczastego obuwia, a Makedde uznał je za identyczne ze śladami widocznymi przy jednej z pułapek, tam gdzie użyto kawałka skradzionego nam sznura. Oba ślady, lwa i obuwia, były świeższe od znaków wyżłobionych przez opony samochodu Georgea. Widocznie kłusownicy obserwowali nasze ruchy i usłyszawszy odjazd samochodu, zaraz nazajutrz zrobili wywiad. Jakże się musieli rozczarować stwierdziwszy, że ja jeszcze jestem na miejscu.

Dzień był bardzo gorący, więc po kilkugodzinnym przetrząsaniu okolicy usiedliśmy z Makedde, aby trochę wypocząć. Zaczynałam już tracić nadzieję. Dwa tygodnie minęły od czasu, gdy owa złośliwa lwica napadła na Elzę, a z wyjątkiem jednej jedynej okazji nikt nie widział ani mojej wychowanicy, ani lwiątek. Gdy jeszcze mogłam je oglądać, rany Elzy z dnia na dzień zaogniały się coraz bardziej i to szczególnie wzmagało mój niepokój. Czy w takim stanie może polować i starać się o pokarm dla siebie i małych? Obecność kłusowników stanowiła jednak największy powód do zmartwienia.

Poddając się smutnemu nastrojowi spytałam Makedde, czy lubi Elzę. On spojrzał na mnie zaskoczony i odparł:

249

„Jak mam ją lubić, kiedy jej nie ma?" To pogorszyło jeszcze moje przygnębienie, a Makedde, który bacznie mnie obserwował, dodał już z naganą w głosie: „Pani ciągle zaprząta sobie głowę śmiercią, pani myśli o śmierci, mówi o śmierci i tak się zachowuje, jak gdyby nie było Mungo (Boga), który troszczy się o wszystko. Czy nie może mu pani zaufać, że zatroszczy się też o Elzę?"

Te słowa podniosły mnie trochę na duchu. Wstaliśmy, aby podjąć poszukiwania, ale dwa dni jeszcze minęły bez żadnego rezultatu.

Szesnastego dnia od zniknięcia Elzy i lwiątek siedziałam wieczorem przy zapalonej lampie i natężałam słuch, aby złowić jakiś wzbudzający nadzieję odgłos. Wtem zupełnie nagle coś gwałtownie poruszyło się i za moment omal nie spadłam z krzesła wskutek serdecznego powitania ze strony Elzy. Wyglądała zdrowo, chociaż trochę zeszczuplała. Rana na uchu już się goiła, tylko sam środek był jeszcze zaropiały. Musiała odczuwać potężny głód, bo gdy pojawili się moi pomocnicy z mięsem, chciała się na nich rzucić. Opanowała się jednak na mój krzyk: „nie, Elza, nie", wróciła do mnie i cierpliwie czekała, aż mięso zostanie przywiązane łańcuchem przed namiotem. Dobrawszy się w końcu do kozy, żarła niesłychanie łapczywie. Spieszyła się też gdzieś bardzo, bo pożarłszy połowę porcji wycofała się poza krąg światła, potem chytrze odsuwała się coraz dalej i dalej, aż w końcu zniknęła w kierunku pracowni.

Widok Elzy całej i zdrowej przyniósł mi oczywiście ogromną ulgę, ale pozostawało pytanie: co z małymi? Ponieważ jej wizyta trwała tylko pół godziny, czekałam jeszcze do późnych godzin w nadziei, że przyjdzie z dziećmi dokończyć koziego mięsa. Nie doczekawszy się, zaniosłam resztki do ciężarówki i położyłam się do łóżka.

Pierwszego sierpnia już o świcie zbudziło mnie miauczenie lwiątek. Kazałam zaraz przynieść mięso z samochodu i razem z Elzą patrzyłam, jak małe walczyły o lepsze kąski. Wkrótce okazało się, że resztki z kolacji Elzy nie wystarczą na zaspokojenie głodu czterech lwów, poleciłam więc Makedde, aby zabił drugą kozę i przez ten czas trzyma-

250

łam Elzę w ryzach. Trzeba jej przyznać, że wspaniale opanowywała naturalne odruchy i dopiero wtedy, gdy boye rzucili tuszę o dziesięć metrów od niej, porwała się na nogi i zawlokła kozę do rzeki. Mała Elza i Gopa poszły za matką, ale Dżespah tak był zajęty miażdżeniem kości, iż nie zwrócił uwagi na odejście rodzeństwa. Dopiero po dłuższym czasie przypomniał sobie o reszcie rodziny i wziąwszy szczątki starej „zdobyczy" między przednie łapy powlókł je ku rzece.

Chciałam wmieszać lekarstwo w te kawały mięsa, które jadła Elza, więc siedząc w pobliżu pod krzakiem gardenii czekałam na odpowiedni moment. Bardzo mnie cieszył, a równocześnie dziwił fakt, że ani Elza, ani lwiątka nie miały żadnych nowych ran i zadrapań, chociaż podczas długiej nieobecności w obozie musiały urządzać polowania na własną rękę.

Tymczasem lwiątka prychały na siebie i biły się o lepsze kąski. Życie w buszu spowodowało, iż stały się wyraźnie dziksze, zdradzały większą czujność na podejrzane odgłosy i nawet szczekanie pawianów omal nie wprawiało ich w panikę. Mała Elza i Gopa płoszyły się za każdym moim ruchem, natomiast Dżespah, ku memu zdumieniu, podszedł do mnie, chwilę patrzył z przekrzywionym łebkiem, a potem polizał mnie po ręce. Niedwuznacznie dawał do zrozumienia, że chce nadal utrzymać ze mną przyjacielskie stosunki.

Słońce stało wysoko i robiło się bardzo gorąco. Nażarłszy się do syta, małe urządziły sobie zabawę w płytkiej wodzie. Nurkowały, przewracały się i goniły z głośnym pluskaniem, aż zmęczone ułożyły się w cieniu skały, gdzie dołączyła się do nich Elza. Ja zaś, patrząc na lwiątka zasypiające słodko z łapami w powietrzu, z pokorą przypomniałam sobie naganę, której mi udzielił Makedde za brak ufności. Bo też trudno byłoby spotkać szczęśliwszą rodzinę. Chcąc w miarę możności dowiedzieć się czegoś o wędrówkach Elzy, powiedziałam Makedde, aby poszedł jej śladami z ubiegłego wieczora. Tymczasem zaś zajęłam się opatrzeniem jej ran, korzystając z tego, że była senna

251

i nie oponowała. Już po zmroku Makedde złożył mi w namiocie sprawozdanie.

Wytropił Elzę aż do granicy jej „terytorium" i tam na głazach znalazł nie tylko ślady jej i lwiątek, ale również jakiegoś lwa, a może nawet dwu. To prawdopodobnie wyjaśniało, w jaki sposób Elza i małe znajdowały pokarm, a także tłumaczyło jej dziwne postępowanie przy spotkaniu z jednym z członków patrolu i z nami — bo przecież jej sposób reagowania był typowy dla lwicy w okresie rui.

Może się wydawać dziwne, że nie wpadliśmy na tę myśl, ale Elza dalej karmiła swoje małe i nie spodziewaliśmy się jeszcze u niej zainteresowania jakimś samcem. Opieraliśmy się na utartym poglądzie, że dzikie lwice rodzą małe tylko co trzy lata, a okresy między miotami poświęcają na uczenie najmłodszego potomstwa sztuki polowania i samodzielnego życia. Czy szybszy powrót zdolności rozrodczej Elzy był spowodowany tym, że dostarczaliśmy jej pokarmu? Nie ulegało wątpliwości, że siedmio- i pół miesięczne lwiątka potrafiły już wyżyć samym mięsem, a Elza nie mogła wiedzieć, że my mieliśmy z nią zostać tylko tak długo, ile czasu wymagało wyleczenie się jej z ran i dojście do takiej formy, aby była zdolna uczyć lwiątka samodzielnych łowów.

JL \J Busz kryje różne niebezpieczeństwa

Około dziewiątej wieczorem Elza i lwiątka przyszły znad rzeki, usadowiły się przed moim namiotem i zażądały kolacji. Ponieważ pod krzakiem gardenii zostały jeszcze resztki mięsa, zawołałam Makedde i Toto, aby mi pomogli je stamtąd przynieść. Zabrałam naftowo-gazową lampę i poszliśmy wąską wyciętą w buszu ścieżką, prowadzącą z obozu do rzeki. Pochód otwierał Makedde z kijem i latarnią, tuż za nim kroczył Toto, a ja z moim jasnym światłem byłam ostatnia. W milczeniu posunęliśmy się już kilkanaście metrów. Nagle rozległ się okropny łomot, la-

252

tarnia Makedde zgasła, a za chwilę i moja lampa poszła w jej ślady, bo jakaś czarna masa przewaliła się obok i obaliła mnie na ziemię.

Następną rzeczą, która dotarła do mojej świadomości, było to, że Elza lizała mnie szorstkim językiem. Gdy zebrałam myśli i usiadłam, zawołałam na Makedde i Toto. Ten ostatni leżał blisko i wydając ciche jęki trzymał się za głowę, potem niepewnie stanął i wyjąkał: „Bawół, bawół". W tym momencie usłyszeliśmy głos Makedde od strony kuchni; krzyczał na całe gardło, że nic mu się nie stało. Gdyśmy się pozbierali, Toto opowiedział, że nagle zobaczył, jak Makedde uskakuje ze ścieżki i kijem wali jakiegoś bawołu. Za ułamek sekundy on znalazł się na ziemi, a mnie spotkał ten sam los. Co zaś nastąpiło po spotkaniu bawołu z Elzą, tego się nigdy nie dowiemy. Na szczęście Toto nie miał większych obrażeń oprócz guza na głowie, którego sobie nabił padając na leżący pień palmowy. Ja czułam, jak krew spływa mi po ramionach i udach, bolało też mnie trochę, ale wolałam najpierw wrócić do namiotu i dopiero tam obejrzeć własne uszkodzenia. Ten wypadek zadał kłam istniejącym przekonaniom, że lew, choćby oswojony, staje się dziki pod wpływem zapachu i smaku krwi.

Elza, która na pewno przyszła nas ratować przed bawołem, musiała sobie chyba zdawać sprawę z naszych kontuzji, bo okazywała nam wielką delikatność i serdeczność. Jeśli chodzi o napastnika, nie miałam żadnych wątpliwości, co to za jeden, bo już od kilku tygodni spotykaliśmy ślady byka wędrującego z pracowni przez nadrzeczne zarośla aż do piaszczystej łachy; udeptana ziemia wskazywała tam miejsce, gdzie chodził pić wodę. Zwykle po ugaszeniu pragnienia podążał dalej w górę rzeki, mijał kuchnię i na dzień lokował się na gęsto porośniętej wysepce około kilometra dalej. Często spotykaliśmy go podczas spacerów, lecz chociaż nasz obóz leżał w granicach jego państwa, nigdy nie doszło do żadnego nieprzyjemnego incydentu. Nigdy nie przychodził pić wcześniej niż dobrze po północy, a parskanie'i plusk słyszeliśmy najczęściej wczes-

253

nym rankiem. Tego jednak wieczoru musiał być szczególnie spragniony i zjawił się bardzo wcześnie. Prawdopodobnie Elza dosłyszała, jak przedzierał się przez krzaki, i dlatego już o dziewiątej przyprowadziła lwiątka do obozu. Widząc nas idących ze światłem ku rzece, bawół na pewno się przestraszył, zaczął uciekać najbliższą ścieżką i spotkał nas na swojej drodze.

Mnie obdarzył kilku kopniakami, od których zostały mi siniaki na udach. Mogłam się tylko cieszyć, że te kopniaki ominęły bardziej czułe miejsca mej cielesnej powłoki. Elza wróciła z nami do obozu, gdzie czekały małe; ale jak potrafiła je skłonić, aby za nią nie poszły, pozostawało zagadką.

Niepokoiłam się o Makedde, poszłam więc do kuchni zobaczyć, co się z nim dzieje. Zastałam go tam w najlepszym zdrowiu, nawet nie draśniętego i z dumą opowiadającego przejętym przyjaciołom o swym pojedynku z bawołem. Obawiam się, że widok moich pokrwawionych nóg osłabił trochę bohaterskie wrażenie jego opowiadania, ale najważniejsze było to, że wszyscy wyszliśmy cało z tej opresji.

W nocy bardzo się męczyłam, bo oprócz bólu z ran jeszcze zaczęły mi nabrzmiewać wszystkie gruczoły i trudno mi przychodziło obrać taką pozycję, w której mogłabym odpocząć i oddychać bez bólu żeber. Mimo wszystko czułam się jednak dumna z najautentyczniejszego bawolego autografu w postaci racic doskonale odbitych na udzie. Coś mi też mówiło, że ten nocny wypadek miał jakieś głębsze znaczenie. Wcześniej tego wieczoru, patrząc na Elzę i jej lwiątka igrające beztrosko po szesnastodniowej nieobecności, powiedziałam sobie, że niczego mi nie brakuje do szczęścia. Teraz zaś dzień zakończył się ostrzeżeniem, że nie wolno kusić Opatrzności.

Rano moje ramiona, biodra i uda przypominały wszystkie kolory tęczy. Trzy dni trwało, zanim ustąpił ból i obrzmienie gruczołów, a znaki racic i strupy trzymały się znacznie dłużej.

Następnego popołudnia Elza bardzo skrupulatnie za-

254

wlokła otrzymaną kozę daleko w górę rzeki i tam wywindowała ją na wysoki brzeg, tak stromy, że prawdopodobnie żaden czworonożny złodziej nie pokusiłby się tam wedrzeć. Zastanawiałam się, czy powodem tej niezwykłej ostrożności nie był fakt, że Elza przestraszyła się bawołu nie mniej ode mnie.

Na początku sierpnia Elza stała się jeszcze łatwiejsza we współżyciu, natomiast jej syn Dżespah nie naśladował matki; z dnia na dzień okazywał się niesforniejszy. Elza na przykład nigdy nie robiła zamieszania wśród stada kóz, ale Dżespah zaczął się nimi zbytnio interesować. Pewnego wieczoru, gdy Nuru zapędzał kozy do ciężarówki, malec pognał prosto jak strzała, przebiegł przez kuchnię, minął o centymetry klęczącego i pogrążonego w wieczornej modlitwie Ibrahima, przemknął między naczyniami na wodę a płonącym ogniskiem i znalazł się przy samochodzie akurat w tym momencie, gdy kozy miały wejść do skrzyni. Nie ulegało żadnej wątpliwości, jakie miał zamiary, porwałam więc w biegu kij i grożąc mu nim przed nosem zawołałam rozkazująco: „Nie, nie!" Dżespah popatrzył zdumiony, powąchał kij i zaczął go dla zabawy trącać łapą, co dało Nuru dość czasu na wsadzenie kóz do ciężarówki. Potem wrócił razem ze mną do matki, która z pewnej odległości obserwowała cały incydent. Elza często pomagała mi opanowywać temperament swego syna w ten sposób, że albo dodawała do moich „nie" kilka klapsów od siebie, albo stawała między mną a małym. Już z góry myślałam jednak o tym, że prędzej czy później moje rozkazy i wymachiwanie kijem stracą, nawet przy jej pomocy, wszelką moc działania. Dżespah był bardzo żywotny, pełen ciekawości i ochoty do zabawy. Zrobił się z niego tęgi, młody i dziki lew, a rósł bardzo szybko. Najwyższy czas, aby go wraz z siostrą i bratem pozostawić w pełni na łonie natury. Gdy właśnie o tym myślałam, przestępca uganiał za rodzeństwem i w trakcie tej zabawy przewrócił na Elzę naczynie z wodą do picia, sprawiając jej nagłą kąpiel. Za te zbytki dostał szturchańca, a oprócz tego matka przygniotła go ociekającym wodą cielskiem. Widok był tak

255

komiczny, że zanosiliśmy się od śmiechu, ale to okazało się nietaktowne i obraziło Elzę, która obrzuciła nas karcącym spojrzeniem i odeszła na bok w towarzystwie swych dwojga grzecznych dzieci. Potem wskoczyła na dach Land-Rovera, więc poszłam tam do niej, aby się pogodzić i przeprosić.

Księżyc w pełni świecił na rozgwieżdżonym niebie, a dzięki rozszerzonym źrenicom Elza patrzyła w dół na mnie prawie czarnymi ślepiami, które mówiły poważnie: „Zepsułaś całą moją naukę". Długo przy niej zostałam, głaszcząc miękki, jedwabisty łeb.

Nagle od strony lizawki usłyszałam chrząkanie pary romansujących nosorożców. Elza czujnie spojrzała na lwiątka, lecz widząc je pochłonięte jedzeniem postanowiła nie zwracać uwagi na ciężkie bestie, które zresztą wkrótce przeprawiły się na drugi brzeg.

Następnego dnia przybył George, przywożąc ze sobą specjalny oddział do zwalczania kłusownictwa, składający się z sierżanta, kierowcy samochodu i członków patrolu — wszyscy byli Afrykanami. Ten oddział prowadzi operacje w całej Prowincji Północnej Granicy, bo wysyła się go wszędzie tam, gdzie zachodzi potrzeba. George chciał użyć nowych pomocników przede wszystkim do znalezienia wśród plemienia mieszkającego po drugiej stronie rzeki jakiegoś człowieka, który dostarczałby informacji o kłusownikach i o wszelkiej działalności zagrażającej bezpieczeństwu dzikich zwierząt w rezerwacie.

W Prowincji Północnej Granicy działa bardzo skuteczny „leśny telegraf". Opiera się on na usługach „informatorów", którzy nie tylko nie wstydzą się swej profesji, ale uważają się nawet za pomocniczych funkcjonariuszy władz łowieckich. Donosicielstwo jest uznawaną praktyką i bez donosicieli nie można by zwalczać kłusownictwa na tak rozległym terenie. Za ścisłą informację donosiciel otrzymuje sowite wynagrodzenie, bo też ponosi wielkie ryzyko.

Mimo jednak usług takich donosicieli bardzo trudne jest tępienie kłusownictwa, a to z dwu przyczyn. Po pierwsze kara więzienia wcale nie odstrasza winnych, bo ci nie mają

256

nic przeciw zaopatrywaniu ich w wikt, odzież i dach nad głową w zamian za pracę, która stanowi urozmaicenie monotonnego życia plemiennego. Po drugie „piętno" kłusownictwa stanowi dowód, że człowiek jest przedsiębiorczy i odważny.

Skoro specjalny oddział przystąpił już do dzieła, mieliśmy najszczerszy zamiar pozostawić Elzę z rodziną własnej przemyślności. Jej rany już się mniej więcej zagoiły i lwy powinny były prowadzić życie zgodne z prawami natury. Ale musieliśmy zmienić nasze plany zaraz po powrocie oddziału z pierwszej wyprawy. Patrol przyprowadził kilku aresztantów, a pewien informator zawiadomił Georgea, że kłusownicy zamierzają zabić Elzę natychmiast po naszym wyjeździe. Od niego też George się dowiedział, że po spaleniu obozu trzej kłusownicy wspięli się na Wielką Skałę do legowiska Elzy, aby tam polować na góralki, ale zrezygnowali, bo jednego ugryzł wąż.

Gdy George przesłuchiwał aresztantów, jeden z nich bardzo wylewnie się z nim przywitał i przypomniał, że czternaście lat temu dostał pierwszy wyrok za kłusownictwo, a od tego czasu zarobił od Georgea jeszcze cztery podobne wyroki. Uważał to za podstawę starej przyjaźni.

Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że w miarę postępu suszy będzie się nasilać działalność kłusowników; choćby nie wiadomo jak skutecznie działał oddział specjalny, nie potrafi powstrzymać Elzy, jeżeli przestaniemy ją karmić, od zapuszczania się na łowy w dalsze strony i ewentualnego natknięcia się na okolicznych mieszkańców. Jeżeli zostaniemy na miejscu, ucierpi na tym przystosowanie lwiątek do naturalnego życia i prawdopodobnie małe rozpuszczą się na nic, ale lepsze już to niż ryzyko jakiejś tragedii.

Pewnego wieczoru muchy tse-tse były szczególnie dokuczliwe i Elza z obu synami tarzała się na grzbiecie w moim namiocie, starając się pozbyć prześladowców. W trakcie tej gimnastyki lwy przewróciły dwa polowe łóżka, oparte o ścianę. Potem Elza położyła się na jednym łóżku, Dżespah na drugim, a Gopa musiał się zadowolić

17 — Moja lwia rodzina

257





tylko podłogą. Chociaż było to dalekie od naszego wymarzonego obrazu rodziny Elzy na łonie surowej natury, widok dwu lwów rozwalonych na łóżkach przedstawiał się niezwykle komicznie. Tylko Mała Elza została na zewnątrz — ciągle tak samo dzika, nie dała się za nic namówić do wejścia do namiotu i do pewnego stopnia łagodziła moje wyrzuty sumienia.

Od jakiegoś czasu mieliśmy nowego gościa — żenetę, która co nocy przychodziła pożywić się resztkami zostawionymi przez lwy. Ładne stworzenie wcale się nie bało, gdy George świecił na nią latarką. Stopniowo tak się oswoiła, że pewnej nocy zbudziła Georgea, strącając na ziemię stos talerzy. Gdy George zaświecił latarkę, żeneta zupełnie się tym nie przejęła i dalej wcinała resztki naszej kolacji, okruszki sera i kawałki pieczonej perliczki. W miarę upływu czasu stawała się coraz śmielsza, chociaż z ostrożności nigdy nie zjawiała się, zanim lwy nie skończyły kolacji.

Gdy pewnego popołudnia byliśmy z Elzą i lwiątkami nad rzeką, nadarzyła mi się okazja zbadania jej ran. Stwierdziłam, że mimo zastosowania wielkiej ilości sulfamidów nie wszystkie się jeszcze zagoiły. Mogłam też obejrzeć zęby mojej wychowanicy — dwa kły miała złamane. Robaczyca, na którą cierpiała jako maleństwo, spowodowała powstanie na zębach rowków i złamanie nastąpiło właśnie w tym miejscu. Nie wątpiłam, że chociaż główną bronią Elzy są pazury, brak dwu zębów okaże się dużą przeszkodą w polowaniu.

Po nastaniu zmierzchu wróciliśmy do obozu. Elza przez cały wieczór czujnie nasłuchiwała i kręciła się niespokojnie, a w końcu wraz z dziećmi przepadła w zaroślach. O północy zbudził mnie ryk kilku lwów. Zaraz potem rozległ się przeraźliwy odgłos walki, który powtórzył się jeszcze dwa razy w krótkich odstępach. Na końcu usłyszałam skowyt jakiegoś lwa zranionego w tych zapasach i siłą starałam się sobie wmówić, że to nie Elza. Potem jeszcze słyszałam, jak jakieś zwierzę przekracza rzekę — i nastała cisza.

Skoro świt wyruszyliśmy szukać śladów wojowniczych

258

nocnych gości. Rozpoznaliśmy ślady złośliwej lwicy i jej samca. Widocznie Elza zaatakowała intruzów wtedy, gdy para zbliżała się do obozu. Przez sześć godzin szliśmy jej śladami prowadzącymi przez rzekę ku Skale Granicznej; w pewnym miejscu dołączyły się do śladów lwiątek.

Po całodziennych bezowocnych poszukiwaniach już o zachodzie słońca wystrzeliliśmy w powietrze. Za jakiś czas usłyszeliśmy z bardzo daleka jej głos, a potem zobaczyliśmy Elzę i za nią Dżespaha. Utykała bardzo silnie, ale mieliśmy wrażenie, że chce do nas dotrzeć jak najprędzej, chociaż raz czy dwa przystanęła i sprawdzała, czy dwa pozostałe lwiątka idą w jej ślady. I matka, i syn okazywały radość ze spotkania w ten sposób, że ocierały się nam o nogi. Wtedy zobaczyłam, że Elza ma na jednej z przednich łap długą ranę, która mocno krwawiła i musiała jej sprawiać silny ból. Aby jej pomóc, należało wrócić do obozu i opatrzyć ranę.

Do obozu było jednak daleko, a już się ściemniało. Sądząc po wielu napotkanych śladach bawołów i nosorożców, nie powinniśmy byli dopuścić, aby noc zaskoczyła nas w buszu. Wszystko nakazywało pośpiech, lecz mimo po-naglań Georgea musieliśmy często przystawać i czekać na małe, które szły dość wolno. Dżespah występował w charakterze owczarka, goniąc między Georgem a tylną strażą i usiłując utrzymać nas wszystkich w jednej grupie. Chociaż raz też muchy tse-tse na coś się przydały. Tak obsiadły Elzę, że trzymała się mnie blisko, bo miała nadzieję, że ją uwolnię od tej plagi. Także Dżespah — pierwszy raz — ocierał się o moje nogi jedwabistym futrem i prosił, aby strącać natrętne owady. Wprawdzie dotykanie go sprzeciwiało się moim zasadom, ale nie mogłam się oprzeć jego prośbom. Podczas tej drogi zauważyłam też, iż Elza często przystawała i sikała na krzaki. Czy znów była zakochana?

Po powrocie do obozu padaliśmy wszyscy ze zmęczenia. Elza nie chciała jeść, tylko z dachu Land-Rovera obserwowała, jak lwiątka szarpią mięso, i od czasu do czasu z uwagą wpatrywała się w ciemności. Wcześnie, bo już o dziewiątej, opuściła nas z całą rodziną, a około północy

259

Usłyszeliśmy z Wielkiej Skały głos iwa. Przez następne kilka dni przychodziła do obozu każdego popołudnia, co pozwalało mi na regularne opatrywanie jej ran.

Gdy już miała się lepiej, razem z dziećmi wybrała się z nami wzdłuż rzeki na polowanie na krokodyle. Przy tej okazji zademonstrowała nam jeszcze raz, że potrafi kazać małym zostać na miejscu, a lwiątka słuchają tego polecenia. Zwietrzyła mianowicie kozła, do którego zresztą nie udało się jej podkraść. Tymczasem lwiątka stały jak wrośnięte w ziemię i mowy nawet nie było, aby śmiały przeszkodzić matce w łowach, chociaż już za chwilę wesoło* pluskały się w wodzie i drapały na drzewa. Takie łażenie po drzewach odbywało się przez wbijanie pazurów w korę i podciąganie całego ciała w górę; czasami potrafiły wspiąć się na trzy metry.

Elza pokazała nam również, jak instynkt pomaga jej w trafnej ocenie sytuacji. Lwiątka bawiły się o sto metrów od krokodyla mieszkającego w głębokim zalewie, ale matka zupełnie wyraźnie uważała tego gada za nieszkodliwego. Może wiedziała, że był nażarty, i dlatego całkiem się nie przejmowała jego bliskością, choć normalnie nawet mała zmarszczka na wodzie budziła u niej podejrzliwość. Zawsze stwierdzaliśmy, że rozróżniała niewinne zabawy, na przykład „walkę" o mięso między Georgem a Dżespahem, od takich, które mogły grozić niebezpieczeństwem, gdy na przykład George wrzucił kij do wody. Wtedy natychmiast stawała między małymi a wodą — albo po to, aby nie dać im wskoczyć za tym kijem, albo, jeżeli wydawały się przestraszone, aby je uspokoić i dać do zrozumienia, że po wodzie pływa tylko kawałek drzewa, a nie nozdrza krokodyla.

12 sierpnia, w przeddzień mego wyjazdu do Nairobi, Elza i lwiątka opuściły obóz wczesnym wieczorem i wkrótce potem usłyszeliśmy lwa ryczącego po drugiej stronie rzeki. Nazajutrz rano George znalazł jego ślady i stwierdził, że mieszały się ze śladami Elzy i małych — wszystkie wiodły do Jaskiniowej Skały. Nad skałami krążyły sępy, a gdy George przybył na miejsce, zobaczył resztki nosorożca za-

260

bitego kilka dni przedtem zatrutymi strzałami. Widocznie lwy urządziły sobie ucztę z tej padliny.

Gdy po moim powrocie 18 sierpnia siedzieliśmy przy spóźnionej kolacji, odezwały się ryki dwu lwów. Kierunek głosu wskazywał, że zwierzęta szybko zbliżały się od górnego biegu rzeki. Zostawiając lwiątka, Elza pognała w tamtą stronę. Wróciwszy po trzech kwadransach nie zastała już małych, zaczęła ich więc szukać po całym obozie i bardzo się denerwowała. Nagle ogłuszył nas potężny ryk dochodzący, jak się nam wydawało, tuż zza kuchni. Gdy George skierował tam latarkę, zobaczył błyszczące ślepia lwa. Tymczasem Elza odpowiadała przybyszowi bardzo gniewnymi rykami, i to tak długo, aż na szczęście małe znów się zjawiły. Wtedy pośpiesznie zabrała swoje potomstwo i zaraz usłyszeliśmy jej przeprawę przez rzekę.

Po tym wydarzeniu zapanował spokój i położyliśmy się do łóżek. Ale około pół do drugiej Georgea zbudził jakiś ruch w pobliżu namiotu i w świetle latarki zobaczył obcą lwicę, siedzącą o trzydzieści metrów. Nie bardzo się spieszyła z odejściem, więc George strzelił w powietrze tuż nad jej łbem, ale jedynym efektem były ryki jakiegoś innego lwa. Te ryki, pomrukiwania i inne głosy ciągnęły się jeszcze pół godziny, dopiero potem lwy zdecydowały się odejść.

Następnego wieczora Elza przyszła bardzo późno i ułożyła się blisko namiotów, a Dżespah, który przejawiał właśnie przypływ energii, zabawiał się przewracaniem wszystkiego w zasięgu swych pracowitych łap. Zmiótł zastawę i butelki ze stołów, postrącał broń ze stojaków, po-roznosił wszędzie torby z amunicją, a tekturowe pudła najpierw dumnie demonstrował rodzeństwu, a potem darł na drobne kawałki.

Rano cała lwia rodzina dalej przebywała w obozie, co stanowiło niezwykłe zdarzenie. Boye nie wychylali nosów z kuchennej zagrody i czekali, kiedy lwy sobie pójdą, ale ponieważ one nie zdradzały ani śladu takiego zamiaru, George sam poszedł do Elzy. Skutek był taki, że znalazł się na ziemi. Potem George odbarykadował moją furtkę

261

i ja z kolei spróbowałam szczęścia, podchodząc do Elzy i wołając do niej uspokajająco. Zbliżałam się ostrożnie, bo ona patrzyła na mnie półprzymrużonymi ślepiami i zaczęła się posuwać wolnymi ruchami. Moja ostrożność okazała sią uzasadniona, bo gdy dzieliło nas już tylko kilka metrów, Elza nagle dała susa, obaliła mnie na ziemię, usiadła na mnie i zaczęła mnie oblizywać.

Ponieważ zachowywała się bardzo przyjaźnie, więc cała jej gra wydawała mi się niczym innym jak lwim wyobrażeniem porannej rozrywki. Z drugiej jednak strony Elza dobrze już wiedziała, że nie lubiliśmy tego obalania na ziemię, i od urodzin lwiątek pierwszy raz pozwoliła sobie na taki wyczyn.

Później Elza z lwiątkami przeniosła się w pobliże, pracowni, a po południu ja i George przyłączyliśmy się do towarzystwa. Dżespah ogromnie się zainteresował sztu-cerem Georgea i starał się go porwać, ale wkrótce zrozumiał, że nie sposób tego uczynić, jeżeli George pilnuje swojej własności. Mieliśmy więc ucieszny widok, bo starał się odwrócić uwagę Georgea w ten sposób, że uganiał za siostrą i bratem, a raczej udawał, że ugania. Gdy George przestał go podejrzewać o złe zamiary i położywszy sztucer wziął do rąk aparat filmowy, Dżespah jednym susem do-skoczył i uciekł z bronią w pysku. Nastąpiła walka o sztucer, którą Elza obserwowała bardzo uważnie. Po chwili zaś przyszła w sukurs Georgeowi, bo usiadła na swym synu i zmusiła go w ten sposób do wypuszczenia sztucera z pyska. Ale już potem ciągle siedziała na małym, i to tak długo, że zaczęłam się niepokoić o jego całość. Efekt był taki, że gdy matka wreszcie uwolniła Dżespaha, ten patrzył wprawdzie na sztucer pożądliwym wzrokiem, warował nawet blisko, ale nie śmiał go tknąć. Elza na wszelki wypadek raz po raz przysiadała między małym a sztucerem, widocznie nie całkiem jeszcze ufała grzeczności Dżespaha. W końcu położyła się na grzbiecie z łapami w powietrzu i cicho zawołała lwiątka, które zaraz rzuciły się do ssania. Elza wyglądała przy tym karmieniu na uosobienie szczęścia, ja natomiast nie mogłam zrozumieć, jak to się działo,

262

że lwiątka nie raniły jej sutek ostrymi zębami. Aby dodać uroku tej idyllicznej scenie, nadleciała jeszcze rajska mu-chołówka, ciągnąc za sobą pierzasty ogon jak długi biały welon. Lwiątka kończyły w tym dniu osiem miesięcy i matka miała wszelkie powody po temu, aby być z nich dumna.

Gdy dwaj synowie drzemali już z tak pełnymi brzuchami, iż mało nie pękały, Elza wstała, wygięła grzbiet i ziewnęła przeciągle. Potem przyszła do mnie, polizała mnie, usiadła obok i jakiś czas trzymała przednie łapy oparte na moich ramionach, potem położyła mi łeb na kolanach i w takiej pozycji usnęła. Tymczasem Mała Elza czuwała nad bezpieczeństwem rodziny i dwa razy podkradała się do kozła wodnego, chociaż bez powodzenia.

W nocy, leżąc w łóżkach, aż do rana słyszeliśmy trzask gryzionych kości. Widocznie lwia rodzina spędzała noc w obozie i wykańczała resztki kozy. Następnego dnia cała czwórka trzymała się blisko namiotów. Wieczorem usłyszeliśmy wołanie ojca lwiątek i doszliśmy do przekonania, że to z powodu jego obecności w okolicy Elza nie chciała się oddalać z obozu. Jeszcze przez trzy dni nie opuszczała nas ani na chwilę.

I JL Lwiątka i aparaty

Życie w okolicy naszego obozu przypominało atmosferę prawdziwego rajskiego ogrodu, bo zwierzęta, które dzieliły z nami ten obszar, tak się przyzwyczaiły do naszej obecności, iż bez strachu podchodziły zupełnie blisko.

Pewien kozioł antylopy leśnej codziennie podczas naszego lunchu zjawiał się u wodopoju naprzeciw pracowni. Szczypał nie tylko zieleń z krzaków, ale zjadał też dużo suchych liści z ziemi. Czasami spędzał na naszych oczach całą godzinę i nie zwracał uwagi na to, że ruszaliśmy się i rozmawiali. Żyła też w sąsiedztwie cała rodzina kozłów wodnych, składająca się z dwu samców, trzech łań i trzech

263

młodych. Gdy zwierzęta były razem, pozwalały nam podejść całkiem blisko, ale znacznie bardziej płochliwe okazywały się wtedy, gdy któreś odłączyło się od stada i spotkało nas w pojedynkę.

Pawiany należały oczywiście do naszych najstarszych przyjaciół. Mówiąc prawdę mieszkaliśmy obok siebie już tak długo, że nie zwracaliśmy wzajemnie na siebie uwagi, chyba że zaszło coś nadzwyczajnego. Tego lata susza trzymała się tak uporczywie, iż pawiany zaczęły wykopywać soczyste korzenie trzciny rosnącej w ziemi osiadłej na rzecznych głazach. Pewien stary samiec okazał się pionierem tego sposobu. Objął w posiadanie duży głaz z masą trzciny, wyrywał łodygi i energicznie wykopywał korzenie, często klękając, aby je odgryzać. Czasem musiał rękoma długo urabiać ziemię, aż ją tak spulchnił, że korzenie dały się wyciągnąć. Potem dokładnie obdzierał je ze skóry i tak napychał się miąższem, że napęczniała figura przypominała baryłkę. Stąd otrzymał przydomek. Tak się przyzwyczaił do naszego widoku, że gdy go filmowałam lub szkicowałam z odległości dwudziestu metrów, nawet nie raczył na mnie spojrzeć. Tego dnia jakiś inny samiec miał ochotę uczestniczyć w wykopywaniu korzeni, ale chociaż wzrostem przewyższał naszego przyjaciela Baryłkę, wyraźnie się go bał i wolał zaczekać, aż tamten się nażre. Potem przysuwał się powolutku, uważnie badając, czy Baryłka nie okaże niezadowolenia. Stwierdziwszy, że wszystko w porządku, skoczył ze skały na głaz i zaczął kopać naprzeciw. Za chwilę Baryłka przeprowadził inspekcję terenu kolegi i postanowił sam objąć go w posiadanie, wobec czego tamten pokornie ustąpił i poszedł się pocieszać na zwolnionym miejscu. Później zjawił się jeszcze jeden samiec, większy od dwu poprzednich, ale spotkał się z tak niegościnnym przyjęciem, że uciekł z głośnym narzekaniem.

Baryłka należał niewątpliwie do typu despotów i żadnej samicy nie pozwalał się zbliżać do swojej spiżarni. Toteż samice, jak dobrze wytresowane żony z epoki wiktoriańskiej, trzymały sję na uboczu. Siedziały na brzegu

m

w grupach po pięć lub sześć, karmiły małe pawianiątka, wzajemnie się drapały i zadowalały się mizerną trawą.

Przez trzy dni szkicowałam samce. Łatwo przychodziło je odróżnić — Baryłkę po charakterze, pokornego kolegę po głębokiej bliźnie na nosie, a tego trzeciego po złamanym ogonie. Ta trójka zawarła między sobą rozejm, ale najwidoczniej warunki rozejmu dawały Baryłce prawo przejmowania, zależnie od upodobania, każdego miejsca wy-kopków. Skoro pawiany obdrapały już swoją wysepkę do gołej skały, przeniosły się w dół rzeki na głazy leżące przy piaszczystej łasze. Tam mieszkał krokodyl, którego dobrze znałam i nieraz próbowałam zastrzelić. Teraz zobaczyłam, jak prawie trzymetrowe cielsko pokazało się bardzo blisko pawianów. Chwyciłam sztucer i zaczęłam się podkradać, ale gdy byłam na odległość strzału, pawiany podniosły ogromny wrzask. Ponieważ to samo powtórzyło się następnego dnia, nabrałam podejrzenia, że służyły krokodylowi za czujki.

Wiele ptaków służy różnym zwierzętom w takim samym charakterze, a żyrafa często występuje jako wartownik dla zebr i antylop. Dziwiło mnie natomiast, że pawiany, których małe tak często padają ofiarą krokodyli, mogą pomagać tym gadom. Jednak ryby stanowią znacznie łatwiejszą zdobycz dla krokodyli i pawiany prawdopodobnie wiedziały, że gad był tym razem syty.

Krokodyl ma takie samo prawo do życia jak każde inne zwierzę, ale zagraża on egzystencji wszystkich stworzeń w swym otoczeniu. W tym zaś szczególnym wypadku moja sympatia była po stronie ryb, bo ostatnio zaprzyjaźniłam się z nimi. A było to tak. Siedząc pewnego rana w pracowni jadłam banana i rzuciłam skórkę do wody. Tam natychmiast powstało zamieszanie, srebrzyste ryby śmigały i skakały wyrywając sobie skórkę, aż jednej udało się zgrabnie porwać smaczny kąsek i dać z nim nurka pod skałę. Nie znałam się na rybach i dziwiło mnie, że skórka z banana może stanowić dla nich taką atrakcję, ponieważ jednak po wrzuceniu nowej skórki znów powtórzyła się zaciekła walka, zrozumiałam, iż stanowi cenioną zdobycz.

263

Później próbowałam rzucać rybom różne jadalne rzeczy, z wyjątkiem mięsa. Chleb, skórki z bananów, owoców paw-paw i owoców mango — w tej kolejności układały się ich ulubione przysmaki. Po kilku dniach ryby zlatywały się już wtedy, gdy nas dostrzegły na brzegu, a jeżeli trzymałam coś do jedzenia pod wodą, to jadły mi z ręki. Bardzo wesołe były te rybki i żałowałam, że wkrótce skończył nam się zapas chleba i owoców.

Nie mogliśmy dawać rybom mięsa, bo Elza i lwiątka potrzebowały go w ogromnej ilości, a często jeszcze dzieliły się z różnymi nieproszonymi rabusiami. Za dnia, gdy mięso wisiało w cieniu, z sąsiedniej gałęzi zakradał się doń ichneumon, a z dołu doskakiwał ostrzegacz. Nocą przychodziła para szakali, żeneta, cybeta i sporo hien.

Ptaki miały taki sam udział w naszym życiu obozowym; szczególnie para trzewikodziobów, które często odwiedzały pracownię. Żyły sobie niedaleko i dzień w dzień widywaliśmy, jak zanurzały ciężkie głowy w błotniste kałuże, pozostałe w korycie wysychającej rzeki. Teraz zaczęły podchodzić na kilka metrów do nas, a przyczyna była prawdopodobnie taka: ów bawół, z którym mieliśmy nocne spotkanie, ciągle przebywał blisko obozu i w odciskach jego racic tworzyły się małe kałuże, dostarczające trzewiko-dziobom smacznego pożywienia.

Na trzewikodziobach nie wyczerpywała się jeszcze lista naszych znajomych ptaków. Zjawiała się też wspaniała para ibisów Hadada, których przeciągłe, pojękliwe wołanie stało się nam bardzo bliskie. Do mniej oswojonych gości należała wielka i malownicza czapla Goliat, często odwiedzająca rzeczne porohy.

Obserwowanie tych wszystkich stworzeń nigdy mnie nie nudziło, każdy dzień przynosił jakąś nową niespodziankę. Nawet w chwili gdy piszę na maszynie te słowa, po przeciwnym brzegu wędruje zgraja około pięćdziesięciu pawianów. Między nimi zaś kroczą trzy leśne antylopy -— kozioł, łania i koźlątko. Zdaje się, że dla bezpieczeństwa wmieszały się między małpie stado i zupełnie się tym nie przejmują, iż pawiany raz po raz się o nie ocierają. Trudno

266

o scenę bardziej idylliczną i odbiegającą od rozpowszechnionych pojęć, iż pawiany rozrywają na kawałki małe zwierzęta. Przyszło mi na myśl, że gdyby nie ciągłe niebezpieczeństwo ze strony kłusowników, dzikie zwierzęta miałyby tu wymarzone warunki, bo — na przykład w wypadku Elzy — nawet zła lwica stanowi mniejszą groźbę niż ludzie. A w każdym razie, jeżeli Elza należy do natury, to zjawiskiem tej natury są również walki między lwami.

Zadowoleni zresztą byliśmy z tego, że Elza wychodziła już teraz naprzeciw swoim nieprzyjaciołom. Pierwszy raz zauważyliśmy to w drugiej połowie sierpnia, kiedy pewnego wieczoru ona i lwiątka zajadały kolację przed namiotami. Elza nagle warknęła, gdzieś pobiegła i wróciła dopiero po godzinie. Tej nocy usłyszałam, że dwa lwy zbliżają się do obozu, a wkrótce potem wybuchła zażarta walka. Nad ranem Elza zabrała małe w kierunku Wielkiej Skały, po południu zaś spotkaliśmy ją w zaroślach idącą do obozu. Cały łeb, a szczególnie okolice zranionego poprzednio ucha, miała pokryty krwawiącymi ranami od ukąszeń.

Gdy wróciliśmy do domu, wydobyłam resztę mięsa z ostatniej kolacji lwów; niewiele tego zostało i Elza nie chciała tknąć pokarmu, za to lwiątka jadły bardzo żarłocznie. Dopiero po przyniesieniu nowej kozy i ona zabrała się do jedzenia. Zastanawiałam się, dlaczego nie rzueiła się na pierwszą porcję, skoro była taka głodna. Czy może zdawała sobie sprawę, że dla wszystkich nie wystarczy, i chciała dać pierwszeństwo dzieciom?

Tego wieczoru Ibrahim przyjechał nowym Land-Rove-rem, który specjalnie zamówiłam ż takim wyposażeniem, aby był „odporny na lwy". Przywiózł też świeżą pocztę, więc zabrałam się do czytania w „Illustrated London News" artykułu o Elzie. Przedstawiano ją tam jako zwierzę o światowej sławie. Bardzo mnie to cieszyło, ale w danej chwili biedna Elza trzęsła łbem z bólu i była bardzo nieszczęśliwa.

Gdy nazajutrz przyszła do nas do pracowni, stan jej nie wykazywał poprawy, co wcale jej nie przeszkadzało dać

267

Dżespahowi kilka klapsów za to, że zaintrygowany stukaniem maszyny do pisania starał się mnie zaczepić.

Biedny Dżespah wiele się musiał jeszcze nauczyć — nie o życiu na łonie natury, bo tam czuł się u siebie, ale o współżyciu z tym dziwnym światem ludzkim, który go niezmiernie interesował. I to jak interesował. Pewnej nocy na przykład usłyszałam, że ogromnie pracowicie spędza czas w namiocie Georgea. Jak „pracowicie", o tym przekonałam się nazajutrz rano, bo stwierdziłam brak lornetki. Potem znalazłam w krzakach obok namiotów poszarpany skórzany futerał ze śladami mlecznych zębów Dżespaha. Opodal leżała lornetka i jakimś prawdziwym cudem soczewki były nie uszkodzone. Tak, nie ulegało wątpliwości, że Dżespah potrafił robić dokuczliwe psoty, ale z drugiej strony umiał być tak miły, że trudno się było na niego długo gniewać.

Mając osiem miesięcy, stracił już dziecinny~meszek, ale jego nowe futro miękkością przypominało królika. Zaczął też naśladować matkę i chciał być przez nas traktowany tak samo jak ona. Czasami kładł mi się tuż pod ręką, widocznie oczekując głaskania, a chociaż to się sprzeciwiało zasadom, niekiedy dawałam się skusić. Często chciał się ze mną bawić, ale chociaż miał niewątpliwie najprzyjaź-niejsze zamiary, nigdy nie byłam pewna, czy mnie nie pogryzie lub nie podrapie tak jak swoje rodzeństwo. Nie umiał postępować jak Elza, która w takich wypadkach panowała nad swoją siłą — bo też miał w sobie znacznie więcej z dzikiego lwa.

Oboje z mężem obserwowaliśmy z wielkim zainteresowaniem różnice w sposobie zachowania się trojga lwiątek wobec nas. Dżespah, wiedziony niezaspokojoną ciekawością, pozbył się swej pierwotnej ostrożności i utrzymywał z nami bliskie stosunki, chociaż nie pozwalał na poufałość. Mała Elza pozostała zawsze dzika, za naszym zbliżeniem się szczerzyła zęby i uciekała. Chociaż znacznie mniej żywiołowa od swych braci, zawsze umiała spokojnie i systematycznie dopiąć swego. Raz obserwowałam, jak Dżespah próbował zawlec świeżo zabitą kozę w pobliskie krzaki.

268

Ciągnął: i pchał, z rozmachu wywracał koziołki — aie nie dawał rady. Potem przyszedł mu na pomoc Gopa i obaj bracia razem robili, co mogli — aż zmęczeni usiedli i głęboko dyszeli. Wtedy Mała Elza, która z daleka obserwowała wysiłki tamtych, podeszła i powoli, systematycznie zawlokła ciężar w bezpieczne miejsce, gdzie przyłączyli się do niej zmęczeni bracia.

Gdy muchy tse-tse najbardziej dokuczały, Gopa często Łorzystał z namiotu i właśnie wtedy mogłam obserwować, jaki był zazdrosny. Jeżeli ja na przykład siedziałam blisko Elzy, malec długo i z wyrzutem patrzył mi w oczy, dając tym wyraźnie do poznania, że Elza jest jego mamą, a ja powinnam trzymać się od niej z daleka. Pewnego wieczoru siedziałam u wejścia do namiotu, Gopa leżał na, drugim końcu przedsionka, a Elza obserwowała nas oboje rozciągnięta pośrodku. Gdy Gopa zaczął gryźć płachtę namiotową, powiedziałam najbardziej stanowczym głosem „nie, nie". Ku memu zdziwieniu wyszczerzył na mnie zęby, ale przestał gryźć płachtę. Za chwilę znów się to powtórzyło i znów na mój rozkaz dał spokój, ale po takim samym proteście.

Lwiątka słuchały zakazów wyrażonych słowem „nie", chociaż nigdy nie popieraliśmy ich kijem lub w podobny sposób, bojąc się je przestraszyć.

Pewnego rana, po spędzeniu w obozie spokojnego dnia i nocy, Elza z dziećmi przeprawiła się przez rzekę. Ku memu zdziwieniu wkrótce potem Makedde doniósł o znalezieniu śladów lwicy, która ubiegłej nocy przyszła od górnego biegu rzeki prawie aż do kuchni i wróciła tą samą drogą. Czy to owa złośliwa lwica? Chociaż Elza nie okazywała żadnego niepokoju, trzymała się z dala przez półtora dnia i zjawiła się dopiero po nastaniu ciemności. Lwiątka ukryła gdzieś w pobliżu i szybko porwała mięso. Nazajutrz rano cała rodzina znów poszła na drugi brzeg. Kilka nocy później, gdy Elza z małymi przebywała jeszcze w obozie, usłyszeliśmy nad ranem dwa lwy zbliżające się z biegiem rzeki. Elza natychmiast zabrała lwiątka i w słabym świetle zobaczyłam, że prowadzi je do pracowni.

269

Wkrótce wróciła sama i zdecydowanym krokiem ruszyła naprzeciw przybyszów. Chociaż pilnie nastawialiśmy uszu, ani ja, ani boye nie usłyszeliśmy żadnego głosu, aż po pół godzinie Elza znów się zjawiła nawołując swoje małe. W braku odpowiedzi, zaczęła rozpaczliwie szukać dokoła i wzywać je coraz głośniej. Jak tylko zdołano odbaryka-dować moje ogrodzenie, "przyłączyłam się do poszukiwań, ale Elza pokazała mi kły i węsząc wzdłuż drogi zniknęła w kierunku Wielkiej Skały. Nieco później dosłyszeliśmy stamtąd częste pomrukiwania, ale przypuszczając, że tamte dwa lwy muszą być blisko, nie poszliśmy za Elzą zaraz, lecz aż po południu, kiedy wszystko się uspokoiło. Tej nocy nie wróciła do obozu, ale gdy następnego dnia po południu George przyjechał z Isiolo, za dwie godziny zjawiła się razem z lwiątkami, zdrowa i cała, tylko bardzo zdenerwowana. Kilka razy badała dokładnie zarośla wokół obozu i zniknęła na długo przed świtem.

Z początkiem września susza dawała się bardzo we znaki. Dzięki działalności oddziału ochronnego kłusownicy zdołali zabić tylko kilka dzikich zwierząt, ale oddział nie mógł przebywać na jednym miejscu w nieskończoność, bo był pilnie potrzebny w innych stronach. Po jego odjeździe George miał zostać tylko ze swoim małym sztabem pomocników, a nic nie rokowało deszczu przed początkiem października.

Z radością dowiedzieliśmy się o tym, że wkrótce miał przybyć do Kenii Sir Julian ???i??, aby z ramienia UNESCO zbadać zagadnienia ochrony przyrody we Wschodniej Afryce. Gdy napisał do nas z zapytaniem, czy moglibyśmy mu pokazać część Prowincji Północnej Granicy, chętnie podjęliśmy się tego zadania, bo dawało nam okazję zaznajomienia gościa z miejscowymi trudnościami i brakiem środków do ich pokonania.

Wierzyliśmy, że wizyta Sir Juliana podniesie na duchu wszystkich zainteresowanych ochroną przyrody. Wiedzieliśmy również, że nasz gość pragnie zobaczyć Elzę. Dotąd zapraszaliśmy tylko takich gości, którzy mieli dostateczny powód odwiedzenia naszej lwicy, ale ponieważ Sir Julian

270

niewątpliwie należał do takich ludzi, więc z zadowoleniem przyjęliśmy wiadomość, że znajdzie na to czas. Chodziło tylko o pewność, aby nasz gość w niczym nie ryzykował. Ostatecznie zostało uzgodnione, że nikt z całej grupy, która obejmowała również Lady ???i??, naczelnego łowczego majora Grimwooda i pilota ich samolotu, nie wyjdzie z samochodu, jeżeli Elza zjawi się podczas ich krótkiego pobytu na tym terenie.

Od 7 do 9 września obwoziliśmy Sir Juliana po części Prowincji Północnej Granicy, a pewnego dnia późnym popołudniem przybyliśmy do królestwa Elzy.

Jak zwykle wystrzeliliśmy w powietrze i dwadzieścia minut później dało się słyszeć poszczekiwanie pawianów, które zawsze zapowiadało przybycie Elzy i lwiątek. Przy entuzjastycznym powitaniu Elza o mało mnie nie obaliła na ziemię, a potem skoczyła na dach Land-Rovera. Tymczasem lwiątka były pilnie zajęte wleczeniem ofiarowanego im mięsa w bezpieczne miejsce. Obserwowaliśmy całą rodzinę przez pół godziny, a gdy odjeżdżaliśmy po tej krótkiej wizycie, Elza miała bardzo zdziwioną minę.

Nazajutrz nasi goście odlecieli do Nairobi, a my wróciliśmy do obozu. Elza z dziećmi zjawiła się w trzy godziny po naszym przybyciu i cała rodzina była ociężała, obżarta mięsem zostawionym poprzedniego dnia. Tej nocy lwy odezwały się z daleka, a Elza zaraz zabrała małe za rzekę i stamtąd długo w noc prowadziła rozmowę z pobratymcami. Nazajutrz zjawiła się w pracowni podczas podwieczorku, bardzo mokra i bez dzieci. Ale lwiątka przyszły nieco później i wszyscy razem spędziliśmy w obozie bardzo miły wieczór. Dżespah zachowywał się tak, jak gdyby wszystko do niego należało, położył się nawet na łóżku polowym Georgea, który nieco wcześniej wyjechał do Isiolo.

W nocy słyszałam, jak Elza nawołuje swoje dzieci krążąc wokół obozu i słonej lizawki. Zaniepokoiłam się brakiem odpowiedzi lwiątek, a moje obawy wzrosły następnego popołudnia, gdy Elza przyszła zza rzeki sama. Strach okazał się jednak na wyrost, bo trochę później zjawiły się i małe, a następnego ranka cała rodzina przyszła bardzo

271

\

Wcześnie żądać śniadania. Lwiątka przez dwie godziny delektowały się mięsem, potem matka gdzieś je poprowadziła, a gdy po południu poszłam w towarzystwie Toto ich śladami, znaleźliśmy całą czwórkę na Skale Pomrukiwań. Elza dostrzegła mnie i przyszła na dół, aby się połasić, a Dżespah usiadł w połowie drogi i tylko się nam przypatrywał.

George przyjechał zaraz po naszym powrocie do obozu, a oprócz swego samochodu przyprowadził jeszcze dodatkową ciężarówkę. Widocznie warkot silników podziałał jak magnes, bo niedługo później zjawiła się Elza z lwiątkami. George przywiózł wiadomość, że nazajutrz rano mieli przybyć z Londynu Dawid Attenborough i Jeff Mulligan, których powinniśmy oczekiwać na najbliższym lądowisku. Z Davidem Attenborough korespondowaliśmy od pewnego czasu w sprawie sfilmowania Elzy dla telewizji BBC. Otrzymywaliśmy już przedtem propozycje sfilmowania lwów, ale odmawialiśmy z obawy, że przybycie większej ekipy filmowej może Elzę rozdrażnić. Dwoje ludzi przedstawiało mniejszy kłopot, ale i tak wymagało stałej opieki. Postanowiliśmy przenocować gości w następujący sposób: jeden miał spać w moim „lwioodpornym" Land-Roverze, wprowadzonym do obszernego ogrodzenia z kolczastych krzaków; namiot dla drugiego stał na ciężarówce, też otoczonej podobnym ogrodzeniem; wreszcie specjalny namiot miał służyć jako łazienka, laboratorium i skład ekwipunku.

Zaraz po położeniu się do łóżek usłyszeliśmy lwa ryczącego w górze rzeki i zauważyliśmy, że Elza natychmiast opuściła obóz. Nazajutrz, 13 września, George zawołał mnie bardzo wcześnie do swego namiotu i tam zobaczyłam Elzę w okropnym stanie — miała łeb, pierś, grzbiet i łapy pokryte głębokimi, krwawiącymi ranami. Wyglądała na bardzo osłabioną, a gdy przyklękłam, aby obejrzeć rany, tylko na mnie popatrzyła. Bardzo nas to zdziwiło, bo w nocy nie słyszeliśmy gniewnych głosów i nie mieliśmy pojęcia o toczącej się walce. Gdy zabrałam się do opatrywania ran, Elza z wysiłkiem stanęła na nogach i z trudem po-

272

wlokła się w stronę rzeki, wyraźnie zdradzając silny ból. Ponieważ to świadczyło, że każdy zewnętrzny opatrunek ją drażni, zabrałam się zaraz do mieszania pokruszonych tabletek sulfamidowych z mięsem, aby w ten sposób przeciwdziałać zakażeniu. Gdy już wszystko przygotowałam, dwadzieścia minut szukałam pacjentki, ale bezskutecznie. Zaraz musiałam wyjechać na spotkanie gości, pozostawiłam więc Georgeowi sprawę odszukania lwiątek. Trudno sobie wyobrazić gorszy moment na przyjmowanie odwiedzin, cóż dopiero mówić o filmowcach, którzy mogą nie mieć w ogóle sposobności do wykonania zdjęć.

Ale gdy tą niedobrą wiadomością powitałam na lądowisku przybyłych, od razu zdałam sobie sprawę z tego, że rzadko spotyka się takich miłośników zwierząt jak David i Jeff.

Stanęliśmy w obozie wczesnym popołudniem i zaraz spotkaliśmy Georgea, który właśnie wrócił z bezowocnych poszukiwań. Gdy nasi goście rozpakowywali swoje rzeczy, poszłam rozejrzeć się za Elzą i znalazłam ją pod gęstym krzakiem w pobliżu pracowni. Oddychała bardzo szybko i nie ruszyła się nawet wtedy, gdy zganiałam muchy z jej ran. Wróciłam po wodę i mięso z tabletkami, a David ofiarował się z pomocą niosąc naczynie z wodą. Kazałam mu zostać w pewnej odległości i zabrałam się do pacjentki.

Biedna Elza, nigdy jej nie widziałam tak cierpiącej. Nie próbowała nawet unieść łba i zaczęła pić dopiero wtedy, gdy jej w tym pomogłam. Chłeptała bardzo długo, potem zjadła trochę mięsa, ale ponieważ dawała do zrozumienia, że chce zostać sama, wróciliśmy do obozu.

Nie mogąc już Elzie w niczym pomóc, wyruszyliśmy z Georgem na poszukiwanie lwiątek po drugiej stronie rzeki. Bez przerwy wykrzykiwaliśmy wszystkie pieszczotliwe słowa używane pod adresem Elzy, a także imię Dżes-paha. W końcu pod jakimś krzakiem dostrzegliśmy jedno z lwiątek, które jednak na nasz widok uciekło. Aby już dalej małych nie odstraszać, postanowiliśmy wrócić i pocieszać się nadzieją, że lwiątka same odnajdą drogę do matki. Tak też się stało — Dżespah pierwszy to uczynił;

1« — Moja lwia rodzina

273

około szóstej wieczorem przeprawił się przez rzekę i pobiegł do matki, a za chwilę następne lwiątko poczęło miauczeć na drugim brzegu. Był to Gopa, który po jakimś czasie dostrzegł matkę i zaraz przepłynął na naszą stronę. Zaniosłam trochę mięsa, które małe pożerały z apetytem, ale Elza nie chciała nic tknąć. Gdy lwiątka zajęły się jedzeniem, myśmy zabrali naszych gości na spacer wzdłuż rzeki, po powrocie zaś z ogromnym zdziwieniem ujrzeliśmy Elzę na dachu Land-Rovera zaparkowanego tuż przed namiotami. Kolację jedliśmy o kilka metrów od niej, ale nie zwracała uwagi na zwiększone towarzystwo. Teraz martwił nas jeszcze brak Małej Elzy. Dopiero po udaniu się na spoczynek George zauważył, iż przyszła do obozu.

Wkrótce po północy cała rodzina odeszła, a nieco później rozległy się ryki złej lwicy. Przez następny dzień Elza trzymała się z dala. Wiedzieliśmy, dlaczego: George widział złą lwicę na Wielkiej Skale. Następnej nocy znów słyszeliśmy jej ryki. Martwiliśmy się o Elzę, więc skoro świt George poszedł jej szukać w górę rzeki, a ja z Ma-kedde, Nuru i jeszcze jednym członkiem patrolu łowieckiego w przeciwnym kierunku. Mieliśmy ze sobą wodę na wypadek, gdybyśmy ją spotkali. Na ślady Elzy trafiliśmy jednak dopiero pół mili za Graniczną Skałą, chociaż przedtem nigdy nie stwierdziliśmy, aby chodziła tak daleko. Zaczęłam nawoływać i w pewnej chwili Elza wyszła zza jakiejś skały. Rozejrzała się dokładnie, czy nie grozi niebezpieczeństwo, i dopiero potem przywołała małe, które zaraz przybiegły. Cała czwórka była tak bardzo spragniona, że nie nadążałam z nalewaniem wody. Z trudem też obroniłam się przed zadrapaniem i wyrwaniem mi z rąk plastykowego naczynia.

Gdy zawróciliśmy i podeszliśmy do stojących nieco dalej boyów, Elza bardzo podejrzliwie obwąchiwała nie znanego sobie członka patrolu, a Dżespah robił to samo. Zgodnie z moją radą młody człowiek stał bez ruchu, ale jego twarz zdradzała, że tylko udawał spokój. Przy pierwszej okazji posłałam go przodem w towarzystwie Makedde.

Rany Elzy wyglądały lepiej, ale jeszcze wymagały opa-

274

trunku. Użyłam więc wszystkich sposobów, aby nakłonić całą czwórkę do pójścia za mną, i bardzo powoli wracaliśmy do obozu. Nuru szedł ze mną ze sztucerem, a gdy mi się zdawało, że już jesteśmy blisko obozu, posłałam go przodem, aby uprzedził Davida, który mógłby sfilmować lwy przeprawiające się przez rzekę. Po odejściu Nuru poczułam się trochę nieswojo, a wkrótce zaczęłam się naprawdę niepokoić stwierdziwszy, że pomyliłam się co do odległości i zabłądziłam w buszu. Było już południe i bardzo gorąco, a lwy przystawały pod każdym krzakiem, aby wydyszeć się w cieniu. Wiedziałam, że najlepiej znaleźć najbliższe łożysko wyschłego strumienia i iść wzdłuż niego aż do rzeki, gdzie łatwiej się zorientować. Dość szybko natknęłam się na wąskie łożysko i poszłam między stromymi brzegami. Elza kroczyła za mną, a lwiątka nieco dalej zamykały pochód. W pewnym miejscu łożysko biegło ostrym łukiem i za tym zakrętem stanęłam nagle oko w oko z nosorożcem. Mowy nie było o wykonaniu zalecenia, które mówi, że w takim wypadku „należy zwinnie odskoczyć na bok i przepuścić nacierające zwierzę". Zrobiłam więc w tył zwrot i co tchu pobiegłam z powrotem, mając tuż za sobą sapiącą bestię. Po pewnym czasie ujrzałam małą wyrwę w stromym brzegu i zanim zdałam sobie sprawę z własnego kroku, już znalazłam się w buszu i dalej uciekałam przed siebie. Nosorożec musiał w tej samej chwili dojrzeć Elzę, bo nagle gwałtownie zmienił kierunek i z trzaskiem wyskoczył na przeciwległy brzeg. Elza stała bez ruchu i obserwowała nasze manewry. To była dla mnie szczęśliwa okoliczność, cieszyłam się więc niezmiernie, że swoim zwyczajem nie pognała za nosorożcem.

Kilka chwil później z wielką ulgą zobaczyłam nadchodzącego Nuru. Już mu chciałam podziękować za przyjście na pomoc, ale zanim zdążyłam wypowiedzieć jedno słowo, wyjaśnił, że spotkał nosorożca i uciekając przed nim znalazł się w tym miejscu. Uśmieliśmy się oboje z naszych przygód i już razem powędrowaliśmy do obozu.

Nie zastaliśmy tam nikogo, bo gdy Makedde przyniósł wiadomość o znalezieniu Elzy, George, David i Jeff wy-

275

brali się naprzeciw, aby mi pomóc. Posłałam więc gońca z wiadomością dla nich, że już wróciłam razem z lwami. Tymczasem Elza i małe urządziły sobie rozkoszną kąpiel w rzece i ochłodziły się po długim marszu w piekielnym upale. Po kąpieli rodzina zawlokła zabitą kozę w gęste zarośla i tam przebywała do północy, po czym przeprawiła się na drugą stronę.

Nie spodziewając się okazji do sfilmowania lwów wcześniej niż późną porą następnego dnia, całe rano spędziliśmy na fotografowaniu góralków na skałach. Zgrzani i zmęczeni wróciliśmy na spóźniony lunch, a potem udaliśmy się do pracowni, aby zażyć sjesty na rozstawionych tam polowych łóżkach. Łóżka stały w szeregu, moje na skraju, w środku Davida, a ostatnie Georgea. Jeff zajmował się opodal ładowaniem aparatów. Szybko usnęłam, ale wkrótce zbudziłam się czując, że Elza siedzi na mnie, liże mnie czule i więzi pod ciężarem swego cielska. David bez słowa przeskoczył przez łóżko Georgea i pobiegł pomóc Jeffowi, tak że razem bardzo szybko uruchomili kamerę. Elza skoczyła jeszcze do Georgea, przywitała się z nim serdecznie i majestatycznym krokiem poszła do jednego z namiotów, gdzie położyła się wygodnie. Zupełnie ignorowała naszych gości, tak teraz, jak i później, podczas kolacji. W namiocie leżała razem z Dżespahem, a wychodząc otarła się prawie o Jeffa, ale nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi. Jeff w ogóle dla niej nie istniał.

Nazajutrz rano poszliśmy śladami Elzy i znaleźliśmy ją drzemiącą w połowie drogi do Skały Pomrukiwań. Nie chcąc jej przeszkadzać, wróciliśmy do obozu i wybraliśmy się ponownie dopiero po podwieczorku, ale zabierając tyle kamer filmowych, aby robić zdjęcia ze wszystkich stron.

Szczęście nie mogło nam lepiej dopisać, bo Elza i lwiątka okazały się chętne do współpracy i pięknie pozowały na skalnym siodle. W końcu Elza zeszła na dół i tym razem przywitała się ze wszystkimi, włączając Davida i Jeffa. Została z nami aż do zmroku, to znaczy aż do naszego powrotu. Lwiątka natomiast, prawdopodobnie przestraszone obecnością obcych ludzi, nie zeszły wcale ze skały.

276

Chociaż Elza nie denerwowała się filmowaniem, nie spodziewałam się, że przyjdzie na kolację, bo ostatnio unikała obozu wtedy, gdy widoczny był choćby jeden z jej dawniej ulubionych boyów. Ale źle ją osądziłam; bo właśnie gdy miałam wytłumaczyć naszym gościom, że Elzy prawdopodobnie nie będzie, omal nie znalazłam się na ziemi w wyniku jej gwałtownej serdeczności. Ten fakt potwierdzał moje przypuszczenia, że chociaż Elzę coraz bardziej denerwował widok Afrykanów, których kojarzyła z dokuczliwymi kłusownikami, nie zdradzała takiej podejrzliwości wobec nas.

Zmieszałam trochę mięsa z tranem i właśnie niosłam Elzie ten ulubiony przysmak, gdy Dżespah urządził na mnie zasadzkę, wytrącił mi z ręki miskę i wylizywał jej zawartość. W tym samym momencie Jeff sprawdzał działanie magnetofonu i przypadkowo trafił na nagranie ryku złej lwicy. Dżespah postawił uszy, chwilę uważnie słuchał znienawidzonego głosu, a potem zostawił przysmak i pognał do matki, aby ją ostrzec o niebezpieczeństwie.

Następnego popołudnia znów filmowaliśmy Elzę na skale i otrzymaliśmy nowe dowody jej sympatii dla Davida i Jeffa — tym razem przyprowadziła ze sobą lwiątka. Z wielkim zainteresowaniem obserwowałam, że Dżespah reagował dokładnie tak samo jak Elza w jego wieku; od razu wiedział, czy ktoś go lubił, czy czuł się trochę niepewnie, czy wreszcie był naprawdę przestraszony — i odpowiednio traktował takiego człowieka. Biedaka Davida upodobał sobie jako przedmiot ataków i zasadzek, toteż nasz gość przeważnie myślał o tym, jak unikać Dżespaha. Szkoda tylko wielka, iż wobec spóźnionej pory nie dało się sfilmować tej ich zabawy.

Ostatniego wieczora nasi goście pożegnali się z Elzą, gdy ta leżała na dachu Land-Rovera. Ściskali jej łapę, a gest ów mówił mi, że nasza lwica stała się dla nich czymś więcej niż tylko atrakcją filmową. Czułam wielką wdzięczność dla Davida i Jeffa za takt i uprzejmość, którą okazali poilczas kręcenia filmu.

277

I L? Potyczka z kłusownikami

Po południu 21 września George, Toto i ja spotkaliśmy całą lwią rodzinę w buszu. Elza przywitała nas jak zwykle, a Dżespah polizał mnie i Georgea, ale gdy chciał tak samo postąpić z Toto, matka rozdzieliła ich z wyraźną dezaprobatą. Chociaż od urodzenia się lwiątek Elza nie znosiła, a°y jej małe stykały się z Afrykanami, zdziwiliśmy się jednak, że ten zakaz obejmował i Toto. Później zresztą polubiła Toto na równi z Nuru i Makedde.

W nocy słyszeliśmy ryk lwa, a nazajutrz George znalazł ślady jakiegoś samca w pobliżu obozu. Potem poszłam z Toto szukać Elzy i znalazłam ją na Skale Pomrukiwań;. Chociaż jednak wołałam na nią i zostawiwszy Toto na dole wspięłam się do niej na górę, nie zwracała na mnie uwagi i nawet nie zaszczyciła mnie spojrzeniem, podobnie jak i małe. Po dwudziestu minutach wróciłam do domu zastanawiając się, czy wytłumaczenie zachowania się Elzy nie polegało na tym, że jej małżonek przebywał gdzieś blisko. Tego wieczora nie zjawiła się w obozie, natomiast następnego popołudnia zobaczyliśmy rodzinę bawiącą się w rzece. Gdy małe walczyły o pływające kawałki drzewa i chlapały się w wodzie, Elza usadowiła się blisko Toto w takim miejscu, skąd mogła nas wszystkich dobrze pilnować. W drodze powrotnej Dżespah zaciekawił się ogromnie sztucerem Toto i bez przerwy napadał na chłopca i robił nań zasadzki. Elza kilkakrotnie przychodziła Toto na pomoc, wreszcie siadła na synu na tak długo, że prześladowany mógł się wysunąć dobrze naprzód.

Tego wieczora muchy tse-tse dokuczały bardziej niż zwykle, więc Elza położyła się w moim namiocie i miauczała o pomoc. Już miałam się zabrać do dzieła, ale nadbiegł Dżespah, a za nim Gopa, i oba lwiątka zaczęły się tarzać obok matki. Gdy się zbliżyłam, oba pokazały mi kły, dopiero Elza lizaniem uśmierzyła ich zazdrość i mogłam przystąpić do mordowania much.

278

Jak zwykle Elza przyjmowała moją pomoc z wdzięcznością. Zaskoczył mnie natomiast jej odruch nazajutrz rano, bo gdy przyglądałam się zabawie małych, dwa razy uderzyła mnie łapą, a raz nawet na mnie skoczyła. Wieczorem przyszła do obozu na krótko już po naszym położeniu się do łóżek, potem zjawiła się dopiero za dwadzieścia cztery godziny. Zachowywała się bardzo obco, zabrała mięso, zawlokła je w krzaki i tyle ją widziałam.

Następnego dnia, gdy wróciłam z wieczornego spaceru, podczas którego trafiłam na wiele świeżych śladów słoni, zastałam w obozie Dżespaha rozrywającego na kawałki mój jedyny kask tropikalny. To nie było wcale śmieszne, bo w najgorszym słońcu musiałam go używać. Elza widocznie chciała mnie przeprosić za złośliwe psikusy syna, bo okazywała mi ogromną serdeczność. Obie siedziałyśmy długo nad rzeką obserwując ruchliwego zimorodka, który nic się nas nie bał i podfruwał bardzo blisko.

Mniej więcej w tym czasie stwierdziłam, że Gopa staje się coraz bardziej zazdrosny, i to nie tylko o mnie, lecz również o swego brata. Gdy Elza bawiła się z Dżespahem, wpychał się między nich, a gdy podchodziła do mnie, jeżył się i prychał tak długo, aż przyszła do niego.

Po wyjeździe Georgea nocowałam w Land-Roverze, obok którego leżało mięso, przymocowane łańcuchem w celu ochrony przed rabusiami. Trudno powiedzieć, abym w ten sposób mogła się rozkoszować niczym nie zakłóconym snem, ale za to miałam wspaniałą sposobność zobaczenia nocnego życia buszu. Szczególnie lubiłam cybetę, zapalczywą bestię z bardzo ciemnym futrem. Gdy przysiadała się do „zdobyczy", doprowadzała do rozpaczy stado krążących blisko szakali; wystarczyło jej tylko podnieść łeb, aby szakale zmykały z całej siły. Jeżeli tę właśnie cybetę Dżespah raz przegonił z obozu, to należało podziwiać odwagę malca. Ja zaś, aby móc ją obserwować, pozwalałam jej korzystać do woli z mięsa, natomiast hienom i szakalom nie okazywałam podobnej gościnności.

Pewnej nocy zbudził mnie trzask łamanych drzew i trąbienie słoni. Były jeszcze w dole rzeki, między pracownią

279

a namiotami, ale ponieważ posuwały się stopniowo coraz bliżej, już z góry się niepokoiłam, bo nie miałam pojęcia, co zrobię, jeżeli olbrzymy przyjdą aż pod namioty. Elza z małymi siedziała obok samochodu nasłuchując i prawdopodobnie żywiła te same obawy. Nagle zobaczyłam potężny cień poruszający się wzdłuż brzegu; przystanął na chwilę, choć mnie zdawało się to wiecznością, a potem rozpłynął się w ciemnościach. Elza z lwiątkami zachowywała się zupełnie bezgłośnie, cały czas leżąc w pozycji gotowej do działania. Gdy trzask łamanych gałęzi umilkł, wydało mi się, że lwia rodzina ruszyła w noc.

Nieco później światło mojej latarki odbiło się w czyichś zielonych ślepiach, które zbliżały się coraz bardziej. Podejrzewając jakiegoś rabusia, wstałam z zamiarem przykrycia mięsa kolczastymi gałęziami, zanim jednak zdążyłam położyć jedną, skoczyło na mnie coś, co okazało się Elzą. Wróciłam do „sypialni", a gdy mi się wydało, że cała czwórka nażarła się i poszła, znów zlazłam z samochodu z gorącym postanowieniem, iż nie dam szakalom tknąć mięsa. Jeszcze raz Elza skoczyła na mnie w obronie swej własności. Resztę nocy spędziłyśmy na zabawie; kto przetrzyma. Elza zwyciężyła, ale prawdopodobnie takim kosztem, iż zeżarła znacznie więcej, niż miała ochotę.

Pewnego dnia pod koniec września zjawił się jeden z okolicznych mieszkańców z prośbą o pomoc w odstraszeniu dwu lwów, które zabiły kozła wodnego tuż obok jego chaty. Posłałam z nim dwu członków patrolu łowieckiego, którzy po śladach stwierdzili, że lwy spędziły przy swym łupie tylko jedną noc, a potem poszły na odlegle o piętnaście kilometrów wzgórze, gdzie miały stałe legowisko. Ucieszyło mnie oświadczenie, że mieszkańcy okolicznych wiosek wiedzą o istnieniu innych lwów oprócz Elzy, tak że ^v wypadku napadu na jakieś zwierzę domowe nie muszą koniecznie obciążać odpowiedzialnością naszej wy-chowanicy.

W październiku doszliśmy z Billem Collinsem do przekonania, że warto się spotkać i omówić plany nowej książki. Pojechałam po niego do Nairobi, a w drodze powrotnej

280

z przyjemnością skonstatowałam, iż mimo niezwykłego zachowania się Elzy podczas jego poprzedniej wizyty Bill nie żywił do niej żadnej urazy ani> też się jej nie bał. Spodziewałam się przybyć do obozu przed jej przyjściem, ale dotarliśmy na miejsce dopiero na kolację i zastaliśmy całą lwią rodzinę zajętą żarciem przed namiotami. Trochę się tego bałam, lecz Elza powitała nas jak najuprzejmiej i zaraz wróciła do swego mięsa. Resztę wieczoru spędziliśmy o kilka metrów od niej, ale nie zwracała na nas uwagi.

George powiedział nam, że przez dwie ostatnie noce jakiś lew ryczał w pobliżu; wkrótce po tym jak poszliśmy spać, Elza opuściła obóz — może po to, aby spotkać się z małżonkiem.

Panowały takie upały i taka susza, że nawet w chłodnej zwykle pracowni trudno było wytrzymać, gdyśmy tam rano poszli pracować. Lecz chociaż w dodatku ciągle odrywały nas od pracy pawiany, antylopy i różne ptaki, odwaliliśmy kawał roboty i dopiero po podwieczorku poszliśmy szukać Elzy. Z początku jej nie spotkaliśmy, ale wracając wąską ścieżką dzikich zwierząt nagle poczułam, że Elza i Dżespah ocierają mi się o nogi.

Elza traktowała Billa podobnie jak nas, Dżespaha natomiast bardzo ciekawiły białe skarpetki i tenisówki gościa. Starał się po drodze urządzać na niego zasadzki zza każdego kopca, lecz wobec naszej opozycji znudził się i pobiegł za rodzeństwem. Elza spędziła ten wieczór na dachu Land-Rovera.

Nazajutrz rano zbudziła mnie liżąc przez podartą siatkę przeciw moskitom. Jak się dostała do mego namiotu? Zaniepokoiłam się, że mogła również spróbować odwiedzin u Billa. Krzyknęłam więc do niego i w odpowiedzi usłyszałam, że Elza właśnie od niego wyszła. W tej chwili zjawił się Toto z herbatą. Widząc go, Elza odwróciła się od mego łóżka i powoli poszła do furtki. Tam czekała, aż Toto wypuścił ją z ogrodzenia, potem zabrała małe i powędrowała z nimi w kierunku skał.

Szybko się ubrałam i z pewnym niepokojem pobiegłam

281

sprawdzić, jak się ma Bill. Doznałam wielkiej ulgi widząc go uśmiechniętego za drucianą siatką „lwioodpornego" Land-Rovera. Jak mi opowiedział, Elza przedarła się przez kolczaste ogrodzenie i skoczyła na samochód. Dopiero zrozumiawszy, że nie potrafi przedostać się do wnętrza, poszła do mojego namiotu. Gdy David albo Jeff spali w samochodzie, Elza nie zwracała na nich najmniejszej uwagi. W łóżkach odwiedzała tylko mnie i Georgea, więc jej stosunek do Billa był dowodem wielkiej łaskawości, chociaż nie jestem pewna, czy Bill tak to oceniał.

Po południu poszliśmy odwiedzić lwią rodzinę, którą znaleźliśmy na Skale Pomrukiwań. Gdy Elza nas spostrzegła, zaraz zeszła na dół. Towarzyszył jej Dżespah, a powitanie odbyło się bardzo serdecznie. Elza przywitała się także z Makedde, ale Dżespahowi nie pozwoliła ocierać się o nogi Afrykanina. Gopa i Mała Elza zostały na skale, zeszły na wołanie Elzy dopiero wtedy, gdy myśmy się oddalili na jakieś sto metrów. Starały się jednak nie pokazywać nam na oczy, dopiero po dojściu do rzeki zmieniły taktykę — zachowywały się spokojnie i chłodziły w wodzie, cały czas bacznie nas obserwując. W drodze powrotnej Dżespah wyprawiał takie psoty, że opóźniał nasz marsz, wskutek czego daliśmy się zaskoczyć ciemnościom. Chociaż Bill zdjął białe skarpety, jeszcze ciągle intrygował Dżespaha, który kładł mu się po prostu u stóp i patrzył bezczelnie w oczy, uniemożliwiając pochód. Bill starał się go okrążać, ale to nie pomagało, bo za chwilę Dżespah znów siedział przed nim. Elza interweniowała raz lub dwa, przewracała syna na bok, ale to tylko zachęcało go do dalszych psot. Ofiarą padł George, który szedł przodem; nagle poczuł, że jakieś dwie łapy obejmują go z tyłu i omal przy tym nie upadł na nos. Cały wieczór Dżespah bawił się naszym kosztem, dopiero po powrocie do obozu, gdy zajął się mięsem, mogliśmy odetchnąć spokojnie.

12 października wypadał ostatni dzień pobytu Billa, chcieliśmy więc odnaleźć lwią rodzinę, ale się nam to nie udało. Musieliśmy się zadowolić obserwowaniem kozła wodnego i antylopy leśnej przy wodopoju oraz wygrzewających się

282

w słońcu góralków. Potem, już o zmierzchu, oglądaliśmy początek nocnego życia lemurów galao.

Po powrocie do obozu zastaliśmy tam Elzę i Dżespaha. Bill poklepał Elzę i pogłaskał ją po łbie — co z reguły było tylko moim przywilejem.

Chcieliśmy Billowi przed jego wyjazdem z Kenii pokazać rzekę Tana. Oznaczało to nałożenie osiemdziesięciu kilometrów, ale byliśmy przekonani, że widok mu się spodoba. Po drodze minęliśmy największy w tej okolicy baobab, który, sądząc po rozmiarach, musi mieć osiemset lat. W pniu olbrzyma są dwa duże otwory, tak wysoko nad ziemią, że można się tam bezpiecznie schronić. Prowadzą do „jaskini" mogącej pomieścić ośmiu, a nawet dziesięciu ludzi. Gdy George pierwszy raz zobaczył to drzewo, służyło ono za kryjówkę kłusownikom. Położył wprawdzie kres ich działalności, ale zostały jeszcze liczne kołki, używane jako stopnie do wchodzenia albo do wieszania rzeczy. Otwory wejściowe musiały być kiedyś poszerzane, a wygląd drewna w tym miejscu świadczy, że dokonano tego bardzo dawno, dwieście lub trzysta lat temu. Dziwne, ale wszystkie baobaby w tych stronach mają podobne otwory. Elza bardzo się nimi ciekawiła i zawsze musiała zbadać, co jest w środku.

W dalszej drodze trafiliśmy na zebry Grevyego, żyrafy, antylopy generuk i kozły wodne. Nie spodziewaliśmy się na sawannie zbyt wielu zwierząt, bo z powodu ogromnej suszy o tej porze roku życie zwierzęce skupia się przeważnie przy rzekach. Wreszcie dotarliśmy do Tany, największej rzeki Kenii, w tym punkcie, gdzie wpada do niej jeden z czterech strumieni przekroczonych przez nas po drodze. Zwykle widywaliśmy tam hipopotamy, a tym razem też nie spotkał nas zawód. Na sześciusetmetrowej tafli wodnej, w samym jej środku, naliczyliśmy ich osiem; tarzały się i ziewały, a ich masywne, błyszczące cielska stanowiły zazdrości godne uosobienie chłodu.

Nagle dosłyszeliśmy szczekanie psów i w tym momencie zobaczyłam, że George porwał za sztucer, pobiegł w kierunku, skąd dochodził zgiełk, przebrnął przez strumień

283

i znikł w gąszczu palm doum. Równocześnie do rzeki wskoczyły dwa kozły wodne, a tuż za nimi ujadające psy, które wkrótce dognały antylopy i wbiły kły w grzbiety i gardziele ofiar. Mniejszy kozioł walczył rozpaczliwie z trzema napastnikami. Następnie usłyszeliśmy huk strzału i jeden pies odpadł od antylopy. Prawie równocześnie z wody wynurzyła się głowa iakiegoś Afrykanina, który jednak zobaczył na brzegu mnie i Billa i natychmiast dał znów nurka. Okropnie się przeraziłam, bo Tana w tym miejscu słynie z krokodyli i groźnych wirów, a ponadto kłusownik płynął wprost na osiem hipopotamów. George widocznie też o tym wszystkim pomyślał, bo wystrzelił kilka razy w wodę przed pływakiem, aby mu dać do poznania, że powinien raczej wrócić. Ale kłusownika nie przestraszyły kule, hipopotamy, krokodyle i wiry; płynął dalej, zamierzając widocznie uciec. Hipopotamy zanurzyły się w wodę i w każdej chwili oczekiwaliśmy tragedii, ale człowiek płynący za antylopą i psami osiągnął przeciwległy brzeg, wylądował cało i zdrowo i natychmiast zniknął w zaroślach. Za chwilę ukazał się nowy kłusownik, ścigający z psami małą antylopę, która nadaremnie szukała ocalenia w rzece, bo jeden z psów chwycił ją za pysk i próbował ją udusić, a drugi wpił się jej w kark. George zastrzelił oba psy i antylopa dzielnie popłynęła jeszcze sto metrów, ale straciła siły i utonęła.

Gdy pobiegłam do Georgea z zapasem amunicji, opowiedział mi, że omal nie nadepnął na jednego kłusownika, który się zorientował w sytuacji i wskoczył do rzeki. Posłał za nim kilka kul, aby go skłonić do poddania się, ale kłusownik pod wodą opłynął zakręt. Był to ten sam jegomość, który się przestraszył widząc mnie i Billa na brzegu.

Po tym wszystkim Tana znów płynęła spokojnie, unosząc zwłoki ofiar i napastników.— a właściwie ofiar ludzkiej żyłki myśliwskiej, a może tylko ludzkiej żądzy mięsa i pieniędzy. Przykro mi było, że takie smutne wydarzenie ma stanowić ostatnie wrażenie Billa z Kenii. Chociaż z drugiej strony był to tylko jeden z wielu nigdzie nie rejestrowanych epizodów i jako taki świadczył wymownie o pil-

284

nej potrzebie zwalczania kłusownictwa — jeżeli dzikie zwierzęta mają się uchować we Wschodniej Afryce.

Pocieszająca była jednak świadomość, że wykształceni Afrykanie zaczęli sobie zdawać sprawę z wartości dzikiej zwierzyny jako narodowego dobra gospodarczego. Tylko przy pełnym zrozumieniu ze strony Afrykanów i ich czynnej współpracy można będzie uratować pozostałe jeszcze rezerwaty większej fauny od takiego zniszczenia, które przesądziłoby jej ostateczną zagładę.

.1.0 Tam-tam

W drugim tygodniu października George wrócił do obozu i życie toczyło się spokojnie aż do chwili, gdy pewnej nocy zła lwica i jej samiec ogłosili swe przybycie potężnymi rykami z Wielkiej Skały. Elza natychmiast zrozumiała niebezpieczeństwo i poprowadziła swoje potomstwo na drugą stronę rzeki. Nazajutrz wczesnym rankiem George zobaczył złą lwicę na skale, wyraźnie odcinającą się od tła nieba.

Pozwoliła mu podejść na czterysta metrów, potem uciekła.

Elza wpadła tego wieczora na bardzo krótko, zjadła trochę i nie pokazała się potem przez czterdzieści osiem godzin. Cały czas czuwaliśmy na zmianę, ja nawet poszłam szukać śladów Elzy, ale bez rezultatu. Nazajutrz rano zobaczyliśmy ślady jej i lwiątek na całym terenie obozu i wydawało mi się to bardzo dziwne, że rodzina nie dała znać o sobie żadnym odgłosem. Idąc tropem stwierdziliśmy, że mieszał się ze śladami nosorożców i słoni.

Wieczorem rodzina zjawiła się, ale Elza okazywała jakiś niezwykły nastrój. Nie interesowała się ani mną, ani Gopą, ani Małą Elzą, całą uwagę skupiając na Dżespahu. Żal mi było Gopy, który starał się przypodobać matoe w ten sposób, że za każdym jej zbliżeniem przewracał się zapraszająco na grzbiet z łapami w powietrzu. Uzyskiwał tylko

285

tyle, że Elza przeskakiwała przez niego, aby pójść do Dżespaha.

Pół do dziewiątej tamte dwa lwy rozpoczęły koncert. Cała rodzina uważnie nasłuchiwała, ale tylko Elza z Dże-spahem wycofała się szybko do pracowni. Gopa i Mała Elza uczyniły po kilka kroków, jednak zaraz wróciły skończyć kolację. Obżerały się dopóty, dopóki przerażający ryk nie rozległ się bardzo blisko; wtedy całym pędem pobiegły za matką, która tymczasem przeprawiła się przez rzekę.

Zabezpieczyłam resztki mięsa i dobrze zrobiłam, bo lwi duet trwał całą noc. Nazajutrz po południu, gdy światło dzienne już słabło, Makedde i ja zobaczyliśmy jakąś lwicę wspinającą się na Wielką Skałę i potem siedzącą na samym szczycie. Musiała to być zła lwica — wzięłam lornetkę i pierwszy raz mogłam się jej dobrze przyjrzeć. Była znacznie ciemniejsza i większa od Elzy, a poza tym brzydka. Zobaczyłam, że patrzy w naszym kierunku. Nagle bardzo blisko nas powstał zgiełk i za chwilę na całym terenie pojawiły się słonie. Co sił w nogach pobiegliśmy z Makedde do obozu. Cały wieczór słonie trąbiły i łomotały chodząc do rzeki pić wodę. Oprócz tego lwica ryczała ze szczytu skały. Mowy nie było tej nocy o spaniu, a Elza oczywiście nie pokazała się zupełnie.

Rano wytropiliśmy ślady złej lwicy i jej towarzysza. Lwy poszły w górę rzeki na teren, gdzie — jak sądziliśmy — miały stałą rezydencję. Elza widocznie wiedziała o ich odejściu, bo już wieczorem przyprowadziła na kolację całą rodzinę. Z początku mną się nie interesowała, dopiero gdy lwiątka zabrały się do żarcia, przyszła się połasić. Widocznie obmyśliła sobie taką nową taktykę, aby nie wzbudzać zazdrości u swoich małych.

Było bardzo duszno i co chwilę na horyzoncie ukazywały się błyskawice. Ledwie się położyłam do łóżka, zaczął dąć silny wicher, tak że drzewa trzeszczały, a płachta namiotu łopotała jak flaga. Potem upadło kilka kropel, a zanim się spostrzegłam, znalazłam się jak pod wodospadem. Ulewa trwała całą noc. Nie spodziewając się takiego potopu, nie powbijaliśmy dość mocno kołków przy-

286

trzymujących namiot; w rezultacie drążki wywróciły się i wiele czasu zabrało mi ich podtrzymywanie, aby mieć, chociaż dach nad głową wtedy, gdy między nogami płynęła mi wezbrana rzeka.

Gdy w końcu o świcie ustał przejmujący chłód, na próżno czekałam na łyk gorącej herbaty, bo przemoczone drzewo nie chciało się rozpalić, a poza tym boye spędzili noc podobnie jak ja. Wydobywszy się z ruin namiotu zobaczyłam, że namiot Georgea też się zawalił, a spod niego słyszałam ciche mruczenie Elzy. Wkrótce i ona ukazała się wraz z Dżespahem i Gopą — cała trójka z trochę zmierzwionymi futrami, ale sucha. Ale nawet ta ulewa nie mogła skłonić Małej Elzy do szukania schronienia w namiocie — zobaczyłam ją poza kolczastym ogrodzeniem przemokniętą na wskroś.

Zaczęłam sortować przemoczone rzeczy i nosić do samochodów, aby je ochronić przed lwami. Dżespah bardzo mi w tym „pomagał" i świetnie się bawił broniąc każdej skrzynki, którą chciałam ruszyć. Gdy skończyłam robotę, Elza, Dżespah i Gopa wtłoczyły się do mego namiotu, a Mała Elza wreszcie zdecydowała się usiąść tuż przy wejściu — ale nie dalej; w każdym razie tam miała trochę osłony.

Deszcz lał przez cztery dni, ustawał tylko nieco popołudniami; widoczność nie przekraczała kilku metrów. Nic w tym zresztą nie było nadzwyczajnego, bo w Kenii spotyka się różne nasilenia opadów. W okolicach górzystych opady mogą wynosić do 250 centymetrów rocznie, a na sąsiednich terenach pustynnych tylko około 40 centymetrów.

Chociaż obóz Elzy leżał w okolicy na pół pustynnej, oddziaływała tu bliskość łańcucha górskiego, skąd na suche tereny wypływało wiele małych strumieni. Jeden z nich, najbliższy naszego obozu, wezbrał teraz znacznie bardziej niż kiedykolwiek. Hucząca, czerwona masa wód wystąpiła z brzegów i zalała pracownię aż po wysokość stołu, przynosząc ze sobą mnóstwo połamanych gałęzi i całą, wyrwaną z korzeniami palmę doum. Cieszyłam się, że Elza

287

z lwiątkami znajdowała się po tej stronie i że mieliśmy dla nich dostateczny zapas żarcia.

W ciągu trzech dni spalone słońcem otoczenie obozu zazieleniło się, szarość ustąpiła miejsca bujnej roślinności. Ale natura jak gdyby się zmęczyła tym nagłym wybuchem wielobarwnych kwiatów, bo już po następnych trzech dniach kolorowe płatki gęsto zaścieliły ziemię pod krzakami.

Mieszkańcy buszu natychmiast zareagowali na zmianę otoczenia — z nagiej pustki na bujne bogactwo. Już w pierwszy dzień deszczu zauważyłam, że wikłacze powróciły i zabrały się do pracy, budując nad namiotami nowe gniazda i naprawiając stare. Słyszałam ich ćwierkanie poprzez dudnienie deszczu, ulewa zupełnie im nie przeszkadzała i za dwa lub trzy dni gniazda były gotowe. Po tygodniu znalazłam już na ziemi pierwszą jasnoturkusową skorupkę, a przez trzy następne tygodnie skorupki dosłownie zaścielały obóz. Ich niebieskawozielona barwa kontrastowała ze szkarłatem licznych owadów, które nagle powyłaziły z dziurek w mokrym piasku. Te owady pokazywały się zawsze z pierwszym deszczem i po kilku dniach znikały bez śladu. Teraz pełno ich było wszędzie, wyglądały jak rozrzucona fasola.

Dokładnie miesiąc po nastaniu deszczów i przybyciu gromady żółtych, czarnogłowych wikłaczy, znalazłam pisklę, które wypadło z gniazda. Było nagie z wyjątkiem kilku piór, ale te, jeszcze w pochewkach rogowych, przypominały raczej kolce ze strzępkami puchu na końcach. Gdy grzałam je w dłoni, pisklę wyglądało na żałośnie bezbronne. Lecz chociaż takie słabiutkie i bezradne, posiadało silny instynkt samozachowawczy i bez przerwy darło się o jedzenie. Nigdy nie miało dosyć, chociaż wszyscy szukaliśmy mu koników polnych. Umieściłam znajdę w gnieździe, które zawiesiłam obok innych gniazd — może wikłacze zaadoptują sierotę? Ale to mi się nie udało, więc co dwie godziny pęsetą wpychałam do gardzieli pisklęcia około dwudziestu odwłoków koników polnych. Widocznie ta dieta bardzo maleństwu odpowiadała, bo już na drugi

288

dzień przywitało mnie głośnym ćwierkaniem i wysunęło łysy łebek z otworu gniazda tak daleko, jak tylko potrafiło. Gniazdo powiesiłam w naturalnej pozycji, z przypominającym tunel otworem skierowanym w dół, aby mieszkaniec był nie tylko chroniony przed deszczem, ale też mógł utrzymywać w czystości pomieszczenie, które wymościłam miękkim puchem perliczek. Pisklę okazywało zresztą niezwykłe zamiłowanie do czystości: ilekroć chciało się wypróżnić, właziło na kraj gniazda, tak że ogonek znajdował się nad otworem, i w tej pozycji robiło kupkę na ziemię. Nawet wtedy gdy trzymałam je w dłoni, zawsze ostrzegało mnie o swoich zamiarach w ten sposób, iż kręciło się niespokojnie, aż podałam mu palec, z którego mogło się załatwić nie brudząc mi ręki.

George zauważył, że co nocy wikłacze miały zwyczaj załatwiać się unisono. Często budziły go nagłym ćwierkaniem, po którym następował jakby odgłos deszczu. To trwało kilka chwil, potem znów zalegała cisza. Ponieważ taki „deszcz" zdarzał się dwa lub trzy razy w ciągu jednej nocy, widocznie wikłacze nawet tę naturalną funkcję spełniały gromadnie.

Moje małe pisklę nazwałam Tam-tam, co w języku suahili oznacza cukierek. Na noc wieszałam gniazdo na siatce przeciw moskitom, dzięki czemu maleństwo było zabezpieczone przed deszczem, a jeżeli zaczynało płakać, mogłam je lekko od dołu połechtać. Nawet w nocy Tam-tam utrzymywał swój domek w czystości i co rano znajdowałam pod nim równo ułożone kupki. Mały budził się z chwilą, gdy odezwał się pierwszy wikłacz, a ja od tego czasu nie miałam już spokoju, bo żadne łechtanie nie zaspokajało głodu żarłoka. Tak wcześnie nie można było jednak znaleźć owadów, bo trawę pokrywała jeszcze ciężka rosa. Pewnego dnia próbowałam sobie pomóc, dając pisklęciu ugotowane na twardo żółtko, które zjadło bardzo łapczywie. Lecz po godzinie z przerażeniem stwierdziłam, że żółtko tkwiło pod przezroczystą skórką na szyi malca. Spróbowałam masażu, ale nic nie pomogło. Trzymałam więc biedactwo przez dwie godziny w ręku, aby zobaczyć, co z tego

19

— Moja lwia rodzina

289

będzie. W końcu żółtko uległo strawieniu. Tam-tam czuł się potem zupełnie dobrze, miał tylko lekką obstrukcję, którą zwalczyłam tłustymi konikami polnymi.

Zwykle największego apetytu nabierało pisklę tuż przed zmrokiem, co jednak stanowiło najgorszą porę na zbieranie koników polnych, bo wtedy w obozie przebywała już lwia rodzina. Ale ten problem znalazł niespodziewane rozwiązanie pewnego popołudnia, kiedy Elza rozwaliła się w moim namiocie i zażądała usuwania much tse-tse ze swego futra. Właśnie trzymałam w jednej ręce Tam-tama i nie miałam go gdzie bezpiecznie posadzić, więc drugą zaczęłam wybierać muchy. Wtedy wpadło mi. na myśl, że tse-tse mogą się przydać jako żywność dla pisklęcia — a zapas był obfity. Tam-tam pożerał je z takim apetytem, że nazbierałam jeszcze sporo much na śniadanie.

Po trzech dniach Tam-tam porósł w piórka i barwą dał się poznać jako kobieta. W ciągu jednego jedynego dnia zaobserwowałam, jak nagie ciałko pokryło się delikatnym puchem, a żółty nalot na dziobku znikł i zostały z niego tylko plamki przy nasadzie.

Czwartego dnia po znalezieniu Tam-tama powiesiłam gniazdo na kolczastym ogrodzeniu namiotu, aby panna mogła się nacieszyć rannym słońcem. Jak zwykle głośnym ćwierkaniem domagała się pożywienia. To zwabiło inne wikłacze i za kilka minut około dwudziestu pięciu samiczek i pięciu samców usadowiło się wokół gniazda. Po chwili jedna samiczka wlazła do środka i przebywała tam coś ze dwie minuty. Ponieważ nie wiedziałam, czy to była przyjacielska wizyta czy wroga, usadowiłam Tam-tama na zewnątrz gniazda, aby móc obserwować, co się dzieje. Mała natychmiast skoczyła na najbliższą gałąź, potem na następną, aż na końcu wylądowała w głębokiej trawie. Wtedy kilka samiczek poprowadziło ją przez tę „dżunglę" w kierunku nadrzecznych zarośli.

Tam-tam nie latała jednak tak dobrze, aby móc uciec przed jastrzębiami, które krążyły nad obozem. Obawiałam się też węży, bo poprzedniego dnia George zastrzelił przy namiotach kobrę, która czatowała na wypadające z gniazd

290

pisklęta. Schwytałam więc pannę i trzymałam ją w gnieździe zawieszonym blisko stołu w pracowni. Tam-tam znała już swoje imię i ilekroć ją zawołałam, z żywym ćwierkaniem ukazywała się w otworze i wyczyniała różne tańce. Często brałam ją na rękę, ale nie odważała się sfruwać dalej jak na stół lub maszynę do pisania.

Następnego dnia, też w pracowni, nagle wyfrunęła z gniazda i zniknęła w zaroślach. Odpowiadała wprawdzie ćwierkaniem na moje wołanie i trzymała się blisko, ale nie tak, aby ją można było schwytać. Mieliśmy nadzieję, że głód zmusi ją do powrotu, lecz chociaż często powtarzała tańce i akompaniowała sobie głośnym ćwierkaniem, była widocznie jeszcze za młoda, aby pojąć, że po jedzenie musi przyjść do mnie. Zapewne oczekiwała, że ja przyniosę jej pokarm, tak jak uczyniłaby jej matka. Gdy po południu zjawiła się Elza z lwiątkami i to jeszcze bardziej utrudniło schwytanie Tam-tam, zaczęłam się niepokoić o jej życie. Zanim zaś udało się nam odciągnąć lwią rodzinę w inne miejsce i zainteresować obiadem podanym obok namiotów, szybko zapadł zmrok. Tam-tam siedziała na najwyższych gałęziach dużego krzaka, otoczonego gęstym poszyciem, a więc w miejscu zupełnie niedostępnym. Niepokoiłam się, bo wkrótce miała nastać ciemna noc i pisklę mogło paść ofiarą drapieżców. Nie mając innego wyjścia, zabraliśmy się do wyrąbywania poszycia. Dziwne, ale mimo hałasu i przyginania gałęzi, na której siedziała, Tam-tam nie odfrunęła i czekała, aż wzięłam ją delikatnie w rękę.

Gdy w końcu usiadłam z Tam-tam w namiocie i karmiłam ją muchami łapanymi na grzbiecie Elzy, przeżywałam niezwykłe wrażenie. Jedną ręką czułam, jak drży lekuchne pisklę i jak jego serduszko łomoce pod puchem, a drugą głaskałam siedzącą obok Elzę i po jej reakcji wiedziałam, że lwica odwzajemnia moją serdeczność. Bardzo się przywiązałam do małej Tam-tam, ale jak długo pisklę zechce ze mną przebywać? O kilka metrów dalej rajcowała cała gmina szczęśliwych, pracowitych wikłaczy. Tam-tam należała do nich, tylko przypadek powierzył ją mojej opiece.

291

Nazajutrz rano, uraczywszy Tam-tam obfitym śniadaniem z much tse-tse, powiesiłam ją w gnieździe na słońcu. -Zaraz przyleciały dwie samiczki, które na przemian odwiedzały ją w środku. Wkrótce Tam-tam wylazła i za jednym zamachem pofrunęła daleko w nadrzeczne zarośla, mając przy sobie obie starsze towarzyszki. Całą godzinę obserwowaliśmy, jak ta trójka fruwała z drzewa na drzewo,, zawsze otoczona gromadą innych wikłaczy. Czasem jeden z dorosłych ptaków udawał się na poszukiwanie pokarmu i wracał z jakimś owadem dla Tam-tam, a raz ujrzałam, jak jedna samiczka czyściła jej puch dziobkiem. Łatwo rozpoznawaliśmy Tam-tam wśród innych ptaków, bo była jedynym pisklęciem między dorosłymi i odznaczała się przykrótkim ogonkiem. A gdzie się podziały inne pisklęta tej ptasiej gromady? Czy dopóty trzymano je w bezpiecznych gniazdach, dopóki nie potrafią same się o siebie troszczyć? Ponieważ obie samiczki nigdy nie opuszczały Tam-tam, nie pozostawało nam nic innego, jak zostawić ją w ich towarzystwie. Gdy pod wieczór próbowaliśmy ją odnaleźć, pisklęcia nie było ani śladu. Pozostała nam tylko pocieszająca myśl, że dwie przybrane matki umieściły Tam-tam bezpiecznie w jakimś gnieździe i będą się nią opiekować.

Tydzień po ustaniu deszczów zauważyłam wiele świeżo urodzonych stworzeń. Nad rzeką wygrzewały się małe, jaskrawo ubarwione ostrzegacze, które za naszym zbliżaniem się dawały nurka w spienioną wodę. Przy pracowni pływały dwa malutkie żółwie, nie większe od monety; każdy był doskonałą, miniaturową repliką dorosłych żółwi, sięgających wielkości talerza i często spotykanych na nadbrzeżnych skałach. Najdziwniejszy jednak „żłóbek" odkryłam pewnego rana w dole rzeki. Blisko jednej z ulubionych przepraw Elzy, w głębokim zalewie, zobaczyłam coś, co przypominało olbrzymie kijanki, które dzięki energicznemu wiosłowaniu utrzymywały się w pionowej pozycji. Przyjrzawszy się bliżej stwierdziłam, że są to malutkie krokodylki; miały chyba nie więcej niż po piętnaście centymetrów długości i nie mogły liczyć więcej niż dwa lub

292

trzy dni. Trzymały się blisko spadzistego brzegu i czasem wdrapywały się nań. Błotnista barwa i czarne krosty stanowiły świetny kolor ochronny. Na powierzchni jednego metra kwadratowego naliczyliśmy dziewięć sztuk. Wszystkie trzymały się razem, z wyjątkiem jednego, który wydawał się wartownikiem: od czasu do czasu zapuszczał się aż na rzekę, ale bardzo szybko wracał. Krokodylki miały łebki nieproporcjonalnie duże w stosunku do całego ciała i w wodzie opierały się na pływających trzcinach, a utrzymywały się na powierzchni przez energiczne bicie wody. W porównaniu z dorosłymi okazami, tylne łapy miały bezkształtne i szerokie, a najbardziej uderzały ich ślepia — wielkości grochu i koloru ochry. Były zmętniałe, ale u niektórych, choć nie u wszystkich, dała się już zauważyć wyraźna pionowa rysa na źrenicy.

Dziwne łuki nad oczami i narośle na nosach nadawały krokodylkom wygląd wręcz groteskowy. Nie ulegało wątpliwości, że nawet mimo błon na ślepiach miały wspaniały wzrok, bo chociaż staliśmy o sześć lub siedem metrów, za każdym naszym ruchem dawały nurka. Z drugiej strony nie zwracały najmniejszej uwagi wtedy, kiedy rozmawialiśmy lub nastawialiśmy aparaty.

Poszliśmy do obozu po trochę mięsa i przywiązawszy je do kija podsunęliśmy zapraszająco krokodylkom. To ich jednak nie zainteresowało, podobnie jak wrzucane do wody dżdżownice oraz chrząszcze, ważki i kijanki, które same znalazły się w ich zasięgu. Gdy jednak George naśladował krokodyli wabik „imn, imn", krokodylki zbiły się natychmiast w gromadę i skierowały łebki w stronę głosu, chociaż się nie zbliżały i pozostawały pod ochroną trzcin. W każdym razie to dowodziło, że nie są głuche, musiały więc chyba słyszeć nasze rozmowy i pstrykanie aparatów, tylko te dźwięki nic dla nich nie znaczyły. Próbowaliśmy znaleźć skorupy jaj, z których się wylęgły, ale bez powodzenia; może urodziły się po drugiej stronie rzeki, a po powodzi nie mogliśmy się tam przedostać. Dwa dni później wróciliśmy na to samo miejsce i zastaliśmy tylko dwa

293

krokodylki, a przy jeszcze późniejszych odwiedzinach stwierdziliśmy obecność już tylko jednego.

Gdy tylko warunki terenowe pozwoliły na podróż, George pojechał i przywiózł ze sobą pięciu członków patrolu łowieckiego, którzy mieli się zająć stałym zwalczaniem kłusownictwa. Nowo przybyli musieli kwaterować w pewnej odległości od Elzy i obozu, George objął więc nadzór nad budową dla nich stacji patrolowej i wycinaniem drogi dojazdowej dla samochodów.

Spodziewaliśmy się, że za dwa tygodnie budowa będzie znacznie zaawansowana, i wtedy mieliśmy zamiar zostawiać Elzę na coraz dłuższe okresy, aby w ten sposób zmusić lwiątka do polowania z matką i przyzwyczajenia się do prawdziwego życia dzikich lwów. Nasz zbyt długi, nie przewidziany zresztą, pobyt w tej okolicy spowodował, że małe zanadto przywykły do życia obozowego i chociaż nie panowaliśmy nad nimi, to jednak Dżespah był bardzo z nami oswojony. Poza tym jednak lwiątka zachowały wszystkie dzikie instynkty, a Gopa i Mała Elza godziły się z nami na pewno tylko dlatego, że ich matka kazała im uważać nas za przyjaciół.

Zastanawialiśmy się zresztą nad tym, czy Elza wyraźnie przekazywała im w jakiś sposób wskazówki, że nie wolno nam robić krzywdy — a w tym wieku mogły już to robić — czy też małe po prostu szły za jej przykładem. Szczególnie Dżespah, gdy się z nami bawił lub gdy był w złym humorze, mógłby wyrządzić nam niemałą przykrość, gdyby się nie opanowywał — ale zawsze panował nad sobą i nawet w wypadku gniewu zawsze nas o tym ostrzegał. Gopa był mniej przyjacielski, ale ponieważ nie zaczepialiśmy go, sam nigdy nie prowokował żadnego spięcia. Mała Elza pozostała płochliwa, choć chyba mniej się nas teraz bała niż dawniej. Dziwiliśmy się, że żadne lwiątko nigdy nie próbowało wleźć za Elzą na dach Land-Rovera, chociaż gdy matka tam uciekała przed ich karesami, obserwowały ją z wyraźnym niezadowoleniem. Sądząc po ich zdolnościach wspinania się na drzewa lwiątka mogłyby z łatwością wskakiwać na maskę i następnym susem aż na dach szo-

294

ferki, tak jak Elza robiła w ich wieku, ale z jakiegoś niewiadomego powodu uważały Land-Rovera za coś nietykalnego.

Pod nieobecność Georgea Dżespah i Gopa urządziły sobie w jego namiocie rodzaj „lwiej jamy". Gdy właściciel wrócił, nocami zaczęło być w namiocie zbyt ciasno i to mnie niepokoiło. George lubił spać na bardzo niskim łóżku polowym, a ponieważ obok nocowała jeszcze Elza, Dżespah i Gopa, nie mogłam pozbyć się strachu, że kiedyś dojdzie do awantury. Ale sublokatorzy zachowywali się wprost wzorowo. Jeżeli Dżespah próbował bawić się palcami u nóg Georgea, jedno rozkazujące „nie" przywoływało go natychmiast do porządku. Jak dalece ta trójka czuła się jak u siebie w domu, może świadczyć fakt, że gdy pewnej nocy Elza strąciła Georgea z łóżka, tak że spadł na Dże-spaha, nie pociągnęło to za sobą żadnych następstw, a Gopa śpiący przy głowie Georgea nawet się nie poruszył.

Innej nocy, gdy ta sama trójka znów spała w namiocie, jakiś lew zaczął ryczeć na drugim brzegu i Elza zaraz zabrała swą rodzinę z obozu. Może to była zła lwica, bo następnego wieczoru moje lwy zawlokły kolację aż między linki namiotu Georgea i tam też zakopały mięso, czego trudno było Georgeowi zazdrościć. Wkrótce potem znów rozległy się ryki i Elza przeprawiła się z małymi przez rzekę. Głęboka woda nie zachęcała do pływania, lecz nazajutrz znaleźliśmy wyjaśnienie tej odwagi w postaci śladów samotnej lwicy tuż przy obozie.

Następnego dnia, wróciwszy ze spaceru, zastaliśmy lwią rodzinę przy ścierwie kozy, ale brakowało Dżespaha. Wkrótce jednak odkryliśmy zgubę za namiotami, gdzie łotr delektował się pieczoną perliczką, oczywiście skradzioną z naszego stołu. Dżespah miał przy tym tak szelmowską minę, że mogliśmy się tylko śmiać z małego łobuza. Dziwiło nas natomiast, że wolał pieczone mięso od surowego; ale nazajutrz spotkała nas jeszcze większa niespodzianka, bo natknęliśmy się w zaroślach na lwiątka ssące Elzę. Miały już dziesięć i pół miesiąca i chyba wiele mleka od matki nie wyssały, bo jej sutki wyglądały na puste.

295

Mimo jednak tego ssania stwierdziliśmy u Dżespaha i Gopy pierwsze oznaki dojrzewania. Obu lewkom zgęstniało futro wokół pysków i na karkach, a mimo że wyglądały na „trochę nie ogolone", z tym delikatnym zarostem były tym przyjemniejsze. Gdy w czasie powitania z Elzą Dżespah wcisnął się między nas i też zażądał, żeby go głaskać, Elza polizała za to syna czule i z uznaniem.

Razem wróciliśmy do obozu. Tam leżały resztki wczorajszej kolacji, ale Elza nie chciała nawet tego powąchać i zażądała świeżej „zdobyczy". Później za rzeką odezwał się lampart, na co Elza zostawiła małe i skoczyła w tamtym kierunku — a lwiątka podążyły za nią po piętnastu minutach. Cieszyliśmy się, że Elza wykazywała inicjatywę i gotowość obrony swej posiadłości.

Tej nocy ryczał lew, a jego ślady zaprowadziły nas później pod Wielką Skałę. Lwiątka widocznie czegoś się przestraszyły, bo gdy 24 listopada Elza przypłynęła na nasz brzeg, one nie chciały pójść za jej przykładem. Musiała wracać dwa razy, zanim zgodziły się również przeprawić. Potem odbyła się wspaniała zabawa, Elza przewracała Dżespaha jak tłumok, co ten uwielbiał, a biedny Gopa pętał się między nimi i dopraszał się uwagi. Gdy podeszłam bliżej, aby zrobić zdjęcie, Gopa prychnął na mnie, za co Dżespah dał mu takiego szturchańca, że braciszek aż zgłupiał. Chociaż odbywało się to w trakcie zabawy, pokazywało różnice charakterów obu braci. Jak zwykle jednak wszystko zostało zapomniane wtedy, gdy rodzeństwo zabrało się do kolacji.

George ustrzelił perliczkę, a ja ją przyniosłam schowaną za plecami, bo chciałam ją dać Małej Elzie. Poczekałam na taki moment, kiedy tylko ona na mnie patrzyła, i pokazałam jej ptaka. Natychmiast zrozumiała, o co idzie, i udając, że dalej żre z braćmi, uważnie obserwowała moje ruchy. Odeszłam trochę dalej i znów odczekawszy, aby Dżespah i Gopa skupiły uwagę na kozie i tylko Mała Elza zerkała w moim kierunku, rzuciłam perliczkę za krzaki. Potem pokazywałam na to miejsce, aż w pewnej chwili Mała Elza skoczyła jak błyskawica, porwała ptaka i skryła

296

się z nim w zaroślach, gdzie mogła go spokojnie pożreć. Nazajutrz zobaczyliśmy lwią rodzinę po drugiej stronie rzeki na skalistym tarasie naprzeciw pracowni, pod którym leżała głęboka sadzawka, zamieszkała niegdyś przez potężnego krokodyla. Lwiątka wydawały się zdenerwowane i tylko Elza przepłynęła na nasz brzeg. Zabrała przyniesioną tu przez nas kozę i przeprawiła się z nią przez wodę, ale tym razem unikała sadzawki i skorzystała z nieco dalszej przeprawy, gdzie brzeg był wyższy i nigdy nie spotykało się krokodyli.

Rodzina nie zdradzała głodu, bo zamiast jedzenia zajęła się zabawą, głównie włażeniem na drzewa. Lwiątka balansowały na zwisających nad rzeką konarach i urządzały takie zasadzki, jakby chciały się nawzajem strącić do wody. W końcu i Elza wzięła w tym udział, ale mieliśmy wrażenie, iż raczej pokazuje dzieciom, jak zawracać na konarze •i przechodzić z jednego na drugi.

Gdy już ściemniało, a mięso dalej leżało nietknięte, pomyśleliśmy sobie, że ani nie warto tracić tego pokarmu, ani ryzykować walki Elzy z jakimś rabusiem. Wobec tego George postanowił odzyskać kozę. W tym celu należało najpierw zwabić całą rodzinę na naszą stronę, bo inaczej lwy protestowałyby przeciw zabieraniu ich „zdobyczy". Gdy George poszedł w górę rzeki i tam zaczął już brodzić, ja kusząco podrzuciłam w górę perliczkę. Sztuczka udała się i cała rodzina przyszła na tę stronę. Niestety Elza dostrzegła Georgea przy kozie, natychmiast pognała na drugi brzeg i zaczęła bronić swojej własności. Wiele czasu upłynęło, zanim George zdołał uzyskać jej zgodę na przeprawienie mięsa przez rzekę. Nawet wtedy płynęła tuż przy nim z bardzo podejrzliwą miną. Tymczasem lwiątka niespokojnie biegały po brzegu, ale nie próbowały pójść do matki. Dziwiłam się temu, bo zwykle nie bały się rzeki, a woda była teraz łatwa do przeprawy. Muszę jednak powiedzieć, że trochę później poprawiły swą reputację: po zmroku, gdy odgłosy znad lizawki wskazywały, iż przyszedł nosorożec, lwiątka dzielnie pobiegły tam za matką. Sądząc po trwożliwym chrząkaniu nosorożec musiał dość

297

szybko zwiać, a nasze lwiątka okazały niewątpliwą odwagę, jeżeli zabierały się do takiej wielkiej i groźnej bestii.

Kiedy Dżespah był w dobrym humorze, lubił stroić błazna. Pewnego dnia zdradzał specjalną ochotę do zabawy i każdego do niej zapraszał, umieściłam więc okrągłą drewnianą tacę na gałęzi zwisającej nad wodą i czekałam, co z tym zrobi. Wdrapał się tam i próbował chwycić tacę zębami, przytrzymując ją łapą, bo się chwiała. Gdy już tak dobrze chwycił, że mógł ją nieść poziomo, zlazł bardzo ostrożnie, przystając i sprawdzając, czy go podziwiam. Wreszcie znalazł się na ziemi i dumnie paradował ze swą zdobyczą, aż Gopa i Mała Elza zaczęły go ścigać i położyły kres jednoosobowemu przedstawieniu.

Kończył się właśnie urlop Georgea i wydawało się nam, że nadeszła właściwa pora do opuszczenia obozu. Elza uzyskała już przewagę nad złą lwicą i zdolna była do obrony swego terytorium. Kłusownicy też zniknęli z tych stron i mieliśmy nadzieję, że nie wrócą do następnego okresu suszy, kiedy będzie się mógł nimi zająć stały patrol — strażnica była na ukończeniu i już odbywały się regularne obchody wzdłuż rzeki. Oprócz tego lwiątka wyrosły na silne, młode lwy, nadszedł więc już najwyższy czas, aby polowały z matką i wiodły naturalny tryb życia. Ponieważ nadto okazywały coraz większą zazdrość, uważaliśmy za niewskazane, aby je drażnić naszym serdecznym stosunkiem do ich matki i w ten sposób prowokować do czegoś złego.

Postanowiliśmy podzielić naszą nieobecność na pewne okresy. Pierwszy raz zamierzaliśmy zostawić lwy same tylko na sześć dni, lecz w rzeczywistości, z powodu ulewnych deszczów, mogliśmy wrócić dopiero za dziewięć. Przyjechałam sama i bardzo mi brakowało pomocy Georgea, bo po drodze przyszło wydobywać ciężarówkę i Land-Ro-vera z bagna, co zabrało nam dwa dni.

Elza nie pokazała się w odpowiedzi na strzały w powietrze ani też nie znaleźliśmy jej śladów wokół obozu, ale te mogła zmyć wezbrana rzeka. Po pewnym czasie poszłam w kierunku Wielkiej Skały i po drodze natknę-

298

łam się na lwią rodzinę. Cała czwórka mocno dyszała, po moich strzałach musiała więc przebyć długą drogę. Powitanie było bardzo serdeczne, a Dżespah wepchał się między mnie a Elzę, abym go pogłaskała. Tylko Gopa i Mała Elza trzymały się na uboczu. Wszystkie były zdrowe i tak tłuste jak przy rozstaniu. Kilka śladów ukąszeń na pysku i barku Elzy nie przedstawiało się poważnie. Gopie wyrosła grzywa znacznie dłuższa i ciemniejsza niż u Dżespaha, który był w ogóle jaśniejszy od swego brata. Pomyślałam sobie, że za rok będzie z nich wszystkich przepiękne stado — dwie smukłe, zgrabne lwice w towarzystwie jednego jasnego i jednego ciemnego lwa.

Przywiozłam im kozę, ale chociaż Elza zabrała się do żarcia, lwiątka nie kwapiły się z tym i jeszcze jakiś czas wolały się bawić. Gdy Elza już zaspokoiła apetyt, przyszła do mnie, aby okazać mi swą miłość. Zajęte żarciem lwiątka tego nie zauważyły, nie doszło więc do oznak zazdrości — i zdaje mi się, że Elzie o to właśnie chodziło.

Nazajutrz okazało się jeszcze wyraźniej, jak bardzo zależało jej na unikaniu zadrażnień i niesnasek. Dałam lwiątkom perliczkę i przypatrywałam się, jak o nią walczyły. Gopa prychał groźnie na Dżespaha, Małą Elzę i na mnie. Usłyszawszy to, Elza natychmiast przybiegła zobaczyć, co się stało, a gdy się przekonała, że Gopa awanturował się bez uzasadnionego powodu, powróciła na dach Land-Ro-vera.

Kilka minut później, gdy lwiątka jeszcze się pożywiały, podeszłam tam do niej. Pokazała mi zęby i uderzyła mnie dwa razy łapą. Zaraz cofnęłam się bardzo zaskoczona, bo według własnego sumienia nie zasłużyłam na takie traktowanie. Ale Elza już za chwilę zeskoczyła z samochodu i serdecznie ocierała się o mnie, jak gdyby chcąc mnie przeprosić za poprzednią nieuprzejmość. Pogłaskałam ją więc, ona zaś położyła się obok i oparła o mnie jedną łapę. Trwało to dopóty, dopóki nie podeszły nażarte już lwiątka. Wtedy przewróciła się na drugi bok i ja przestałam dla niej istnieć. Elza stale okazywała, że jej zależy na tym, aby lwiątka

299

były z nami zaprzyjaźnione. Pewnego wieczoru Dżespah wszedł do namiotu bardzo obżarty. Ociężałość nie pozwalała mu już na zabawę, położył się więc na grzbiecie, bo w tej pozycji nie przeszkadzał mu wzdęty brzuch. Ale nie dość mu było tego, patrzył jeszcze na mnie dopraszając się pieszczot. Ponieważ okazywał równy temperament, czułam się stosunkowo bezpieczna przed jego szybkimi łapami i ostrymi pazurami, więc pogłaskałam jedwabiste futro, na co on przymknął ślepia i mruczeniem okazywał zadowolenie. Elza, która to obserwowała z dachu Land-Rovera, przyszła i liżąc zarówno mnie, jak i swego syna okazywała wielką radość z tej naszej przyjaźni.

Ale tę sielankową scenę zakłócił nagle Gopa, który wśliznął się do namiotu, usiadł na Elzę i złymi ślepiami dawał mi do poznania, że jestem niepotrzebna. Wobec tego usunęłam się na bok i zaczęłam szkicować lwią grupę.

Elza zawsze zdradzała zdolności wychowawcze. Chociaż kochała swoje dzieci, nigdy nie omieszkała ich karać za rzeczy, które jej się nie podobały, nawet jeżeli postępowanie małych wynikało tylko z naturalnego instynktu. Zwykle trzymaliśmy kozy w mojej ciężarówce, lecz gdy wóz odszedł do naprawy, musieliśmy je czasowo zabezpieczyć w mocnym, kolczastym ogrodzeniu. Wtedy Dżespah przystąpił do prawdziwego oblężenia tej bomy, tak że baliśmy się o całość kóz. Wszystkie nasze sztuczki, aby go odpędzić, na nic się nie zdały. Ale Elza przyszła nam na pomoc. Krążyła wokół syna, próbując go zwabić na bok. Gdy nie zwracał na to uwagi, dała mu klapsa. Dżespah w odpowiedzi też ją uderzył łapą. Śmiesznie wyglądał ten pojedynek: kto kogo przechytrzy. W końcu Dżespah zapomniał o kozach i poszedł za matką do namiotu, gdzie czekał obiad.

Po jedzeniu jednak Dżespah postanowił poszukać innej rozrywki, aby sobie wynagrodzić zawód z kozami. Znalazł puszkę ze skondensowanym mlekiem i zaczął ją toczyć po namiocie, aż lepka masa pokryła całą podłogę. Potem dobrał się do poduszki Georgea, ale pióra go łechtały, więc oglądał się za inną zabawką. Zanim mogłam go powstrzy-

300

mać, porwał pudełko z igłami — bo właśnie coś szyłam — i uciekł z nim w ciemność. Przeraziłam się, że pudełko może się otworzyć pod naciskiem szczęk i malec połknie zawartość. Chwyciłam więc naszą kolację, pieczoną perliczkę, i pobiegłam za Dżespahem. Na szczęście widok smakowitego ptaka okazał się dosyć wielką pokusą. Dżespah wypuścił z pyska pudełko, tak że igły, szpilki, żyletki i nożyczki rozsypały się po trawie. Zebraliśmy je potem bardzo dokładnie, aby nie zagrażały lwiątkom.

JLtC Zaczyna się nowy rok

Znów nadszedł czas wyjazdu do Isiolo i zostawienia lwiątek naturze. 3 grudnia złożyłam wizytę komisarzowi tego okręgu, w którym leżał obóz Elzy; chciałam go poinformować o rozwoju lwiątek i zasięgnąć jego rady, jak użyć honorarium za pierwszą książkę o Elzie w tym celu, aby się przyczynić do rozwoju miejscowego rezerwatu.

Elza przynosiła rezerwatowi wiele korzyści, bo jej sława wywołała wśród światowej opinii publicznej sympatię dla dzikich zwierząt i lepsze zrozumienie celów ochrony przyrody. Również część pieniędzy, które otrzymałam za książkę o niej, zwiększyła fundusze potrzebne na stworzenie nowej stacji patrolu łowieckiego. Z drugiej strony okoliczni mieszkańcy obciążali Elzę odpowiedzialnością za ostrzejsze zwalczanie kłusownictwa, co wiązało się z naszą obecnością na tym terenie. Ponadto w Tanganice oswojony lew zabił ostatnio kobietę i według słów komisarza okręgu ten wypadek służył jako argument do podsycania nieprzychylnych dla Elzy nastrojów. Mówiono też podobno, że jej przyjaźń z nami, przez przyzwyczajenie do zbliżania się do ludzi, może spowodować, że lwica stanie się niebezpieczna dla obcych. Komisarz ostrzegł mnie, iż w tych okolicznościach może powstać konieczność usunięcia Elzy z jego okręgu.

Cztery dni później dotarła do nas pogłoska, że czter-

301

naście mii od obozu Elzy jakiś lew pogryzł dwu ludzi. George wyruszył natychmiast, aby sprawę zbadać na miejscu, ale przybył za późno. Potem pojechał do obozu. Wieczorem po jego przyjeździe Elza i lwiątka bawiły się wesoło wokół namiotu; żarły wprawdzie z apetytem, ale znajdowany się w doskonałej formie — po siedmiu dniach samodzielności. O świcie George poszedł do nowej stacji patrolowej. Tam nikt nic nie słyszał o napadzie lwa, więc George posłał członków patrolu na miejsce rzekomego wypadku, a sam wrócił do obozu.

Chcąc zatrzymać lwy blisko namiotów, George dał im nową kozę, którą one zawlokły do pobliskich zarośli. Tam przebywały do wieczora.

Następnego dnia po nagłym wyjeździe Georgea i ja wyruszyłam za nim, biorąc ze sobą ciężarówkę i Land-Ro-vera. Przybyliśmy na miejsce bardzo późno i ludzie byli zbyt zmęczeni, aby rozładować ciężarówkę i umieścić w niej na noc kozy. Przetrzymaliśmy je więc w ogrodzeniu z kolczastych krzaków.

Chociaż przyjazd dwu samochodów wywołał wiele zgiełku i Elza musiała to słyszeć, nie zjawiła się mnie powitać — pierwszy raz się tak zdarzyło. Po położeniu się do łóżka usłyszałam, że lwiątka dobierają się do zagrody kóz. Trzask łamanych gałęzi, pomruki lwów i beki przerażonych kóz nie pozostawiały wątpliwości, co się dzieje. Wybiegliśmy z namiotów, ale już Elza, Gopa i Mała Elza zdążyły zabić po jednej kozie. Czwartą Dżespah przyciskał łapą do ziemi, ale tę George uratował bez żadnych obrażeń. Dwie godziny trwało, zanim zdołaliśmy spędzić resztę ogarniętego paniką stada i ulokować kozy w ciężarówce. Przez ten czas dookoła krążyły hieny, zwabione zgiełkiem i beczeniem.

Elza zabrała swoją zdobycz na drugą stronę rzeki. George poszedł na nią i jeszcze na czas dostrzegł dużego krokodyla, który zmierzał w stronę lwicy. Strzelił do niego, lecz chybił. Dwie godziny tam siedział, czekając, czy gad się znów pojawi, ale się nie doczekał. Tymczasem lwiątka rozpaczały, że rzeka dzieliła je i ich zdobycz od matki;

???

dwie godziny żałośnie miauczały, dopiero potem zdecydowały się pójść do Elzy, nawet nie napoczynając zabitych przez siebie kóz.

Po południu wrócili członkowie patrolu łowieckiego. Nie znaleźli żadnego potwierdzenia pogłosek o napadzie lwów na ludzi, natomiast mieli wiele dowodów na to, że pod wpływem kłusowników i agitatorów okoliczni mieszkańcy coraz bardziej odgrażali się Elzie. Zdaliśmy więc sobie jasno sprawę z czyhającego na nią niebezpieczeństwa i zaczęliśmy rozważać, co uczynić.

W celu obrony Elzy i lwiątek przed kłusownikami przebywaliśmy w obozie sześć miesięcy, a więc znacznie dłużej, niż planowaliśmy, i tym sposobem nieuchronnie zakłóciliśmy naturalny rozwój małych. Gdybyśmy zostali jeszcze dłużej, lwiątka tak by się oswoiły, że nie miałyby wielkiej szansy dostosowania się w przyszłości do życia w buszu. Oprócz tego gdybyśmy dalej obozowali w tym rezerwacie, pogłębilibyśmy tylko antagonizm okolicznych mieszkańców. A ponieważ w tych warunkach nie można było zostawić Elzy samej, jedynym nasuwającym się na myśl rozwiązaniem było znalezienie lwom nowej siedziby i jak najszybsze przeniesienie do niej całej rodziny.

Kiedyś z wielką trudnością znaleźliśmy odpowiednie miejsce do wypuszczenia Elzy na pełną swobodę; wiedzieliśmy jednak, że znalezienie nowej siedziby dla niej i dla lwiątek będzie jeszcze trudniejsze. Mając pomoc matki, która je uczyła polowania i broniła przed naturalnymi nieprzyjaciółmi, lwiątka były w pełni zdolne do samodzielnego życia w buszu. Gdzie jednak byłyby bezpieczne również od człowieka, który teraz okazał się ich największym wrogiem? George wyruszył następnego dnia do Isiolo, mając nadzieję znalezienia tam odpowiedzi na to pytanie. Ja zostałam w obozie.

Po południu poszłam z Nuru w stronę Skały Pomrukiwań i tam zobaczyliśmy Elzę. Zaraz zeszła nas powitać, gdy jednak zaczęłam się wspinać w kierunku siodła, aby odwiedzić śpiące lwiątka, Elza kładła się w poprzek ścieżki i nie puszczała mnie dalej. Zawołała swoje dzieci dopiero

303

wtedy, gdy my byliśmy już w drodze powrotnej. Przez lornetkę ujrzałam, że Dżespah i Gopa zeszły na dół, natomiast Mała Elza została na górze jakby w charakterze wartownika.

Po zmroku lwia rodzina zjawiła się w obozie i po kolacji Elza bawiła się z synami, aż cała trójka usnęła w ciasnym objęciu. Zabrałam się do szkicowania tej grupy, a Mała Elza obserwowała mnie spoza namiotu. W nocy odezwał się lew, który krążył blisko obozu przez następne trzy dni. Elza przez ten czas trzymała się też w bezpośrednim sąsiedztwie. Dopiero po zniknięciu lwa odważyła się zaprowadzić lwiątka na Wielką Skałę, ale wróciła już w porze podwieczorku, jakby chciała spokojnie zjeść wczesny obiad, bez przeszkód ze strony jakiegoś innego lwa.

Zwykle spotykałam lwią rodzinę w drodze do obozu i wtedy często wzruszało mnie postępowanie Dżespaha. Gdy Elza się ze mną witała, on nie chciał być pominięty. Chyba wiedział jednak, że bałam się jego pazurów, bo przysuwał się do mnie tyłem i stawał nieruchomo, jakby chciał mnie w ten sposób upewnić, że głaszcząc go nie narażę się nawet na jakieś przypadkowe zadraśnięcie. Raz spróbowawszy, zawsze potem tak się zachowywał, kiedy chciał, abym go głaskała.

Ostatnimi czasy, czytając książkę już po zmroku, widywałam żenetę i słyszałam, jak z ziemi wskakiwała na dach namiotu, a stamtąd na drzewo, na którym wikłacze miały swoje gniazda. Zwierzę szybko osiągało wierzchołek i balansując na cienkich gałęziach posuwało się ku zawieszonym na nich gniazdom. Świeciłam na żenetę latarką, ale to jej nie odstraszało od polowania. Był to bardzo młody okaz i prawdopodobnie dzięki małemu wzrostowi i niewielkiej wadze mogła łazić po tak cienkich gałęziach. Aby sięgnąć po ptaka przez skierowany w dół tunel wejściowy, żeneta musiała się wychylić pod końcem gałęzi, co stanowiło bardzo trudną sztukę. Widziałam, jak rabuś próbował wielu gniazd, ale ku mojej uldze wikłacze uciekały na czas. Wszystko odbywało się w zupełnym milczeniu i bardzo

304

mnie dziwiło, że żaden ptak nie ostrzegł sąsiadów o obecności morderczego wroga.

W końcu jednak żeneta znikła w listowiu i potrząsnęła jakimś gniazdem, a za chwilę na ziemię opadło kilka piór — dowód tragedii. Obserwując polowanie żenety z zegarkiem w ręku, stwierdziłam, że co pięć minut chwytała jednego ptaka.

Deszcze powinny się już były skończyć, ale ciągle jeszcze mieliśmy mokre dni, dzięki czemu busz był bardziej zielony niż zwykle w grudniu. Może dlatego wikłacze przedłużyły okres rozrodczy. Pewnego deszczowego wieczora, gdy rzeka była jeszcze wezbrana, usłyszałam chichot hien w zaroślach tuż przy namiotach. Elza i lwiątka natychmiast je odegnały, a sądząc po zgiełku, musiało dojść do walki. Nieco później w górze rzeki odezwały się dwa lwy i Elza zaraz im odpowiedziała. Potem usłyszałam lwiątka przed namiotem. Lwy ryczały przez całą noc, a Elza z małymi przeprawiła się rano przez wezbraną rzekę, widocznie chcąc uniknąć spotkania z przybyszami.

20 grudnia przypadła pierwsza rocznica urodzin lwiątek. Dzień zaczął się od niepokoju, bo nie mogąc przejść przez wezbraną rzekę, nie mieliśmy wiadomości o losach Elzy po przygodach ostatniej nocy. Ucieszyłam się więc bardzo, gdy w porze podwieczorku zjawiła się w komplecie cała czwórka — mokra, ale zdrowa. Na prezent urodzinowy przygotowałam perliczkę, pociętą na cztery części, aby każdy miał dla siebie kawałek. Elza połknęła swój za jednym zamachem i wskoczyła na dach Land-Rovera, a lwiątka przysiadły się jeszcze do przygotowanego dla nich mięsa.

Gdy były tym zajęte, wyruszyłam z Makedde na spacer. Elza natychmiast zeskoczyła z samochodu i poszła za nami; potem Dżespah zobaczył, że nie ma matki, i też przybiegł, a później dostrzegłam, jak Gopa i Mała Elza ścigają się w zaroślach. Po przybyciu na to miejsce, gdzie droga zbliża się najbardziej do Wielkiej Skały, lwy wytarzały się w piasku. Czekałam chwilę, obserwując, jak zachodzące słońce barwi skały jasną czerwienią. Potem zawróciłam

20 — Moja lwia rodzina

305

z myślą, że lwia rodzina spędzi noc na Wielkiej Skale. Ale niespodziewanie lwy ruszyły za mną. Elza kroczyła tuż przy mnie, abym mogła chwytać muchy tse-tse, a Dżespah maszerował za nami jak grzeczne dziecko. Gopa i Mała Elza ociągały się, tak że często musieliśmy przystawać i czekać na tę dwójkę.

Wszystko świadczyło, iż Elza poszła za mną tylko po to, aby mi towarzyszyć. Od czasu przyjścia na świat lwiątek pierwszy raz tak postąpiła, więc uznałam to za bardzo piękne uczczenie urodzin.

Po powrocie do obozu Elza rozwaliła się na podłodze w namiocie, gdzie wkrótce przyłączyli się do niej obaj synowie, trącając matkę nosami i obejmując ją łapami. Szkicowałam tę grupę dopóty, dopóki Elza nie wskoczyła na dach Land-Rovera, a małe nie zabrały się do kolacji. Gdy byłam pewna, że małe nie widzą, podeszłam do Elzy i zaczęłam ją głaskać; odpowiedziała mi serdecznym mruczeniem. Chciałam jej podziękować za to, że cały rok pozwoliła nam cieszyć się jej dziećmi, że dzieliła się z nami swymi troskami w tym rocznym okresie, w którym tyle niebezpieczeństw groziło młodym lwiątkom. Ale po pewnym czasie — jak gdyby miało mi to przypomnieć, że mimo przyjaźni należymy do dwu różnych światów — nagle zaryczał gdzieś lew i Elza najpierw uważnie nasłuchiwała, a potem znikła.

Nazajutrz znaleźliśmy w górze rzeki tropy jakiejś obcej lwicy, ale ani śladu Elzy. Nie pojawiła się ani tego dnia, ani w nocy. Drugiej nocy usłyszeliśmy ryki dwu obcych lwów i zrozumieliśmy, dlaczego nasze nie przychodziły do obozu. Zaskoczyło mnie jednak, że około dziewiątej rano zobaczyłam Elzę na Skale Pomrukiwań, skąd ryczała z całej siły. Zawołałam ją, ale nie zwracała na to uwagi i ryczała przez godzinę. Z kim rozmawiała o tak niezwykłej porze? Przyprowadziła wprawdzie lwiątka na kolację, lecz gdy znów odezwał się lew, zaraz przeprawiła się z nimi za rzekę.

Cała rodzina spędziła w obozie noc na 24 grudnia i poszła za mną, gdy po śniadaniu odbywałam przechadzkę

30fl

wzdłuż drogi, odczytując z piasku kronikę nocnych wizyt. Wzięłam ze sobą Makedde i razem przeszliśmy blisko trzy kilometry. Dżespah zachowywał się szczególnie przyjaźnie i nawet pozwolił sobie usunąć spod oka kleszcza, wcale się przy tej operacji nie ruszając. Natknęliśmy się na dwa szakale, które wygrzewały się na słońcu; już dawniej spotykałam tę parę w tym samym miejscu i zwierzęta nigdy się nas nie bały. Teraz nie ruszyły się nawet, gdyśmy już podeszli na trzydzieści metrów. Dopiero gdy Elza zrobiła nagły ruch naprzód, szakale uciekły, ale już za chwilę bez obawy zerkały zza krzaków. Poszliśmy dalej aż do deszczowej kałuży, gdzie lwy napiły się wody. Ponieważ upał wzrastał, nie dziwiłabym się, gdyby Elza zechciała przy tej wodzie spędzić cały dzień, lecz ona też zawróciła i razem z nami powoli poszła do obozu.

Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że wszyscy odbywaliśmy coś w rodzaju niedzielnej przechadzki rodzinnej. Był to ranek dnia wigilijnego, a chociaż Elza nie mogła pojmować znaczenia świąt, to jednak jakimś zbiegiem okoliczności właśnie w tym dniu, który ja chciałam uczcić, towarzyszyła mi na przechadzce razem ze swymi dziećmi. Szakale zastaliśmy jeszcze na tym samym miejscu, a ponieważ zmęczone lwy nie zdradzały ochoty do zabawy, one też nie raczyły się nawet poruszyć.

Lwy bardzo odczuwały wzrastający upał i często przystawały, aby wypocząć w cieniu jakiegoś drzewa, ale po dojściu do Wielkiej Skały nagle skoczyły przez zarośla i kilkoma susami osiągnęły szczyt, gdzie ułożyły się między głazami. Zziajana wspinałam się za nimi, lecz Elza dała mi wyraźnie do poznania, że mam się zabierać. Moja wychowanica zawsze dokładnie wiedziała, ile się od niej należy każdemu z dwu światów, ograniczyłam się więc do zrobienia kilku zdjęć i zeszłam na dół.

Po południu przyjechał George, przywożąc całą walizkę korespondencji. Poszliśmy nazbierać kwiatów na przybranie świątecznego stołu, a podczas tej przechadzki opowiedział mi o wynikach poszukiwań nowej siedziby dla Elzy i lwiątek. Sądził, że okolice Jeziora Rudolfa byłyby

307

najbezpieczniejsze z powodu odległości od ludzkich osad. Uzyskał zgodę, władz na zabranie tam lwów, w razie potrzeby choćby zaraz, i zamierzał zbadać teren celem znalezienia odpowiedniego miejsca.

Zmartwiłam się, bo jest to ponura część Kenii i warunki są tam ciężkie. Gdy zaś Elza wybrała właśnie ten moment, aby się do nas przyłączyć w drodze powrotnej do obozu, mój nastrój jeszcze się pogorszył. Za nami szły wesoło igrające lwiątka i nie mogłam znieść myśli o tym, jak znajdą się na smaganej wichrem i pokrytej lawą pustyni, która otacza Jezioro Rudolfa.

Po powrocie do obozu daliśmy lwom kolację, a podczas gdy jadły, zajęłam się przygotowaniem stołu do wigilijnej wieczerzy. Ubrałam go kwiatami i ozdobami, stawiając na środku małe srebrzyste drzewko, zachowane z ubiegłego roku, a obok mniejsze, które właśnie przybyło pocztą z Londynu. Potem przyniosłam prezenty dla Georgea i domowników.

Dźespah uważnie obserwował moje przygotowania, a gdy się odwróciłam po świeczki, porwał paczkę zawierającą koszulę dla Georgea i uciekł z nią w gąszcz. Zaraz pognał za nim Gopa i oba lwiątka miały wspaniałą zabawkę z tej koszuli. Uratowaliśmy ją ostatecznie, ale nie nadawała się już na gwiazdkowy prezent dla Georgea.

Ponieważ już się ściemniło, zaczęłam zapalać świeczki. Na to właśnie czekał Dżespah, aby przyjść mi z pomocą. Ledwie mi się udało przeszkodzić mu w ściągnięciu obrusa razem z wszystkimi ozdobami i płonącymi świeczkami. Dopiero po dłuższej perswazji namówiłam go, aby trzymał się z dala, i wtedy mogłam zapalić resztę świeczek.

Gdy wszystko było już gotowe, Dżespah podszedł, przechylił łeb i usiadłszy patrzył, jak świeczki na błyszczącym drzewku coraz bardziej się spalają. Z każdym gasnącym płomieniem odnosiłam takie wrażenie, jakby mijał jeszcze jeden szczęśliwy dzień naszego życia w obozie. A gdy wszystkie świeczki zgasły, ciemność wydawała się tym czarniejsza, jak gdyby była symbolem czarnej przyszłości.

308

Kilka metrów od stołu Elza i jej dzieci leżały spokojnie w trawie, ledwie widoczne w gęstniejącym zmroku.

Potem razem z Georgem zabraliśmy się do czytania listów. Trwało to wiele godzin, podczas których nasza wyobraźnia krążyła po całym świecie i łączyła nas z tymi wszystkimi ludźmi, którzy życzyli szczęścia Elzie, jej rodzinie i nam.

Łaskawy los zrządził, że dopiero na końcu otworzyłam kopertę zawierającą polecenie usunięcia Elzy i lwiątek z rezerwatu.

W obozie Elzy, 24 grudnia 1960 roku.



I, Nakaz deportacji

W wigilię Bożego Narodzenia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku otrzymaliśmy pismo Afrykańskiej Rady Okręgowej polecające nam usunąć Elzę i lwiątka z rezerwatu. Jako uzasadnienie tej decyzji Rada podawała, że skoro Elza przyzwyczaiła się do naszego towarzystwa, może stać się niebezpieczna dla innych ludzi.

Bardzo nas to zaskoczyło; przecież właśnie miejscowe władze pomogły nam w wyborze miejsca na wypuszczenie Elzy i aż do tej chwili uważały naszą pupilkę za jedną z atrakcji rezerwatu. Przebywała w nim już dwa i pół roku, nigdy nie robiąc nikomu żadnej krzywdy. Nie mniej niż Radzie zależało nam na uniknięciu jakiegokolwiek wypadku, zaproponowaliśmy nawet, że będziemy płacić wysoki czynsz za dzierżawienie tego terenu, tak aby zakaz poruszania się po nim turystów nie przyniósł rezerwatowi żadnej straty finansowej.

Teraz, po dostaniu nakazu deportacji, mogliśmy się już tylko starać o to, aby przeniesienie odbyło się z jak najmniejszą szkodą dla lwiej rodziny i aby znaleźć dla niej nową, dobrą siedzibę.

Napisaliśmy listy do przyjaciół w Tanganice, Ugandzie, Rodezji i Południowej Afryce zapytując o możliwości znalezienia w tych krajach odpowiednich terenów. Ale przed

313

ostateczną dezycją wywiezienia Elzy i lwiątek z Kenii George chciał jeszcze zbadać obszar wzdłuż wschodniego brzegu Jeziora Rudolfa.

Mnie ten projekt martwił. Okolica była tam ponura i obawiałam się, że przy niedostatku zwierzyny Elza i lwiątka pozostaną nadal uzależnione od pożywienia dostarczanego przez nas. Oprócz tego było to tak daleko, że w razie potrzeby tylko cudem moglibyśmy uzyskać jakąś pomoc. Chociaż z drugiej strony to właśnie odległe położenie miało i swoje korzyści, bo słabe zaludnienie i niemal zupełne odcięcie tamtych okolic od reszty Afryki pozwalało przynajmniej żywić nadzieję, że nasze lwy przestaną być powodem różnych intryg politycznych.

Oczekując więc odpowiedzi na nasze listy, układaliśmy prowizoryczne plany przeniesienia lwiej rodziny nad Jezioro Rudolfa. Przypuszczaliśmy, że podróż potrwa dwie lub trzy doby, a w tamtejszym bardzo ciężkim terenie możemy być zmuszeni do holowania samochodów przez piaszczyste łożyska rzek, po odcinkach pustynnych i po skalistych stokach.

Gdy pierwszy raz wieźliśmy Elzę na to miejsce, gdzie zamierzaliśmy ją wypuścić, użyty wówczas środek uspokajający okazał się dla niej za silny. Teraz, gdy Elzę i lwiątka oczekiwała dłuższa podróż, znów mogła zajść potrzeba zastosowania podobnych środków.; Napisaliśmy więc do lekarzy weterynarii w Kenii, w Anglii i w Stanach Zjednoczonych, aby zasięgnąć ich rady w sprawie leku uważanego za najmniej szkodliwy dla lwów. Wiedzieliśmy, że taki lek trzeba będzie podawać razem z pokarmem, w każdym razie lwiątkom, bo one były za mało oswojone na stosowanie zastrzyków. Biorąc to pod uwagę, postanowiliśmy natychmiast zacząć przyzwyczajać lwiątka do jedzenia w zamkniętym pomieszczeniu. To miało nam później umożliwić regulowanie ilości pokarmu, a tym samym i dawek leku dla każdego malca.

Opracowaliśmy następującą metodę: najpierw zbuduje się rampę takiej wysokości, aby miała ten sam poziom, co platforma podstawionej pod nią pięciotonowej ciąża-

314

rowki. W tej ciężarówce będzie się kłaść żarcie dla lwów. Gdy przyzwyczaimy lwiątka do jedzenia w nowym miejscu, na platformie skonstruuje się nadbudowę z mocnych żelaznych prętów, zaopatrzoną w zapadające się drzwi. Kiedy małe zajmą się mięsem, drzwi opuści się w dół i ciężarówka zmieni się w podróżną klatkę.

Zaczęliśmy usypywać rampę obok lizawki w pobliżu mojej pracowni. Z ciężkim sercem obserwowałam lwiątka; były bardzo podniecone niezwykłym ruchem na miejscu ich zabaw, ciekawie wąchały świeżo skopaną ziemię, wesoło się po niej tarzały i prawdopodobnie sądziły, że wszystko to ma służyć tylko dla ich przyjemności.

George opuścił obóz dwudziestego ósmego grudnia i po kilkudniowym pobycie w Isiolo udał się na rekonesans w okolice Jeziora Rudolfa. Tegoż dnia po południu spotkałam lwią rodzinę w pobliżu rzeki i po zwykłych przyjaznych powitaniach z Elzą i Dżespahem poszliśmy wszyscy nad wodę. Lwiątka natychmiast do niej wskoczyły, nurkując i uganiając za sobą, ja zaś z Elzą obserwowałam ich figle z brzegu. Dopóki małe przebywały w rzece, Elza zachowywała się jak bardzo dystyngowana matka, gdy jednak ociekając wodą wylazły na brzeg, przyłączyła się do igraszek i pomogła dzieciom znaleźć nowe miejsce zabaw; doskonale nadawało się do tego pobliskie drzewo, więc lwiątka zaczęły się wdrapywać po jego pniu, ale matka wkrótce je zdystansowała i kilku błyskawicznymi skokami znalazła się ponad trójką dzieci. Prawie wstrzymałam oddech widząc, jak wspina się coraz wyżej, na coraz cieńsze gałęzie, które alarmująco uginały się pod jej ciężarem, aż wreszcie dosięgła samego wierzchołka. Co ona właściwie tam robi? — zadawałam sobie pytanie. Uczy dzieci wspinać się po drzewach, czy tylko chce się popisać? Gdy stwierdziła, że dalsze gałęzie nie potrafią już jej utrzymać, z wielką trudnością odwróciła się i zaczęła schodzić, ostrożnie badając każdy konar. Choć udało się jej zejść prawie na ziemię, ostateczne lądowanie nie odbyło się bynajmniej w sposób dystyngowany, ale zaraz zaczęła wyprawiać różne skoki wo-

315

kół lwiątek, jakby chciała tym podkreślić, że upadek był rodzajem żartu. Lwiątka uganiały za matką i przez całą drogę do domu trwała zabawa w chowanego i urządzanie zasadzek, których ofiarą i ja często padałam.

Następnego dnia Elza okazała mi jeszcze wyraźniej, jak dobrą jest matką i towarzyszką swoich dzieci. Cała rodzina zjawiła się po drugiej stronie rzeki, naprzeciw pracowni. W tym samym momencie spostrzegłam, jak dwumetrowy krokodyl ześlizguje się do wody, nie dziwiło mnie więc wcale, że lwiątka nerwowo chodziły po skalistym brzegu i wyraźnie obawiały się skoczyć w głębinę.

Elza polizała czule każde lwiątko, potem cała czwórka równocześnie wskoczyła do rzeki i przepłynęła ją w zwartym szyku. Gdy lwiątka odzyskały humor i zaczęły za sobą uganiać, jakby chciały w ten sposób szybciej wyschnąć, matka przyłączyła się do zabawy. Chwyciła Dże-spaha za ogon i zaczęła kręcić nim w kółko, a wszystko wskazywało, że ten błazeński popis sprawia jej taką samą przyjemność jak synowi.

Potem Dżespah usiadł obok mnie odwrócony tyłem. Zwykle tak robił, gdy oczekiwał pieszczoty. Chyba wiedział, że zawsze bałam się trochę jego pazurów, bo w przeciwieństwie do matki nie nauczył się ich chować przy zabawie z ludźmi.

Gdy poszłam na popołudniowy spacer, lwy mi towarzyszyły. Bardzo mi przypadł do gustu ten nowy zwyczaj rodzinnych przechadzek; dawało mi to okazję obserwowania reakcji lwiątek na wszystko, cośmy spotykali po drodze, a także przebywania dłużej z Elzą, z którą od czasu narodzin małej trójki nie miałam już tak bliskiej styczności jak dawniej. Po minięciu Wielkiej Skały, Go-pa i Mała Elza zaczęły zostawać w tyle. Starałam się je namówić, aby nam dotrzymywały kroku, ale bezskutecznie. Elza natomiast nie przejmowała się marudzeniem malców, jakby wiedziała, że nic złego im się nie stanie. Ostatnio dawała lwiątkom więcej swobody i nie zdradzała obawy, gdy okazywały większą samodzielność. Za

316

to Dżespah był wyraźnie zaniepokojony; biegał od jednej grupy do drugiej i dopiero po dłuższym namyśle, choć właściwie niechętnie, zdecydował się iść z matką i ze mną4

Przeszliśmy około trzech kilometrów. Gdy zrobiło się chłodniej, Elza zaczęła się bawić z Dżespahem, a ich igraszki, kiedy jedno starało się przechytrzyć drugie i oboje swawolili jak małe kocięta, przedstawiały bardzo śmieszny widok.

W drodze powrotnej dojrzałam Gopę i Małą Elzę na samym szczycie skalistego grzbietu; ich sylwetki odcinały się wyraźnie na tle nieba wspaniale oświetlonego przez zachodzące słońce. Gdy przechodziłam pod nimi, patrzyły na mnie obojętnie. Elza i Dżespah wspięły się na Wielką Skałę i zaczęły cicho nawoływać tamtą dwójkę, Gopa i Mała Elza jakiś czas przeciągały się i ziewały, aż ostatecznie dołączyły do matki i brata.

Przez cały wieczór czekałam na nie z przygotowanym mięsem, ale moje lwy nie przyszły. Późną nocą usłyszałam pomrukiwania ojca lwiątek i to wytłumaczyło ich nieobecność. Nazajutrz rano, aby się upewnić, że wszystko jest w porządku, poszłam z Nuru pod skałę; znaleźliśmy tam ślady dużego lwa.

Elza i lwiątka przez dwa dni trzymały się z dala od obozu, a przez cały ten czas słyszałam ryki lwiego ojca. Gdy Elza wreszcie się zjawiła, był już późny wieczór. Miała ze sobą tylko synów, ale nie zauważyłam, aby niepokoiła ją nieobecność Małej Elzy. Po obfitym posiłku trójka oddaliła się w kierunku Wielkiej Skały. Następnego rana poszłam ich śladem, aż zobaczyłam na skale Gopę i Małą Elzę. Przypuszczając, że gdzieś w pobliżu musi się kręcić ich ojciec, wróciłam do obozu.

Po południu tego samego dnia cała rodzina ukazała się na drodze. Gopa i Mała Elza ziajały ze zmęczenia; widocznie goniły szakala, którego głos słyszałam opodal. Gdy Elza witała się ze mną, dałam znak Nuru, żeby wrócił do obozu i przygotował mięso, ale Dżespah zdecydował, że Nuru ma się z nim bawić w chowanego. Nu-

317

ru musiał więc wysilać się na różne sztuczki tak długo, aż wyzwoliła go interwencja Elzy, która zajęła się dziećmi i dopóty je zabawiała, dopóki Nuru nie wykonał swego zadania. Tego rodzaju postępowanie z jej strony zdarzało się tak często, że musieliśmy uznać, iż robiła to świadomie. Gdy wróciliśmy do obozu, lwiątka rzuciły się na obiad, ich matka natomiast wydawała się zdenerwowana i po dokonaniu kilku krótkich zwiadów w najbliższej okolicy zniknęła w buszu, zostawiając dzieci same.;

Pierwszego stycznia czułam dziwny niepokój i podniecenie. Co przyniesie Nowy Rok? Dżespah, jakby chciał mnie rozweselić, zbliżył się przyjmując swoją „bezpieczną pozycję" (to znaczy taką, w której nie groziły mi jego pazury) i zapraszał do zabawy. Pogłaskałam go serdecznie, ale on nagle przewrócił się na grzbiet, a wtedy ja instynktownie odskoczyłam. Dżespah popatrzył na mnie bardzo zdziwiony, potem znów stanął w bezpiecznej pozycji z przekrzywionym łbem. Po prostu nie mógł zrozumieć mego strachu przed jego pazurami; dalej zapraszał mnie do zabawy i niczego bardziej nie pragnęłam w tej chwili jak tego, aby móc mu wytłumaczyć, że gdy jego matka była jeszcze mała, udało mi się nauczyć ją chowania pazurów i dlatego z nią mogłam się bawić bez żadnego strachu, ale z nim nie.

Następnego dnia znów powtórzyło się to samo: Dżespah zapragnął zabawy i ja też miałam na to ochotę, gdy jednak znalazłam się w zasięgu jego pazurów, musiałam przerwać. Elza obserwowała tę scenę z dachu Land-Ro-vera. Widocznie zrozumiała rozczarowanie syna wywołane moją ostrożnością, bo zeskoczyła z wozu i tak długo go lizała i pieściła, aż znów odzyskał humor. Tymczasem Mała Elza nerwowo przemykała się dokoła w wysokiej trawie i nie ulegało żadnej wątpliwości, że moja obecność odstrasza ją od wyjścia na otwarte pole. Z kolei Elza podeszła więc do niej i tak długo się z nią bawiła, aż mała całkiem się uspokoiła. Gdy do ich zabawy przyłączył się jeszcze Dżespah i Gopa, Elza znów wróciła na swoje

338

zwykłe miejsce na dachu Land-Rovera. Podeszłam tam do niej, chcąc ją pogłaskać i w ten sposób dać zadośćuczynienie za nieuprzejme potraktowanie jej syna, ale Elza pacnęła mnie łapą i przez cały wieczór zachowywała rezerwę.

Drugiego stycznia pod wieczór przyjechali ciężarówką dwaj łowczowie z sąsiednich okręgów, Ken Smith i Peter Saw. Za zgodą Departamentu Łowiectwa przyjechali ofiarować pomoc przy przeprowadzce Elzy i lwiątek. Ken zrobił odpowiednie pomiary, aby rampa pasowała do samochodu ciężarowego marki Bedford. Ta ciężarówka z napędem na cztery koła należała do rządu, ale Ken zaproponował, że nam ją pożyczy. Obiecał też dorobić do niej nadbudowę z tak mocnej siatki, aby lwy nie mogły jej uszkodzić, a tymczasem, aż do wykonania nadbudowy, odesłać nam naszą starą ciężarówkę marki Thames. W ten sposób mogliśmy bez straty czasu przyzwyczajać lwiątka do jedzenia na platformie.

Ken uczestniczył w polowaniu, w wyniku którego Elza niegdyś weszła w nasze życie, i od tego czasu dwukrotnie ją odwiedzał, nigdy jednak nie widział lwiątek. Dlatego więc po zrobieniu pomiarów rampy poszliśmy wszyscy na poszukiwanie lwiej rodziny.] Znaleźliśmy ją na piaszczystej łasze obok pracowni, ale na widok dwu obcych wszystkie lwiątka dały drapaka. Elza przywitała Kena jak starego przyjaciela, nie zwracała natomiast żadnej uwagi na Petera. Zgodziła się, żeby ją fotografować, gdy jednak nasi goście podeszli do niej bliżej, Dżespah wystawił łeb z zarośli, widocznie gotów w razie potrzeby stanąć w obronie matki. Potem i on wyszedł na polanę, choć trzymał się w bezpiecznej odległości od Kena i Petera.

Ponieważ nie chcieliśmy niepokoić lwiątek, wróciliśmy do obozu, a ciężarówkę odesłaliśmy na kilkaset metrów w dół drogi. Za chwilę zjawiła się sama Elza. Przez jakiś czas nas obserwowała, a potem, dalej ignorując obecność Petera, mocno objęła Kena łapą za kolano. Domyśliliśmy się, iż chce mu w ten sposób pokazać, że powinien

319

się już zabierać. Ken usłuchał tego napomnienia i obaj nasi goście odjechali, a wtedy natychmiast przybiegły w podskokach wszystkie trzy lwiątka i rozpoczęły wesołą zabawę. To wydarzenie pouczyło nas, że dzieci Elzy stają się coraz bardziej nieśmiałe w obecności obcych ludzi. Dżespah potrafił przełamać swą podejrzliwość w stosunku do mnie i Georgea, lecz prócz nas nikt więcej nie miał takich względów.

Mnie natomiast okazał wielkie zaufanie już następnego dnia, gdyż pozwolił, żebym mu zdjęła kleszcza z powieki i przy tej okazji uwolniła go też od dwu robaków. Te robaki, właściwie larwy, są bardzo pospolitą plagą dręczącą zwierzęta w nisko położonych i na pół pustynnych okolicach. Zaczyna się od tego, że mucha zwana mango składa jajka, najchętniej w jakimś wilgotnym lub przynajmniej parnym miejscu. Każde zwierzę, przechodzące tamtędy lub tarzające się po ziemi, może nabrać na siebie jajeczek, z których wylęgają się malutkie robaczki. Te przedostają się pod skórę zwierzęcia i wkrótce tworzy się bąbel wielkości wiśni. Gdy larwa osiągnie około półtora centymetra długości, wydostaje się na' zewnątrz przez ten sam otwór, przez który się wwierciła; potem przeobraża się w poczwarkę, a na końcu w muchę mango. Robak rośnie pod skórą około dziesięciu dni, w końcowym stadium wzrostu jest dla swego gospodarza bardzo drażniącym i bolesnym gościem. Zwierzę stara się pozbyć pasożyta przez lizanie i drapanie rany, przy czym zwykle ją zakaża. W wypadku Elzy czasami stwierdzałam, że szorstkim językiem odrywała wystającą z ranki główkę robaka, w rezultacie czego pozostała pod skórą reszta ulegała rozkładowi i powodowała zakażenie. Starałam się temu zapobiec w ten sposób, że wyciskałam robaka zaraz po ukazaniu się jego główki. Zabieg był nieprzyjemny, lecz oszczędzał Elzie gorszego bólu i późniejszego zakażenia. Te pasożyty, licznie spotykane u większości zwierzyny łownej, są same przez się nieszkodliwe, lecz osłabiają organizm gospodarza i czynią go podatnym na inne choroby.

320

Gdy zajmowałam się jego robakami, Dżespah stał nieruchomo, potem oblizał rany i ustawił się w bezpiecznej pozycji, dopraszając się pieszczot. Pozwolił mi nawet pierwszy raz dotknąć swych jedwabistych nozdrzy; może w ten sposób chciał okazać wdzięczność za udzieloną pomoc.

Tegoż dnia wieczorem sam przyszedł do namiotu, przysiadł w bezpiecznej pozycji i bez ruchu czekał, aż go pogłaskam. Potrzeba serdeczności, którą ujawniał, stanowiła poważny problem: nie chciałam mu sprawiać zawodu, lecz z drugiej strony, nawet pomijając strach przed jego pazurami, chcieliśmy wychować lwiątka na dzikie zwierzęta i przyjacielska postawa Dżespaha już teraz szkodziła jego przyszłej samodzielności. Gopa i Mała Elza były pod tym względem zupełnie inne, zawsze reagowały zgodnie ze swą pierwotną naturą.

Dżespah był przywódcą całej trójki. Pewnego popołudnia zobaczyłam, że był w wielkiej rozterce; został sam na jednym brzegu rzeki, przez którą przepłynęła już reszta rodziny. Biegał tam i z powrotem, podejrzliwie spoglądając na wodę i najwidoczniej bojąc się krokodyla. Starałam się mu pomóc w ten sposób, że rzucałam kamienie i gałęzie w głęboki nurt, przez który musiał się przeprawić, ale Dżespah ciągle miał minę świadczącą o strachu przed niewidocznym gadem. Po pewnym jednak czasie nabrał odwagi, skoczył do rzeki i popłynął tak szybko, jak tylko mógł, celowo rozbryzgując przy tym wodę. Elza przez ten czas stała spokojnie kilka kroków ode mnie i obserwowała moje próby przepłoszenia krokodyla. Gdy Dżespah zdrów i cały wylądował na brzegu, podeszła i serdecznie mnie polizała; również Dżespah był przez resztę dnia niezwykle przyjacielsko usposobiony.

Gdy tego wieczora wracaliśmy wąską ścieżką do namiotów, Gopa napadł na mnie z wściekłym warczeniem. Przeraziłam się na dobre, bo nie mogłam z początku pojąć jego zacietrzewienia; dopiero później zobaczyłam, iż przywlókł w to miejsce swój obiad. Wtedy zrozumiałam,

21 — Moja lwia rodzina

321

że dostrzegłszy mnie przechodzącą tuż obok uznał za potrzebne obronić swoją „zdobycz".

Nazajutrz przyjechała ciężarówka marki Thames. Umyliśmy ją dokładnie i ustawiliśmy przy rampie, lecz nadal czuć ją było benzyną, olejem i obcymi ludźmi, tak że lwiątka za nic w świecie nie dały się namówić do podejścia bliżej. Nawet Elza nie chciała ze mną wejść na platformę, choć próbowałam ją skłonić wszelkimi sposobami w nadziei, że przykład matki zachęci lwiątka. Nie pozostawało nic innego, jak czekać, aż lwy pozbędą się podejrzliwości wobec ciężarówki. Musiałam sobie zresztą powiedzieć, że wymagam trochę za wiele od lwiątek, które przecież nigdy nie były we wnętrzu żadnego pojazdu.

i

Ósmego stycznia w porze lunchu usłyszałam na drugim brzegu rzeki, naprzeciw pracowni, wrzaski podnieconych pawianów. To zwykle oznaczało, że lwia rodzina jest w pobliżu, toteż poszłam na piaszczystą łachę, zabierając ze sobą szkicownik. Tam znalazłam Elzę z obu synami, a ponieważ cała trójka była bardzo senna, miałam doskonałą okazję do szkicowania. U biednej Elzy zobaczyłam mnóstwo bąbli z robakami, kiedy jednak próbowałam je wyciskać, kładła uszy po sobie i szczerzyła na mnie zęby, tak że musiałam zostawić ją w spokoju.

Gdy nawet po zmierzchu nie było ani śladu Małej Elzy, zaczęłam się denerwować, ale ponieważ jej matka nie zdradzała najmniejszego niepokoju, postanowiłam się nie martwić, bo już nieraz stwierdziłam, że na instynkcie Elzy można było bardziej polegać niż na moim. Jestem przekonana, że miała jakiś własny sposób wykrywania czyhającego w pobliżu niebezpieczeństwa i że w niepojęty dla mnie sposób umiała przekazywać swoje życzenia i polecenia lwiątkom. Często próbowaliśmy odkryć jakiś widoczny lub dosłyszalny znak porozumiewawczy między matką a dziećmi, lecz nigdy się nam to nie udało. A jednak w najrozmaitszych okolicznościach Elza potrafiła spowodować, że lwiątka stawały bez ruchu. Umiała wy-

322

czuć obecność krokodyla w wodzie albo ukrytego w buszu zwierzęcia, które mogło być niebezpieczne dla małych. Zawsze wiedziała o naszym przybyciu do obozu, choćby znajdowała się wtedy bardzo daleko i choćby nasza nieobecność trwała bardzo długo. Nieomylnie rozróżniała również, czy ją ktoś naprawdę lubi, czy nie, przy czym nie zależało to wcale od sposobu zachowania się tej osoby.

Czemu przypisać tę zdolność wykazywaną przez Elzę i spotykaną również u innych wyżej rozwiniętych dzikich zwierząt? Moim zdaniem wchodzi tu w grę telepatia, którą być może posługiwali się również ludzie, zanim nauczyli się mówić i porozumiewać słowami.

Gdy skończyłam szkicować, wszyscy wróciliśmy do obozu i tam lwy dostały obiad. Po posiłku Elza nagle wstała, zaczęła nasłuchiwać czegoś od strony rzeki i ruszyła w tamtym kierunku. Poszłam za nią w pewnej odległości. Jakiś czas wędrowałyśmy wzdłuż rzeki, potem Elza nagle skręciła pod kątem prostym, minęła łachę piasku obok pracowni i przedarła się przez zarośla aż nad sam brzeg. Dopędziłam ją i w niknącym świetle zdołałam jeszcze zobaczyć po drugiej stronie Małą Elzę biegającą niespokojnie tam i z powrotem. Nie ulegało wątpliwości, że bała się wejść do wody, która w tym miejscu była dość głęboka i często nawiedzana przez dużego krokodyla. Elza wydała serdeczny i uspokajający pomruk, potem szybko pobiegła w górę rzeki nie spuszczając oczu z córki, która robiła to samo na drugim brzegu. Gdy obie doszły do płytszego miejsca, głos Elzy zmienił brzmienie i w końcu mała nabrała na tyle odwagi, aby przepłynąć na naszą stronę.

Tymczasem zrobiło się zupełnie ciemno, żeby więc nie odstraszać Małej Elzy ruszyłam w kierunku obozu. Gdy przedarłam się przez gęsty busz, spotkała mnie niespodzianka, bo zobaczyłam Dżespaha i Gopę, przy czym oba lwiątka zupełnie wyraźnie oczekiwały na matkę i siostrę. Powędrowałam dalej skrótami, aby swoją obecnością nie przeszkadzać połączonej rodzinie przy powrocie

323

do obozu. Później Elza przyszła do mego namiotu i zaczęła się do mnie łasić, jakby chciała zademonstrować radość z tego, że cała jej gromadka jest razem i że nasza wspólna troska już minęła.

Dla niej nie był to jednak jeszcze koniec kłopotów na ten dzień. Ocierając się o mnie, nagle zesztywniała i z wyciągniętym poziomo łbem drobnymi kroczkami ruszyła w ciemność. Wkrótce wróciła tylko po to, aby zaraz znów powtórzyć to samo. Zrobiła tak kilka razy, wreszcie uspokojona zabrała się razem z dziećmi do kolacji. Niewiele czasu upłynęło, gdy aż zadrżałam na ryk ojca lwiątek, dochodzący z odległości nie dalszej niż dwudziestu metrów. Liczyłam postękiwania po każdym ryku. Było ich dwanaście. Gdy lew ryczał, jego rodzina przerwała posiłek stojąc bez ruchu nad przygotowanym na kolację mięsem. Cała czwórka zabrała się znów do jedzenia dopiero wtedy, gdy ojciec odszedł. Przez tę noc Elzą i dzieci przebywały w pobliżu obozu, oddaliły się dopiero nad ranem i nie wracały przez dwadzieścia cztery godziny. Po ich powrocie daliśmy im trochę do żarcia, ale lwiątka zawlokły tylko mięso w krzaki i tam je zostawiły; zamiast jeść, przyszły za mną i za Elzą na lizawkę.

Już sześć dni minęło od umieszczenia ciężarówki przy rampie, a żadne ślady nie wskazywały na to, aby lwy tam podchodziły. Stanęłam na otwartej platformie i zawołałam Elzę; po pewnym wahaniu poszła w moje ślady, lecz zablokowała wejście, tak że ani ja nie mogłam zejść z platformy, ani Dżespah dostać się na nią. Po chwili wróciła do namiotów i wskoczyła na dach Land-Rovera. Lwiątka zabrały się do jedzenia, ja zaś podeszłam do ich matki i zaczęłam się z nią bawić. Wtedy zobaczyłam, że w dwóch miejscach, gdzie miała bąble z larwami muchy mango, powstało zakażenie. Chciałam je oczyścić, ale za każdym dotknięciem Elza odsuwała się, a przy próbach powtarzanych następnego dnia była jeszcze bardziej wrażliwa.

Zawsze mam przy sobie sulfanilamid w proszku, aby nim dezynfekować ranki po ukłuciach przez owady i róż-

3?4

ne zadrapania skóry, ale George uważa, że choć te środki są bardzo skuteczne u ludzi, zwierzętom można je aplikować tylko wtedy, gdy stwierdzi się u nich brak własnych przeciwciał, dostatecznie silnych do zwalczenia infekcji. Dlatego nie posypałam Elzie ran proszkiem licząc się z tym, że jej naturalna odporność wystarczy, a ona sama wyliże sobie rany do czysta, jak to zwykle przedtem robiła, gdy dokuczały jej robaki w bąblach.

Następny dzień lwy spędziły w wyschłym łożysku rzeki blisko kuchni; gdy po południu szukałam ich wraz z Nuru, tam je znaleźliśmy. Posłałam więc Nuru, aby przygotował zabitą kozę — a trzeba tu dodać, że choć lwiątka wykazywały coraz większe zainteresowanie żywymi kozami, Elza potrafiła nie dopuszczać dzieci do stadka tych zwierząt; bez jej stałej współpracy w tym względzie nie udawałoby się nam utrzymać spokoju. W tym dniu zresztą zademonstrowała dużo taktu i poczucia sprawiedliwości również wtedy, gdy lwiątka zaczęły urządzać na mnie zasadzki. Chodziło im, rzecz oczywista, tylko o zabawę, ale ostre pazury pozostawały ostrymi pazurami. Elza wybawiła mnie z opresji. Rozdała kilka szturchańców dzieciom, mnie też przy okazji dała lekkiego klapsa, ale wyraźnie dbała cały czas o to, żeby po mojej odmowie udziału w zabawie rozczarowanie lwiątek nie przerodziło się w otwartą wrogość.

Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że Elza pragnęła utrzymać między nami wszystkimi jak najlepsze stosunki, a udowodniła mi to jeszcze raz nazajutrz po południu. Idąc z Nuru, zobaczyłam lwy na Skale Pomrukiwań. Na moje wołanie Elza zaraz przybiegła i przywitała mnie bardzo serdecznie —' wyglądało na to, że korzysta z każdej chwili, kiedy jesteśmy same, aby okazać mi swoje uczucia, bo natychmiast po zjawieniu się Dżespaha przybrała pozę pełną rezerwy. Widocznie nie chciała wywoływać zazdrości u dzieci. W obecności Dżespaha zawsze zachowywała się powściągliwie, a przy Gopie i Małej Elzie już z reguły nie pozwalała sobie na żadną serdeczność, bo ta dwójka była jeszcze bardziej zazdrosna niż brat.

325

Przez gęsty busz przedzieraliśmy się do rzeki, a Nuru miał krzyż pański z Dżespahem, który bez przerwy urządzał na niego zasadzki i próbował odebrać mu sztucer. Nasz pochód możliwy był tylko dzięki temu, że Elza stawała między synem a Nuru.

Gdy byliśmy już blisko rzeki, kazałam Nuru pójść skrótem i przygotować obiad dla lwów. Chętnie posłuchał rozkazu i natychmiast wymknął się z naszej kawalkady, ale Dżespah nie miał zamiaru zrezygnować z dobrej zabawy i ruszył za nim. Moje głośne „nie" pozostało bez skutku. Na szczęście ufałam Nuru i wiedziałam, że zręcznie potrafi wywikłać się z kłopotów. Miał swój własny sposób postępowania ze zwierzętami i można było ufać, że będzie dla nich dobry. Często obserwowałam, jak zamiast uciekać się do użycia siły lub kary starał się różnymi sztuczkami uspokajać niegrzecznych wychowanków. I choć przez tyle lat był z nimi w codziennym kontakcie, nie odniósł nawet najmniejszego zadraśnięcia i na pewno bardzo był do zwierząt przywiązany. Dlatego chętniej powierzałam opiekę nad lwami jemu niż komu innemu.

Skierowawszy Nuru krótszą drogą, sama poprowadziłam resztę rodziny dalszą ścieżką przez rzekę. Gdy doszliśmy do pracowni, przyłączył się do nas Dżespah, a z jego zadowolonej i dumnej miny mogłam wywnioskować, jak dał się we znaki biednemu Nuru. Po przyjściu do obozu lwiątka rzuciły się zaraz na mięso, Elza natomiast ułożyła się bardzo ostrożnie na dachu Land-Rove-ra. Rany spowodowane przez robaki musiały jej bardzo dokuczać, ale nie pozwalała mi dotykać bąbli, a tym bardziej ich wyciskać.

??i Elza choruje

Minęły już dwa tygodnie, odkąd George wyruszył na rekonesans w okolice Jeziora Rudolfa. Na miejscu przyłączył się do niego Ken Smith oraz miejscowy łowczy,

326

sprawujący pieczę nad tamtym okręgiem. Lada dzień oczekiwałam ich powrotu, ale właściwie drżałam ze strachu przed warkotem samochodu, który mógł przecież oznaczać koniec szczęśliwego życia naszej Elzy. Co mogło ją oczekiwać w nowej siedzibie? He obcych lwic musi pokonać, zanim zapewni bezpieczeństwo dzieciom? Lubiła swój obecny dom i miała w nim przynajmniej ustalone prawa.; Zanim razem z lwiątkami poczuje się szczęśliwa w innym miejscu, cała czwórka musi wpierw zapomnieć o dotychczasowym, idealnym otoczeniu. Skoro jednak człowiek, istota zdolna do logicznego rozumowania, często nie potrafi się oswoić z życiem na wygnaniu, czy można oczekiwać od dzikich zwierząt, bardziej konserwatywnych i bardziej zależnych od lokalnych warunków, aby się dostosowały do czegoś zupełnie dla nich obcego?

Moje lwy przebywały teraz na piaszczystej łasze przy pracowni. Było to ich ulubione miejsce, bo ocienione gęstym buszem i wysokimi drzewami dawało osłonę przed promieniami słońca, a miękki piasek i wiaterek wiejący zwykle od wody zapraszały do drzemki. Cała rodzina pozostawała tam od samego rana, a po południu ja przyłączyłam się do nich ze szkicownikiem. Rysowałam przy akompaniamencie świergotu ptaków i kojącego szumu rzeki. Bardzo było spokojnie, czuliśmy się zupełnie szczęśliwi.

Gdy upał się zmniejszył, Elza wstała, przeciągnęła się, podeszła do Dżespaha i polizała go; on przewrócił się na grzbiet i głaskał matkę łapami. Potem Elza przyszła do mnie, otarła łeb o moją twarz i polizała również mnie. Z kolei ten sam dowód czułości spotkał Gopę, a na końcu Małą Elzę. Porządek był naturalny: zaczęła od leżącego najbliżej, skończyła na najdalszym dziecku. Ale to jej postępowanie stanowiło także znak, że czas wracać do domu. Ruszyła w kierunku obozu oglądając się za siebie co parę metrów, aby sprawdzać, czy idziemy w jej ślady. My jednak ociągaliśmy się nieco, bo Dżespah chciał najpierw obejrzeć wszystkie moje rzeczy i tylko

327

z trudem zdążyłam zebrać przybory do rysowania i aparaty fotograficzne, wsadzić je do worków i powiesić na gałęzi poza zasięgiem jego łap. Gopa i Mała Elza poszły przede mną, a gdy znalazłam się na ich drodze urządziły tak chytrą zasadzkę, że nie pozostawało mi nic innego, jak usiąść i udawać, że nic mnie nie obchodzą te psoty. Ponieważ o zmierzchu pojawiły się chmary komarów, przymusowy postój nie należał wcale do przyjemności. Na szczęście dla mnie Elza zauważyła, co się dzieje, i przyszła mi na ratunek. Po kilku szturchańcach lwiątka zapomniały o mnie i ruszyły za matką, uganiając za sobą i przewracając się wzajemnie. To pozwoliło mi wstać i wrócić do obozu.

Tego wieczoru pierwszy raz zobaczyłam u Gopy oznaki popędu płciowego, najpierw podczas zabawy z Elzą, potem z Dżespahem.: Była to tylko zabawa i malec uległ nie znanemu sobie instynktowi, ale zaskoczyło mnie, że pojawiło się to tak wcześnie. Lwiątka liczyły dopiero rok i dwa tygodnie, miały jeszcze mleczne zęby.

W nocy słyszałam moją lwią rodzinę blisko obozu, dopiero po śniadaniu cała czwórka przeniosła się między leżące za lizawką pnie palm doum, gdzie Elza zaczęła się przypatrywać ciężarówce. Po chwili wlazła ostrożnie na dach szoferki i tam usiadła. Dziesięć dni czekałam właśnie na to, ale zaraz odczułam żal widząc, jak siedzi z taką ufnością na samochodzie, który miał ją wkrótce wywieźć z dotychczasowego domu.

Podeszłam do niej i bezskutecznie próbowałam zająć się robakami, bo właśnie lizała rany. Naliczyłam siedem bąbli, lecz ponieważ czasami miewała ich aż piętnaście, nie widziałam powodu do alarmu.

Za jakiś czas lwiątka zniknęły w buszu i Elza poszła za nimi. Po południu wróciły i zaczęły zabawę na pniach, ale tym razem Elza okazywała zniecierpliwienie i przed natręctwem dokuczliwych dzieci schroniła się ną dach ciężarówki. Łatwo mogły pójść tam za nią, ale wolały obchodzić samochód z daleka.

Na tym dachu Elza spędziła całe popołudnie, obserwu-

328

jąc mnie i lwiątka. Gdy poszłam na krótki spacer, nie chciała mi towarzyszyć, a po powrocie zastałam ją w tej samej pozycji. Po zmroku przyszła i położyła się na trawie w pobliżu mego namiotu, nie próbując nawet wskoczyć na dach Land-Rovera, jak to zwykle czyniła. Chciałam do niej podejść, ale spotkałam się z atakiem ze strony Dżespaha i Gopy leżących opodal w wysokiej trawie.

Następnego ranka obudziło mnie wołanie Elzy, jej „mhm, mhm, mhm", skierowane do dzieci. Ten głos zawsze był dla mnie miły, zawsze działał uspokajająco.

Wkrótce cała rodzina zniknęła w kierunku łachy piasku koło pracowni. Po południu wzięłam szkicownik i poszłam do nich. Elza przywitała mnie łagodnie i serdecznie, nawet Gopa okazał przyjaźń w ten sposób, że wyciągał łeb w moją stronę. Spędziliśmy bardzo miłe popołudnie: lwiątka bawiły się, a ja rysowałam,, Byłabym zupełnie szczęśliwa, gdyby nie dręcząca myśl o nieuniknionej przeprowadzce, od której tylko cud mógł nas uratować. Miałam nadzieję, że Elza nie rozumie mego nastroju i niepokoju; rany wywołane przez larwy stanowiły dla niej wystarczającą udrękę.

Gdy doszła do przekonania, że czas wracać do domu, jak zwykle oznajmiła to kolejnym lizaniem całej naszej czwórki. Zastanawiałam się, jak długo uda się utrzymać ten przyjacielski stosunek, który panował między mną a lwami. Jak długo będę uważana za członka lwiej rodziny? Jeżeli uda się nam zapewnić lwiątkom życie w stanie naturalnej dzikości, wszystko musi się skończyć. Nasze bliskie współżycie z lwami przeciągało się przecież tak długo tylko dlatego, że mieliśmy obowiązek chronić lwiątka przed kłusownikami i to zmuszało nas do przebywania z rodziną Elzy. Z drugiej jednak strony po przeniesieniu lwów nad Jezioro Rudolfa znów miały się zmniejszyć szanse ich adaptacji do samodzielnego życia na łonie dzikiej natury, mogło się to nawet okazać nieosiągalne. Mimo wszystko jednak wydawało mi się, że nie byłoby sprawiedliwe, gdyby nie miały wrócić do ży-

?

cia na łonie natury tylko dlatego, abym ja mogła nadal być członkiem lwiej rodziny.

Elza nie przestawała lizać sobie ran; miałam nadzieję że to pomoże w szybkim ich wyleczeniu. Następną noc spędziła również na trawie obok mego namiotu i nie chciała nic jeść. Gdy ją obserwowałam, przyszedł do mnie Gopa i domagał się jakiegoś przyjaznego gestu. Było to niezwykłe i chętnie spełniłabym jego życzenie, ale musiałam go rozczarować, bo podobnie jak Dżespah nie umiał przy zabawie z ludźmi chować pazurów. Przykucnęłam jednak przy malcu, patrzyłam mu w oczy i wołałam go po imieniu w nadziei, że zrozumie, iż chociaż nie mogę się z nim bawić, to jednak go kocham. Dżespah przerwał tę dziwną rozmowę w ten sposób, że skoczył na brata. Obu młodym lwiątkom urosły ostatnio grzywy; Gopa miał znacznie ciemniejszą i prawie dwa razy dłuższą; jego pomrukiwanie było też głębsze i czasami groźne. Był pod każdym względem potężnym, młodym lwem.

Nazajutrz po południu znów znalazłam całą rodzinę obok pracowni. Przyniosłam ze sobą szkicownik, lecz wolałam siedzieć przy Elzie i pocieszać ją głaskaniem po łbie. Leżała zupełnie spokojnie i pozwalała na tę pieszczotę, gdy jednak dotykałam jej grzbietu lub którejś rany, warczała i jasno dawała do poznania, że nie powinnam tego robić. Nos miała zimny i wilgotny: nieomylny znak, że byłą chora. Z dwu ran sączyła się ropa. Miałam nadzieję, że się w ten sposób oczyszczą. Nadal wstrzymywałam się od zastosowania sulfanilamidu, aby nie osłabiać jej naturalnej odporności, w dodatku zaś tak byłam pewna, iż przyczyną jej choroby są larwy muchy mango, że nawet nie przyszło mi na myśl pobrać rozmaz krwi i posłać do analizy w celu stwierdzenia, czy nie padła ofiarą jakiejś innej infekcji.

Gdy zapadł zmrok, Elza przeniosła się w zarośla o kilka metrów od wyschłego łożyska rzeki i tam została z lwiątkami po moim powrocie do obozu. Jakiś czas czekałam, żeby się zjawiła, a gdy to nie następowało, za-

330

częłam na nią wołać. Ku mojej wielkiej uldze wkrótce nadeszła, powoli wkroczyła do mego namiotu i delikatnie mnie polizała. Potem zniknęła w ciemnościach i już tego wieczoru ani jej, ani lwiątek więcej nie widziałam.

Rano ruszyłam jej śladami, aż ujrzałam lwy na Skale Pomrukiwań. Nie chciałam im przeszkadzać, z daleka więc malowałam widok skały, dopóki oberwanie chmury nie zmusiło mnie do przerwania tego zajęcia i szukania schronienia w obozie.

Wróciłam po południu i przez lornetkę zobaczyłam na skale dwa lwiątka. Przypuszczając, że Elza i Dżespah są też blisko, tylko schowane za grzbietem skały, zaczęłam wołać, lecz nie doczekałam się odpowiedzi. Tej nocy lwy nie przyszły do obozu. To nie było czymś niezwykłym, ale tym razem niepokoiło mnie z powodu stanu Elzy, skoro świt więc wyruszyłam pod skałę. Tam odetchnęłam, widząc całą rodzinę na szczycie. Na moje wołanie Elza uniosła łeb, natomiast lwiątka nawet się nie poruszyły.

Po południu poszłam tam ponownie w towarzystwie Nuru. Prawie natychmiast Elza wyszła z buszu u stóp skały, a za nią Dżespah.; Przywitała nas serdecznie, lecz zauważyłam, że ciężko oddycha i chodzi tak, jakby każdy ruch wymagał wielkiego wysiłku. Dżespah zachowywał się jak członek straży przybocznej, nie pozwalając mi pogłaskać matki. Siedziałam więc obok niej spokojnie, aż zjawił się Gopa z Małą Elzą i całą grupą ruszyliśmy do obozu. Elza wykazywała brak cierpliwości dla dzieci i bardzo ją drażniło każde dotknięcie. Jeżeli któreś lwiątko otarło się o nią, kładła uszy po sobie i groźnie warczała. Nie oponowała natomiast, abym szła obok i zbierała z niej muchy tse-tse, chociaż raz bardzo się rozgniewała, gdy jedno z lwiątek próbowało ją trącić. Nigdy przedtem nie widziałam u niej tego rodzaju reakcji. Na krótkim odcinku ścieżki prowadzącej przez busz do drogi dla samochodów wielokrotnie przysiadała, ale na samej drodze szła już łatwiej. Po dojściu do obozu wlazła zaraz na dach Land-Rovera, układając się tam ostrożnie, aby nie przyciskać bolących ran. W tej pozycji spę-

331

dziła cały wieczór. Gdy przyniosłam jej trochę szpiku, który uwielbiała, spojrzała tylko i odwróciła łeb, a gdy chciałam ją pogłaskać po łapie, odsunęła się tak, żebym jej nie dosięgła.

Zbudził mnie hałas, który robiły lwiątka uganiające wokół namiotów. Elzy nie było. Czekałam na jej zwykłe „mhm", ale usłyszałam tylko piskliwe „cziang" Dże-spaha. Zobaczyłam go, jak zerkał przez furtkę w ogrodzeniu. Wyszedłszy z namiotu, dojrzałam Gopę, który stał nad wodą i właśnie szykował się do przeprawy na drugą stronę. Na mój widok pisnął przestraszony, wskoczył do rzeki i niedługo usłyszałam, że reszta rodziny wita go po drugiej stronie.

Wkrótce miało upłynąć cztery tygodnie od doręczenia nam nakazu deportacji lwów, a minęło już trzy, odkąd George wyjechał zbadać okolice Jeziora Rudolfa. W momencie wyjazdu planował, że przeprowadzka zacznie się przed dwudziestym stycznia, a właśnie mijał dziewiętnasty. Do tej chwili lwiątka ani razu nie weszły na platformę ciężarówki Thames; Bedford nie przyjechał, Elza była chora, nie znaleźliśmy jeszcze nowej siedziby dla lwów ani nie wiedzieliśmy, jak dokonać przenosin, Nie ulegało więc wątpliwości, że wszystkie terminy bardzo się opóźnią.

O Poszukiwanie nowej siedziby dla lwów

Tego wieczoru George ostatecznie przyjechał, ale z niedobrymi wiadomościami.

On i Ken Smith pojechali dwoma Land-Roverami i ciężarówką najpierw do zatoki Alia Bay, leżącej na północ od pasma gór Longondoti. Przy tej zatoce była z nami Elza podczas pieszej safari do Jeziora Rudolfa, którą opisałam w pierwszej części tej książki. Od stoków gór Longondoti ciągną się w kierunku jeziora bezludne doliny i właśnie w jednej z nich George spodziewał się

???

znaleźć odpowiednie miejsce na wypuszczenie Elzy i lwiątek. Jak dotąd nikt tam jeszcze nie dojechał pojazdem mechanicznym, przede wszystkim więc należało wytyczyć odpowiednią trasę. Gdy rozłożyli obóz nad jeziorem, ze zdziwieniem zobaczyli liczne stada bydła pasącego się u brzegu i nawet zjadającego wodorosty — przy czym zwierzęta stanowiły łatwą zdobycz dla krokodyli, od których roiło się w jeziorze. Przyczyną tego zmasowania bydła okazała się susza, która zmusiła hodowców z plemion Samburu i Rendilejów do przepędzenia stad z normalnych pastwisk w te okolice leżące bardziej na północ.

Następnego dnia George i Ken zbadali wschodnie podnóża gór w nadziei znalezienia tam szlaku, ale stoki okazały się strome i poprzerzynane głębokimi jarami; zbudowanie tamtędy drogi nadającej się dla ciężarówki wielkości Bedforda byłoby nie lada wyczynem technicznym. Musieli więc zrezygnować z zamiaru dotarcia do dalej leżących dolin.

Przebywszy około trzydziestu kilometrów po bardzo nierównym terenie, dotarli do szerokiego, piaszczystego łożyska rzeki. George pamiętał, że ta rzeka uchodziła do jeziora przy południowym cyplu gór. Piasek był dość twardy, tak że na pierwszym biegu i na pełnym gazie mogli się posuwać dość szybko i tylko od czasu do czasu zatrzymywała ich jakaś wydma, albo konieczność ochłodzenia silnika. Temperatura wynosiła ponad 40 stopni i silny wiatr wiał im w plecy, tak że była to dosłownie gorąca przeprawa zarówno dla pojazdów, jak i dla pasażerów.

Jedynym źródłem cienia okazały się nieliczne drzewa rosnące cienką wstęgą wzdłuż rzeki, dalej rozpościerała się tylko rozpalona pustynia. Pod tymi drzewami szukały schronienia przed słońcem stada żyraf, zebr, gazel Gran-ta, antylop odmiany oryks i generuk. Zwierzęta ze zdziwieniem patrzyły przez chwilę na nie spotykany dotąd widok pojazdów i ludzi, a potem galopem uciekały.

George minął to miejsce, gdzie obozowaliśmy podczas pierwszej safari i gdzie Elza, mimo zmęczenia wyczerpu-

333

jącym marszem, zaatakowała i rozpędziła nasze juczne osły. Po południu dotarli do Moiti, gdzie rzeka uchodzi do jeziora, tworząc deltę. Tam zobaczyli ogromne stada gazel Granta pasących się na twardej i kolczastej trawie, a także — ku swemu niezadowoleniu — niewielkie stada bydła i kóz należące do członków plemienia Turkana, którym nie wolno nawiedzać tych okolic. Powróciwszy nad jezioro, George i Ken zrzucili odzież i weszli do wody; po zmyciu z ciał warstwy kurzu moczyli się jeszcze przez całą godzinę.

Następnego dnia badali okolice Moiti chcąc stwierdzić, czy znajdzie się tam odpowiednie miejsce dla Elzy i lwiątek. Po północnej stronie delty rozciągał się busz chętnie nawiedzany przez hipopotamy; tam lwy miałyby niezłe kryjówki i było też dosyć cienia na stosunkowo wygodny obóz; u stóp góry Moiti biło małe źródełko, które po oczyszczeniu mogłoby dostarczać świeżej wody. Nie brakowało zwierzyny łownej dla Elzy i lwiątek, a nawet kilku lwów do towarzystwa i rozmnażania się rodziny. Teren był bezludny i dlatego, jak należało przypuszczać, dawał nadzieję uniknięcia komplikacji politycznych.

To, co wymieniłam powyżej, stanowiło zalety. Ale nie brakło też i stron ujemnych.

Jeżeli się powie, że okolica Moiti jest ponura, to takie określenie brzmi jeszcze pochlebnie. Cały teren pokryty jest tylko lawą i piaskiem, smagany wichrem i niemiłosiernie palony przez słońce. Tylko woda jeziora pozwalała znieść te plagi. W dodatku — nawet gdyby udało się przepłoszyć kłusowników z plemienia Turkana — członkowie plemienia Rendilejów przypędzaliby tam swoje bydło, które mogłoby stanowić nieodpartą pokusę dla naszych lwów.

Ponieważ jednak istniała możliwość, że uda się nam wydzierżawić w bezpośredniej okolicy Moiti obszar dostatecznie duży na potrzeby Elzy i lwiątek, George uznał za wskazane zbadać, czy istnieje szansa przetransportowania lwiej rodziny w te strony. Droga, którą przybył wraz z Kenem, nie nadawała się dla ciężkiego wozu, ru-

334

szyli więc na wschód szerokim, płaskim grzbietem, który mógł służyć jako doskonałe lądowisko nawet dla dużego samolotu. Gdyby na przykład Królewskie Siły Powietrzne zgodziły się na to, aby lwy towarzyszyły lotnikom w jakimś locie zwiadowczym, samolot transportowy typu Beverley stanowiłby najprostsze rozwiązanie naszego problemu. Niestety, po kilku kilometrach grzbiet zwężał się raptownie i był tak najeżony głazami z lawy, że George i Ken musieli znów wrócić na piaszczyste łożyska rzek. Ponieważ żadne z nich nie wiodło we właściwym kierunku, jechali każdym tylko przez krótki czas i potem musieli przeprawiać się przez poprzeczny grzbiet do następnego łożyska. Powtarzali to bezustannie przez czterdzieści pięć kilometrów, zanim dotarli z powrotem do drogi wiodącej do zatoki Alia Bay.

Następnie dokonali rekonesansu na terenie leżącym na północ od tej zatoki. Po ciężkiej przeprawie przez zalane wodą równiny osiągnęli suche nabrzeże ze stosunkowo twardą powierzchnią. Tam obozowali o kilka metrów od skraju jeziora. Łóżka Georgea i Kena stały obok siebie, a czterech członków patrolu łowieckiego spało w odległości dwudziestu metrów. Georgeowi przyśniło się, że Ken próbuje naśladować ryk lwa, i uważał, że przyjaciel robi to podle i o niezbyt stosownej porze, ale ryk tak przybrał na sile, że go obudził. Gdy otworzył oczy, ujrzał o kilka kroków ogromnego hipopotama stojącego z potwornie rozwartą paszczą; z niej właśnie wydobywał się ten ryczący głos. George zaczął się zastanawiać, jakie zamiary ma nieproszony gość, a wtedy hipopotam ruszył w kierunku leżących opodal Afrykanów. Już miał krzyknąć ostrzegawczo, gdy rozległy się dwa strzały i bestia zawróciła, wskakując do jeziora. Okazało się, że członkowie patrolu dostrzegli hipopotama jeszcze wtedy, gdy George spał; później opowiadali, że widzieli, jak bestia podchodzi do miejsca, gdzie spali George i Ken. Na pytanie, dlaczego więc nie strzelali wcześniej, odparli, że nie chcieli ich niepotrzebnie niepokoić. Nazajutrz rano, podczas jazdy brzegiem na północ,

335

George ujrzał nad wodą jakichś ludzi. W tej okolicy Kenii mogli to być albo rabusie, albo kłusownicy, albo wreszcie patrol policyjny. Przez lornetkę stwierdził, że są nadzy, i to upewniło go w przekonaniu, iż ma do czynienia z ludźmi z plemienia Galubba, którym nie wolno zapuszczać się w te strony. Gdy wraz z Kenem zaskoczyli całą grupę, przerażeni Afrykanie uciekli do jeziora i nie zważając na niebezpieczeństwo ze strony krokodyli, próbowali ukryć się pod wodą. Było tam jednak za płytko, zdawszy więc sobie sprawę z beznadziejności swego położenia, posłusznie wyszli na brzeg. George wkrótce stwierdził, że nie są to, jak pierwotnie sądził, krwiożerczy rabusie, lecz niegroźni zbieracze jaj krokodylich. Zebrali już sporo tych jaj, więc George zostawił ich w spokoju razem z przysmakiem, który właśnie gotował się w garnkach na ogniu.

W końcu George i Ken przybyli na miejsce, gdzie pasły się stada topi liczące po kilkaset sztuk, a prócz tego stada gazel Granta, zebr i antylop oryks. Pod wielu względami to miejsce można by uznać za idealną siedzibę dla Elzy i jej dzieci; niestety George już wiedział, że często nawiedzają je bandy rabusiów z Etiopii. To byłoby zbyt ryzykowne dla lwów, a w dodatku ścisłe przepisy bezpieczeństwa zawierały zakaz pobytu kobiet, nie mogłabym więc pozostać w tych stronach.

Po zakończeniu możliwie dokładnego rekonesansu George doszedł do przekonania, że jedyną nadzieję dawała okolica Moiti, i to pod warunkiem, że uda mu się znaleźć lub zbudować drogę nadającą się dla samochodów, oraz uzyskać zgodę na wydzierżawienie odpowiedniego terenu.

Pokonując jeszcze poważne trudności, grupa zwiadowcza dotarła z powrotem do jeziora i rozłożyła się obozem w łożysku rzeki zwanej Serr-el-Tommia, co znaczy „Rzeka słoni". Słonie już dawno opuściły te strony, ale George miał dostateczny powód, aby je pamiętać, bo dwadzieścia sześć lat wcześniej, gdy z drugim równie jak on optymistycznie nastrojonym przyjacielem poszukiwali tam złota,

S38

w tym właśnie miejscu skonsumowali ostatni kęs żywności., Aby uniknąć marszu z pustymi żołądkami do odległego o dwieście pięćdziesiąt kilometrów Lodwaru, najbliższego centrum administracyjnego położonego po przeciwnej stronie jeziora, zbudowali sobie łódź z brezentu naciągniętego na pręty z korzeni akacji. Tym „statkiem" puścili się w dwudziestokilometrową przeprawę w poprzek jeziora, które słynie z nagłych sztormów; szybkość wiatru dochodzi wtedy do stu trzydziestu kilometrów na godzinę. Szczęście im jednak sprzyjało i cało wylądowali na drugim brzegu przed wybuchem sztormu.

Z Serr-el-Tommia George i Ken przybyli do Moiti bez większych kłopotów. Nie ulegało wątpliwości, że ten szlak był lepszy od dwóch innych, których próbowali, ale więcej dobrego nie da się o nim powiedzieć. Obejmował długie odcinki grząskiego piasku, przez który z trudem przejechałaby obładowana ciężarówka, trzeba było też forsować kilka łożysk rzecznych. Podczas swej przeprawy spotkali grupę chudych i wygłodniałych członków plemienia Tur-kana, którzy żyli z rybołówstwa i urządzania pułapek na zwierzęta, a stadko mizernych kóz trzymali głównie jako oficjalny parawan dla działalności kłusowniczej.

Przed powrotem do Isiolo George omówił z komisarzem okręgu Marsabit możliwość wydzierżawienia terenu przy Moiti, a także prosił go o współpracę przy budowie stu-kilometrowej drogi i oczyszczeniu terenu pod lądowisko. Komisarz wyraził zgodę, a my, rzecz oczywista, mieliśmy pokryć koszty. Ponieważ w grę wchodziła poważna suma, George oświadczył, że ostateczną decyzję podejmie po przedyskutowaniu sprawy ze mną.

Taki był przebieg i rezultat jego rekonesansu.

Perspektywa umieszczenia lwiej rodziny w okolicy Jeziora Rudolfa wydała mi się bardzo niezadowalająca. Jeżeli nawet, wydzierżawiając teren w okolicy Moiti, zapewnilibyśmy, że nasze lwy nie miałyby pokusy do napadania na bydło miejscowych plemion — to jak moglibyśmy powstrzymać Elzę i lwiątka od opuszczenia wyznaczonego im terenu? Tamtejsze lwy mogły oponować przeciw

22 — Moja lwia rodzina

337

obecności obcego stada, do czego więc doszłoby, gdyby Elza i lwiątka zostały zmuszone do ucieczki w dalsze, pozbawione wody okolice? Obawiałam się również, że po zbudowaniu drogi ten szlak byłby używany przez innych, a w takim wypadku czyż nie powstałyby takie same okoliczności, jakie spowodowały wygnanie Elzy z jej dotychczasowej siedziby? Z tych wszystkich względów nie podobał mi się plan przeprowadzki do Moiti i odetchnęłam z ulgą, gdy w poczcie, którą George zabrał po drodze do obozu, znaleźliśmy listy z Rodezji, Beczuany i Południowej Afryki, zawierające odpowiedzi na nasze pytania i otwierające możliwości innych rozwiązań.

Ponieważ jednak nie mieliśmy pojęcia o warunkach ekologicznych w tych krajach i nie wiedzieliśmy, czy byłyby odpowiednie dla naszych lwów, George zaproponował, żebym natychmiast pojechała do Nairobi i zasięgnęła rady majora lana Grimwooda, głównego łowczego Kenii, który znał dobrze również i tamte tereny. Gdyby uznał je za nieodpowiednie, miałam zadepeszować do komisarza okręgu w Marsabit z prośbą o bezzwłoczne rozpoczęcie prac przy budowie drogi i oczyszczaniu miejsca na lądowisko. George żywił nadzieję, że uda mi się dostać do dyspozycji samolot transportowy typu Beverley, wystarczająco duży na to, aby zabrać nas, ciężarówkę z klatkami zawierającymi lwy i wyposażenie obozowe, a reszta naszej safari udałaby się za nami drogą lądową. Podczas mego pobytu w Nairobi miał przyzwyczaić lwiątka do jedzenia na platformie Bedforda, który powinien był przyjechać w najbliższych dniach wyposażony w potrzebne klatki.

Pozostawało nam już niewiele czasu, zgodziłam się więc na wyjazd pod warunkiem, że stan zdrowia Elzy nie będzie wymagał mojej obecności.

Tego wieczoru nie widzieliśmy naszych lwów, lecz słyszeliśmy je po drugiej stronie rzeki i mieliśmy nadzieję, że wszystko jest w porządku. Nazajutrz skoro świt przeszliśmy brodem na przeciwległy brzeg i znaleźliśmy całą rodzinę o kilka metrów od wody.j Elza przedarła się przez

338

gęsty busz i serdecznie się o mnie ocierała. Podrapałam ją po głowie i za uszami. Futro miała jedwabiste, a ciało jędrne i mocne. Długo ją głaskałam, potem lwica poszła przywitać się kolejno z Georgem i Nuru, a w końcu wróciła do swoich dzieci w buszu.

Zdaniem Georgea nie wyglądała gorzej niż w innych wypadkach, gdy miała bąble z larwami muchy mango. To uspokoiło moje obawy. Ponieważ jednak lwy nie jadły nic od dwóch dni, przed powrotem do obozu położyliśmy dla nich mięso po naszej stronie rzeki. Elza obserwowała to z drugiego brzegu, gdy jednak nie kwapiła się do przyjścia i zabrania żarcia, George przeprawił się z mięsem przez wodę. Musiał je zawlec tuż pod nos Elzy, a ona dopiero wtedy wstała i nic sama nie zjadłszy powlokła ścierwo kozy po stromym brzegu w gęste zarośla, gdzie schowały się lwiątka.

Mając jeszcze w oczach tę ostatnią scenę, gdy Elza troszczyła się o swoje dzieci, niechętnie opuściłam obóz i pojechałam załatwić sprawy przeprowadzki.

W drodze do Nairobi złożyłam wizytę komisarzowi tego okręgu, w którym mieścił się nasz obóz. Chciałam dowiedzieć się, czy moglibyśmy jeszcze coś zrobić, aby uzyskać anulowanie nakazu deportacji. Komisarz doradził mi jednak, żebyśmy dalej prowadzili przygotowania do przenosin.

Następnie zatrzymałam się u Kena Smitha w Isiolo, który zastępował tam Georgea. Ken pokazał mi gotową nadbudowę z żelaznej siatki, dostosowaną do Bedforda. Nie wydała mi się dość wytrzymała, zaproponowałam więc jej wzmocnienie.

W dalszej drodze do Nairobi spotkałam się z lekarzem weterynarii Johnem Bergerem, z którym prowadziłam korespondencję na temat środków uspokajających. Choć teraz poświęciliśmy cztery godziny na omówienie tego problemu, nadal nie mogliśmy znaleźć zadowalającego rozwiązania.

Wreszcie dotarłam do Nairobi i udałam się na pierwszą

339

z wielu przewidzianych konferencji, to znaczy na spotka* nie z głównym łowczym Kenii. Zanim jednak przystąpiliśmy do rozmowy, on wręczył mi depeszę od Georgea:

ELZA GORZEJ. MA WYSOKĄ GORĄCZKĘ. PRZYWIEŹ AUREOMYCYNĘ.

Śmierć Elzy

Ta wiadomość została przekazana telefonicznie z Isiolo przez Kena, który również poprosił majora Grimwooda, aby mi powiedział, że lek został już wysłany do Georgea.

Okropnie się zaniepokoiłam, ponieważ jednak lekarstwo było już w drodze, a przygotowania do przeprowadzki wymagały pilnego załatwienia różnych spraw, zdecydowałam się zostać przez noc w Nairobi.

Major Grimwood oświadczył mi, że warunki ekologiczne w miejscach oferowanych nam ną terenie Rodezji i Beczuany nie byłyby odpowiednie dla Elzy i lwiątek, radził więc przenieść nasze lwy w okolice Jeziora Rudolfa. Doradzał też, aby nadbudowę na Bedfordzie podzielić na odrębne przegrody, bo gdybyśmy transportowali wszystkie lwy razem, a jeden z nich uległ po drodze panice, inne mogłyby na tym ucierpieć.

Posłałam depeszę do komisarza okręgu Marsabit z prośbą o rozpoczęcie robót, które z nim omówił George.

Następnego rana wstałam bardzo wcześnie, bo przed wyjazdem z Nairobi musiałam jeszcze załatwić kilka pilnych spraw. Gdy zeszłam na dół, zobaczyłam w hallu Kena, który tam na mnie czekał. Był zakurzony i wygiąć dał na bardzo zmęczonego, bo właśnie przyjechał z Isiolo przywożąc wiadomość od Georgea, że stan Elzy znacznie się pogorszył. George wysłał to SOS o północy, prosząc o mój natychmiastowy powrót i jak najszybsze przysłanie lekarza weterynarii. Ken porozumiał się z Johnem

340

MacDonaldem, weterynarzem w Isiolo, który natychmiast wyruszył do naszego obozu, sam zaś zrobił samochodem trzysta kilometrów do Nairobi, aby mi przekazać wiadomość od Georgea. Trudno wyrazić, jak byłam mu za to wdzięczna.

Wynajęłam samolot i wkrótce razem z Kenem byliśmy w drodze do małej somalijskiej wioski, gdzie znajdowało się najbliższe obozu lądowisko i gdzie mieliśmy nadzieję dostać wóz w celu przebycia ostatniego odcinka.; To się rzeczywiście udało, wynajęliśmy jakiś stary Land-Rover, którym przejechaliśmy ostatnie sto kilometrów.

Do obozu przybyliśmy późnym popołudniem, zostawiając samochód w pewnej odległości, aby niepotrzebnie nie niepokoić Elzy. Pobiegłam do pracowni. George siedział tam samotnie i spojrzał na mnie bez jednego słowa. Wyraz jego twarzy powiedział mi więcej, niż mogłam znieść.

Gdy minął pierwszy szok, George zaprowadził mnie na grób naszej Elzy.

Mieścił się pod drzewem blisko namiotów, skąd otwierał się widok na rzekę i piaszczysty brzeg, gdzie Elza pierwszy raz przedstawiła nam swoje dzieci. Na szorstkiej korze tego drzewa pokazywała lwiątkom, jak mają ostrzyć pazury. W jego cieniu często bawiła się cała moja lwia rodzina, a na ostatnie Boże Narodzenie małżonek Elzy i ojciec lwiątek próbował pod nim zdobyć sobie mięso na świąteczny obiad.

George opowiedział mi wszystko, co zaszło podczas mojej nieobecności. Jego relacja brzmiała tak:

— Po twoim wyjeździe przeniosłem swój namiot bliżej rampy i czekałem na lwy, ale tej nocy nie przyszły. Rano musiałem pójść na inspekcję placówki strażniczej w górze rzeki, tak że dopiero po południu mogłem się zająć poszukiwaniem Elzy. Najpierw zobaczyłem na drugim brzegu bawiące się lwiątka, a Elzę znalazłem leżącą w buszu trochę dalej. Wstała i przywitała się ze mną i z Makedde. Potem przyszły lwiątka i bawiły się przy matce.

Wróciłem do obozu, a drugiej nocy lwy również nie

341

przyszły. Przed śniadaniem wyruszyłem na poszukiwanie. Znalazłem Elzę leżącą samotnie w tym samym miejscu, gdzie zostawiliśmy ją poprzedniego wieczora. Odpowiedziała na moje wołanie, ale nie wstała, aby się przywitać. Oddychała ciężko i wszystko świadczyło, że cierpi bóle; nie ulegało wątpliwości, że była chora. Wróciłem do obozu i natychmiast wysłałem ciężarówkę Thames do Isiolo z depeszą, aby cię zawiadomić o pogorszeniu się stanu Elzy i prosić o aureomycynę. Napisałem też list z szczegółowymi wyjaśnieniami.

Potem wróciłem do Elzy z wodą i miską mięsa i mózgu, do którego domieszałem sulfatiazolu. Wypiła trochę wody, ale nie chciała jeść, choć tak lubi mózg. Wsypałem więc trochę sulfatiazolu do wody, ale tego też nie chciała tknąć.

Po lunchu w obozie wróciłem znów do Elzy i stwierdziłem, że przesunęła się trochę i leży w wysokiej trawie. Bardzo się niepokoiłem, bo słabła coraz bardziej; nawet nie spojrzała na jedzenie, wypiła tylko trochę wody z miski.

Nie było mowy o zostawieniu jej samej na noc, bo w tym stanie mogła paść ofiarą ataku hien, bawołów lub jakiejś innej lwicy. Postanowiłem więc zostać na noc przy niej i kazałem boyom przynieść tam moje łóżko, lampę naftowo-gazową i resztę koziego mięsa. Spędziłem, noc w buszu, cały czas świecąc lampę. Lwiątka nadeszły od strumienia i zjadły kozie mięso. Potem Dżespah próbował ściągnąć koc z mego łóżka. Zdawało mi się, że Elza ma się trochę lepiej. W ciągu nocy dwa razy podchodziła do mego łóżka i serdecznie się o mnie ocierała.

W pewnej chwili zbudziłem się i stwierdziłem, że lwiątka czegoś czujnie wypatrują za mymi plecami. Potem usłyszałem głośne prychanie, zaświeciłem latarkę i zobaczyłem bawołu uciekającego w busz. Elza leżała blisko mego łóżka. Lwiątka były w wesołym nastroju i chciały wciągnąć matkę do zabawy, ale za każdym ich zbliżeniem się Elza warczała.

O świcie odniosłem wrażenie, że Elza czuje się całkiem

342

dobrze, wróciłem więc do obozu, zjadłem śniadanie i zabrałem się do pisania na maszynie.;

Około dziesiątej ogarnął mnie nagle niepokój i postanowiłem do niej pójść. Nie mogłem jej znaleźć, nie otrzymywałem odpowiedzi na wołania i nigdzie nie było lwiątek. Szukałem Elzy przez dwie godziny i w końcu znalazłem ją do połowy w wodzie przy małej wysepce niedaleko obozu. Wyglądała na bardzo chorą, oddychała strasznie szybko i była wyczerpana do ostateczności. Próbowałem podać jej trochę wody na dłoniach, ale nie mogła jej przełknąć.

Siedziałem przy niej przez godzinę. Potem Elza dokonała ogromnego wysiłku, po stromym brzegu wdrapała się na wysepkę i tam upadła. Zawołałem Nuru i kazałem mu wyciąć w buszu ścieżkę do takiego miejsca na brzegu, gdzie łatwo było przejść przez rzekę. Potem, zostawiając Elzę pod opieką Nuru, wróciłem do obozu i zrobiłem zaimprowizowane nosze z mego łóżka polowego i żerdzi namiotowych. Gotowe nosze zaniosłem na wyspę i położyłem je obok Elzy. Ponieważ zawsze lubiła się kłaść na łóżko, miałem nadzieję, że i tym razem ułoży się na tych noszach. Gdyby to zrobiła, miałem zamiar przenieść ją przy pomocy boyów do mego namiotu. Ale Elza nawet nie próbowała położyć się na polowym łóżku. Około trzeciej nagle wstała i chwiejnym krokiem powlokła się ku rzece. Przy mojej pomocy przeszła brodem na brzeg obok kuchni. To ją zupełnie wyczerpało, tak że długo leżała jak nieżywa, ale przynajmniej była teraz po naszej stronie rzeki i blisko obozu. Lwiątka pokazały się na wysepce, najwidoczniej szły w ślad za wonią matki, ale wyglądało, że boją się przepłynąć przez rzekę.

Po jakimś czasie Elza przeniosła się na łachę piasku poniżej naszych namiotów, a w drodze dwa razy odpoczywała.

Lwiątkom pokazałem trochę mięsa, a gdy potem wlokłem im ten obiad w kierunku łachy piasku, one szły równolegle po drugim brzegu. Dżespah i Mała Elza przepłynęły na naszą stronę, natomiast Gopa wahał się dopóty,

343

dopóki nie zobaczył, że brat i siostra już jedzą,. Wtedy odważył się na przeprawę, a po wylądowaniu padł ofiarą zasadzki urządzonej przez Dżespaha.

Przez następne dwie godziny Elza leżała na piasku, mając przy sobie Dżespaha. Dwa razy podchodziła do rzeki, aby się napić, ale nie mogła przełknąć wody. Był to bardzo smutny widok. Starałem się dłonią wlewać jej wodę do gardła, ale wszystko wyciekało z powrotem. Z nastaniem zmroku powlokła, się wąską ścieżką i położyła w tym miejscu, gdzie zwykle stało moje łóżko, zanim je przeniosłem w pobliże rampy.

Próbowałem dać jej trochę mleka i whisky, wtryskując je strzykawką do pyska; trochę z tego udało się jej przełknąć. Potem nakryłem ją kocem i miałem nadzieję, że się nie ruszy. Byłem zrozpaczony, bo miałem przeczucie, że Elza nie przeżyje tej nocy. Chciałem posłać ci nową wiadomość i denerwowałem się, że ciężarówka nie wraca. Zdawałem sobie sprawę, że konieczna jest natychmiastowa pomoc weterynarza, gdyż to dawało jedyną nadzieję ratunku. Z drugiej strony nie chciałem zostawiać Elzy samej, bo mogłaby dokądś pójść w ciemnościach i nie dałoby się jej odnaleźć.

Ostatecznie zdecydowałem się na ryzyko pozostawienia jej samej na półtorej godziny, bo tyle czasu potrzebowałem, aby dojść do tego trudnego brodu, gdzie, jak sądziłem, musiała utknąć nasza ciężarówka. Niecałe trzy kilometry od obozu spotkałem wóz, który rzeczywiście tam utknął, i to dwa razy — w drodze do Isiolo i z powrotem. Kierowca miał przy sobie lekarstwo dla Elzy. Napisałem do Kena, że Elzie konieczny jest weterynarz, i prosiłem go, aby się porozumiał z tobą. Z tym listem posłałem kierowcę do Isiolo moim Land-Roverem.

Na szczęście Elza nie ruszyła się z tego miejsca, gdzie ją zostawiłem. Lwiątkom, które tam przyszły, dałem trochę jedzenia.

Nie mogłem wmusić w Elzę lekarstwa. Zachowywała się bardzo niespokojnie, co chwilę wstawała, robiła kilka

344

kroków i znów się kładła. Wszystkie moje wysiłki, aby skłonić ją do picia, spełzły na niczym.

Około jedenastej w nocy poszła do mego namiotu obok pracowni i spędziła tam całą godzinę. Potem wstała, powoli powlokła się ku rzece, weszła do wody i stała w niej przez kilka minut. Próbowała pić, ale nie mogła nic przełknąć. W końcu znów wróciła do mego namiotu i tam się położyła.

Również lwiątka przyszły do namiotu i Dżespah trącał matkę nosem, ale to nie robiło na niej żadnego wrażenia.

Około pierwszej czterdzieści pięć w nocy Elza opuściła namiot i poszła najpierw do pracowni, a potem do wody. Próbowałem ją zatrzymać, ale zdecydowanie parła przed siebie, aż doszła do tego piaszczystego brzegu pod drzewami, gdzie często bawiła się z dziećmi. Tam położyła się na wilgotnym mule, ale widocznie bardzo cierpiała, bo co chwilę zmieniała pozycję albo na siedzącą, albo na leżącą i oddychała z jeszcze większym wysiłkiem niż przedtem.

Próbowałem przeprowadzić ją z powrotem na suchy piasek przy pracowni, lecz wyglądało na to, że jest niezdolna do żadnego wysiłku. Był to okropny i strasznie smutny widok. Przemknęło mi nawet przez myśl, że może powinienem skrócić jej męki, ale ciągle jeszcze wierzyłem, że może zdążysz przyjechać z weterynarzem na czas, aby jej pomóc.

Około pół do piątej nad ranem zwołałem wszystkich ludzi, ułożyliśmy Elzę na noszach i z wielkim wysiłkiem przenieśliśmy ją do mego namiotu. Tam się położyła, a ja obok niej, też zupełnie wyczerpany.

Gdy zaczęło świtać, nagle wstała, podeszła do progu namiotu i tam upadła. Ułożyłem sobie jej łeb na kolanach. Pb kilku minutach usiadła, wydała przeraźliwy i rozdzierający serce głos, a potem przewróciła się na grzbiet. Już było po wszystkim. Nasza Elza zakończyła życie..

Według dalszej relacji Georgea lwiątka znajdowały się wtedy w pobliżu, wyraźnie zaskoczone i smutne. Dżespah

345

podszedł do matki i lizał ją po pysku. Był przestraszony i wkrótce przyłączył się do rodzeństwa ukrytego opodal w zaroślach.

Pół godziny po śmierci Elzy przyjechał John MacDo-nald, starszy lekarz weterynarii z Isiolo. Choć George w głębi duszy był temu przeciwny, dla dobra medycyny i dla dobra lwiątek wyraził zgodę na przeprowadzenie sekcji; szło o ustalenie przyczyny, dlaczego padła nasza lwica.

Po skończonej sekcji pogrzebano Elzę w miejscu, gdzie tak często wypoczywała — pod akacją rosnącą na brzegu rzeki, opodal obozu. Na rozkaz Georgea patrol łowiecki oddał nad jej grobem trzykrotną salwę. Echo strzałów odbiło się od Wielkiej Skały. Może gdzieś w bezkresnym buszu usłyszał je również jej małżonek i na chwilę przystanął.

Działo się to dwudziestego czwartego stycznia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego pierwszego roku.

Opiekunowie sierot

Zostaliśmy więc opiekunami osieroconych dzieci Elzy.

Późnym popołudniem poszliśmy pod Wielką Skałę i wzdłuż rzeki w poszukiwaniu lwiątek. Wszystko, co znaleźliśmy, to plamy świeżej krwi w łożysku rzeki obok pracowni, świadczące o udanym polowaniu na dużą zdobycz.

Po zachodzie słońca usiadłam na piaszczystym brzegu, gdzie przed rokiem Elza poznała mnie ze swymi dziećmi. Długo tam siedziałam. Nagle z drugiej strony rzeki doszło mnie ciche „cziang". Momentalnie odpowiedziałam wszystkimi wołaniami, które w moim przekonaniu lwiątka mogły rozpoznać, a zaraz potem w ciemności zobaczyłam niewyraźnie Dżespaha przemykającego się skrajem zarośli. Znikł równie szybko, jak się pokazał.

Położyłam trochę mięsa na otwartym miejscu, gdzie

5

346

lwiątka mogły je dojrzeć, ale nie zjawiały się i nie odpowiadały na moje dalsze wołania. Jedynym głosem, który słyszałam, było pojękiwanie wielu hien. Później umocowaliśmy mięso przy namiocie Georgea, lecz lwiątka nie przyszły w ciągu nocy, a my, słuchając złowieszczego chóru hien, popadaliśmy w coraz większy niepokój na myśl, że gdyby lwiątka zostały zaatakowane przez tych potężnych drapieżników, nie uszłyby z życiem.

Następnego dnia od rana wyruszyliśmy na poszukiwania. Szliśmy śladem Dżespaha z poprzedniego wieczora. Prowadził w górę rzeki do tego miejsca obok wysepki, gdzie Elza upadła przed zgonem. Zabraliśmy ze sobą trochę mięsa w nadziei zwabienia nim lwiątek z powrotem do obozu — chcieliśmy im dawać po kawałku. Gdy jednak zobaczyliśmy Dżespaha kryjącego się w buszu z wygłodniałą miną, podrzuciliśmy mu całe mięso. Porwał je natychmiast i pożerał żarłocznie. Potem usłyszałam szmer i o dwadzieścia metrów dalej zobaczyłam Małą Elzę, która jednak natychmiast uciekła.

Pamiętając nocny chór hien, chcieliśmy mieć lwiątka jak najbliżej obozu; nie dawaliśmy im wobec tego więcej mięsa, aby głodem zmusić je do podejścia bliżej.

Ken musiał wracać do Isiolo, więc poszliśmy go odprowadzić. Po powrocie zabraliśmy mięso dla Małej Elzy i Gopy, gdy jednak znaleźliśmy się w miejscu, gdzie zostawiliśmy Dżespaha, ten wypadł z buszu i zanim zdołaliśmy go powstrzymać, porwał cały przyniesiony zapas. Ponieważ żal nam było Małej Elzy i Gopy, które musiały być strasznie głodne, jeszcze raz odbyliśmy drogę do obozu po resztę ścierwa kozy. Ten widok wywabił Gopę, który się wreszcie pokazał. Wlekliśmy więc mięso w stronę obozu, a za nami postępowały wszystkie trzy lwiątka, bardzo zdenerwowane. Gdy z resztkami kozy przeprawiliśmy się przez wodę, lwiątka pozostały na tamtym brzegu. Dwie godziny obserwowały, jak pilnowaliśmy mięsa i wołaliśmy na nie, ale nawet nie próbowały przepłynąć przez rzekę. Wobec tego po przymocowaniu mięsa do pnia najbliższego drzewa wróciliśmy do obozu.

347

Podczas naszej nieobecności boye przywieźli trzy ciężarówki, dużych kamieni z Wielkiej Skały. Ułożyliśmy z nich kopiec nad grobem Elzy, oczyszczając z trawy przyległy teren. Miałam zamiar zasadzić wokół kopca pnące rośliny, aby go później oplotły i trzymały kamienie, a także trzy świecznikowate wilczomlecze, które miały rosnąć o jakiś metr od kraju kamieni i przedstawiać troje dzieci TDlzy trzymających straż u grobu matki. Między wilczomleczami a samym kopcem planowałam posadzić dwa ciasne rzędy aloesu. Wreszcie na szczycie kopca chciałam kiedyś umieścić kamienną płytę z wyrytym na niej imieniem Elzy.

Po godzinnej pracy przy układaniu kamiennego kopca wróciłam do lwiątek i zastałam Dżespaha i Małą Elzę zajadające mięso, podczas gdy Gopa nadal tylko patrzył z drugiego brzegu. Nie chcąc im przeszkadzać, poszłam znów pomagać przy grobie.

O zmierzchu oboje z Georgem postanowiliśmy odwiedzić lwiątka. Dżespah i Mała Elza leżały spokojnie obok resztek obiadu, Gopa nie ruszył się zza rzeki. W przekonaniu, że Gopa przyjdzie bronić mięsa, George zaczął je wlec w stronę obozu, ale na straży „zdobyczy" stanął Dżespah. Wróciliśmy więc do obozu mając nadzieję, że Gopa ostatecznie weźmie na odwagę i przepłynie rzekę, aby się upomnieć o swoją część.

Gdy później siedzieliśmy obok namiotu Georgea, nadal stojącego blisko rampy, usłyszeliśmy „cziang" Dżespaha. Poleciliśmy boyom szybko przynieść nową kozę. Dżespah urządził zasadzkę na niosących i skoczył na nich, ale mięsa nie tknął i znikł zaraz po tym, jak boye położyli je obok namiotu. Nasz jedyny łańcuch zostawiliśmy tam, gdzie po południu karmiliśmy lwiątka, poszliśmy więc go zabrać, ale łańcuch ulotnił się razem z mięsem.

Po powrocie do obozu zastaliśmy wszystkie trzy lwiątka zajęte rozszarpywaniem kozy, jednak na nasz widok zaraz dały drapaka. Widocznie Dżespah najpierw sam przyszedł na zwiady i później przyprowadził do mięsa siostrę i brata. Od śmierci Elzy zawsze występował jako

343

przywódca i obrońca rodzeństwa. Kiedy nieco później w dole rzeki zaczęło się przeciągłe, jękliwe wycie hien, pewną ulgę przynosiła nam myśl, że lwiątka są gdzieś w pobliżu. Dopiero jednak wtedy, gdy położyliśmy się spać, małe przyszły i dokończyły mięsa.

O świcie poszłam ich szukać i znalazłam całą trójkę na Skale Pomrukiwań.- Widziały mnie, ale nie odpowiadały na wołania.

Tymczasem George szukał ich w dole rzeki. Wśród głazów sterczących w zwężonym korycie zobaczył szczątki bawołu, prawdopodobnie tego samego, którego krwawe ślady oglądaliśmy dwa dni wcześniej. Liczne odciski łap dużego lwa mówiły, że odbyła się zaciekła walka. A choć to miało miejsce zaledwie sześćset metrów od obozu, nic nie słyszeliśmy prócz późniejszego wycia hien. Bawół był dorosłym bykiem i musiał ważyć blisko tonę, wydawało się więc prawie niewiarygodne, aby padł ofiarą lwa, którego waga wynosi około dwustu kilogramów. Zdaniem Georgea zabójcą był prawdopodobnie małżonek Elzy. Przy szczątkach krążyły sępy — między nimi trzy należące do odmiany, która, według panującej opinii, nie karmi się padliną.

Cały dzień pracowaliśmy przy kopcu na grobie, a późnym popołudniem poszliśmy pod Skałę Pomrukiwań. Lwiątka nadal tam leżały, gdy jednak zaczęliśmy się do nich wspinać, zaraz uciekły. Zatrzymaliśmy się na grzbiecie, który biegł równolegle do głównej skały, ale był od niej oddzielony głębokim parowem; mieliśmy nadzieję, że to doda lwiątkom odwagi. Rzeczywiście wróciły na dawne miejsce i przez dwie godziny obserwowały nas bez ruchu. Na wszystkie nasze nawoływania odpowiadały tylko tym przenikliwym spojrzeniem, tak że poczułam się jak stojąca przed sądem i oskarżona o morderstwo. Musieliśmy wrócić do obozu sami, a lwiątka zjawiły się późno w nocy. Dżespah dopadł przygotowanego mięsa i powlókł je do rodzeństwa, które kryło się w buszu.

Podeszłam bliżej i zawołałam łagodnie: „Dżespah, Dżespah!" Podszedł i pozwolił się pogłaskać, a mnie

349

uszczęśliwił ten dowód zaufania. Potem Dżespah wrócił do Małej Elzy i Gopy, ale ja znalazłam jakiś kij i zaczęłam nim wywijać w nadziei, że przyjdzie się ze mną bawić. Tak też się stało i przez jakiś czas trwały zawody w przeciąganie kija, aż w końcu Dżespah triumfalnie za-, niósł go swemu rodzeństwu.

Cała trójka spędziła noc w obozie. Gdy się budziłam, w pobliżu słyszałam ruchy lwiątek, a z dala chichot hien przy szczątkach bawołu.

Rankiem George musiał pójść w górę rzeki na inspekcję posterunku patrolu łowieckiego. Zdecydowałam się zostać z lwiątkami, mając nadzieję, że podczas dziennego upału, kiedy są mniej ruchliwe, prędzej pozyskam ich zaufanie i łatwiej przyzwyczają się do mojej obecności. Dżespaha znalazłam na przeciwnym brzegu, drzemał tam pod krzakiem. Pozwolił mi podejść na kilka kroków, ale czujnie śledził każdy mój ruch. Po jakiejś godzinie wstał i odszedł. Poszłam jego śladem, który prowadził do rozłożystego drzewa na .skraju łożyska rzeki. Tam ujrzałam też dwa pozostałe lwiątka, które właśnie znikły za zakrętem.

Nagle ogarnęło mnie uczucie, że jestem obserwowana. Spojrzałam w górę i w rozwidleniu konarów zobaczyłam Dżespaha, który zaraz zeskoczył i pobiegł za Małą Elzą i Gopą. Odczekałam pod drzewem całą godzinę, aby lwiątka mogły się gdzieś na dobre usadowić, a potem ruszyłam ich śladami. Gdy je znalazłam, Dżespah trzymał wartę. Podeszłam na dziesięć metrów do niego, usiadłam i przesiedziałam tak godzinę, a potem przysunęłam się powoli aż na trzy metry. Dżespah uciekł, ale na moje wołania wrócił, podszedł bardzo blisko, spojrzał mi wprost w oczy i odmaszerował w górę rzeki.

Głęboka trawa uniemożliwiała tropienie, zawróciłam więc w dół rzeki. Po chwili znów poczułam, że coś na mnie patrzy, i odwróciwszy się zobaczyłam warującego Dżespaha. Usiadłam na ziemi i miałam nadzieję, że on zrobi to samo, ale oddalił się tak samo cicho, jak nadszedł. Nie ruszałam się przez dwie godziny, potem zaś

350

zobaczyłam lekki ruch w zaroślach o dwadzieścia metrów ode mnie i za chwilę rozpoznałam dwa lwiątka drzemiące pod jakimś krzakiem. Żadne z nas nie ruszało się prawie aż do wieczora, kiedy nadszedł George. Wtedy lwiątka natychmiast uciekły, zdołaliśmy tylko dostrzec Dżespaha, jak całym pędem biegł przez gęsty busz.

Po tym wszystkim zrozumieliśmy, że lwiątka tolerowały dawniej naszą obecność jedynie dzięki Elzie. Od jej śmierci nie tylko nie odpowiadały na nasze wołania, ale zmykały za każdym razem, gdy nas ujrzały lub zwietrzyły. Aby więc ich jeszcze bardziej nie odstraszać, położyliśmy im mięso na piaszczystej łasze z dala od namiotów, a sami poszliśmy szukać roślin na grób Elzy.

Gdy później przyszliśmy sprawdzić, czy małym smakowała kolacja, o trzy kroki od ścieżki usłyszeliśmy trzask łamanych gałęzi. Omal nie zderzyliśmy się ze starym znajomym bawołem, którego racice już raz zostawiły mi ślady na udach. W świetle latarki dojrzeliśmy Dżespaha na przeciwległym brzegu. Lwiątka też musiały się przestraszyć bawołu, bo tej nocy nie przyszły do obozu.

Rankiem obudziły nas wrzaski podnieconych pawianów na drugim brzegu. Gdyśmy tam poszli, wkrótce zauważyliśmy kryjące się w zaroślach lwiątka. Wzięliśmy ze sobą dwa kawały mięsa, więc jeden daliśmy im zaraz, a drugi zabraliśmy z powrotem na naszą stronę, umieszczając go tak, aby widziały czekające śniadanie. Cały ranek spędziłam na pilnowaniu mięsa przed sępami, ale lwiątka obserwowały tylko wszystko z przeciwległego brzegu i nie próbowały przepłynąć.

Zdając sobie sprawę z tego, jakie muszą być głodne, w południe przeprawiłam mięso na tamten brzeg. Dżespah zawlókł je natychmiast do gęstej kępy palm. Wróciłam na swoją stronę rzeki i z ukrycia patrzyłam, jak lwiątka żarłocznie konsumowały spóźnione śniadanie, od czasu do czasu popijając je wodą z rzeki. Ale przy każdym wyjściu na wolną przestrzeń zdradzały wielką pło-chliwość. Gdy już było po posiłku, Dżespah zagrzebał pozostałą treść żołądka kozy i wdrapał się na drzewo. Dłu-

351

go tam siedział, dopiero potem poszedł za rodzeństwem w busz.

W porze podwieczorku poszliśmy z Georgem zobaczyć, co się dzieje; dostrzegliśmy lwiątka, ale one na nasz widok natychmiast uciekły. Po zmroku znów zaczęły wyć hieny, więc ogarnął mnie niepokój o sieroty, lecz na szczęście o północy odezwał się ich ojciec. Zaczął dawać znać o sobie w górze rzeki, potem podchodził coraz bliżej, aż w końcu słyszałam jego głos naprzeciw grobu Elzy. Ryknął wtedy trzy razy w krótkich odstępach czasu. Czyżby ją wzywał?

Noc była pogodna, gwiazdy wydawały się ogromne, a Krzyż Południa stał tuż nad grobem.] Gdy ojciec ryczał, lwiątka musiały być przy nim, bo rano znaleźliśmy ich ślady prowadzące od obozu na drugi brzeg. Cały następny dzień próbowaliśmy je odnaleźć, lecz bez powodzenia. Dopiero pod wieczór w znacznej odległości od obozu rozpoznaliśmy ślady starego lwa, a obok ślady młodych.

Jeszcze jeden dzień przeszedł na bezowocnych poszukiwaniach, tyle tylko, że natknęliśmy się na kilka bawołów i nosorożców, i zaatakował nas jeżozwierz. Z lwich śladów odróżniliśmy tylko odciski łap jakiegoś samotnego samca daleko w dole rzeki i jakiejś lwiej pary w górnym jej biegu. Zastanawialiśmy się, czy te ostatnie nie należą do złej lwicy i jej małżonka.

Wieczorem przywiązaliśmy zabitą kozę do Land-Ro-vera w nadziei, że lwiątka przyjdą na kolację. Czekaliśmy jednak nadaremnie.

Właśnie mijał tydzień od śmierci Elzy. Oczekiwaliśmy, że lwiątka będą bardziej zależne od nas, a tymczasem one nas unikały, chyba że głód zmuszał je do przyjścia. Gdy sięgam myślami wstecz, mam takie wrażenie, jakby całe życie Elzy układało się w pewien schemat i jej śmierć stanowiła część tego schematu. Dopóki żyła, piętno jej częściowego oswojenia rzutowało na dzieci i zmniejszało ich szanse rozwoju w naturalnych, dzikich warunkach. Właśnie ze względu na matkę oczekiwało je wygnanie z domu i perspektywa życia w ponurej okolicy Jezio-

352

ra Rudolfa. Teraz, gdy Elza nie żyła, wydawało się zupełnie możliwe, że zostaną zaadoptowane przez jakieś stado dzikich lwów i będą mogły zostać na miejscu albo przynajmniej dostaną pozwolenie na przebywanie w jakimś rezerwacie lub parku narodowym, a więc w takich miejscach, dokąd przedtem nie wpuszczono by ich z powodu przyjaźni łączącej Elzę z ludźmi. Lwiątka były właśnie w wieku odpowiednim do przystosowania się do któregokolwiek wariantu tej alternatywy. Dlatego zastanawiałam się, czy Elza, jak to często robiła w przeszłości, i teraz nie rozwiązała problemu na swój własny sposób?

Następnego dnia George musiał się udać do Isiolo. Przed jego wyjazdem jeszcze raz szukaliśmy lwiątek; przechodząc przez rzekę, zobaczyliśmy, że nieco wyżej Dżespah robi to samo. Daliśmy mu kozie mięso, z którym natychmiast popłynął z powrotem, do skrytego w buszu rodzeństwa.

Lwiątka nie przyszły na noc, słyszałam tylko ryk lwa od strony Wielkiej Skały.

Rano wyruszyłam z Nuru szukać śladów. Nic nie znaleźliśmy, ale w drodze powrotnej zainteresowały nas wrzaski pawianów, więc przeszliśmy na drugi brzeg, aby to zbadać. Zobaczyliśmy Dżespaha, a Mała Elza i Gopa ledwie nam mignęły. Wszystkie trzy lwiątka wydawały się bardzo zdenerwowane. Przyniósłszy trochę mięsa, położyliśmy je po naszej stronie rzeki. Za godzinę Dżespah odważył się przepłynąć, ale siostra i brat pozostały w ukryciu.

Czułam się niedobrze i po powrocie do obozu zmierzyłam temperaturę. Miałam ponad trzydzieści dziewięć stopni. Nie pozostawało mi nic innego, jak położyć się i przeczekać ten atak malarii. Ale jeszcze przed zmrokiem wstałam, przyniosłam resztę mięsa znad rzeki i przymocowałam je obok swego namiotu.

Około dziewiątej dosłyszałam lwiątka przy mięsie i zobaczyłam Dżespaha stojącego tuż za furtką mego ogrodzenia. Gdy podeszłam ku niemu, Mała Elza i Gopa uciekły.

23 — Moja lwia rodzina

353

Spędziłam tę noc prawie bezsennie, biedząc się nad problemem, jak odzyskać zaufanie lwiątek, które miały potrzebować naszej pomocy jeszcze co najmniej przez dziesięć miesięcy. Mijał dokładnie rok od chwili, gdy Elza przeprawiła się z dziećmi przez rzekę, aby je nam przedstawić.

Dopiero po południu następnego dnia poczułam się na tyle lepiej, żeby pójść na poszukiwania. Nadaremnie jednak razem z Nuru obeszliśmy wszystkie skały. W drodze powrotnej zdążaliśmy śladem jakiejś hieny, prowadzącym do pni palm doum, które leżały blisko obozu. Tam znaleźliśmy lwiątka. Dżespah towarzyszył mi aż pod namiot i pozwalał się głaskać oczekując na mięso, które tymczasem przygotowywano. Gdy je przyniesiono, porwał wszystko i powlókł do rodzeństwa schowanego w zaroślach. Potem, zanim sam zabrał się do jedzenia, wrócił do mnie i stanąwszy w „bezpiecznej pozycji" zapraszał do zabawy.] Kręcił łbem i przewracał się na grzbiet, gdy jednak podeszłam blisko, zrobił nagle błyskawiczny ruch łapą w moim kierunku; momentalnie odskoczyłam i to mnie uratowało. Często obserwowałam, jak żartem drapał Elzę pazurami po futrze — a skąd mógł biedak wiedzieć, że moja skóra trochę się różniła od skóry i futra jego matki? Aby go teraz pocieszyć, dałam mu starą oponę i kawał kija, lecz chociaż próbował tych bezdusznych zabawek, wkrótce się nimi znudził i powędrował do rodzeństwa.

Spodziewałam się, że po jedzeniu będzie bardziej ociężały i leniwy. Odczekałam więc dwie godziny i podeszłam do niego. Znów zaczął wymachiwać łapami, tak że uznałam dalsze próby zabawy za niemożliwe. Zaczęłam przemawiać łagodnie do Gopy, lecz ten warknął i odwrócił się ze spłaszczonymi uszami. Dżespah poszedł kilka kroków za nim, a potem stanął między nami, najwidoczniej po to, aby bronić brata. Nagle rozległo się jakieś prychanie dochodzące z lizawki. Gdy poszłam po latarkę, Dżespah zawlókł mięso w kolczaste krzaki. Choć taki młody i sam potrzebujący jeszcze pomocy, występował już jako

354

odpowiedzialny przywódca małego stada, zawsze troszczący się o siostrę i brata.

Lwiątka nie pokazywały się potem przez dwie doby. Trzeciego wieczora najpierw usłyszałam „cziang" Dżespa-ha w buszu, a potem, gdy jeden z boyów niósł mięso, malec wypadł z krzaków, porwał je i natychmiast z nim przepadł. Później na Wielkiej Skale ryczał jakiś lew a nazajutrz rano znalazłam ślady lwiątek prowadzące w przeciwnym kierunku.

W porze podwieczorku George przyjechał z Isiolo. Przywiózł wyniki sekcji zwłok Elzy. Padła ofiarą przenoszonego przez kleszcze pasożyta o nazwie babesia, który niszczy czerwone ciałka krwi. Czteroprocentowa infekcja jaką znaleziono w krwi, okazała się śmiertelna ze względu na zły stan ogólny spowodowany licznymi bąblamf, w których rosły larwy muchy mango.

Trzeba dodać, że pierwszy raz stwierdzono taką infekcję u lwa.

Plany przeniesienia lwiątek

W dniu powrotu Georgea lwiątka przyszły do obozu dopiero po zmroku, najpierw Dżespah, potem Gopa i Małą Elza.] Dżespah znów zapraszał mnie do zabawy, a ponieważ uważałam, że w obecności Georgea mogę zaryzykować skaleczenie, pokonując strach wyciągnęłam do niego rękę. Zanim się spostrzegłam, rozdarł mi skórę na palcu. Rana nie była w zasadzie groźna, ale wystarczyła mi do uświadomienia sobie raz na zawsze, że my dwoje nie możemy się razem bawić.

George przywiózł też wiadomość, że następnego dnia ma przez Isiolo przejeżdżać major Grimwood. Postanowiłam więc tam pojechać i spotkać się z nim, aby przedyskutować przyszłość naszych lwiątek. Miałam nadzieję, że gdy zajdzie konieczność ich przeniesienia, major pomo-

355

6

że nam znaleźć dla małych miejsce w jakimś rezerwacie zwierzęcym we Wschodniej Afryce.

Major Grimwood okazał się bardzo miły i uczynny, obiecał porozumieć się z zarządami parków narodowych w Kenii i Tanganice.

Z powrotem przywiozłam ze sobą starą klatkę przygotowaną niegdyś po to, aby w niej wysłać Elzę do Holandii. Teraz spodziewałam się, że namówię lwiątka do jedzenia w tej klatce.

Nasz plan przedstawiał się następująco: Najpierw lwiątka muszą się przyzwyczaić do jedzenia w wielkiej wspólnej klatce, stojącej na ziemi. Potem, gdy pewnego dnia wszystkie trzy znajdą się równocześnie w klatce, zamkniemy drzwi i każdemu damy porcję szpiku pomieszanego z środkiem usypiającym. Miski z tym szpikiem będziemy wsuwać przez drugie, mniejsze drzwiczki, za małe dla lwiątek. Gdy lekarstwo zacznie działać, lwiątka będą bezpiecznie przebywać wewnątrz klatki. Ten szczegół uważaliśmy za ważny, bo nie chcieliśmy, żeby małe wędrowały po okolicy w stanie oszołomienia i ewentualnie padły ofiarą jakichś drapieżników. Gdy tylko środek usypiający spełni swoje zadanie, mieliśmy rozdzielić lwiątka do trzech osobnych klatek, tak skonstruowanych, aby zmieściły się na platformie pięciotonowej ciężarówki.

Wróciłam do obozu około północy i zastałam lwiątka obok namiotów, pilnujące mięsa. Nie peszył ich blask reflektorów samochodowych, i to nawet wtedy, gdy skierowałam snop światła wprost na nie. Już dawniej zauważyliśmy, że choć w dzień bywały zdenerwowane, nocą nie okazywały większego niepokoju. George musiał zaraz następnego rana pojechać do Isiolo, objęłam więc po nim dowództwo.

Będąc sama, zawsze sypiałam w swoim Land-Roverze, zaparkowałam więc wóz blisko mięsa, aby je chronić przed drapieżnikami.;

Dziesiątego lutego wieczorem z radością oglądałam harce lwiątek ścigających się po kolacji wokół namiotów, bo od śmierci matki aż do tego czasu były bardzo markotne

356

i po ostatnim posiłku zwykle tylko siedziały i obserwowały nas bez ruchu.

Następnego wieczora ustawiłam klatkę w przewidzianym miejscu i w pobliżu niej umocowałam trochę mięsa. Gdy lwiątka zjawiły się o zwykłej porze, Dżespah powę-szył trochę dokoła klatki, a potem wszedł do jej wnętrza. Wyszedłszy, położył się obok Małej Elzy i Gopy przy mięsie. Długo przemawiałam cichym głosem do całej trójki, w nadziei, że w ten sposób stopniowo zaczną kojarzyć jedzenie z moją obecnością. Odtąd co dnia przygotowywałam trzy miski napełnione mieszaniną mózgu, szpiku i tranu. W ten sposób zamierzałam przyuczyć lwiątka, żeby każde jadło osobno i we właściwym czasie mogło dostać odpowiednią dozę środka usypiającego bez ryzyka przedawkowania.

Przez następne trzy doby moje lwy trzymały się ustalonego przez siebie porządku — spędzając dnie po drugiej stronie rzeki w tym miejscu, gdzie ostatni raz przebywały z matką, i po zmroku przychodząc do obozu na kolację. Starałam się w niczym nie zakłócać tego rytmu i miałam nadzieję, że w ten sposób nabiorą odwagi i zaufania do mnie. Zdawało mi się nawet, że już mi się to udaje, bo pewnego wieczora Dżespah przepłynął przez rzekę bardzo wcześnie, około szóstej, i wylizał do czysta miskę, którą trzymałam w ręku. Ilekroć wymawiałam imię „Elza" — a zdarzało się to za każdym razem, gdy wołałam jej córkę — Dżespah robił czujną minę. On i Gopa dobrze znali swoje imiona. Dziwiło je zapewne, że siostra nosi takie samo imię jak matka, ale musiały się do tego przyzwyczaić. Konieczne było, żeby na wszelki wypadek Mała Elza wiedziała, kiedy ją wołam.j

Po spędzeniu spokojnego wieczoru z lwiątkami położyłam się spać w Land-Roverze. Około trzeciej nad ranem usłyszałam zza rzeki cichy głos lwa-ojca. Brzmiał tak, jakby nawoływał lwiątka. Myśląc, że może poszły na drugi brzeg, i chcąc zabezpieczyć mięso przed drapieżnikami, wygramoliłam się z wozu, aby je zanieść do klatki. Byłam jednak zaspana, zaczepiłam o ostrą krawędź sterczą-

357

cego pnia i przewróciłam się, raniąc się przy tym głęboko w goleń. Krew trysnęła strumieniem, dzięki czemu miałam zresztą nadzieję, że uniknę zakażenia przez nieświeże mięso, którego resztki zostały na pniu. Przy świetle latarki starałam się możliwie najlepiej opatrzyć ranę, ale po powrocie do łóżka ból nie dał mi zasnąć przez resztę nocy. Znów usłyszałam nawoływania ojca lwiątek, tym razem od strony Wielkiej Skały, a rano Nuru powiedział mi, że znalazł ślady całej trójki prowadzące w tamtym kierunku.

Całe przedpołudnie musiałam trzymać nogę do góry, aby zmniejszyć krwawienie; straciłam już sporo krwi i byłam lekko nieprzytomna. Po południu poczułam się już lepiej, tak że mogłam pójść z Nuru na zbadanie śladów. Stwierdziłam, że odciski łap lwiątek łączyły się ze śladami ich ojca. Nie chciałam im przeszkadzać, wróciłam więc do obozu i aż do zmroku obserwowałam dwie papugi.

Dżespah przybył o ósmej, a wkrótce po nim zjawiły się dwa pozostałe lwiątka. Aż do wczesnych godzin rannych przyglądałam się, jak jadły i potem się bawiły. Ból w nodze znów nie dał mi spać, więc leżąc z otwartymi oczyma myślałam o tym, czy ojciec lwiątek kiedykolwiek będzie karmił swoje dzieci lub nauczy je polować.

George wrócił nazajutrz i tego samego dnia Dżespah pierwszy raz zjadł mięso w klatce. Gopa i Mała Elza patrzyły na brata, ale nie zdradzały ochoty do naśladowania. Gdy jednak położyliśmy się już do łóżek, oba lwiątka zebrały na odwagę i weszły do klatki, gdzie czekała na nie kolacja. Oboje z Georgem odetchnęliśmy z ulgą. Wiedząc, że lwiątka potrafią przełamać strach przed nie znanym przedmiotem, mogliśmy już bez zwłoki zamówić odpowiednie klatki do przeprowadzki.

Dzikie zwierzęta wędrują zwykle do ogrodów zoologicznych w drewnianych klatkach z trzema pełnymi ścianami; nie ulega wątpliwości, że takie drewniane ściany zapobiegają poważnym okaleczeniom. Z drugiej jednak strony byliśmy raz świadkami, jak w ten sposób

358

przewożono trzy dzikie lwy, aby je wypuścić w rezerwacie zwierzęcym. Gdy przybyły na miejsce, znajdowały się w stanie takiego podniecenia, że dla bezpieczeństwa musiano je zastrzelić.

Chcieliśmy oszczędzić naszym pupilom podniecenia i strachu, zdecydowaliśmy się więc na klatki o trzech ścianach zrobionych z żelaznych prętów, aby podczas podróży lwiątka widziały się wzajemnie i nie robiąc sobie krzywdy mogły się nawzajem wspierać moralnie. Nie wykluczało to oczywiście ryzyka, że będą sobie ocierać skórę o kraty, lecz naszym zdaniem tego rodzaju rany były łatwiejsze do wyleczenia niż szkody psychiczne spowodowane strachem. Czwartą ścianę każdej klatki miały stanowić drewniane drzwi, opuszczane z góry.

Po powzięciu tej decyzji udałam się do odległej o trzysta kilometrów miejscowości Nanyuki, aby tam zamówić klatki. W drodze powrotnej wstąpiłam do Isiolo, gdzie zastałam list od pewnej firmy farmaceutycznej zgłaszającej gotowość dostarczenia nam leków, które mogłyby działać na lwiątka uspokajająco. Od śmierci Elzy dostawaliśmy wiele listów z wyrazami współczucia — wszystkie świadczyły o tym, ilu sympatyków miała na całym świecie. Dyrekcje różnych ogrodów zoologicznych propo-1 nowały, że mogą przyjąć lwiątka, ale ta oferta była pierwszą, która dotyczyła najbardziej aktualnego problemu zdrowia naszych wychowanków. Zostałam więc dłużej w Isiolo, aby się spotkać z przedstawicielami tej firmy, i najbardziej wzruszył mnie ich dar w postaci ter-ramycyny w proszku, która według ich przekonania miała zwiększyć odporność lwiątek.

Byłam im również ogromnie wdzięczna za radę co do środków uspokajających. Wszystkie uzyskane do tego czasu informacje wskazywały, że dla lwiątek nadawał się tylko jeden preparat — librium. Lwy są nie tylko bardzo wrażliwe na leki, lecz również reagują na nie często w sposób indywidualny, a więc niemożliwy do przewidzenia. Librium ma jednak tak wielki margines bezpieczeństwa, że nawet w wypadku, gdyby jedno lwiątko

359

połknęło podwójną dawkę, nie groziło to poważnymi następstwami. Słaba strona librium polegała natomiast na tym, że trzeba było umieścić w jednym kawałku mięsa aż osiemdziesiąt dziesięciomiligramowych drażetek: wątpiłam, czy lwiątka zechcą połknąć taką ilość. Moi nowi znajomi poradzili, żeby zwrócić się do wytwórców i poprosić ich o sporządzenie kapsułek o tak skoncentrowanej zawartości leku, aby zamiast osiemdziesięciu sztuk wystarczyły cztery. Natychmiast napisałam list do producentów librium. Niestety okazało się, że uzyskanie takiej koncentracji jest niemożliwe.;

Gdy wróciłam do obozu, George opowiedział mi interesujące przygody, które mu się zdarzyły podczas mojej nieobecności. Pierwszego dnia lwiątka przyszły późnym popołudniem i zostały obok namiotu przez całą noc, ignorując wołanie swego ojca. Następnego dnia po południu George poszedł ich śladami aż do Skały Pomrukiwań, wspiął się na nią i zaczął je wzywać. Po dłuższym czasie podszedł do niego Dżespah, usiadł całkiem blisko i pozwolił pogłaskać się po łbie. Potem ukazała się Mała Elza, ale trzymała się z dala. Co do Gopy, George widział tylko koniuszki jego uszu sterczące spoza krawędzi skały. W drodze powrotnej George spotkał trzy bawoły i nosorożca, cieszył się więc, że nie miał przy sobie lwiątek. Cała trójka przyszła do obozu po zmroku i zabrała się do mięsa przymocowanego obok klatki, które po pewnym czasie Dżespah zawlókł do środka. Po tej kolacji lwiątka przeprawiły się na drugi brzeg i tam na zabawie spędziły następne dwadzieścia cztery godziny. Wdrapywały się na drzewa i George stwierdził, że potrafią włazić dość wysoko. Tego wieczoru nie przyszły na posiłek, więc nazajutrz rano Nuru zaniósł nie dojedzone mięso do pracowni, gdzie powiesił je w „chłodni". Gdy złaził z drzewa, omal nie padł ofiarą Dżespaha, który skoczył na mięso. Wkrótce przybył tam George i zobaczył, jak Dżespah szarpie wiszący kawał kozy, podczas gdy Mała Elza obserwuje wysiłki brata siedząc na konarze drzewa rosnącego na drugim brzegu. W pewnej chwili Dżespah poszedł napić

360

się wody, a wtedy George skorzystał z okazji i odciął mięso z gałęzi. Gdy Dżespah wrócił, powlókł resztki kozy ku wodzie i przeprowadził się z nimi za rzekę do brata i siostry.

W porze podwieczorku George zaskoczył lwiątka na piaszczystej łasze. Gopa i Mała Elza natychmiast dały drapaka, Dżespah też poszedł w ich ślady. Godzinę później George przebrnął na tamtą stronę i dwadzieścia minut bezskutecznie nawoływał lwiątka. Potem nagle zauważył jakiś ruch na pobliskim drzewie i przypatrzywszy się bliżej zobaczył lamparta, który na jednym z najwyższych konarów wykańczał skradzione lwiątkom mięso.

W tym momencie zjawił się Dżespah i zaczął się wdrapywać w kierunku lamparta, który nań prychał i syczał. Ponieważ wyższe gałęzie nie mogły unieść jego ciężaru, Dżespah musiał zostać nieco niżej.

Aby móc lepiej widzieć, George postanowił wspiąć się na stromy brzeg. Wkrótce potem lampart zeskoczył na ziemię, mijając Dżespaha o niecały metr. Natychmiast rzucił się do ucieczki, a wszystkie trzy lwiątka puściły się za nim w pogoń. George poszedł ich śladami w dół rzeki tak daleko, aż natknął się na Dżespaha, który uważnie dbserwował wierzchołki drzew. Ponieważ George nie potrafił stwierdzić obecności lamparta, zostawił Dżespaha samego i wrócił do obozu.

Późną nocą zjawiły się tam lwiątka i Dżespah wylizał tran z miski, którą George trzymał w ręku. Gopa zjadł kolację w klatce. Ponieważ właśnie w tym momencie wróciłam, bardzo ucieszyłam się widokiem świadczącym, że Gopa przyzwyczaja się do jedzenia w przygotowanym pomieszczeniu.

Oboje z Georgem byliśmy bardzo dumni z Dżespaha, bo lwy i lamparty są zaprzysiężonymi wrogami. Rzecz oczywista, lampart nie ma żadnych szans w spotkaniu z dorosłym lwem i musi uciekać. Gdy jednak stawia mu czoło młode lwiątko, sprawa ma się zupełnie inaczej, dlatego Dżespah wykazał w tej potyczce wielką dzielność.

Rano zbudziły mnie ciche nawoływania, które dosko-

361

nale znałam. Byłabym przysięgła, że to głos Elzy. Lecz to tylko Dżespah polecał bratu i siostrze, żeby przerwały ranne biegi wokół namiotów i poszły za nim na drugą stronę rzeki. Wkrótce usłyszałam plusk — to cała trójka przeprawiała się przez wodę; za chwilę zaś w górze rzeki zaryczały dwa lwy.

Późną nocą pojawił się Dżespah, lecz tylko na moment. Widocznie przyszedł jako zwiadowca, stwierdzić, czy wszystko w porządku, bo wkrótce wrócił z resztą rodzeństwa. Wylizał swoją porcję tranu i pozwolił się pogłaskać po łbie, pysku i uszach, stojąc przy tym bez ruchu. Po zgaszeniu świateł George zobaczył, że Mała Elza przyłącza się do obu braci w klatce. Z trzema lwiątkami i „zdobyczą" było tam całkiem ciasno.

Nazajutrz znów zostałam sama, bo George musiał jechać do Isiolo. Gdy po południu obserwowałam lwiątka na brzegu obok pracowni, stwierdziłam, że Gopa ma już wyraźną grzywę. Była o jakieś pięć centymetrów dłuższa i znacznie ciemniejsza od jasnej krezy Dżespaha.

W nocy słyszałam tylko głośny plusk, jakby w rzece kąpał się bawół, a lwiątka nie pokazywały się aż do następnego wieczora. Były bardzo głodne i Mała Elza poszturchiwała braci dając im do zrozumienia, że jej też należy się część tranu, który oni zwykle wylizywali do czysta, zanim siostra zdążyła podejść.

Nagle z gęstych zarośli nad rzeką usłyszałam głośne prychanie i ciężkie kroki, które zdradzały obecność jakiegoś dużego zwierzęcia. Lwiątka przez chwilę nastawiały uszu, a potem pobiegły zbadać sytuację i przegnać intruza. Poczułam wielką ulgę, gdy niedługo wróciły dokończyć kolacji. Znacznie później od strony pracowni rozległy się jęki hieny; brzmiały tak, jakby zwierzęciu dokuczał ból. Nazajutrz rano znalazłam obok pracowni ślady nosorożca — zapewne jego to przepędziły lwiątka — oraz odciski łap dużego lwa.

Lwiątka znów przyszły dopiero po zmroku. Tym razem bracia okazali bardzo dobre maniery i pozwolili siostrze wylizać jej porcję tranu, dopiero potem zabrali się do

302

swoich. Rozpruwanie ścierwa kozy ciągle jeszcze sprawiało im trudności, a ponieważ boye zapomnieli tym razem to zrobić, czekałam na odpowiednią chwilę, aby przyjść lwiątkom z pomocą. Gdy jednak Dżespah zobaczył, że dobieram się do „zdobyczy", rzucił się na mnie. Przez chwilę sytuacja przedstawiała się groźnie, bo byłam wewnątrz klatki, a lwiątka blokowały wyjście. Na szczęście Dżespah musiał chyba zrozumieć, że chcę im pomóc, bo zatrzymał się i odczekał, aż skończę swoją robotę. Wykazał tym taki sam stopień inteligencji i opanowania, jaki cechował jego matkę.

Cała doba minęła, zanim znów ujrzałam lwiątka. Później, wczesnym rankiem, usłyszałam nawoływania ich ojca, z początku w pobliżu obozu, a potem przy Wielkiej Skale. Niedługo potem rozróżniłam odgłos chłeptania ze starego żelaznego hełmu, który nadal stanowił dla lwiątek ulubione naczynie na wodę. Zlazłam z Land-Rovera, aby otworzyć klatkę i zrobić im dostęp do mięsa, ale nie zwróciły na to uwagi i zdecydowanie pomaszerowały w stronę Wielkiej Skały, najwidoczniej bardziej zainteresowane spotkaniem z ojcem niż kolacją. Może on też pomagał im w wyżywieniu? Przez resztę nocy słyszałam stamtąd pomrukiwania, a rano znalazłam ślady całej czwórki. Ale ku memu ogromnemu rozczarowaniu ojciec znów porzucił swoje dzieci. Chociaż go słyszałam, jak buszował po okolicy, lwiątka przyszły wieczorem do obozu bardzo głodne. Mimo to cierpliwie czekały na otwarcie klatki i rzuciły się na mięso dopiero wtedy, gdy znów znalazłam się w swoim „przedziale sypialnym". Zanim o świcie przeprawiły się przez rzekę, nie zostawiły ani śladu z przygotowanej kolacji. Przez całą noc nie spałam, bo bolała mnie noga i martwiłam się przyszłością lwiątek. Nadal nie było żadnej odpowiedzi na listy, które major Grimwood tak uprzejmie rozesłał pytając o możliwości umieszczenia lwiątek w jakimś rezerwacie we Wschodniej Afryce. Zastanawiałam się też, czy w wypadku gdyby lwiątka utworzyły jedno stado ze swym ojcem, nie pozwolono by im pozostać na dotychczasowym miejscu.

363

Ponieważ jednak nie mogłam w żaden sposób wpłynąć na bieg wydarzeń, moje zadanie polegało tylko na tym, aby utrzymać małe w jak najlepszej kondycji aż do czasu, gdy samo przez się nadejdzie jakieś rozwiązanie problemu.

4 Czy lwiątka znalazły stado?

Zaczął się już ramadan i co wieczór nasi pobożni mahometanie tak głośno odprawiali modły, że zastanawiałam się, czy te niezwykłe dźwięki nie odstraszą lwiątek od obozu. Podczas okresu postu nie mogłam oczekiwać wiele pomocy ze strony boyów, toteż z dużą ulgą powitałam powrót Georgea. Lwiątka przyszły po zmroku i Mała Elza tym razem jeszcze bardziej zdecydowanie domagała się należnej jej porcji tranu, bojąc się widocznie, że żarłoczni bracia wszystko skonsumują. Zawsze mieliśmy w obozie duży zapas tranu, a fakt, że lwiątka polubiły ten przysmak, okazał się nam teraz bardzo na rękę, bo dotąd nie mieliśmy sposobu dawania im terramycyny.

Tego wieczoru lwiątka pierwszy raz leżały przy grobie Elzy. Już miesiąc mijał od ułożenia kamiennego kopca, a chociaż przedtem w tym miejscu chętnie się bawiły, od śmierci matki nigdy ich tam nie widywaliśmy ani też nie znajdowaliśmy ich śladów w pobliżu.



To mogło być przypadkowym zbiegiem okoliczności albo też łączyć się z silnie rozwiniętym zmysłem powonienia, jaki mają lwy. Z drugiej jednak strony istnieją dowody wskazujące na to, że zwierzęta o bardziej rozwiniętej inteligencji posiadają coś w rodzaju pojęcia śmierci.

Dotyczy to przede wszystkim słoni. Był raz na przykład pewien słoń, który cieszył się dużym autorytetem wśród swego stada. Gdy zmarł naturalną śmiercią, trzy samce przez szereg dni pilnowały jego ciała, a potem wyrwały kły i ułożyły je w pewnej odległości od reszty zwłok. Inne dziwne zdarzenie zaszło wtedy, gdy raz

364

George musiał zabić słonia, który stał się niebezpieczny dla otoczenia. Zastrzelił go pewnej nocy w jednym z ogrodów w Isiolo. Nazajutrz usunięto zwłoki ze względu na smród. Na trzeci jednak dzień George stwierdził, że inne słonie ze stada zabrały kość łopatkową zabitego zwierzęcia i ułożyły ją dokładnie w tym samym miejscu, gdzie zostało uśmiercone.

Spotkaliśmy się również z wielu takimi wypadkami, kiedy wydawało się, że słonie odczuwają śmierć ludzi.

Podczas jednej z naszych safari dowiedzieliśmy się od członków pewnego plemienia, że przed kilku dniami słoń zabił tam człowieka i od tego czasu przychodził każdego popołudnia i spędzał godzinę lub dwie na tym miejscu. Zbadaliśmy wtedy fakty i stwierdziliśmy, że opowiadanie pokrywa się z prawdą.

Dwudziestego siódmego lutego znaleźliśmy lwiątka na szczycie Skały Pomrukiwań, gdzie odpoczywały w cieniu drzewa. Gdy zawołałam Dżespaha, przyszedł i usiadł blisko mnie z przekrzywionym łbem, ale nie spuszczał wzroku z Gopy i siostry. Po chwili Mała Elza też podeszła, natomiast Gopa zachowywał się tak, jakbyśmy wcale nie istnieli. Zobaczyłam na Dżespahu niezwykle dużego kleszczą i bardzo się zaniepokoiłam, że pasożyt może być nosicielem babesii, gdy jednak różnymi sztuczkami próbowałam uwolnić małego od tej plagi, on nie pozwalał i uważał moje ruchy za zaproszenie do zabawy. Było to piękne popołudnie, spokojne i jakby bezczasowe; wszystko dokoła przywodziło na myśl wspomnienia o Elzie, a także nasuwało porównanie z nią Dżespaha, który ze swym inteligentnym wyrazem pyska i przyjaznym usposobieniem tak bardzo matkę przypominał. Zrobiliśmy wiele zdjęć i wyruszyliśmy do obozu dopiero wtedy, gdy słońce zmieniło się w ciemnoczerwoną tarczę.

Zaledwie zeszliśmy na dół ze skały, Gopa i Mała Elza stanęły obok Dżespaha i wszystkie trzy lwiątka odcinały się wyraźnie na tle zachodzącego słońca. Zdawało się, że czujnie nas obserwują, ale może zainteresował je tylko bawół, który po naszym zejściu wyrwał się z kryjówki

365

u podnóża skały i przebiegł o kilka kroków od nas — na szczęście nie zdradzając ochoty do zaczepki. Lwiątka stały na szczycie skały tak długo, aż gęsty mrok przysłonił nam ich sylwetki.

Przez następne dwie noce nie pokazywały się w obozie. Usłyszawszy lwa po drugiej stronie rzeki, George poszedł tam i natrafił na ich ślady; ustalił, że piły wodę w tym miejscu, gdzie rzeka płynie najbliżej Skały Pomrukiwań, a potem przeprawiły się na drugi brzeg. Następnego dnia odnalazł ich ślady o trzy kilometry w dół rzeki, pomieszane ze śladami jakiegoś lwa i jakiejś lwicy. Wszystkie prowadziły na ten sam skalisty grzbiet, na którym w lipcu poprzedniego roku Makedde znalazł Elzę po jej szesnastodniowej nieobecności.

George obszedł wzniesienie i stwierdził, że ślady lwiątek urywały się przy jednym końcu grzbietu, podczas gdy lwa i lwicy kończyły się przy drugim.

Nie mogłam towarzyszyć Georgeowi w poszukiwaniu, bo nie pozwalał na to stan mojej nogi. Mijały już trzy tygodnie, odkąd zraniłam ją sobie na ostrym pniu. Z początku wydawało się, że rana się goi, lecz później nastąpiło pogorszenie, ból się zwiększał i sprawa zaczynała wyglądać niepokojąco. Próbowałam leczyć się sama, ale nie ulegało już najmniejszej wątpliwości, że potrzebna mi była fachowa pomoc lekarska.

Wiedząc, że George będzie mógł spędzić w obozie tylko kilka dni, postanowiłam nie jechać do najbliższego szpitala dla Europejczyków, odległego o trzysta kilometrów, lecz zwrócić się o pomoc do szpitala misyjnego w pobliskich górach, chociaż przeznaczony był tylko dla Afrykanów i normalnie nie przyjmował Europejczyków.

Wyruszyłam z Ibrahimem wczesnym rankiem i po okropnych wertepach dobiliśmy do szpitala około południa. Gle lekarz obejrzał moją ranę, zabrał mnie natychmiast na salę operacyjną. Obudziłam się po narkozie w pokoju siostry przełożonej, gdzie mi ustawiono specjalne łóżko. Siostra przełożona opowiedziała, że przy operacji musiano usunąć kawałek ciała wielkości kurzego

3fi6

jaja. Zarówno ona jak i lekarz zajmowali się mną troskliwie przez dwa dni, przez które nabrałam tyle sił, że mogłam wracać do obozu. Ibrahim codziennie przywoził listy od Georgea, który informował mnie o przebiegu poszukiwań.

Drugiego marca. Nic nowego. Jakieś trzy kilometry w dole rzeki znalazłem tylko stare ślady i odchody zawierające sierść bawołu. Albo więc lwiątka jadły mięso bawołu zabitego przez ich ojca, albo znalazły jakąś padła sztukę, prawdopodobnie ofiarę panującego tu księgosu-szu.; Po południu zobaczyłem na własnych śladach odciski stóp trzech kłusowników lub poszukiwaczy miodu. Wydaje mi się prawie pewne, że nasze lwiątka przyłączyły się do jakiegoś samotnego lwa lub może nawet przygarnęło je całe stado daleko w dole rzeki, poniżej wodospadu. Nie spodziewam się, żeby wróciły dziś ną noc. Na pewno przeżywają wielką przygodę. Może już są w większym stadzie, do którego należy też ich ojciec i macocłia.i

Myślę, że nie powinnaś się niepotrzebnie o nie martwić. Dobrze znają okolicę i jeżeli zechcą, potrafią odnaleźć drogę do obozu. Tylko zdaje mi się, że w obecnej chwili są zbyt podniecone nowymi wrażeniami, aby myśleć o sutym posiłku czekającym w obozie — to nadejdzie później.

Trzeciego marca. Lwiątka nie pokazały się w nocy. Około siódmej rano ruszyłem drugim brzegiem w dół rzeki. Nie widząc żadnych nowych śladów, dotarliśmy z Nuru aż do brodu poniżej wodospadu. Tam posłałem Nuru na drugą stronę, żeby zbadał teren. Znalazł tylko stare ślady. Kazałem mu iść dalej. Po chwili pojawił się i gestami dał mi znak, żebym tam przyszedł. Przeprawiłem się brodem i zobaczyłem wszystkie trzy lwiątka — prawdopodobnie właśnie przywędrowały w górę rzeki. Dżespah usiadł blisko nas, a reszta kryła się w buszu. Wyruszyliśmy w stronę obozu i po przejściu kilkuset metrów stanęliśmy, czekając na lwiątka. Zjawił się tylko

367

Dżespah. Ponieważ była to najgorętsza pora dnia, pomyślałem, że małe wolą leżeć w gęstym buszu. Wróciłem do obozu, przybywając tam około jedenastej trzydzieści wieczorem. Godzinę później usłyszałem w dole rzeki szczekanie pawianów. Po południu poszedłem w kierunku Skały Góralków i na niej znalazłem siedzące wszystkie trzy lwiątka. Zrobiłem szereg kolorowych zdjęć i wróciłem do obozu, gdzie czekał Ibrahim z wiadomością o Twojej operacji. Opowiedział mi też, że około piątej po południu, zaraz po przebyciu małej rzeczki płynącej między obozem a szpitalem, zobaczył obok drogi dużego lwa i trzy lwiątka. Z małych dwa były samcami i jedno samicą — w tym samym wieku co dzieci Elzy. Oczywiście Ibrahim pomyślał, że to właśnie one w towarzystwie ojca. Zatrzymał wóz o kilka metrów od stada. Stary lew i dwa lwiątka odsunęły się trochę na bok, ale trzecie siedziało dalej spokojnie obok drogi. Ibrahim zawołał „Dżespah, Dżespah!" Lwiątko przekrzywiło łeb. Ibrahim otworzył drzwi i wystawił jedną nogę z wozu — lwiątko dalej siedziało. Tymczasem reszta stada powróciła i usadowiła się po drugiej stronie wozu. Czy to nie jest niezwykły zbieg okoliczności? Gdybym na własne oczy nie widział po południu naszych lwiątek, byłbym uwierzył, że to dzieci Elzy i natychmiast pojechałbym nad tamtą rzeczkę. Sprawa wyglądała nieomal tajemniczo. Czy możliwe, aby post tak podziałał na Ibrahima, że ma jakieś przywidzenia?

Lwiątka przyszły o pół do ósmej i aż do tej chwili — a jest właśnie dziewiąta trzydzieści — właściwie nie tknęły jedzenia, chociaż Dżespah natychmiast zażądał swojej porcji tranu i wylizał ją z miski, którą trzymałem w ręku. Małe zostały ze mną przez całą noc, około piątej rano poszły do Skały Pomrukiwań. W górze rzeki słyszałem ryki dwóch lwów.

Czwartego marca. Około piątej po południu poszedłem na Skałę Pomrukiwań i tam znalazłem lwiątka. Tylko Mała Elza wyszła z zarośli i aż do zachodu słońca siedziała o dziesięć metrów ode mnie. Potem wróciłem do

368

obozu. Do jedenastej lwiątka nie przyszły, położyłem się więc do łóżka. O pół do pierwszej zbudziłem się i zobaczyłem w namiocie Dżespaha. Wstałem i dałem mu tranu, a dwa inne lwiątka zabrały się w klatce do kozy. Wróciłem do łóżka. Około pół do drugiej zbudziło mnie „wuff, wuff" któregoś z lwiątek — nieomylny znak strachu spowodowany bliskością jakichś innych lwów. Gdy wstałem, usłyszałem w sąsiednich zaroślach szuranie, a po chwili o kilka tylko metrów donośne ryki pary lwów. Ryczały przez długi czas, w środku obozu i wokół niego, aż jeden, wołając przy tym cicho, poszedł w kierunku pracowni i potem ścieżką prowadzącą w stronę Wielkiej Skały. Znów porykiwania i szuranie. Później lwy przeniosły się nad rzekę w pobliżu kuchni, skąd dosłyszałem pojedynczy głos, który brzmiał tak, jakby go wydawało któreś lwiątko. Za kilka minut lwy wróciły do obozu i po kilku rykach usłyszałem pluskanie, a potem ryki oddaliły się z biegiem rzeki.

Piątego marca. O świcie znalazłem mnóstwo lwich śladów w obozie i dookoła niego. Jedna grupa wiodła przez rzekę na naszą stronę obok kuchni — prawdopodobnie te ślady należały do lwiątek, które przyszły do obozu. Jeden lew nadszedł z piaszczystej łachy w pobliżu kuchni, a drugi przez busz między kuchnią a drogą. Dwa inne — znów prawdopodobnie nasze lwiątka —' przeprawiły się na drugi brzeg poniżej bawolej ścieżki, a dwa lub trzy w tym miejscu, gdzie wiesza się kozie mięso. Widocznie lwy ścigały się na tej piaszczystej łasze, na której leżała Elza w chwili śmierci. Poszedłem śladami dwojga lwiątek po drugiej stronie rzeki. Zgubiłem je, ale trafiłem na ślad jakiegoś dużego lwa prowadzący w górę wąwozu. Blisko skały, na której zwykle leżała Elza, znalazłem ślady jakiejś lwicy z lwiątkiem.

Istnieją dwie możliwości: albo lwiątka przestraszyły się obcych lwów i uciekły przez rzekę, albo poszły razem z nimi. Fakt, że zjawiły się w obozie dopiero pół do dwunastej w nocy i prawdopodobnie przeszły przez rzekę,

24 — Moja lwia rodzina

369

mógłby świadczyć, iż przebywały z tymi lwami przed przyjściem do obozu i że te lwy poszły potem za nimi.;

George musiał pojechać do Isiolo szóstego marca, w dniu mego powrotu ze szpitala. Tej nocy lwiątka nie pokazały się i nie wiedziałam, czy mam się cieszyć, czy martwić. Jeżeli przyłączyłyby się do stada i jakaś lwica uczyłaby je polowania, zdziczałyby zupełnie jeszcze przed zaktualizowaniem się sprawy deportacji. I to byłoby chyba dla nich najlepsze. Z drugiej jednak strony mogły uciec z okolicy obozu w obawie przed dzikimi lwami i teraz znajdować się w beznadziejnej sytuacji.

Stan mojej nogi nie pozwalał mi jeszcze na jakiekolwiek próby szukania ich śladów. Starałam się więc pocieszać myślą, że choroba wstrzymuje mnie przynajmniej od mieszania się w ich sprawy, a to dobrze, bo jeżeli lwiątka znalazły jakieś stado, moja interwencja mogłaby skłonić przybranych rodziców do ponownego porzucenia sierot. Mimo wszystko nie byłam jednak pewna, czy znalazły sobie stado, i ta niepewność działała deprymująco.

Następny dzień minął bez żadnego znaku życia ze strony lwiątek. Gdy wieczorem siedziałam w namiocie i łowiłam uchem każdy najlżejszy szmer, poczułam nagle, jak coś miękkiego dotyka mojej stopy. Był to malutki ptaszek, szukający zapewne schronienia przed ichneumo-nem, który za chwilę pojawił się u wejście. Wzięłam przerażone stworzonko do ręki i trzymałam je tak długo, aż ichneumon znikł. Potem wypuściłam ptaszka. Przez całą noc słyszałam ryki lwów po drugiej stronie rzeki. Kończyły się te ryki tylko czterema lub pięcioma pomrukiwaniami, co śwadczyło, że pochodzą od niedorosłych zwierząt. Zadawałam sobie pytanie, czy to rlie nasze stadko.

Rano stwierdziłam, że ichneumon musiał w nocy wrócić, bo zjadł szpik przygotowany dla lwiątek.

Nuru i Makedde spędzili cały następny dzień na poszukiwaniu śladów, lecz nie znaleźli świeżych odcisków łap. O świcie trzeciego dnia słyszałam ryki lwów, którym to-

370

warzyszyły wrzaski pawianów w górnym biegu rzeki. Wyglądało na to, jakby lwy szybko podchodziły do obozu, bo ryki zbliżały się i przybierały na sile, aż nagle zupełnie umilkły. Leżałam nasłuchując, ale następnym razem lwy odezwały się dopiero za dwie godziny, i to z daleka w górze rzeki. Po wstaniu z łóżka ze zdziwieniem zobaczyłam ślady lwa i lwicy tuż obok mojego Land-Ro-vera. Boye wyruszyli na poszukiwania, lecz nie znaleźli lwiątek, chociaż na drugim brzegu dostrzegli ślady dwóch lwów.

Następny dzień i noc, aż do powrotu Georgea, minęły bez żadnych wiadomości o naszych wychowankach. George spędził całe popołudnie na bezowocnych poszukiwaniach. Nazajutrz znów wyruszył w towarzystwie Nuru. Poniżej wodospadu znaleźli ślady lwiątek prowadzące do rzeki przy wodopoju słoni i z powrotem do buszu. Odciski łap świadczyły, że w pewnej chwili małe ruszyły biegiem, widocznie uciekając przed jakimiś prześladowcami, których usłyszały lub zwietrzyły.

Gdy George był zajęty badaniem tych śladów, przeraził go nagle ryk lwa rozlegający się bardzo blisko i z tej strony, skąd właśnie przyszli. Myśląc, że to może ojciec lwiątek nawołuje małe, George i Nuru ukryli się w krzakach w nadziei, że albo dzieci wrócą, albo ojciec przyjdzie ich szukać. Nic takiego jednak nie nastąpiło, tak że w końcu George i Nuru wrócili do obozu, bardzo zgrzani i spragnieni. Później poszli na to samo miejsce i stwierdzili, że tymczasem lwiątka przyłączyły się do jakiejś młodej lwicy albo młodego lwa blisko ich poprzedniej kryjówki. George zauważył krążące po niebie sępy, ponieważ jednak zapadał już zmrok, musiał odłożyć badania do następnego dnia.

Całą noc słyszałam samotnego lwa ryczącego na Wielkiej Skale. Wcześnie rano George wyruszył na poszukiwania, a ja pojechałam do szpitala na opatrunek. Po powrocie dowiedziałam się od Georgea, że on i Nuru spotkali poniżej wodospadu przynajmniej cztery lwy. Gdy te uciekały, Nuru rozpoznał jedno lwiątko i był przeko-

371

nany, że to Dżespah. Potwierdzały to znalezione ślady, bo trzy z nich należały do lwiątek. George czekał w nadziei, że może choć Dżespah tam wróci. Potem, za jakąś godzinę, ruszył śladami i doszedł do miejsca, gdzie bez wątpienia przed kilku zaledwie minutami leżało któreś lwiątko. Nabrawszy pewności, że jakieś stado zaadoptowało naszych wychowanków, George nie poszedł już dalej, aby nie drażnić przybranych rodziców.

Od tego czasu nocami słyszeliśmy blisko obozu dwa lwy. George sądził, że rozpoznaje je jako ryki złej lwicy, która napadała na Elzę, oraz jej samca. Byliśmy przekonani, że ta para nie należała do stada, które najprawdopodobniej przygarnęło dzieci Elzy.

Podczas następnych dni George widział ślady co najmniej pięciu lwów, z czego trojga młodych. Wydawało się, że to stado przebywa głównie między wodospadem a wodopojem słoni. Naszym zdaniem było to idealne miejsce dla lwiątek — stosunkowo dobrze zabezpieczone przed kłusownikami i obfitujące w dziką zwierzynę.

Ponieważ George nigdy w dzień nie mógł zobaczyć lwów, spędził raz noc w Land-Roverze na uczęszczanej przez nie ścieżce, lecz nie miał szczęścia.

Nie mogliśmy być niczego pewni, ale nie widząc lwiątek przez dwanaście dni zaczęliśmy nabierać przekonania, że one same rozwiązały problem swej przyszłości.

Lwiątka w opałach

Szesnastego marca George i Nuru wcześnie wyruszyli na poszukiwania. Byłam więc sama w obozie, gdy dwaj członkowie patrolu łowieckiego przybyli z meldunkiem, że w nocy z trzynastego na czternastego marca trzy lwy napadły na domy mieszkańców pewnej wioski nad rzeką Tana i pogryzły cztery krowy. Afrykanie próbowali je odpędzić kamieniami, kijami i ogniem, lecz lwy z uporem wracały. Ponieważ byli przekonani, że to lwiątka Elzy,

8

372

zwracali się do Georgea z prośbą, aby przyjechał i zabił zwierzęta.

Natychmiast wysłałam ludzi celem nawiązania kontaktu z Georgem, co ostatecznie osiągnęli strzelając w powietrze. Wszyscy wrócili do obozu i zaraz po obiedzie wyruszyli na miejsce wypadku. W linii powietrznej odległość wynosiła zaledwie dwadzieścia pięć kilometrów, ale pozostawały do wyboru tylko dwie możliwości: albo użyć Land-Rovera w charakterze czołgu i przejechać sześćdziesiąt kilometrów przez gęsty busz, albo okrężną drogą zrobić dwieście kilometrów po wertepach i potem piechotą przejść jeszcze ostatnie osiem kilometrów. George zdecydował się na jazdę przez busz.

Załadowawszy na samochód ekwipunek obozowy i dwie kozy, z niemałym trudem przeprawił się przez rzekę i zniknął w buszu po drugiej stronie. Co zaszło później, opowiedział mi przy następnym spotkaniu.

Ciemności zaskoczyły go jeszcze sześć kilometrów od celu, spędził więc noc w buszu i następnego rana piechotą powędrował do wsi.]

W sumie było w niej osiem zagród leżących w pewnej odległości od siebie. Każda zagroda, czyli boma, stanowiła grupę okrągłych glinianych chat, dla ochrony przed drapieżnikami otoczonych kolczastym płotem wysokości człowieka i czasami szerokim na półtora metra. Okolica wsi pokryta była gęstym buszem, tak że lwy mogły podchodzić do zagród zupełnie nie zauważone. Bomy stały blisko rzeki Tana, gdzie mieszkańcy wioski poili bydło.

Potwierdzili oni, że w nocy z trzynastego na czternastego trzy lwy, zanim je odpędzono, pokaleczyły dwie krowy, a następnej nocy, to znaczy z czternastego na piętnastego, poraniły jeszcze dwie. Wreszcie z piętnastego na szesnastego zabiły dwie krowy w zupełnie innej zagrodzie niż poprzednio i jedną pożarły o jakieś trzysta metrów od bomy.

George obejrzał ślady jakiejś lwicy: potrafiła przedrzeć się przez prawie niedostępne, kolczaste ogrodzenie i później wydostać się tą samą drogą. Próbował też zbadać in-

373

ne ślady, ale to okazało się niewykonalne, bo przechodzące tamtędy bydło zatarło już odciski lwich łap. Mimo to udało mu się pójść śladem lwów do tego miejsca, gdzie piły wodę z rzeki. Posuwał się potem z jej biegiem w nadziei znalezienia świeżych śladów tam, gdzie prawdopodobnie piły ostatniej nocy. Powiodło mu się, bo trafił na świeże odciski łap trzech lwów.

Poszedł tymi śladami w towarzystwie dwu członków patrolu i przewodnika. Gdy około godziny później przedzierali się przez wyschłe łożysko rzeki, porośnięte gęstymi krzakami, George nagle ujrzał w odległości trzech metrów śpiącą lwicę, częściowo zasłoniętą przez pień drzewa. Obserwował ją kilka minut; wyglądała na dorosłą sztukę. Kroczący za nim członek patrolu dał George-owi gestem znak, żeby obejrzał swój sztucer. Wtedy George zobaczył, że zapomniał go naładować. Nawet szczęk zamka przy ładowaniu broni nie zbudził śpiącego zwierzęcia. Członek patrolu namawiał Georgea do strzału, szepcząc, że to dorosła lwica. Łatwo było wpakować jej kulę w mózg. Coś jednak skłaniało Georgea, żeby ociągać się ze strzałem^ Nagle lwica poderwała się i spojrzała mu prosto w oczy. Zmarszczyła pysk grymasem złości i z groźnym pomrukiem uciekła. Niemal w tym samym ułamku sekundy George usłyszał, że jeszcze dwa inne lwy uciekają przez busz. Był przekonany, że to nie nasze lwiątka, ale równocześnie odczuwał zadowolenie, że nie strzelił, bo mimo wszystko nie mógł mieć stuprocentowej pewności. Zaczął wołać małe po imieniu, lecz bez żadnej odpowiedzi. Na jego przekonanie, że napad na wioskę nie był dziełem naszych lwiątek, wpływały dwie okoliczności: po pierwsze bardzo chytry sposób, w jaki drapieżniki przedostały się przez mocne, kolczaste ogrodzenie, a po drugie fakt, że zupełnie łatwo poradziły sobie z dwiema dorosłymi krowami. To wszystko wskazywało, że napad był sprawką doświadczonych łowców.

George polecił mieszkańcom wioski, aby donosili mu natychmiast o ewentualnych przyszłych napadach lwów, potem wrócił do obozu.

374

Po przedyskutowaniu okoliczności napadu na bydło doszliśmy z Georgem do wniosku, że udział w nim lwiątek Elzy był zupełnie nieprawdopodobny. Wobec tego postanowiliśmy podjąć na nowo poszukiwania w naszej okolicy.

Nazajutrz rano podczas wędrówki wzdłuż rzeki George i Nuru spotkali grupę poszukiwaczy miodu. Ci ludzie wieszają na odwiedzanych przez pszczoły drzewach kawałki wydrążonych pni, które wyglądają jak beczki. Gdy jakiś rój zamieszka w takim przygotowanym ulu, bartnicy czekają, aż pszczoły nagromadzą dosyć miodu, a potem wykurzają je i zabierają urobek. Miód stanowi często jedyny środek słodzący znany pierwotnym mieszkańcom Afryki. Między bartnikami istnieje coś w rodzaju honorowego porozumienia nakazującego szanować cudze ule. Jeżeli ktoś kradnie miód z cudzej barci, czeka go bardzo surowa kara. Ule zaś rozróżnia się po wyrytych na nich znakach właściciela. Często przynoszono nam w prezencie lepką masę świeżo wybraną z barci. Po podgrzaniu i przesączeniu otrzymywało się z niej czysty miód, a jeżeli pszczoły zbierały nektar z kwiatów akacji, miód był szczególnie smaczny. Niestety bartnicy powodują często przez nieuwagę niebezpieczne pożary lasów i buszu..

Tym razem zbieracze miodu okazali się Georgeowi bardzo pomocni. Powiedzieli mu, że przy wodopoju w górnym biegu rzeki widzieli ślady pięciu lwów. George ruszył w tamtym kierunku i obok wodopoju słoni zobaczył dwa lwiątka leżące na małej wysepce. Zanim zdążył wydobyć lornetkę, dały drapaka, a równocześnie usłyszał odgłos ucieczki jeszcze innych lwów. Poszedłszy ich śladem, trafił na ścierwo młodego bawołu, który musiał zostać zabity nie dawniej niż poprzedniej nocy. Pięć lwów urządziło sobie z niego ucztę. George był pewien, że to dzieci Elzy i ich przybrani rodzice. Długo wołał na Dżespaha i wydawało mu się, że z drugiego brzegu słyszy ciche miauczenie, ale żadne lwiątko nie pokazało się, więc ostatecznie wrócił do obozu.

Ponieważ było prawdopodobne, że lwy wrócą do zabi-

375

tego bawołu, następnego dnia rano George pojechał tam Land-Roverem, zamierzając spędzić noc przy ścierwie. Jeszcze za dnia zbadał ślady i stwierdził, że lwy przeniosły się powyżej wodopoju słoni. Razem z dwoma członkami patrolu George nocował w wyschniętym łożysku rzeki pod wysokim brzegiem, który wydawał się najbezpieczniejszym miejscem. Lwy nie pojawiły się, natomiast oberwanie chmury nie zostawiło na biedakach suchej nitki i w dodatku zmyło wszelkie ślady.

Leżąc w swoim namiocie, słyszałam lwy w górze rzeki i później ciężkie sapanie jakiegoś zwierzęcia w pobliżu ciężarówki z kozami. Potem ulewa doszła i do mnie i zagłuszyła wszystko.

Gdy George wrócił po nocy spędzonej nad rzeką, musiał natychmiast pojechać do Isiolo, aby uczestniczyć w kilku sprawach sądowych.

Ulewa trwała jeszcze całą następną dobę, a rano rzeka była ledwie do przebycia. Mimo to zdołał się przez nią przedostać posłaniec z wiadomością od naczelnika wsi nad rzeką Tana, że lwy znów napadły na bydło.

Posłałam Ibrahima do Isiolo, aby przekazał tę nowinę Georgeowi. Nazajutrz Ibrahim wrócił z wiadomością, że George pojedzie do tamtej wsi zaraz po zakończeniu rozpraw w sądzie. Tymczasem miał się tam udać kapral dowodzący posterunkiem w górze rzeki, zabierając ze sobą rakiety świetlne, które George przysłał przez Ibrahima z poleceniem, aby do czasu jego przybycia odstraszano nimi lwy. Wyraźnie też zaznaczył, żeby bez niego nie strzelano do lwów w tamtych stronach.

Przekazałam te polecenia kapralowi, który natychmiast wyruszył z rakietami. Gdy jednak zatrzymał się gdzieś po drodze, aby kupić tytoniu, usłyszał wiadomość, że miejscowy naczelnik w rejonie rzeki Tana nie tylko rozkazał swoim ludziom zastrzelić lwy, ale nawet wezwał patrol łowiecki z sąsiedniego okręgu na pomoc w opanowaniu sytuacji. Kapral, zamiast jak najśpieszniej podążyć do wsi i wykonać polecenie Georgea co do odstraszania lwów rakietami świetlnymi, wrócił do obozu, aby

376

podzielić się ze mną świeżo uzyskaną informacją. Byłam przerażona stratą czasu i na złamanie karku wyekspediowałam go nad rzekę Tana, modląc się przy tym, aby zdążył tam przybyć na czas, zanim któreś lwiątko, albo może wszystkie, padną od kul — o ile oczywiście lwy napadające tam na bydło były dziećmi Elzy.

To wszystko miało miejsce dwudziestego czwartego marca. Tymczasem ja byłam przykuta do obozu, chora i przygnębiona tym, że nie mogłam szukać śladów, a właściwie nawet wcale się poruszać. Ulewny deszcz powodował stały przybór rzeki, za którą nocami słyszałam ryki wielu lwów.

Wieczorem przybył George i wkrótce usłyszeliśmy blisko obozu lwa, który rano przeniósł się pod Skałę Góralków. George poszedł to zbadać i znalazł ślady należące do jakiejś lwicy, która po opuszczeniu okolicy obozu najwidoczniej poszła z biegiem rzeki.

Powróciwszy z tego zwiadu George wyruszył Land-Ro-verem do wsi nad rzeką Tana. Z powodu deszczu musiał wybrać drogę okrężną. Ja zostałam w obozie, aby czuwać, na wypadek gdyby lwiątka nadal przebywały w naszym rejonie.

Następnego dnia o zmroku usłyszałam ryk lwa od strony Wielkiej Skały; gdzieś znacznie dalej odpowiedział inny lew. Potem ryki z Wielkiej Skały zbliżały się w kierunku piaszczystej łachy przy kuchni. Mając nadzieję, że temu lwu mogą towarzyszyć nasze lwiątka, kazałam przygotować dla nich jedzenie. Gdy boye byli tym zajęci, zewsząd wokół obozu zaczął się rozlegać tak potężny chór lwich ryków, że przestraszyłam się nie na żarty. Szybko ukryliśmy przygotowane mięso w ciężarówce, a boyom poradziłam, żeby się zabarykadowali za kolczastym ogrodzeniem. Ja zrobiłam to samo i położyłam się do łóżka. Mowy jednak nie było o spaniu, bo przez całą noc trwał koncert ryków, warczenia i pomruków, dopiero o świcie lwia orkiestra przycichła oddalając się ku Wielkiej Skale.

Rano poszłam na grób Elzy i stamtąd zauważyłam jakiś

377

ruch na Wielkiej Skale. Wydobywszy lornetkę, zobaczyłam na samym szczycie dwa lwy wygrzewające się w słońcu. Popędziłam w tamtą stronę tak szybko, jak mi na to pozwalała chora noga, i wkrótce rozróżniłam dwa dorosłe lwy i trzy lwiątka dokładnie wielkości dzieci Elzy. Wszystkie leżały na samym szczycie, tak że ich sylwetki odcinały się od tła nieba. Obserwowałam je przez kilką minut; widziałam, jak lwica lizała małe, które figlarnie przewracały się na grzbiety. Zrobiłam trochę zdjęć, ponieważ jednak bałam się, że nawet dla mego teleobiektywu odległość była za duża, ostrożnie posunęłam się w stronę stada. Gdy znalazłam się około czterystu metrów od nich, lwy zaniepokoiły się i jeden po drugim zniknęły w szczelinie, w której Elza zaczęła poród. Tylko jedno lwiątko zostało na miejscu — warowało z łbem na przednich łapach i czujnie mnie obserwowało. Takie zachowanie się nasunęło mi myśl, że to prawdopodobnie Dżespah. Niestety, ponieważ leżał na tle wschodzącego słońca, mogłam rozróżnić tylko sylwetkę, nie widziałam natomiast żadnych szczegółów, które pozwoliłyby stwierdzić tożsamość. Gdy próbowałam podejść bliżej, lwiątko dało drapaka.

Ta rodzinna idylla, którą zobaczyłam, wprowadziła mnie w dobry nastrój — pierwszy raz od śmierci Elzy. Chociaż nie mogłam mieć pewności, że to były jej dzieci ze swymi przybranymi rodzicami, nie sądziłam, aby tylko zwykły zbieg okoliczności sprowadził nagle w pobliże obozu parę dorosłych zwierząt z potomstwem w wieku dokładnie takim samym jak nasze lwiątka.

Opowiedziałam o tym sensacyjnym wydarzeniu ludziom w obozie, a potem załadowaliśmy na mego Land-Rovera zabitą kozę i w towarzystwie Ibrahima pojechałam pod Wielką Skałę, gdzie położyliśmy mięso w miejscu łatwo dostępnym dla lwów. Zamaskowawszy samochód gałęź-mi, czekaliśmy wewnątrz na dalszy rozwój wypadków. Spodziewałam się, że nadarzy się okazja zrobienia nowych zdjęć i zidentyfikowania lwiątek.

Czekaliśmy do jedenastej. Wtedy zrobiło się już upal-

378

nie, wiatr zmienił kierunek na niekorzystny i ku memu wielkiemu niezadowoleniu nie pojawił się ani jeden sęp, aby wskazać lwom drogę do koziego mięsa. Postanowiłam więc przewieźć ścierwo w pobliże Skały Pomrukiwań, ale przedtem wstąpiłam do obozu, aby zostawić dla Geor-gea wiadomość na wypadek, gdyby wrócił i chciał się do nas przyłączyć. Jego nieobecność trwała już dwa dni i oczekiwałam go w każdej chwili.

Gdy zajechałam pod namioty, zastałam tam dwu członków patrolu łowieckiego z listem od Georgea. Oto co pisał:

„Dotarłem do wsi w niedzielę dwudziestego szóstego wieczorem, po przejechaniu sześćdziesięciu kilometrów po strasznych wertepach i dwunastu przez gęsty busz. Udało mi się zdobyć połeć mięsa i siedziałem nad nim w pobliżu tej bomy, na którą napadły lwy. Tej nocy żaden nie przyszedł. Rano rozbiłem obóz trzy kilometry od wsi na brzegu rzeki Tana i poszedłem z jej biegiem w poszukiwaniu śladów. Nie znalazłem żadnych świeżych. Później przybiegł posłaniec z wiadomością, że w nocy lwy próbowały dostać się do innej bomy, lecz zostały przepędzone. Członkowie patrolu próbowali je tropić, lecz zgubili ślad. Wczoraj wieczór znów zasiadłem z przynętą na polanie kilkaset metrów od tej drugiej bomy. Około jedenastej ukazała się nagle mała Elza i rzuciła się na mięso przymocowane do pnia. Zaraz za nią przyszedł Dżespah, któremu z kłęba sterczał odłamek strzały, na szczęście z nie zatrutym grotem. Oba lwiątka zaczęły żreć. Za chwilę zobaczyłem, że w pewnej odległości przemyka się Gopa, ale za jakiś czas on też przyszedł do mięsa. Wszystkie trzy były bardzo chude i wygłodzone. Gdy przemawiałem do nich, nie okazywały strachu, a małą kozę wykończyły w ciągu godziny. Często bez żadnej zachęty same podchodziły do naczynia z wodą, które ustawiłem za samochodem. Jestem pewien, że poznały mój głos i dziś w nocy znowu przyjdą. Nie ulega też wątpliwości, że to one napadały na bomy.' Przyjdzie nam zapłacić solidne odszkodowania. Wyślij zaraz Ibrahima Twoim Land-Ro-

379

verem, niech zabierze wszystkie kozy, trochę jedzenia dla mnie, a także mój mały namiot, stół, krzesło i kuferek. Muszę natychmiast zwerbować grupę miejscowych ludzi do wycinania drogi, potem trzeba będzie przenieść tu cały obóz i ciężarówkę z klatkami, a w końcu usunąć lwiątka z tego rejonu. Najpilniejsze jednak jest to, żeby Ibrahim przywiózł kozy. Jeżeli rzeka jest zbyt wezbrana, niech jedzie dłuższą drogą okrężną, ale musi tu być dzisiaj. Lwiątka są bardzo głodne i jeżeli ich nie nakarmię, na pewno napadną jakąś nową bomę. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że wszystkie tarapaty zostały wywołane przez złą lwicę, która czwartego marca przegnała lwiątka z okolicy naszego obozu. Przyślij też cały mój zapas amunicji."

Kryzys

Gdy przeczytałam list Georgea, nogi się pode mną ugięły. Z początku byłam ogromnie zaskoczona tym niezwykłym zbiegiem okoliczności, że właśnie teraz zjawiło się tu stado z młodymi w wieku dzieci Elzy i wywołało mylne przeświadczenie o obecności naszych lwiątek w okolicy obozu.

Potem przypomniałam sobie to stado, któremu Elza, gdy sama była kotna, służyła pomocą i ofiarowała własną kozę. Czy możliwe, żeby zła lwica była matką tamtych lwiątek, urodzonych prawdopodobnie niedługo przed dziećmi Elzy? Jeżeli tak, to zupełnie możliwe, że przed wypuszczeniem tu Elzy teren należał do obcej lwicy. W takim wypadku zła lwica po spotkaniu rywalki — w dodatku takiej, która obracała się w dziwnym towarzystwie ludzkim — mogła przenieść się w górę rzeki i tam wychowywać swoje potomstwo. Przypomniałam sobie ostatni dzień lipca w ubiegłym roku, kiedy szukaliśmy Elzy i zobaczywszy lwią rodzinę w pobliżu dużego baobabu zastanawialiśmy się, dlaczego tak się dziwnie

9

380

zachowuje. Teraz przyszło mi na myśl, czy wtedy nie pomyliliśmy tamtej matki, nazwanej potem złą lwicą, i jej potomstwa z Elzą i jej dziećmi. Gdy później Elza chodziła na zwiady, stale pojawiała się od strony górnego biegu rzeki. Była wtedy zawsze sama, prawdopodobnie wolała podczas tych wypraw zostawiać lwiątka w bezpiecznym miejscu. Jeżeli te moje przypuszczenia odpowiadały prawdzie, w takim razie ataki złej lwicy na Elzę musiały stanowić próby odzyskania praw do dawnego terenu. Ponieważ jednak zła lwica stwierdziła również naszą obecność, postanowiła ustąpić. Czy nie było jednak zupełnie prawdopodobne, że teraz, po śmierci Elzy, skorzystała z pierwszej okazji, aby przegnać osierocone lwiątka i objąć w posiadanie swe dawne włości? W każdym razie wydawało mi się niemal pewne, że owa lwia rodzina, którą rano wzięłam za dzieci Elzy z przybranymi rodzicami, była stadem złej lwicy.

Te rozważania rozproszyły radosny nastrój, jaki mnie ogarnął kilka godzin wcześniej, gdy uwierzyłam, że nasze lwiątka są bezpieczne i nie ponoszą odpowiedzialności za napady na bomy nad rzeką Tana.

Nie mogłam sobie jednak wyobrazić, jak potrafiły same dać sobie radę i przeżyć tych kilka tygodni. Były za młode na to, aby polować na dzikie zwierzęta, i musiały przejść okres wielkiego głodu, zanim zwietrzyły we wsi kozy, które uważały za swoje normalne pożywienie. Wrogie przyjęcie przez mieszkańców wsi musiało je bardzo przerazić. Z drugiej strony nie można było mieć do tych ludzi pretensji o to, że bronili swego dobytku. Należało im teraz zapłacić wysokie odszkodowanie, aby nie dążyli zbyt skwapliwie do pozbycia się lwiątek, a równocześnie bez zwłoki szukać dla sierot nowego, bezpiecznego schronienia.

Ponieważ nic mnie już nie zatrzymywało w obozie, wyruszyłam w towarzystwie Ibrahima i jednego członka patrolu w charakterze przewodnika. Zabraliśmy ze sobą pięć kóz i całe niezbędne wyposażenie obozowe. Było nam w wozie bardzo ciasno, toteż drugi członek patrolu

381

i reszta naszych pomocników musieli pójść piechotą na przełaj przez busz.

Trzęśliśmy się potwornie po wertepach. Okolica wyglądała tak, jakby jakiś olbrzym zabawiał się rozrzucaniem ogromnych głazów, gdzie popadło. Gdzieniegdzie mijaliśmy schowane między takimi głazami maleńkie wioski; okrągłe gliniane chaty przypominały mrowiska i zlewały się w jedno z otoczeniem.

Do rzeki Tany dotarliśmy tuż przed zmrokiem. Nurt był tam szeroki na czterysta metrów, wzdłuż brzegów rosły wysokie drzewa, a ten wąski pas roślinności stanowił jedyne urozmaicenie krajobrazu. Reszta była pokryta gęstym buszem, suchym i zakurzonym. Ponieważ ten teren leżał niżej niż obóz, upał bardziej tu dokuczał.

Od tego miejsca przewodnik miał iść piechotą wskazując nam drogę przez ostatnie dwanaście kilometrów, bo w gęstwinie buszu nie można było ani nic zobaczyć, ani uniknąć przeszkód. Kolce i ciernie bezlitośnie szarpały biedakowi skórę, nie mogę więc nie wyrazić wielkiego uznania, że przy świetle łuczywa (nasze reflektory tylko go oślepiały) tak sprawnie wyszukiwał drogę dla samochodu. Posuwaliśmy się bardzo powoli, objeżdżając pnie drzew i wysokie mrowiska, gniotąc krzaki i przeprawiając się przez głębokie parowy strumieni, niektóre pełne wody.j

Po dwu długich godzinach takiej mitręgi znaleźliśmy się na brzegu szybko płynącej rzeki, szerokiej na pięćdziesiąt metrów. Zdjęliśmy pas klinowy i zjechaliśmy po stromym brzegu, a potem popychając wóz w głębokiej do kolan wodzie wygramoliliśmy się na drugą stronę.

Znaleźliśmy się pr-zy bomie naczelnika wsi, ale bez zatrzymywania się pojechaliśmy jeszcze trzy kilometry do obozu Georgea. Tam nam powiedziano, że siedzi on przy przynęcie na lwiątka. Zostawiłam swoje rzeczy i wyruszyłam do niego. Spotkaliśmy się o godzinie dziewiątej wieczorem, a tak zwykle oszczędny w pochwałach George powitał mnie komplementem: „Jacy diabli pomogli ci po ciemku przejechać przez busz?"

382

Gdy czekając na lwiątka co jakiś czas włączaliśmy potężny reflektor, aby im wskazać drogę, George opowiedział mi o ranie Dżespahą.

W nocy na dwudziestego piątego marca grupa mieszkańców wsi postanowiła zabić napadające lwy. Udało im się zaskoczyć jednego (Dżespahą, jak się okazało) w kolczastym ogrodzeniu, zbudowanym dla ochrony kóz. Lew zabił dwie kozy, zanim jednak zdołał ujść ze zdobyczą, został otoczony przez rozwścieczonych ludzi, uzbrojonych w łuki i zatrute strzały. Gdy ukrył się w gęstym ogrodzeniu, wypuszczono nań z łuków co najmniej dwadzieścia strzał. Na szczęście gałęzie leżały tak gęsto, że strzały nie zdołały się przebić. Tylko jedna, wystrzelona przez młodego chłopca, trafiła w cel. Cudownym zbiegiem okoliczności nie była zatruta, bo chłopiec był za mały na to, aby mu powierzać tak niebezpieczną broń.

Również na szczęście strzała nie utkwiła głęboko w kłębie Dżespahą. Pod skórą wyraźnie było widać grot i dziesięć centymetrów drzewca, ą trzy centymetry sterczały na zewnątrz, ukośnie w dół. George miał nadzieję, że ten złamany kawałek strzały może własnym ciężarem wypaść spod skóry, ą ponieważ Dżespah potrafiłby łatwo wylizać sobie ranę, istniała szansa uniknięcia infekcji. Widocznie rana nie przeszkadzała Dżespahowi w ruchach i nie sprawiała mu bólu, bo George często widywał, jak kładł się na tym boku. Wszystkie lwiątka zachowywały się bardzo przyjacielsko i nie protestowały przeciw obecności Georgea, ale nie można było oczywiście liczyć na to, że Dżespah pozwoli wyjąć sobie grot.

George zaangażował trzydziestu ludzi do wycinania dwunastokilometrowej drogi wzdłuż rzeki; to miało nam umożliwić przewiezienie ciężarówką całego obozu. Zwerbował też czterech doświadczonych tropicieli do pomocy przy szukaniu śladów, a właścicielom zabitych i pokaleczonych zwierząt obiecał sowite odszkodowanie. Według jego słów mieszkańcy wsi nie tylko nie okazywali żadnej wrogości, ale byli raczej zadowoleni z odszkodowań

383

i okazji do dobrych zarobków, dzięki którym mogli sobie później pozwolić na niezwykłe dla nich luksusy.

George zaproponował, żebym wróciła do jego tymczasowego obozu i tam przenocowała, a to na wypadek, gdyby lwiątka tam właśnie przyszły. Tak więc po długim i bezskutecznym wołaniu „kju-kju-ku" i imion lwiątek pojechałam z powrotem. Ponieważ wszyscy byliśmy zbyt znużeni na rozbijanie namiotów, spałam na łóżku polowym pod gołym niebem, miałam nadzieję, że obejdzie się bez deszczu.

Nazajutrz rano zbudziło mnie plaśnięcie orzecha z palmy doum, który upadł na ziemię w pobliżu mojej głowy. Wzięłam to za dobry znak, bo gdyby orzech upadł mi na głowę, mógłby mnie łatwo zabić. George przyszedł na śniadanie; ani on nie widział lwiątek, ani członkowie patrolu, którzy z rakietami świetlnymi pilnowali zagród we wsi. Potem George wyruszył na poszukiwanie śladów, biorąc ze sobą Nuru; ten był jedynym Afrykaninem, któremu lwiątka w pełni ufały, toteż na jego widok nie powinny były uciekać.

Nasz tymczasowy obóz leżał tuż przy wodopoju i zaraz po odejściu Georgea zwaliła się na nas ogromna masa bydła i kóz. W ciągu kilku minut znaleźliśmy się w gęstej chmurze pyłu, słychać było tylko porykiwania bydła i beczenie kóz zdążających do wody. Ponieważ takich wizyt można było oczekiwać co dnia, jedyny ratunek polegał na przeniesieniu obozu. Ruszyłam brzegiem rzeki w poszukiwaniu lepszego miejsca, cały czas przy tym kryłam się w cieniu drzew, bo upał był nie do zniesienia. Tana płynęła tam szerokim łukiem, a jej nurt urozmaicały liczne wodospady i wysepki porośnięte gęstą roślinnością. Na piaszczystych łachach wygrzewały się w słońcu krokodyle.; Między wysokimi palmami i gęstymi nadbrzeżnymi zaroślami biegły liczne ścieżki, najwidoczniej wydeptane przez hipopotamy.

W końcu znalazłam dobre miejsce pod obóz. Zejście do rzeki nie było zbyt strome, tak że boye mogli bez trudu czerpać wodę na nasze potrzeby. Po wytrzebieniu gę-

384

^^?????????????I????????????i ??

Próbowaliśmy przyzwyczaić Elzę i lwiątka do ciężarówki

Grób Elzy



stego poszycia uzyskiwało się dosyć miejsca na postawienie kilku namiotów. Brzeg wznosił się w tym miejscu prawie trzy metry ponad poziom wody i tworzył coś W rodzaju wału ochronnego między rzeką a resztą terenu, który w porównaniu z pasem przybrzeżnej zieleni wyglądał na rozgrzaną patelnię.

George wrócił ze swych bezowocnych poszukiwań około drugiej po południu. Był prawie purpurowy na twarzy i tak zlany potem, że aż żal mi się go zrobiło. Na szczęście rzeka przy naszym brzegu okazała się na tyle płytka, że George mógł się wykąpać i ochłodzić nie ryzykując spotkania z krokodylem.

Po kąpieli George opowiedział mi, jak tego rana ocalił życie kozłowi wodnemu. Nuru zwrócił mu uwagę na jakiś ciemny punkt widoczny o jakieś trzysta metrów w dole rzeki. Przez lornetkę George rozpoznał kozła wodnego, a równocześnie dostrzegł pięciu kłusowników z plemienia Wakamba, którzy stojąc na brzegu zachęcali psy, aby skoczyły do wody i ścigały kozła. George sądził, że kłusownicy musieli go zobaczyć, więc dla odstraszenia wystrzelił w drzewa nad ich głowami. Widocznie jednak amatorzy nielegalnych łowów poprzednio go nie zauważyli, bo przestraszeni zaczęli biec w jego kierunku. George, i Nuru próbowali przeciąć im drogę, co im się nie udało. Kłusownicy zniknęli w g%tym buszu, tylko jeden przepłynął przez rzekę na przeciwny brzeg.

Później przenieśliśmy obóz, starannie unikając ścieżek hipopotamów. Z kolei zabraliśmy się do układania planów związanych z aktualnymi problemami. George postanowił, że nocami będzie się zasadzał w swoim Land-Ro-verze na ścieżkach, którymi jego zdaniem lwiątka powinny podkradać się pod bomy we wsi; miał zabierać ze sobą mięso na przynętę.; Mnie przypadała podobna rola w samym obozie, natomiast członkowie patrolu łowieckiego, zaopatrzeni w rakiety świetlne, mieli trzymać straż bezpośrednio przy bomach. Gdyby ktoś z nas dojrzał lwiątka, miał ostrzec Georgea strzałami w powietrze; członkowie patrolu jednym strzałem, ja dwoma.

25 — Moja lwia rodzina

385

Po zmroku George wyruszył na swój posterunek, ale tej nocy lwiątka obrały inną drogę, napadły na jedną z zagród i zabiły tam owcę. Zanim zdążyły do niej się dobrać, zostały przepędzone przez rakiety świetlne.

W nocy spadł deszcz, co nazajutrz rano utrudniło szukanie śladów. George powlókł zabitą kozę w stronę swego Land-Rovera w nadziei, że lwiątka zwietrzą mięso i tym sposobem dadzą się zwabić do przyjścia blisko wozu. Rano jednak okazało się, że na kolację przybyły tylko hieny i szakale. Następnej nocy lwiątka napadły z kolei naj jeszcze inną bomę i zagryzły dwie kozy; znów je przepłoszono, zanim zdążyły się pożywić.

Wkrótce miała nadejść pora deszczowa i to nas martwiło, bo bez ciężarówki z napędem na cztery koła zostalibyśmy unieruchomieni. Stara ciężarówka marki Thames nie nadawała się do jazdy przez dziewiczą dżunglę, a nie mogliśmy bezterminowo korzystać z Bedforda pożyczonego nam przez Kena Smitha. Potrzebowaliśmy też ciężarówki do przewiezienia reszty ekwipunku obozowego, do prac drogowych, oraz, a właściwie przede wszystkim, do ostatecznej przeprowadzki po schwytaniu lwiątek. Prawdę powiedziawszy, powinniśmy byli mieć dwa wozy ciężarowe, bo nasze plany przewidywały, że konwój będzie się składał z ciężarówki wiozącej lwiątka, drugiej załadowanej ekwipunkiem oflbzowym, wreszcie z dwu Land-Roverów z naszymi osobistymi rzeczami. Żaden z tych Land-Roverów nie mógł być przeładowany, aby mógł też posłużyć do holowania ciężarówek po kiepskich odcinkach drogi.

Omówiwszy te wszystkie sprawy z Georgem postanowiłam pojechać do Isiolo i zamówić nowego Bedforda, tej samej wielkości co pożyczony od Kena Smitha. Na nim miały się zmieścić zamówione już poprzednio trzy klatki do transportu lwiątek.

Następnego rana, po otrzymaniu wiadomości, że lwiątka usiłowały nocą dobrać się do dwu zagród, lecz zostały spłoszone, zanim zdążyły wyrządzić jakąś szkodę, wyruszyłam w towarzystwie naszego wiernego Ibrahima.

386

Gdy zasięgałam informacji w sprawie zakupu nowej ciężarówki marki Bedford, powiedziano mi, że dostawa może nastąpić mniej więcej za trzy tygodnie. To było nam nie na rękę, zapytałam więc, czy w razie nagłej potrzeby moglibyśmy pożyczyć wóz od firmy zajmującej się organizowaniem safari myśliwskich. Okazało się to możliwe, załatwiwszy więc odpowiednie formalności, wyruszyłam ciężarówką Kena do starego obozu, aby tam przenocować i potem zabrać pozostałe rzeczy.

Krzewy aloesu, które posadziliśmy przy grobie Elzy, zastałam obsypane kwieciem.; Zdziwiłam się, że kwiaty są biało-zielone, bo normalnie aloes kwitnie łososiowo, a te krzaki wykopaliśmy na chybił trafił w Isiolo. U podnóża kamiennego kopca znalazłam też dziwną roślinę, jakiej nigdy w życiu nie widziałam. Nie miała łodygi, była pomarańczowego koloru, zwinięta w kształt kubka i wyglądała na lepką. W środku kubka tkwiła gęsta substancja wydająca woń piżma, a z krawędzi sterczały płatki zbiegające się ku wnętrzu jak macki. Przypominała mi pasożytniczą roślinę o nazwie hyndora, którą pożera owady. Zrobiłam kilka zdjęć tej dziwnej rośliny i później stwierdziłam, że nazywa się Thonningia balańophoraceae i wiadomo o niej, że rośnie tylko na zachodnim wybrzeżu Afryki.

Noc była bardzo spokojna, delikatne światło księżyca nadawało otoczeniu piętno niezwykłej harmonii. Nie spałam i późną nocą usłyszałam ojca lwiątek, jak najpierw z pomrukiem okrążył obóz, potem poszedł pod Wielką Skałę, a w końcu przeprawił się przez rzekę. Widziałam Krzyż Południa, najpierw nad grobem Elzy, a później, przed świtem, nad rzeką Tana. To była ostatnia noc spędzona w obozie, który był dla mnie prawie domem.

Gdy moi ludzie zwijali obóz, poszłam do pracowni i potem wzdłuż wyschniętego łożyska rzeki do miejsc, które najmocniej wiązały się z mymi wspomnieniami. Poszczekiwanie pawianów przy Skale Pomrukiwań zwiększyło jeszcze mój smutek, bo przecież tak często oznajmiało ono przybycie Elzy z rodziną. Starałam się interpretować

387

ich głosy jako wezwanie natury, nakazujące mi spieszyć nad rzekę Tana na pomoc lwiątkom.

Przybyliśmy tam późnym popołudniem i George powitał mnie wiadomością, że chociaż dzień w dzień szukał śladów i wszystkie noce spędził na zasiadkach, ani razu nie ujrzał lwiątek, natomiast one co noc napadały na jakąś bomę. Był bardzo zmartwiony, bo wiedział, że mimo tych nocnych wypraw lwiątka od dziesięciu dni nic nie jadły, gdyż za każdym razem odstraszano je, zanim zdążyły pożreć zdobycz. Jeżeli nie upolowały sobie w buszu dzikiej świni, musiały być straszliwie głodne, co zdaniem Georgea prowadziło do tego, że prędzej czy później mogły kogoś zranić. Teren ich polowań obejmował dwanaście kilometrów gęstego buszu. Fakt, że nigdy nie napadały na tę samą bomę przez dwie noce pod rząd, uniemożliwiał przewidywanie ich ruchów. Dwa razy Dżespah wtargnął nawet do wnętrza chaty. W pierwszym wypadku kobieta śpiąca tam w otoczeniu kóz obudziła się na słaby bek ulubionego koźlątka i zobaczyła, jak szczęki Dżespaha miażdżą gardziel zwierzęcia.; Narobiła wrzasku, a Dżespah porzucił swą ofiarę i starał się uciec. W powstałym zamieszaniu chata zawaliła się, ale na szczęście nikt nie odniósł ran. Nie zrażony tym Dżespah następnej nocy wkradł się do innej chaty, gdzie spał jakiś chłopiec, też w otoczeniu kóz. Chłopiec zbudził się i zobaczył, że spod jego łóżka wystaje zad Dżespaha, który starał się wyciągnąć kryjącą się pod łóżkiem kozę. Odstraszony krzykiem i kopaniem Dżespah wycofał się z chaty.

George wyglądał na wyczerpanego bezsennymi nocami, zmartwieniami i świadomością, że tam w Isiolo gromadzi się zaległa robota, a on dopóty nie może się ruszyć znad rzeki Tana ani na jedną noc, dopóki trwa krytyczna sytuacja.

Podczas mojej nieobecności obmyślił nowy plan. Chciał wyciąć w buszu prostą, dwudziestokilometrową drogę od miejsca nad rzeką Tana aż do dawnego obozu — który ciągle nazywaliśmy obozem Elzy — i już nawet zaangażował w tym celu robotników. Na szczęście nowy szlak

388

pokrywał się częściowe ze ścieżką słoiii, co zmniejszało ilość pracy koniecznej przy wyrębie. Nowa ciężarówka miała nam umożliwić utrzymywanie ruchomego obozu i poruszanie się zgodnie z wędrówkami lwiątek. George spodziewał się też, że kładąc przy^g wzdłuż nowego szlaku, każdej nocy coraz dalej od wioski, będziemy mogli rozpocząć przygotowania do schwytania lwiątek zaraz po odsunięciu się na bezpieczną 0(jJegłość od wsi.

Ponieważ zaś uważał, że powinniśmy niezwłocznie odciągać lwiątka w tamtym kierunku, juz tego samego popołudnia powlókł ścierwo kozy przez busz i rozpalił wielkie ognisko. Lwiątka nie przyszły, natomiast próbowały napaść na bomę leżącą w odległości kilometra. Nazajutrz rano jeden z tropicieli doniósł 0 odkryciu śladów samotnego lwa zdążającego w kierunku obozu Elzy. Niestety zgubił te ślady nad rzeką, naprzeciw posterunku straży łowieckiej.

Gdy tego wieczora około dziewiątej George siedział obok mięsa wyłożonego na przynętę, nagłe zobaczył Dżespaha i Małą Elzę. Były okropnie wycnudzone i gr°t na~ dal tkwił w kłębie Dżespaha. Lwiątko nie były jednak nerwowe i Dżespah wylizał podaną ?? miskę tranu. Potem żarłocznie zajadały mięso i zostały z Georgem aż do piątej rano. Po tym wydarzeniu przyszło nam na myśl, że widocznie Gopa porzucił brata i si0strę i że to właśnie jego ślad prowadził w kierunku starego obozu. Posłaliśmy więc gońca z instrukcjami dla członków patrolu w strażnicy, którzy pilnowali obozu Elzy", aby w razie pokazania się Gopy karmili go i zaraz dali nam znać.

George spędził resztę dnia na wypjacJe dużych odszkodowań mieszkańcom wioski. WieczorLm usadowił się w miejscu, gdzie, jak przypuszczał, powinny kryć się lwiątka. Całą noc padało. Lwiątka nie pojawiły się koło Georgea, natomiast poszły tam, gdzie widziały go poprzedniej nocy, a nie zastawszy go, napadły na trzy bomy, zabiły dwie kozy i pokaleczyły s^eść innych. Nad ranem tropiciele zobaczyli uciekającą dw"°jkę.

Później przybył goniec z obozu Elzy ^ wiadomością, że

389

w nocy z piątego na szóstego kwietnia był tam jakiś młody lew i zostawił ślady w tym miejscu, gdzie zwykle Ge-orge rozbijał swój namiot; potem poszedł w stronę Wielkiej Skały. Następnej nocy wrócił w towarzystwie drugiego, dużego lwa, który nie wszedł na teren obozu, lecz przeprawił się przez rzekę. Młody lew odwiedził najpierw drzewo, które nazywaliśmy „lodówką", potem grób Elzy, a na końcu starą klatkę. To utwierdziło nas w przekonaniu, że chodzi o Gopę. Widocznie rozgoryczyło go ciągłe odpędzanie od zagród, zanim zdążył coś zjeść. Głód wziął górę nad jego wrodzoną bojaźliwością i na własną rękę ruszył w drogę do obozu, spodziewając się tam zastać nas i solidną porcję mięsa.

Ponieważ dwaj członkowie patrolu łowieckiego pilnujący obozu Elzy nie byli obeznani ze zwyczajami naszych lwów, wysłaliśmy tam Nuru, aby karmił Gopę. Miałam zamiar przyłączyć się do niego natychmiast, gdy stan wody pozwoli na przejazd samochodem przez wezbraną rzekę. Gdyby Gopa dał przykład dwojgu pozostałym lwiątkom i skłonił je do powrotu na stare miejsce, to bardzo ułatwiłoby nam zadanie. Gdyby jednak do tego nie doszło, nasze problemy okazałyby się jeszcze trudniejsze niż przed jego samotną wyprawą. Już niemało kłopotu sprawiało obserwowanie wszystkich ruchów lwiątek i równocześnie zapobieganie napadom całej trójki na bomy we wsi. Kontrola dwóch terenów odległych od siebie o dwadzieścia kilka kilometrów, i to w okresie, gdy deszcze prawie uniemożliwiały jazdę samochodami, była wręcz koszmarnym zadaniem,.

Tej nocy lwiątka wracały od strony zagrody, przy której zjadły wyrzuconą przez mieszkańców zdechłą kozę, i przeszły obok Georgea o sto metrów. Byliśmy zrozpaczeni. Nie pozostawało nam nic innego, jak postarać się o wzmocnienie ogrodzeń wokół wszystkich bom i zwiększenie liczby strażników; na to jednak brakowało nam ludzi.

Ponieważ George stwierdził, że w jego Land-Roverze pękła tylna półoś, posłał Ibrahima samochodem do Isiolo

390

po nową- Sam spędzał tymczasem noce w małym namiocie. Tego wieczoru, gdy mój mąż udał się na swój nocny posterunek, ja poszłam na spacer. Przez cały dzień na niebie zbierały się ciężkie chmury i deszcz ciągle wisiał w powietrzu. Nagle usłyszałam niskie, donośne pomruki i na środku rzeki dojrzałam dwa hipopotamy, które przy każdym wynurzeniu wypuszczały w górę fontanny wody. Zachodzące słońce miało najpierw barwę pomarańczową, potem ciemnoczerwoną, a wreszcie purpurową. Na tle takiej tarczy stała kępa palm doum, a ich delikatne korony odcinały się na niebie tak długo, dopóki światło nie zniknęło zupełnie i wszystkie kształty nie utonęły w szarym oceanie buszu. Potem poczułam jakąś delikatną woń i idąc za tym zapachem trafiłam na Sesamothamus bus-seanus Engl. To małe drzewko, rosnące zwykle na bezwodnych terenach, nie może sobie pozwolić na wypuszczenie jednocześnie liści i kwiatów. Teraz było właśnie pokryte białymi, aksamitnymi kwiatami, które wyglądały tym dziwniej, że rosły na nagich, ciernistych gałęziach. Mocno pachnące pąki drzewka otwierają się dopiero po zachodzie słońca, ofiarując nektar nocnym owadom. Kwiaty żyją tylko tę jedną noc, przy pierwszych promieniach wschodzącego słońca opadają na ziemię. Tyle wspaniałości na jedną noc! — a pamiętając krwawy zachód słońca z zapowiedzią deszczu obawiałam się, że nawet niecałą noc potrwa ich życie.

Moje myśli przerwał warkot samochodu. Wiedziałam, że to wrócił Ibrahim. Opowiedział mi, że z powodu deszczów w górnym biegu rzeki poziom wody gwałtownie się podnosi. Z trudem udało mu się przeprawić.;

Zaledwie położyłam się do łóżka, zaczęło lać. Martwiłam się o Georgea, który podczas tego potopu siedział samotnie w małym namiocie, otoczony przez lwy. Również tupot hipopotamów wydawał mi się za bliski jak na mój gust. Mimo jednak tych niespokojnych myśli w końcu usnęłam.

Zbudziłam się nagle ze świadomością jakiegoś rytmicznego plusku, ale ponieważ mieszał się on z bębnieniem

391

deszczu o płótno namiotu i rykiem płynącej o kilka metrów wezbranej rzeki Tana, nie mogłam dociec, skąd pochodzi ten głos, i przestałam nań zwracać uwagę. Potem wywrócił się jeden z palików podpierających namiot. Zaświeciłam latarkę i stwierdziłam, że plusk wywołują fale zalewające obóz.

Rozbiliśmy obóz półtora metra powyżej normalnego poziomu rzeki; przez trzy godziny Tana pokonała tę różnicę. Gdziekolwiek spojrzałam, wszędzie woda. W świetle latarki zobaczyłam, że nawet daleko od brzegu teren zamienił się w mokradło z głębokimi kałużami, a tylko tam przecież mogliśmy się przenieść — jeśli rzeka nas nie uprzedziła. Jeszcze trzydzieści centymetrów i nie zostanie dla nas ani skrawka.

Byłam bliska paniki. Wołałam do boyów, ale ich namioty stały o dwieście metrów dalej i nie mogli mnie słyszeć poprzez ryk rzeki. Pobiegłam więc w tamtą stronę. Skrzydła ich namiotów zastałam zasznurowane i boye spali smacznym snem nic nie wiedząc o tym, że znajdują się w prawdziwej pułapce. Jeżelibym ich na czas nie obudziła, mogliby wszyscy utonąć.

Gdy przecierając oczy wygramolili się z namiotów, natychmiast zdali sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Najpierw rozebrali duży namiot Georgea, w którym znajdowała się nasza broń oraz zapasy żywności i lekarstw. Ten namiot był już częściowo zalany wodą, w pośpiechu więc wyrzuciliśmy wszystko na suchą kępę i zabraliśmy się do mojego. Latarka, którą trzymałam w ręku, stanowiła jedyne źródło światła, ale wkrótce też wpadła do wody i stała się bezużyteczna. Przy tej okazji oceniłam, jak szczęśliwie się złożyło, że Ibrahim już wrócił z osią do wozu Georgea, bo on potrafił opanować panikę wśród ludzi i zabezpieczyć większość naszych rzeczy przed porwaniem przez prąd.

Na razie byliśmy bezpieczni, ale dobrze wiedziałam, że jeżeli nie nastąpi jakiś cud, rzeka zaleje wkrótce i dalsze tereny, jedyne dla nas miejsce ucieczki. Wbiłam w ziemię kij, aby znaczyć poziom wody, i wpa-

392

trywałam się w niego z ogromnym niepokojem. Prawie nie wierzyłam własnym oczom, stwierdzając, że woda nie podchodzi wyżej. Powódź osiągnęła punkt kulminacyjny tuż przed tym momentem, gdy rzeka gotowała się do zabrania naszego obozu.

Z kolei wzięliśmy się do ratowania Land-Rovera, który stał unieruchomiony bez tylnej półosi i do połowy zalany wodą. Na szczęście w pobliżu rosło wysokie drzewo, więc za pomocą zaimprowizowanego bloku podciągnęliśmy wóz w górę, tak że nie groziło mu porwanie przez prąd. Znów Ibrahim okazał się nieoceniony przy tej operacji. Po zakończeniu akcji ratunkowej zmoczeni i zmęczeni czekaliśmy na świt.

O pierwszym brzasku zjawił się George, zziębnięty i zesztywniały. Opowiedział nam, że tuż przed powodzią przyszedł Dżespah z Małą Elzą i lwiątka pożarły ogromną ilość mięsa, a potem przepadły. Podczas ulewy namiot Georgea zapadł się nad nim, tak że resztę nocy spędził pod mokrym płótnem. Czuł się bardzo niepewnie, bo gdyby lwiątka wróciły i zechciały zbadać wrak namiotu, byłby zupełnie bezsilny. Ale, jak się później okazało, Dżespah i Mała Elza miały inne zajęcie, bo mimo obfitego posiłku napadły na jeszcze jedną bomę we wsi i zabiły w niej kozę.

Do śniadania poziom rzeki opadł o półtora metra. Obserwując przez lornetkę wzburzony nurt, zobaczyłam łódkę wywróconą dnem do góry i tkwiącą wśród konarów drzewa rosnącego na małej wyspie. Na przeciwnym brzegu czapla z odmiany olbrzymich uderzała złowioną rybą o skałę; ciężko musiała zapracować na śniadanie.

10 Przygotowywanie pułapki

Rozpatrując sytuację zdecydowaliśmy, że najbezpieczniej jest rozbić namioty w buszu dalej od rzeki, blisko kilku dużych drzew, w których cieniu mogliśmy spędzać upalną porę dnia.

393

Ułożyłam nasze przemoczone rzeczy na słońcu, aby się suszyły, a George tymczasem wyruszył na poszukiwanie lwiątek. Nie znalazł ich, ale tej samej nocy, gdy czekał z gotowym mięsem, Dżespah i Mała Elza przyszły, pożarły mięso i zostały do jedenastej. Wczesnym rankiem George usłyszał ryki obu lwiątek. O ile nam było wiadome, pierwszy raz próbowały ryczeć, a brzmiało to całkiem imponująco, choć jeszcze trochę niepewnie i młodzieńczo. Zastanawialiśmy się tylko, czy wzywały Gopę, czy tylko chciały tym rykiem zadokumentować swoje prawo do nowego terytorium.

Następnej nocy lwiątka przyszły wcześnie, zjadły połowę mięsa przygotowanego przez Georgea, a później, gdy zaczęło padać, z czystej złości napadły na jakąś borne w wiosce, zabijając trzy kozy i kalecząc cztery dalsze.

Tymczasem ja przeżyłam własną denerwującą przygodę. Swój namiot ustawiłam pod rozłożystym krzakiem, bo tam spodziewałam się najwięcej cienia. Nie zauważyłam jednak, że wybrane przeze mnie miejsce było na samej ścieżce hipopotamów. W nocy usłyszałam, jak jakaś bestia podeszła na kilka metrów, potem na szczęście zawróciła i skoczyła w wodę. Ponieważ lało jak z cebra, nie chciałam przed świtem przenosić namiotu. Ale rano wszystko znów się zawaliło i nasze rzeczy znalazły się w wodzie. Teczki, w których trzymałam korespondencję, ucierpiały najbardziej i ich zawartość zmieniła się w posklejaną masę. Ostrożnie wysortowałam najważniejsze listy i dokumenty, aby je wysuszyć, choć na wielu pismo było już prawie nieczytelne. Cały dzień straciliśmy na suszenie rzeczy, a co jakiś czas nowy deszcz niweczył nasze wysiłki. Był to dzień ogromnego zamieszania, lecz nie pozbawiony miłych przeżyć: w pewnej chwili promień słońca padł na palmę, tak że jej mokre liście zabłysły na tle ciemnoniebieskiego nieba. Wydawało mi się, że nie ma na świecie nic piękniejszego od wspaniałej budowy palmowego liścia.

Tego wieczora w drodze do lwiątek George ugrzązł z samochodem. Gdy spóźniony pr-zybył na miejsGe, Dże-

394

spah i Mała Elza czekały już tam na niego, a potem George długo w ciemności przysłuchiwał się, jak z zadowoleniem zajadały dostarczoną przez niego kolację. Gdy później zaświecił latarkę, ze zdziwieniem zobaczył aż trzy lwiątka.. Widocznie Gopa wrócił, bo uroczyście witał się z bratem i siostrą. Po tej powitalnej ceremonii zabrał się do mięsa i nie chciał do niego dopuścić rodzeństwa. Był bardzo głodny, ale wyglądał zdrowo. Jego nieobecność trwała tydzień i zdaniem Georgea musiał w tym czasie najeść się do syta przynajmniej dwa razy, bo inaczej nie byłby w tak dobrej kondycji. Wszystkie trzy lwiątka wylizały swoje porcje tranu, po czym ruszyły w kierunku wsi. George wystrzelił w powietrze, ostrzegając tym członków patrolu, którzy przyjęli nieproszonych gości rakietami i odstraszyli od zagród.

Choć na razie lwiątka nie bardzo się stosowały do naszych planów zamknięcia ich w klatkach, uważaliśmy za rzecz bardzo ważną, aby mieć wszystko w pogotowiu. Pogoda pogarszała się z dnia na dzień i należało koniecznie przywieźć klatki na miejsce, zanim deszcz uniemożliwi transport ciężarówką.

Dwudziestokilometrowa droga przez busz została już ukończona. Nawet w porównaniu z tą, którą przybyliśmy nad rzekę Tana, przedstawiała się okropnie, ale przynajmniej stanowiła ogromny skrót. Druga jej zaleta polegała na tym, że przebiegała przez rzekę w wąskim i stosunkowo płytkim miejscu. Choć brzegi tam były strome, przeprawa zapowiadała się lepiej niż na starej drodze, gdzie nurt rozlewał się na sto pięćdziesiąt metrów i podczas powodzi nie nadawał się do przebycia.

Wyruszyłam z Ibrahimem do Isiolo, aby zabrać wszystkie potrzebne rzeczy. Nawet w tym lepszym miejscu mieliśmy trudności z przeprawą przez rzekę, a zjawienie się tam pijanego naczelnika wsi jeszcze przysporzyło nam kłopotów. Wygramoliliśmy się jednak ostatecznie na drugi brzeg, a potem jadąc nowym szlakiem notowałam, gdzie i co trzeba poprawić, aby mogła tamtędy przejechać ciężarówka wioząca klatki z lwiątkami.

395

Podczas pobytu w Isiolo dowiedziałam się od majora Grimwooda, że po pertraktacjach z zarządami różnych rezerwatów zwierzęcych uzyskał dla nas zgodę na przeniesienie lwiątek do Parku Narodowego Serengeti w Tanganice. Byłam majorowi Grimwoodowi bardzo wdzięczna i ogromnie zadowolona z wyboru, bo Serengeti słynie z lwów i obfitości różnej innej zwierzyny. Moim zdaniem trudno było o lepszy nowy dom dla dzieci Elzy.

Napisałam list do dyrektora Parku Narodowego Serengeti, dziękując mu za jego wspaniałomyślność i podkreślając, że lwiątka liczą dopiero po szesnaście miesięcy i przez miesiąc lub dwa będą nadal potrzebowały naszej pomocy.; Wyjaśniłam, że jeszcze niedawno miały mleczne zęby i nie będą zdolne do samodzielnego polowania, zanim nie skończą dwu lat. Rzecz naturalna, wspomniałam również o grocie strzały tkwiącym w kłębie Dżespaha.

Gdy dowiadywałam się o zamówioną ciężarówkę marki Bedford, otrzymałam odpowiedź, że wóz jest jeszcze w porcie Mombasa. Wobec tego wynajęłam taki sam model od firmy ???-Downey Safari. Gdyby nam się udało schwytać lwiątka, nie mogliśmy ryzykować najmniejszej zwłoki. Major Grimwood uprzejmie pozwolił nam zatrzymać Bedforda Keną Smitha i użyć tej ciężarówki do przeprowadzki lwiątek. Rozwiązawszy problemy transportowe, zajęłam się przyspieszeniem dostawy trzech kla-tek-pułapek, zamówieniem bloków, lin, zapasowych akumulatorów samochodowych, dużej ilości librium, a także materiałów fotograficznych. Podjęłam też z banku mnóstwo gotówki. Przy okazji poszłam do lekarza, żeby obejrzał moją chorą nogę. W czasie ostatnich kilku tygodni robiłam sobie opatrunki w bardzo niehigienicznych warunkach, lecz mimo to rana zaczęła się goić, choć jeszcze była otwarta i głęboka.

Podczas mego pobytu w Isiolo lało bez przerwy, co skłaniało mnie do szybkiego powrotu, zanim zostanę odcięta przez powodzie. Gdy w końcu przybyłam do obozu ze wszystkimi zdobytymi rzeczami, włączając trzy klatki i ciężarówkę z firmy Ker-Downey, dowiedziałam się od

396

Georgea, że każdej z tych czterech nocy, kiedy mnie nie było, lwiątka przychodziły do niego. Próbowały też napadać na bomy, lecz zawsze odpędzano je, zanim zdążyły wyrządzić jakąś szkodę. Nasze środki zaradcze — wzmocnienie kolczastych ogrodzeń, ustawienie straży przy bomach i ostrzegawcze strzały w wypadkach, gdy zachodziło podejrzenie, że lwiątka knują coś złego — okazały się skuteczne.

George opowiedział mi, jak pewnego razu rzucił lwiątkom dwie perliczki. Natychmiast straciły zainteresowanie mięsem i rozpoczęły walkę o ptaki. Zauważył też, że Mała Elza mocno kuleje, prawdopodobnie z powodu ciernia w łapie, ale ponieważ była tak samo dzika jak zawsze, nie mógł jej nic pomóc.

Lwiątka znajdowały się teraz w doskonałej kondycji. Wprawdzie Dżespah dalej nosił grot strzały w kłębie, ale nic nie wskazywało, żeby to mu sprawiało ból lub przeszkadzało w ruchach.; Znów nabrały zaufania do Georgea i nie okazywały żadnego niepokoju, gdy podczas karmienia chodził między nimi nalewając im wody do picia i podając im miski z tranem. To zaufanie okazywały nie tylko w nocy. Poprzedniego dnia w biały dzień George wyszedł wprost na całą trójkę śpiącą pod krzakiem. Małe wcale się nie przestraszyły, przesunęły się tylko nieco i dalej drzemały.

Sytuacja była więc znacznie lepsza, lecz nadal czuliśmy się jak na beczce prochu. To prawda, że lwiątka, nawet okropnie wygłodniałe i odpędzane od zdobyczy, nigdy nie próbowały rzucać się na ludzi. Było również faktem, że mieszkańcy wsi okazywali wielką cierpliwość i byli bardzo pomocni — wydawali się nawet bardzo zadowoleni z otrzymywanych odszkodowań i z automatycznego „rynku zbytu" na kozy. Mimo to sen z oczu spędzała nam myśl, że w okolicy pasły się liczne stada kóz i owiec, a stad tych pilnowały małe dzieci. Uważaliśmy więc, że im prędzej schwyta się lwiątka, tym lepiej dla wszystkich.

Przystępując do zadania, wykarczowaliśmy busz blisko

397

miejsca, gdzie zwykle przebywały za dnia. Tam ustawiliśmy obok siebie trzy klatki. Zapadające się drzwi, zbudowane w postaci zasuw, George podciągnął na linach, przechodzących przez bloki przymocowane do prostej belki, którą umieścił w ten sposób, że końce przybił do dwóch drzew rosnących po obu stronach klatek. Potem splótł końce wszystkich trzech lin w jedną, którą rozwiązującym się przy szarpnięciu węzłem umocował do drzewa rosnącego o dwadzieścia metrów od frontowych ścian klatek. Tam właśnie zamierzał siedzieć w swoim Land-Roverze i czekać. Po wejściu każdego lwiątka do osobnej klatki pozostawało mu tylko szarpnięciem zwolnić linę, aby wszystkie trzy drzwi równocześnie opadły.

Należało więc przede wszystkim przyzwyczaić lwiątka do jedzenia w klatkach, a potem czekać na odpowiedni moment. Już jedenaście dni pod rząd przychodziły mniej lub więcej regularnie do Georgea po mięso, aby je zaś odwodzić od wsi i zwabiać w kierunku pułapek, stopniowo przenosił miejsce podawania pokarmu w stronę klatek. Gdy pozostało już tylko czterysta metrów, przymocował dwie zabite kozy do Land-Rovera, a gdy ukazały się lwiątka, powoli ruszył samochodem naprzód, wlokąc po ziemi mięso w kierunku pułapek. Dżespah natychmiast pokrzyżował mu plan, bo chwyciwszy jedną kozę obiegł z nią wokół drzewa, tak. że lina zaplątała się i pękła.-

Następnej nocy George miał więcej szczęścia, bo lwiątka pozwoliły mu zaholować mięso aż do klatek. Nie przestraszyły się zupełnie widoku wielkich skrzyń — Gopa nawet usiadł w jednej z nich i tam pożarł swoją porcję mięsa.

Wreszcie wszystko wskazywało na to, że wkrótce będziemy mogli schwytać naszą trójkę. Czuliśmy wielką ulgę, ale George martwił się na odmianę swoją urzędową pracą, bo podczas pobytu nad rzeką Tana i zajmowania się małymi musiał zaniedbać normalne obowiązki służbowe. W razie przenoszenia „więźniów" do Serengeti jego nieobecność zapowiadała się na jeszcze dłuższą, bo mieliśmy zamiar i nadzieję obozować tam dopóty, dopóki

398

lwiątka zadomowią się na dobre i będą się mogły obejść bez naszej pomocy.

Park Narodowy Serengeti leży o tysiąc dwieście kilometrów od Isiolo, wobec czego George nie mógłby dzielić czasu między pracę zawodową i dzieci Elzy, jak to czynił dotychczas. Jak dotąd major Grimwood bardzo lojalnie bronił go przed wszystkimi zarzutami, ale George nie chciał nadużywać uprzejmości swego przełożonego. Jedyne rozwiązanie widział w tym, żeby zrezygnować z pracy i poświęcić się wyłącznie lwiątkom. Napisał więc do majora Grimwooda list z prośbą o dymisję. Doskonale wiedziałam, ile go kosztowała ta decyzja, bo przecież przez dwadzieścia dwa lata żył tylko swoją pracą. Wystarczyło mi zresztą spojrzeć na jego wyniszczoną twarz i wychudzoną sylwetkę, aby zrozumieć, czym było dla niego tych kilka ostatnich tygodni.

Pomyślałam, że może byłoby mu łatwiej, gdybym znalazła jakiegoś zawodowego łowcę, który pomógłby mu przy chwytaniu lwiątek; musiałabym pojechać do Isiolo, aby się za kimś takim rozejrzeć.

Chcieliśmy też wydobyć odłamek strzały z kłębu Dże-spahą. George wypytał starych mieszkańców wioski, pamiętających jeszcze czasy walk między plemionami, w jaki sposób wydobywano strzałę, gdy utkwiła w ciele wojownika. Odpowiedź brzmiała, że kręcąc drzewcem lu-zowano zadzior grotu i wyciągano strzałę z mniejszą szkodą dla ciała niż przy zwykłym wyszarpywaniu. Nie oczekiwaliśmy jednak, żeby Dżespah pozwolił na obracanie odłamkiem. Wobec tego George obmyślił urządzenie składające się z nieco powiększonej kopii grotu mającej brzegi ostre jak brzytwa. Miał nadzieję, że uda mu się wepchnąć ten przyrząd pod grot tkwiący w kłębie Dże-spaha, a potem równocześnie wyciągnąć obydwa obce ciała bez powiększania rany bardziej niż trzeba. Aby przeprowadzić taki zabieg, należało unieruchomić Dżespa-ha w klatce i następnie użyć miejscowego znieczulenia przez natrysk środkiem zamrażającym. George sądził, że da się to zrobić po schwytaniu lwiątek, a jeszcze przed

399

podróżą do Serengeti. Wyruszyłam więc z Ibrahimem do Isiolo, aby wystarać się o środek zamrażający, przywieźć łańcuchy przeciwślizgowe na koła naszych ciężarówek oraz nawiązać kontakt z jakimś zawodowym łowcą zwierząt. Podczas podróży pożyczonym od Kena Smitha Bedfordem, który potrzebował naprawy, przeżyliśmy kilka paskudnych momentów, gdyż ciężarówka wpadała w poślizg na błotnistej drodze. Niebo było pokryte ciemnymi chmurami, co zapowiadało dalszy deszcz, dlatego spieszyłam się, aby wrócić, zanim pogoda się popsuje.

Na szczęście załatwienie sprawunków zajęło mi tylko jeden dzień. Ponieważ nie mogłam znaleźć żadnego zawodowego łowcy zwierząt, zatelefonowałam do Juliana McKeanda, który razem z nami i Elzą odbył pieszą safari opisaną w pierwszej części książki, i później został zawodowym myśliwym. Zgodził się nam pomóc i przyrzekł, że przybędzie nazajutrz. Porozumiałam się też telefonicznie z Johnem Bergerem oraz z drugim lekarzem weterynarii w Nairobi i zapytałam ich obu, czy podjęliby się zoperować Dżespaha, gdybyśmy przejeżdżali przez miasto w dogodnej dla nich porze. Miałam bowiem wątpliwości, czy natryskowy środek znieczulający będzie działał przez grube futro Dżespaha, a nie chciałam ryzykować zabiegu, który byłby skazany na niepowodzenie.

Jakiś czas przedtem pewien amerykański tygodnik zwrócił się do nas z pytaniem, czy pozwolilibyśmy ich reporterowi sfotografować moment schwytania lwiątek. Ponieważ nie mogliśmy wtedy przewidzieć, kiedy ten moment nastąpi, zostawiliśmy sprawę otwartą. Z wielkim więc zdziwieniem przeczytałam w Isiolo trzy depesze zapowiadające przybycie amerykańskiego fotoreportera w ciągu najbliższych dni, a jeszcze bardziej mnie zaskoczyło, gdy ten fotoreporter zadzwonił nazajutrz rano z Nairobi i oświadczył, że właśnie przyleciał. Ponieważ mógł przybyć do Isiolo dopiero późnym popołudniem następnego dnia, musiałam opóźnić swój powrót do Georgea i lwiątek o całe dwadzieścia cztery godziny. Nie było mi to na rękę, bo zwiększało się prawdopodobieństwo prze-

400

szkód po ewentualnym deszczu, "ale ponieważ Amerykanin odbył już tak daleką drogę, a w dodatku jego reportaż mógł pomóc w uzyskaniu poparcia dla akcji ochrony dzikich zwierząt, zdecydowałam się na niego zaczekać.

Rozpoczęliśmy już wtedy akcję zwaną Apelem Elzy; napływające dary pieniężne były przeznaczone na pomoc dla dzikich zwierząt na tych terenach, gdzie ich obecność tak koliduje z interesami ludzkimi, że muszą być albo przeniesione w inne miejsce, albo wyniszczone. Ponieważ do tego czasu brakło na ten cel dostatecznych funduszów, śmierć groziła wielu stworzeniom. Właśnie używając pieniędzy uzyskiwanych przez Apel Elzy mieliśmy nadzieję pomóc organizacjom ratującym skazane na śmierć zwierzęta. Trzeba dodać, że wręcz ironiczną wymowę miał przy tym fakt, iż od czasu wszczęcia naszej akcji same dzieci Elzy znalazłyby się w śmiertelnym niebezpieczeństwie — gdyby nie udał się nasz eksperyment z ich schwytaniem. Jeżeli reportaż zamieszczony w piśmie o ogromnym nakładzie miałby pomóc w uzyskaniu poparcia dla akcji ratowania zagrożonych zwierząt, odroczenie mego wyjazdu było w pełni uzasadnione.

Gdy przyjechał Julian, zapoznałam go z naszymi planami schwytania lwiątek. Bardzo gorąco doradzał mi, aby przewieźć do nowego obozu jakąś większą klatkę. Był zdania, że łatwiej przyjdzie schwytać lwiątka do jednej klatki, a później porozmieszczać je pojedynczo w tych mniejszych. Wątpił bowiem, czy wszystkie trzy równocześnie zechcą wejść do osobnych klatek. Nie mogliśmy oczywiście chwytać małych pojedynczo, bo pierwsze złapane na pewno odstraszyłoby inne.

Załadowaliśmy więc na ciężarówkę dużą, nieporęczną klatkę, do której wpakowaliśmy tyle kóz, ile się tylko zmieściło. Julian miał swego Land-Rovera, tak że mógł się poruszać samodzielnie. Deszcz lał przez cały dzień i pilotowi, który miał przylecieć z fotoreporterem, musiałam podać przed startem dokładne znaki rozpoznawcze, aby przy takiej pogodzie mógł znaleźć drogę i bezpiecznie siąść na śliskim lądowisku^

26 — Moja lwia rodzina

401

Spędziwszy tyle lat w Kenii, nauczyłam się, że człowiek jest tu bardziej niż w Europie uzależniony od stanu pogody; często różne plany dosłownie rozpływają się w wodzie. Musiałam więc teraz sceptycznie podchodzić do słów fotoreportera, który mi powiedział, że na łeb na szyję skierowano go z Berlina do Kenii i ma tylko trzy dni czasu na sfotografowanie sceny schwytania lwiątek w naszym odległym i prawie niedostępnym obozie, a potem natychmiast powinien się udać na Kubę, gdzie czeka go nowe, pilne zadanie.

Przez całą noc lało jak z cebra. Zastanawiałam się, czy w ogóle potrafimy dotrzeć do obozu, i żal mi było reportera, którego oczekiwały niezbyt przyjemne perspektywy. Moje obawy okazały się uzasadnione, bo przez całą drogę samochody grzęzły w głębokich koleinach i kierowcy musieli dokonywać cudów, aby nie stoczyły się do jakiejś rozpadliny albo nie zderzyły się ze sobą. Sytuację pogarszały jeszcze częste nawałnice. Ja jechałam na ciężarówce z ludźmi i kozami, a fotoreporter z Julianem w Land-Roverze. Posuwaliśmy się powoli.; Już z dala od rzeki jej ryk zapowiedział mi, że nie ma mowy o przeprawie. Między stromymi brzegami przewalał się blisko trzydziestometrowy nurt wzburzonej wody. Mogliśmy tylko zanocować nad brzegiem w nadziei, że nazajutrz rzeka opadnie. Na szczęście Julian miał ze sobą dwuosobowy namiot i mógł przygarnąć reportera, któremu bardzo współczułam, bo nie był otrzaskany z niewygodami afrykańskiej safari. Ja spałam w małym namiocie alpejskim, który zabrałam na taki właśnie wypadek.

Nazajutrz rano stwierdziliśmy, że woda, zamiast opaść, jeszcze się podniosła. Nie pozostawało nic innego, jak posłać dwu gońców na przełaj do Georgea — w linii powietrznej przez busz tylko dwadzieścia pięć kilometrów — zawiadamiając go o naszym położeniu i prosząc o wysłanie nowo wyrąbanym szlakiem jego Land-Rovera i przeholowanie nas przez rzekę, gdy jej poziom się obniży. Potem czekaliśmy na ekspedycję ratunkową. Julian i fotoreporter siedzieli w swoim namiocie dyskutując na te-

402

mat sytuacji międzynarodowej, ja zaś u siebie zabrałam się do poczty, którą jeszcze nie otwartą wiozłam z Isiolo. Znalazłam wycinki prasowe z alarmującymi tytułami:

,Może zajść konieczność zastrzelenia lwiątek Elzy". „Dzieciom Elzy grozi śmierć". „Dzieci Elzy skazane na śmierć".

Lwiątka schwytane

Ogarnęło mnie przerażenie. Według doniesień prasowych major Grimwood miał oświadczyć dziennikarzom w Nairobi, że polecił Georgeowi schwytać lwiątka i przenieść je do rezerwatu dla dzikich zwierząt, a gdyby to się nie powiodło, zastrzelić je. Zupełnie jednak nie pasowało do majora Grimwooda, aby powiedział coś takiego prasie bez uprzedniego poinformowania nas. Byłam przekonana — zupełnie słusznie, jak później stwierdziłam — że dziennikarze źle zrozumieli słowa majora.; Wobec tego postanowiłam nie pokazywać tych wycinków towarzyszącemu nam reporterowi.

Wiedziałam, rzecz oczywista, że gdyby lwiątka skaleczyły kogokolwiek, choćby lekko, oznaczałoby to dla nich nieuchronny wyrok śmierci. Na szczęście dotąd nic podobnego nie zrobiły, ale możliwie szybkie przeniesienie ich było sprawą życia lub śmierci, my zaś siedzieliśmy bezczynnie czekając na opadnięcie wody w rzece. Starałam się ukryć niepokój, lecz trudno mi było słuchać narzekań reportera, który ciągle biadał, że może nie złapać samolotu na Kubę, ani też nie mogłam traktować uprzejmie jego skarg, że nie ma wieszaków na ubrania.

Nagle deszcz ustał. Ibrahim i ja wpatrywaliśmy się w rzekę, z niepokojem obserwując jej poziom. Ponieważ obawiałam się, że coś mogło opóźnić gońców idących piechotą do Georgea, zaproponowałam Julianowi, żeby z Ibrahimem starał się podjechać jak najbliżej obozu.

11

403

Gdyby wóz utknął po drodze, Ibrahim mógłby dojść piechotą i zawiadomić Geórgea o naszym położeniu.

Zgodnie z tym planem zaraz wyruszyli, a gdy wóz zawiódł i Julian musiał zawrócić, Ibrahim poszedł dalej sam i często brodząc po pachy w błotnistych kałużach rzeczywiście dotarł do Georgea znacznie wcześniej niż gońcy. George był, co łatwo zrozumieć, bardzo zaskoczony perspektywą przyjmowania w tych warunkach dwóch nowych gości. Wysłał ku nam Ibrahima w swoim Land-Roverze i następnego dnia zobaczyliśmy tego niestrudzonego współpracownika, jak wesoło dawał nam znaki ręką z drugiego brzegu.

Nasi ludzie przetransportowali rzeczy przez rzekę, która jeszcze była za głęboka na przejazd samochodów. Julian i reporter podwinęli szorty i przeszli sami, a mnie przeniosło dwóch mężczyzn na splecionych rękach. Pierwszy raz coś takiego mi się zdarzyło, ale ponieważ rana na nodze była nadal otwarta, bałam się ryzykować jej zakażenia w brudnej wodzie koloru czekolady.

Na drugim brzegu wtłoczyliśmy się wszyscy do Land-Rovera. Ponieważ oprócz nas trojga zmieścić się musieli też pomocnicy i ekwipunek, ciasno było niemiłosiernie, ale wkrótce podskakiwaliśmy na wertepach świeżo wyciętej drogi.

Zaraz po naszym przybyciu George zaprowadził nas do klatek-pułapek i zademonstrował działanie skonstruowanego przez siebie urządzenia. Bardzo nam wszystkim zaimponowało, gdy pociągnął za linę i momentalnie wszystkie trzy drzwi-zasuwy opadły w dół jak noże gilotyn — pozostały tylko małe szpary, w których w razie potrzeby mógł się zmieścić wystający ogon. Żaden zawodowy łowca nie potrafiłby obmyślić lepszej metody schwytania lwiątek, toteż byłam bardzo dumna z mego męża.

George opowiedział nam, że małe przychodziły co nocy i wchodziły do klatek jeść mięso, które im tam kładł. Dżespah spędził raz nawet w klatce całą noc. Kłopot polegał tylko na tym, że czasami dwa lwiątka właziły do

404

jednej klatki albo gdy każde było w innej, któreś wystawiało łeb lub zad, co wykluczało użycia opadających drzwi. Czy kiedykolwiek wszystkie trzy równocześnie ulokują się tak, aby je można było schwytać?

Fotoreporter miał spędzić najbliższą noc z Georgem i zrobić zdjęcia w razie pojawienia się lwiątek. Nie przywiózł ze sobą fleszu, ale był pewien, że ma bardzo czułe filmy i światło reflektorów samochodowych zupełnie wystarczy.

Lwiątka przyszły jak zwykle wkrótce po zmroku. Usłyszawszy głos obcego człowieka najpierw uciekły, ale później wróciły na kolację i całą noc spędziły blisko samochodu, nic sobie nie robiąc z pstrykania aparatu fotograficznego.

Nazajutrz rano fotoreporter bardzo się spieszył, więc po zrobieniu kilku zdjęć z życia obozowego i sfotografowaniu paru najbardziej poszkodowanych przez lwiątka zagród we wsi, wyjechał od nas wprost na Kubę.

Julian odwiózł go do Isiolo, zamierzając wrócić nowym Bedfordem zaraz po dostarczeniu ciężarówki. Mieliśmy nadzieję, że jego powrót zbiegnie się w czasie ze schwytaniem lwiątek. Wtedy byłby bardzo przydatny, bo brakowało nam rąk do pomocy. Wszystkich trzech kierowców powaliła malaria, dwóch boyów chorowało na dy-zenterię, a George ze zmęczenia ledwo się trzymał na nogach. Gdyby Julian zdążył na czas, mógłby dopilnować zwijania obozu, co umożliwiałoby nam przewiezienie lwiątek do nowej siedziby z minimalną stratą czasu.

Byliśmy już pełni nadziei, że zbliża się kres naszych trosk, gdy poczta przyniosła prawdziwą bombę. Był to list do Georgea od komisarza okręgu, w którym się znajdowaliśmy,, zawierający ultimatum co do schwytania lwiątek w określonym terminie. Komisarz dodawał, że z przykrością wydaje taki nakaz, ale sprawa stała się przedmiotem intryg politycznych i po wyznaczonej dacie nie będzie nam już mógł udzielać swego poparcia.

Bardzo nas to przygnębiło. Bo chociaż wierzyliśmy, że schwytanie lwiątek jest bliskie, wiele czynników sprzy-

405

sięgło się przeciw nam: moja chora noga, choroby personelu, wreszcie to, że George będzie ewentualnie musiał wrócić do Isiolo, bo jego rezygnacja z pracy nie mogła mieć natychmiastowego skutku. Na dobitek w każdej chwili groziły nam ulewne deszcze. Jedyną pociechę stanowił fakt, że od dziewięciu dni małe przestały napadać na bomy i co nocy przychodziły do Georgea po jedzenie.

Było właśnie dwudziestego czwartego kwietnia. Nie widziałam lwiątek od dwudziestego siódmego lutego, kiedy Dżespah bawił się ze mną na Skale Pomrukiwań. W nadziei ujrzenia ich znowu pojechałam z Georgem i ustawiwszy swój wóz obok jego Land-Rovera przygotowałam kawałki mięsa, które nadziałam terramycyną i położyłam obok mięsa w klatkach. Potem czekaliśmy w naszych samochodach na lwiątka.

Wkrótce po zmroku usłyszałam, że coś ociera się o mój wóz — był to Dżespah. W milczeniu poszedł wprost do klatek, zupełnie nie zważając na obecność drugiego samochodu. Zjadł dwa kawałki mięsa z terramycyną, a potem zbliżył się do Georgea, który stał obok swego wozu trzymając w ręku miskę z tranem. Wylizał swój przysmak i wrócił do kolacji. Mój widok wcale go nie zaskoczył, a gdy cicho zawołałam „kju-kju-ku", na chwilę nastawił uszu i zaraz zajął się dalej żarciem. Wyrósł ogromnie i pogrubiał, chociaż, podobnie jak Elza, był lwem o szczupłej budowie. Odłamek strzały rysował mu się wyraźnie pod skórą na zadzie, z otwartej rany sączyło się trochę, ale nie była spuchnięta i wyglądała czysto. Od czasu do czasu Dżespah siadał i lizał się w to miejsce. Z zadowoleniem stwierdziłam, że rana nie przeszkadza mu w ruchach.

Nagle dosłyszałam szuranie w krzakach za moim samochodem i poświeciwszy latarką zobaczyłam o dwadzieścia metrów Gopę. Krył się przez kwadrans, potem przyłączyła się do niego Mała Elza. Zawołałam do nich „kju-kju-ku", ale zamiast nabrać zaufania Gopa dwa razy uciekał, aż w końcu nie mógł się dłużej oprzeć woni mięsa i ostrożnie przemknął się ku klatkom. Zjadł mięso

408

z terramycyną i wylizał dwie miski tranu, dopiero potem zabrał się do ścierwa kozy. Mała Elza okazała się bardzo bojaźliwa, dopiero długo po północy odważyła się podejść do klatek. Ale wtedy cała terramycyną i wszystek tran zostały już skonsumowane przez jej braci.

Wszystkie lwiątka były w dobrej kondycji. Ponieważ widziałam ich zdjęcia zrobione przez Georgea nad rzeką Tana, na których wyglądały jak szkielety, w pełni uświadomiłam sobie niewiarygodne wprost osiągnięcie mego męża. Tylko jego cierpliwości i pomysłowości należało zawdzięczać, że lwiątka tryskały teraz zdrowiem i znów darzyły nas zaufaniem. Aż do czwartej nad ranem obserwowaliśmy, jak jadły, potem zniknęły w buszu z pełnymi brzuchami.

Nazajutrz rano musieliśmy posłać Ibrahima do Isiolo Z pilną korespondencją. Pogoda zapowiadała się fatalnie, ale nie traciliśmy nadziei, że z tej sześćsetkilometrowej podróży po rozmokłych drogach wróci na czas.

Tego wieczoru lwiątka nie przyszły. Staraliśmy się tym nie przejmować, tłumacząc sobie, że p® obfitej kolacji ostatniej nocy mogły się już obejść bez żarcia. W nocy usłyszałam ryk jakiegoś lwa. Nazajutrz rano nie mogliśmy obejrzeć śladów, bo wszystkie zmył ulewny deszcz. Z ulgą przyjęłam widok Dżespaha, który zjawił się po zmierzchu. Złożył nam jednak tylko bardzo krótką wizytę i za godzinę jego głos rozlegał się już z dużej odległości. Tymczasem Gopa też przyszedł nas odwiedzić, ale usłyszawszy brata, wycofał się w busz. W końcu wszystkie trzy lwiątka zjawiły się razem. Nawet nie zwracały uwagi na ryk jakiegoś obcego lwa. Dżespah i Mała Elza zajęły się kolacją, każde w swojej klatce, Gopa zaś najpierw odwiedził po kolei brata i siostrę, a poczuwszy się tam nieproszonym gościem, z nadąsaną miną usiadł na progu trzeciej klatki. Wejdzie, czy nie wejdzie? Uda nam się spuścić drzwi i schwytać lwiątka? Napięcie działało nam na nerwy, a nasz niepokój zwiększała jeszcze obawa, że obcy lew może z czasem zwabić nasze lwiątka, tak że pójdą za nim. Gdyby to nastąpiło, nie moglibyś-

407

my ich dłużej bronić przed wyrokiem śmierci lub strzałami z łuków miejscowych myśliwych.

Następnej nocy znów mieliśmy powód do niepokoju, bo na pierwszy ryk obcego lwa nasza trójka przerwała jedzenie, nastawiła uszu, porzuciła mięso i pobiegła w tę stronę, skąd dochodziło wołanie pobratymca. Wszystkie lwiątka wróciły jednak skończyć kolację. Nie wiedzieliśmy tylko, czy zawsze będą tak wracać.

Ibrahim przywiózł wiadomość, że nowy Bedford nadejdzie dopiero za dziesięć dni. To było nam bardzo nie na rękę i oznaczało również, że Julian nie wróci nam pomóc, bo jego własne plany nie pozwalały na taką długą zwłokę. Jeszcze jedno nowe zmartwienie polegało na tym, że w wypadku nadmiernych deszczów — a lało bardzo często —' drogi miały być oficjalnie zamknięte dla ruchu kołowego.

Tymczasem nasi tropiciele donieśli, że ślady lwiątek wiodły do obcego lwa. Gdyby przyszło nam czekać aż do poprawy pogody i nadejścia nowej ciężarówki po otwarciu dróg dla ruchu, lwiątka mogły przez ten czas powędrować za miejscowym pobratymcem i narazić się na jakieś nieszczęście.

Tej nocy nie pojawiły się przy klatkach. Wyobrażałam sobie, jak bawią się z nowym przyjacielem, a równocześnie zdawałam sobie sprawę ze zbliżania się terminu, do którego odroczono im wykonanie wyroku. Jedyną pozytywną okolicznością było to, że w naszej okolicy od dwóch dni nie padał deszcz. Oficjalne zamknięcie dróg zależało od miejscowych warunków, jeżeliby więc pogoda nadal dopisywała i lwiątka zechciały łaskawie wejść do klatek, warunki atmosferyczne nie stanowiły przeszkody w wyjeździe z tych stron.

Spędziliśmy dzień na ulepszaniu pułapek, na próbach naszych ról przy operacji schwytania i na ostrzeniu skalpelu, którym George chciał wydobyć grot z kłębu Dże-spaha. Mimo tych zajęć godziny dłużyły się w nieskończoność, aż wreszcie nadeszła pora udania się na zasiadkę.

Ledwie skończyłam nadziewać mięso terramycyną, zja-

408

i

wił się Dżespah. Zjadł dwa kawałki, a potem usadowił się przed samochodami i obserwował nas. Tymczasem jego brat i siostra weszły do osobnych klatek. Wkrótce wyszły i położyły się obok Dżespaha. W jasnym świetle księżyca wyglądały prześlicznie, tak że jeszcze bardziej pragnęłam uratować je od coraz bliższego niebezpieczeństwa. Jakby na kpiny obcy lew wybrał tę właśnie chwilę, aby zaryczeć. Lwiątka zniknęły z szybkością błyskawicy. 2 wozu Georgea usłyszałam soczyste przekleństwo; straciliśmy jeszcze jedną z niewielu pozostałych nocy. W nastroju rezygnacji położyłam się do łóżka, prosząc Georgea, aby mnie obudził, gdy nadejdzie moja kolej czuwania, albo przedtem, gdyby wydarzyło się coś specjalnego. Czułam się bardzo przygnębiona, ale zmęczenie zrobiło swoje, tak że usnęłam.

Nagle zbudził mnie łomot opadających drzwi. Potem nastąpiła śmiertelna cisza; zdawało się, że całe życie nagle zamarło. Po chwili w klatkach zaczęło się szamotanie. George i ja równocześnie tam pobiegliśmy i szybko usunęliśmy drewniane podkładki, które miały zabezpieczać wystające ogony. Żaden z więźniów nie mógł więc podważyć drzwi i podjąć próby ucieczki.

Chociaż ogromną ulgę sprawiała nam świadomość, że lwiątka są już bezpieczne, oboje z Georgem czuliśmy się zawstydzeni, że musieliśmy schwytać je podstępem. Ucałowałam mego męża bardzo wdzięczna za to, że w pojedynkę przeprowadził trudną operację, ale on odpowiedział mi tylko smutnym uśmiechem.

J,„ Li Podróż do Serengeti

Nie było czasu do stracenia, jeżeli chcieliśmy skrócić lwiątkom do minimum okres niewygód i strachu. George został pilnować klatek, a ja pobiegłam do obozu, zbudziłam wszystkich i powiedziałam im o schwytaniu całej trójki. Potem w pośpiechu zabraliśmy się do pakowania

409

.......

PODROŻ DO SERENGETI

-----------trasa podróży

x postoje *——>------drogi

rzeczy, aby skoro świt rozpocząć ładowanie klatek z lwiątkami na ciężarówkę.

Na oświetlonym jeszcze przez księżyc niebie pokazał się pierwszy brzask i zaczął się nowy dzień, który niósł wielką zmianę w naszym życiu i w życiu dzieci Elzy.

Gdy wszystko było gotowe, podjechaliśmy pięciotono-wym Bedfordem pod klatki. George powiedział mi, że Dżespah szybko otrząsnął się z pierwszego szoku i resztę nocy przesiedział spokojnie. Również Mała Elza poszła za jego przykładem, natomiast Gopa długo nie chciał zrezygnować z walki.; Teraz dziko warczał na naszych pomocników, którzy przyszli windować klatki na ciężarówkę.

Chociaż prosiliśmy mieszkańców wioski, aby nie zbliżali się do lwów, wkrótce zebrał się gwarny tłum. To jeszcze bardziej przeraziło Gopę, który zaczął się tak rzucać, że wyłamał jedną deskę w wierzchu klatki i rozłupał dwie dalsze. Natychmiast nakryliśmy dziurę złożoną kilkakrotnie podłogą namiotu i umocniliśmy ją żelaznymi prętami przywiązanymi grubą liną. Potem wywindowaliśmy klatki, z których każda ważyła ponad czterysta kilogramów. Aby nabrać rozmachu do tej operacji, Afrykanie pomagali sobie rytmicznymi pokrzykiwaniami, co znów przestraszyło podniecone lwiątka. A gdy. ciężkie skrzynie, podniesione przy pomocy wielokrążków, kołysały się w powietrzu, przestraszeni więźniowie biegali tam i z powrotem, powodując niebezpieczne przechyły. Najpierw wywindowaliśmy Małą Elzę. Jej klatka ustawiona wzdłuż bocznej burty zajęła połowę szerokości platformy. Na drugiej połowie stanęła klatka z Gopą. Drewniane drzwi obu tych klatek były zwrócone do przodu, to znaczy przytykały do szoferki. Klatkę z Dżespahem ustawiliśmy poprzecznie na tylnej połowie platformy. W ten sposób wszystkie trzy lwiątka mogły się doskonale nawzajem widzieć, bo przedzielały je tylko żelazne pręty. Takie ustawienie miało też tę zaletę, że umożliwiało dostęp do Dżespaha od tyłu wozu, tak że przy pierwszej nadarzającej się sposobności mogliśmy spróbować wyłuskać

411

grot strzały z jego kłęba. W danej chwili żadna operacja nie wchodziła w rachubę, bo Dżespah był zbyt podniecony, ale mieliśmy nadzieję, że albo nam, albo jakiemuś weterynarzowi uda się później wydobyć odłamek.

Zdenerwowane przeżyciem lwiątka nie tykały pokarmu, nie było więc sposobu na podanie im środków uspokajających. Na szczęście wiedzieliśmy, że poprzednio były najedzone, a nadto w każdej klatce leżało mięso i stało umocowane naczynie z wodą. Te naczynia napełniliśmy jeszcze raz przed nakryciem ciężarówki brezentową płachtą, która miała w drodze chronić lwiątka przed uderzeniami nisko zwisających gałęzi.

Byliśmy gotowi do drogi. Rozejrzałam się ostatni raz, aby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Smutny wyraz pyska Dżespaha wydawał mi się wprost nie do zniesienia. Nasz konwój ruszył, zostawiając za sobą wrzeszczący tłum. Na przodzie jechał mój Land-Rover, potem ciężarówka z lwiątkami, jako trzeci Bedford firmy Ker-Downey Safari, wiozący ekwipunek obozowy, kilka kóz i dużą klatkę. George w swoim Land-Roverze zamykał kawalkadę.

Przez pierwsze dwadzieścia kilometrów droga była bardzo zła. Ciężarówki obijały się o spore kamienie, które zalegały świeżo wycięty szlak w buszu,, ale mimo trzęsienia małe leżały spokojnie i dobrze znosiły jazdę.

Rzekę zastaliśmy jeszcze wezbraną, ale już z biedą do przebycia. Mój Land-Rover i ciężarówka z lwiątkami przejechały bez przygód, lecz tak rozorały brzegi, że pozostałe wozy nie mogły pokonać wzniesienia i ciężarówka z lwiątkami musiała je wziąć na hol. To pociągało za sobą szereg ruchów w przód i w tył, no i nie obeszło się bez wielu krzyków. Trójka więźniów znosiła jednak wszystko z rezygnacją.

Na niebie zbierały się ciężkie chmury, ze wszystkich stron groziła nam ulewa. Ślizgając się po błocie, urządziliśmy stukilometrowy wyścig z tą kolosalną nawałnicą i zwyciężyliśmy niemal o włos. Mijając o zmroku

412

siedzibę komisarza okręgu, zostawiliśmy mu wiadomość o naszym sukcesie i pognaliśmy dalej.

Gdy przekroczyliśmy granicę okręgu, odetchnęłam z ulgą, bo dotąd tylko sięgała jurysdykcja czynników, które wydały wyrok śmierci na lwiątka. Widząc szalejącą tuż nad nami burzę, w pełni uświadomiłam sobie, jak niewiele brakowało, abyśmy zostali uwięzieni przez powódź.

W sumie mieliśmy do przebycia ponad tysiąc sto kilometrów. Droga przed nami wiodła przeważnie przez płaskowyż, który wznosił się aż do dwu i pół tysięcy metrów ponad poziom morza. Zaczęliśmy od wysokości czterystu metrów, a wkrótce byliśmy już na ponad dwu tysiącach. Choć właśnie przejeżdżaliśmy przez równik, panowało dotkliwe zimno. Nad nami wznosiły się ośnieżone wierzchołki góry Mount Kenia, sięgające niemal sześciu tysięcy metrów. Kryły się w czarnych chmurach, z których siąpił kapuśniaczek.

Jak dotąd nasz niewielki konwój trzymał się razem, a jeżeli któryś wóz zostawał w tyle, inne na niego czekały. Obok Mount Kenia straciliśmy z oczu ciężarówkę firmy Ker-Downey. George postanowił po nią wrócić, a tymczasem ja z lwiątkami miałam pojechać do małego miasteczka, gdzie mjeszkał znajomy lekarz weterynarii, który mógłby ewentualnie zoperować Dżespaha. Odległość do tego miasteczka wynosiła sto dwadzieścia kilometrów i dotarliśmy tam dopiero o dziewiątej wieczór.

Nawet o tak późnej porze John Berger uprzejmie zgodził się podjąć operacji. Nie mógł jej jednak wykonać, bo na widok obcego człowieka Dżespah wpadł w szał i nie pozwolił mu nawet zbliżyć się, a cóż dopiero zastosować znieczulenie. Lekarz jednak pocieszył mnie, że jego zdaniem grot może sam wypaść po tygodniu lub dwóch. Rana była w każdym razie tylko podskórna, wyglądała czysto i nie przeszkadzała zwierzęciu w żadnych ważnych dla życia czynnościach. Na wypadek, gdyby odłamek nie wypadł, John Berger pożyczył mi specjalnie długie kleszcze chirurgiczne i dał mi środki odkażające,

413

radząc, żebyśmy ewentualnie spróbowali później sami wydobyć grot, jeżeli Dżespah nam na to pozwoli. W trakcie mojej rozmowy z Johnem Bergerem nadjechał George i oboje z wdzięcznością przyjęliśmy zaofiarowaną nam gorącą kawę, bo od śniadania nie mieliśmy nic w ustach.

Rozgrzawszy się, ruszyliśmy dalej. Pogoda pogorszyła się, kapuśniaczek przeszedł w prawdziwy deszcz i zrobiło się jeszcze zimniej. Często musieliśmy przystawać, aby umocowywać trzepocący brezent na ciężarówce z więźniar mi, a wtedy bardzo żal mi było lwiątek, które przed deszczem chowały się w najdalsze kąty klatek. Całą noc znajdowaliśmy się na wysokości tysiąca siedmiuset metrów i bałam się, że małe mogą dostać zapalenia płuc. Dwa razy zatrzymywały nas patrole askarysów urządzających pościg za jakimś przestępcą. Sporo czasu zabrało wytłumaczenie tym przedstawicielom afrykańskiej policji, że na naszych ciężarówkach nikt nie jest schowany — tylko trzy lwiątka, które nigdy nie skrzywdziły żadnego człowieka.

O trzeciej nad ranem dojechaliśmy do Nairobi i tam nabraliśmy paliwa. Gdy zaspana obsługa stacji benzynowej ujrzała nasze lwy, wydawało im się, że śnią.; Nie chciałam nawet myśleć o tym, jakby wyglądał nasz przejazd przez miasta w dziennym świetle.

Pora między trzecią nad ranem a świtem była dla nas wszystkich bardzo męcząca. Na równinie Kajaido wiał lodowaty wiatr i kilka razy powtarzało się oberwanie chmury. Utrzymywanie wozów na śliskiej szosie bardzo męczyło kierowców. Przejęłam kierownicę od Georgea, któremu oczy same się zamykały. Ten odcinek podróży musiał być dla lwiątek prawdziwą torturą.

Świt zastał nas o kilka kilometrów od Namanga, w pobliżu granicy z Tanganiką. Tam pozwoliliśmy sobie na krótki odpoczynek i rozgrzaliśmy się gorącą herbatą. Lwiątka leżały zupełnie wyczerpane, pyski miały poranione przez ciągłe tarcie o kraty. Mięso w klatkach zgniło i chociaż próbowaliśmy je usunąć specjalnie w tym celu

414

przygotowanymi, żelaznymi chwytakami, okazało się tak mocno przymocowane do krat, że nie dało się ruszyć. Pozostawało nam tylko dać lwiątkom świeżej koziny i świeżej wody, lecz przyjęły to bez zainteresowania.

Aby jak najbardziej skrócić ich niedolę, postanowiliśmy, że ja pojadę na pełnym gazie do' odległej o sto sześćdziesiąt kilometrów miejscowości Arusha, zawiadomię tam o naszym przybyciu dyrektora Parku Narodowego Se-rengeti i ustalę z nim miejsce, gdzie mamy wypuścić lwiątka na wolność. Ponieważ nasza podróż wypadła w porze weekendu, nie mogliśmy uprzedzić dyrektora depeszą. George z lwiątkami miał się posuwać wolniej i spotkanie planowaliśmy nieco poza miastem, aby uniknąć tłumu ciekawskich gapiów.

Ranek był piękny. Ostatnie nocne chmury znikały i nad warstwą porannej mgły wyłaniał się szczyt Kilimandżaro. Czapa świeżego śniegu wyglądała na nim tak nieziemsko w łagodnym świetle poranka, że trudno było uwierzyć, iż człowiek patrzy na pokryty lodowcem stożek wulkanu. Często podziwiałam Kilimandżaro z daleka, byłam też piechotą na samym szczycie, ale teraz góra bardziej niż kiedykolwiek przedtem tchnęła dostojeństwem, wydawała się bardzo odległa od dręczonego troskami otoczenia; wydawała się częścią nieskalanego wspaniałego świata, do którego należały też zwierzęta. Gdy właśnie o tym myślałam, z żalem naliczyłam na sawannie tylko trzy żyrafy i kilka antylop impala, choć kilka lat przedtem aż roiło się tu od dzikich zwierząt. Zwiększony ruch samochodowy po nowej asfaltowej szosie wypłoszył zwierzęta, a ja też wkrótce uświadomiłam sobie, że należę do tych zmotoryzowanych podróżnych. Tyle tylko, że moją obecność usprawiedliwiała nadzieja, iż uda się stworzyć dla lwiątek warunki swobodnego życia na łonie natury, bez żadnej groźby ze strony ludzi. Pomyślałam sobie również, że nie tylko działalność kilku ofiarnych jednostek, ale poparcie wszystkich mieszkańców Afryki, niezależnie od rasy, zadecyduje o tym, jak długo dzikie zwierzęta będą mogły korzystać ze schronienia w takich ośrodkach, jak rezerwaty i par-

415

ki narodowe. Tym bardziej więc postanowiłam użyć pieniądze, pochodzące z honorariów za książki o Elzie i jej lwiątkach, na subsydiowanie zespołów zajmujących się przenoszeniem skazanych na wyniszczenie zwierząt do rezerwatów i podobnych ośrodków. Miałam też nadzieję, że Apel Elzy przyniesie dalsze fundusze.

Zbliżając się do Arushy ujrzałam między chmurami zarys góry Mount Meru. Przypomniałam sobie, że jeden z moich przyjaciół widział tam na krawędzi wulkanicznego krateru żywego nosorożca — a wysokość wynosiła pięć tysięcy metrów. Zresztą na Kilimandżaro, no wysokości ponad sześciu tysięcy metrów, w miejscu zwanym punktem Gilmana, znaleziono szkielet lamparta, a ja sama widziałam czaszkę bawołu na Mount Kenia — na wysokości pięciu tysięcy dwustu metrów nad poziomem morza. Co mogło zapędzić te zwierzęta aż na takie odstraszające wysokości?

Zaraz po przybyciu do miasta Arusha poszłam do dyrektora Parku Narodowego Serengeti. Przyjął mnie bardzo życzliwie i cieszył się z przybycia lwiątek. Wyraziłam mu naszą wdzięczność za ofiarowanie im schronienia. Potem on zapytał, czy poinformowaliśmy już prasę o przenosinach lwiątek do Serengeti. Odpowiedziałam, że ostatnio nie miałam bezpośredniego kontaktu z prasą, ale jestem pewna, iż reporterzy wszystko już wywąchali. Dodałam też, że jeżeli dyrektor tego sobie życzy, możemy się postarać, aby gościnność udzielona lwiątkom przez Park Narodowy Serengeti znalazła jak najszersze echo w prasie.

Potem rozmawialiśmy na temat miejsca, w którym mieliśmy wypuścić więźniów na wolność. Zdziwiłam się, gdy dyrektor zaproponował Seronerę, bo jest to centrum administracyjne parku i tam mieszka cały personel. W Seronerze mieści się również ośrodek ruchu turystycznego i często lądują samoloty dowożące gości i zapasy. Ponieważ zawsze staraliśmy się trzymać lwiątka z dala od ludzi, prosiłam o wskazanie jakiegoś odleglejszego miejsca i dyrektor zgodził się, abyśmy zabrali je

416

dalej w głąb parku nad rzekę, która nigdy nie wysycha. Uprzejmie przyrzekł wysłać przez radio instrukcję do jednego z łowczych, aby wyjechał nam naprzeciw i służył za przewodnika do tego miejsca. Obiecał też udzielić w przyszłości każdej pornosy, jaka okaże się nam potrzebna.

Zanim pożegnałam się z dyrektorem, dostałam od niego egzemplarz Apelu Parku Narodowego Tanganiki. Z pewnym zażenowaniem wyjaśniłam, że wszystkie posiadane do dyspozycji środki przeznaczyłam na Apel Elzy, a potem dodałam, że skoro wszędzie dzikie zwierzęta potrzebują pomocy, w mpim osobistym przekonaniu im więcej podobnych apeli, tym lepiej. W tym wypadku oboje pozostaliśmy lojalni wobec swoich apelów.

Po rozstaniu się z dyrektorem straciłam pięć godzin na odszukanie Georgea, który zatrzymał się dopiero sto kilometrów za Arushą. Wyjaśnił mi, że nigdzie bliżej nie mógł znaleźć odpowiednio spokojnego i cienistego miejsca. To nas bardzo opóźniło i oznaczało, że przed nocą nie dotrzemy do Serengeti. Ponieważ następny etap naszej drogi przypadał na górzystą okolicę, w której należało oczekiwać niskiej temperatury, uznaliśmy dalszą jazdę za niewskazaną i zatrzymaliśmy się u stóp masywu Manyara, tysiąc sto metrów nad poziomem morza. Tam zanocowaliśmy obok wioski zwanej Mtuya-Umbu, czyli Strumień Komarów. Nazwa w pełni odpowiadała rzeczywistości.

Lwiątka były w żałosnym stanie. Pyski miały podrapane, a łapy i łopatki otarte. Zgniłe mięso w klatkach przyciągało roje much mięsnych, które siadały im na ranach. Biedactwa starały się bezskutecznie bronić w ten sposób, że zasłaniały sobie pyski łapami. Nie mogłam znieść tego widoku.

Ponieważ wszyscy byliśmy zbyt zmęczeni na rozbijanie obozu, postanowiliśmy spać pod gołym niebem. George i ja ustawiliśmy swoje łóżka blisko klatek i całą noc słyszeliśmy niespokojne ruchy lwiątek. O pierwszym brzasku obudziłam całą wyprawę, co nie zostało przyjęte

27 — Moja lwia rodzina

417

z entuzjazmem, ale zdecydowanie dążyłam do tego, aby jak najszybciej ulżyć naszym więźniom.;

Gdy zaczęliśmy się wspinać na masyw, wkrótce ujrzeliśmy Jezioro Manyara, dotąd zakryte przez dziewiczą dżunglę. To jezioro stanowi jedną z największych atrakcji Tanganiki. Na płyciznach spacerują niezliczone stada flamingów i innych gatunków wodnego ptactwa, a z dżungli przychodzą do wodopoju słonie, bawoły i lwy.

Nie mieliśmy czasu na podziwianie widoku, bo niebo zasnuło się chmurami i drobny deszcz zapowiadał gorszą, ulewę. Wyciskając z samochodów, co się dało, wspinaliśmy się ciągle pod górę, w „Krainę Olbrzymich Wulkanów". Niestety deszcz ograniczał widoczność do kilku metrów, tak że nie zobaczyliśmy wulkanów i największego na świecie krateru Ngorongoro o średnicy szesnastu kilometrów. Jak tam było stromo, mogliśmy się domyślać po tym, że równo z krawędzią wyciętej w stoku szosy widzieliśmy wierzchołki krzaków lobelii, a ta wysoka roślina sięga trzech metrów.

Im wyżej wyjeżdżaliśmy, tym bardziej gęstniała mgła, która zimnymi mackami przenikała przez odzież. Ciemna skóra naszych afrykańskich pomocników, którzy nigdy nie byli na takich wysokościach, nabrała sinej barwy. Liczne kupy łajna świadczyły, że droga służyła nie tylko turystom, lecz również bawołom, słoniom i innym dzikim zwierzętom. Raz musieliśmy nagle stanąć, bo z przydrożnego buszu wyszedł ogromny słoń.

Osiągnęliśmy w końcu krawędź krateru. Podczas poprzednich wizyt widywałam o pięćset metrów niżej masę pasącej się zwierzyny, lecz tym razem' wszystko przesłaniały skłębione chmury. Kilka kilometrów posuwaliśmy się ostrożnie śliską drogą po krawędzi, potem mgła raptownie ustąpiła. Wrażenie było takie, jakby nagle uniosła się kurtyna ukazując daleko u naszych stóp skąpaną w jasnym słońcu równinę Serengeti.

Przed nami leżały faliste wzgórza, tak gęsto pokryte jasnożółtymi kwiatami starca jakubka, że wydawały się ze

<n a

złota. Wśród tej masy kwiatów pasły się stada zebr, gnu, gazeli Thomsona i bydła należącego do Masajów. Dziwny był widok dzikich i domowych zwierząt obok siebie, co zresztą wynika z faktu, że Masaje nie polują kłusowniczo na zwierzęta kopytne.

Gwałtownie zjechaliśmy na poziom tysiąca sześciuset metrów, gdzie słońce już tak przygrzewało, że mogliśmy zrzucić część odzieży. Minąwszy sławny Wąwóz 01duvai wiedzieliśmy, że pozostało nam jeszcze nieco ponad sto kilometrów. Zupełnie dobra dotąd droga nagle zmieniła się w najgorszą, jaką kiedykolwiek w życiu jechałam. Z głębokich do kolan wyboi wznosiły się tumany duszącego wulkanicznego pyłu, który przenikał wszystko.

Ponieważ upał się wzmagał, zdjęliśmy brezent z ciężarówki wiozącej klatki. Chodziło nam o to, aby lwiątka się nie dusiły, ale rezultat był taki, że ich rany pokryła gruba warstwa pyłu. Nieboraki przeżywały prawdziwą udrękę, bo trzęsło je niemiłosiernie przy podskakiwaniu ciężarówki na głębokich wybojach. Musieliśmy często stawać, aby wywindowywać wozy z różnych dołów i zmieniać pęknięte resory. Nie wiem, co było gorsze dla lwiątek: lodowate zimno w wysokogórskich partiach drogi czy piekielny upał i nieznośny kurz na ostatnich siedemdziesięciu kilometrach. O dwie godziny spóźniliśmy się do miejsca zwanego Naabi Hill, gdzie wyznaczone było spotkanie z miejscowym łowczym. Biedak obserwował przez cały czas, jak nasz konwój posuwa się niby gąsienica, zostawiając za sobą smugę kurzu.

Musieliśmy ograniczyć powitania do minimum, bo zbierały się ciężkie chmury, a czekała nas jeszcze długa jazda po czarnoziemie, najgorszym chyba gruncie do przebycia podczas deszczu. Po drodze minęliśmy ogromne stada gnu i zebr. Były to tylko forpoczty dorocznej wędrówki dzikich zwierząt, ale nigdy w życiu nikt z nas nie widział tak licznych stad. Klucząc między nimi i omijając grząskie odcinki, późnym popołudniem dotarliśmy do miejsca przeznaczonego na wypuszczenie lwiątek na wolność.

418

JL O Na wolności

Nowa siedziba lwiątek była bardzo piękna i leżała przy ujściu szerokiej doliny, długiej na sześćdziesiąt kilometrów. Z jednej strony stroma skarpa wiodła na płaskowyż, a z drugiej ciągnęły się faliste wzgórza. Blisko płynęła rzeka, która stopniowo kierowała się zakosami ku środkowi doliny i płynęła ku jej ujściu. Na brzegach rzeki rosło gęste poszycie i wysokie drzewa, co dawało świetne schronienie wszelkiej zwierzynie. Dolina przypominała park —' szczególnie dzięki kępom cierniowców i krzaków, coraz gęstszym na stokach pagórków. Był to raj dla komarów i much tse-tse — może nawet powinniśmy byli uważać muchy tse-tse za skrzydlatych strażników i najlepszych obrońców dzikich zwierząt, ponieważ są zabójcze dla bydła domowego i ludzi i zmuszają ich do trzymania się z dala.; Miejscowy łowczy nie chciał, aby w drodze powrotnej zaskoczyła go noc, bo przepisy parkowe nie pozwalają na nocną jazdę samochodem, doradziwszy więc nam tylko dobre miejsce pod obóz, zaraz się pożegnał.

Naszą pierwszą myślą było: ulżyć doli więźniów. Wybraliśmy rosłe drzewo akacji, przymocowaliśmy do niego bloki i wielokrążek i ustawiliśmy klatki na ziemi. Już trzy dni minęło od schwytania lwiątek i biedaki były u kresu wytrzymałości. Leżały apatycznie z zapadniętymi oczyma, widocznie zbyt zmęczone na to, aby się zainteresować nowym otoczeniem. Ogromnie byliśmy teraz zadowoleni, że przywieźliśmy wielką klatkę, choć to kłopotliwy bagaż. Nie miała podłogi, łatwo ją można było przenosić z miejsca na miejsce i zapewniała lwiątkom przestronne pomieszczenie na czas odpoczynku po trudach podróży.

Otworzywszy tył tej dużej klatki, ustawiliśmy klatki Małej Elzy i Gopy drzwiami do tego otworu, a potem za pomocą bloków podnieśliśmy ruchome drzwi.

420

Przez chwilę nic się nie działo, potem nagle Gopa wbiegł do klatki Małej Elzy; tam przytulił się do niej i oba lwiątka zaczęły się lizać i głaskać, widocznie ogromnie rade z połączenia. Szybko opuściliśmy drzwi klatki Małej Elzy i klatkę Gopy zamieniliśmy na klatkę Dże-spaha. Momentalnie po podniesieniu drzwi Dżespah wypadł jak strzała i skoczył na rodzeństwo, jakby starał się zasłonić je przed dalszymi nieszczęściami, równocześnie liżąc je i obejmując łapami.

Obserwując tę scenę utwierdziliśmy się w przekonaniu, że słusznie wieźliśmy lwiątka w ten sposób, że mogły się nawzajem widzieć. Może przez to więcej ocierały się o kraty, ale łatwiej wyleczyć rany cielesne niż duchowe. Z radością stwierdziliśmy, że mimo wszystkich przeżyć lwiątka okazały się tak przyjaźnie nastawione jak zawsze. Gdybyśmy mogli je oszołomić środkami uspokajającymi, prawdopodobnie zaoszczędzilibyśmy im tego ocierania się o kraty, ale w zaimprowizowanych warunkach przeprowadzki nie było sposobu zastosowania librium, a ostrzegano nas przed innymi środkami, które zmniejszyłyby odporność lwiątek i opóźniłyby proces powrotu do pełnej kondycji.

Teraz należało dopilnować, żeby wypoczęły i nadrobiły braki w odżywianiu. Wrzuciliśmy do wspólnej klatki zabitą kozę, kazaliśmy naszym pomocnikom ulokować się w pewnej odległości, a Land-Rovery ustawiliśmy z obu stron klatki, aby strzec lwiątka przed napastnikami, którzy mogli się pojawić nocą.

O dziewiątej wieczorem wszystko było zrobione, a my gotowi do solidnego wypoczynku. Lecz wkrótce Gopa zaczął się kręcić i przez całą noc często słyszałam jego ruchy i trzask miażdżonych kości. Rano z radością stwierdziłam, że z wrzuconej wieczorem kozy nie zostało ani śladu. Lwiątka przeniosły się do klatek podróżnych. Widocznie już się do nich przyzwyczaiły i czuły się tam bezpieczniejsze niż w nowym otoczeniu. Ale w rezultacie nie mogliśmy usunąć z tych klatek zgniłego mięsa.

421

Okazało się zupełnie jasne, że musimy trzymać lwiątka uwięzione tak długo, aż minie im oszłomienie. Aby je zwabić do wspólnej klatki, położyliśmy w r%j świeże mięso. Uważając, że powinny mieć jak najwięcej spokoju, stanowczo nakazaliśmy personelowi trzymać się z daleka od klatek, a sami pojechaliśmy poszukać miejsca na obóz co najmniej o półtora kilometra dalej. Po rozbiciu namiotów wróciliśmy, aby stwierdzić, że lwiątka nie ruszyły się ze swych brudnych klatek, które roiły się od much. Nie zważając na protesty, w miarę możności wyczyściliśmy te klatki. Nie było to łatwe, bo małe broniły swego ograniczonego terytorium, warcząc na nas i grożąc pazurami. I George i ja zwymiotowaliśmy po kilka razy podczas skrobania brudu, a po skończeniu tej niemiłej operacji wróciliśmy do obozu wziąć kąpiel i zjeść pierwszy od czterech dni prawdziwy posiłek.

Gdy siedzieliśmy przy stole, przyjechał miejscowy łowczy w towarzystwie swojej rodziny. Chciał z nami omówić pewne szczegóły, dotyczące naszego pobytu w parku. Zarząd parku uprzejmie udzielił nam pozwolenia na opiekowanie się lwiątkami aż do czasu, gdy zagospodarują się w nowej siedzibie i będą się mogły same o siebie troszczyć. Łowczy oświadczył, że możemy karmić je zwierzyną upolowaną poza obrębem parku, dokładnie określił nam ten teren leżący w odległości sześćdziesięciu kilometrów, a także rodzaj zwierząt, na które wolno nam było polować. Zaofiarował się z pomocą w każdej potrzebie, był bardzo miły i został u nas do późnego popołudnia.

Gdy wróciliśmy do lwiątek, zobaczyliśmy, że leżą we wspólnej klatce. Ich pyski wyglądały okropnie, bo duża klatka była zrobiona ze spawanej siatki, na której gorzej się kaleczyły niż na prętach podróżnych klatek. Za każdym razem, gdy ocierały pyski o tę siatkę, rany otwierały się, a próbując łapami bronić ran przed rojem much, lwiątka pogarszały jeszcze sprawę. Biedny Gopa okazał się najbardziej poszkodowany, razem z Małą Elzą przywitał nas dzikim wrzaskiem. Natomiast Dżespach nie

422

oponował przeciw naszej obecności i nawet pozwolił lekko poruszyć odłamkiem strzały w kłębie; niestety, nie udało się wydobyć grotu.

Ułożyliśmy się na spoczynek, mając wspólną klatkę między dwoma naszymi Land-Roverami. Wkrótce usłyszeliśmy pierwszego lwa. Pomrukiwanie zbliżało się coraz szybciej, aż mogliśmy rozróżnić głosy kilku zwierząt krążących wokół naszej twierdzy — a potem w świetle latarek zobaczyć ich ślepia. Lwiątka czujnie słuchały pomruków gości, my zaś krzyczeliśmy głośno, aby odstraszyć przybyszów. Gdy wszystko się uspokoiło, zaczęłam cicho przemawiać do lwiątek po imieniu, a wkrótce usłyszałam, że zabierają się do mięsa. Nie obeszło się jednak bez zmartwienia, bo któreś z nich ciężko rzęziło i bałam się, że może zachorować na zapalenie płuc. Gdy jednak nadszedł świt, z zadowoleniem stwierdziłam, iż mimo obfitej rosy żadne lwiątko nie wydawało się chore — wszystkie miały zadowolone miny i pełne brzuchy.

Był to rześki, chłodny poranek. Nawet na tej wysokości tysiąca dwustu metrów — najniższy poziom w parku Serengeti — powietrze było znacznie chłodniejsze niż w obozie Elzy. Wieczorem nakryliśmy klatkę brezentową płachtą, teraz ją zdjęliśmy, bo słońce już wschodziło. Gdy tylko zrobiło się gorąco, wstrętne muchy znów przyleciały i dosłownie pokryły lwiątka. Biedny Dżespah cały czas jedną przednią łapą drapał swoje rany, a drugą obejmował Małą Elzę.

Po śniadaniu George pojechał na polowanie poza obręb parku Serengeti, a ja zostałam z lwiątkami. Ilekroć nadarzała się po temu okazja, próbowałam wyciągnąć grot z zadu Dżespaha. Nie oponował nawet wtedy, gdy naciągałam mu skórę i z całej siły szarpałam za wystający odłamek, ale grot tkwił jak wmurowany. Dżespah został trafiony przed pięciu tygodniami i wygląd rany wcale mi się nie podobał; skoro jednak lekarz weterynarii radził, aby jeszcze przez kilka tygodni nie robić operacji, musiałam czekać.

W miarę wzrastania upału muchy coraz bardziej do-

423

kuczały lwiątkom, które niespokojnie kręciły się po klatce, trąc łbami o siatkę i rozdrapując w ten sposób rany, ale w końcu wszystkie razem zwinęły się w duży kłąb i tylko patrzyły na mnie z wyrzutem. Mimo więzienia, brudu i krwawiących ran zachowały taką godność, na jaką w tych warunkach stać było tylko lwy.:

Wiedziałam, że park Serengeti s-tanowi najlepsze miejsce, jakie mogliśmy znaleźć dla naszych wychowanków, ale klimat i warunki ekologiczne różniły się od tego, co było w ich dawnej siedzibie, a w dodatku miejscowe zwierzęta należały do nie znanych im gatunków. Nawet miejscowe lwy należały do innej odmiany. Jak one zareagują na przybyszów i czy powstaną jakieś kłopoty z prawem do terytorium? Ponieważ wokół żyło tyle zwierzyny, że każdy lew mógł z nadmiarem zaspokoić swoje potrzeby, liczyłam na to, iż lwy w Serengeti okażą się bardziej tolerancyjne od złej lwicy, która prześladowała Elzę.

Cały ranek spędziłam przy klatce, raz po raz napełniając naczynia z tranem i wodą. Pierwszy raz od wielu miesięcy mogłam teraz obejrzeć lwiątka z bliska. Między innymi zauważyłam, że Mała Elzą miała kły prawie trzy razy większe od kłów braci; zastanawiałam się, czy to indywidualna cecha, czy też normalna różnica w rozwoju obu płci. Ponieważ zwykle lwica poluje na zdobycz, zupełnie możliwe, że jej kły rosną szybciej niż u samców oraz że ta różnica jest wyraźniejsza w młodości niż w dojrzałym wieku. Aby jednak stwierdzić ten fakt, trzeba by dokonać porównawczych badań czaszek lwów obu płci z okresu dojrzewania.

Gdy około trzeciej po południu George wrócił z upolowaną zdobyczą, przedyskutowaliśmy sprawę wypuszczenia lwiątek na swobodę. Zamierzaliśmy pierwotnie trzymać je w klatce jeszcze dzień lub dwa, aby nabrały sił, ale dokuczające im muchy skłoniły nas do zmiany planów i postanowiliśmy wypuścić więźniów bez dalszej zwłoki.

Pora była odpowiednia, bo przy upale lwiątka wyka-

424

zywały mniejszą ruchliwość, a więc zachodziło mniejsze prawdopodobieństwo, że uciekną lub ulegną panice; w dodatku o tej porze groziło im mniejsze niebezpieczeństwo spotkania dzikich lwów. Umieściwszy przywiezione przez Georgea ścierwo między dużą klatką a rzeką, podnieśliśmy w górę jedną z podróżnych klatek, otwierając w ten sposób drogę. Gdy lwiątka zobaczyły, co robimy, uciekły w najdalszy kąt wspólnej klatki i tam razem się skuliły. Po pewnym czasie Gopa zaczął podejrzliwie badać otwór, kilka razy się cofnął, aż w końcu bardzo dostojnie wyszedł na zewnątrz. Nie zwrócił uwagi na „zdobycz", tylko powoli kroczył w stronę rzeki. Przebywszy sto metrów stanął, zawahał się przez chwilę, w końcu ruszył spokojnie dalej.

Dżespah i Mała Elza dalej tuliły się do siebie. Ze zdziwieniem obserwowały oddalającego się brata. Potem Dżespah podszedł do wyjścia i ruszył przed siebie. On też bardzo powoli szedł ku rzece, kilka razy przystając i oglądając się na siostrę.:

Tymczasem Mała Elza gorączkowo uganiała po klatce i stawała na tylnych łapach; najwyraźniej chciała przyłączyć się do braci, tylko nie wiedziała, jak to zrobić. W końcu znalazła drogę, szybko pobiegła za Dżespahem i wkrótce trzy lwiątka znikły w trzcinach. Prawie natychmiast lunął deszcz i ściana wody skryła je przed naszymi oczyma.

J. jf Wędrówka

Gdy tylko uniosła się wodna kurtyna, przeszukaliśmy to miejsce, gdzie ostatni raz widzieliśmy lwiątka przez lornetkę. Zniknęły jednak bez śladu. Byłam zadowolona, że przynajmniej powędrowały od razu w stronę rzeki, bo to wskazywało im drogę do wodopoju.

Choć rzeka nie była tak ładna jak w obozie Elzy, zaspokajała wszystkie potrzeby. Środkiem płynął wolno

425

prąd czystej wody, nawet w okresie suszy pozostawały tam kałuże. Na drugim brzegu za łańcuchem pagórków leżała obszerna lizawka, z której korzystało wiele zwierząt. Cieszyła nas myśl, że jeżeli tylko nasze lwiątka zostaną przyjęte przez miejscowe lwy, życie tutaj nie będzie dla nich trudne.

Nasze pierwsze zadanie polegało na znalezieniu odpowiedniego miejsca do karmienia, gdzie małe mogłyby jeść bez przeszkód ze strony miejscowych lwów lub innych drapież-ników, a więc unikać możliwych zwad. Gdybyśmy zostawiali im mięso we wspólnej klatce, byłoby to ryzykowne, bo w razie napaści nie mogłyby uciec z tego zamkniętego pomieszczenia. Potrzebna więc była taka „spiżarnia" na mięso, która dawała szansę ucieczki w razie niebezpieczeństwa. Ustawiliśmy wspólną klatkę w pobliżu dużego drzewa; po obu stronach zaparkowaliśmy nasze Land-Rovery, tworząc w ten sposób duży kwadrat. Zawiesiliśmy mięso na wysokiej gałęzi, przeciągając linę przez blok i przymocowując ją do samochodu. Łatwo było opuszczać mięso w nocy, gdyby lwiątka przyszły, a podczas ich nieobecności ścierwo wisiało poza zasięgiem złodziei. Tej nocy nie spodziewaliśmy się naszych wychowanków, bo wyobrażaliśmy sobie, że dopóty nie wrócą do klatek, w których były więzione, dopóki nie poczują głodu.

Wkrótce po zmroku jakieś stado złożone z co najmniej trzech lwóch podeszło tak blisko, że światła naszych latarek odbijały się w ich ślepiach. Za nimi zjawiło się kilka hien. Nieco później usłyszeliśmy wrzaski przerażonych pawianów i kierując w tamtą stronę latarki zobaczyliśmy trzy pary ślepiów w połowie stoku za rzeką. Pomyśleliśmy, że to zapewne lwiątka, które po przykrym doświadczeniu ze złą lwicą wolały trzymać się z dala od innych lwów.

Aby zniechęcić obce lwy do przychodzenia na bezpłatne kolacje, odstraszaliśmy je prawie całą noc. Łatwo było rozpoznać zbliżanie się lwa, bo zawsze meldował przybycie cichym pomrukiem. Lwice natomiast podkra-

426

dały się milcząco i ich obecność stwierdzałam dopiero wtedy, gdy albo słyszałam oddech, albo widziałam amatorkę mięsa przycupniętą przy moim samochodzie. Mimo tych chytrych wybiegów nigdy jednak nie udało się im dosięgnąć „zdobyczy".

Nazajutrz wcześnie rano zbadaliśmy przez lornetki obydwa brzegi rzeki, lecz nie zauważyliśmy naszej trójki. Dopiero wtedy, gdy pierwsze promien-ie słońca odbiły się w wodzie, zobaczyliśmy, jak lwiątka wychodzą z buszu blisko tego miejsca, gdzie zniknęły wieczorem. Podeszły do połowy wzgórza, często przystając, aż dotarły do gęstych zarośli; tam się położyły. Gdy wołałam na nie, patrzyły w moją stronę, ale się nie ruszały. Potem pojawiło się stado pawianów i lwiątka powoli poszły na szczyt pagórka, małpy zaś dotrzymywały im towarzystwa. W końcu i lwy, i pawiany zniknęły za krawędzią.

Mając nadzieję, że uda nam się wyśledzić ruchy lwiątek, przejechaliśmy wozem przez rzekę i posuwaliśmy się wzdłuż pagórka, ale bez rezultatu. Tam dogonił nas drugi Land-Rover przywożąc radiogram z wiadomością, że nasz nowy Bedford już nadszedł i może być odebrany w Nairobi. Poczta dochodziła do Serengeti tylko okazyjnie różnymi środkami transportu, natomiast depesze przekazywano dwa razy dziennie przez radio z siedziby dyrekcji parku w Arushy.

Wysłaliśmy Ibrahima, aby odwiózł ciężarówkę, którą tak tanio wynajęła nam firma Ker-Downey Safari, a z powrotem przyjechał nowym Bedfordem.

Następnego wieczoru lwiątka przyszły około dziewiątej. Żarły z apetytem, gdy jednak George zaświecił latarkę, uciekły i wróciły dopiero po godzinie. Tym razem na dobre zabrały się do kolacji. Dżespah domagał się nawet drugiej porcji tranu, za każdym razem wylizując go swoim zwyczajem z miski, którą mu podawał George. Wiedzieliśmy więc, że mimo przebytych ostatnio niewygód nadal nam ufał.,

O wczesnej godzinie rannej usłyszałam, że jedno z lwiątek idzie w stronę rzeki. Wydało serię krótkich ry-

427

ków, które jednak nie kończyły się pomrukiwaniami, jak to bywa u lwów.

Mała Elza skorzystała z nieobecności brata i zażerała się, ile wlazło. O świcie lwiątka opuściły nas z dobrze wypełnionymi żołądkami. Zaraz po ich odejściu jakiś lew zaryczał doniosłe; był niepokojąco blisko i wkrótce go zobaczyłam; miał wspaniałą ciemną grzywę i wyraźnie odcinał się od tła czerwonego nieba na wschodzie. Węszył w stronę mięsa, potem stanął za wozem Georgea i obserwował łopoczącą tam moskitierę. Gdy jednak okazał chęć bliższego zainteresowania mięsem, podnieśliśmy wielki krzyk. Choć oczywiście nie mogliśmy współzawodniczyć z jego rykiem, jakoś udało nam się go przestraszyć, tak że wolnym krokiem oddalił się w stronę obozu. Zaraz po jego odejściu podciągnęliśmy mięso do góry i też pojechaliśmy do obozu, aby się rozgrzać herbatą.

Gdy tam dotarliśmy, zobaczyliśmy ciemnogrzywego lwa stojącego o sto metrów od naszych podnieconych boyów, którzy ze swego schronienia na ciężarówce próbowali nas ostrzec o jego obecności. Biedne lwisko, musiało się okropnie dziwić, skąd wziął się taki najazd na jego terytorium.

Spędziliśmy cały dzień na badaniu okolicy. Wkrótce miała się rozpocząć doroczna wędrówka zwierząt przez tę dolinę, lecz chociaż poprzedniego dnia George dostrzegł stada zebr i gnu gromadzące się na kraju równiny, tym razem widzieliśmy tylko zwykłych mieszkańców: stada antylop impala i topi, kozłów wodnych i kon-goni, czasami pojedyncze kozły leśne i daniele, a później, w głębi doliny, wiele bawołów i kilka słoni.

Pod wieczór wróciliśmy na posterunek przy „zdobyczy". Gopa przyszedł po zmierzchu, ale krył się w trawie tak długo, aż uznał, że już jest dość ciemno i bezpiecznie, aby podejść do mięsa. Wkrótce po nim przyszedł Dżes-pah, natomiast Mała Elza się nie pojawiła. Zamiast niej złożył nam wizytę ciemnogrzywy lew ze swymi dwiema lwicami. Przywarowały osiem metrów od mego wozu, gdy tymczasem po drugiej stronie Gopa i Dżespah sma-

428

cznie zajadały. Żałowałam, że z braku fleszu nie mogę sfotografować tego dziwnego towarzystwa: trzy dzikie lwy łakomie patrzące z jednej strony, a za samochodem dwa nasze lwiątka. Dżespah i Gopa nie zdradzały najmniejszego niepokoju z powodu bliskości miejscowych lwów; widocznie czuły się zupełnie bezpiecznie i w pełni ufały, że potrafimy je obronić, bo najadłszy się do syta, przewróciły się na grzbiety i odpoczywały z łapami w powietrzu.

Nagle zza rzeki rozległo się ciche wołanie; prawdopodobnie Małej Elzy, bo obaj bracia momentalnie wymknęli się, obchodząc wóz Georgea i unikając obcych lwów. Podciągnęliśmy pozostałe mięso do góry i resztę nocy spędziliśmy w towarzystwie dzikiego stada.

Siódmego maja George wcześnie wyjechał na polowanie poza obrębem Serengeti. Do granicy parku musiał wolno jechać po wertepach, nie spodziewałam się go więc wcześniej niż po południu. W porze lunchu nad naszym obozem zebrały się groźne chmury, a gdy już upadły pierwsze krople deszczu, niespodziewanie zjawił się Land-Rover, który przywiózł przewodniczącego rady nadzorczej Parku Narodowego Serengeti i kilku jeszcze panów, łącznie z miejscowym łowczym. Schowaliśmy się zaraz do namiotów, bo deszcz zaczął padać na dobre. Przewodniczący oświadczył mi, że jest bardzo zadowolony z rozgłosu, który park Serengeti zyskał na świecie dzięki naszym lwiątkom, ale dodał, że z końcem maja musimy wyjechać, bo od czerwca zacznie się sezon turystyczny i nasza obecność może wywołać zarzuty. Byłam przerażona, bo przywieźliśmy lwiątka do Serengeti w przekonaniu, że będziemy mogli zajmować się nimi tak długo, aż zaczną się same starać o siebie, a nikt nie potrafił przewidzieć, kiedy to może nastąpić. Powiedziałam przewodniczącemu, że naszym celem było zawsze przywrócenie lwiątek do życia w dzikim stanie na łonie natury i dlatego właśnie nigdy nie oswajaliśmy ich tak, aby je traktować jak zwierzęta domowe. Podkreśliłam jednak ponownie, że naprawdę nie możemy małych opu-

429

ścić, zanim nie nauczą się same dbać o siebie. Zaproponowałam, że aby uniknąć przewidywanych przez niego trudności, możemy przenieść obóz dalej od miejsc uczęszczanych przez turystów i obiecałam, że będziemy karmić lwiątka bardzo dyskretnie, ale równocześnie zaznaczyłam, że nasza trójka kończy dopiero siedemnaście miesięcy, a lwy w tym wieku z reguły jeszcze same nie polują.

W tym momencie wrócił George, który poparł moje słowa dodatkowymi argumentami. Przewodniczący nie zgodził się jednak z naszym stanowiskiem i odjechał niezadowolony. A przecież dopiero przed kilku dniami wypuściliśmy lwiątka na wolność i zawsze dotąd były od nas zależne, tak że uważaliśmy za nieludzkie nagle je porzucić i zostawić własnemu losowi.

Jeszcze z Georgem omawialiśmy tę sprawę, gdy zjawili się nowi goście, a wśród nich małżeństwo Lee i Mary Talbot, amerykańscy ekolodzy. Mieli nam wiele do powiedzenia i łączyły nas liczne wspólne zainteresowania, wkrótce więc zaprzyjaźniliśmy się z tą parą.

Gdy poszliśmy na nocny posterunek, lwiątka już tam na nas czekały. George był zmęczony po długiej drodze, położył się więc spać, a ja czuwałam pilnując małych. Dżespah kilka razy podchodził do mego wozu domagając się pieszczot i gdy go głaskałam, stał zupełnie spokojnie.; Zrobił to pierwszy raz od opuszczenia obozu Elzy. Mimo wszystkiego, co zaszło, dalej nam ufał — może pamiętając przykład matki — i służył jako łącznik między nami a rodzeństwem. Oboje z Georgem byliśmy przekonani, że bez Dżespaha ani Gopa, ani Mała Elza nie pogodziłyby się z naszą obecnością. Gopa miał dość siły i niezależności, aby być przywódcą stada, brakło mu natomiast przywiązania i wyrozumiałości, które charakteryzowały jego matkę i brata. Chociaż właśnie Gopa wrócił znad rzeki Tana do obozu Elzy i samodzielnie spędził tam cały tydzień, choć właśnie on najzacieklej walczył po schwytaniu, pierwszy odważył się wyjść ze wspólnej klatki i zawsze rościł sobie pretensje do „lwiej części" żarcia

425

przy każdym posiłku, to jednak w chwilach niepokoju szukał pociechy i pomocy u brata, tak jak przedtem u matki.

Dżespah, choć siłą ustępował Gopie, stanowił moralną podporę dla całej trójki i prawdopodobnie dzięki temu był przywódcą. Już od maleńkości zawsze bronił swej matki, a od jej śmierci opiekował się rodzeństwem. On zawsze chodził na zwiady badać, czy nie grozi jakieś niebezpieczeństwo, pierwszy był gotów do walki, a ostatnio, ilekroć Mała Elza gdzieś uciekła ze strachu, biegł za nią, uspokajał i przyprowadzał z powrotem.

Lwiątka spędziły noc na konsumowaniu świeżego mięsa. Nad ranem poszły w zarośla z wypchanymi brzuchami. Jeżeli nie liczyć otartej w podróży skóry i grotu tkwiącego w kłębie Dżespaha, wszystkie były w doskonałej kondycji fizycznej.

Przez następne dwie noce amatorami na mięso były tylko trzy miejscowe lwy i kilka hien. Jedna z tych ostatnich okazała się bardzo przebiegła. Czekała poza obrębem naszych świateł tak długo, aż przestaliśmy uważać, a potem rzucała się na mięso.

Lwiątka nie pokazywały się, a ponieważ moja chora noga nadał nie pozwalała mi zbyt wiele chodzić, George sam poszedł ich szukać. Znalazł ślady prowadzące w poprzek doliny do skarpy, gdzie głazy dawały dobre schronienie. Sądziliśmy, że prawdopodobnie czują się bezpiecznie z daleka od miejscowych lwów, chociaż stamtąd musiały maszerować na obiad aż trzy kilometry.

Pewnego popołudnia pojechaliśmy przez równinę obejrzeć skaliste usypisko, nadające się doskonale na kryjówkę dla lwów. Ogromne głazy, niebezpiecznie spiętrzone jeden na drugim, tworzyły szczeliny, platformy i pieczary, a wszystko było obrosłe gęstą dżunglą i srebrzyste korzenie obejmowały kamienie niby macki. Wspaniały krajobraz: szarozielone euforbie wyglądały na tle nieba jak gigantyczne kandelabry, ą wśród szarych kamieni i zielonej roślinności błyszczały czerwone kwiaty aloesu, przypominając kawałki rubinów. Ta malownicza wyspa

431

wznosiła się nad płaską sawanną, na której spokojnie pasły się stada gazeł Thomsona, gnu, topi, zebr i kongo-ni. Strusie nawet nie raczyły podnosić głów, gdy przejeżdżaliśmy obok nich.

Przy grupie głazów dojrzeliśmy stado lwów, które sennie nas obserwowały, lecz wkrótce straciły zainteresowanie przybyszami i wróciły do drzemki. Leżały w cieniu figowca rosnącego na litej skale, a były tak ciasno przytulone do siebie, że dopiero po pewnym czasie rozróżniliśmy w płowej masie trzy lwice i pięć lwiątek. Dwa malce nie mogły liczyć więcej niż trzy tygodnie, inne były w tym samym wieku co dzieci Elzy. Choć mniejsze, miały dłuższe grzywy od naszych lwiątek. Młode lwy wyglądają najrozkoszniej wtedy, gdy nadal z pysków wyziera im dziecięca ciekawość, ale poza tym z całej postawy bije już stateczna powaga dojrzałego wieku.

Dwie lwice były na pewno matkami lwiątek, a trzecia, jak przypuszczaliśmy, tradycyjną „ciotką". Najwięcej uwagi zwracały na siebie dwa najmłodsze lwiątka, które niezgrabnie gramoliły się na starsze. Jedno z nich, drapiąc się na grzbiet matki, zamiauczało głośno, gdy dostało klapsa, a potem fiknęło kozła i wylądowało na zadzie ciotki, skąd sięgnęło po kitkę na końcu ciotczynego ogona. Szybki ruch zadem odrzucił je do przodu, gdzie znalazło uszy ciotki i zaczęło je gryźć. Ale nawet najbardziej tolerancyjna ciotka nie może na coś takiego pozwalać, więc i ta jednym potrząśnięciem potężnego łba podrzuciła malca w powietrze. Po takim salcie amator cudzych uszu zdecydował się na inny przysmak i przywarłszy do podbrzusza matki zaczął ssać, ile wlazło.

Patrząc na starsze lwiątka marzyłam o tym, aby dzieci Elzy znalazły taką szczęśliwą rodzinę, obawiałam się jednak, że są zbyt duże* na to, aby jakieś stado zechciało je zaadoptować. Z drugiej strony w tym wieku mogły też już zacząć samodzielne życie, bo ze względu na młodość nie stanowiły jeszcze dla starszych lwów konkurencji w zalotach miłosnych i mogły unikać z nimi zwad przez dobrych kilka miesięcy, podczas których powinny się na-

432

uczyć sztuki polowania. Trzy lwy wystarczyły na utworzenie samodzielnego stada, choć jedna samica wypadała na dwóch samców.

Tej nocy lwiątka przyszły do nas wcześnie. Wyglądały na bardzo zaniepokojone i uciekły usłyszawszy ryk jakiegoś lwa, mimo że ten był dość daleko. Wróciły dopiero o trzeciej nad ranem, momentalnie pożarły mięso i zniknęły. Gdy niedługo później bardzo blisko odezwał się cały chór lwów, zrozumieliśmy powód tego pośpiechu.

To samo powtórzyło się następnej nocy, przy czym Mała Elza była tak przestraszona, że uciekła już na blask naszych latarek.

Gdy nazajutrz rano Ibrahim przyjechał nowym Bedfordem, aż serce mi zabiło na widok napisu ELZA LTD., wymalowanego na drzwiach szoferki. Zaraz po usamodzielnieniu się lwiątek ta ciężarówka miała być oddana do dyspozycji pierwszej grupy wyruszającej na ratunek dzikim zwierzętom, a finansowanej z honorariów za książkę o Elzie. Miałam nadzieję, że będzie użyta do przewożenia zwierząt w bezpieczne miejsce w znacznie lepszych warunkach niż te, jakie musiały znosić dzieci Elzy podczas swej podróży do Serengeti.

Cały dzień padał deszcz, wcześnie więc poszliśmy na nasz posterunek. Tam zastaliśmy Dżespaha balansującego na konarze, na którym wisiało mięso, a dwa inne lwiątka ukryte w pobliskiej trawie i pilnie obserwujące brata. Gdy spuściliśmy mięso na ziemię, cała trójka rzuciła się na nie i tak wszystko spałaszowała, że zostało tylko kilka kosteczek. To oznaczało, że należało wybrać się poza park po nową zdobycz.

Blisko obozu minęliśmy czarnogrzywego lwa i jego dwie przyjaciółki. Zawsze sądziliśmy, że lwy zażywają rozkoszy miodowych miesięcy w sposób intymny, toteż zdziwiliśmy się widząc, jak ten samiec korzystał ze swych praw małżeńskich z jedną lwicą na oczach drugiej. Półtora kilometra dalej zobaczyliśmy wspaniałego lwa z jasną grzywą, który wygrzewał się w słońcu na otwartym polu. Nie zwracał żadnej uwagi ani na nas, ani na pstry-

28 — Moja lwia rodzina

433

kanie naszych aparatów — ziewał tak, jakbyśmy w ogóle dla niego nie istnieli. Potem ledwie zdążyłam zmienić film przed spotkaniem nowej pary zakochanych lwów. Leżały bardzo blisko siebie, wyglądały na bardzo zmęczone, a na nas zupełnie nie zważały^

Po nocnym deszczu cała sawanna błyszczała, na każdym źdźble trawy perliło się po kilka kropel. W jakimkolwiek kierunku spojrzeliśmy, wszędzie widzieliśmy ścigające się lub walczące zwierzęta. Zuchwałe, choć malutkie gazele Thomsona bawiły się w berka nie tylko ze sobą, ale i z naszym Land-Roverem. Tupiąc przednimi nóżkami czekały, aż wóz prawie na nie najechał, potem zmykały. Elandy, choć większe od domowych wołów, ustępowały nam z drogi skacząc tak zgrabnie, jakby ich cielska nic nie ważyły. Całe zastępy ichneumonów, grzejących się w słońcu na czubkach mrowisk, rozbiegały się w trawie i znikały w norach. Błazeńskie kongoni harcowały wśród stad topi, które podrzucały czarne łby i prychały tak, jakby siąkały nosy, a gdzieniegdzie z kęp trawy wystawały srebrzyste grzbiety szakali obserwujących hieny, które kuśtykały w poszukiwaniu żeru.

Im dalej jechaliśmy, tym bardziej pagórkowaty i zadrzewiony stawał się teren i zwiększały się stada zwierząt. Przy granicy parku zdawało się nam, że jesteśmy na olbrzymim targu bydła, jaki odbywa się czasami w północnej części Kenii, gdzie żyją plemiona zajmujące się hodowlą. Kilometrami mijaliśmy stada zebr i gnu, kryjące się w cieniu każdego drzewa, a zwierzęta, które nie mieściły się już pod tą osłoną, bez celu krążyły pod palącymi promieniami. Można było ogłuchnąć od hałasu. Gdy zamknęłam oczy, wyobrażałam sobie, że słyszę rechotanie milionów żab, a tylko rżenie zebr przypominało mi, że jadę między tysiącami zwierząt zbierających się na wielką doroczną wędrówkę nad Jezioro Wiktorii i do przyległego Rezerwatu Mara. Udało nam się, że przybyliśmy do Serengeti na czas, aby ujrzeć ten niezwykły widok. W roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym ósmym Grzimek zaczął z samolotu ustalać liczbę wędrownych

434

zwierząt, a teraz odbywało się drugie liczenie pogłowia, przy którym współpracowały takie instytucje, jak firma Wilken Air Services, Amerykański Instytut Badań Zwierzyny, Wydział Badania Fauny Departamentu Zwierzyny z Kenii i Zarząd Parków Narodowych Tanganiki. Podczas jazdy usłyszeliśmy warkot silnika nisko lecącego samolotu, z którego obserwatorzy przeprowadzali obliczenia. Gdy kilka miesięcy później zapytałam o wyniki, podano mi następujące liczby (uważa się ten szacunek za ostrożny, a Serengeti liczy tylko niecałe czternaście tysięcy kilometrów kwadratowych):

Gazele Thomsona 500 000

Gnu 221 700

Zebry 151 000

Bawoły 15 900

Topi 15 760

Elandy 2 450

Kongoni 1380

Słonie 720

Nosorożce 29

Przypuszczano, że liczba lwów wynosi od trzystu do czterystu, lecz ponieważ rzadko je widać z samolotu, nie zdołano ustalić wiarygodnych danych.

Po powrocie z upolowaną zdobyczą na „punkt żywienia lwiątek" ujrzeliśmy Dżespaha i Gopę w akrobatycznych wyczynach na konarach akacji nad wiszącym mięsem, podczas gdy Mała Elza kryła się w pobliżu. Nagle Gopa nastawił uszu w jej stronę i zaczął złazić w dół. Gdy już był dość nisko, skoczył i ciężko grzmotnął o ziemię. Potem z dość ogłupiałą miną wstał i pomaszerował do siostry.; Dżespah został na drzewie tak długo, aż pokazałam mu miskę. Wtedy zlazł do tranu z takim pośpiechem, że omal nie fiknął kozła. Z zadowoleniem stwierdziłam, że jego otarcia już się prawie goiły i porastały świeżym puchem, natomiast rana z odłamkiem strzały wyglądała brzydko i sączyła się z niej ropa.

435

Właśnie omawialiśmy z fachowym ekologiem, Lee Talbotem, zagadnienie, czy należy zoperować Dżespaha, czy nie. Lee był przeciwny stosowaniu środków usypiających i uważał, że powinniśmy jeszcze trochę zaczekać, może odłamek sam wypadnie.

Gdy było już zupełnie ciemno, Mała Elza podeszła do mięsa, ale zdradzała takie zdenerwowanie, że próbowałam ją uspokoić wołaniem po imieniu. Później staraliśmy się wszelkimi sposobami odstraszyć obce lwy i hieny, ale mimo naszych wysiłków lwiątka uciekły i już nie wróciły.

Po śniadaniu pojechaliśmy jeszcze raz obejrzeć wędrówkę dzikich zwierząt. Znów minęliśmy to samo lwie małżeństwo co poprzedniego dnia. Chociaż zwierzęta leżały na otwartej przestrzeni i musiały nas dojrzeć, pozwoliły nam zbliżyć się na dwadzieścia metrów i tak się nas wcale nie bały, że po pewnym czasie lew pokrył lwicę na naszych oczach. Akt trwał trzy minuty i zakończył się w ten sposób, że samiec ugryzł samicę w czoło, na co ona odpowiedziała cichym warknięciem. Po kwadransie znów się do niej zbliżył, ale odpędziła go łapą. To powtarzało się trzykrotnie, aż pozwoliła mu pokryć się ponownie i na zakończenie znów ją ugryzł. Dalej obserwowaliśmy tę parę i po następnych dwudziestu minutach lew trzeci raz skorzystał ze swych praw, kończąc ugryzieniem samicy w czoło. Potem para usnęła. Wszystko odbywało się bezgłośnie i zdawało się, że czas na sawannie stanął. Gdy zapaliliśmy motor, lwica uniosła łeb i popatrzyła na nas spod półprzymkniętych powiek, a lew nawet nie drgnął.

Dowiedzieliśmy się, że w Serengeti żyło znacznie więcej lwic niż lwów. Prawdopodobnie dlatego spotykaliśmy tak wiele parzących się stadeł. Lwy mają liczne potomstwo i prawie zawsze utrzymują cały harem, bo lwica przez dwa lata zajmuje się młodymi i wtedy nie pozwala samcowi na zbliżenia. Skoro w Serengeti liczba samic znacznie przewyższała liczbę samców, nie dziwiliśmy się, że spotykane samce były takie chude. Według naszych

436

przypuszczeń przyczyna leżała częściowo w tym, że okres godowy trwa u lwów cztery lub pięć dni i przez ten czas para nic nie je i rzadko coś pije. Ponieważ samce musiały zaspokoić tak wiele samic, często chodziły głodne. Jako przyczynę małej liczby samców podaje się to, iż lwy z Serengeti słyną ze swych wspaniałych grzyw i jeżeli zawędrują poza obręb parku, często padają ofiarą myśliwych. W jednym tylko okręgu Ikoma zastrzelono osiemdziesiąt osiem lwów w ciągu jednego roku (z pięćdziesiątego dziewiątego na sześćdziesiąty). W następnym roku Departament Łowiectwa Tanganiki pozwolił na odstrzał tylko sześciu sztuk w rejonie przylegającym do parku Serengeti. Ten rejon znajduje się oczywiście poza kompetencją Zarządu Parków Narodowych.

Wkrótce po powrocie do obozu mieliśmy wizytę dyrektora Parku Narodowego. Zażądał od nas stu funtów tytułem opłaty za dokonywanie na terenie parku zdjęć fotograficznych lub filmowych w celach handlowych. Stwierdził przy tym, że od tej przewidzianej przez regulamin parku opłaty nie zwalnia nas okoliczność, iż honoraria z moich książek zostały przeznaczone na subsydiowanie ochrony dzikich zwierząt. Prosił nas również, abyśmy dla celów reklamowych dostarczyli do schroniska turystycznego w Seronerze dwa duże zdjęcia lwiątek.

Przez następne trzy noce lwiątka się nie pokazały, natomiast obce drapieżniki były bardzo ruchliwe. Jakiś lampart wdrapał się na akację, starając się dotrzeć do mięsa. Również jakaś odważna hiena próbowała szczęścia, nie mówiąc już o wielu lwach, które węszyły „zdobycz". Szczególnie jeden ciemnogrzywy samiec ze swym stadem uparcie trzymał się bardzo blisko i wyraźnie nie miał zamiaru pozwolić lwiątkom na gospodarowanie na swym terenie.

Wobec tego uświadomiliśmy sobie, że musimy znaleźć dla lwiątek jakiś inny „punkt żywnościowy" — tylko wpierw należało je odszukać. Nasza znajomość zwyczajów panujących wśród lwów, gdy chodzi o podział terenów polowań, opierała się na tym, co obserwowaliśmy

437

w Prowincji Północnej Granicy w Kenii. Tam dwójka lwów-ludożerców z Merti grasowała na terenie obejmującym ponad osiemdziesiąt kilometrów i nie dopuszczała w to miejsce żadnych rywali, a zła lwica, która czasami odwiedzała obóz Elzy, robiła czterdziestokilometrowe wyprawy i jeżeli nawet dopuszczała inne lwy na obszar swoich polowań, zawsze działo się to pod warunkiem, że jej nie brakło zwierzyny. W każdym razie lwy w Prowincji były konserwatystami, o ile szło o zwyczaje i roszczenia terytorialne. Natomiast w Serengeti, przy tak wielkiej liczbie lwów i takim bogactwie zwierzyny, trudno było ustalić granice roszczeń.

Opowiadano nam, że w okresie wędrówki zwierząt wiele lwów po prostu ciągnęło za stadami, gdyż łatwiej im przychodziło zabijać maruderów, niż polować zwykłym sposobem. Nam nie pozostawało nic innego jak stwierdzić, gdzie ulokowały się stada o bardziej ustalonych zwyczajach i roszczeniach, a potem przenieść lwiątka w inne strony.

Następne dni spędziliśmy na przeczesywaniu okolicy, ale wysoka trawa uniemożliwiała znalezienie śladów. Zresztą w dolinie wałęsało się tyle lwów, że odróżnienie odcisków łap naszych lwiątek okazało się wprost niemożliwe.

Raz zobaczyliśmy kozła antylopy impala wpatrzonego w krzak, za którym warowały trzy lwiątka, ale to nie były nasze. Nagle matka tych lwiątek zaczęła podkradać się do kozła, który uratował się tylko dzięki naszej interwencji. W powietrzu latało mnóstwo ptactwa i często sępy wskazywały nam drogę do padliny. Znacznie ładniejsze od sępów były jednak stada zielonych i pomarańczowych papużek falistych, które demonstrowały oszałamiająco kolorowe upierzenie.

Trzeba powiedzieć, że nigdy w życiu nie widzieliśmy tylu lwów. Zaledwie minęliśmy siedzące na skale stado złożone z pięciu sztuk, już nieco dalej na pagórku zobaczyliśmy nowe, liczące aż siedem; choć przejechaliśmy obok nich o cztery metry, nie ruszyły się, tylko obejrzały

438

nas od stóp do głów. Jeszcze dalej natknęliśmy się na stado złożone z lwicy, dwóch malców, dwóch na pół dorosłych lwich młodzieńców, wreszcie dwóch wspaniałych samców. Tuż obok zaś dwa inne, dorosłe, podkradały się na pagórku do samotnie pasącej się topi; ponieważ było bardzo gorąco i lwy nie zdradzały szczególnego zapału, ofiara zdołała ujść cało. Później często ze zdziwieniem obserwowaliśmy po dwa dorosłe lwy trzymające się razem, ale powiedziano nam, że w Serengeti takie dwa samce nierzadko towarzyszą sobie przez wiele lat. Jak różne okazały się zwyczaje lwów w Serengeti w porównaniu z tym, co wiedzieliśmy o ich pobratymcach z Prowincji Północnej Granicy.

Pojechaliśmy nad małe jeziorko zobaczyć flamingi. Zauważyliśmy młotogłowego bociana, jak szukał żeru na mieliźnie, tuż obok śpiącego ostrzegacza. Jaszczurka była dużym okazem, liczyła chyba sto dwadzieścia centymetrów. W naszych oczach jakiś szakal podszedł do ostrzegacza z tyłu — na pewno nie w dobrych zamiarach. Opowiadano nam o szakalach zjadających żmije afrykańskie i o tym, że lwy w okolicy Jeziora Rudolfa zabijają krokodyle, lecz ani George, ani ja nigdy nie widzieliśmy, żeby mięsożerne zwierzę zabijało i zjadało jakiegoś gada. Wydawało się, że ostrzegacz nie zauważa grożącego niebezpieczeństwa, gdy jednak szakal znalazł się tak blisko, że mógł go ugryźć, jeden ruch ogona sprawił, iż napastnik podskoczył w górę i zaraz uciekł. Ostrzegacz wrócił do drzemki, ale szakal nie dał się tak łatwo zniechęcić. Powtórzył atak, tym razem od przodu. Powitał go głośny syk, po czym napastnik odskoczył w trawę, gdzie z kolei spotkał się oko w oko z lwicą, której towarzyszyły dwa lwiątka — po jednym z każdego boku matki. To skłoniło szakala do tak szybkiego odwrotu, że omal się nie przewrócił. Lwica podeszła do wody i zaczęła pić, a na ten widok z kolei ostrzegacz uznał za stosowne zmykać, i to szybko. Cała ta scena nie robiła żadnego wrażenia na młotogłowym bocianie, który dalej pracowicie kuł dziobem, ignorując lwicę, szakala i ostrzegacza.

439

Gdy mijał szósty dzień nieobecności lwiątek, ogarnął nas niepokój. Oczekiwaliśmy, że staną się niezależne stopniowo, to zaś nagłe zniknięcie wydawało się nam nienaturalne. Zastanawialiśmy się, czy przypadkiem nie mają podobnego instynktu powrotu do domu jak koty. W takim wypadku mogły być już w drodze do dawnej siedziby — a odległość wynosiła sześćset kilometrów, jeżeliby szły w linii prostej, zaś tysiąc sto, gdyby obrały tę trasę, którą przyjechały. Wybór trasy biegnącej szosą wydawał mi się mało prawdopodobny, ale postanowiliśmy zbadać sprawę i pojechaliśmy czterdzieści pięć kilometrów do tego miejsca, gdzie pierwszy raz spotkaliśmy się z mriiej-scowym łowczym. Nigdzie nie widzieliśmy lwiątek. Po drodze mijaliśmy ogromne stada wędrujących zwierząt i obserwowaliśmy długą na cztery i pół kilometra kolumnę gazel Thomsona maszerujących w jednym rzędzie i zachowujących się tak, jakby je przyciągał jakiś magnes. Choć polowanie było tu łatwe, nie przypuszczaliśmy, żeby lwiątka zapuściły się w tę okolicę, bo na otwartej równinie brakowało kryjówek, a one przywykły do gęstego buszu. Mimo wszystko dokładnie przeszukaliśmy skały i zarośla, dopiero potem wróciliśmy do obozu.

Nazajutrz wykreśliliśmy na mapie linię prostą między parkiem Serengeti a obozem Elzy. Zaraz za Serengeti linia ta przechodziła przez teren, na którym mieszkało plemię Masajów, znanych z polowań na lwy. Przed nastaniem europejskiej administracji każdy młody wojownik tego plemienia musiał włócznią zabić lwa, a z grzywy zwierzęcia robił strój, który przy specjalnych okazjach nosił na głowie jako dowód wykazanej odwagi. Polowanie na lwy włóczniami zostało zakazane przez przepisy łowieckie, ale nadal odbywało się w tajemnicy, wobec tego nie mieliśmy wielkiej nadziei zdobycia wiadomości o lwiątkach na tym obszarze. Wymyśliliśmy więc, żeby Makedde, który jako członek plemienia Turkana mówił językiem Masajów, zamieszkał wśród koczowników i w rozmowach z nimi starał się dowiedzieć czegoś o lwiątkach. Gdyby

440

napadały na bydło Masajów, może mógłby je obronić przed włóczniami.

W drodze do granicy zatrzymaliśmy się w Seronerze, aby zobaczyć się z przebywającym tam dyrektorem parku i powiedzieć mu o naszych planach. Wyraził nam współczucie z powodu kłopotów, ale wyraźnie podkreślał, że niezależnie od sytuacji musimy opuścić Serengeti z końcem maja. To znaczy, że zostawało nam tylko dziesięć dni, bardzo niewiele czasu.

Przejeżdżaliśmy potem przez teren, gdzie nie brakowało kryjówek, ale również i lwów. Pod jakimś drzewem ujrzeliśmy stado liczące piętnaście sztuk. Dwa wspaniałe samce pilnowały pięciu samic, które karmiły osiem młodych w różnym wieku. Lwiątka wędrowały od jednej matki do drugiej, a lwice nie robiły żadnej różnicy między własnymi dziećmi a cudzymi.

Do granicy dotarliśmy późnym popołudniem, tak że nie było już czasu na szukanie manyatty (masajskiej bomy), w której Makedde mógłby prosić o gościnę. Postanowiliśmy więc wrócić na noc do obozu, a nazajutrz ja miałam zawieźć Makedde na teren Masajów, podczas gdy George zamierzał przeszukać dolinę.

Zaraz po powrocie spakowałam wszystko, aby być gotowa do wczesnego wyjazdu. Potem poszłam na „punkt żywnościowy" i tam spędziłam noc na wypadek, gdyby zjawiły się lwiątka. Ponieważ mieliśmy tak mało czasu, George postanowił natychmiast rozpocząć poszukiwania. Rano przyjechał do mnie z rozjaśnioną uśmiechem twarzą —' znalazł lwiątka, a raczej one znalazły jego.

George pojechał dziesięć kilometrów w dół doliny i zatrzymał wóz w takim miejscu, gdzie promienie reflektorów mogły być widoczne z dużej odległości, a w dodatku świecił na wszystkie strony latarką ręczną. Lwiątka przyszły około dziewiątej. Wyglądały zdrowo i nie były głodne, tylko takie spragnione, że obaj bracia momentalnie wychłeptali cały zapas wody, nie zostawiając nic dla biednej Małej Elzy. Wszystkie były bardzo przyjacielskie, a Dżespah nawet próbował wejść do samochodu Georgea.

441

Zostały przy nim całą noc, niewiele jedząc z nieświeżego mięsa, które im przywiózł, natomiast zabawiając się ściganiem hien. Gdy opuściły go o świcie, poszły w kierunku małej dolinki.; George szybko wrócił do mnie, aby zawieźć mi dobrą wiadomość i powstrzymać mnie od podróży na granicę parku. Nie ulegało wątpliwości, że po poprzednich doświadczeniach ze złą lwicą w obozie Elzy lwiątka przestraszyły się lwów w okolicy „punktu żywienia" i poszły poszukać bardziej ustronnego miejsca, gdzie mogły czuć się u siebie.

Postanowiliśmy nie przenosić obozu, lecz co wieczora jeździć do „doliny lwiątek" i tam nocować w samochodach. Dolinka wybrana przez naszą trójkę na nowe mieszkanie leżała u stóp długiego zbocza i ponad pasem pełnym much tse-tse, miała około cztery kilometry długości i z obu końców prowadziły do niej wąskie wąwozy. Jeden z nich dawał szczególnie bezpieczne schronienie. Liczył półtora kilometra długości i tylko półtora metra szerokości między pionowymi ścianami, wysokimi na trzy metry. Gęsta roślinność tworzyła nad nim grube sklepienie, które podczas upału dawało chłodny cień.

Lwiątka mogły już z daleka słyszeć, gdyby zbliżało się jakieś niebezpieczeństwo, i zaraz wspiąć się na jeden z występów skalnych, które sterczały ze stoku. Tam, pod nawisami skalnymi i wśród gęstej roślinności miały doskonałą pozycję strategiczną do obserwowania i unikania nieprzyjaciela. Ze szczytu wzniesienia rozciągał się wspaniały widok na pagórkowaty i lesisty teren aż do rzeki, na drugą dolinę, przez którą płynęła, a potem dalej aż po horyzont. Zielony pas znaczył bieg tej rzeki, która wiła się wzdłuż wielkiej doliny, niknąc w sinej dali. Doszliśmy do przekonania, że małe znalazły sobie znacznie lepsze miejsce od tego, które my dla nich wybraliśmy.

Pierwszy raz przyjechaliśmy do ich dolinki późnym popołudniem, ustawiliśmy samochody pod wysokim drzewem między wzniesieniem a rzeką i zawiesiliśmy mięso. Jedno lwiątko wkrótce wyszło z wąwozu, ale kryło się w trawie. Po zmroku zjawiły się wszystkie trzy i zaraz

442

podeszły do naczynia z wodą. Bardzo chciało im się pić i musieliśmy kilka razy dolewać wody, zanim miały dość. Zaobserwowaliśmy, że wszystkie były w dobrej kondycji, a ich otarcia goiły się należycie. Za to nic nie świadczyło, żeby grot w kłębie Dżespaha miał wypaść, a gdy on wylizywał tran z trzymanej przeze mnie miski, nie pozwolił mi dotykać wystającego odłamka strzały. Po zaspokojeniu pragnienia lwiątka zniknęły w ciemnościach i wróciły na kolację dopiero wtedy, gdy George zgasił przednie światła w swoim wozie. Zrozumieliśmy z tego, że nie zmieniły swego trybu życia czysto nocnych zwierząt i dalej w zasadzie przychodziły tylko po zmroku, a ze świtem znikały.

Wąwóz

Zaraz po odnalezieniu lwiątek George wysłał o tym wiadomość do Seronery. Później tego samego dnia spotkaliśmy się z dyrektorem, a nazajutrz po południu on przybył do naszego obozu, aby omówić sprawę przyszłości naszych wychowanków. Proponował, żebyśmy zaraz odjechali i zostawili małe własnemu losowi, gdy jednak ze swej strony obstawaliśmy, że lwiątka nie mogą się jeszcze troszczyć o siebie i że niepokoi nas rana Dżespaha, zgodził się, abyśmy pozostali do końca maja.

Tego wieczora Dżespah i Gopa wyszły z wąwozu o zmroku, natomiast Mała Elza nie pokazała się wcale. Gopa rzucił się żarłocznie na mięso, a Dżespah wrócił do siostry i oboje siedzieli gdzieś poza zasięgiem światła, aż George je zgasił. Wtedy przyłączyły się do Gopy.

Nazajutrz pojechaliśmy znów obejrzeć wędrówkę dzikich zwierząt. Był to naprawdę fantastyczny widok. Wędrujące stada zbierają się zwykle przez kilka tygodni. Przez ten czas ubijają metrową trawę na równinie, tak że zostają z niej tylko resztki. Prawdziwa wędrówka trwa zaledwie kilka dni, a trzeba na własne oczy to zo-

15

443

baczyć, aby uwierzyć. Jaka tajemnicza siła kieruje tymi spokojnymi na ogół zwierzętami i każe im się poruszać jak na komendę? Czy może szukają tylko wody i lepszych pastwisk? To są niewątpliwie ważne czynniki i badania ekologiczne wykazały, jak bardzo zwierzęta są zależne od pewnych gatunków trawy i jak dalece gotowe do porzucenia dotychczasowych pastwisk, aby znaleźć potrzebne im gatunki, lecz to jeszcze nie wystarcza do wytłumaczenia równoczesnej wędrówki tak niezliczonej masy. Na pewno działa tu jakiś atawistyczny instynkt, odziedziczony z zamierzchłej epoki.

Bo jak inaczej da się wytłumaczyć samobójczą wędrówkę lemingów? Te gryzonie wędrują tylko nocami, kiedy trudno im znaleźć mech i trawę, stanowiące ich pożywienie, a gdy dojdą do morza, wskakują do wody i toną.

Z zapartym tchem obserwowaliśmy zbliżanie się stad liczących dziesiątki tysięcy głów i czasami odnosiliśmy wrażenie, że sama ziemia porusza się przed nami. Gnu trzymały się w grupach od dziesięciu do stu sztuk albo wędrowały rzędem po dobrze ubitych ścieżkach. Zebry starały się w miarę możności trzymać blisko wody. Te dwa gatunki przeważały, ale były tam też wielkie stada gazel Thomsona, mniejszych gazel Granta, kongoni i topi, a w pewnej chwili naliczyliśmy w jednej grupie dwieście elandów. Obok stad krążyły szakale i hieny, zawsze gotowe rzucić się na każdego marudera. W jakimkolwiek kierunku patrzyliśmy, wszędzie równinę pokrywały zwierzęta — w ilości wprost nie do obliczenia.

Podczas chłodniejszej pory zwierzęta nabierały energii. Śmieszyło nas szczególnie zachowanie się włochatych gnu. Byki zaganiały wszystkie wymykające się krowy i wyzywały rywalów na pojedynek, podczas gdy krowy groziły zbyt natrętnym zalotnikom rogami i waliły ich racicami. Kilka razy minęły nas całe armie gnu, wzniecając chmury pyłu. Bałam się o aparaty, nakryłam je więc i w konsekwencji nie miałam zdjęć. Raz stado złożone z kilkuset zebr galopowało w naszą stronę przy

444

akompaniamencie grzmotu kopyt. Gdy już nas prawie mijały, zobaczyłam przez gęsty kurz lwa skaczącego na ostatnią zebrę w stadzie. Nie dosięgną! spodziewanej zdobyczy podobnie jak i drugi lew, który za chwilę próbował tego samego.

Gdy pył osiadł, zobaczyliśmy pod drzewem dwie lwice; jedna, bardzo stara i chuda, była prawdopodobnie uzależniona od swej towarzyszki, samicy w kwiecie wieku.

W tej okolicy bieg rzeki znaczyło złote pasmo gęsto rosnącej gruchatki. W jednym miejscu pięć słoni stało po brzuch w żółtym morzu.

Gdy tego wieczoru wróciliśmy do wąwozu, zastaliśmy lwiątka solidnie zmęczone. Zwłaszcza Dżespah był bardzo ospały i leżał przy moim wozie. Lizał jednak Małą Elzę, która do niego podchodziła, a potem sam przysunął się do siostry i objął ją łapą. Gopa był już przy mięsie, ale Dżespah przyszedł wylizać swój tran dopiero wtedy, gdy Mała Elza nabrała odwagi i przystąpiła do kolacji. Potem znów spędził całą noc obok mego samochodu.

Następnego dnia postanowiliśmy zbadać sześćdziesięcio-kilometrową dolinę, do której uchodził parów lwiątek. Przez chwilę mogliśmy jechać drogą dla samochodów, ale potem ta się skończyła i musieliśmy się przedzierać przez dwumetrową trawę i kolczaste krzaki, zwane gwizdają-cymi. Nazwa ta brzmi intrygująco, ale oznacza tylko karłowaty gatunek akacji z długimi na pięć centymetrów, podwójnymi kolcami i twardymi, ciemnobrązowymi workami wielkości piłki golfowej. Te worki są dziełem mrówek, które w nich mieszkają i zaciekle bronią swego do-??, gdy ktoś ma pecha i otrze się o taki worek. Jeżeli długowieczność jakiejś rośliny w Afryce zależy od liczby kolców, to gwizdające krzaki przetrwają wszystko inne. W dodatku jeszcze muchy tse-tse upodobały sobie kolczaste akacje, a więc w sumie nasza droga nie należała do najprzyjemniejszych. Im dalej jechaliśmy, tym bardziej nam te muchy dokuczały.

W takich warunkach nie widzieliśmy oczywiście wielu zwierząt. Tylko nosorożce czuły się dobrze w tych cier-

445

nistych krzakach, a my zazdrościliśmy im grubej skóry.

Dolina kończyła się szeroko otwartą równiną, na której rosła samotna palma Borassus, zwykle spotykana blisko wody; obok pasło się stado topi, które obliczaliśmy na trzy tysiące głów. Nigdy jeszcze nie widzieliśmy tak licznego stada, ale potem dowiedzieliśmy się, że na tej równinie, ulubionym miejscu zbiórek topi przed wędrówką, stada dochodzą do pięciu tysięcy.

Pięćdziesięciokilometrowa droga zabrała nam pięć godzin. Zamiast ponownie cierpieć od kolców i much tse-tse zdecydowaliśmy się więc na stukilometrowy objazd. Pojechaliśmy na rozległą równinę, gdzie spotkaliśmy wiele ogromnych stad; niektóre korzystały z usług żyraf, ostrzegających je przed lwami, a lwów naliczyliśmy sporo.

Późnym popołudniem wróciliśmy do doliny lwiątek i z radością stwierdziliśmy, że na nas czekają. Mieliśmy nadzieję, że to może oznaczać, iż porzuciły swój nocny tryb życia i będą naśladować lwy z Serengeti, które są pewne bezpieczeństwa i spędzają dzień na otwartej przestrzeni. Gdyby nasze lwiątka mogły się dostosować do odmiennego środowiska ekologicznego, byłoby to korzystne nie tylko dla nich, lecz stanowiłoby też precedens wskazujący na możliwość przenoszenia innych skazanych na zagładę lwów w nowe okolice z nadzieją na powodzenie takiej przeprowadzki. Noc była zimna i lwiątka opuściły nas o dziesiątej.

Nazajutrz pojechaliśmy upolować dla nich coś do żarcia. Po drodze minęliśmy jakąś lwicę rozszarpującą świeżo zabitą antylopę gnu na oczach całego stada pobratymców ofiary, które stało o sto metrów. Lwica nie zwracała żadnej uwagi ani na stado, ani na nas. Gdy kilka godzin później wracaliśmy tą samą drogą, zobaczyliśmy, że resztę ścierwa zawlokła w pobliże rzeki, a sama spała w cieniu trzymając wszystkie cztery łapy w powietrzu. Stado gnu pasło się spokojnie opodal.

W obozie zastaliśmy list od dyrektora parku, który pisemnie potwierdzał, że musimy opuścić Serengeti 31 ma-

448

ja, i dodawał, że do tego czasu nie wolno nam więcej przywozić do obozu mięsa na żywienie lwiątek.:

Pojechaliśmy do wąwozu i zobaczyliśmy czekającą na nas trójkę. Dżespah nie miał ochoty na jedzenie, nie tknął mięsa i wydawał się apatyczny. Zastanawialiśmy się, czy mimo jego na ogół zdrowego wyglądu rana wokół grotu w kłębie nie zaczęła się jątrzyć. Inna możliwość polegała na tym, że podobnie jak jego matka po pierwszym wypuszczeniu na wolność w okolicy pcdobnej do Serengeti padł ofiarą jakiejś infekcji przenoszonej przez muchy tse-tse lub kleszcze i ma wysoką gorączkę. Apatyczny był zresztą od dwu dni, teraz jednak jego stan budził niepokój.

Nazajutrz rano, niespokojni o Dżespaha, poszliśmy krawędzią wąwozu i przez lornetki próbowaliśmy go zobaczyć wśród gęstych zarośli. Rzeczywiście dostrzegliśmy w końcu lwiątka, ale one też nas ujrzały i zaniepokojone naszą obecnością uciekły na występ skalny. Wołałam do nich, ale to nic nie pomogło. Wobec tego wróciliśmy do obozu.

Kilka kilometrów dzielących wąwóz lwiątek od naszego obozu stanowiło najpiękniejszą część doliny. Rzeka wiła się między lesistymi wzgórzami, na których żyły antylopy impala i kozły wodne. W tym jednak dniu spokój zakłócało bezustanne rżenie zebr, które gromadnie wędrowały przed siebie, jakby pchane jakąś magiczną siłą. W pewnym miejscu stado musiało przejść wąskim przesmykiem między rzeką a stromym zboczem pagórka; gdy zwierzęta dotarły do tego miejsca, zbiły się tak ciasno, że niemal właziły jedno na drugie. Ten widok kazał mi uwierzyć w opowiadanie miejscowego łowczego, iż raz przy wodopoju zebrało się pięć tysięcy antylop gnu i zwierzęta tak się tłoczyły, że po odejściu stada znalazł dziewiętnaście sztuk stratowanych na śmierć. Nasze stado zebr stanowiło tylko grupę, która oderwała się od głównej masy liczącej około dwudziestu pięciu tysięcy sztuk. W drodze powrotnej weszliśmy piechotą na szczyt wzgórza oddzielającego główną dolinę od wąwozu lwiątek

447

i stamtąd mogliśmy obejrzeć masę zebr otaczających około dwustu bawołów, które wyglądały jak czarna wyspa na pasiastym morzu. Cała kolumna poruszała się z dużą szybkością.

Gdy szukałam oparcia dla stóp między czarnymi głazami, przyszło mi nagle na myśl, że jedna z gładkich płyt nadawałaby się doskonale na nagrobek dla Elzy, a położenie jej kamienia pochodzącego z nowej siedziby lwiątek byłoby bardzo właściwe. Aby sprawdzić twardość płyty, spróbowałam ją zarysować kawałkiem kwarcu, lecz nie zostawił żadnego śladu. Kamieniarz, który później wyrył na takiej płycie imię Elzy, skarżył się, że zniszczył przy tym pięć dłut i zaklinał się, że nigdy więcej nie tknie tak twardego kamienia.

Następnego wieczoru lwiątka pokazały się dopiero po zmroku. To nas zmartwiło, bo wskazywało, że nie miały zamiaru porzucać nocnego trybu życia.

Dżespah liznął trochę tranu i wycofał się poza samochód. Gdy Gopa i Mała Elza zjadły i chciały go potem namówić do zabawy, lizał je wprawdzie serdecznie, ale nie chciał się ruszyć.

O świcie Gopa i Mała Elza jeszcze raz pożywiły się mięsem, a potem podeszły do brata i trącały go, aby poszedł z nimi do wąwozu. Po pewnym czasie Dżespah wstał i powlókł się powoli za rodzeństwem. Zawołałam go, a on zawrócił i stanął przede mną. Pokazałam mu mięso i zaczęłam przemawiać tymi samymi słowami, jakimi namawiałam do jedzenia Elzę. Dżespah zareagował tak samo jak jego matka, to znaczy podszedł do mięsa i począł jeść. Pierwszy raz od trzech dni widziałam, że coś brał do pyska.

Za każdym razem, gdy Gopa i Mała Elza nawoływały go, podnosił łeb; wracał do żarcia dopiero wtedy, gdy powtarzałam: „Dalej, Dżespah, njama, njama, zjedz jeszcze trochę".

W końcu Gopa wrócił i wskoczywszy bratu na grzbiet nakłonił go, aby poszedł z nimi do wąwozu.

W tym dniu zobaczyliśmy wspaniałego ptaka, zwanego

448

sekretarzem, który z furią drapał ziemię, ale najwidoczniej starał się nie tknąć tego, co atakował. Z podziwem obserwowaliśmy, gdy tańczył jak szalony na laskowa-tych nogach, a za każdym ruchem głowy trzęsły mu się długie pióra. Rozkładając potężne skrzydła podskakiwał i bił dziobem, aż w końcu triumfalnie podrzucił w powietrze nieruchomego węża.

Zaraz potem ujrzeliśmy dwa pięknie upierzone żóra-wie, które szukały pożywienia na płytkim bagnie. Musiało to być ich stałe żerowisko, bo często je tam spotykaliśmy; w tym dniu jednak dzieliły to miejsce z czarnobiałym bocianem, którego siodłowaty, czerwony dziób ozdabiały czarne pręgi. Jest to jeden z największych i na pewno najbarwniejszych okazów.

Stwierdziwszy, że mam jeszcze zapas terramycyny, postanowiłam zacząć tego wieczoru leczenie Dżespaha. Na szczęście wylizywał tran z miski, którą trzymałam w ręku, bo inaczej bez wątpienia Gopa przywłaszczyłby sobie największą część lekarstwa.;

Resztki mięsa były już zgniłe i lwiątka, przyzwyczajone do świeżego pokarmu, prychały na nie z obrzydzeniem.

Popularne wyobrażenie, że lwy celowo zostawiają mięso, aby się zepsuło, jest mylne, choć oczywiście zjadają i taki pokarm, gdy są bardzo głodne. Mogłam tylko liczyć na to, że nasze lwiątka wkrótce nauczą się same zdobywać sobie świeże pożywienie. A właśnie gdy o tym myślałam, Mała Elza zdecydowanym krokiem odeszła z taką miną, jakby miała zamiar ruszyć na polowanie. Gopa poszedł za nią, ale Dżespah leżał dalej, czasami tylko unosząc łeb. Po powrocie brata i siostry bawił się z nimi, lecz robił to ospale i wszystko przemawiało za tym, że jest chory.

Było nie do pomyślenia, żeby go zostawić w tym stanie. Posłaliśmy więc Ibrahima z listem do łowczego w Sero-nerze, wyjaśniając sytuację i prosząc o kilkudniowe przedłużenie prawa pobytu w Serengeti. Brakowało nam jednak mięsa dla lwiątek. A ponieważ nie było czasu do stracenia, George postanowił na własną odpowiedzialność pojechać sześćdziesiąt kilometrów i upolować coś poza

29 — Moja lwia rodzina

449

granicą parku. Zdawaliśmy sobie sprawą z działania przeciw wyraźnym instrukcjom, lecz mieliśmy nadzieję, że zostanie nam to wybaczone ze względu na wyjątkowe okoliczności. Blisko granicy parku zauważyliśmy nisko lecący samolot, który, jak przypuszczaliśmy, liczył pogłowie wędrujących zwierząt. W obozie czekał na nas łowczy, który, jak się okazało, był pasażerem tego samolotu i widział polowanie Georgea. Zapytał nas, dlaczego postąpiliśmy wbrew zakazowi. Wyraziliśmy ubolewanie i wyjaśniając mu położenie prosiliśmy o przedłużenie prawa obozowania w pobliżu lwiątek. Łowczy odparł, że udzielenie takiego zezwolenia nie leży w jego kompetencji, doradzał nam natomiast zwrócić się do dyrektora parku w Arushy. To oznaczało czterystakilometrową podróż samochodem albo wynajęcie samolotu. Z powodu braku czasu wybrałam drogę powietrzną. Łowczy uprzejmie obiecał zamówić dla mnie przez radio samolot z Nairobi. Maszyna miała przylecieć nazajutrz rano, a tę noc spędziliśmy jak zwykle z lwiątkami^

Gdy rano opuszczałam obóz, Dżespah był nadal apatyczny. Ibrahim odwiózł mnie do Seronery, gdzie miał wylądować samolot. Po przybyciu na miejsce stwierdziłam, że zapomniałam w obozie sukni, w którą miałam zamiar się przebrać. Brakło już jednak czasu na powrót po nią. Z drugiej strony moje szorty i koszula khaki były brudne i nie bardzo uśmiechała mi się myśl podróżowania w takim stroju. Na szczęście łowczy uratował mnie, pożyczając mi swoją koszulę i parę szortów, w których ruszyłam w dalszą drogę.

Najpierw lecieliśmy nad równiną Serengeti. Jest ona: gęsto poprzerzynana łożyskami strumieni i upstrzona kępami krzaków, pod którymi zebrały się grupy maruderów z wędrujących stad. Wkrótce żyzna zieleń ustąpiła miejsca ciemnoczerwonej glebie, a potem ujrzeliśmy skaliste góry z przepaściami i półkami. W środku tej kamiennej pustyni leżało prawie wyschłe jezioro Natron. Flamingi tworzyły dziwaczne wzory na tle złóż naturalnej sody.

450

Nad tym ponurym jeziorem wznosił się wulkan L'ngai (zwany przez Masajów „Górą Bogów") przypominający głowę cukru. Mieliśmy szczęście, że chmury nie zakrywały kotłów w podwójnym kraterze wulkanu, bo mogliśmy zobaczyć siarkowe opary, które się stamtąd wydobywały. Później lecieliśmy nad wielu innymi wielkimi kraterami, przy czym w jednym błyszczała tafla jeziora. Pilot nałożył drogi, aby mi to pokazać, za co mu byłam bardzo wdzięczna, bo widok należał do najpiękniejszych, jakie spotkałam w życiu. Pionowe ściany otaczały idealnie okrągłe lustro szmaragdowej wody, a na jej brzegach stały różowe flamingi. Potem zbliżyliśmy się do wąskiego i lesistego stożka Mondulu, ostatniego wygasłego wulkanu na naszej trasie. Kilka minut później krążyliśmy już nad farmami otaczającymi Arushę.

Domy były otoczone plantacjami kawy, a aleje do nich prowadzące wysadzane drzewami o fiołkoworóżowych kwiatach — wszystko wyglądało jak na kolorowej pocztówce.

Dyrektor parku zaprosił mnie na lunch.; Był niezadowolony z tego, że wbrew jego zakazowi George wybrał się na polowanie. Przeprosiłam go i wyjaśniłam nasze kłopoty. Wobec tego on zaproponował, że jeżeli nie jesteśmy zadowoleni z warunków w Serengeti, możemy ponownie schwytać lwiątka i przenieść je do któregoś z dwu rezerwatów zwierzęcych na terenie Tanganiki, gdzie nie będziemy skrępowani przepisami obowiązującymi w parkach narodowych i nic nie stanie na przeszkodzie, abyśmy mogli zostać z naszymi wychowankami w; razie ich choroby. Nie miałam jednak ochoty na ponowną przeprowadzkę, a po obejrzeniu mapy nabrałam przekonania, że również z innych powodów tamte tereny, a więc i cały plan, nie mógł nam odpowiadać: oba rezerwaty były bardzo wąskie, tak że lwiątka mogłyby łatwo wyjść poza ich granice i znaleźć się w gęsto zaludnionych okolicach. Gdy odrzuciłam tę propozycję, dyrektor zgodził się przedłużyć nam prawo pobytu z lwiątkami o osiem dni i pozwolił jeszcze trzy razy upolować

451

zwierzynę do ósmego czerwca, kiedy to mieliśmy opuścić Serengeti. Dla pewności wręczył mi tę decyzję na piśmie i zostawił nam wybór, czy po ósmym czerwca zechcemy zabrać lwiątka z Serengeti, czy też zostawić je na łasce natury. Zaofiarował się również, że zorganizuje nasze spotkanie z przewodniczącym rady nadzorczej parków narodowych, na wypadek gdybyśmy chcieli przedstawić naszą sprawę radzie i prosić o dalszą pomoc, której on nie był władny nam udzielić.

Wróciłam do obozu podczas silnej ulewy, czując się przygnębiona i chora. Mimo to zaraz pojechałam do wąwozu, aby zobaczyć się z Georgem, lecz tej nocy lwiątka nie przyszły i słyszeliśmy tylko rżenie zebr. Nazajutrz rano miałam wysoką gorączkę. To nie przeszkodziło, że wyruszyliśmy na poszukiwania małych, ale bez rezultatu. Wieczorem wróciliśmy do wąwozu i gdy George wieszał na gałęzi mięso, z dziupli w pniu sąsiedniego drzewa usłyszeliśmy głośne skrzeczenie. George zajrzał przez wąską szparę do środka i ze zdziwieniem znalazł tam młodego nosoroga. Gniazdo znajdowało się tylko pół metra nad ziemią, tak że młody ptak mógł łatwo paść ofiarą jakiegoś węża lub innego drapieżnika.

Lwiątka przyszły po zmroku i zaczęły od tranu. Ostatnio tak im smakował, że musieliśmy ograniczać porcje, aby nie przekarmić amatorów tego przysmaku.

Gdy podałam Dżespahowi miskę z mięsem pomieszanym z terramycyną, podniósł łapę, chcąc miskę przycisnąć do ziemi, ale potem zjadł mięso trzymając łapę w powietrzu. Zastanawiałam się, czy zrozumiał moją obawę, że gdyby ostrymi pazurami dotknął mej ręki, mógłby mnie skaleczyć.

Później lwiątka zainteresowały się dochodzącym z oddali słabym nowoływaniem jakiegoś lwa i poszły w tamtym kierunku.

Podczas ich nieobecności musieliśmy przeganiać hieny, ale uciekły dopiero po powrocie lwiątek. Te zaś szybko dokończyły mięsa i wycofały się do wąwozu. Zaraz potem hieny wróciły i krążyły dopóty, dopóki George nie

452

podciągnął mięsa do góry poza zasięg ich zębów. Następnej nocy znów odezwał się jakiś lew i lwiątka, ledwie tknąwszy mięsa, poszły do niego. Trzeciego wieczora Go-pa i Mała Elza były głodne i jadły żarłocznie, natomiast Dżespah nie tknął jedzenia. Jego stan poprawił się, zapewne dzięki terramycynie, ale biedak nie był jeszcze całkiem zdrowy, dlatego postanowiliśmy skorzystać z propozycji dyrektora i przedstawić naszą sprawę przewodniczącemu rady nadzorczej, prosząc go o dalsze odroczenie. Zostawiając Georgea z małymi, pojechałam dwieście kilometrów do farmy przewodniczącego i zjadłam z nim lunch.

Przewodniczący rady uważał, że lwiątka powinny odtąd pozostać same, aby mogły znaleźć się oko w oko z dobrodziejstwami i niebezpieczeństwami życia na łonie natury. Moja odpowiedź brzmiała, że jakkolwiek jesteśmy gotowi respektować stanowisko parków narodowych, które polega na tym, aby zostawić wszystko naturze, słyszałam o wielu wypadkach, kiedy łowczowie wschodnio-afrykańskich parków narodowych pomagali chorym lub głodującym lwom przetrwać najgorszy okres, a to przecież było także zakłóceniem naturalnego biegu wydarzeń. Podkreśliłam, iż Dżespah został zraniony strzałą dlatego, że prawie od urodzenia był pozbawiony samodzielnego kontaktu z naturą, za co my czuliśmy się odpowiedzialni, i dlatego chcieliśmy mu pomóc w wyleczeniu rany. Mogła zajść konieczność operacji, nadto zaś potrzebował naszej pomocy z powodu osłabienia chorobą. Zapewniłam przewodniczącego o naszej wdzięczności za wspaniałomyślną gościnność ofiarowaną lwiątkom przez radę parków i o tym, jak bardzo nam zależało na pełnym powodzeniu planów przystosowania lwiątek do życia na wolności. To jednak nie mogłoby się udać, gdybyśmy porzucili małe, zanim osiągną zdolność skutecznego polowania na zdobycz. Wszystkie moje argumenty nie wpłynęły jednak na zmianę poglądów przewodniczącego i na odroczenie daty naszego ostatecznego wyjazdu z parku.

453

W drodze powrotnej musiałam rozbić na noc namiot i dumając nad naszą sprawą wpadłam nagle na myśl, że nikt nie może mi zabronić pozostania w Serengeti w charakterze turystki, o ile oczywiście będę się stosować do wszystkich przepisów regulaminu,; George musiał wracać do Isiolo i pracować na swoim stanowisku do czasu, aż rząd Kenii wyznaczy następcę, ale ja mogłabym zostać i codziennie jeździć do wąwozu, aby pilnować lwiątek. Musiałabym, rzecz oczywista, mieszkać na jednym z oficjalnych obozowisk w pobliżu Seronery, co oznaczałoby dzień w dzień osiemdziesiąt kilometrów drogi w jedną stronę i tyle samo z powrotem, ponadto nie wchodziłoby w rachubę spędzanie nocy poza obozowiskiem, a więc i karmienie lwiątek. Mimo wszystko mogłabym mieć na nie oko — i choć niczego więcej nie mogłam oczekiwać, to już znaczyło wiele.

Był już piąty czerwca, a ponieważ zostało nam tylko trzy dni, pomyślałam, że najlepiej pojechać wprost do Seronery i zapewnić sobie miejsce na camping. Z reguły turyści załatwiają takie sprawy z urzędnikiem wyznaczonym przez zarząd parku w Arushy. Zdziwiłam się więc, gdy mi oświadczono, że moja prośba musi być przekazaną dyrektorowi, a w dodatku konieczna jest aprobata przewodniczącego rady nadzorczej. Mając nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze, wniosłam podanie i wróciłam do obozu.

Chcąc maksymalnie wykorzystać pozostały czas, zaraz pojechaliśmy do wąwozu, ale lwiątka zjawiły się dopiero wieczorem. Czekaliśmy na nie, a tymczasem obserwowaliśmy samotnego kozła antylopy impąla, którego spotykaliśmy podczas każdej wizyty w okolicy wąwozu. Ten kozioł nigdy nie przebywał razem ze stadem innych antylop impala, nie zwracał też żadnej uwagi na lwiątka, które również nie próbowały do niego się podkradać. Zawsze nas dziwiło to zawieszenie broni, które — jak się przekonaliśmy — trwało do końca naszego pobytu w Serengeti. Gdy lwiątka przyszły, Dżespah zjadł lekarstwo, Gopa

454

rzucił się na mięso, a Mała Elza pognała w kierunku kilku zebr, które rżały gdzieś w oddali. Zawsze się zastanawiałam, dlaczego tak bezbronne zwierzęta jak zebry same ściągają na siebie niebezpieczeństwo, donosząc o swej obecności każdemu nocnemu drapieżnikowi, który może się znajdować w pobliżu. Widocznie jednak brakowało im zupełnie rozsądku. Tego wieczoru zebry rżały dopóty, dopóki Gopa nie przyłączył się do siostry; potem rozległ się grzmot kopyt i stado uciekło. Mała Elza wróciła bardzo głodna i poszturchiwała Dżespaha, gdy ten chciał żreć z nią razem. Wobec tego Dżespah cierpliwie usiadł na uboczu i odczekał, aż siostra skończy; później łapami przytrzymywał kości i obgryzał z nich resztki mięsa. Zawsze był tak wspaniałomyślny i pozbawiony egoizmu jak Elza.

Gdy nazajutrz rano wracałam do obozu, natknęłam się nagle na stado bawołów zdążających do wodopoju. Zwierzęta przecięły drogę tuż przed maską mego wozu, a byk zamykający pochód dwa razy okrążył samochód z niezbyt przyjazną miną. Poszedł za stadem dopiero wtedy, gdy George dogonił mnie swoim Land-Roverem. Po śniadaniu George pojechał upolować ostatnią zdobycz, jaką mieliśmy prawo zabić dla lwiątek.

Późnym popołudniem, udając się ponownie do wąwozu, prawie najechaliśmy na samotnego bawołu, który był zupełnie pochłonięty czochraniem się o kolczasty krzak. Bez przerwy kręcił kudłatym łbem i tarł nim o gałęzie, najwidoczniej starając się pozbyć pasożytów. Ponieważ nie zdawał sobie widocznie sprawy z naszej obecności, musieliśmy mu przerwać te toaletowe zabiegi, bo chcieliśmy przed zmrokiem zdążyć do wąwozu. Długo jednak krzyczeliśmy, zanim w końcu uniósł ogromny łeb i spojrzał w naszą stronę, nie mając wcale ochoty ustąpić nam z drogi. Dopiero po dłuższym czasie powoli się wycofał, ciągle spoglądając na nas z ukosa.

Gdy dotarliśmy do wąwozu i wyciągnęliśmy mięso, lwiątka zaraz zabrały się do żarcia. Starałam się odpędzić myśl, że odtąd będą musiały przejść okres głodu, aż

455

nauczą się same skutecznie polować. Gopa i Mała Elzą były przynajmniej w dobrej kondycji, ale stan Dżespąha bardzo mnie niepokoił.

Wkrótce zaczęło padać i trójka zniknęła w wąwozie, a George zabrał się do podciągania mięsa do góry. Widocznie jednak lwiątka były blisko, bo gdy zobaczyły, co się dzieje, natychmiast wróciły i podskakując czepiały się swej kolacji. Baliśmy się, że sznur pęknie, więc George ponownie opuścił ścierwo, a lwiątka rzuciły się na „zdobycz" i chwyciły ją za gardziel, jakby miały do czynienia z żywym zwierzęciem. To dodało nam otuchy, bo wskazywało, że znają przynajmniej zasadnicze metody polowania.

Siódmego czerwca pojechałam do Seronery, aby się dowiedzieć, czy będę mogła pozostać w charakterze turystki. Po drodze omal nie najechałam na jakąś lwicę, która nagle wychyliła się zza krzaka. Zdecydowanym krokiem przeszła przed samochodem, a tuż za nią ukazały się wkrótce dwa malutkie lwiątka. Gdy dogoniły matkę, ona zaczęła je czule lizać i przemawiać coś do nich cichym głosem — zupełnie jak Elza do swoich dzieci. Potem maleństwa rzędem ruszyły za matką i cała rodzina zniknęła w gęstej trawie.

W Seronerze dowiedziałam się, że mogę zostać, jeżeli będę się zachowywać jak zwyczajna turystka. Wracałam do obozu w znacznie lepszym nastroju, ale spóźniłam się, bo przeszkodziło mi stado dzikich psów. W Prowincji Północnej Granicy są to najrzadziej spotykane zwierzęta, których obecność poznaje się tylko po braku drobnej zwierzyny. Nigdy nie widziałam ich z bliska i nie zdawałam sobie sprawy, że są takie ładne. Nazwa dzikich psów jest myląca, bo żaden pies, nawet chart, nie jest taki szczupły, żaden też nie posiada takich dużych, okrągłych uszu. Ponadto dzikie psy mają tylko po cztery palce u łap i tworzą odrębny gatunek. Ich sierść ma różny kolor, choć zawsze występują nierówne plamy czarne, białe i jasnobrązowe, inaczej porozmieszczane u każdego osobnika. Każdy ma też puszysty ogon, zwy-

456

kle z białym końcem. Dzikie psy są chyba najokrutniej-szymi i najbezwzględniejszymi drapieżnikami; w pogoni za zdobyczą zmieniają się, aż ofiara pada z wyczerpania — wtedy ją rozszarpują. Kiedy jednak leżały w cieniu drzewa i ciekawie mnie obserwowały, skłonna byłam zaliczać je do najpiękniejszych ze wszystkich dzikich zwierząt. Najwidoczniej musiały mieć pełne brzuchy, bo nie zwracały zupełnie uwagi na pasącą się opodal antylopę. W Prowincji nigdy nie ujrzałabym takiego widoku, bo jest tam mniej zwierzyny i walka o przeżycie bardziej zacięta. Ale w Serengeti, gdzie nie brakuje zwierzyny i człowiek nie zmniejsza jej pogłowia, dzikie psy musiały nabrać innych zwyczajów. To samo zresztą stwierdziłam u lwów.

Bliżej obozu znów zobaczyłam ciemnogrzywego lwa; był w towarzystwie małżonki i drugiej lwicy z dwoma pięciotygodniowymi lwiątkami — właśnie tej, którą spotkałam wcześniej tego dnia. Byłam prawie pewna, że to stado kilka tygodni przedtem przegnało nasze lwiątka z okolicy, gdzie je wypuściliśmy po podróży. Teraz lew pozwalał małym, żeby po nim łaziły, ale interesował się głównie ruchami małżonki, która właśnie podkradała się do niewielkiego stada zebr. Prawie szorując brzuchem po ziemi zbliżyła się do nich na dwadzieścia metrów, ale zebry widocznie uważały, że dopóki widzą lwicę, dopóty panują nad sytuacją, nie zdradzały więc niepokoju. Nagle między stado i lwicę odważnie wskoczyła jakaś gazela Thomsona i zaczęła paradować tam i z powrotem, jakby na kpiny. Czekałam, kiedy zuchwałe zwierzę zapłaci za tę impertynencję, lecz do tego nie doszło.; Zebry oddaliły się powoli, a gazela za nimi. Tymczasem lew obserwował to wszystko, wydając od czasu do czasu cichy pomruk. Potem obszedł mrowisko, aby dotrzymywać towarzystwa drugiej lwicy i jej dzieciom. Małe bawiły się tak czarująco, że pojechałam do obozu po Ge-orgea i przez kilka godzin razem obserwowaliśmy tę rodzinną scenę. Późnym popołudniem niebo zasnuło się

457

ciężkimi chmurami, więc w obawie przed deszczem spiesznie wróciliśmy do wąwozu lwiątek.

Zaledwie tam dotarliśmy, lunął na nas prawdziwy potop. Tak trzęśliśmy się z zimna, że George zagrzał na prymusie trochę skondensowanego mleka. Lało przez wiele godzin, a gdy wołaliśmy na lwiątka, plusk deszczu zagłuszał nasze słowa. Nawet gdy ustał, nie pokazały się tej nocy.

A była to ostatnia noc, jaką mieliśmy prawo spędzić w parku, i ze względu na nocne życie lwiątek ostatnia szansa ujrzenia ich przed- opuszczeniem tych stron. Ze smutkiem więc przysłuchiwałam się świergotowi ptaków, który zwiastował świt.

Na ścierwie urządziła sobie śniadanie gromada szpaków, które rzucały się na Georgea, gdy spuszczał mięso na dół. Potłukliśmy większe kości i wyskrobaliśmy szpik, ulubiony przysmak lwiątek, potem zawlekliśmy całe mięso do wąwozu i nakryliśmy stosem gałęzi w nadziei, że żadna hiena nie uprzedzi małych. Potem zaczęliśmy szukać naszych wychowanków. Wolno szliśmy wzdłuż wąwozu, nawołując je po imionach i wszystkimi znanymi im słowami, ale bez rezultatu.

Podczas pakowania od czasu do czasu oglądałam okolicę przez lornetkę; wysoko na niebie ujrzałam dwa orły. Już kilka dni przedtem raz widziałam, jak szybowały nie ruszając zupełnie skrzydłami, zgiętymi w idealny łuk. Widocznie teren ich polowań leżał nad wąwozem lwiątek.

Gdy George zapalił już motor swego wozu, na krawędzi stoku zobaczyłam żółtą plamę, którą zaraz rozpoznałam jako łeb Dżespaha. Zaczęłam wołać i w odpowiedzi ukazał się Gopa, a za nim Mała Elza.; Nie mogliśmy odjechać bez pożegnania się z lwiątkami, więc George zgasił motor i wspięliśmy się na stok.

Gopa i Mała Elza, nie przyzwyczajone do tego, abyśmy odwiedzali ich twierdzę, uciekły i schowały się w gąszczu wąwozu, natomiast Dżespah spokojnie czekał na

458

nas i pozwolił się sfotografować. Potem wolno ruszył śladem rodzeństwa, oglądając się na nas kilka razy. Czy mieliśmy jeszcze kiedyś ujrzeć dzieci Elzy?

Xli W roli turystki

Likwidowanie obozu zajęło prawie cały dzień i dopiero pod wieczór dojechaliśmy do Seronery. George musiał przekroczyć granicę przed zmrokiem, pospiesznie więc ruszył dalej, zabierając ze sobą Ibrahima, Makedde i kucharza. Ja zostałam z Nuru i małym Toto.

Główny zarząd parku znajduje się w Arushy, ale miejscowość ta leży poza terenem Serengeti, biura zaś zarządu na terenie parku mieszczą się w Seronerze. Na tej placówce mieszka trzech łowczych z rodzinami, jest też dom dla turystów. Jeżeli turyści chcą przebywać na campingu, wyznaczony na to teren zaczyna się o półtora kilometra od samej placówki. Oczywiście wolałam obozować na wolnym powietrzu i obserwować wschód słońca z namiotu.

Po odjeździe Georgea zaczęliśmy więc rozbijać obóz i wówczas okazało się, że drążki do dużego namiotu pojechały z innymi rzeczami do Isiolo. Został nam tylko mój mały namiot i namiot dla Nuru i Toto, co nie wystarczało na przechowywanie wszystkich rzeczy. Właśnie improwizowaliśmy jakieś pomieszczenie, gdy ulewa zmoczyła większość zapasów. W nocy wokół namiotów kręciły się hieny, a jakiś lew podszedł tak blisko, że słyszałam jego oddech. Na szczęście Nuru i Toto spali w ciężarówce, tak że nie musiałam się martwić o ich bezpieczeństwo.

Nazajutrz rano ulepszyliśmy obóz. Na terenie wyznaczonym pod camping wybrałam miejsce na grzbiecie wzniesienia, skąd był wspaniały widok i gdzie nie groziło nam zalanie nawet podczas ulewnego deszczu. O dwa i pół kilometra od nas leżała Seronera, a za schludnymi

459

domkami małej placówki ciągnęły się lesiste wzgórza na wschód aż do zarysu krateru Ngorongoro na horyzoncie, a na zachód aż do łańcucha gór na granicy z Ugandą.

Po obu stronach wzniesienia, blisko naszego obozu, spływały dwie rzeczki, o tej porze bardzo płytkie. Niedaleko od nich ciągnęły się skaliste pagórki tak gęsto porosłe krzakami, że tworzyły doskonałe schronienie dla lwów; najbliższy leżał o trzysta metrów od obozu.:

Później poszłam do Seronery, aby załatwić formalności. Wtedy dowiedziałam się, że musimy oddać broń, bo regulamin parku nie pozwala gościom na jej posiadanie. Gdy spytałam łowczego, co mam zrobić, gdyby w nocy złożył mi wizytę jakiś lew, on odparł z uśmiechem: „Krzyknąć: a kysz!" I mówiąc prawdę, do czasu opuszczenia na dobre Serengeti stałam się ekspertem w prze-płaszaniu lwów krzykiem. Zarząd Parku Narodowego w Arushy zgodził się uprzejmie dostarczać nadsyłaną dla mnie pocztę i żywność oraz pozwolił zaangażować jednego z tamtejszych kierowców, który miał ze mną codziennie jeździć do czasu, aż znajdę kogoś do prowadzenia Bedforda w miejsce Ibrahima. Potrzebowałam szofera, bo chociaż prowadzę samochód od osiemnastego roku życia, nie mam zdolności technicznych i nie daję sobie rady w razie jakiegoś uszkodzenia, a jeżdżąc do lwiątek nie chciałam utknąć po drodze.

Nazajutrz wczesnym rankiem pojechaliśmy do nich z Nuru. Droga wynosiła czterdzieści kilometrów po bardzo śliskim terenie. Wszystkie trzy lwiątka zastaliśmy leżące pod wysokim drzewem. Była już dziewiąta i nigdy jeszcze nie zdarzyło się, aby tak późno pozostawały na otwartym miejscu. Zastanawiałam się, czy może oczekiwały na nasz powrót. Same nigdy nas nie poszukiwały, ale zawsze czekały, żebyśmy przyjechali i zajęli się nimi. Dokładnie tak samo jak Elza, która przecież po wypuszczeniu jej na wolność traktowała nas zawsze jako gości odwiedzających jej terytorium. Doszłam do przekonania, że zachowanie się małych świadczy o tym, iż nie czują się opuszczone i na tyle zadomowiły się w nowej

460

siedzibie, żeby ją uważać za swój teren. Jeżeli tak, nasza akcja została uwieńczona powodzeniem.

Zawołałam na lwiątka, ale się nie ruszyły, a gdy wy^ siadłam z samochodu, zaraz uciekły. Pojechałam za nimi i zobaczyłam, że Dżespah i Gopa położyły się pod jakimś drzewem: Mała Elza znikła na dobre. Potem sprawdziłam w wąwozie, co się stało z zostawionym mięsem. Nie znalazłam ani śladu.

Wróciwszy z wąwozu pod drzewo pokazałam się dwu leżącym tam braciom i zaczęłam nawoływać, ale ponieważ nie dawało to żadnego rezultatu, zasiadłam do pisania listów. Potem Gopa ruszył do rzeki, za nim powoli poszedł Dżespah., Dwie godziny później obok mnie przemknęła zebra, a za nią stado antylop impala. Pomyślawszy, że to lwiątka tak gonią uciekające zwierzęta, poje-, chałam w to miejsce, gdzie ostatnio zniknął Dżespah. Po drodze omal nie zderzyłam się z jakimś młodym lwem o jasnej grzywie, nieco dalej zobaczyłam dwie dorosłe lwice, a później jeszcze dwie inne. Lwiątka natomiast jakby zapadły się pod ziemię.

Czas już było wracać do Seronery, jeżeli mieliśmy tam dotrzeć przed zapadnięciem mroku. Po drodze zepsuł się samochód, a gdy nazajutrz rano naprawiono go w warsztacie, dochodziła już dziesiąta, tak że nie miałam wielkiej nadziei na ujrzenie lwiątek po przybyciu do wąwozu. Nie omyliłam się, bo wąwóz zastaliśmy pusty, jeżeli nie liczyć samotnego kozła impala.

Przypuszczając, że powodem nerwowego zachowania się lwiątek poprzedniego dnia mogła być obecność obcego kierowcy, tym razem zabrałam ze sobą tylko Nuru, ale szczęście nam nie dopisało i wróciliśmy do Seronery bez żadnego wyniku.

Jadąc do wąwozu na drugi dzień rano zobaczyłam dwanaście cętkowanych hien zdążających w jednym kierunku, a nieco dalej zbitą masę jakichś zwierząt. Spojrzawszy przez lornetkę rozpoznałam sześć dzikich psów pochylonych nad jakąś zdobyczą, a gdy drapieżniki na moment tę zdobycz odsłoniły, ukazał się widok

461

małej hienki próbującej stanąć na nogi. Nie mogłam znieść, żeby dzikie psiska rozszarpywały bezbronne zwierzę, najechałam więc na nie całym pędem i psy uciekły. Manewrowałam wozem tak, żeby odgrodzić je od hienki, która powoli pozbierała się i poszła do stada. Była trochę podrapana, ale nie sprawiała wrażenia, aby ją coś bolało lub odniosła poważne rany. Kręcąc kierownicą, często spoglądałam na psy. Gdy jeszcze jedna mała hiena zaczęła się do nich zbliżać, nie wiedziałam, co robić, żeby uchronić dwa stworzenia jednocześnie. Ale w końcu stare hieny opanowały sytuację i zasłoniły swoje szczenięta. Wtedy psy zaczęły udawać, że dla zabawy biją się między sobą skacząc na tylnych łapach, a tymczasem chytrze zbliżały się do kilku gazel Thomsona. Nagle cztery dorosłe hieny rzuciły się na sforę psów, które ratowały się ucieczką. To prawda, że hieny mają mocne szczęki i jako stado mogą być niebezpieczne, lecz nigdy nie przypuszczałam, że po zasmakowaniu w krwi dzikie psy ustąpią przed mniejszą liczbą hieOj

Tego dnia znów nie udało się nam z lwiątkami. Jechaliśmy przez okropne wertepy i kilka razy wpadliśmy w zasłonięte trawą podziemne mrowiska, tak że musieliśmy wydobywać samochód za pomocą lewarka. Byłam więc bardzo zadowolona, gdy po powrocie do Seronery dowiedziałam się o przyjeździe nowego kierowcy.

Przybył on z Arushy, centrum turystycznego Tanganiki, wiele lat pracował jako szofer i znał różne części kraju. Wyruszyłam z nim w drogę już następnego rana. Niedaleko od Seronery zatrzymaliśmy się przy małym zbiorniku wodnym, aby napełnić chłodnicę. Tam przy wodopoju zastaliśmy dwa lwy. Kierowca ogromnie się przestraszył, bo jeszcze nigdy w życiu nie widział lwa ani też, jak mi sam oświadczył, wielu innych dzikich zwierząt. To nie ulegało wątpliwości, bo nie potrafił nawet poznać nosorożca. Do wieczora miał jednak okazję zobaczyć wiele gatunków zwierząt i przy ponownym spotkaniu pary lwów zachował się jak zblazowany bywalec.

4 82

Tego dnia obserwowaliśmy czarujące stado złożone z lwicy i dwojga mniej więcej rocznych lwiątek. Leżały wszystkie na mrowisku niedaleko drogi. Lwiątko płci męskiej miało już zaczątek jasnej grzywy i widocznie, podobnie jak Dżespah, uważało się za opiekuna rodziny, bo nawet wtedy, gdy matka i siostra wycofały się w cień, ono zostało na straży i przechadzało się zziajane w słońcu nie spuszczając nas z oczu ani na sekundę. Chociaż szukaliśmy wszędzie i spotkaliśmy wiele lwów, nie znaleźliśmy ani śladu naszych wychowanków. Gdy nad rzeką trafiliśmy na stado złożone ze stu sztuk bawołów, nowy kierowca tak się przestraszył, że wypuścił z rąk kierownicę i skutkiem uderzenia o wystający głaz oderwał się nam amortyzator. Od czasu tego wypadku do szofera przylgnął przydomek John Mbogo, co znaczy Jehn Bawół.

Codziennie wyjeżdżaliśmy wczesnym rankiem do doliny lwiątek. Słońce stało wtedy jeszcze nisko nad horyzontem, a cała równina błyszczała od kropel rosy. Gdziekolwiek spojrzeć, wszędzie widziało się zwierzęta — z sierścią równą lub kudłatą, pręgowane, cętko-wane i gładkie, o różnych kształtach ciał i rogów.- Wszystkie były w ruchu, skakały i dokazywały. Wiele miało tak utrwalone zwyczaje, że rozpoznawaliśmy dzień w dzień niejedną tę samą sztukę.

Pewnego rana przez dłuższy czas obserwowaliśmy trzy lwy, które tak przypominały nasze lwiątka, że Nuru nie chciał uwierzyć, iż to nie Dżespah, Gopa i Mała Elza. Aby go przekonać, zawołałam na obcą trójkę i nawet postawiłam blisko samochodu naczynie z wodą — tytułem próby. Na ten widok przywódca stada groźnie ryknął i odsunął się nieco dalej. Był to oczywiście dziwny zbieg okoliczności, żeby spotkać trzy młode lwy w tym samym wieku co dzieci Elzy i żeby w dodatku też były bez matki. Jeszcze dziwniejsze, że jedyna samica spośród tej trójki bardzo przypominała Małą Elzę i zachowywała się podobnie, chociaż nie miała, jak Mała Elza, zwyczaju wtulania łba między przednie łapy. Żaden z jej

483

braci nie miał odłamka strzały w kłębie, jak Dżespah, ani wydatnego brzucha, jak Gopa. Po kilkugodzinnej obserwacji nabrałam przekonania, że to na pewno obce stado, ale ruszywszy z tego miejsca zaczęłam mieć wątpliwości, tak że jeszcze raz wróciliśmy, aby ostatecznie sprawdzić, że to nie nasze lwiątka.

Ponieważ byłam prawie pewną, że Dżespah, Gopa i Mała Elza nie przywykłyby tak szybko do much tse-tse i bliskości wielu lwów, prowadziłam poszukiwania wzdłuż podnóża stoku i w wąwozach leżących dalej w dolinie, gdzie nie było wcale dokuczliwych much, a lwów bardzo niewiele. Jedno głębokie łożysko wyschłej rzeki wyglądało szczególnie obiecująco, bo zdawało mi się, że chodząc do wodopoju pod osłoną wysokich brzegów lwiątka czułyby się bezpieczniej, niż gdyby musiały w drodze do rzeki przekraczać otwartą równinę. Tyle tam było antylop impala, że nazwaliśmy to miejsce „łożyskiem impala". Tuż przy rzece rezydowało jakieś lwie stado, które pierwszy raz zobaczyliśmy w upalnej porze dnia.; Spała tam lwica z dwiema małymi córkami, a obok leżały resztki zdobyczy, której nawet przez sen pilnowały. Drzewo nad tym ścierwem obsiadły sępy, ale na jednym konarze rozłożyło się trzecie lwiątko, też samica. Po pewnym czasie mała ziewnęła, przeciągnęła się i zlazłszy powoli na dół przytuliła się do matki.

Było bardzo gorąco i lwy ziajały. Nagle dwie małe pobiegły pod nieduże, krzaczaste drzewo i wdrapały się na jego cienkie gałęzie, które z trudem utrzymywały ten ciężar. Obawa upadku nie odstraszała jednak amatorek lekkiego wietrzyku.

Przy innej okazji trafiliśmy na te same cztery lwice idące w stronę kałuży pozostałej w łożysku rzeki. Matka szła przodem, za każdym krokiem dokładnie badając łapą mułowaty osad. Gdy już nie mogła iść dalej i dotrzeć do wody bez ryzyka utknięcia w bagnie, pocieszyła się tym, że znalazła sobie legowisko na chłodnym błocie. Dwie córki poszły za jej przykładem. Pamiętałam, że Elzą często postępowała z taką samą przezornością. Lwy zawsze

484

uważają, aby nie ugrząść w błocie, i nie znam wypadku, aby któremuś się to zdarzyło.

Niestety inaczej wygląda sprawa ze słoniami, które podczas suszy, gdy szaleją z pragnienia, często beznadziejnie grzęzną w bagnach. Im bardziej starają się wydobyć, tym głębiej się zapadają. Kilkakrotnie próbowaliśmy uratować słonia od takiej powolnej śmierci. Czasami nawet kilka sztuk naraz wpada w' pułapkę na tym samym miejscu i możliwe, że to właśnie dało początek legendzie o „cmentarzyskach słoni". Natomiast hipopotamy, nosorożce i bawoły, choć zwierzęta ciężkie i lubujące się w błotnych kąpielach, nigdy nie grzęzną; widocznie instynkt dyktuje im, które miejsca są bezpieczne, a których powinny unikać.

Kilka dni później w tymże miejscu znów spotkaliśmy te same cztery lwice oraz ogremnego lwa. Ponieważ nie wydawało mi się prawdopodobne, żeby nasze małe chciały przebywać na terenie opanowanym przez takie stado, uznałam za celowe przenieść poszukiwania dalej ku ujściu doliny. Przejechawszy sześćdziesiąt kilometrów zobaczyliśmy ogromne zmasowanie gnu i zebr, nad którymi unosiły się roje much tse-tse. To mi powiedziało, że lwiątka chyba nie osiedliłyby się w takim miejscu. Jedynym terenem, którego jeszcze nie przeczesaliśmy, była skarpa i wzgórza po drugiej stronie rzeki, naprzeciw wąwozu lwiątek.

Wyprawa na ów teren przedstawiała się beznadziejnie, bo nie było sposobu dojechać tam samochodem. Spodziewałam się jednak, że mi się to uda, jeżeli zrobię długi objazd, tak żeby na skarpę dostać się od tyłu, po łagodniejszym stoku. Na próby znalezienia objazdu straciliśmy kilka dni, tłukąc się po strasznych wertepach. John Mbogo był ostrożnym kierowcą, ale mimo to nie potrafił unikać uderzenia o głazy i utykania w dołach zasłoniętych wysoką trawą. Raz nawet uderzyliśmy dyferencja-łem przedniej osi w ukrytą w trawie czaszkę bawołu i wystające rogi utkwiły w silniku. Bez przerwy najeżdżaliśmy na zwalone pnie, a gdy John Mbogo mógł się

30 — Moja lwia rodzina

4fi5

przy tym trzymać kierownicy, ja waliłam głową o dach i byłam solidnie pokiereszowana. Ostatecznie musiałam zrezygnować z zamiaru dotarcia na skarpę. Przede wszystkim dlatego, że nie mogłam ryzykować, aby samochód zepsuł sią na dobre i utknął w takim pustkowiu.

Co dnia rano ruszaliśmy pełni nadziei i co wieczora wracaliśmy pokonani przez trudności terenowe. Co dnia też spotykaliśmy wiele lwów, lecz nigdy nie były to nasze lwiątka. W tym czasie dyrektor parku przybył z krótką wizytą do Seronery. Prosiłam go o zgodę na to, abym mogła spędzić kilka nocy w samochodzie blisko miejsca, gdzie prawdopodobnie przebywały lwiątka. Tłumaczyłam, że szukanie ich w ciągu dnia jest beznadziejne, natomiast mogą zareagować na światła reflektorów samochodowych. Dyrektor nie czuł się jednak upoważniony do wydania mi takiego zezwolenia, prowadziłam więc dalej poszukiwania tylko w dzień.

Z kolei staraliśmy się zbadać okolicę tuż przy wzgórzach po drugiej stronie rzeki. Tam trafialiśmy na stada liczące do trzystu sztuk bawołów, a bezdroża były tak okropne, że staliśmy się częstymi klientami warsztatu samochodowego w Seronerze. Łowczy kierujący warsztatem wykazywał zawsze dobry humor i ochoczo zabierał się do roboty o każdej porze dnia i nocy, za co mu byłam ogromnie wdzięczna.

Nadszedł już okres suszy, zwierzęta były więc zależne od pozostałych po deszczach kałuż i tych rzek, które jeszcze nie wyschły., W tej porze roku działalność kłusowników osiągnęła punkt szczytowy, a wiedzieli oni doskonale, którędy muszą przechodzić zwierzęta chcące zaspokoić pragnienie. Wszyscy łowczowie czynili ogromne wysiłki, aby zwalczać kłusownictwo, i przerażający był widok skonfiskowanych przez nich sideł, zatrutych strzał i włóczni. Jeszcze bardziej przygnębiała świadomość, że znalezione narzędzia kłusownicze stanowiły tylko nikły odsetek tego, co było w użyciu —' drut na sidła był tani i do nabycia w każdym sklepie. Najskuteczniejsza metodą zastawiania sideł polega na

466

ułożeniu długiej zapory z kolczastych gałęzi. W takiej zaporze zostawia się kilka przejść i w nich umieszcza sidła. Druciana pętla, którą w odpowiedniej pozycji utrzymują źdźbła mocnej trawy, przymocowana jest do gałęzi na wysokości głowy zwierzęcia, a koniec drutu przywiązany do ciężkiej kłody. Gdy zwierzę złapie się i szarpie pętlą, automatycznie ją zaciska, a potem albo dusi się w.tym stryczku, albo ginie powolną śmiercią, gdyż drut wrzyna się w ciało. Czasami, gdy ofiara nie może się ruszyć z powodu ciężaru kłody, pada żerem hien.

W pełni sezonu kłusownicy zastawiają tyle sideł, że nawet się nie troszczą o zebranie całej zdobyczy. W budach skleconych z gałęzi tną mięso na cienkie pasy, wieszają w celu wysuszenia i potem sprzedają. Takie suszone mięso jest bardzo poszukiwane na rynku afrykańskim. Lecz wiele zwierząt zabija się tylko w celu uzyskania ogonów, które służą do odpędzania much i są sprzedawane po trzydzieści szylingów; marnotrawstwo mięsa i skór jest wówczas wprost niewiarygodne. Łowienie w sidła jest najbardziej rozpowszechnione, bo nie wymaga wysiłku fizycznego i nie pociąga za sobą żadnego niebezpieczeństwa, podczas gdy przy polowaniu zatrutymi strzałami kłusownik musi być na miejscu — choć często strzały są używane tylko do dobijania zwierząt schwytanych w sidła. Inny sposób polega na tym, że kłusownik usadawią się na drzewie w pobliżu wodopoju lub ścieżki uczęszczanej przez zwierzynę. Gdy zwierzę przechodzi pod nim, strzela z łuku. Świeża trucizna działa tak szybko, iż powoduje śmierć w ciągu kilku minut. Łatwo ją otrzymać z małego drzewa o nazwie Acocanthera friesiorum, rosnącego w wielu częściach Afryki na wysokości od dwóch i pół do trzech tysięcy metrów nad poziomem morza.

Afrykanie wygotowują liście, gałązki i korę z tego drzewa, smarując otrzymaną smołowatą substancją groty strzał. Po wyschnięciu owijają groty włóknami, które usuwają tuż przed strzałem. Oprócz tej broni domowego wyrobu kłusownicy posługują się też importowanymi potrzaskami, starymi muszkietami ładowanymi przez lufę

467

i nowoczesnymi strzelbami. Obok pojedynczych kłusowników występują też zorganizowane grupy, korzystające ze zmotoryzowanych środków transportu i finansowane przez kupców.

Personel parku Serengeti robi wszystko, co w ludzkiej mocy, aby wytępić kłusownictwo — często pracując w bardzo niebezpiecznych warunkach. Raport z działalności za rok 1959 wspomina, że raz kłusownik próbował udusić jednego z tragarzy, w drugim wypadku obrzucono strażnika zatrutymi strzałami, w trzecim wreszcie usiłowano innego strażnika przebić pękiem zatrutych grotów.

W całej Afryce dzika zwierzyną jest zagrożona — przez kłusowników, przez suszę lub powodzie, wreszcie przez legalne wytępienie w celu zrobienia miejsca dla ludzi i pod uprawę. Przeraża mnie myśl, że pewnego dnia może dojść do zupełnego jej wyniszczenia. Im zaś dłużej żyję wśród zwierząt, tym bardziej chcę im pomóc i tym mocniej jestem przekonana, że ratując zwierzynę pomagamy też człowiekowi, bo przez wytępienie dzikich zwierząt zburzylibyśmy ten naturalny porządek, którego częścią składową sami jesteśmy.

Ponieważ nie żyjemy już dziś w rajskim ogrodzę, jakimi praktycznymi pociągnięciami możemy zapewnić ochronę przyrody? Gdy chodzi o dzikie zwierzęta, możliwość ich ochrony na danym obszarze jest uzależniona od warunków demograficznych, wzrostu ludności. Wobec tego potrzebne są fundusze na tworzenie większej ilości rezerwatów i parków narodowych, na utrzymywanie wykwalifikowanego personelu, na zwalczanie kłusownictwa, na budowę studni i zbiorników na obszarach zagrożonych przez suszę, wreszcie na organizowanie i wyposażenie ekip do przenoszenia skazanych na śmierć zwierząt na nowe miejsca. Nawet te wszystkie środki nie doprowadzą jednak do celu, jeżeli nie uzyska się dla nich szczerego poparcia ze strony mieszkańców Afryki. To zaś z kolei oznacza, że potrzebne są fundusze na to, aby nauczyć Afrykanów poszanowania dla fauny swego kontynentu, która — już niezależnie od wszystkiego inne-

468

g0 __i stanowi przecież ważny element gospodarczy. Dalszą koniecznością są szerokie badania ekologiczne dla ustalenia warunków, w których żyją dzikie zwierzęta. Bez tych pociągnięć obliczonych na dłuższą metę wszystkie doraźne środki pójdą na marne, choć z drugiej strony bez doraźnych środków dziką zwierzyna nigdy nie doczekałaby dobrodziejstw wynikających z długoterminowych planów.

Wyjeżdżając codziennie na poszukiwania lwiątek, miałam dość czasu na zastanawianie się nad tymi sprawami. Zadawałam sobie też pytanie, dlaczego ludzie odcinają się od natury. Z drugiej jednak strony wiele listów otrzymywanych od czytelników książek o Elzie pozwalało mi wnioskować, że ogromna liczba ludzi chciałaby żyć w kontakcie z naturą i dzikimi zwierzętami. Myślałam sobie, że ci ludzie, zamiast tylko czytać o tym, woleliby na pewno na własne oczy zobaczyć lwicę, która ze swymi dziećmi zagradzała nam drogę leniwie rozciągniętą na trawie i nie zdradzała ochoty, aby ustąpić (bo w końcu do kogo należało to miejsce?).

Zawsze się dziwiłam, skąd bierze się u lwów ta pewność siebie, podczas gdy lamparty i gepardy reagują zupełnie inaczej. Jest to tym bardziej znamienne, że zdaniem wielu myśliwych lamparty są niebezpieczniejsze od lwów, a gepard potrafi okazać się gorszy od każdego innego drapieżnika. A jednak i lamparty, i gepardy zawsze uciekały na nasz widok, nawet porzucając zdobycz.. Raz trafiłam na „spiżarnię" lamparta, to znaczy na świeżo ubitego kozła leśnego umieszczonego w rozwidleniu konarów; długo czekałam, aby lampart wrócił, ale przez cały czas nawet nie śmiał podejść do tego miejsca.

Jedyne przyjaźnie nastawione lamparty, jakie kiedykolwiek spotkałam, to dwie sztuki żyjące w Seronerze, z których jedna miała młode; tak się przyzwyczaiły do turystów, że traktowały obcych zupełnie obojętnie. Jedna lamparcica, ze względu na wspaniałe złociste futro i przyjazne maniery nazywana „złotą panterą", czasami spacerowała przy moim samochodzie, tarzała się tuż przed

4?9

zderzakiem i ostrzyła sobie pazury na pobliskim drzewie. Czasami rozkładała się na zwalonym pniu tak blisko, że mogłabym ją dotknąć — ale też „złota pantera" była pod każdym względem wyjątkowym lampartem.

Ponieważ dni płynęły, a nasze poszukiwania nie dawały żadnego rezultatu, ogarniało mnie coraz większe przygnębienie i w końcu napisałam do Georgea z prośbą, żeby przyjechał i pomógł mi znaleźć lwiątka.

Kilka dni później odwiedził mnie dyrektor parku i łowczy. Skorzystałam z okazji i ponowiłam prośbę o pozwolenie na kilka nocnych wyjazdów w teren, bo miałam nadzieję, że światła reflektorów zwabią lwiątka. Zapytałam też, czy nie mogłabym w towarzystwie uzbrojonego afrykańskiego strażnika pójść piechotą na skarpę i leżące za nią wzgórza. Na poparcie tych próśb jeszcze raz przypomniałam o ranie Dżespaha i o młodym wieku lwiątek Dyrektor odpowiedział, że przedstawi moje prośby na najbliższym zebraniu rady nadzorczej, a tymczasem mogłabym napisać do przewodniczącego. Poszłam więc za jego radą.

Pierwszego lipca wypłaciłam Johnowi Mbogo pensję, a właściwie więcej, niż mu się należało. Uznał to za okazję do zniknięcia, tak że zostałam bez kierowcy. Z ulgą więc przyjęłam depeszę od Georgea z wiadomością, że przyjedzie czwartego lipca. Tymczasem prowadziłam wóz sama, mając Nuru do pomocy przy wydobywaniu samochodu z różnych dołów.

Podczas jednej z takich wypraw trafiliśmy na zwłoki młodziutkiego cielęcia bawolego. Nie miało żadnej rany oprócz niewielkiego otworu na brzuchu, z czego mogłam wnosić, że zabójcą był ratel. To małe zwierzę, choć nosi nazwę „miodożer ratel", należy do najśmielszych mięsożernych drapieżników i bez trudu może zabić bawolątko, gdy zaatakuje je od tyłu. Niedaleko Seronery spotkałam grupę turystów, od których dowiedziałam się, że blisko rzeki można zobaczyć lamparcicę z dwojgiem młodych. Wybrałam się tam nazajutrz rano, ale ujrzałam tylko głowę jednego lamparciątka. Biały myśliwy, który wkrót-

470

ce się tam zjawił, powiedzie ze malec został zabity przez lwa. Jeżeli lew zabija lampka, wygląda to prawie na kanibalizm, ale niewątpliwe istnieje jakiś antagonizm między tymi dwoma gatunkami kotów. Już przedtem słyszałam, że raz lwy zabiły rnałeg0 lamparta, gdy jego matka kryła się na drzewie, a George znał w Prowincji Północnej Granicy szereg wypadków, kiedy ofiarą lampartów padały lwie szczenięta. O ile mi jednak wiadomo, nie słyszano nigdy o tym, aby dorosłe lwy i lamparty walczyły ze sobą i nawzajem się mordowały.

Blisko resztek małego lamparta ujrzałam lwa z jasną grzywą, trzy lwice i sześć lwiątek, przy czym pięć nie mogło liczyć więcej niż s^eść tygodni. Trzymały się blisko jednej lwicy i ssały ją, gdY tymczasem starsze lwiątko towarzyszyło drugiej lwicy, zapewne swojej matce. Trzecia lwica miała wyschnięte sutki i niewątpliwie odgrywała rolę „ciotki"; paskudna rana na piersi była prawdopodobnie pamiątką z palowania na zdobycz dla stada. Lew trzymał się o dwieście metrów od swej rodziny, ale nie przeszkadzał mi, żebyr*i fe z bliska oglądała. Lwiątka bardzo się zainteresowały samochodem i podeszły tuż pod wóz. Obserwowałam to s*ad° dwie godziny i przez ten czas wszystkie lwy spokojnie usnęły. W drodze do Seronery spotkałam inną safari i °d Jej uczestników dowiedziałam się, że poprzedniej nocy dwa lwy przeszły tuż obok ich namiotów i jederł- z nich kulał.

Po powrocie zastałam ? °bozie Georgea. Nie było go w Serengeti blisko miesiąc, wziąwszy więc dziesięć dni urlopu tak się spieszył, że Jechał przez całą noc, aby nie tracić czasu. Miał też podf°ż pełną przygód. Około pierwszej w nocy, na wąskiej drodze pnącej się pod górę przez gęsty las z głębokim wą^ozem P° Jednej stronie i stromym stokiem po drugiej, ^wiatła reflektorów padły nagle na nosorożca, który bieg* sobie środkiem drogi wprost naprzeciw. George zjecłiL»ł na prawo pod stok, bo nie miał ochoty dać się zepchnąć do wąwozu. Nosorożec zatrzymał się tuż przed samochodem i zamachnął się rogiem, który na szczęście tł-derzył pod zderzak. Potem pró-

471

bował się przepchnąć między wozem a stokiem, ale przejście okazało się za wąskie, więc cofnął się i zawrócił. Może on też nie miał ochoty dać się zepchnąć do wąwozu, a może tylko przestrzegał prawideł ruchu i chciał przejść po przepisowej stronie3 George dał mu dwadzieścia minut czasu na to, żeby się oddalił, gdy jednak ruszył, wkrótce znów zobaczył nosorożca na drodze. Musiał więc czekać dopóty, dopóki zwierz na dobre nie zniknął w lesie.

Mimo bezsennej nocy George był gotów natychmiast wyruszyć na poszukiwania, lecz najpierw przekazał mi tymczasową odpowiedź dyrektora na moje podanie o zezwolenie na nocne wyprawy po parku. Dyrektor pisał tylko tyle, że rada nadzorcza przedyskutowała naszą prośbę i on wkrótce przekaże nam oficjalnie do wiadomości to, co zostało postanowione. Wyrażał też nadzieję, że ocenimy przychylne ustosunkowanie się do naszej sprawy. Ten list niewiele nam wyjaśniał, ale w każdym razie nastrajał optymistycznie.

Ponieważ wiedziałam, że miejscowy łowczy był w Aru-shy i miał wrócić tego właśnie wieczoru, poszłam do niego w nadziei, że przywiózł oficjalny list od dyrektora. Moje oczekiwanie sprawdziło się, a list przekazywał nam następujące informacje:

Rada nadzorcza przyjęła z zadowoleniem do wiadomości, że przy okazji ostatniego spotkania zastaliśmy lwiątka w dobrej kondycji i że odpowiada nam miejsce, gdzie wypuściliśmy je na wolność.

Jeżeli zgodzimy się na pewne warunki, rada z przyjemnością uwzględni naszą prośbę: George i ja moglibyśmy spędzić w parku nie więcej niż siedem nocy i w razie przyjścia lwiątek dawać im tran i wodę. W tym okresie wolno nam będzie chodzić po skarpie i wszędzie indziej, lecz na własne ryzyko, przy czym George ma prawo nosić sztucer dla obrony.

Rada podkreślała, że sprawa dalszego pozostawania lwiątek w parku zależy wyłącznie od nas i jeżeli uznalibyśmy, że w jakimś innym miejscu byłoby im lepiej niż w Serengeti, możemy je tam przenieść. Dyrektor doda-

472

wał, o czym zresztą już wiedzieliśmy, że otrzymał od Departamentu Łowiectwa Tanganiki zgodę na przeniesienie lwiątek do rezerwatu Mkomazi, gdzie warunki były najbardziej zbliżone do tych, jakie panowały w okolicy obozu Elzy. Podkreślał również, że ponieważ tamten rezerwat nie jest parkiem narodowym, prawdopodobnie łatwiej byłoby nam zostać tam z lwiątkami, co jest w parku narodowym niedopuszczalne. Potem następowało wyliczenie warunków:

1. Mamy natychmiast posłać klatki na teren poszukiwań.

2. Po znalezieniu lwów mamy zdecydować, czy je przeniesiemy, czy zostawimy.

3. Jeżeli postanowimy zostawić lwiątka w Serengeti, mamy ostatecznie opuścić park i nie możemy oczekiwać dalszych wyjątków od obowiązujących przepisów.

4., Jeżeli zdecydujemy się na przeniesienie lwiątek, mamy natychmiast zawiadomić o tej decyzji łowczego.

5. Nie wolno nam polować bez uprzedniego zezwolenia łowczego.

6. Co drugi dzień mamy informować łowczego o aktualnej sytuacji.

Na, końcu rada przesyłała nam życzenia pomyślnych wyników poszukiwań i wyrażała nadzieję, że zastaniemy lwiątka w dobrym zdrowiu.

Zadałam łowczemu takie pytanie: jeżeli znajdziemy lwiątka zagłodzone, a on będzie w tym czasie w podróży, jak mamy się starać o zezwolenie na dostarczenie im żarcia? Jego odpowiedź brzmiała, że w takim wypadku muszę przez radio porozumieć się z dyrektorem i z nim omówić tę sprawę.

Jadąc z powrotem do obozu na campingu spotkałam safari, która właśnie przybyła i rozstawiła namioty o kilkaset metrów od naszych. Jej uczestnikami byli farmerzy z Kenii.

Jeszcze tego wieczora przygotowaliśmy wszystko na tygodniową wyprawę. Ponieważ od tylu lat przebywałam między dzikimi zwierzętami, byłam przyzwyczajona do

473

bardzo lekkiego snu i tej nocy zbudził mnie daleki warkot samochodu. Kilka minut później przybył łowczy i polecił nam wejść natychmiast do samochodów, bo jakiś lew napadł turystę z sąsiedniej grupy namiotów i nadal krąży w pobliżu. Zapytał też, czy nie mamy morfiny, bo na placówce jej nie było, a turysta został ciężko pogryziony. Na szczęście George miał dwie ampułki, daliśmy je więc łowczemu razem z całym zapasem sulfonamidu. Łowczy powiedział nam też, że na lądowisku w pobliżu stoi samolot, który będzie mógł o świcie zabrać rannego do Nairobi. Zapewniwszy nas, że w niczym więcej nie możemy być pomocni, odjechał do placówki. Niedługo później usłyszeliśmy startujący samolot.

Tymczasem George polecił Nuru i reszcie naszych pomocników, aby zapalili lampy i czuwali.

Bardzo wcześnie poszliśmy na odległe tylko o trzysta metrów od nas miejsce wypadku, aby się dowiedzieć, czy przyjaciele nieszczęśliwej ofiary nie potrzebują jakiejś pomocy.; Po śladach stwierdziliśmy, że dwa lwy przeszły obok naszego obozu i potem drogą prowadzącą do sąsiedniej grupy namiotów, gdzie przystanęły. Były to dwa samce, jeden znacznie większy od drugiego. Większy lew podszedł do kuchni obozowej, gdzie przegryzł duży emaliowany kocioł, co świadczyło o sile jego szczęk. Obozujące towarzystwo składało się z pięciu osób: jednego małżeństwa, które spało w zasznurowanym namiocie, i trzech mężczyzn śpiących w drugim namiocie. Noc była gorąca, dlatego mężczyźni nie używali siatek przeciw komarom, a łóżka ustawili szeregiem tak, że leżeli głowami do wyjścia, które zostawili otwarte. Jeden z nich umieścił sobie przy głowie statyw pod miednicę, drugiego zasłaniał drążek podpierający namiot, trzeci natomiast nie miał żadnej ochrony. Farmera śpiącego na środkowym łóżku zbudził w nocy cichy jęk, a wtedy stwierdził, że łóżko sąsiada jest puste i rozburzone. Zaświecił latarkę i w odległości piętnastu metrów zobaczył lwa, który trzymał w paszczy głowę jego przyjaciela. Podniósł alarm i dwu afrykańskich służących bardzo odważnie rzuciło się

474

w kierunku lwa. Jeden z nich rzucił w napastnika nożem. Prawdopodobnie ten nóż ugodził lwa, bo drapieżnik z wściekłości przegryzł rękojeść i odszedł nieco dalej. Szybko zabrano rannego farmera. Tymczasem lew dalej krążył wokół obozu i odstraszano go tylko w ten sposób, że kierowano wprost na niego samochód.

Wśród gości przebywających w domu dla turystów znajdował się jakiś pogromca zwierząt z Europy, który pierwszy opatrzył rannego farmera, a potem chorym zajęli się wszyscy łowczowie i ich żony, aż do czasu, gdy samolot mógł wystartować i zabrać nieszczęśliwego człowieka do Nairobi. Niestety ofiara zmarła na stole operacyjnym.

Był to pierwszy śmiertelny wypadek, jaki wydarzył się w Serengeti od chwili powstania parku narodowego. Rano dwaj łowczowie zastrzelili oba lwy. Większy miał na łopatce jątrzącą się ranę, co niewątpliwie przeszkadzało mu w polowaniu na zwierzynę. A w takim wypadku żaden lew w jakiejkolwiek części Afryki nie cofa się przed napadaniem na ludzi. Nie mieliśmy wątpliwości, że ranny lew był tym samym zwierzęciem, o którym opowiadano nam kilka dni wcześniej.

Ostatnie spotkanie

Rano przyleciał samolotem dyrektor parku, odbyliśmy więc z nim rozmowę. Potwierdził zgodę na nasz pobyt w parku przez siedem nocy, lecz co do karmienia lwiątek, gdybyśmy je znaleźli zagłodzone, radził nam, abyśmy jeszcze nie dzielili skóry na niedźwiedziu, dodając, że w razie nagłej potrzeby możemy się zwrócić do miejscowego łowczego. Georgeowi zostało jeszcze tylko osiem dni urlopu, zdecydowaliśmy więc, że nie mamy czasu na posyłanie po klatki, choć to był jeden z warunków wymienionych w liście dyrektora. Zresztą nie wiedzieliśmy, czy w ogóle klatki okażą się potrzebne. Przed wyrusze-

475

niem musieliśmy jeszcze przenieść nasz obóz do samej Seronery, bo po ostatnim wypadku camping został zamknięty aż do czasu zapewnienia turystom bezpieczeństwa.

W rezultacie dopiero po południu pojechaliśmy do wąwozu lwiątek, a po przybyciu na miejsce zaparkowaliśmy samochód na środku małej równiny, tam gdzie George widział lwiątka w maju. Zapaliliśmy światła i wkrótce jakiś młody lew z jasną grzywą przyszedł zbadać, co się dzieje. Zatrzymał się chwilę obserwując nas, o potem powędrował w stronę drugiego wąwozu, który leżał opodal.

Nasze lwiątka nie zjawiły się tej nocy.

Wczesnym rankiem podjechaliśmy bliżej wąwozu lwiątek i wspięliśmy się na skarpę, gdzie miesiąc przedtem widzieliśmy poszukiwaną trójkę. Trzy godziny szliśmy krawędzią ciągle nawołując, ale bez rezultatu. Zszedłszy do następnego wąwozu, wracaliśmy do samochodu, a gdy znaleźliśmy się na szczyeie małego pagórka zamykającego wąwóz lwiątek, George chwycił mnie nagle za ramię. Przy wozie siedziały wszystkie trzy lwiątka i czekały na nas. Zachowywały się tak naturalnie, jakbyśmy się nigdy nie rozstawali.. Dżespah podszedł bliżej i powitał nas cichym miauczeniem, podobnie jak to zawsze robiła Elza. Pozwolił się pogłaskać po łbie, a potem usiadł i patrzył, jak ruszyliśmy ku pozostałym lwiątkom. Te uciekły i usadowiły się pod niedaleko rosnącym drzewem. Gdy jednak postawiliśmy im naczynia z tranem i wodą, zaraz wróciły i szybko wypróżniły miski. Wszystkie były szczupłe, ale zdrowe, tylko Dżespah i Gopa straciły grzywy i wyglądały na lwice. Z rany Dżespahą sączyła się rzadka limfa, którą bezustannie zlizywał; miał też kilka niewielkich blizn, prawdopodobnie pozostałych po walkach z innymi zwierzętami. Był bardzo przyjaźnie nastawiony i podchodził całkiem blisko, ale nie pozwalał nam pociągać za sterczący z rany odłamek strzały.

Zobaczywszy na nowo lwiątka odczuliśmy ogromną radość, a patrząc na nie zadawaliśmy sobie różne pytania.

476

Dlaczego na przykład Dżespah i Gopa straciły grzywy? Wiedzieliśmy, że koty domowe czasami linieją pod wpływem pewnych przeżyć i napięć. Czy w tym wypadku przyczyną utraty grzyw były trudności z przystosowaniem się do nowych warunków? Dlaczego pokazały się właśnie w tym dniu? Czy widziały w nocy światło i zrozumiały, że to oznacza nasze przybycie? Czy podczas moich poszukiwań przez ostatni miesiąc ukrywały się dlatego, że przyjeżdżałam zawsze w towarzystwie Johna Mbogo i Nuru?

Choć przedtem zawsze chowały się w gąszcz w upalnej porze dnia, tym razem podczas naszego lunchu leżały tylko w cieniu drzewa. Gdy George poszedł po drugi wóz zostawiony na dużej równinie, jego ruchy wcale nie przestraszyły lwiątek, które zostały z nami przez cały dzień na otwartej przestrzeni. Sprawiały takie wrażenie, jakby przyjęły zwyczaje miejscowych lwów.

Samotny kozioł impala nadal przebywał na swoim starym miejscu. Pod wieczór ruszył powolutku w dół zbocza, szczypiąc po drodze trawę. Mała Elza zaczęła się do niego podkradać, a po chwili i Dżespah poszedł w jej ślady. Gdy kozioł się pasł, posuwały się z brzuchami tuż przy ziemi, gdy jednak niedoszła „zdobycz" unosiła łeb i patrzyła w ich stronę, lwiątka zamierały w bezruchu. Gopa nie ruszał się z miejsca i tylko obserwował to polowanie. W końcu kozioł puścił się pędem, a lwiątka wróciły do nas.

Część naszych rzeczy była ułożona w samochodach obok polowych łóżek, a reszta umieszczona na dachu. Dżespah zbadał dokładnie wszystko, prawdopodobnie spodziewając się znaleźć coś do jedzenia. Nawet Mała Elzą i Gopa podeszły w tej samej nadziei, ale mieliśmy dla nich tylko tran. Pozwoliliśmy im pić tego tranu tyle, ile mogło im wyjść na zdrowie, potem zaś lwiątka ułożyły się przy wozach, a w nocy słyszeliśmy, jak się bawią. Dżespah kilkakrotnie składał nam wizyty, zapewne zdziwiony, że nie dajemy im mięsa.

Świadomość, że wypuszczenie lwiątek w Serengeti powiodło się i małe są w stosunkowo dobrym stanie, spra-

477

wiała nam niezmierną ulgą po tylu tygodniach niepokoju. Martwiliśmy się tylko raną Dżespaha i jego matową sierścią. Po tym wszystkim, co lwiątka przeszły, ponowna przeprowadzka nie wchodziła w rachubę, nie chcieliśmy też zabierać samego Dżespaha, jeżeli tylko udałoby się go zoperować na terenie parku Serengeti. Postanowiliśmy więc wykorzystać pozostały tydzień na doprowadzenie Dżespaha do lepszego stanu i na próby zorganizowania w przyszłości operacji. Zbyt mało czasu pozostało, aby ją przeprowadzić w ciągu siedmiu dni.

Nazajutrz rano znaleźliśmy lwiątka pod krzakiem około czterystu metrów w dół stoku. Dżespah podszedł natychmiast, stanął między nami a rodzeństwem i dostał swoją porcję tranu. Tego dnia miał futro znacznie gorsze niż przy pierwszym spotkaniu, cały był też pokryty bąblami wielkości grochu. To wyglądało bardzo niepokojąco, ale nie chcieliśmy robić fałszywego alarmu przed ustaleniem przyczyny; bąble przypominały to, czego Elza czasem dostawała po wytarzaniu się na mrowisku. Nie mieliśmy jednak pewności, czy pochodzenie bąbli jest takie samo, wobec czego należało trzymać Dżespaha pod obserwacją. A to z kolei oznaczało, że musimy karmić lwiątka, bo inaczej pójdą gdzieś na polowanie.

George pojechał więc do Seronery uzyskać zgodę na karmienie lwiątek i przy okazji wysłać depeszę do wydawcy książek o Elzie z dobrą wiadomością o znalezieniu naszych wychowanków.

Będąc w entuzjastycznym nastroju, zbyt optymistycznie sformułował depeszę do wydawcy oraz podobną do dyrektora parku w Arushy: „Lwiątka znaleźliśmy w doskonałej formie". Te słowa wywołały fałszywe wrażenie i później stały się przyczyną brzemiennych w skutki nieporozumień. Podczas nieobecności Georgea pilnowałam trójkę drzemiącą pod krzakiem.

Około południa zjawiło się stado złożone z przeszło setki gazel Thomsona oraz kozioł impala. Zobaczywszy mnie, zwierzęta zatrzymały się, skręciły ku lwiątkom i zaczęły się spokojnie paść dwadzieścia metrów od nich.

478

Jedna śmiała sztuka podeszła nawet pod sam krzak, a całe stado zachowywało się właściwie tak, jakby lwy w ogóle nie istniały.; Nasza trójka warowała z łbami na przednich łapach i obserwowała gazele. Trwało to z jakieś pół godziny, potem nagle Mała Elza całym pędem rzuciła się w kierunku stada, które uciekło w dół doliny — z wyjątkiem dwudziestu kilku sztuk odciętych od reszty. Za chwilę Mała Elza zaatakowała i te pozostałe sztuki, ale nie ulegało żadnej wątpliwości, że robiła to tylko dla zabawy. Żadna strona nie brała gonitwy poważnie aż do chwili, gdy do polowania przyłączył Dżespah i Gopa. Wtedy gazele uciekły po kamienistym zboczu, zostało tylko małe koźlątko i jego ojciec, który spokojnie obserwował bieg wydarzeń i dopiero po odwrocie lwiątek ruszył wraz z maleństwem za resztą. W połowie drogi czekała matka koźlątka, która je czule oblizała i odprowadziła do stada.

George wrócił bez mięsa. Miejscowego łowczego nie zastał w domu i do popołudnia czekał na okazję rozmowy przez radiotelefon z dyrektorem parku. Dostał pozwolenie na kupno dwu kóz w wiosce leżącej poza obrębem parku, dziewięćdziesiąt kilometrów od miejsca naszego pobytu. Ponieważ nie mógł w tym dniu odbyć drogi tam i z powrotem, odłożył wyjazd na następny dzień.

O zmierzchu małe przyszły na kolację, lecz dostawszy tylko tran, wkrótce nas opuściły. Następnego dnia George pojechał po kozy, a ja zajęłam się porządkowaniem naszych rzeczy i wietrzeniem pościeli. Gdy wszystko jeszcze leżało porozkładane na ziemi, zjawiły się lwiątka. Miały okazję do wspaniałej zabawy, ale łaskawie pozwoliły mi pozbierać rzeczy w stanie nie uszkodzonym. Potem ułożyły się w cieniu krzaków i tam spędziły resztę dnia.

George przyjechał z kozami o szóstej po południu. Gdy Dżespah zobaczył mięso, natychmiast je porwał i uciekł. Gopa i Mała Elza pognały za nim i doszło do awantury. Stykając się nosami, wszystkie trzy lwiątka zaciskały zęby na mięsie, warcząc na siebie i prychając. Trwało to

479

godzinę i żadne nie chciało ustąpić. Potem Gopie udało się na chwilę zawładnąć mięsem, lecz Dżespah wkrótce poskromił jego zapędy i bracia dalej warczeli na siebie, gdy tymczasem Mała Elza spokojnie obgryzała swoją część. W końcu i bracia doszli do zgody i już potem cała trójka pożywiała się w przyjacielskiej atmosferze.

Drugą kozę położyliśmy na dachu Land-Rovera myśląc, że tam będzie bezpieczną aż do następnego dnia, bo lwiątka nigdy nie próbowały włazić na żaden wóz. Ale wcześnie rano zbudził mnie łomot na dachu i kołysanie się samochodu. Za chwilę zobaczyłam, jak Dżespah zeskakuje z dachu na maskę i potem ucieka z kozą w stronę wąwozu, a rodzeństwo pędzi za nim.

Za dwie godziny znów się zjawił, wskoczył na dach wozu, gdzie trzymaliśmy zapasowy ekwipunek, i znalazł tam mnóstwo rzeczy do zabawy: pudła z butelkami, moją prasę do suszenia roślin, gumową poduszkę i składane krzesło. Systematycznie opróżnił pudła, wyrzucając zawartość na ziemię. Potem próbował wyciągnąć bibułę z prasy, a gdy mu się to nie udało, też zrzucił ją na ziemię. Gdy już dał sobie radę z resztą rzeczy, oparł łeb na łapach i mrugał do nas z wysokości dachu. Brat i siostra obserwowali go ciekawie, ale nie odważali się na wzięcie udziału w tej rozrywce; oboje poszli bawić się na pniu zwalonego drzewa, gdzie Dżespah się do nich przyłączył. Lwiątka popychały się tam i poszturchiwały wesoło przez jakiś czas, potem zniknęły w wąwozie.

Za pobliskim pagórkiem zobaczyliśmy chmarę latających sępów, doszliśmy więc do przekonania, że prawdopodobnie używały sobie tam na padlinie pozostawionej przez jakiegoś lwa. W nocy zresztą słyszałam niedaleko samochodów potężne ryki. Po lunchu poszliśmy do lwiątek i znaleźliśmy je śpiące pod gęstymi krzakami u stóp urwiska. Obok leżał świeżo ubity kozioł leśny. Nie wiedzieliśmy, czy małe same go upolowały, czy też ukradły zdobycz jakiemuś lampartowi. W każdym razie dziwiło nas, że polowanie mogło się odbyć tak blisko, a my nic nie usłyszeliśmy.

480

Wieczorem ponownie odwiedziliśmy wychowanków i stwierdziliśmy, że pożarły już prawie całego kozła, a resztki ukryły w krzakach. Słyszeliśmy oddechy lwów, ale ich nie widzieliśmy — nikt by nie powiedział, że takie duże zwierzęta potrafią się tak ukrywać, zwłaszcza że z niewielką tylko pomyłką można było wskazać, gdzie przebywają. Później pokaszliwanie lamparta powiedziało nam, kto zabił kozła.

Po nastaniu ciemności lwiątka przyszły napić się wody i spędziły obok nas noc, ale rano już ich nie było. Dopiero po lunchu wyszły z wąwozu i Dżespah wskoczył na dach mego wozu, gdy tymczasem Gopa i Mała Elza odpoczywały w cieniu drzewa o pięćdziesiąt metrów dalej. Zastanawiałam się, dlaczego Dżespah wybrał mój samochód, a nie Georgea. Czy uznał go za swój, czy też wydawał mu się wygodniejszy? Bo Elza zawsze wolała wóz Georgea.

Kozioł impala jak zwykle krążył w pobliżu; prychał i parskał, ale lwiątka nie zwracały nań uwagi. Mała Elzą przez jakiś czas podkradała się do gazel Thomsona, ale wkrótce dała spokój i poszła spać. Usiadłam blisko Dże-spaha i przy każdej okazji próbowałam pociągnąć za resztkę strzały. Nie protestował, gdy kręciłam wystającym kawałkiem drzewca, ale siedział on mocno i nic nie wskazywało, żeby miał sam wypaść. Ostrze grotu tkwiło tuż pod skórą i małe nacięcie chybaby wystarczyło, żeby go wydobyć, wysuwając do przodu. Bąble już zniknęły, ale sierść miał Dżespah dalej matową. Gdy jednak zachodzące słońce zaczęło świecić złotawo, jego sylwetka i rysy pyska tak upodobniły się do matczynych, że nagle odniosłam wrażenie, iż to Elza wróciła i na mnie patrzy. Potem malec pozwolił mi nawet głaskać się po łapie i nozdrzach — przy czym on zamknął oczy, a ja zrobiłam to samo. Wtedy czułam prawie na pewno, że mam przy sobie Elzę. Po otwarciu oczu odniosłam wrażenie przedziwnej swobody.

Po zmroku położyliśmy się spać w samochodach. Wkrótce brezentowy dach mego wozu ugiął się pod cię-

li — Moja lwia rodzina

481

żarem Dżespaha i mogłam go głaskać przez płótno. Później Georgea zbudziło kołysanie się samochodu i zobaczył, że malec zagląda z góry przez tylny otwór, jakby chciał wejść do środka. Inne lwiątka nie dawały znaku życia, a Dżespah opuścił nas o świcie.

Ranek spędziliśmy na szukaniu całej trójki, lecz bez rezultatu. Za to w porze podwieczorku małe same wyszły z wąwozu, w którym ich poszukiwaliśmy, i Dżespah zaraz usadowił się na masce mego Land-Rovera.: Znów próbowałam wyciągnąć strzałę, lecz nadal bez skutku.

Nazajutrz mieliśmy opuścić lwiątka i byliśmy zupełnie zadowoleni z ich stanu, gdyby nie ta rana Dżespaha. Chociaż w danej chwili nawet bardzo mu nie dokuczała, niewątpliwie osłabiała jego kondycję fizyczną i matowe futro świadczyło, że stanowiła stałe źródło zakażenia organizmu. Przy jakimś polowaniu mógł odnieść ranę, albo grot mógł się wbić głębiej, a w każdym z takich wypadków groziło mu poważne kalectwo, które w dalszej perspektywie obniżałoby jego sprawność i tym samym możność zdobywania pożywienia. Wobec tego im prędzej przeprowadziłoby się operację, tym lepiej. Po omówieniu sytuacji postanowiliśmy skrócić swój pobyt z lwiątkami i wyruszyć jak najwcześniej następnego dnia, aby porozumieć się przez radiotelefon z dyrektorem parku i uzyskać zgodę na przeprowadzenie operacji. Do tego potrzebowaliśmy klatki, w której umieściłoby się pacjenta. Należało też sprowadzić lekarza weterynarii, aby zastosował narkozę i dokonał zabiegu. George był pewien, że uda mu się przedłużyć urlop na czas konieczny do przygotowania i przeprowadzenia operacji.

Po zmroku Dżespah przyszedł po swoją porcję tranu. Już niewiele zostało w pięciolitrowej bańce i chciałam tę resztkę podzielić równo między wszystkie lwiątka. Gdy Dżespah zobaczył, że trzymam bańkę, próbował mi ją wydrzeć. Powiedziałam stanowczym głosem: „Nie, Dżespah, nie!" — a on spojrzał na mnie zdziwionym i obrażonym wzrokiem i natychmiast odszedł. Nalałam więc tranu do trzech misek. Gopa i Mała Elza zaraz wyli-

482

zały swoje porcje, ale Dżespah był obrażony i nie chciał podejść do naczynia, które mu podawałam. Bałam się postawić miskę na ziemi, bo wtedy tamte lwiątka skorzystałyby z okazji, na wszystkie więc sposoby starałam się przebłagać obrażonego malca. Ale on pozostał niewzruszony i patrzył w inną stronę, zupełnie mnie ignorując.

Resztę wieczoru spędziliśmy obserwując, jak lwiątka liżą się nawzajem czule i dla zabawy przewracają obok samochodów. Opuściły nas około jedenastej. Choć wtedy spodziewaliśmy się, że wkrótce wrócimy z weterynarzem, w rzeczywistości widzieliśmy je po raz ostatni.

Późno w nocy usłyszeliśmy jakieś lwy nawołujące się cicho opodal. Cieszyliśmy się myślą, że to nasze lwiątka polują.

Nazajutrz rano wyruszyliśmy do Seronery z nadzieją szybkiego zorganizowania operacji. Odmówiono nam jednak zezwolenia. Jadąc przez Arushę jeszcze raz rozmawialiśmy z dyrektorem parku. Poradził nam, aby się odwołać do rady nadzorczej, która miała się zebrać w sierpniu. Z ciężkim sercem opuściliśmy Tanganikę.

lO Epilog

Od tłumacza:

Jeszcze przez cały niemal rok Joy i George Adamsono-wie starali się uzyskać zgodę odpowiednich czynników na przeprowadzenie operacji i wyjęcie Dżespahowi odłamka strzały. Aby móc co jakiś czas wznawiać poszukiwania swych wychowanków i prowadzić uciążliwe pertraktacje z radą nadzorczą parków narodowych Tanganiki, George Adamson zrezygnował ostatecznie ze stanowiska starszego łowczego w Kenii, a pani Adamson nie szczędziła wysiłków i środków pieniężnych, które czerpała z honorariów wpływających za książki o Elzie, cieszące się ogromnym powodzeniem na świecie. Warto tu

483

dodać, że autorka nie traktowała pieniędzy jako osobistą własność, lecz przeznaczyła je na finansowanie ochrony dzikich zwierząt w Afryce, i nie tylko w Afryce: żubry w Polsce stały się częściowo beneficjantami tego, co przyniosło autorce polskie wydanie książki o Elzie.

Przeszkody, które ostatecznie uniemożliwiły operowanie Dżespaha, wynikały z zasadniczej różnicy poglądów na stosunek do dzikich zwierząt w parkach narodowych. Rada nadzorcza parków narodowych w Tanganice twardo stanęła na stanowisku, że wszystko należy zostawić samej naturze i każda interwencja człowieka, choćby dyktowana najszlachetniejszymi pobudkami, godzi w podstawową koncepcję naturalnego rozwoju świata zwierzęcego. Państwo Adamsonowie natomiast, kierując się — rzecz najzupełniej zrozumiała — również pobudkami emocjonalnymi, starali się przeprowadzić pogląd, że Dżespaha należy powierzyć naturze zupełnie zdrowego, a więc dopiero po wyleczeniu rany zadanej lwiątku poza obrębem parku narodowego i w zgoła innych warunkach. Chociaż za tym poglądem opowiedziało się bardzo wielu najwybitniejszych specjalistów w dziedzinie biologii i ochrony przyrody, między innymi Julian ???i?? (który eksperyment państwa Adamsonów z Elzą i jej lwiątkami uznał za niezwykłe osiągnięcie, posiadające dużą wartość naukową), i chociaż „w obronie" lwiątka wypowiadała się również światowa opinia publiczna, gospodarze terenu mieli możność postawić na swoim i tak też uczynili.

Joy i George Adamsonowie musieli w końcu uznać wszystkie więzy łączące ich z lwiątkami za zerwane! Choć taki był ich ostateczny cel, odbyło się to w innych okolicznościach, niż przewidywali. Jak zaś serdeczne były te więzy między dwojgiem przyjaciół zwierząt a lwicą Elzą i jej potomstwem, niech świadczy jeszcze jeden urywek książki Joy Adamson, mówiący o odwiedzinach miejsca, gdzie Elza się wychowała, urodziła szczenięta i przedstawiła je swym opiekunom, i gdzie zakończyła życie.

484

George dostał wiadomość, że grób Elzy został zniszczony przez słonie i nosorożce. Wobec tego wybraliśmy się tam, zabierając ze sobą kamienną płytę z wyrytym jej imieniem i worek cementu na umocnienie kopca.

Przybywszy na miejsce stwierdziliśmy, że szkody są mniejsze, niż należało oczekiwać. Niewątpliwie jednak nosorożce zrobiły tam sobie legowisko, jakieś zwierzęta zjadły dwie euforbie i wszystkie krzaki aloesu, a zarośla wzdłuż rzeki i w mojej „pracowni" były zupełnie wydeptane. Wszędzie dokoła widziało się ślady pobytu słoni i nosorożców.

Jechałam tam ze strachem, ale już na miejscu odczułam jakiś dziwny spokój, jakbym wróciła do domu. Poszłam wzdłuż rzeki mając nadzieję, że spotkam starych przyjaciół, takich jak pawiany i kozły leśne, ale wyglądało na to, jakby cała dzika zwierzyna gdzieś przepadła. Dopiero po zachodzie słońca odezwały się leśne ptaki, a gdy położyliśmy się do łóżek, zjawiła się znów żeneta. Weszła do namiotu Georgea, zjadła kawałek sera i w ogóle zachowywała się tak, jakbyśmy nigdy stamtąd nie wyjeżdżali. George sfotografował ją przy świetle fleszu; zwierzę czuło się jak u siebie w domu i uciekło z serem dopiero wtedy, gdy podeszliśmy zbyt blisko.

Nazajutrz rano pojechaliśmy pod Wielką Skałę i załadowaliśmy całą ciężarówkę kamiennymi płytami, od-łupując je na szczycie i tocząc w dół po stromym zboczu. Chcieliśmy poprawić kopiec na grobie Elzy, pokryć go tymi płytami i w niewidoczny sposób spoić je cementem.; Na wierzchu mieliśmy umieścić czarną kamienną płytę przywiezioną z miejsca wypuszczenia lwiątek w parku Serengeti, na której wyryte było imię Elzy i daty jej życia. Ponieważ musieliśmy posłać ciężarówkę do Isiolo po więcej cementu, skorzystaliśmy z tej okazji, aby sprowadzić nowe krzaki aloesu na miejsce zniszczonych. Wszędzie było bardzo sucho — czy może to tłumaczyło prawie zupełny brak zwierzyny? A może wypłoszyli^ją kłusownicy? Zobaczyliśmy tylko dwa pawiany, oba bardzo zdenerwowane. Jeden z nich posługiwał się jak dra-

435

biną kołkami wbitymi w baobab przez jakiegoś bartnika, W ten sposób próbował dostać się do wielkiego owocu na wierzchołku drzewa. Z radością stwierdziłam, że na tym baobabie gnieździły się dalej papugi. Zła lwica nie dawała znaku życia, a te lwie ślady, które znaleźliśmy obok Skały Pomrukiwań, były bardzo stare. To potwierdzało raport patrolu łowieckiego, że dwa miesiące przedtem widziano stado złej lwicy daleko w górze rzeki.

Cały tydzień pracowaliśmy przy grobie Elzy i przez ten czas cisza wydawała się nie do zniesienia. Tylko czasami w nocy słyszeliśmy z dala słonie i żeneta powtarzała swoje wizyty. Skończywszy budowę kopca na grobie Elzy, otoczyliśmy go mocnym ogrodzeniem z kolczastych gałęzi i wróciliśmy do Isiolo.

SPIS RZECZY

CZĘSC I

1 Szczenięce lata........ 7

2 Elza spotyka inne zwierzęta..... 20

3 Elza jedzie nad morze...... 30

4 Lwy-ludożercy ........ 39

5 Safari do Jeziora Rudolfa ..... 48

6 Elza i dzikie lwy........ 68

7 Pierwsza próba samodzielności .... 76

8 Druga próba samodzielności..... 92

9 Ostateczna próba........ 109

10 Zapiski........... 123

11 Dedykacja.......... 138

CZĘSC ?

1 Elza zawiera małżeństwo...... 143

2 Lwiątka przychodzą na świat . • • ¦ 159

3 Elza przedstawia swoją rodzinę .... 175

4 Lwiątka spotykają przyjaciół . . • .183

5 Lwia pedagogika........ 194

6 Trzy lwiątka, trzy usposobienia . • • • 202

7 Elza poznaje wydawcę...... 211

8 Pożar w obozie......• 224

9 Elza walczy......... 240

10 Busz kryje różne niebezpieczeństwa . . . 252

11 Lwiątka i aparaty....... 263

12 Potyczka z kłusownikami . . . • •'.'.• 278

13 Tam-tam.......... 285

14 Zaczyna się nowy rok....... 30!

CEĘSO ?

1 Nakaz deportacji........ 813

2 Elza choruje......... 326

3 Poszukiwanie nowej siedziby dla lwów . . 332

4 Śmierć Elzy......... 340

5 Opiekunowie sierot ,...... 346

6. Plany przeniesienia lwiątek..... 355

7 Czy lwiątka znalazły stado? ..... 364

8 Lwiątka w opałach....... 372

9 Kryzys........... 380

10 Przygotowywanie pułapki...... 393

11 Lwiątka schwytane....... 403

12 Podróż do Serengeti....... 409

13 Na wolności......... 420

14 Wędrówka.......... 425

15 Wąwóz........... 443

16 W roli turystki....., ... 459

17 Ostatnie spotkanie........ 475

18 Epilog........... 483


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Moja wesola rodzinka, scenariusze różne
Moja wesoła rodzinka doc
14 Prez Rodzinna1, Moja fantastyczna rodzina1
Moja rodzina
Moja rodzina scenariusz zajęć
moja rodzina
Moja rodzina KONSPEKT
Moja rodzina prezentacja
MOJA RODZINA NA TLE PRZEOBRAŻEŃ DEMOGRAFICZNYCH, Procesy ludnościowe
Ja i moja rodzina, SCENARIUSZE I KONSPEKTY
ja i moja rodzina wiersz do prac plast TU3GLJ5NJPQHIOACCXHZYPCHSJXLU2R2ZSASY5A
ja i moja rodzina - wiersz do prac plast., rodzina
Moja rodzina na tle przeobrażeń demograficznych Polski, Procesy ludnościowe
ja i moja rodzina scenariusz zajęć
Moja rodzina
opowiadania i wiersze jesienne, Ja i moja rodzina, D
MOJA RODZINA
Ja i moja rodzina 2
K pracy R I t1 Ja i moja rodzina[1]

więcej podobnych podstron