Niedługo ciało będzie leczyć się samo dzięki nowej technologi

Niedługo ciało będzie "leczyć się samo" dzięki nowej technologii. Jej współtwórca opowiada o drodze do przełomu i miliardzie dolarów wyceny [WYWIAD]

Michał Wąsowski 30 lip, 16:30

Foto: CureVac / materiały prasowe Dr Ingmar Hoerr, współzałożyciel i szef rady nadzorczej CureVac, obecnie również członek Rady Doradczej Europejskiej Rady ds. Innowacji (EIC)

- Tworzymy coś w rodzaju oprogramowania dla ludzkiego organizmu, które może kodować ciało tak, by produkowało własne leki - tak dr Ingmar Hoerr, jeden z założycieli i wieloletni CEO firmy CureVac, opisuje, czego dokonał wraz z kolegami na przestrzeni ostatnich 20 lat. I chociaż brzmi to jak wizja z filmów sci-fi, to jest bliższa realizacji, niż nam się wydaje. Dzisiaj jego biznes jest wyceniany na ponad miliard dolarów, wśród inwestorów ma Billa Gatesa, ale jak opowiada nam dr Hoerr, wycena nie ma dla niego znaczenia. Jak wspomina, gdy w 2000 roku zakładał z dwoma innymi doktorantami firmę, zwyczajnie byli naiwni - nikt wtedy nie zajmował się bowiem mRNA, czyli wspomnianym "oprogramowaniem dla organizmu".

Idąc na wywiad z dr Hoerrem, który przybył do Warszawy na zaproszenie Polskiego Stowarzyszenia Inwestorów Kapitałowych jako gość specjalny drugiej edycji gali rozdania nagród PSIK, w mojej głowie kotłowało się od pytań i... wątpliwości. O ile wiedziałem, że tematów do rozmowy z współtwórcą przełomowej technologii medycznej oraz założycielem miliardowej firmy nie zabraknie, o tyle obawiałem się, czy nie będzie ona obfitować w naukowe detale, często niezbędne przy tematach takich, jak mRNA. Po pierwszych pięciu minutach wiedziałem jednak, że moje obawy były niepotrzebne - dr Hoerr jak mało kto potrafi opowiadać i mówić w zrozumiały sposób o spektakularnym rozwiązaniu, jakim jest "kodowanie" zmian w naszych organizmach.

Michał Wąsowski, Business Insider Polska: mRNA dla większości z nas to bardzo tajemniczy skrót. Czy mógłby pan wyjaśnić krótko, co w ogóle mRNA oznacza i jak pana firma je wykorzystuje?

Dr Ingmar Hoerr, współzałożyciel i szef rady nadzorczej CureVac: Zaprojektowaliśmy już prototyp platformy do “drukowania” mRNA - pozwala ona “drukować” dla naszych komórek swoisty kod, który przeprogramowuje je tak, by pracowały inaczej i by ciało mogło samo leczyć się z danego schorzenia. mRNA jest idealną platformą do tego celu, ale potrzeba bardzo wielu danych i badań do rozwinięcia produktów na konkretne choroby.

Opracowanie konwencjonalnych leków, np. przeciwciał, obecnie zajmuje ponad 10 lat i kosztuje ok. miliard dolarów, zanim taki środek dotrze na rynek. Dlatego rewolucja kryje się również w wykorzystaniu danych, kodowaniu ich w mRNA tak, by ciało samo produkowało dla siebie “leki”. Tego jeszcze musimy się nauczyć - jak skrócić czas i koszty całego tego procesu, by nie czekać zbyt długo na etap weryfikacji koncepcji na ludziach (z ang. proof of concept). Z drugiej strony, możemy używać sztucznej inteligencji do przewidywania, jak dany wirus będzie mutował w przyszłości, bazując na danych z przeszłości, i w ten sposób tworzyć uniwersalne szczepionki np. na grypę, które będą działać na 10 lat do przodu. Możemy takie informacje zakodować w mRNA i w ten sposób walczyć również z przyszłymi mutacjami wirusa. A to tylko jeden z przykładów, jak daleko może zajść ta technologia.

Co to jest mRNA? mRNA (z ang. messenger RNA - matrycowy RNA) to, jak opisuje dr Hoerr - bardzo upraszczając - rodzaj “kodu” w naszym organizmie, który przenosi informacje genetyczne i może “przeprogramować” komórki tak, pracowały inaczej. Od strony biologicznej zaś jest to rodzaj kwasu rybonukleinowego, którego cząsteczki przenoszą informacje genetyczne o kolejności występowania aminokwasów (strukturze) białka. Cząsteczki te powstają jako komplementarne kopie poszczególnych odcinków DNA. Odpowiadają określonym genom i zawierają tę samą co DNA informację genetyczną. mRNA jest kluczowe w tzw. procesie translacji w genetyce - w wyniku tego procesu dochodzi do ostatecznego “przetłumaczenia” informacji genetycznej zawartej pierwotnie w kodzie DNA na określoną strukturę białka. W translacji cząsteczka mRNA jest matrycą, na której aminokwasy są łączone w odpowiedniej kolejności w cząsteczkę białka.

Brzmi to trochę jak technologie z filmów science fiction, trudno to sobie wyobrazić. 

Bo to prawdziwa rewolucja, wychodząca znacznie poza tradycyjne szczepionki - i jest to fantastyczne. Technologia ta może wpłynąć na cały świat. Oczywiście, dla koncernów farmaceutycznych to duże zaburzenie rynku, więc muszą one pomyśleć, jak sobie z tym poradzić od strony biznesowej. Ale taka będzie nowa rzeczywistość, chociaż dzisiaj możemy nie być sobie w stanie jej wyobrazić. Możemy myśleć, że będzie to dla nas trudno dostępne, ale ostatecznie wejdzie to w życie - z udziałem mojej firmy lub bez niego. Na pewno jednak dojdzie do zmiany. 

Wspomniał pan jednak, że do tej rewolucji potrzebujemy analizy danych na wielką skalę, a dzisiaj dane są w rękach wielkich firm technologicznych - Google, Amazona, Microsoftu czy Apple - oraz prywatnych i publicznych podmiotów medycznych, w tym szpitali.  

W chwili obecnej nikt tak naprawdę nie jest w stanie wykorzystać tych wszystkich danych, ale jeśli połączy się je z lekami - to kluczowy element - to niektóre z firm technologicznych mogą szybko wejść w sektor medyczny i ochrony zdrowia. O tym też koncerny farmaceutyczne muszą myśleć – jaką podjąć wtedy strategię. Może kolejnym wielkim graczem medycyny będzie Alibaba, Microsoft albo Amazon.

Obecnie mamy masę danych, chociażby ze smartfonów, ale nie jesteśmy w stanie jej użyć do robienia leków. W Chinach dla odmiany istnieje wiele inicjatyw publicznych dotyczących przechowywania i analizowania trylionów danych dotyczących raka, podczas gdy w Europie dostęp do tych danych jest utrudniony. Przyszłością będzie jednak wykorzystanie medycznych danych i nowe, indywidualne metody leczenia - jak właśnie drukowanie mRNA. To może zaburzyć cały rynek konwencjonalnej farmaceutyki. 

Na ile takie technologie, pozwalające organizmowi na samodzielne leczenie, zaburzą rynek farmaceutyczny?

Oczywiście, nadal będziemy mieć tradycyjne przeciwciała, leki chemiczne, ale powstanie również dużo nowych, właśnie personalizowanych leków i terapii. Proszę sobie wyobrazić, że jakaś metoda diagnostyczna przekaże panu: “za 20 lat będziesz mieć Alzheimera, ale jeśli już dzisiaj zaczniemy nad tym pracować, to będziemy mogli powstrzymać chorobę lub przynajmniej opóźnić ją o 10 lat, ale musimy “wydrukować” te leki już dzisiaj”. To będzie fantastyczne.

Zależność pomiędzy diagnostyką, utrzymywaniem zdrowia oraz leczeniem jest tutaj kluczowa. Moim marzeniem jest, abyśmy nie rozmawiali o chorobach, ale o utrzymywaniu zdrowia. I jeśli wykorzystamy dane, to potem możemy użyć odpowiednich cząsteczek do tego, by ciało leczyło się samo. Natomiast jedyne cząsteczki, które mogą “kodować” wiadomości dla naszego ciała, by leczyło się samo, są właśnie kwasy nukleinowe - jak RNA. I mogą one kodować informacje do szczepionek na grypę, szczepionek na raka, być może nawet Alzheimera, chociaż nie wiemy jeszcze zbyt wiele o tej chorobie. 

Jak dużo czasu więc, licząc w latach, minie, zanim zobaczymy pierwsze leki oparte o mRNA?

Sądzę, że za około 5 lat pierwsze produkty wykorzystujące mRNA pojawią się na rynku. Może to będzie szczepionka, może terapia na jakąś odmianę raka, a może np. niszowy produkt na bardzo rzadką chorobę, jak enzymatyczna terapia zastępcza. Gdy jednak coś takiego pojawi się na rynku, wszyscy zobaczą, że mRNA działa i zaczną pracować nad kolejnymi terapiami. 

Obecnie to pana firma jest najbliżej wypuszczenia platformy do budowania leków na mRNA, ale dojście do tego punktu zajęło Wam niemal 20 lat. Firmę założyliście w 2000 roku, a był to naprawdę zły czas na tworzenie biotechu - głównie ze względu na bańkę internetową i fakt, że inwestorzy niechętnie wówczas dawali pieniądze firmom biotechnologicznym, które zwykle czekają latami na efekty swej pracy. Jak udało wam się rozwinąć spółkę w takich warunkach?  

Byliśmy wtedy naiwni. Nasz pierwszy biznesplan zakładał wypuszczenie produktu na rynek w 6-7 lat – jasne! To było zwyczajnie niemożliwe.

Wielu rzeczy nie wiedzieliśmy, na przykład jak długo zajmie nam opracowanie leków, którymi nikt wcześniej się nie interesował. Niemiecki sektor biotechnologiczny był wtedy stosunkowo nowy. Istniały na rynku jakieś biotechy, ale niewiele - a co za tym idzie, nie było żadnego doświadczenia w tej branży. I dobrze, że wtedy nie wiedzieliśmy dokładnie, co robimy i że nie wiedzieliśmy tego, co wiemy dzisiaj, bo wtedy pewnie zbyt balibyśmy się to wszystko zrobić. Dzisiaj jesteśmy po rundach finansowania na łącznie 450 milionów dolarów i w dobrej formie - uruchomiliśmy produkcję farmaceutyczną, mamy dane kliniczne i liczne patenty. Ale gdybym jako doktorant wiedział, jak dużo czasu i pieniędzy to zajmie, pewnie miałbym zbyt dużo obaw, żeby pójść i prosić inwestorów o takie pieniądze.

W cyklu życia firmy raczej nie chcesz chodzić do inwestorów i mówić im, że potrzebujesz więcej niż 5-50 milionów dolarów na następnych pięć lat. Musisz do tego stworzyć "punkty przegięcia", czyli wygenerować pozytywne dane i mieć weryfikację koncepcji już w pierwszych latach działania, nawet jeśli nie wypuszczasz jeszcze produktu na rynek. 

Trzech doktorantów bez wiedzy biznesowej - to faktycznie nie brzmi jak przyszły sukces. A jednak, udało wam się - co Was w takim razie napędzało do działania?  

Musieliśmy po prostu rozłożyć to na etapy i iść od kroku numer jeden, do numeru dwa, trzy i tak dalej - czyli od pomysłu, do weryfikacji koncepcji na zwierzętach, a potem do jej weryfikacji na ludziach. Nie planowaliśmy stworzenia produktu, którego faktycznie potrzebowaliśmy, tylko chcieliśmy sprawdzić, czy technologia mRNA w ogóle działa. Naszym jedynym pytaniem było: jak udowodnić, że mRNA działa na ludziach? A do tego potrzebowaliśmy pieniędzy. Rozglądaliśmy się po rynku, ale nikt wtedy nie pracował nad mRNA. Nie mieliśmy żadnych danych, a musieliśmy zainwestować w tzw. “clean room” (specjalny pokój do testów klinicznych, spełniający określone warunki - przyp. red.) do testów na ludziach… By jednak zdobyć pieniądze, musieliśmy prowadzić normalny biznes, mieć jakieś przychody - to nie było nic nowego, odkrywczego, sprzedawaliśmy zwyczajne rzeczy i realizowaliśmy usługi dla farmaceutyki. Zboczyliśmy więc nieco z toru.

Gdyby ktoś wtedy dał nam 5 milionów dolarów, moglibyśmy zweryfikować naszą koncepcję na ludziach wcześniej, ale nikt nam ich nie dał. Musieliśmy więc pracować nad wyprodukowaniem czegoś na sprzedaż, zarabiać, a zarazem działać w części naukowej. Na koniec, by to wszystko spiąć, musieliśmy być naiwni. Myśleć, że “ok, jakoś dojdziemy do punktu weryfikacji na ludziach”. 

Brzmi jak biznesowo-naukowy rollercoaster. Szukaliście innych źródeł pomocy, finansowania? 

Można sobie poradzić z taką sytuacją, jeśli naprawdę idzie się ostro do przodu i jest się pragmatycznym. Nie mogliśmy pozwolić sobie na konsultantów farmaceutycznych, więc chodziliśmy do władz i opowiadaliśmy im, że jesteśmy z uniwersytetu i chcemy produkować RNA na poziomie farmaceutycznym oraz rozpocząć testy kliniczne i pytaliśmy - co możemy zrobić w takiej sytuacji? Instytucje odpowiadały, że to naszą rolą jest powiedzieć im, co chcemy robić, żeby mogli nas wyregulować. Normalnie ludzie przychodzili tam z gotowymi planami do omówienia, a my takich nie mieliśmy, nie było nad czym z nimi pracować. Ostatecznie pomogli nam jednak stworzyć taki plan, nad którym można było już podyskutować.

Potem musieliśmy wejść w ramy regulacyjne, wrócić z koncepcją, zbudować wspomniany "clean room" zgodnie z wytycznymi GMP (Good Manufacturing Practices - zestaw standardów dotyczący takich pomieszczeń - przyp. red.), na który oryginalnie nie mieliśmy pieniędzy. W końcu udało nam się otrzymać jakieś pożyczki od dwóch miast: Tuebingen i Reutlingen, by pokryć inwestycje w maszyny i budynek. Staraliśmy się być pragmatyczni, robić wszystko niskokosztowo. Pięć lat później mieliśmy już odpowiedni “clean room”, pozytywne wyniki audytu władz i mogliśmy rozpocząć testy kliniczne. I ponieważ inwestorzy nie wierzyli w dane z badań na myszach - zresztą wszyscy wiedzieliśmy, że myszy nie dają prawdziwego i pełnego obrazu, są jedynie wskaźnikiem, bo cóż, różnią się od ludzi - byliśmy zmuszeni zrobić testy kliniczne na ludziach i uzyskać weryfikację koncepcji zanim poprosiliśmy o jakiekolwiek duże pieniądze. 

Kiedy więc pojawił się pierwszy duży inwestor - jak go przekonaliście? Wtedy, 20 lat temu, było to łatwiejsze niż dzisiaj? Obecnie biotechom ciężko jest znaleźć naprawdę cierpliwych inwestorów. 

Nie było łatwiej, a wręcz trudniej, przez brak doświadczenia w sektorze biotech - również wśród branżowych inwestorów. Fundusze miały jakichś konsultantów, zatrudnianych z powodu braku wiedzy wewnątrz, nawet niektórych poznaliśmy - wiele biotechów arogancko odsyłali do domu. Ale wiedzieliśmy, że mamy pozytywne dane na myszach, które potwierdzały naszą koncepcję. Owszem, potrzebowaliśmy pieniędzy na weryfikację na ludziach, ale trudno było wtedy przekonać VC do wysłuchania nas z powodu naszego pochodzenia. Byliśmy doktorantami z uniwersytetu, nie mieliśmy sieci kontaktów, żadnego Noblisty na pokładzie ani własnych pieniędzy zainwestowanych w projekt - nic dziwnego, skoro od siedmiu lat byliśmy na uczelni.

Nie wystarczyło inwestorom, że oferowaliśmy cały swój czas i energię. Trudno było zgłaszać się do inwestorów - bez doświadczenia, tuż po pęknięciu bańki internetowej (dotcom bubble z 2000 r. - przyp. red.), a do tego przy kończącej się erze niemieckiej marki (waluty - przyp. red.) i bez rynkowych przykładów na udane debiuty biotechów na giełdzie. Inwestorzy musieli myśleć, że jesteśmy szalonymi niemieckimi studentami, prosząc o 5 milionów dolarów. Nasza wizja była w ich oczach wariactwem. 

Czy fundusze, inwestorzy, konsultanci w ogóle rozumieli, co robicie? Co chcecie i możecie osiągnąć w medycynie, jak istotne to może być?

Co do zasady, rozumieli całkiem nieźle co chcemy zrobić, ale sądzili, że to kompletna bujda, skoro nikt inny tego nie robi - ani na Harvardzie, ani na MIT. Inwestorzy po prostu trzymali się podręcznikowych zasad, chcieli startupów, które będą robić to samo, co dzieje się na dużych uniwersytetach. Trzymając się tej wąskiej ramy, nie byli gotowi na naprawdę rewolucyjne (z ang. disruptive) innowacje. A bycie “disruptive” oznacza, że będziesz mieć sporo wrogów, wiele osób ci nie uwierzy, a jeszcze więcej nie chce, by twoja technologia weszła w życie, bo zniszczy im to istniejący biznes.

Zawsze tworzenie takich innowacji ma dwie strony medalu i czasem ludzie są wobec tego agresywni, bo dlaczego niby ktoś bez doświadczenia i reputacji opowiada im jakieś szalone rzeczy? Ale jeśli wiesz, że twoja technologia naprawdę działa, tak jak my wiedzieliśmy dzięki danym z testów przedklinicznych, twoje serce walczy z wrogimi postawami. Nie można się wtedy poddawać i trzeba budować sieć osób, które wierzą w projekt.  

Tylko jak mała firma, która cały czas i energię poświęca na swoją pracę, może tworzyć sieć kontaktów, gdy inwestorzy uważają jej wizję za szaloną? 

Chodzić na konferencje i mówić o danych, nawet jeśli są poddawane w wątpliwość, ale pokazywać je. Oczywiście, pytano nas o modele, stawiano wyzwania, ale lepiej dyskutować o danych niż o wizji. Ktoś w końcu się nimi zainteresuje. Tylko przy wsparciu danych można mówić o wizji. Do tego na konferencjach można nawiązywać kontakty i poradziłbym każdemu założycielowi biotechu, by miał w firmie przynajmniej jedną osobę, która będzie chodzić na konferencje i rozmawiać z ludźmi tak dużo, jak to możliwe. 

Zakładam, że u was to zadziałało - czy tak znaleźliście pierwszego inwestora? 

Dokładnie. Tak poznałem Friedricha Bohlena, przedsiębiorcę biotechowego, który z kolei znał Dietmara Hoppa, jednego z założycieli firmy SAP. Dietmar poprosił Friedricha, by ten poszukał dla niego inwestycji, bo chciał zrobić coś dobrego dla służby zdrowia. Friedrich otworzył nam drzwi do spotkania z Dietmarem, gdy byliśmy blisko bankructwa. Pamiętam, że to był początek 2005 roku, poszliśmy wtedy do klubu golfowego poznać Dietmara Hoppa. To była rozmowa bez wdawania się w detale naukowe - on tylko chciał zrozumieć, co robimy od strony biznesowej. Akurat to było proste do wyjaśnienia: tworzymy coś w rodzaju oprogramowania dla ludzkiego organizmu, które może kodować ciało tak, by produkowało własne leki. Tylko tyle.

Hopp stwierdził, że brzmi to naprawdę dobrze, zapytał jakie mamy dane - my odparliśmy, że dane na myszach, ale nie dotyczące ludzi, bo nie mamy pieniędzy na testy kliniczne. W tym czasie przygotowywaliśmy również patenty, by chronić naszą technologię, więc potrzebowaliśmy więcej niż 5 milionów dolarów, by móc rozpocząć badania kliniczne na ludziach. Zapytał, ile potrzebujemy, zaproponowałem 20 milionów, a on dał nam 22 miliony w transzach, związanych z osiąganiem kolejnych celów. Wydawało się, że polubił nasz projekt i zaufał danym, które pokazaliśmy. Wiedział też, że trudno jest budować firmę praktycznie w garażu, bo sam tak zrobił z SAP-em - my podążaliśmy tą samą ścieżką, parliśmy do przodu mimo braku pieniędzy i życia prywatnego. Jego podejście było zupełnie inne niż ludzi z branży VC. Hopp mówił o własnych pieniądzach do zainwestowania, podejmował ryzyko na własny rachunek. To był pierwszy raz, kiedy inwestor wykazał szczere zainteresowanie naszą wizją i ludźmi, którzy chcieli ją realizować. Gdy dostaliśmy te 22 miliony dolarów, był to prawdziwy start naszego biznesu, wcześniej tylko walczyliśmy o przetrwanie.  

Po finansowaniu od założyciela SAP, kolejnym wielkim inwestorem w waszej firmie została fundacja Billa i Melindy Gatesów - jak do tego doszło? 

Kontynuowaliśmy zbieranie danych i zaczęliśmy badania kliniczne na ludziach. Pokazaliśmy, że mRNA działa na ludzi i zostaliśmy zauważeni przez DARPA... (Agencja Zaawansowanych Projektów Badawczych w Obszarze Obronności, będąca częścią Departamentu Obrony USA - przyp. red.). 

Brzmi świetnie być dostrzeżonym przez DARPA… 

Można na to różnie patrzeć, w zależności od tego, czego się oczekuje od DARPA. Oni mają jasno sprecyzowaną misję i trzeba to rozumieć. Niewątpliwie jednak chcą uczestniczyć we wszystkim, co rewolucyjne, ich celem jest znajdować technologie, testować je i decydować o nich zanim zrobi to ktokolwiek inny na świecie. Chcą przynosić te technologie do USA. Zgłosili się do nas i podjęliśmy decyzję o współpracy z nimi - wierzyliśmy, że razem możemy zbudować rynek technologii mRNA, bo jeśli DARPA w coś inwestuje i to zadziała, możesz być pewien, że tworzysz sobie również konkurencję. Ale my się tego nie baliśmy. Akceptacja technologii przez DARPA zawsze przynosi narodziny innych firm na tym polu, ale żeby w danej dziedzinie były pieniądze, to musi istnieć jakiś rynek z konkurencją. Ostatecznie współpraca przebiegała całkiem dobrze - to było dobre finansowanie na dwucyfrową kwotę, liczoną w milionach, i bardzo agresywny partner. 

Agresywny partner? 

Bardzo mocno nas naciskali, chcieli zobaczyć tak dużo danych, jak to tylko możliwe. Szczególnie negatywnych danych. Chcieli rozciągnąć testy od “czy ta technologia jest możliwa” do “jak działa” i ewentualnie do “ile kosztuje, by działała”. DARPA chce widzieć błędy i porażki. Jeśli nie widzą błędów, to winią cię za to, że niewystarczająco testowałeś technologię. To było bolesne, ale bardzo pomocne. 

Potem wygraliśmy nagrodę Komisji Europejskiej, 2 mln euro na szczepionki. I po tym dostaliśmy telefon z biura Billa Gatesa. Chciał spotkać się z nami w Paryżu. Moja reakcja była jedna: to musi być jakiś żart, więc odpowiedziałem żartobliwie: “muszę sprawdzić, czy mogę wyczyścić kalendarz na takie spotkanie”. Ale minutę później nie miałem już wątpliwości, Bill Gates naprawdę chciał się z nami spotkać. Pojechaliśmy do Francji, spotkanie odbywało się w dużym, pustym pokoju podziemnym w hotelu. Bill Gates siedział za stołem z dwoma osobami. 

Bill Gates zadawał wam pytania czy tylko słuchał? 

Podczas gdy z Dietmarem Hoppem rozmawialiśmy przede wszystkim o firmie, ludziach i wizji, to Bill Gates chciał przede wszystkim zobaczyć dane, zanim zainteresował się wszystkim innym. Nie interesowało go przedstawienie np. pracowników. Nie mieliśmy prezentacji z powerpointa, wymagana była prezentacja papierowa, bo Gates chciał wszystko przeczytać… i czytał naprawdę szybko. Szybko przeskoczył do strony numer 12, z detalami naukowymi, pytał o zawarte tam dane dotyczące mRNA. Znał się szczegółowo na wszystkich naukowych aspektach i zadawał dużo pytań. Spotkanie miało trwać 20 minut, przedłużyło się do 40. Bill Gates naprawdę trafiał w punkt. Z początku nie wiedzieliśmy, czy w ogóle spodobało mu się, co widzi, ale na koniec okazało się, że tak. Po spotkaniu dostaliśmy zielone światło od Dietmara Hoppa i polecieliśmy do Seattle, by negocjować z Fundacją warunki. Ostatecznie zainwestowali w nas 50 mln dolarów, abyśmy mogli zacząć produkcję farmaceutyczną na dużą skalę - co było warunkiem wstępnym do rozpoczęcia dużych testów klinicznych i dalej rozwoju szczepionek mRNA, które mają trafić na rynek. 

Od tamtej pory staliście się jednorożcem, czyli startupem z wyceną na ponad miliard dolarów - czy dla was jako firmy coś to zmieniło? Poza zaufaniem idącym za wyceną i potężnymi inwestorami. 

Tak naprawdę nie ma to znaczenia, jako że nie jesteśmy notowani na giełdzie - to tylko wewnętrzna wycena dla inwestorów. Wycena nie ma znaczenia, dopóki nie dostarczy się produktu na rynek. Dla porównania, istnieją firmy biotech o porównywalnej do naszej wartości, posiadające innowacyjne produkty na raka, bliskie wypuszczenia na rynek - i jeśli do tego dojdzie, ich wartość urośnie dziesięciokrotnie, do ok. 10 miliardów dolarów. Tak po prostu działa branża biotech - inwestorzy muszą radzić sobie z ryzykiem rozwoju na początku, ale gdy produkt zostanie zaaprobowany na rynek, otrzymają niesamowity zwrot. 

Oczywiście, na tym poziomie wyceny nadal mieliśmy problemy z niektórymi rzeczami. Ponieśliśmy na przykład porażkę przy drugiej rundzie testów klinicznych przy raku prostaty. Musieliśmy zbadać, dlaczego tak się dzieje. Ale wtedy wszyscy nasi konkurenci, pracujący nad szczepionkami na raka, również ponieśli porażki - nikt nie był w stanie uzyskać reakcji immunologicznej organizmu na tyle silnej, by pojawił się jakiś efekt kliniczny, czyli np. regresja komórek rakowych lub wydłużenie życia pacjenta. Musieliśmy więc zmienić formułę RNA, by produkt był mocniejszy.

Tego samego roku jednak, gdy ponieśliśmy tę porażkę, Eli Lilly (koncern zajmujący się innowacyjnymi metodami leczenia - przyp. red.) zainwestował w nas niemal 100 mln dolarów, pomimo nieudanych prób z rakiem - bo pokazaliśmy, że potrafimy wyciągać z porażek wnioski i uczyć się na nich. Mądry inwestor to docenia, rozumie, że można po porażce być silniejszym. Bycie jednorożcem wiąże się tak naprawdę z ogromną presją, jest jak kierowanie statkiem po burzliwych wodach - i trzeba być na to gotowym. Nie jest tak, że po prostu zasługujesz na te pieniądze - musisz udowodnić jeszcze, że na nie zasłużyłeś. 

I wy też spodziewacie się, że wraz z wypuszczeniem na rynek wasza wycena wzrośnie co najmniej kilka razy? 

Na spotkaniu tutaj w Polsce opowiadałem właśnie, że jest coś wyjątkowego w branży biotech - co oczywiste, porażki zdarzają się bardzo często, bo praca nad ludźmi jest skomplikowana. Przez to zawsze pracuje się trochę po omacku, bo tak naprawdę wciąż brakuje nam wiedzy, chociażby o raku czy Alzheimerze. Musimy więc być pokorni. W branży biotech trzeba zainwestować przynajmniej kilkadziesiąt milionów dolarów, by zweryfikować koncepcję na ludziach, ale jak tylko pojawiają się pierwsze pozytywne dane kliniczne, firmy farmaceutyczne inwestują w to około miliarda dolarów, by rozwinąć produkt i wprowadzić go na rynek. W przypadku naprawdę przełomowych leków może to zająć 10-15 lat, od pomysłu do akceptacji regulatorów.

Dlatego okres wyceny miliarda dolarów to swojego rodzaju “dolina śmierci” dla biotechów - potrzeba wówczas silnych partnerów z branży farmaceutycznej i inwestorów, by iść dalej. To jeden z powodów, dlaczego cena innowacyjnych leczeń jest tak wysoka - po prostu niesamowicie kosztowne jest rozwinięcie leków od etapu badań. Koncerny farmaceutyczne często czekają na dane z późnej fazy testów klinicznych, zanim zainwestują w biotech wielkie pieniądze i wykupią potem jego produkt. Wielkie koncerny mają pewną awersję do ryzyka, ale potem są w stanie płacić ogromne kwoty, nawet 10-20 razy większe od wyceny, jeśli są pewne, że innowacyjny lek może dotrzeć na rynek. Tak to działa i droga zawsze wygląda tak samo. Każdy biotech powinien być na to gotowy.  

Dr Ingmar Hoerr założył CureVac w 2000 roku w Tuebingen w Niemczech, wraz z dwoma innymi doktorantami: Stevem Pascolo i Florianem van der Muelbe. Obecnie firma jest jednym z niewielu niemieckich "jednorożców" - czyli startupów o wycenie miliarda dolarów - zajmujących się biotechnologiami. Od założenia spółka pozyskała ok. 450 mln dolarów od inwestorów. Obecnie CureVac posiada najbardziej zaawansowane technologie na świecie, jeśli chodzi o prace badawczo-rozwojowe nad mRNA oraz lekami opartymi o mRNA. Od jej powstania testy kliniczne na ludziach przeprowadzano osiem razy, na grupie łącznie 450 pacjentów oraz zdrowych wolontariuszy. Spółka, oprócz posiadania wśród inwestorów Dietmara Hoopa z SAP, Bill & Melinda Gates Foundation oraz Eli Lilly, współpracuje także z Sanofi Pasteur i Johnson & Johnson.




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
9 lak więc konsument będzie mógł domagać się naprawy rzeczy nowej
8 Ciało też może sie modlić(1)
Administracja USA będzie odwoływać się ws więźniów z Bagram (14 04 2009)
Szybka regeneracja po zawale dzięki nowej terapii mikrocząstkami
Być może będziemy starać się o odszkodowanie od Kościoła
moje dziecko bawi sie samo zachowania autystyczne dzieci
9 Ciało też może sie modlić(2)
Ciało człowieka Uczenie się a inteligencja
8 Ciało też może sie modlić(1)
Gorzkie żale nie przynąsżace mi nic poza stratami ator karol szymczak było by z duże j i będzie jak
9 Ciało też może sie modlić(2)
Wielka Brytania nie będzie leczyć
NADSZEDŁ CZAS ABY CZYTELNIK POLSKI ZAPOZNAŁ SIĘ Z FAKTAMI DZIĘKI TŁUMACZENIU INTERNETOWEMU O PRAWDZI
Program czym będziemy zajmować sie na w klasie IV
moje dziecko bawi sie samo zachowania autystyczne dzieci
8 Ciało też może sie modlić(1)
Czym bedziemy zajmować sie na lekcjach przyrody w klasie VI

więcej podobnych podstron