Wyłączam telewizor, gdy widzę polityków Platformy deliberujących o katastrofie
Nasz Dziennik, 2011-01-27
Z
panem Zdzisławem Moniuszką, ojcem stewardesy Justyny Moniuszko,
która na pokładzie wojskowego samolotu Tu-154M oddała życie w
służbie Polsce, rozmawia Adam Białous
Jak
ocenia Pan raport MAK?
-
Ten raport, choć nazwany technicznym, wcale takim nie jest. To
raczej jakaś analiza psychologiczna, i to bardzo nierzetelna.
Informacji nie poparto żadnymi dowodami, a celem było
zdyskredytowanie w oczach świata polskich pilotów i przedstawienie
generała naszego wojska w krzywym zwierciadle. Ten zakłamany raport
to kompletne dno. Natomiast upublicznienie zapisu dźwiękowego z
kabiny pilotów tuż przed katastrofą jest po prostu barbarzyństwem.
Gdy zapis ten odtwarzano w telewizyjnych wiadomościach, nie mogłem
tego znieść psychicznie, po prostu nie byłem w stanie tego
słuchać. Ten materiał podano mediom światowym, nie licząc się w
ogóle z tym, że nam, rodzinom ofiar katastrofy, sprawi to wiele
cierpienia.
Duża
część społeczeństwa, przynajmniej do czasu publikacji raportu
MAK, bezkrytycznie przyjmowała informacje medialne obciążające
pilotów całkowitą winą za katastrofę.
-
Dużo takich nieprawdziwych informacji podaje się w mediach, licząc
na to, iż większość ludzi nie ma pojęcia o technicznym aspekcie
lądowania samolotu. W jednym z mediów usłyszałem np. wypowiedź
jakiegoś niby-eksperta od spraw lotniczych, który twierdził, że
powodem katastrofy mogło być to, że samolot o pół sekundy za
późno wszedł na ścieżkę podejścia. To jest kompletna bzdura.
Każdy, kto posiada choć minimalną wiedzę o technice lądownia
samolotu, jak jest m.in. w moim przypadku, powie - że takie
twierdzenie to kompletny nonsens. Kto jednak nic na ten temat nie
wie, jak jest w odniesieniu do większości społeczeństwa,
rzeczywiście może to przyjąć jako prawdę.
Podczas
zasadniczej służby wojskowej, którą odbywałem w drugiej połowie
lat 70., oddział, w którym służyłem, miał za zadanie m.in.
namierzyć, gdzie w danej chwili znajduje się samolot i gdzie będzie
za jakiś czas. Dlatego mam pojęcie, jak się kontroluje jego lot i
jak można pilota wprowadzić w błąd. Kontroler, który sprowadza
samolot na lotnisko, bardzo precyzyjnie może określić i
przewidzieć ścieżkę, po której schodzi maszyna. W tym celu
wystarczy mu podstawowe urządzenie, jakim jest radar, którego
działania żadna mgła nie jest w stanie zakłócić. Na jego
monitorze wszystko widać jak na dłoni. Osoba, która naprowadzała
tupolewa, na pewno widziała na radarze, jak samolot zbliża się do
ziemi, i mogła przewidzieć, że on do lotniska nie doleci, że
uderzy w to bagno. I tak się stało. Dlaczego więc dopiero wtedy,
kiedy katastrofa była już nieunikniona, naprowadzający podaje
pilotom komendę "horyzont", czyli natychmiast podnoście
samolot do góry?
Dlaczego,
Pana zdaniem, samolot nie znalazł się jednak na pasie?
-
Moim zdaniem, mogła być przestawiona radiolatarnia, i to jakieś
600-800 m dalej od początku lotniska. Wystarczy wówczas dopasować
do tego parametry naprowadzania samolotu, i to przy takim braku
widoczności zupełnie wystarczy, żeby samolot nie mógł trafić na
pas lotniska. Podkreślam jednak, że to tylko moje domysły. Dlatego
konieczne jest rzetelne zbadanie technicznych przyczyn katastrofy, a
nie pseudopsychologiczne wywody, jakie mamy w rosyjskim
raporcie.
Świadkowie
katastrofy mówią, że mgła pojawiła się dość
nieoczekiwanie...
-
Ta mgła, w której próbowali lądować nasi piloci, również
wydaje się jakaś nienaturalna. To można było sprawdzić od razu,
pobierając jej próbki, aby później w laboratorium przeanalizować
jej skład chemiczny. Jednak tego nie zrobiono. Takie zaniedbanie
naszych śledczych uważam co najmniej za naganne. Ale to była
charakterystyczna cecha postępowania osób badających tę
katastrofę. Pamiętam pierwsze wystąpienie w tej sprawie naszych
prokuratorów i ich słowa, że w samolocie nie było żadnego
wybuchu, bo nie znaleziono śladów prochu. Gdy to usłyszałem, ręce
mi opadły. Takie stwierdzenie można było wygłosić 100 lat temu -
w poprzednich wiekach byłoby rzeczywiście wiarygodne, ale w wieku
XXI? Przecież wszyscy wiemy, że dziś oprócz prochu są inne
materiały wybuchowe.
Spodziewa
się Pan, że po raporcie MAK rząd zdecyduje się opublikować
materiały, które obciążają stronę rosyjską?
-
Mam nadzieję, że tak właśnie będzie, ponieważ raport MAK dla
polskiego rządu jest siarczystym policzkiem. Chodziłoby głównie o
publikację zarejestrowanych rozmów rosyjskich kontrolerów lotu.
Mam również nadzieję, że te materiały dotrą do społeczeństwa
jak najszybciej i rządzący nie będą tego upublicznienia
przeciągać w nieskończoność, nie potraktują tego materiału
wyrywkowo, nie ominą najbardziej znamiennych wypowiedzi rosyjskich
kontrolerów. Może dowiemy się w końcu m.in., dlaczego najpierw
samolot sprowadzała na lotnisko jedna osoba, a w decydującym
momencie naprowadzanie przejął inny, tajemniczy kontroler.
Znalazł
Pan w rosyjskim dokumencie choć jedną odpowiedź na nurtujące
pytania po 10 kwietnia ubiegłego roku?
-
Ten raport, zamiast rozwiać wątpliwości, tylko je mnoży. Podano w
nim np., że kiedy pada komenda odejścia, czyli podnoszenia maszyny,
przez długi czas samolot wcale się nie wznosi i w kabinie pilotów
panuje grobowa cisza. Nasuwa się pytanie, dlaczego po takiej
komendzie nie jest ona wykonywana? Na myśl przychodzi mi tylko jedna
odpowiedź, że musiała to spowodować jakaś niesprawność
maszyny. Natomiast "eksperci" w publicznej telewizji
twierdzili, że piloci przez ten czas wypatrywali ziemi przez okna
kabiny. To, moim zdaniem, wyssana z palca totalna bzdura. A jak było
naprawdę, czy strona polska chce to naprawdę zbadać? Nie wiem, ale
wielokrotnie słyszałem w wypowiedziach pana Klicha, że wrak
samolotu nie jest istotnym dowodem w sprawie. Tymczasem niejasności
jest mnóstwo. Przecież zaraz po katastrofie do naszego pułku
lotnictwa dociera wiadomość, że dwóch pilotów i jedna stewardesa
przeżyli katastrofę. Nieco później podaje się zupełnie co
innego, że jednak nie żyją. Kiedy do Moskwy przybywają żony
pilotów, okazuje się, że nie wiadomo, gdzie są ciała ich mężów.
Teraz okazuje się, że ciało generała Błasika znaleziono w
centralnej części samolotu. Jak więc to wszystko jest możliwe?!
Dla mnie nadal zagadkę stanowi również fakt, że ciało mojej
córki po tak strasznej katastrofie było niemal w stanie idealnym.
Miała jedynie małą ranę na głowie. Z tego, co wiem, w
dokumentach sekcji zwłok napisano, że śmierć nastąpiła wskutek
obrażeń ogólnych, dla mnie to stwierdzenie jest zupełnie
niejasne.
Liczy
Pan na to, że tzw. raport Millera zmieni sposób narracji na temat
katastrofy?
-
Ten raport pokazuje działania kontrolerów lotu, czego zupełnie nie
ma w raporcie MAK. Dlatego możemy się w końcu dowiedzieć, szkoda
tylko, że tak późno, że kontrolerzy wprowadzili naszych pilotów
w błąd. Teraz wiemy, że załoga samolotu z polską delegacją
zmierzającą na uroczystości do Katynia była m.in. błędnie
informowana o położeniu względem pasa startowego, miała też
błędne informacje na temat pogody. Z polskiego raportu
dowiedzieliśmy się również, że kilka minut przed katastrofą
polski samolot nie znajdował się na ścieżce schodzenia.
Odchylenie przekraczało momentami ponad sto metrów. A kontroler
lotów w tym momencie zupełnie nie reagował. Ogólnie oceniam ten
raport jako krok w dobrą stronę.
Czy
Pana zdaniem debata w Sejmie na temat raportu MAK była potrzebna?
-
Była potrzebna, choćby dlatego, żeby jeszcze raz się przekonać,
że rząd, zamiast normalnie zareagować na spięcie ostrogami przez
opozycję, by na poważnie zajął się w końcu wyjaśnianiem
przyczyn katastrofy smoleńskiej, odpowiada brutalnym atakiem
politycznym. I jak zwykle w sprawie prowadzenia sprawy smoleńskiej
nie ma sobie nic do zarzucenia. Mnie osobiście to politykierstwo
dawno się już przejadło, do tego stopnia, że gdy jest ono
prezentowane w telewizji, to po prostu odruchowo ją wyłączam. Mam
nadzieję, że coraz więcej Polaków przestanie dawać się omamiać
politykierom, a zacznie w końcu wybierać do władz ludzi uczciwych,
którzy będą prowadzili prawdziwą politykę, która służy
Polsce.
Rosyjska
wersja przyczyn katastrofy poszła już jednak w świat...
-
To prawda. Byli u nas dziennikarze z Niemiec i bezkrytycznie
powtarzali te niedorzeczności skonstruowane przez Rosję. Mówili o
czterech próbach lądowania, winie polskich pilotów... zupełnie
jakby się oglądało rosyjską telewizję. Nasi rządzący powinni
jak najszybciej zatrzymać tę falę kłamstw na temat katastrofy,
która zalewa Zachód.
Kilka
dni temu Prokuratoria Generalna zaproponowała rodzinom ofiar
katastrofy zadośćuczynienia w wysokości 250 tysięcy. Jak Pan
ocenia tę propozycję?
-
W tej sprawie, jeszcze przed upublicznieniem informacji o ofercie
Prokuratorii, skontaktowała się z nami reprezentująca nas prawnik.
Podała sumę zadośćuczynienia dokładnie taką samą, o której
pan mówi. Spytała, czy się zgadzamy. Najpierw odpowiedziałem jej,
że sumę zadośćuczynienia, jaką ma otrzymać każda osoba z
rodziny ofiar katastrofy, określił już podczas emitowanego w radiu
wywiadu Lech Wałęsa, mówiąc o 8 mln złotych. Wprawdzie
powiedziałem to w formie żartu, jednak nie bez powodu, bo uważam,
że były prezydent powinien się teraz czerwienić ze wstydu za
publiczne oczernianie nas, za które do tej pory nie przeprosił.
Jeśli zaś chodzi o naszą obecną postawę wobec propozycji
Prokuratorii, to jest nią oczekiwanie na pełny raport z polskiego
śledztwa w sprawie katastrofy. Kiedy go poznamy, wówczas podejmiemy
decyzję.
Dziękuję
za rozmowę.