Steele Allen Skycan docx

Allen Steele


Skycan




Podziękowania

Autor wyraża ogromną wdzięczność ludziom pomagającym w narodzinach tej powieści: Rickowi Dunningowi, który zaprojektował stację Olympus, przyczynił się do powstania stacji Vulcan, a poza tym służył jako nieformalny doradca naukowy podczas tworzenia wizji przyszłości, Jimowi Bavlowi z Centrum Kosmicznego imienia Kennedy'ego za oprowadzenie po swoim królestwie i udzielenie odpowiedzi na mnóstwo pytań dotyczących lotów kosmicznych z Cape; Davidowi Moja, także z Centrum Kosmicznego, który podarował mi kształcące pół godziny ze swego cennego czasu; Joyemu Pattersonowi i Royowi Fisherowi z University of Missouri School of Jo

malism za umożliwienie odbycia kilku podróży do Cape i Waszyngtonu, pozwalających mi zebrać potrzebne materiały, Kenowi Moore'owi, Johnowi Hollisowi i Danowi Calldwellowi z Nashville Science Fiction Ciub, wspierających mnie bezcennymi radami, krytycyzmem i specjalistycznymi artykułami podczas powstawania książki (oraz kotom Kena o imionach Avco, Big Black, Pinhead i Toker za zaprezentowanie swojego zachowania i nawyków);

Ginger Buchanan, która dodała mi zapału, gdy potrzebowałem go najbardziej; łanowi Ralphowi - pierwszemu czytelnikowi tej powieści - i Lindzie, - za masowanie pleców, -cierpliwość, dostawy piwa i wszystkie inne duże i małe rzeczy.

Wrzesień 1983 - Październik 1988,

Columbia, Missouri, Nashville, Tennessee, Washington, D. C.;

Worcester, Massachusetts.



"Tak jak ocean otworzył nowy świat dla kliprów i statków handlowych, tak dzisiaj kosmos otwiera przed nami swój ogromny potencjał. Potrzeby transportu kosmicznego mogą niestety przekroczyć nasze możliwości. Firmy zainteresowane wynoszeniem ładunków, na razie tylko na orbitę, muszą być przygotowane na współpracę z sektorem prywatnym... Wkrótce wprowadzimy w życie ustawy wykonawcze, rozwiniemy istniejące już projekty, zlikwidujemy dotychczasowe przeszkody i, z pomocą NASA, będziemy promować inwestycje prywatnego sektora w przemysł kosmiczny."

Prezydent Ronald Reagan Orędzie Noworoczne 25 stycznia 1984 r.


"...W ostatnich latach znacznie zwiększyło się zainteresowanie kolonizacją kosmosu i życiem ludzi w tym środowisku... Trzeba jednak stwierdzić, że ogromna większość wizji zagospodarowania przestrzeni kosmicznej jest tylko utopijnymi mrzonkami. Nie ma w tym nic złego, jeśli nie mieszamy ze sobą faktów i fikcji. Podobne utopijne mrzonki zapowiadały otwieranie nowych możliwości w przeszłości. Chiny były kiedyś uważane za magiczne królestwo


z wielkimi czarnoksiężnikami z powodu wysoko rozwinięte] cywilizacji, co wykraczało poza wyobrażenia odwiedzających je. Kraje arabskie były miejscem występowania dżinów, latających dywanów i niewolnic gotowych spełnić każde życzenie. Amerykę uważano za krainę mlekiem i miodem płynącą, gdzie ulice były wybrukowane złotem i nawet w więzieniu używano złotych łańcuchów. Kalifornia zaś, to miejsce, gdzie nigdy nie pada deszcz. Na tej samej zasadzie powstał mit kosmicznych kolonii, oferujących błogą egzystencję pośród drzew, trawy, pasących się zwierząt, szczęśliwych farmerów i tańczących dzieci żywiących się kozim mlekiem... Ale kolonizacja kosmosu to niebezpieczna, nieraz zabójcza praca, która wymaga najlepszych ludzi, jakich zrodziła rasa ludzka, i ogromnych ofiar."

G. Harry Stine "The Space Enterprise"


"Jasne, że mieliśmy kłopoty podczas budowy Space Station One, ale ich przyczyną byli ludzie."

Robert A. Heiniein "Delilah and me Space Rigger"



CZĘŚĆ PIERWSZA

Ciężki dzień na orbicie Clarkc'a



Wkrótce, może jutro, może za tydzień albo za miesiąc, może nawet za rok od dzisiejszego dnia, jeżeli nie będzie im się śpieszyć, znajdą tę szczelinę. To nie takie trudne, bo ślady opon mojego pojazdu nigdy nie znikną z szarej powierzchni Księżyca. Nie ma tu zjawiska erozji ani wiatrów, które mogłyby przenosić piasek. Odciski opon pozostaną świeże, jeśli nawet poszukiwania zaczną się za dziesięć lat. Wciąż będą prowadzić przez wyżynę Descartes na wschód od krateru Abulfeda do miejsca, gdzie nagle urywają się na skraju rozpadliny widocznej ze szczytu Argelander.

Kiedy ratownicy oświetlą szczelinę, odkryją szczątki mojego pojazdu, wyglądające jak wrak ziemskiego samochodu. Gdy opuszczą na linach kilku ludzi, odnajdą ślady moich stóp na jej dnie. Podążą za nimi aż półtorej mili na północny zachód. Strome ściany rozpadliny otaczać ich będą z obu stron, jak ogromny żywopłot powstały z wulkanicznych skał. Nigdy, nawet w południe trwającego dwa tygodnie dnia księżycowego, nie dochodzą tu promienie słoneczne. Światła ich latarek będą rzucać tajemnicze, przerażające cienie. Poczują wtedy zimną samotność, która

w ostatnich godzinach mego życia nieustannie mi towarzyszy.

Uduszenie nie jest jeszcze najgorszym rodzajem śmierci w przestrzeni kosmicznej. W ostatnich chwilach życia pewnie całkiem stracę głowę, wesoło opowiadając o księżycowych sprawach, podczas gdy moje płuca będzie wypełniał dwutlenek węgla.

Kiedy dojdą do końca śladów, znajdą mnie siedzącego, opartego o głaz i niestety martwego. Dokonają też największego odkrycia w dziejach rodzaju ludzkiego. Mówię poważnie. Trafią na nie właśnie w tej rozpadlinie i musieliby być ślepi, żeby tego nie zauważyć.

Chciałbym stać między nimi w owej chwili. Nie mógłbym zobaczyć wyrazu ich twarzy przez antyod-blaskowe szyby hełmów, ale wyobrażam sobie, co będą mówić.

Nic z tego. Nie mógłbym nawet usłyszeć ich głosów. Gdyby działało moje podręczne radio albo to z rozbitego pojazdu, nie siedziałbym tu teraz, czekając na śmierć.

Życie jest po prostu pełne drobnych złośliwości, czyż nie?

Zastanawiam się, co się skończy najpierw: tlen, baterie w systemie podtrzymującym życie, chroniącym mnie przed zamarznięciem na śmierć, czy mik-rokaseta, na którą nagrywam te ostatnie słowa. Teoretycznie nie powinienem marnować cennego powietrza na mówienie. Powinienem oszczędzać je w nadziei, że grupa ratownicza ze stacji Descartes znajdzie mnie na czas. Ocalony w ostatniej chwili, cha, cha, cha. Szkoda, że to zdarza się tylko w powieściach science fiction. Wiem cholernie dobrze, że ci opieszali dumie z bazy nie pomyślą nawet o szukaniu mnie przez kilkanaście najbliższych godzin. Te księ-

życowe dni całkowicie zakłócają poczucie rzeczywistości. Będę już od dawna martwy, gdy ktoś w bazie oderwie wzrok od komiksu i powie:

- Hej, co się dzieje z Samem? Minie kolejna godzina, zanim znowu padnie słowo na mój temat:

- Wiecie co? Myślę, że Sam długo nie wraca. I dopiero po następnych kilku godzinach ktoś wreszcie powie:

- Cóż, chyba powinniśmy poszukać starego Sama. Może ma jakieś kłopoty?

Sukinsyny. Gdybym tylko dostał ich w swoje ręce...

Pociesza mnie jednak myśl: ktoś może zainteresuje się tymi nagraniami i opublikuje je jako wspomnienie o człowieku, który poczynił największe odkrycie w historii ludzkości. Po tylu pracowitych latach, po tylu odrzuconych książkach, coś wymyślonego przeze mnie zostanie nareszcie wydane. Ostatnie słowa pogardzanego pisarza science fiction... Gdy moje nazwisko stanie się sławne, jakiś wydawca zapewne zainteresuje się Ragnarok Nights powieścią, której nikt nie tknąłby za mojego życia.

Zawsze miałem bujną wyobraźnię.

Tak, życie jest pełne drobnych złośliwości. Sądzę, że śmierć także.

Cóż, żeby zabić czas, zanim tlen albo baterie się wyczerpią, opowiem pewną historię. Warn, którzy kiedyś znajdziecie tę taśmę w podręcznym magnetofonie. Oto autobiografia astronauty Samuela K. Sloa-ne'a, który dostał robotę w Skycorpie, aby obcować z kosmosem i stworzyć autentyczne tło do swojej książki, i który dokonał żywota w chwili wiekopomnego odkrycia.

Oczywiście nie da się tego przedstawić w kilku

zdaniach. Na Skycanie i Vulcanie wiele się zdarzyło:

spory załogi z szefem Henrym Wallace'em, pojawienie się Hamiltona i urzeczywistnienie jego planu i wreszcie dzień, w którym udaremniliśmy zamiary Narodowej Agencji Bezpieczeństwa*.

Najlepiej jednak zrobię, jeśli zacznę od początku, jak w każdej interesującej opowieści. Po pierwsze, musicie zrozumieć, że przestrzeń kosmiczna nie jest dokładnie tym, za co się ją uważa...

* National Security Agency - NSA - nazwa występująca w oryg. powieści (przyp. red.).


Tęsknota

Dni mijały jeden za drugim. Życie, toczące się wśród bezkresu kosmosu, stawało się coraz bardziej jednostajne i nudne.

Dwanaście osób znajdowało się w wąskim cylindrycznym pomieszczeniu, z twarzami zwróconymi w tym samym kierunku, jak automaty czekające na uruchomienie. Nawet w nieważkości powlekane aluminium kombinezony kosmiczne i ogromne plecaki MMU zdawały się być dla nich brzemieniem. Garbili się pod ich ciężarem, zwieszali głowy uzbrojone w hełmy, a ich ręce, gdy uzupełniali zapas tlenu w butlach, poruszały się wolno. Pomieszczenie wypełniał odgłos syczącego powietrza, trzaski sprawdzanych podręcznych interkomów, wymieniane półgłosem uwagi i narzekania oraz brzęk narzędzi w kieszeniach kombinezonów. Technik w koszulce z wymalowanymi nazwami zespołów rockowych szybował między kosmonautami, sprawdzając zapięcia ubiorów, przekręcając zawory, których sami nie mogli dosięgnąć i chwytając uciekające rękawice i narzędzia. Nie było tu żadnych okien. Jedynie na ekranach CRT widniał harmonogram pracy na cały dzień, a monitory pokazywały główną halę

konstrukcyjną wewnątrz i na zewnątrz, gdzie praca wrzała przez całą dobę. Nikt jednak nie zwracał na to uwagi, ponieważ widok ten znany był aż za dobrze.

Znajdowali się tu wszyscy, którzy pracowali na tej zmianie. Virgin Bruce, śpiewający starą piosenkę grupy "Grateful Dead", którego ochrypły śmiech brzmiał często w ciasnych pomieszczeniach stacji. Mikę Webb - wielbiciel dowcipów Bruce'a, któremu przebieranie się zajmowało mnóstwo czasu i zawsze potrzebował przy tym pomocy technika Juliana. Al Hernandez, pracowity jak mrówka, snujący kolejną, nie kończącą się opowieść o swojej rodzinie w Miami: jego brat pracował w FBI, syn chciał koniecznie dostać się do marynarki, a żona bez przerwy wypytywała, kiedy wreszcie wróci do domu (każdy, słysząc to, kiwał głową i pytał cicho: "Co nowego, Al?"). Nad nimi czuwał Hank Luton, który pracował na pomoście dowodzenia i nie musiał ubierać się w kombinezon kosmiczny przez najbliższe cztery godziny. Czepiał się każdego o byle głupstwo:

połączenie, które trzeba ponownie zespawać, skrzywienie konstrukcji wymagające poprawienia albo porzucone rzeczy po skończonej zmianie. Spotykała go za to nagroda w postaci zgryźliwych komentarzy i mamrotanych przeprosin. Wszyscy oni i cała reszta kosmicznych tułaczy nazywała siebie samych "złomiarzami".

Po kolei wydostali się z przebieralni przez właz do następnego cylindrycznego pomieszczenia i posuwali się gęsiego w kierunku śluzy. Jak zwykle ktoś musiał zawrócić, gdy czujnik wykrył nieszczelność ubioru lub rozładowanie baterii. Wszyscy inni zostali wyprowadzeni przez technika do dużego metalowego pomieszczenia. Gdy właz zamknął się za nimi,

stali kilka minut ze stopami przytwierdzonymi do podłogi za pomocą magnesów. Nie było słychać żadnych odgłosów oprócz świszczących oddechów wewnątrz hełmów.

Właz po przeciwnej stronie otworzył się i główna hala konstrukcyjna stacji Vulcan stanęła przed nimi otworem, wymiarami zbliżona do boiska piłkarskiego. Tylko cienkie jak papier aluminiowe ściany dzieliły ją od bezkresnego kosmosu. Ludzie wydostali się ze śluzy, kierując się do urządzeń do prefabrykacji elementów, niektórzy zaś podążyli na zewnątrz.

Ci ostatni, jeden za drugim, posługując się małymi, ręcznie sterowanymi silnikami rakietowymi, zaczęli oddalać się od stacji. Kiedyś było to ekscytujące, teraz to po prostu rozpoczęcie pracy, dotarcie do gigantycznej konstrukcji zawieszonej w przestrzeni kosmicznej. Tkwiła przed nimi jak ogromna sieć pająka, większa od miast, w których się urodzili, potężniejsza od wszystkiego, co do tej pory powstało na Ziemi. Powoli oddalając się od stacji, stawali się pyłkami otoczonymi bezkresną pustką. Na tle czerwonych i niebieskich świateł stacji Vulcan można było dojrzeć tylko ich drobne, ciemne sylwetki. Pomiędzy ażurową konstrukcją widać było niebiesko -biało-zielony sierp Ziemi. Starali się jednak na nią nie patrzeć, ponieważ nigdy nie wychodziło im to na dobre. Jeżeli myślało się o niej zbyt dużo, można było popaść w depresję, jak Popeye. Po prostu należało pracować i mieć nadzieję, że dotrwa się do końca zmiany.

Raz albo dwa razy w tygodniu złomiarz, którego nazywano Popeye, gdy miał chwilę wolnego czasu, szedł do meteorologów, aby rzucić okiem na rodzinną planetę.


Oczywiście oprócz tego widywał ją codziennie, gdy leciał do pracy. Mimo że znajdowała się o dwadzieścia dwa tysiące mil stąd, była częścią życia i otuchą w ciężkich chwilach. Miała w sobie coś takiego, o czym nie można było zapomnieć.

A jednak Popeye Hooker łapał się na tym, że nie wszystko pamiętał. Gdy pracował lub leżał na swej koi, czy też przebierał się przed kolejną zmianą, zdarzało się, że próbował sobie przypomnieć, jak stoi się na twardym gruncie albo jak pachnie świeże ziemskie powietrze - i nie potrafił.

Czasami zapominał też, jak wyglądała twarz Laury. Nie był jednak w stanie usunąć jej ze swego życia na dobre, z powodów, których sam nie był w stanie pojąć.

Dlatego, kiedy tylko mógł, szedł do stacji meteorologicznej i spędzał parę minut przy dużym teleskopie optycznym. Bywał tam raz na kilka dni, ale gdyby to od niego zależało, przychodziłby codziennie. Meteorolodzy pozwalali mu na te wizyty tylko z czystej sympatii, więc nie wypadało nadużywać ich gościnności.

Stacja meteorologiczna znajdowała się w południowym końcu piasty bazy Olympus. Aby dostać się tam z obręczy, Hooker musiał opuścić moduły mieszkalne i przejść wąskim korytarzem aż do miejsca jego połączenia z przejściem prowadzącym do zachodniego końca stacji. Tego dnia zostało mu tylko piętnaście minut do rozpoczęcia zmiany, więc musiał się śpieszyć. Złapał jedną z dwóch znajdujących się tu drabin i zaczął wspinaczkę przez właz nad jego głową do zachodniej szprychy.

Poruszając się nią, minął czujniki przeciwpożarowe i panele serwisowe, wmontowane w metalowe ściany. Wzdłuż wnętrza szprychy informacje: zapo-

|wiedź sobotniego filmu wyświetlanego w sali wypoczynkowej, przypomnienie o terminie wypełniania formularzy W-2 i rejestracji nieobecnych wyborców raz zawiadomienie o zebraniu związkowym i wiele mych. Minął go człowiek schodzący po drugiej rabinie w dół. Podeszwy jego butów dzwoniły

szczeble, co odbijało się echem od metalowych ;ian.

Cicha muzyka z głośników umieszczonych w ścianach towarzyszyła Popeye'owi w wędrówce. Zazgrzytał zębami, bo chyba już dziesiąty raz tego dnia isłyszał piosenkę I f I Had A Hammer, przechodzącą przesłodzoną wersję Yesterday. Taka reakcja była kolejnym symptomem utraty równowagi psychicznej. Kiedy dotarł do połowy drabiny, znaczna część jednej trzeciej grawitacji ziemskiej, odczuwanej na )brzeżu bazy, zniknęła. Nie musiał się już wspinać, |a tylko odpychał do przodu. "Dół" jako kierunek |stawał się tu pustym słowem. Tunel wydawał się ;raz biec poziomo, a nie pionowo, jak dotychczas. idy Hooker dotarł do włazu prowadzącego do piaski nie odczuwał już śladu grawitacji i poruszał się lekkimi odepchnięciami od otaczających go przedmiotów. Po wprawie, z jaką to czynił, widać było, że przebywa już długo na Skycanie i radzi sobie wspaniale z nieważkością.

Tunel skończył się. Inny właz naprzeciw tego, |którym wyszedł, wiódł do wschodniej szprychy prowadzącej do drugiej połowy obręczy. W jednym | kierunku korytarzem można było się dostać do śluzy ;oraz pomostu dowodzenia, w drugim zaś do stacji i meteorologicznej i kontroli mocy. Cichy syk powietrza z kanałów wentylacyjnych zagłuszany był przez piosenkę Yesterday s której dźwięki odbijały się od ścian.

Dotarł wreszcie do stacji meteo, znajdującej się na końcu piasty, mijając po drodze żółte znaki ostrzegające o radioaktywności przy wejściu do stacji kontroli mocy. Z głośnika słychać było teraz Close To You, co od razu wywołało niemiłe wspomnienia. Na włazie na końcu korytarza widniał napis:

STACJA METEOROLOGICZNA

Wstęp tylko dla personelu

Popeye nacisnął guzik interkomu przy wejściu i czekał, próbując odciąć się od słodkich dźwięków skrzypiec i chórku. Ta muzyka doprowadzała go niemal do obłędu.

Interkom zatrzeszczał i rozległ się głos jednego z meteorologów, który kazał nazywać się Dave. Nikt nie znał prawdziwych imion żadnego z nich.

- Tak? Kto tam?

- Ciaude Hooker - rzekł Popeye. - Hej, czy teleskop jest teraz-wolny? Tylko na parę minut!

Interkom zamilkł na chwilę. Popeye wyobraził sobie Dave'a konsultującego się z dwoma kolegami w ciasnym pomieszczeniu znajdującym się za zamkniętymi drzwiami:

- Popeye tu przyszedł. Chce przez chwilę skorzystać z teleskopu. Nic ważnego się dzisiaj nie dzieje?

Hooker miał nadzieję, że na całej Ziemi panuje spokój.

Interkom zatrzeszczał ponownie:

- W porządku, Popeye. Daj nam najpierw chwilę czasu na posprzątanie bałaganu, dobrze?

Hooker skinął głową, zapominając, że Dave nie może go widzieć. "Sprzątanie" było tu tylko wymówką. Przy małej grawitacji nie było mowy o pozostawieniu nie umocowanych przedmiotów. Pomiesz-

czenia w centrum Skycanu zawsze musiały być więc utrzymane w nienagannym porządku. Dave i jego współpracownicy bez wątpienia ukrywali gdzieś plany baz i umocnień sowieckich oraz tajne przekazy z Waszyngtonu, Langley czy Gór Cheyenne.

W pewnym sensie ci trzej ludzie ze stacji meteorologicznej pracowali jako synoptycy. Poproszeni, mogli podać pogodę panującą w dowolnym miejscu globu ziemskiego, rozkład ciśnień w całych Stanach lub wyjaśnić, dlaczego front nadchodzący znad Pacyfiku niesie ze sobą deszcz nad północną Kalifornię i Oregon.

Ale każdy z ponad stuosobowej stacji Ołympys, z wyjątkiem żółtodziobów niedawno przybyłych z Ziemi, wiedział, że Dave i jego koledzy - Bob i John są analitykami Narodowej Agencji Bezpieczeństwa. Zajmowali się badaniem raczej klimatu geopolitycznego niż aury. Ich role meteorologów były kiepską przykrywką, tłumaczącą wielogodzinną pracę przy teleskopach i przyrządach radiowych.

Fałszywi meteorolodzy wiedzieli, że ich prawdziwe oblicze jest wszystkim znane. Nikt nie robił z tego sensacji, ponieważ dobre stosunki z nimi przynosiły tylko korzyści. Czasami było to pozwolenie na skorzystanie ze służbowego połączenia z Ziemią w celu przesłania rodzinie i znajomym życzeń urodzinowych albo pozdrowień. Innym razem możliwość skorzystania z kilku teleskopów znajdujących się na pokładzie przez najbardziej tęskniących za domem.

Dzięki tym drobnym przysługom obserwatorzy NSA zaskarbili sobie życzliwość ludzi i pewność, że nie znajdzie się ktoś, kto podejdzie do ich stolika w niesie i zacznie się wypytywać o najnowsze wydarzenia, na przykład na Kubie.

Właz został otwarty od wewnątrz przez Dave'a,

którego stopy trzymały się dywanu dzięki rzepom na podeszwach butów. Odsunął się na bok i Hooker ostrożnie wpłynął do środka. Dwaj inni faceci - John i Bob, czy jak się tam naprawdę nazywali - siedzieli przed konsolami, udając, że studiują zdjęcia burzowego frontu zbliżającego się do Indii. Na wierzchu nie było oczywiście żadnych innych papierów ani zdjęć. Ci trzej ludzie wyglądali niemal jak bracia bliźniacy z gładko ogolonymi twarzami, krótkimi włosami i starannie wyprasowanymi uniformami. Swymi strojami różnili się od reszty załogi, nie ubierającej się przepisowo. Synoptycy wyglądali zawsze tak porządnie, że gdy na Ziemi potrzebne były zdjęcia do ilustrowanej prasy, robiono je zwykle Dave'owi, Johnowi i Bobowi w ich małej pracowni. Pod zdjęciem umieszczano zazwyczaj podpis w stylu:

"Naukowcy na stacji Ołympus ciężko pracując odkrywają tajemnice wszechświata".

Stacja meteorologiczna była półkolistym wybrzuszeniem na końcu piasty, zawsze skierowanym w kierunku Ziemi. Połowa kopuły wykonana była z grubego szkła organicznego - pleksiglasu, co zapewniało najlepszy na całej stacji widok na ojczystą planetę. Drugą jej część zajmowały różne konsole i ekrany, z których największy był podłączony do teleskopu.

Sam teleskop był mniejszą wersją tego, który znajdował się w przestrzeni kosmicznej niedaleko Skycanu i służył astrofizykom. Usytuowano go na zewnątrz kopuły, a można nim było sterować za pomocą manipulatora umieszczonego w konsoli pod ekranem. Obraz rejestrowany przez teleskop, przekazywany był do wnętrza i wyświetlany na ekranie monitora.

Hooker, poruszając się w ten sam sposób co Dave, przeszedł do fotela naprzeciw konsoli teleskopu.

Kiedy usiadł i przypiął się pasami, Dave zaczął przebierać palcami po klawiaturze.

- Na co chcesz dzisiaj popatrzeć, Popeye? - zapytał słodko, - Mamy czyste niebo nad Górami Rocky... Rano była wspaniała widoczność na Wielki Kanion. Uwierzysz, że tam wciąż leży śnieg? Bobowi udało się zaś złapać wielorybniczy statek płynący niedaleko wybrzeży Nowej Szkocji.

- Na Zatokę Meksykańską - odparł Hooker. - Gdzieś w okolicach Florydy.

- Niebo nad Florydą jest dzisiaj zachmurzone, Popeye - rzekł Bob.

- On ma rację - dodał Dave. - Możliwe, że w okolicach Karaibów tworzy się właśnie cyklon. Obserwujemy to miejsce już od paru dni.

- Niestety będziesz musiał się pośpieszyć - poparł kolegę John, najmniej przyjemny z całej trójki. - Nie możemy spuszczać tego obszaru z oczu, sam rozumiesz.

Hooker zastanawiał się, czy zamiast cyklonu nie obserwowali przypadkiem ruchów oddziałów radzieckich w okolicach Republiki Dominikany. W tym rejonie globu panowało lato, nie nadeszła więc jeszcze pora cyklonów. Nie było jednak sensu wyrażać swych opinii na głos. Zauważył, że wszechobecna muzyka nie docierała do tego miejsca. Widocznie pracownicy N SA, dzięki swemu wysokiemu statusowi, przeciwstawili się koncepcji Wallace'a, mającej poprawiać morale i efektywność pracy załogi.

- Mimo wszystko spróbuj, proszę. Nie zabiorę wam dużo czasu.

Dave wzruszył ramionami i wprowadził instrukcje, nastawiając odpowiednio teleskop.

Patrząc na ekran, Hooker zobaczył, że Ziemia zbliża się do niego. Tysiące mil znikały i czuł się,

jakby siedział w rakiecie niknącej ku niej z nieprawdopodobną prędkością przez kosmiczną odchłań. Obraz zatrzymał się w odległości czterystu mil od powierzchni gruntu. Pstre chmury wypełniały cały ekran. Ich rozmyte na początku kontury zarysowały się wyraźnie, gdy Dave wyregulował ostrość. Przez nieliczne dziury widać było brązowe i zielone plamy, otoczone szafirową niebieskością, Dave sprawdził komputerową symulację na mniejszym monitorze.

- Znajdujemy się teraz nad Luizjaną - powiedział do Popeye'a. Wciągnął do płuc haust powietrza. - Mmm! Można niemalże wyczuć tę ich wspaniałą kuchnię - rzekł w teatralny sposób, próbując naśladować południowe zaciąganie, z własnym no-woangielskim akcentem.

- Nie znoszę tej murzyńskiej krainy - wtrącił swoje Bob, siedzący przy konsoli w drugim końcu pomieszczenia. - Dziewczyny są niczego sobie, ale reszta...

- Spokojnie, Popeye - powiedział Dave, zauważywszy, że złomiarz traci już cierpliwość. - Jedziemy dalej.

Jego palce zatańczyły na jarzących się klawiszach, podczas gdy on sam patrzył na komputerową symulację.

Obraz rozmazał się i zaczął przesuwać w prawo wzdłuż południowych granic Stanów, ulegając jednoczesnemu powiększeniu. Skrawek Ziemi obserwowany na ekranie wirował. Komputer, umieszczony w teleskopie, skorygował tę niedogodność, spowodowaną obracaniem się Skycanu i ustabilizował obraz.

- Mamy szczęście - zauważył Dave. - Znaleźliśmy przerwę w chmurach. Jesteśmy gdzieś ponad zatoką, koło północnej Florydy. Chcesz?...

- Tak, daj mi sterować.

Hooker chwycił manipulator i delikatnie zaczął kierować teleskopem. Nie różniło się to zbyt od sterowania ręcznym silnikiem rakietowym. Wymagało podobnego wyczucia, a poza tym robił to już kilka razy wcześniej, odwiedzając meteorologów. Jego wzrok ślizgał się po lazurowych wodach oddalonych o tysiące mil. Obserwując ekran odnosił wrażenie, jakby siedział w kabinie samolotu lecącego ponad niezmierzonym oceanem. Pełen napięcia wpatrywał się w popołudniowe promienie słońca, odbijające się w wodzie.

Nagle na monitorze pojawił się nowy element. Był to statek ciągnący za sobą ślad spienionej wody.

- Powiększ to bardziej, jeśli możesz - zamruczał złomiarz z oczyma utkwionymi w ekranie.

Opierając się o zgarbione plecy Hookera, Dave wprowadził odpowiednie instrukcje. Obraz powiększył się i łódź okazała się dosyć dużym jachtem. Jego żagle łopotały na wietrze, a dziób unosił się i opadał na falach.

Na tle białego pokładu zauważył podłużną brązową plamę - kobietę leżącą na dziobie i opalającą się. Przynajmniej tak mu się zdawało.

Hooker wytężył oczy, głową dotykając niemal ekranu. Pod jego stopami nie było już dywanu, tylko kołyszący się w rytmie fal pokład. Nawet powietrze stało się cieplejsze i wypełniło się zapachem ryb i słonej wody...

Pomyślał o Laurze.

Opierała się o balustradę na rufie. Była ubrana w niebieską bluzkę i wypłowiałe dżinsy. Kasztanowe włosy rozwiewała ciepła bryza. Pomarańczowe promienie zachodzącego słońca odbijały się w kubeczku whisky, który trzymała w prawej ręce. Śmiała się...

Teraz dokładnie pamiętał, jak wyglądała jej twarz.

Tonący blask złota, pochłaniany przez głębię błękitu. Zniknął, zniknął na zawsze...

Hooker zaniknął oczy.

Zimno, jak tylko mogło być w wodach Atlantyku. Słona woda wypełniała całe usta. Noc była ciemna. Ciemna jak śmierć. W oddali widać było płomienie odbijające się w wodzie. Dym unosił się ku światłom gwiazd.

Otworzył oczy. Białe chmury zakryły obraz, wypełniając go całkowicie. Jacht, dziewczyna - wszystko rozpłynęło się w skłębionej bieli. Odeszło na zawsze, jak złoto w głębokim, głębokim błękicie.

- Dlaczego? - szepnął.

- Co powiedziałeś? - zapytał Dave. Hooker wyprostował się w fotelu, wypuszczając

z płuc powietrze, gdyż nie zdając sobie z tego sprawy

wstrzymał oddech.

- Nic takiego. Nieważne.

- Niezły widok złapaliśmy przez moment, hm? Jak ci się podobała ta łajba?

- Taka sobie - odparł Hooker, odpinając pasy i wypływając z fotela. Jego zmiana zaczynała się już za kilka minut. Musiał się pośpieszyć, jeżeli chciał zdążyć do śluzy, zanim odleci prom na stację Vulcan. Poza tym John posłał mu spojrzenie, które znaczyło, że jego obecność nie jest już pożądana.

Dave położył rękę na ramieniu gościa.

- Hej, chłopie, nic ci nie jest?

- Nie, wszystko w porządku. Dziękuję, że poświęciliście mi chwilę.

Hooker czuł nasilające się przygnębienie.

- Nie ma sprawy, Popeye - rzekł ze śmiechem meteorolog NASA. - Trzeba sobie wzajemnie pomagać.


Kiedy właz zamknął się za wychodzącym Po-peye'em Hookerem, Bob i John zbesztali Dave'a za wpuszczenie złomiarza. Przecież spodziewali się bardzo ważnego przekazu, określanego jako ściśle tajny, mającego nadejść z głównego biura N SA w Forcie Meade w Wirginii. Jego treść znało tylko kilka osób wśród najwyższych władz. Gdyby Popeye coś usłyszał, mógłby rozgłosić, że to, co określa się nazwą Wielkie Ucho, ma zostać właśnie przetestowane.

- Wielka mi rzecz - rzekł Dave, zakładając ręce za oparcie fotela. - Wszyscy wiedzą o Uchu. Na Ziemi dowiesz się o nim wszystkiego z pierwszej lepszej gazety.

- Wiesz dobrze, o czym mówię - odparł Bob, rzucając mu piorunujące spojrzenie znad konsoli łączności. - Chodzi przecież o coś innego.

- Tak, masz rację. Ale gdyby wyszło szydło z worka...

- Czekałoby nas kilka ładnych lat w więzieniu w Leavenworth, prawda? - dokończył Bob. - Ujawnienie informacji dotyczących bezpieczeństwa państwa. Nie myśl nawet o tym, Jarrett.

- Nie, nie chodzi mi o to, że jeżeli ujawnilibyśmy te, hm, informacje... no wiesz, i jeśli ludzie mogliby wyrazić swe zdanie na ten temat, założę się, że większość z nich zrozumiałaby nas.

- No i co z tego - John wydął szyderczo policzki. - Wyobrażasz sobie, co by się działo na Ziemi? Co powiedziałby Kongres? ONZ? Chłopie, wróć do rzeczywistości...

- Poza tym, jeśli prawda wyszłaby na jaw, cały system by się zawalił - dodał Bob kiwając głową. - Takie sprawy nie mogą wyjść na światło dzienne.

Przerwał, wpatrując się w ekran monitora umieszczony nad głową, wyświetlający schematyczny obraz przestrzeni kosmicznej w rejonie niskiej orbity wokółziemskiej.

- W porządku, Birda Jeden i Dwa zajmują odpowiednie pozycje. Już za chwilę Ucho zadziała po raz pierwszy.

Założył na głowę słuchawki wiszące do tej pory na jego szyi i umieścił mikrofon naprzeciw ust.

- Mimo wszystko szkoda tego Popeye'a - Dave zmienił temat, z gracją lądując w fotelu. - Oszaleje, jeżeli tyle będzie myślał o domu.

- Nie on jeden - odparł John. Poprawił słuchawki i wcisnął przyciski jarzące się na konsoli, co zmieniło obraz na monitorze. - Człowieku, jestem tu już dziewięć miesięcy, a moja żona i dzieciaki są przekonane, że przebywam w Ekwadorze.

Dave milczał. Patrzył przez przezroczystą kopułę na Ziemię oddaloną o tysiące mil. Zauważył błysk odbitego światła, akurat nad Karaibami. Była to pewnie stacja Freedom, krążąca po orbicie trzysta mil nad równikiem.

- Hej, kiedy wreszcie zaistalują ten moduł na Freedom? - zapytał.

- Nie podają na razie dokładnej daty. Przygotowania jeszcze trochę potrwają - odrzekł John, pochylając się nad konsolą. Jego palce wędrowały po klawiaturze. - W najlepszym razie wszystko będzie gotowe za jakieś dwa, trzy miesiące.

Bob spojrzał surowo na obu kolegów.

- To tajne, Knox - powiedział do "Johna". - Nie chcę, aby którykolwiek z was o tym gadał, zrozumiano?

Dave odwrócił się, aby Bob nie zauważył wyrazu jego twarzy. Pierś Pauley, którego wszyscy na Sky-canie znali jako Boba, nie cieszył się jego sympatią. Ten człowiek poświęcił się całkowicie Agencji. Była zawsze na pierwszym miejscu w jego życiu. Dave podejrzewał, że Pauley traktował to stanowisko jako możliwość wybicia się. Jego marzeniem był awans na szefa do spraw operacji kosmicznych. Dave zaś zgodził się na tę pracę tylko z powodu pieniędzy. Planował, że gdy zbierze okrągłą sumkę, wróci do rodzinnego New Hampshire i otworzy jakąś knajpkę. Teraz żałował, że się na to zdecydował i jak najprędzej chciał się stąd wyrwać.

- Mamy połączenie z Meade - rzekł Bob. - Jesteś na linii, Knox. Urządzenia deszyfrujące zostały włączone.

- Big Dog, tu meteorolodzy - rozpoczął John. - Jesteśmy gotowi do rozpoczęcia testu. Czy słyszycie mnie dobrze?

- W porządku, meteorolodzy - usłyszeli monotonny głos w słuchawkach. Ucho jest już gotowe. Proszę przesłać kod aktywacji i czekać na transmisję programu.

John wziął do ręki kopertę, która była magnetycznie przytwierdzona do pulpitu, i rozerwał ją. Wyjął ze środka niewielką, czerwoną kartkę.

- Bob, kod aktywacji to jeden, siedem., siedem, dziewięć, fokstrot gamma tango - odczytał.

Bob wprowadził kod do pamięci komputera i przesłał dane na Ziemię.

- Meteorolodzy, kod otrzymany i potwierdzony. Nadajemy program testujący - zabrzmiało po chwili.

Wszyscy trzej przenieśli palce nad konsole terminali, uaktywniając rozkaz kasujący pamięć komputera. Obraz na monitorze znikł. Po chwili na konsolach pojawił się całkiem inny układ klawiszy, sterujący nowym programem otrzymanym z Wirginii.

- Big Dog, program przesłany - rzucił Bob. - Czekamy na rozpoczęcie testu.

- Nagrywanie potwierdzone. Test zaczyna się za trzydzieści sekund.

Dave dotknął srebrnego klawisza na swojej konsoli i patrzył, jak ten zmienia kolor na złoty.

- Urządzenie rejestrujące włączone - rzekł. - Źródłowy lokalizator w pogotowiu.

- Sygnał zlokalizowany - stwierdził Bob. - Kanał łączności gotowy.

- Big Dog, meteorolodzy na stanowiskach - powiedział John.

- Meteorolodzy, test się zaczyna.

Na ekranie rozjarzyły się słowa SYSTEM TEST. Dave nerwowo spojrzał na kasetę umieszczoną w rejestratorze, sprawdzając, czy cały sprzęt działa jak należy. Teraz wszyscy zastanawiali się, ile czasu minie, zanim Ucho coś usłyszy.

W tej chwili na ekranie zajaśniała cyfra 2.

- O cholera - John wymamrotał po nosem - ale szybko!

- Big Dog, tu meteorolodzy - rzekł Bob do mikrofonu. - Mamy dwie rozmowy, odbiór.

- Nagrywamy, meteorolodzy. Dajcie pierwszą. John wprowadził odpowiednie rozkazy i w słuchawkach usłyszeli czyjeś głosy. Była to rozmowa między dwoma mężczyznami, tak wyraźna, jakby stali kilka metrów obok nich:

...mówię ci, on jest beznadziejny. Jak można było wybrać kogoś takiego? Ja od początku nie wierzyłem w ani jedno jego słowo. Wszystko to był tylko pić. Teraz ten drań wysyła nasze oddziały do Ameryki Środkowej i założę się, że Stevie już tam jest.

- Tak, masz rację. Mówiłem mu, żeby dał nogę do Kanady...

- To nie miałoby sensu. Odesłaliby go z powrotem do Stanów. Musimy pomóc Steviemu w jakiś inny sposób. Mówię ci, jedynym sposobem jest sprzątnięcie tego dupka, zanim wykręci jeszcze coś gorszego...

Na ekranach zajaśniał napis SAN DIEGO, CA. MAK A. HILLMAN 2206 OCEANSIDE 6198750646, SAN DIEGO, CA. ROBERT P. ROSĘ 1117 PALMETTO 6190324201.

- Big Dog, tu meteorolodzy - zaczął meldować Bob. - Podsłuchaliśmy rozmowę telefoniczną z San Diego. Możliwość planowania zamachu na prezydenta. Proszę o sprawdzenie danych personalnych.

Spojrzał przez ramię na Dave'a, który kiwnął głową na znak, że u niego wszystko gra.

- Meteorolodzy, dane potwierdzone. Puśćcie dru-

gą-

John wcisnął przycisk i usłyszeli drugą rozmowę, którą wyselekcjonowało Wielkie Ucho. Usłyszeli piskliwy głos dziecka, które nie miało więcej niż sześć, siedem lat:

- Wiesz, mój tata mówi, że taką bombę... tę, no, nukleową można podłożyć w wielkim mieście, wiesz,

i jak się zadzwoni do prezydenta i powie się, że się chce milion dolców albo się wysadzi miasto w powietrze i zabije wszystkich, to prezydent powie dobra, bo nie będzie chciał, zęby wszyscy zginęli, bo nie będzie miał go kto wybrać jeszcze raz i...

- Eeeee tam. Pewnie wszystko sobie zmyśliłeś, co?

- Wcale ze nie. I wiesz, jakby, jakby... jakby tak podłożyć taką bombę nukleową pod szkołę i zadzwonić do pani M.cDaniels i powiedzieć, żeby nie biła nas i nie stawiała złych stopni i pozwalała oglądać telewizję na lekcjach i...

Obserwatorzy wybuchnęli śmiechem. Gdy Bob połączył się ponownie z Fort Meade, usłyszeli podobną reakcję.

- Big Dog, przechwycona rozmowa pochodzi z Jackson w stanie Tennessee. Przekazać dokładniejsze namiary?

- Och, to zbędne, meteorolodzy. Nie sądzę, aby występowało tu zagrożenie bezpieczeństwa państwa.

- W porządku. Big Dog...

Bob urwał, spoglądając na ekran. Dave podążył za wzrokiem kolegi i zauważył, że kolejne trzy rozmowy zostały wykryte przez system.

- Ucho usłyszało jeszcze coś ciekawego - zauważył John. - Chcecie, abyśmy się zajęli i tym?

- Nie, meteorolodzy, możemy przeanalizować je na Ziemi. Musimy już kończyć, bo szef wzywa nas na dywanik. Zresztą Sur f er Joe domaga się zwolnienia kanału łączności.

"Surfer Joe" było zakodowaną nazwą stacji przeładunkowej, znajdującej się na orbicie biegunowej.

- Skasujcie dane i przerwijcie łączność. Na razie! Big Dog wyłącza się!

- Meteorolodzy także. Bez odbioru - zakończył Bob.

- Uff - mruknął John i wprowadził rozkazy, które wyczyściły pamięć komputera, niszcząc tym samym program testujący.

Gdy Dave zakończył te same czynności, popatrzył na rejestrator, który przed chwilą wyłączył. Na taśmie nagrane były dwie rozmowy: jedna między parą zirytowanych, ale niekoniecznie niebezpiecznych Kalifomijczyków, druga zaś między dwójką dzieciaków z Tennessee. Były to prywatne rozmowy telefoniczne, które NSA podsłuchała, nagrała i stwierdziła, kto był ich autorem. Facetami z San Diego, szczególnie Robertem P. Rosem, który otwarcie wspomniał o zastrzeleniu prezydenta, zajęli się już spece z Agencji...

Za mówienie pewnych rzeczy we własnych, prywatnych domach można było popaść w konflikt z prawem. Dave zmarszczył brwi i się zamyślił. Wydawało mu się, że każdy ma prawo do własnego zdania. Przecież gwarantuje to Konstytucja...

Wielkie Ucho. Teraz, po wypróbowaniu go, w pełni poznał możliwości tego systemu. Był w stanie sprawdzić miliony rozmów telefonicznych i wychwycić wszystkie te, które mogły stanowić jakiekolwiek niebezpieczeństwo dla kraju.

W głowie Dave'a zrodziła się myśl, która nie dawała mu spokoju: to ja wziąłem udział w stworzeniu tego koszmaru! Jak mogłem?


Stacja

Sam nie wiem, dlaczego nie nazwaliśmy stacji Ołympus "Kołem". W jednym z tych wspaniałych, starych filmów science fiction z lat pięćdziesiątych The Conquest of Space była stacja kosmiczna łudząco podobna do naszej i jej załoga ochrzciła ją "Koło". My jednak nie poszliśmy za ich przykładem.

Może przyczyną były różnice w mentalności tamtych ludzi i załogi zwerbowanej przez Skycorp. Film oglądaliśmy w któryś sobotni wieczór w sali rekreacyjnej, dzięki Wallace'owi, który sprowadził go specjalnie dla nas. Świetnie się bawiliśmy podczas projekcji, co bardzo zirytowało naszego szefa, który traktował ją bardzo poważnie. My jednak nie mogliśmy powstrzymać się od śmiechu. Jedynym zajęciem zawsze nienagannie wyglądających bohaterów było salutowanie przełożonym i łykanie jedzenia w postaci pigułek. Z pewnością nie mieliśmy z tym nic wspólnego, no może z wyjątkiem facetów z NASA. Właśnie takimi wyobrażał nas sobie Henry George Wallace, a ten epizod sprawił, że odciął się od nas jeszcze bardziej. Ale dojdę do tego we właściwym czasie.

My nazwaliśmy stację Skycan - Gwiezdną Puszką, co trafnie określało panujące tu warunki życia.

Niestety, nie był to statek gwiezdny Federacji "Enterprise" ani nic w tym rodzaju. Tak naprawdę nie było chyba bardziej nudnego miejsca, może z wyjątkiem Księżyca.

Czy kogokolwiek dziwi, że życie w kosmosie jest nudne, a obraz szczęśliwych, pełnych zapału astronautów, którzy dają z siebie wszystko, myśląc o przyszłości gwiezdnych podbojów, jest idealistycznym mitem? Sądzę, że tylko tych spośród nas, którzy oszaleli i zostali odesłani do domów. Ale dla nich uświadomienie sobie, że praca w kosmosie to nie idylla, było zbyt trudne.

Nam, którzy tu zostaliśmy, udało się znaleźć sposoby na stawienie czoła obłędowi. Wallace miał swój wymarzony świat nieustraszonych dowódców prowadzących ludzi uparcie naprzód, do miejsc, gdzie ludzka stopa jeszcze nie stanęła. Ja zaś pisałem książki, które sam czytałem i tylko dzięki nim jestem jeszcze normalny. Inni także wymyślali sobie jakieś zajęcia, ale na razie zajmę się naszą starą Puszką.

Jak sugeruje nazwa, byliśmy w niej ściśnięci jak sardynki. Można rzec, że w historii ludzkości nie powstało bardziej niewygodne miejsce. Każdy moduł mieszkalny miał dwadzieścia cztery stopy długości i sześć szerokości. Znajdowało się tu osiem łóżek, po cztery z każdej strony. Przy każdym znaleźć można było szafkę, interkom i terminal z monitorem. I poza naszymi szefami: Wallace^em i Hankiem Lutonem oraz doktorem Edwinem Felapoulosem, którzy mieli bardziej luksusowe "apartamenty", tylko na tyle prywatności mogliśmy liczyć na stacji. Nawet prysznic i toalety były wspólne.

Mówiąc o prysznicach, należy wspomnieć, że trzeba było oszczędzać wodę, więc często przez kilka dni,

a nawet tygodni musieliśmy chodzić brudni. Przywykliśmy do tego... po pewnym czasie.

Z zewnątrz Skycan wyglądała jak ogromny bąk zawieszony na orbicie geostacjonarnej. Kiedy przyjrzało się bazie uważniej, można było dojrzeć krążące wokół statki kosmiczne. Były to transportowce z niskiej orbity ziemskiej, promy kursujące ze i do stacji Vulcan, a czasem statki, które przyleciały bezpośrednio z Cape Canaveral.

Stacja składała się z czterdziestu dwóch modułów połączonych razem jakby szynami biegnącymi nad i pod modułami. Wewnątrz koła znajdował się tunel służący do przemieszczania się między modułami. Korytarz ten nazywaliśmy kocim chodnikiem. W środku koła była piasta, przebudowany zewnętrzny zbiornik paliwa wahadłowca klasy Columbia. Został tu przetransportowany przez kosmiczny holownik i zamieniony w centrum operacyjne stacji. Odchodziły od niej dwa korytarze, które kończyły się przy ostatnich modułach na przeciwległych krańcach pierścienia, nazywane przez nas szprychami.

Wszystkie moduły były tej samej wielkości. Trafiły na orbitę po trzy jednocześnie, dzięki ogromnemu statkowi transportowemu HLV. Zbudowano je na Ziemi, w zakładach Skycorpu w Cocoa Beach. Każdy z nich miał ściśle określone funkcje. Oprócz szesnastu modułów mieszkalnych powstały cztery pomieszczenia tworzące stołówkę, dwa do obróbki danych, gdzie zainstalowane były główne komputery^ dwa szpitalne, dwa wypoczynkowe, pięć do hodowli alg oraz uprawy warzyw; trzy do kontroli jakości i cyrkulacji powietrza i wody, dwa po przeciwległych stronach stacji do przetwarzania odpadków i odzysku wody, jeden służący jako laboratorium księżycowe, jeden oddany astrofizykom i dwa będące biurami

Skycorpu, do których przylegały w miarę przestronne mieszkania Wallace'a i Lutona.

Piasta miała około stu pięćdziesięciu stóp długości i dwadzieścia osiem stóp średnicy. Przez jej środek biegł centralny szyb, który łączył wszystkie poziomy, szprychy dochodziły do niego na środku piasty. Na samym spodzie była stacja meteorologiczna. Ponad nią znajdowała się stacja kontroli mocy, gdzie mieściły się reaktory atomowe dostarczające energii całej stacji. Dalej, nad miejscem przecięcia szprych, był pomost dowodzenia ze stanowiskami kontroli ruchu i łączności. Ponad nim znajdowała się przebieralnia astronautów, gdzie przygotowywano się do wyjścia w przestrzeń lub wejścia na pokład statku kosmicznego. Częściej pomieszczenie to nazywano białą salą, co wywodziło się jeszcze z czasów hegemonii NASA. Ostatnim poziomem było Uniwersalne Urządzenie Cumownicze, lepiej znane jako śluza lub doki, gdzie aż pięć statków jednocześnie mogło połączyć się ze Skycanem.

Ruch wirowy stacji, zgodny z kierunkiem ruchu wskazówek zegara, wynoszący 2,8 obrotu na minutę, wywoływał na jej skraju sztuczną grawitację równą jednej trzeciej normalnej ziemskiej. Wewnątrz piasty panowała zaś prawie całkowita nieważkość. Kiedy jakiś statek przygotowywał się do połączenia z dokami, operatorzy kontroli ruchu uruchamiali silniki, które obracały moduł odwrotnie do kierunku wskazówek - 2,8 obrotu na minutę. Powodowało to wrażenie, że doki stoją nieruchomo, podczas gdy reszta Skycana ciągle się obraca, i stwarzało możliwość bezpiecznego przycumowania.

Przebywanie na Skycanie powodowało utratę orientacji przestrzeni. Ustaliliśmy więc, że na obrzeżu "górą" jest piasta. Za "dół

moduły. Podzieliliśmy także obręcz na dwie części, gdyż zdarzało się, że idąc kocim chodnikiem, wracało się do punktu wyjścia. Tak więc moduły od pierwszego do dwudziestego pierwszego stanowiły "wschodnią" połowę i odchodziła od niej "wschodnia" szprycha. Moduły od dwudziestego pierwszego do czterdziestego drugiego, wraz z drugą szprychą, uważano za "zachodnie".

Oprócz numerów przy wszystkich włazach umieszczone były kolorowe tabliczki. Każdej części stacji odpowiadała inna barwa. Moduły mieszkalne były granatowe, hodowlane miały brązowy kolor, stołówka - żółty, kontroli powietrza i wody oraz obróbki danych były szare, szpitalne - białe, wypoczynkowe - zielone, oczyszczania - pomarańczowe, a naukowe - purpurowe. Na szczęście nie mieliśmy problemów z daltonistami, gdyż takich ludzi odrzucano podczas wstępnej selekcji na Ziemi.

Kolorowe oznaczenia modułów to jedyne żywe barwy, jakie znaleźć można było na całej stacji. Wszystko inne pomalowano na jednostajny szary kolor. To jeszcze potęgowało wrażenie monotonii. Nigdzie, z wyjątkiem piasty, nie było iluminatorów. Jedyne okno na świat stanowiły monitory, na których można było zobaczyć, co się dzieje na zewnątrz. Większość mebli przytwierdzono do podłogi, ale niewielu ich twórców pomyślało, że korzystać z nich będą istoty ludzkie. Większość wolnej przestrzeni na ścianach w każdym pomieszczeniu zajmowały różnego rodzaju rury i kable. Światło wydobywające się z fluorescencyjnych rurek na suficie było białe i ostre. Włazy były tak ciężkie i trudne do zamknięcia, że prawie zawsze zostawiano je otwarte. Wyjątek stanowiły moduły hodowlane i obróbki danych, gdzie musiała być utrzymana ściśle określona temperatura

oraz odzysku wody i przetwarzania odpadków, ze względu na wydzielający się stamtąd odór.

Zawsze towarzyszyła nam muzyka wydobywająca się z głośników rozlokowanych w modułach i wszystkich korytarzach. Był to genialny pomysł Henry'ego na podniesienie załogi na duchu, co przynosiło dokładnie odwrotny skutek.

Czasami w kocim chodniku spotkać można było kilka osób zajmujących się na przykład grą we Fris-bee. Plastikowy krążek odbijał się od podłogi i ścian korytarza. Innym sposobem na zabicie czasu okazało się przesiadywanie w sali rekreacyjnej. Można tam było poćwiczyć na siłowni, obejrzeć jakiś film albo zająć się grami komputerowymi.

Sprowadzono dla nas trochę książek i czasopism, ale szybko je przeczytaliśmy. Na pokładzie przebywały też kobiety, jednak w takiej ciasnocie trudno było znaleźć jakiś odosobniony, romantyczny zakątek. Nawet moduły mieszkalne nie były odpowiednie do tego rodzaju spotkań.

Od czasu do czasu przysyłano nam kasety wideo, z których korzystaliśmy w sali rekreacyjnej. Nikogo jednak nie bawiły robione według tego samego schematu filmy, które, jak uważał nasz szef Wallace, miały wpłynąć na nas pobudzająco. Straciłem już rachubę, ile razy oglądałem Gwiezdne wojny s kreskówki Disneya, The Pat Robertson Story i trzecią część The L-5 Family.

Dla facetów pracujących na kontrakcie rocznym nie przewidywano żadnych urlopów. Tym, którzy przyjeżdżali na dwa lata, obiecywano kilka dni odpoczynku na Ziemi. Wyniesienie każdego kilograma na orbitę Clarke'a kosztowało tysiące dolarów. Wliczając koszty przygotowania i treningu pracowników, ich podróż na stację Ołympus to wszystko

kosztowało dwieście tysięcy dolarów. Nie było mowy, aby Skycorp zgodził się na tygodniowe wakacje dla każdego, kto się nudził. Podpisując kontrakt wiedziało się już, że tylko śmierć w rodzinie albo poważne problemy zdrowotne mogą być przyczyną powrotu przed wygaśnięciem kontraktu. Większość z tych, którzy zawarli umowę na dwa lata, nie planowała nawet odwiedzenia Ziemi. Nie warto było po prostu na parę dni przyzwyczajać się do normalnej grawitacji, a później z powrotem do warunków panujących w kosmosie.

Na pokładzie tej kupy złomu, zawieszonej w pustce kosmosu, żyło nas stu trzydziestu. Budowaliśmy ogromne konstrukcje elektrowni słonecznych oraz walczyliśmy z nudą i ciasnotą. Jednym słowem ciężko pracowaliśmy zarabiając forsę, aby po powrocie na Ziemię założyć jakiś mały interes, na przykład restaurację albo salon gier. Praca, jedzenie, sen, praca... Nuda.

Ludzie po pewnym czasie takiego życia zaczynali robić różne dziwne rzeczy.



Yirgin Bruce

Kilka minut po tym, jak Popeye Hooker, w gorszym nastroju niż przed wizytą u meteorologów, przepłynął centralnym szybem piasty do doków, jeden z ludzi pracujących na pomoście dowodzenia spojrzał na monitor i zaklął pod nosem: Co u licha?

Widniał na nim trójwymiarowy obraz przedstawiający położenie wszystkich obiektów znajdujących się w okolicy stacji Ołympus. Obejmował on obszar o średnicy sześćdziesięciu mil. Każdy obiekt określony był innym kolorem, w zależności od typu. Komputer wyświetlał nad nim dokładne namiary w trójwymiarowym układzie współrzędnych. To, co wywołało taką reakcję kontrolera ruchu, było statkiem kosmicznym lecącym z bazy Vulcan w kierunku głównej stacji. Sam fakt nie był niczym nadzwyczajnym. Każdego dnia przynajmniej tuzin statków przebywało te pięćdziesiąt mil między stacją Vulcan i Ołympus. Była to jednak jednostka wykorzystywana przy pracach konstrukcyjnych, która nigdy, absolutnie nigdy, nie miała prawa znaleźć się w okolicach stacji Ołympus.

Kiedy któryś ze złomiarzy chciał wrócić do bazy, nie wykorzystywał do tego celu takiego statku.

Służyły one wyłącznie Jako promy do lotów między orbitami. Z wyjątkiem jednego, używanego do prac w wokół Skycana, wszystkie znajdowały się na stacji

Vulcan i brały udział przy budowie elektrowni. Były w one trudne w pilotażu, a poza tym miały bardzo ^( małą pojemność zbiorników paliwa. Ktoś, próbując ^( przylecieć takim statkiem na Skycan, mógł być nie-z mai pewien, że nie starczy mu paliwa na drogę P powrotną. Takie postępowanie na szczęście nie było ^< niebezpieczne, a tylko kłopotliwe. Odesłanie zbliża-^ jącego się pojazdu oznaczało więc stratę cennego n czasu i paliwa, więc niefortunnego pilota czekała kara za złamanie regulaminu i narażenie Skycorpu na straty.Widocznie ktoś nie zważał na to, gdyż współrzędne i kurs białego punktu na ekranie świadczyły, że podąża w kierunku stacji Ołympus.

Kontroler przysunął mikrofon do ust i wcisnął przycisk interkomu.

- Sekcja łączności? Joni? Tu Rick z kontroli ruchu.

Łącznościowcy mieli swoją siedzibę poniżej działu kontroli ruchu. Gdyby Rick spojrzał przez ramię w dół, zobaczyłby ją przez ażurową podłogę piętnaście stóp pod nim. Często myślał o tym, aby pracować bliżej Joni, siedzieć tuż przy niej.

- Tu dział łączności. O co chodzi, Andersen? - odezwał się w słuchawkach jej głos. Wprost uwielbiał go i marzył, aby zabrzmiał kiedyś w jego łóżku. Na razie pozostawały mu tylko służbowe rozmowy.

- Mam na ekranie pojazd montażowy, lecący kursem dziewięć, trzy, trzy, prosto na Skycana. Masz z nim kontakt radiowy, złotko?

- Statek transportowy? - usłyszał po chwili przerwy.

Andersen pragnął bardziej intymnych stosunków z Joni. Och, mon cheri amour, może nawet na tyle, aby rozebrała się dla niego. Jeszcze raz spojrzał na ekran i sprawdził.

- To pewne. Nazywa się Zulu Tango i leci prosto na nas. Nawiązałaś z nim kontakt?

- Właśnie zamierzam to zrobić. Nie rozłączaj się. Andersen usłyszał znajomy trzask otwierania głównego kanału łączności i cudowny głos panny Lo-

wenstein:

- Tu stacja Olympus do Zulu Tango. Czy chcesz przycumować? Odbiór.

Cisza. Nic. Żadnej odpowiedzi z nadlatującego statku.

- Tu stacja Olympus do Zulu Tango. Czy mnie słyszysz? Odbiór.

Andersen jeszcze raz sprawdził obraz. Statek wciąż pozostawał na tym samym kursie. Z danych, które dostarczał komputer, wynikało, że znajdował się już w odległości piętnastu mil od Skycanu i szybko się zbliżał. Kontroler spojrzał na drugi monitor, ale nie był w stanie odróżnić świateł pozycyjnych statku od migoczących gwiazd. Doszedł do wniosku, że maszyna musi lecieć na resztce paliwa.

- Zulu Tango, tu stacja Olympus - Joni Lowenstein spróbowała jeszcze raz - Czy mnie słyszysz? Proszę potwierdzić odbiór.

Co jest z tym dupkiem? - pomyślał Andersen. Czyżby miał wyłączone radio?

Jakby w odpowiedzi, w słuchawkach zabrzmiał nowy głos:

- Tu Zulu Tango. Odbiór.

- Zulu Tango, jesteś w strefie kontroli stacji Olympus. Czy chcesz lądować? Odbiór.

- Jesteś cholernie domyślna - głos był pełen drwiny. - Oczyśćcie stanowisko numer trzy. Odbiór.

Rick poczuł, że krew napływa mu do twarzy. Co sobie ten dureń myśli?

- Otwórz dla mnie kanał, Joni - warknął. Kiedy usłyszał odgłos sygnalizujący połączenie, rzekł:

- Zulu Tango, tu dział kontroli ruchu. O co ci, do cholery, chodzi?

- Słuchaj, głąbie - warknął głos - nie mędrkuj, tylko przygotuj trzecie stanowisko.

Andersen ciężko dyszał. Przysiągłby, że słyszy tłumiony śmiech Joni. Po chwili doleciał do niego jej głos:

- Zulu Tango, czy istnieje jakieś niebezpieczeństwo? Odbiór.

- Na pewno zaistnieje, jeżeli nie zmusisz tego głąba, żeby przygotował mi miejsce do cumowania. Zaczynam hamowanie i nie chcę mieć niczego między sobą a trzecim stanowiskiem, oprócz dziesięciu mil pustki. Albo porozmawiamy inaczej. Odbiór.

Andersen popatrzył na biały punkt, który zbliżał się coraz bardziej do centrum ekranu. Kim mógł być ten maniak, który śmiał żądać takich rzeczy? Jeden z promów przygotowywał się właśnie do odlotu na Vulcana, inny nadlatywał z niskiej orbity, wioząc ważny ładunek, a ten człowiek chciał mieć całkiem wolną drogę. Wallace będzie miał twardy orzech do zgryzienia.

Głos z Zulu Tango zabrzmiał znowu:

- Aha, byłbym zapomniał. Znajdźcie Wallace^a i powiedzcie, ze Neiman chce z nim zamienić słówko. Dziękuję wam z góry, skarby... Bez odbioru.

Potok przekleństw, który Andersen już sobie obmyślił, zamarł w jego ustach. Neiman. Oczywiście to był on. Na myśl o tym człowieku jego usta skrzywiły się w grymasie, a ręce zaczęły drżeć. Pośpiesznie zaczął oczyszczać tor do trzeciego stanowiska. Wiedział już, z kim ma do czynienia.

Zbliżający się statek swym kształtem przywodził na myśl trzmiela. Wrażenie to podkreślały żółto--czame pasy, biegnące wzdłuż kadłuba. Ogniwa foto-elektryczne, będące głównym źródłem energii elektrycznej, przypominały rozpostarte do lotu skrzydła. Kuliste zbiorniki paliwa, znajdujące się z tyłu, można było porównać do gigantycznych torebek pyłkowych, wypukłe przednie szyby polaryzacyjne do oczu, a urządzenie cumownicze do szczękoczułek. Najbardziej owadzie były dwa długie, przegubowe ramiona sterowane z kokpitu, łudząco przypominające pierwszą parę odnóży. Statek poruszał się dzięki silnikom rakietowym w sposób podobny do ciężkiego lotu trzmiela.

Należał do klasy FFWS - co było skrótem od Free-Flier Work Station i był popularnie nazywany trzmielem.

Zulu Tango prowadzony pewną ręką zbliżał się do trzeciej śluzy u szczytu piasty. Obrazy z kamer i dane z komputera nawigacyjnego mówiły pilotowi, że urządzenie cumownicze zostało uruchomione.

Dave Chang, Amerykanin chińskiego pochodzenia, który był szefem doków, zauważywszy statek przygotowujący się do lądowania, wiedział od razu, że wynikną z tego jakieś kłopoty.

Otrzymał tylko zdawkowe ostrzeżenie od Andersena, że statek transportowy z Vulcana szykuje się do połączenia ze Skycanem. Oprócz tego nadszedł rozkaz, aby pod żadnym pozorem nie pozwolić pilotowi opuścić śluzy przed przybyciem doktora

Felapolousa i Bigthorna, będącego pracownikiem służby bezpieczeństwa. Andersen specjalnie nie powiedział Changowi, kim jest przybysz. Z pewnością chciał się w ten sposób zemścić za przegraną w black-jacka parę tygodni temu.

Ale Chińczyk, zanim się tutaj przeniósł, pracował przedtem w białej sali na stacji Vulcan. Dzięki temu miał okazję poznać wiele tajemnic złomiarzy. Wiedział na przykład, że wielu pracowników latających trzmielami miało swoje ulubione maszyny. Regulamin nie pozwalał na to, ale Luton po cichu aprobował ten stan rzeczy. Tak więc niektórzy piloci posiadali wyłączność na używanie ulubionych pojazdów.

Aby zaznaczyć swą własność, malowali znaki i hasła na włazach, co zresztą było też wbrew przepisom. Niektórym ze statków nadawano w ten sposób takie nazwy jak "Magiczne Palce", "Bertha", "Uśmiechnięty Ed". Inne znane były z rysunków: na przykład miś siedzący na rakiecie, atrakcyjna blondynka zalotnie mrugająca lub biegnący dzieciak z pizzą w ręku.

To, co Dave Chang zobaczył na włazie Zulu Tango, było trupią czaszką z orlimi skrzydłami, a pod nią widniał napis: "Latać, aby żyć, żyć, aby latać".

- Och - rzekł Chang - wpadliśmy po samą szyję.

- Co? - spytał chłopak, o nazwisku Harris, siedzący w fotelu obok. Na uszach miał słuchawki i nie dosłyszał słów szefa.

Chang spojrzał na Harrisa.

- Powiedziałem: Może byś poszedł na górę i sprawdził, czy gościowi nie jest potrzebna pomoc. Harris spojrzał na niego uważnie.

- Myślałem, że całkiem coś innego. Dave pokręcił głową.

- Musiało ci się zdawać. No leć i pomóż mu!

Bob Harris był nowy na Skycanie. Przyleciał dwa tygodnie temu na roczny kontrakt. Wychował się w San Francisco i dlatego znał dobrze Amerykanów chińskiego pochodzenia. Uważał ich za naj uczciwszych i najbardziej szczerych ludzi. Był więc bez zastrzeżeń posłuszny Changowi i uważał go za swego najlepszego przyjaciela na stacji.

Szef doków miał już dość tego szczeniackiego przywiązania i czuł, że jego cierpliwość się wyczerpuje. Zdobył się jednak na miły uśmiech i wskazał głową właz prowadzący do śluzy.

- Nie ma sprawy, Dave - stwierdził Harris, odpowiadając na uśmiech.

Odpiął krępujący go pas i odepchnął się w górę, szybując wolno w kierunku włazu. Chang usiadł na jego miejscu i patrzył, jak Bob czeka na sygnał lampki, oznaczający wyrównanie ciśnień między śluzą a resztą stacji. Kiedy rozjarzyło się zielone światełko i zabrzmiał brzęczyk, Harris odblokował i otworzył właz.

Gdy Bob znalazł się w śluzie, Chang zamknął luk i zabezpieczył go, aby nie mógł zostać otwarty z drugiej strony. - Przecież - pomyślał - miałem nie pozwolić wyjść przybyszowi do czasu nadejścia kogoś ważnego. Kierowany ciekawością, wrócił do konsoli, aby zobaczyć na monitorze, co się dzieje.

Doki były wąskim pomieszczeniem o wielkości zbliżonej do pojedynczego modułu na obręczy stacji. Znajdowało się tu pięć stanowisk cumowniczych, przedzielonych barierkami i przegródkami. Było tu zawsze zimno z powodu częstego kontaktu z próżnią. Dopiero kilka minut temu odprawiono z Ołympusa prom wiozący złomiarzy do pracy, więc grzejniki nie zdołały jeszcze złagodzić chłodu.

Wydmuchując kłęby pary, Harris podpłynął dotrzeciego stanowiska. Zauważył, że zamek luku statku zaczął się obracać.

Bob, chcąc pomóc pilotowi, chwycił za rączkę i zapierając się nogami, pociągnął w swoją stronę. Właz uchylił się.

- Cześć. Mogę ci w czymś pomóc...? - rzucił w ciemną szparę.

Nagle z ciemności wyleciał z dużą siłą hełm, trafiając Harrisa prosto w pierś. Młodzieniec, który uprawiał koszykówkę, instynktownie chwycił go w ręce. Uderzenie było jednak tak silne, że poszybował w kierunku ściany, znajdującej się za nim. Na szczęście miał na tyle dobry refleks, że zdążył wyhamować chwytając się poręczy, co uchroniło go od bolesnego uderzenia.

Z jedną ręką zaciśniętą kurczowo na barierce i hełmem, za którym ciągnęły się pourywane przewody, w drugiej, patrzył na wyłaniającego się z luku pilota.

Mężczyzna, który się wynurzył, był niskiego wzrostu nawet jak na złomiarza, którym norma nie pozwalała przekroczyć sześciu stóp wzrostu. Miał pięć stóp i pięć cali - minimum wymagane przez Skycorp, ale był nadzwyczaj silnie zbudowany. Gęste, czarne włosy były zaczesane do tyłu, a długa broda zakrywała większą część pociągłej twarzy. Pierwszą rzeczą, która się rzucała w oczy, był jego niechlujny wygląd.

Wyleciał przez właz z ogromną lekkością i wprawą. Spojrzenie oczu, tak ciemnych jak włosy, utkwił w Harrisie, któremu przyszły na myśl grzechotniki widziane w zoo.

- Owszem, możesz mi pomóc - rzekł pilot głosem, który brzmiał zadziwiająco miękko.

Podpłynąwszy na środek pomieszczenia, zaczął zdejmować z siebie kombinezon.

- Możesz mi pomóc sprowadzając tu swego starego, bo mam z nim do pomówienia, kapujesz?

- P...pana W...Wallace'a? - wyjąkał Harris.

- T...tak, p...pana Wa...Wallace'a - powtórzył przybysz z nie ukrywaną drwiną.

Zrzucił z siebie kombinezon, który wisząc swobodnie w powietrzu wyglądał jak zrzucony pancerz. Odpiął pojemnik na mocz i zaczął rozpinać ocieplacz. Pod nim miał czarny podkoszulek i gimnastyczne spodenki.

- No, ruszaj się albo będę musiał cię popędzić.

- Tak jest, proszę pana.

Harris pośpiesznie skierował się do włazu, wciąż trzymając w ręku zniszczony hełm. Chwycił za rączkę, ale poczuł, że zamek jest zablokowany z drugiej strony.

Siedząc przed oknem w białej sali, Chang rozkoszował się grymasem strachu, jaki odmalował się na twarzy Harrisa.

- Poznaj Virgina Bruce'a, mały - parsknął. Bruce Neiman odepchnął się od poręczy i zbliżył do Harrisa. Chłopak zaczął się cofać przed nim, aż plecami dotknął ściany. Ich oczy były od siebie oddalone tylko o stopę.

- Wygląda na to, że zamknęli cię razem ze mną, synku - jego głos nie był już tak miły. - Może Wallace już idzie, aby się ze mną spotkać. Zostało nam jednak trochę czasu. Będziemy mieli okazję lepiej się poznać.

- Och, tak, proszę pana. Nazywam się...

- Zamknij się. Mów mi Bruce, tak jak tu jest napisane - wskazał na tatuaż na lewym ramieniu, zakryty do tej pory przez rękaw podkoszulka. Było to serce przebite sztyletem. Pod nim widniał napis "Virgin Bruce".

Neiman uśmiechnął się szeroko, pokazując szereg żółtych zębów.

- Czyż nie jest piękny? Jak masz na imię, synku?

- B...Bob Harris. Ja...

- Skąd jesteś. B...Bobie Harrisie?

- San Kalifornia, to znaczy z San Francisco...

- Z San Francisco! - uśmiech wyłonił się nagle z czarnej brody. - To rodzinne miasto "Grateful Dead". Znasz ich, Harris?

Chłopak przełknął nerwowo ślinę. Słyszał ich piosenki w dzieciństwie, gdyż jego ojciec był zapalonym fanem tego zespołu. Kiedyś poszli wspólnie na koncert "Grateful Dead", aby zobaczyć ich na żywo. Muzycy byli już wtedy siwiejącymi facetami. Muzyka ta nie pasjonowała go jednak w takim stopniu jak ojca.

- Tak - przytaknął szybko - bardzo lubię "Grateful Dead"...

Ten facet nie mógł być w wieku jego ojca, choć może...

Uśmiech pozostał na twarzy złomiarza.

- No, masz szczęście. Cholera, nie mógłbyś żyć w San Francisco i ich nie lubić.

Klepnął Harrisa w ramię z ogromną siłą, co odrzuciło chłopaka pod przeciwległą ścianę i niespodziewanie zaczął śpiewać:

"Red and white... do, dooh... blue suede shoes... do, dooh... I'm Uncle Sam... do, dooh... how do you do?... doom-da-do-de-doom..."

Był to stary kawałek "Grateful Dead". Za nic w świecie Harris nie mógł przypomnieć sobie tytułu piosenki ani jej dalszego ciągu, a Virgin Bruce jasno dawał mu do zrozumienia, że oczekuje, aby ją kontynuował. Chłopak uświadomił sobie absurdalność sytuacji: jest zamknięty w jednym pomieszczeniuz szaleńcem, o tysiące mil od rodzinnej planety, a jego życie zależy od znajomości starej rockowej piosenki.Virgin Bruce, wciąż nucąc pod nosem, wyciągnął do przodu rękę z rozwartą dłonią.

- Daj mi piątkę! - zaśpiewał.

Piątkę? Złomiarz utkwił wzrok w Harrisie, czekając na coś. Chłopak wcisnął rękę do kieszeni szukając pięciocentówki i stwierdził, że nie ma żadnych drobnych.

- Umm... - zamruczał - nie mam drobnych... Światło w oczach Neimana znikło jakby za wciśnięciem jakiegoś niewidzialnego guzika. Patrzył na Harrisa tak, że młody człowiek już zaczął sobie wyobrażać siebie wyrzuconego przez najbliższą śluzę. Sam Virgin Bruce sprawiał wrażenie człowieka, który jest w stanie wytrzymać parę minut w całkowitej próżni.

- Nieważne - burknął przybysz, sprawiając wrażenie bardzo zawiedzionego. - Nikt nie jest w stanie pamiętać zawsze wszystkich piosenek.

Chwycił za przewody zwisające z hełmu i wyszarpnął go z rąk przestraszonego Boba.

- Wiesz, co wnerwia mnie najbardziej? - zapytał, gdy hełm zawisł przed oczami Harrisa.

- Nie... może hełm?

- Nie, do cholery! Muzyka!

- Muzyka? "Grateful dead"?

- Nie, nie "Grateful Dead"! Ta pieprzona muzyka na stacji! - jego usta wykrzywiły się w grymasie. - Człowieku, gdyby puszczali ich piosenki, nie przyleciałbym tutaj! Czułbym się świetnie, słuchając Truckin albo Heli in the Bucket podczas swojej zmiany. Byłbym najszczęśliwszym głupim sukinsynem, który pracuje w tej orbitalnej fabryce!

Cisnął hełmem przez przegrodę, aż odbił się od ściany z głuchym odgłosem i zatrzymał obok pustego kombinezonu, wyglądając jak głowa odcięta od reszty ciała.

- Ale nie ma tak dobrze! Wallace postanowił, że muzyka dla nas, ciężko pracujących po osiem godzin facetów, musi przypominać odgłosy... z gabinetu dentystycznego! - jego głos podniósł się do krzyku. - Cholernie chce ogłupić nas do reszty!

- Tak - przytaknął skwapliwie Harris. - Rozumiem to...

- Rozumiesz? - ryknął Virgin Bruce. - Ty mnie rozumiesz? Wiesz, jakie to pieprzone uczucie? Jezu! Jesteś sam w bezkresnej pustce, pocisz się próbując przytrzymać szczypcami dwie stumetrowe belki i zespawać je razem, zanim odlecą na Marsa. Pot zamarza ci na czole, bo grzejnik jak zwykle nie działa i w kabinie jest minus dwadzieścia stopni. Przez radio słyszysz przekleństwa kolegi, który wścieka się nie mogąc nic zdziałać, a Wallace i Luton robią każdemu piekło z powodu opóźnienia na budowie. I co słyszysz w słuchawkach? Jakichś dupków rympolących coś na gitarach! Nie mów mi, że rozumiesz to, synku...

- Eeee...

- A wiesz dlaczego Wallace chce, aby taka pieprzona muzyka rozbrzmiewała na stacji i w głównym kanale łączności dla złomiarzy. Ma nas uspokajać i zwiększać wydajność pracy!

- Ale...

Dalsza rozmowa urwała się, gdyż właz wejściowy został odblokowany i otwarty. Harris i jego towarzysz spojrzeli w tym kierunku i zobaczyli dwóch ludzi, wpływających do wnętrza śluzy. Jeden z nich miał na sobie mundur z oznakami Skycorpu na ramionach, a na jego piersi widniała plakietka z napisem "Służba Bezpieczeństwa". Był jednym z najpotężniejszych ludzi na Ołympusie i prawdopodobnie największym Indianinem Navajo, jakiego ktokolwiek ze stacji spotkał w swoim życiu. Phii Bigthom, pseudonim Mr Big, miał bicepsy tak potężne, jak udo normalnego człowieka.

Drugi przybysz miał na sobie golf i postrzępione szorty. Był potężnie zbudowany, ale nie mógł równać się z Indianinem. Włosy doktora Edwina Felapoulo-sa były siwe, tak samo jak wąsy, które woskował i podkręcał do góry. Miał pięćdziesiąt parę lat i zbliżał się już do limitu wieku wyznaczonego przez Skycorp dla pracujących w kosmosie. Jego ogorzała skóra poorana zmarszczkami nadawała mu wygląd pustynnego szczura, co było częściowo prawdą, bo wychował się w Arizonie.

Mr Big odpychając się jedną ręką od poręczy, drugą sięgnął do lasera wiszącego u pasa. Bruce zręcznie usunął się z drogi wielkoluda.

Felapolous lekko chwycił Bigthorna za ramię.

- Spokojnie, Phii - rzekł łagodnie. - Pozwólmy staremu Bruce'owi wyjaśnić najpierw spokojnie, o co chodzi.

Jego wzrok spoczął na złomiarzu.

- Teraz, Neiman, mógłbyś łaskawie wyjaśnić nam, czego, do cholery, starasz się dowieść?

Virgin Bruce, napotykając zimne spojrzenie pracownika służby bezpieczeństwa, odrzekł:

- Najpierw powiedz mi, co tu robi ta małpa. Wykrzywił usta w szyderczym grymasie, ani na chwilę nie spuszczając z oczu Bigthorna. - O co chodzi, Phii? Znowu szukasz zaczepki, tak jak miesiąc temu? - zapytał.

Mr Big uśmiechnął się sztucznie.

- Chcesz walczyć, Bruce? Nie ma sprawy. Tym razem nie nawinie ci się pod rękę żadna taca...

- Panowie, zaczynacie się zachowywać jak moi siostrzeńcy - rzekł Felapolous, wciąż spokojny jak popołudnie w Sonorze.

Spojrzał na Boba Harrisa.

- Synku, jeżeli nie chcesz znaleźć się między dwoma wściekłymi psami, wynoś się stąd jak najszybciej do diabła.

Harris obrzucił wzrokiem całą trójkę, po czym złapał się poręczy i oddalił na bezpieczną odległość. Felapolous popatrzył na Virgina Bruce'a, ściągając brwi.

- Aby znaleźć odpowiedź na twoje pytanie, Ne-iman, przyjrzyjmy się najpierw twojemu własnemu postępowaniu. Przybyłeś tu w trzmielu łamiąc regulamin, żądając miejsca do lądowania i zajmując główny kanał łączności. Groziłeś kontrolerowi ruchu i kazałeś pracownicy łączności sprowadzić pana Wal-lace'a, gdyż chciałeś "zamienić z nim parę słów". Kiedy się tu zjawiłeś, rzuciłeś się na pierwszą napotkaną osobę...

- Hej! Nawet go nie dotknąłem! - Virgin Bruce popatrzył na Harrisa. - Powiedz mu! Nie podniosłem na ciebie ręki!

Chłopak energicznie potrząsnął głową. Felapolous ledwie na niego spojrzał.

- W porządku. Cofam ostatnie słowa. I tak udało ci się narobić niezłego zamieszania. Biorąc pod uwagę twoją reputację...

- Reputację!? - zdziwił się Bruce. - Słuchaj, doktorze! Przypomnę ci coś na temat mojej reputacji. Sprawdź zresztą moje papiery. Kto ma na swoim koncie najwięcej podwójnych zmian ze wszystkich złomiarzy? Kto robi czterysta stóp kwadratowych konstrukcji w ciągu trzech dni? Kto uratował życie Jobe'owi, kiedy puściło wiązanie?

- A kogo to złapaliśmy na próbie przemytu piwa i przekupstwa pilota transportowca? - odparował Mr Big. - Kto kiedyś podłączył się do anteny łączności i próbował przesłać niecenzuralne życzenia prezydentowi Skycorpu?

Virgin Bruce zaczął kaszleć, zakrywając usta dłonią. Felapolous zauważył wiszący w powietrzu hełm z wyrwanymi z niego przewodami.

- Nie przypominam sobie, aby twoją pasją było niszczenia wyposażenia - rzekł. - Może wyjaśnisz mi to?

- No cóż, dobrze - odpowiedział Virgin Bruce. - To dlatego tu jestem, doktorze Ojboli. Widzisz... Felapolous podniósł ostrzegawczo palec.

- Bruce, pragnąłbym, abyś nie używał tego przezwiska, które ktoś do mnie przypiął. Może rozdaję różne pigułki, ale przede wszystkim jestem znanym lekarzem i cenionym członkiem Amerykańskiego Towarzystwa Medycznego. Wolałbym więc, aby zwracano się do mnie w odpowiedni sposób. Miano doktora Ojboli kojarzy mi się z facetem, który jest osobistym lekarzem prezydenta - przerwał, wziął głęboki wdech i głośno kichnął, zasłaniając się ręką. - Możesz mówić dalej. Pośpiesz się jednak. Strasznie mi zimno.

Mr Big przewrócił oczami. Felapolous nigdy nie słynął ze zwięzłości swoich przemówień. Harris, zaszywszy się w spokojniejszym miejscu, przypatrywał się im. Uwięziony w doku z trzema facetami:

Mr Bigiem, doktorem Ojboli i Yirginem Bruce^m zaczął zastanawiać się, co mogło go skłonić do opuszczenia zacisznego San Francisco.

- Moje przybycie tu, doktorze - podjął

Bruce - jest spowodowane tymi cholernymi rympo-łami. Dostaję świra, kiedy w słuchawkach rozlegają się wciąż te odgłosy mające przypominać muzykę.

Felapolous wytarł ręce o szorty i dotknął palcem ust.

- A więc chodzi ci o muzykę?

- Tak. Nienawidzę słuchać jej na stacji, kiedy jem, próbuję zasnąć, a przede wszystkim gdy pracuję.

- Więc zdecydowałeś się porozmawiać w tej sprawie ze swoim szefem, mam rację?

- Cholerną. To przecież jego pomysł. Co do hełmu, to zdenerwowałem się i zdjąłem go, a że przy okazji uległ uszkodzeniu, to nie moja wina. Zdecydowałem się pogadać z Wallace^em, więc nie było co zwlekać i przyleciałem od razu.

Doktor wzruszył ramionami.

- Jakoś nie znajduję argumentów, aby kłócić się z tobą. Sam nie lubię tej muzyki. To dlatego mam magnetofon w swoim biurze, aby móc słuchać Mendelssohna i Mozarta. Żona przysyła mi co miesiąc kasety.

- Tak, to dobry pomysł. Niestety wymogi wagowe nie pozwoliły mi zabrać nic takiego, kiedy tu leciałem. Muszę więc przez cały czas słuchać tej ogłupiającej muzyki.

- Hmm. Tak. Wydaje mi się, że rozumiem twoje problemy - rzekł Felapolous podkręcając nawos-kowanego wąsa. - W porządku, Neiman, pozwolę ci samemu wybrać odpowiednią receptę.

Do tej pory trzymał lewą rękę przyciśniętą do ciała. Teraz podniósł ją, pokazując strzykawkę, którą ukrywał w dłoni.

- Jest w niej tyle środka uspokajającego, że wraz z Philem bez problemu zabierzemy cię do szpitala.

Lepiej byłoby dla ciebie, gdybyś wybrał akurat ten wariant, gdyż takich ludzi, jak ty, trzeba leczyć.

Mr Big znowu smutno się uśmiechnął. Wyraz jego twarzy jednoznacznie świadczył, że marzy, aby móc zająć się otumanionym Virginem Brucem, najlepiej mając go do własnej dyspozycji na parę godzin.

- Mam jednak inną możliwość - kontynuował Felapolous. - Weźmiesz zaraz drugi hełm z przebieralni, przeprosisz tego biednego, na wpół nieżywego ze strachu chłopaka, zatankujesz swój statek i wrócisz do pracy na Vulcanie, bo twoja nieobecność naraża tylko Skycorp na straty.

- Dobra - powiedział Virgin Bruce, krzyżując ręce. - A co z moją skargą?

Felapolous lekko się uśmiechnął.

- Mój zawód wymaga, abym pomagał w cierpieniu, więc wezmę twoją skargę pod rozwagę. Mam w szpitalu drugi magnetofon, który dostałem, aby mi służył jako dyktafon. Skoro jednak i tak wszystko zapisuję, sądzę, że nie jest mi potrzebny. Mógłbym ci go pożyczyć na nieokreślony czas. Musiałbyś niestety we własnym zakresie postarać się o jakieś kasety. Nie dam ci swoich, a poza tym raczej wątpię, czy spodobałyby ci się włoskie opery albo Opowieści Lasku Wiedeńskiego.

- Aha, rozumiem - Virgin Bruce powoli pokiwał głową. - A co z moim spotkaniem z Wallace'em?

- Przykro mi, ale terapia tego nie przewiduje. Nigdy nie uważałem za stosowne, aby moi pacjenci sami próbowali wyleczyć się ze swoich dolegliwości. - Wskazał głową na Mr Biga. - Zresztą trudności, które możesz napotkać w trakcie leczenia, mogą okazać się niebezpieczne dla twojego zdrowia.

Bruce popatrzył na potężnego Indianina.

- Wątpię - rzekł.

- Hej, słuchaj doktorze, powiedziano mi... - zaczął Mr Big.

Felapolous uciszył go niecierpliwym ruchem dłoni.

- Bigthom, w sprawach natury medycznej to do mnie, lekarza, a nie do pracownika ochrony, należy ostatnie słowo. Mam nadzieję, że usłyszałeś diagnozę, jaką postawiłem Neimanowi i przyjmiesz ją do wiadomości.

- Tak. Nie widziałem, jednak, abyś dawał mu jakiekolwiek lekarstwo.

Felapolous sięgnął do kieszeni szortów, wyjął pudełko aspiryny i otworzył je. Podał dwie tabletki Virginowi Bruce'owi.

- Weź je i popij wodą, a teraz zmykaj stąd - rzekł. - Zgłoś się do mnie, kiedy wrócisz ze zmiany. Zakończymy wtedy leczenie definitywnie.

Odwrócił się do Boba Harrisa.

- Synku, zamiast szczerzyć zęby jak osioł, zatankuj trzmiela i przygotuj go do lotu. Aha, jeszcze jedno. Niech Chang przyjdzie do mnie z tym jego bolącym krzyżem - powiedział oddalając się w kierunku wyjścia. - Coraz gorzej z nim. Chodźmy, Phil.


Historie i historyjki

Co roku, dwudziestego ósmego stycznia około godziny 11.30 czasu wschodnioamerykańskiego, bez względu na nawał pracy, znajdował się na stacji Ołympus ktoś, kto widział przez teleskop lot sobowtóra Challengera.

Obiekt pojawiał się punktualnie o 11.44 nad wybrzeżem Florydy w pobliżu Cape Canaveral. Obserwator mógł wtedy dojrzeć pośród ciemnych wód Atlantyku krótki błysk, jakby nastąpił wybuch kilka mil nad powierzchnią Ziemi. Tak szybko jak się pojawiał, znikał, pozostawiając widza zdezorientowanego i nieco przygnębionego.

Na określonej wysokości, zawsze w tym samym miejscu, następowała eksplozja. Logicznym wytłumaczeniem, które nasuwało się na myśl, była eksplozja statku kosmicznego, właśnie wystrzelonego z Cape Canaveral. Jednak od 1986 roku, kiedy to miała miejsce tragiczna katastrofa jednego z pierwszych promów kosmicznych - Challengera, kultywowana była pewna tradycja. W tym dniu z Centrum Kosmicznego imienia Johna F. Kennedy'ego nie wylatywał, bez względu na okoliczności, ani jeden statek.

Kiedy ten fenomen dostrzeżono po raz pierwszy, na budowanej jeszcze stacji Ołympus nikt nie pamiętał o tej dacie i specyficznym czczeniu wydarzenia z nią związanego. Natychmiast posłano na Cape Canaveral informację o zaobserwowaniu eksplozji. Po dłuższym niż zazwyczaj oczekiwaniu nadeszła odpowiedź następującej treści:

CANAVERAL 1156

W SPRAWIE INFORMACJI OTRZYMANEJ ZE STACJI ORBITALNEJ OŁYMPUS:

ZGODNIE Z WIELOLETNIĄ TRADYCJĄ, DZISIEJSZEGO DNIA Z PRZYLĄDKA NIE ODLECIAŁ ANI JEDEN STATEK KOSMICZNY. NA ZIEMI NIE ZOSTAŁA ZAOBSERWOWANA ANI WYKRYTA ŻADNA EKSPLOZJA. CAPE PRAGNIE POINFORMOWAĆ NADAWCĘ OTRZYMANEJ PRZEZ NAS WIADOMOŚCI, ŻE JEGO POCZUCIE HUMORU JEST W ZŁYM GUŚCIE. CANAVERAL WYŁĄCZA SIĘ.

Później, kiedy wyjaśniono, że zaistniałe zdarzenie nie ma w sobie nic z głupiego dowcipu, zarówno Skycorp, jak i NASA zaczęły ciche dochodzenie. Jednak nic nie mogło zostać definitywnie potwierdzone przez cały rok, aż do nadejścia następnego dwudziestego ósmego stycznia. Tego dnia zespół fotografów, specjalistów od spraw kosmosu i innych dziedzin, wliczając w to kilku parapsychologów, zebrał się na przylądku. Obserwowali oni przez teleskopy i kamery miejsce poprzedniej eksplozji, dziewięć mil nad powierzchnią gruntu, gdzie teraz latały samoloty wojskowe. Dokładnie w tym miejscu wydarzyła się kiedyś miejsce katastrofa Challengera, spowodowana awarią silników nośnych na paliwo stałe. Tysiące kilometrów stamtąd grupka ludzi należących do załogi stacji Ołympus siedziała w pomieszczeniu meteorologicznym, żeby obserwować wypadki. Trzecia grupa obserwatorów znajdowała się na pokładach hydroplanów, krążących nad oceanem. Każda z nich nagrywała wszystkie zaobserwowane zjawiska na taśmie wideo.

Nic nie zostało dostrzeżone z ziemi ani z samolotów. Z kosmosu widoczny był jednak błysk dokładnie o tej samej porze dnia, kiedy Challenger zamienił się w kulę ognia.

Zdjęcia satelitów meteorologicznych potwierdziły raporty załogi Ołympusa, a późniejsza analiza danych, dokonana przez komputer, nie pozostawiała już żadnych wątpliwości. Na dole nikt jednak nie zobaczył niczego nadzwyczajnego. Kamery także nie zarejestrowały tego zjawiska. Nawet parapsycholodzy nie wyczuli żadnych zmian podczas domniemanej eksplozji.

Z kosmosu zjawisko to było jednak widoczne. Później NASA, badając dokładniej ten fenomen stwierdziła, że już na zdjęciach satelitarnych Oceanu Atlantyckiego w okolicach Florydy z 1987 roku, wykonanych w rocznicę katastrofy, można zauważyć ślady wybuchu. Tajemniczy błysk był więc możliwy do zarejestrowania zarówno przez oko ludzkie, jak i urządzenia techniczne... ale tylko z przestrzeni kosmicznej.

Z pewnością istnieje jakieś wytłumaczenie tego zjawiska, ale cokolwiek to jest, obecny stopień wiedzy nie pozwala jeszcze na jego zrozumienie.

Od czasu do czasu na Skycanie pojawiali się nowi ludzie. Kiedy dziwili się, dlaczego na stacji znajdują się koty, odpowiadano im, że zostały tu sprowadzone, aby wyłapywać karaluchy kryjące się w kontenerach z żywnością. Jedzenie dostarczane przez producenta posiłków podawanych na pokładach samolotów było na tyle niesmaczne, że wydawało się to całkiem prawdopodobne. Koty szwędały się jednak po bazie z całkiem innego powodu.

Asystent doktora Felapolousa, student medycyny Uniwersytetu w Tennessee, o nazwisku Maynard, który odbywał praktykę w kosmosie, przywiózł ze sobą pierwszą ich parę jako zwierzęta doświadczalne. Nazwał je tajemniczo Jeden-A i Jeden-B, ale tak naprawdę były to normalne młode zwierzaki przeciwnych płci. Dr Maynard zamierzał badać ich reakcje i stopień adaptacji do zmniejszonej, a nawet zerowej grawitacji. Pragnął dowieść, że instynktowna zdolność spadania na cztery łapy ulegnie zaburzeniom w takich warunkach. Dopiero po okresie adaptacyjnym ich zmysł równowagi powinien powrócić do normy.

Hipoteza ta niestety okazała się błędna. Żadnemu kotu nie udało się w pełni zaadaptować do zmiennej grawitacji. W piaście miauczały przeraźliwie i wykonywały całkiem nieskoordynowane ruchy, chwytając się pazurami wszystkiego i wszystkich. Na obręczy siła Coriolisa czyniła je całkiem niezdarnymi. Podczas biegu plątały im się nogi i przewracały się lub obijały o ściany. Maynardowi udało się przynajmniej zebrać wystarczającą ilość danych i opublikować wyniki obserwacji w "Science" i "The New England Joumal of Medicine". Prawdziwe korzyści wynikające z tego eksperymentu okazały się całkiem niezamierzone. Jak to stwierdził Edwin Felapolous, "właśnie dzięki przypadkom rozwija się nauka".

Jeden-A i Jeden-B były na początku zamknięte w klatkach. Niemożliwe jest jednak długie przetrzymywanie kotów w zamknięciu, o czym. wie każdyposiadacz tych miłych stworzeń. Prędzej czy później wydostają się jakimś sposobem na wolność. Kiedy i naszym się udało, od razu przypadły do serca większości załogi^ która karmiła je, bawiła się z nimi i ukrywała przez dr. Maynardem. Kilka razy trafiały z powrotem do klatek, ale złomiarze, którzy stali się nagle miłośnikami zwierząt, niezwłocznie je uwalniali. Nikt, z wyjątkiem Maynarda i kilku odmieńców, nie traktował ich jako zwierząt doświadczalnych. Zostały wkrótce maskotkami i pupilami załogi. Nadano im także imiona: Jeden-A stał się Szprycharzem z powodu skłonności do wędrówek po jednej ze szprych, Jeden-B zaś została obwołana jako Nieważkość, na pamiątkę swoich zdumiewających, acz niebezpiecznych wyczynów dokonywanych w centrum stacji.

Zainteresowało to Felapolousa, który pełnił na pokładzie także funkcję psychologa. Wallace był jednym z nielicznych, którzy nie mogli ścierpieć obecności kotów na pokładzie. Pewnego dnia wezwał do siebie dr. Ojboli i rzekł srogo:

- Nie ma tu miejsca dla tych czworonogów. Felapolous ośmielił się jednak przeciwstawić:

- Och, ja mam wprost przeciwne zdanie! Wyjaśnił, jak wielką rolę odgrywały koty w życiu załogi. Były żywymi stworzeniami, które potrafiły bezinteresownie odwzajemnić okazywane im uczucia. Można było mówić do nich, głaskać je i bawić się z nimi, otworzyć przed nimi swe serce, a przede wszystkim kochać je. Podkreślił, że psycholodzy znają już od dziesięcioleci zbawienny wpływ ulubionych zwierząt na psychikę ludzi, zwłaszcza znajdujących się w depresji. Znakomite efekty przyniosło na przykład pozwolenie więźniom na trzymanie kotów.

- Ci ludzie strasznie się nudzą - rzekł Felapo-lous. - Pozwól im zachować te stworzenia. To dobrze im zrobi.

- Jakże oni mogą się nudzić? - zdziwił się Wallace. - Biorą przecież udział w największej przygodzie ludzkości. Są pionierami podboju kosmosu.

- Henry - odparł Felapolous - człowiek nie może żyć samotnie w świetle gwiazd.

Ostatecznym argumentem w tej kłótni okazało się jednak instynktowne zachowanie samych zwierząt. Połącz ze sobą samca i samiczkę na jakiś czas i zgadnij, co się stanie.

Niestety Lou Maynard nie wzbogacił swojej pracy "Obserwacje adaptacji kotów domowych do warunków obniżonej grawitacji" o nowy rozdział "Rozmnażanie kotów w warunkach nieważkości". Podobnie jak ludzie, Szprycharz i Nieważkość pragnęli samotności w swych intymnych stosunkach i w przeciwieństwie do członków załogi, udało im się ją znaleźć. Sześć miesięcy później, Raiph Conte, zło-miarz, który wrócił właśnie ze zmiany, wszedł do swojego modułu mieszkalnego numer czternaście i ku swemu zdziwieniu znalazł Nieważkość z sześcioma maleńkimi kociakami urodzonymi przed kilkoma minutami.

O mało nie doszło do buntu, kiedy H.G. Wallace stwierdził, że osiem kotów to zbyt dużo i że należy załadować wszystkie do najbliższego transportowca odlatującego na Ziemię. W tym samym czasie rozeszła się pogłoska, jakoby Wallace nalegał na potajemne wyrzucenie małych przez śluzę w kosmos. Felapolous pozostał neutralny i służył jako mediator między załogą a ich szefem. Niewiele brakowało, a wybuchłaby pierwsza w historii rewolta w kosmosię. Otwarcie grożono nawet Wallace^owi, że będzie pierwszym człowiekiem, który znajdzie się w przestrzeni kosmicznej bez kombinezonu próżniowego.

W końcu udało się jednak osiągnąć kompromis. Szprycharz i Nieważkość zostały odesłane na Ziemię, kiedy tylko małe przestały żywić się mlekiem matki. Postanowiono także, że dwa kotki płci męskiej zostaną wy sterylizowane, zanim osiągną wiek dojrzały. Miało to raz na zawsze zahamować wzrost populacji kotów na stacji. Wallace trochę narzekał, ponieważ jego wizja gwiezdnego podboju nie przewidywała kotów w gronie nieustraszonych pionierów. Męska część załogi czuła się zaś nieswojo na myśl, że przedstawiciele tej samej płci, co oni, muszą stać się eunuchami. Na szczęście uznano, że kompromis jest lepszym rozwiązaniem od niezgody. Kiedy Skycorp zainteresował się bliżej tą sprawą i zażądał wyjaśnień, dr Maynard powiedział, że planuje zająć się problemem zachowania kotów urodzonych poza Ziemią w warunkach zmniejszonej grawitacji.

Nowi członkowie załogi przyjmowani do społeczności złomiarzy dostawali wraz z kombinezonem urządzenie kontrolne do umocowania na piersi. Był w nim przycisk przykryty odsuwaną klapką. Zapytani o jego funkcję technicy ze stacji Vulcan odpowiadali:

- Aaa, to. No cóż, nie wolno mi wyjawić dokładnie, co to jest. Jeżeli masz jakieś kłopoty, ale musi to być naprawdę poważna rzecz, i nie możesz liczyć na jakąkolwiek pomoc, naciśnij ten przycisk.

Od czasu do czasu padała odpowiedź:

- Tak. Słyszałem już kiedyś o tym. W większości wypadków następnym pytaniem było:

- Co to takiego? W jaki sposób działa? Technicy mrugali wtedy tajemniczo i mówili:

- To przycisk paniki. Zawsze sprowadzi pomoc.

Nikt jednak w to nie wierzył.

Co jakiś czas przytrafiały się, przeważnie żółtodziobom, sytuacje pozornie bez wyjścia. Znajdowali się oni w przestrzeni kosmicznej bez żadnych zabezpieczeń, jakieś narzędzia lub części odpływały poza zasięg ich rąk albo wpadali w nie kontrolowany lot przez złe kierowanie ręcznym silnikiem rakietowym. Kiedy spróbowali już wszystkiego i ochrypli wołając o pomoc, nieraz w desperacji odsuwali małą klapkę i wciskali czerwony przycisk, przynoszący pomoc w każdych okolicznościach.

Nic się nie działo. Nic nie mogło się stać. Przycisk był tylko atrapą, nie podłączoną do żadnego urządzenia. Był jednak jakąś podporą moralną. Ludzie znajdujący się w panice czuli się tak, jakby coś zostało osiągnięte. Nieraz uspokajało to ich i pozwalało na wymyślenie czegoś sensownego, co mogło być ratunkiem. Nikt nie wiedział, kto wymyślił ten przycisk, ale wszyscy musieli przyznać, że był to niezły pomysł.

Wspomnienia Hookera (Noc w miasteczku)

Kilka minut przed wylądowaniem Yirgina Bruce'a na stacji Ołympus, międzyorbitalny wahadłowiec wystartował ze Skycana się w stronę bazy Vulcan.

Prom ten był zmodyfikowanym statkiem klasy OT V. Jego główne silniki usunięto, a na dziobie zainstalowano urządzenie cumownicze. Napęd stanowiły małe silniki rozmieszczone wokół cylindrycznego kadłuba, zdalnie sterowane ze stacji Ołympus. Wnętrze przypominało dalekobieżny autokar Grey-hound. Dwadzieścia foteli, przeniesionych z innych promów, ustawiono w dwa rzędy wzdłuż pozbawionego iluminatorów pomieszczenia. Tylko jeden monitor, umieszczony z przodu, pozwalał obserwować trasę. Tak naprawdę nie było tu nic do roboty podczas trwającego piętnaście minut lotu. Jakby trzeba było komuś o tym przypominać, w kabinie jaśniały napisy NIE PALIĆ oraz PROSZĘ ZAPIĄĆ PASY. Były to wszystkie atrakcje przygotowane na ten nudny kwadrans.

Hooker zajął miejsce z tyłu pomieszczenia. W ręku trzymał plastikową kartę zegarową i patrzył bezmyślnie na tył głowy innego złomiarza. Jego oczy podążały za kołyszącym się niesfornym kosmykiem włosów, który wysunął się spod czapki tamtego. Mikę Webb siedział obok, ale Hooker nie miał ochoty na pogawędkę. Spoczywał po prostu w fotelu i czekał na koniec lotu, walcząc z kłębiącymi się w głowie mrocznymi myślami.

Nie mógł pojąć z jakich powodów wycieczka do stacji meteorologicznej sprawiła, że popadł w jeszcze większą depresję. Zdarzyło się to po raz pierwszy. Do tej pory tych kilka minut spędzonych przy teleskopie odprężało go. Świadomość, że Zatoka Meksykańska wciąż czeka na jego powrót z tułaczki w kosmosie podtrzymywała go na duchu.

Zaczął marzyć o dniu, kiedy zbliżająca się Ziemia wypełni otwór iluminatora. Poczuje wtedy lekkie drżenie wywołane hamowaniem i uderzenie oznaczające zetknięcie się ze stałym gruntem pasa startowego na Cape Canaveral. Obok lądującego promu migać będą poruszane podmuchem wiatru palmy i biały piasek, iskrzący się w promieniach jaskrawego słońca. Pośpiesznie opuści zimne, metalowe wnętrze i wejdzie w tropikalny upał, czując na twarzy powiew przybrzeżnej bryzy. Weźmie papierosa od któregoś z pracowników służby naziemnej i wolnym krokiem pójdzie w nieznane, oddalając się już na zawsze od tej kupy metalu, z której nie mógł wyrwać się przez jakże długie dwa lata.

- Dokąd idziesz, Popeye? - zapyta ktoś.

- Na plażę. Muszę trochę powędkować - odpowie.

- Chcesz dostać swój czek?

- Prześlijcie go do mojego banku - rzuci przez ramię odchodząc.

W jakiś sposób wyrwał się z marzeń. Długo jednak nie mógł w pełni wrócić do otaczającej go rzeczywistości.

Gapił się na obluźniony nit w ścianie. Przypomniał sobie jacht widziany przez teleskop. Czy ta ciemna plama na tle białego pokładu była naprawdę opaloną dziewczyną? Na pewno. Miała blond włosy i niebieski kostium kąpielowy. Leżała na brzuchu ze skrzyżowanymi rękami założonymi pod głowę. Na jej plecach pojawiły się kropelki potu, które łącząc się spływały w dół ku jej kształtnym pośladkom i wsiąkały w wąskie majteczki. Widział to dokładnie z odległości dwudziestu dwóch tysięcy mil i cholernie dobrze wiedział, że była to Laura. Leżała na tym pokładzie, uśmiechając się. Laura, która była...

To nie Laura! Nie było żadnej dziewczyny opalającej się w promieniach zachodzącego słońca!

Hooker wbił palce w oparcie fotela. Z całych sił zacisnął powieki i oparł głowę na podgłówku. Nieproszone, nadeszły wspomnienia.

Dzięki jakiemuś cudowi, może położeniu w północnej części stanu, dokąd w zimie docierają fale mrozów, Cedar Key udało się uniknąć niszczącego wpływu boomu, który nawiedził Florydę pod koniec dwudziestego wieku. To miasteczko nigdy nie stało się większą atrakcją turystyczną mimo malowniczego położenia nad samym brzegiem zatoki.

Niedaleko plaży zbudowano kilka hoteli, a obok portu jachtowego deptak z szeregiem sklepów z pamiątkami i cichymi, niezbyt zresztą tanimi, restauracyjkami. Pogoda północnej Florydy nie sprzyjała jednak rozwojowi turystyki. Podczas zimowych miesięcy było tu tak chłodno i mokro, jak w New Jersey albo w Missouri. Wszyscy woleli więc plaże Panama City i Fort Lauderdale, unikając małego, zacisznego Cedar Key. Miejsce to, jako jedno z nielicznych na wybrzeżu Florydy, zachowało nienaruszony urok starych czasów w zwariowanym świecie dwudziestego pierwszego wieku.

Był to więc wciąż cichy, mało popularny Cedar Key, kiedy Ciaude Hooker zawinął tu do portu owego chłodnego, styczniowego dnia. Przypłynął na "Jumbo Shrimp II" kilka minut po ósmej, umiejętnie wymijając zakotwiczone jachty. Silna bryza z południowego zachodu dmuchała przez otwarte okno na mostku, mierzwiąc jego włosy. Poprzez dudniący dźwięk pracującego silnika Diesla mógł usłyszeć dalekie grzmoty dobiegające znad Zatoki Meksykańskiej. To właśnie nadciągający sztorm zmusił rybaków do wcześniejszego powrotu z nocnych połowów.

Hooker w ciągu godziny przycumował i zabezpieczył trawler przed burzą. W rufowej ładowni nie było połowu, więc włożył tam sieci i przykrył luk brezentową płachtą, gdyż nie chciał, by do środka dostała się woda. Upewnił się, czy cumy są właściwie naciągnięte. Nie opodal widział blade światła w kabinach kutrów do połowu krewetek. Inni rybacy, zostając w nich na noc, liczyli pewnie, że sztorm szybko minie, a nad ranem będą mogli wypłynąć i przez kilka godzin uda im się napełnić ładownie.

Błyskawica przecięła niebo zalewając okolicę tru-pobladym światłem, o kilka chwil poprzedzając głuchy huk grzmotu. Zadowolony, że jego łajba jest bezpieczna, Hooker zeskoczył na nabrzeże i skierował kroki ku pobliskiemu, wysypanemu żwirem parkingowi. Czuł się trochę winny, że nie został na łodzi, jak koledzy. - Co tam - tłumaczył sobie jednak. - Nic się nie stanie, jeżeli raz nie wypłynę w nocy na połów. Mam przecież konto w banku. Wszelkie rachunki płacę na tyle szybko, że moi kredytodawcy nie czepiają się. Poza tym od kilku tygodni nie odpuściłem sobie nocy. Ten sztorm jest błogosławieństwem.

Hooker uśmiechnął się. Może w ten sposób Bóg chciał powiedzieć mu, żeby upił się dzisiaj w miasteczku.

Uśmiechał się wciąż, kiedy włożył kluczyk do zamka swego starego camaro. Tak, to była wymarzona noc, aby pójść do knajpy Mikeya. Siedzenie przy barze, popijanie zimnego drinka i gra w bilard były lepsze niż oglądanie w domu telewizji przez całą noc. Może uda mu się nawet znaleźć jakąś interesującą panienkę i kiedy wróci do domu, nie będzie sam. Czuł się bardzo samotny od czasu, gdy Laura wyprowadziła się od niego.

Usta Hookera zadrżały, kiedy siadał na miejscu kierowcy i wkładał kluczyk do stacyjki. Jeżeli będzie miał szczęście, sztorm zatrzyma dzisiaj wieczorem w domu jego byłą żonę.

Burza nadciągnęła nad miasto akurat w chwili, gdy Hooker otworzył drewniane drzwi baru. Musiał mocno się zaprzeć, by je zamknąć za sobą, gdyż wiatr gotów był wyrwać je z zawiasów. Po chwili odwrócił się i rozejrzał wkoło.

Właściciel miał dzisiaj dobry dzień. Bar był wypełniony ludźmi niemal do granic możliwości. Większość z nich nie wyglądała już na trzeźwych. Knajpa była mała i słabo oświetlona. Znajdowały się tu toporne sosnowe meble, a stare sieci zwieszające się z sufitu oraz bosaki przymocowane do ścian obok plastikowych reklam piwa i wymyślnych rysunków o morskiej tematyce stanowiły cały wystrój. Ciężki zaduch wisiał w powietrzu. Tworzył go odór piwa i tytoniu, zmieszany z wonią soli oraz piasku, przyniesionych na butach rybaków.

Nad długim barem, za szafą z trunkami obok hologramu żaglowca pod pełnymi żaglami, na ekranie wideo można było obejrzeć stary film Różowa pantera, odtwarzany dzięki przedpotopowemu magnetowidowi ukrytemu za kasą. Głos Petera Sellersa był zagłuszony przez muzykę rockandrollową wydobywającą się z rozsypującej się szafy grającej stojącej w rogu. Był to stary kawałek Johna Fogarty'ego, który nagrał z Creedence Clearwater Revival przed wielu laty. Mikey, miłośnik staroci, nie dawał posłuchać niczego, co powstało później niż przed trzydziestoma laty. Żaden ze stałych bywalców lokalu nie miał nic przeciwko temu, gdyż stare przeboje stawały się znów popularne po kilkuletnim promowaniu nowej fali zrodzonej w ostatnich latach dwudziestego wieku. Torując sobie drogę przez tłum, Hooker patrzył, jak na ekranie Sellers podejmuje walkę z chińskimi mordercami, podczas gdy szafa zaczęła grać The Midnight Special. Kombinacja ta bardzo mu się spodobała.

Obraz został jednak zasłonięty przez czyjąś postać. Był to niski mężczyzna w rozpiętej koszuli, odsłaniającej wypełniony piwem, obwisły, opalony na ciemny brąz brzuch. Przed chwilą zszedł z wysokiego stołka przy barze i zaczął tańczyć w rytm muzyki. Bezgłośnie poruszał wargami, wtórując wokaliście, a jego brudne tenisówki wzbijały tumany kurzu z wytartych desek podłogi. Występ ten wywołał powszechne wybuchy śmiechu i gwizdy. Ludzie siedzący przy barze w pośpiechu usuwali mu się z drogi, chwytając kieliszki i butelki. Młoda, tłusta dziewczyna wyciągnęła z kieszeni zmięty banknot dolarowy i wsunęła mu go za pasek. Spojrzał na nią pożądliwym wzrokiem i zakołysał biodrami w wymownym geście. Odpowiedzią był chichot dziewczyny i ponure spojrzenie mężczyzny siedzącego obok niej.

Czyjś łokieć uderzył Hookera w brzuch.

- Wygląda na to, że Mikey zaciera dzisiaj ręce, co, Hook?

Hooker rozejrzał się i zauważył Whiteya Cuzaka stojącego nie opodal. Wzruszył ramionami i uśmiechnął się szeroko.

- To miejsce nie zmieniło się za bardzo od czasu, kiedy ostatni raz mnie tutaj przyniosło - stwierdził starając się przekrzyczeć muzykę. - Hej, Cooz, tak przy okazji, kim jest ten gruby dureń?

- Nie znam jego nazwiska, ale słyszałem, że przyjechał z Nowego Orleanu..

- Z Nowego Orleanu? Przecież wszyscy turyści stamtąd jeżdżą do Belle la Vista. ,

Whitey wzruszył ramionami i pociągnął z kuna.

- Nie wydaje mi się, aby to był turysta. Ktoś mi mówił, że organizuje pokazowe polowania na miecz-niki. Dla turystów z Okłahomy to coś więcej niż taplanie się w Mississippi i łapanie płotek.

- Missisipi nie płynie przez Okłahomę, Cooz.

- Naprawdę? Całe życie spędziłem na Florydzie i nie muszę znać całych Stanów.

Piosenka skończyła się akurat wtedy, gdy barman chwycił tańczącego przybysza za ramię i próbował wyrzucić go z lokalu. Po chwili muzyka zabrzmiała ponownie. Hooker rozpoznał po rytmie perkusji, że to Freeze-Frame J.Geils Band. Nowoorleańczyk zawył z zachwytu i ponownie zaczął swój dziwaczny taniec, tym razem na ladzie baru.

Whitey zachichotał znad kufla piwa.

- Słyszałem też, że on walczy z rekinami.

- Co? - Hooker nie był pewien, czy dobrze zrozumiał swojego kolegę po fachu.


- Tak. Ktoś mi mówił, że zabiera ludzi na polowanie na rekiny. - Pochylił się, aby można go było usłyszeć wśród głośnych dźwięków z szaty grającej. - Podobno, kiedy złapią jakąś małą sztukę, lubi organizować show dla turystów. Wiesz dobrze, że żywego rekina zabija się jednym strzałem lub uderzeniem w głowę. Ten dureń umieszcza rekina w sieci i wskakuje do niej tylko z nożem w ręku.

- Kiedy rekin jest żywy?

- Kiedy rekin jest żywy - przytaknął. Whitey, uśmiechając się chytrze. - Facet udaje przez chwilę, że z nim walczy, chwytając się płetwy grzbietowej w ten sposób, że rekin nie może mu nic zrobić. Stary numer z czasów filmów o Tarzanie. Wszyscy na pokładzie są aż bladzi ze strachu. W końcu gość wbija nóż w bebechy ryby i spokojnie wynurza się na powierzchnię. Zazwyczaj rekin jest tylko ranny, więc celnym strzałem w łeb kończy jego męczarnie. Ten numer uczynił go sławnym wśród przyjeżdżających tu ludzi. Każdy marzy o wspólnym zdjęciu z nieustraszonym pogromcą ludo jadów.

Przy barze zacząło się coś dziać, więc obaj spojrzeli w tamtym kierunku. Barman wraz z bramkarzem, wielkim czarnym facetem nazywanym George the Goon, złapali pijanego mężczyznę za nogi i ściągnęli go z lady. Przy okazji zbiło się kilka butelek stojących z tyłu na półkach. Zalany krwią pogromca rekinów zaczął krzyczeć wniebogłosy, kiedy George the Goon przerzucił go sobie przez ramię i niósł w kierunku tylnych drzwi.

- Miły facet - zadrwił. - Spróbuję go unikać dzisiejszego wieczora.

- Ale dlaczego? Jeżeli George nie połamie mu nóg, powinieneś go poznać. Stawiał nam wszystkim drinki do tej pory.

Hooker uśmiechnął się i położył rękę na ramieniu Whitey'a.

- Wiesz, Cooz, czego przyszedłem tutaj szukać? Miłej, czarującej dziewczyny, z którą mógłbym porozmawiać, która ma poczucie humoru i ciekawe perspektywy życiowe...

- ...Małe, jędrne piersi, zgrabne pośladki i umie coś więcej niż prowadzić interesującą rozmowę - dodał Cuzak, uśmiechając się pod nosem.

- Nie, nie powiedziałem tego.

- Ale wiem, co miałeś na myśli. Dzięki Bogu moja córka wyjechała do college'u, gdzie nie ma wokół siebie takich typów, jak ty - Whitey zawahał się przez chwilę, a jego uśmiech przybladł. - Sądzę, że powinienem cię ostrzec...

- Whitey, do cholery! Nie widziałem się z Becky od czasu...

- Nie, Ciaude. Nie to miałem na myśli. Laura jest tu dzisiaj.

- Nie żartuj. Jest tutaj?

- Kiedy ją widziałem, była po drugiej stronie, przy stole bilardowym. Nie minęło od tego czasu więcej niż pięć minut.

- Świetnie. Jej także będę dzisiaj musiał unikać. Może ona i pogromca rekinów zainteresują się sobą i zostawią mnie w spokoju. Byłaby z nich miła para - rzekł Hooker, rozglądając się wkoło. - No cóż, dzisiaj jest tak tłoczno, że może mnie nie zauważy.

- Ale masz nosa - zdziwił się Whitey. - Kiedy ją widziałem, rozmawiała właśnie z tym facetem.

- Mniejsza o to. Zapomnij o wszystkim. Whitey uśmiechnął się, klepnął Hookera w udo i zniknął w tłumie. Ciaude wolnym krokiem skierował się do miejsca, gdzie barman o imieniu Kurt sprzątał z blatu resztki potłuczonych butelek.

Kwaśna mina na twarzy Kurta powstrzymała go od wyrażenia swojego zdania o całym tym wydarzeniu. Widząc, że się zbliża, barman odłożył ścierkę i bez pytania nalał do szklaneczki tequilę.

- Laura cię szukała - oznajmił, mieszając trunek z Jose Cuervo.

- To miło, ale ja nie mam ochoty jej widzieć.

- Powiedziałem, że gigantyczna krewetka zaatakowała twoją łódź i na zawsze zaginąłeś, ale nie wydaje mi się, aby uwierzyła.

- Cóż, dziękuję i za to. Gdzie widziałeś ją po raz ostatni?

- Przy stole bilardowym. Był z nią Rocky. Jej upodobania stają się coraz dziwniejsze.

- Rocky? A któż to taki.

- To ten tańczący świr, którego George the Goon właśnie stąd wyrzucił. Widziałeś, co on wyprawiał?

- Tak - przytaknął Hooker. - Wyglądało to dosyć zabawnie. Powinniście zatrudnić go na stałe jako gwóźdź programu artystycznego.

Kurt obdarzył go niezbyt miłym spojrzeniem.

- Niech się bawi w ten sposób u siebie w domu. I tak będzie musiał pokryć szkody.

Hooker zamknął oczy, uniósł brwi i wsunął kartę kredytową do szczeliny w kasie. Barman wybił odpowiednią kwotę i chciał wręczyć mu kwit, ale rybak zaoponował:

- Nie śpiesz się tak. Nie kasuj na razie mojego numeru. Zamierzam tu zostać całą noc.

- W porządku. Życzę ci, żebyś nie spotkał się z Laurą.

- Jeżeli ją zobaczysz, powiedz, że ta ogromna krewetka naprawdę mnie pożarła.

Hooker usiadł nie opodal baru, z dala od tej części knajpy, gdzie stały stoły bilardowe. Wdał się w pogawędkę ze starymi przyjaciółmi. Wypił kilka butelek piwa i obejrzał do końca Różową panterę. Miał ochotę na partyjkę bilardu, ale skoro znajdowała się tam jego eks-żona, nie było o tym mowy. Zamiast tego skierował się do rzędu gier komputerowych stojących w pobliżu drzwi wejściowych.

Grał po raz trzeci w "Psychokillera", kiedy poznał Jeanine i tradycyjnie, jak co miesiąc, zakochał się od pierwszego wejrzenia.

Mimo że dziewczyna nie wspominała wyraźnie ani o swoim wieku, ani o pochodzeniu, Hooker zdołał ustalić to dosyć precyzyjnie na podstawie własnych obserwacji. Jej miękka, gładka skóra i szczupła sylwetka pozwalały sądzić, że ma dwadzieścia kilka lat. Postawa i sposób ubierania świadczyły, że należała do bogatszej części klasy średniej. Sposób wysławiania się, nienaganny pod względem gramatycznym i pozbawiony regionalnego akcentu, pozwalał sądzić, że nalegała do osób wykształconych, może uczyła się nawet i Ivy League. Jednak pomimo prób wyróżnienia się spośród innych dziewczyn przychodzących do tego lokalu można ją było zaliczyć tylko do przeciętnych. Pochodziła z konserwatywnej rodziny. Była zamożna, znudzona sztywnym towarzystwem, szukała więc sposobu na miłe spędzenie czasu oraz prawdopodobnie na krótki romans z mężczyzną, który dałby jej coś więcej niż chwile rozkoszy na tylnym siedzeniu samochodu.

Mimo wszystko spędził z Jeanine bardzo mile chwile. Była całkiem niebrzydka, piła z nim whisky, rozmawiała o grach komputerowych i dziwnych ludziach tu przychodzących, a przede wszystkim cudownie się śmiała się z jego głupich dowcipów. I, jak czuł wszystkimi zmysłami, miała wyraźną ochotę, aby zabrał ją do siebie na resztę nocy.

Był niemal pewien, że sprawy potoczą się po jego myśli, aż do czasu, gdy odszedł na chwilę, aby skorzystać z toalety. Widział jej uśmiechniętą twarz po raz ostatni, kiedy wstając rzekł do niej:

- Przepraszani cię na chwilę. Nigdzie nie odchodź. Za sekundę będę z powrotem.

Gdy wrócił po kilku minutach, Jeanine zniknęła. Zamiast niej znalazł czekającą na niego Laurę.

- Szukasz swojej przyjaciółki? - zapytała słodko.

Hooker stanął jak wryty, rzucając jej pełne wściekłości spojrzenie. - Do cholery, znowu zrobiła to samo - pomyślał.

- Co powiedziałaś tym razem? - syknął, kiedy trochę ochłonął. - Że cierpię na chorobę weneryczną? A może wymyśliłaś coś ciekawszego? Na przykład, że jestem wcieleniem słynnego bostońskiego dusiciela?

Nie było nawet sensu szukać dziewczyny. Od chwili gdy zauważył Laurę siedzącą na jej miejscu obok gry komputerowej "Psychokiller", mógł być pewien, że nie znajdzie już Jeanine.

Laura wzruszyła ramionami, a jej brązowe włosy rozlały się falą po wąskich ramionach w sposób, który kiedyś go podniecał, ale teraz tylko irytował. Niewinna panienka stała się dla niego złośliwą syreną albo okrutną harpią.

- Nic z tych rzeczy, naprawdę - rzekła uspokajająco. - Po prostu przysiadłam się do niej i podzieliłam się'krążącą pogłoską, jakobyś więził kobiety w swoim domu, uprawiał sodomię i był sadystą.

Po chwili dodała:

- Mówiąc szczerze, wyglądało na to, że te dwie pierwsze rzeczy tylko ją podnieciły, ale zraziła się ostatnią.


- Nie - pomyślał Hooker - nie ma sensu starać się dogadać z Jeanine po tym, co zaszło. Próby naprawienia wszystkiego przekonają ją jedynie, że o mało nie poszła do łóżka z sadystą.

- Niezmiernie ci dziękuję, Lauro - powiedział, biorąc w dłoń kufel piwa i wypijając je aż do dna. - Mając na uwadze, że nie jesteśmy ze sobą od... to już dziesięć miesięcy?... błędnie rozumiesz swoje obowiązki małżeńskie. Szczególnie starając się, aby twój eks-mąż zachował celibat.

Laura skrzyżowała ręce i oparła się na automacie z "Psychokillerem".

- Po prostu uważam na to, co robisz, Ciaude. Czy naprawdę chciałeś zabrać tę panienkę do domu? Jezu, przecież ona mogłaby być twoją córką.

- Nie przesadzaj - odrzekł ze złością. - A nawet gdyby, od kiedy to ty podejmujesz za mnie decyzje w takich sprawach? Robisz to już po raz trzeci...

- Bo mam ku temu powody - warknęła. Nagle stała się bardzo poważna. Nie mógł w niej

rozpoznać tej Laury, którą znał przecież tak dobrze.

Zaczęła na palcach wyliczać powody:

- Po pierwsze ta dziewczyna zaraziłaby cię jakimś syfem. T^kie rzeczy szybko rozchodzą się wśród kobiet, sam wiesz. Nie sądzę, abyś był zadowolony z takiego finału nocy z nią spędzonej. Po drugie ^panienka" jest już mężatką. Może nie zauważyłeś tego lub nie chciałeś widzieć, ale miała na palcu złotą obrączkę. Jestem tego pewna.

Patrzyła mu prosto w oczy, hipnotyzując swoim spojrzeniem. To ono sprawiło, że zainteresował się Laurą, kiedy spotkali się po raz pierwszy.

- Może już nie jesteśmy małżeństwem - przyznała - ale jestem wciąż twoją przyjaciółką, a przyjaciele nie pozwalają, aby któremuś z nich stała się krzywda.

Hooker zamilkł na chwilę. Patrzył w dół na niewielką dźwignię, służącą do obsługi gry.

- Widzę, że ty także masz na ręku swoją obrączkę - zauważył, szukając jakiegoś sposobu wyjścia z impasu.

Laura wyciągnęła rękę przed siebie, aby lepiej przyjrzał się cienkiemu złotemu kółku na jej palcu.

- Nie zdejmuję jej, aby przypominała mi o tobie - rzekła miękko z lekkim uśmiechem na twarzy.

Żadne z nich nie odzywało się przez chwilę. Laura wpatrywała się poważnie w ślubną obrączkę, której nie zdjęła do tej pory, a Hooker ją obserwował. Harpia zniknęła i spłynęło na niego jakby olśnienie. - Jak mogłem opuścić tak piękną kobietę - myślał, podziwiając jej twarz, włosy, oczy. - Musiałem być szalonym sukinsynem, woląc od niej kogoś takiego jak Jeanine.

Laura ciężko westchnęła, potarła palcem nos i nagle się roześmiała.

- Tak. To działa odstraszająco na te napalone panienki.

- Szkoda, że musiałaś sama zamienić się w jedną z nich - rzekł i od razu tego pożałował. Jej oczy się zwęziły.

- Tym razem przesadziłeś już, Ciaude.

- Zapomnij -o tym - wyszeptał. PO prostu... zapomnij o tym.

Pomyślał jednak, że należy zmienić taktykę gry.

- Hej, jeżeli nie mam racji, to wyjaśnij mi, co robiłaś z tym facetem?

- Którym?

- Tym, który tańczył na ladzie baru. Jak mu tam... Rocky. Kurt powiedział, że byliście razem.

- Jesteśmy przyjaciółmi - wyjaśniła pośpiesznie. - Odbija mu trochę, kiedy się napije, ale to miły gość. Poznałam go zaraz po jego przyjeździe. Nie sądzisz chyba, że wiąże mnie z nim coś poważniejszego, prawda?

- Nie. Zastanawiałem się tylko - odparł Hooker. Czuł się nieco zaniepokojony, ponieważ Cuzak powiedział mu, że Rocky pochodzi z Nowego Orleanu. W linii prostej Cedar i Luizjana nie leżały daleko od siebie.

- Po prostu nie widziałem cię z nim do tej pory.

- To dlatego, że nie przychodzisz tu zbyt często. Prawie cały czas spędzasz na pokładzie swojej łajby. Naprawdę gniewasz się na mnie? - zmieniła temat.

- No cóż... nie - skłamał. - Ale nie uważasz, że mam prawo robić wszystko, na co mam ochotę? Każde z nas ma swoje własne życie i nie wchodźmy sobie w drogę.

- Hej, to także moje miasto i będziemy się musieli spotykać od czasu do czasu. Pracuję jako nauczycielka, a wiesz, jak trudno jest się gdzieś zaczepić w dzisiejszych czasach. Poza tym Cedar bardzo mi się podoba. To najwspanialsze miejsce w jakim mieszkałam do tej pory. Rozwód nie jest wystarczającym powodem, abym się stąd wyprowadziła. Przestań, Ciaude. Rozluźnij się, dobrze?

- Jasne - odparł. - Nie ma sprawy. Przepraszam cię, ale muszę iść się upić i zobaczymy, czy to mnie rozluźni.

Hooker chciał się odwrócić, ale Laura chwyciła go za ręce. Próbował się oswobodzić, lecz jej chwyt był zaskakująco silny. No, może nie tak bardzo, gdy wspomniał jej przeszłość. Laura większość swojego trzydziestoletniego życia spędziła w Vermoncie, pracując na świeżym powietrzu w okolicznych lasach.

Jej ręce były jednak pełne czułości. To one gładziły jego plecy w środku nocy i wbijały się w skórę, kiedy przeżywała orgazm. To były wspomnienia jego ciała.

Jak gdyby czytając w myślach, Laura przysunęła się do niego.

- Posłuchaj, jeżeli naprawdę musisz sprowadzić dzisiaj kogoś do domu, no cóż, ja nie mam nic do roboty... - powiedziała miękko.

- Lauro... sądziłem, że między nami wszystko skończone. Nie jesteśmy już przecież małżeństwem.

- Nie powiedziałam, że jesteśmy - odparła potrząsając głową. - Nie musimy brać przecież ponownie ślubu. Do cholery, spaliśmy ze sobą przez rok, zanim się pobraliśmy i nie widzę przeszkód...

- W porządku, no dalej - pomyślał. Posłuchajmy zakończenia tej przemowy.

- Chodzi mi o to - ciągnęła - że żyjemy w tym samym miasteczku, więc dlaczego mielibyśmy się wzajemnie unikać? Jesteśmy wciąż przyjaciółmi. Nie możemy zrobić tego, co robią niektórzy przyjaciele?

- Tym razem załatwia to szybciej - pomyślał. Nie mówi nic o ogarniającej ją tęsknocie, o wschodach słońca oglądanych na moim statku ani o wyśmienitej jajecznicy, którą robiłem na śniadanie. Jest przynajmniej oryginalna.

Laura roześmiała się.

- Hej, posłuchaj. Przyznaję się, że to ja zawiniłam. Przykro mi z tego powodu. Widzę, że ty też się zmieniłeś, i to na lepsze.

Hooker popatrzył w dół, na podłogę, ale zobaczył jej nogi. Do licha, wciąż nosiła te same buty z cielęcej skóry, które podarował jej przed rokiem, tuż przedślubem. Ciało i duszę znowu ogarnęły wspomnienia. Umysł był trochę przyćmiony wypitym piwem i tequilą, ale ciało było gotowe na wszystko.

Trzymał się ściśle tekstu, który brzmiał zawsze tak samo. Następna linijka należała do niego:

- W lodówce mam jeszcze butelkę białego wina. Chodźmy. Nie zapomnij tylko o swoim płaszczu.

Uśmiechnęła się i przytuliła do niego, słodko całując. Hooker popadł w zadumę. Jak to się dzieje, że pomimo rozwodu i prób unikania spotkań nie może opanować się i nie pójść z nią do łóżka.


Promienie słońca

Czy śmieszy was, że przywiązuję taką wagę do nazw, które nadajemy rzeczom budowanym i używanym przez nas w kosmosie? Może się to wydawać dziwne, ale jest świadectwem naszego stosunku do pracy, otoczenia i warunków życia - czegoś pośredniego między nostalgią i cynizmem. Sposób nazywania otaczających nas rzeczy jest odbiciem naszych prawdziwych odczuć.

Weźmy na przykład oficjalną nazwę stacji konstrukcyjnej na orbicie Clarke'a, nadaną przez Sky-corp. Kiedy projektowano ją i budowano, nazywała się po prostu Stacją Konstrukcyjną. Podobnie NASA przez długi czas nazywała pierwszą stałą bazę w przestrzeni kosmicznej jako Stację Kosmiczną. Gdy została wreszcie ukończona, niedługo po zbudowaniu stacji Ołympus, kompania postanowiła nadać jej jednak bardziej indywidualną nazwę.

Wybrano "Vulcan", gdyż to miano zaczerpnięte z mitologii greckiej, pasowało do Ołympusa - głównej stacji kosmicznej na geostacjonarnej orbicie Ziemi. Ołympus był miejscem, gdzie mieszkali wszyscy bogowie, Vulcan zaś służył im, pracując ciężko jako kowal.


NASA używała takich mitologicznych nazw, jak Merkury, Apollo, Thor, Atena i inne, podczas pierwszych lotów kosmicznych. W tym. kontekście tendencje do nadawania takich nazw, jak Ołympus lub Vulcan odzwierciedlało stosunek szefów Skycorp do pracy w kosmosie. Uważali ją za posłannictwo, podjęcie dalszych kroków w podboju kosmosu przez rasę ludzką.

Z jakiej planety pochodził Mr Spock, będący bohaterem serialu telewizyjnego, nakręconego w dwudziestym wieku pod tytułem Star Trek^ Skycorp nigdy otwarcie nie przyznał, że miało to cokolwiek wspólnego z wyborem nazwy stacji. Założę się jednak, że większość ludzi znaczących coś w Skycor-pie jest wielbicielami science fiction i tego dość popularnego serialu. Na długo, zanim włożyli swe pieniądze w interes McGuinnessa związany z kosmosem, zasiadali przed ekranem telewizora, oglądają przygody Wiliama Shatnera, Leonarda Nimoya i DeForrest Kelly. Zanim zaczniecie z tego szydzić, przypomnijcie sobie, że nazwa pierwszego promu kosmicznego zbudowanego przez NASA została zmieniona z "Constitution" na "Enterprise" właśnie pod wpływem tego filmu.

Patrząc na to ze ściśle estetycznego punktu widzenia, od razu widać, że stare seriale science fiction miały coś wspólnego z nadaniem stacji konstrukcyjnej Skycorpu nowej nazwy. Stacja Vulcan przypominała wyglądem statki kosmiczne ze Star Trek, podobne do przedmiotów powszechnego użytku. Telewizyjny "Enterprise" wyglądał jak talerz z przyczepioną do niego rolką papieru toaletowego i dwoma kredkami. Krążowniki Romulana podobne zaś były do okrągłych tac, a statki Klingona do wypchanych dzikich kaczek, wiszących nad kominkiem.

Stacha Vulcan łudząco przyporninała słuchawkę telefoniczną. Nie taką, jakie były popularne w latach dziewięćdziesiątych, ale staroświecką, z kulistymi końcami, powszechnie używaną zaraz po zakończeniu drugiej wojny światowej. Mógł być to zbieg okoliczności, ale ja raczej uważam, że projektant, siedząc w swym biurze długie godziny i myśląc, jaki kształt powinna mieć stacja orbitalna, spojrzał na stary aparat telefoniczny na swoim biurku i krzyknął:

"Eureka!".

W zasadniczym swym kształcie baza Vulcan to cylinder zakończony dwoma półkolistymi modułami, spłaszczonymi od dołu. Nosiły one symbole A i B. W przeważającej części stacji była próżnia. Wyjątek stanowił pomost dowodzenia w module A i nadmuchiwane pomieszczenia, służące tymczasowo złomiarzom za miejsce do przebierania się i odpoczynku - potocznie zwane "hot dogami" z powodu ich kształtu, przypominającego serdelek - które przymocowano do zewnętrznej powierzchni modułu B.

Reszta bazy nie była hermetyczna, wliczając w to główną halę konstrukcyjną pomiędzy dwoma modułami. Cienka aluminiowa powłoka, niewiele grubsza od puszki po piwie, oddzielała ją od otwartego kosmosu. Miało to na celu ochronę materiałów konstrukcyjnych - wliczając w to także arkusze blachy aluminiowej, dostarczone tu ogromnym kosztem z Księżyca - przed zagrożeniem ze strony mik-rometeorytów. To właśnie nadało Vulcanowi taki kształt.

Na spodniej części bazy pomiędzy modułami A i B widać było ogromny, zazwyczaj szeroko rozsunięty luk. Baza znajdowała się ponad budowaną elektrownią i była z nią połączona w ten sposób, aby otwór znajdował się akurat nad nie wykończoną jeszcze jej częścią.

W hali umieszczono specjalne maszyny do prefab-rykacji elementów. Przypominały one te zaprojektowane przez Grummana i NASA w latach siedemdziesiątych: ogromne prostokątne machiny, ważące na Ziemi prawie sto ton każda. Bezwładność w nieważkości sprawiała, że ich przemieszczanie stanowiło nie lada sztukę. Trzy ogromne arkusze aluminium wyprodukowane na Księżycu były umieszczane na specjalnych walcach, formowane w belki i łączone z poprzednimi belkami za pomocą laserowej spawarki. Na zewnątrz wychodziły idealne czworokątne konstrukcje o długości stu stóp, które następnie łączono ze sobą w solidny szkielet.

Czynność ta wymagała od złomiarzy ubranych w kombinezony próżniowe i obarczonych plecakami MMU oraz pilotów trzmieli szybowania między belkami, montowania kratownic i wzmacniania istniejących już połączeń. Było to długie i żmudne zajęcie, ponieważ dalmierze laserowe na stacji kontrolowały z ogromną dokładnością wymiary i kształt satelity. Dzięki nim można było z pomostu dowodzenia nadzorować prawidłowość prowadzonych prac. Jeżeli coś zostało wykonane nieprawidłowo, złomiarze musieli poprawiać to aż do skutku. Wyobraźcie sobie konstrukcję długą na kilkanaście mil, która musi zostać połączona z dokładnością do kilku cali, a zrozumiecie dlaczego było to takie trudne.

Na końcu modułu A znajdowała się rampa, gdzie wielu ludzi pracowało przy montowaniu dwóch emiterów mikrofalowych, które miały zostać zamocowane do złącz obrotowych na przeciwległych końcach elektrowni.

Lądowisko trzmieli znajdowało się w module B obok jednego z dwóch pokładów rozładunkowych, akurat naprzeciw głównej śluzy, prowadzącej do "hot dogów". Trzyzmianowy system pracy powodował, że na zakończenie każdej z nich obszar ten był zawsze najbardziej zatłoczony. Ludzie z jednej zmiany właśnie kończyli pracę, a ci z drugiej jeszcze jej nie rozpoczęli. Przy statkach kręciła się obsługa, przygotowując je do lotu. Czasami panowało dodatkowe zamieszanie z powodu przylotu transportowca z Ziemi lub Księżyca. Co osiem godzin miejsce to przypominało główną ulicę w godzinach szczytu, tyle, że w nieważkości.

Centrum wszystkich działań stanowiła ogromna konstrukcja zawieszona pod stacją. Kiedy Biały Dom, Skycorp i NASA informowały o rozpoczęciu tej budowy, przedsięwzięcie to nazwano "Projektem Franklina", na cześć starego Bena, który rzekomo odkrył elektryczność, puszczając latawca w czasie burzy z uwiązanym na końcu sznurka pękiem kluczy. Nazwa ta była niemal tak samo pretensjonalna jak "Projekt Prometeusza" i dlatego większość ludzi jej nie używała.

Zaplanowano, że elektrownia słoneczna będzie miała 12,3 mili długości i 3,3 mili szerokości. Przypominała ogromną, płaską sieć, ze stacją konstrukcyjną przyczepioną do jednego z jej wierzchołków. Ludzie i latające pojazdy wyglądały na tym tle jak małe białe robaczki. W końcowej fazie budowy sieć miała być pokryta ogniwami fotoelektrycznymi wytworzonymi na Księżycu, przekształcającymi ją w prostokątne lustro.

Resztę niech wam podpowie wyobraźnia. Ogniwa będą przetwarzać światło słoneczne w energię elektryczną, którą emitery mikrofalowe prześlą do specjalnych odbiorników w południowo-wschodniej części Stanów, dostarczając im pięciu gigawatów energii rocznie. Szczerze mówiąc, nie mam ochoty wypowiadać się na temat kosztów tego przedsięwzięcia, ale muszę zauważyć, że lasy w północno-wschodnich Stanach i Kanadzie wyglądają znacznie lepiej, odkąd został rozwiązany problem kwaśnych deszczów, a dzieci w Pensylwanii nie pamiętają już, o co chodziło w aferze o Three Mile Island.

Być może całe to przedsięwzięcie powinno zostać nazwane "Projektem Prometeusza". Pasowałoby to do reszty mitologicznych nazw, ale... cóż, nie ode mnie to zależy. Poza tym nazwa ta została już wyeksploatowana przez pisarzy science fiction.


8

Przebieralnia

Wspomnienia Hookera zostały zakłócone przez niesłyszalne, jednak dające się odczuć uderzenie promu podczas cumowania na stacji Vulcan.

- W porządku, koniec przerwy na kawę! - zauważył głośno ktoś siedzący z przodu wąskiego pomieszczenia. - Wszyscy głowami w dół.

Część złomiarzy nie zrozumiała aluzji do starego dowcipu, pytając tych, którzy parsknęli śmiechem, co w tym zabawnego. Odpinali pasy i zaczynali opuszczać fotele, chwytając za poręcz biegnącą przez całą długość pomieszczenia. Hooker potrzebował dłuższej chwili, aby otrząsnąć się z ogarniających go wspomnień. Wciąż jeszcze mieszały mu się dwa światy: rzeczywisty i ten zapamiętany z Ziemi.

Wreszcie rozpiął krępujące go pasy, końcami palców odepchnął się w górę i chwycił za poręcz. Wpadł na Mike'a Webba, złomiarza, który podczas podróży siedział obok niego i zamruczał pod nosem kilka słów przeprosin. Usłyszał syk powietrza, towarzyszący otwieraniu głównego włazu. Długi rząd ludzi zaczął płynąć w kierunku wyjścia, odpychając się rękoma od poręczy. Właśnie w tej chwili Hooker zdał sobie sprawę, że popełnił błąd przy wsiadaniu na prom.

Problem polegał na tym, że był jednym z pierwszych ze swojej zmiany, którzy weszli na pokład statku. Większość złomiarzy starała się tego unikać. Doprawdy, ten dzień był pechowy jak żaden inny.

Pierwszy pracownik, wchodzący na pokład promu, musiał iść na jego koniec, aby zająć miejsce. Na statku znajdował się tylko jeden luk, więc ostatni złomiarz, który wchodził na stację Ołympus, był jednocześnie pierwszym wysiadającym na stacji Vulcan. Nie było to takie ważne, gdy wracało się ze zmiany, gdyż dla wysiadających na końcu jedyną niedogodność stanowił tłok panujący w drodze do modułów mieszkalnych. Podczas lotu w tę stronę, sprawa przedstawiała się inaczej. Wchodzący trafiali po kolei do przebieralni i w tym właśnie sęk. Znajdowała się ona w drugim "hot dogu", przytwierdzonym do modułu B za pomocą metalowej konstrukcji w pobliżu śluzy.

Biała sala, tak samo jak reszta "hot dogów", była wąskim pomieszczeniem, w którym mogło przebywać tylko kilku ludzina raz. Tu właśnie złomiarze przebierali się w kombinezony próżniowe i uzupełniali zapas powietrza, zanim wyruszyli do pracy przy budowie elektrowni. Przygotowania te zabierały dość dużo czasu. Nawet włożenie stosunkowo lekkich kombinezonów, noszonych przez pilotów trzmieli, zajmowało od pięciu do dziesięciu minut. Wdziewanie grubego i ciężkiego skafandra, używanego przez ludzi pracujących bezpośrednio w przestrzeni kosmicznej, musiało trwać około dwudziestu minut, a mniej doświadczonym zajmowało to jeszcze więcej czasu.

W rezultacie ostatni schodzący z pokładu promu musieli bezczynnie wisieć stłoczeni w nieważkości ponad godzinę, czekając, aż ci przed nimi ubiorą się, napełnią zbiorniki z tlenem, sprawdzą wszystko,wprowadzą do czytnika swoje karty zegarowe i przejdą przez śluzę. Kiedyś próbowano zaradzić tej sytuacji, przydzielając zlomiarzom kolejne numerki, w zależności od stanowiska i znaczenia wykonywanej pracy. Starania te jednak się nie powiodły, gdyż ludzie zaczęli ignorować ustaloną kolejność, do czego przyczyniła się ogarniająca ich apatia i poczucie krzywdy, gdy na stałe przydzielono im miejsca z tyłu.

Popeye zapomniał po prostu, aby przyjść w ostatniej chwili przed odlotem promu. Była to gra, w którą często zabawiali się złomiarze, komu się udało wejść na pokład odlatującego statku jako ostatniemu, wygrywał. Popeye skrzywił się na myśl o swojej głupocie. Skazany był na długie wiszenie bez ruchu w nieważkości, trzymając się poręczy i patrząc bezmyślnie na tył głowy kolegi lub tyłek, jeśli przekręcił się do góry nogami.

Rozejrzał się i zobaczył ten sam wyraz twarzy, malujący się na obliczu Webba, który uśmiechnął się z przymusem, przewrócił oczami i stwierdził ponuro:

- Znowu daliśmy się wykiwać, chłopie.

Popeye przytaknął, nie przypuszczając nawet, że właśnie w tej chwili uśmiechnęło się do niego szczęście.

Do tego momentu mógł uważać dzień za niezwykle parszywy. Jednak, mimo że kosmos zazwyczaj mści się na człowieku za każdą pomyłkę, tym razem stało się inaczej. Dzięki swojemu błędowi Hooker zyskał możliwość dokonania jeszcze czegoś wielkiego w życiu.


9

Żulu tango

Virgin Bruce był we wspaniałym humorze. Stał na samym szczycie tego cholernego świata. Nienawidził pracy w kosmosie, ale dzisiaj, co można uznać za cud, sprawiała mu ona ogromną radość. Czuł się tak dobrze, że aż zaczął śpiewać:

"What in the worid ever became of sweet Jane? She lost her sparkle, know she isn't the same;

Livin' on reds, vitamin C and cocaine;

Ali a friend can say is ain't it a shame."

Niedługo dostanie swój magnetofon, obiecany przez Felapolousa i zainstaluje go w swoim trzmielu. Nie będzie już musiał samemu sobie śpiewać piosenek "Grateful Dead"! Na pewno otrzyma pocztą jakieś kasety. Któryś ze starych kumpli z St.Louis albo z Kansas wyświadczy mu tę drobną przysługę i uwolni od słuchania tego, co na okrągło nadawane jest na głównym kanale łączności.

"Truckin*, like the doo-dah-man, Once told me »Gotta play your hand. Sometimes the cards ain't worth a dime If you don't lay 'em down.«

Podśpiewując spojrzał przez przednią szybę, sprawdzając odległość od elektrowni i wymaganą trajektorię. Z ekranu monitora, na którym widniał wykres kursu na wielkiego satelitę, odczytał, że pozostała mu do niego niecała mila. Oczywiście wszystkie dane wyświetlane były w systemie metrycznym, ale zwykł w myślach przeliczać odległości na jardy i mile, jak przystało na prawdziwego Amerykanina. Niestety, nie stworzono jeszcze lepszego urządzenia nawigacyjnego niż ludzkie oczy - pomyślał. Pchnął lekko drążek sterowy i jedna z dysz buchnęła przez chwilę ogniem, zmieniając nieco kierunek lotu, który uniósł się trochę do góry. Bruce popatrzył na ekran i stwierdził, że komputer nie ma zastrzeżeń do wykonanego manewru, korygującego drobną pomyłkę maszyny. - Nieźle, chłopie - pochwalił się w myśli. - Komu potrzebne są te komputery?

Zadowolony uśmiechnął się i znowu zaczął śpiewać: "Arrows of neon and flashing marquees down on Main Street..."

Jakiś inny trzmiel, trzymając ładunek w swoich długich ramionach, pojawił się przed nim, oślepiając swoimi silnymi reflektorami.

"Chicago, New York, Detroit And it's all on the same street."

- Chicago - pomyślał. - To jest miasto! Jakże wspaniała była jazda motocyklem po jego ulicach i rozglądanie się za ładnymi panienkami. Wtedy dopiero chciało się żyć.

"Your typical city involved in a typical daydream, Hang it up and see what tomorrow brings..."

- Kontrola ruchu stacji Vulcan do trzmiela Zulu Tango. Co u licha tam wyprawiasz, Neiman?

Virgin Bruce wydął policzki i wytrzeszczył oczy tak jak zwykł to czynić Eddie Murphy.

- Cha, cha, odzywa się zwierzchność. Sięgnął do brody i upewnił się, że mikrofon przymocowany do słuchawek znajduje się na swoim miejscu. Wyciągnął rękę w kierunku panelu łączności, aby go włączyć. Ku swemu zdziwieniu odkrył, że działał przez cały czas. O cholera - pomyślał - moje śpiewy musiała słyszeć cała zmiana.

Nagle rząd jego zębów odsłonił się w szerokim uśmiechu. - Co tam, trzeba iść na całego - stwierdził i zaczął śpiewać następną zwrotkę:

"Dallas got a soft machinę, Houston too close to New Orleans;

New York got the ways and means..."

- Neiman, mamy sposób, abyś przestał się wygłupiać i latał jak należy. M.ożemy wcale nie zapłacić ci za tydzień pracy. Nie waż się śpiewać tych swoich odgrzewanych kawałków, bo może między nami dojść do poważniejszych nieporozumień. Zrozumiałeś?

- Zrozumiałem, Hank. Nie ma obawy - warknął Bruce do mikrofonu. - Nie rozumiem tylko, dlaczego pieprzysz coś o prawidłowym lataniu. Moja trajektoria jest tak dopracowana, że nie masz nawet co marzyć o dorównaniu mi.

- Gówno prawda, Neiman. Popatrz uważniej na swój ekran. Przeszkodziłeś "Big Dummy" w końcowych manewrach podchodzenia do lądowania. Pilot musiał zmarnować paliwo podczas niepotrzebnego hamowania, aby utrzymać prawidłową odległość od twojego statku.

Neiman zmarszczył brwi. Hank Luton, główny nadzorca prac konstrukcyjnych na Yulcanie, tym razem nie był już po prostu głupi, on był szalony.

Virgin Bruce dotknął kilku klawiszy na konsoli komputera i na ekranie ukazał się szczegółowy obraz przestrzeni wokół trzmiela. Owszem;, na trajektorii zbliżonej do jego znajdował się wahadłowiec lecący z Ziemi. Krótkie spojrzenie na koordynaty pozwoliło mu stwierdzić, że rzeczywiście przeleciał tuż przed dziobem wielkiego transportowca. Zrobiło mu się głupio. Sam wściekał się, gdy nieuważni piloci przeszkadzali podczas manewrów w zatłoczonej przestrzeni wokół stacji Vulcan. Zawsze doprowadzało go to do szału.

- Hej, Hank, cholernie mi przykro z tego powodu - rzekł szczerze Virgin Bruce. - Nie widziałem tego statku. Powiedz jego pilotowi, że...

- Co mnie obchodzą twoje przeprosiny, Neiman! Wyraz twarzy Bruce^a zmienił się. - Luton musi naprawdę być niespełna rozumu - pomyślał. - Nikt przy zdrowych zmysłach nie wygaduje takich rzeczy. Niedługo moja cierpliwość się skończy.

Nadzorca prac konstrukcyjnych nie zamierzał jednak na tym poprzestać:

- Nie podobają mi się te twoje numery, kapujesz? Przede wszystkim to, ze samowolnie poleciałeś na Olympusa. Teraz tez nie udawaj niewiniątka. Nie myśl sobie, że jesteś kimś lepszym od swoich kolegów. Jeżeli coś ci się nie podoba, żądam, abyś zwracał się z tym do mnie, a nie do Henry'ego Wallace^a! Mam nadzieję, że zrozumiałeś, co do ciebie mówię.

- Jasno i wyraźnie, Hank - mruknął złomiarz.

- Do diabła - pomyślał. - Ta rozmowa odbywa się przez główny kanał łączności. Wszyscy a Vulcana, Olympusa, a nawet z Ziemi muszą słyszeć tę naszą wymianę poglądów.

- Ile razy chcesz, abym powtórzył przeprosiny, Hank?

Zapadła cisza. Nie na długo jednak. Przerwał ją oschły głos Lutona:

- Neiman, zwalniam cię do końca dnia. Chcę, żebyś jak najszybciej przycumował i spotkał się ze mną. Zamierzam przeprowadzić rozmowę o twojej dalszej pracy na dotychczasowym stanowisku.

- O pracy? Co masz na myśli, mówiąc o pracy na dotychczasowym stanowisku? - wrzasnął Bruce. - Posłuchaj, Hank! Zapominasz chyba, kto ma najwięcej przepracowanych godzin spośród wszystkich złomiarzy. Kto...

- Zulu Tango, tu kontrola ruchu stacji Vulcan - rozległ się głos Sammy'ego Orlanda. - Lecisz prosto na śluzę. Proszę o potwierdzenie. Odbiór.

Virgin Bruce sprawdził swoje namiary. Nie, jego kurs nie był zgodny z tym, co mówił kontroler. W rzeczywistości leciał w kierunku części konstrukcji elektrowni znajdującej się w odległości około mili od bazy. Sammy znał się zbyt dobrze na swojej robocie, aby tego nie zauważyć. Dawał po prostu koledze do zrozumienia, że nie warto próbować żadnych sztuczek. Mogłoby to tylko pogorszyć jego sytuację.

- Sammy, potwierdzam - odburknął Bruce. - Przygotowuję się do lądowania. Odbiór.

- W porządku, Zulu Tango. Wydaję rozkazy obsłudze. Bez odbioru.

- Latać, aby żyć, żyć, aby latać. - Virgin Bruce zakończył swoją życiową maksymą.

.Chciał wyłączyć interkom, ale włożył w to za dużo siły l dźwigienka pozostała mu w ręku.

- O cholera! - zaklął. - Powinienem obchodzić się ze sprzętem jak z jajkiem, jeżeli nie chcę wpaść w gówno po samą szyję - pomyślał.

Otrząsnął się i zaczął wprowadzać odpowiednie poprawki kursu, tak aby skierować się do stacji Vulcan. Ogromna kratownica zaczęła przesuwać się wolno w głównym iluminatorze. Znajdował się tak blisko niej, że widział postacie swych kolegów w kombinezonach przypominających zbroje średniowiecznych rycerzy. Ich hełmy, wykonane z tworzywa odbijającego promienie słoneczne, wyglądały jak pochodnie wśród aluminiowych konstrukcji.

- Ostrożnie. Jeszcze parę takich numerów, a pożegnam się z kosmosem - powtarzał sobie w duchu, włączając autopilota.

Zwolnienie i odesłanie na Ziemię mogłoby sprawić mu nie lada kłopoty. Z drugiej jednak strony miał serdecznie dosyć kosmosu. Pobyt obrzydł mu na tyle, że czasami myślał, że nie przełknie już ani kęsa jakiegoś mrożonego obrzydliwstwa, które serwowano w mesie. Chciał znaleźć się z powrotem na rodzinnej planecie, ale nie nadszedł jeszcze na to czas. Gdyby wrócił teraz, prędzej czy później Exiles wytropiliby go.

Już od ponad roku prześladował go koszmar, z tym związany. Znajduje się w pokoju - nieraz jest to apartament, innym razem klitka w motelu w Kolorado lub Teksasie - i oczekuje wizyty znajomego z baru lub miłej panienki z wydatnym biustem. Rozlega się pukanie, ale za drzwiami nie ma oczekiwanego gościa. Stoi tam czterech czy pięciu facetów. Przyćmione światło dwudziestowatowej żarówki rzuca cienie na ich skórzane kurtki i łańcuchy, które trzymają w rękach. Jeden z nich uśmiecha się dziko, na twarzach innych maluje się bezwzględność i okrucieństwo. Od razu widać, że są gotowi zabić za byle głupstwo. Próbuje zatrzasnąć drzwi, ale wie, że to i tak nie ma sensu.

- Witaj, Bruce - mówią. - Dawno się nie widzieliśmy.

Po chwili jest już tylko kupą mięsa, którą zainteresują się wychodzące ze wszystkich zakamarków prusaki.

- Pod żadnym pozorem nie mogę dać się wyprowadzić z równowagi - szepnął do siebie. - Powiem, że jest mi bardzo przykro. Zapewnię, że więcej się to nie powtórzy. Pozwolę, żeby Hank nie zostawił na mnie suchej nitki i nie odezwę się ani słowem. Zrobię wszystko, aby tylko nie pomyślał, że najlepszym rozwiązaniem będzie odesłanie mnie na Ziemię i zatrudnienie kogoś innego. Exiles sprzymierzyli się przeciwko mnie z Ange-Isami, Outlawsami i całą resztą. Znajdą mnie bez problemu, jeżeli wyjdę z ukrycia zbyt szybko. Chodzi przecież o moje życie...

W tym momencie rozmyślania Bruce'a przerwało migotanie czerwonego światełka w panelu łączności. Zmarszczył brwi. Był to bowiem sygnał informujący wszystkich pracowników, że powinni włączyć podsłuch na główny kanał łączności.

Bruce niezwłocznie to zrobił i natychmiast usłyszał przenikliwy dźwięk syren alarmu pierwszego stopnia. Otworzył szeroko oczy, ale tym razem nie naśladował Eddiego Murphy'ego.

Coś naprawdę poważnego musiało się dziać na stacji Vulcan.


10

O cal do wieczności

Kosmos rzadko wybacza błędy. To najniebezpieczniejsze środowisko, z jakim do tej pory zetknął się człowiek. Jest koszmarem dla inżynierów i piekłem w niebie dla ryzykantów i głupców. Życie i praca tu wymagają perfekcji w każdym detalu. Człowiek jest jednak istotą omylną...

W czasie pierwszego dziesięciolecia podboju kosmosu większość błędów popełniano podczas przygotowań do startu. Pomyłki te prowadziły do opóźnień terminu wystrzelenia rakiety, a w wypadku Apolla I do śmierci trzech ludzi, których zadaniem było wylądowanie na Księżycu. Mimo kilku poważnych uchybień w początkowym okresie realizacji amerykańskich i radzieckich programów kosmicznych minęło sporo czasu, zanim ktoś zginął w samym kosmosie. Najpoważniejsze zaniedbania ludzi i awarie maszyn wydarzyły się na Ziemi, więc ich konsekwencje nie były tak tragiczne w skutkach.

Błędy zdarzają się zawsze. Było tak od niepamiętnych czasów i zapewne nigdy się to nie zmieni. Rozwój technologii kosmicznej nie jest w stanie całkowicie ich wyeliminować. Czasem powodują śmierć ludzi, innym razem konsekwencje są mniejpoważne. Tysiące rzeczy mogą być ich przyczyną:

nie włączony odbiornik radiowy, niewłaściwa obsługa plecaka M_MU, minimalna pomyłka w obliczeniach podczas cumowania, zgubione w przestrzeni kosmicznej narzędzie, nieuważne odczytanie danych komputerowych, nieprzemyślany ruch w stanie nieważkości. Każdy głupi błąd może być przyczyną nieszczęścia. Te niedopatrzenia, korygowane i zapamiętywane przez programy czuwające nad bezpieczeństwem, były na stacji rozpatrywane pod kątem niezgodności z regulaminem, a nie rzeczywistego stopnia zagrożenia.

Były również inne rodzaje błędów, także trudnych do uniknięcia. Popełniano je na Ziemi podczas projektowania i produkcji sprzętu, który trafiał do środowiska bez atmosfery, pozbawionego grawitacji, gdzie panują pod każdym względem ekstremalne warunki. Takie błędy mogły spowodować śmierć.

Jeden z trzmieli wystartował ze stacji Vulcan i skierował się do budowanej konstrukcji. Jego pilot, młody zlomiarz o nazwisku Alan McPhee, zręcznie sterował małym statkiem w pobliżu przypominającego dzwon modułu B. McPhee był niezłym pilotem, ale nie miał jeszcze odpowiedniego doświadczenia, aby poradzić sobie z awarią.

Kulisty zbiornik paliwa, przytwierdzony do kadłuba, miał osłabioną powłokę. Zrobiono go w małej firmie, która współpracowała ze Skycorpem, zajmującej się technologią kosmiczną. Zbiorniki należało co jakiś czas prześwietlać promieniami Roentgena, aby wykryć ewentualne uszkodzenia. Ten także poddano kontroli, ale przeprowadzający ją technik właśnie czuł się parszywie i nie zwrócił uwagi na drobną usterkę. W ciągu kilku miesięcy zbiornik był co najmniej kilkuna stokrotnie tankowany silnik

sprężonym paliwem gazowym. Za każdym razem mikroskopijnej wielkości pęknięcie spawu, niedostrzegalne gołym okiem, powiększało się.

Tym razem, kiedy McPhee wyleciał swoim trzmielem na kolejną zmianę, transportując belki konstrukcyjne dla złomiarzy pracujących przy elektrowni, osłabiony zbiornik paliwa nie wytrzymał ciśnienia panującego w jego wnętrzu.

Nagle nastąpiła bezgłośna eksplozja, właśnie wówczas, gdy statek mijał moduły przypominające hot dogi.

Ciaude Hooker podłączył przewody wychodzące z systemu podtrzymania życia do panelu kontrolnego kombinezonu. Wziął z półki hełm i wsunął go pod pachę. Wolną ręką chwytając się poręczy, wysunął stopy ze specjalnych strzemion zabezpieczających go przed skutkami nieważkości. Teraz, mogąc poruszać się swobodnie w wąskiej przebieralni, zaczął przemieszczać się w kierunku włazu prowadzącego do następnego pomieszczenia. Technicy mieli pomóc mu tam w przygotowaniu plecaka MMU, zanim przejdzie przez śluzę i znajdzie się na zewnątrz.

Minął Mike'a Webba i jeszcze jakiegoś żółtodzioba, którego nazwiska nie pamiętał. Webb jak zwykle się grzebał, nowicjusz zaś sam nie wiedział, co ma robić. Mikę mrugnął do Hookera i głupio się uśmiechnął, podczas gdy technik usiłował właśnie włożyć jego nogi do dolnej części kombinezonu. Popeye wzruszył ramionami, ale zdobył się na słaby uśmiech. Nowy starał się złapać rękawicę umykającą mu z rąk. Ciaude pewnym ruchem pochwycił ją i zwrócił właścicielowi. Żółtodziób, którego nazwisko wypisane na plakietce brzmiało Honeyman, skinął głową i rzekł:

- Dzięki, Popeye.

- Nie ma sprawy, Honeyman - odparł Hooker. Kiedy mijał czytnik optyczny obok włazu, zatrzymał się na chwilę, aby komputer zdołał odcyfrować dane z karty umieszczonej na prawym nadgarstku, służącej do identyfikacji oraz określenia czasu rozpoczęcia i zakończenia pracy. Zabłysła zielona lampka i Hooker zamierzając przejść przez luk, zręcznie przyjął pozycję horyzontalną, aby prześlizgnąć się przez wąski aluminiowy rękaw.

- Hej, Popeye, czekaj! - zawołał ktoś za jego plecami. Hooker chwycił się brzegu włazu i obejrzał się przez ramię. Julian Price, młody Murzyn, który pracował w białej sali jako specjalista od kombinezonów, zbliżył się do niego. Chłopak sięgnął do nogi Popeye'a i poprawił obluzowany zatrzask na kostce.

- Nie myśl o niebieskich migdałach, człowieku - mruknął. - Przez nieuwagę możesz mieć poważne kłopoty.

- Dziękuję ci, Julian. Nie pomyślałem o tym.

- Na drugi raz zrób to, Popeye - rzekł Julian, jeszcze raz rzucając okiem na cały strój złomiarza. - Nie jesteśmy w stanie sprawdzić wszystkiego, gdy przygotowujesz się do wyjścia w kosmos. To przede wszystkim ty sam jesteś odpowiedzialny za własne bezpieczeństwo.

- Tak, masz rację - przyznał Hooker. - Na razie, Julian.

- Uważaj na siebie, Popeye - powiedział Price na zakończenie.

- Przepraszam cię, Julian. Będę twoim dłużnikiem do końca życia.

Technik uśmiechnął się i mrugnął okiem.

- Nie zrobiłem nic wielkiego. Na drugi raz bądź ostrożniejszy.

Hooker odpowiedział na ten gest i odepchnął się do przodu, przelatując przez właz do rękawa łączącego dwa moduły. Był zły na siebie za taką nieuwagę. Teraz dopiero zrozumiał, jak odpowiedzialną pracę mieli technicy. Przypominali trenerów futbolowych drużyn studenckich, którzy doglądali chłopaków wchodzących na boisko, sprawdzających ochraniacze i kaski. Była to niewdzięczna robota, ale musiał ją ktoś wykonywać i to dobrze. Julian wykrył już z pewnością tyle niewłaściwie zapiętych połączeń, uszkodzonych przewodów oddechowych albo pęknięć materiału, z którego wykonane były kombinezony kosmiczne, że zawdzięczała mu życie cała armia złomiarzy.

- Do cholery - pomyślał -'• znajdę jakiś sposób, aby wynagrodzić mu to. Mam prawo do kilku minut rozmowy telefonicznej z Ziemią, z których nigdy nie korzystałem. Oddam mu ten czas, żeby usłyszał głos swoich rodziców z Waszyngtonu - postanowił. - To będzie przynajmniej jakiś rewanż...

Nagle dotarł do niego dziwny głos - słaby, cienki gwizd, jakby ktoś próbował grać na złamanym flecie. Po kilku sekundach rozległ się przenikliwy, wibrujący dźwięk syren. Instynktownie skulił się podczas lotu, chcąc uniknąć nieznanego niebezpieczeństwa. W wyniku tego uderzył głową o ścianę i na moment przed oczami rozbłysły mu gwiazdy.

W tej chwili zdał sobie sprawę, że dźwięk dochodził gdzieś z tyłu, prawdopodobnie z przebieralni sąsiadującej z tą, którą właśnie opuścił. Zawodzący alarm uruchamiany był w czasie jego pobytu w kosmosie tylko raz i to podczas ćwiczeń. Obrócił się, wykonując salto wewnątrz rękawa i poczuł na twarzy podmuch cyklonu, szalejącego w pomieszczeniu. Kartki z dziennika pokładowego, ołówki, części kombinezonów i inne przedmioty zostały porwane przez huragan i rozrzucone na wszystkie strony. Zauważył, że awaryjny właz, znajdujący się u wylotu rękawa, zamyka się.

- Dekompresja! - usłyszał krzyk Mike'a Web-ba. - To dekompresja!

Awaria była więc bardzo poważna, jeżeli w jej wyniku doszło do uszkodzenia ścian, za którymi znajdowała się bezkresna próżnia.

Julian Price znajdował się obok włazu, odwrócony tyłem do Hookera i machał bezwładnie rękami, starając się czegoś uchwycić. Sztuka ta udała się Webowi i Honeymanowi, którzy uczepili się wieszaków na kombinezony i opierali wciągającemu ich wirowi. Popeye nie myśląc wiele, wychylił się z rękawa i chwycił Price'a za stopę. Chłopak krzyknął, nie wiedząc, co się dzieje, gdy poczuł, że coś ciągnie go do tyłu. Z impetem wpadł na Hookera i obaj wylądowali w rękawie.

W tym momencie awaryjny właz zamknął się niespodzianie na drugim końcu wąskiego przejścia, więziąc ich w środku. Nastała głucha cisza, zakłócana tylko stłumionym wyciem syren, dobiegającym z białej sali. Blade światło z ich podręcznego reflektora rzucało tajemnicze cienie na twarze.

Tunel, w którym się znaleźli, przeznaczony dla jednej osoby, był tak ciasny, że ledwie mogli się w nim zmieścić. Julian oswobodził prawą rękę, zablokowaną między ich ciałami. Miał na niej miniaturowy interkom, umocowany do nadgarstka. Niezdarnie wcisnął podbródkiem przycisk łączności.

- Mayday! Mayday! - krzyknął do mikrofonu połączonego ze słuchawkami, które jakimś cudem nie zostały zerwane przez podmuch. - Price do kontroli, dekompresja w modułach jeden i dwa!

Głos Sammy'ego Orlanda, ledwie słyszalny, odezwał się w słuchawkach:

- Do cholery, wiemy już o tym! Zwolnijcie kanał łączności! Nie ma nic...

- Jak się stamtąd wydostałeś? W obu pomieszczeniach nastąpiła przecież całkowita dekompresja! Wszyscy, którzy się tam znajdowali, już nie żyją! - włączył się Hank Luton.

- Gówno prawda! - wykrzyknął Price. - Przed chwilą byłem w dwójce! Pozostali w niej dwaj uwięzieni ludzie! Musicie ich uwolnić!

- Nasze czujniki wskazują, że tam już nie ma czym oddychać... Coś rozerwało oba hot dogi. Nikt nie mógł tego przeżyć!

- A ja ci mówię, człowieku, że w dwójce są ludzie! - technik tracił już panowanie nad sobą. - Nie wiem, co jest z jedynką, ale jestem pewien, że w dwójce wciąż znajdują się Webb i Honeyman! Twoje urządzenia mogą pokazywać, co chcą, ale oni wciąż żyją. Musicie...

- Mam na sobie kombinezon, Julian - rzekł Hooker. - Mogę ich stamtąd wyciągnąć. Powiedz, żeby otworzyli właz.

- Hank, Hooker jest ubrany w skafander i mówi...

- A ty, Price?

- Ja niestety nie.

- Więc zapomnij o tym. Zostańcie po prostu tam, gdzie jesteście - Luton zamilkł na chwilę. - Nie mam zamiaru poświęcać jeszcze jednego człowieka, aby ratować kogoś z góry skazanego na śmierć. Tamci dwaj mają przed sobą najwyżej kilka minut życia. Nie chcę stracić więcej ludzi, niż muszę. A wy gdzie jesteście? W rękawie?

-Tak.

- Więc zostańcie tam. Niedługo ktoś was z stamtąd zabierze. Zapomnij o tamtych dwóch, chłopcze. Ciężko mi to mówić, ale to już trupy.

- Pieprz się, dupku! - wrzasnął Price. - Otwórz ten cholerny właz!

- Zulu Tango do stacji dowodzenia, czy mnie słyszycie?

Poczekał przez chwilę i spróbował ponownie:

- Zulu Tango do Yulcana, jest tam ktoś, do cholery?

Virgin Bruce nie wiedział nawet, czy ktoś go słyszy. Główny kanał łączności był wypełniony bezładnymi krzykami, większość pozostałych pasm również. Cokolwiek się stało w bazie, odbyło się to tak szybko, że nikt nie wiedział dokładnie, dlaczego ogłoszono alarm i co należało teraz robić.

- Coś wybuchło w hot dogu numer dwa. Widzę wydobywający się obłok powietrza...!

- Grupy ratownicze do hot dogów jeden i dwa! Tu mostek dowodzenia. Grupy ratownicze do hot dogów...!

- O cholera, tam jest czyjeś ciało! W bazie potrzebna będzie pomoc medyczna!

- Vulcan, tu trzmiel Romeo Virginia. Miałem eksplozję tylnego zbiornika paliwa. Straciłem kontrolę nad statkiem i mam poważne kłopoty. Powtarzam, Vulcan, tu trzmiel Romeo Virginia. M.am poważne problemy...

- Romeo Virginia, co u licha wyprawiasz?

- Do cholery, Hank, otwieraj tę pieprzoną grodź albo...

- Gdzie te cholerne ekipy ratownicze!

- Mówi Romeo Virginia! Potrzebuję natychmiastowej pomocy!

- Romeo, skieruj się do hot dogów! Nastąpiła dekompresja w jedynce i dwójce! Jedynka spisana na straty, ale w dwójce...

- Na miłość boską, Luton, otwórz ten pieprzony właz żebym mógł się dostać...

- Ucisz tego durnia, Sammy. Romeo, skieruj się...

- Niestety, Hank, nie panuję nad statkiem! Zbiornik paliwa eksplodował i...

- O mój Boże, to Lukę. Jak on teraz wygląda!

- Wszyscy, do cholery, zamknąć się! Kto ma zestaw naprawczy? Kto jest na zmianie?

Virgin Bruce z powrotem usiadł na fotelu, patrząc w dal. Teraz, w świetle nawigacyjnych reflektorów stacji oddalonej o półtorej mili, mógł zobaczyć fosforyzujący, niewielki biały obłoczek powstały z wody i powietrza nie opodal modułu B. Coś musiało rozerwać powłokę "hot dogów". Jeżeli to, co usłyszał, jest prawdą, dwa z nich uległy uszkodzeniu. Nie chciał nawet myśleć, czym są czarne kropki otoczone jasną chmurką.

- Tu główny plac budowy do pomostu dowodzenia. Stwierdziliśmy uszkodzenia wywołane wstrząsem.

- Tu Caldwell! Mam zestaw narzędzi, ale obawiam się, że nie starczy mi paliwa. Powtarzam, nie mam paliwa...

- Co, do cholery, robiłeś... Nieważne. Kto ma zestaw uszczelniający?!

- Jezu! Jakże mogłem o tym zapomnieć? - pomyślał Bruce, oglądając się i sprawdzając, co znajduje się nad jego głową i za nim. Przymocowany do ściany, obok zestawu pierwszej pomocy, znajdował się komplet uszczelniający - zbiornik ciśnieniowy z momentalnie zastygającą pianą. Przekazywany był co kilka dni z jednego trzmiela na drugi, ale Bruce zapomniał dać go następnemu koledze.

- Sammy, wyłącz wreszcie ten cholerny alarm!

- Znajduję się za daleko od miejsca wypadku, nie mogę...

Głos syren umilkł gwałtownie. Niesamowite. Wszystko zdawało się wrócić do normalnego stanu, no może z wyjątkiem kakofonii w głównym kanale łączności.

- Lekarza, potrzebujemy lekarza!

- Pieprz to y George. Oni są już martwi - rzekł Hank Luton szorstko. - Kto, u licha, ma ten...

Bruce wcisnął przycisk na konsoli komunikacyjnej, włączając się do rozmowy:

- Hank, mówi Zulu Tango! Ja mam ten komplet i zaraz będę na miejscu!

- Och, na Boga... Bruce, nie wiesz, co trzeba robić w takich sytuacjach...?

- Hej, pieprz się, Hank! Mam uszczelniacz, więc zostaw mnie w spokoju i pozwól robić, co do mnie należy...

- Bruce, zostało ci tylko kilka minut! - był to głos Sammy'ego Orlanda. - Rusz się więc, człowieku!

- W porządku, Vulcan - mruknął.

- Luton jak zwykle prowadzi te swoje gierki, nawet gdy obok niego giną ludzie. Lepiej jednak posłucham Sammy'ego - pomyślał.

- Zajmijcie się mną i oczyśćcie tor lotu! Ruszam!

- Neiman? - odezwał się ponownie Hank Luton. - Daję ci wolną rękę, ale jeżeli spieprzysz tę robotę, to...

- Nie truj, tylko daj mi spokojnie pracować, Hank! - krzyknął Bruce do mikrofonu, wyłączając jednocześnie autopilota. - Powiedz dokąd mam lecieć, a resztę zostaw mnie.

- Daję ci trzy minuty, Neiman, może nawet mniej. To twoja ostatnia szansa, sukinsynu.

- Sammy, mógłbyś wyłączyć te wszystkie dzwonki? Nie chcę, żeby przypominały mi, w jakim jesteśmy położeniu.

Centrum dowodzenia na stacji Vulcan było słabo oświetlonym niskim pomieszczeniem wypełnionym konsolami kontrolnymi, stojącymi wszędzie z wyjątkiem wąskiego przejścia. Umocowano tam do podłogi rodzaj strzemion, w które można było wsunąć stopy, co ułatwiało poruszanie się i utrzymanie ciała w pozycji pionowej. Gdy Hank Luton usłyszał o wypadku, oswobodził z nich nogi i wisiał w nieważkości w pozycji horyzontalnej, przytrzymując się ściany. Dawało to łatwiejszy dostęp do wszystkich przyrządów pod warunkiem, że umiało się poruszać w zerowej grawitacji.

Ostatni z alarmów - a było ich już kilkanaście, ostrzegających o dekompresji, zamykaniu grodzi, utracie stabilności w przestrzeni i wielu innych niebezpieczeństwach - ucichł pozwalając wreszcie usłyszeć głosy z radia. Sammy Orlando, którego chude ciało spoczywało w fotelu przed konsolą łączności, słuchał uważnie czegoś przez słuchawki. Po chwili spojrzał na szefa i rzekł:

- Hank, mam połączenie z bazą Korolewa. Rosjanie przechwycili nasze sygnały i oferują swą pomoc.

- No proszę. Co za wiadomość!

Luton przesunął rękę po przerzedzającej się już czuprynie. Krople potu, trzymające się do tej pory włosów oderwały się od nich i swobodnie wisiały w powietrzu. Rosjanie także mieli swą stację na orbicie geostacjonamej, ale w prostej linii była oddalona o kilkanaście tysięcy mil.

- Mogą najwyżej przysłać swoje statki, żeby posłużyły za karawany dla tych, którzy zginęli. Powiedz im, że sytuacja została już opanowana i dziękujemy za troskę.

- Ale Porozumienie o Bezpieczeństwie w Kosmosie...

- Do licha z nim, Sammy. Nie zamierzam bawić się w takie rzeczy! Powiedz Rosjanom, niech robią, co chcą. Obserwuj, co tam u Neimana.

Spojrzał przez ramię Sammy'ego na ekran kontroli ruchu. Mały, biały punkt to trzmiel Virgina Bruce'a. Przemieszczał się w kierunku centrum ekranu. Drugi punkt, będący statkiem Alana McPhee^ego, widniał tuż obok. Niebieska linia łączyła Zulu Tango z bazą i pokazywała jego kurs. Na szczęście nie przecinała punktu, w którym znajdował się uszkodzony Romeo Virginia.

- Z jaką prędkością porusza się McPhee? - zapytał Luton.

Orlando szybko przeprowadził odpowiednie obliczenia na komputerze.

- Czterysta metrów na minutę - odparł. - Chcesz wysłać do niego ekipę ratunkową?

- Nie ma potrzeby. Nic mu nie będzie. Miej go na oku. To wszystko. Kiedy zbytnio się oddali, namów Rosjan, żeby przyszli mu z pomocą, jeśli już tak bardzo im na tym zależy.

Oficer łączności ponownie odwrócił głowę w kierunku zwierzchnika.

- Odbieram informacje od Hookera i Price'a. Chcą...

- Słyszałem już, czego chcą - ryknął Luton. - Julie, nie zaprzątaj sobie nimi głowy. Kiedy zacznie im brakować powietrza, niech Mikę zajmie się ich uwolnieniem, ale teraz nie chcę słyszeć tego ujadania. Mikę, w jakiej są sytuacji?

- Sądzę, że będą mieli czym oddychać przez najbliższy czas - rzekł główny inżynier. - martwię się o nasze maszyny do prefabrykacji elementów.

- Cholera, co z nimi?

Nie czekając na odpowiedź, Hank odwrócił się, aby wyjrzeć przez iluminator wychodzący na główną halę konstrukcyjną. Dostrzegł, że ogromne maszyny wyskoczyły ze swoich teleskopowych umocnień i teraz swobodnie dryfowały.

- Widzę je. Czy to poważne?

- Mogą ulec uszkodzeniu, a przy okazji uszkodzić powłokę.

- No to ładnie.

Maszyny te kosztowały kilka miliardów dolarów i wymagały specjalnych transportowców, które dostarczyły je na orbitę, co stanowiło nie lada problem z uwagi na ich rozmiary i masę. Utrata jednego urządzenia byłaby nawet gorsza niż śmierć kilku złomiarzy. Można było jednak spróbować temu zaradzić.

- Nie spuszczajcie z nich oczu - rzucił niecierpliwie Luton. - Umieśćcie co najmniej jednego człowieka przy każdej i uważajcie, żeby w nic nie uderzyły. Może się uda...

- Odbieram jakieś sygnały z dwójki - krzyknęła Julia Smith.

- Więc jednak tam wciąż ktoś żyje? - Luton spróbował odwrócić się w przeciwną stronę, ale zrobił to zbyt szybko i uderzył tułowiem w tablicę przymocowaną do ściany. Zaklął siarczyście i sprawdził, czy czegoś nie zniszczył.

- Co się dzieje? Kto tam jest?

- Słyszę tylko jakieś oderwane słowa. - Mówiąc to, Julia zamknęła swe piękne oczy. Nasłuchała się już tylu obrzydliwych rzeczy z ust złomiarzy i nie mrugnęła nawet powieką, ale widać było, że to, co

odbierała teraz, napełniało ją przerażeniem. - On... on jest w panice, szefie.

- A kto by nie był? - pomyślał Hank. Przypomniał sobie, co powiedział Hookerowi i Price'owi zaledwie minutę temu: "Oni są już martwi". Jakie to było okrutne, uświadomił sobie dopiero teraz.

- Spróbuj się z nimi dogadać - wydusił. - Powiedz im, żeby nie tracili nadziei. Pomoc już nadchodzi.

Wykręcił głowę, aby popatrzeć na ekran pokazujący, co się dzieje na zewnątrz. Przed półkulą modułu B, gdzie światło słoneczne odbijało się od szkieletu aluminiowej konstrukcji, dostrzegł rosnący kształt Zulu Tango, zbliżającego się do bazy. - Ironia losu - pomyślał. - Koniec tego koszmaru zależy bezpośrednio od człowieka, którego omalże nie zwolniłem dziesięć minut temu. Wszystko w rękach tego durnia z Missouri - pomyślał.

- Sammy, sprawdź, czy nie zszedł z kursu i czy nic mu nie przeszkadza - powiedział, wciąż nie odrywając wzroku od nadlatującego trzmiela.

- Na miłość boską, Bruce, tylko nie spieprz wszystkiego - zamruczał do siebie.

Ciężko było teraz oddychać. Powietrze w przebieralni stało się tak rozrzedzone, że Webb sapał przy każdym oddechu. Szalejący w pomieszczeniu huragan uspokoił się już, ale w jego wyniku większość powietrza została wyssana. Wkrótce przez znajdujący się w ścianie otwór wielkości pół cala ucieknie reszta. Kiedy to się stanie, on i Honeyman zginą.

Webb wciągnął do płuc haust lodowatego powietrza. Palce, zaciśnięte na metalowej poręczy, podobnie jak górna część ciała, nie okryta skafandrem kosmicznym, zmarzły na tyle, że już ich nie czuł.

Temperatura powoli spadała. Wiedział jednak, że przyczyną jego śmierci będzie uduszenie, a nie zamarznięcie. Mimo że powstały w ścianie otwór nie był tak duży, jak ten w "hot dogu" numer jeden, jemu i Honeymanowi pozostały najwyżej jakieś trzy minuty życia.

Zazdrościł ludziom, którzy znajdowali się w jedynce. Oni zginęli, zanim zrozumieli, co się dzieje. - Jak brzmiał napis na tym starym plakacie? - starał sobie przypomnieć. - "W kosmosie nikt nie usłyszy twego wołania"? - A on przecież słyszał krzyki tych ludzi w chwili, kiedy zamykała się grodź bezpieczeństwa. Z zamyślenia wyrwał go głos Honeymana, który też krzyczał:

- Wypuśćcie mnie stąd!

Świeżo upieczony złomiarz trzymał się występu w ścianie obok panelu interkomu, rycząc do niego z całych sił. Łzy wypływały mu z oczu i unosiły się wokół jego głowy.

- Do cholery, wy sukinsyny! Nie chcę umierać! Zabierzcie mnie stąd! - jego głos stawał się coraz bardziej ochrypły, a w rozrzedzonym powietrzu zamieniał się w falset i oddalał.

Webb zauważył, że klatka piersiowa Honeymana falowała spazmatycznie, ponieważ płucom brakowało powietrza. Dostrzegł też ze wstrętem, że złomiarz zmoczył się ze strachu i w kroku jego spodni pojawiła się mokra plama.

- Zamknij się, do cholery! - krzyknął Webb. On także nie chciał umierać, ale nie zamierzał zejść z tego świata jak tchórz, ani w towarzystwie kogoś takiego.

Absurdalne, że całe wyposażenie potrzebne do przebywania w kosmosie znajdowało się w tym pomieszczeniu, ale z uwagi na okoliczności było praktycznie bezużyteczne. Wkładanie kombinezonu trwało po prostu zbyt długo. Nawet mając na sobie już jedną część, Webb potrzebowałby co najmniej dziesięciu minut na wciągnięcie drugiej, połączenie ich, uruchomienie systemu podtrzymania życia, włożenie rękawic i hełmu. Nie pomogłoby nawet pominięcie takiej czynności, jak podłączenie pojemników na mocz czy klimatyzacji. Części kombinezonów rozrzucone były po całej sali i samo pozbieranie ich zajęłoby kilka minut. Nie było więc sensu nawet tego próbować.

- Wy pieprzeni gówniarze! Wy cholerni dranie! Wy...

- Zaniknij się, Honeyman! - warknął. Przyszli mu na myśl amerykańscy astronauci - GUS Grissom, Ed White i Roger Chaffee, którzy zginęli jako pierwsi ze zdobywców kosmosu. Ich rakieta - Apollo I - spłonęła na Cape Canaveral, jeszcze zanim znaleźli się w przestworzach. Nawet w ostatnich chwilach życia, kiedy w małym pomieszczeniu ogień dosięgał ich ciał, a płuca wypełniał dym, starali się odbezpieczyć właz. Niestety inżynierowie tak go zaprojektowali, że nie mógł być zbyt szybko otwarty w wypadku niebezpieczeństwa. Z całą pewnością krzyczeli, ale walczyli o życie aż do utraty przytomności.

Nieodpowiedzialność inżynierów i brak przezorności będą i tym razem przyczyną śmierci jego i Honeymana. Ktokolwiek zaprojektował te moduły, chcąc zapewne zaoszczędzić miejsca wewnątrz wypełnionego kombinezonami i ekranami monitorów pomieszczenia, uznał, że kule ratunkowe nie będą tu potrzebne. Zestaw uszczelniający oddany został zaś astronautom pracującym na zewnątrz. Nie było więc sposobu na zatkanie dziury od wewnątrz...

A może był?

Coś mówiło mu, że kluczem do wszystkiego jest stara duńska legenda, której wysłuchał w dzieciństwie. - Muszę ją sobie przypomnieć za wszelką cenę - pomyślał.

Rozejrzał się wkoło i wreszcie zauważył to, czego szukał. Była to rękawica wisząca kilka jardów od niego. Nie chcąc marnować czasu na rozmyślania, czy to, co zamierzał zrobić powiedzie się i będzie bezpieczne, silnie odepchnął się i popłynął w kierunku rękawicy. Złapał ją w locie i z trudnością wepchnął w nią prawą dłoń, zatrzymując się jednocześnie na ścianie. Rękawica była za ciasna, ale po raz pierwszy od czasu gdy podjął pracę w kosmosie, nie przeszkadzało mu to. Bardzo jej teraz potrzebował.

Webb wciągnął głęboki haust coraz bardziej rozrzedzonego powietrza i odepchnął się nogami od ściany. Wyciągnął ręce do przodu i w takiej pozycji zbliżał się do dziury.

Julian Price zatroszczył się o zapewnienie sobie i Hookerowi powietrza, zanim sytuacja w rękawie stała się krytyczna. Odłączając dostarczającą tlen rurkę przy kombinezonie Hookera i ustawiając odpowiednio regulator, technik sprawił, że obaj mogli przez dłuższy czas oddychać powietrzem z butli umieszczonej w plecaku. Teraz życiu ich nie zagrażało już niebezpieczeństwo i pozostało tylko czekać na pomoc.

Czekanie było jednak straszne. Na pomoście dowodzenia przestano się nimi interesować od czasu nieprzyjemnej wymiany zdań z Hookerem. Nie miały więc sensu żadne próby porozumienia się z Sammym lub Hankiem. Julian próbował skrócić czas oczekiwania, zajmując Hookera rozmową, ale ten nawet go nie słuchał. Byli ściśnięci w metalowej rurze jak sardynki w puszce. Popeye zdawał się jednak nie dostrzegać towarzysza niedoli. Zaniknął oczy i płytko oddychał, wyczerpany fizycznie i nerwowo. Jego umysł przeniósł go w całkiem inne miejsce i czas...

Leżał na plecach w gumowym pontonie pod czarnym jak smoła niebem i czuł, jak ocean kołysze go łagodnie na falach. W końcu fale zniosą go z powrotem do brzegu, gdyż nie był zbyt daleko od lądu. Jeżeli nie, zawsze mógł usiąść i posłużyć się plastikowymi wiosłami, aby wrócić do domu. Teraz jednak nie obchodziło go to nic a nic. Jedyną ważną rzeczą było cierpienie.

Lekko uniósł głowę i spojrzał ponad burtą pontonu. Łódź wciąż płynęła w odległości kilku mil. W końcu resztki kadłuba znikną w odmętach, a plamę ropy rozniesie fala. Języki ognia pulsujące na wodzie niedługo zgasną. Patrzył na nie przez chwilę i przypomniał sobie, jak błysk złota rozpłynął się w głębiach oceanu. Zniknął, zniknął na zawsze. Odwrócił wzrok i ponownie zaczął wpatrywać się w pogodny, nocny nieboskłon.

Ponad nim znajdowały się tylko lśniące gwiazdy. Wśród nich wyróżniał się Mars jako czerwonawy punkt nad horyzontem, a Mleczna Droga była cienką jak mgiełka, ogromną woalką rozpostartą na niebie. Zdał sobie sprawę, że nigdy nie widział czegoś tak pięknego, jak roziskrzone niebo nad Zatoką Meksykańską.

Patrząc tak, czuł, że ból w jego sercu maleje i zastępuje go tęsknota. Jakże mógł zapomnieć o tym, co odczuwał będąc dzieckiem? Przerażającym pięknie i cudzie nieskończonej przestrzeni. Gdyby tylko mógł się tam dostać, pośród gwiazdy, jak najdalej od tej pełnej tragedii i bólu Ziemi.

Dostrzegł, że jedna z gwiazd porusza się, wznosząc się wyżej i wyżej. Nie, to jakiś samolot albo, co bardziej prawdopodobne, sądząc z jego trajektorii, statek kosmiczny wystrzelony z Cape Canaveral, znajdującego się kilkaset mil stąd, po drugiej stronie Florydy. Spojrzał ponad poruszającym się statkiem, odszukując jego przypuszczalny cel - jasne punkty prawie dokładnie nad jego głową. To kosmiczne stacje Olympus i Vulcan.

Niespodziewanie dla samego siebie uśmiechnął się... Poczuł, że czyjaś ręka szarpie go gwałtownie za ramię. Ciemna twarz technika zastąpiła widok nieba.

- Hooker! Popeye! Obudź się, człowieku - wykrzyknął Price. - Wydaje mi się, że coś się dzieje za ścianą!

Virgin Bruce starał się nie patrzeć na ciała. Jedno z nich dryfowało zaledwie o kilkanaście jardów od jego statku. Trup miał na sobie niekompletny kombinezon, cały zbroczony zamarzniętą skorupą krwi. Bruce był zadowolony, że przynajmniej nie widzi jego twarzy. Gwałtowna dekompresja to okropna przyczyna śmierci, ale przynajmniej sprowadza ją błyskawicznie.

- Zapomnij o tym - powiedział sam do siebie. - Zapomnij, że ten umrzyk był twoim przyjacielem. Skoncentruj się.

Przebiegł wzrokiem po wszystkich urządzeniach, upewnił się, że w kabinie panuje próżnia i uruchomił silny reflektor umieszczony w hełmie, tuż nad wizjerem. Wszystko, jak na razie, było w porządku. Chwycił więc za dźwignię z lewej strony obok fotela, pchnął ją do przodu i dokładnie nad jego głową otworzył się luk.

Statek przytwierdzony był dzięki wielozadaniowym ramionom do powłoki głównego placu budowy. To bardzo ryzykowny manewr, prawie nigdy nie stosowany przez złomiarzy. Teraz jednak nie było innego wyjścia. Bruce odpiął pasy, przytrzymujące go w fotelu, i odepchnąwszy się nogami przeleciał przez otwarty właz. Czerwone i niebieskie światła nawigacyjne, umieszczone w tym miejscu dość gęsto, oślepiły go całkowicie. Po omacku odnalazł przycisk uruchamiający ręczny silnik rakietowy i wcisnął go. Strumień odrzutu zwolnił rozpęd. Zamrugał nerwowo. Nie spodziewał się, że na zewnątrz będzie tak jasno...

- Neiman, co się dzieje?

- Jestem wciąż w trzmielu, Hank - odparł. Minęła już prawie minuta, odkąd znajdował się w przestrzeni kosmicznej, ale powiedział to, aby uspokoić szefa i nie zdradzić, że ma kłopoty. Na dodatek tak strasznie kręciło mu się w głowie, że z trudnością mógł stwierdzić, z której strony jest stacja.

- Mam jakieś piętnaście, dwadzieścia stóp do "hot dogów" i za chwilę zamierzam wydostać się na zewnątrz - kłamał jak z nut.

- Czy twój statek jest bezpieczny?

- Nie obawiaj się. Wszystko w porządku. Nie sprawdził tego oczywiście, ale gdyby nawet elektromagnesy na końcach ramion puściły, nie zamierzał zrezygnować z powierzonego zadania, którego wykonanie było ostatnią deską ratunku.

- Teraz zamknij się i daj mi wreszcie robić, co do mnie należy.

Jego oczy przywykły do ostrego światła. Widząc, gdzie jest, bez problemu zaczął zbliżać się do "hot dogów". - Gdybym wiedział, co nastąpi – przyszło mu na myśl - nie wziąłbym z całą pewnością zapasowego hełmu z wbudowanymi słuchawkami i głośnikiem od tego dzieciaka na Ołympusie. Najmniej potrzebował w tej chwili matczynych rad, udzielanych mu przez Lutona.

- Nieważne. Muszę przede wszystkim ocalić skórę tym facetom wewnątrz - pomyślał.

W końcu dotarł do "hot dogów". Przez wizjer mógł dojrzeć szkody spowodowane wypadkiem. Wkoło pełno było kawałków mylaru i pogiętych elementów aluminiowych, wyssanych z jedynki. Jak na razie, nie widział żadnych innych trupów i modlił się, ponieważ już teraz żołądek, nie przyzwyczajony do spacerów w próżni, dawał o sobie znać.

Na zewnętrznej powłoce bazy nie było nawet najmniejszego występu mogącego posłużyć za uchwyt. Musiał zdać się więc na swój ręczny silnik rakietowy, którego używał do tej pory tylko raz i to podczas pierwszego tygodnia pobytu w kosmosie. Poczuł suchość w gardle, ale nie miał czasu na zaspokojenie pragnienia przez rurkę umieszczoną w hełmie. Tuż obok jego koledzy mogli w tej chwili walczyć o ostatnie hausty powietrza. Za wszelką cenę starał się nie myśleć o bezmiarze przestrzeni wokół niego. Aby dodać sobie otuchy zaczął nucić pod nosem: "Busted, down on Bourbon Street..."

- Wszystko w porządku, Zulu Tango? Nie zwrócił nawet uwagi na pytanie Julii Smith. Jedynym sposobem na zachowanie zimnej krwi była stara piosenka "Grateful Dead". "Set up... like a bowlin' pin... Knocked down, it gets to wearin' min..." Przesunął się do "hot doga" numer dwa. Na szczęście mógł uchwycić się tam półkolistych podpór, wzmacniających jego konstrukcję. Trzymając jedną z nich wolną ręką, zaczął ostrożnie się przesuwać, uważając, aby zbyt gwałtowny ruch nie odrzucił go w mroczną pustkę. Jego oczy rozszerzyły się, gdy zauważył, że mocno naciągnięta do tej pory wielowarstwowa tkanina prowizorycznego modułu zaczyna obwisać. Śmierć ludzi, znajdujących się wewnątrz była teraz kwestią sekund...

- Neiman, gdzie jesteś?

- Na "hot dogu", Hank. Zamknij się do diabła! W porządku. Dotarł do miejsca, gdzie powstała dziura, reflektor na hełmie omiótł powierzchnię i wreszcie zatrzymał się na małym postrzępionym otworze.

- Tutaj jest! Znalazłem go! - krzyknął. - Trzymajcie się...

Zostało mu do pokonania zaledwie parę stóp.

- Neiman...

- Daj mi spokój, Hank! Robię wszystko, co w mojej mocy! - uciszył Lutona.

Odepchnął się w pośpiechu i o mały włos nie odleciał w przestrzeń. Ostatnim wysiłkiem złapał za sąsiednią belkę.

Był prawie nad dziurą i sięgał do kompletu uszczelniającego, przytroczonego do prawego uda, gdy zauważył coś dziwnego. Był to oderwany kawałek metalu, błyszczący w świetle, wolno dryfujący w próżni. Z pewnością pochodził ze zbiornika paliwa, który eksplodował. Bruce doszedł do takiego wniosku na podstawie jego kształtu i barwy. Jeżeli tak było, to dlaczego nie znajdował się wewnątrz "hot doga". Z jakiego powodu dryfował w tym kierunku...?

- Och, mój Boże - pomyślał. Właśnie ten kawałek przebił powłokę. Tak musiało być. Ale jeżeli jest na zewnątrz, w jaki sposób ktoś tam jeszcze może pozostawać przy życiu?

Spojrzał na dziurę i zobaczył wystający z niej jakiś biały walec. Domyślił się, że miał on służyć jako korek. Zdziwiony, oglądał go przez dłuższą chwilę. Było w nim coś znajomego, ale nie mógł sobie uświadomić co...

Nagle zaczął się śmiać. W tym momencie usłyszał w słuchawkach głos Lutona:

- Neiman, słuchaj, wszystko w porządku. Mikę Webb jest wewnątrz "hot doga" i...

- Wiem, Hank, wiem! - wrzasnął. - Widzę! To jego cholerny palec!


Huntsville

Główna siedziba korporacji Skycorp znajdowała się w Huntsville w Alabamie. Położona była w zachodniej części miasta, w pobliżu Centrum Kosmicznego George'a C. Marshalla, gdzie rozlokowały się liczne firmy z branży kosmicznej. Ta dzielnica niewielkiego południowego miasta zaczęła się rozwijać w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Okres koniunktury trwał do lat dziewięćdziesiątych, kiedy NASA i rząd Stanów Zjednoczonych inwestowały ogromne sumy w przemysł kosmiczny. Firmy takie jak Boeing, Rockwell i Generał Electric rozbudowały swe zakłady do ogromnych rozmiarów, realizując kolejne wielomilionowe kontrakty.

W ostatnich latach dwudziestego wieku kontrahenci zaczęli robić interesy na własną rękę, rywalizując z NASA. McDonell Douglas został w tej dziedzinie prekursorem, kiedy powiodły się jego kosmiczne eksperymenty w ramach "Projektu EOS", mającego na celu rozwój kosmicznego przemysłu farmaceutycznego. Znajdując poparcie Białego Domu, północnoamerykański Rockwell i kilka mniejszych firm zaczęło wystrzeliwać swe własne rakiety. Wkrótce prywatne usługi kosmiczne w Stanach Zjednoczonych mogły z powodzeniem konkurować nie tylko z konsorcjami europejskimi, ale nawet z NASA i Związkiem Radzieckim.

Było oczywiste, że w niedalekiej przyszłości któraś z nich osiągnie zdecydowaną przewagę nad konkurentami. Rola ta przypadła McGuinness In-temational - firmie z Atlanty, zajmującej już od dawna wysoką pozycję w technologii nuklearnej i lotnictwie doświadczalnym. McGuinness założył swą filię - Skycorp, która miała zająć się przede wszystkim kosmosem. Na badania i produkcję przyznano jej ponad pięćdziesiąt miliardów dolarów, wybudowano nowoczesną fabrykę w Hunts-ville oraz zatrudniono w niej najlepszych w swoich specjalnościach kierowników, naukowców oraz robotników.

Wkrótce Skycorp ogłosił, że jego pierwszym zadaniem będzie wybudowanie stacji na wysokiej orbicie i sprowadzenie tam, oraz do małej bazy księżycowej, ponad stu robotników i konstruktorów. Za zamkniętymi drzwiami sal konferencyjnych, na polach golfowych oraz na stronach "Aviation Week" i "Space Business News" krążyły pogłoski, jakoby następnym planowanym krokiem Skycorpu miała być budowa w kosmosie sieci elektrowni słonecznych, które przesyłałyby przemysłowi amerykańskiemu niezwykle tanią energię. W Nowym Jorku, Chicago i Londynie pesymiści twierdzili, że już w niedługim czasie kierownictwo Skycorpu będzie skakać z wież startowych Cape Canaveral. Było jednak wielu takich, którzy po cichu polecali swoim maklerom, żeby kupowali akcje Skycorpu, i w każdej chwili byli przygotowani na pozbycie się ich, gdyby zaczęły tracić wartość.

Jak dotąd żaden z nich nie pożałował swojej decyzji i nie został zmuszony do popełnienia samobójstwa.

Skycorp zadomowił się przy alei Saturna w Hun-tsville, w największym ośmiopiętrowym budynku administracyjnym, przypominającym literę A, zbudowanym z granitu i nierdzewnej stali, otoczonym laboratoriami w kształcie kopuł i przysadzistymi hangarami. W kompleksie tym zlokalizowano także prywatne lotnisko i las anten satelitarnych, dzięki czemu utrzymywano łączność z przedstawicielstwami na całym świecie. Kompleks znajdował się niedaleko Centrum Marshalla. Na tyle blisko, że rakiety Saturn i Atlas, umieszczone na dachu Muzeum Kosmicznego Alabamy, były widoczne z okien budynku administracyjnego ponad wierzchołkami otaczających go drzew.

Brązową tablicę, umieszczoną na marmurowym podwyższeniu przy głównym wejściu, zdobił emblemat ńrmy, przedstawiający kulę okrążaną, przez stylizowany statek kosmiczny ciągnący za sobą smugę spalin. Złote litery umieszczone pod płaskorzeźbą głosiły:

SKYCORP Oddział McGuinness Intemational

Duże podziemne kondygnacje budynku administracyjnego mieściły Orbitalne Centrum Operacyjne. Przypominało ono Centrum w Houston należące do NASA oraz Air Force CSOC w Colorado Springs. Pod wieloma względami centrala dyspozycyjna Sky-corpu przewyższała tę należącą do rządu. Znajdujące się tu komputery reprezentowały najnowszą, niezmiernie szybką generację z rozwiniętą sztuczną inteligencją. Monitory stacji roboczych, dzięki przekaźnikom satelitarnym, pokazywały to samo, co wyświetlacze na pomostach dowodzenia stacji Ołympusi Vulcan. Wszystkie urządzenia elektroniczne miały zabezpieczenia EMP i centrum mogło pracować bez problemów nawet w wypadku wojny nuklearnej. Było to bardzo ważne gdy je budowano, ale teraz zagrożenie na szczęście znacznie zmalało.

Zaprojektowano je myśląc zarówno o wygodzie pracujących tu ludzi, jak i o wydajności pracy. Fotele, umieszczone przed rzędami konsol, pokryto skórzanymi obiciami, a temperaturę pomieszczeń utrzymywano na stałym poziomie dwudziestu dwóch stopni Celsjusza. Oświetlenie było na tyle przyćmione, że bez problemów dało się obserwować obraz na monitorach i lampki kontrolne na konsolach. Z drugiej strony nie zmuszało do wytężania wzroku, jeżeli chciało się coś przeczytać. Podczas pracy zawsze w pobliżu znajdowali się gońcy, dostarczający potrzebne wydruki i przynoszący na każde skinienie ręki kanapki i kawę.

Trwał właśnie jeden z ciężkich dyżurów. Wypadek na stacji Vulcan zelektryzował trzydziestoosobową załogę pracującą w centrum tego popołudnia. Po kilku krytycznych minutach spędzili długie godziny na próbach ustalenia dokładnego przebiegu wydarzeń. Przeprowadzali symulacje komputerowe, analizowali skąpe dane przekazywane z orbitalnych stacji i przesłuchiwali drogą radiową świadków wydarzenia.

Po czterech godzinach wytężonej pracy zespół nie ustalił właściwie niczego istotnego. Nikt dokładnie nie wiedział, co było przyczyną eksplozji zbiornika paliwa trzmiela Alpha Romeo. Przynajmniej część niejasności mogło zostać wyjaśnione dopiero po przesłaniu resztek zniszczonego "hot doga" na Ziemię i przeanalizowaniu w laboratorium, w jaki sposób odłamki zdołały spowodować gwałtowną dekom presję, która doprowadziła do śmierci dwóch ludzi. Teraz, gdy długi letni dzień zbliżał się do końca, większość pracowników udała się już do domów. Pozostało tylko pięciu z nich, mających kontrolować bieżącą sytuację, nie licząc kilku zmęczonych gońców, którzy musieli pozbierać pozostawione kubki po kawie i zmięte papiery oraz oczyścić wypełnione niedopałkami popielniczki.

Kenneth Crespin znalazł Claytona Dobbsa siedzącego w szklanej kabinie przytulonej do ściany. Dobbs wpatrywał się w długą wstęgę wydruku, która wychodząc z jego rąk, wiła się po podłodze obok biurka. Crespin stał przez chwilę na korytarzu, patrząc na Dobbsa i zastanawiając się, kiedy ten zauważy jego obecność. Prawdopodobnie wcale, chyba że uda mu się oderwać wreszcie od pracy i postanowi pójść do domu. Jak wielu geniuszy, Clayton najwyraźniej miał nieograniczoną zdolność koncentracji i jak wielu młodych, ambitnych ludzi, sypiał tylko z konieczności.

Crespin chrząknął parokrotnie. Po dziesięciu sekundach Dobbs uniósł głowę znad wydruku i wreszcie go dostrzegł.

- Och, to ty Kenneth - rzekł. Crespin uśmiechnął się i zrobił parę kroków w jego stronę.

- Dlaczego wciąż tu siedzisz, Ciay? Przecież twój zespół zrobił wszystko, co było w jego mocy. Wciąż próbujesz wymyślić coś więcej?

Dobbs przez chwilę milczał, po czym położył wydruk na biurku, zarzuconym rozmaitymi papierami, i rozsiadł się w fotelu, splatając dłonie.

- Jak poszła konferencja prasowa? - zapytał. Crespin wzruszył ramionami. Jego oczy wędrowały po oprawionych w ramki zdjęciach stacji Ołympus w trakcie budowy i promów wystrzeliwanych na Canaveral.

- Raczej nieźle. Nie brałem w niej udziału, ale rozmawiałem później z dziennikarzami. Na pewno nie gorzej niż ta przed dwoma laty, gdy zginął jeden z pracowników. Prasa przybyła usłyszeć z naszych ust, że ludzie mogą umrzeć i umierają w kosmosie, tak samo jak na Ziemi. Odeszli usatysfakcjonowani...

- Usatysfakcjonowani? - Dobbs wydął policzki, głęboko wzdychając. - Z pewnością rodziny tych facetów, którzy zginęli, także są usatysfakcjonowane. Na miłość boską...

- Clay...

- Wiesz, co przeglądam? - ciągnął Dobbs, kładąc rękę na wydruku. - To wyniki prac ze wszystkimi danymi, które zebraliśmy do tej pory. Na ich podstawie przeprowadzono komputerową symulację. Porównałem je z własnymi obserwacjami, które poczyniłem jeszcze zanim "hot dogi" zostały przyłączone do stacji i moje przypuszczenia potwierdziły się. Przypominasz sobie te badania przeprowadzone kilka lat temu? Stwierdzono, że nadmuchiwane moduły nawet w pobliżu prac budowlanych nie stanowią żadnego niebezpieczeństwa.

- Clay...

- Nie przerywaj mi, Kenneth. Wszyscy widzą teraz tego skutki. Moje wątpliwości znalazły potwierdzenie. Ten cholerny Roland uznał, że ryzyko mieści się w dopuszczalnych granicach, a wyście go posłuchali. Stwierdziliście, że przecież takie konstrukcje są o wiele tańsze i łatwiejsze do transportu niż metalowe.

Dobbs wstał i pokiwał głową.

- Wiem, że nie ty byłeś prekursorem tego pomysłu. Jeżeli na tym świecie istnieje jeszcze sprawied liwość, niech Roland porozmawia z rodzinami tych, którzy zginęli.

- Co chcesz, żebym ci powiedział, Clayton? Że przez cały czas miałeś rację? Że powinniśmy cię posłuchać i przykro nam z powodu tego, co się stało, a następnym razem posłuchamy naszego młodocianego geniusza?

Dobbs uśmiechnął się z przymusem i przygładził ręką nie czesane od dawna, kręcone czarne włosy.

- Tak, to byłoby miłe. Mógłbyś jeszcze dodać:

"Dopilnujemy, by taki incydent nie powtórzył się już nigdy więcej".

- Jesteś zdumiewający.

- Wiesz, co moim zdaniem jest zdumiewające? - Dobbs odwrócił głowę, aby spojrzeć prosto w oczy wiceprezydenta Skycorpu. - To, że zatrudniłeś mnie, abym pracował na stanowisku asystenta operacyjnego. Pamiętam, jak mówiłeś mi, że kosmos jest wciąż wielką nieznaną, a ty potrzebujesz kogoś, kto będzie w stanie zapobiec jego wybrykom. Ten ktoś miał orientować się we wszystkim i nie wahać przed niczym, gdyby działo się coś złego. "Bez wahania porusz niebo i piekło, Clayton" - powiedziałeś wtedy. No cóż, to właśnie robiłem i kazano mi wówczas, żebym się zamknął. Teraz dwóch ludzi nie żyje, a ty traktujesz to, jakby nic się nie stało. Ja zaś jestem chłopaczkiem, któremu można wetknąć w usta smoczek.

Crespin zamknął oczy i oparł się o ścianę. Zaczynał żałować, że zatrudnił tu Claytona Dobbsa. Ten dzieciak - Dobbs miał zaledwie dwadzieścia siedem lat - podczas pracy w MIT* uznany został za jednego z czołowych ekspertów w dziedzinie inżynierii kosmicznej. Crespin spotkał go, gdy Dobbs dołączył do cywilnego Zespołu Doradców Kosmicznych NASA. Prezentował się dosyć niechlujnie. Był ubrany w dżinsy, nie wyprasowaną koszulę i krawat na gumce. Siedział zgarbiony w fotelu na tyłach pomieszczenia i sprawdzał wszystkie dane dostarczane przez szefów sekcji. Dobbs był nadzwyczaj konkretny, co odróżniało go od większości mglisto myślących marzycieli. Miał też negatywne nastawienie do literatury science fiction, co wydawało się dziwne, jako że przeciętny pracownik Skycorpu miał w swoim księgozbiorze przynajmniej jedną powieść Clarke'a, Nivena czy Brina.

Crespin zwerbował Dobbsa, oferując mu znacznie wyższe stanowisko i zarobki niż te w NASA. W przeciwieństwie do innych cudownych dzieci (Dobbs rzeczywiście okazał się geniuszem w bardzo młodym wieku i wszedł do MIT jako honorowy członek, kiedy nie miał jeszcze ukończonych czternastu lat) Clayton nie był wcale nieśmiały i przestraszony otaczającym go światem. Przyjął tę pracę, ponieważ, jak sam powiedział, chciał wprowadzić w życie własne idee.

Crespin doszedł teraz do wniosku, że powinien zostawić młodego, buntowniczego inżyniera w jego rodzinnym Massachusetts.

- W porządku, Clayton, w porządku. Mea maxi-ma culpa. Powinniśmy posłuchać cię i używać wyłącznie w pełni sprawdzonego wyposażenia. Gdybyśmy nie zlekceważyli twoich rad, nie doszłoby do tragedii. Czy można jednak zagwarantować, że coś takiego nigdy się już nie powtórzy, szczególnie jeżeli chodzi o śmierć ludzi w kosmosie. Do tej pory zginęło ich trzech, ale wiesz cholernie dobrze, że jeszcze trzech, a nawet trzystu, może zginąć, zanimukończymy budowę tych elektrowni. Co jeszcze, do diabła, chcesz, żebym zrobił?

Dobbs zwiesił głowę, po czym popatrzył na szefa.

- Nie wiem, co może zrobić każdy z nas. Po prostu trudno mi spojrzeć ludziom w oczy, bo to wszystko to także moja wina.

- Czy to znaczy, że zachowasz w tajemnicy to co wiesz?

- Nie, to znaczy, że nie spowoduję nagonki na Skycorp. Związałem się zbyt silnie z tą firmą, aby spowodować jej upadek. Zrozumiałeś?

- Tak. Byłem pewien, że nie zrobiłbyś tego.

- Pomyśl więc o tym jako o świadectwie mojego cynizmu i przewrotności charakteru. Więc o czym chciałeś ze mną rozmawiać, Kenneth?

- Ostry jest - pomyślał Crespin. Wie, że nie lubię rzucać słów na wiatr.

- O Wielkim Uchu - odparł.

- A, o tym - Dobbs usiadł z powrotem i położył nogi na biurku. - Wyrażaj się jaśniej.

- Śledzisz całą tę sprawę? Dobbs wzruszył ramionami.

- Dzisiaj odbyła się podobno pierwsza próba. Chłopaki z NSA na Ołympusie zdołali wyśledzić i zidentyfikować kilka rozmów telefonicznych, które zawierały coś ciekawego. Komputery w Forcie Mea-de ustaliły osoby, które je przeprowadziły. Jak dotąd wygląda na to, że cały system działa jak należy i Senacka Komisja do Spraw Wywiadu będzie bardzo zadowolona.

- A co ty o tym sądzisz?

- No cóż, oprócz tego, że powinno się zmienić nazwę tego urządzenia na Szpiegowską Sieć Satelitarną imienia J. Edgara Hoovera, sądzę jako naukowiec, że wszystko jest w porządku...

- Zabawne słyszeć takie słowa padające z ust człowieka, który zaprojektował cały ten system. Dlaczego? Przecież to ty nadałeś obecną nazwę.

- Co mam ci odpowiedzieć? Totalne załamanie tego kraju przeraża mnie. Światowy terroryzm jeszcze bardziej. Sądzę, że nadszedł czas na podjęcie kroków prewencyjnych, a jeżeli nie jest to w pełni zgodne z pierwszym i piątym artykułem dodanym do konstytucji Stanów, to trudno. Tom JefFerson i Ja-mes Medison nie żyli w czasach, kiedy prezydent mógł zginąć zastrzelony ze sztucera z laserowym celownikiem, a studenci bawili się w garażach, budując urządzenia napędzane energią atomową.

Crespin skrzyżował ręce na piersiach i popatrzył uważnie na Dobbsa.

- Masz interesujące poglądy dotyczące moralności, młody człowieku.

- Pieprzę moralność - odparł Clayton, patrząc na coś przez szklaną ścianę. - To nie moja wina, że żyję w takich czasach.

- Powiedział "pieprzę moralność" - pomyślał Crespin. Czy to wynik wychowania młodego pokolenia, a może zbyt gwałtownego rozwoju ludzkości? Ciekawe, czy Dobbs powiedziałby to, gdyby nie był rozpieszczonym wrzaskliwym intelektualistą. A mój syn, który przyjedzie do domu na weekend z Texas A & M, też będzie głosił takie poglądy?

- Sądzę, że czasami mówisz coś tylko po to, aby zaszokować rozmówcę - powiedział. Dobbs roześmiał się.

- Tak, może masz rację. Ale o co ci w ogóle chodzi? Po co zadajesz mi te wszystkie pytania?

- Cóż, wiesz oczywiście, że prace nad Uchem dobiegają końca. Ma zostać zgodnie z planem, wyniesione na orbitę jeszcze w lecie. Jednak z powodu tego wypadku możemy się spodziewać większego zainteresowania naszą działalnością zarówno ze strony prasy, jak i związków zawodowych, włączając w to badanie wszystkiego, co wysyłamy w przestrzeń kosmiczną z Cape Canaveral.

- Więc jesteście niechętnie nastawieni do wystrzelenia go z Florydy - dokończył Dobbs. - W czym problem? Możecie przecież skorzystać z centrum kosmicznego w Yandenbergu.

Crespin pokręcił głową.

- Sprawdziliśmy to już w Pentagonie. Rządowy rozkład lotów jest tak napięty, że promy są zajęte aż do końca roku, a poza tym stamtąd wystrzeliwanych jest zbyt wiele ładunków o charakterze militarnym. Jedyne rozwiązanie to zawarcie porozumienia z Aria-nespace i niech oni wyniosą ładunek z bazy w Ameryce Południowej.

- Aha, o to ci chodzi? Skoro ja przebywałem przez jakiś czas w Gujanie Francuskiej, chcecie, abym nadzorował całą tę operację? - Dobbs wzruszył ramionami. - Jasne, nie ma sprawy.

- Jest jeszcze coś. Kierownictwo uważa, że ty, będąc jednym z projektantów systemu, powinieneś udać się na orbitę i brać udział w zainstalowaniu go na stacji Freedom.

Dobbs mierzył szefa wzrokiem przez dłuższy czas, zanim zdobył się na odpowiedź.

- Kierownictwo samo nie ma ochoty ruszyć dupy z wygrzanego stołka? - zapytał w końcu.

Crespin spoglądał na chłopaka, dopóki nie przeszła mu ochota na wyładowanie ogarniającej go wściekłości. - Mam zbyt wiele do stracenia - zdecydował. Dobbs prawdopodobnie opowiedziałby o mojej reakcji kolegom. Narobiłbym sobie tylko kłopotów. On domyśla się, jak łatwo spaść z samego szczytu drabiny sukcesu. Nie mogę dać się z niej zepchnąć takiemu smarkaczowi.

- Dlaczego tak uważasz? - zapytał ozięble, ani na chwilę nie spuszczając oczu z rozmówcy.

Ku swemu zdumieniu zauważy!, że to Dobbs nie wytrzymał jako pierwszy. Na jego twarzy pojawił się grymas, zgarbił się i jakoś skurczył. Była to jego charakterystyczna poza. Ktoś kiedyś powiedział, że w tej pozycji przypomina dziecko, któremu zbiera się na płacz. Dobbs uzmysłowił sobie groteskowość swojego wyglądu i wyprostował się, a twarz jego przybrała naturalny wyraz.

- Wiem, że Ucho to mój projekt i ponoszę za nie pewną odpowiedzialność - podjął wolno - ale, co z pewnością cię zdziwi, nie mam ochoty lecieć na orbitę.

- Wiem o tym - rzekł Crespin, pozwalając sobie na słaby uśmiech. - Rok temu była podobna sytuacja z bazą Vulcan.

- Sądzę, że wtedy nie wyjaśniłem wszystkiego należycie - powiedział Dobbs, starając się nie okazywać zdenerwowania. - Zrobię to teraz. Lot w kosmos przeraża mnie.

- To niezbyt dobre wytłumaczenie - rzekł Crespin, przesuwając leniwie palcem po przycisku do papieru, którym, jeżeli się nie mylił, był kamień z Księżyca.

- Przecież latasz samolotami bez żadnych oporów. Nicki rezerwuje ci bilety na loty, poczynając od awionetek, a kończąc na odrzutowcach. Ćwiczyłeś nawet na "diabelskim młynie" i nikt nie powiedział mi, że masz jakieś problemy.

- Hej, kto ci pozwolił sprawdzać takie rzeczy?

- Ciay - rzekł poważnie Crespin. - Przecież jestem wiceprezydentem tej firmy. Mam dostęp

o wszelkich danych o naszych pracownikach. Zapamiętaj to. Mogę też rozmawiać z każdym na twój temat. Clay... nie będę owijał w bawełnę. Tę pracę zawdzięczasz mnie. Możesz z niej wylecieć tak szybko - pstryknął palcami i uderzył pięścią w biurko. - Wrócisz wtedy do tej dziury, z której cię wyciągnąłem.

- To była międzynarodowa kosmiczna...

- Nieważne. Chodzi o to, że bez mojej pomocy nie masz co liczyć na poparcie kierownictwa. Wiesz o tym, ale zachowujesz się, jakbyś zapomniał. Jeżeli ja ci nie pomogę, będziesz gnił do końca życia na tym stanowisku jako utalentowany, ale niedoceniony pracownik. Na zawsze pozostaniesz już asystentem operacyjnym...

- W porządku, skończ to wreszcie, dobrze? - Dobbs nie wytrzymał i Crespin dostrzegł wściekłość w wyrazie jego twarzy. - Nie musisz mi tego tak tłumaczyć. Obaj dobrze wiemy, że masz rację, więc nie traktuj mnie w ten sposób.

Przerwał na chwilę i z rezygnacją pokiwał głową. - Nie rozumiem jednak, dlaczego robisz to wszystko. Przecież to ty zatrudniłeś mnie w Sky-corpie.

- Zatrudniłem młodego inteligentnego człowieka - odparł Crespin. - Teraz zaś zachowujesz się jak rozpieszczony bachor, który czuje się skazany na tortury.

- Dobra, dobra, zgadzam się! - krzyknął Dobbs, spoglądając dziko na szefa. - Nie mogę tylko zrozumieć, dlaczego uwziąłeś się akurat na mnie. Czy nie potrańsz mnie zrozumieć? Jestem inżynierem kosmicznym! Całe moje życie spędziłem na projektowaniu statków, kombinezonów kosmicznych, narzędzi i urządzeń, ale to, co mam teraz zrobić, jest mi obce. Nie jestem żadnym astronautą! Myśl o startującym promie, w którym znajduję się ja, przeraża mnie. A perspektywa przebywania w nieważkości powoduje, że już teraz zbiera mi się na wymioty!

- Wiesz dobrze, że są na to odpowiednie lekarstwa: skopolamina i cała reszta. Nie ma zresztą żadnej pewności, że zachorujesz na chorobę kosmiczną. Gdyby jednak tak miało być, starałbym się na twoim miejscu w ogóle się tym nie przejmować - powiedział Crespin.

- Ty draniu! Dobrze się przy tym bawisz, prawda?

- Skłamałbym mówiąc, że to nie jest śmieszne. Tak, bawisz mnie.

Dobbs popatrzył na centrum operacyjne. Przybyła właśnie pierwsza nocna zmiana.

- No cóż, chyba nie zagrzeję tu długo miejsca.

- Nie przesadzaj.

- Nawet nie będę tego żałował. Szkoda, że opuściłem Massachusetts. Chyba zrezygnuję z tej pracy, Kenneth.

- Jesteś najlepszym człowiekiem do tej roboty. To dlatego wyznaczono ciebie, a nie kogoś innego.

Dobbs obrócił fotel przed ekran terminalu i wykręcił się plecami do Crespina.

- Idź już. Muszę jeszcze popracować.

- Szczęśliwej podróży - powiedział Crespin. Dobbs nic nie odrzekł, zajęty obsługą uruchamianego właśnie programu. Crespin odwrócił się i cicho

wyszedł z biura.


_________CZĘŚĆ DRUGA

Witamy w naszym gronie


Czy pamiętacie to nierozsądne pytanie, które zadawaliście sobie albo swoim przyjaciołom w tych starych, dobrych czasach, kiedy byliście dziećmi: mając wybór, wolałbyś umrzeć z zimna czy z gorąca? Wybrałbyś zamarznięcie czy usmażenie się? W tej chwili, będącej jedną z ostatnich w moim życiu, jeszcze raz staję przed takim pytaniem, tym razem już całkiem poważnie.

Wnioskując ze wskazań wyświetlacza w hełmie, baterie układu podtrzymania życia są już niemal całkiem rozładowane. Sądzę, że wyczerpią się, zanim skończy się powietrze. Jak już wspomniałem, prędzej czy później zabraknie mi jednej z trzech rzeczy:

powietrza, energii lub taśmy na kasecie. Jeżeli chcę dalej mówić (co stanowi jedyny sposób, aby nie oszaleć), muszę spróbować zmniejszyć pobór energii z baterii. W jednej części szczeliny panuje mrok, do drugiej zaś docierają promienie słoneczne. Różnica temperatur między nimi dochodzi niemalże do stu stopni. Siedząc dalej w ciemności, mogę ograniczyć zużycie energii, ale za to czuję, jak marzną mi palce stóp. Jeśli jednak przejdę do części nasłonecznionej, szybko się uduszę i upiekę w skwarze, którego układ chłodzenia nie będzie w stanie złagodzić. Poza tym kaseta może uszkodzić się od gorąca. Wtedy moje wysiłki pozostawienia czegoś dla potomności spełzną na niczym.

Muszę więc zostać w cieniu. Tutaj umrę. Aha, mam wiadomość dla Boga: Niech pisarze, których stworzy w przyszłości, noszą zawsze ze sobą zapasowe baterie.

Cha, cha, cha.

Nie jest ze mną dobrze.

Na czym to skończyłem? Aha, już wiem, opowiadałem o lipcowym wypadku na Vulcanie. Przez jakiś czas wszyscy mówili tylko o tym i każdy na Skycanie miał własną wersję przebiegu zdarzenia. Niestety skończyło się tym, że przez jakiś czas mieliśmy temat do rozmów. Skycorp oberwał nieźle od prasy za używanie niepewnego sprzętu w kosmosie, ale to drobiazg w porównaniu z tym, co stało się, gdy do akcji weszły NASA, związki zawodowe i Komisja do Spraw Nauki i Technologii Kosmicznej. Oświadczenia Kongresu, rozdmuchanie sprawy przez NASA i wiece związku pracowników przemysłu kosmicznego ściągnęły burzę gradową nad Skycorp. Słyszałem nawet, że jego kierownictwu ledwo udało się powstrzymać reportera "New York Times^a", który chciał się dostać na orbitę, żeby dowiedzieć się z pierwszej ręki o rzeczywistych warunkach panujących na Ołympusie i Vulcanie. Twierdzili, że na żadnym promie przez najbliższe trzy miesiące nie będzie wolnego miejsca. Gdyby reporter nie znalazł żadnych .usterek (co bardzo prawdopodobne, gdyż na stacji było nudno, ale jednak stosunkowo bezpiecznie), prawdopodobnie dowiedziałby się przynajmniej o panujących tam warunkach życia. Dobrze, że nie dotarł do nas, bo wynikłyby z tego tylko kolejne kłopoty.

I tak czekały nas problemy, ponieważ kiedy tylko na dole rozpętała się burza, Skycorp podjął, jak uważało jego kierownictwo, rozważną decyzję: polecił przerwać chwilowo prace budowlane. Nikt, z wyjątkiem niezbędnego personelu, nie mógł dostać się na stację Vulcan i absolutnie nikomu nie wolno było zbliżyć się do "hot dogów", zanim nie zostały zastąpione metalowymi modułami, które pośpiesznie budowano w Alabamie. Przerwę uznano za płatne wakacje dla całej załogi, ale dla nas te dwa tygodnie wyglądały, jakbyśmy spędzili je w piekle.

Nie mieliśmy w tym czasie nic do roboty! Dla mnie, na szczęście, nie było to takie straszne. Moja praca w centrum obróbki danych nie została zawieszona, a poza tym w wolnych chwilach pisałem swą powieść science fiction Ragnarok Night. Jednakże dla większości ludzi znajdujących się na stacji była to najgorsza rzecz, jaką Skycorp mógł zrobić. Jak już wspomniałem wcześniej, część złomiarzy nie wyróżniała się zbytnim intelektem. Niektórzy prawdopodobnie nigdy nie wzięli do ręki książki od czasu, gdy zakończyli edukację na Starym człowieku i morzu. Nieliczni mieli pojęcie o medytacji i innych sposobach zajęcia umysłu podczas dłużących się godzin i dni.

Na szczęście dla niektórych znalazł się gość - nie mogę sobie przypomnieć jego nazwiska, był Żydem z Long Island - gracz w Dungeons i Dragons Dungeon. Ktoś mi mówił, że był graczem światowej klasy, zanim wydarzyło się coś, co sprawiło, że zaczął pracować w kosmosie. Zebrał wokół siebie paru chętnych do gry, dając im możliwość oderwania się od rzeczywistości. Opanowali moduł czternasty i grali jak szaleni przez kilka dni, dopóki mistrz nie wyrzucił większości zawodników, a tych, którzy ocaleli, uczynił niemal bogami. Mieli niezłą zabawę.

Ale dla ogromnej większości życie podczas tych dwóch tygodni stanowiło szczyt nudy. Rozkład dnia, oparty do tej pory na ośmiogodzinnych zmianach, podczas których składało się ogromne konstrukcje, teraz został całkowicie zburzony. Ludzie snuli się po sali wypoczynkowej, oglądali mecze baseballowe albo mydlane opery przysłane z Ziemi. Grali w blackjacka, pokera lub solitaire, podczas gdy Mr Big czuwał nad tym, aby nie był łamany zakaz uprawiania hazardu, wydany przez Wallace^a. Polowali na kobiety, a że było ich tylko kilka, zamykali się w modułach mieszkalnych i onanizowali. Próbowali także grać we Frisbee na kocim chodniku, ale wkrótce i to im się znudziło. Zajęli się skokami na trampolinie w zmniejszonej grawitacji, do czasu aż jeden z nich zwichnął poważnie kostkę i Felapolous zabronił tej zabawy. Gdyby mieli noże, zapewne graliby w pikuty. Pisali do rodzin i przyjaciół długie, nudne listy, z których większość nie została nawet wysłana. Niekiedy siadali po prostu na krzesłach albo kładli się na kojach w swoich modułach i patrzyli w sufit, rozmyślając o beznadziejności życia, Popeye Hooker był właśnie jednym z nich.

Władze Skycorpu sądziły, że swym postępowaniem uchronią ludzi przed niebezpieczeństwem, ale jedynym bezdyskusyjnym rezultatem tej decyzji była zmiana sprawnych robotników w chodzące kłębki nerwów.

Największym urozmaiceniem podczas tego okropnego okresu okazało się przybycie na stację Skycan Jacka Hamiltona. Nikt wówczas nie wiedział, że przeznaczeniem tego inżyniera, specjalisty od uprawy roślin w kosmosie, jest odmienić życie złomiarzy, a także bieg historii.

Lot słóżbowy.

Budzik zadzwonił nagle o trzeciej nad ranem, gdy Lisa Bamhart właśnie czuła, że zasypia. Jak zwykle w czwartki poszła spać o siódmej, zaraz po kolacji, żeby mogła wstać wypoczęta przed świtem następnego dnia. Annie jednak uznała, że nie była to odpowiednia pora na sen dla mamy. Dziecko zaczęło płakać w godzinę po pójściu Lisy do łóżka i Cari w żaden sposób nie potrafił go uspokoić. Skończyło się na tym, że sama musiała wstać, nosić Annie na rękach i śpiewać wszystkie kołysanki, jakie znała. Minęła wieczność, zanim mała wreszcie zasnęła.

Lisa była więc teraz zmęczona i nawet poranny prysznic nic nie pomógł. Rozmowa z kimś zazwyczaj pozwalała jej dojść do siebie, ale Cari spał jak zabity i nie było sensu go budzić. Zrzędziłby później przez cały dzień lub próbowałby kochać się z nią, na co akurat teraz nie miała zupełnie ochoty. Jeszcze mniej rozsądne byłoby budzenie Annie, która jako roczne dziecko mogła być tylko niemym słuchaczem. Skończyło się na tym, że przygotowała sobie pierwszą, lecz z pewnością nie ostatnia tego ranka, filiżankę mocnej kawy.

Lisa otworzyła przeszklone drzwi prowadzące na balkon i wyszła na świeże powietrze. Nawet o tak wczesnej porze panował upał. Balkon wychodził na plażę i kiedy popijała kawę, docierał do niej jednostajny szum fal. Daleko na morzu zauważyła światła regaty patrolującej atlantyckie wybrzeże. Mógł to być jednak równie dobrze szpiegowski trawler wysłany przez Sowiety w celu zbadania sytuacji na pobliskim Cape Canaveral.

Odwróciła się w lewo i zatrzymała wzrok na plaży w pobliżu Wschodniego Poligonu i Centrum Kosmicznego imienia Kennedy^ego. Białoniebieskie smugi reflektorów strzelały w ciemne niebo, krzyżując się na wysokości kilkunastu tysięcy stóp ponad platformą startową. Ściskała w rękach filiżankę i rozszerzonymi oczyma wpatrywała się w nie, czując przyśpieszone bicie serca. Skupiały się one nad platformą 39-A, gdzie przygotowywano do startu "Willy Ley".

Lisa szybko dopiła kawę, uzmysłowiwszy sobie, że musi się już śpieszyć. Jednak na chwilę wróciła jeszcze myślami do rodziny.

- Czy dobrze traktuję Carla i Annie? Dziecko potrzebuje matki, Cari żony, a ja w tym czasie zajmuję się treningiem pilotów albo wylatuję w kolejny lot służbowy. Car! twierdzi, że mała płacze w każdy piątkowy ranek, kiedy budzi się i nie widzi mamy, która przewinęłaby ją i nakarmiła. Jak wyjaśnić takiemu dziecku, że mamusia jest teraz w odległości trzystu mil w górze?

Odstawiła filiżankę i jeszcze przez chwilę popatrzyła na światła z Merrit Island. Ostatecznie nie musiała się tak spieszyć. Technicy z kontroli startów, jej zmiennik i cała reszta, znali się na swojej robocie. Wszystko, co musiała zrobić, to wsiąść do promu i polecieć.

- Cholera, kiedyś lubiłam tę pracę - przyszło jej do głowy. - Myślałam o niej od piątego roku życia, kiedy moimi idolami byli Sally Ride, Judy Resnick, Rhea Seddon i stary John Young. Osiągnęłam to. Zostałam astronautką, a teraz moim marzeniem jest być prawdziwą matką i żoną.

Uśmiechnęła się ponuro i rozmazała łzę, spływającą po policzku.

Pół godziny później zatrzymała samochód przed bramą numer trzy i pokazała kartę identyfikacyjną. Podstarzały strażnik zaświecił latarką przez przednią szybę i przyjrzał się uważnie jej twarzy i zdjęciu. Postępował tak samo w każdy piątek. Można by pomyśleć, że ten facet powinien już ją znać, ale przepisy nie pozwalały mu na niedopełnienie formalności. W końcu dał znak, że może jechać dalej.

- Głupek - pomyślała. - Nie mogę już na niego patrzeć.

Kiedy przejechała na drugą stronę, uzbrojony żołnierz podniósł rękę i zasalutował. Lisa odpowiedziała na to nieznacznym skinięciem głowy.

Jadąc Aleją Kennedy'ego mijała moczary, będące sanktuarium dzikiej przyrody otaczającej zabudowania ośrodka, który przez ostatnie dwadzieścia lat rozrósł się do rozmiarów niewielkiego miasta. Musiała uważać na zwierzęta, mogące pojawić się na drodze, choć dzisiejszy harmider powinien je stąd przepłoszyć. Dwa miesiące temu w ostatniej chwili wyhamowała przed aligatorem, któremu zechciało się wybrać na przechadzkę.

- Pewnego dnia - pomyślała - kiedy będę lądowała "Willy Ley" na pasie dla wahadłowców, wpadnę na takiego gada wygrzewającego się na ciepłym betonie.

Budynek montażu pojazdów znajdował się na wprost niej. Był to olbrzymi biały blok, widoczny w świetle reflektorów, z amerykańską flagą i dwóch-setletnią gwiazdą błyszczącą na tle ogromnej alabastrowej ściany. Zaparkowała samochód i przeszła do pomieszczeń przeznaczonych dla przygotowujących się do lotu astronautów, usytuowanych obok kantyny. Kiedyś oni ubierali się w kombinezony w części treningowej zabudowań, niedaleko siedziby głównej NASA, lecz gdy liczba wahadłowców wzrosła do kilkunastu, a loty odbywały się częściej niż co tydzień, wzniesiono dla nich specjalny budynek. Skończyło się paradowanie astronautów przed zgromadzonymi tłumnie dziennikarzami i przewożenie ich do platformy startowej w otoczeniu ochroniarzy, z latającymi nad głowami helikopterami.

- Mogliby kiedyś zorganizować taką pompę - pomyślała .Lisa, okazując kartę identyfikacyjną strażnikowi pilnującemu wejścia. - Miło byłoby zostać potraktowaną niemalże jak bohater narodowy...

Zjechała windą do podziemi, a następnie przeszła do pomieszczenia, gdzie zamieniła cywilne ubranie na jednoczęściowy kombinezon z plakietką Skycorpu na lewej piersi i nazwiskiem - L. Barnhart - na prawej. Po zasznurowaniu wysokich butów oraz wciśnięciu ołówków, słuchawek, latarki i kalkulatora do kieszeni włożyła na głowę całkiem nieprzepisową czapkę baseballową z emblematem St. Louis Car-dinals, przypominającą jej rodzinny dom.

Powędrowała korytarzem do kantyny, gdzie zwykle załoga oczekiwała na zakończenie przygotowań do startu.

- Witaj, Lisa.

- Cześć, George - odpowiedziała zatrzymując się przy tablicy rozkazów i zdejmując torbę dla

niej przeznaczoną. - Czy śniadanie dla mnie jest już gotowe?

- Właśnie się smaży. Za chwilę przyniosę. Stary kucharz, najszybciej jak mógł, poczłapał do

kuchni. Utykał na jedną nogę, co było pamiątką

udziału w wojnie wietnamskiej.

- Przejrzyj gazetę, jeśli chcesz.

- Dobrze, dziękuję.

Rzuciła okiem na "Today", leżący na stole, ale postanowiła nie brać go do ręki. Jeżeli zajmie się sportem i wiadomościami politycznymi, nie zdąży przejrzeć rozkazów dotyczących lotu. Usiadła przy stole i zaczęła przerzucać kartki dokumentów. Sala była prawie pusta. W drugim jej końcu siedział tylko jakiś nieznajomy wysoki mężczyzna.

George pojawił się znowu, tym razem z tacą w ręku. Niósł dla niej jak zwykle jajecznicę, tosty i plaster kanadyjskiego bekonu. Jego wspaniała znajomość ulubionych dań każdego astronauty dziwiła wszystkich.

- Co sądzisz o dzisiejszym meczu między Cards a Reds? - zapytał.

- Nie żartuj, Cincinnati nie ma żadnych szans. Liga Wschodnia jest słaba, a Reds są przecież na jej szarym końcu.

- Tak, Chicago ma większe szansę - zauważył, siadając na krześle obok i biorąc do ręki gazetę. - Roznieśli wczoraj Piratesów.

- Tak, widziałam to. Wygrali do zera - przytaknęła. - Są we wspaniałej formie już od dłuższego czasu. Widziałeś dzisiaj szefa? - zmieniła temat.

- Tak, wpadł tu przed chwilą, żeby zostawić na tablicy jakieś papiery. Dlaczego pytasz?

- Wygląda na to, że mam tylko jednego pasażera na dzisiejszy lot - rzekła, jeszcze raz zaglądając do rozkazów. Na długiej liście nazwisk zakreślone było tylko jedno. - Sądziłam, że zależy im na wysyłaniu jak największej liczby sprzętu i ludzi za jednym razem. Mogli po prostu dołączyć tego faceta do ekipy, którą zabiera Delta, a nie zlecać mi przewóz tylko jego.

- Dlaczego mówisz to do mnie? Gość, który siedzi tam przy stoliku, ma lecieć z tobą. Spytaj go sama.

Lisa spojrzała na mężczyznę ubranego w kombinezon, siedzącego samotnie nad śniadaniem.

- Hej, czy nazywasz się Hamilton? Odwrócił się gwałtownie na dźwięk swojego nazwiska.

- Tak. O co chodzi?

Wyglądał tak samo jak wszyscy nowicjusze: zagubiony i wystraszony.

- Dlaczego usiadłeś tak z boku? - zapytała. - Chodź tutaj i napij się ze mną kawy.

Pasażer wstał i podszedł do jej stolika, trzymając w ręku nylonową torbę na ramię. Wyglądał na jakieś dwadzieścia siedem, osiem lat, miał długie blond włosy i rzadką, jasną brodę. Uwagę zwracały jego nadzwyczaj błękitne oczy. Gdy podszedł, zdobył się nawet na blady uśmiech.

- Wygląda całkiem nieźle - pomyślała Lisa. Lepiej powinnam się zająć sobą, bo skończę jak te typki z mydlanych oper.

- Dzięki - powiedział zajmując miejsce naprzeciw niej.

Jego spojrzenie powędrowało na biust Lisy. Zaczerwieniła się, zanim uzmysłowiła sobie, że odczytywał tylko jej nazwisko z plakietki.

- L. Bamhart - przeczytał. - To L. to pewnie Linda, a poza tym jesteś pilotem?

- Prawie zgadłeś - odparła. - Mam na imię Lisa i rzeczywiście jestem pilotem. Będziesz dzisiaj moim jedynym pasażerem.

George widząc, że w dzbanku nie ma już kawy, wziął go i poszedł do kuchni.

- Chyba tak. Mam jednak nadzieję, że nie marnuję twojego cennego czasu - wyciągnął rękę. - Nazywam się Jack Hamilton. Jestem nowym inżynierem oddelegowanym na stację Ołympus. Zabierasz mnie tylko do połowy drogi swoim...

- OTV* - orbitalnym pojazdem transportowym - podpowiedziała. - Nie, nie marnujesz mojego czasu. Dla mnie rozkaz to rozkaz. Poza tym oprócz ludzi muszę przetransportować sprzęt. Dziwi mnie po prostu to, że nie lecisz razem z dwoma nowymi złomiarzami mającymi zastąpić tych, którzy zginęli w zeszłym tygodniu.

- Nie skończyli jeszcze treningów - rzekł George, który właśnie pojawił się znowu przy nich. - Ci nowicjusze nie nadają się do niczego...

Lisa zauważyła, że Hamilton pobladł na chwilę.

- Zajmij się swoimi gazetami, George - powiedziała, obdarzając kucharza zjadliwym spojrzeniem.

George wzruszył ramionami i wycofał się na zaplecze.

- Co powiesz o "diabelskim młynie"? - zapytała.

- Nie było tak źle... ale nie chciałbym przeżyć tego jeszcze raz. Bądź ze mną szczera. Czy start jest ciężki?

Uniosła brwi i wypiła łyk kawy.

- Raczej nie. Mnóstwo hałasu i na początku lekkie przeciążenie, ale nie jest gorzej niż przy

* W oryginale - Orbital Transfer Vehicle (przyp. red.).

starcie, powiedzmy, małego, jednosilnikowego samolotu przy przeciwnym wietrze. Jadłeś duże śniadanie?

- Nie.

- To dobrze. Masz szczęście - powiedziała. - George Jest nieraz nadzwyczaj złośliwy. Namawia nowicjuszy, aby zjedli, ile mogą. Przecież to ostatni porządny posiłek na Ziemi. Stara się w nich wepchnąć jak najwięcej hiszpańskich omletów, smażonych kiełbasek, frytek i wszystkich tych przysmaków. Ci ludzie od razu dostają choroby kosmicznej i mają dość życia...

- To nieprawda - dobiegł ich krzyk Geor-ge"a. - Wszystko słyszałem, Bamhart, i nie próbuj...

- Zamknij się, George - rzuciła przez ramię. - Wszystkie ćwiczenia są tylko marną namiastką rzeczywistości. Szczerze mówiąc, wielu ludzi, którzy towarzyszyli mi podczas lotu, zwymiotowało wszystko, zanim jeszcze zdało sobie sprawę z tego, że jest im niedobrze. Inni zaś zachowywali się całkiem normalnie i nie mieli żadnych problemów.

Lisa uśmiechnęła się. Odruchowo sięgnęła przez stół i ścisnęła dłoń pasażera.

- Na pewno świetnie sobie poradzisz - rzekła. - Ktoś tak przystojny jak ty nie mógłby mieć żadnych kłopotów.

- Dziękuję - odparł.

Nieoczekiwanie dla samego siebie wyciągnął rękę i odpowiedział na uścisk.

- Uważaj, chłopie! - zauważył George. - Ona jest mężatką!

- Siedź cicho - rzuciła.

Zaczęła ją palić twarz. Czuła się jak nastolatka, płonąca przy każdej okazji. Zauważyła jednak, że Jack Hamilton jest zmieszany tak samo jak ona.

- Przepraszam - wymamrotał i nerwowo chrząknął. - Jak ci się podoba... to znaczy, jak się podoba twoja praca mężowi?

- Carl... no cóż... sądzę, że nie ma innego wyboru. Pracuje jako nauczyciel gimnastyki w szkole średniej w Titusville i nie jest w stanie utrzymać całej rodziny. Jego pensja starczyłaby tylko na najpotrzebniejsze wydatki.

- Masz dzieci?

- Tak - odpowiedziała. - Córkę. Annie. Skończyła w zeszłym miesiącu rok - uśmiechnęła się smutno i odwróciła wzrok. - Jak już mówiłam, choroba kosmiczna nie stanowi takiego poważnego problemu...

- Założę się, że jest dumna ze swojej mamy. Spuściła oczy i utkwiła wzrok w blacie stolika. -

Hej, Lisa - pomyślała. - Nie możesz rozpłakać się

w tej chwili!

- Chyba tak - zdołała wydusić przez zaciśnięte gardło. - Nie może tylko tego na razie powiedzieć...

Zamilkli na moment i nawet George nie odzywał się zza baru. Po kilku chwilach Hamilton nerwowo chrząknął.

- Słyszałem pewne plotki, że ten facet, którego mam zastąpić, miał jakieś problemy - powiedział. Przerwał i spiesznie dodał - Nie mówiąc o tym, że ty także masz jakieś kłopoty, to znaczy...

- W porządku - rzekła i ukradkiem starła łzę z policzka. - Wszyscy mamy problemy, Jack. - Wyprostowała się na krześle i sięgnęła po już wystygłe jedzenie. - Nie wiem zbyt wiele na temat tamtego gościa, ale... no cóż, nie owijając w bawełnę, miał jakieś zaburzenia psychiczne. Nic poważnego. Nie próbował wyskoczyć przez śluzę ani nic w tym rodzaju, ale ktoś, kto wrócił ze Skycana...

- Skycana?

- Tak. Nie pytaj mnie o to. Dowiesz się wszystkiego na miejscu. W każdym razie zaczął mówić do ścian czy coś podobnego. Tamtejszy doktor, Ed Felapolous, postanowił, że będzie dla niego lepiej, jeżeli zostanie odesłany na Ziemię. Nie martw się. To zdarza się rzadko na Skycanie. Słyszałam, że jest tam trochę nudno, ale ja osobiście nie przywoziłam stamtąd nikogo w kaftanie bezpieczeństwa.

- Aha - pokiwał głową. - Dobrze wiedzieć. Lisa popatrzyła na niego uważnie.

- Och, na Boga, posłuchaj mnie - powiedziała z westchnieniem - chcę być z tobą szczera, Jack. Nie ma się czym martwić zarówno jeżeli chodzi o start, jak i o życie tam, na górze. Powiem bez ogródek: nie dopuszczaj do siebie innych myśli niż ta, że jest to miejsce takie, jak tysiące innych, w których człowiek musi sobie radzić. Start to fraszka. Musisz tylko...

Nad ich głowami zatrzeszczał interkom:

- Jack Hamilton, Jack Hamilton proszony jest o zgłoszenie się do sali A-12.

- W górę windą, w prawo i korytarzem prosto do końca - rzekł rzeczowo George, nie podnosząc nawet głowy znad gazety. - Nie możesz nie trafić.

- Na mnie już czas - powiedział Hamilton wstając niechętnie. - Spotkamy się na pokładzie?

- Niestety nie - odparła. Spojrzała mu w oczy i uśmiechnęła się. - Ty będziesz na dolnym pokładzie transportowym, a ja na pokładzie załogi. Wejdę na statek, gdy wszystko będzie już gotowe, a w czasie samego lotu nie wolno mi się ruszać z miejsca.

- Szkoda. Zaczynało mi się to podobać.

- Mnie także - pomyślała. Kiedy zamierzał odejść, rzekła:

- Posłuchaj, Jack, po drodze poproś któregoś z techników, aby dał ci hełm. Najlepiej zwróć się do dziewczyny o imieniu Crissie. Powiedz jej, że ja cię przysyłam, bo normalnie nie wolno tego robić.

- Robić czego?

- Dawać pasażerom hełmów - odpowiedziała. - Będziemy mogli wtedy porozmawiać w czasie lotu. OT V mają automatycznego pilota, więc rozmowa z tobą nie będzie mnie rozpraszać. Robiłam to już wiele razy, więc nie przejmuj się. Wtyczka od hełmu pasuje do gniazdka pod oparciem fotela. Odezwę się zaraz po starcie.

- W porządku - uśmiechnął się. - Będę ci wdzięczny.

- Nie ma sprawy. Aha, jeszcze jedno. Niektórzy faceci, lecący po raz pierwszy, chcą uchodzić za twardziel!. Nie baw się w to. Weź dramaminę, którą ci podadzą, dobrze?

- Jasne - odwrócił się na pięcie i skierował ku drzwiom. - Dziękuję ci. Lisa.

- Życzę dobrego lotu - rzekła, a po chwili mimowolnie dodała - przystojniaku.

Po jego odejściu Lisa dokończyła śniadanie. Dopiła kawę, zabrała dokumenty i wstała.

- Życzę dobrego lotu, przystojniaczko - usłyszała za plecami głos George'a.

- Odwal się, kuternogo - warknęła zamykając drzwi. Gdy szła korytarzem, słyszała jeszcze śmiech kucharza.

Zanim wsiadła do windy, zatrzymała się na chwilę pod wieżą startową i rozejrzała wokół. Blada zorza jaśniała na wschodzie, ponad spienionymi falami Atlantyku. Dobiegły do niej odgłosy budzącego się życia w otaczającym ją sanktuarium dzikości: śpiew ptaków, rechot żab, cykanie świerszczy a nawet plusk wody wywołany przez polujące aligatory. Mieszał się z nimi odgłos pracujących maszyn i od czasu do czasu zawodzenie syren.

Dla Lisy była to ulubiona część piątkowego poranka: wschód słońca tuż przed startem. Trzy mile dalej widziała pierwsze promienie słoneczne lśniące na szczycie ścian budynku montażu pojazdów. Nad gniazdami, założonymi na jego dachu, krążyły sokoły. Światło nadawało wszystkiemu kryształową przejrzystość i odbijało się od szyb samochodów, zaparkowanych obok starego budynku dla dziennikarzy, którymi przyjeżdżali turyści i pracownicy. Starty promów z Cape Canaveral od dawna przestały być sensacją i dziennikarze oddali turystom swoje, uprzednio zazdrośnie strzeżone, miejsca widokowe. Widzowie przybywali więc tłumnie z Cocoa Beach, Titutsville i Orlando. Lisa uśmiechnęła się. Nie witali jej wszędobylscy dziennikarze, ale i tak miło było mieć widownię. Pewnego dnia namówi Carla, żeby wziął ze sobą Annie i przyjechał tu pokazać malej, jak jej mama odlatuje w kosmos...

Przerwała te rozmyślania i skierowała się w stronę windy. Technik, mający na głowie czapkę NASA i słuchawki na szyi, bez słowa uruchomił podnośnik. Wzrok Lisy przesuwał się bezmyślnie po białej powłoce "Willy Ley". Ten prom typu Mark II wyglądał wciąż dobrze, jak na kilkanaście tysięcy wylatanych godzin, ale już niedługo miał być zastąpiony przez Mark III, których produkcja zaczęła się na liniach montażowych w Rockwell.

- Wkrótce powstanie coś zupełnie innego niż promy kosmiczne, ale wtedy będę za stara, aby latać - pomyślała. - To dobrze. Może zajmę się nauczaniem albo czymś w tym rodzaju.

Inny mechanik, ubrany w biały kombinezon z emblematem Skycorpu na plecach, odprowadził ją pomostem do końca centralnego tunelu połączonego z głównym wejściem na prom. Porozmawiała przez chwilę z kilkoma mężczyznami z obsługi naziemnej i w końcu weszła przez okrągły luk do wnętrza. Jak zwykle kazała się przypiąć pasami do fotela i założyła hełm. Zawsze w takim momencie czuła się jak bagaż, który trzeba dobrze przymocować, by zabezpieczyć go przed uszkodzeniem.

Francis Coffey - drugi pilot - znajdował się już na swoim miejscu przy konsoli i właśnie sprawdzał wszystko przed startem. Spojrzał na nią przez szybę hełmu. Za każdym razem przywodził jej na myśl starzejącego się morsa.

- Jak zawsze spóźniasz się, złotko - burknął.

- Przecież wszystko idzie według planu - zauważyła, podłączając słuchawki umieszczone w hełmie i przekręcając kartkę dziennika pokładowego, przytwierdzonego na stałe do kokpitu.

Wahadłowiec zaczął się trząść, a silniki wyć, jakby denerwowało je spóźnienie.

- Jest już po czwartej - stwierdził. - Dobrze spałaś?

- Przecież sam widzisz.

- "Willy Ley", tu Kontrola Startów - rozległ się w słuchawkach głos kontrolera. - Sprawdzamy łączność.

Lisa wcisnęła przycisk z lewej strony.

- Wszystko w porządku - potwierdziła. - Annie była bardzo niegrzeczna i nie dała mi spać.

- Nie przejmuj się, niczego po tobie nie widać. Wyglądasz jak zwykle wspaniale.

- O co chodzi, "Willy Ley"? Nie rozumiem.

- Nieważne - odrzekł Coffey i wyłączył radio.

Przez następną godzinę, stosując się ściśle do instrukcji, przeprowadzili testowanie systemu, podczas gdy obsługa naziemna do końca napełniła zbiornik zewnętrzny ciekłym paliwem. Lisa cały czas myślała, jak radzi sobie Jack Hamilton, siedząc samotnie w pomieszczeniu towarowym, całkiem odcięty od świata zewnętrznego. Ona zawsze denerwowała się przed startem, mimo że przeżywała to co tydzień od prawie trzech lat. Jedynie rutynowa kontrola pomagała jej nie myśleć o tym podczas tych kilku najgorszych minut. Jakże więc musiał czuć się Hamilton, czekając na pierwszy w życiu start, siedząc bez żadnego zajęcia?

- Odezwę się do niego zaraz po odłączeniu silników pomocniczych - postanowiła.

Nadszedł czas na końcowe dziesięciominutowe odliczanie. Załoga nie potrzebowała tego czasu, ale kontrolerzy zwykli wykorzystywać go na dodatkowe upewnienie się, czy wszystko jest w porządku. Leżąc na plecach i patrząc przez iluminatory na błękitne niebo i szczyt wieży startowej. Lisa i jej kolega jak zwykle prowadzili ze sobą przyjacielskie sprzeczki.

- Chcę posłuchać muzyki country - rzekł S. Franci s CofFey.

- Nie, mam już dość Williego Nelsona śpiewającego Whiskey River.

- Słuchaliśmy go dopiero dwa razy.

- To i tak za dużo, Steve...

- Dobra. Nie będzie Williego - uśmiechnął się i wyjął z kieszeni inną kasetę. - To coś, czego nigdy jeszcze nie słyszałaś, złotko. Jimmy Buffet. Jest tu pewna świetna piosenka A pirate Looks At Forty.

- Co to za muzyka?

- Wolna, miła dla ucha...

- Nie mam nastroju na coś takiego - rozsunęła suwak na biodrze i wyjęła swoją kasetę. - Posłuchaj, tutaj jest coś naprawdę wspaniałego...

- Nie, nie i jeszcze raz nie - zaprzeczył gorączkowo. - Żadnego Paula Wintera Consorta. Nie zamierzam jeszcze raz słuchać Icarusa.

- To Aaron Copland. Spodoba ci się...

- Czy to country?

- Nie, amerykańska klasyka z poprzedniego wieku, ale...

- Nie ma mowy - powiedział surowo, zakrywając ręką magnetofon umieszczony w konsoli miesiąc temu, kiedy to zaczęli latać razem i zauważyli, iż oboje lubią słuchać muzyki podczas lotu. Szczerze mówiąc, było to niezgodne z regulaminem, ale prawie nikt z NASA i Skycorpu nie przestrzegał tego zakazu. Astronauci urozmaicali sobie czas taką rozrywką już od czasów Apolla. - Nie chcę znowu tych trąbek i skrzypiec.

- Przestań marudzić, Coffey - Lisa odepchnęła rękę kolegi i wsunęła kasetę do kieszeni magnetofonu. - Poza tym zeszłym razem była twoja kolej, więc dzisiaj nie masz nic do powiedzenia. - Pochyliła się nad aparaturą i nastawiła zegar cyfrowy tak, aby magnetofon został uruchomiony w siedem sekund po ich oderwaniu się od ziemi. - Może ta muzyka zrobi wreszcie z ciebie człowieka.

- "Willy Ley19, tu Kontrola Startów. Za chwilę startujemy. Odbiór.

Lisa wcisnęła przycisk na konsoli, otwierając kanał łączności.

- Tu "Willy Ley". Zaczynamy odliczać czas. Odbiór.

- Trzymajcie się! Do startu pozostało dziewięć minut.

Za ścianą ochronną, trzy mile od platformy startowej 39-A, stu siedemnastu ludzi czekało na specjalnych stanowiskach widokowych i na trawniku za basenem dla łodzi. Znajdowali się tam, skąd kiedyś dziennikarze z całego świata przyglądali się pierwszym startom rakiet na Księżyc, a później promów kosmicznych. Po pewnym czasie zainteresowanie lotami kosmicznymi ze strony prasy zmalało, ludzie jednak wciąż się tym pasjonowali. Był to jeden z przejawów utraty wpływu prasy na opinię publiczną w końcu dwudziestego wieku. Ogromny cyfrowy zegar wskazywał teraz siedem minut do startu. Głos komentatora wyjaśniał zgromadzonym ludziom to, co się działo.

Kiedy dziennikarze zaczęli opuszczać cotygodniowe starty, NASA zrozumiała, że przyjmowanie turystów może wzbudzić zainteresowanie opinii publicznej i podreperować budżet. Karnety wstępu kosztowały czterdzieści dolarów (dziesięć dla dzieci i emerytów, dwadzieścia dla członków Narodowego Towarzystwa Kosmicznego). W ten sposób NASA okpiła cyniczną prasę, starającą się odwrócić uwagę ludzi od programu kosmicznego.

Turysta w średnim wieku, który przyleciał z De-lavare, z uwagą obserwował, jak wieża z windą dla załogi odsuwa się od promu. Na chwilę odjął lornetkę od oczu, pozwalając im odpocząć. Był wielbicielem kosmosu, odkąd jako świeżo upieczony student oglądał w telewizji pierwszy start Columbii. Teraz, po tylu latach, miał zobaczyć start promu na własne oczy. Uśmiechnął się i znowu podniósł do oczu lornetkę w chwili, gdy czyjaś ręka spoczęła na jego ramieniu.

- Hej, proszę pana, chce pan kupić jakieś pamiątki? - usłyszał.

Rozejrzał się wkoło i trochę zdziwiony zobaczył stojącego obok starego człowieka. Miał długie, siwe włosy spięte w kucyk i brodę. Ubrany był w postrzępione drelichowe szorty, hawajską koszulkę i sandały. Na głowie nosił gustowną niebieską czapkę z daszkiem, nad którym widniał napis "Hornet Plus Three".

Turysta z Delavare widział już wcześniej tego mężczyznę krążącego wśród tłumu i dźwigającego pudło pełne okolicznościowych spinek do krawata, znaczków, naszywek, widokówek i różnych innych drobiazgów. Obiecywał sobie, że przywiezie kilka pamiątek siostrzeńcom, ale nie miał ochoty korzystać z usług tego starucha, który z pewnością od razu przeznaczał wszystkie zarobione pieniądze na butelkę taniego wina albo na coś jeszcze gorszego.

- Nie, dziękuję. Przykro mi. Staruszek wskazał głową w kierunku platformy startowej.

- To "Willy Ley". Jeden z pierwszych promów drugiej generacji. Proszę posłuchać mojej rady. Niech pan nie patrzy na start przez tę lornetkę, bo przegapi pan najlepszy widok. Wielu ludzi popełnia ten błąd. Wszyscy ci, którzy używają lornetek albo teleskopów, są potem rozczarowani. Po starcie proszę wyjść na otwartą przestrzeń i popatrzeć, jak lądują silniki pomocnicze. Nie tak jak dawniej, gdy spadały do oceanu. Wiele się zmieniło od tamtej pory.

- Tak - przytaknął turysta.

Ledwie pamiętał te czasy, o których wspominał staruszek. Takie metody zaczęły wychodzić już z użycia ładnych kilkanaście lat temu. Wyrwał się z zamyślenia i popatrzył na zegar odliczający czas do

startu, znajdujący się kilkanaście stóp od niego. Wskazywał cztery i pół minuty.

- Wie pan - rzekł sprzedawca - kiedyś spacerowałem po Księżycu.

- Tak. Oczywiście, dziadku. I to nie jeden raz. Oczy starego zwęziły się, a on sam sprawiał wrażenie obrażonego.

- Hej! Sądzisz, że jestem stuknięty? Wcale cię nie nabieram! Byłem na Księżycu, gdy ty leżałeś jeszcze w kołysce!

- Jasne... Odejdź pan stąd, dobra?

- Popatrz tutaj! - wskazał palcem na emblemat na czapce. - Widzisz? Przeczytałeś co tu jest napisane? Co według ciebie oznaczają te słowa? - wystawił także na pokaz naszywkę na ramieniu. - Widzisz to? Widzisz tego orła lądującego na Księżycu?

Strażnik NASA pojawił się nagle za ich plecami. Kładąc rękę na ramieniu staruszka, zwrócił się do turysty:

- Przepraszam bardzo, czy ten człowiek panu przeszkadza?

Nie czekając na odpowiedź, strażnik wykręcił rękę sprzedawcy i poprowadził go przed sobą.

- Miłego oglądania - rzucił staruszek przez ramię. - Życzę udanego dnia.

Na pokładzie "Willy Ley" Lisa Barnhart przebiegała zręcznie palcami po klawiszach konsol. Zegar cyfrowy nad jej głową wskazywał dwie minuty do startu. Teraz wziął w niej górę instynkt, wyostrzony poprzednimi startami i setkami godzin spędzonych na symulatorach. Rozumieli się w takich chwilach z Coffeyem bez słów, jakby ich umysły były sprzężone w sieć podobną do komputerowej. Gdyby mogła obserwować swoje poczynania z boku, nie uwierzyłaby własnemu wizerunkowi. Nie miała jednak czasu myśleć o tym, więc nie odczuwała strachu.

Gdzieś w podświadomości czuła się znów siedemnastoletnią dziewczyną, przygotowującą się do pierwszego samodzielnego lotu jednosilnikową awionet-ką Cessna 132 na lotnisku Columbia Regional w Missouri. Kołuje na pasie startowym, jest sama w kabinie, czuje strach i podniecenie, a przez ciało przebiegają dreszcze. Czy to sportowy samolot czy prom kosmiczny, dla niej nie ma różnicy. Pierwszy czy pięćdziesiąty raz, i tak oderwanie się od ziemi jest najgorsze.

- Kontrola, tu "Willy Ley" - powiedział Coffey do mikrofonu. - Pomocniczy zespół startowy sprawdzony. Odbiór.

- W porządku, "Willy Ley" - nadeszła odpowiedź. - Główny także. Wydaję pozwolenie na start.

- Dziękuję. Bez odbioru - odpowiedziała Lisa. Jeszcze raz przebiegła wzrokiem po wskaźnikach i zauważyła, że ciśnienie w zbiorniku z ciekłym tlenem wzrosło do maksimum. Mieli już za sobą próbę mocy silników. Przed jej oczami znowu pojawiła się kabina samolotu. Odrzuciła jednak od siebie wspomnienia. Wszystkie systemy działały bez zarzutu. Wydaję pozwolenie na start - zabrzmiały jej w myślach słowa z wieży kontrolnej w Missouri.

- "Willy Ley91', pomocniczy zespół startowy został uruchomiony. Kontrola nad startem została przekazana komputerowi pokładowemu. Odbiór.

- Potwierdzam. Bez odbioru - powiedziała. Teraz wszystko zależało tylko od nich dwojga i maszyn. Wszystko spoczywa w twoich rękach, nie zawiedź mnie - zabrzmiały w jej uszach słowa starego instruktora. Sprawdziła czas. Zostało jeszcze dwadzieścia sekund.

Lampki kontrolne na konsoli zapaliły się, gdy komputer włączył pełną moc głównych silników nośnych. Usłyszała nagły huk i poczuła drżenie statku przypominające trzęsienie ziemi lub gigantycznego drapieżnika czającego się do skoku.

- Główne silniki nośne rozgrzane. Dwa... - usłyszała

Wsporniki odsunęły się...

- Jeden...

Och, Boże, to wspaniałe...

- Start...

Zielone światełka kontrolne oznajmiły, że wszystko działa, jak należy. Ogromna siła wgniotła Lisę w fotel, gdy prom zaczął się wznosić. Zauważyła przez iluminatory, że wieża startowa zniknęła w dole, a jej miejsce zajęło błękitne niebo. Huk silników zamienił się w ogłuszający ryk, gdy "Willy Ley" skierował się w otchłań kosmosu.

Co dziwne, na początku nie słychać było przy starcie żadnego dźwięku. Przypominało to niemy film: ogień, kłęby ciemnoczerwonego dymu, oślepiające turystów światło, wznoszący się w niebo wahadłowiec, pusta platforma startowa i głucha cisza.

Statek znajdował się już kilkaset stóp nad ziemią, gdy do zgromadzonych gapiów dotarł z odległości trzech mil ponury grzmot, odbijający się od bagien. Na ten odgłos leśne kaczki, sokoły, gęsi, białe czaple i wróble z całej okolicy zerwały się do lotu. Ludzie stojący na brzegu basenu przyglądali się wahadłowcowi wznoszącemu się majestatycznie w przestworza. Silniki pomocnicze zostawiły za nim kłęby gęstego, ciemnego dymu, spowijającego platformę startową. Wśród tłumu zaczęto wiwatować, ale wszystko zagłuszał ryk startującego promu.

Na samej krawędzi stromego brzegu basenu stary handlarz podskakiwał wysoko w powietrze. Rzucił na ziemię swoją torbę i wyciągnął chude ręce ponad głowę.

- Leć, leć wysoko! - zaczął krzyczeć cienkim głosem. - Leć! Znowu startuje Apollo!

Siedem sekund po starcie "Willy Ley" znajdował się już nad oceanem. Obrócił się wokół własnej osi o sto dwadzieścia stopni w prawo i odwrócił się tyłem do Ziemi. Przekroczył przed chwilą prędkość dźwięku z hukiem docierającym daleko poza Cape Cana-veral, gdzie widzowie wciąż byli wpatrzeni w rozpływający się w powietrzu warkocz spalin.

Na pokładzie towarowym panował trudny do zniesienia hałas. Jack Hamilton, mimo otrzymanego od jednego z techników hełmu, który w znacznym stopniu tłumił dźwięki, czuł, że jego ciało jest niemal rozrywane na strzępy. Siła oddziaływania grawitacji i przyśpieszenia ziemskiego sprawiła, że został wtłoczony w fotel i trudno mu było się ruszyć. Zacisnął palce na poręczach, zamknął oczy i z wysiłkiem starał się przypomnieć sobie względny wskaźnik ilości dwutlenku węgla w warunkach hodowli hydroponicznej. To głupie. Zapamiętał to z wykładu doktora Vishnu Suni z Instytutu Gaia, wygłoszonego kiedyś na Uniwersytecie w Massachusetts. W chwili paniki przed startem zaczął uporczywie o tym myśleć.

- To straszne - wydusił przez zaciśnięte zęby, gdy prom wykonał wywracający wnętrzności obrót. Nawet mówienie do samego siebie było szalonym wysiłkiem. Myśli kotłowały mu się w głowie. - Ten wrak rozpadnie się i rozbije, skręca mnie w żołądku, jestem beznadziejnie uwięziony w ogromnej puszce po piwie...

- Alanewr wykonany prawidłowo - usłyszał w słuchawkach głos Lisy Bamhart.

- W porządku, "Willy Ley19.

- Och, idźcie wszyscy do diabła - pomyślał Jack.

- Tu "Willy Ley". Główne silniki pracują na sześćdziesięciu pięciu procentach mocy. Dwie minuty i czterdzieści sekund do odłączenia silników pomocniczych. Odbiór.

- Potwierdzam, "Willy Ley^.

Ogromne przyśpieszenie. Cały prom się trzęsie. Straszny huk przenika hełm. Hamilton zamknął ponownie oczy i skupił się na myśleniu o wyśmienitych ziemniakach z Idaho. Gdy zamieniły się one we francuskie podróbki, poczuł, że jego żołądek staje się z każda chwilą cięższy.

Sześćdziesiąt sekund po starcie "Willy Ley" osiągnął pułap czterech i pół mili i mknął szybciej niż dźwięk. Cape Canaveral już dawno zniknął gdzieś w dole. Prom poruszał się, wykorzystując sześćdziesiąt pięć procent swojej mocy, a załoga przygotowywała się do odłączenia silników pomocniczych.

Lisa i Coffey pracowali w milczeniu. Gdy pilot zwiększył do maksimum moc silników. Lisa sprawdziła trajektorię lotu na ekranie komputera. Jeden rzut oka na wskaźniki pozwolił jej się upewnić, że silniki do manewrów orbitalnych były już przygotowane.

- "Willy Ley" do kontroli - rzekła. - Paliwo w silnikach pomocniczych wyczerpuje się. Jesteśmy gotowi do ich odrzucenia. Odbiór.

- Potwierdzam. Bez odbioru. Lisa zajęła się klawiaturą kontrolną, ustawiając wahadłowiec w pozycji dogodnej do odrzucenia bezużytecznych już w tej chwili silników na paliwo stałe. Zmiana kursu była tak minimalna, że w kabinie ledwo się dało ją odczuć. Na ziemi ktoś obserwujący lot przez teleskop nie zauważyłby żadnej zmiany.

Prom leciał teraz z prędkością czteroipółkrotnie większą od prędkości dźwięku i znajdował się osiemdziesiąt mil nad ziemią. Czerwona lampka na konsoli powiadomiła o wyczerpaniu się paliwa.

- "Willy Ley" do kontroli. Silniki pomocnicze wyłączone - zameldowała.

- Potwierdzam, "Willy Ley". Odłączenie za dwadzieścia sekund.

Huk ustal niemal zupełnie, pozostawiając w kabinie jedynie dźwięk syczącego powietrza. Lisa położyła palce na dwóch przyciskach i obserwowała ekran monitora, na którym komputer nawigacyjny odliczał czas. Gdy pojawiła się cyfra zero, bez namysłu wcisnęła oba guziki.

W iluminatorze pojawił się jasny błysk, któremu towarzyszył silny wstrząs wywołany odpaleniem ładunków odłączających silniki od zbiornika zewnętrznego. Oczami wyobraźni widziała wąską rakietę z niewielkimi lotkami kontrolującymi ich spadanie i lądowanie na pasie Centrum Kosmicznego imienia Kennedy*ego.

- "Willy Ley" do kontroli - powiedziała. - Odłączenie wykonane.

- W porządku, potwierdzam odbiór. Proszę uruchomić napęd orbitalny.

- Tak jest. Wszystko gotowe.

Palce Steve'a przesuwały się szybko po panelu autopilota, wydając instrukcje komputerowi pokładowemu, mającemu odpalić główne silniki orbitalne, które popchną prom dalej.

Pierwszy z nich został uruchomiony w niespełna dwie minuty później. Nie wywołało to żadnych wibracji ani dźwięków. Tylko przyrządy pokazywały, że silniki o wspólnym ciągu dwunastu tysięcy funtów pracują nad wyniesieniem promu na niską orbitę - trzysta mil ponad powierzchnię planety.

- Kontrola, tu "Willy Ley", napęd orbitalny uruchomiony.

- Potwierdzani. Bez odbioru.

- Dobra, dostarczmy im te jarzynki.

- Mówisz jak prawdziwa gospodyni domowa - mruknął Coffey, zdejmując hełm i kładąc go pod fotelem.

- Tak - zaśmiała się - prawdziwa gospodyni domowa.

Lisa uczyniła z hełmem to samo, co jej towarzysz i sprawdziła, że drugi silnik zostanie uruchomiony za pół minuty. Wyłączyła pomocniczy zespół mocy, podczas gdy Coffey zaczął kontrolować na komputerze warunki panujące na pokładzie transportowym.

- O, cholera - pomyślała, gdy zauważyła, czym się zajmuje Steve. - Na śmierć zapomniałam o Jacku Hamiltonie.

Z całej siły wcisnęła guzik interkomu i rzekła do mikrofonu:

- Przystojniaku, tu Lisa. Przycisk znajduje się obok prawego oparcia. Możesz mówić, Jack.

Zapadła cisza. Po chwili dopiero usłyszała jego słaby głos.

- Cześć, Lisa.

- Cześć. Jak się czujesz tam na dole?

- Jestem chory i czuję się jak zbity pies - odpowiedział inżynier hydroponiki już trochę pewniej.

- Och, mój drogi - rzekła. Usłyszała drwiący śmiech Coffeya i rzuciła mu pełne wściekłości spojrzenie. - Przykro mi, Jack. Wziąłeś pigułki, które dostałeś?

- Tak, ale wcale mi nie pomogły. Znalazłem przynajmniej torbę, więc nie napaskudziłem tu. To miło, że Skycorp pomyślał o takiej ewentualności.

- Niestety nie mogę przyjść i ci pomóc - rzekła.

- Nic nie szkodzi. I tak nie chciałabyś mnie zobaczyć w takim stanie - przerwał na chwilę. - Nie ma tu żadnych ekranów ani okien. Co teraz widać na zewnątrz?

Wyjrzała przez iluminator na wolno wirującą w górze planetę. Ten widok świata odwróconego do góry nogami wystarczyłby, aby doprowadzić ją do stanu Jacka, gdyby już do tego nie przywykła.

- No cóż, znajdujemy się teraz pod Australią - zaczęła, - Nad krainą kangurów niebo jest czyste. Widać też Morze Koralowe i część Archipelagu Bismarcka...

- A Nowa Gwinea? - zapytał.

- Tak, ją też widzę. Obok znajduje się Wielka Rafa Koralowa i mogę przysiąc, że tam jest stadko niebieskich marlinów... nie, to chyba tylko fale, może jakiś prąd.

- To wspaniałe. Przelecieliśmy już pół drogi wkoło Ziemi. Założę się, że za każdym razem jesteś tym zachwycona.

- Nie, przywykłam już do tego.

- Tak ci się tylko wydaje. Kiedy twoja córeczka podrośnie, musisz ją zabrać tu ze sobą. Niech odbędzie podróż w osiemdziesiąt minut dookoła świata.

Niespodziewanie poczuła, że jej oczy stają się wilgotne. Spróbowała osuszyć je kciukiem, ale kropelki rozproszyły się w nieważkości, Chlipnęła cicho i spojrzała na Coffeya, który zdawał się być całkowicie skupiony na przyglądaniu się południowo--zachodniemu Pacyfikowi.

- Wszystko w porządku? - usłyszała głos Ha-miltona.

- Tak. To tylko... mały orbitalny katar, sam wiesz - zaśmiała się.

- Wspaniała z ciebie dziewczyna, Liso. - powiedział Hamilton. - Dlaczego, u licha, jesteś mężatką? Mógłbym się w tobie zakochać.

- Tak, mógłbyś.

- Przepraszam. Nie to miałem na myśli.

- Ależ nie masz mnie za co przepraszać Zamilkła na chwilę.

- Posłuchaj, Jack, lubię cię. Gdy będziesz kiedyś potrzebował czegoś... na przykład znudzi ci się ten widok i będziesz chciał wrócić do domu... Możesz do mnie zadzwonić. Mój numer znajdziesz w książce.

- Zadzwonić do ciebie? Z kosmosu? Przez telefon? Jasne. Przecież to zwyczajna rozmowa, tylko przekazywana systemem anten satelitarnych na Ziemię. Zadzwoń do mnie, jeżeli będziesz potrzebował czegoś z Ziemi, dobrze?

- Dziękuję ci. Nie wiem, co mam powiedzieć...

- Nie dziękuj - rzekła. - To ja mam w stosunku do ciebie dług wdzięczności. Pomogłeś mi przypomnieć sobie coś, o czym już prawie zapomniałam.

- Powoli zbliżamy się do stacji. Lisa - zauważył Coffey stanowczo, dając jej do zrozumienia, że należy już kończyć rozmowę i wrócić do pracy.

- Niestety - powiedziała. - muszę już kończyć, Hamilton. Uważaj na siebie w tej puszce, dobrze?

- Jasne - odparł. - Dziękuję za podwiezienie, złotko.

- Zawsze do usług, przystojniaczku.


13

Wspomnienia Hookera (Gdzie ona jest?)

Trzej koledzy, z którymi mieszkał, siedzieli na metalowej podłodze zaabsorbowani grą w bankiera. Kiedy ostatnio sprawdzał stan gry, prawie wszystkie posiadłości, włączając w to także stacje kolejowe, należały do jednego z nich, a większość domów została już zastąpiona czerwonymi hotelami. Nie wyglądało jednak na to, żeby któryś z nich miał się poddać. Każdy zapamiętale rzucał kostkami, mając nadzieję, że zatrzyma się na polu obok bezpłatnego parkingu i będzie miał prawo zagarnąć wciąż rosnącą na środku planszy stertę pieniędzy. Kilku innych złomiarzy, z których jeden trzymał na kolanach kota, siedziało na pobliskich łóżkach i obserwowało przebieg gry. Słyszał mruczenie zwierzęcia i głosy mężczyzn, dochodzące przez zasłonę, dźwięk toczących się kostek a po chwili krzyki:

- Siedem, szczęśliwa siódemka... Raz, dwa trzy, cztery, pięć, sześć... cholera.

- Ha! Droga! Z trzema domami... to będzie dziewięćset dolarów! Płać, durniu! Szelest przeliczanych pieniędzy.

- To cała forsa, jaką zgarnąłeś od niego za przejazd twoją linią kolejową.

Rozległ się śmiech.

- Nie jesteś jeszcze spłukany?

- Zapomnij o tym, bracie. Ciągle mam jeszcze tysiąc dolarów albo trochę więcej, a ty zaraz wjedziesz w mój róg. Zedrę z ciebie ostatni grosz i odeślę do przytułku dla ubogich.

- Gówno prawda. Wylądujesz jak zwykle w więzieniu i nie będziesz mógł mi nic zrobić!

- Mam kartę zwalniającą z więzienia. Pamiętasz, ostatnim razem wylądowałem na "szansie". Masz te pieniądze. A teraz zamknij się i rzucaj.

Słychać było toczące się kostki.

- Sześć.

- To nie sześć, tylko pięć.

- Och, pomyliłem się. Raz, dwa, trzy, cztery... o do licha!

- Płacisz!

Głosy te doprowadzały Hookera do szału. Już raz, parę dni temu, próbował uspokoić ich trochę. Nie, to za słabo powiedziane. Gwałtownie odsunął zasłonę i ryknął, aby się zamknęli. Złomiarze, którzy zajęli się bankierem, walcząc z nudą ogarniająca ich podczas długich dni bez pracy, popatrzyli na niego ze złością. Philips zapytał, czy wszystko jest w porządku, tonem dorosłego zwracającego się do zbyt nerwowego dziecka. Popeye zasunął z powrotem zasłonę i parę minut później usłyszał ich rozmowę:

- Popeye stoi nad przepaścią. Traci kontrolę nad sobą. Trzeba się upewnić, czy nie ma pod ręką czegoś ostrego.

Nie warto więc było więcej protestować. Ostatecznie to jego sprawa, że powoli popadał w obłęd. Czyż nie?

Hooker leżąc na plecach w swojej koi patrzył na ściany, które otaczały jego prywatne, przydzielone przez Skycorp pomieszczenie. To prawda. Bardzo "prywatne". Wziął do ręki kieszonkowe wydanie książki Moby Dick i próbował zmusić się do czytania. Otworzył ją, wpatrywał się w rzędy liter, wreszcie zamknął i odrzucił na miejsce. W roztargnieniu podniósł słuchawkę interkomu wiszącą na ścianie, ale zdał sobie sprawę, że nie ma człowieka ani miejsca na Skycanie, z którym chciałby się połączyć, więc odłożył ją z powrotem. Zaczął gapić się na palce nóg i zastanawiać, skąd wzięły się tam wszystkie te odciski, ale i to po chwili okazało się zbyt nużące.

Na ścianie nad głową przyczepione było zdjęcie Laury. Starał się na nie nie patrzyć.

W nagłym impulsie wyciągnął z szuflady w ścianie klawiaturę terminalu, położył ją na kolanach i wcisnął klawisz uruchamiający główny raport o działaniu stacji. Włączył się monitor umieszczony tuż za jego stopami. Na ciemnej powierzchni pojawiły się słowa. Hooker szybko je przeczytał: Z powodu awarii nikt nie opuścił ani nie przybył na stację Ołympus. Jest 15.04 czasu lokalnego, 8.04 wschodnioamerykańskie-go czasu urzędowego, 7.04 czasu środkowoamerykańskiego.

W Stanach Zjednoczonych był więc ranek i, w przeciwieństwie do załogi Skycanu, większość mieszkańców szykowała się do pracy. Poza tym wszystkie systemy pracowały prawidłowo, a jeden z OTV miał połączyć się z bazą o 16.00 czasu lokalnego.

Hooker patrzył na ostatnia linijkę. Nowy członek załogi, inżynier hydroponiki, miał przybyć w zbliżającym się statku, ale Popeye nie o tym myślał. Ostatni prom, który odleciał, zabrał na pokładzie ciała złomiarzy zabitych podczas wypadku. Hooker znalazł się przy śluzie akurat wtedy, gdy Dave Chang i Edwin Felapolous ładowali worki z trupami, mające odbyć długą drogę na Ziemię. Przypomniał sobie, co wtedy pomyślał: "Są tylko dwa sposoby opuszczenia tego miejsca: odsłużyć zapisany w kontrakcie okres albo zginąć".

Nie była to oczywiście stuprocentowa prawda, ale niewiele odbiegała od stanu faktycznego. Hooker zamknął oczy. Ze wszystkich sił chciał znów być w domu, jednak z pewnych względów ochotniczo przedłużył swój kontrakt. Mógł wrócić na Ziemię za kilka miesięcy, a teraz przywiązany był do Skycana na kolejne dwa lata. Dlaczego?

Ponieważ nie chciał wracać. Jego wzrok mimowolnie powędrował na zdjęcie Laury, przytwierdzone do ściany.

Tonący blask złota.

Zacisnął powieki tak mocno, że aż zakręciło mu się w głowie.

Jej śmiech.

Głowa opadła bezwładnie.

- Bezpłatny parking! - krzyknął ktoś. - Dawaj tę forsę!

- Och, Boże, nie chcę pamiętać, nie chcę pamiętać, nie chcę o tym myśleć, nie chcę pamiętać... Tak jakby miał jakiś wybór.

Hooker nie był zdziwiony, odkrywszy następnego ranka po przebudzeniu, że Laura zniknęła. Nawet gdy na stałe żyli ze sobą, normalne było, że gdy jedno z nich się budziło, zastawało drugą stronę łóżka pustą. Zwykle to on odsypiał nocne połowy, a Laura musiała przecież zjawić się przed dziewiąta w klasie. Nawet w weekendy wstawała na długo przed tym, zanim on otworzył oczy. Miała po prostu takie usposobienie.

Mimo to, że po rozwodzie zaczął wstawać wcześniej, zdążyła dojechać do Hot Island, zanim zwlókł się z łóżka. Wałęsał się nago po pokoju, drapał, przeciągał i czuł, że pęka mu czaszka. Patrzył bezmyślnie przez okno na piaszczystą drogę. Jej stara mała toyota, którą przyjechała zeszłej nocy za jego camaro, zniknęła.

Cóż, a czego mogłem się spodziewać? - pomyślał. Typowe dla Laury erotyczne piractwo. Dostała to, po co przyjechała. Czemu więc miałaby zostawać po wszystkim do niełatwego ranka, i to z byłym mężem?

Hooker oparł się o parapet i utkwił wzrok w plamach słońca przebijającego przez sosny i cyprysy otaczające dom. Noc była wspaniała. Naprawdę. Wili się w łóżku z zapałem, który opuszczał ich tylko na chwilę, gdy dyszeli ciężko w przerwach między kolejnymi rundami. Wypili też w tym czasie całą butlę białego wina, którą znaleźli w lodówce, opowiedzieli sobie mnóstwo zabawnych historyjek i chichotali wzajemnie dotykając najczulszych miejsc. Chichot zamieniał się wkrótce w jęki i szepty w ciemności. Było naprawdę wspaniale.

Jednak uciekła, zanim się obudził, jak pirat, który umknął po kolejnym udanym wypadzie.

- Do cholery, Lauro - mruknął, czując ogarniającą go samotność. - Mogłaś zostawić przynajmniej kilka słów.

Co mogłaby napisać? "Ciaude! Noc była cudowna! Pobierzmy się jeszcze raz!"? Cha, cha! Głupi dowcip.

Powlókł się do łazienki i włożył wytarte szorty oraz stare tenisówki. Wyszedł na dwór. Poranne powietrze było zimne i świeże, a gdy wciągnął je do płuc, poczuł zapach sosnowych igieł oraz soli. Poczłapał do skrzynki, aby wziąć korespondencję i porannągazetę. Gdy wrócił do domu, rozjaśniło mu się nieco w głowie, a kac mniej dokuczał.

W kuchni, podobnie zresztą jak wszędzie, panował straszny bałagan. Hooker obiecywał sobie wczoraj posprzątać. Gdyby przyprowadził do domu Jeani-ne - nie dziwiło go wcale, że nie mógł sobie przypomnieć jej nazwiska - czułby się zakłopotany. Położył gazetę oraz listy na stole i przez chwilę patrzył przez okno z tyłu domu na słone bagna rozciągające się nie opodal. Przyglądał się zarysowi Hot Island, leżącej ćwierć mili od brzegów zatoki. Kiedyś ten kawałek lądu zapełniony był letnimi domkami bogaczy. Większość budyneczków znik-nęła, gdy ich właściciele stali się nędzarzami podczas drugiego wielkiego kryzysu. W ocalałych mieszkali teraz biedni kubańscy i haitańscy emigranci, którzy jakimś sposobem trafili do Cedar. Pływali po zatoce starymi przeciekającymi łodziami wiosłowymi i gumowymi pontonami. Nieraz w nocy widział palone przez nich ogniska i zastanawiał się, co służyło im za opał. Może książki i obrazy pozostałe po bogaczach?

Hooker włączył przenośny telewizor i słuchał programu "Good Moming America", smażąc jajecznicę i parząc kawę. Dzisiejsze czasy stanowiły następstwo burzliwego końca dwudziestego wieku, a że ludziom to odpowiadało, podawane wiadomości utrzymywane były zawsze w tym samym nastroju. Kalifornia wciąż nie mogła otrząsnąć się po radioaktywnym wycieku w 1998 roku. Libijscy dyplomaci ponownie odwiedzili Izrael, aby zakończyć wreszcie krwawą wojnę między tymi państwami. Prezbiteriański Kościół Ameryki i parę sekt rozmaitych fundamentalis-tów zjednoczyły się, oczerniając biomedyków z Prin-ceton, którzy odkryli, że po śmierci z człowiekiem coś się dzieje i trwa to dokładnie czterdzieści pięć minut. Północno-zachodnie Stany i część Kanady wciąż odkopywały się ze śniegu, którego na przykład w Bostonie spadło aż czternaście cali. Cudowne dziecko recytowało Króla Leara po jednokrotnym przeczytaniu tekstu. Podczas relacji o naśladowcy Johny'ego Casha, występującego w New Grand 01'Opry w Nashville, Hooker poszedł do ubikacji.

Kiedy wrócił do kuchni, ładna prezenterka, Linda Francis, przedstawiała nowego porannego gościa. Hooker oglądał program kątem oka, wykładając jajecznicę na wyszczerbiony talerz i nalewając do kubka czarną jak smoła kawę.

- Stacja Ołympus znajdująca się na orbicie Ziemi od roku jest już prawie ukończona, a "Projekt Frank-lina" - budowa trzech elektrowni słonecznych na orbicie geostacjonarnej - zaczyna przybierać realne kształty - oznajmiła prezenterka. W tle za nią pojawił się obraz cylindrycznego statku kosmicznego obok wolno obracającej się stacji. - Pomimo zapewnień przemysłu kosmicznego i Białego Domu, że program będzie wstępem do rozwiązania problemów energetycznych Ameryki, wciąż nie brakuje sceptyków.

Obraz w tle zniknął i z powrotem pojawiło się studio. Kamera pokazała jasnowłosego mężczyznę siedzącego w fotelu obok Francis.

- Jest z nami dzisiaj nowy szef stacji Ołympus - Henry Wallace, który należał do zespołu astronautów NASA i brał udział w ekspedycji badawczej na Księżycu. Teraz pracuje dla Skycorpy i McGuinness Intemational, głównych realizatorów "Projektu Franklina". Zostanie wysłany na stację Ołympus jeszcze w tym miesiącu, aby osobiście zająć się kierowaniem pracami. Dzień dobry, panie Wallace.

- Witam, panno Francis - odpowiedział Wal-lace.

Wyglądał na niecałą czterdziestkę i był potężnie zbudowany. Włosy przerzedziły mu się już nad czołem. Miał na sobie sportową granatową marynarkę ze znakiem Skycorpu w klapie. Uśmiechnął się odsłaniając śnieżnobiałe zęby, gdy zostało wymienione jego nazwisko.

Nie ogolony, brudny i skacowany Hooker od razu poczuł odrazę do wspaniale prezentującego się astronauty.

- Chłopie - rzekł do siebie - popatrz na tego gwiezdnego bohatera.

Wydał wargami nieprzyzwoity dźwięk i mruknął:

- Dzień dobry, głąbie.

Linda Francis, wyglądająca nie gorzej od Wal-lace^a, zaczęła zadawać pytania:

- Panie Wallace, zrodziły się pewne wątpliwości, dotyczące celowości realizacji "Projektu Franklina". Czy pan wierzy, że elektrownie słoneczne będą w stanie w pełni rozwiązać problemy energetyczne w nowym stuleciu?

Hooker skrzywił się. Był rok 2014, jednak mass media propagowały wciąż określenie "nowe stulecie". Dwudziesty pierwszy wiek nie różnił się zbyt wiele od poprzedniego, może był odrobinę mniej krwawy. Miał już piętnaście lat, a wciąż uważano, że dopiero się zaczął, jakby na świecie działy się jakieś cuda. - Za jedyny cud możemy uznać to, że jeszcze całkiem nie wytępiliśmy się nawzajem - pomyślał kończąc pić kawę.

Wspaniały uśmiech nie znikał z twarzy Wallace^a ani na moment.

- Cóż, nie zamierzam przede wszystkim potwierdzać tych, pod pewnymi względami, zbyt entu - zjastycznych przepowiedni dotyczących naszych zamierzeń. Tendencję taką przejawiają nawet eksperci, gdy rozważają możliwości, jakie daje zagospodarowanie kosmosu. Obecnie zużycie energii elektrycznej w Stanach Zjednoczonych kształtuje się w granicach dziewięciuset tysięcy megawatów, wliczając w to wszelkie straty. Każda z planowanych przez nas elektrowni słonecznych, mających powstać w ciągu pięciu lat, wytwarzać będzie zaledwie osiemnaście tysięcy megawatów. Łącznie ich produkcja zaspokoi niecałe sześć procent krajowego zapotrzebowania na energię.

Oczy prezenterki rozszerzyły się nieznacznie.

- Sześć procent? Elektrownie atomowe dawały jeszcze w zeszłym stuleciu ponad osiem...

- Tak, ale teraz zostały już prawie całkowicie wyeliminowane, prawda? Pamięta pani te wszystkie firmy, które upadły...

- Upadły, ponieważ nie stać ich było na płacenie za elektrownie, które stały się zbyt drogie w eksploatacji - dokończyła Francis. - "Projekt Frank-lina" także nie będzie tani. Po co budować coś tak ogromnego, jeżeli zaspokoi to zapotrzebowanie w tak niewielkim stopniu?

- Z dwóch powodów - Wallace zaczął wyliczać na palcach. - Przede wszystkim źródło to jest mewy czerpalne. Słońce będzie z nami zawsze, a przynajmniej przez najbliższe kilkaset milionów lat. To energia dostępna tak długo, jak długo docierać będą do nas promienie słoneczne. Rzeczywiście przedsięwzięcie jest kosztowne. Mimo ogromnego rozwoju technologii kosmicznych w ostatnich kilku dekadach, upłynie jeszcze dużo czasu, zanim wyniesienie ładunku na orbitę geostacjonamą stanie się tanie. Jest jeszcze drugi powód...

Gdy mówiła w tle ukazał się krótki film z orbity ziemskiej. Na pierwszym planie pojawił się ogromny prom kosmiczny, zbliżający się do nie ukończonej jeszcze stacji Ołympus. Po chwili pokazany został wyładunek cylindrycznych modułów mieszkalnych. Następnym obrazem był widok powstającej bazy Vulcan.

- Inwestycje poczynione przez Skycorp i rząd Stanów Zjednoczonych, mające na celu zbudowanie stacji Ołympus i Vulcan na orbicie geostacjonamej, oraz bazy Descartes na Księżycu, pozwoliły na prawie całkowite ukończenie prac - ciągnął Wallace. - Są to nasze pierwsze próby, a kiedy nabierzemy wprawy w budowaniu kosmicznych konstrukcji, koszty takich przedsięwzięć zaczną maleć. Poza tym nie widzę powodów, które zmusiłyby nas do przerwania realizacji projektu, gdy powstaną już pierwsze trzy elektrownie.

- Oznacza to, że planujecie zbudować ich więcej? - zapytała prezenterka.

- Nie, przynajmniej nie teraz. Ale nie jest to wykluczone. Na razie lepiej będzie, jeżeli poświęcimy więcej czasu i energii na realizację bieżącej fazy projektu. Koszt jednej elektrowni będzie się zmniejszać w miarę doskonalenia technologii i zwiększania dostępności potrzebnych nam surowców, co pozwoli uruchomić produkcję masową. Pierwsza elektrownia zaspokoi potrzeby kraju w dwóch procentach, ale kiedy ich liczba zacznie rosnąć, wzrosną także możliwości. Główną sprawą jest znalezienie źródeł surowcowych.

- Chodzi panu zapewne o bazę na Księżycu - powiedziała Linda Francis.

W tym momencie za jej plecami ukazał się górzysty teren na południowej półkuli księżycowej otaczający

Descartes. Statki transportowe miękko lądujące na szarej równinie, buldożery ryjące grunt w pobliżu modułów mieszkalnych, ludzie w kombinezonach próżniowych stojący obok pozostawionej tu w 1972 roku dolnej części pojazdu księżycowego.

- Tak - odparł Wallace. - Ściślej mówiąc, o księżycowe wyżyny. Te obszary, jak wiadomo, bogate są w związki aluminium i krzemu - główne materiały potrzebne do budowy elektrowni słonecznych. O tych bogactwach wiemy już od czterdziestu lat, czyli od wyprawy Apolla. Kiedy baza zostanie rozbudowana i opracujemy nowy sposób przesyłania surowców, pozwalający zrezygnować ze statków transportowych, koszt ogniw fotoelektrycznych i całej konstrukcji zostanie znacznie obniżony.

- Rozumiem - rzekła Linda Francis zbliżając palec do lekko rozchylonych warg.

Hooker utkwił w niej swój wzrok. - Boże, dlaczego nigdy nie spotkałem kobiety tak pięknej, jak ona? - przyszło mu na myśl. - Czy prawdziwa jest plotka, że wyszła za mąż za karła?

- Kiedy wasze satelity zaczną pracować, zbijecie fortunę, sprzedając tanią energię elektryczną. Uśmiech Wallace'a przygasł na chwilę.

- To raczej przesadzone stwierdzenie. Po pierwsze, trzeba pokryć ogromne koszty związane z uruchomieniem elektrowni. Nas przykład NASA, jako naszemu kontrahentowi, należą się ogromne pieniądze. Teoretycznie zaczniemy zarabiać pieniądze zaraz po uruchomieniu pierwszej elektrowni, ale nawet od tego czasu minie sporo...

- Ale jeśli Skycorp zbuduje więcej satelitów energetycznych...

- Tak, ma pani rację. Masowa produkcja opłaci się bardziej. Proszę mi jednak powiedzieć, czy uważa pani czerpanie korzyści z własnych inwestycji za coś złego? Podejmujemy przecież ogromne ryzyko i narażamy na szwank udziałowców, więc dlaczego nie mamy zarabiać? Poza tym odbudowa kraju po ostatnim kryzysie ekonomicznym wymaga rozwoju przemysłu. Europejczycy i Japończycy mają możliwości prawie dorównujące naszym, ale nie podejmują przedsięwzięć na taką skalę. Rosjanie są na Marsie i wygląda na to, że szykują się do podboju Tytana, więc aby liczyć się na świecie, trzeba pokazać swą obecność w kosmosie. Żadne inne państwo nie jest w stanie zdobyć się na to mimo postulatów takich ludzi, jak Peter Glaser i Gerard 0'Neill. To nasza ogromna szansa.

Prezenterka spojrzała do notatek, a Hooker nalał sobie jeszcze kawy.

- Proszę powiedzieć mi kilka słów o pracy, której się pan podejmuje - zaproponowała. - Ma pan kierować realizacją całego projektu?

- Tak naprawdę będę to robił tylko częściowo - odrzekł, znowu uśmiechając się.

Hooker skrzywił się. - Co za cholerny harce-rzyk - pomyślał.

- Decyzje podejmowane będą w Huntsville, głównej siedzibie Skycorpu. Ja będę tylko nadzorował montaż i zajmował się robotnikami. Lester Riddel, który, jak może pani pamięta, był przed laty moim zastępcą w ekspedycji księżycowej, ma odpowiadać za prace w bazie Descartes. Jesteśmy po prostu nadzorcami doglądającymi, czy wszystko realizowane jest według planu. Można powiedzieć, że wysyłają do tego zadania dwóch starych astronautów.

- Spędzi pan na orbicie co najmniej dwa lata. Co zamierza pną robić w wolnym czasie? Henry Wallace zaśmiał się.


- Och, sam nie wiem. Nie miałem czasu zastanawiać się nad tym. Jeżeli w ogóle znajdę trochę wolnego czasu... cóż, będę po prostu patrzył w gwiazdy.

Na twarzy Francis pojawił się sztuczny uśmiech.

- Dziękuję za spotkanie, panie Wallace - zwróciła się do kamery. - Za chwilę George Bigham przekaże nam prognozę pogody, a Angela Hoffer będzie rozmawiać z człowiekiem, który tresuje psy. Żegnam się z państwem i życzę miłego dnia.

W czasie gdy Hooker przeglądał poranną prasę, w telewizji nadawano reklamę z Jane Fondą. W dzieciństwie fascynowała go przestrzeń kosmiczna. Było to w okresie lotów pierwszych wahadłowców, które wzbudzały ogromne zainteresowanie. Pamiętał, jak zrywał się rano z łóżka, aby obejrzeć bezpośrednią transmisję z tych startów. W domu rodzinnym, w południowej Georgii, w jego pokoju na ścianie wisiały zdjęcia promów Columbia, Dis-covery i Atlantis. Uśmiechnął się tęsknie. Jego idolem był wtedy Pinky Nelson. Pragnął latać w kosmos, tak jak on.

Stare, dobre czasy, dawno temu i daleko stąd. Hooker pokiwał głową przeglądając rachunki i reklamy. - To gówno zmusza nas, abyśmy dorośli - myślał. Gdybyśmy mogli zapomnieć o kosztach życia, reklamach, w których wciska się nam niepotrzebne rzeczy, o uciekających rano byłych żonach. Gdybyśmy tylko mogli wsiąść do promu kosmicznego i uciec z Ziemi.

Ta obsesja prześladowała go już od pewnego czasu. Wmawiał sobie, że Port Canaveral to dobre miejsce na uzupełnianie zapasów w powrotnej drodze z połowów, ale tak naprawdę ten przylądek interesował go z innego powodu. Kiedyś zakotwiczył


kuter niedaleko Centrum Kosmicznego i patrzył na start promu. Usiadł na przednim pokładzie i popijając piwo obserwowała jak gigantyczny statek niknie w przestworzach. Znowu poczuł się jak dziecko:

wyobraził sobie, że siedzi we wnętrzu wahadłowca i leci ku gwiazdom...

Hooker zmarszczył brwi, patrząc na rachunek za telefon. Czy znowu wzrosła opłata? - zastanawiał się. Rzadko korzystał w domu z telefonu i prawie nigdy nie prowadził rozmów zamiejscowych. Skąd więc na rachunku widniała tak duża kwota? Wtedy przypomniał sobie, że podłączył telefon komórkowy na "Jumbo Shrimp II". Widocznie należności zsumowano, wystawiając tylko jeden rachunek.

Wzruszył ramionami. Postanowił, że zajmie się tym po drodze do portu, gdyż filia firmy telefonicznej miała biuro w Cedar. Rozmyślając o tym wstał i poszedł do sypialni, gdzie w biurku schowane było pudełko z pieniędzmi. Miał zwyczaj wymieniania wszelkich czeków na gotówkę, aby uniknąć kłopotów z kredytodawcami. Wczoraj spieniężył właśnie czek na dwieście dolarów, żeby starczyło mu na bieżące wydatki. Postanowił wydać je na zapłacenie rachunków.

Otworzył metalową szarą kasetkę i zajrzał do środka. Była pusta. Zaginął wszelki ślad po zielonych papierkach.

Hooker powoli zamknął pudełko i popatrzył na nie. Świetnie pamiętał, że włożył do środka pieniądze i od tamtej pory do niego nie zaglądał. Kiedy wychodził, dom był zawsze zamknięty, a gdyby ktoś się włamał, było tu wiele cenniejszych rzeczy do zabrania. Nikt go nie odwiedzał. Nikt z wyjątkiem... Laury, która wyszła z domu, zanim się obudził.

Zazgrzytał zębami, zaklął cicho i pięścią uderzył w blat biurka. Laura!

To był właśnie jeden z powodów, dla których rozwiódł się z tą dziwką.

- Uwaga, wszyscy członkowie załogi - rozległ się miękki głos Joni Lowenstein, zagłuszając przez chwilę muzykę. - Prom z bazy Freedom zbliża się do stacji. Ogłaszam pełną gotowość dla personelu śluzy.

Popeye zamrugał i popatrzył na monitor terminalu. Była 16:00. W niezrozumiały sposób minęła cała godzina? Co robił w tym czasie?

Co się ze mną dzieje? - pomyślał. Muszę stąd wyjść i czymś się zająć.

Rozsunął odcinającą go od reszty świata zasłonę i opuścił nogi. Grający w bankiera ledwie go zauważyli, ale kot, którego przestraszyło jego gwałtowne pojawienie się, uniósł głowę, czmychnął z kolan jednego ze złomiarzy i wskoczył na drabinę, którą wyszedł na zewnątrz. Wyczyn ten udał się tylko dzięki zmniejszonej grawitacji. Hooker podążył za kotem, wymijając graczy. - Zwierzę ma zawsze dobre pomysły - pomyślał. - Do diabła ze wszystkim. Idę do meteorologów. Poproszę, aby znowu dali mi skorzystać z teleskopu. Chcę popatrzeć na ocean.


14

Przywitanie

Virgin Bruce i Mikę Webb siedzieli w sali wypoczynkowej we wschodniej części Skycana, gdy przez interkom nadeszło zawiadomienie o przylocie promu ze stacji Freedom.

- Oto głos, który pobudzi do czynu każdego zdrowego mężczyznę - zauważył Virgin Bruce.

Czknął głośno po wypiciu bezalkoholowego piwa, strasząc paru graczy komputerowych siedzących koło niego. Płyn przypominał w smaku mrożoną karmę dla psów, ale był jedynym dostępnym substytutem jego ulubionego napoju.

Webb popatrzył na jeden z monitorów nad głową, na którym widoczny był prom wykonujący ostatnie 'manewry przez lądowaniem.

- Hej, chodźmy zobaczyć tego nowego, Bruce - powiedział. - Nudzi mi się.

Virgin Bruce wypił ostatni łyk napoju, wycelował i rzucił puszkę w kierunku najbliższego zsypu na śmieci. Jak można się było spodziewać, efekt Co-riolisa spowodował, że trafił w ścianę o dobre kilka stóp od celu.

Puszka wylądowała przy nogach Mr Biga, stojącego na miniaturowym podeście gimnastycznym w rogu pomieszczenia, z parą stufuntowych ciężarów w rękach, które przypominały filary wyciągnięte ponad głową. Ogromny Indianin spojrzał na puszkę, a następnie podniósł wzrok na Virgina Bruce'a.

- Podnieś to i wrzuć do śmietnika, Neiman - rozkazał, trzymając wciąż ciężar nad głową bez widocznego wysiłku.

Virgin Bruce odwrócił głowę, przez chwilę popatrzył posępnie na Phila Bigthoma, leniwie wstał z krzesła i przeszedł przez salę. Podniósł puszkę i podszedł z nią do pojemnika na odpadki. Z przesadnym obrzydzeniem wyrzucił ją, obdarzając Indianina przeciągłym spojrzeniem i odszedł wolnym krokiem w kierunku stołu, gdzie czekał na niego Webb.

- Spieprzajmy stąd - rzekł, a po chwili dodał głośniej. - Atmosfera staje się tu niezbyt miła.

Kiedy wspięli się po drabinie i szli kocim korytarzem do zachodniej szprychy, Webb powiedział:

- Powinieneś bardziej uważać na Mr Biga, chłopie. Jeżeli zadrzesz z nim poważnie, może ci pogruchotać kości.

- Do diabła z nim - odrzekł Virgin Bruce, przyciskając się do ściany, aby idący z przeciwnej strony kolega zdołał przejść między nimi. - Mieliśmy już ze sobą do czynienia. Nie jest taki mocny, na jakiego wygląda. Mógłbym go załatwić. Kim jest ten nowy facet, którego przysyłają dzisiaj?

- Nie znam jego nazwiska - odparł Webb. - Wiem tylko, że jest inżynierem hydroponiki i ma zastąpić McHenry'ego.

- Inżynier hydroponiki - Neiman pokiwał głową. - Pewnie jakiś laluś z college'u albo ktoś w typie Wallace'a. Kiedy nasz szef spotka się z nim i przeprowadzi wstępną rozmowę, zrobi z niego kolejnego prawdziwego kosmicznego bohatera. Cholera.

- Tacy ludzie nie zawsze okazują się majorem Mattem Masonem - Webb stanął w obronie przybysza.

Nazwisko to było pogardliwym określeniem pochodzącym jeszcze z lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Członkowie załogi posługiwali się nim w żartach, chcąc określić ludzi postępujących według zasad pochwalanych przez Wallace'a i uważających się za gwiezdnych zdobywców.

- Popatrz na przykład na Sloane'a. Jest wykształcony, ale nigdy nie słyszałem, aby wywyższał się ponad innych.

- Tak, masz rację. Sloane to równy gość. Wiesz, chciałbym kiedyś pogadać z jakimś żółtodziobem i prosto z mostu powiedzieć, jak tu jest. Tak, żeby wiedział na czym stoi, zanim jeszcze Wallace weźmie się za niego i nabije mu do głowy te swoje głupoty...

Nagle Virgin Bruce uśmiechnął się i klepnął kolegę w ramię.

- Hej, czemu nie teraz?

- O co ci chodzi?

- Idziemy przecież do doków, prawda? Więc weźmy gościa pod nasze opiekuńcze skrzydła i pokażmy mu wszystko. - Bruce zatrzymał się i odwrócił do Webba. - Nowi zawsze mają kilka minut wolnego po opuszczeniu promu, zanim spotka się z nimi Wallace, prawda? Harris zwykle każe im się udać na pomost dowodzenia, żeby szef zdążył przygotować sobie jakąś piękną mowę. Dlaczego więc nie porwiemy go na jakiś czas, zanim Wallace zatopi zęby w jego ciele?

- Nie wiem - stwierdził Webb. - Wallace i tak porozmawia z nim. Co będzie, jeśli domyśli się, że my byliśmy pierwsi...?

- No to co? - Bruce wzruszył ramionami. -

Co on może nam zrobić? Wyrzucić nas z tej cholernej puszki? Do diabła, to przecież on wpaja nam idee o wzajemnej pomocy, wspieraniu nowych, niedoświadczonych ludzi i tak dalej. Poza tym będzie z tego niezła zabawa.

- Jaka? - zapytał Webb, starając się nadążyć za przyjacielem.

- Jeszcze nie wiem. Nie bój się, wymyślę coś. Dotarli do miejsca, gdzie zachodnia szprycha łączyła się z pierścieniem. Bruce zaczął wspinać się po drabinie, ale gwałtownie zeskoczył z niej, robiąc miejsce dla pary długich nóg, które wyłoniły się z luku.

- Cześć, Joni. Twój głos jak zwykle był cudowny.

Joni Lowenstein zeskoczyła z ostatniego szczebla i ruszyła dalej, nie podnosząc wzroku.

- Dzięki - rzekła szorstko. Neiman nie ustąpił jej z drogi, więc po chwili wahania odsunęła go stanowczo.

- Muszę przejść, Bruce - wyjaśniła chłodno.

- Przykro mi. Coś za coś. Może obiad we dwoje? Roześmiała się cicho.

- Wszyscy i tak jemy w tym samym miejscu. Dziękuję, ale nie skorzystam - odwróciła się i odeszła.

Webb i Virgin Bruce patrzyli za nią, aż zniknęła.

- Ooch - wymamrotał Webb - ale ciało.

- Zakochałem się - rzekł Bruce. Uśmiechnął się do kumpla, wsunął rękę pod koszulę i zaczął gładzić wewnętrzną stronę tkaniny. - Uwielbiam kobiety takie jak ona. Mikę! Zrobiłbym dla nich wszystko.

- Andersen mówi, że Wallace się przy niej kręci.

- Andersen niech się lepiej zajmie swoimi "Playboyami". Sam nie wie, co mówi.

Bruce zajrzał do wnętrza szprychy, upewnił się, że nikogo iuż tam nie ma, chwycił za szczeble i rozpoczął wspinaczkę. Webb poczekał chwilę i ruszył za kolegą. Odgłosy, jakie wydawały ich dłonie i buty, dotykając szczebli drabiny, odbijały się echem od ścian, nie zagłuszyły jednak słów piosenki Don'! Worry, B e Happy, którą słychać było z głośników.

Złomiarz zatrzymał się obok głośnika, przyglądając mu się przez chwilę. Zerknął w górę, później w dół.

- Widzisz kogoś? - zapytał.

Webb sprawdził i pokręcił głową. Virgin Bruce rozpiął suwak kieszeni i wyjął z niej szczypce do cięcia drutu oraz śrubokręt gwiazdkowy. Trzymając się jedną ręką drabiny, drugą odkręcił płytkę, za pomocą której głośnik był przymocowany do ściany, sięgnął do środka szczypcami i odciął wszystkie druty. Muzyka urwała się. Bruce uśmiechnął się dziko, pośpiesznie doprowadził wszystko do pierwotnego wyglądu i bez słowa ruszył dalej.

Gdy dotarli do piasty, siła grawitacji znacznie się zmniejszyła. Skierowali się w dół, mijając właz pomostu dowodzenia, aż znaleźli się w przebieralni. Służbę pełnił tu Bob Harris, który wisiał w pobliżu głównej konsoli kontrolnej i obserwował na monitorze cumujący właśnie prom. Pracownik białej sali miał na sobie luźne spodnie, koszulkę ze znakiem "San Francisco Forty - Niners" na piersi i czapeczkę z długim daszkiem, na której widniało jego nazwisko.

- Hej, San Francisco! - krzyknął Virgin Bruce, klepiąc chłopaka w ramię z taką siłą, że ten zatrzymał się na konsoli. - Się masz, bracie! Co słychać?

Harris uśmiechnął się blado. Policzki drżały mu, kiedy spojrzał na oczy Neimana.

- O, Bruce. Przyjmujemy, urn, prom, hm, któryprzywozi nowego faceta i, urn, zabiera Honeymana na Ziemię.

Bruce i Mikę rozejrzeli się i zauważyli dwóch innych mężczyzn. Felapolous eskortował Honeymana - żółtodzioba, który przebywał na Vulcanie podczas dekompresji w "hot dogu". Oczy Honeymana były mętne, a kończyny wisiały bezwładnie w nieważkości. Znajdował się z całą pewnością pod wpływem środków odurzających.

Webb złapał się poręczy i odepchnął w kierunku oszołomionego chłopaka.

- Hej, krzykaczu - mruknął. - Wysyłają cię więc na miłe, długie wakacje na Hawaje, hm?

Zamglone oczy podniosły się wolno, aż napotkały wściekłe spojrzenie Webba. Honeymanowi zadrżały usta, zanim wydusił z siebie:

- P-Pieprz się.

- Tak, ty też. Teraz jesteś mocny, ale co robiłeś, gdy ja szukałem jakiegoś ratunku, hm? Jak długo znajdowałeś się w szoku, ty cholerny...

Felapolous przynaglając Honeymana wściekle odepchnął Webba.

- Zostaw go w spokoju - warknął, gdy złomiarz odruchowo wyciągnął ręce i odbił się od przeciwległej ściany małego pomieszczenia. - On ma już dosyć, Webb.

Virgin Bruce chwycił brutalnie Webba za ramię, zatrzymując go i zapobiegając w ten sposób bijatyce. Zapadła krótka chwila ciszy, przerwana nagle przez wstrząs spowodowany cumowaniem i sygnał dochodzący z konsoli. Neiman spojrzał przez ramię na Harrisa, który patrzył jak zahipnotyzowany na Webba i Honeymana.

- Statek przycumował, Bobby - rzekł cicho. - Nie obchodzi cię to?

Harris ocknął się, sprawdził obraz na kilku monitorach i dotknął przycisku interkomu.

- OT V przycumował. Wszystko w porządku - zameldował. - Wyrównuję ciśnienie w śluzie.

Nacisnął odpowiednie guziki i śluzę, znajdującą się za zamkniętym włazem, zaczęło wypełniać powietrze.

- Witasz nowego inżyniera hydroponiki, prawda? - zapytał go Bruce.

- Tak - odrzekł Harris już mniej bojaźliwym głosem. - Wallace chce go widzieć u siebie, więc...

- Więc ty zostałeś wyznaczony do towarzyszenia mu. Pełna gala. Jak on się nazywa?

Harris zajrzał do notatnika przytwierdzonego do prawego przedramienia.

- Hm, Hamilton. Jack Hamilton, ale...

- Tak, Wallace chce się z nim spotkać - Virgin Bruce podrapał się po policzku. - Posłuchaj - rzekł cicho - Mikę i ja chcemy poznać tego faceta. Oprowadzimy go trochę po bazie i porozmawiamy. Twój stary nie jest na służbie, wygląda więc na to, że zostałeś tu sam. Zdaje mi się też, że doktor będzie potrzebował kogoś do pomocy przy załadowaniu na pokład Honeymana. Dlaczego więc nie mielibyśmy sobie wzajemnie wyświadczyć drobnej przysługi? Ty zostaniesz tutaj i pomożesz mu, a Mikę i ja zajmiemy się tym gościem, pokażemy mu wszystko i zabierzemy do szefa. Co ty na to?

Harris spojrzał niepewnie na Felapolousa. Doktor skinął głową.

- Nad czym się zastanawiasz? Przecież musisz mi pomóc z Honeymanem. A ci dwaj znikną mi nareszcie z oczu.

- Jasne, Bruce - zgodził się Harris. - Jak sobie życzysz.

Rzucił okiem na wykres przypięty do konsoli.

- Został przydzielony do modułu trzydzieści osiem. Muszę porozumieć się z pomostem dowodzenia i zawiadomić ich, że zamierzacie...

Virgin Bruce pokręcił głową:

- Nie, nie rób sobie kłopotu. Henry Wallace nie zwróci uwagi na kilkuminutowe spóźnienie.

Zielona kontrolka nad lukiem rozjarzyła się informując, że można już wejść do śluzy. Harris podpłynął do włazu, odbezpieczył go, otworzył i jako pierwszy znalazł się w lodowatym pomieszczeniu. Felapolous zaczął pchać Honeymana przez luk, manewrując złomiarzem w nieważkości jak kukłą, gdy nagle Mikę Webb zbliżył się do nich. Felapolous zmierzył go wzrokiem i groźnie ostrzegł:

- Hej, mówiłem ci już! Cofnij się!

- Spokojnie.

Zachowanie Webba było znacznie bardziej uprzejme. Położył rękę na ramieniu Honeymana, nachylił się i szepnął mu coś do ucha. Nikt inny nie usłyszał jego słów, ale Honeyman zamknął oczy i zacisnął usta.

- Nie przejmuj się, stary - rzekł głośno Mikę. - Wracaj do domu i odpoczywaj.

- Dzi-dziękuję - wydusił Honeyman.

- Nie ma za co. To nie powinno się zdarzyć. Przepraszam za to, co powiedziałem. Trzymaj się.

Felapolous delikatnie przepchnął Honeymana przez właz. Zanim przeszedł sam, napotkał wzrok Webba i skinął mu głową.

- To miło z twojej strony, chłopie - powiedział Virgin Bruce.

- Tak. Nieważne - Webb wzruszył ramionami, złapał się poręczy i popatrzył na nogi dwóch mężczyzn, znikające we włazie. - On musiał dużo o tym myśleć. Nie mogłem pozwolić, aby wracał w takim nastroju. Miałby do siebie pretensje do końca życia. To wszystko.

Wewnątrz śluzy Bob Harris odetchnął wreszcie, zdejmując ochronną pokrywę z dziobowego luku promu i odkręcając blokadę. Nic nie mógł na to poradzić. Virgin Bruce wpływał na niego stresujące, nawet gdy był we wspaniałym humorze.

Swym zachowaniem przypominał maniaka, którego reakcji nie sposób przewidzieć, trzymającego na dodatek w dłoni naładowany rewolwer.

- Zabiorę stąd Hamiltona i odeślę do białej sali, gdzie czeka na niego Virgin Bruce - postanowił. Biedny facet. Nie zdaje sobie sprawy, co go czeka, gdy stąd wyjdzie.

Otworzył właz i zajrzał do środka.

- W porządku, Hamilton, możesz już wyjść - powiedział przyjacielsko. - Uważaj na głowę. Bądź ostrożny z... aach!

Niewielka, zielona plastikowa torba z emblematem NASA, wyleciała z wnętrza wahadłowca tak nieszczęśliwie, że trafiła Harrisa prosto w twarz. Chłopak cofnął się, a na jego twarzy odmalowało się przerażenie, gdy rozpoznał czym jest wypełniona. Taki wypadek zdarzał mu się nie po raz pierwszy.

- Och Boże - mruknął - dlaczego oni zawsze wyrzucają najpierw torby higieniczne?

- Przepraszani. Próbowałem jej nie zgubić, ale podczas cumowania wstrząs wytrącił mi ją z rąk i gdzieś odleciała...

- Nie ma sprawy. Nie musisz się tłumaczyć. Harris sięgnął po torebkę wiszącą w powietrzu

i chwycił ją ostrożnie dwoma palcami, krzywiąc się

jednocześnie.

- To zdarza się połowie wszystkich tych, którzy tu przybywają. Kiedy cię wzięło? Przy starcie, czy na orbicie?

- I tu, i tu.

Jack Hamilton nie ruszał się czekając, aż Harris zrobi mu miejsce.

- Wszystko jest w porządku tak długo, jak długo nie poruszam się gwałtownie - wyjaśnił.

- Sposób poruszania się nie ma tu znaczenia. Wszystko minie samo po kilku dniach - obejrzał się przez ramię. - Hej, doktorze, kolejny przypadek choroby kosmicznej dla ciebie!

- Umiesz pocieszyć człowieka, Harris - mruknął Hamilton.

Bardzo ostrożnie zaczął poruszać się w kierunku wyjścia, kurczowo ściskając poręcz. Upewnił się, czy nie uderzy o nic głową i bezładnie machając rękoma przepłynął przez luk. Gdy opuszczał wahadłowiec, usłyszał śmiech, ale nie obejrzał się w kierunku, z którego dochodził.

Harris przywiązał do ramienia sznurek od torby higienicznej, tak aby nie ograniczała mu swobody ruchów.

- Poruszaj się w ten sposób - rzekł do Hamil-tona. - Tylko spokojnie. Po prostu odpychaj się co jakiś czas i nie rób nic więcej, jeżeli nie chcesz zmienić kierunku.

Sięgnął w górę i chwycił jedną z kilkunastu poręczy biegnących wzdłuż pomieszczenia. -Używaj ich przy poruszaniu się. Znajdziesz je wszędzie, gdzie panuje nieważkość.

- A jak się zatrzymywać? - zapytał Hamilton.

- To trudne, synu. Musisz trafić na jakąś przeszkodę.

Słowa te padły z ust starzejącego się, posiwiałego

mężczyzny z dziwnie ukształtowanymi wąsami, mającego na sobie krzykliwą hawajską koszulę, na które;

wymalowany był wulkan wyrzucający dym i ogień oraz błękitne fale oceanu ze ślizgającymi się na deskach tubylcami. Człowiek ten ciągnął za sobą, jak kukłę, szczupłego młodzieńca.

- Jeżeli sobie coś rozbijesz - mówił dalej - przyjdź do mnie. Moduły dziewiętnaście i dwadzieścia po wschodniej stronie.

- To nasz lekarz - Ed Felapolous - powiedział Harris, kierując się w stronę włazu śluzy i ciągnąc za sobą torbę Hamiltona jak dziecięcy balonik.

- Ładna koszula - pomyślał hydroponik. - Może poproszę o jej pożyczenie, kiedy ponownie zbierze mi się na wymioty. Nie będzie na niej przynajmniej nic widać.

- Jeżeli to jeden z pańskich pacjentów - wskazał na Honeymana - nie... nieważne.

Na twarzy Pelapolousa pozostał uśmiech, ale w oczach błysnął gniew.

- Chłopcze, jeśli mi się narazisz, to kto cię będzie leczył?

- Przepraszam. Nie miałem zamiaru pana obrazić.

Felapolous westchnął, potrząsnął głową i mruknął:

- Nie ma sprawy.

Harris czekał na Hamiltona przy włazie.

- Jest tutaj paru facetów, którzy chcą cię poznać i pomóc ci się zaaklimatyzować - wyjaśnił zniżając tajemniczo głos. - Posłuchaj tego, co ci powiem o jednym z nich. Nazywa się Virgin Bruce i...

- Co, kolejny szaleniec?

- Och, nie - zaprzeczył Harris, obserwując wyraz twarzy przybysza. - Nie jest z nim aż tak źle, ale... Długa, muskularna ręka wyłoniła się z włazu,pochwyciła go i wciągnęła, zanim zdążył nawet krzyknąć. Ktoś inny, mający na sobie rozpiętą koszulę z nazwiskiem WEBB, umieszczonym nad prawą kieszenią, wyjrzał do połowy z luku i uśmiechnął się do Hamiltona.

- To ty musisz być Jack Hamilton! - zawołał serdecznie. - Chodź na dół! Witaj wśród nas!

Po chwili z włazu wychyliła się nagle czyjaś twarz, której wyraz przywiódł mu na myśl diabła z Piekła Dantego.

- To Virgin Bruce - przedstawił go Webb.

- Chu-cha - wysapał Neiman, łypiąc na niego okiem. - On jest młody! On jest przystojny! Chcę jego krwi. Mikę! Chcę jej zaraz!

- Nie przejmuj się - wyjaśnił Webb, uśmiechając się konspiracyjnie. - Zachowuje się tak zawsze przy nowych.

Virgin Bruce zachichotał.

- Jest słodki - stwierdził. Hamilton słyszał, że Harris stara się wydusić coś z siebie, mimo że Virgin Bruce zasłaniał mu usta.

- Chodzi mi o to... - ciągnął Webb. Hamilton spojrzał ponad jego głową. Felapolous ładował otumanionego Honeymana do wnętrza promu, który on opuścił przed chwilą.

- Czy to coś wraca na Ziemię? - zapytał. - Nie zamykajcie włazu. Chcę...

Dwie pary rąk chwyciły go za nadgarstki i ramiona. Hamilton krzyknął mimo woli, a przed jego oczami stanęła scena z The Night of the Living Dead, kiedy zombi przebiły drzwi domu farmera i rzuciły się na ofiarę.

- Mój! - ryczał Bruce - On jest mój! Hamilton został wciągnięty w otwór włazu. W ten sposób znalazł się na pokładzie stacji Ołympus.


75

Szaleństwo

- Andersen, czy prom odleciał już z powrotem? Kontroler sprawdził dane.

- Tak, przed minutą.

- Chodzi mi o jego pasażera, nowego inżyniera hydroponiki. Przyleciał, prawda?

- Według moich informacji był na pokładzie.

- Tak... przekazałeś pracownikom śluzy polecenie, aby zgłosił się do mnie po przylocie?

- Oczywiście.

- Więc gdzie on jest?

Andersen rozejrzał się po pomoście dowodzenia, ale nie zauważył żadnej nowej twarzy.

- Przykro mi, ale nie wiem.

- To niedobrze.

Andersen spojrzał przez ramię i zobaczył Wal-lace'a odwróconego plecami. Szef jak zwykle siedział na swoim stanowisku i nadzorował prawidłowość prowadzonych prac konstrukcyjnych.

- Musiał się zgubić - stwierdził Wallace - To zdarza się dosyć często. Jeżeli nie zjawi się tutaj w ciągu kilku minut, zawiadom mnie. Będziemy musieli go poszukać.

- Tak jest.

*

- Cieszę się, że to był tylko żart - przyznał Jack Hamilton, opierając się o drzwi kabiny w ostatnim module zachodniej części. Powiedział to, nie chcąc, aby Bruce i Mikę zorientowali się, że jest kompletnie wykończony. Wziął kilka głębokich oddechów.

- Hej, jeślibyśmy mówili serio, znajdowałbyś się teraz w znacznie gorszym stanie - oznajmił Virgin Bruce. - Nic ci nie jest? Możemy iść do szpitala pokładowego, jeżeli nie czujesz się dobrze.

- Wszystko w porządku. Pozwólcie mi tylko... Beee! - skulił się spazmatycznie, ale na szczęście nie miał już nic w żołądku. Ciężko dysząc dał im znak, aby odeszli.

- Zostawcie mnie samego - wysapał. To dosyć dziwne powitanie Bruce'a kosztowało go niemało nerwów. Teraz dopiero w pełni zdał sobie sprawę z tego, że był to jedynie zaimprowizowany żart, zapewne aby go sprawdzić. Troszeczkę przesadzony, ale dający się przeżyć.

Teraz przerażała go nieunikniona wycieczka szprychą do centrum stacji. Ledwo przyszedł do siebie po kolejnym ataku choroby kosmicznej i był pewien, że powrót do nieważkości dobije go. Było to nawet gorsze od nagabywania go przez zwariowanych astronautów. Gdy wędrował szprychą w tę stronę, jego i tak nadwątlony zmysł równowagi skapitulował podczas przemieszczania się po długiej drabinie. Na początku czuł, że porusza się w pozycji horyzontalnej, pełznąc do tyłu w mikrograwitacji. Po pewnym czasie wyczuł jednak lekkie oddziaływanie siły odśrodkowej. Zdał sobie sprawę, że nie porusza się w poziomie, lecz w pionie. Nagła utrata orientacji przestrzennej niemal znowu doprowadziła go do wymiotów i z trudnością pokonał resztę odległości od obręczy.

Zdołał wreszcie złapać oddech. Mikę i Bruce obserwowali go w zamyśleniu. Zastanawiali się zapewne, czy nowicjusz wytrzyma, czy też choroba zaatakuje go ponownie.

- Jeżeli teraz zacznę znowu wymiotować, potraktują mnie jak mięczaka - pomyślał.

Wyprostował się i zmusił żołądek do posłuszeństwa.

- W porządku. Chodźmy dalej - powiedział. Uśmiechnęli się i poprowadzili Hamiltona kocim chodnikiem, biorąc go między siebie. Zachowywali się jak dwaj starsi koledzy pokazujący ulice nowemu koledze z bloku.

Informowali go o wielu szczegółach, co rodziło w jego głowie tysiące pytań, ale jednocześnie dawało, na razie dosyć mętne, pojęcie o najważniejszych sprawach dla długo przebywających tu ludzi. Cęt-kowany szary kot wypadł niezdarnie z otwartego włazu, aby przyjrzeć się im błękitnymi oczyma, zanim odeszli w przeciwnym kierunku.

- To Asimov. Wszystkie mają imiona po pisarzach science fiction. Jest tu, oprócz Asimova, Hein-lein, Ciarke, Niven, Andersen, Bear...

Hamilton zauważył mnóstwo kartek, przytwierdzonych do ścian, zawierających wszelkie informacje, od rozkładu zmian aż po formularze podatkowe i repertuar pokazywanych w tym tygodniu filmów.

- Hej, pewnie nie znałeś faceta, na którego miejsce tu trafiłeś. Pewnego dnia zaczął wskazywać na te kartki i krzyczeć: "To jest wyrok dla nas!", czy coś w tym rodzaju. Domyślasz się, o co mogło mu chodzić, Bruce?

Dotarli wreszcie do sali rekreacyjnej.

- Tutaj spędza się większość wolnego czasu. Można podnosić ciężary albo poćwiczyć jazdę na rowerze. Jesteś kibicem baseballa? Nieraz lecą jakieś mecze w tri-vee. Mamy tu gry komputerowe i szafę książek. Wszystko, żeby się nie nudzić. I, hm, mamy kasety wideo, całe mnóstwo. Możesz obejrzeć wszystkie odcinki Star Trek, Twilight Żonę i Battiestar Gallactica...

Zabrali go do modułu trzydziestego ósmego, bliźniaczo podobnego do wszystkich innych. Zaczęli gorliwie pokazywać wszystko, co będzie przydatne w jego przyszłej egzystencji, gdy muzyka płynąca z głośników została nagle przerwana.

- Jack Hamilton proszony jest o zgłoszenie się na pomost dowodzenia - zabrzmiał słodki głos kobiecy. -Jack Hamilton proszony jest o zgłoszenie się na pomost dowodzenia.

Po chwili muzyka zabrzmiała ponownie. Tym razem była to przerobiona piosenka Like a Virgin. Jack poczuł na sobie wzrok złomiarzy i sam spojrzał na nich także.

Wyraz ich twarzy był tak dziwny, że Hamilton miał ochotę roześmiać się na cały głos, ale powstrzymał się. Dopiero co tutaj się pojawił, więc dlaczego patrzyli na niego, jakby opuszczał ich już na zawsze? Nie, to nie było tak. Wyglądali jak zakłopotane dzieci, którym nagle odebrano ulubioną zabawkę. Obaj zaczęli coś mamrotać, że muszą obejrzeć jakiś mecz. Mikę Webb zapomniał, że ma pokazać mu, jak się otwiera i zamyka jego kabinę, a Virgin Bruce powiedział, jak dostać się do centrum dowodzenia, co wymagało niestety pokonania tej samej drogi, którą tu przybyli. Bąknęli coś o tym, że niedługo może się spotkają i pośpiesznie wspięli się po drabince, opuszczając pomieszczenie. Hamilton zdołał umieścić swoją torbę w schowku i zamknąć go. Z ulgą oparł się o ścianę. Był sam po raz pierwszy od chwili przybycia na stację Ołympus. Nie wiedział jeszcze dokładnie, co go tu czeka, ale miał przeczucie, że nieunikniona rozmowa z Wallace*em jeszcze bardziej zmieni jego opinię na temat przyszłego życia w bazie.

Mikę Webb miał rację. Wędrówka Hamiltona do centrum stacji nie była już teraz taka straszna... W końcu już po raz drugi tego dnia grawitacja przestawała na niego działać i znajdował się pod wpływem nieważkości. Żołądek dawał wciąż o sobie znać. Hamilton walczył jednak ze słabością i choroba nie pokonała go. Doszedł do wniosku, że nie będzie tak źle.

Powrót do warunków nieważkości nie wywarł na nim takiego wrażenia jak widok centrum dowodzenia. Kiedy Jack dotarł na miejsce i wpłynął do środka przez otwarty właz, musiał chwycić się poręczy i zatrzymać, aby odzyskać utraconą orientację. Pomost był bowiem całkiem niepodobny do tego, co widział do tej pory na Ołympusie.

Było to zdecydowanie największe pomieszczenie na stacji orbitalnej. Miało około dwudziestu pięciu stóp szerokości oraz trzydziestu wysokości i kształt cylindra,' z przebiegającym przez środek szybem. Pomieszczenie podzielono na półpiętra, przypominające balkony, przytwierdzone naprzeciw siebie do ścian. Pionowe słupy (pionowe, w tym wypadku dlatego, ich kierunek był zgodny z osią obrotu bazy, ale patrząc z innego punktu, można by uznać je za poziome) biegły przez całą długość sali obok nich. Hamilton dostrzegł szczeble przymocowane do słupów, które, jak się domyślił, miały pomóc w przemieszczaniu się z jednego poziomu na drugi. Podłogę każdego balkonu stanowiła metalowa siatka. Patrząc w górę mógł dojrzeć przez nią dwóch ludzi siedzących przed konsolami. Na szczęście fotele przymocowane były rzędami i zwrócone w tym samym kierunku - musiał tu panować jakiś porządek, mimo zerowej grawitacji - ale widok kobiety, podciągającej się na szczeblach, odwróconej do niego o 180 stopni, oraz jakiegoś mężczyzny, wiszącego w pozycji horyzontalnej obok siedzącego kolegi, zaniepokoiły go trochę. Jednym słowem pomost dowodzenia wyglądał, jakby został zaprojektowany przez M. C. Eschera.

Po chwili jednak uświadomił sobie, jak pomysłowo wszystko zostało zaprojektowane. Jeżeli nie działa tu żadna siła, to po co zajmować się budowaniem zbytecznych podłóg czy sufitów? Każdy poziom był najwidoczniej oddzielną jednostką i służył ściśle określonym zadaniom. Pomieszczenie było słabo oświetlone czerwonymi, fluorescencyjnymi lampami, których światło mieszało się z niebieskawą poświatą ekranów monitorów, nadającą ludziom siedzącym przed nimi wygląd zjaw. Co najmniej kilkanaście osób pracowało na różnych poziomach, ale co dziwne, prawie wcale nie było ich słychać. Nosili bowiem słuchawki z mikrofonami, co pozwalało na łatwe i szybkie porozumiewanie się między sobą. Wszystko to sprawiało niesamowite wrażenie, a jednocześnie stanowiło pewien rodzaj uporządkowanego piękna. Tak właśnie Hamilton wyobrażał sobie wnętrze stacji.

Mimo wrażenia, jakie wywarł na nim pomost, poczuł wyraźną niechęć do tego miejsca. Ludzie i komputery wydawali się połączeni w jeden organizm całkowicie pozbawiony człowieczeństwa. Nie było tu miejsca na jakieś walające się notatki czy reklamówki, nie istniały żadne półki na dokumenty i akta. Wszystko opierało się na beznamiętnej skrupulatności. Palce poruszały się nieomylnie po klawiaturach, a oczy skupione były na odczytywaniu przesuwających się na ekranach komunikatów i nie kończących się kolumnach cyfr. Każdy starał się jak mógł, aby cały system działał właściwie. Niektórzy czuli się w takim środowisku wspaniale, inni zaś, jak Hamilton, który pogardzał stosowaniem elektroniki w hodowli roślin, nie mogli go znieść.

Wciąż rozglądał się wkoło, gdy młody człowiek, ubrany, jak wszyscy tutaj, w niebieską bluzę z emblematem Skycorpu na piersiach, podpłynął do niego.

- To ty jesteś nowym hydroponikiem? - zapytał. - Hamilton przytaknął, trochę oszołomiony. - Pan Wallace jest tam - rzekł, wskazując kierunek kciukiem. - Chce cię natychmiast widzieć.

Hamilton mruknął coś i ostrożnie podążył za pracownikiem centrum w górę, czy też w dół, w zależności od punktu widzenia. Znalazł się wreszcie na kondygnacji o największej powierzchni, długości piętnastu stóp, z ogromną konsolą wbudowaną w ścianę. Przed nią znajdowały się trzy fotele przytwierdzone do podłogi. W środkowym siedział Henry George Wallace, kierownik stacji Ołympus.

Hamilton z trudnością go rozpoznał.

Kiedy zwrócił się do Skycorpu o pracę i przechodził różnorodne treningi, nie wspominając już o czasach powstawania stacji Ołympus i ekspedycji na Księżyc, przywykł do otaczających go podobizn Henry'ego Wallace'a. W telewizji, na okładkach magazynów i na zdjęciach prasowych prezentował się zawsze jako przystojny, uśmiechnięty mężczyzna dobiegający czterdziestki, z lekko przerzedzonymi, modnie przyciętymi blond włosami, o atletycznej budowie ciała. Swym wyglądem przypominał. astronautów NASA z lat sześćdziesiątych poprzedniego stulecia i przez wielu uznawany był za bohatera kosmosu.

To nie była ta sama osoba. Wallace zmienił się nie do poznania. Worki pod oczami, mającymi ponury wyraz, wywoływały wrażenie, że gałki zapadły się w głąb czaszki. Znacznie przytył, tracąc wspaniałą, sprężystą sylwetkę. I tak już przerzedzona czupryna była ostrzyżona niemal do gołej skóry. Siedział skulony tak, że zdawał się nie mieć szyi. Dawny uśmiech zniknął bez śladu, zastąpiony posępnym, pełnym rozczarowania grymasem.

Wallace odwrócił głowę w kierunku Hamiltona, ale zamiast przywitać go, z powrotem zajął się pracą. Kilka monitorów przedstawiało budowaną konstrukcję, której widok, jak można się było domyślić, przekazywały kamery umieszczone na stacji konstrukcyjnej. Zamontowany między nimi wyświetlacz ciekłokrystaliczny pokazywał generowany przez komputer obraz elektrowni. Zmieniał się on za dotknięciem odpowiednich przycisków przez siedzącego obok pracownika. Wallace wychylił się do przodu i z uwagą obserwował ekran, prawą ręką pukając w zamyśleniu w obudowę słuchawek i całkowicie ignorując przybysza.

- Zatrzymaj to - zarządził nagle. Technik pochylił się nad klawiaturą i obraz się zatrzymał.

- Powiększ dolną część w centrum - powiedział Wallace. - Chodzi mi o tę kratownicę - wskazał palcem i po chwili obraz obrócił się, ulegając kil-kunastokrotnemu powiększeniu.

- Podaj wszystkie dane - rzekł Wallace ostrym tonem. Z lewej strony ekranu pojawiły się


kolumny cyfr. Zaczął studiować je wnikliwie, aż wreszcie rzekł do mikrofonu:

- Hank, ta kratownica jest spieprzona. Kto zajmował się tym odcinkiem?

Rozległ się głos, dochodzący z głośnika ponad konsolą:

- Nie przesadzaj. Henry. Według danych różnica wynosi tylko pięć i siedem dziesiątych milimetra. Nie została przecież przekroczona dopuszczalna norma...

- Co mnie to obchodzi - warknął Wallace ze złością, co sprawiło, że Hamilton cofnął się o parę kroków. - Jak to dopuszczalna, Luton? Myślisz, że po co posługujemy się dalmierzami laserowymi? Zapamiętaj sobie, że wszystko ma być wykonane idealnie!

Wallace uspokoił się. Wyczerpany, potarł ręką czoło.

- Ten odcinek został wykonany dwudziestego? - zapytał nie wiadomo kogo.

Sięgnął do własnej klawiatury i wprowadził złożony rozkaz, co spowodowało rozjarzenie się ekranu z jego prawej strony, a następnie wyświetlenie na nim listy nazwisk oraz jakichś liczb. Główny nadzorca prac konstrukcyjnych przyglądał im się przez chwilę.

- To Harwell albo Hooker - mruknął. - Har-well przeżywał pewnie jakiś mecz baseballa, a Hooker marzył. Hank, masz ostrzec obu, że jeżeli nie poprawią tego, będziemy musieli odliczyć poniesione straty z ich rachunków.

- Jeszcze raz powtarzam: konstrukcja jest wykonana prawidłowo...

- A ja ci mówię, że nie i żądam jak najszybszego jej poprawienia.

- Tak jest - zabrzmiało po dłuższej przerwie. Wallace, tak jakby przypomniał sobie nagle o obec-

ności Hamiltona, odwrócił się z fotelem, i utkwił w nim swój wzrok. Nie powiedział ani słowa, tylko patrzył na hydroponika z wyrazem twarzy będącym mieszanką wrogości, ciekawości i obawy. Hydropo-nik z trudnością wytrzymał to spojrzenie i starał się nie okazywać żadnych uczuć.

W oczach Wallace'a dostrzec można było coś dziwnego. Przypominały oczy narkomana, który właśnie przed chwilą naćpał się, a może lwa w zoo, krążącego bez wytchnienia w klatce, doprowadzonego do szału przez drażniących go ludzi.

Jednym słowem szaleństwo. Wallace ma oczy pełne szaleństwa. Nie, to nie może być prawda - pomyślał Hamilton, czując zimny dreszcz pełznący po plecach. Jest przepracowany, ciągle napięty, zestresowany. Spoczywa na nim ogromna odpowiedzialność. Wygląda tak, bo miał ciężki dzień. Musiał kontrolować wykonane przez robotników prace i wykrywać ich niedopatrzenia. Nie może być szalony. Skycorp nie powierzyłby przecież szaleńcowi tak odpowiedzialnego zadania.

Nagle Wallace odpiął pasy łączące go z fotelem i zręcznie wstał, unosząc się zaledwie o kilka cali. Jego usta nieoczekiwanie rozciągnęły się w uśmiechu, oczy jednak pozostały nie zmienione.

- Więc to ty nazywasz się Hamilton i jesteś nowym hydroponikiem - stwierdził, wyciągając dłoń. - Zastanawiałem się, kiedy się tu zjawisz. Witamy na stacji Ołympus, synu!

Synu? Jack starał się nie uśmiechnąć, ściskając dłoń Wallace'a. Miał dwadzieścia osiem lat i upłynęło wiele czasu od chwili, kiedy zwracano się do niego per "synu". Takiej formy zwykli używać ludzie powyżej sześćdziesiątki, a Wallace miał zaledwie czterdziestkę.

- Zatrzymano mnie trochę po wylądowaniu - wyjaśnił, postanowiwszy, że nie wspomni o dziwnym przywitaniu zgotowanym przez Webba i Neima-na. - Kilku członków załogi pokazało mi już moją koję, wyjaśniając...

- Kto to był? - zapytał Wallace kategorycznym tonem.

- Zdaje mi się, że nazywali się Webb i... chyba Virgin Bruce.

Twarz kierownika stacji zachmurzyła się na dźwięk tych nazwisk. Przez moment wpatrywał się w Hamiltona i tym razem przybysz nie wytrzymał tego. Obłąkańcze spojrzenie było z bliska zbyt straszne.

- Boże, co dzieje się w głowie tego człowieka? - zadał sobie pytanie.

Nagle Wallace klepnął go w ramię i zaśmiał się głośno. Uderzenie odrzuciło Hamiltona do tyłu. Niezdarnie starał się chwycić poręczy, ale zatrzymał się dopiero, gdy przeleciał co najmniej pięć stóp, wpadając na kogoś. Wymamrotał słowa przeprosin, ale i tak został przez poszkodowanego obdarzony nieprzyjaznym spojrzeniem.

- Cóż - podjął Wallace, tak jakby nie zauważył, co się stało - sądzę, że nie wyjaśnili należycie wszystkiego, o czym musisz wiedzieć. Chodźmy więc. Przedstawię ci całe nasze królestwo.

Nie czekając na odpowiedź, wykonał zgrabny fikołek, chwycił szczeble na słupie i zaczął przemieszczać się głową w dół ku niższym poziomom, zostawiając w tyle niezręcznie poruszającego się Jacka.

- Sukinsyn - pomyślał hydroponik, próbując nadążyć za Wallace^em - Specjalnie pchnął mnie przez całe pomieszczenie. Pewnie nawet widział, że wpadnę na tego faceta. Nie mógł przecież nie zdawać sobie sprawy z tego, co robi, jeżeli na co dzień ma do czynienia z nieważkością.

Hamilton wywnioskował, że Wallace chciał go w ten sposób ukarać i przestrzec na przyszłość. Ale dlaczego?

Kiedy znaleźli się w korytarzu biegnącym przez piastę, Wallace zaczął wykład na temat stacji. Jack słyszał już część tych informacji od dwóch złomiarzy. Przewodnik całkowicie ignorował fakt, że przybysz musiał wiedzieć cokolwiek o bazie, skoro już w niej był. Nie omieszkał na przykład szczegółowo omówić sposobu poruszania się po szczeblach drabiny i zmian grawitacji.

Wallace'owi wydawało się, że jest pierwszą osobą, z którą styka się tu Hamilton i ma obowiązek dokładne pokazać całą stację, nawet jeżeli logika nakazywała postępować inaczej. Słuchanie opinii szefa na temat życia na stacji było bardzo pouczające: o muzyce dobiegającej z głośników ("Raczej przyjemna, nie sądzisz? Odbiega nieco od ogólnie przyjętych zasad, ale wpływa uspokajająco, polepsza wydajność i... wszyscy ją uwielbiają"), o jedzeniu ("Skycorp ma kontrakt z firmą produkującą posiłki samolotowe dla największych linii lotniczych na świecie. Są bardzo zdrowe, smaczne i nie psują się szybko. Ludzie są nimi zachwyceni!"), i ograniczeniu wody do celów higienicznych: ("Najczęściej oczywiście musimy się myć w zimnej wodzie, ale staramy się zapewnić każdemu gorący prysznic co najmniej raz lub dwa razy w tygodniu. Nikomu zresztą to nie przeszkadza"). Były to opinie zupełnie różne od tych, które wyrażali Bruce i Mikę, narzekając na irytującą muzykę, wstrętne jedzenie i fakt, że załoga cuchnie, ponieważ myje się zbyt rzadko.

Przeszli już połowę drogi po obręczy stacji, kiedy spotkali mężczyznę nadchodzącego z przeciwnej strony. Hamilton spojrzawszy na niego zdał sobie sprawę, że jest to najsmutniejszy przykład odzwierciedlający stan ducha załogi, jaką widział do tej pory. Przechodzień miał długie zmierzwione włosy, pod-puchnięte oczy i wyglądał jak żywy trup z zapadniętą klatką piersiową oraz zgarbionymi plecami. Kiedy mężczyzna zobaczył zbliżających się, natychmiast utkwił wzrok w podłodze, chcąc przemknąć niepostrzeżenie. Wallace nie pozwolił jednak na to, zagradzając mu drogę.

- Witaj, Popeye! - krzyknął. Objął ramieniem i odwrócił w kierunku Jacka. - Młodzieńcze, pozwól sobie przedstawić jednego z najlepszych specjalistów na pokładzie - Claude'a Hookera - spojrzał łaskawie na złomiarza. - Ciaude łowił krewetki, zanim przybył tu do pracy. Teraz wszyscy mówią do niego po prostu Popeye.

Biedak skrzywił się, a Hamilton uświadomił sobie, że dawno nie widział tak żałośnie wyglądającego człowieka. Nie zauważając, lub raczej starając się nie zauważyć, wyrazu twarzy Hookera, Wallace ciągnął:

- Popeye jest jednym z najdłużej przebywających na Ołympusie ludzi. Nie tylko odbył już dwuletnią służbę, podpisał kontrakt na kolejne dwa lata, ale zrezygnował nawet z tygodniowego urlopu, który firma zaoferowała mu w nagrodę. To prawdziwy profesjonalista, ciężko pracujący astronauta. Prawda, Popeye?

- Tak - odparł Hooker, patrząc bezmyślnie w przestrzeń w okolicach kolan Hamiltona. Hydro-ponik przypomniał sobie słowa Wallace'a na pomoście dowodzenia i zastanawiał się, czy to ten sam Hooker, którego szef stacji oskarżył o marnowanie czasu i bujanie w obłokach.

- To Jack Hamilton, Popeye - wyjaśnił Wal-lace. - Może powiesz mu coś ciekawego na temat życia na Ołympusie?

Zdawało się, że złomiarz nie usłyszał pytania. Po chwili jednak na twarzy Hookera odmalowało się jakby olśnienie. Podniósł podkrążone oczy i spojrzał prosto na Jacka.

- Całkowita beznadzieja - rzekł pustym, monotonnym głosem. - To pieprzony czyściec. Jeżeli miałbym cokolwiek, do czego mógłbym wrócić na Ziemi, nie byłoby mnie tutaj, ale nie mam. Wszyscy nudzimy się tak, że bardziej już nie można. Ten facet to cholerny maniak. Parę tygodni temu zginęło kilku moich przyjaciół. Nie słuchaj więc tego, co ci powie o naszym życiu ten dupek. To wielkie gówno i jedynym powodem, dla którego tu siedzę, jest fakt, że jestem jeszcze bardziej szalony niż on. Gdybym był na twoim miejscu, wsiadłbym do następnego promu i wiał stąd, zanim...

Wallace odsunął ramię, którym przez cały czas obejmował Hookera, po czym cisnął go o ścianę. Zmniejszona grawitacja osłabiła nieco uderzenie o metal, ale i tak złomiarz przewrócił się na podłogę.

Jack natychmiast ruszył w jego kierunku, ale Wallace ryknął na niego:

- Zostaw! Zostaw tego tchórza!

Hamilton zatrzymał się i uważnie popatrzył na Hookera, a potem na Wallace'a. Popeye, trzymając się za szyję i klatkę piersiową, wstawał powoli, obserwując swojego szefa. Po chwili spojrzał na Hamil-tona i uśmiechnął się do niego słabo. Nie odezwał się już więcej, tylko powoli odszedł.

Wallace utkwił w zgarbionych plecach złomiarza wściekłe spojrzenie. W końcu zamknął oczy i oparł się ciężko o ścianę. Skrył twarz w dłoniach, a jego pierś unosiła się i opadała gwałtownie. Kiedy się wyprostował, Hookera już nie było.

Jack zauważył, że nadzorca "Projektu Franklina" uspokoił się już. Nawet więcej. Wyglądał tak, jakby wymazał cale zajście z pamięci. Hydroponikowi wydało się, że słyszy czyjeś kroki z tyłu, ale kiedy się obejrzał, nie zauważył nikogo. Ktoś jeszcze był zapewne świadkiem tego epizodu, lecz prawdopodobnie uznał, że dyskrecja będzie w tym wypadku najodpowiedniejsza.

- Zatem dobrze - stwierdził Wallace, uśmiechając się szeroko. - Sądzę, że chcesz zobaczyć miejsce, w którym będziesz pracował, hm?

- Och, zostaw mnie w spokoju - pomyślał Hamilton, ale zmusił się do przytaknięcia. Wallace nie powiedział nic więcej, tylko ruszył dalej korytarzem. Szedł prosto, patrząc przed siebie, tak jakby nic nie zaszło.

Po kilku krokach zatrzymał się i spojrzał badawczo na Jacka.

- Idziesz?

- Tak - odpowiedział hydroponik. Podążył za Wallace^m, pozostając kilka kroków za nim.

- Oczywiście zdajesz sobie sprawę, że to trudne środowisko. Jesteśmy w miejscu, gdzie na każdym kroku czai się niebezpieczeństwo, odizolowani niemalże od wszystkiego, z czym do tej pory się zżyliśmy. Podczas pracy trzeba dać z siebie wszystko. Nikt nigdy nie twierdził, że jest tu bezpiecznie, ale czy znajdziemy gdzieś środowisko całkiem niegroźne dla człowieka?

Znajdowali się w pięciomodułowej sekcji hydro-ponicznej już od kwadransa, ale Hamilton wciąż nie mógł zobaczyć niczego więcej, niż to co widział, gdy schodzili tu po drabinie. Pragnął dokładniej przyjżeć się swemu miejscu pracy, w szczególności rzędom kuwet z warzywami, ale Wallace był głuchy na wszelkie subtelne aluzje na ten temat. Zajęty był wyłącznie przekonywaniem przybysza o słuszności swoich poglądów, co oznaczało nie kończący się monolog na temat zalet i przyjemności życia w kosmosie.

- Jak zapewne zauważyłeś, Skycorp nie ma swych mundurów, ja jednak żądam od załogi stacji kosmicznej noszenia przynajmniej ich namiastki. Mam w tym swój cel. Musi tu panować dyscyplina, albo wszystko pójdzie w diabły. Wybacz mi mój język. W przeciwnym wypadku zapanuje swoboda, co prowadzi do niedbałości, a niedbałość zabija. Pamiętaj, Hamilton, niedbałość jest mordercą w kosmosie.

- Tak - przytaknął hydroponik, już chyba szósty czy siódmy raz w czasie monologu Wallace'a, mając nadzieję, że przytakiwanie przyśpieszy zakończenie tego zwiedzania.

- Z całą pewnością - stwierdził Wallace zadowolony, że jego nauka trafiła na podatny grunt. - To niedbałość zabiła tych dwóch nieszczęśników kilka tygodni temu. Ktoś na Ziemi niedbale wykonał zbiornik paliwa, więc doszło do eksplozji w niewielkiej odległości od stacji. Ci ludzie zginęli jednak z powodu własnej niedbałości, ponieważ nie powinni tam być... to znaczy nie powinni być... nie powinni przede wszystkim znajdować się w takiej pozycji. Wiesz, o co mi chodzi?

- Nie, wcale - pomyślał Hamilton, ale na głos powiedział:

- Tak, wiem.

- Tak! - podjął po chwili Wallace, na podkreślenie swych słów uderzając dłonią w szczebel

drabiny. - Tak! To kwestia dyscypliny! Żeby pokonać jakieś przeciwności, potrzebna jest dyscyplina. Budujemy most między niebem a ziemią, między Ameryką a gwiazdami. Jesteśmy bohaterami największej przygody, jaką człowiek znał do tej pory, a to dopiero początek, Hamilton! To wymaga perfekcji! To wymaga dyscypliny i niedbałości!

Głos uwiązł mu w gardle, a twarz poczerwieniała.

- Mam na myśli... - zaczął.

W tym momencie dwie rzeczy zdarzyły się równocześnie: górny właz, prowadzący do kociego korytarza, otworzył się i para nóg pojawiła się na drabince.

- Halo! - krzyknął intruz. - Jest tam kto? Jednocześnie przez luk w prawej ścianie wszedł szczupły mężczyzna z wąsami. Zatrzymał się i spojrzał na zaskoczonego Jacka.

- Cześć - rzekł. - To ty musisz być nowym hydroponikiem.

- Tak, sądzę, że to właśnie on - stwierdził Felapolous, schodząc z drabiny i zbliżając się do swego szefa.

- Proszę mi wybaczyć, że przerywam rozmowę - powiedział uprzejmie do Wallace^a - ale spotkałem już tego dżentelmena w śluzie i nie miałem niestety okazji się przedstawić. - wyciągnął rękę do Hamiltona. - Edwin Felapolous, chłopcze. Pełnię funkcję lekarza i jednocześnie psychologa. Mam nadzieję, że już się dobrze czujesz.

Hamilton uścisnął mu rękę, lecz zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, wtrącił się Wallace.

- Na pewno czuje się świetnie, Edwin - stwierdził oficjalnie. - Oprowadzałem go właśnie po całej stacji...

Szczupły mężczyzna, który do tej pory stał na boku, podszedł do nich, chcąc się także przedstawić.

- Nazywam się Sam Sloane. Pracuję obok jako informatyk w centrum obróbki danych. Słyszałem, że przyleciałeś dzisiaj i chciałem...

- Jestem pewien, że będziesz miał okazję przedstawić się później, Sloane - rzekł Wallace stanowczo. - Jak już powiedziałem, oprowadzałem Hamil-tona po stacji i...

- O, Henry, jestem pewien, że nasz gość ma większe pojęcie o tym miejscu niż ty - Felapolous wskazał ręką ustawione w rzędy zbiorniki z algami, do których doprowadzone były rurki dostarczające wszystkie potrzebne składniki odżywcze. - Jeżeli się nie mylę, Jack... mogę się tak do ciebie zwracać?... otrzymał doktorat w dziedzinie bioinżynierii kosmicznej w Yale i był związany z Instytutem Gaia na przylądku Hattaras - pokiwał głową i poklepał Hamiltona po ramieniu. - Studiowałeś u Vishnu Suni, prawda? Przypominam sobie artykuł, który opublikowałeś w "Joumal" w zeszłym roku...

- No tak...

- Och, to świetnie, że znasz Instytut Gaia! - wykrzyknął Sam Sloane. - Wiele czytałem o tym miejscu. To tam opracowano nową metodę upraw podmorskich - potrząsał z zapałem ręką Hamiltona. - Będziesz musiał opowiedzieć mi wszystko, co o tym wiesz. Byłem kiedyś na wykładzie Suni i bardzo zainteresowały mnie rzeczy, które mówił na temat...

- Panowie - przerwał Wallace, spoglądając na nich groźnie. - Rozmawiałem właśnie z Hamil-tonem o naszej stacji orbitalnej i jej misji.

Felapolous spojrzał w jego kierunku.

- Och, Henry, strasznie mi przykro - rzekł pełnym współczucia tonem. - Prawie zapomniałem, po co tu przyszedłem. Jesteś natychmiast potrzebny na pomoście dowodzenia. Huntsville chce ustalić

z tobą plan robót na następny tydzień. Sądzę, że to pilne.

Oczy Wallace'a rozszerzyły się. Jego wzrok powędrował po twarzach trzech mężczyzn. Wyprostował się i pokiwał głową.

- Dziękuję, doktorze - rzekł oficjalnie. - Panowie, proszę mi wybaczyć...

Odwrócił się, przeszedł przez pomieszczenie i szybko wspiął się po drabince. Sloane patrzył na niego, dopóki nie zniknął, po czym rzekł do Felapolousa, podnosząc brwi:

- Niezła improwizacja. Dziwi mnie tylko, że nie spytał, dlaczego nie został zawiadomiony przez interkom.

- Jestem pewny, że wymyślił już sam jakiś powód - odpowiedział Felapolous, opierając ręce na brzegu stojącego z tyłu zbiornika. Spojrzał na Hamil-tona z rozbawieniem. - Jak się czujesz, Jack?

- Nieźle - odpowiedział zapytany. Czuł się zdezorientowany nagłym przerwaniem wykładu. Spoglądał kolejno na obu przybyszów i na zamknięty już właz, w którym zniknął szef stacji. - Czy ktoś mógłby mi wyjaśnić, o co tu chodzi?

Sloane i Felapolous spojrzeli na siebie ze śmiechem.

- Wygląda na to, że obaj doszliśmy do tego samego wniosku - przyznał Sloane. - A mianowicie, że rozmowa z szefem wyczerpała cię trochę.

- Cóż - odezwał się Jack - on jest... troszeczkę despotyczny, prawda?

- Troszeczkę despotyczny - parsknął Sloane, klaszcząc w ręce z uciechy. - To chyba możliwie najdelikatniejsze określenie zachowania szalonego maniaka. Prawda, doktorze?


16

Nasiona

Czy dziwiłoby was stwierdzenie, że przewidziałem zmianę całego naszego świata, kiedy po raz pierwszy spotkałem Jacka Hamiltona? Chyba tak. Takie przewidywanie wypadków zdarzyć się może tylko w najprymitywniejszych powieściach. Zwykle wygląda to tak: "Sam popatrzył na przystojnego młodego przybysza, stojącego przed nim, i pomyślał: Tak! To on! To właśnie ten człowiek zmieni nasze życie!" Przyznaję, że kiedyś sam wysyłałem do wydawców krótkie opowiadania z takimi kawałkami, lecz w rzeczywistości coś takiego nie może się zdarzyć. Nawet święty Piotr wątpił w boskość Jezusa, zanim ujrzał go chodzącego po powierzchni wody...

Pozwolę sobie jednak na przyznanie się, że Jack Hamilton zrobił na mnie duże wrażenie w chwili, kiedy wszedłem do sekcji hydroponicznej. Znosił bowiem towarzystwo nudzącego Wallace'a bez zmrużenia oka. Jego twarz pozbawiona była jakiegokolwiek wyrazu. Nie widać było podniesionych brwi, przewracania oczami, grymasu ani uśmiechu. Od razu dało się jednak wyczuć, że nie wierzył nawet w jedno słowo szefa. Już po chwili znajomości z nim doszedł do takiego samego wniosku jak

dziewięćdziesiąt pięć procent załogi, a mianowicie że nasz kierownik jest głupcem. Głupcem starającym się wyglądać jak Willi am Shatner.

Byłem pod wrażeniem. Niewielu ludzi potrafi zachować całkowity spokój w takiej sytuacji, stojąc oko w oko z szaleńcem, i wytrzymać to. Wybaczcie mi więc, jeżeli pokuszę się o stwierdzenie, że ten człowiek już od pierwszej chwili wydał mi się osobą mogącą wywrzeć wpływ na nas wszystkich.

Felapolous posłał mi niezbyt miłe spojrzenie.

- Sam, nie sądzisz, że przesadzasz nazywając swego szefa szalonym maniakiem? - rzekł tonem, który oznaczał: "Uważaj lepiej, komu mówisz takie rzeczy. Jestem przyjacielem Wallace^a i pragnę ci o tym przypomnieć."

Szczerze mówiąc, nie obchodziło mnie to.

- Doktorze, do tej pory myślałem o nim jako o ekscentryku, ale kiedy zobaczyłem przed kilkoma minutami, jak zachował się w stosunku do Popeye'a Hookera, zmieniłem zdanie - wyjaśniłem. - Znasz przecież Hookera, więc powiedz mi, czy zasługuje na takie traktowanie i miano tchórza.

Felapolous chrząknął i zwiesił głowę. Hamilton przyjrzał mu się uważniej.

- Odniosłem wówczas wrażenie, że słyszę czyjeś kroki na korytarzu - powiedział. - To byłeś ty?

- Zupełnie przypadkowo - wyjaśniłem. - Tak, widziałem całe zajście. Wycofałem się i wezwałem doktora przez interkom. Powiedziałem mu, żeby przyszedł jak najszybciej. Niezłe kłamstwo wymyśliłeś, aby spławić Wallace'a, Ed.

- To tylko wybieg, aby Henry zostawił nas samych i pozwolił wyjaśnić pewne sprawy naszemu gościowi - Felapolous patrzył jeszcze przez chwilę na podłogę, aż wreszcie podniósł wzrok na Hamil-

tona. - Trudno Jest to wyjaśnić, Jack... mogę ci mówić Jack?

- Mów mi, jak ci się podoba. Ja też nie zamierzam być zbyt oficjalny - stwierdził ze śmiechem. - Wiecie co? Może wy będziecie mówić, a ja, jak już tu jestem, rozejrzę się po moim miejscu pracy. Nie miałem okazji tego zrobić podczas, hm...

Obaj pokiwaliśmy głowami ze zrozumieniem. Wal-lace zajął się Jackiem tak starannie, że ten nie miał szans na dokładniejsze oględziny. Kiedy Felapolous zaczął mówić, chodził wkoło, oglądając zbiorniki i sprawdzając wskazania przyrządów pomiarowych.

- Nie mam zamiaru twierdzić, że z Henrym Wallace'em jest wszystko w porządku - podjął Felapolous. - Ale musisz zrozumieć, że jego choroba jest dosyć powszechna w takich warunkach. Pragnę także wyjaśnić, że jestem doktorem medycyny, a nie psychologiem, choć mam przynajmniej podstawową wiedzę na temat chorób psychicznych, występujących w kosmosie. Przede wszystkim, zwróć uwagę na nietypowe pod każdym względem otoczenie, w którym żyjemy. Jest to jakby zamknięty świat. Nie znajdziesz tu okien ani niczego w tym rodzaju, ponieważ widać byłoby wtedy wirujące otoczenie, co mogłoby doprowadzić do zaburzeń zmysłu równowagi i nudno ści.

- Rozumiem - powiedział Hamilton, sprawdzając palcem poziom wody w zbiorniku. - Ledwie przeżyłem lot, szczególnie podczas manewrów promu zaraz po starcie.

- To zdarza się wielu ludziom - pocieszył go Felapolous. - Nazywamy to chorobą kosmiczną.

Zacząłem nucić pod nosem jakiś stary kawałek, ale doktor uciszył mnie natychmiast.

- Niektórzy potrafią się przystosować, lecz innym

nigdy się to nie udaje, więc stacja została zaprojektowana w ten właśnie sposób. Zredukowano przypadki choroby, co jest o tyle istotne, że ludzie spędzają mniej czasu w szpitalu, pozbywając się zawartości swych żołądków.

- Niestety... - Felapolous przerwał na chwilę, chcąc zebrać myśli. - Pojawia się jednak efekt uboczny, jak już wspomniałem, dosyć powszechny w kosmosie. Psycholodzy nazywają go syndromem solipsy stycznym i jak dotąd nikt nie wymyślił jakiejś ładniejszej nazwy. Nie jest to charakterystyczne wyłącznie dla przestrzeni kosmicznej. Zdarza się wśród członków załóg łodzi podwodnych i ludzi pozostających przez długi czas w mikrośrodowisku. Mówiąc krótko, polega to na utracie kontaktu ze światem zewnętrznym i przekonaniu, że poza najbliższym otoczeniem nie istnieje nic więcej, że wszechświat tu się zaczyna i kończy.

Hamilton podniósł głowę znad kuwety z marchewką.

- Chodzi o coś takiego, co przeżywała załoga statku gwiezdnego w powieści Roberta Heinieina Orphans of the Sky, prawda?

- Czytałeś to? - wykrzyknąłem. Jack zyskał w moich oczach jeszcze więcej. Jakże było miło spotkać kogoś, kto znał klasykę!

- Pozwolicie, że wyjaśnię wam to dokładniej - kontynuował doktor. - Do chorego przede wszystkim nie dociera to, że jego przekonania są błędne. W cięższych przypadkach nie tylko dochodzi do wniosku, że jego najbliższe otoczenie jest całym światem, ale uznaje także siebie za jego centrum.

Hamilton chrząknął i skierował się do sąsiedniego modułu, wypełnionego głównie rosnącymi warzywami: sałatą, cebulą, grochem, papryką i fasolą. Ślinka

leciała na sam ich widok. Biorąc pod uwagę fakt, że nasze pożywienie przywożono zamrożone z Ziemi, uprawiane na Skycanie warzywa były jednym z nielicznych luksusów, na jaki nam pozwalano. Rozważałem możliwość zwędzenia papryki lub marchewki, kiedy moi towarzysze odeszli nieco dalej.

- Przecież widziałem, że Wallace zdaje sobie sprawę z istnienia świata poza stacją - zauważył Hamilton. - To niemożliwe, żeby stracił kontakt z rzeczywistością.

- Masz rację - przyznał Felapolous. - Przypadek Wallace'a nie zgadza się w pełni z opisem książkowym. Chociaż wie, że istnieje kosmos i Ziemia, we własnym przekonaniu stanowi centrum tego wszystkiego.

- Nie rozumiem.

- Wydaje się przekonany, tak przynajmniej wnioskuję z rozmów z nim, że jego osobliwe poglądy są jedynymi właściwymi. Musisz zdać sobie sprawę, jakim człowiekiem jest Wallace. Jego osobowość to wytwór trwających całe życie marzeń o staniu się... gwiezdnym bohaterem. Świadomość bycia sławnym astronautą, który przełamał wiele nieosiągalnych, zdawać by się mogło, barier, zmieniła jego "ja", co z kolei wywołało gwałtowny rozwój choroby. Doszło już do tego, że potrafi nawiązać kontakt jedynie z ludźmi, których ideały są zgodne z jego. Tylko ich akceptuje. Wszyscy inni są usuwani z tego wyimaginowanego wszechświata i stają się wrogami.

- Przecież to istna paranoja.

- No cóż, w pewnym sensie masz rację - przyznał Felapolous. - Musisz pobyć tu przez jakiś czas, aby wszystko zrozumieć. Od samego początku Henry nie pasował do znacznej części załogi. Podczas gdy on snuł swoje nie kończące się wizje podboju

kosmosu, przełamywania granicy niemożliwości, badania najdalszych zakątków wszechświata i temu podobnych rzeczy, większość ludzi na stacji zajęta była czymś zupełnie innym...

- Robieniem forsy - wtrąciłem, przerywając milczenie. Podkradanie marchewki przestało mnie bawić. Ta rozmowa stawała się coraz bardziej interesująca. - Przylatują tu w większości zwykli robotnicy, decydujący się na tę robotę ze względów czysto finansowych. Nie chcą słuchać żadnych wywodów o odkrywaniu swego przeznaczenia pośród gwiazd. Ich jedyne pragnienie to odwalenie tej ciężkiej roboty i szczęśliwy powrót do domu. Kiedy Wallace starał się wmówić im coś innego, po prostu ignorowali go. Szef potraktował to zbyt poważnie i uznał ich za wrogów. Do cholery, ja sam dałem mu do tego okazję. Zjadłem z nim kiedyś obiad w mesie i muszę szczerze przyznać, że nudził nie do wytrzymania. Kosmos, kosmos, kosmos - to było wszystko, o czym chciał rozmawiać.

Felapolous przytaknął.

- Sam ujął to bez ogródek, ale ma całkowitą rację. Doszło już do tego, że Henry spędza większość czasu na pomoście dowodzenia albo w prywatnej kabinie, a załoga widuje go rzadko. Nawet do posiłków nie siada już ze wszystkimi. Nie spotyka się prawie z nikim, chyba tylko z nowymi członkami załogi, których próbuje przekonać o słuszności swych idei. Staram się w jakiś sposób mu pomóc i prowadzę już od dłuższego czasu leczenie, o którym on sam nic nie wie. Jako jednemu z nielicznych, ufa mi jeszcze...

- Jesteś doktorem McCoyem dla kapitana Kir-ka - zauważyłem.

- No cóż, wolę uważać się raczej za spowiednika... Nie mówiłem ci, Jack, że jestem także księ-

dżem jezuitą... ale, hm, tak, możesz to określić w ten sposób. Jak na razie Henry wierzy, że jest wciąż nieustraszonym dowódcą stu trzydziestu ludzi, pośród których znajduje się kilka parszywych owiec. Oprócz zdrowia psychicznego zajmuję się także jego kondycją fizyczną. Spędza wiele czasu w nieważkości, pracując na pomoście dowodzenia, co wpływa niekorzystnie na jego kościec, krążenie płynów ustrojowych i metabolizm.

- Zauważyłem, że bardzo się zmienił - przyznał Hamilton.

- Ująłeś to znacznie lepiej niż Ed - zadrwiłem, mrugając do Felapolousa. - Nie chodzi tu tylko o wpływ nieważkości, ale i stan umysłowy. Mam na myśli jego oczy. Zwróć uwagę na sposób, w jaki patrzy na ciebie...

Hamilton aż się wzdrygnął.

- To prawda. Zauważyłem to także. Sądzę jednak, że nie jest to jedyny przypadek na stacji. Na przykład ten facet, którego Wallace potraktował niezbyt uprzejmie w korytarzu. Ma chyba przezwisko Popeye. A ten gość, który pierwszy oprowadził mnie po bazie, Virgin Bruce...

Felapolous utkwił w nim spojrzenie.

- Dobry Boże - rzekł nadzwyczaj poważnie - poznałeś już Virgina Bruce'a? Nie było to z pewnością miłe doświadczenie.

- Nie, nie - zaprzeczyłem stanowczo. - Nie masz racji, mówiąc tak o nim. On nie jest wariatem... a przynajmniej nie w pełnym znaczeniu tego słowa. On jest szalony, ale jednocześnie wykazuje nadzwyczajny rozsądek. Stosunkowo nieszkodliwy, jak na byłego rockersa. Na pierwszy rzut oka przeraża wszystkich, ale nie przejmuj się, to równy gość i z czasem przywykniesz do jego wybryków.

- Popeye Hooker to całkiem inna historia - Fe-lapolous potrząsnął głową i wcisnął rękę do kieszeni szortów. - Nie zdołałem go rozgryźć do tej pory - powiedział raczej do siebie niż do nas. - Na początku myślałem, że po prostu przeżywał rozstanie z Ziemią i tak jak wielu innych odliczał każdą godzinę dzielącą go od powrotu na planetę, ale kilka miesięcy temu podpisał ze Skycorpem kolejny kontrakt na dwa lata. Próbowałem z nim porozmawiać na ten temat, jednak moje wysiłki spełzły na niczym. Ponieważ wyglądał na zdrowego na ciele i umyśle, wyraziłem zgodę na jego dalszy pobyt. Muszę przyznać, że popełniłem błąd. Jego stan psychiczny jest bardzo zły. Znajduje się w stanie depresji i odniosłem wrażenie, że chodzi tu o poczucie winy wiążące się z przeszłością. Nie powiedział jednak ani słowa na ten temat i zanim nie wystąpią poważniejsze objawy choroby psychicznej, nie mogę polecić odesłania go na Ziemię.

- Tak jak tego chłopaka, którego wlokłeś do promu, kiedy przyleciałem - zadrwił Hamilton, lecz Felapolous nie dostrzegł ukrytej drwiny. - A Virgin Bruce... Jezu, co za imię... Virgin Bruce wspomniał coś o poprzednim hydroponiku o nazwisku McHenry.

- McHenry, to prawda - powiedziałem. - To był typowy przypadek. Pewnego dnia zaczął krzyczeć do ludzi, że na ścianach w kocim korytarzu wypisane jest jakieś ostrzeżenie. Biegał bez przerwy, wskazując palcem puste ściany i wrzeszcząc: "To jest tutaj! Przeczytajcie sami!". Doktor musiał się nim zająć.

- Odesłałem do w dwa dni później - dodał Felapolous. - Zajmowałem się nim przez cały ten czas, ale nie dowiedziałem się, co dokładnie widział.

- W porządku - powiedział Hamilton opierając

się o ścianę i krzyżując ręce na piersi. - Oto pytanie za milion dolarów. Od czasu do czasu ktoś wariuje tu z różnych powodów i odsyłacie go na Ziemię. Henry Wallace jest także szalony. Ustaliliście to z całą pewnością. Dlaczego więc jego też stąd nie zabierzecie?

Spojrzałem na doktora, który milczał przez chwilę. Nasz psycholog pokładowy zapędził się w kozi róg, wyjawiając Jackowi otwarcie swoje spostrzeżenia. Teraz musiał odpowiedzieć na to, zdawać by się mogło, oczywiste pytanie. Stałem z boku i czekałem. Felapolous był moim przyjacielem, ale mnie także nigdy tego nie wyjaśnił do końca.

- Przede wszystkim - zaczął wreszcie cicho - musicie mi obydwaj obiecać, że pozostanie to wyłącznie między nami.

Pokiwaliśmy głowami, a doktor sprawdził, czy właz prowadzący na zewnątrz jest zamknięty. - Podzieliłem się moimi obserwacjami na temat Hen-ry'ego z kierownictwem Skycorpu i poradziłem im zastąpić go kimś innym.

- A więc oni wiedzą, co się dzieje z szefem - stwierdziłem. - Dlaczego więc nic nie robią?

- Omówiłem to z jednym z ich specjalistów o nazwisku Dobbs - ciągnął Felapolous. - Wyjaśnił mi sytuację z ekonomicznego punktu widzenia. Wszystko tutaj - stacja, ludzie i miliardy zainwestowanych dolarów - mają służyć osiągnięciu określonego celu, a mianowicie "Projektowi Frank-lina". Liczy się tylko zapobieganie przestojom w pracy i nieprzekraczanie ustalonych kosztorysów. Z wyjątkiem wypadku na Vulcanie, zalecenia są przestrzegane jak należy. Prace na Ołympusie, Vulcanie i w bazie Descartes odbywają się według założeń, a ich koszt nie przerasta planowanego budżetu.

Znajdujemy się wciąż w granicach możliwości produkcyjnych - jak określił to Dobbs. Równowaga ekonomiczna pomiędzy kosztami a długoterminowymi korzyściami nie została jeszcze zachwiana. Zainwestowali w Wallace'a znaczne pieniądze i nie chcą ich stracić.

- O cholera - mruknąłem - teraz rozumiem, o co tu chodzi.

Felapolous skinął głową.

- Henry jest odpowiedzialny za wszystko. Wywiązuje się z obowiązków jak należy, pilnując, aby projekt był realizowany według planów. Inwestorzy odwołaliby go dopiero wtedy, gdyby nie sprawdzał się na powierzonym stanowisku. Tak, McGuinness i Skycorp są świadome, że nasz szef jest chory, choć utrzymują to w tajemnicy przed opinią publiczną. Niepodważalnym faktem jest bowiem to, że prace się posuwają. Dopóki tak będzie, nie kiwną palcem, gdyby nawet Wallace włożył na siebie różowy kostium króliczka i wmawiał wszystkim, że jest królową angielską.

Hamilton ciężko westchnął.

- Zdrowy rozsądek ekonomiczny - przyznał. - Jeżeli ktoś wykonuje dobrze swoją robotę, może być nawet szaleńcem.

- Na razie musimy się z nim męczyć - stwierdziłem. Felapolous przytaknął. Była to straszna, brutalna prawda.

Przez chwilę milczeliśmy, każdy zajęty własnymi myślami. Potem Felapolous wyprostował się, składając ręce.

- Cóż - rzekł - jestem pewien, że zaspokoiłem twoją ciekawość, Jack. Ufam, że zachowacie to w tajemnicy. Wybaczcie mi, ale muszę was opuścić, aby wypełnić jeden z moich głównych obowiązków.

- Co to takiego? - zapytał Hamilton.

- Karmienie kotów - wyjaśnił doktor podchodząc do drabinki. - Sam ochrzcił je nazwiskami znanych pisarzy science fiction - ciągnął wspinając się. - Opowie ci o tym. Do zobaczenia.

Otworzył właz i wyszedł na korytarz.

- Bo widzisz - zacząłem. - Jestem też pisarzem science fiction i...

Hamilton uciszył mnie jednak niecierpliwym gestem.

- Nieważne. Virgin Bruce mówił mi już o tym. Miły facet z tego Felapolousa, prawda?

- To jeden z najwspanialszych ludzi na pokładzie - zgodziłem się. - Pomaga nam jak może w utrzymaniu dobrej kondycji psychicznej.

Hamilton utkwił we mnie wzrok, chcąc przejrzeć moje myśli.

- Wiesz, nie wydaje mi się, aby roztrój nerwowy stanowił największy problem - oświadczył. - Nikt nie powiedział mi tego otwarcie, ale waszym utrapieniem jest straszna nuda.

- Och, co za odkrycie - stwierdziłem sarkastycznie. - Jestem tu od roku, pracując w tej puszce dzień za dniem, ale nie zauważyłem tego, zanim nie uświadomiłeś mnie w pierwszym dniu twego pobytu. Dziękuję ci, Jack, za to rewelacyjne stwierdzenie.

Hamilton okazał się bardzo spostrzegawczy, jeżeli doszedł do takiego wniosku już po kilku godzinach spędzonych na stacji. Może powinienem go pochwalić. Jego rewelacja przypominała jednak informowanie człowieka umierającego na białaczkę, że wygląda blado. Jack wciąż patrzył na mnie, więc wzruszyłem ramionami.

- Może i masz rację. Mnie udaje się znaleźć zajęcie i rozrywkę, lecz w najgorszej sytuacji są

zlomiarze. Z tego, co widzę, ich życie nie jest zbyt przyjemne. Przez osiem godzin na dobę podejmują ogromne ryzyko, a później wracają tu, jedzą mrożone świństwa, oglądają telewizję i próbują się przespać, zanim wszystko zacznie się od początku. To miejsce wywołuje nudę, a jedyną atrakcją jest sprzeciwianie się zwierzchnikom i łamanie przepisów. Tak, oni są znudzeni. My jesteśmy znudzeni. Co jednak możesz na to poradzić?

Hamilton uśmiechnął się tajemniczo.

- Jest wiele sposobów na zwalczenie nuda, Sam - stwierdził. - Jeżeli zdecydujesz się na odrobinę ryzyka...

Jego oczy zabłysły, gdy mówił te słowa. Najwidoczniej ku czemuś zmierzał.

- Jakiego ryzyka? - zapytałem. - Masz jakiś pomysł?

- Cóż, chodzi mi o coś, czego może nigdy nie próbowałeś - powiedział. - Poszaleć trochę. Zwariować na jakiś czas. Oderwać się od wszystkiego. Wiesz, co mam na myśli?

- Nie, nie wiem - próbowałem go sprowokować. - Powiedz mi coś więcej na ten temat. Zawahał się.

- To zależy, na ile mogę ci ufać - rzekł. - Możesz mi dać słowo, że nie puścisz pary z ust?

- Kiedy wejdę do doków, na pewno ją puszczę. Nie, nieważne. Obiecuję, że nic nie powiem. Co to za pomysł?

Jack wahał się jeszcze, ale wreszcie schylił się i rozpiął suwak swojego kombinezonu. Po chwili podał mi plastikową torebkę spiętą gumką.

Otworzyłem ją i zajrzałem do środka. Znajdowało się tam kilkaset małych, brązowych nasion.

- Dobra. Nasiona. I co z tego?

Spojrzał na mnie, podniósł brwi (jego charakterystyczny gest, do którego wkrótce miałem przywyknąć) i nic nie mówiąc sięgnął do drugiej kieszeni na lewej łydce. Wyjął stamtąd drugą torebkę, większą od poprzedniej.

Wziąłem ją do ręki i przyjrzałem się zawartości. Przez chwilę nie domyślałem się, co to może być, ale kiedy wreszcie dotarło to do mnie, o mało nie wypuściłem torebki z rąk. Jeszcze raz spojrzałem na ziarna, aby upewnić się co do moich przypuszczeń. Zajrzałem do drugiej torebki i powąchałem jej zawartość.

Ten zapach wywołał wspomnienia z czasów młodości. Tajne wieczorne zgromadzenia w bursie. Papierosowe bibułki i zabawnie wyglądające plastikowe fajki z aluminiowymi cybuchami wypełnionymi ciemnobrązową zawartością, nie będącą jednak tytoniem. Szum pod czaszką i miłe uczucie ogarniające całe ciało. Wspaniały humor i zapomnienie o wszystkich zmartwieniach. Nie dający się powstrzymać, wszechogarniający śmiech.

Jedna z torebek była wypełniona marihuaną, i to niezłej jakości, jeżeli nos mnie nie mylił. W drugiej zaś znajdowały się jej nasiona. W moim umyśle powstało wreszcie skojarzenie.

- Mój Boże - wyszeptałem - nie myślisz chyba o...

- Owszem, czemu nie - powiedział. - To tylko próbka, ale powinna wystarczyć do chwili, kiedy zbiorę pierwszy plon.

- Chcesz to tutaj hodować? Zlustrowałem wzrokiem pomieszczenie.

- Jasne - przytaknął - w tym pomieszczeniu. Nasiona, które trzymasz, pochodzą z uprawy szklarniowej w zbiornikach hydroponicznych, takich jak te.

Warunki były także podobne, z wyjątkiem oczywiście różnicy w sile grawitacji - uśmiechnął się. - Na Ziemi udało mi się dwukrotnie przyśpieszyć ich rozwój. Jestem ciekaw, jakie efekty uzyskam przy zmniejszonym ciążeniu.

Westchnąłem i oddałem oba zawiniątka Hamil-tonowi, który zapakował je z powrotem i wsunął do kieszeni.

- Wiesz, co może się stać, jeżeli Wallace, Fela-polous albo Phii Bigthom dowiedzą się o tym? Musisz być ostrożny, Jack.

- Nie obawiaj się. Wszystko już obmyśliłem i zaplanowałem. Jeżeli mi zaufasz i nie powiesz o tym nikomu, pokażę ci, jak zwalczyć nudę - znów się uśmiechnął. - Z wyrazu twojej twarzy domyślam się, że używałeś już tego. Jesteś więc ze mną?

Niewielka paczuszka z marihuaną i druga z jej nasionami. Wspomnienie letnich popołudni i nieodpowiedzialnych lat. Wspaniałych lat. Jeszcze raz poczułem w nozdrzach ten ciężki zapach roztaczany przez zawartość torebki. W jaki sposób, będąc w średnim wieku, z pierwszymi siwymi włosami na głowie, wrócić do takiego życia, i to na stacji orbitalnej tysiące mil od Ziemi?

- Czy naprawdę wierzysz, że to coś pomoże?

- Tak - odpowiedział.

- A jak się nam uda wypalić to niepostrzeżenie?

- Przyjdź tu jutro o szóstej, a przekonasz się.

- Dobra, jestem z tobą.

- Wspaniale! Nie martw się. Polubisz to. Taki był początek. Uwierzyłem we wszystko, co powiedział.


CZĘŚĆ TRZECIA

Wysoko w górze


pomoc wciąż nie nadchodzi.

Nie dziwi mnie to jednak. Jak powiedziałem już wcześniej, minie sporo czasu, zanim chłopaki z bazy Descartes zauważą moją nieobecność, zaniepokoją się nią i wyślą wreszcie grupę ratunkową. Virgin Bruce wspaniale pasowałby do tych ludzi. Wałęsają się, wmawiając sobie i innym, jak niezbędna jest ich praca, a także skarżąc się na nadgodziny. Chciałbym zobaczyć wyraz twarzy Wallace'a, gdyby się spotkał ze swoim byłym współpracownikiem podczas księżycowej ekspedycji w 2012 roku - Lesterem Rid-delem, który obecnie pełni funkcję szefa prac na Księżycu. Lester stanowi przeciwieństwo zawsze zadbanego, honorowego i obowiązkowego kolegi. Nosi długie włosy, chodzi zarośnięty i godzinami leży na podłodze ze słuchawkami na uszach, delektując się starymi przebojami. Od takich ludzi zależy teraz moje życie.

Prawdę mówiąc, dochodzę do wniosku, że byłbym rozczarowany, gdyby ktoś wyciągnął mnie z tej rozpadliny. Nie twierdzę, że chcę umrzeć, ale... cóż, nie boję się. Pogodziłem się już z myślą, że za chwilę zabraknie mi powietrza i umrę. Oczywiście nie cieszy

mnie ta perspektywa, lecz co ma być, niech już będzie. Wszyscy prędzej czy później odejdziemy z tego świata, a przecież są znacznie gorsze rodzaje śmierci. Poza tym dokonałem tu największego do tej pory odkrycia w dziejach ludzkości i muszę przyznać, że to, co widzę, jest wspaniałe.

Chciałbym tylko jednego: aby był ze mną Ed Felapolous. Nie, nie chodzi mi o to, żeby zginął. Nie mam powodu życzyć tego Edwinowi. Zawsze dobrze się z nim rozmawiało, można było zrzucić każdy ciężar leżący na sercu, a ponadto będąc księdzem mógłby zorganizować przyzwoity pogrzeb.

Och, do diabła! Myślenie o tym aspekcie mojego odejścia nie jest najprzyjemniejsze. Zdradzę wam, o czym jeszcze marzę w tej chwili: o trawce Jacka Hamiltona. Ta maryśka była wprost wspaniała. Zdecydowanie najlepsza rzecz w kosmosie. Dwa sztachy i czujesz się jak ptak, nawet pod działaniem sztucznej grawitacji. Trzy i lecisz do nieba. Można zapalić wodną fajkę albo powdychać dym, skutek ten sam. Maryśka ze Skycana była cholernie dobrym zielskiem.

Jack zasiał przywiezione nasiona w tym samym tygodniu, w którym złomiarze wrócili do "pracy. Komisja Senacka do Spraw Nauki i Technologii Kosmicznej wraz z NASA skrytykowały Skycorp za stosowanie nie sprawdzonych pomysłów inżynieryjnych, ale z drugiej strony przyznały, że był to tylko niezawiniony przypadek. W konsekwencji dały firmie trzy miesiące na zastąpienie "hot dogów" stałymi konstrukcjami i wszystko skończyło się na ostrzeżeniu, żeby nie pozwolić więcej na podobne eksperymenty. Rozgrywki polityczne pozostawiam już waszej wyobraźni. Wallace otrzymał wreszcie informację, że wstrzymanie prac zostaje oficjalnie od-

wołane i ludzie mogą zająć się z powrotem budową elektrowni. Z ociąganiem i niechęcią odłożyli jednak karty i odeszli od odbiorników tri-vee. Wszyscy wiedzieli, że przestój skończy się prędzej czy później, ale jego zakończenie wywołało ogólne niezadowolenie. Przywykli już bowiem do bezproduktywnego przepuszczania czasu przez palce i zaczynało im się to coraz bardziej podobać.

W tym czasie nasiona marihuany, przywiezione przez Jacka Hamiltona, wykiełkowały w inspekcie. Hydroponik zapewnił sobie odpowiednie warunki do prowadzenia nielegalnej uprawy. Uzasadniając to koniecznością utrzymania stałej temperatury w modułach hydroponicznych, polecił, aby właz wejściowy był zawsze zamknięty. Założył maty dezynfekcyjne przy zejściu z drabiny, by goście zbyt szybko i niespodziewanie nie weszli dalej. W drugim module uprawiał kukurydzę, która jako wysoka roślina mogła całkiem zasłonić niepożądany widok ewentualnym intruzom. Boczny właz, prowadzący z sali wypoczynkowej do modułu zajmowanego przez niego, został także zablokowany pod podobnym pretekstem. W ten sposób Hamilton zdołał zabezpieczyć swą miniaturową plantację przed zdemaskowaniem. Ten chłopak był geniuszem.

Wiedziałem, że Jack zamierza przewrócić wszystko do góry nogami. Wiedziałem, że uprawa marihuany jest wstępem do czegoś większego. Nie byłem tylko pewien, jak daleko mogły zajść sprawy i sądziłem, że Jack nie przewidział tego także. A więc jednak w jakimś stopniu udało mi się przepowiedzieć przyszłość.

Cholera, jest mi coraz zimniej.


77

Kosmos

Poczuł, że się porusza, więc zacisnął prawą dłoń na linie bezpieczeństwa, a lewą chwycił za brzeg kratownicy, którą spawał. Puszczony laser zaczął dryfować, ale kabel zasilania nie pozwolił, aby odleciał daleko. Zaniknął oczy, kiedy po raz pierwszy poczuł zawroty głowy. Ogarniała go ciemność, zakłócana tylko przez słabe, przenikające przez powieki, czerwone i niebieskie światła.

Starał się nie otwierać oczu i skupił się na słuchaniu. Nie wyłączył radia, aby czuć się bezpieczniej. Gdyby stracił panowanie nad sytuacją, zawsze mógłby poprosić przez radio o ratunek. Tymczasem selektor automatycznie przeszukiwał wszystkie kanały.

- Zgłasza się transportowiec, kurs czterdzieści pięć. Yankee minus dwa, Zulu minus dziesięć. Odbiór, Vu-Ican.

- W porządku, Goddard, możesz podchodzić do dokowania.

Głos zamilkł, jednak nie na długo.

- Nie mogę dosięgnąć. Mikę. Spróbuj jeszcze raz... do diabła, a to cholerny złom! Może teraz...

- Tak trzymaj, jeszcze odrobinę! Och, udało się! Teraz już się nam nie przesunie! Hej, trzymaj jeszcze przez chwilę! Gdzie jest spawarka? Dobra, tak jak teraz...

- Zespół dwa dziesięć, element nie jest dopasowany dokładnie. Przesuńcie go o kilka cali w dół i sprawdźcie wtedy.

- Na miłość boską, Vulcan, widzę wszystko jak na dłoni i robota jest wykonana w porządku... Dobra, a teraz?

- Wygląda lepiej, dwa dziesięć. Jeszcze odrobinę i będzie idealnie.

Cisza. Kolejna rozmowa:

- Oglądałeś ostatni mecz? Vincenti był na pieprzonej bazie i dał się tak załatwić. Słyszałeś te owacje Japońców?

- Tak. Raz im się uda i zaraz uważają, że to oni wymyślili tę grę. M.OŻCSZ mi podać ten klucz? Dzięki. Metsi jakoś wygrali, ale wciąż została im długa droga do play-offs, a w następnym meczu muszą solne poradzić z Cardsami.

- Niestety. Hej, znasz kogoś, kto ma bilety na finałowe mecze? Wracam w tym czasie do domu.

- Jeżeli rozgrywki będą się odbywać w St. Louis, zapytaj Bruce'a. On stamtąd pochodzi.

Popeye wciąż nie mógł dojść do siebie. Niespodziewany korkociąg, w który wpadł po niewłaściwym odpaleniu silnika, nie był już groźny. Wciąż zaciskał jednak powieki, ciężko oddychał i zmuszał się do skupienia na kakofonii głosów brzmiących w słuchawkach.

- Kratownica E jak Edward numer dwadzieścia-dwa-pięć skończona. Czekamy na kolejny ładunek. Odbiór.

- Zrozumiałem. Niedługo przyleci do was Zulu Tango. Zulu Tango, czy mnie słyszysz? Odbiór. Cisza i... Dziwne. Coś w tle, co sprawiło, że zaczął się wsłuchiwać - muzyka, jak się zdawało, dochodząca z kieszonkowego radia, grającego cicho o kilkanaście jardów od niego. Łagodny, łatwo wpadający w ucho rytm elektrycznych gitar, przypominający szum letniej bryzy nad zatoką.

- Zulu Tango, odbieramy jakieś zakłócenia. Odbiór.

Otworzył oczy i ujrzał czerń kosmosu oraz lśniącą z prawej strony Ziemię. Ostatni raz, kiedy ją widział, znajdowała się z lewej. Czując powracające zawroty głowy, szybko znów zamknął oczy.

Cisza. Jakieś głosy:

- Stacja Betty-jeden. Proszę o potwierdzenie odbioru. Powtarzam, proszę o potwierdzenie odbioru... Milczenie. Po chwili na innym kanale:

- Tu Zulu Tango, jestem w kontakcie wzrokowym z Eddiem dwadzieścia-dwa-pięć. To wspaniałe, chłopaki. Posłuchajcie.

Muzyka stała się głośniejsza i opanowała jego umysł. Nosowy głos zaczął śpiewać:

The Wheel is tuming and you can't slow down, You can^t let go and you can'1 hold on, You can^t go back and you can^t stand stiii, If the thunder don*t get you then the lightning will. Otworzył oczy. Wszystko wypełniał kosmos. Rozciągał się w nieskończoność. Ogromny całun niezgłębionej ciemności, bezgwiezdny i czarny jak sen. Nicość, która była niezmierzona i pusta przez tysiące lat świetlnych. Chciał wyrwać się z tego, ale nie mógł. Spoglądał na cud, mówiąc do siebie cicho: patrz, patrz, oto prawdziwa rzeczywistość, nic innego się nie liczy, to jest istota życia, to Bóg. Nie mogę zamknąć oczu, bo wszystko przepadnie... Won*t you try just a littie bit harder, Couldn9! you try just a littie bit morę...?

Cisza. Głośny, potężny okrzyk:

- Neimanf Wyłącz to!

Pstryk! i wszystko się skończyło. Popeye zamrugał kilkakrotnie, odzyskując pełną zdolność widzenia. Popatrzył na ręce i zdziwił się, ponieważ nie trzymał w nich niczego. Lina zabezpieczająca znajdowała się o kilka cali od jego palców, a konstrukcja oddaliła się o dobrych kilka jardów. Nie mógł zrozumieć, jak do tego doszło. Na szczęście lina przytwierdzona była do kombinezonu i nie mogło się stać nic groźnego.

Spoglądając w górę, ujrzał rozciągniętą na przestrzeni kilku mil konstrukcję - srebrzystą pajęczynę, na której końcu widniało trzy czwarte kuli ziemskiej. Niedaleko, z lewej strony, para złomiarzy kręciła się przy pracy. Jego uwagę zwrócił oślepiająco biały błysk ręcznej spawarki laserowej, za pomocą której jeden z nich łączył dwie belki, a drugi kontrolował jakość połączeń. Znacznie dalej inny robotnik zręcznie poruszał się przy długim elemencie ustawianym na miejsce przez trzmiela. Przez ażurową konstrukcję zobaczył jeszcze jeden statek transportujący kolejny element z Yulcanu.

- Neiman, nie zamierzam powtarzać ci tego jeszcze raz. Otrzymałeś pozwolenie na słuchanie swoich cholernych taśm w trzmielu, ale nie myśl sobie, że wolno ci zajmować jeden z kanałów łączności. To zakłóca prawidłową komunikację. Zrozumiałeś?

- Tak, zrozumiałem, Hank. Nie denerwuj się.

- Betty'-jeden, tu pomost dowodzenia, czy mnie słyszysz, Popeye?

O cholera - pomyślał Hooker. - Musieli zauważyć, że się nie zgłaszam.

- Vulcan, tu Betty-jeden, o co chodzi?

- To ja cię o to pytam, Hooker. Wywołuję cię już od minuty.

- Wszystko w porządku, Sammy. Zakręciło mi się trochę w głowie, więc zamknąłem oczy i poczekałem, aż wszystko minie.

W słuchawkach rozległ się śmiech.

- Hej, Popeye, uważaj, żeby czysty tlen nie uderzył ci do głowy!

- Popeye! Jeżeli chcesz, mogę ci odstąpić puszkę szpinaku!

- Hooker, jak się czujesz? - Był to Hank Luton, nadzorca prac konstrukcyjnych. - Nie potrzebujesz pomocy?

- Powiedziałem już, że u mnie wszystko w porządku.

Złapał linę zabezpieczającą i zaczął przemieszczać się w kierunku belki, którą uprzednio spawał.

- Wpadłem w mały korkociąg. Pozwól mi dokończyć moją robotę. Później pomogę Hemandezowi i Webbowi przy ich sekcji.

- Nie ma mowy, Popeye. Znasz zasady. Skończ tę belkę i wracaj natychmiast na Vulcana. Nie zamierzam bagatelizować takich wypadków.

- Wspaniale - myślał Hooker, biorąc się z powrotem do pracy. To znaczy, że zostanę skierowany na badania do Felapolousa, a ten z pewnością będzie męczył mnie przez kilka dni.

- Nie, Hank, mówię poważnie, nic mi nie jest - rzekł, starając się jednak nie nadawać głosowi zbyt błagalnego brzmienia. - Po prostu niewłaściwie odpaliłem swój MMU i troszeczkę zakręciło mi się w głowie. Mówię ci, że ze mną wszystko w porządku.

- Nie wciskaj mi takiego kitu, Popeye. Kończ to i wracaj. Al, leć do Hookera i skończ jego robotę. Hooker, natychmiast do bazy, zrozumiano?

- Cholera jasna - syknął Hooker.

Odpiął linę i wcisnął przycisk w panelu piersiowym, co spowodowało jej zwinięcie do specjalnej puszki na biodrze, odepchnął się nogami od konstrukcji, zrobił salto w tył i uruchomił ręczną kontrolę silnika rakietowego. Odrzut wyhamował jego pęd i skierował do przypominającej słuchawkę telefoniczną stacji Vulcan. Hooker przeleciał przez dziurę w ogromnej sieci, włączając się w strumień ludzi i maszyn, podążających do śluzy.

- Nie dadzą mi odpocząć - myślał Popeye. Hank z pewnością zamierza przeprowadzić ze mną poważną rozmowę.

- Sam nie wiem, co z tobą zrobić, Popeye. Chcę być z tobą szczery - Hank Luton przerwał, aby napić się kawy przez słomkę wychodzącą z hermetycznego pojemnika. - Obaj wiemy, że masz kłopoty, ale zrozum, że nie jestem w stanie nic dla ciebie zrobić, jeżeli nie będę wiedział, o co chodzi.

Hooker wisiał obok, trzymając także w ręku pojemnik z kawą. Wciąż miał na sobie kombinezon próżniowy, ale zdjęto mu plecak, hełm i rękawice. Patrzył ponuro na monitor kontrolny. W żaden sposób nie mógł się zmusić do spojrzenia Hankowi w oczy i wyduszenia z siebie choćby jednego słowa.

Luton przez chwilę czekał na odpowiedź. Nie otrzymawszy jej, ciągnął dalej:

- Ciaude, bierzesz udział w tej operacji chyba dłużej niż ktokolwiek inny. A przynajmniej tak długo, jak reszta załogi. Do tej pory byłem bardzo zadowolony z twojej pracy, jesteś dobrym człowiekiem i lubię cię. Jeżeli coś ci leży na sercu, powiedz mi o tym. Obiecuję, że wszystko pozostanie między nami.

- Nie mam o czym z tobą mówić.

- O Jezu, Popeye, wyduś to z siebie! - jęknął

Luton. - Uważasz, że nikt tego nie widzi? Rzadko mówisz cokolwiek do kogokolwiek. Nie bywasz w module rekreacyjnym, jesz zawsze w samotności i unikasz kontaktów z innymi. Pracujesz, jesz, od czasu do czasu myjesz się, śpisz kilka godzin i z powrotem wracasz do pracy. Człowiek nie może żyć w taki sposób!

Popeye wzruszył ramionami.

- Nie powiedziałeś mi do tej pory nic ciekawego - stwierdził pociągając odrobinę kawy nie podnosząc głowy.

- Nie pieprz, człowieku! Groziło ci poważne niebezpieczeństwo. Gdybyś nie miał liny, trzeba by cię szukać gdzieś w kosmosie - Luton zgniótł pojemnik w czarnej dłoni i wyrzucił go. - Mówiąc prawdę, nie mam nic przeciwko temu, że ludzie czasem marzą podczas pracy, ale pod warunkiem, że nie przeszkadza to ich robocie. Ale dzisiaj mogło się wszystko zakończyć fatalnie.

- Ja nie marzyłem, Hank - zaoponował Popeye.

- No...

- Nie!

Nagle poczuł, że coś w nim eksplodowało. Cisnął trzymanym w ręku pojemnikiem, który odbił się od zbiornika z tlenem i mylarowej ściany.

- Zakręciło mi się w głowie! Zamknąłem oczy, aby pozbierać się do kupy i to wszystko! - wrzasnął.

Ogarnęło go dziwne uczucie, jakby opuścił swoje ciało i z boku obserwował siebie, krzyczącego do Hanka Lutona i tracącego panowanie nad sobą.

- Nie zamierzam rozmawiać o moich problemach, bo ich nie mam! Nie ma o czym dyskutować, więc po prostu pozwól mi zająć się tą pieprzoną robotą! Zakręciło mi się w głowie! To wszystko! Przez chwilę byłem w niekontrolowanym locie i dla tego nie odpowiadałem Sammy'emu! Nie mamy o czym rozmawiać, więc dziękuję ci bardzo! Zostaw mnie w spokoju, ty cholerny czarnuchu!

Prawa pięść Hanka Lutona wzniosła się do ciosu tak gwałtownie, że odrzuciło go do tyłu i musiał chwycić się barierki, aby pozostać na miejscu. Pięść zawisła jeszcze raz nad głową Hookera i drżała, jakby była wściekłym zwierzem. Złomiarz skulił się, czekając na uderzenie, które roztrzaskałoby jego głowę. Ciemne oczy nadzorcy przez moment wwiercały się w jego umysł. Nieoczekiwanie ręka opadła, a palce rozprostowały się.

Hank wypuścił głośno powietrze.

- Popeye - rzekł powoli i nadzwyczaj miękko. - Nie pozwoliłem nazwać się białemu człowiekowi czarnuchem od dzieciństwa. Wiem jednak, że nie należysz do ludzi, którzy zwykle mówią takie rzeczy, więc tym razem ci daruję.

- Przykro mi, Hank - powiedział Hooker. - Masz rację. Nie miałem tego na myśli.

Nadzorca prac konstrukcyjnych skinął głową i obejrzał się.

- Gdybyś naprawdę był rasistą, nie uratowałbyś życia Julianowi, kiedy eksplodował "hot dog" - mruknął, - Cieszę się, że nie ma akurat służby i nie słyszał, co powiedziałeś. Doceniam to, że jest ci przykro, Popeye. Nie musisz mówić nic więcej.

Hooker nie czuł się już oderwany od własnego ciała. Ogarnął go wstyd. Coś, głęboko w jego wnętrzu, zerwało się z uwięzi i szalało jak opętane. Przekroczył wszelkie dopuszczalne granice. Najchętniej odebrałby sobie życie z tego powodu. Przypomniał sobie...

Rocky, gruby Rocky, ponad dwieście funtów ruchomego gówna, schylił się nad niewielką kupką białego

proszku, umieszczonego na gładkiej szalce wagi, odbijającej promienie słońca.

Błysk złota zginął w niebieskości. Przepadł, przepadł na zawsze.

- Pieniądze są pieniędzmi, człowieku - mruknął ważąc dokładnie proszek - ale mam nadzieję, że twoja cizia będzie zadowolona z twojego prezentu.

- Przykro mi - rzekł Popeye. - Wybacz mi moje zachowanie. Luton kiwnął głową.

- Hooker, zwalniam cię z dzisiejszej zmiany - powiedział. - Wiem, że coś musi być nie w porządku, o czym nie chcesz ze mną porozmawiać. Złap najbliższy prom na Skycana. Nie mogę cię do tego zmusić, ale chcę, żebyś porozmawiał z Felapolousem i zrzucił wreszcie ten kamień z serca.

Hooker pokiwał głową wiedząc, że i tak nie pójdzie do Felapolousa. Luton odwrócił się w kierunku włazu prowadzącego na pomost dowodzenia.

- Ostatnie ostrzeżenie - rzucił przez ramię. - Jeżeli jeszcze raz zdarzy ci się coś podobnego przy pracy, porozmawiam z Wallace'em i Felapolousem na temat odesłania cię na Ziemię, a widzę, że nie jest to coś, o czym marzysz. Tęsknisz za domem, Popeye, lecz nie chcesz do niego wrócić.

Hooker został jeszcze przez chwilę sam w przebieralni, patrząc na rzucony przez siebie pojemnik przypominający mały asteroid.

Luton ma rację. Chcę wrócić do domu - pomyślał - ale nie mogę. Odesłanie mnie byłoby najgorszą rzeczą, która mogłaby mnie spotkać.

Prawie najgorszą.


18

Historia Yirgin Bruce'a.

Gdyby St. Louis Cardinals nie zaprzepaścili swych szans, żeby zagrać na wygraną z Chicago Cubs - co było najważniejszym wydarzeniem w sezonie, które w końcu doprowadziło do historycznych meczów między Cubs i Tokyo Giants - prawdopodobnie nigdy nie dowiedzielibyśmy się, dlaczego Virgin Bruce trafił na stację Ołympus. Potrzebna była fatalna gra Cardsów, aby załamany Bruce dał się nakłonić do wyjawienia swej mrocznej przeszłości.

Oczywiście nikt przedtem nie prosił go, aby opowiedział o sobie, przynajmniej nie wprost. Stanowiło to tradycję wśród załogi Skycana, ciche porozumienie, że nikt nie musiał przedstawiać autobiografii.

Taka dyskrecja wywołana była kilkoma przyczynami. Po pierwsze, niektórzy mieli za sobą przejścia, które chcieli zachować dla siebie. Przeżyli nieudane małżeństwa i rozwody, uciekali przed alimentami albo Bóg wie jakimi oskarżeniami. Mieli złą reputację i długi w miejscu nazywanym przez nich domem. To były najpowszechniejsze historie. Nie zapominajcie, że żyliśmy w zamkniętym środowisku, w którym nie było wiele prywatności. Historyjka opowiedziana kilku przyjaciołom z jednego modułu mieszkalnego

bardzo szybko rozprzestrzeniała się po całej bazie. Inną przyczyną był fakt, że część ludzi miało psychologiczne blizny, których rozdrapywanie wywoływało tylko ból. Popeye Hooker był jednym z nich. W jego życiu zdarzyło się coś, o czym nie chciał z nikim rozmawiać. Wszyscy, z wyjątkiem Hanka Lutona i Felapolousa, widząc to zostawiali go w spokoju.

Nie myślcie jednak, że każdy członek załogi Sky-cana miał coś na sumieniu i ukrywał się w kosmosie, na dodatek pod fałszywym nazwiskiem. Wiele razy podczas długich, nudnych godzin między kolejnymi zmianami, w sali rekreacyjnej albo module mieszkalnym, niektórzy otwierali swe serca, opowiadając historię życia każdemu, kto znajdował się w pobliżu. Większość opowieści była jednak nudnym bredzeniem albo kompletnymi bajkami. Pośród nas znajdowali się również tacy, którzy nigdy nie mówili o tym, co robili, zanim podjęli pracę w Scycorpie. Virgin Bruce należał właśnie do tych ostatnich.

Przynajmniej było tak do pewnego niedzielnego popołudnia w zachodniej sali rekreacyjnej. Fani ba-seballa długo czekali na ten dzień. Cubs i Cards byli rywalami jeszcze od czasów, kiedy na Ziemi żyły dinozaury, a w sezonie 2016 szli do tej pory niemal łeb w łeb, walcząc o prymat w lidze krajowej. Obie drużyny pokonały zeszłorocznego triumfatora - San Diego Padres - i inne silne drużyny, jak Royals (którym Cards wciąż nie mogli przebaczyć pamiętnego sezonu 1985), Yankees i niedawno reaktywowanych Washington Senators. Po latach niepowodzeń wyglądało na to, że Cubsi zamierzali co najmniej dostać się do play-offs. Na pokładzie znajdowało się wielu ludzi pochodzących ze środkowego zachodu. Nawet ci, którzy nie byli zapalonymi kibicami base-balla, chcieli obejrzeć mecz, chociażby ze względu na przewidywane krwawe zatargi między kibicami Car-dsów i Cubsów.

Już kilka dni przed meczem ci, którzy mogli, odpracowali niedzielną zmianę. O czternastej kilkudziesięciu kibiców zasiadło wokół stołu tri-vee, a po kilku minutach przybyło ich jeszcze więcej, ponieważ właśnie skończyła się druga zmiana. Nigdy nie szalałem za baseballem - w college'u uprawiałem koszykówkę i boks - ale rzuciłem pracę w centrum obróbki danych i powędrowałem do zachodniej sali rekreacyjnej. Na Skycanie znajdowały się dwa takie pomieszczenia, więc fani Cardsów zebrali się w zachodnim, a Cubsów we wschodnim, co mogło zapobiec rozlewowi krwi.

Sala była zapchana do granic możliwości. Większość widzów stała w ciasnym kółku wokół stołu. Szczęśliwcy, którzy zajęli miejsca siedzące, musieli być tu już na dwie godziny przed rozpoczęciem meczu i nie ruszać się ze zdobytych miejsc ani na krok. Przy wejściu spotkała mnie pierwsza niespodzianka: Joni Lowenstein, piękna dziewczyna pracująca zwykle w weekendy na drugiej zmianie w sekcji łączności. Na jej widok każdemu facetowi serce biło szybciej, ale nie można było liczyć z jej strony na nic więcej niż służbową rozmowę. Joni okazała się zagorzałym fanem drużyny Cardsów i okupywała jedno z nielicznych miejsc siedzących, aby móc zagrzewać do walki swoich ulubieńców. Mężczyźni byli tak zaskoczeni, że zapomnieli nawet o podrywaniu jej.

Podejrzewam, że Joni zjawiła się tu tylko po to, aby oglądać grę Shelly Smith. Nie było jednak warto, ponieważ to właśnie Shelly zepsuła siódmą piłkę i w znacznym stopniu przyczyniła się do przegranej. Nie był to miły dzień dla jedynej kobiety grającej

w pierwszoligowej drużynie i zdziwiło mnie, że Joni oglądała mecz aż do samego gorzkiego końca.

Stoły tri-vee to jeden z nielicznych luksusów, na które zdobył się Skycorp. W obu salach umieszczono nowoczesny system Mitsubishi ze stereofonicznym dźwiękiem i ekranami telewizyjnymi do zbliżeń. Główną część urządzenia stanowił jednak poziomy ekran, na którym wyświetlany był trójwymiarowy obraz. W tej chwili widać było na nim romb pola gry pomiędzy bazami i jego część zewnętrzną. Biegali po nim zawodnicy wielkości trzech cali. Wysilając odrobinę wyobraźnię, można było czuć się tak, jak na trybunach stadionu Busha. O doskonałości obrazu może świadczyć fakt, że musieliśmy trzymać koty z dala od stołu, ponieważ rzucały się one z pazurami na graczy.

Mecz stał na wysokim poziomie, ale niestety zakończył się porażką Cardinalsów. Drużyna z St. Louis rozpoczęła z animuszem. Cox i Bingham zdobyli punkty, a Caruso uniemożliwił Kelsowi podwyższenie wyniku na rzecz Cubsów. W piątej zmianie jakiś nowicjusz w drużynie Cardsów nie złapał piłki i przeciwnicy bez problemu obiegli wszystkie bazy. Później drużyna Cubsów nie dała już rywalom szans. Do tego trener Cardsów wprowadził Rona Luceya na pozycję podającego. Lucey był kiedyś obiecującym zawodnikiem, ale kiedy zaczął dostawać astronomiczną gażę, spoczął na laurach. Podczas swojego występu ani razu nie rzucił dobrze, więc odbijający posyłali piłkę w trybuny i z łatwością zdobywali punkty. Humory kibiców zgromadzonych w zachodniej sali popsuły się. Jeżeli pośród nich zaplątał się jakiś zwolennik Cubsów, nie zabierał głosu albo był na tyle mądry, aby przejść do drugiej sali, gdzie bawiono się wspaniale.

Decydujące niepowodzenie nastąpiło podczas siódmej zmiany. DiPaula z drużyny Cubsów z łatwością odbił niezdarne podanie Luceya, posyłając piłkę w stronę prawego pola. Shelly Smith pobiegła, żeby złapać ją w locie, ale w ostatniej chwili potknęła się i pozwoliła piłce upaść na ziemię. Dopiero po kilku sekundach podniosła ją i rzuciła do drugiej bazy. Było już jednak za późno, ponieważ DiPaula minął bazę i stojącego tam Lomaxa, mknąc dalej jak siedemnastolatek pędzący na pierwszą w życiu randkę. Nieszczęścia zazwyczaj chodzą parami, więc także tym razem Lomax zagapił się i nie złapał rzuconej do niego piłki, co pozwoliło przeciwnikom na zdobycie kolejnego punktu. Shelly Smith padła z rozpaczy na kolana, ponieważ Cubsi objęli prowadzenie. Wywołało to taką radość we wschodniej sali, że okrzyki aplauzu słychać było na całej stacji.

Virgin Bruce, który siedział cicho na krześle za pierwszą bazą, zgniótł w ręku puszkę po bezalkoholowym piwie i cisnął nią w zawodników. Spadła jak meteor na graczy Cubsów, przeleciała przez ich hologramy i odbiła się od przeciwległej ściany.

- Cholerne sukinsyny - mruknął wstając. - Nie mogę już na to patrzeć.

Przecisnął się przez tłum i podszedł do lodówki. Kilka osób spojrzało pożądliwie na puste krzesło, lecz żaden z nich nie zdecydował się go zająć. Woleli nie kusić złego.

Bruce jednak nie zjawił się. Zła gra Smith definitywnie zaprzepaściła szansę Cardsów na wygraną. Nie zdobyli już ani jednego punktu i mecz zakończył się wynikiem cztery trzy dla Chicago. Pozwoliliśmy Asimowi, aby w naszym imieniu wyżył się na zawodnikach schodzących z boiska. W sali rozluźniło się, ponieważ większość widzów wyszła.

Wokół pustego już stołu tri-vee zostało tylko kilka osób: Joni, Dave Chang, Mikę Webb, Ciaude Ho-oker i ja. Włączyłem swojego Tandy PC i otworzyłem klapę ekranu, aby skończyć rozdział Ragnarok Night, z którym męczyłem się od kilku tygodni. W rezultacie nie napisałem jednak ani słowa. Kilka minut później Virgin Bruce wrócił już spokojniejszy na swoje miejsce.

W jakiś sposób rozmowa zeszła na temat rodzinnych miast. Mikę Webb opowiedział długą historię o swoich młodzieńczych wybrykach, a Chang wesołą historyjkę o chińskiej restauracji w Bostonie, gdzie zawsze na przekąskę podawano jakieś danie z kota. Nie rozbawiło to Joni, trzymającej akurat na kolanach Asimova. Każdy wtrącił swoje trzy grosze, oczywiście z wyjątkiem Popeye'a, który jak zwykle nie wspomniał słowem o swojej przeszłości. Kierując się jednak ogólnie przyjętą zasadą, nie namawialiśmy go do tego.

Mimo wszystko nie powstrzymało to Joni od zwrócenia się do Virgina Bruce'a, siedzącego po jej prawej stronie:

- Bruce, wychowałeś się w St. Louis, prawda? - zapytała.

Zauważyłem, że zapytany poruszył się nerwowo. Został zapędzony w kozi róg. Każdemu facetowi przy podobnej próbie pociągnięcia go za język odpowiedziałby bez wahania, aby poszedł do diabła. Joni była jednak najatrakcyjniejszą kobietą na Skycanie i Bruce miał na nią zawsze ochotę. Lowenstein odnosiła się do niego dotychczas dosyć ozięble, a teraz sama go zagadnęła. Była to jedyna i niepowtarzalna okazja, ale istotny problem stanowił fakt, że pytała go o coś, o czym nigdy nie mówił: kim był i co robił zanim został złomiarzem. Łamała wszelkie zasady, ale jak

Bruce mógł ją zbyć, kiedy miał szansę, i zapewne jedyną, na zbliżenie się do obiektu swych marzeń? Virgin Bruce spojrzał na swoje ręce i odchrząknął.

- Tak, pochodzę stamtąd - rzekł. - Tak naprawdę, to z jego peryferii. Z małego miasteczka Wentzville, tuż poza granicami miasta.

- Należałeś do gangu motocyklowego? - Joni nie zamierzała zrezygnować.

- Tak - odparł z ociąganiem. - Do Satan's Exiles. Jeździłem w gangu Satan's Exiles. Joni kiwnęła głowa.

- Słyszałam o nich, kiedy chodziłam do college'u w Waszyngtonie - wskazała na tatuaż na jego lewym ramieniu: sztylet wbity w serce ze słowami "Virgin Bruce", widniejącymi poniżej. - To stamtąd pochodzi ten tatuaż?

Przytaknął nie patrząc na nią. Joni odwróciła krzesło w stronę Bruce'a.

- W jaki sposób zdobyłeś to imię? - zapytała śmiało. - Czy jesteś dziewicą?*

Och, mój Boże - pomyślałem. Rozejrzałem się wkoło i zauważyłem, że na wszystkich twarzach malował się ten sam wyraz oczekiwania. Padło pytanie, które gwarantowało złamanie szczęki. A że Bruce umie to robić, przekonało się już kilku niedelikatnych rozmówców.

- Lowenstein, lubisz ryzyko, prawda? - mruknąłem. Ktoś musiał przecież ostrzec tę biedną dziewczynę.

Ku memu zdziwieniu Virgin Bruce rzucił mi niezbyt miłe spojrzenie.

- Zamknij się, Sloane - polecił tym swoim spokojnym, ale nie wróżącym nic dobrego głosem.

* Virgin - ang. dziewica (przyp. red.).

Uśmiechnął się nagle i spojrzał na Joni. - Chcesz się o tym przekonać, złotko?

Zdawało się, że teraz ona wymierzy mu policzek. Zaczerwieniła się przez moment jak burak. Postanowiła jednak najwidoczniej brnąć dalej w tę niebezpieczną grę. Poprawiła swoje blond włosy, wyprostowała się na krześle i położyła długie, zgrabne nogi na jego udach.

- Opowiedz mi o tym, Bruce - rzekła miękko. - Opowiedz mi historię swojego życia, a przemyślę twoją propozycję.

Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, a reszta ludzi zastanawiała się, czy przysunąć się bliżej, aby lepiej słyszeć, czy też wyjść, zostawiając ich samych. Aż do dzisiaj nie wiem, czy Joni Lowenstein rzeczywiście zdawała sobie sprawę z tego, co robi, igrając z ogniem. Może nudziła się jak reszta i szukała jakiejś rozrywki, ale nie jest wykluczone, że już od dłuższego czasu szukała sposobu, aby zbliżyć się do Bruce'a i sprawdzić jednocześnie, czy jemu także na niej zależy.

Jakiekolwiek były jej motywy, dopięła swego. Bruce splótł ręce, opuścił je na stopy Joni - które nawet nie drgnęły - i zaczął mówić o sobie.

Nie było to oczywiście dokładne streszczenie jego całego życia. Opuścił całe dzieciństwo i podjął historię od czasu, gdy latał nad Nikaraguą jako pilot helikoptera ratowniczego, wspierającego pięćset czternastą kompanię medyczną. Zakończył służbę z kilkoma medalami oraz pochwałami za odwagę w krytycznych sytuacjach i wrócił do rodzinnego stanu Missouri. Nie był już niedoświadczonym niewinnym osiemnastolatkiem, wcielonym do armii zaraz po ukończeniu szkoły średniej.

Pominął, w jaki sposób związał się akurat z Satan's

Exiles. Przyznał tylko, że jeździł na motocyklu przez całe życie.

- Wielu gości w naszej paczce było weteranami - stwierdził. - Po powrocie z Ameryki Środkowej nie byłem w stanie założyć garnituru ani krawata, pójść do roboty w jakiejś firmie ubezpieczeniowej i udawać, że jestem szczęśliwy. Przywykłem do wstawania w środku nocy i ciągłego latania, często pod ostrzałem. Potrzebowałem czegoś więcej niż biurka, domu na przedmieściu i dziesięciorga dzieci. Rozumiecie, o co mi chodzi?

Z jego słów wynikało, że Exiles byli stosunkowo spokojni jak na rockersów. Chociaż mieli wszystkie wymagane w ich światku atrybuty i podobna postawę - charakterystyczne znaki na plecach skórzanych kamizelek, starodawne harleye davidsony, szalone dziewczyny towarzyszące im i brak pogardzanych przez nich kasków - nie stanowili jednak ścisłej elity, jak Outlawsi czy HelFs Angels.

- Nie myślcie, że byliśmy pseudomotocyklista-mi, jak jacyś dumie, spokojnie pracujący od poniedziałku do piątku, a szalejący po drogach w weekendy. Z drugiej jednak strony nie przeginaliśmy nigdy pały, jak niektórzy.

Joni musiała nagabywać Virgina Bruce'a jeszcze kilkakrotnie, zanim wreszcie zdradził, w jaki sposób otrzymał to przezwisko. Widać było, że robi to niechętnie.

- To się stało podczas inicjacji - zaczął w końcu. - Jedną z rzeczy, którą należało zrobić, było pójście do burdelu w Callaway. Pełno tam niezłych ciź, wiecie, i chłopcy, którzy nie byli związani na stałe ze swoimi panienkami, często tam wpadali. Całym interesem kręciła stara tłusta baba - Cecilia. Człowieku, była wprost obrzydliwa...

- Pozwól mi zgadnąć - przerwał mu Popeye. - Miałeś to zrobić właśnie z nią, prawda?

- Tak, tylko że wszyscy kumple chcieli na to patrzeć.

Słuchacze zaczęli się śmiać, na co Bruce pokiwał głową ze zrozumieniem. - Och, mówię wam, to było straszne. Chłopaki specjalnie przytrzymali mnie najpierw na dole, abym napatrzył się na te wszystkie skąpo ubrane kociaki, tylko czekające na skinienie, i powiedzieli, że mam zaspokoić jedną z kobiet. Nie będąc świadomy tego, co mnie czeka, zgodziłem się. Zaprowadzili mnie na górę do jednego z pokoików i otworzyli drzwi. Na łóżku, które pod takim ciężarem wyglądało, jakby lada chwila miało się zarwać, leżała Cecilia. - Oto ona, Bruce! -powiedzieli. Jest twoja! Rób z nią co chcesz!

Ryknąłem śmiechem, tak jak cała reszta. Prawie cała, bo Joni nawet się nie uśmiechnęła. Patrzyła na Virgina Bruce'a z wyrazem twarzy, który znaczył całkiem coś innego. Mimo wszystko nie zdjęła swych nóg i nie wyraziła na głos myśli, krążących jej w głowie. Nikt inny nie zauważył tego, włącznie z Brucem, który ciągnął dalej swoją opowieść.

- Więc cały gang stał wkoło i popijał piwo. Co tu robić? Rozebrałem się, wlazłem na nią i zabrałem się do roboty nalepiej, jak umiałem. Muszę przyznać, że nie było tak źle, dopóki miałem zamknięte oczy...

To wywołało jeszcze większą salwę śmiechu i nawet Joni się uśmiechnęła.

- Wyobraźcie ją sobie. Złapała mnie wpół i dyszała mi prosto w twarz. Mogę wam powiedzieć, co jadła tego dnia na obiad... - rozległ się śmiech. - I wtedy... wtedy...

Przerwał i odetchnął głęboko.

- Co? - nie wytrzymał Chang. - Mów szybko albo będę musiał wyciągnąć to z ciebie torturami! Virgin Bruce spuścił na chwilę wzrok.

- Powiedziała: "Och, Bruce! - jego głos zmienił się w damski szept. - Och, Bruce! Sprawiasz, że czuję się... jakbym... jakbym znowu była dziewicą!"

Właśnie wtedy zobaczyliśmy Popeye'a Hookera takiego, jakiego wcześniej nie znaliśmy. Stał się na chwilę całkiem normalnym człowiekiem, nie mającym żadnych kłopotów i zmartwień. Przynajmniej ja to widziałem. Wszyscy, włącznie z Joni, śmieli się do rozpuku. A najbardziej Popeye, który wraz z krzesłem przewrócił się na podłogę i tarzał się po niej, nie mogąc wytrzymać.

- Dziewica... jak dziewica... dziewica... - sapał, ledwie łapiąc powietrze.

- Więc to stąd pochodzi to przezwisko - rzekł Dave Chang ocierając płynące po policzkach łzy.

- Tak, stąd - przyznał nieco zawstydzony Virgin Bruce. - To miano zrosło się ze mną na stałe. Kilka dni później kumple wzięli mnie do gościa zajmującego się tatuażami, który utrwalił to na moim ramieniu. W taki oto sposób zostałem przyjęty do gangu.

- A jak z nimi skończyłeś? - zapytała Joni, kiedy nastała chwila ciszy. - Z twoich słów wynika, że było ci dobrze wśród Satan's Exiles. Dlaczego więc trafiłeś tu?

Bruce dłuższą chwilę milczał, marszcząc w zadumie brwi. Wszyscy zdaliśmy sobie sprawę, że dalszy ciąg nie będzie już zabawny i jeżeli chcemy go wysłuchać, musimy zachowywać się poważnie. Powstrzymaliśmy się od dalszych komentarzy i czekaliśmy, niepewni, czy Virgin Bruce zechce mówić

dalej. Od razu domyśliłem się, że wcale nie zależało mu na zatajeniu historii o dziwce i w rzeczywistości miał do ukrycia coś znacznie poważniejszego.

- To nie może wyjść z tego pomieszczenia, jasne? - powiedział w końcu, patrząc po kolei na każde z nas.

Przytaknęliśmy, a on westchnął i zaczął:

- Moje stosunki nie układały się tak świetnie ze wszystkimi członkami gangu. Kiedy zostałem do niego przyjęty, skarbnikiem był facet, którego wszyscy nazywali Fish. Nie wiem dlaczego, ale przypominał mi prawdziwą rybę. Fish i ja nie lubiliśmy się od samego początku, właściwie bez żadnego powodu. On jako jedyny głosował przeciwko przyjęciu mnie, ale reszta postanowiła inaczej i zostałem z nimi. Nie spodobało mu się to, jednak przez jakiś czas nie wchodziliśmy sobie w drogę.

- Exiles nie byli całkiem czyści. Wszyscy płaciliśmy miesięczne składki, choć większość forsy, wydawanej na picie, benzynę i trawkę, pochodziła z brudnych interesów Fisha. Zbijał kasę na sprzedaży narkotyków, rozprowadzając wszelkie rodzaje tego gówna po całym St. Louis. Sam robił oczywiście najlepszy interes, a my wiedzieliśmy o tym świetnie, ale drobną działkę przeznaczał dla nas i wszystko grało. Poza tym część chłopaków ćpała, a dzięki niemu miała pewne i stałe źródło dostaw.

Przerwał, lecz po chwili dodał: - Oczywiście ja do nich nie należałem. Paliłem trawkę od czasu do czasu, ale nie miałem ochoty próbować koki ani niczego w tym rodzaju.

- Po około dwóch miesiącach od przyjęcia mnie, szef gangu, który miał na imię Rodney i którego wszyscy nazywali Big Wad z powodu... och, nieważne. A więc ten facet zginął. Pewnej nocy, wracając

z baru na lotnisku, chyba pijany, wszedł za szybko w zakręt i wypadł z drogi. W każdym razie zgodnie z konstytucją klubu ogłoszono wybory i zgadnijcie kto zwyciężył?

- Fish - strzeliłem. Bruce z uznaniem poklepał mnie po ramieniu.

- Trafiłeś. Miał największe wpływy, a część z nas była od niego uzależniona. Zgadnijcie, kto jako jedyny głosował przeciw jego kandydaturze? Nie, nie musicie się nawet wysilać. - Spotkała mnie jednak niespodzianka. Myślałem, że pierwszą rzeczą, jaką zrobi nowy szef, będzie wyrzucenie mnie z gangu. Miał władzę i nikt nie mógłby temu zapobiec. Nie zrobił tego jednak. Wprost przeciwnie, zaczął nawet traktować mnie przyjaźnie. Z początku nie ufałem mu - przecież opowiedziałem się przeciw niemu podczas wyborów. Ale po kilku tygodniach uznałem, że po prostu zmieniła go władza. Przestałem więc patrzeć na niego podejrzliwie.

Virgin Bruce przerwał. Wstał i podszedł do lodówki po kolejną puszkę bezalkoholowego piwa, nie mówiąc ani słowa, dopóki jej nie otworzył i nie usiadł z powrotem. Na pewno myślał nad swoimi słowami i zastanawiał się, dlaczego nam to wszystko opowiadał. Każdy jednak musi prędzej czy później zrzucić dręczący go ciężar. Nie mówił przecież tego wszystkiego tylko po to, aby przypodobać się Joni.

- Kilka tygodni po tym, jak został wybrany, Fish podszedł do mnie, podczas przyjęcia w jego domu, z grupką towarzyszących mu przyjaciół - ciągnął Bruce. - "Bruce, jest robota i chcę, żebyś ją wykonał - powiedział". - Ma do mnie przyjść z południa dostawa koki, warta ładnych kilka tysiączków

i potrzebuję, aby ją odebrał ktoś, komu mogę zaufać. - Zapytałem, dlaczego nie może załatwić tego sam, a on odparł, że jego motocykl jest właśnie w warsztacie i dlatego musi się tym zająć ktoś inny. Powiedziałem, że zrobię to dla niego.

- I nie pytałeś go o nic więcej? - zdziwił się Mikę. - Odpowiedziałeś po prostu "Jasne, masz to u mnie". Komuś, kogo nie lubiłeś?

Bruce popatrzył na Webba z wyrozumiałością.

- W naszej paczce, jeżeli szef mówił ci coś, to był rozkaz i nie należało zadawać zbędnych pytań. Bez słowa po prostu się to robiło. To dlatego przy jego boku było kilku zaufanych ludzi. Mieli być świadkami, gdybym ośmielił się odmówić. Poza tym, jak już powiedziałem, zacząłem mu ufać. Naprawdę nie przyszło mi do głowy, że mógłby mnie wrobić.

- Tak więc następnego dnia wsiadłem na motocykl i pojechałem do małego miasteczka 0'Fallon, jakieś dwadzieścia mil od St. Louis, w okolicach bazy wojskowej. Zgodnie ze wskazówkami Fisha dotarłem do jakiejś dziury zabitej dechami, gdzie czekał już na mnie z towarem pewien chudy facet, którego imienia już nie pamiętam.

Zastanawiałem się, czy naprawdę je zapomniał, czy też chciał po prostu zataić przed nami.

- Był zdenerwowany, ale nie bardziej niż ja, więc nie zwróciłem na to uwagi. Podałem mu forsę, którą dostałem od Fisha, a on wręczył mi towar. Były to dwa plastikowe pakunki, które zaraz włożyłem do toreb zamocowanych nad tylnym kołem mojego motocykla. Fish powiedział, żebym nie zawracał sobie głowy próbowaniem koki. Ufał temu gościowi, więc mógł to zrobić sam po moim powrocie. Napiłem się piwa z dostawcą, po czym wskoczyłem na motocykl i odjechałem.

Virgin Bruce uderzył pięścią w stół.

- Właśnie w tym. momencie, przyjaciele, moje życie zmieniło się. Ruszyłem z piskiem opon, osiągając największą dozwoloną prędkość. Spojrzałem w lusterko i zobaczyłem policyjny radiowóz, wyjeżdżający z tej samej bocznej drogi, co ja. Ledwie zdążyłem skontrolować szybkość i zacząłem się pocić, kiedy ujrzałem jego światła i zorientowałem się, że przyśpiesza.

- Pułapka! - powiedziałem. Virgin Bruce skinął powoli głową.

- Dostawca był pod obserwacją i Fish dobrze o tym wiedział. To dlatego wyznaczył do tej roboty właśnie mnie. Jeśliby mi się udało, to świetnie, bo dostałby swój towar, a gdybym wpadł, pozbyłby się przeciwnika. Jemu i tak niczego nie można by udowodnić. Takie właśnie myśli kłębiły się w mojej głowie, kiedy dodawałem gazu, uciekając autostradą przed goniącymi mnie policjantami.

- Zdawałem sobie sprawę, że znajduję się w niezłych opałach. Bez wątpienia ścigający mnie wezwą posiłki, które poczekają na mnie na Poplar Street Bridge czy w Centerville. Pomyślałem, że gdybym. zdołał dotrzeć do East St. Louis, może by mi się udało, bo był to tak niebezpieczny teren, że gliny bały się tam zapuszczać. W mieście może mógłbym ich zgubić.

Potrząsnął głową.

- Wtedy zaczęli do mnie strzelać. Słyszałem. strzały i widziałem we wstecznym lusterku, że jeden z gliniarzy wychylił się przez boczną szybę, mierząc do mnie z rewolweru. Zacząłem jechać zygzakiem, ale na drodze nie było ruchu i nie miałem się za kim schować. Było popołudnie, a szosa całkiem pusta. - Powiedziałem więc do siebie: "Bruce,

jesteś w niezłych kłopotach. Masz przy sobie tyle koki, że starczy na wysłanie cię do pudła na całe życie. Droga przed tobą jest już pewnie zablokowana, a gliny z tyłu strzelają jak do kaczki. Musisz więc coś wymyślić, i to szybko". Nie jestem w stanie przypomnieć sobie teraz, w jaki sposób wpadłem na pewien pomysł. Sądzę, że to był po prostu przypadek. - Skręciłem w lewo dodając gazu tuż przed nadjeżdżającą właśnie z przeciwka ciężarówką. Jechałem poboczem, przez chwilę kryjąc się za nią. W mgnieniu oka dojrzałem to, czego szukałem:

dziurę w drewnianym ogrodzeniu. Znajdowała się kilkadziesiąt jardów przede mną. Pomknąłem w tę stronę, zjeżdżając jednocześnie z drogi w krzaki. Wjechałem na nasyp i naparłem na ogrodzenie przy jakichś trzydziestu pięciu milach na liczniku. - Uderzyłem w nie dosyć mocno, powiększając niewielką wyrwę. Mój harley przewrócił się i na dodatek przygniótł mi nogę. Na szczęście nic mi się nie stało. Momentalnie wstałem, postawiłem motocykl na kołach i popędziłem przez dziurę na złamanie karku. Nie oglądałem się nawet, co robiły gliny. Dotarłem wreszcie do jakiejś polnej dróżki i jechałem przez kilkanaście mil, zanim zatrzymałem się, aby sprawdzić, czy wciąż jestem ścigany. Virgin Bruce wziął głęboki oddech.

- No cóż, zgubiłem gliniarzy, ale" nie tylko ich. Na nieszczęście zniknęła także moja torba. Musiała się odpiąć, gdy motocykl upadł. Przepadła, a razem z nią cała koka. Nie było jednak sensu wracać i szukać jej, ponieważ okolica aż się roiła od glin. Uratowałem swoją skórę, ale przypłaciłem to utratą towaru, który był wart ładnych kilkadziesiąt tysięcy dolarów.

- Zapewnię gang nie ucieszył się z tego powodu - powiedziała Joni.

- Zapewne, ale jak mogli winić za to akurat ciebie? - wykrzyknął Chang. - Próbowałeś przecież tylko zwiać przed pościgiem, więc...

Bruce zaprzeczył.

- Za sprawą Fisha oskarżyli mnie o to. Nie mogę tego dowieść, ale jestem pewien, że tak było. Fish wysłał mnie na pewną zgubę. Gdybym jednak wpadł, wiedział, że nie zacznę sypać.

- Ale to nie była twoja koka! - zaoponowała Joni. - Powiedziałeś przecież, że nawet jej nie zażywałeś. Dlaczego nie miałbyś...?

Urwała. Zrozumiała, podobnie jak cała reszta, jak poważnie Virgin Bruce traktował lojalność względem swojego "gangu", nieważne, czy byli to motocykliści, czy też złomiarze. Wszyscy wiedzieliśmy, jak ryzykował własne życie, ratując Webba i Honeymana podczas eksplozji "hot dogów". Fish dobrze wybrał człowieka do do czarnej roboty. Gdyby Bruce został wtedy złapany, nawet naj okrutnie j szy mi torturami nie zmuszono by go do zdrady przyjaciół. Niektórzy mogliby nazwać go kryminalistą, ale ja uznałem go za cholernie odważnego gościa.

- Miałem przy sobie przenośny telefon, więc zadzwoniłem do klubu - mówił dalej Bruce. - Oczywiście odebrał Fish. Z pewnością nie był sam, bo kiedy opowiedziałem mu wszystko, groził, że jeżeli nie oddam w ciągu pięciu godzin tego, co ukradłem, gang mnie zabije. Na pewno powiedział wszystkim, że uciekłem z towarem. Nie było sensu się kłócić. Po prostu odłożyłem słuchawkę. Wówczas po raz ostatni miałem z nimi jakikolwiek kontakt. - Pracowałem wtedy jako spawacz w fabryce Big Maca w St. Louis, to znaczy u McDonnella Douglasa, wielkiego przedsiębiorcy budującego dla kosmosu. Pojechałem tam, bo miałem trochę ciuchów i forsy ukrytych w swojej szafce. Zamierzałem zabrać najpotrzebniejsze rzeczy i jak najszybciej wynosić się z miasta, nie wracając nawet do mieszkania, gdzie mogli już na mnie czekać. Kiedy się pakowałem, zauważyłem plakat na tablicy informacyjnej. Widniał na nim napis MOŻLIWOŚĆ WSPANIAŁEJ PRACY W NIETYPOWYCH WARUNKACH, a pod nim zdjęcie Ołympusa. Skycorp współpracował bowiem z Big Macem, szukając personelu do nowo wybudowanej stacji. - Na szczęście byłem w dobrych stosunkach z jednym z pracowników wydziału kosmicznego, odkąd naprawiłem mu motocykl. Natychmiast poszedłem do niego i powiedziałem, że potrzebuję tej roboty od zaraz, mam dość Missouri, a im szybciej trafię na stację, tym lepiej. Zatelefonował do Alabamy, podczas gdy ja czekałem w jego biurze. Dowiedział się, że właśnie kompletują kolejną grupę i z przyjemnością zatrudnią pracownika Big Maca z odpowiednimi referencjami. Załatwił wszystko, jak należy. Już dwadzieścia minut później wsiadałem na pokład samolotu, lecącego prosto do Hun-tsville. Miałem ciuchy na grzbiecie, kilka stów w kieszeni i towarzyszyło mi wciąż uczucie strachu. Wszyscy milczeliśmy.

- Dlaczego tutaj, chłopie? - zapytał w końcu Webb. - Dlaczego wybrałeś Skycana? Przecież jest tyle innych miejsc, w których mógłbyś się ukryć, więc...

- Dlaczego zdecydowałem się na to miejsce? - Virgin Bruce zmiażdżył w dłoni pustą puszkę. - Mikę, mam wciąż koszmary. Jestem w jakimś zacisznym hotelowym pokoju, nieważne gdzie, w Meksyku czy w Kanadzie, i słyszę pukanie do drzwi. Otwieram, a przede mną stoją dawni kumple z Fishem na czele. Uśmiechają się, witają... i wchodzą, aby mnie zabić. Wyobraziłem to sobie po raz pierwszy podczas ostatniej rozmowy z Fishem. Wiedziałem już, że nie znajdę na Ziemi żadnego bezpiecznego miejsca. Kiedy zobaczyłem ten plakat w przebieralni, zdałem sobie sprawę, że będzie to najlepszy możliwy wybór.

Po takiej historii żadne z nas nie miało już nic do powiedzenia. Bruce patrzył na kota bawiącego się wciąż na stole, a my nie spuszczaliśmy z niego oka. Opowieść wyczerpała go, ale dobrze, że wreszcie miał to za sobą. Zauważyłem, że na twarzy Joni pojawił się uśmiech Mony Lisy. Chyba po raz pierwszy widziałem naszą lodowatą boginię kogoś podziwiającą.

Byłem tak zafascynowany obserwowaniem Joni wpatrzonej w Virgina Bruce'a, że nie zauważyłem postaci schodzącej po drabinie. Aż podskoczyłem na krześle, gdy Jack Hamilton położył mi rękę na ramieniu i rzekł:

- Cześć, Sam. Co się tu dzieje?

Wszyscy z rozbawieniem zareagowali na moje zachowanie. Zignorowałem to jednak i spojrzałem na hydroponika. Hamilton znajdował się w kosmosie już od dobrych kilku tygodni i, jak każdy żyjący w warunkach zredukowanej grawitacji, zmienił się. Urósł o dobre dwa cale, a twarz stała się bardziej pociągła. Zgodnie z obowiązująca tu modą obciął rękawy koszuli i zaczął nosić szorty. Na głowie miał baseballową czapkę z napisem "Fat Boy's". Tylko w jednym miejscu można było zdobyć takie nakrycie: w klubie "Fat Boy's" przy trasie A1A w Cocoa Beach na Florydzie - miejscu spotkań astronautów od czasów Sheparda, Glenna i Grissoma. Po bazie krążyła

plotka, że Hamiltona łączyło coś z pilotką promu, która latała regularnie z Ziemi na stację Freedom. Może więc zdobył tę czapkę dzięki niej. Nie widziałem, żeby ją nosił, aż do dzisiejszego dnia. Może to ona mu ją przysłała.

- Hej, masz chęć iść ze mną do czterdziestki-dwójki? Chcę, żebyś się czemuś przyjrzał - powiedział pocierając wskazującym palcem nos. Był to gest, który wziął ze starego filmu, z Redfordem i Newmanem Żądło, w którym bohaterowie używali takiego sygnału, gdy znaleźli kogoś wartego obrobienia. Hamilton zaadaptował znak do własnych potrzeb. Kiedy tak robił, oznaczało to: "Masz ochotę zapalić?"

Mikę, Joni, Chang i Virgin Bruce... wszyscy unieśli ręce, aby potrzeć nos palcem, ale jakby na zawołanie zamarli. Spoglądali na siebie, nie wiedząc, co się dzieje, a później zwrócili głowy w kierunku Jacka Hamiltona. W każdej z nich zrodziła się ta sama myśl: Sądziłem, że to sprawa między tobą a mną, Jack. Sam Hamilton bawił się wspaniale, patrząc na głupie miny malujące się na naszych twarzach. Zepsuł nas wszystkich. Virgin Bruce nie był jedynym, który miał coś na sumieniu.

Scenę te przerwał Popeye Hooker, który cicho wstał z krzesła i skierował się do wyjścia. Nikt zdawał się tego nie widzieć, z wyjątkiem mnie i Jacka. Kiedy wszyscy zaczęli się śmiać - oczywiście z siebie, a nie z Popeye'a - wymieniłem z Hamiltonem porozumiewawcze spojrzenie. Obaj zdaliśmy sobie sprawę, że zrobiliśmy coś niewłaściwego. Popeye nie powinien czuć się wyobcowany z naszego grona. Zrozumiał, że nie jest wtajemniczony, więc tych kilka minut, w czasie których zapomniał o przeszłości wspaniale się bawiąc, minęło bezpowrotnie. Virgin Bruce potrafił zwierzyć się ze swoich grzechów, ale Popeye miał w sobie coś, co powstrzymywało go od rozmowy o własnych zmartwieniach. Musieliśmy stawić temu czoło. Tymczasem pogorszyliśmy tylko całą sprawę.

Jack patrzył, jak Hooker wspina się po drabince prowadzącej na korytarz i byłem pewien, że prędzej czy później naprawi swój błąd. Zamierzał wciągnąć Popeye'a do naszego grona. Po nim można było spodziewać się wszystkiego.


19

Aparat słuchowy

W Gujanie Francuskiej jest nawet goręcej niż w Huntsville, a więc samopoczucie Claytona Dobbsa było tu znacznie gorsze. Inżynier twierdził, że został stworzony do życia w chłodnym, doskonale klimatyzowanym otoczeniu. Jeżeli letnie upały w Alabamie uniemożliwiały mu normalne funkcjonowanie, to tropikalny klimat tej zapomnianej przez Boga części Ameryki Południowej sprawił, że czuł się tak, jakby stał wewnątrz pieca hutniczego.

Chyba już po raz setny przejechał dłonią po czole, z którego lał się strumieniami pot. Popatrzył na wieżę startową centrum kosmicznego i ośrodek kontrolny trzy mile dalej. Z tej odległości zdołał rozróżnić tylko nowo powstały budynek montażu pojazdów, który zbudowano na miejscu starego, jeszcze z lat osiemdziesiątych. Europejczycy powielili po prostu budowlę tego typu należącą do NASA, znajdującą się na Merrit Island. Kiedyś uważał ją za szkaradną. Teraz nie miało to żadnego znaczenia. Liczył się tylko fakt, że było to najbliższe miejsce z klimatyzacją. Na otwartej przestrzeni panował bowiem niewyobrażalny upał.

- Kenneth! - zawołał, nie odrywając wzroku od

potężnej budowli, której kształt falował w rozgrzanym powietrzu.

Nie słysząc odpowiedzi rozejrzał się.

- Kenneth! - krzyknął głośniej.

Kenneth Crespin wciąż rozmawiał z niemieckim technikiem, posługując się jego ojczystym językiem. Pomachał niecierpliwie ręką Dobbsowi. Niemiec spojrzał na niego ponad ramieniem Crespina.

- Clayton, znasz przepisy obowiązujące obsługę naziemną. Włóż z powrotem kask - powiedział.

Dobbs zerknął na biały plastikowy kask, zawieszony u paska od spodni. Zdjął go kilka minut temu, nie mogąc znieść pieczenia skóry na głowie. Z pogardą popatrzył na Niemca, którego przezwał Von Schmuck, i z niechęcią nałożył kask. Crespin w dalszym ciągu przyglądał mu się krytycznie.

- Przydałoby się także, abyś wpuścił koszulę i poprawił krawat - dodał chłodno.

- Co to komu przeszkadza, do cholery? - wymamrotał Dobbs pod nosem. Ze złością wsunął koszulę do spodni, ale krawat zostawił w spokoju. Stwierdził, że zapięcie kołnierzyka byłoby ponad jego siły. Z przyjemnością dostrzegł mokre plamy potu pod pachami i na plecach Crespina. - Tobie też nie jest chłodno, prawda, Kenny? - pomyślał.

Dobbs spojrzał na zegarek. Do startu została niecała godzina, więc już niedługo wrócą do centrum. Jeszcze raz zatrzymał wzrok na ogromnej Ariane 5 HLV wiszącej przy centralnym maszcie. Pomost prowadzący do promu Hermes nie został jeszcze usunięty. Wewnątrz pomieszczenia nad promem technicy pomagali dopiero dwuosobowej załodze w przygotowaniach do lotu. Wieża pomocnicza pięć godzin temu została już odsunięta na specjalnych szynach i w najbliższym otoczeniu wahadłowca kręciło się zaledwie

kilku ludzi. Podobnie jak Rosjanie i Amerykanie, Europejczycy dawno już docenili zalety korzystania ze statków wielokrotnego użytku, a sprawność operacji startowych wcale nie ustępowała tym na Cape Canaveral.

Dobbs przeniósł wzrok na wieżę pomocniczą. Był w niej kilka godzin wcześniej, jeszcze przed świtem. Przeszedł platformą na Hermesa, aby przeprowadzić ostatnią kontrolę ładunku wynoszonego na orbitę. Towarzyszyło mu tylko dwóch techników, jeden ze Skycorpu, drugi zaś z Europejskiej Agencji Kosmicznej. Z wyjątkiem francuskiej załogi, tylko kilku ludzi, związanych bezpośrednio z tą sprawą, wiedziało dokładnie, co znajduje się we wnętrzu Hermesa. Tuż przed zamknięciem i zapieczętowaniem luku ładowni Dobbs czule poklepał bok centralnego modułu Ucha.

Rozstanie nie było jednak długie. Za kilka tygodni miał spotkać się ponownie ze swoim dzieckiem w kosmosie, na stacji Freedom. W zamyśleniu grzebał końcem buta w suchym jak popiół piasku. Lodowaty strach opanował jego umysł, zagłuszając nawet uczucie gorąca. - W kosmosie - pomyślał. - Cholera. Jestem przecież inżynierem. Spędzam większość życia przed terminalem CAD/CAM. Po co u licha mam lecieć na tę przeklętą orbitę?

W głośnikach otaczających platformę startową rozległ się piskliwy sygnał i ktoś powiedział kilka słów po francusku. Dobbs nic nie zrozumiał, ale zauważył, że przy promie zrobiło się całkiem pusto. Nadszedł czas na opuszczenie najbliższego sąsiedztwa wieży startowej. Crespin i Niemiec skierowali się do zaparkowanej obok furgonetki, gdzie zgromadziło się już kilkunastu mężczyzn. Jeden z nich wyjął butelkę Dom Perignon z podręcznej lodówki, stojącej na

tylnym siedzeniu, i zdejmował drut przytrzymujący korek. Inni otoczyli go, szykując już plastikowe kubeczki.

- No proszę, teraz cała obsługa naziemna zamierza się upić - szepnął Dobbs do ucha Crespina.

- Nie, chcą tylko wznieść toast - odpowiedział cicho Crespin, obrzucając Dobbsa nieprzyjaznym spojrzeniem. - To długoletnia tradycja. Czczą każdy udany start jako zwycięstwo. Aż tak bardzo ci to przeszkadza?

- Nie, nie przeszkadza mi to ani trochę! - krzyknął niemal Dobbs. - Tylko że na tym jest ładunek wart pięć miliardów!

Wszyscy technicy podnieśli na niego wzrok, w chwili gdy wystrzelił korek od szampana. Jeden z pracowników odłączył od grupy i podszedł do Dobbsa.

- Jeżeli ci się to nie podoba - rzekł z uśmiechem łamanym angielskim - nie musisz tego okazywać.

- Ciay, przypomnij sobie skąd NASA zaczerpnęła kilka wspaniałych pomysłów. Jeżeli nigdy nie widziałeś czegoś podobnego na Cape, to możesz winić za to tylko siebie - stwierdził Crespin już normalnym głosem.

Technicy stuknęli się kubkami szampana, a następnie wznieśli je w kierunku Ariane 5.

- Sante! - wykrzyknęli.

Dobbs spojrzał na pracowników obsługi naziemnej, przeniósł wzrok na Crespina i podszedł do świętujących. Wziął butelkę z ich rąk i wzniósł ja w kierunku promu, spowitego w kłęby dymu i pary.

- Sante! - powiedział, a po chwili dodał - Waya con Dios.

Kiedy Francuzi i Niemcy popatrzyli na niego zakłopotani, wyjaśnił uroczyście:

- Leć, draniu.

Technicy roześmieli się. Dobbs i Crespin wymienili porozumiewawcze spojrzenie i pociągnęli z podanych im kubeczków. Dobbs poczuł, że upał trochę mniej mu doskwiera.

-Neuf... huit... sept... six... cinq...

Czarny dym, przez który z trudnością przebijały się promienie słoneczne, spowijał dolną część rakiety. Widok na ogromnym, ekranie monitora był wspaniały. Dobbsowi nie sprawiał jednak przyjemności. Na myśl, że już niedługo będzie musiał znaleźć się w innej roli niż obserwator, robiło mu się słabo.

- Quatre... trois... deux... un...

Cztery główne silniki i dwa pomocnicze zadziałały od razu, oślepiając błyskiem i ogłuszając hukiem. Dobbs nie był pewien, czy jest to złudzenie, czy rzeczywistość, ale podłoga drżała mu pod stopami.

- Lancez - zabrzmiał głos kontrolera w chwili, kiedy Ariane 5 oderwała się od Ziemi i pomknęła w bezchmurne niebo.

Ryk silników docierał do centrum kontroli poprzez system nagłaśniający, ale jeden z pracowników obsługi przyciszył go, aby nie przeszkadzał w rozmowach. Kamera, eksponująca obraz na monitorze, śledziła lecący prom. Stał się on już niewielkim punktem, za którym ciągnął się biały warkocz spalin. Z kabiny obserwacyjnej Dobbs przyglądał się pracownikom kontroli, tłoczącym się przy stacjach roboczych i przeglądającym z uwagą wydruki oraz informacje na ekranach terminali. Pod każdym względem był to udany start.

- Europejska sprawność - przyszło mu na myśl. Dobra, stara niemiecka umiejętność. Oberth, Von Braun i reszta zespołu naukowców z Peenemunde zapoczątkowali tę tradycję, a ich potomkowie kul-

tywowali ją do dzisiaj. Uśmiechnął się pod nosem. - Volkswagenem do gwiazd - pomyślał. Czyjaś ręka spoczęła na jego ramieniu.

- No cóż, Ciay, wygląda na to, że twój system już niedługo zacznie działać - rzekł Crespin. Dobbs skrzywił się.

- Oszczędź sobie tego - odpowiedział. - Oglądam start, więc mógłbyś zostawić mnie w spokoju. Crespin wzruszył ramionami.

- Myślałem, że po kilku setkach startów jeszcze jeden nie będzie dla ciebie interesujący. Dobbs spojrzał na Crespina.

- Ken, tylko idiota może być z góry pewien powodzenia. Od czasu katastrofy Challengera nikt w interesie kosmicznym nie traktuje udanego startu z załogą na pokładzie jako coś naturalnego.

Crespin parsknął:

- Synu, urodziłeś się dwa lata po tym wydarzeniu. Jesteś zbyt młody, aby zachować z tamtych czasów jakiekolwiek wspomnienia, nie uważasz?

- A czy ty myślisz, że nie chodziłem na lekcje historii?

- Mam nadzieję, że te obawy nie zmuszą cię do zrezygnowania z wycieczki na górę za kilka tygodni?

Dobbs nic nie odpowiedział, tylko wstał i wyprostował się. Mając wzrok utkwiony w monitorze, zauważył, że Ariane pozbyła się już silników wspomagających i leciała z szybkością prawie ponad-dźwiękową ponad Atlantykiem. Była właśnie nad równikiem. Cyfrowy zegar w rogu ekranu odmierzał sekundy przed odłączeniem pierwszego stopnia rakiety.

- Ależ skąd. Polecę tam z przyjemnością. Mógłbyś przesłać im wiadomość, że nie czuję się najlepiej i na razie zostanę tutaj?

- Oczywiście.

- Miło z twojej strony. Przy okazji zrewanżuję ci się.

- Przecież wiesz, o co nam chodzi. Potrzebujemy na stacji Freedom kogoś naprawdę dobrego, kto sprawdzi wszystko na miejscu i zajmie się uruchomieniem systemu. Kto inny zna się na tej aparaturze lepiej niż sam jej twórca? - Crespin pokręcił głową i położył ręce na oparciu krzesła. - Nie rozumiem, czego się tak obawiasz. Podróże kosmiczne były stosunkowo bezpieczne nawet przed wypadkiem Challengera, a stały się jeszcze mniej ryzykowne po tym wydarzeniu. Dzięki postępowi w inżynierii kosmicznej na orbicie żyją dziś setki ludzi. Do diabła, to przecież twój zawód i ty lepiej od innych powinieneś o tym wiedzieć.

Dobbs milczał. Pierwszy stopień rakiety został odłączony. Sądząc po spokoju, panującym w centrum dowodzenia, wszystko odbywało się jak należy.

- Nie chodzi tu o strach - rzekł wreszcie zdecydowanie.

- A o co?

- Nie chcę być po prostu tym, który przekręci kluczyk i uruchomi cały ten system. Może takie stwierdzenie, pochodzące z ust samego projektanta Wielkiego Ucha, wyda ci się paradoksalne, ale wolałbym, żeby ktoś inny zrobił za mnie tę brudną robotę - zdobył się na słaby uśmiech. - Wolałbym być w swoim biurze, wymyślając na przykład jakieś zabezpieczenia systemu. Jestem pewien, że kiedy jego istnienie zostanie odkryte, jacyś mądrzy ludzie wymyślą... - przerwał i zaśmiał się - zatyczkę do Ucha.

Dobbs spostrzegł wyraz dezaprobaty na twarzy Cre spina.

- Nie obawiaj się, Ken. Nie zamierzam zatelefonować do "Timesa" albo "Washington Post", aby wyjawić wszystkie szczegóły. Jeżeli spodziewacie się zagrożenia systemu, to nie z mojej strony. Nie zamierzam trafić do więzienia tylko po to, żeby uspokoić sumienie.

- Mam taką nadzieję - powiedział Crespin oficjalnym tonem.

- To nie jest kwestia tego, kto to zrobi - Dobbs powoli skierował się do wyjścia. - Siedzę w tym, bo kocham tę robotę. Zrobię, co będę mógł i kiedy to się stanie, gdy pewnego dnia ktoś zadzwoni do jakiejś gazety z informacją o wspólnym przedsięwzięciu rządu i Skycorpu, przedsięwzięciu, które łamie prawo w imię pokoju, będziesz w stanie dowiedzieć się, kto to był i skąd dzwonił.

Po chwili milczenia dodał:

- Kto wie? Może to twój numer telefonu odkryje Ucho?

Mrugnął do Crespina i wyszedł.


20

Popeye idzie do nieba

Rozpoznał go od razu, gdy wszedł do mieszkania:

Rocky, który walczył z rekinami dla uciechy turystów. Ale Rocky nie wyglądał na faceta, który mógłby szaleć na blacie baru w knajpie M.ikeya. Siedział na kanapie w pokoju z zaciągniętymi żaluzjami, które nie pozwalały dotrzeć tu promieniom słońca. Ręce oparł na stoliku, obok automatu Smith Gf Wesson, kaliber 45. Uśmiechał się w sposób, który miał oznaczać szczere rozbawienie, ale mógł tylko przerazić. Hooker doprowadzony do ostateczności nie obawiał się jednak niczego i nikogo.

- To dosyć nieoczekiwane pytanie - zauważył Rocky. - Myślałem, że przyszedłeś tu, żeby ubić ze mną interes, a nie py^ć o lalę, której mogłem nigdy nie spotkać. Pozwoliłem d wejść, bo wydawało mi się, że chciałeś czegoś innego.

-^^A kto powiedział, że nie - odpowiedział Hooker. - Najpierw odpowiedz jednak na moje pytanie. Czy ona tu była?

Popeye w zamyśleniu pukał opuszkami palców w brzeg koi. Było ciemno, gdyż zaciągnął zasłonę. Jedynie ekran znajdującego się u jego stóp monitora,

na którym migotały i przesuwały się jakieś dane, jarzył się słabą poświatą.

Rocky zmierzył go w milczeniu wzrokiem, aż wreszcie nachylił się do przodu, przez cały czas łypiąc ciemnymi, budzącymi grozę oczami.

- Chcę, żebyś posłuchał - podjął niskim głosem. - Bez znaczenia jest, czy twoja była żona przychodziła tutaj, czy też nie. Co tu robię, z kim się spotykam i jakie interesy załatwiam... to nie twoja sprawa. Adam do tego prawo, więc to pytanie wcale mi się nie podoba. Nie obchodzi mnie, kto ci o tym powiedział, ale jeżeli nie chcesz ubić interesu na moich warunkach, idź do diabła i nigdy więcej mi się nie pokazuj.

Hooker wiedział, że wysoki, szczupły chłopak, który otworzył mu drzwi i wpuścił do środka, stał tuż za jego plecami. Wystarczyło tylko słowo Rocky'ego, nawet mrugnięcie, aby goryl rzucił się na niego, złamał mu rękę albo pozbawił świadomości, a nawet użył noża, zatkniętego za pasek spodni. Chłopak był chudy, ale było w nim coś takiego, że wyglądał na zawodowego mordercę, pozbawionego jakichkolwiek skrupułów.

-, Więc może najpierw spełnię twoje warunki - zaproponował - a później przyjmiemy moje.

- Mów jaśniej - powiedział Rocky, mrugając oczami.

- Kupię to, co masz do sprz< tania - oznajmił. Na potwierdzenie tych słów wyjął z tylnej kieszeni portfel i pokazał mu pieniądze. - Powiesz mi, co wiesz.

Nagle zasłona rozsunęła się. Oślepiony, zdążył tylko zmrużyć oczy i podnieść ręce do twarzy, gdy usłyszał chór głosów krzyczących:

- Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin! Po chwili na głowę zarzucono mu zdjęte z sąsiedniej koi prześcieradło. Instynktownie starał się z niego oswobodzić, ale silne ręce przewróciły go na koję i przycisnęły ręce do tułowia. Zaczął wierzgać nogami i wić się jak piskorz. Spadł na podłogę. Na chwilę wyswobodził się z uścisku. Zanim jednak zdarł z siebie prześcieradło, kilkanaście rąk obezwładniło go ponownie.

Ktoś ukląkł mu na piersiach, przygniatając go do podłogi. Ochrypłymi głosami zaczęto śpiewać Happy Birthday.

- Sukinsyny, zdejmijcie to ze mnie! - wydusił Popeye, co spotkało się z wybuchem śmiechu.

- Trzymam go! - usłyszał głos, który z całą pewnością należał do Yirgina Bruce'a. To właśnie on przyduszał go do ziemi. - Dajcie mi linę.

Popeye wpadł w panikę i zaczął rzucać się na wszystkie strony, wymachując rękami i nogami, ale przeciwników było zbyt wielu. Poczuł, że czyjeś ręce zacisnęły mu na kostkach nylonowa linę. Przytrzymujący wzmocnili uścisk, skrępowano mu ręce, pilnując, aby prześcieradło nie zsunęło się z głowy.

- Bierzcie go! - krzyknął ktoś. - Wyrzucimy go przez śluzę!

Widział tylko niewyraźne zarysy krzątających się postaci. Był teraz całkowicie unieruchomiony. Ręce zostały przyciśnięte do ciała, nogi związane razem, a Virgin Bruce wciąż na nim siedział.

- Do śluzy! Do śluzy! - zaintonował, jak mu się wydawało. Mikę Webb.

Wszyscy inni, a było ich co najmniej sześciu, podchwycili okrzyk:

- Do śluzy! Do śluzy!

Podnieśli go z podłogi i zaczęli nieść.

- Rozwiążcie mnie i zdejmijcie tę szmatę, do cholery.

Wiedział jednak, że to nie ma sensu. Nie warto było nawet podnosić głosu. Śmieli się tylko, więc zaprzestał dalszych prób oporu. Napastnicy wspólnym wysiłkiem wciągnęli go na górę po drabince i położyli na zimnej, metalowej podłodze kociego korytarza. Kiedy wszyscy weszli, pochwycono go znowu. Dwóch ludzi trzymało go za tułów, a jeden za nogi.

- Cii - syknął ktoś do Popeye^a. - Nie hałasuj, bo może stać ci się coś niemiłego.

- Nie mam nawet zamiaru - warknął.

- Chcą wyrzucić mnie w przestrzeń kosmiczną - pomyślał. Cóż bardziej niemiłego mogą mi zrobić? Nie obawiał się jednak, bo dobrze wiedział, że to tylko żart.

Ci z gangu, który go porwał - Virgin Bruce, Webb i kilku innych, których głosy zdążył już rozpoznać - obmyślili, jak widać, starannie cały plan. Zorganizowali akcję pomiędzy zmianami, więc nigdzie nie było żywej duszy. U wejścia do szprychy czekała już na nich lina, dzięki której można było łatwo przetransportować Hookera do piasty. Kiedy znaleźli się wreszcie w centrum bazy, nie musieli już oczywiście nieść go, a tylko popychali. Popeye, czując gdzie się znajduje, zaczął coraz bardziej wątpić, czy jest to tylko dowcip. W jego głowie zaczęły się kłębić coraz czamiejsze myśli i w końcu doszedł do wniosku, że rzeczywiście chcą go zamordować.

- Pomocy! - krzyknął na cały głos, zanim czyjaś ręka nie zatkała mu ust przez tkaninę.

- Zamknij się na miłość boską! - syknął gniewnie Virgin Bruce. - Chcesz, żeby ktoś nas usłyszał?

- Jeżeli zamierzacie wyrzucić mnie przez śluzę, to tak, do diabła!

Przez moment nie słyszał niczego.

- Posłuchaj, Popeye - rzekł wreszcie Bruce. - Hm... Nie zamierzamy zrobić ci nic złego. Dzisiaj są przecież twoje urodziny, prawda? Chcemy więc dać ci prezent z tej okazji. Czy widzisz w tym coś złego?

- Zdejmijcie ze mnie tę szmatę - powiedział Popeye.

- Wtedy to już nie będzie niespodzianka - wtrącił się Webb.

- Nie chcę żadnej niespodzianki. Nie chcę... nie chcę niczego, nawet z okazji urodzin. Zostawcie mnie po prostu w spokoju...

- Popeye, chłopie - rzekł Bruce miękko - zostawiamy cię w spokoju przez cały czas. Nikt ci nigdy nie przeszkadza w siedzeniu na koi i rozmyślaniu nie wiadomo o czym. Lubimy cię. Dzisiaj są twoje urodziny, prawda? Raz pozwól nam to przerwać i urozmaicić ci życie. Jeśli jednak tego nie chcesz... no cóż, idź do diabła, a właściwie z powrotem do swojego modułu i zacznij, jak zwykle, się czymś zadręczać.

Popeye pomyślał o tym przez moment. Nie, nawet nie pomyślał. Rozważył po prostu wybór między leżeniem samotnie na łóżku i wspominaniem a...

- Co to za niespodzianka? - nie wytrzymał. Virgin Bruce i Webb zachichotali i pchnęli więźnia

w kierunku śluzy.

Usłyszał otwierający się właz i słowa Davida Chan-

ga:

- O, oto nasz szczęśliwy solenizant! Numer cztery, panowie, jest do waszej wyłącznej dyspozycji.

- Wszystko załatwione? - zapytał Webb. Stopy Hookera obiły się o luk, kiedy wpychany był do przebieralni. Dobiegł go także szum powietrza,wywołany wyrównaniem ciśnień między tą częścią stacji a dokiem.

- Jasne. Nie zapomnijcie o naszej umowie - odpowiedział Chang, w chwili gdy Popeye znalazł się w lodowatej śluzie. - Jeżeli ktoś się o tym dowie, nie pamiętacie mojego nazwiska. Comprende?

- Oczywiście - zapewnił Bruce. - A gdzie Bobby?

- Powiedziałem mu, że jest chory i musi się położyć - rozległ się śmiech. - Odparł, że czuje się dobrze, a ja mu na to, że jest strasznie blady, ale żeby się nie martwił. Powinien wziąć tylko kilka aspiryn i coś tam jeszcze, a zaraz poczuje się lepiej. Czasem zastanawiam się, co ten chłopak ma zamiast mózgu.

- A skąd ja mam to wiedzieć. Trzymaj się i zamknij za nami właz, dobrze?

- Nie ma sprawy. Życzę udanej wycieczki. Popeye usłyszał, jak z tyłu zamyka się luk, gdy Bruce odwrócił go nogami do przodu. W chwilę później podeszwami butów dotknął czegoś twardego i uświadomił sobie, że jest wpychany do wnętrza jakiegoś pojazdu. Zorientował się także, że nie ma już przy nim Mike'a Webba i kilku innych. Ktoś zaczął rozwiązywać pęta, krępujące mu nogi. Virgin Bruce wsunął się do środka i zaniknął właz. Statek, w którym się znajdowali, musiał być mały. Czuł, że są tu jeszcze dwie osoby i razem wypełniają całą wolną przestrzeń.

Lina została wreszcie rozplatana, a prześcieradło zdjęte. Pomieszczenie było słabo oświetlone, więc oczy Hookera nie musiały się przystosowywać. Jack Hamilton pochylał się nad nim z uśmiechem na twarzy,

- Witaj na pokładzie, bracie - rzekł.

Popeye spostrzegł, że znajduje się w trzmielu, który używany był na Ołympusie do inspekcji i napraw stacji. Virgin Bruce siedział już w fotelu pilota i podłączał przenośny magnetofon. Przez iluminator Hooker mógł dojrzeć kosmos.

- Usadówcie się porządnie - polecił Bruce, wkładając na uszy słuchawki. - Za chwilę wystartujemy.

Hamilton i Popeye przyjęli pozycję kuczną. Było tak ciasno, że przywarli do siebie barkami, a kolanami dotykali siedzenia pilota. Virgin Bruce wcisnął kilka przycisków i tablica kontrolna rozjarzyła się mnogością barw, co wywołało miłe, bożonarodzeniowe uczucie. Kontynuował procedurę startową, wprawnie wędrując palcami po konsoli.

- Nigdy nie miałem jeszcze na pokładzie żadnych pasażerów - mruknął. - Musicie uważać, a najlepiej nie ruszajcie się.

- Co robimy? - spytał Popeye.

- Wybieramy się na małą przejażdżkę - wyjaśnił Hamilton wesoło. - Dzisiaj jest niedziela. Czy nie chodziłeś na spacery w niedziele? Więc teraz musimy podtrzymać tę tradycję.

- Dlaczego?

- Ponieważ to dzień twoich urodzin. Z tej okazji chcieliśmy zorganizować dla ciebie coś specjalnego. Hooker wzruszył ramionami.

- Wychodzę przecież w kosmos niemal każdego dnia. Co w tym nadzwyczajnego?

- Tym razem będzie inaczej. Przekonasz się.

- Pod jakim względem?

- Wkrótce zobaczysz - Hamilton uśmiechnął się tajemniczo. - Zaufaj mi. Spodoba ci się.

- Dobra, chłopaki, uciszcie się na chwilę - polecił im Virgin Bruce. - Muszę się porozumieć z pomostem dowodzenia. - Przysunął do ust mikrofon i nacisnął przycisk. - Trzmiel Beta House Ołympus do kontroli ruchu, proszę o pozwolenie na odłączenie się od bazy. Nastąpiła cisza.

- Mam zlecenie na dokonanie inspekcji zewnętrznej powłoki bazy. Zostało potwierdzone przez Changa. Proszę sprawdzić w swoich danych.

Wyłączył na moment radio i spojrzał na pasażerów przez ramię. - Ależ głąb z tego Andersena - zadrwił i włączył znów radio. Po kilku sekundach kiwnął głową i rzekł z sarkastyczną grzecznością:

- Dziękuję bardzo. Beta House Ołympus wyłącza się.

Pochylił głowę nad konsolą, mamrocząc coś pod nosem. Wreszcie wyprostował się w fotelu.

- Dobra, chłopaki, przygotujcie się. Chwycił w dłonie drążek sterowy i dźwignię siły ciągu. Ściągnął je trochę, nastąpił wstrząs i statek opuścił urządzenie cumownicze. Przez przednią szybę Popeye ujrzał przesuwające się gwiazdy. Był to jedyny znak świadczący o ruchu trzmiela. Bruce manipulował przy konsoli, uruchamiając silniki rakietowe. Po chwili patrzyli już na stację Ołympus z jej północnego bieguna - ogromne koło, od którego stopniowo się oddalali. Ponad ramieniem Vir-gina Bruce'a Popeye mógł dojrzeć niemalże identyczny jak w rzeczywistości obraz bazy na monitorze ciekłokrystalicznym.

- Och, do diabła - mruknął Hamilton. Hooker popatrzył na hydroponika, który z całych sił zaciskał powieki.

- Nic ci nie jest, Jack? - zapytał Bruce, nie odrywając wzroku od przyrządów. - Mam tu torebkę, jeżeli chcesz.

- Wszystko w porządku. Zakręciło mi się trochę w głowie. Nie ma się czym przejmować - Hamilton powoli otworzył oczy, zamrugał nimi kilka razy i głęboko odetchnął. - Nic mi nie jest. Tylko mnie trochę rzuciło. To wszystko.

Uśmiechnął się i rozsunął suwak kieszeni szortów. Wyjął plastikowa torebkę z czymś, co przypominało czekoladę, oraz różową woskową świeczkę. Odlamał spory kawałek, zatknął w nim świeczkę i podał Popeye^owi.

- Przykro mi, ale nie możemy jej zapalić - rzekł. - Bruce powiedział, że w tak małym pomieszczeniu nie starczy dla nas tlenu, jeśli to zrobimy.

- Święta prawda, chłopie - przyznał Virgin Bruce.

Popeye zobaczył przez iluminator, że nie znajdowali się już w osi stacji. Lecieli wolno ku jej obręczy, zachowując tę samą odległość. Bruce spojrzał na niego przez ramię i wyjaśnił:

- Włączyłem autopilota. Trzmiel pokręci się trochę, a my w tym czasie urządzimy wspaniałe przyjęcie urodzinowe. No, Jackie! Poczęstuj mnie tym swoim specjałem. I posłuchajmy jakiejś miłej muzyki.

Sięgnął do magnetofonu i wcisnął klawisz. Zabrzmiała rytmiczna melodia "Grateful Dead", a Jer-ry Garcia zaczął śpiewać:

A lotta poor mań mąkę a fiye-dollar bili,

Keep him happy all me time.

Some other fellow's making nothing at all,

And you can hear him cryin*...

Can I go, buddy, can I go down,

Take your shift at the minę?

Virgin Bruce uderzał się dłońmi po udach w takt muzyki.

- Nikt nie gra, tak jak oni - stwierdził. Wziął z rąk Hamiltona kawałek czekolady i podniósł go w kierunku Hookera. - Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, stary rybaku.

Popeye uśmiechnął się bezwiednie. Pomachał Bru-ce^owi, potem wyciągnął świeczkę, pozwalając unieść się jej w powietrze i ugryzł czekoladę. Poczuł zapomniany już niemal smak. Było mu tak dobrze, że aż zamknął oczy. Prawdziwa czekolada, a nie jakiś mdły pudding czekoladowy, który podawano w mesie. Była jednak trochę dziwna. W środku znajdowało się coś chrupiącego, o silnym zapachu. Nie przejmował się tym jednak. I tak była to najsmaczniejsza rzecz, jaką jadł do tej pory w kosmosie.

Hamilton także nie żałował sobie wkładając do ust duży kawałek.

- Jeden z kucharzy pomógł mi w przygotowaniu tego specjału. To sekretna rodzinna receptura - wyjaśnił.

Mrugnął porozumiewawczo do Virgina Bruce'a, który odpowiedział mu tym samym.

- W jaki sposób dowiedzieliście się, że dzisiaj są moje urodziny? - zapytał Hooker.

- Och, zapytałem po prostu Felapolousa, czy ktoś z załogi nie obchodzi ich w najbliższym czasie - odpowiedział Hamilton. - Sprawdził w swoich danych i okazało się, że właśnie zbliżają się twoje. Postanowiliśmy, że skoro jesteś takim miłym facetem, należy sprawić ci jakąś niespodziankę. A więc oto ona.

- Tak - Popeye pokiwał głową kończąc jeść. - Doceniam to. Dziękuję.

Bez pytania Hamilton wyjął kolejny kawałek z torby i włożył mu do ręki.

- Wyśmienita czekolada - przyznał Popeye

i ugryzł duży kęs. - Minęło sporo czasu od chwili, kiedy miałem coś takiego w ustach.

- Cieszę się, że ci smakuje - powiedział Hamil-ton. - Mogę ci zadać osobiste pytanie?

Hooker zawahał się przez chwilę, ale w końcu rzekł z pełnymi ustami:

- Jasne. Wal prosto z mostu, Jack.

- Może to nie moja sprawa, ale dlaczego jesteś taki zamknięty w sobie? Przecież wszyscy widzą, że coś cię gryzie.

- Nie jestem pewny, czy powinienem ci to mówić, Hook - rzekł Whitey, pochylając się nad kuflem piwa w knajpie M.ikeya. - M.am przecież rodzinę. Próbuję się trzymać z dala od śmierdzących spraw, ale słyszy się różne rzeczy. Rozumiesz?

- Nie, ani trochę - powiedział gniewnie Hooker. - Laura opuściła mnie dziś rano z moimi kilkoma stówami. Dobra, dajesz mi zatem do zrozumienia, że wiesz, gdzie ona może być, ale nie powiesz mi, bo nie chcesz mieć z tym nic wspólnego. Dlaczego, do diabła, nie powiedziałeś mi o tym wcześniej?

Whitey splótł dłonie na blacie stołu.

- O co ci chodzi, Hooker? - mruknął. - Nie wyżywaj się teraz za wszystko na mnie. Skąd miałem wiedzieć, że ukradnie ci pieniądze?

Niepewnie rozejrzał się wkoło. Knajpa była niemal pusta. Tylko Kurt czuwał na posterunku, wkładając do chłodziarki karton piwa. Promienie porannego słońca nieśmiało zaglądały przez okna.

- Pamiętasz tego faceta, który tańczył na blacie baru zeszłej nocy? - zapytał. - Tego z Luizjany, pogromcę rekinów? Rocky^ego, Grubego Rocky^ego?

- Tak, pamiętam tego durnia. Co on ma z tym wspólnego?

- Ten gość nie zajmuje się tylko organizowaniem pokazów. Jest także sprzedawcą narkotyków - Whitey zniżył głos. - Ktoś mówił mi, że Laura jest jego stałą klientką. Wiesz, co mam na myśli?

- Tak, wiem. Kawał sukinsyna z ciebie, że nie powiedziałeś mi o tym. Nic już nie mów - dodał chłodno - z wyjątkiem tego, gdzie on mieszka.

- Nic mnie nie gryzie. Lubię po prostu spędzać czas w samotności. Widzisz w tym coś złego?

- Owszem. Przecież to cię niszczy - Hamilton odgryzł spory kawałek czekolady. - Jak jakaś ciężka choroba. Kiedyś słyszałem historię o traperze, który żył samotnie w chacie na Alasce. Facet opuszczał swój rewir polowań tylko raz czy dwa razy w roku. Przychodził do małego miasteczka po zakupy, a potem wracał do siebie. Miał radio i to był jego jedyny kontakt ze światem. Ludzie nie wiedzieli nawet, jak się nazywa. No i minęła któraś z kolei zima, a facet przestał w ogóle się pojawiać, więc ktoś, nieważne kto, poszedł w góry, żeby go odnaleźć. Dotarł do chaty i...

- Znalazł trapera dyndającego na stryczku - przerwał mu Virgin Bruce.

Znikający błysk złota... przepadł... przepadł na zawsze...

Hamilton spojrzał ponuro na Bruce'a.

- Nie. Ten ktoś znalazł wewnątrz żywego trapera. Zatrzymał się przed drzwiami i słuchał, co tamten mówi sam do siebie. Opowiadał dowcip i wyglądało to tak, jakby mówił do kogoś innego, ale przecież był sam. Kiedy doszedł do pointy, przerwał. Wybuchnął śmiechem. Nie skończył, tylko zaczął mówić to samo jeszcze raz od początku.

- Dziwne - stwierdził Virgin Bruce. – Daj jeszcze kawałek i obiecaj, że nie będziesz już opowiadał takich bezsensownych historyjek.

- Obiecuję, że nie opowiem już nic takiego - powiedział Hamilton, sięgając do torebki. - Czy dotarło do ciebie to, co miałem na myśli, Popeye? Spędzasz czas wciąż samotnie, tak jak ten traper. Bez przerwy powtarzasz sobie to samo, cokolwiek to jest. Nie znajdujesz się jednak w pustelniczej chacie na Alasce. Człowieku, otacza cię z górą setka ludzi. Nie ma powodu, abyś musiał się ukrywać. Powiedz nam, co się z tobą dzieje, Popeye.

Popeye milczał. Oparł się plecami o ścianę i patrzył przed siebie. W polu widzenia widać było obręcz stacji, pierścień z cylindrów odbijających promienie słońca. Kiedy przyjrzał się uważniej, dostrzegł, że pierścień się porusza. W tle zobaczył Księżyc, zaciemniony w czwartej części, który wyłonił się z prawej strony. Poczuł, że dzieje się z nim coś dziwnego. Na moment ogarnęło go otępienie, ale zniknęło tak szybko, jak się pojawiło. Zaczął się czuć wspaniale, choć nie wiedział dlaczego.

- Nie lubię mojego przezwiska - mruknął.

- Nie lubisz swego przezwiska! - krzyknął Bru-ce. - Jezu! A czy myślisz, że ja lubię swoje? - odrzucił w tył głowę i zaniósł się śmiechem. - Czy wiesz, co to znaczy być nazwanym dziewicą, gdy jest się w stanie zdobyć złoty medal w olimpiadzie seksu?

Hooker zobaczył, że palec Bruce'a wcisnął klawisz łączności z pomostem dowodzenia.

- Miłości! Chcę się z kimś kochać! Natychmiast! - krzyknął do mikrofonu.

Po chwili spojrzał bardziej przytomnie i opanował się.

- To pomyłka, Ołympus - rzekł. - Sądzę, że nastąpiło wodliwe... to znaczy wadliwe działanie

urządzeń. Nie, u nas... to jest u mnie wszystko w porządku. Beta House wyłącza się. Zamknął oczy i westchnął.

- Na miłość Mike^a, musieliśmy się tym na-ćpać - mruknął, co wywołało śmiech pasażerów.

Hooker śmiał się jeszcze przez kilka sekund, zanim słowa Yirgina Bruce'a dotarły do niego.

- Czym musieliśmy się naćpać? - zapytał.

- Nie zmieniaj tematu - rzekł Hamilton. - No dalej, Popeye. To pozostanie tylko między nami trzema. Virgin Bruce opowiedział przecież wszystkim w zeszłym tygodniu o swojej przeszłości. Teraz kolej na ciebie. Byłeś kiedyś trawlerem krewetek, prawda?

- Nigdy nie byłem łajbą - odpowiedział Popeye ze śmiechem. Czuł się wspaniale. Po raz pierwszy od tygodni, może miesięcy, odprężył się. Było to odprężenie, jakie odczuwał patrząc przez teleskop na stacji meteorologicznej, ale po wypadku na Vu-Icanie zrezygnował z tej przyjemności. Gdy trzmiel zbliżył się jeszcze do obręczy, w iluminatorze pojawiła się w połowie zaciemniona Ziemia. Odruchowo jego wzrok powędrował w kierunku Zatoki Meksykańskiej.

- Hej, opowiedz nam o tym i od razu zrobi ci się lżej na duszy - nalegał Hamilton.

- Moja żona - zaczął Popeye - faktycznie moja była żona, chociaż sypiałem z nią po rozwodzie... - w jakiś sposób poczuł się oderwany od własnego ciała. Stał jakby obok niego i słuchał, co mówi. - Kochałem ją bardzo, nawet po tym, jak dowiedziałem się, że kradła i kupowała za to kokainę.

Był pewien, że grubas oszukał go, chociaż nie mógł tego udowodnić. Do tej pory nigdy nie kupował koki.

Była to jedna z tych rzeczy, od których starał się trzymać z daleka. Ale to nie miało znaczenia, nawet gdyby mógł dowieść, że było tego mniej niż dwa gramy albo towar nie należał do dobrego gatunku.

- Szczerze mówiąc, jestem zdziwiony, że kupujesz u mnie - powiedział Rocky, obliczając dziesiątki i dwudziestki, które podał mu Hooker. - Spróbuj. Zapewniam cię, że to polubisz. Będziesz mógł dostać u mnie towar o każdej porze. Jeśli jednak zamierzasz mnie wrobić, zapewniam cię, że to głupota. Gliniarze są od dawna opłacani i gdybyś zgłosił się do nich z donosem, mój przyjaciel stojący za twoimi plecami odwiedzi cię w domu i połamie d ręce.

- Wredna sprawa - przyznał Virgin Bruce ze współczuciem. To gówno mnie także wpędziło w kłopoty. A więc, co zrobiłeś?

Hooker kilkakrotnie obrócił paczuszkę w palcach, po czym wsunął ją do kieszeni na piersi.

- Nie zamierzam zrobić ani jednego, ani drugiego. To dla niej.

- Aha - Rocky uśmiechnął się. - Prezent dla niej. Rozumiem. Jeżeli tak się sprawy mają, otrzymasz małą premię. Laury jeszcze tu nie było. Jeżeli chcesz jej to dać, pozwolę ci zaczekać u mnie.

- Włożyłeś marihuanę do czekolady? - zapytał Popeye. Z uśmiechów Hamiltona i Yirgina Bruce'a domyślił się, że trafił w sedno. - Tak myślałem. Nie jest zła. Kiedyś bardzo mnie to bawiło. Gdy samotnie wypływałem na otwarty ocean, brałem ze sobą trochę trawki. Wyobraźcie to sobie: północ, sieci ciągną się za "Jumbo Shripm", płynącym na jednej czwartej mocy, piwo, trawka i jazz w radiu. Patrzysz przez przymknięte oczy na reflektory straży przybrzeżnej, przecinające wybrzeże i wodę w poszukiwaniu przemytników i emigrantów. To były wspaniałe czasy.

- Jak długo byłeś rybakiem? - zapytał Hami-Iton.

- Przez większą część życia. Rodzice zginęli w katastrońe na lotnisku w Miami, gdy byłem jeszcze dzieckiem. Ledwie ich pamiętam. Spędziłem kilka lat w sierocińcu, zanim adoptował mnie rybak z St. Simon's Island w Georgii, łowiący krewetki. Kiedy umarł, odziedziczyłem po nim trawler "Jumbo Shrimp". Druga pod względem wielkości łajba w stanie po "Georgia Bulldog". W kilka lat później sprzedałem ją i kupiłem mniejszą łódź, z którą sam mogłem dać sobie radę, bez zatrudniania załogi. Nazwałem ją "Jumbo Shrimp II" i przeprowadziłem się do Cedar Key na Florydzie - uśmiechnął się do swoich wspomnień. - To były cudowne czasy. Jednak moja żona okazała się dziwką, co stanowiło dla mnie jedyny problem.

- Dlaczego więc to rzuciłeś? - zapytał Hami-Iton.

Siedział na okręznicy* na pokładzie rufowym, popijał piwo i patrzył, jak koledzy przygotowywali się do wypłynięcia w morze. O czwartej słońce było jeszcze wysoko na niebie. Powinna tu niedługo przyjść. Było gorąco, więc rozpiął koszulę.

- Po prostu znudziła mi się ta robota - skłamał. Zbliżali się do południowego bieguna bazy. Patrząc na kopułę stacji meteorologicznej, dostrzegł, że teleskop przytwierdzony do zewnętrznej ściany jest skierowany w kierunku Ziemi.

- Ciekawe, co ci faceci z CIA dzisiaj obserwują - powiedział Bruce, jakby czytając w jego myślach.

- Łodzie podwodne u wybrzeży Kuby. Ruchy wojsk w pobliżu Kanału. Centrum kosmiczne budowane na Haiti - Popeye wzruszył ramionami. - Idź do nich i zajrzyj przez ramię do raportów, które sporządzają. Zwątpisz, czy rzeczywiście jest to wiek pokoju, jak wszędzie się mówi. - Podciągnął trochę kolana, bo ściśnięte nogi zaczynały mu już drętwieć. - Skąd wytrzasnąłeś tu ten towar, Jack? Przemyciłeś to z Ziemi, czy co?

- Tak, ale tamtą wypaliliśmy już jakiś czas temu. Obiecujesz, że nikomu o tym nie powiesz?

- Obiecuję.

- No cóż, przywiozłem ze sobą także nasiona i zasiałem je w sekcji hydroponicznej. To, co paliłeś przed chwilą... to znaczy jadłeś... pochodzi z pierwszych zbiorów. Jak\ci smakowało?

- Całkiem niezłe.

Minęło tak wiele czasu, odkąd ostatni raz miał kontakt z marihuaną, że naćpałby się nawet najgorszym sortem, ale ta była wyśmienita. Znowu zaczął wpatrywać się w Ziemię. - Tam jest Zatoka Meksykańska, a na jej wodach jacht - myślał. - Na jachcie zaś dziewczyna. Leży na plecach i opala się. Kropelki potu spływają po piersiach i nikną pod stanikiem, gdzie nie dochodzi słońce. Ciepło słoneczne gładzi ją jak ręka kochanka, więc wygina się niczym kotka. Płaski brzuch unosi się, a jej krągłe pośladki opierają się o drewniany pokład. Ma lekko rozchylone usta i otwarte oczy. Widzi, jak do niej podchodzę. Uśmiecha się, więc zdejmuję kąpielówki. Siada i sięga do...

- Hej! Popeye! Obudź się! - wykrzyknął Hamil-ton. Natychmiast znalazł się znów na statku kosmicznym. Hamilton uśmiechał się do niego i częstował kolejnym kawałkiem czekolady. Hooker popatrzył nieprzytomnym wzrokiem i pokręcił głową.


- Zadałem ci właśnie pytanie - rzekł hydro-ponik, wkładając czekoladę z powrotem do torby. - Zapytałem, kiedy po raz ostatni widziałeś się z eks-żoną.

Znikające złoto...

- Nie pamiętam. Dość dawno temu - odpowiedział krótko. Myślał przez moment. - Nie wiem gdzie teraz może być - dodał, znowu kłamiąc.

- To znaczy, że nie pisała ani nie telefonowała przez cały ten czas?- zapytał Virgin Bruce.

- Nie, nie chcę tu sterczeć - powiedział Roc-ky'emu. - Po prostu powiedz jej, ze tu byłem i mam coś dla niej. Jeżeli chce, może przyjść do portu. Tam będę czekać.

- Nie, nie dawała znaku życia, odkąd jestem w kosmosie - odpowiedział Popeye.

Virgin Bruce pokiwał głową ze zrozumieniem.

- Takie właśnie są kobiety. Czasem myślę, że zostały stworzone tylko po to, aby doprowadzać mężczyzn do szaleństwa. Rozumiesz, o co mi chodzi?

- Tak - przyznał szczerze Hooker. - Rozumiem.

W tym momencie Virgin Bruce pochylił się w fotelu i przycisnął ręką słuchawki do ucha. Jednocześnie drugą pomachał nerwowo, nakazując ciszę.

- Nic nie mówcie - szepnął, po czym otworzył kanał łączności. - Ach, tak, rozumiem, Ołympus. Kończę właśnie pierwszy obrót. Wszystko wygląda nieźle. Czy mam kontynuować? Odbiór.

Słuchał przez kilka sekund, po czym jego usta wykrzywiły się w grymasie. Spojrzał przez ramię na Hamiltona i Hookera i potrząsnął głową.

- Rozumiem, Ołympus. Beta House przygotowuje się do cumowania. Bez odbioru - powiedział. Wyłączył przycisk łączności i ciężko westchnął.

- Sukinsyny. Chcą, żebyśmy wracali. Jedna z anten komunikacyjnych nie działa jak należy i potrzebują trzmiela do dokonania naprawy. Na szczęście nie mam odpowiedniego wyposażenia, bo jeżeli kazaliby mi zająć się tym teraz, mielibyśmy wszyscy poważne kłopoty.

Popeye pokiwał głową. Virgin Bruce nie mógłby wykonać wydanego mu rozkazu. Żeby naprawić antenę, musiałby opuścić pokład statku, co wiązało się z jego dekompresją. W trzmielu był tylko jeden kombinezon. Poza tym Bruce w obecnym stanie nie nadawał się do wykonania takiej misji...

- Bruce, czy jesteś pewien, że potrafisz tym cumować? - zapytał Hooker.

- Czy jesteś pewien, że potrafisz... - powtórzył Virgin Bruce. - Popeye, chłopcze, wiesz z kim rozmawiasz w tej chwili? Jestem najlepszym pilotem trzmieli w całym kosmosie! Mówisz z mistrzem, bracie! Najlepszym z najlepszych! Mogę przycumować z zamkniętymi oczami! Co, u diabła, ma znaczyć to pytanie?!

Odwrócił się do pasażerów plecami i wyłączył autopilota, przechodząc na ręczne sterowanie. Wcisnął kilka klawiszy i pchnął dźwignię ciągu. Trzmiel skoczył do przodu, wypadając z dotychczasowej orbity i wchodząc w korkociąg. Czerwone, ostrzegawcze światełka zaczęły pulsować na konsoli. Virgin Bruce zaklął siarczyście pod nosem i pośpiesznie wyrównał lot, włączając dodatkowe silniki manewrowe.

- To nic poważnego - rzekł głośno.

- Bruce - rzekł Hamilton opanowanym głosem, choć Popeye dostrzegł, że hydroponik ma zamknięte oczy. - Sądzę, że powinienem przekształcić nieco poprzednie pytanie. Nie powinno ono brzmieć, czy potrafisz przycumować, ale czy potrafisz to zrobić będąc naćpany?

- Hej! To przecież nie jest trudniejsze niż jazda moim motocyklem, a przecież wiele razy jeździłem w takim stanie. Chłopaki, to dopiero były wspaniałe czasy. Jedziesz sobie czterdzieści mil na godzinę w letni dzień, czujesz się świetnie po wyśmienitej, jamajskiej trawce. Przyśpieszasz do siedemdziesiątki i zostawiasz wszystkich w tyle. Bez kasku, bez niczego, tylko ty, motor i droga - zachichotał. - Człowieku, ale była zabawa z tymi wielkimi ciężarówkami...


ROZPRZĘŻENIE

Dokowanie Virgina Bruce'a, które zakończyło się niemal kraksą, nie było pierwszą, ale jak do tej pory najbardziej oczywistą oznaką, że na Skycanie następowało rozluźnienie. Bruce wylądował trzmielem tak niezdarnie i ciężko, że później brygady naprawcze musiały zostać wysłane do śluzy, aby połączyć spawy, które popękały w wyniku uderzenia. Nieźle mu się za to oberwało od Changa i Andersena. Szczególnie od tego pierwszego, bo był świadomy, że na pokładzie znajdowali się jeszcze dwaj pasażerowie oraz domyślił się, co tam robili.

Warto wspomnieć, że Wallace nie wiedział o całym incydencie przez kilka godzin, ponieważ nie był w centrum dowodzenia, gdy Neiman, Hooker oraz Hamilton odbywali szaleńczy lot. Szef stacji przestał już być wszechobecny. W ciągu ostatnich kilku tygodni stał się pustelnikiem, zamkniętym w prywatnym apartamencie w module dwudziestym czwartym. Przekazał większość władzy w ręce Hanka Lutona i Felapolousa. Wallace nie zniknął jednak zupełnie i wciąż był główną siłą napędową terminowej realizacji projektu i dysponentem funduszy. Praca przy ogromnej konstrukcji przebiegała bez żadnych komplikacji. Załodze bardzo odpowiadała obecna sytuacja. Nikt nie wygłaszał do nich wzniosłych mów i stale ich nie pouczał. Możliwe, że szef stacji wciąż obserwował ludzi ze swojego modułu, ale nigdy o tym nie wspominał. Tylko raz dziennie wpadał na pomost dowodzenia, nękał wszystkich uwagami o niedbałej pracy i znowu znikał.

Może to z powodu nieobecności Wallace'a wśród załogi następowało rozluźnienie, ale myślę, że decydujące znaczenie miały inne okoliczności. Przede wszystkim przyczyniała się do tego nielegalna działalność Hamiltona. Nie staram się udowodnić, że wszyscy stali się członkami gangu naćpanych hippisów dwudziestego pierwszego wieku, ale używanie marihuany miało duży wpływ na ludzi. Hamilton starał się utrzymać uprawę w tajemnicy wśród kilku najbliższych sobie osób, ale na stacji niczego nie da się długo ukrywać. Wkrótce więc stał się ogólnie znanym dostawcą trawki i musiał zaspokoić zapotrzebowanie na nią. Doszło do tego, że niemal całkiem obcy ludzie nachodzili go o każdej porze, prosząc o skręta lub dwa, powołując się na "znajomego przyjaciela przyjaciela".

Mimo wszystko miał szczęście, że jego sława nie dotarła do Phila Bigthoma albo Wallace^a. Zanim sprawy całkiem wymknęły mu się spod kontroli, zebrał ostatni plon, ususzył go, dobrze ukrył i zniszczył pozostałe nasiona. Następnego dnia miał akurat niespodziewaną wizytę doktora Felapolousa, który powiedział, że "tak sobie wędruje i wpadł dowiedzieć się co słychać". Jack pozwolił mu obejrzeć dokładnie każdy z pięciu modułów i zajrzeć do każdego zakątka. Doktor przy okazji zaczął narzekać na "wiele drobnych incydentów, które ostatnio się wydarzyły", ale nie pozostało mu nic innego, jak odejść, nie dowiedziawszy się niczego. To zdarzenie definitywnie przekonało Hamiltona, że czas wyjść z tego coraz bardziej śmierdzącego interesu. Jak każdy sprytny dostawca narkotyków, doszedł do wniosku, że nie warto podejmować niepotrzebnego ryzyka.

Rzeczywiście ostatnio wydarzyło się niezwykle dużo zastanawiających incydentów, z których większość spowodowana została przez ludzi palących trawkę. Najmniej groźne były te, które działy się na samej stacji Ołympus, gdy dwóch albo trzech facetów zamykało się w module mieszkalnym z fajką przykrytą ręcznikiem, który później obficie oblewano perfumami. Było to nawet zabawne, bo wyobraźcie sobie na przykład kogoś w mesie chichoczącego bez powodu albo zachwyconego posiłkami, których do tej pory nie znosił, a teraz pożerającego je jak wilk i na dodatek z pełnymi ustami zachwalającego ich wyśmienity smak i sposób przyrządzania. Coraz częściej grupki spędzały po kilka godzin dziennie na oglądaniu z otwartymi ustami starych odcinków Star Trek lub Twilight Żonę, które wszyscy znali już niemal na pamięć.

Ale znakiem świadczącym o tym, że sytuacja zaczyna wymykać się z rąk, były wypadki podczas pracy przy budowie elektrowni. Parokrotnie tuż przed rozpoczęciem swojej zmiany kilku złomiarzy zamykało się w ubikacji z wodną fajką, którą zmontował Hamilton. Całkiem naćpani lecieli promem na Vulcana. Julian Price miał w przebieralni ręce pełne roboty, wyłapując błędy, jakie popełnili ci ludzie podczas ubierania się: nie połączone przewody, nie uzupełnione zbiorniki tlenowe lub źle dopasowane części kombinezonu. Mieliśmy szczęście, że nikogo nie straciliśmy. Także w samym kosmosie niektórzy nie byli w stanie zachowywać się normalnie. Odpalali MMU w złym kierunku, zderzali się z konstrukcjami albo swoimi kolegami i niewłaściwie zapinali liny zabezpieczające. Raz promień lasera ze spawarki został skierowany w niewłaściwą stronę i omal nie wypalił dziury w hełmie jednego ze złomiarzy. Och, naprawdę mieliśmy cholerne szczęście, że nikt nie zginął!

Jedyną rzeczą, którą udowodnił eksperyment Jacka Hamiltona z uprawą marihuany w kosmosie, było to, że narkotyki nie są tu czymś odpowiednim. Hydroponik wiedział o tym, więc zaprzestał rozprowadzania narkotyku wśród załogi. Powiedział wszystkim, że zapas skończył się już ( nikt nie mogę udowodnić nieprawdziwości tych słów, gdyż starannie ukrył ostatni zbiór) i że nie zamierza dalej prowadzić tej uprawy, co było prawdą po ostatniej wizycie Felapolousa. Na szczęście doktor nie był aż tak podejrzliwy, żeby pobrać próbki krwi i moczu. Doszedł do wniosku, że jeśli ktoś wyglądał na nać-panego, mógł być to skutek nadużycia przepisanych przez niego lekarstw, więc zaczął wszystkim dawać tylko aspirynę. Po pewnym czasie sprawa przycichła i ludzie zaczęli znowu zachowywać się normalnie.

Wywołało to także bardziej pożądany skutek. Poprawił się bowiem nastrój załogi Skycana. Miało na to wpływ zarówno palenie trawki, jak i nieobecność szalejącego Wallace^. Hamilton podczas krótkiej kariery sprzedawcy narkotyków uskładał sporą sumkę i postanowił spożytkować ją teraz na poprawienie warunków panujących na Skycanie. Dzięki swej znajomości z Lisa Bamhart, jedną z pilotek wahadłowców, hydroponik zdobył dla nas kilka magnetofonów, kasety magnetofonowe i magnetowidowe oraz Fris-bee. Włożył wiele wysiłku, aby poprawić standard

naszego życia. Idąc kocim korytarzem można było spotkać wspaniale bawiących się członków załogi, rzucających do siebie Frisbee, usłyszeć muzykę Byr-dsów z jednego modułu, mieszającą się z Talking Heads z drugiego i Milesem Davisem oraz Stanieyem Ciarkem z kolejnych. Dała się zauważyć większa swoboda seksualna. Kilku kolegów Bruce*a z jednego modułu było zdziwionych, widząc Joni Lowenstein wychodzącą od niego, ale nikomu to nie przeszkadzało. Oczywiście Wallace dostałby zapewne zawału na widok tego rozprzężenia, ale teraz opuszczał swój moduł coraz rzadziej. Był całkowicie zamknięty we własnym świecie, do którego wstęp miał tylko Fela-polous, a ten nikomu nie zdradzał, jaki jest stan psychiczny głównego nadzorcy prac.

Nikogo to zresztą nie obchodziło. Budowa elektrowni posuwała się według planu, załoga była zadowolona, podobnie jak Skycorp oraz udziałowcy. Wszystko było w porządku, przynajmniej na razie.

A Jack miał wciąż sekretną skrytkę z marihuaną, z której korzystał od czasu do czasu wraz z szóstką starannie dobranych przyjaciół. Dobrze, że kierując się pierwszym odruchem nie wyrzucił całego zapasu przez śluzę. Nie zdołalibyśmy dowiedzieć się o Wielkim Uchu, gdyby na pokładzie zabrakło narkotyków.

Z drugiej jednak strony być może powinien je przywieźć, jeśli miał tę sposobność, bo przyczyniły się zarówno do zakończenia dobrych czasów, jak i do tego, że w ogóle taki okres mieliśmy.


Tajemnica

Ugariański niszczyciel gwiezdny pojawił się w przestrzeni kosmicznej w oślepiającej eksplozji kolorów. Po niej nastąpiło kilka mniejszych, towarzyszących wyłonieniu się bliźniaczego statku. Przez moment jarzyły się jaskrawym światłem, co było następstwem skoku między galaktycznego, po czym przybrały swoją realną, budzącą grozę postać.

Na pokładach okrętów wojennych ugariańscy wojownicy zakuci w zbroje zajmowali pozycje przy stanowiskach bojowych. Na mostku przeprowadzono ostateczne obliczenia przed atakiem na skolonizowaną przez ludzi planetę. We wnętrzu kopuły, stanowiącej najwyższy punkt niszczyciela, T^Hhark w czarnej zbroi wzniósł ramiona, jakby chciał objąć leżący przed nim niebiesko-- zielony glob.

- Ruszamy do ataku - szepnął, a jego głos rozległ się na całym statku. - Nie brać jeńców.

Sam Sloane usłyszał pukanie we właz za plecami.

- Proszę - krzyknął wciskając jednocześnie klawisz, który spowodował wprowadzenie do pamięci piętnastego rozdziału Ragnarok Night.

Zanim jeszcze zdążył obrócić się na krześle i spojrzeć na otwierający się luk, łączący to pomieszczenie z modułem hydroponicznym, uświadomił sobie, że ta wizyta jest mu potrzebna. Jack Hamilton nie wpadał do niego często, chociaż jego królestwo przylegało do sekcji obróbki danych. Kiedy jednak się tu zjawiał, zawsze miło spędzali czas.

Hamilton wszedł i starannie zamknął za sobą właz. Przeszedł kilka kroków, zatrzymał się i rozejrzał wkoło.

- Jesteś sam? - zapytał zaglądając przez otwarty luk do sąsiedniego modułu, stanowiącego drugą część sekcji.

Sloane przytaknął. Hydroponik szybko wspiął się po drabinie prowadzącej na korytarz i przyjrzał się uważnie włazowi. Jak zwykle był zamknięty. Podobnie jak przy uprawie roślin, także tutaj dbano o utrzymanie odpowiednich warunków. Do prawidłowego funkcjonowania komputerów wymagana była bowiem temperatura nieco niższa niż gdzie indziej. Luk można było otworzyć tylko za pomocą klucza z zapisanym na nim kodem magnetycznym i dzięki temu miejsce to uzyskało miano jednego z nielicznych, gdzie można było liczyć na odrobinę prywatności. Centrum obróbki danych było bardzo ważnym ogniwem i Skycorp już w stadium projektów zadbał o odpowiednie zabezpieczenie tego miejsca.

Mimo to Hamilton sięgnął do klamki i szarpnął ją, upewniając się, że z tej strony nic im nie grozi. Sloane obserwował go ze zdziwieniem i rozbawieniem jednocześnie.

- Kogo się tak obawiasz, Holmesie? - zapytał z drwiną.

- Co?

Hamilton zeskoczył z drabiny. Siła Coriolisa oraz trzykrotnie mniejsze ciążenie sprawiły, że przy lądowaniu stracił równowagę i zatoczył się. Sloane za śmiał się po nosem. Nawet po kilku miesiącach pobytu w kosmosie, Jack nie nauczył się Jeszcze sprawnie poruszać. Na Ziemi był bez wątpienia zwinny jak kot, tutaj jednak jego ruchy stanowiły temat do żartów. Nawet nasze koty zaadaptowały się lepiej niż on.

Hamilton uśmiechnął się w zakłopotaniu.

- Posłuchaj, jeżeli chcesz zapalić trawkę, dlaczego nie zrobimy tego u ciebie. Dym źle wpływa na aparaturę.

Jack pokręcił głową i podszedł do krzesła obok Sama.

- Nie przyszedłem tu, aby palić - powiedział z poważną miną. - Nie przeszkadzam ci? Sloane wzruszył ramionami.

- Nie bardzo. Męczyłem się właśnie nad moją powieścią, więc przerwałeś tylko pisanie kolejnej kiczowatej scenki - popatrzył w zadumie na migoczący ponad głównym menu kursor na ekranie terminalu.

- Do cholery - mruknął - żebym nie wiem jak się starał, ci przeklęci najeźdźcy wyglądają jak wymyśleni przez Boskone'a, a ich przywódca przypomina Dartha Vadera z...

Urwał, kiedy zobaczył, w jaki sposób Hamilton usiadł. Gdyby krzesło nie było przytwierdzone do podłogi, przewróciłby się do tyłu. Hydroponik opadł na nie zupełnie bezwładnie, jakby jego ciało stanowiło martwy ciężar. Gdy Sloane zajrzał mu w oczy, zobaczył, że są mętne i przekrwione.

- Jack, jesteś naćpany - rzekł.

- Co za spostrzegawczość, Watsonie - odpowiedział Hamilton. - Wspaniała zdolność dedukcji, doprawdy zadziwiająca.

Sam westchnął.

- Jezu, naprawdę kiepsko z tobą - popatrzył na zegarek. - Posłuchaj, do obiadu została zaledwie godzina. Sądzę, że powinieneś doprowadzić się do porządku. Nie możesz przecież w takim stanie pojawić się w mesie.

- Nie! -Hamilton znowu spoważniał. Pomachał niecierpliwie ręką i potrząsnął głową. - Nie potrzebuję doprowadzać się do porządku... Owszem, przyznaję, że jestem naćpany, ale musisz mnie wysłuchać. To poważne!

- Jasne, że tak - Sloane wstał i delikatnie wziął Jacka za ramię. - Opowiesz mi o tym po drodze do...

- Nie, do cholery! - zaprotestował Hamilton i odtrącił wyciągniętą rękę. - Siadaj, Sam! Jestem naćpany, ale to bardzo poważna sprawa. To prawda i musisz koniecznie mnie wysłuchać. To właśnie dlatego, że jestem naćpany, jest takie ważne. To znaczy gdybym nie był, wtedy to... - westchnął z rezygnacją. - Po prostu siadaj i posłuchaj, dobrze?

- Dobrze - zgodził się wreszcie Sloane. - Ale jeżeli zamierzasz opowiadać w taki sposób, jak przed chwilą, to dopóki sam nie zapalę, nie będę w stanie nic zrozumieć. Nie mam jednak ochoty na palenie, więc postaraj się, aby nasza rozmowa trzymała się kupy.

Hamilton jeszcze raz westchnął, kryjąc twarz w dłoniach. Po kilku sekundach wyprostował się i spojrzał specjaliście od komputerów prosto w oczy.

- Posłuchaj, Sam - rzekł wolno. - Zapomnij o moim obecnym stanie. Zapomnij o wszystkim. Posłuchaj tylko tego, co mam ci do powiedzenia.

Sloane wprowadził jakiś rozkaz na klawiaturze terminala.

- A może ja ci przeczytam urywek mojej powieści? - zaproponował miękkim głosem. - Zapewniam cię, że...

- Do cholery. Sam!

- Już dobrze, dobrze! Opowiedz mi te twoje sensacje.

Hamilton przymknął oczy, najwidoczniej zbierając myśli.

- To zdarzyło się kilka godzin temu - zaczął wreszcie. - Byłem wtedy u siebie. Ktoś skontaktował się ze mną przez interkom i zapytał, czy może przyjść. Nie rozpoznałem jego głosu, a on nie podał powodów tej wizyty, ale skoro nie miałem już niczego do ukrycia, pozwoliłem, aby wpadł. Kiedy wszedł do sekcji hydroponicznej, omal nie padłem ze zdziwienia. To był Dave.

- Dave? - Sam pokręcił głową. - Jaki Dave? Jest ich co najmniej tuzin na pokładzie Skycana, Jack.

- Tak, ale o którym z nich wiesz najmniej? Założę się, że nie znasz nawet nazwiska tego, o którym mowa.

Widząc zniecierpliwienie na twarzy słuchacza, Jack nie owijał już niczego w bawełnę.

- Chodzi o Dave'a ze stacji meteorologicznej. Tego od Boba i Johna - sławnej szpiegowskiej trójki.

To wzbudziło zainteresowanie Sama.

- Ten Dave, agent N SA, przyszedł do ciebie? Nie żartuj, przecież ci faceci rozmawiają tylko ze sobą.

Hamilton przytaknął, uśmiechając się.

- Zgadza się. Mają nawet oddzielną łazienkę w obawie o bezpieczeństwo narodowe. To dlatego ta wizyta tak mnie zdziwiła. On także był zakłopotany. Zamknął za sobą starannie właz i bojaźliwie rozglądał się wkoło. Zaczął odstawiać jakieś gadki w stylu.

"Nie mieliśmy okazji poznać się do tej pory, postanowiłem więc wpaść. To tak wyglądają uprawy hydroponiczne. Hodujesz tu naprawdę wspaniałe warzywa." Odpowiedziałem na kilka jego pytań i przez grzeczność zapytałem, co słychać u niego, przez cały czas zastanawiając się, o co chodzi. Minęło jakieś kilka minut, zanim odważył się wreszcie przejść do sedna sprawy. Gdy to uczynił, zdumiałem się jeszcze bardziej, ponieważ usłyszałem to samo, co od wszystkich, którzy przez ostatnie miesiące nie dawali mi spokoju. Powiedział niemal szeptem (głos Hamiltona zniżył się także): "Słyszałem, że masz tu marihuanę".

- Och nie - jęknął Sloane, czując jak do głowy napływa mu krew. - W jaki sposób ten gość...?

- Zapytałem go o to. Powiedziałem: "Dlaczego tak uważasz? Kto ci naopowiadał takich rzeczy?". Nie wyjawił niczyjego nazwiska, ale przyznał, że słyszał o mojej działalności. A później powiedział... to niewiarygodne... powiedział: "Chciałbym sobie zapalić."

- Co? - informatykowi oczy wyszły niemal z orbit. - Chciał zapalić?

- Ciii! Nie wrzeszcz tak - obaj zapomnieli, że pomieszczenie było dżwiękoszczelne. - Tak. Oczywiście byłem podejrzliwy, co najmniej tak samo jak zdziwiony. Zatkało mnie tak, że przez chwilę nie mogłem wydusić ani słowa. Postanowiłem jednak zagrać z nim w otwarte karty. Powiedziałem: "No cóż, gdybym nawet miał coś takiego, dlaczego miałbym się do tego przyznać? Odkryj swoje karty, człowieku. Jesteś meteorologiem, tak jak ja Geo-rgie'em Washingtonem,. Wszyscy wiedzą, że pracujesz dla Narodowej Agencji Bezpieczeństwa. Jaką mogę mieć pewność, że nie chcesz mnie wyrolować?"

- Nieźle to załatwiłeś - przyznał Sloane. - Chociaż dziwi mnie, dlaczego nie zbyłeś go. Przecież wszystkim mówiłeś, że trawka już ci się skończyła.

Hamilton spuścił wzrok i wzruszył ramionami.

- Nie wiem. Ta sprawa mnie zaintrygowała. Nasłuchałem się w życiu plotek o agentach wywiadu oraz dzieciach prezydentów i senatorów nadużywających narkotyków. Byłem ciekaw, czy to jeden z takich przypadków.

Sloane uśmiechnął się.

- Jasne, rozumiem cię. Mów dalej.

- Więc, Dave nie zamierzał skapitulować. Po chwili zastanowienia zaczął mówić: "Sądzę, że nie ma sposobu, abym mógł zdobyć twoje zaufanie, ale N SA to agencja wywiadowcza. Nie zajmujemy się narkotykami i nie współpracujemy z FBI." Do diabła, Sam, on zaczął mnie niemalże błagać: "Jeżeli coś masz, pozwól mi zapalić choć jednego skręta. Przysięgam, że nikt się o tym nie dowie."

Hamilton podniósł ręce do góry.

- Cóż miałem mu odpowiedzieć? To było jak spacer na linie, ale zdecydowałem się iść naprzód podejmując ryzyko.

Sloane zamknął oczy i pokiwał głową z dezaprobatą.

- Jak mogłeś ulec jego namowom? - wyszeptał. - A jeśli współpracuje z Mr Bigiem.

- Pomyślałem tak przez chwilę - przyznał Hamilton. - Ale szósty zmysł, jeżeli mogę to tak nazwać, podpowiedział mi, że facet mówi szczerze. W każdym razie przeszliśmy do czterdziestkidwójki, tam gdzie schowałem ostatni zbiór, wyjąłem trochę marihuany i małą fajkę wodną. Narkotyk podziałał na niego niezwykle silnie. Zapewne dlatego, że od dłuższego czasu nie próbował niczego takiego,

a ponadto, jak wykazały moje obserwacje, znacznie łatwiej jest naćpać się w warunkach zmniejszonej grawitacji. Tak więc Dave'a ruszyło niemal od razu. Przy trzecim zaciągnięciu język rozwiązał mu się zupełnie. Uważałem, że wszystko, czego się dowiem, to przyznanie się do pracy w NSA zaraz po wejściu, a tymczasem kazał mówić do siebie nie Dave, tylko Jack. - Hamilton uśmiechnął się. - Jack Jarrett, tak się naprawdę nazywa. Rozczulił go fakt, że mamy takie samo imię. Na dodatek jego rodzinnym stanem jest New Hampshire, a ja mieszkałem w Massachu-setts, więc mamy ze sobą wiele wspólnego: weekendy na plaży Hampton, odwiedziny w restauracjach i nocnych klubach w Bostonie i wszystkie znane nam obu miejsca. Zaczęliśmy wspominać stare czasy.

- Tak, to bardzo ciekawe - przyznał łaskawie Sam. - Więc zapaliłeś trawkę z tym facetem z NSA. Chłopie, od dawna nie słyszałem o tak ciekawym wyczynie. Czy to miała być ta ważna wiadomość, którą chciałeś mi przekazać? - spojrzał na zegarek. - Już prawie czas na obiad.

- Nie, nie! - Hamilton gwałtownie pomachał rękoma. - Nie usłyszałeś jeszcze najważniejszego, Sam! Pozwól mi skończyć!

- Dobra, mów. Byle szybko - skapitulował Slo-ane.

- Jak już powiedziałem wcześniej, marycha podziałała na Dave'a, czy jak mu tam, niemal piorunująco. Zapewne stało się tak z powodu jej nadzwyczajnej mocy, uzyskanej dzięki moim wszechstronnym uzdolnieniom...

- Dobra, był porządnie naćpany - przerwał mu niecierpliwie informatyk.

- Tak. I wtedy zaczął mówić. Zaczął mówić o swojej pracy. O rozczarowaniach towarzyszących


poznawaniu roli NASA w szpiegowaniu niemal całego świata. O pokoju, który można zbudować jedynie na wzajemnym zaufaniu - Hamilton dostrzegł wyraz znudzenia na twarzy słuchacza. - Takie tam bzdurki - rzucił pośpiesznie. - To cię jednak zainteresuje. Powiedział: "To straszne, że rząd nie potrafi zaufać ludziom i zamierza szpiegować ich wszystkich". Zapytałem: "Co masz na myśli, Jack?", a on na to: "Nie uwierzysz, co oni wymyślili w związku z Wielkim Uchem."

- Wielkim Uchem? - zapytał Sloane. - O co mu chodziło?

- Nie wygłupiaj się, przecież wiesz, co to jest. Budowany właśnie system łączności. System satelitów, które mają być umieszczone na orbicie geostac-jonamej, zdolnych przekazywać informacje pomiędzy sobą. Telefon w każdym miejscu na Ziemi, globalna wioska - wszystkie te hasła. Przecież pełno informacji o tym w prasie przez ostatnie kilka lat.

- Tak, przypominam sobie teraz - Sam pokiwał głową, zastanawiając się jednocześnie nad swą słabą pamięcią.

Technologia DBS znana była w Stanach Zjednoczonych już od osiemdziesiątych lat ubiegłego stulecia, gdy kabel koncentryczny zaczął być wypierany przez anteny satelitarne, a bezprzewodowe telefony stały się powszechne. Aż wreszcie, do czego musiało w końcu dojść, międzynarodowe korporacje dostrzegły korzyści z rozszerzenia technologii DBS na cały świat, tym samym wprowadzając w życie marzenia Arthura C. Clarke'a, R. Buckminstera Ful-lera i innych wizjonerów o stworzeniu z naszej planety globalnej wioski.

- Tak. Wielkie Ucho. Ale jego słowa świadczyły, że w całą tę sprawę zamieszana jest NASA. Wraz

z kolegami zajmował się testowaniem czegoś z tym związanego.

- Czegoś? - wykrzyknął Sloane z widocznym zainteresowaniem. - To znaczy, że nie powiedział czego?

Hamilton pokręcił głową.

- Nie wiem. Musisz uświadomić sobie, że był naćpany. Nie sądzę, aby w ogóle mówił to do mnie. Bełkotał coś o teście, który przeprowadzili akurat w dniu wypadku na Yulcanie. Podsłuchali jakieś rozmowy telefoniczne z Kaliforn! i Tenneessee. Później powiedział tak: "Kiedy Ucho zostanie uruchomione, na całym świecie nie pozostanie nawet odrobina prywatności. Można będzie wrzucić do kibla wszystkie konstytucje i spuścić wodę". Zapytałem, o co mu chodzi, ale popatrzył na mnie przerażony i nic już nie powiedział. Po kilku minutach udało mu się jakoś wstać, podziękować mi i wyjść - Jack parsknął śmiechem. - Biedak był tak naćpany, że uderzył głowa we właz, gdy wspinał się po drabinie. Pewnie teraz leży na koi jak trup.

Sloane podrapał się w szczękę.

- Cóż, jeżeli jest wciąż w takim stanie, mógłbyś iść do niego i spróbować wyciągnąć coś więcej. Hamilton pokręcił głową.

- Wątpię. Mówił o tym prawdopodobnie nieświadomie. A jeżeli nie, to trzęsie się na myśl, że mógłbym się domyślić o co chodzi. Nie zrobię tego. Sam. Używanie Ucha do podsłuchiwania rozmów telefonicznych. Koniec z konstytucją. Czy jestem tak naćpany, czy to wygląda naprawdę na coś poważnego?

Informatyk usiadł wygodnie i oparł nogi na krześle Hamiltona.

- Trudno cokolwiek stwierdzić - rzekł w zamy-

śleniu, skubiąc palcami wąsy. - Przecież już w latach osiemdziesiątych istniały satelity wywiadowcze zdolne do podsłuchiwania rozmów telefonicznych. A wogóle po co N SA miałaby się tym zajmować? Może agencja po prostu przeprowadzała testy w Kalifornii i Tenneessee.

- Tak, może, ale co powiesz o pozbawieniu ludzi prywatności i pogwałceniu konstytucji? Och, to wszystko jest jakieś dziwne.

Sloane rozważał ten problem przez chwilę. Potem opuścił nogi na podłogę, przysunął krzesło do terminala i wyszedł z edytora tekstu, na którym wcześniej pracował.

- Co robisz? - zapytał Hamilton.

- Jestem w końcu specjalistą od komputerów - mruknął Sam. - Nigdy nie próbowałem tego, ale mam nadzieję... - urwał, gdy pisał na klawiaturze: CD/N SA.

INVALID COMMAND - pojawiło się na ekranie.

CD/METEOROLOGY - spróbował.

INVALID COMMAND - zajaśniało ponownie.

- Próbujesz dostać się do ich zbiorów? - zapytał hydroponik zaglądając Samowi przez ramię.

- Tak - Sloane skubnął mocniej wąsa. - Dobra, to musi być coś prostego do zapamiętania.

CD/UCHO - wpisał.

INVALID PROTOCOL - odpowiedział komputer.

- Nieźle, może coś uda się zrobić - stwierdził informatyk. Pomyślał przez moment i wprowadził CD/STORMKING.

STORMKING LOGON - pojawiła się odpowiedź.

ENTER PASS PHRASE.

- O cholera - mruknął Hamilton. - Jak na to wpadłeś?

- To hasło niemal co drugiej sieci - wyjaśnił Sloane. - Daj mi się teraz skupić! Wygląda na to, że mam tylko kilka sekund na podanie tego cholernego hasła albo wszystko na nic.

- Może "Zippo" - podsunął Jack.

- Do diabła, przestań się wygłupiać. Jak do tej pory mieliśmy szczęście, ale teraz nie można się już pomylić... - urwał zaintrygowany jakąś myślą. - Jak ten facet nazywa się naprawdę?

- Hm... Jack Jarrett. A co zamierzasz zrobić?

- Warto spróbować. Nie przychodzi mi do głowy nic innego.

Sloane szybko wpisał JARRETT.

PASS OK, padła odpowiedź. ENTER FILE NA-ME.

- Hurra! - krzyknął Hamilton, podczas gdy Sloane opadł wyczerpany na krzesło. - Nie mogę uwierzyć, że się nam udało!

- Przecież to tylko maszyna, a programista nie miał zbyt bujnej wyobraźni - powiedział Sam z uśmiechem. - Dobra, zobaczmy, o co naprawdę tu chodzi.

Wpisał UCHO i nagle ekran wypełnił się danymi. Obaj pochylili się i zaczęli czytać.

Zapomnieli o obiedzie i nawet nie zwrócili na to uwagi. Zbiór był krótki, więc pierwsze czytanie zajęło im zaledwie kilka minut, ale studiowali go potem dobrą godzinę. W końcu Sloane wydrukował tekst i opuścił program, zacierając za sobą ślady bytności w sieci.

- No to ładnie - stwierdził Hamilton.

- Owszem - przyznał informatyk. Wstał z krzesła, obszedł je i oparł się o poręcz. - Natknęliśmy się właśnie na tajemnicę państwową, i to najwyższej rangi. Rodzi się teraz pytanie, co robić dalej.

Jack spoglądał na pusty ekran. Czuł się już normalnie, tylko męczył go okropny ból głowy, a oczy piekły od długiego patrzenia w monitor.

- Jezu, nie wiem - odpowiedział. - Kiedy zaczynałem hodowlę marihuany, chciałem tylko, aby dostarczała rozrywki. Skończyłem z tym, kiedy zdałem sobie sprawę, że niektórzy przesadzają. Teraz dzięki naćpaniu się jednego gościa wiemy o tajemniczej działalności Ucha. Nie jestem pewien, czy powinienem żałować mojego postępku, czy też cieszyć się, że Jarrett był tak znudzony, jak cała reszta załogi.

- Nie sądzę, żeby marihuana miała z tym wiele wspólnego - powiedział Sloane. - Wygląda na to, że naszego przyjaciela męczyły po prostu wyrzuty sumienia. Mógł wygadać się każdemu. Trawka pomogła mu tylko zrzucić ten ciężar z serca akurat w twojej obecności. - Pomyślał przez chwilę i dodał: - Na twoim miejscu wyrzuciłbym resztę narkotyku przez śluzę przy pierwszej nadarzającej się okazji.

- Tak. Masz rację. Jeżeli ktoś się dowie o naszym odkryciu...

- No właśnie - zgodził się Sam. - Nie ma czasu do stracenia. Z tych danych wynika, że główny moduł Ucha został już zainstalowany na stacji Free-dom i kwestią dni jest uruchomienie całego systemu.

Patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę.

- No tak - odezwał się wreszcie Hamilton. - Co teraz zrobimy?

Sloane wzruszył ramionami, wiedząc już, co trzeba zrobić.

- Sądzę, że ktoś musi się tym zająć. To znaczy... ktoś musi zapobiec urzeczywistnieniu tego planu. Hamilton pokiwał głową.

- Tak, tylko kto to ma być? Sam przymknął oczy.

- Nie sądzę, abyśmy mieli duży wybór.

- To prawda - przyznał Hamilton. - Musimy wspólnie coś wykombinować.

Sloane nie otwierał oczu. Czuł narastający ból głowy.

- Cholera - pomyślał - przecież przyleciałem tu tylko po to, aby spokojnie napisać powieść science fiction.


CZĘŚĆ CZWARTA

Trzysta mil od ziemi



Nie mam pojęcia, ile czasu mi zostało. Wygląda na to, że baterie starczą na dłużej niż zapas powietrza, ponieważ wyłączyłem wszystko, co zbędne, z wyjątkiem magnetofonu. Obniżyłem też temperaturę wewnątrz kombinezonu do szesnastu stopni Celcjusza. Jest trochę zimno. Umrę, zanim coś sobie odmrożę.

Nie wiem też, ile zostało mi powietrza. Przecież wyłączyłem wskaźniki. Przełącznikiem na panelu piersiowym odciąłem ich zasilanie. Wyświetlacze wewnątrz hełmu są martwe, łącznie z tym, który ma mnie ostrzec, że oddycham już ostatnimi rezerwami. Ciśnienie w butlach zbliża się już zapewne do zera. Nie wyłączyłem jedynie zegara, bo zasilany jest z własnej baterii, ale nie muszę przecież patrzeć na prawy nadgarstek. To dobrze.

Zasilanie wyłączyłem z dwóch powodów. Po pierwsze - nie chcę wiedzieć, kiedy umrę. Nie chcę mieć przed oczami migającej bursztynowej lampki i czekać, kiedy wskaźnik ciśnienia będzie się zbliżał do zera. Wolę zaoszczędzić sobie przeżycia tych kilku minut w ślepej panice. Chcę umrzeć z godnością. Po drugie - staram się przedłużyć działanie baterii, tak aby jak najdłużej mogły zasilać magnetofon. Mam bowiem nadzieję, że uda mi się skończyć tę opowieść przed śmiercią. Przecież to moje ostatnie słowa. Z pewnością ta historia jest więcej warta niż Rdg-narok Night, która jest beznadziejna w konfrontacji z sytuacjami, jakie potrafi wyreżyserować samo życie.

Jeżeli ktoś zainteresuje się tą kasetą i opublikuje ją, przynajmniej uniknę kłopotów związanych z żądaniem przeróbek, spotkań reklamowych, agentów. Nie zdobędę jednak niestety nagród, sławy i pieniędzy.

Zauważcie, że już się nie śmieję. Do diabła! Chyba zaczyna ogarniać mnie strach przed śmiercią.

Wróćmy jednak do mojej opowieści.

Jeżeli chodzi o podbój kosmosu, denerwowała mnie zawsze pewna sprawa. A mianowicie naiwność, z jaką ludzkość, a Amerykanie w szczególności, do tego podchodzili. Udowodniliśmy sobie, że jesteśmy w stanie wysłać ludzi i maszyny na orbitę, doszliśmy do wniosku, że wszystko zawsze będzie działać jak należy, a astronauci będą postępować właściwie. Powstał mit, że w kosmosie nie może zdarzyć się nic złego. Poglądu tego nie zniszczył nawet rok 1986, gdy eksplodował Challenger i zginęło siedmiu ludzi, projekt gwiezdnych wojen, który okazał się monstrualnym kłamstwem wciskanym światu dla zastraszenia, ani bzdury związane z kolonią L-5...

Dobra, nie mogę rozwodzić się nad takimi problemami. Muszę przecież skończyć tę opowieść.

Jest jednak pewna sprawa, o której muszę wspomnieć, chociażby po to, aby wyjaśnić nasze postępowanie. Zrobiliśmy to, co uważaliśmy za stosowne, bo stanowiliśmy jedyną siłę, która mogła podjąć jakieś działania. Wielkie Ucho, to urządzenie będące w stanie zniszczyć światowe status quo, a nie umocnić je, jak uważali jego twórcy. Powinno działać jako globalna centrala telefoniczna, system satelitów łączących ze sobą wszystkie metropolie, miasteczka i wioski, umożliwiając każdemu człowiekowi porozumienie się z całym światem. Uczyniłoby zbędnymi granice, wpłynęłoby na polityczne ideologie, a nawet złagodziło różnice językowe. Powstałby rząd światowy i wspólny dla całej ludzkości język. Można by bez problemu porozmawiać z mieszkańcem Stanów Zjednoczonych, Tajlandii, Japonii, Rosji, Botswany, Brazylii czy Aleutów...

Ale zamiast tego ci, którym nie wystarczała już potęga informacji, postanowili wykorzystać Wielkie Ucho do ugruntowania swojej władzy. Uczynili to niestety za aprobatą nieświadomych niczego współpracowników, tak samo jak inicjatorzy planu wojen gwiezdnych zdołali skłonić społeczeństwo do poparcia. Wielkie Ucho miało stać się narzędziem technokratycznej dominacji.

Na szczęście udało się nam temu zapobiec. Nam, to znaczy małej grupie buntowniczych ludzi, palących trawkę. Cała odpowiedzialność spada na nas, ale wcale się jej nie boimy. Nie pozwoliliśmy tylko, aby marzenie stało się koszmarem, tak jak bywało już wielokrotnie w historii ludzkości. Ucho nie przerodziło się w narzędzie kolejnej zimnej wojny, i to, w przeciwieństwie do tej pierwszej, prowadzonej przeciwko nam samym.

Niedobrze, że ta rola przypadła nam. Powinien to zrobić ktoś inny, bardziej doświadczony w tego typu działaniu. Szkoda, że młode pokolenie nie rozpoznało zagrożenia i nie zapobiegło mu. Myśmy uczynili to za nich. Na nas spadło wykonanie czarnej roboty.

Ktoś jednak musiał to zrobić. Gdyby sytuacja się powtórzyła, bez wahania postąpiłbym tak samo jeszcze raz. Ale z jednym wyjątkiem: znalazłbym jakiś sposób, aby uchronić Popeya Hookera od śmierci.


23

Spisek

Kiedy Popeye miał okazję przemyśleć ostatnie wydarzenia, uznał, że to nie fair zepsuć mu pierwszy od dłuższego czasu dobry dzień.

Zwykle świństwo, ale szczęście nigdy nie trwa wiecznie. I tak przez cały dzień nie myślał o Laurze, w czasie pracy był skupiony jak nigdy i mógł spojrzeć na Ziemię bez poczucia winy, a co najważniejsze: ani razu nie pomyślał o ogarniającym go obłędzie.

Więcej, praca sprawiała mu ogromną radość, co nigdy dotychczas się nie zdarzało. Nie odczuwał irytacji, jaka zwykle ogarniała go przy każdym wyjściu w kosmos. Latał od sekcji do sekcji, zatrzymując się czasem, aby coś zespawać i czuł się jak dziecko brykające po największym we wszechświecie placu zabaw. Bawiło go wydawanie głosu podobnego do buczenia silnika i musiał się powstrzymywać od odłączenia liny zabezpieczającej i wywijania zwariowanych koziołków. Popeye nie rozumiał, co się z nim dzieje, ale uznał, że skoro tyle czasu nie opuszczało go uczucie przygnębienia, jego umysł zbuntował się, dając mu (tak, dać było odpowiednim słowem) jeden dzień wytchnienia.

Podejrzewał, że było to zasługą Hamiltona, który radził mu wyrwać się z coraz głębszej melancholii. A może to coś w jego mózgu mówiło: "Dobra, koniec! Starczy tego samooskarżania, Ciaude! Czas uporządkować sobie życie!" Cokolwiek to było, nie próbował wgłębiać się w szczegóły ze strachu, że uczucie swobody może zniknąć tak tajemniczo, jak się pojawiło.

Jeżeli faktycznie w taki stan wprowadziła go rada Hamiltona udzielona kilka dni temu, gdy wraz z Vir-ginem Bruce^em zabrali go na przejażdżkę trzmielem, ironią losu było to, że właśnie hydroponik okazał się osobą, która wszystko zepsuła.

Jack znalazł Hookera w zachodniej części, gdy ten wracał ze swojej zmiany. Podczas gdy reszta złomia-rzy dyskutowała o zbliżających się dogrywkach, Ha-milton zbliżył się do Popeye'a i szepnął mu do ucha:

- Masz wolną chwilę?

- Jasne - odpowiedział Hooker. - Czemu nie? O co chodzi?

- Spotykamy się w parę osób w sekcji hydro-ponicznej. Moduł pierwszy - rzekł Jack niemal szeptem. - To bardzo ważne. Chciałbym, abyś do nas dołączył.

Popeye uśmiechnął się.

- Nie ma sprawy. Nie mam nic przeciwko zakurzeniu sobie.

Puścił porozumiewawczo oko, ale hydroponik nie odpowiedział na ten gest. Jego poważne zachowanie było oznaką, że nie czas na żarty.

- Przykro mi, ale chodzi o coś zupełnie innego - powiedział Hamilton miękko. - Niestety muszę cię rozczarować. To naprawdę poważne. Mam nadzieję, że i tak przyjdziesz. Możemy w tej sprawie zaufać tylko kilku ludziom, a twoja pomoc jest naprawdę niezbędna.

Popeye zmrużył oczy. Zupełnie się tego nie spodziewał i zaczęły go ogarniać złe przeczucia... lecz Jack wierzył w niego. Zdał sobie sprawę, że ma szansę wyrwać się z otępienia tylko poprzez kontakty z ludźmi.

- Oczywiście, nie ma sprawy. Kiedy mam przyjść?

- Zaraz. W module pierwszym. Przyjdziesz na pewno?

Hooker skinął głową i Jack poklepał go po ramieniu.

- Do zobaczenia... Hej, tylko nie wygadaj się przed nikim - dodał.

Popeye odprowadził wzrokiem Hamiltona i po chwili ruszył za nim. Jack zatrzymał się po drodze i szepnął parę słów Virginowi Bruce'owi, który także dopiero co wrócił ze zmiany. Gdy Jack zniknął za zakrętem korytarza, Neiman spojrzał na Hookera i nieznacznie skinął głową. Jeszcze bardziej zaintrygowany, Popeye odpowiedział mu tym samym gestem.

Idąc kocim korytarzem, był wciąż w pogodnym nastroju. Po raz pierwszy od tygodni uświadomił sobie, że zaczął zauważać rzeczy, które przecież już musiał słyszeć i widzieć, ale ignorował je zapatrzony w swoją niedolę. Członkowie załogi mijali się, jako że część z nich szła do pracy, a inni już z niej wracali. Przy okazji nie omieszkali rzucać do siebie nawzajem zgryźliwych uwag.

- Nie przestrasz się, gdy wyjdziesz na zewnątrz, chłopie.

- Co za świństwo podają dzisiaj na obiad?

- Hej, Hildebrant! Mam nadzieję, że nie zużyłeś całej ciepłej wody?

Z otwartych włazów, prowadzących do modułów mieszkalnych, dochodziła muzyka z magnetofonów,

które nagle pojawiły się na stacji. Dominował dwudziestowieczny rock, robiący furorę wśród załogi:

Califomia Girls Beach Boysów z modułu numer trzydzieści cztery, zgrzytliwy rytm Funk 49 z trzy-dziestkipiątki i łagodny szept Darkness, Darkness Youngeblood z kolejnego. Zauważył też przyklejone do ścian ogłoszenia: "Poszukiwane kasety Led Zeppelin. Kupię lub zamienię. Rockin' Joe, moduł dwunasty" albo "Sobotni seans filmowy. Klasyka. Dwa filmy ze Stallone: First Blood oraz Rambo. Projekcje o 20.00 i 22.00 we wschodniej sali wypoczynkowej." Minął właśnie jedną z sal rekreacyjnych, skąd docierały metaliczne zgrzyty urządzeń treningowych i szum rozmów.

Wiele się zmieniło na stacji Ołympus w ciągu ostatnich miesięcy. Ludzie byli znacznie bardziej zrelaksowani, gdy Wallace zniknął im z oczu. Pobyt tutaj powoli zaczynał ich bawić. - Dlaczego nikt do tej pory nie wpadł na pomysł, aby trzymać pod kluczem tego nadętego drania? - przyszło mu na myśl. To zaoszczędziłoby wszystkim, a szczególnie mnie, wielu nieprzyjemności. Uśmiechnął się na wspomnienie zajścia z szefem w dniu, gdy na Sky-cana przyleciał Jack Hamilton. W pewnym sensie czuł się dumny ze swojego udziału w odizolowaniu Wallace'a od reszty załogi. To przecież on jako jedyny zdobył się na czynny opór.

Przeszedł obok trzech pierwszych modułów hyd-roponicznych, opatrzonych brązowymi tabliczkami, i zatrzymał się wreszcie przy zamkniętym włazie prowadzącym do jedynki. Uklęknął, przekręcił zamek kołowy i otworzył luk. Wszelkie rozmowy ucichła gdy schodził po drabinie, zamykając za sobą właz. Kiedy stanął na podłodze, odwrócił się i przyjrzał uważnie grupce zgromadzonej w pomieszczeniu.

Oczywiście znał wszystkich: Joni Lowenstein, trzymającą ręce na barkach swego nowego kochanka - Virgina Bruce'a, Dave'a Changa, szefa śluzy, opierającego się o ścianę ze skrzyżowanymi na piersiach rękami, siedzącego obok niego Sama Sloane'a, zajmującego się komputerami, i Hamiltona. Sześciu ludzi ledwie mieściło się w pomieszczeniu wypełnionym konsolami, kuwetami i innym sprzętem, więc Popeye usiadł na szczeblu drabiny. Rozglądając się wkoło, dojrzał zamknięte i zabezpieczone włazy do innych modułów, co czyniło to spotkanie jeszcze bardziej tajemniczym.

- Dziękuję, że zamknąłeś za sobą luk, Popeye - powiedział Hamilton. - Jesteś ostatnim z zaproszonych, więc byłbym wdzięczny, gdybyś jeszcze go zablokował.

Hooker zrobił to bez słowa, podczas gdy hydro-ponik chrząknął oficjalnie, co zakończyło wszystkie rozmowy i szepty.

- Z pewnością wszyscy zastanawiacie się, po co was tutaj wezwałem - zaczął.

- Aby wypalić trochę maryśki i urządzić orgię - powiedział Chang. Podczas gdy inni się śmieli, Joni spurpurowiała. - Przepraszam. Nie miałem zamiaru narażać reputacji jedynej w naszym gronie kobiety.

- To dobrze - stwierdził Virgin Bruce słodkim głosem.

Tym razem nawet Joni się uśmiechnęła. Popeye zauważył jednak, że Jack l Sam pozostali poważni. Hamilton podniósł rękę.

- Przykro mi, będziecie musieli obejść się bez narkotyków. Zresztą uprzedzałem już wcześniej, że nie to będzie celem spotkania. Każdy z was został zaproszony z bardzo ważnych powodów. Wszyscy jesteście potrzebni. Jeżeli jednak palenie trawki jest

dla was najważniejsze i wyłącznie na tym wam zależy, sądzę, że powinniście odejść.

- Jack mówi to wszystko - włączył się Sam - ponieważ musimy omówić pewną bardzo ważną sprawę i dlatego właśnie wy wszyscy - Bruce, Joni, Dave i ty Popeye - zostaliście wezwani. Bez waszej pomocy niczego nie zdziałamy, ale... jeżeli marihuana jest dla was wszystkim...

- Rozumiemy, co masz na myśli. Sam - przerwał mu Virgin Bruce. - Jestem chyba największym z was kawalarzem, ale wiem, kiedy trzeba zachować powagę. Cokolwiek to jest, ja zostaję.

Spojrzał na innych wymownie, aby i oni wyrazili swoje zdanie.

- Ale to musi mieć coś wspólnego z marihuaną, prawda? - zapytał jeszcze. - Niech zgadnę. Wallace i Mr Big wreszcie zmądrzeli i znaleźliśmy się w poważnych kłopotach.

- O do licha - wtrącił Chang. - Czy to znaczy, że będziemy musieli zjeść resztę towaru?

To stwierdzenie rozluźniło napiętą atmosferę i nawet Sam oraz Jack się roześmieli.

- Nie, chodzi o coś innego - rzekł pierwszy z nich. - Narkotyki mają z tym coś wspólnego, ale tylko pośrednio. Chodzi o...

Urwał i spojrzał na Hamiltona.

- No cóż, Jack opowiedział mi o tym wczoraj, więc niech teraz też on mówi.

Hydroponik skrzyżował ręce na piersi.

- Dobrze. Wczoraj około 16.00 byłem tu i ktoś skontaktował się ze mną przez interkom...

Gdy Hamilton kończył swoją opowieść, Hooker zaczynał ponownie odczuwać przygnębienie, pomimo że zaintrygowała go tajemnica "Dave'a" ze stacji

meteorologicznej i ogromna pomysłowość Sloane'a, który zdołał rozwiązać ją do końca. Zastanawiał się, jak mógł niczego nie zauważyć, pomimo tak częstych odwiedzin u meteorologów i korzystania z ich teleskopu. Może, gdyby słuchał uważniej, co mówili. Wiedział przecież, jak wszyscy na stacji, że pracują dla Narodowej Agencji Bezpieczeństwa. Myśląc, w jaki sposób obsesyjne zachowanie stłumiło w nim zdolność obserwacji, czuł narastający ciężar odpowiedzialności.

- Dobrze, wszystko pięknie - rzekł Yirgin Bruce pochylając się na krześle. - Słuchałem uważnie, ale niezupełnie rozumiem, jak działają te szpiegowskie urządzenia. Czy moglibyście wyjaśnić mi prostym językiem, jak jest zasada działania Wielkiego Ucha.

- Cóż, mogę ci pokazać - stwierdził Sam Sloane i odwrócił fotel do terminalu. - Przygotowałem to w nocy, aby obrazowo przedstawić wam działanie całego systemu i mam nadzieję, że docenicie moją robotę.

Wszedł do własnego podkatalogu i uruchomił jeden ze znajdujących się tam programów. Graficzna symulacja Wielkiego Ucha pojawiła się na ekranie. Z Ziemią jako jądrem przypominało model atomu. Sieć drobnych punktów obiegała planetę,^po kołowych orbitach. Krążyły w takim samym tempie jak Ziemia nad strefą równikową, a czasami ich orbity się przecinały.

- Tak wygląda Ucho - powiedział informatyk. - Składa się ono z dwudziestu satelitów komunikacyjnych, umieszczonych na orbicie geosta-cjonamej. Niektóre z nich znajdują się całkiem blisko Skycana.

Wprowadził inny rozkaz i punkty zostały połączone pomiędzy sobą i Ziemią czerwonymi liniami.

- Satelity mogą objąć swoim zasięgiem właściwie każdy cal naszego globu - ciągnął Sloane. - Jest to możliwe dzięki sieci stacji naziemnych, które przekazują i odbierają informacje z każdego kontynentu. Ale satelity mogą się także komunikować między sobą, tak więc sygnał wysłany na przykład z Zairu może "przeskakiwać" z jednego przekaźnika orbitalnego na drugi, aż dotrze, powiedzmy, do San Francisco. Każdy satelita jest zdolny do przekazania kilkunastu tysięcy rozmów telefonicznych i przekazów radiowych. Daje to praktycznie nieograniczone możliwości rozwoju sieci łączności.

Informatyk jeszcze raz wcisnął odpowiedni klawisz i na ekranie pojawiła się inna orbita, tym razem bliższa Ziemi.

- Na razie przedstawiłem wam informacje o Uchu, które rozpowszechnia sam Skycorp. Tymczasem istnieje pewna mroczna tajemnica. Narodowa Agencja Bezpieczeństwa w kooperacji ze Skycorpem i kilkoma wtajemniczonymi państwami znalazła sposób na podsłuchiwanie wszystkiego, co przekazywane jest przez Ucho. Stacje przekaźnikowe mają przesyłać informacje na stację Freedom, umieszczoną na niskiej orbicie ziemskiej. Dowiedzieliśmy się, że został do niej właśnie dołączony nowy moduł, mający pełnić funkcję centrali, przez którą przechodzą wszystkie dane z Ucha.

Sam odwrócił się w fotelu i spojrzał na zgromadzonych.

- Krótko mówiąc, ten moduł jest największym stworzonym do tej pory urządzeniem podsłuchowym. Oprócz rozmów telefonicznych może kontrolować sygnały radiowe i telewizyjne oraz dane komputerowe przekazywane modemami. Poprzez sieć stacji naziemnych, nadzorowanych przez NASA,sygnały te mogą zostać przesłane do głównej siedziby agencji w Fort Meade w Wirginii. To, co się później dzieje, jest najciekawsze. Wszystkie informacje zostają poddane obróbce przez komputery, które tak zaprogramowano, aby je tłumaczyły i dekodowały. Podstawowym zadaniem maszyn jest jednak wychwytywanie określonych słów i zwrotów. Dalej mówił Hamilton:

- Te słowa i zwroty zostały uznane przez N SA i jej współpracowników za niebezpieczne lub anty-patriotyczne. Jeżeli któreś z nich pojawi się podczas rozmowy telefonicznej, komputer wykonuje kilka czynności. Przede wszystkim tropi pochodzenie i przeznaczenie sygnału oraz identyfikuje numer telefonu lub częstotliwość. Ustala tożsamość nadawcy oraz odbiorcy informacji przesłanej telefonicznie, drogą radiową lub przez komputer. W tym samym czasie zapisuje w pamięci zdobyte dane i zawiadamia odpowiednie osoby, że przeprowadzana jest niebezpieczna rozmowa.

- Sądzę, że teraz rozumiem - stwierdziła Joni. - Powiedzmy, że jestem w Nowym Jorku i telefonuję do znajomego w... Anglii...

- Może to też być w obrębie tego samego miasta - dodał Sloane. - Kiedy więcej stacji przekaźnikowych zostanie umieszczonych na orbicie i włączonych do sieci, będą w stanie podsłuchiwać rozmowy nawet między sąsiednimi domami.

- Poczekaj chwilę - powiedział Chang. - Lokalne rozmowy nie są przecież przekazywane przez satelity, więc w jaki sposób będą w stanie je prze-chwytywać?

Hamilton i Sloane wzruszyli ramionami.

- Nie jesteśmy pewni - wyjaśnił informatyk - ale w danych, do których dotarliśmy, było wyraźnie

wspomniane o podsłuchiwaniu łączności lokalnej. Przypuszczamy tylko, że Ucho jest, lub będzie, połączone z satelitami typu SIGINT. Są one znane już od lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy służyły supermocarstwom do celów szpiegowskich.

- To bardzo możliwe - stwierdził Hamilton. - Jeżeli NSA planuje coś tak ogromnego i drogiego, nie zostawi w spokoju łączności lokalnej.

- Dobrze, a więc na przykład telefonuję do przyjaciela w Akron i mówię: "Zastrzelmy jutro prezydenta" albo "Zbombardujmy City Hali..." - rzekła Joni.

- Może być nawet "Prezydent to dureń jakich mało" lub "Wiesz, gdzie można kupić trawkę?" - wtrącił Sloane. - Nie musisz nawet mówić tego poważnie. Możesz życzyć sobie na głos, by król angielski został przejechany przez walec drogowy, albo jakieś miasto zostało wykorzystane jako poligon dla bomby neutronowej, a już staniesz się podejrzana.

- No dobrze, a więc mówię coś w tym rodzaju - rzekła Joni. - Czy to oznacza, że komputer wychwyci moje słowa, wytropi mnie oraz rozmówcę i zawiadomi odpowiednie służby o niebezpieczeństwie grożącym z mojej strony?

- Tak - odparł Sam. - Tak właśnie się stanie.

- Ale co komputer może uznać za niebezpieczne?

- Wszystko, co zostało wprowadzone do jego pamięci - wyjaśnił informatyk zmienionym głosem.

Zapanowała cisza, podczas której wszyscy rozważali sens usłyszanych słów.

- No cóż, to niekoniecznie takie złe, jak mówicie - odezwał się w końcu Virgin Bruce. - Przecież w ten sposób zapobiegną wielu przestępstwom i w zarodku zduszą przejawy terroryzmu...

- Nie kpij, Bruce! - Hamiltin ze złością uderzył dłońmi w kolana. - W ten sposób wszystkich można oskarżyć o zbrodnie! Każdy może być uważany za potencjalnego kryminalistę i terrorystę! Niewinni ludzie cierpieliby bardziej niż naprawdę niebezpieczni.

- On ma rację, Bruce - odezwał się Popeye. Wszyscy zwrócili głowy w kierunku Hookera, który do tej pory nie odezwał się ani słowem. Zdając sobie sprawę, że nagle znalazł się w centrum zainteresowania, zaczerwienił się i spuścił wzrok.

- Mów dalej - powiedział Hamilton, tym razem już normalnym głosem. - Wyraź swoją opinię na ten temat, Popeye.

- No więc... - Hooker cedził słowa powoli, zdając sobie sprawę, jak bardzo odwykł od mówienia w czasie pobytu w kosmosie. - Świat będzie wyglądał podobnie jak w powieści Orwella, z Policją Myśli podsłuchującą wszelkie rozmowy i uznającą niewinne stwierdzenia za zdradę. To już przecież zdarzało się w przeszłości. Inkwizycja w średniowieczu albo przesłuchania McCarthy'ego. A aresztowania tylu ludzi w Ameryce sto lat temu, podczas pierwszej wojny światowej, za popieranie wroga i akty wywrotowe. Robiono to właściwie tylko na podstawie stwierdzeń, które ktoś uznał za proniemieckie.

- O cholera, nie sądziłem, że z ciebie taki mądry facet - powiedział zdziwiony Virgin Bruce.

Popeye wzruszył ramionami, odczuwając pewną dumę.

- Kiedy wypływałem w morze na połowy, często nie było co robić. Brałem więc ze sobą książki i dużo czytałem. Ukończyłem też korespondencyjny kurs na uniwersytecie Floryda. Nawet, mimo wolności słowa, rząd Stanów Zjednoczonych zwykł podsłuchiwać ludzi i zajmować się tymi, którzy głosili odmienne niż on poglądy. Jednak to, co nas czeka, byłoby straszne, jeżeli oczywiście to, co mówicie, jest prawdą. Nikt nie będzie bezpieczny. Rozpocznie się era terroru i niewoli.

- Ładna mowa - Virgin Bruce z powrotem wyprostował się na krześle i nonszalanckim gestem skrzyżował ręce na piersi. - Dobra, zakładając nawet, że to prawda, po co opowiedzieliście nam tę całą historię?

- Bo musimy jakoś temu zapobiec - odpowiedział Hamilton.

- Ooch! - Neiman aż wytrzeszczył oczy. - Musimy jakoś temu zapobiec - powtórzył kiwając głową. - Posłuchaj, Jack. Zgadzam się z tobą, że to bardzo poważna sprawa, ale czego, u diabła spodziewasz się po nas? Jestem przecież zwykłym robotnikiem i trańłem w kosmos tylko przez przypadek. Czy uważasz, że wyglądam na typa, któremu zależy na utrzymaniu demokracji albo na czymko-wiek innym?

- Szczerze mówiąc, tak - powiedział cicho hyd-roponik. - Przecież kilka miesięcy temu ryzykowałeś własne życie, ratując Webba i Honeymana. Wykazałeś ogromną odwagę i starałeś się ich ocalić za wszelką cenę. Byłeś do tego zdolny, bo... w głębi duszy jesteś zupełnie inny niż na zewnątrz, a poza tym jesteś urodzonym kosmonautą.

Takie komplementy rozbawiły całe towarzystwo.

- No, przyznaj, że to prawda - ciągnął Hamilton. - Popatrz na siebie. Pięćdziesiąt lat temu tylko najwyższej klasy piloci i nieliczni naukowcy mogli znaleźć się w przestrzeni kosmicznej. A dzisiaj nawet tacy dumie jak my...

- Jak on! - krzyknęli jak na zawołanie Joni i Chang, wskazując na Virgina Bruce'a.

- Bóg was za to ukarze - mruknął Neiman, zaczerwieniony, ale uśmiechnięty.

- Jeżeli najpierw nie zrobi tego N SA - odparł Hamilton. - Teraz ludzie tacy jak my, żyjący na orbicie, mogą robić rzeczy, o których przed laty tylko się marzyło. Nie chcę wbijać was w dumę, ale jesteśmy pionierami. To my otwieramy kosmos dla świata, dla każdego przedstawiciela ludzkiej rasy.

- Boże, dopomóż tym nieszczęśnikom - zadrwił Chang.

- Dobrze by było, ale to my musimy im pomóc. Posłuchajcie, znajdujemy się tu i jesteśmy pionierami. Przypomnijcie sobie historię. Pionierami były zawsze jakieś wyrzutki społeczeństwa, przegrani eks-centrycy, uciekający przed prawem lub podatkami. To oni dawali początek czemuś wielkiemu. Przypomnijcie sobie, kim byli ludzie, którzy skolonizowali Amerykę i Australię, a później Antarktydę.

- Jackowi chodzi o to - włączył się Sloane - że jeżeli my nie podejmiemy decyzji o sposobie wykorzystania kosmosu, to kto to zrobi? Ludzie na Ziemi? Skycorp, który współpracuje z N SA w zbudowaniu globalnego systemu podsłuchowego? Rząd? Przecież to on zapoczątkował cały ten plan i w głównej mierze go finansuje.

- No to co? Wyślijmy list na przykład do "New York Timesa" - rzekł Bruce. - Ujawnijmy wszystko, co wiemy. Możemy zawiadomić kogoś z CNN albo CBS. Do cholery, przecież oni są od tego, żeby rozdmuchiwać takie rzeczy.

Joni zmarszczyła brwi w zadumie i położyła dłoń na ramieniu Bruce'a.

- Nie sądzę, aby to było takie łatwe - stwierdziła. - Z pewnością wzbudziłoby to ciekawość opinii publicznej, ale żeby dotrzeć do zainteresowanych, musielibyśmy przesłać jakoś nasze informacje. Jeżeli ten system działa tak, jak mówicie, bez trudu przechwyci wiadomość. Mogłabym przekazać ją jednym z kanałów łączności, ale wykryto by nas. Hamilton pokiwał głową.

- Rozważaliśmy z Samem tę możliwość już wczoraj. Poza tym, jeżeli nasze sensacje trafią do społeczeństwa, czy to załatwi sprawę? Zastanówmy się nad tym. Ludzie tam na dole stali się apatyczni po tylu sensacjach, którymi się ich stale karmi. Ilu z nich zwróci uwagę na tę informację? A ilu z nich dojdzie do podobnych wniosków, co Bruce, i uzna system za pożyteczny?

- Rozumiem, o co ci chodzi - stwierdził Nei-man. - Sprawa jest bardziej skomplikowana, niż mogła się wydawać na początku, ale dlaczego akurat my mamy w jakiś sposób zaradzić temu zagrożeniu?

- A kto inny może to zrobić? - odpowiedział Jack. - NASA? Jeżeli nawet nie są bezpośrednio wmieszani, to przecież nie mogą nic zdziałać bez zgody rządu. Zresztą przypomnijcie sobie, ile szumu zrobili w związku z wypadkiem na Vulcanie, a i tak nie przyniosło to praktycznie żadnego efektu. A poza tym przez cały czas współpracują ze Skycorpem na przykład udostępniając im sprzęt i ludzi na Cape.

- Masz rację - przyznał Popeye.

- Więc kto pozostał? - ciągnął hydroponik. - Komu można zaufać? Który z senatorów i kongres-manów nie jest zamieszany w tę sprawę? Jak ich odszukać i skontaktować się z nimi, jeżeli nie wiemy, który z nich jest godny zaufania?

- A Rosjanie? - zapytała Joni. Virgin Bruce aż podskoczył na krześle.

- Nie będę z nimi współpracował!

- Japończycy? - wtrącił Chang.

- Kto to wie? Może to ich rewanż za Hirosimę i Nagasaki? - powiedział Sloane. - Przecież oni także mogą maczać w tym palce. Odkryliśmy bowiem, że przy realizacji planu podjęto współpracę z innymi państwami. Jeżeli pomyślimy o protestach w Tokio i wszystkim, co się tam teraz dzieje...

- Czy mamy jakiś wybór? - Hamilton rozłożył bezradnie ręce. - Wszystko spada na nas. Wraz z Samem myśleliśmy już o tym i mamy pewien pomysł. Przedsięwzięcie jest ryzykowne jak diabli, ale wy... to dlatego tu jesteście... bylibyście w stanie poradzić sobie z wprowadzeniem go w życie.

- Każde z nas specjalizuje się w określonej dziedzinie - wtrącił Sloane. - Wszystkie one są niezbędne w realizacji naszego planu...

- Hej! - wykrzyknął Virgin Bruce, wycelowując palec w twarz informatyka. - Nie pytałem ciebie, tylko jego. Przestań zgrywać ważniaka, dobra? - spojrzał na Hamiltona. - Chcę usłyszeć to z twoich ust. W jaki sposób możemy zapobiec uruchomieniu Wielkiego Ucha, jeżeli w ogóle jest to możliwe?

- Nie ma powodu, abyś zachowywał się w ten sposób - powiedział hydroponik, spoglądając w stronę Neimana. - Jeżeli jednak chcesz to usłyszeć ode mnie, proszę bardzo. Każde z was już udowodniło, że można wam ufać i dlatego bez obawy o tym wszystkim mówimy. Macie określone specjalizacje. Ty i Popeye pracujecie w przestrzeni, Joni zna się na łączności, Dave jest szefem śluzy, a Sam specem od komputerów. Wszyscy macie już w związku z tym wyznaczone zadania w przygotowanym przez nas planie unieszkodliwienia Ucha. Jeszcze przed jego uruchomieniem.

Przerwał i popatrzył na zgromadzonych.

- Za chwilę nie będzie już możliwości odwrotu, przyjaciele. Jeżeli nie chcecie brać w tym udziału, możecie jeszcze teraz zrezygnować. Wierzymy, że i tak nie wygadacie się przed nikim. Jeśli jednak takie słowa, jak wolność i demokracja, coś dla was znaczą i uważacie się za pionierów, od których zależy los kosmosu i ludzkości - zostańcie. Podejmując taką decyzję, staniecie się konspiratorami. Wybierajcie...

Jack urwał. Zaległa cisza. Hooker wpatrywał się w krzaki pomidorów rosnących na końcu modułu. - Mogę jeszcze wyjść. Co mnie obchodzi cała ta sprawa? Mam wystarczająco poważne kłopoty z samym sobą - pomyślał. Zauważył, że Dave Chang poruszył się niespokojnie, nie mogąc się zdecydować. - Powinienem wyjść. Nie, zostanę - Popeye bił się z myślami. - Wstanę i wyjdę po drabince. Ale jeżeli tak zrobię, jaki sens mają te słowa, które wypowiedziałem przed minutą? Zamknął oczy...

I nie ruszył się z miejsca.

Kiedy je otworzył, zauważył, że nikt nie wyszedł, a Hamilton patrzy prosto na niego. Hydroponik podniósł brwi w niemym pytaniu. Popeye w odpowiedzi kiwnął głową i uśmiechnął się.

- Wspaniale - powiedział Jack - Cieszę się, że podjąłeś taką decyzję. Sam?

Sloane odwrócił się do terminalu i wprowadził odpowiedni rozkaz. Na ekranie pojawił się przestrzenny obraz orbit Skycana i stacji Freedom.

- Wiemy, że główny moduł Ucha, jego centrum, został przetransportowany na Freedom kilka tygodni temu - wyjaśnił Jack. - I będzie uruchomiony w ciągu kilku dni...


24

Święto pracy

W dniu Święta Pracy załoga stacji Ołympus miała wolne. Nie było wielu cech wspólnych między pracą w kosmosie i na Ziemi, ale podobnie obchodzono Dzień Pamięci, Czwarty Lipca, Święto Dziękczynienia i Boże Narodzenie. Podobnie było ze Świętem Pracy. Niezbędne sekcje, takie jak podtrzymania życia, dowodzenia i łączności, działały normalnie, nadzorowane przez uszczuploną obsługę, której płacono potrójnie, zgodnie z porozumieniem Skycorpu ze związkami zawodowymi. Reszta załogi miała dzień wolny od pracy. Dało to konspiratorom czas na opracowanie szczegółów.

Popeye nie miał wiele do roboty. Wraz z Virginem Bruce'em spędzili kilka godzin przy śluzie u Changa, sprawdzając kombinezony próżniowe, które planowali ukraść z przebieralni. Kiedy wyludniło się po przylocie wahadłowca ze stacji Freedom, a Chang przekonał Boba Harrisa, że nie wygląda dobrze i powinien iść się położyć, we trójkę zajęli się pracą na małym statku transportowym. Musieli wyposażyć go we wszystko, co mogło okazać się potrzebne, umocować do uchwytów trzy dodatkowe zbiorniki z powietrzem i zabezpieczyć zamek przy włazie tak, aby nikt niepowołany nie zdołał go otworzyć. Okazało się Jednak, że Bruce i Chang dadzą sobie radę sami. Dla trzech było zbyt mało miejsca, więc Popeye musiał opuścić śluzę.

- Zajrzę do Sama i Jacka. Sprawdzę, czy nie potrzebują pomocy - powiedział wychodząc.

Virgin Bruce wzruszył ramionami, trzymając się prawą ręką poręczy i ściskając spawarkę laserową pod pachą.

- Przecież nie masz pojęcia o programowaniu komputerów. Nic im nie pomożesz - odpowiedział. - Lepiej idź do swojego modułu i prześpij się. Musisz być wypoczęty przed akcją.

Popeye popatrzył na zegarek. Była 12.00, a mieli odlecieć najwcześniej o 3.00 następnego ranka.

- Nie jestem wcale zmęczony - odpowiedział.

- To idź do sali rekreacyjnej i obejrzyj jakiś mecz - nalegał Bruce, przygotowując się do przejścia przez luk. - Albo poczytaj sobie książkę. - odepchnął się i prześlizgnął się w kierunku włazu, gdzie Chang odebrał od niego laser. - Chłopie, nie przejmuj się tym tak. Bierz przykład ze mnie.

Lecz Popeye nie mógł się uspokoić. Każdy jego nerw był napięty jak struna. Nie miał nastroju do oglądania meczu baseballowego ani czytania gazet lub książek. Zamknąwszy właz prowadzący do przebieralni, zdał sobie sprawę, że myśl o powrocie na Ziemię dręczy go bardziej niż cała ta konspiracja.

Od przylotu na stację myślał o tym dniu, w którym będzie mógł wrócić do domu. Czuł ogromną tęsknotę za Ziemią, ale jednocześnie ta myśl napawała go tajemniczym lękiem. Wielokrotnie wyobrażał sobie powrót i zawsze był to obraz, na którym wysiada z promu na Cape Canaveral. Gorąca, słona bryza wieje mu prosto w twarz, idzie wolno po pasie

lądowiska, ktoś z obsługi krzyczy za nim pytając, czy chce dostać swój czek, a on każe podrzeć go i nakarmić nim aligatory. Nigdy nie zastanawiał się, co będzie później, ale teraz jego myśl wybiegła dalej. Czym się zajmie, gdy wróci na Florydę? Nie ma już przecież "Jumbo Shrimp II". Sprzedał też swój dom. Pozostawała jeszcze sprawa Laury...

Złoto, złoto, złoto... mały złoty krążek, kręcący się i wirujący, tonący w błękicie, odbijający promienie słońca... Zniknął, zniknął na zawsze...

Zacisnął powieki. - Nie myśl o tym - przykazał sobie.

Powrót na Ziemię nie będzie wyglądał tak, jak to sobie dotychczas wyobrażał.

Hooker otworzył oczy i odepchnął się silnie w dół, płynąc w kierunku szprychy, którą chciał dotrzeć do swojego modułu mieszkalnego. Spojrzał przed siebie i na końcu korytarza dojrzał właz prowadzący do stacji meteo. Podpływając bliżej, nie spuszczał z niego wzroku. Przed spotkaniem w sekcji hydroponicznej, podczas której Hamilton ujawnił knowania NSA, Popeye nie odwiedzał trójki obserwatorów przez wiele tygodni. Od dnia eksplozji "hot dogów" na Vulcanie był u nich tylko kilka razy. Jego chęć patrzenia na Ziemię znacznie się zmniejszyła, ale teraz poczuł ogromną potrzebę, aby skierować się tam, wcisnąć klawisz interkomu i zapytać, czy mógłby spędzić kilka minut przy teleskopie.

- Nie - pomyślał - to nie jest najlepszy pomysł. Konspiratorzy znajdowali się już zbyt blisko rozpoczęcia akcji mającej na celu unieszkodliwienie Ucha. W jakiś sposób jego odwiedziny mogłyby naprowadzić Boba, Johna i Dave'a na ślad spisku. Zrezygnował więc z wizyty, chociaż pomyślał, że byłoby to zabawne, gdyby Dave dowiedział się o konsekwencjach swojej rozmowy z Jackiem Hamiltonem.

Kiedy Popeye dotarł do otwartego włazu, prowadzącego do zachodniej szprychy, wyłonił się z niego Dave, znany już także jako Jack Jarrett, trzymając w ręku torbę wypełnioną kanapkami.

Dave, czy też Jack (Popeye wciąż nie mógł się przyzwyczaić do nowego imienia), niemal wpadł na niego. Ze zdziwieniem spojrzał na Hookera.

- Jak się masz, Popeye! - wykrzyknął. - Dawno się nie widzieliśmy!

- Cześć, Dave. Niesiesz lunch dla kolegów?

- Tak. - Dave uniósł torbę w górę. - Trzeci dzień prawie nie wychodzimy z naszej klatki. Dawno w niej nie byłeś. Co się stało? Znudziło ci się już patrzenie przez teleskop?

- Coś w tym rodzaju - Hooker nie miał ochoty na dalszą pogawędkę, więc ustawił się tak, aby mógł prześlizgnąć się przez właz. - Wpadnę, jeśli nie będzie wam to przeszkadzało.

- No cóż... - Dave wydawał się zakłopotany. - Wpadnij, ale nie w ciągu kilku najbliższych dni. Będziemy mieli pełne ręce roboty.

- Tak, założę się, że będziecie - pomyślał Hooker i nagle poczuł wzbierającą w nim falę gniewu. Sukinsyn staje się nadzwyczaj gadatliwy na temat Wielkiego Ucha, gdy się naćpa, a teraz znowu udaje tylko niewinnego meteorologa...

- Będziecie czyścić sobie uszy, Dave? - zapytał impulsywnie.

Agent NASA spojrzał na złomiarza rozszerzonymi oczami, a ten zaraz pożałował swych słów.

- Co masz na myśli? - spytał Dave, wciąż nie spuszczając wzroku z Hookera. - Nie rozumiem, o co ci chodzi.

Jego reakcja była tak sztuczna, że Popeye aż się roześmiał.

- Nie powinieneś tyle mówić, kiedy zapalisz trawkę, Jack - rzekł, nie starając się już ukrywać tego, co wie. - Dziwi mnie tylko, że agencja nie przestrzegła cię przed niebezpieczeństwem nadużywania narkotyków podczas służby.

Twarz Jarretta stała się czerwona, a oczy wyszły niemal z orbit. Zaczął coś mamrotać, ale po chwili uspokoił się nieco.

- Na twoim miejscu - wysapał wściekle - trzymałbym tę cholerną gębę zamkniętą na kłódkę, krewetkarzu!

- A to dlaczego, szpiclu? - odpowiedział Ho-oker, bawiąc się wspaniale. Nie krył się już z niczym. - Co ciekawego powiesz mi o Wielkim Uchu?

- Nigdy nie powiedziałem nikomu ani słowa o Uchu! - syknął Jarrett.

Popeye już zamierzał wygłosić kolejną sarkastyczną uwagę, ale patrząc w wybałuszone oczy meteorologa uświadomił sobie coś niezwykle zaskakującego:

Dave najwyraźniej mówił prawdę.

Złomiarz popatrzył na niego podejrzliwie.

- Dobra, bądźmy ze sobą szczerzy, jeżeli ty w ogóle potrafisz być szczery. Paliłeś z Jackiem Hamiltonem trawkę, prawda?

Dave także spojrzał na niego podejrzliwie.

- Jeżeli nawet, dlaczego mam się do tego przyznać przed tobą? - rzekł z wahaniem. Popeye wzruszył ramionami.

- Uznaję to za potwierdzenie.

- A na jakiej podstawie doszedłeś do takiego wniosku?

- Wieści rozchodzą się bardzo szybko na pokładzie Skycana - wyjaśnił Popeye. - Może ty

i twoi kolesie trzymacie się z dala od reszty załogi, ale my wiemy o was sporo. Jeżeli zaś chodzi o tę sprawę, to nie musisz się denerwować. Tylko Hamil-ton i ja o tym wiemy.

Dave wyraźnie się rozluźnił.

- Dobra, powiedzmy, że zapaliłem - uważnie wpatrywał się w twarz złomiarza. - No i co z tego? Co to ma za związek z Wielkim Uchem?

- To znaczy, że nic o nim nie wiesz? - zapytał Popeye.

- Nie - odpowiedział Dave. - Nie wiem, o co ci chodzi.

- Przecież przed chwilą mówiłeś co innego. Twarz analityka znów stała się czerwona. Usta otwierały się i zamykały w zakłopotaniu, gdy próbował zebrać myśli. Wreszcie rzucił Hookerowi pełne wściekłości spojrzenie i rzekł:

- Posłuchaj mnie. Nie wiem, gdzie dowiedziałeś się czegoś o Uchu, ale jeżeli masz trochę oleju w głowie, trzymaj język za zębami. Zrozumiałeś? Jeżeli usłyszę, że mówisz o tym z kimkolwiek...

- Dowiedziałem się, bo wygadałeś wszystko Jackowi - przerwał mu Popeye. - Naćpałeś się i wyśpiewałeś to, co wiesz...

- Nie powiedziałem Hamiltonowi ani słowa! Mówię prawdę,. Ale uważaj, jeśli powiesz komuś choć słowo...

- Odwal się, Jack! - warknął złomiarz, czując wzbierającą złość. - Kogo chcesz zastraszyć? Spróbujesz mi coś zrobić, a na biurku twoich szefów znajdzie się informacja, że jeden z agentów na stacji Ołympus pali marihuanę z cywilami.

Dave zacisnął usta. Patrzył na Popeye'a jeszcze przez chwilę, po czym odwrócił się w stronę wejścia do stacji meteo.

- Masz siedzieć cicho albo pożałujesz tego - rzucił oddalając się z wolna.

Hooker odprowadził go wzrokiem i wpłynął przez właz do szprychy. Odpychał się od szczebli drabiny z całej siły, aż poczuł zimny podmuch powietrza na twarzy.

Jack Jarrett nie powiedział hydroponikowi o Wielkim Uchu. Był tego pewien, jeżeli więc analityk mówił prawdę, to Hamilton kłamał, przynajmniej co do źródła swych wiadomości.

Kłamał, ale NSA rzeczywiście zajmowała się Uchem. Jarrett swym zachowaniem zdradził pewien ważny fakt: sieć satelitów miała jeszcze inny cel niż ułatwienie łączności. Tak więc ta część opowieści Hamiltona była najwidoczniej prawdą, a Hamilton nie powiedział prawdy w jaki sposób się o tym dowiedział. Popeye był niemal pewny, że Jarrett nie wygadał się o Wielkim Uchu przed Hamiltonem.

Więc w jaki sposób Jack poznał tę tajemnicę? Hooker postanowił się tego dowiedzieć.

Popeye domyślił się, że znajdzie Hamiltona i Slo-ane^a w sekcji obróbki danych, gdzie pewnie pracowali nad programem, ale kiedy dotarł tam, w środku nie było nikogo. Spojrzał na zegarek. Była 12.18, a więc akurat pora lunchu. Poszedł kocim korytarzem do stołówki, która mieściła się w modułach od dwudziestego trzeciego do dwudziestego ósmego. Jak się domyślał, byli właśnie tam.

Zobaczył ich w dwudziestcesiódemce, siedzących naprzeciw siebie przy długim stole obok lady. W trzech pomieszczeniach stanowiących jadalnię było sporo ludzi. Za ladą kucharz o imieniu Emil przygotowywał kolejną porcję posiłku. Zapach jak zwykle zadziałał na Hoockera w dziwny sposób,

wzbudził obrzydzenie, a jednocześnie głód. Nie zwrócił jednak na to uwagi, tylko podszedł do stołu, gdzie Jack i Sam pochylali się nad swoimi tackami.

Mesa była jednym z nielicznych miejsc na Skyca-nie, w których z głośników rozbrzmiewała jeszcze muzyka. Jak dotąd nikt nie odważył się przeciąć przewodów, jak to się stało w pozostałych pomieszczeniach. Słychać było akurat Promises, Promisess, ignorowane zresztą przez członków załogi, którzy apatycznie przeżuwali swoje rozmrożone i podgrzane posiłki. Kiedy Hoocker usiadł obok Sloane^a, Hamil-ton podniósł do ust kolejną porcję tłuczonych ziem-' niaków i mruknął cicho:

- Nie ma tu zbyt wielu rzeczy, których będzie mi brakowało...

- Ale nie będziesz mógł zapomnieć do końca życia wyśmienitego jedzenia, prawda? - zadrwił informatyk. - Gdybyś tu był tak długo jak ja, dopiero wtedy mógłbyś powiedzieć coś na ten temat. Cześć, Popeye.

Hooker zignorował pozdrowienie.

- Okłamałeś nas, Jack - szepnął ostrym tonem. Hamilton popatrzył na niego uważnie.

- Co? - zapytał tak niewinnie, że Hooker poczuł ochotę, by go uderzyć w twarz. - Nie rozumiem, o czym mówisz.

- Okłamałeś nas, draniu - warknął Popeye tym razem głośniej. - Rozmawiałem właśnie z Jarrettem. Powiedział mi, że nie pisnął ani słówka o Uchu. Zapalił z tobą trawkę, ale nic ci nie powiedział...

- Jezu! - wysapał Sloane wypuszczając widelec z ręki. - Rozmawiałeś z Jarrettem? Ty sukinsynie, jak mogłeś...?

Popeye odwrócił się i wycelował palec prosto w twarz Sama.

- Zaniknij się! - polecił. - Siedź tu, jedz to świństwo i nie odzywaj się! - znowu spojrzał na hydroponika, pochylając się nad stołem. - Tym razem oczekuję prawdy! Co wiesz o Uchu i gdzie o nim usłyszałeś?

- Przecież już ci mówiłem - odpowiedział Hamilton, mrugając nerwowo oczami. Jego głos zmienił się w ledwie słyszalny szept. - Usłyszałem to od Dave'a, kiedy przyszedł do sekcji hydroponicznej. Powiedział mi, że...

- Przestań się wysilać... - parsknął Hooker. Był tak zdenerwowany, że aż mu się trzęsły ręce. - Jeszcze chwila, a przeskoczę przez ten stół i wepchnę ci całe żarcie do twojej zakłamanej gęby! Masz jeszcze jedną szansę! Gdzie usłyszałeś o Wielkim Uchu?

Hamilton spuścił wzrok i westchnął ciężko.

- Dobrze, powiem ci, ale nie tutaj. Pójdziemy do mnie i tam porozmawiamy. Tu jest zbyt dużo ludzi, którzy mogliby nas podsłuchać.

Hooker kiwnął głową.

- W porządku - rzekł. - Możemy się przenieść. W drodze do sekcji hydroponicznej nie padło ani jedno słowo, ale gdy tylko trzej mężczyźni zeszli po drabinie do modułu czterdziestego drugiego, a Hamilton zamknął właz, Popeye ponownie go zaatakował:

- Dobra, mów, co wiesz. O co właściwie chodzi w tym wszystkim? Dlaczego nas okłamałeś, że dowiedziałeś się o tajemniczym zastosowaniu Ucha od Jarretta?

- Poczekaj chwilę, Popeye - powiedział Sloane. - Na jakiej podstawie uwierzyłeś Dave'owi, że nie palił trawki z Jackiem? Dlaczego oskarżasz Jacka o kłamstwa?

- Bo Jarret przyznał mi się, że palił marihuanę

- odpowiedział Hooker. - To jedna rzecz. Jest jeszcze coś...

- Dobra, nie musisz już nic mówić - rzekł cicho Hamilton, podnosząc pojednawczo ręce. Opadł na krzesło i westchnął ciężko. - Chcę to wszystko wyjaśnić, bo sprawa jest zbyt poważna, aby pozostawić jakiekolwiek niedomówienia.

- Tak, masz rację - Hooker oparł się o ścianę i skrzyżował ręce. - Nie krępuj się, Jack. Opowiedz resztę swojej historii.

Hamilton potrząsnął głową.

- Nie będzie żadnych opowieści, Popeye. Masz rację. Okłamałem was, ponieważ nie widziałem innego sposoby, żeby wam powiedzieć to, co wiedziałem o Wielkim Uchu.

Sam popatrzył na Hamiltona z nie ukrywanym zdziwieniem.

- Czy to ma znaczyć, że... Jack pokiwał głową.

- Tak. Część tego, co powiedziałem wam wtedy, była zmyślona. Sądziłem, że nikt się nie zorientuje. Nie podejrzewałem, że ktoś z was postanowi sprawdzić moje słowa - głośno wypuścił z płuc powietrze i popatrzył na swe dłonie. - To był błąd z mojej strony. Przykro mi, że was oszukałem, ale musiałem stworzyć jakieś wiarygodne źródło, z którego pochodziły moje informacje.

- A co z samym Wielkim Uchem? - zapytał Sam. - To także kłamstwo?

- Nie, to prawda. Do diabła, przecież sam widziałeś dane dotyczące tego planu. Ale co do reszty, Popeye ma rację, Dave rzeczywiście zapalił ze mną trawkę, ale choć próbowałem wyciągnąć coś z niego, milczał jak grób. Nie zdradził się nawet słowem. Zdobyłem informacje z całkiem innego źródła -

spojrzał na Popeye'a. - Hooker, naprawdę mi przykro. Ale kiedy teraz powiem prawdę, może mnie zrozumiesz.

- Mów - rzeki twardo złomiarz. - Nie zdziw się jednak, jeżeli i tym razem ci nie uwierzę.

Hamilton wstał z krzesła i wolnym krokiem podszedł do kuwet.

- Czy któryś z was słyszał kiedyś o Instytucie Gaia? - zapytał. - Znajduje się na przylądku Hatteras w Karolinie Północnej i jest... no cóż, czymś pomiędzy szkołą a niezależną ekipą ekspertów, miejscem biotechnologicznych badań. Powstał właśnie w tym celu w latach dziewięćdziesiątych zeszłego stulecia. Od tego czasu został jednak znacznie rozbudowany i podzielony na kilkanaście wydziałów. Niektóre z nich są niezupełnie jawne.

- Nie rozumiem - stwierdził Hooker. - Co to ma wspólnego z...

- To właśnie tam zdobyłem całą swą wiedzę hydroponika - ciągnął Hamilton. - Początkowo miałem tam spędzić dwa lata, lecz w rezultacie przeciągnęło się to do pięciu. Zostałem dłużej, ponieważ zaangażowałem się w jedną z mniej znanych inicjatyw instytutu. Nazwano ją "Globe Watch".

Zerwał z krzaka dojrzałego pomidora i zaczął go przerzucać z ręki do ręki.

- Czy zastanawialiście się kiedyś, co robią wszyscy ci radykałowie, którzy rządzili w drugiej połowie dwudziestego wieku? Tak, część z nich stała się reakcyjnymi konserwatystami lub liberałami, a jeszcze inni zniknęli ze sceny politycznej. Ale część tych ludzi, których ideały przetrwały mody i trendy, utrzymała się na ważnych stanowiskach w rządzie i przemyśle, wciąż jednocześnie pozostając ze sobą w ścisłych kontaktach. To właśnie oni stworzyli jądro

"Giobe Watch". Są jakby zakończeniami nerwów, podpatrującymi i podsłuchującymi wszystko, co się da. Przekazują później zebrane informacje do Instytutu Gaia. Nasz cel jest prosty: analizowanie decyzji podejmowanych przez innych, ocenianie ich wpływu na społeczeństwo i, jeżeli to konieczne, potajemne działanie, aby przyśpieszyć lub opóźnić ich skutki. , - I "Globe Watch" dowiedział się o istnieniu Ucha? - zapytał Sloane. Hamilton pokiwał głową.

- Odkryliśmy tajne zastosowanie Ucha najpierw poprzez przecieki, a później dotarliśmy do ściśle tajnych dokumentów. Kiedy upewniliśmy się, że projekt jest rzeczywiście wprowadzany w życie, przekazaliśmy zgromadzone informacje grupie naukowców instytutu. Byłem jednym z nich. Wspólnie podjęliśmy decyzję, że Ucho musi zostać zniszczone w imię wolności.

- Dlaczego nie powiedziałeś nam o tym od razu? - zapytał Popeye już mniej gniewnym tonem. - Przecież uwierzylibyśmy ci.

Jack pokręcił głową.

- Nie. Nawet gdybyście uwierzyli, czego nie jestem zresztą pewien, musiałem trzymać istnienie naszej organizacji w tajemnicy. Uwierzcie mi, rozważaliśmy możliwość odkrycia przed wami wszystkich kart, ale postanowiliśmy, że lepiej będzie, jeśli tego nie zrobimy.

Sam ściągnął brwi.

- A więc przybyłeś na stację Skycan nie tylko do pracy.

Hamilton roześmiał się.

- Zjawiłem się tu tylko po to, aby unieszkodliwić Ucho. Już przed przylotem miałem przygotowany cały plan, ze wszystkimi detalami. Najtrudniej było tu trańć. Pomogły nasze kontakty z NASA, dzięki którym zostałem zaangażowany przez Skycorp. Na szczęście poprzedni hydroponik oszalał, mogłem więc tu się dostać i przystąpić do realizacji planu. Miałem czas na zdobycie waszego zaufania i włączenie do udziału w akcji.

Sam i Popeye patrzyli skonsternowani, na co Jack parsknął:

- Nie zdziwił was fakt, że ta sama osoba przywiozła ze sobą marihuanę, odkryła sekretną funkcję Ucha i zgromadziła wokół siebie garstkę ludzi, których otumaniła narkotykami i skłoniła do współpracy?

Konsternacja na ich twarzach przeszła w bezgraniczne zdumienie.

- Przecież to oczywiste - rzekł Hamilton. - Wszystko było z góry zaplanowane. Miałem zebrać grupę ludzi, osłabić ich czujność marihuaną, wybrać najbardziej zaufanych, a jednocześnie najwięcej umiejących, i wciągnąć ich do spisku. Obliczyliśmy, że mamy szansę powodzenia równą jeden do dziesięciu. Tak to wygląda. Odwiedziny Dave'a były przypadkowe, ale idealnie pasowały do moich zamierzeń, co zresztą wykorzystałem. Popełniłem jednak błąd, bo nie wziąłem pod uwagę, że ktoś może sprawdzić prawdziwość mojej wersji.

- Nie wziąłeś pod uwagę... - powtórzył Popeye. Popatrzył na Sloane'a, a potem na Hamiltona. - Słyszałeś? - zapytał informatyka. - Ten cholerny sukinsyn manipulował nami przez cały czas jak marionetkami. Nakłonił do palenia trawki, aby osłabić naszą czujność, okłamał i namówił do odwalenia brudnej roboty dla jakiejś zwariowanej organizacji, a teraz przeprasza, ponieważ domyśliliśmy się, że wciska nam kit...

- Poczekaj! Nie nazwałbym tego...

- Przecież w tej akcji moglibyśmy wszyscy zginąć!

Nagle Hooker rzucił się na hydroponika. Chwycił go za koszulę obiema rękoma i pchnął na zbiorniki, gdzie hodowane były pomidory. Woda wylała się z nich na metalową podłogę, a z dojrzałych owoców powstała czerwona miazga.

- Powinienem cię zakatrupić jak psa, wiesz o tym? - krzyknął Popeye prosto w twarz Hamil-tona, potrząsając nim na wszystkie strony.

Sloane podbiegł do złomiarza i próbował go obezwładnić, odciągając jednocześnie do tyłu.

- Uspokój się, do cholery! - krzyknął. Po chwili podniósł głowę i spojrzał prosto w oczy hydroponika. - Czy to prawda?

Ociekający wodą Hamilton z trudem się pozbierał.

- Tak... Nie... Coś pomiędzy. Potrząsnął głową i wygładził pomiętą koszulę. Skinął na informatyka, żeby puścił Hookera.

- Jeżeli uważasz, że powinieneś mnie zabić, nie krępuj się - rzekł do złomiarza. - Masz prawo za to, co wam zrobiłem. Ale przysięgam, że jest mi przykro i drugi raz nie postąpiłbym w ten sposób.

Hooker wziął kilka głębokich oddechów, co widać dobrze mu zrobiło. Sam rozluźnił uścisk, ale w każdej chwili był gotów chwycić go ponownie.

- Jaki miałeś cel w sprowadzeniu narkotyków, Jack? - zapytał Popeye. - Chciałeś urządzić nam pranie mózgów?

- Nie. Nie zamierzałem tego robić. Przywiezienie tu marihuany i jej uprawa było... pewnego rodzaju łapówką. Nie można przecież zmusić naćpanej osoby do zrobienia czegoś, czego nie chce. Nie namówisz kogoś kochającego życie do popełnienia samobójstwa. Nie mieliśmy zamiaru osłabić waszych osobowości ani nic w tym rodzakju.

Spojrzał na jeden z nielicznych ocalałych pomidorów, schylił się i podniósł go.

- Czy ktoś chce pomidora? - zapytał. Kiedy żaden z zapytanych nie zareagował, wolno podszedł do zsypu i wrzucił owoc do środka.

- Ja też chcę usłyszeć szczerą odpowiedź na to pytanie - powiedział Sloane.

Hamilton unikał ich spojrzeń. »

- Postanowiliśmy sprowadzić marihuanę, ponieważ wiedzieliśmy, że nudzicie się na stacji Skycan - rzekł. - Myśleliśmy, że jeżeli ktoś z "Globe Watch" zdoła temu zaradzić, zdobędzie sobie waszą akceptację i poważanie, co decydowało o powodzeniu przygotowanego planu. Przywiózłbym wam zamiast tego na przykład butelki whisky i ginu, gdybym tylko mógł. Ze względu na mój zawód, wybrano marihuanę. - Nie mieliśmy zamiaru nikogo oszukiwać ani werbować ludzi do brudnej roboty - ciągnął. Odwrócił się i oparł o ścianę, wciskając ręce do kieszeni. - Obawialiśmy się jednak, że jeżeli grupa ludzi, którą uda mi się nakłonić do zajęcia się Uchem, dowie się o tajnej organizacji, prawdopodobieństwo odmowy współpracy znacznie się zwiększy. Ludzie nie mają zaufania do takich organizacji. Uznaliśmy, że nieujawnianie prawdy zwiększy szansę powodzenia całej akcji.

- Poczekaj chwilę - rzekł Sloane podchodząc do Jacka i wycelowując w niego palec. - Zrobiłeś z nami to, co chciałeś. Sprawiłeś, że zaangażowaliśmy się w ten plan.

Hamilton uśmiechnął się i znów potrząsnął głową.

- Nie przesadzaj. Sam. To nie jest sytuacja, w której można nakłonić kogoś do działania wbrew

jego woli. Liczyliśmy po prostu na waszą zgodę. Założyliśmy, że wybrana grupa na Skycanie wprowadzona w temat podejmie sama odpowiednią decyzję.

Podszedł do Sama i Popeye'a z rozłożonymi rękami, prosząc o zrozumienie.

- Nie rozumiecie? Ludzie na Skycanie, grupa spiskowa i ja, wszyscy jesteśmy zdobywcami kosmosu. To nie żadne firmy czy całe państwa, ale pojedynczy ludzie. To my stanowimy siłę, która może czegoś dokonać! Przecież wiedzieliście o tym, kiedy decydowaliście się wziąć udział w przedsięwzięciu unieszkodliwienia Ucha. Mogliście się nie zgodzić i nie miałbym sposobu, aby zmusić .was do współpracy, ale postanowiliście inaczej. Uważacie, że jesteście tu tylko po to, by zarobić trochę forsy? Tak naprawdę decydujecie o przyszłych losach ludzkości. Właśnie dlatego musimy zniszczyć ten system podsłuchowy... - Urwał, opuszczając jednocześnie ręce. - Jeżeli wciąż jeszcze jesteście ze mną - dodał - teraz ujawniłem wam całą prawdę. Nie będzie już żadnych kłamstw. Jeśli wycofujecie się, cała operacja musi zostać odwołana, bo nikt nie jest w stanie was zastąpić. Bardzo przepraszam za to, co zrobiłem i jak was potraktowałem. No cóż, teraz decydujcie. Sam, Popeye, czekam na odpowiedź. Macie rację, że to przedsięwzięcie jest diabelnie niebezpieczne. Sam i ja prawie skończyliśmy pisanie potrzebnego nam programu, a Joni pomogła mi skontaktować się z zaufaną osobą z Cape. Ale jeżeli uznacie, że zostaliście poddani praniu mózgów i że to wszystko nie ma sensu, to...

Jego głos zamarł. Stał, czekając na odpowiedź.


25

Freedom

Kiedy w późnych latach dziewięćdziesiątych Stany Zjednoczone zbudowały stację Freedom, nie była to pierwsza ani też nie ostatnia baza orbitalna. W tamtych czasach stację Mir zamieszkiwano już od kilkunastu lat i powiększono o sześć nowych modułów. Także Space Industries Incorporated stworzyła dwumodułową przemysłową bazę kosmiczną, a Sy-corp planował budowę stacji Ołympus. Freedom, chociaż nie wyróżniała się niczym nadzwyczajnym, wspaniale wypełniała swe główne zadania jako przyczółek dla wszystkich działań i inicjatyw Zachodu w kosmosie.

Na początku składała się z trzech wypełnionych powietrzem modułów, ale do 2016 roku ich liczba wzrosła do trzynastu. Wszystkie były ze sobą połączone tunelami. Zwiększono powierzchnię i liczbę baterii ogniw fotoelektrycznych, aby zaspokoić potrzeby energetyczne McDonnella Douglasa, Rock-wella, Johnson & Johnson, Hondy, Lily, BMW oraz innych użytkowników, którzy kupili albo wynajęli moduły, przyłączone do nich hangary, a także orbitalne pojazdy transportowe.

To, co stworzono jako bazę kosmiczną, z czasem

przerodziło się w orbitalne centrum przemysłowe. Oprócz samej stacji, w pobliżu wyrosły jak grzyby po deszczu mniejsze bazy, w których prowadzono masową produkcję procesorów, farmaceutyków, stopów, materiałów ściernych i wielu innych wyrobów. Członkowie Kongresu i były prezydent, pod koniec dwudziestego wieku sprzeciwiający się wynoszącym kilka miliardów dolarów wydatkom na rozwój stacji kosmicznej, po pewnym czasie zrozumieli, że popełnili błąd. W 2004 "Wali Street Joumal" podał, że dochody z działalności gospodarczej na stacji Freedom dorównały już osiąganym przez największe ńrmy, zaliczane do pierwszej pięćsetki na liście "Fortunę".

W jedenaście lat później stacja wraz z przyległościa-mi przypominała małe miasto w kosmosie. Ciągi połączonych ze sobą cylindrów, różnorakie konstrukcje, baterie ogniw fotoelektrycznych i anten, a wszystko to na wysokości trzystu mil nad powierzchnią planety. Freedom była obsługiwana przez promy kosmiczne ze Stanów Zjednoczonych, Francji, Wielkiej Brytanii i Japonii, dla których przygotowano ogromne doki. Bazę odwiedzało wiele ważnych osobistości: od księcia Walii po amerykańskiego ministra przemysłu i japońskiego ministra handlu, od prezesa rady nadzorczej Hondy po zespół badawczy z Data Generał i dziennikarza, który zdobył nagrodę Pulitzera. Trzysta mil nie stanowiło już dużej odległości. Nawet kompanie ubezpieczeniowe, które trzydzieści lat wcześniej odmawiały ubezpieczania lotów załogowych, teraz były już gotowe poprzeć ruch turystyczny w kosmosie.

Chociaż w ostatnich latach powszechna uwaga skupiła się w znacznym stopniu na stacji Ołympus, Freedom pozostawała w pamięci jako jeden z pierwszych sukcesów ludzkości w podboju kosmosu.

Udowodniono także, że skutecznie mogą się do tego włączyć prywatne firmy, a ludzie czerpać wszechstronne korzyści. Szczególnie ci, którzy w stosownym czasie kupili właściwe akcje. Sukces był niezaprzeczalny.

- Cholera! - zabrzmiał gdzieś w ciemności głos Virgina Bruce'a. - Nogi zaczynają mi drętwieć.

- Nie powinny - rzekł Jack Hamilton przez interkom. - Rozluźnij mięśnie. Przecież nieważkość to dla ciebie nie pierwszyzna. Ile godzin spędziłeś już w swoim trzmielu? A tutaj masz przecież więcej miejsca.

- Nie bądź taki mądry! - wymamrotał Bruce. - Przypomnij sobie własne doświadczenia z nieważkością.

- Nie wspominaj nawet o tym - rzekł Popeye. - Jeżeli znowu się rozchoruje, nie będzie w stanie nic zrobić. - Po chwili zwrócił się do hydroponika: - Jak się czujesz, Jack?

- W porządku. Nic mi nie będzie. Hooker sprawdził czas na chronometrze umieszczonym wewnątrz hełmu.

- Piętnaście, może dwadzieścia minut. Lada chwila powinniśmy zacząć hamować.

- W porządku - powiedział Virgin Bruce. - Do diabła, czy nie możemy trochę rozluźnić tych uchwytów?

- Nie, nie rób tego - poradził Popeye. - Zmiana ciążenia mogłaby coś uszkodzić, a ja nie chcę spędzić następnej pół godziny, czekając aż oprzytomnieją i każą nam wracać.

- Tak - wtrącił Hamilton. - Popieram wniosek.

- Chyba jego brak.

Trzej mężczyźni roześmieli się. Po chwili śmiech ucichł i zapanowała cisza.

- Czy ktoś jeszcze ma coś głupiego do powiedzenia? - spytał Hamilton.

- O cholera! - krzyknął nagle Virgin Bruce.

- Co jest? - wystraszył się Popeye.

- Spierdziałem się - wyjaśnił Neiman z obrzydzeniem. - Och, fu...

- To kara za obżeranie się i życzenie mi powrotu kosmicznej choroby - stwierdził hydroponik. Popeye i Jack parsknęli śmiechem.

- Zmień powietrze wewnątrz kombinezonu - poradził Hamilton. - Może będzie ci lepiej.

- Już to zrobiłem, ale wciąż śmierdzi. Trudno, jakoś to przeżyję.

Ponownie zapanowała cisza. Po dłuższej chwili odezwał się Hamilton.

- Kiedyś byłem na campingu w White Moun-tains - zaczął. - Nagle usłyszeliśmy ryk niedźwiedzia koło namiotu...

- Co, znowu jakaś głupia historia? - zapytał Virgin Bruce.

- Jeżeli za taką ją uważasz... W każdym razie... Nagle poczuli lekki, lecz wyraźny wstrząs.

- Zadziałały silniki hamujące - stwierdził Popeye. - Dobra, chłopaki, przygotujcie się do akcji stulecia.

Prom transportowy z Ołympusa zacumował trochę wcześniej, niż było przewidziane na orbicie stacji Freedom, co spowodowało, że holownik znalazł się nieco dalej, niż oczekiwano. Jednak ani kontroler ruchu, ani załoga doków nie przejęli się tym zbytnio. Dosyć często zdarzały się drobne odchylenia kursów wahadłowców od zakładanych trajektorii. Kontroler

pracujący na tej zmianie postanowił w ogóle nie zajmować się tym niezbyt ważnym incydentem.

Z powodu błędu musiało upłynąć kilka dodatkowych minut, aby prom dotarł do stacji. Członek obsługi, w kombinezonie kosmicznym i z plecakiem MMU, obserwował, jak niewielki statek wlatywał przez otwarty właz do hangaru numer trzy. Płynął przy jego dziobie, nadzorował połączenie z urządzeniem cumowniczym i sprawdził, czy można otworzyć właz wyjściowy. Po chwili opuścił hangar, a personel zamknął wrota.

Po kolejnych dziesięciu minutach, o 7.10, promem zajął się inny członek obsługi. Magie Johnson Jones, który przez całe życie nie mógł darować swemu ojcu, zagorzałemu fanowi LA. Lakersów, że wybrał mu takie właśnie imiona. Odbezpieczył właz i ruszył tunelem do hangaru numer trzy. Jones, który wolał już przezwisko Joe zamiast koszmarnych imion, spodziewał się tylko rutynowej kontroli nowo przybyłego statku i liczył, że to ostatnia czynność przed zakończeniem zmiany, i że później będzie mógł wrócić do swojego modułu, położyć się w koi i porządnie wyspać.

Przepłynął przez tunel, zatrzymał się przed hangarem numer trzy i wcisnął przycisk na ścianie obok włazu, co spowodowało, że pusty prom zaczął wypełniać się powietrzem. Kiedy Jones patrzył, jak wskaźnik ciśnieniomierza się przesuwa, poczuł narastające już od kilku tygodni zmęczenie. Jego praca jako inżyniera - specjalisty od konserwacji statków kosmicznych - nie była zbyt ciężka, ale teraz zapraco-wywał się przy module Skycorpu, który został niedawno przyłączony do stacji. Najdziwniejsze jednak było to, że właściwie nie znał jego funkcji. Wiedział tylko, że wypełniał go jakiś elektroniczny sprzęt.

Kiedy kilka dni temu przybył zespól nadzorujący prace nad modułem trzynastym, Jones próbował dowiedzieć się czegoś na ten temat od jednego ze specjalistów. Był nim szef zespołu o nazwisku Dobbs - chudy facet w jego wieku.

- To system elektroniczny - poinformował go, jakby to wszystko wyjaśniało. Jones chciał odpowiedzieć: "Hej frajerze, nie myśl, że skoro jestem Hai-tańczykiem, to całkowity ze mnie dureń", ale zamiast tego zapytał:

- A dokładniej?

Dobbs nie miał jednak ochoty zdradzać tajemnicy, na dowód czego zbył go mówiąc:

- Bardzo skomplikowany. Nawet gdybym ci to wyjaśnił, nic byś nie zrozumiał.

Jones poczuł wówczas ochotę, żeby dać mu w zęby.

- Pieprz to - rzekł sam do siebie na wspomnienie tej obelgi.

Zrobienie krzywdy komuś tak ważnemu na pewno skończyłoby się odesłaniem go na Ziemię. Nie po to starał się od dłuższego czasu dostać tę pracę, aby teraz wyrzucono go za taką głupotę. Nie miał zamiaru wracać do Los Angeles. Wciąż usiłował uzyskać angaż na stacji Ołympus, gdzie zarobki były znacznie wyższe.

Magie Johnson Jones stwierdził, że prom wypełnił się powietrzem. Miał już zamiar zawrócić korytarzem do modułu trzeciego, w którym mieszkał, kiedy wydało mu się, że słyszy jakiś dźwięk z drugiej strony włazu, tak jakby ktoś tam był. Zatrzymał się i nasłuchiwał, ale teraz było cicho. Wzruszył ramionami i uznał, że ma przywidzenia z przepracowania. W tej chwili jednak zobaczył, że koło zamka zaczęło się obracać.

- Co się, u licha, dzieje? - Zaciekawiony zbliżył

się do włazu i obserwował wolno kręcące się kółko, aż do chwili gdy zamek się otworzył. Widział już coś podobnego kilka razy, gdy niecierpliwa załoga przybyłego promu nie chciała czekać na otwarcie luku z drugiej strony. Ale ten statek był bezzałogowym transportowcem. Kto mógł otwierać właz od wewnątrz...?

Luk został otwarty przez rękę w rękawicy, wystającą z rękawa kombinezonu kosmicznego i Jones instynktownie odskoczył do tyłu.

- Co się dzieje?! - krzyknął, czując nagły lęk. - Co, do diabła, się tu dzieje, człowieku? Kto...?

Z wnętrza promu wyleciał nagle hełm i mimo rozpaczliwych uników Jonesa uderzył go w brzuch. Jęknął i zgiął się wpół, uderzając jednocześnie plecami o ścianę korytarza. Oszołomiony z bólu i zdziwienia zdołał dojrzeć jednak ubranego w kombinezon mężczyznę bez hełmu, który wypłynął przez luk. Po chwili silna ręka napastnika chwyciła szyję Jonesa i przygniotła go do ściany. Uderzenie głową o metal zamroczyło go. Z trudem łapał powietrze, ale ręka zaciśnięta na gardle nie ustępowała.

Ogarnął go strach, czuł narastający ból i wściekłość. Dojrzał jeszcze kogoś wyłaniającego się za napastnikiem.

- To zawsze działa - powiedział człowiek trzymający go za gardło.

Jones popatrzył na niego. Miał przed sobą ponurą brodatą twarz. Ciemne oczy ostrożnie go obserwowały.

- Dobra, mów albo po tobie - rozkazał napastnik. - Gdzie jest Ucho?

- Co? - Jones nie rozumiał, o co mu chodzi. Niestety, przybysz nie ustępował. Jego ręka jeszcze bardziej zacisnęła się na jego szyi.

- Więcej razy nie powtórzę. Gdzie jest Ucho? Gdzie je umieścili?

- Nie... wiem... o co ci chodzi... - wysapał technik.

Zwinął się z bólu, gdy mężczyzna z brodą ponownie uderzył jego głową o ścianę. Po chwili jeden z towarzyszy brodacza, których, jak się okazało, było dwóch, powiedział:

- Nie zrób mu krzywdy, Bruce. Ten także nie miał na głowie hełmu, a na ramiona opadały mu długie blond włosy.

- Chodzi o nowy moduł na stacji. Został przywieziony w zeszłym tygodniu. Gdzie jest?

Umysł technika pracował na przyśpieszonych obrotach. Mogą być terrorystami. Z OWP, IRA albo setki innych lewicowych lub prawicowych organizacji ekstremistycznych. Ale prom nie przyleciał przecież z Ziemi, tylko ze stacji Ołympus. Skąd u licha mieliby się tam znaleźć jacyś terroryści...? Nieważne! Wiedział już przynajmniej, czego,szukali. Czy powinien im powiedzieć, gdzie znajduje się ten moduł? Jeżeli to zrobi, obarczą go później odpowiedzialnością za ujawnienie tej informacji. Przecież nie chciał wracać do Los Angeles...

- Na pewno wie - stwierdził mężczyzna z brodą. - Dobra, bracie, daję ci ostatnią szansę. Mów, gdzie jest, albo wyrzucę cię przez najbliższą śluzę w kosmos. Raz, dwa, trzy...

Chcę żyć! - pomyślał pracownik obsługi.

- Moduł trzynasty! - chciał krzyknąć, ale ze ściśniętym gardłem udało mu się to ledwie wyszeptać. - Trzynaście. Korytarzem numer jeden aż do końca. Tędy - wysapał.

Brodacz, którego towarzysz nazwał Bruce, chwycił Jonesa za lewe ramię i obrócił go.

- Pochyl głowę! - rozkazał. - Jeszcze! Jones przywarł niemal policzkiem do mostka. Bru-ce zwolnił uścisk, ale zanim Jones zdążył głębiej odetchnąć, brodacz wraz z jednym ze swych towarzyszy chwycili go za nogi.

Magie Johnson został wepchnięty przez właz do wnętrza statku. Nie opierał się nawet. Nie miał najmniejszych szans. Z rozpędu uderzył w coś, co okazało się zbiornikiem z tlenem. Nie powiedział ani słowa, nawet gdy luk zamknął się za nim i usłyszał przekręcane koło zamka. Znalazł się sam w zimnym i mrocznym pomieszczeniu. Był przekonany, że skoro tamci otworzyli zamek od tej strony, jemu także się to uda.

- Poczekaj parę minut - powiedział do siebie - aż znikną. Wtedy wyjdziesz spokojnie i sprowadzisz pomoc. Chcieli dostać się do trzynastki - przypomniał sobie.

Jones uśmiechnął się. Może mimo wszystko nie straci pracy.

Kiedy czarnoskóry pracownik obsługi został zamknięty we wnętrzu promu, Popeye wprawnym okiem przyjrzał się wskaźnikom ciśnienia, odbezpieczając jednocześnie zatrzaski i zdejmując rękawice. Wcisnął jeden z przycisków na tablicy i patrzył, jak strzałka na wskaźniku wolno się przesuwa. Zanim ponownie go nacisnął, ciśnienie wewnątrz statku zmalało o jeden funt na cal kwadratowy. Ta niewielka dekompresja nie była groźna dla więźnia - zatkały mu się najwyżej uszy - ale sprawiła, że właz nie mógł zostać otwarty od wewnętrznej strony. Czujniki wykrywały bowiem różnicę ciśnień i blokowały zamek.

Hooker pozwolił sobie na moment odprężenia.

Drugi etap mieli już za sobą. Udało im się pomyślnie dotrzeć do stacji i wejść na jej pokład. Stracił jednak rachubę, ile etapów zostało jeszcze do pomyślnego zakończenia akcji.

- Dobra, co teraz? - zapytał Virgin Bruce. On także zdjął ciężkie rękawice nie pozwalające na swobodne działanie. Zajrzał w głąb korytarza, sprawdzając, czy lada chwila ktoś się stamtąd nie wyłoni. - No dalej, Jack. Pozbieraj się jakoś do kupy. Przecież to ty kierujesz akcją.

- W porządku. Dajcie mi jeszcze tylko chwilkę, dobrze? - Hamilton wisiał w powietrzu, skulony i z zamkniętymi oczami. - To tylko chwilowa utrata orientacji. Właśnie uzmysłowiłem sobie, gdzie jest góra, a gdzie dół, kiedy zuważyłem ciebie i tego faceta do góry nogami. Od tego zakręciło mi się w głowie - wolno otworzył oczy i parę razy zamrugał. - Bruce, musiałeś go potraktować tak ostro?

- Nie ma czasu do stracenia. Musiałem tak postąpić - wyjaśnił Bruce. Przytwierdził swój hełm do uchwytu na kombinezonie i sprawdził czas na zegarku umieszczonym na prawym przedramieniu. - Jest 7.15. Co ci powiedziała Lisa?

- Ma zaplanowane cumowanie na 8.00. - Hamilton głośno westchnął. - Już mi przeszło. Moduł trzynasty, tak? - wskazał na prawo, gdzie korytarz, w którym byli, kończył się włazem. - Jej prom będzie dokował tam, co oznacza, że musimy wędrować w przeciwnym kierunku.

Poklepał się po kieszeni na lewym biodrze, sprawdzając, czy koperta, którą dał mu Sam Sloan, znajduje się na swoim miejscu. Zadowolony, że ma ją ciągle (wyskoczyłby przez śluzę, gdyby tak nie było), popatrzył na Popey'a i Bruce'a.

- Ruszamy - zakomenderował.

Neiman jako pierwszy odbił się od ściany i popłynął głową do przodu. Jack chciał podążyć za nim, ale Hooker chwycił go za ramię i zatrzymał. Obaj mężczyźni przez chwilę mierzyli się wzrokiem.

- Zabmąłeś ze mną już tak daleko - syknął hyrdoponik - że powinieneś mi bardziej ufać. Popeye wolno pokiwał głową.

- Wiem. Chciałem ci tylko powiedzieć, że jeżeli zamierzasz nas wyrolować...

- No cóż, musisz rozważyć i taką możliwość. Hamilton strząsnął z ramienia dłoń Hookera i podążył za Brucem. Popeye popatrzył na niego i sam

ruszył, nic już nie mówiąc.


26

Niewidzialna ręka

Zawsze mnie zastanawiało, jak się czuł Michael Collins. Teraz wiem. Michael Collins, pilot głównego modułu Apolla 11 w misji w 1969 roku musiał spędzić długie godziny na pokładzie statku, podczas gdy Neił Armstrong i Buzz Aidrin tworzyli historię. Przez dwadzieścia pięć godzin Collins był sam. Co czterdzieści pięć minut, gdy rakietę zasłaniał Księżyc, nie mógł nawet porozumieć się z Ziemią przez radio.

Ja, siedząc w centrum obróbki danych, nie byłem tak samotny, ale nie mniej zdenerwowany. Czekałem na wiadomość od Joni Lowenstein, że Bruce, Popeye i Jack zdołali dostać się do głównego modułu Wielkiego Ucha. Po jej otrzymaniu moim zadaniem było uaktywnienie i przesłanie wirusa komputerowego. Miało to nastąpić między 7.00 a 8.00, jeżeli wszystko byłoby zrealizowane według ustalonego porządku, więc nie powinienem być tak zniecierpliwiony. Poza tym moja rola była niezwykle prosta: kiedy kanał łączności zostanie otwarty, miałem wcisnąć kilka klawiszy i przesłać napisany przeze mnie program. Biorąc to pod uwagę, powinienem siedzieć spokojnie i czytać jakąś książkę, czekając na sygnał.

Nie mogłem jednak. Chodziłem, nerwowo dłubałem

w nosie i bez przerwy spoglądałem na zegarek, mając przeczucie, że stanie się coś złego. Plan został opracowany niezwykle starannie. Uwzględniliśmy wszystko, co tylko mogliśmy przewidzieć. Ale wciąż towarzyszyło mi złe przeczucie.

Liczyliśmy na to, że celem akcji będzie jedno duże centrum, naszpikowane najnowszymi urządzeniami łączności, zdolnymi przekazywać w tym samym czasie setki tysięcy rozmów. Kiedy grupa dywersyjna znajdzie moduł i, prawdopodbnie siłą, dostanie się do jego wnętrza, Hamilton miał przesłać na Skycana ustalony sygnał. Zaaranżowaliśmy to tak, aby Joni Lowenstein była na służbie i właśnie ona odebrała wiadomość. Miała dyskretnie mnie zawiadomić i otworzyć kanał łączności, Jack zaś sprzęgnąć odbiornik ze znajdującym się tam komputerem. Aby ta sztuka się udała, starannie napisałem instrukcję, w jaki sposób ma to zrobić. Miał ją przy sobie w swoim kombinezonie.

Napisany przeze mnie i Jacka program był dosyć wymyślnym wirusem, którego zadaniem było unieruchomienie programu Ucha, a co za tym idzie, całego systemu.

Znaliśmy ogólną zasadę działania tego modułu i jego komputera. Miał odbierać wszystkie sygnały laserowe wysłane przez satelity komunikacyjne i przesyłać je do głównej siedziby Narodowej Agencji Bezpieczeństwa w Fort Meade. Zadaniem mojego wirusa, gdy znajdzie się w pamięci komputera, było wydanie systemowi rozkazów, które, mówiąc w najogólniejszy sposób, polecały: ignoruj podstawowy program, pomieszaj wszystkie sygnały przesyłane do Wirginii, wykasuj z pamięci wszystkie informacje o nadawcach i odbiorcach wyselekcjonowanych rozmów, zapomnij, skąd otrzymałeś te polecenia i wy-

czyść pamięć z wyjątkiem tego programu, jeżeli ktokolwiek będzie chciał ustalić, co się dzieje. To oczywiście tylko uproszczone wyjaśnienie, ale uwierzcie mi na słowo: to było wspaniałe dzieło, którym mógłby poszczycić się nawet najlepszy hacker. Chciałem umieścić w nim swój podpis, nazywając się na przykład "Niewidzialną Ręką", ale Jack odwiódł mnie od tego pomysłu.

Mogliśmy oczywiście umieścić mojego wirusa na dyskietce, aby Hamilton wprowadził go poprzez stację dysków, ale wymagałoby to 'pozostawienia jej w napędzie, podczas gdy spiskowcy uciekaliby już ze stacji Freedom. Dobry specjalista miałby wtedy w garści wyselekcjonowanego wirusa i mógł na tej podstawie opracować szczepionkę. Byłoby to więc tylko chwilowe zablokowanie działania systemu. Przesyłając jednak program na odległość bezpośrednio do pamięci operacyjnej, praktycznie niemożliwe było zlokalizowanie wirusa i unieszkodliwienie go. Wymagało to zniszczenia programu w całości.

Na Ziemi stanowiłoby to mały problem, ale nie w kosmosie. Tutaj byłoby to niemal niemożliwe, chyba że Skycorb i NASA sprowadziłyby zespół najlepszych fachowców, mnóstwo specjalistycznego sprzętu i zastępczy software oraz hardware. Koszt takiego przedsięwzięcia byłby tak wysoki, że lepiej odesłać cały moduł z powrotem na Ziemię i tam zbudować go niemal od początku.

Wirus załatwiał sprawę tylko na pewien czas, który jednak pozwalał organizacji "Global Watch" na opracowanie jakiegoś lepszego i działającego dłużej środka zaradczego. Mogła na przykład ujawnić tajną misję Wielkiego Ucha zaufanym dziennikarzom i politykom, którzy byli w stanie uświadomić ludziom na całej kuli ziemskiej grożące im niebezpieczeństwo.

Ale kogo tak naprawdę starałem się nabrać? Bawiliśmy się w kosmicznych piratów. Może nawet wcale nie zgodzilibyśmy się na udział w tej akcji, gdyby nie fakt, że strasznie się nudziliśmy. Poza tym ci, których zadaniem była ta robota na stacji Freedom, mieli zbiec na Ziemię. Mimo że Virgin Bruce i Popeye obawiali się powrotu, obaj mieli dość pracy w kosmosie i bardzo tęsknili za rodzinnymi stronami. Hookera wciąż prześladowały wspomnienia z przeszłości, z którymi starał się walczyć, ale... no cóż, nikt nie miał pojęcia, co działo się w jego umyśle.

Wiedziałem natomiast, co działo się w mojej głowie podczas tych nerwowych chwil wyczekiwania. Żałuję jednak, że nie wzięliśmy pod uwagę wkroczenia do akcji Henry'ego George'a Wallace^a, obłąkanego nadzorcy "Projektu Franklina".

Edwin Felapolous od kilku już miesięcy często odwiedzał Wallace'a. Starał się zaplanować wizyty w ten sposób, aby pacjent nie domyślił się, że nie są to tylko czysto towarzyskie spotkania. Doktor opracował więc system odwiedzin: wpadał rano jednego dnia, po południu następnego, odczekiwał dzień i zaczynał cykl od początku.

Te wizyty były dla Felapolousa jedyną okazją, aby zobaczyć Wallace^a. Tak naprawdę doktor był jedyną osobą na pokładzie stacji, która widywała nadzorcę prac konstrukcyjnych regularnie, odkąd ten odizolował się od świata zewnętrznego. Hank Luton wyprowadził się tydzień temu z modułu dwudziestego czwartego, woląc trudniejsze warunki życia od luksusowego apartamentu z paranoikiem. Phii Bigthom zaś zostawiał Walace'owi posiłki przed włazem do jego modułu.

Było jasne, że Wallace spadał na samo dno. Kiedy Felapolous wcisnął klawisz interkomu obok włazu, zastanawiał się, ile czasu jeszcze minie, zanim Skycorp zdecyduje się odesłać swego starego bohatera kosmosu na Ziemię z powodu załamania psychicznego.

- Kto tam? - zapytał Wallace.

- To ja - Edwin - powiedział doktor, starając się, aby jego głos brzmiał spokojnie. - Pozwolisz, że wejdę?

- Proszę!

Rozległ się cichy trzask, gdy elektroniczny zamek włazu został otwarty. Felapolous uklęknął, otworzył luk i zszedł na dół po drabinie. Zrobił to z niemałym wysiłkiem, ponieważ w pomieszczeniu panowała niemal całkowita ciemność. Musiał uważać, aby trafiać stopami na szczeble, których prawie wcale nie widział.

Jedynym źródłem światła była mała lampka do czytania i jarzący się monitor terminalu w drugim końcu pomieszczenia. Wallace siedział przed ekranem, ale gdy doktor wszedł, odwrócił się na chwilę.

- Wejdź, Edwin - rzekł znacznie spokojniejszym niż przez interkom głosem.

Ponad jego ramieniem Felapolous zobaczył na monitorze widok ze stacji Vulcan na budowaną konstrukcję. W rogu widniały kolumny danych, przesłanych z pomostu dowodzenia. Wallace miał na uszach słuchawki i garbił się przed ekranem, wnikliwie studiując rzędy liczb.

- Rozgość się - powiedział. - Za chwilę się tobą zajmę.

Felapolous zrobił kilka kroków, rozglądając się jednocześnie na wszystkie strony. To miejsce nie wyglądało na luksusowe mieszkanie: tace z resztkami jedzenia walały się na podłodze i biurku, obok nich leżały długie wstęgi wydruków komputerowych, a na krześle porozrzucane były ubrania. Jeden z kotów, Ciarke albo Asimov, zeskoczył z wymoszczonego legowiska i zaczął ocierać się o nogi doktora. Obecność zwierzęcia zdziwiła Felapolousa, ponieważ Wallace był uważany za zagorzałego przeciwnika kotów.

Wallace pisał coś, trzymając klawiaturę opartą o kolana. Doktor zauważył na biurku kilka książek. W ich okładkach odbijało się światło lampki, więc podszedł, aby się im przyjrzeć. Było to bardzo stare wydanie The Third Industrial Revolution G. Har-ry^ego Stine'a; szpiegowski bestseller, The First Three Minutes Stevena Weinberga i jakaś powieść science fiction. Zauważył jeszcze jedną, otwartą książkę. Podszedł cicho i odchylił okładkę, żeby zobaczyć tytuł. Dianetics L.Rona Hubbarda. Felapolous skrzywił się i ostrożnie odłożył ją na miejsce.

- Źle się dzieje w państwie duńskim - odezwał się Wallace.

- Co?

Doktor, przestraszony, gwałtownie się wyprostował. Poczuł ulgę, kiedy zobaczył, że Wallace nie odrywał wzroku od monitora, jednocześnie wskazując coś palcem.

- Co masz na myśli? - zapytał już spokojniej.

- Raport Price'a - rzekł Wallace grobowym głosem. - Chang zameldował, że druga zmiana udała się o 7.00 na Vulcan w pełnym składzie. Ale tutaj Price donosi, że brakuje dwóch ludzi: Hookera i Neimana.

Jeszcze raz wcisnął klawisz i nachylił się nad ekranem.

- Oto wykaz pasm łączności używanych przez robotników. Z częstotliwości zastrzeżonych dla Ho-okera i Neimana dzisiaj nie korzystano. Nagle rozległ się jego dziki śmiech.

- A więc to tak - swierdził, cynicznie się uśmiechając.

Wcisnął przycisk przy prawej słuchawce i powiedział do mikrofonu:

- Bigthom? Chcę, żebyś przeprowadził na stacji małe poszukiwania. Spróbuj znaleźć Hookera i Neimana. Tak. Popeye'a i Virgina Bruce'a - wymówił te przezwiska z obrzydzeniem. - Przeszukaj stację i nie zapomnij o sekcji hydroponicznej. Sprawdź, czy Hamilton także nie zniknął. Jeżeli ich znajdziesz, dowiedz się, dlaczego nie stawili się do pracy. Melduj mi na bieżąco o wszystkim. Bez odbioru.

Wallace wyłączył kanał łączności i schował klawiaturę do konsoli. Odwrócił się w fotelu i popatrzył prosto w oczy Felapolousa.

- Zaczęło się - powiedział cichym, poważnym głosem, po czym wstał z fotela.

Felapolous poczuł się dziwnie, ponieważ Wallace był całkiem nagi. Miał tylko słuchawki na uszach.

- Niezupełnie cię rozumiem - stwierdził doktor, starając się nie zauważać nagości przyjaciela. Bez ubrania wygląd Wallace^a był opłakany. W miejscu, gdzie kiedyś miał wspaniałe mięśnie, teraz była tylko obwisła skóra.

Wallace nie okazywał śladu zażenowania. Przeszedł obok doktora i sięgnął po spodnie leżące na podłodze. Włożył je, całkiem zapominając o majtkach.

- Chociaż jestem zajęty swoją pracą tutaj, nie znaczy to, że nie wiem, co się dzieje na stacji, Ed - powiedział. - Niestety muszę stwierdzić, że przez kilka ostatnich tygodni wiele się zmieniło.

Sięgnął po koszulkę i włożył ją przez głowę.

- Rockowa muzyka w modułach mieszkalnych, napisy na ścianach, nielegalnie sprowadzone na pokład filmy, nawet pornografia. Roześmiani ludzie. Seks. To hańba - powiedział spoglądając na kota. - Wszystko zaczęło się, gdy na pokładzie znalazły się te zwierzaki. To niezupełnie twoja wina, Ed, ale ja od początku mówiłem, że nie ma tu miejsca dla zwierząt, a przede wszystkim kotów. To właśnie one wywołały bunt.

- Wybacz mi, ale czy uważasz, że to wszystko jest dziełem kotów?

Wallace ryknął śmiechem, który brzmiał jednak dość histerycznie.

- Nie, nie. Źle mnie zrozumiałeś, doktorze. Koty były tylko bodźcem - potrząsnął głową. - Nie, prawdziwym problemem jest to, że ludzie przystosowali się do życia w kosmosie. Zaczęło im to sprawiać przyjemność i to jest przyczyną nieszczęścia.

Felapolous starał się unikać wzroku Wallace'a, uważnie wpatrując się w swoje paznokcie.

- Tak, masz rację - powiedział spokojnie. Wallace pokiwał głową i zaczął spacerować.

- Właściwie to nie koty zapoczątkowały wszystko, tylko Skycorp, a jeszcze wcześniej NASA. To wina Ciarke^ czy CYNeilla, L-5 czy Narodowego Towarzystwa Kosmosu, propagujących pogląd, że kosmos może zostać skolonizowany przez zwyczajnych ludzi - znów się zaśmiał. - Tak naprawdę wszyscy ci normalni ludzie są dobrzy jedynie do przygotowania miejsca dla homo superior - tych, którzy dzięki treningowi będą mieli do perfekcji doprowadzony umysł i ciało, co umożliwi im życie w tym środowisku. To wyzwanie nie dla normalnych ludzi, Ed, tylko...

Urwał, szukając odpowiedniego słowa i wymachując ręką w powietrzu.

- Dla rasy panów - podpowiedział Felapolous. Wallace uśmiechnął się, szukając czegoś jednocześnie na podłodze.

- Tak, chociaż nie według definicji Hitlera. Nie mam najmniejszego zamiaru porównywać swoich teorii do tych stworzonych przez niego.

- Oczywiście, zgadzam się z tobą - mruknął Felapolous.

- Teraz moje przypuszczenia w pełni się sprawdzają. Wallace usiadł nagle na podłodze, otworzył drzwiczki szafki i zaczął szukać czegoś w środku, nie zapalając światła.

- Mamy więc załogę składającą się z uciekinierów przed podatkami, żonami i prawem, pragnących szybkiego zarobku i realizacji romantycznych marzeń. Nie przyjdzie im na myśl, że to, co robią, może decydować o przyszłej egzystencji ludzkości. Sądziłem, że Hamilton różni się od nich, jest jednym z nas, ale okazuje się, że byłem w błędzie. Tak naprawdę, to on stanowi mózg całego spisku.

- Jakiego spisku? - zapytał Felapolous, czując wzrastające zdenerwowanie. Uznał, że musi zachowywać się normalnie, wybadać sprawę, prowadząc go, ale nie podsuwając jednocześnie żadnych pomysłów.

Był kimś więcej niż zwykłym psychiatrą, mającym tylko podstawową wiedzę w tej dziedzinie, ale wciąż potrzebował więcej dowodów, zanim mógłby mieć pewność, że Skycorp zdecyduje się odesłać szefa stacji na Ziemię.

Wallace spojrzał na niego z wyrazem zdziwienia w oczach. Przyglądał się doktorowi przez chwilę, zanim powrócił do poszukiwań w szafce.

- Oczywiście. Ty nie masz o niczym pojęcia. Postaram ci się to wyjaśnić. Na pokładzie stacji powstał spisek zawiązany przez Felapolousa... to znaczy Neimana, Hamiltona i Hookera. Mogą do niego należeć i inni, ale to ci trzej są prowodyrami, chcącymi opanować stację i objąć na niej władzę.

- Jakie masz na to dowody? - zapytał Fe-lapolous.

- Pokażę ci za chwilę niezbite dowody. Kiedy na Ołympusie zaczęły się zmiany, umyślnie zacząłem ukrywać się w tym pomieszczeniu. Przez cały czas jednak wnikliwie obserwowałem ludzi zarówno poprzez analizy raportów, jak i dzięki Bigthomowi, który inwigilował podejrzanych. Zauważyłem, że przywódcy spisku nie byli zbyt ostrożni. Kiedyś we trzech urządzili sobie nawet wycieczkę trzmielem, aby w samotności snuć swe knowania. Próbowali także zwerbować innych. Podejrzewam, że udało im się to z Lowenstein i... hm, jak on się nazywa, z Changiem.

- Dlaczego nic nie powiedziałeś ani nie zrobiłeś?

- Postanowiłem poczekać na rozwój wypadków - odpowiedział Wallace. - Chciałem zaczekać do czasu, aż zdobędę niezbite dowody i stwierdzę, że nadeszła odpowiednia chwila. Biorąc pod uwagę dzisiejsze wydarzenia, widzę, że czas działać.

Odwrócił się tak gwałtownie, że stracił równowagę i przewrócił się. Kiedy wyciągnął ręce, aby zamortyzować upadek, wypadło z nich coś na podłogę. Felapolous podniósł zgubę. Była to plastikowa torebka zawierająca coś miękkiego i chrzęszczącego.

- To marihuana - wyjaśnił szef stacji. - Przywiózł ją tu Hamilton i użył do prania mózgów załogi. Ludzie, tacy jak Hooker czy Neiman, pewnie i tak

przystąpiliby do spisku, ale narkotyki przyśpieszyły rozwój wypadków. Uzależnił ich od siebie i pokierował nimi, jak chciał.

- Ale dlaczego nie...?

- Bo czekałem właśnie na ten moment! Wallace w pośpiechu krążył po ciemnym pomieszczeniu. Włożył buty, czapkę z daszkiem i chwycił kamizelkę z ogromną liczbą kieszeni. Słuchawki zsunęły mu się z uszu na szyję i doktor usłyszał czyjś cichy głos. Wallace z powrotem umieścił je na właściwym miejscu, słuchał przez moment, po czym wysapał.

- Wspaniale, Bigthorn! Nie przerywaj poszukiwań i czekaj na dalsze rozkazy. Pobiegł w kierunku drabiny.

- Chodź, Ed - krzyknął. - Spiskowcy niczego się nie spodziewają! Załatwimy ich z zaskoczenia.

Zaczął się wspinać, podczas gdy Felapolous przypatrywał się trzymanej w dłoni torebce, a później Wallace'owi.

- Poczekaj! - krzyknął. - Jesteś pewien, że to rzeczywiście to, o czym mówisz?

Nadzorca "Projektu Franklina" zatrzymał się i popatrzył na niego.

- Oczywiście. Przed kilkoma godzinami sam zrobiłem sobie skręta i wypaliłem go. To marihuana, Ed! I uwierz mi, jest nadzwyczaj mocna.

Pokonał resztę szczebli, znikając we włazie. Felapolous patrzył za nim w zamyśleniu, nie zauważywszy nawet, że torba wysunęła mu się z rąk i upadła na podłogę.


27

Wpadka

Clayton Dobbs pochylał się właśnie nad głównym komputerem, uruchamiając kolejny z serii programów testujących, którymi zajmował się od kilku dni, kiedy właz wejściowy został otwarty. Nie zwrócił na to zbytniej uwagi, ponieważ wielu ludzi kręciło się przy Uchu, szczególnie dzisiaj, w dniu jego uruchomienia. Po chwili usłyszał głos McGratha:

- Wybacz, ale podobno moduł ma zostać poddany inspekcji, bądź więc łaskaw opuścić pomieszczenie.

Dobbs wolno i ostrożnie odwrócił głowę. Dwa poprzednie ataki choroby kosmicznej nauczyły go, że nawet lekki zawrót głowy może stać się przyczyną następnego. Przez okrągły otwór włazu dostrzegł dwóch ludzi ubranych w kombinezony kosmiczne, lecz bez rękawic i hełmów. Jeden z nich miał długie blond włosy spięte z tyłu w kucyk, drugi zaś ciemne włosy oraz brodę, co wywarło na Dobbsie niezbyt miłe wrażenie. Brodacz przepłynął już przez właz i uśmiechnął się teraz do McGratha, jak kobra do swojej ofiary.

- Tak, tak - powiedział do Dobbsa, chwytając się jednocześnie poręczy. - Przeprowadzamy in-

spekcję bezpieczeństwa modułu. Musimy sprawdzić, czy nigdzie nie ma żadnych uszkodzeń konstrukcji, przewodów elektrycznych ani niczego podobnego.

- Co to ma znaczyć, do diabła? - zapytał Dobbs. Ze zdenerwowania uderzył dłonią w konsolę, co tylko dzięki strzemionom w podłodze nie skończyło się przypadkowym lotem przez całe pomieszczenie.

- Przecież wczoraj przeprowadzaliście już inspekcję i nic nie wykryliście. Nie wiecie, że to obszar zamknięty?

Brodacz wzruszył ramionami, a blondyn, który także znalazł się już w pomieszczeniu, uśmiechnął się półgębkiem.

- Przykro mi, ale musimy stosować się do przepisów. Każdy moduł będący na orbicie mniej niż sześć miesięcy musi być poddawany codziennym inspekcjom. To zajmie tylko...

- Bzdury - powiedział Dobbs. - Nie wiem, kto ci nagadał takich głupot. Pomagałem w opracowaniu regulaminu dla stacji i takie inspekcje mają się odbywać co tydzień, a nie codziennie. A teraz zabierajcie się stąd.

- To obszar zamknięty - powtórzył McGrath, zwracając się do intruzów i splatając ręce na piersi.

Dobbs uniósł oczy do góry. - Ten McGrath jako przedstawiciel rządu uważa się za najważniejszą osobę na całej stacji - pomyślał. Nawet w kosmosie nie można uciec od takich ludzi.

Z powrotem zajął się pracą. Zostało mu jeszcze dziesięć testów, a miał już za sobą dwa razy tyle.

- Wiem, ale... hm... - brodacz zawahał się przez chwilę i spojrzał na towarzysza. - Otrzymaliśmy taki rozkaz, prawda? To miejsce zostało przeznaczone do inspekcji.

Dobbs popatrzył na rękaw przybysza, gdzie znajdowała się naszywka "Projektu Franklina". Mężczyzna z kucykiem miał taką samą. Obaj mieli też emblematy Skycorpu, które nosiło tylko kilka osób na pokładzie stacji. Nikt, z wyjątkiem pilotów promów i specjalistów do spraw transportu i bezpieczeństwa, nie miał prawa ich tu używać. A więc jak wyjaśnić to, że ktoś z bazy Freedom nosił oznaki używane na stacji Ołympia?

- Hej, kim wy właściwie jesteście? - zpytał Dobbs.

McGrath popatrzył na niego z wyrazem wściekłości. Widocznie nie spodobało mu się, że ktoś, przynajmniej w jego oczach mniej ważny, działa na własną rękę, bez porozumienia z nim. Dobbs udał, że tego nie widzi. Wskazał na naszywki intruzów i rzekł:

- Przecież nawet nie powinniście tu być. Czego więc chcecie?

- Nie rozumiem - stwierdził blondyn. Popatrzył na emblematy, zaczerwienił się i szybko odwrócił wzrok.

- Naszywki? No cóż, zabrakło nam ubrań tu, na Skycanie, więc pożyczyliśmy... to znaczy na stacji Freedom i dostaliśmy zastępcze ze Skycanu, to znaczy Freedom... Ołymipus, to znaczy...

- Och, do cholery! - wykrzyknął brodacz. - Po prostu dostaliśmy takie!

Wyrzucił w tył nogi, odbił się stopami od ściany, wyciągając jednocześnie ręce przed siebie. Jak pocisk mknął przez pomieszczenie prosto na McGratha. Łup! Jego prawa pięść trafiła prosto w twarz przedstawiciela rządu, który z impetem uderzył jeszcze o ścianę.

Dobbs ledwie miał czas oswobodzić się ze strzemion i uskoczyć na bok, gdy drugi z mężczyzn zwrócił się w jego kierunku. Płynąc swobodnie, odruchowo chwycił się poręczy, co pozwoliło napastnikowi go dopaść. Starał się wywinąć, jednak silne ręce schwyciły go za nadgarstki, wyginając je do tyłu. Dobbs nie ustawał w próbach oswobodzenia się, ale blondyn brutalnie pchnął go na konsolę tak, że przed oczami zalśniły mu gwiazdy.

- Taśma! taśma! - krzyknął z tyłu brodacz.

Dobbs ocknął się nieco i chciał odwrócić twarzą do napastnika, ale w tej chwili na jego policzku wylądowała pięść. Uderzenie odrzuciło go do tyłu i na moment stracił przytomność.

Gdy po kilku sekundach zaczął odzyskiwać świadomość, poczuł coś zimnego i lepkiego na przegubach rąk. Krępowano go, jak mu się wydawało, taśmą klejącą. Zdał sobie sprawę, że trzymały go cztery, a nie dwie ręce. Spojrzał w górę o zobaczył jeszcze jedną osobę - wąsatego mężczyznę, który do tej pory najwidoczniej czaił się przy włazie.

Właz. Dobbs zastanawiał się, czy wciąż jest otwarty.

- Czego chcecie? - zapytał zwracając jednocześnie głowę w kierunku luku.

Miał nadzieję, że takie głupie pytanie rozproszy ich uwagę.

- Nie bądź taki ciekawy - ostrzegł go blondyn. Taśma została okręcona wokół nadgarstków i Dobbs poczuł, jak odcinano plaster od rolki. Ktoś szarpnął pęta, sprawdzając, czy są wystarczająco mocne.

- Trzyma się - stwierdził ten z kucykiem. Dobbs z trudem powstrzymał się od śmiechu.

Trzymało się, akurat. Wystarczyło kilka sekund, aby

mógł się oswobodzić.

- Czekaj - przykazał sobie. Przygotuj się. Zachowuj się spokojnie i poczekaj na okazję, kiedy nie będą na ciebie patrzyli.

Blondyn rozejrzał się niespokojnie wkoło, najwidoczniej czegoś szukając. Wreszcie podpłynął do konsoli, przy której pracował Dobbs. Patrzył przez chwilę na klawiaturę, po czym wyjął z kieszeni kartkę papieru i zaczął czytać. Wcisnął klawisz czyszczący ekran i spojrzał przez ramię na towarzyszy.

- Popeye! - krzyknął. - Co się dzieje na zewnątrz?

Po kilku chwilach mężczyzna z wąsami pojawił się ponownie.

Blondyn kiwnął głową.

- Dobrze. - Spojrzał na zegarek. - W porządku. Do roboty. Ty Popeye, pomożesz mi. Bruce, zabierz tych facetów do... - urwał i popatrzył na Dobbsa i McGratha. - Nie wiem. Po prostu zabierz ich stąd.

- Nie ma sprawy.

Mężczyzna zwany Bruce wyjął rolkę plastra z kieszeni, podpłynął z tyłu do przedstawiciela rządu i z zaskoczenia zakleił mu usta. Kiedy zbliżał się do Dobbsa odwijając kolejnych kilka cali taśmy, twórca Ucha zwrócił się do blondyna:

- Żądam odpowiedzi. Co się tu dzieje? - zapytał całkiem spokojnym głosem.

- Zamierzamy zatkać ci Ucho, przyjacielu - odpowiedział mężczyzna z kucykiem.

Dobbs nie zdołał już o nic zapytać, ponieważ jego usta zostały właśnie zaklejone. Poczuł nieprzyjemny smak kleju. To, wraz ze świadomością, czego chcieli napastnicy, sprawiło, że zebrało mu się na mdłości.

Przybyli tu ze względu na Wielkie Ucho. Ale wraz z tą myślą w głowie Dobbsa zrodziły się pytania.

Chociaż udało się im dostać niepostrzeżenie na stację i przez zaskoczenie opanować interesujący ich moduł, nie sprawiali jednak wrażenia profesjonalnych terrorystów. Tylko ten, którego nazywano Bruce, miał wygląd bezwzględnego zabójcy.

- Dość tego - pomyślał. - Jeżeli to tylko amatorzy, twoje szansę na ucieczkę znacznie się zwiększają.

- Dobra, chłopaki, ruszać się - Bruce pchnął ich w kierunku włazu, gdzie pomógł mu Popeye (niezbyt dobre przezwisko jak na terrorystę), który chwycił McGratha i zaczął go ciągnąć jak worek.

W korytarzu, zakrywając ciałem skrępowane ręce, Dobbs podjął gorączkowe próby oswobodzenia się. Miał rację. Był w stanie zerwać plaster. Eskortował ich tylko brodacz. Jego towarzysze pozostali po drugiej stronie włazu, a on zaczynał się denerwować. Rozglądając się niespokojnie na wszystkie strony, złapał McGratha za koszulę, odbił się nogą od ściany, kierując do otwartego włazu, oddalonego o dwadzieścia pięć stóp. Pozostawiony samotnie Dobbs zdwoił wysiłki.

- No dalej, jeszcze troszkę - mówił do siebie.

Plaster odkleił się, a z nim spory kawałek skóry. Dobbs błogosławił taśmę na ustach, która nie pozwoliła mu wyć z bólu. Bruce był odwrócony do niego plecami i starał się wepchnąć McGratha przez właz. Droga na pomost dowodzenia prowadziła akurat obok niego.

Nie zastanawiając się długo, Dobbs odbił się od ściany, podkulił kolana, zacisnął dłonie w pięści i pomknął jak strzała prosto na Bruce'a.

Udało mu się tylko dzięki zaskoczeniu. Zbliżył się do brodacza i wpadł na niego z dużą siłą. Jednocześnie wymierzył prawą pięścią cios w kark, a lewą w nerki. Bruce jęknął, kiedy jego głowa odbiła się od bocznej części włazu, i Dobbsowi wydawało się, że stracił przytomność.

Tymczasem brodacz chwycił Dobbsa za lewą kostkę, a drugą ręką przymierzył się do uderzenia. Dobbs uchylił się w ostatniej chwili, tak że cios zamiast w żołądek trafił go w miednicę.

Do cholery, co za żywotny sukinsyn - pomyślał inżynier.

Bruce odzyskał już w pełni sprawność i starał się chwycić go ponownie. Dobbs podkulił nogi i gwałtownie prostując je, kopnął go w twarz.

Bruce odpłynął w tył, w otwór włazu, a jego dłoń puściła kostkę uciekiniera. Nie tracąc czasu na sprawdzenie, czy tym razem złomiarz tak szybko przyjdzie do siebie, Dobbs odepchnął się od ściany i zaczął umykać najszybciej jak mógł. Za jego plecami roległ się wściekły krzyk.

- Do cholery! Goni mnie! Będę bezpieczny dopiero w module dowodzenia, o jakieś siedemdziesiąt stóp stąd! Czy mi się uda? - myślał rozpaczliwie. . Po drodze znajdowała się jednak grodź bezpieczeństwa, która w przypadku dekompresji mogła zostać zamknięta zarówno automatycznie, jak i ręcznie. Tego właśnie było mu potrzeba. Dobbs uśmiechnął się chytrze, jeszcze silniej się odepchnął i przeleciał na jej drugą stronę. Rozłożył ręce i dłońmi złapał za występy ścian, gwałtownie hamując. Odwrócił się najszybciej, jak tylko mógł.

Bruce podążał za nim. Na jego twarzy malował się wyraz bólu, a oczy płonęły furią. Dobbs nie pozwolił sobie na podziwianie wytrzymałości tego człowieka. W pośpiechu odszukał panel kontrolny grodzi. Odsunął pokrywę i wcisnął czerwony przycisk z napisem "ZAMYKANIE RĘCZNE".

- Moduły trzydzieści jeden do trzydzieści osiem, nie ma śladu poszukiwanych...

- We wszystkich modułach panuje normalne ciś-mnienie. Grupy naprawcze w pogotowiu.

- Tu Vulcan. Konstrukcja na razie bezpieczna.

- Bigthorn mówi, że moduł dziesiąty jest pusty. Teraz sprawdza laboratorium astrofizyczne...

- Moduły od jedenastki do osiemnastki przeszukane. Nic nie znaleziono.

- Połączyli się ze mną metereolodzy. Chcą przekazać spostrzeżenia dotyczące zachowania Hoockera w ostatnim okresie.

- Dawać to! Szybko!

Słysząc głos Wallace'a, oczy Felapolousa zlustrowały pomieszczenie, starając się odszukać samego nadzorcę. Dostrzegł go wreszcie obok stacji łączności, wiszącego do góry nogami. Szef stacji bacznie patrzył na ekran monitora przez ramię Joni Lowen-stein, słuchając jednocześnie zdawanych raportów. Kiedy Felapolous zbliżył się do niego, zauważył, że kąciki jego ust podniosły się w uśmiechu.

- Bardzo dobrze! - krzyknął nadzorca "Projektu Franklina".

Kiedy Felapolous dotarł na poziom łączności, Wallace spojrzał na niego i mrugnął chytrze, zanim z powrotem wrócił do konsoli.

- Wprost wspaniale! Dziękuję za te informacje. Pozostaniemy w kontakcie, bez odbioru.

Wyłączył kanał łączności i ponownie odwrócił swą rumianą twarz w kierunku doktora.

- Wspaniałe wieści! - krzyknął do niego. - Chłopaki N SA, to znaczy ze stacji metorologi-cznej... - nagle urwał i zniżył głos. - Powiedzieli,

że podejrzewali już Hookera od kilku dni. Podobnie jak Hamiltona. Stwierdzili, że ktoś włamał się do ich ściśle tajnych danych - pomiędzy rozciągniętymi w uśmiechu ustami Wallace^a zalśniły zęby. - Wykryto, że Hamilton jest zamieszany w jakąś działalność wywrotową, a Hooker miał coś wspólnego z dochodzeniem kryminalnym na Florydzie, dotyczącym...

- Henry, co się tu właściwie dzieje? - zapytał Felapolous, wpatrując się w oczy szefa Ołympusa. - Dlaczego ci wszyscy ludzie zostali postawieni w stan najwyższej gotowości?

Oczy Wallace'a rozszerzyły się, a usta otworzyły. Wargi poruszały się bezgłośnie przez moment, jakby mózg stracił panowanie nad ciałem.

- Na stacji został ogłoszony alarm, Ed - powiedział powoli, zwracając się do doktora, jak do opóźnionego w rozwoju dziecka. - Doszło tu do rewolty. Hooker, Hamilton i ten trzeci... którego nazywają Virgin Bruce... knują sabotaż albo przejęcie stacji. Moim obowiązkiem, jako nadzorcy realizacji projektu, jest jej obrona...

Felapolous potrząsnął głową. Nie było sensu pytać Henrye'go o powody takiej decyzji.

- Powiedziałeś pracującym tu ludziom, dlaczego został ogłoszony ten alarm? - zapytał.

Wallace spojrzał z obawą w kierunku stacji łączności.

- Nie rozumiesz, że to poważna sprawa? - jego szept był ledwie słyszalny w otaczającym ich twarze. - Lowenstein jest także z nimi. Jeżeli powiem wszystkim, o co tu chodzi, mogłaby ostrzec swoich kolegów, a oni... - zwahał się - a oni...

- Zwieją - podsunął Felapolous.

Poczuł ogarniające go zmęczenie paranoicznymi fantazjami Wallace'a. Zdał sobie sprawę, że do tej pory bawił się, zgłębiając wyimaginowany świat Wallace'a. Wiedział jednak, że teraz w tym świecie dzieje się coś strasznego, a jego zadaniem jest ponowne jego uporządkowanie. To sprawiło, że poczuł się zawiedziony i zły.

- Dokąd to ci spiskowcy mieliby uciekać. Henry? Znajdujemy się przecież tysiące mil od Ziemi.

- Nie! Oni nie uciekają! - krzyknął ponownie Wallace. W jego oczach malowała się niema prośba o zrozumienie. - To właśnie dlatego zmobilizowałem grupy naprawcze! Mogli zaplanować rozmieszczenie niewielkich min na całej stacji, aby ją zniszczyć albo wziąć nas jako zakładników, podczas gdy sami...

- Daj mi to!

Felapolous nagłym ruchem zbliżył się do nadzorcy i zerwał mu słuchawki. Wallace wyciągnął do przodu obie ręce, starając się odebrać je doktorowi, ale ten odepchnął go ze złością. Wallace wpadł na pracowników obsługi, siedzących nie opodal. Kilkunastu ludzi, w tym także Lowenstein, odwróciło głowy, obserwując zajście.

- Trzymajcie go! - wrzasnął Felapolous do grupki pracowników, wkładając jednocześnie na uszy odebrane słuchawki. Wcisnął przycisk łączności i gwizdnął przeraźliwie. Z zadowoleniem zauważył, że w pomieszczeniu zapanowała nagle cisza. Wszyscy wlepili w niego wzrok.

- Dobra, posłuchajcie mnie - powiedział spokojnie. - Mówi do was Ed Felapolous. Stacja nie jest już... powtarzam, nie jest już w stanie alarmu. Macie wszyscy wrócić do zwykłych zajęć, odwołać wszystkie czynności wywołane alarmem i... - rozejrzał się wkoło, a widząc, jak uważnie jest

obserwowany, kontynuował - ...i wrócić po prostu do normalności. Panie i panowie, obawiam się, że... Popatrzywszy na Wallace'a, którego oczy ciskały na niego gromy, dodał:

- Obawiam się, że pan Wallace nie czuje się dzisiaj zbyt dobrze.

Jeżeli wyglądało to jak żart, Felapolous nie był tego świadom. Zdziwił się więc, gdy dobiegły doń tłumione chichoty. Spowodowały one, że skrzywił się zawstydzony zachowaniem zarówno swoim, jak i szefa stacji.

W tym momencie doktor zorientował się, że Wallace coś pilnie obserwuje. Podążył za jego wzrokiem, który utkwiony był w panelu łączności. Na konsoli migało czerwone światełko. Nagle na ciekłokrystalicznym monitorze pojawił się napis: 0169 NAJWYŻSZEJ WAGI. WIADOMOŚĆ ALARMOWA, FREEDOM.

Lowenstein nie poruszyła się, aby odebrać przekaz. Patrzyła wprost na ekran, a jej ręce spoczywały na konsoli o kilka cali od klawiatury. Zdawała się nie zwracać uwagi na rzeczy dziejące się obok (chyba jako jedyna osoba na pomoście dowodzenia), jak również na informację na monitorze.

- Odbierz wiadomość Lowenstein - rozkazał Wallace. - Co się dzieje, kobieto? Nie widzisz informacji o przekazie najwyższej rangi ze stacji Freedom? - Podniósł głos. - Rozkazuję natychmiast wykonać to, co powiedziałem!

- Zamknij się. Henry - szepnął Felapolous.

- Nie widzisz? - Wallace zwrócił się do doktora. - Ona jest jedną z nich. Jest częścią tego całego...

Nagle jego twarz zbladła, a oczy rozszerzyły się.

- Oczywiście! Ucho! Chodzi im o Ucho! Znajdują się na stacji Freedom, aby zniszczyć Wielkie Ucho!

Felapolous poczuł się zakłopotany. Czym u licha było to Wielkie Ucho? Spojrzał po twarzach zgromadzonych ludzi, ale malowało się na nich tylko zdziwienie. Ponownie popatrzył na Lowenstein i stwierdził, że w ogóle nie zareagowała na polecenie szefa. Starała się zachować spokój, ale jej ręce drżały i zaczynała się pocić... Co, na miłość Boską, wiedziała o...?

Nagle usłyszał głośny, pełen bólu okrzyk i odwrócił głowę w tym kierunku. Pracownik, trzymający dotychczas nadzorcę, zwijał się z bólu, łapiąc się za splot słoneczny, w który otrzymał najwidoczniej niespodziewany cios. Odzyskawszy swobodę ruchów, Wallace wyprostował się i sięgnął do wewnętrznej kieszeni kamizelki.

- Cholera! - zaklął doktor, wyciągając jednocześnie strzykawkę, wypełnioną szybko działającym środkiem uspokajającym, którą zawsze nosił przy sobie.

Zobaczył Wallace'a trzymającego w ręku dziwnie wyglądającą broń, wycelowaną w Lowenstein...

Felapolous rzucił się do przodu, trzymając strzykawkę w wyciągniętej ręce. Spóźnił się jednak o ułamek sekundy. Wallace zdążył nacisnąć spust czegoś, co przypominało pistolet. Rozległ się wysoki, metaliczny dźwięk i coś czerwonego wystrzeliło w powietrze. Kiedy Felapolous wpadł na szefa stacji, wbijając igłę w jego szyję i wstrzykując sporą dawkę środka uspokajającego, usłyszał krzyk Lowenstein.

- Trzymajcie go! - wrzasnął do pracowników pomostu dowodzenia, uderzając kantem dłoni w nadgarstek Wallace^. Pistolet wypadł z zaciśniętych palców i Felapolous chwycił go, zanim oddalił się

poza zasięg jego rąk. Dwaj członkowie załogi byli już przy Lowenstein. Kiedy doktor podpłynął do niej, ujrzał krople krwi broczące z rany tuż pod lewym obojczykiem. Odepchnął człowieka, kory znajdował się na jego drodze (Tate'a, zawsze skręcającego kostkę, ilekroć uprawiał jogging w kocim korytarzu) i szybko obejrzał ranę.

Strzałka, taka sama, jakich używaliśmy w sali wypoczynkowej rzucając do tarczy, tkwiła w górnej części klatki piersiowej Joni. Dziewczyna nie straciła jednak przytomności, ale była blada i zapewne w szoku.

- Zabierzcie ją do modułu szpitalnego - polecił Tate'owi i jeszcze jakiemuś pracownikowi pomostu dowodzenia. - Nie ruszajcie rzutki, dopóki sam się nią nie zajmę.

Mężczyźni pokiwali głowami i ostrożnie pchnęli Lowenstein w stronę włazu.

Felapolous odwrócił się i popatrzył na Wallace'a. Nadzorca "Projektu Franklina" wisiał bezwładnie w powietrzu, z jedną ręką uniesioną do góry. Dwaj pilnujący go członkowie załogi odsunęli się, widząc że w takim stanie nie stanowi już zagrożenia.

Doktor teraz dopiero przyjrzał się odebranej Wal-lace'owi broni. Było to coś, co łączyło w sobie cechy pistoletu i kuszy, a zostało zmajstrowane najwidoczniej własnoręcznie przez szefa stacji. Uchwyt oraz spust pochodziły od elektrycznego wkrętaka, używanego przez złomiarzy. Lufa wykonana została najprawdopodobniej z osłony kabla, w którego wnętrzu znajdowała się gruba sprężyna.

- Jezu Chryste - jęknął Felapolous, co zdarzało mu się nadzwyczaj rzadko.

Całe szczęście, że Wallace nie wpadł na pomysł użycia bardziej niebezpiecznych pocisków. Ale i tak broń ta mogła zranić zarówno nieostrożngo użytkownika, jak i jego ofiarę.

- Doktorze - rzekł ktoś za jego plecami. Odwrócił się i zobaczył, że LaFleche, pracująca z Lowenstein, zajęła jej miejsc przy konsoli. Na uszach miała słuchawki i widocznie odbierała wiadomości z Freedom. Jej twarz wyrażała kompletne zaskoczenie.

- To stacja Freedom - wyjaśniła. - Mówią, że ktoś.... trzech ludzi... stąd, z Ołympusa, znajduje się w ich bazie. Mówią, że... nie wiem, ale to brzmi tak, jakby oni próbowali dokonać jakiegoś sabotażu.

Felapolous popatrzył na nią, a później przeniósł wzrok na Wallace'a. Szef stacji nie był jednak w stanie pomóc mu w zrozumieniu tego, co się działo.

Dokładnie o 7.50 zdałem sobie sprawę, że nasz plan zawiódł. Byłem jednak całkowicie bezsilny.

Wiedziałem, że akcja nie powiodła się. Według planu powinienem otrzymać sygnał z pomostu dowodzenia od Joni Lowenstein, informujący, że Jack zdołał opanować moduł centralny "Ucha i mógł odebrać z Ołympusa wirusa komputerowego. Co prawda zostało im jeszcze dziesięć minut, ale musiało się coś wydarzyć, jeżeli nie dali do tej pory żadnego znaku życia.

Nie mogłem się niczego dowiedzieć ani pomóc i to było dla mnie najgorsze. Moim obowiązkiem jednak było tkwić na posterunku, bo przecież istniała jeszcze, minimalna szansa na to, że będę musiał przesłać im program. Ani ja, ani też Joni nie mogliśmy się jednak w żaden sposób z nimi skontaktować. Jack miał wybrać zupełnie przypadkową częstotliwość. Było ich co najmniej kilkadziesiąt, a Joni musiała ją znaleźć i poinformować o tym mnie. Częstotliwość, wybraną w ostatniej chwili.

- Do diabła z tym - mruknąłem, sięgając do interkomu. Byłem tak zdenerwowany, że mówiłem sam do siebie. - Przeszuka je po prostu wszystkie i tyle. - Wziąłem do ręki słuchawkę i zacząłem wystukiwać trzycyfrowy numer sekcji łączności. - Musi się trochę wysilić, a na pewno porozumie się z Jackiem - uspokajałem własne wątpliwości.

Nagle zza moich pleców wysunęła się ręka, która wcisnęła na konsoli przycisk przerywający połączenie. Krzyknąłem przestraszony, wypuszczając słuchawkę i przewracając fotel, aby zobaczyć kto niepostrzeżenie dostał się do stacji obróbki danych.

Phii Bigthom. Sekwoja, która poruszała się jak człowiek. Indianin miał na sobie uniform służby bezpieczeństwa, a na skórzanym pasie wisiała kabura z laserem. Nie wróżyło to nic dobrego. Bigthom nosił ze sobą broń tylko wtedy, gdy miał wykonać jakieś zadanie. Uśmiechał się szeroko, co było wyraźną oznaką nadchodzącego niebezpieczeństwa. Czynił to bowiem wtedy, kiedy zamierzał zrobić komuś krzywdę.

- Cześć, Phii - wydusiłem z siebie. Nie zająknąłem się nawet, co bardzo mnie podbudowało. Gdyby dopisało mi szczęście, może nic złego się nie stanie. - O co chodzi?

Indianin Navajo chrząknął tylko i cofnął się o krok. Opuścił ręce, ale zauważyłem, że jedna z nich znajdowała się niepokojąco blisko lasera. Przez kilkanaście sekund stał tak w milczeniu, patrząc na mnie, a ja czułem na plecach zimne krople potu.

- Stałem za tobą dobre kilka minut - stwierdził wreszcie zupełnie beznamiętnym głosem. Wygląda na to, że masz jakieś kłopoty z uzyskaniem wiadomości od Jacka. Ja także chciałbym się czegoś o nim dowiedzieć. Wiesz może, gdzie on jest?

- Jack? - spytałem, przybierając ton zdziwienia. - Chodzi ci o Hamilona? Nie, nie mam pojęcia, co robi i gdzie teraz przebywa...

Na potwierdzenie tych słów energicznie pokręciłem głową, wpatrując się jednocześnie w pusty ekran monitora. Widziałem w nim wciąż uśmiechniętą twarz Mr Biga.

- Nie, nie mam zielonego pojęcia - powtórzyłem, starając się zachowywać jak rozstrzepani po-gramiści, którzy nie widzą świata poza komputerami. - A dlaczego pytasz? Stało się coś złego?

Bigthom ledwie dostrzegalnie przytaknął. Uśmiech zniknął z jego twarzy, a zastąpił go wyraz obojętności.

- Odebraliśmy wiadomość ze stacji Freedom - powiedział. - Trzy osoby ze Skycana dostały się tam i mają jakieś podejrzane zamiary. A więc nie wiesz, gdzie jest Jack? A może znasz miejsce pobytu Virgina Bruce'a albo Hookera?

Pokręciłem głową. Wskazał na interkom i słuchawkę leżącą na moich kolanach.

- Widziałem, że próbowałeś skontaktować się z sekcją łączności - stwierdził jak zwykle bez-nmamięmym głosem. - Chciałeś dowiedzieć się czegoś od Joni.

Wzruszyłem ramionami.

- Może i chciałem. Może chciałem zapytać ją o dzisiejszą datę. Co to kogo może obchodzić?

Znajdowałem się w sytuacji bez wyjścia. Indianin popatrzył na mnie uważniej. Zapewne po podsłuchaniu mojego monologu, wszystkie strzępy informacji ułożyły mu się w całość. Nie spuszczając ze mnie wzroku, sięgnął lewą ręką do pasa i odczepił parę chromowanych kajdanek.

- O co jestem oskarżony? - zapytałem. Obrzucił mnie gniewnym spojrzeniem i nakazał gestem nadstawić nadgarstki. Tutaj nie miał obowiązku czytać mi nawet formuły aresztowania. Obaj o tym wiedzieliśmy.

Na stacji Freedom musiało zdarzyć się coś naprawdę złego.

- Panowie - rzekł Hamilton, pochylając się nad ekranem terminalu i przyciskając słuchawkę do ucha. - Sądzę, że jesteśmy spaleni.

- Tak. Niestety to prawda - przyznał Virgin Bruce. Wciąż trzymał się za tył głowy, którym uderzył o właz. - Widziałeś, co się stało? Korytarz...

- Korytarz prowadzący do doków został zablokowany - dokończył hydroponik, manipulując coś przy radiu. - Nie możemy dostać się do śluzy, gdzie przycumuje "Willy Ley". Nie możemy też wrócić na Skycana. Próbuję wszystkie kanały, które miała sprawdzić Joni, i wciąż nic.

- Och, na miłość boską! - krzyknął Bruce. - Spieprzyłeś wszystko! Wiesz o tym? Cała ta cholerna akcja...

- Zamknij się! - wrzasnął Jack.

Virgin Bruce urwał, a Popeye spojrzał znad konsoli, przy której klęczał. Po raz pierwszy słyszeli, jak Hamilton podniósł głos. Jack zwrócił się do Hookera, który podsłuchiwał rozmowy radiowe na stacji Freedom.

- Co tam słychać?

Popeye patrzył na niego przez chwilę. Gdyby nie był tak zajęty i nie szukał jednocześnie wyjścia

z sytuacji, w jakiej się znaleźli, z przyjemnością uderzyłby Hamiltona w szczękę.

- Rozmawiają ze Skycanem - powiedział wreszcie. - Większość informacji jest zakodowana, ale z całą pewnością są to wiadomości alarmowe. Możecie się domyślić, na jaki temat. Odebrałem też nie-kodowane przekazy do innych części stacji. Wygląda na to, że zamierzają odciąć nas od reszty bazy, otworzyć grodź i posłać na nas grupę uderzeniową.

- A co z "Willy Ley"?

- Znajduje się już na orbicie i przygotowuje do połączenia ze stacją. Poinformowali załogę promu, że ogłoszony jest alarm, ale zezwolili na cumowanie, które ma się odbyć za dziewięć minut. Do tego czasu będzie już pewnie po nas.

- To był niezły plan - pomyślał Hamilton, aby się nie załamać, widząc jak wszystko rozpada się na kawałki. Wciąż nie dopuszczał myśli, że to jego wina. Przecież opracował ten plan, jeszcze zanim trafił w kosmos. Nie było żadnych komplikacji. Spotkanie i zawarcie przyjaźni z Lisa Bamhart, a później częsta korespondencja z nią i kilka rozmów telefonicznych sprawiły, że zgodziła się im pomóc. Nie wiedziała właściwie nic o całej sprawie, ale zaproponowała, że będzie mogła zabrać ich ze stacji Freedom podczas cotygodniowego lotu.

Hamilton w duchu błogosławił jej gotowość do pomocy (prawie ślepą, porównując jej niewielką wiedzę o całej sprawie do podejmowanego ryzyka), ale rozumiał także wysuwane zastrzeżenia. "Nie mogę zostać złapana" - pisała w liście przysłanym mu wraz z czapeczką Fat Boy's. "Będę czekała na ciebie najwyżej pięć minut. Jeżeli się nie zjawisz, odlecę i nie miej o to do mnie żalu."

Potrząsnął głową, nastawiając kolejną częstotliwość (próbował już to zrobić kilkanaście razy) i nie

słysząc żadnej odpowiedzi. Gdzie, u licha, była Joni? Co się działo z Samem? Dobry stary "Willy Ley", w którym spędził kilka godzin na wymiotowaniu. Prom przycumuje tylko na kilka minut, ponieważ zwłoka wydłużyłaby powrotny lot. Gdyby wszystko poszło tak, jak planowali, odebraliby już od Sama wirusa, wprowadzili go do komputera Ucha i szykowali się do dostania na pokład wahadłowca. Kiedy obsługa prowadziłaby rozładunek, przemknęliby do doków i dostali się do ładowni. Akcja ta miała zająć im mniej niż pięć minut. Musiała, bo prom odleciałby bez nich. "Każde opóźnienie sprowadzi na mnie podejrzenia" - wyjaśniła Lisa w liście.

- Nie mamy już szans - mruknął. Nawet w warunkach nieważkości czuł ogromny ciężar spoczywający na swoich barkach. - Nie możemy dostać się do śluzy. Gdy tylko spróbujemy, złapią nas wszystkich. Jesteśmy już bez żadnych szans.

- Nie powtarzaj w kółko tego samego! - krzyknął Virgin Bruce. - No, dalej! Przecież jesteś geniuszem! Znajdź jakieś rozwiązanie.

Hamilton, czując bezsilność, odsunął się od konsoli, popatrzył w pełne wściekłości oczy Neimana i bezradnie rozłożył ręce.

- Przecież widzisz, w jakiej sytuacji się znajdujemy - powiedział cicho. - Może ty masz jakiś ciekawy pomysł?

- Co...? Chyba sobie żartujesz.

- Mam kompletną pustkę w głowie - wyjaśnił zrezygnowany Jack. - Cały ten plan rozpadł się przez jeden nie przewidziany wypadek. Spieprzyłem wszystko. Moje przypuszczenia nie sprawdziły się. W ciągu kilku minut dopadną nas. Nie ma sposobu... Jeżeli znaleźliście jakieś rozwiązanie, powiedzcie. Jeśli nie, skończymy jako karma dla psów.

- Karma dla psów - powtórzył wolno Virgin Bruce. - Do cholery! A czym teraz jesteśmy. Nagle uśmiechnął się, a po chwili zaczął chichotać.

- Mogą z nas zrobić ostatecznie hamburgery - wymamrotał.

Słysząc to, Hamilton całkiem nieświadomie zaśmiał się. Tak samo zareagował Popeye, który jednocześnie pokręcił głową, wyrażając niedowierzanie.

- To już naprawdę zbyt dużo - powiedział. - Wplątałeś nas w to wszystko, przekonując jednocześnie, że twój plan nie może się nie udać, podobnie jak perfekcyjny skok na bank. Teraz najspokojniej w świecie przyznajesz, że nie wyszło i oczekujesz, że my znajdziemy wyjście z tej sytuacji. Przysięgam, Jack, że udusiłbym cię gołymi rękami, gdybyśmy tylko mieli czas.

Hamilton wzruszył ramionami.

- Przecież mamy mnóstwo czasu. Nie możemy się stąd wydostać, droga do doków jest odcięta... Jesteśmy uwięzieni. Chyba że macie jakiś genialny pomysł, dzięki któremu uciekniemy. Jeśli nie, możesz się nie krępować i udusić mnie. Zasługuję na to.

Popeye przyjrzał mu się uważniej.

- Chciałbyś, prawda? Wplątałeś nas w kłopoty z powodu raportów wywiadowczych "Global Watch" i okłamałeś wszystkich, opowiadając o swojej rozmowie z tym facetem...

- Hej! Poczekajcie chwilę! - wtrącił się Virgin Bruce. Jego ciemne oczy przenosiły się z jednego mężczyzny na drugiego. - O czym wy mówicie? O okłamywaniu...?

Popeye uciszył go machnięciem ręki.

- Nieważne, Bruce. Zbyt długo trwałyby wyjaśnienia. Powiedzmy po prostu, że nie wszystko jest tak, jak ci się zdaje - popatrzył na hydroponika.

-Zawrzyjmy układ, Jack. Znam sposób, dzięki któremu możliwa będzie ucieczka i zdradzę ci go... jeżeli powiesz mi jedną rzecz.

- Co chcesz wiedzieć?

- Czy ta akcja warta była takich poświęceń? - zapytał Hooker. - Czy warto było ryzykować nasze życie dla takiej głupoty?

Hamilton spuścił wzrok na podłogę. Poczuł się nagle mały i bezbronny, jak dziecko złapane na kradzieży albo mąż przyłapany przez żonę w łóżku z inną kobietą. Został zdemaskowany. Nie mógł już kłamać.

- Ja... - zaczął niepewnie.

- Dlaczego? - krzyknął Popeye. - Po co u licha zorganizowałeś to wszystko?

- Spróbowaliśmy, do cholery! - odpowiedział mu takim samym tonem Jack. - Spróbowaliśmy coś zmienić! Do diabła, to mogło nie wystarczyć, ale przynajmniej spróbowaliśmy! - zerwał z głowy słuchawki i chociaż zdał sobie sprawę, że zachowuje się jak dziecko, rzucił nimi w Hookera. - Dlatego to zrobiliśmy, sukinsynie!

- Spróbowaliśmy i spieprzyliśmy robotę! - warknął Popeye, odbijając dłonią lecące w jego kierunku słuchawki. - Ty durniu, nie mieliśmy szans powodzenia od samego początku! Po co więc próbowaliśmy?

Twarz Hamiltona poczerwieniała, a każdy nerw jego ciała drżał. Poczuł nieodpartą chęć wyładowania wściekłości na rybaku z Florydy.

- Aleś ty bezczelny! - krzyknął. - Leżałeś bezczynnie przez całe dnie na swojej koi, martwiąc się jakimiś swoimi ciemnymi sprawkami, o których nie chciałeś komukolwiek powiedzieć. Byłeś cieniem człowieka! Nie istniałeś, a teraz... Jezu, masz tupet

pytać mnie, po co próbowaliśmy. Dlaczego? Cholera, ty niczego nie rozumiesz! Wysiłek jest wszystkim!

Popeye nagle doznał dziwnego wrażenia. Nie potrafiłby tego wyjaśnić, ale czuł, jakby znajdował się w ciemnym pokoju, w którym na ułamek sekundy włączono światło. Żarówka rozpada się w bezgłośnej miniaturowej eksplozji, która uderza falą... podczas gdy pokój pogrąża się ponownie w mroku. Ale tym razem nie było...

Złota obrączka, noszona na kobiecym palcu, wpadająca do kryształowej wody. Wiruje, tonie, zniknęła...

Tym razem nie było ciemności.

- Dobra - powiedział cicho.

Spojrzał na pełną nienawiści twarz Hamiltona (nigdy jeszcze nie widział go w takim stanie), a następnie przeniósł wzrok na Virgina Bruce'a. Ku swemu zdziwieniu zobaczył, że Neiman wygląda na przestraszonego.

- Dobra - powtórzył, tym razem mówiąc tylko do siebie.

Uśmiechnął się. Teraz wszystko stawało się jasne. Nie wiedział jeszcze dokładnie, ale... coś, co powiedział Jack, sprawiło, że rozjaśniło mu się w głowie. Nie rozumował tak trzeźwo i jasno już od wielu miesięcy. Istniało wyjście z tej sytuacji! Nie tylko dla Jacka i Bruce'a, ale także dla niego...

- Popeye - głos hydroponika był już także spokojny. - Popeye, wszystko w porządku? Przykro mi, że się tak do ciebie odezwałem...

- Nigdy nie mów, że ci przykro - powiedział Hooker. Westchnął ciężko. - Ktoś bardzo bliski powiedział tak kiedyś do mnie. Nigdy nie mów, że ci przykro. Rób co chcesz, ale nie mów tak.

Zdjął z głowy słuchawki i sięgnął po rękawice przymocowane do kombinezonu.

- Ubierajcie się - polecił. - Hełmy także. Za kilka minut wychodzicie na zewnątrz.

Ponaglani przez Hookera, Hamilton i Virgin Bruce sięgnęli po rękawice i włożyli je.

- Co masz na myśli? Jak to wychodzimy na zewnątrz? - zapytał go Jack.

Oczy Popeyea napotkały wzrok hydroponika (pierwszej osoby, poznanej od wielu miesięcy, której mógł zaufać, przynajmniej do wczorajszego dnia) i przez chwilę złomiarz odczuł chęć zwierzenia mu się ze wszystkich utrapień i gnębiących go koszmarów. Popeye zamrugał. Nie. Uznał, że prawda nie może zostać nikomu wyjawiona.

- Przedostaniecie się na "Willy Ley" - powiedział. - Nie martwcie się o mnie. Ucieknę w inny sposób.


28

Ucieczka z orbity

- Na co, do diabła, jeszcze czekacie? - pieklił się Dobbs. - Dostańcie się do tego modułu i wyciągnijcie ich stamtąd!

- Panie Dobbs - powiedział cicho Pauł Bdgar - zrobimy to szybko, jak ludzie zajmą odpowiednie stanowiska i otrzymają stosowne rozkazy. Do tego czasu proszę siedzieć cicho i nie dyktować mi, co mam robić.

Moduł dowodzenia wydawał się dwukrotnie bardziej zatłoczony, niż był w rzeczywistości, głównie dlatego, że personel robił wiele zamieszania, starając się opanować sytuację. Pracownicy siedzieli przed konsolami o różnorodnym przeznaczeniu, ale najwięcej ludzi zgromadzonych było przy konsoli łączności. Prowadzono tam jednocześnie kilkanaście rozmów z pomostem dowodzenia stacji Ołympus, z centrum Skycorpu w Alabamie, z wydziałem NASA na Cape Canaveral i, niestety bezskutecznie, z trzema mężczyznami, którzy opanowali moduł Ucha. Nie udało się nawiązać z nimi kontaktu, pomimo wielokrotnego wywoływania ich przez interkom.

Moduł milczał już od kilku minut. Sygnały radiowe, wysyłane z niego na kilkunastu częstotliwościach

w kierunku stacji Ołympus, zamilkły. Kiedy sytuacja zaczęła się komplikować, dowódca stacji Freedom - Pauł Edgar - otrzymał tajną, zakodowaną wiadomość z Narodowej Agencji Bezpieczeństwa. Zniszczył informację wydrukowaną na pasku papieru i powiedział załodze, że mają podjąć nadzwyczajne środki w stosunku do trzech sabotażystów.

Dobbs, który im uciekł, a następnie poinformował dowództwo Freedom o rozwijającej się niepomyślnie sytuacji, został zignorowany i odsunięty od całej sprawy. Usiadł w kącie pomieszczenia i obserwował, jak Edgar ze współpracownikami stara się rozwikłać zaistniały problem. Szef stacji umieścił już kilkunastu ludzi przy zamkniętym włazie, ale zwlekał z jego otwarciem i szturmem na moduł.

- Istnieją powody, aby sądzić, że ci ludzie są niebezpieczni - wyjaśnił Edgar Dobbsowi kilka minut temu.

- Dobry Boże, przecież już to mówiłem - zirytował się Dobbs. - Przynajmniej jeden z nich jest maniakiem. Musimy ich stamtąd jak najszybciej usunąć!

Edgar przytaknął z pewnym ociąganiem.

- Zrobimy to - oznajmił tonem, który dawał do zrozumienia, że Dobbs jest ważną osobą, reprezentującą Skycorp i rząd Stanów Zjednoczonych, ale nie ma władzy na pokładzie bazy Freedom. - Nie mogę jednak narażać bez potrzeby ani stacji, ani swoich ludzi. Najpierw chcę się z nimi skontaktować i podjąć negocjacje. Skłonić ich, aby poddali się z własnej woli. Nie mają dużego wyboru, więc pewnie zgodzą się na takie rozwiązanie.

Upłynęło już parę minut od tej rozmowy, ale pracownikowi łączności wciąż nie udało się nawiązać kontaktu z sabotaży stami. Dobbs pocił się i kurczowo

ściskał poręcz, starając się opanować strach. Myśl o odpowiedzialności za ten moduł i jego zawartość nie opuszczała go ani na chwilę.

- Szefie, mam połączenie ze stacją Ołympus - zameldował jeden z pracowników sekcji łączności. - Mówią, że także mają jakieś problemy, prawdopodobnie związane z naszymi. Dokonano tam nawet kilku aresztowań. Poszukują trzech zaginionych ludzi: Jacka Hamiltona, Bruce'a Neimana i Claude'a Hookera.

Edgar popatrzył na Dobbsa, a ten skinął głową.

- To oni - stwierdził szef stacji. - Powiedz im, że wstępnie ich zidentyfikowaliśmy i bądź z nimi w kontakcie.

- Pauł, "Willy Ley" podchodzi do dokowania - rzucił kontroler ruchu przez ramię. - Mam ich zatrzymać i kazać poczekać na orbicie?

Dowódca stacji zastanawiał się przez chwilę.

- Nie, może im nie wystarczyć paliwa - powiedział. - Niech cumują według planu. Charlie, poinformuj ich, że mamy... Och, do diabła, po prostu powiedz im, że ogłoszony jest alarm i to wszystko. Lisa i Steve zrozumieją. Mam taką nadzieję.

Dotknął ramienia mężczyzny przy interkomie.

- Co tam słychać, Renaldo?

- Nic, szefie. Nawet jeżeli mnie słyszą, nie mają ochoty się odezwać.

- Cholera - mruknął Edgar, kładąc ręce na oparciu fotela łącznościowca. - No cóż, powiedz Patrickowi, żeby za pół minuty otworzył właz i czekał na mój rozkaz.

Renaldo wcisnął przycisk łączności i powiedział do mikrofonu:

- Kod 21, tu Red Rider. Odliczaj do trzydziestu i otwieraj, ale nie zaczynaj niczego bez rozkazu, powtarzam...

Nagle rozległ się głośny, wibrujący dźwięk. Kiedy obaj rozglądali się nerwowo, jedna z pracownic przeanalizowała dane i stwierdziła:

- Awaryjna śluza numer trzy zdekompresowana i otwarta! W module AT-1 wystąpił nagły spadek ciśnienia.

W tej chwili w pomieszczeniu zawyły syreny alarmowe.

- Gwałtowna dekompresja? - wrzasnął Edgar.

- Nie sądzę - odkrzyknęła. - Zewnętrzny właz śluzy został otwarty, a aparaturę ustawiono tak, aby nastąpił tylko nieznaczny spadek ciśnienia w korytarzu. - Kiedy to mówiła, jej oczy wędrowały po wyświetlanych na ekranie liczbach, a palce po klawiszach kontrolnych. - Wszystkie sąsiednie pomieszczenia zabezpieczone! Ciśnienie w AT-1 spadło do 4 funtów na cal kwadratowy.

- Co? - wrzasnął Edgar. - Wyłączyć alarm! Jak...?

- Szefie, tu Patrick ze swoimi ludźmi! - odezwał się Renaldo. - W żaden sposób nie mogą otworzyć włazu!

Hamilton pragnął zaniknąć oczy i jednocześnie mieć je szeroko otwarte. Ziemia leżała u jego stóp jak ogromna taca. Chociaż rozum podpowiadał, całkiem słusznie, że nie może spaść tych trzysta mil w dół na zasnutą chmurami, zachodnioafrykańską sawannę, ręce kurczowo przywierały dzięki przyssawkom magnetycznym do zewnętrznej powłoki stacji.

- Jack - rozległ się w słuchawkach hełmu głos Virgina Bruce'a.

Był dziesięć stóp przed Hamiltonem, poruszając się wolno po powłoce modułu w kierunku aluminiowej kratownicy, otaczającej całą stację.

- Spójrz w dół, Bruce - powiedział hydroponik, czując, że ledwie może złapać oddech.

- Nie patrz na Ziemię, Jack. Po prostu skoncentruj się na swoich rękach i nie odrywaj od nich oczu.

- Dobrze.

Hamilton odwrócił wzrok od planety i skupił się na dłoniach uzbrojonych w rękawice i przytwierdzonych do nich magnetycznych przyssawkach. Pochodziły one z szafki obok śluzy, przez którą wydostali się na zewnątrz. Służyły zazwyczaj grupom inspekcyjnym i naprawczym, wychodzącym w próżnię, a nie korzystającym z lin bezpieczeństwa ani plecaków MMU. Zdjął kciuk prawej ręki z przycisku, przesunął ją i ponownie wcisnął guzik. Elektromagnes mocno przywarł do metalowej powłoki. Zwolnił lewą rękę, dostawił do prawej i znowu nacisnął guzik.

- Pośpiesz się - przynaglał go Virgin Bruce. - Widzę już prom. Podchodzi do doków. Nie, nie szukaj go wzrokiem,! Skup się na wędrówce do kratownicy. Musimy dotrzeć do "Willy Ley", zanim domyśla się, o co chodzi.

- Nie uda się nam - stwierdził Jack. Posuwali się bardzo wolno, zaledwie kilka stóp za jednym razem, a do doków i promu zostało ich co najmniej sto. Zdawało się, że pokonanie takiego dystansu jest niemożliwe w ciągu pięciu minut, przez które wahadłowiec będzie na nich czekał.

- Dojdziemy - stwierdził Neiman. - Kiedy dostaniemy się do kratownicy, będziemy mogli pozbyć się przyssawek i poruszać znacznie szybciej. Musisz jednak...

W tym momencie poczuli lekki, lecz wyraźnie wyczuwalny wstrząs w nadbudowie stacji Freedom, jakby coś w nią uderzyło.

Początkowo Hamilton myślał, że to "Willy Ley" tak ciężko zacumował. Potem znów spojrzał w kierunku Ziemi.

Długi, szeroki cylinder oddalał się od stacji, a za nim podążały kawałki metalu i włókna szklanego, które odbijały promienie słoneczne. W ułamku sekundy rozpoznał jeden z modułów stacji. Nie musiał się nawet zastanawiać, aby stwierdzić który.

- Adios, Popeye - powiedział.

Odpalenie ładunków na przyłączach modułu okazało się bardziej gwałtowne, niż Hooker przypuszczał. Kiedy uruchomił detonator, chwycił się obiema rękami poręczy i w myślach odliczał od dziesięciu do zera. Inżynierowie, którzy zaprojektowali moduł, wzorowany na tych, które wchodziły w skład Ołym-pusa, przewidzieli na szczęście wariant jego awaryjnego odłączenia. Eksplozja oderwała całkowicie moduł z Uchem od stacji Freedom i o mało nie pozbawiła Popeye'a zębów.

W chwili gdy moduł się odłączył, światła w jego wnętrzu zgasły, ponieważ kable dostarczające energię elektryczną zostały przerwane. Hooker był już oczywiście w pełnym kombinezonie kosmicznym. Uruchomił lampę na hełmie i zajął się następnym etapem desperackiego planu.

Rozwinął nylonową linę z bębna, jeden koniec okręcił wokół poręczy i zrobił porządny węzeł, drugi zaś przytwierdził do swego kombinezonu. Sprawdziwszy wytrzymałość obu węzłów, skierował się do zamkniętego do tej pory włazu. Przekręcił koło zabezpieczające i odblokował zamek. Osunął się trochę od luku, po czym kopnął go obiema nogami.

Gwałtowna dekompresja wyssała wszystkie nie przymocowane przedmioty przez otwarty właz. Podmuch wystrzeliłby Hookera daleko w przestrzeń kosmiczną, gdyby nie był zabezpieczony liną. Ale i tak potężna siła rzuciła go na konsolę, na której rozpaczliwie szukał punktu zaczepienia. Wreszcie jego palce zacisnęły się kurczowo na jednym ze strzemion, znajdujących się pod nią. W snopie światła reflektora Hooker dojrzał słuchawki, prawdopodobnie te, którymi w gniewie cisnął Hamilton, z ogromną szybkością wylatujące na zewnątrz.

Tak szybko jak się zaczął, gwałtowny podmuch ustał. Moduł został pozbawiony powietrza, a na jego miejsce wdarła się próżnia. Hooker rozprostował palce i odepchnął się w kierunku włazu, aby wyjrzeć na zewnątrz.

Moduł wolno i bezładnie opadał. W oddali widać było stację Freedom, a właściwie tylko jej światła pozycyjne. Po chwili w polu widzenia znalazła się Ziemia, znacznie bliższa niż przedtem.

Popeye uśmiechnął się. Jak do tej pory wszystko szło wspaniale. Nagła dekompresja nadała modułowi Ucha dodatkowej prędkości, co pozwoliło wyrwać się ze strefy przyciągania stacji i z jej orbity. Teraz dawało o sobie znać przyciąganie ziemskie, które miało doprowadzić moduł do zejścia z orbity i spalenia w górnych warstwach atmosfery. Hooker przypuszczał, że nastąpi to za około dziesięć, piętnaście minut.

- Teraz twoja kolej, bracie - mruknął.

Nie miał zamiaru towarzyszyć centrum Wielkiego Ucha w jego ostatniej drodze. Wiedział jednak, że szansa przeżycia jest niewielka.

Odwrócił się, odsunął od włazu, szukając czegoś wzrokiem i macając w ciemności, rozpraszanej tylko światłem reflektora. Znalazł wreszcie. Były to niewielkie drzwi, na których widniał czerwony napis

UCIECZKA. Odbezpieczył zamek i otworzył je. Ujrzał niewielką wnękę, a w niej dosyć duży pakunek, osłonięty plastikiem. Hooker rozpiął zabezpieczającą go osłonę, jednocześnie starając się przypomnieć sobie wszystkie informacje dotyczące sprzętu ratowniczego, przekazane mu podczas szkolenia w centrum treningowym na Cape Canaveral.

Przez cały okres podboju kosmosu, nawet przed katastrofami i sytuacjami, w których omal do nich nie doszło, NASA pracowała nad sposobami ratowania astronautów zagrożonych w przestrzeni kosmicznej. Jednym z nich była kula ratownicza, która stała się standardowym wyposażeniem na pokładach amerykańskich statków kosmicznych już w latach osiemdziesiątych poprzedniego stulecia. Inna metoda była odrzucana przez dziesięciolecia, a zaakceptowana dopiero około roku 2000. Została ulepszona przez NASA, ale uznano ją za zbyt niebezpieczną. Wtedy prywatne przedsiębiorstwa wprowadziły dalsze poprawki i zaczęły umieszczać to urządzenie na statkach kosmicznych. Na początku agencja rządowa była przeciwna temu pomysłowi, ale zmieniła zdanie, kiedy udowodniono, że taki ekwipunek stwarza jednak pewne szansę przeżycia w sytuacjach do tej pory beznadziejnych.

W uszach zabrzmiały mu znów słowa instruktorki Skycorpu, uczącej grupę Hookera, jak posługiwać się swoim wyposażeniem ratunkowym.

- Szczerze mówiąc, gdybym miała wybór pomiędzy użyciem tej zabawki a zamarznięciem na śmierć albo uduszeniem się, wybrałabym to ostatnie - stwierdziła. - Wasze szansę przeżycia będą mniej więcej takie same, jak przetrwanie w beczce podczas spływu wodospadem Niagara. Połowa manekinów używanych w czasie prób spaliła się albo spadła na Ziemię z prędkością dochodzącą do tysiąca mil na godzinę. O ile wiem, nikt do tej pory z tego nie korzystał. Eksperymenty z ludźmi uznano za zbyt ryzykowne. Jeżeli w kosmosie znajdziecie się kiedyś w tarapatach, nie czyńcie sobie świadomie krzywdy, używając tego niebezpiecznego urządzenia.

Popeye starał się nie myśleć o tych przestrogach. Rozkręcił zawory doprowadzające powietrze, zdjął z ubrania gumowe rurki i szybko przymocował do brzucha małą butlę tlenową, która zawierała powietrze wystarczające na mniej więcej trzydzieści minut. Czas ten zapewniał mu wykonanie planu. Kiedy przymocował do butli zawory, wziął głęboki oddech i wyciągnął z plastikowej torby niewielki silnik rakietowy.

Rocky najwyraźniej przekazał jej wiadomość, bo zjawiła się w porcie tuz przed zachodem słońca. Szorował właśnie pokład rufowy, klęcząc na deskach z ostrą szczotką i wiadrem wody z mydłem, gdy wyczuł jej obecność. Nie słyszał, jak przyszła, ale wiedział, że stała obok. To jest właśnie miłość: wyczuwasz, gdzie znajduje się twój partner. Kiedy usiadł i spojrzał na Laurę, stojącą na nabrzeżu, zdał sobie sprawę, że to samo można powiedzieć o kimś, kogo się nienawidzi...

Mechanizm kontrolny z wbudowanym żyroskopem przymocowany był poniżej hełmu, nad silnikiem rakietowym na klatce piersiowej. Pracując w pośpiechu, opróżnił torbę i odrzucił ją na bok. W świetle reflektora unosiła się w powietrzu jak duch. Umocowując zawartość torby, przełożył ręce przez pasy, mocno je zaciskając na ramionach. Następnie przypiął rzemienie w pasie i w kroku. Urządzenie wyglądało jak duży plecak i ważyło prawie tyle samo co MA1U.

Hooker rozejrzał się nerwowo po ciemnym pomie-

szczenili. Jego umysł opanowała teraz tylko jedna myśl: wydostać się stąd. Uciekać, ponieważ statek tonie, statek tonie...

- Cześć - powiedziała. Jej głos mógłby wydawać się pogodny, gdyby nie był taki bezbarwny. - Co się dzieje, żeglarzu?

Była taka piękna. Miała brązową skórę, brązowe oczy, niebieskie dżinsy... Widział to wszystko nawet mimo ostrego słońca świecącego mu prosto w oczy. Była taka piękna. Kocham cię, chciał powiedzieć, ale nie mógł. Nagle słońce oślepiło go i nie widział już nic.

- Nic specjalnego - odpowiedział. - Wchodź na pokład.

Popeye powędrował w kierunku włazu i złapał obiema rękoma za brzeg otworu. Skulił się i przygotował do skoku, przypominając sobie wykład Helen Myricki, bo tak właśnie nazywała się instruktorka. Poczekał, aż jego oczom ukazała się świecąca Ziemia i wskoczył w przestrzeń.

Ziemia była teraz znacznie bliżej. Moduł opadał coraz szybciej, a tarcie zwiększało się, w miarę jak zaczął się stykać z najwyższymi warstwami j ono sfery. Popeye odepchnął się delikatnie od niego nogami, starając się być zwróconym plecami ku Ziemi. Patrzył, jak cylinder (teraz dopiero zwrócił uwagę na wymalowaną na nim amerykańską flagę i skrzydła U. S. Air Force) powoli się oddala, jakby przez niego odepchnięty.

Jego oddech stał się ciężki, a dłonie w rękawicach pokryły się potem. Poczuł potrzebę oddania moczu, ale pojemnik nie był podłączony, nie mógł więc tego zrobić. Mocz rozprzestrzeniający się w całym kombinezonie, mógł spowodować spięcie w instalacji elektrycznej, lub co gorsza, dostać się do hełmu. Odpędził tę myśl i sprawdził wszystkie wskaźniki

kontrolne oraz sztuczny horyzont. Nagle przypomniał sobie o systemie odpalania. Pośpiesznie sięgnął obiema rękami do bioder. Namacał dwie dźwignie, chwycił je i przesunął w górę.

Prawym kciukiem otworzył niewielką klapkę w lewym, naramienniku i wyciągnął stamtąd kabel, który podłączył do panelu piersiowego. Światło na kontrolce pod brodą zmieniło kolor na żółty. Prawa ręka powędrowała znowu na pierś i wcisnęła jeden z przycisków. Światełko ponownie zmieniło barwę, tym razem na zieloną: system został uzbrojony. Spojrzał znów na sztuczny horyzont. Obserwował, jak dwie linie powoli dążą do pozycji równoległej z krzywizną Ziemi. Jeszcze chwila, jeszcze ułamek cala...

Popatrzył w ciemną przestrzeń. Jego oczy nerwowo ją przeszukiwały. W oddali dojrzał niewielki świecący obiekt i domyślił się, że jest to stacja Freedom. Może to dziwne, lecz poczuł tęsknotę za miejscem, opuszczonym dziś rano. Pragnął po raz ostatni popatrzeć na ledwie dający się odróżnić od gwiazd pierścień świetlny - Skycan.

Podążając za Virginem Bruce'em, Hamilton zdołał dotrzeć do modułu śluzy, gdzie cumował "Willy Ley". Poruszając się po kratownicy, musieli uważać, aby nikt nie zobaczył ich przez prostokątne ilumina-tory w module dowodzenia. Długie przegubowe ramię umieszczało właśnie cylinder z napisem Johnson & Johnson w otwartym luku promu. Bruce i Jack nie zwlekając odepchnęli się od powłoki stacji i podpłynęli do niego.

W ładowni znajdował się astronauta w kombinezonie z emblematem Skycorpu i naszywką S. F. COF-FEY. Trzymał stopy w strzemionach, najwyraźniej

nadzorując załadunek kierowany z wnętrza wahadłowca. Kiedy dojrzał przybyszów, oswobodził stopy i podpłynął do Jacka, który trzymał się występu ściany. Przyłożył swój hełm do hełmu hydroponika i ten usłyszał jego zniekształcony głos:

- Mmmammarm mammam raramram mmma-maram ram!

- Co? - krzyknął Jack.

- Mamaram ram ram nup aharamras! - powiedział Coffey, wskazując jednocześnie palcem na śluzę w przedniej części ładowni, prowadząca do pomieszczeń dla załogi.

- Okay - mruknął Hamilton. - Chcesz mnie wziąć do swojego ram, ram.

S. F. CofFey popłynął w kierunku śluzy, a za nim podążyli Jack i Bruce. Hydroponik spojrzał w jeden z iluminatorów w module dowodzenia, znajdującym się o jakieś trzydzieści stóp od nich. Jakiś mężczyzna patrzył stamtąd w ich kierunku. Najwyraźniej obserwował jednak załadunek. Jack nie przejął się tym zbytnio. W kombinezonie kosmicznym wszyscy wyglądają tak samo.

Po przekroczeniu śluzy (tak ciasnej, że ledwie się w niej zmieścili) znaleźli się na środkowym pokładzie "Willy Ley". S. F. Coffey zdjął hełm i krzyknął w stronę przejścia na pokład załogi.

- Dziecino! Mamy dwóch gości na herbatę!

- Pierwsze zrozumiałe słowa, jakie wypowiedziałeś - stwierdził Hamilton, kiedy zdjął hełm.

- Przepraszam - powiedział Coffey z uśmiechem. - W powieściach science fiction to działa. Nie byłem na twojej częstotliwości.

- Kto to taki? - krzyknęła Lisa Barnhart.

- Hej, Lisa, to twój ukochany przypadek choroby kosmicznej!

- Cześć, Jack! To Steve. Pokaże ci drogę kiedy będziesz gotowy.

- Cześć, Jack - zagrzmiał Coffey, wyczołgując się z kombinezonu. - Nie mogę tego lepiej wyrazić.

- Co to znaczy? - spytał Hamilton, niezgrabnie pozbywając się górnej części swego ubrania.

- Znaczy... - Coffey westchnął. - Zapomnij o tym. Jeśli masz coś wspólnego z tym piekłem tutaj, nie chcę o niczym wiedzieć.

Minęło kilka minut, zanim trzej mężczyźni zdjęli kombinezony, schowali je do schowka koło kuchni i włożyli spodnie oraz koszulki polo, które Coffey wyjął z innego schowka. Kiedy skończyli, drugi pilot poprowadził ich na pokład załogi, po czym zasiadł w fotelu na swoim stanowisku. Lisa Barnhart podniosła wzrok znad konsoli, spojrzała na Hamiltona i uśmiechnęła się.

- Witaj z powrotem - powiedziała.

- Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cię widzę - odparł Jack.

Nachylił się do niej i delikatnie pocałował ją w czoło.

- Nie czas na czułe powitania - stwierdziła. Spojrzała na Yirgina Bruce i zapytała:

- To ty należałeś kiedyś do gangu motocyklowego? Jack wspominał mi o tobie. Domyślam się, gdzie jest wasz trzeci człowiek.

- Co? Gdzie jest? - zapytał Jack.

- No cóż, nie jestem pewna, ale chyba to on sprawił, że jeden z modułów odłączył się od stacji.

Odwróciła się, żeby się zająć przygotowaniami do lotu. - Nie mamy czasu na takie rozmowy. Siadajcie tam, przypnijcie się pasami i zachowujcie się cicho. Nie mogą się domyślić, że jesteście na pokładzie "Willy Ley". Z tego, co podsłuchałam, wynika, że

właz wciąż nie został otwarty, a oni sądzą, że wszyscy trzej znajdujecie się w odłączonym module.

- A co słyszałaś o Popeye'u? - zapytał Virgin Bruce, sadowiąc się w jednym z foteli za plecami pilotów. - Co się dzieje z modułem Ucha?

- Teraz sza - powiedziała ignorując pytanie. - Muszę połączyć się z pomostem dowodzenia. Ste-ve...?

- Wszystkie systemy gotowe - mruknął pilot, manipulując przy konsoli. - Optymalny czas od-cumowania za sześćdziesiąt pięć sekund.

Lisa wcisnęła przycisk obok siebie.

- Kontrola ruchu Freedom, tu "Willy Ley" - powiedziała do mikrofonu. - Proszę o pozwolenie na odcumowanie za sześćdziesiąt sekund. Czy mnie słyszycie? Odbiór.

Słuchała przez moment, po czym rzuciła pełne troski spojrzenie na Hamiltona.

- Kłopoty - stwierdziła. - Możliwe, że będziecie musieli ukryć się w ładowni.

- Czy zadają jakieś pytania? - zapytał Coffey, na co Lisa pokiwała głową. - Wspaniale - Mruknął. Spojrzał przez ramię na Hamiltona i Virgina Bruce'a. - To nie był mój pomysł. Gdyby nie Lisa, zostawiłbym was...

- Zamknij się, Steve - poleciła Lisa. Po chwili rzuciła ponownie do mikrofonu:

- Tak. Pozostało niewiele czasu, a poza tym... - sięgnęła po notatnik przytwierdzony do konsoli i przekręciła stronę, studiując opis ładunku. - Poza tym mamy na pokładzie farmaceutyki, które jak najszybciej mają być dostarczone na Ziemię. Nie rozumiem, co my możemy mieć wspólnego z waszymi kłopotami. Proszę o zezwolenie na odcumowanie za czterdzieści pięć sekund.

Przez moment słuchała, po czym odezwała się oficjalnie.

- Potwierdzam, Freedom. Dziękuję. Odłączenie nastąpi według planu. Zaczynam odliczanie do uruchomienia silników. Trzydzieści, dwadzieścia dziewięć, dwadzieścia osiem...

Jack głośno wypuścił powietrze i spojrzał na Vi-rgina Bruce'a. Złomiarz - teraz już były złomiarz - odpowiedział na spojrzenie i uśmiechnął się szeroko. Wyciągnął rękę, którą hydroponik uścisnął. Hamilton przeniósł wzrok na iluminatory przed Lisa i Steve'em. Widać było przez nie moduł dowodzenia stacji Freedom. Obserwujący ich mężczyzna już zniknął.

Lisa doliczyła do zera. Steve przyciskiem na konsoli odpalił jeden z silników orbitalnych. Prom majestatycznie odpływał od malejącej w oczach stacji. Nadzór nad lotem przejął teraz komputer, który ustawił "Willy Ley" na kursie do Centrum Kosmicznego na Cape Canaveral na Florydzie.

Lisa Barnhart wyłączyła radio i z uśmiechem spojrzała na uciekinierów.

- Chłopaki, lecimy do domu. Potem jej uśmiech nieco przybladł. - Niestety nie wszyscy. Gdzie teraz może być wasz kolega?

Dotknął przycisk na ramieniu i poczuł wstrząs, gdy sprężona piana wystrzeliła z pojemnika w plecaku i zaczęła formować się w tarczę, pełniącą jednocześnie funkcję hamulca i ochrony przed gorącem wywołanym wskutek tarcia.

Znalazł butelkę Cutty Sark w sterówce i nalał jej drinka do plastikowego kubeczka wypełnionego lodem.

Podczas gdy tarcza przybierała odpowiedni kształt, położył palec lewej dłoni na przycisku odpalającym silnik rakietowy na brzuchu i patrzył na sztuczny horyzont. Dyszał ciężko, nie mogąc złapać oddechu.

Kiedy piła, stojąc na pokładzie rufowym, zdjął cumy, wszedł do sterówki i uruchomił silnik, który na najwyższych obrotach wydawał ogłuszający huk. Dwie śruby zakręciły się i woda za rufą "Jumbo Shrimp IV zdawała się gotować. Trawler odbił od nabrzeża i skierował dziób ku błękitnym wodom Zatoki Aleksy końskiej. Laura zapytała, czy ma dla niej kokę.

Kiedy tarcza była już uformowana (wyglądała jak ogromna czasza parasola), przyjrzał się wskaźnikom, czekając na odpowiednią chwilę. Gdy uznał, że nadeszła, nacisnął przycisk odpalający silnik rakietowy.

Popatrzył na nią i odpowiedział:

- Przykro mi. Laura potrząsnęła głową.

- Nie - rzekła zmienionym głosem. - Nigdy nie powinieneś mówić, że d przykro. Będzie ci przykro, jeżeli będziesz to powtarzał, więc nigdy nie używaj tego zwrotu. Nigdy. - Jeszcze raz pokręciła głową, a jej włosy rozsypały się na twarz, przesłaniając ją poruszającymi się brązowymi kosmykami. Popatrzyła na niego z uśmiechem na ustach i głodem w oczach. - No więc, masz tę kokę?

Miniaturowy silnik rakietowy zamigotał jak gwiazda przy jego piersi i nagły odrzut szarpnął nim do tyłu. Zacisnął powieki i przez chwilę pomyślał, że niewłaściwie przyczepił silnik, który przepala kombinezon i wdziera się w jego ciało. Potem otworzył oczy i zobaczył, że silnik już nie działa (rozgrzane do białości paliwo wyczerpało się już). Ten pojedynczy odrzut był tym, czego potrzebował, żeby uciec z orbity. Teraz spadał na Ziemię. Odczepił silnik i odrzucił od siebie.

Najpierw zamierzał pozbyć się kokainy, którą kupił od Rocky^ego, ale w końcu postanowił powiedzieć j ej y ze tak zrobił. Chciał nawet wyrzucić paczuszkę do wody na oczach Laury, zęby zobaczyła, jak cenny proszek rozpuszcza się w słonej wodzie. Aliał to być dowodna to, ze dla niego narkotyk jest bezwartościowy. Ale nie zrobił tego. Powiedział j ej, gdzie ma go szukać. Uśmiechnęła się, wyjmując niewielką torebkę ze schowka pod kołem sterowym. Hooker obserwował ją, przeklinając w myślach swoją słabość. Kiedy wyprowadzał łajbę na otwarte wody, Laura zaszyła się w kącie i ostrożnie wysypała biały proszek na szkiełko kompasu. Za pomocą zardzewiałego noża uformowała go w cztery linie i w palcach zwinęła w rurkę dolarowy banknot. Robiła to wszystko z wprawą, świadczącą o tym, że już nieraz miała z tym do czynienia. Jednocześnie wygłosiła monolog na temat widzianych ostatnio filmów. Zachwycała się szczególnie tymi, w których grał Dustin Hoffman. Pochwaliła się także, że gdy tylko będzie miała mniej zajęć w szkole, zamierza wysłać podanie o przyjęcie na korespondencyjny kurs kręcenia filmów na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles. Uznała, że koka jest całkiem niezła i zaproponowała Hookerowi, by spróbował. Pokręcił głową, patrząc na błysk w jej oczach, gdy pochylała się nad narkotykiem i wciągała przez rurkę biały proszek.

Zdawało mu się, że minęło zaledwie kilka sekund od odczepienia silnika, kiedy poczuł pierwsze turbulencje, świadczące o tym, że znalazł się w górnych warstwach atmosfery. Jeden wstrząs, drugi, uczucie, jakby zatrzymał się, ponowne przyspieszenie. Żołądek podszedł mu do gardła, ale walczył z sobą wiedząc, że dalej będzie jeszcze gorzej. Kątem oka widział żarzącą się biel, a przed sobą gwiazdy. Ciężko dyszał, czując ogarniający go strach. - Skoncentruj się na czymś. Na czymkolwiek - przykazał sobie. Zaczął szeptać słowa jednego z wersów piosenki, którą nucił kiedyś Virgin Bruce.

- Goin' home... Goin' home... - wydusił z siebie, usiłując śpiewać. - Goin' home... goin' home... by the water's... by the waterside I will rest my bones...

Oboje byli na pokładzie przy rufie...

Och nie, nie myśl o tym! Z całej siły zacisnął zęby, aż poczuł, że mięśnie szczęki stały się twarde jak stal. Powieki zadrżały w nerwowym tiku, gdy walczył z samym sobą, aby ich nie zamknąć. Wnętrzności przewracały się w nim, gdy spadał plecami w dół w bezdenną otchłań. - Czy to nie lampka ostrzegawcza zaczęła migać we wnętrzu hełmu? - zastanowił się. Nie mógł jednak skupić na tym uwagi. Nie myśl o Laurze, nie myśl o łodzi, nie...

Wciąż mówiła, kiedy płynęli wprost na zachodzące słońce, wiszące nad powierzchnią wody, a dziób łodzi przecinał fale. Oboje patrzyli przez okna sterówki na wodę. Opowiadała o dzieciach ze swojej klasy, które lubiła, no może z wyjątkiem trójki chłopców, bawiących się bez przerwy w terrorystów, zabierających rówieśnikom lunche i wypisujących różne rzeczy na ławkach. Zwierzyła mu się ze spotkania w barze z Dougem - nauczycielem gimnastyki, który najwidoczniej miał na nią ochotę. Przez cały czas, gdy nalewał jej drugiego drinka i pożądliwie zerkał na jej dekolt, nie zamykała ust.

Skończyła mówić o szkole, ale nie zabrakło jej tematów do opowiadania.

- Wiesz, w zeszłym tygodniu były urodziny Boba Dylana. Wiedziałeś o tym? Zawsze go uwielbiałam. Nagle jej dość już mętne oczy spoczęły na Hookerze.

- M.asz jeszcze więcej tej koki? - zapytała śmiejąc się.

- Przeklnij ją za ten śmiech - modlił się pośród huku i wibracji, które czuł i słyszał spadając. Potem z przerażeniem zdał sobie sprawę, o co się modlił. Och nie... och nie. Boże, ona nie jest przeklęta. Zabierz mnie do piekła, a nie ją. Nie ją - znowu opadł sto stóp w ciągu ułamka sekundy. - Nie ją.

- Boże! - krzyknął. Tarcza chroniąca jego ciało rozpaliła się oślepiająco jasnym blaskiem. Czuł na swojej piersi siłę oddziaływania grawitacji i przyśpieszenia, a ognista kula, w której się znajdował, osiągnęła prędkość sześciuset mil na godzinę.

- Czy sądzisz, ze bawiło mnie to? - uniosła prawą rękę, podsuwając mu przed oczy obrączkę. - Uważasz, ze chociaż przez chwilę mi się to podobało? Nie masz prawa oskarżać mnie, że cię wykorzystałam! To ty robiłeś ze mną co chciałeś, draniu!

Zsunęła obrączkę z palca w nagłym odruchu i cisnęła ją przez otwarte boczne okno. Hooker wypadł ze sterówki i zatrzymał się przy burcie. Nic jednak nie mógł już zrobić. Ujrzał złoty krążek tonący w błękicie. Zniknął, zniknął na zawsze...

Gorąco zdawało się nie do zniesienia. Pływał w kombinezonie we własnym pocie, który zalewał mu oczy, podczas gdy ciało miotało się na wszystkie strony, wirując.

Wyciągnął bosak i pomimo zaciśniętych powiek widział w wyobraźni, jak jego metalowy koniec wbija się w tył czaszki Laury, w chwili gdy stal zetknęła się z miękką warstwą ciała i kością...

- Och, dobry Boże, przebacz mi! - wrzasnął, starając się przekrzyczeć otaczający go huk.

Zdał sobie jednak sprawę, że nie ma co liczyć na przebaczenie. Był wyrzuconym z nieba aniołem,

Lucyferem spadającym do piekła. Ucieczka w kosmos nie dała mu ukojenia i nie pozwoliła na odkupienie winy. Uświadomił to sobie właśnie teraz, w ostatnich chwilach życia, podczas spadania na planetę, gdzie się to wszystko zdarzyło.

Noc była ciemna, bezksiężycowa, morze spokojne, a gwiazdy na czystym niebie świeciły lodowatym, delikatnym blaskiem. Leżał na dnie pneumatycznej tratwy ratunkowej. Wyczerpany, oparł dłonie i stopy na brzegach tratwy. Ubranie śmierdziało benzyną i wiedział, że będzie musiał wskoczyć do wody zanim dopłynie do brzegu, by pozbyć się zapachu, który stanowił obciążający go dowód.

Jeszcze raz uniósł głowę i popatrzył na niewielką, płonącą plamę na horyzoncie.Była to jakby pogrzebowa barka na wodach Zatoki Meksykańskiej. Jego alibi będzie wiarygodne - wiedział już o tym. Uszkodzony przewód paliwowy. Laura zapalała papierosa, stojąc zbyt blisko, podczas gdy on starał się naprawić awarię. Nastąpiła eksplozja, która zabiła ją na miejscu. On zdołał wskoczyć do wody wraz z tratwą, którą odruchowo schwycił. Nie miał nawet czasu na nadanie sygnału Myaday, ponieważ "Jumbo Shrimp I P' stanął w płomieniach.

Nie będzie musiał udawać przerażenia.

Dlaczego ono. musiała się śmiać? - zadał sobie kolejny raz to samo pytanie. Dlaczego musiała mówić mi, że jej miłość była od samego początku tylko dowcipem, a wyszła za mnie tylko dla wygody? Dlaczego jej ulegałem, a ona to wykorzystywała? I, na Boga, Lauro, dlaczego musiałaś zbeszcześcić ostatnią rzecz, którą szanowałem, wyrzucając ją do morza?

- Nie musiałem cię zabijać - mruknął, kiedy znów położył głowę na zimnym mokrym plastiku tratwy.

Hooker wiedział, że dotrze do brzegu przed świtem. Prąd go tam zaniesie. Odegra rolę ofiary katastrofy, w której zginę f a jego była żona. Policja Cedar i Straż Przybrzeżna uwierzą w tę historię. Teraz należało jednak pomyśleć o przyszłości. Jego życie skończyło się w tym samym momencie, w którym zabił Laurę. Zniszczył źródło swojego utrzymania, gdy oblał łódź benzyną i rzucił zapałkę na pokład obok jej ciała. Znalazł się w pułapce i nie wiedział, jak się z niej wydostać.

Wpatrując się w nocne niebo, dostrzegł dwa leżące obok siebie punkty, niewiele większe od gwiazd. Zafascynowany, nie mógł oderwać od nich wzroku, zastanawiając się czy są to stacje kosmiczne Olympus i Vulcan. Przypomniał sobie program telewizyjny, który oglądał dziś rano, choć zdawało mu się, że od tamtego czasu minęła wieczność.

Przymknął oczy. Zaczęły wracać obrazy towarzyszące mu w dzieciństwie i młodości. Czuł wtedy powołanie do zostania astronautą, a nie zwykłym rybakiem. Nad łóżkiem powiesił zdjęcia promów kosmicznych i najsławniejszych astronautów. Myśl o locie w kosmos ogarnęła go teraz ponownie, przynosząc ukojenie i odprężenie.

W obecnych czasach nie było to niemożliwe. Sky-corp -przedsiębiorstwo, które zbudowało stację Olympus - werbowało właśnie ludzi do prac przy elektrowniach słonecznych. Hooker widział ogłoszenia w gazetach i wiedział, że nie muszą to być wybitni specjaliści, mający odpowiednią praktykę. Może nawet jemu udałoby się zakwalifikować...

Otworzył oczy i cieszył wzrok niewielką plamką na niebie. Tak. Tam była ucieczka. To był sposób, aby uciec przed samym sobą, przed niewybaczalną zbrodnią. Mógłby zostawić Ziemię wraz z prochami

przeszłości daleko poza sobą i zacząć nowe życie w kosmosie. Ciaude Hooker: astronauta, pionier podboju kosmosu, budowniczy przyszłości.

Ułożyłby sobie życie od nowa. Nigdy nie obejrzałby się w przeszłość.

Nagle niewyobrażalne gorąco zelżało, a turbulencje zniknęły, co oznaczało zmniejszenie prędkości spadania.

Hooker otworzył oczy i ujrzał błękitne niebo oraz słońce, które wydało mu się jednak dziwnie blade. Przez hełm słyszał wysoki gwizd, wywołany przecinaniem powietrza.

Nie musiał sprawdzać wskaźników, aby wiedzieć, gdzie się znajduje. Przeżył przejście przez górne warstwy atmosfery i znajdował się teraz dziesiątki tysięcy stóp nad powierzchnią gruntu.

Pociągnął jedną z dźwigni i poczuł, że tarcza została odłączona. Przyszły mu na myśl skorupiaki zrzucające swe pancerze. Kątem oka dojrzał spaloną i zniszczoną powierzchnię tarczy, która została odrzucona na bezpieczną odległość.

Odwrócił się twarzą w dół. Rozpostarła się przed nim Ziemia. Najwyższe warstwy chmur leżały daleko w dole. Nie miał pojęcia, na jakie miejsce globu spada i nie obchodziło go to. Spadochron wciąż znajdował się w plecaku. Może zadziała. A może nie. Może nawet go nie użyje.

Rozpostarł ręce i nogi, upodabniając się do latawca. Spadanie trwać będzie jeszcze długo...

Miły dzień na latanie - pomyślał.


W kosmosie nie ma nic takiego jak pory roku. Rozpoznawaliśmy je tylko po przebiegu sezonu baseballowego. Lato zaczynało się, gdy podano pierwszą piłkę na stadionie Riverfront w Cincinnati, a kończyło wraz z ostatnią grą w rozgrywkach ligowych. Jesień nadchodziła, gdy rozpoczynano play-offs. Oznaką nadchodzącej zimy było zaś zakończenie finałowego meczu Ligi Światowej. Tak więc lato dobiegło końca, kiedy wszystko rozpadło się na kawałki.

Teraz już znacie prawie całą historię. Dla NSA i Skycorpu niemożliwe okazało się utrzymanie w tajemnicy szpiegowskiej funkcji Ucha. Wszystko wyszło na jaw, gdy fragmenty modułu centralnego spadły do Oceanu Indyjskiego i na Australię. Przyczynili się do tego także sprowadzeni na Ziemię Mikę Webb, Joni Lowenstein i Dave Chang, którym udało się skontaktować z prasą i którzy zostali oskarżeni o przyczynienie się do zniszczenia własności rządu Stanów Zjednoczonych. Dwa tygodnie po unieszkodliwieniu Ucha, rozpoczęły się obrady przy drzwiach zamkniętych Senackiej Komisji do Spraw Wywiadu, dotyczące działalności w kosmosie Narodowej Agencji Bezpieczeństwa. Było to coś w rodzaju zjazdu dla byłego personelu Skycana. Oprócz Dave'a, Joni i Mike'a, znaleźli się tam ściągnięci z orbity geostacjonarnej analitycy NASA: "Dave", "Bob" i "John".

Na przesłuchaniach zjawił się także Henry G. Wallace w towarzystwie dwóch pielęgniarzy ze Szpitala Waltera Reeda, gdzie były szef stacji Ołympus przebywał pod troskliwą opieką psychiatrów. Wal-lace, wyglądający teraz jak cień człowieka, potwierdził, że Skycorp współpracował z Narodową Agencją Bezpieczeństwa w tworzeniu globalnego systemu podsłuchowego... i, jak powiedzieli później dziennikarzom "Washington Post" i "New York Times" świadkowie, przeszedł do bełkotliwego wykładu na temat przeznaczenia ludzkości oraz misyjnego charakteru działalności Amerykanów na rzecz podboju kosmosu. Jego przemowa została jednak przerwana przez opiekunów, którzy zaprowadzili go do toalety i uspokoili sobie tylko znanymi metodami.

Komisja, na której czele stał senator z Vermontu, będący jednym z demokratycznych kandydatów na fotel prezydenta w nadchodzących wyborach, kontynuowała przesłuchania. Następnym zeznającym był Clayton Dobbs - główny projektant Wielkiego Ucha - znajdujący się na pokładzie bazy Freedom podczas akcji sabotażowej. Odpowiadając na pytania, Dobbs bronił się twierdząc, że "naukowcy nie są odpowiedzialni przed społeczeństwem, a jedynie przed tym, kto finansował ich prace". Senatorzy nie zamierzali jednak dać mu spokoju pytając, czy ta odpowiedzialność także nie istnieje, jeżeli wiadomo, że zamiary finansującego są "co najmniej niemoralne". Dobbs przez chwilę myślał, wreszcie wzruszył ramionami i stwierdził: "Panowie senatorowie, osądzanie nie należy do mnie".

Nie miałem okazji być przy tym, chociaż bardzo chciałem. Chociażby po to, by usłyszeć zeznania Wallace^a i Dobbsa. Moja rola w wydarzeniach drugiego września 2016 roku zakończyła się jednak w chwili, gdy Phii Bigthorn założył mi kajdanki w sekcji obróbki danych na Skycanie.

Związana jest ze mną dość długa historia, ale postaram się ją skrócić. Nikomu nie udało się dowieść moich powiązań z całą tą sprawą, ponieważ Skycorp nie dopuścił mnie nawet do składania zeznań. Wraz z innymi nie trafiłem do Washingtonu. Nie znalazłem się nawet na Ziemi. Zamiast tego zostałem wysłany na Księżyc.

Skycorp z łatwością uniemożliwił mi składanie zeznań. Wraz z Narodową Agencją Bezpieczeństwa uznał najwidoczniej, że trzech oskarżonych spośród pracowników stacji Ołympus wystarczy w zupełności. Wszystko, co musieli zrobić, to zataić moje istnienie i odesłać w jakieś ustronne miejsce. Kierownictwo "Projektu Franklina" na orbicie geostacjona-mej przekazano Hankowi Lutonowi. To właśnie on przekazał mi decyzje dotyczące mojej osoby. Wyglądało to mniej więcej tak:

Hank: Chcesz napisać jakąś powieść o życiu na Księżycu, prawda?

Ja: Nie, nie mam najmniejszego zamiaru.

Hank: No cóż, i tak nie masz nic do powiedzenia. Twoje rzeczy zostały spakowane i lecisz jutro o 1.00 na stację Descartes. Przykro mi. Sam.

Nie żartuj, Hank. Zawsze byłeś cholernym draniem.

Oczywiście nie złapali wszystkich. Zniknięcie Jacka Hamiltona i Virgina Bruce'a okazało się nierozwi-kłanym aspektem tej sprawy. Prom kosmiczny "Wil-ly Ley", którym, jak później stwierdzono, uciekli ze stacji Freedom, wylądował na Cape, zanim ktokolwiek domyślił się jego roli. Świadkowie z przylądka przyznali później, że widzieli dwóch mężczyzn odpowiadających rysopisom Jacka i Bruce'a, mających na sobie kombinezony próżniowe i kręcących się przy wahadłowcu po jego wylądowaniu. Nikt nie zwrócił na nich jednak większej uwagi, jako że przy promie panował dość duży tłok. Steve Coffey - drugi pilot "Willy Ley" przysięgał, że nie był w pełni świadomy, co się dzieje. Winę zrzucił na swą zwierzchniczkę - Lisę Barnhart, której musiał słuchać.

Jeżeli chodzi o Virgina Bruce'a i Jacka Hamil-tona... to nikt nie widział ich od dnia akcji. Podobnie jak Lisa wraz ze swoją rodziną, zniknęli bez śladu.

Pozostał jeszcze Popeye...

Wiecie, co z nim się stało. Po odłączeniu modułu musiał zginąć, gdy ten rozpadł się i prawie doszczętnie spalił w atmosferze. Są pewne dowody świadczące o tym, że mógł próbować posłużyć się urządzeniem ratowniczym. Świadczą o tym ślady promieniowania cieplnego zarejestrowane przez satelity i brak wyposażenia ratowniczego w znalezionych szczątkach. Nikt jednak nie miał wątpliwości co do jego losu. Ja także. Niestety, nie miał właściwie żadnych szans i...

Do cholery! Nie mogę...

Przepraszam, ale musiałem to zrobić.

Rzuciłem okiem na zegarek. Zdaje się, że zostało mi jeszcze kilka minut. Zresztą mógłbym już skończyć opowieść i odsapnąć. Nie łudźcie się, w pobliżu nie ma ekipy ratunkowej.

Muszę jednak mówić...

Nie, nie mam także żadnej liny, żeby się stąd wydostać. A gdyby nawet, to jak miałbym jej użyć?

Stacja Descartes wygląda jak stado żółwi leżących obok siebie na szarej glebie księżycowej wyżyny. Każdy z garbów złożony jest z dwóch modułów, przypominających te ze Skycana. Przykryto je aluminiowym pancerzem, namiotem z mylaru i przysypano pięcio stopową warstwą gleby. Zostały zaprojektowane jako konstrukcje tymczasowe, aby chronić załogę przed promieniowaniem do czasu zbudowania prawdziwej kopalni. Planuje się, że nastąpi to w ciągu najbliższych dziesięciu lat. W tej chwili przypomina amerykańską bazę Tranqillity i polarną stację Rosjan.

Virgin Bruce polubiłby załogę stacji Descartes. Pod wieloma względami są do niego podobni i uwielbiają słuchać "Grateful Dead". Spędzają osiem godzin dziennie, ryjąc w glebie, która trańa następnie do urządzenia przetwarzającego. Elektrostatyczne i mikrofalowe separatory wydzielają z niej tlen i wodę potrzebną nam do życia oraz aluminium, przetapiane w ogromne bele. Ciężka, niewdzięczna praca. Ludzie na Ziemi nie zdają sobie nawet sprawy, jak to wygląda.

Mieszka tu dwudziestu mężczyzn i pięć kobiet. Dwadzieścia pięć osób żyjących w jeszcze gorszych warunkach niż na Skycanie. W przeciwieństwie do baz NASA i Sowietów, załoga nie jest wymieniana co jakiś czas, głównie ze względu na wysokie koszty takiego przedsięwzięcia. Stan ducha załogi na Skycanie był zły, ale na Księżycu nieporównywalnie gorszy. W Descartes panuje niewyobrażalny ścisk, a praca przy ryciu gleby jest straszna.

Załoga robi, co może, aby zaradzić ciężkim warunkom życia. Ma swojego człowieka na Cape Canave-rai, który umieszcza narkotyki w kontenerach z żywnością, przysyłanych co kilka tygodni. I to nie coś tak stosunkowo niewinnego jak marihuana, ale amfetaminę, heroinę, kokainę oraz halucynogeny. Les-ter Riddell - szef bazy i towarzysz Wallace'a w wyprawie lunamej w 2001 roku jest bardziej niż tolerancyjny. Sam stał się narkomanem i pozwala podwładnym zażywać, co chcą, byle tylko nie byli naćpani podczas pracy. Zdarza się jednak i to. Dlatego transporty surowców docierają na Skycans nieraz ze znacznym opóźnieniem. Moduły mieszkalne są straszliwie zaśmiecone, a praca i inne obowiązki wykonywane nadzwyczaj niedbale. Na szczęście przynajmniej źródło energii dla bazy, reaktor nuklearny zbudowany we wnętrzu pobliskiego wygasłego krateru, działa automatycznie, ale mam nadzieję, że nie będzie mnie przy tym, jak...

Niestety, nie będzie mnie już przy niczym... Po przybyciu do bazy zachęcano mnie do wzięcia udziału w zwariowanych przyjęciach, na których nie stroniono od narkotyków i seksu. Zaczynały się zwykle około 15.00 w pomieszczeniu służącym za świetlicę i trwały, aż wszyscy padli. Podziękowałem jednak i zająłem się badaniem Srebrnego Globu. Jeździłem sobie pojazdem księżycowym na szerokich kołach i odkrywałem nie dostrzegane przez moich towarzyszy otaczające nas piękno. Zjeździłem wzdłuż i wszerz wyżynę Descartes. Przeważnie kręciłem się między bazą a dwoma schronami na południe i zachód od niej, zbudowanymi przed powstaniem bazy. Moim ulubionym miejscem było to, gdzie kiedyś lądował Apollo 16. Wciąż znajdował się tam dolny człon LEM-a, a w glebie odciśnięte były ślady stóp Charliego Duke'a i Johna Yunga. Siadywałem na głazie leżącym nie opodal, bojąc się podejść bliżej, by nie zatrzeć śladów, i obserwowałem Ziemię wschodzącą nad horyzontem.

Podczas obecnej eskapady wpadłem w poważne tarapaty. Znajdowałem się przy kraterze niedaleko miejsca lądowania Apolla 16, kiedy wjechałem w strefę cienia niewielkiego wzgórza. Cienie na Księżycu nie są podobne do tych z Ziemi. Ponieważ nie ma tu atmosfery, dzięki której promienie słoneczne mogłyby ulec odbiciu, są one nadzwyczaj ciemne. Człowiek czuje się wtedy jak w starym lesie w bezksiężycową noc. Nie chciało mi się ominąć niebezpiecznych pięćdziesięciu jardów ciemności. Lenistwo wiele mnie jednak kosztowało. Pojazd wjechał w niewidoczną szczelinę i spadł, a ja wraz z nim.

Radio zniszczone, pojazd bezużyteczny, żadnej drogi ucieczki... Nadszedł czas śmierci. Zaczyna mi już brakować powietrza, a wewnątrz kombinezonu jest coraz zimniej... Śmierć to teraz tylko kwestia minut.

Czekajcie! Prawie o nim zapomniałem. Największe odkrycie... największe odkrycie w historii ludzkości. Mówiłem już o nim wcześniej. No cóż, może kłamałem. Przykro mi, ludzie, ale nie ma tu żadnych martwych kosmitów, robotów nieznanego pochodzenia ani latających talerzy. Może kiedyś znajdą jakiegoś małego zielonego ludka, ale jeszcze nie teraz.

No dobrze, powiem wam, czym jest to największe odkrycie. Patrzę na nie teraz, wysoko, ponad brzegiem szczeliny. To widok na Ziemię, taki jaki ujrzeli Borman, Lovell i Anders w Wigilię 1968 roku, gdy Apollo 8 wszedł na orbitę Księżyca. Wzniosła wymowa tego widoku przetrwała przez lata. Bez znaczenia jest, jak daleko zajdziemy, bez znaczenia, co będziemy robić, mamy tylko jeden prawdziwy dom, jedno wspólne dziedzictwo.

Za chwilę umrę. Śmierć nadchodzi cicho, a ja rozczulam się jak licho.

O, jaki wspaniały rym. Nigdy mi do tej pory nie wychodziło.

Muszę trochę poćwiczyć.

Czuję, że umieram, lecz się nie opieram. Moje przeznaczenie to wniebowstąpienie... a Księżyc jest zrobiony z zielonego sera... Jaki jest rym do sera?

Gringo, który wszedł do przydrożnego baru dla Indian Navajo w Mexican Hat, nie był odpowiednio ubrany jak na pustynną noc. To przede wszystkim zwróciło uwagę miejscowych. Szorty, niebieska nylonowa koszula i para zabawnie wyglądających białych metalowych butów, w których ledwie mógł chodzić. Indianie podnieśli wzrok znad baru, kiedy wchodził po schodach z towarzyszącym mu kundlem i otworzył przeszklone drzwi.

Oczywiście od razu dostrzegli, że jest biały. Mexican Hat znajdował się nad rzeką oddzielającą go od rezerwatu Navajów w Arizonie. Skoro spożywanie alkoholu na terenie rezerwatu było nielegalne, Indianie udawali się do Flagstaff albo Mexican Hat. Miejscowy bar nie miał nazwy. Po prostu mówiono o nim "Indiański bar". Jedynymi białymi, którzy go odwiedzali, byli turyści w drodze do rezerwatu. Żaden z nich nie zatrzymywał się jednak dłużej niż na jedno piwo.

Przybysz podszedł do lady, pogrzebał w kieszeniach, wyciągnął zmięty banknot dolarowy i rzucił go na blat. Mężczyzna po drugiej stronie baru obserwował go z obojętną zaciętością, jaką potrafi okazać tylko Indianin, milczącą uwagą, która większość białych wyprowadza z równowagi. Z zakurzonego telewizora nad barem dochodziły dźwięki popularnego serialu. Nad rozlanym piwem i resztkami frytek na kontuarze latały muchy. Barman otworzył butelkę piwa i postawił przed klientem. Przybysz wziął ją do ręki i zaczął pić, cały czas obserwowany przez Indian.

Odstawił butelkę - opróżnioną jednym haustem więcej niż do połowy - i spojrzał na trzech Indian w kowbojskich kapeluszach. Przeniósł wzrok na telewizor i oglądał przez moment reklamę, po czym popatrzył na bar, aż wreszcie spytał:

- To głupie pytanie, ale czy to Arizona? Wszyscy Indianie pokiwali głowami. On także skinął głową i pociągnął łyk.

- Jak się nazywa to miasteczko?

- Mexican Hat - odpowiedział barman po chwili namysłu.

- Aha, Mexican Hat.

Po kolejnej przerwie jeden z klientów zapytał:

- Skąd jesteś?

Biały uśmiechnął się i przejechał palcem po kancie blatu.

- Pochodzę z Florydy, ale ostatnio przebywałem w kosmosie - wyjaśnił wolno, starannie dobierając słowa.

- To dlatego masz takie buty? - zapytał inny.

- Tak, dlatego.

Znowu zapanowała cisza, przerwana tym razem przez przybysza.

- Czy któryś z was zna Phila Bigthoma? Pokręcili głowami, nie spuszczając z niego wzroku.

- To dobrze. Przejeżdżają tu jakieś autobusy?

- A dokąd chcesz jechać?

- Dokądkolwiek.

Barman zajrzał do rozkładu jazdy i oznajmił, że najbliższy autobus będzie za trzy godziny i dojedzie nim do Flagstaff. Złapie go przy stacji benzynowej po przeciwnej stronie ulicy. Gringo podziękował głową, dopił piwo i kupił na wynos butelkę

taniego czerwonego wina oraz kawałek suszonej wołowiny. Gdy już wychodził, jeden z Indian bezceremonialnie zapytał:

- Wracasz w kosmos, człowieku? Biały odwrócił się, uśmiechnął i oparł plecami o drzwi.

- Nie - odpowiedział. - Nigdy tam nie wrócę.

Kiedy schodził po schodach, pies ziewnął, przeciągnął się i, nie majĄc nic innego do roboty, podążył za nim. Mężczyzna przeszedł na drugą stronę drogi do stacji benzynowej Texaco i kupił bilet do Flagstaff od starej, grubej Indianki starającej się wcisnąć mu jeszcze jakieś tandetne świecidełka. Wspiął się na pobliski piaszczysty pagórek i usiadł, opierając się plecami o pień drzewa. Pies położył się obok. Wywiesił ozór i obserwował, jak człowiek je.

Słońce zaczęło zachodzić. Mężczyzna otworzył butelkę wina i rzucił psu resztki jedzenia. Takim smakołykiem od razu pozyskał sympatię zwierzęcia, które podeszło bliżej i położyło łeb na jego kolanach.

Po pewnym czasie słońce zniknęło za horyzontem, a na niebie zaczęły pojawiać się gwiazdy. Mężczyzna odchylił głowę i wpatrywał się w nieboskłon. Kiedy zr ibiło się jeszcze ciemniej, dostrzegł dwa jaśniejące obok siebie punkty. Uśmiechnął się i wniósł butelkę ku niebu w niemym toaście, po czym pociągnął tęgi łyk. Pies poruszył się i zamachał ogonem. Człowiek pogłaskał go z czułością po łbie. Jakże przyjemnie było siedzieć sobie w nocy z przyjacielem.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Steele Allen Skycan doc
Filozofia zdrowia docx
Etykawyk adnr1120 docx
Janet?rguson The Midwife Bride [HMED 50, MMED 1032] (v0 9) (docx)
Poznajemy kolory czerwony docx
Międzynarodowy Pakt Praw Obywatelskich i Politycznych docx
Bernacki D Organizacyjne i ekonomiczne docx
poprawachyba2013 docx(1) id 375 Nieznany
Betsy Page The Bonded Heart [HR 2627] (v0 9) (docx)
C L Hart From a Distance (docx)
Carsen Taite Do Not Disturb (docx)
steel?rgoes guidelines for master and co
Sumeryjski mit o potopie.DO DRUKU docx
Jastrzębski egzamin, Jastrzębski egzamin.docx
Sumeryjski mit o potopie DO DRUKU docx
Cheyne Curry Clandestine (docx)
Zad fizyka uzupełnienie (docx)
Zestaw 1 docx
Plan studiów sem II stac i niest Logistyka docx

więcej podobnych podstron