Bryll Ernest Jalowiec

Ernest Bryll




Jałowiec




rośniemy jak ten owies

trzymamy jak jałowiec

(kurpiowska przyśpiewka)



Turija



1


Historię Czarnego — tak przecie nazywano mojego stryja nawet wtedy, gdy wylizana ogniem skóra jego czaszki nie wyjaśniała, dlaczego przylgnęło do niego to przezwisko — historię Czarnego można zrozumieć tylko wtedy, jeśli zaczęło się ją od Zarębówki. Właśnie od Zarębówki, chociaż stąd od kurpiowskich lasków i piasków do tłustego, aż chleb nim smarować, czarnoziemu nad Turiją było więcej niż dwieście pięćdziesiąt wiorst.

Obliczanie drogi we wiorstach stało się pierwszym znakiem rozdziału naszej rodziny, tak jak listy Czarnego i jego ojca, gdzie wypisywano o buszlach pszenicy, o burakach cukrowych — uprawach dla nas prawie afrykańskich — bo jaka tam mogła wykiełkować pszeniczka z ziemi, na której czasem i jałowcom brakowało latem siły do życia. Babka nie kochała tych listów, pełnych słów niebezpiecznych i bezbożnych tutaj, gdzie — jak mówiła — trzeba wszystko z gruntu wyrywać zębami i tak jest dobrze, tak najlepiej — bo inaczej, po co by Pan Bóg posadził w tych piachach Zarębów z ich smakiem do razowca… Ale ciotka Rozalia, której okrąglutkie pismo zajęło chyba ze trzy ostatnie, przeznaczone na zapis śmierci i urodzin, strony rodzinnej Biblii, chowała skrzętnie listy Czarnego pomiędzy łamliwe już od starości karty świętego Pisma. Potem upychała wszystko na dno modrzewiowego kufra, w którym — dla delikatnego zapachu, jaki deski tego drzewa zachowują aż po spróchnienie, dla dobrej woni otaczającej wszystkie nasze kobiety w dni uroczystych świąt — trzymano obok gromnicy, Pisma i innych świętości, najpiękniejszą bieliznę.

Biblii nie pokazywało się— obcym i nie tylko dlatego, że tutaj w laskach i piaskach ludzie powinni nareszcie zapomnieć o kalwińskich fanaberiach naszego pra–pra–pra–pra–dziada. Nie tylko dlatego… Po prostu od dziesięciu lat na ostatnich stronicach Pisma namnożyło się zbyt dużo krzyżyków, tak wiele nawet, że niewprawne oko gubiło, mimo wszystkich kaligraficznych starań Rozalii, rozsiane na tym cmentarzu wesołe gwiazdki narodzin.

— Umierają wszyscy — stękała ciotka i zamykała na dnie kufra oznaczoną jak na złość krzyżem i złowieszczą trupią główką, kronikę. — Niektórym nawet jedna śmierć nie wystarczy…

To oczywiście odnosiło się do Czarnego. W książce ciotki aż trzy daty kwitowały okrutny i sprawiedliwy Sąd Boży. I każdą z tych śmierci, oburzona i rozradowana szczęściem Czarnego ciotka, musiała przecinać jak sztychem cieniutką czarną linią.

Nawet ta ostatnia, zaświadczona przed Rozalią urzędowym dokumentem głoszącym, iż „Roman Zaręba poległ na polu chwały w walce o niepodległą i demokratyczną Polskę” wiarygodna, sprawdzona przez administrację dziesiątego pułku piechoty śmierć w Kołobrzegu, musiała ustąpić przed bezlitosną atramentową kreską. Tyle że w tym jednym miejscu na suchym papierze kroniki pojawiło się coś w rodzaju kleksa — może niepotrzebnego zawijasa, jaki powstaje, gdy do schludnej stalówki przyczepi się włosek, mokra rzęsa albo najpewniej łapka jednej z ginących masami pod powałą szlacheckich much.

Po raz pierwszy Czarny umierał we wrześniowej kampanii. Było to — jak opowiadał amunicyjny tego samego ponoć karabinu maszynowego, z którego stryj mój ostrzeliwał niemieckie tyraliery — niedaleko od naszej ziemi, tuż obok znanego wszystkim Zarębom, Różana.

Amunicyjny, potem uciekinier z niemieckiej i nieniemieckiej niewoli, odespany już, wystrojony w cywilne ubranie, trochę za szerokie na niego — bo Czarny był chyba największy spośród korzeniastych raczej Zarębów — wymachiwał łyżką próbując choć w ten nieskomplikowany sposób oddać przed ciotką Rozalią i Martą — żoną stryja Romana — całą przerażającą potęgę niemieckich czołgów, po których pancerzach rykoszetowały tylko karabinowe kule.

— A my nie mieliśmy nic więcej. Zupełnie nic — powtórzył jeszcze raz, patrząc łakomie na odstawiającą garnek z kapuśniakiem Rozalię. — Gdzie indziej pono były jakieś tam przeciwczołgowe armaty, ale ja się na tym nie znam. Ja jestem tylko kupiec. I tak dobrze, że dałem radę wystrzelić. Kupcy nie są od strzelania. Ale niechajby mnie pani — ukłonił się Marcie — zobaczyła w Drohobyczu, jak sobie stoję za ladą i odmierzam sukno. Tylko raz, jeszcze raz i już… Czerwone, zielone, czarne… Dla pani też bym zaraz coś dobrego na wdowieński stan wybrał. Bo, moim zdaniem, wdowa też powinna wyglądać jak kobieta. Nawet może jeszcze ładniej. Oczywiście, że ładniej — oblizał łyżkę — dla niej to ważniejsze niż dla byle panienki…

— Proszę, dopchajcie chlebem — powiedziała sucho ciotka. — U nas przy jedzeniu tyle się nie mówi. I jeszcze o wdowach.

— Przepraszam stokrotnie, jeśli uraziłem — zaniepokoił się kupiec. — Ja zawsze tak jakoś… Bo przecież to nawet nie wypada. Stokrotnie przepraszam…

— Nie szkodzi. Ja rozumiem — uśmiechnęła się łagodnie, kolorowo jeszcze ubrana, przykryta tylko ciotczyną czarną chustką, Marta. — Ja wszystko rozumiem i niech się pan czuje jak u siebie.

— U siebie — zaśmiał się sprzedawca z Drohobycza. — U siebie. Kto jest teraz u siebie? Bo ja nie. Zupełnie nie. Jakbym był u siebie, tobym jechał prosto do domu. Pociągiem, drugą klasą — tak jak należy się żołnierzowi nieszczęśliwemu, co nie tylko przegrał wojnę, ale jeszcze dwa razy uciekał z niewoli. U siebie, między bolszewikami? O, pani droga, jak ja przed nimi już w dwudziestym roku, kiedy miałem pięć latek, uciekałem. I tylko po to, żeby mnie teraz dopadli. A tutaj — zaniepokoił się nagle — nie szukają, nie chodzą?

— Nie, nie — zapewniła wdowa po Czarnym i ciotka Rozalia potwierdziła to kłamstwo. Inaczej przecie nie dowiedziałyby się już niczego o śmierci Romana.

Kupiec z Drohobycza uspokojony w swej bojaźni opowiadał dalej, jak to pierwszy czołg wypadł nagle zza usypanego przez Polaków wału, przetoczył się chybotliwie przez rów, co to „największy wóz by w nim się połamał” i wywalając spod siebie dym spalenizny, poszedł prosto na okopy. Sucha glina zalegająca rozwleczoną przed transzeja—mi drogę wyrywana bezlitośnie gąsienicami, wylatywała na boki i po chwili maszyna — przypominająca kupcowi najprzeraźliwsze sny — sunęła już cichutko prawie, zakryta, aż po wysokość plującej szybko ogniem wieżyczki, białobrązową mgłą.

Pierwszy strzał rzucił go na ziemię. Leżąc przygnieciony zwalonymi z obwałowania okopu workami trocin, które, jak to bywa we snach, ugniatały mu piersi ołowianym ciężarem, amunicyjny zobaczył, jak jego najbliższy zwierzchnik i przyjaciel sięga do otwartej skrzynki z belgijskimi granatami przeciwpancernymi, przysiada na moment, a potem wychyliwszy się aż po pas w niebezpieczną mgłę, ciska je w stronę bliziutkiego — jakby czołg przetaczał im się dosłownie po grzbietach hełmów — huku motorów.

Ale to jeszcze nie było najgorsze. Za chwilę miał się ukazać brzuch „ohydnej i smrodliwej bestii”, o której — jak zapewniał kupiec — nigdy już nie potrafi zapomnieć. Wybuch granatu zgłuszył jakby na chwilę łomot, zatrzymał wszystko i dopiero gdy Czarny, wyczerpany śmiertelnie ostatnim rzutem, opadł na dno rowu, ze ścian umocnionych misternie wyplataną wikliną posypał się piach, koły brzozowe rozpierające boki wykopu przygięły się w dół i gąsienice czołgu zaczęły zrzucać bryły ziemi tam właśnie, gdzie drohobycki sprzedawca dochodził do ostatniego stadium krzyku, który porównać można z szeptem. Potem ocknął się przecież. Od Narwi ciągnęły pierwsze podmuchy nocnego wiatru. Pole bitwy tonęło powolutku we mgle. I jak przysięgał przed ciotką Rozalią, pierwszym, co zrobił po odwaleniu z siebie ziemi i worków, było sprawdzenie, czy czasem Czarny nie dycha jeszcze choć trochę. Ale stryj leżał zesztywniały już, z francuskim hełmem tak wbitym na głowę i tak poszczerbionym przez odłamki, że sprzedawca nie odważył się nawet spojrzeć dokładnie w jego rozbitą twarz.

— Może więc to nie był Roman? — zapytała błyskawicznie Marta, ale najbliższy towarzysz wojenny jej męża przypomniał sobie natychmiast wszystkie charakterystyczne szczegóły, po których poznał trupa. Wymieniał i złoty ząb, i bliznę na dłoni — pamiątki po pierwszej jeszcze wojnie. Był pewien swego.

Tak właśnie kończyła się opowieść o pierwszej śmierci. I kiedy znużony uciekinier z jenieckich obozów pochrapywał cicho w nie wykończonej jeszcze, pozbawionej podłogi alkowie, ciotka Rozalia zdecydowała się napisać obok wzmianki o zgonie Czarnego niezwykłe zdanie.

Jesteśmy tu jak na wymarciu — głosiło jej okrąglutkie kaligrafowanie. — Niedługo i po nas przyjdą, a jeśli da Bóg — przeżyjemy, to nie przeżyje tego nasz dom. Roman i jego ojciec, Panie daj im wieczne odpoczywanie, wielce się mylili, i tak nie przyszło im spocząć na tym cmentarzu, co go chcieli brać za swój.”

Dalej była tylko króciutka wzmianka o tym, że Marta oczekuje dziecka i parę słów z Antyfony. Modlitwa ta wydawała się szczególnie potrzebna tutaj właśnie, na dobrej ziemi u brzegów Turiji.

Turija. W tym miejscu gdzie rudy prąd tej znienawidzonej przez babkę rzeki wyginał się najdalej na zachód — w stronę Korytnicy — ojciec Czarnego poszukał sobie żony i sam postarał się o to, aby nigdy już nie musiał osadzać swojej rodziny w jałowej Zarębówce.

Z opowiadań rodzinnych, okruchów starych kłótni, mogłem tylko domyślać się tej furii, jaka ogarnęła babkę, gdy jej brat zdecydował się odprzedać za psie pieniądze — tak przynajmniej dotąd twierdziła — za psie i diabelskie pieniądze — spory spłachetek porośniętego sośniakiem piachu, który mu przypadł po podziale Zarębówki.

Sam podział gospodarstwa był już dla wyobrażeń babki grzechem nie ustępującym nawet zabójstwu. Gorszym niż zabójstwo, bo przecie — jak dowodziła — Bóg jak chce, to na błaganie grzesznika bywało i wskrzeszał zabitego, ale jak już ziemia przejdzie w inne ręce, rzadko bywa, że do swoich wróci.

Ziemia Zarębówki w opowiadaniach babki niby istota żywa nie znosiła podziału i w swoich modlitwach, jakie każdy najmniejszy okrawek gruntu co wieczór zanosi do nieba, prosiła Boga, aby nigdy jej nie rozrywano i nie cięto.

I tak było od wieków. Więcej może niż kalwińskie dziedzictwo, przekreślane wielkanocnymi spowiedziami, w których uczestniczyła uroczyście cała rodzina siedemnastowiecznego grzesznika, więcej niż zamknięta w kufrze Biblia i brak ukochania dla świętych obrazów, dzieliła nas od innych mieszkańców piachów wspólnota gospodarowania. Nigdy jeszcze do czasów Romanowego ojca nie zdarzyło się w naszej rodzinie wydzielenie gruntu. Stąd i babka — jak wszystkie kobiety u nas — poszła za mąż tylko za takiego, co potrafił uszanować nasz grunt, co wiedział, że nigdy nie można będzie — jak to robili inni — odedrzeć dla siebie maleńkiego, biednego, że na nim chałupy nie można postawić — kawałka.

Mieszkaliśmy razem i dom nasz obudowany ze wszystkich stron przydomkami, wielki niby pełna garbów i narośli góra, wynosił się wysoko ponad wszystkie chałupki Zgorzeli. Ze środkowej izby przechodziło się nagle na korytarze wiodące do najmłodszych dobudówek, stare deski jednoczyły się z nowymi, białymi jeszcze łatami i tak trwała nasza, wczepiona jak jałowiec w lesisty grunt, świetność.

Teraz, po zdradzie brata, w samym środku tej obrośniętej pozieleniałymi gontami i czerwonymi dachówkami góry, zamieszkała babka. To nic, że po śmierci jej męża nie było w okolicy takiego, co by śmiał ją nazwać inaczej jak Zarębina, ale w księgach parafialnych zapisane już było, że w samym środku Zarębówki mieszka Kurkuciowa.

Więcej jeszcze. Mężczyźni mieszkający w starym domu byli już Kurkuciami… I tylko urodzony nad Turiją — zakochany w swojej ruskiej ziemi — Czarny mógł powrócić nazwisko Zarębówce. Babka oddałaby za to wszystko. Kroplę po kropli swoją własną krew. Tak przecie mówiła Czarnemu, kiedy ten szykując się do odjazdu w stronę różańskich koszar, gdzie miał się stawić w połowie sierpnia, zawijał w ciasny tobołek parę koszul, trochę słoniny i woreczek ze swoim ukochanym kowelskim czarnoziemem.

— Przecież to nie twoje — protestowała babka dotykając nieomal z obrzydzeniem lekko przetłuszczonego płótna zawiniątka. Jak tamte „hoo” i „szoo” — przedrzeźniała ukraińskie końcówki — nie twój język i nie trzeba, żebyś go słyszał zza płota.

— Zza płota słyszę polski — powiedział niespodziewanie twardo Czarny. Nie pamiętałem, aby kiedykolwiek odzywał się tak do babki. — Czysty polski. Nawet lepszy niż tutaj.

— Lepszy?

— Tak. Siedzimy tam w kupie całą kolonią i wiemy, co jest nasze. Tam gdzie jest moja krew i moja ziemia… Tak mnie uczono, jak jeszcze siedziałem w okopach pod Warszawą i czekałem na kozunia. A ojciec i dziadek Marty, wszyscy pokrewni trzymają swoje dłużej niż nasi w Zarębówce. Mojego ojca też tam ubili.

— No, właśnie — przytaknęła babka, myśląc pewno o strasznej śmierci, jaką umierał w osiemnastym roku jej brat Maciej Zaręba. — Nawet starego nie uszanowali. To nie nasze zwyczaje. Nie po kurpiowsku…

— Tu też zabijali…

Czarny jeszcze raz przewinął koszule, wyjął woreczek z czarnoziemem, i odchylając jego rąbek tak, żebyśmy mogli dostrzec piękno tej tłustości, wysypał trochę — podobnego do próchnicy na naszych bagnach — pyłu, powąchał go niby tabakę i podsunął babce.

— Co, może za to nie warto umierać?

— Żebyś za szybko nie powiedział — przestrzegała go babka i dotknąwszy palcem dłoni Czarnego przyglądała się potem długo temu nadturijskiemu, tłustemu dobrodziejstwu. Potem strzepnęła pył na rozwartą ciągle dłoń Romana i westchnęła:

— Ładne to. Tylko dlaczego tak jakoś nie po naszemu? Turija…

— Kto tam wie, czy nie po naszemu — uśmiechnął się Czarny. — Nawet czterdziestu kilometrów nie masz do Dubienki. A ta już na zachód za Bugiem. Ja tam przeciw Rusinom nie jestem — dodał po chwili. — Ale też się tam urodziłem. I tam, jak Bóg da, umrę. Matka mnie na cmentarzu czeka.

— Daj ci Bóg — powiedziała babka. I jakby kończąc wszystkie dotychczasowe kłótnie zapytała, czy rzeczywiście wojna z Niemcami taka pewna.

Czarny próbował tłumaczyć wszystko, co dręczyło nas tego lata i tak zasiedzieliśmy się, jak rzadko w oszczędnym zarębowskim gospodarowaniu babki, aż do późnej nocy. Nie zauważając ciągłego ubytku drogiej nafty, która teraz paliła się wysokim — aż zdawało się, że za chwilę trzaśnie szkiełko lampy — płomieniem, stara siedziała milcząca, nieomal zamodlona. Czasami tylko, kiedy myślała, że nikt z nas na nią nie patrzy, podnosiła do ust swoją suchą rękę — jakby nie mogła się do syta nawdychać zapachu tego czarnoziemu, co tak oszołomił jej rodzonego brata, że aż wyrzekł się naszej jałowizny.

Potem położyliśmy się z Czarnym na sianie. Okryci tylko płatem grubego płótna spoglądaliśmy przez chwilę na przebijające przez dziury w poszyciu gwiazdy. Roman zszedł jeszcze, aby wypalić ostatniego skręta uwitego z samosiejki, a potem obrócił się trochę — tak właśnie, jak po topielczemu spali wszyscy Zarębowie.

O świcie obudziła nas babka. Ubrana w paradną spódnicę gotowa już była do drogi w stronę Różana.

— Odprowadzę cię, Roman — oświadczyła i już nawet nie pytając, skąd naszła ją ta nagła ochota do odwiedzenia miasteczka — boczyła się na nie chyba z ostatnie pięć lat twierdząc, że wszystko, czego potrzebuje, dostanie u naszego Żyda, a kościół i tak mamy lepszy — nie próbując zgadywać nawet powodów jej decyzji, poiliśmy przed drogą konie, oblewając się przy okazji piękną, jakiej chyba nawet nad Turiją nie znajdziesz, czystą wodą z naszego źródła.

Potem pojechaliśmy. Na górce, skąd widać było najlepiej nasz stary dom, Roman zatrzymał konie i obejrzawszy rozciągniętą przed nami, zieloną od lasów kotlinę powiedział do babki:

— Ładnie tu… Po wojnie, jak dadzą urlop z Berlina, to wpadną na parą dni.

— Przydasz się — uśmiechnęła się rada z pochwały babka. — Trzeba jeszcze podciosać trochę gontów na łaty w dachu. A ty to chyba najlepiej umiesz.

— Jasne — zgodził się Czarny, a mnie nagle ogarnęła złość i na niego, i na babkę, i na tę nieposłuszną moim rękom strugarkę do gontów, przy której męczyłem się bezskutecznie już od dwu tygodni. I tak myśląc o swojej niezdarności wjechałem w zapchane ludźmi ulice Różana. Najpierw zresztą minęliśmy koszary, gdzie powinien wysiąść Czarny, ale nie wysiadł, bo babka postanowiła zrobić sobie jeszcze z nim zdjęcie u fotografa. Przejechaliśmy więc przez most i teraz poganiając konia, zakręcałem na różańskim rynku tak, aby nasz dyszel wypadł akurat przy słupie ganku.

Fotograf, chociaż krewny, nie wyszedł nawet do nas, zajęty ustawieniem kolejnej pary. Co chwila słychać było jego przymilny głos, obwieszczający o tym, że ktoś ma się przesunąć leciutko w lewo, pochylić główkę, i znowu zza kotary pracowni wynurzał się zaczerwieniony chłopak z dziewczyną, z matką…

Matki, jak zwykle przestraszone nieco, wycierały oczy rogiem chustek, dziewczyny masowały wierzchem dłoni spocone nosy.

Niektórzy z mężczyzn byli już ubrani w mundury. Paru, widać przebywających w koszarach od kilku dni, nosiło z dumą podłużne puszki przeciwgazowych masek.

— Szkoda, że nie jesteś w mundurze — zafrasowała się babka. — Ładnie byłoby mi z plutonowym. I jeszcze z orderami. Tak do marynarki nie można przyczepić.

— Nie — zaśmiał się Czarny. — Zresztą zostawiłem wszystko w domu,

— Nic, i tak widać, żeś Zaręba — pocieszyła się babka i już wkraczaliśmy za kotarę, gdzie krewny witał nas uniżonym ukłonem.



2


Zdjęcie to, niepodobne do postarzałej nagle twarzy Czarnego, przyszło odbierać dopiero w listopadzie. Teraz na okiennicach zamykających wejście do zakładu naszego krewnego prezentowały się poprzybijane w misterne wachlarzyki podobizny niemieckich podoficerów. Fotograf zobaczywszy babkę przypominał sobie przez chwilę, po co przyjechała, a potem zdecydowawszy się jednak uhonorować nas choć trochę, kazał poczekać, aż zakończy pracę nad panem feldfeblem. Zza pluszowej kotary, która dawniej, o ile pamiętam, wisiała w zakładzie konkurenta, Blanka Ajcesa, słyszeliśmy teraz namaszczone: bitte links, bitte rechts… i po chwili pan feldfebel zszedł powoli po schodkach tupiąc głośno podkutymi saperkami.

— Buty to mają, co — pochwalił krewny i zaczął grzebać w ukrytym pod ladą pudle. — Nie to co nasi, w owijaczach…

— Podobno owijacze już dwa lata przed wojną znieśli — zaprotestowałem i zobaczyłem, że babka, nie bardzo zwykle dla mnie łaskawa, z uznaniem przyjmuje tę uwagę.

— Ale czołgi z dykty nie były. I guzik nam urwali razem z całym płaszczem — zauważył fotograf, a potem wyciągnąwszy z pudła zdjęcie Czarnego załamał ręce:

— Co ja się przez to nacierpiałem…

— Coś się nacierpiał? — spytała ze złością babka.

— Jak to, krewna, co się nacierpiałem?… Przecież to wojskowy i jeszcze jaki. Z niewoli uciekał… Pewno dotąd po lasach się włóczy. Za takie zdjęcie mogą nawet rozstrzelać.

— Dobrze, niech strzelają — machnęła ręką babka. — Ale przecież on nawet nie w mundurze — dodała wpatrując się ze zdziwieniem w przypominającą zupełnie inne czasy fotografię.

Tak inne, że nawet zapomnieliśmy o cywilnym ubraniu Czarnego. Wydawało nam się nie wiadomo dlaczego, że nasz krewny za pomocą oszukańczego retuszu — jak to zwykle robią przy ślubnych zdjęciach fotografowie — przemienił na marynarkę wyplamiony mundur, w jakim to plutonowy Roman Zaręba przywlókł się do nas po różańskiej bitwie.

Mundur ten „zresztą od dwóch prawie miesięcy leżał schowany pomiędzy belkami a poszyciem dachu. Czarny wolał przedzierać się na wschód, za Bug, „gdzie nasze wojsko już szykuje obronę” w zwykłym ubraniu. W miasteczkach i wsiach stali przecie Niemcy i nikt z nas nie wiedział, jak daleko doszli. Czy polskie komunikaty brzęczące w słuchawkach detektora, kiedy nastawiło się go na Warszawę, znaczą, że bronią się jeszcze nasi, że może gdzieś szykują się na nowo pod Dorohuskiem, Kowlem, niedaleko biegu Romanawej Turiji?

Trzeba było poczekać i Czarny prawie tydzień przeleżał na słomie okładając sobie sadłem cięcie od bagnetu, którym jakiś przełażący przez wpółzasypany okop niemiecki żołnierz przejechał mu, ot tak sobie, po żebrach. Rana na głowie lekka, ale krwawa — ta właśnie rana, co, jak się potem dowiedzieliśmy, tak wystraszyła sprzedawcę z Drohobycza — pokryła się dobrą biało–różową blizną.

Czarny dotykając ostrożnie szerokiej szramy idącej od włosów aż po nasadę nosa, chwalił przede mną niemrawo wszystkie zalety „nietypowego dla piechoty, używanego już tylko u konnych” grzebieniastego, francuskiego hełmu.

— Łeb by mi zdjęło, żeby nie ten grzebień. Rozbili nas na nic. Jak się wieczorem spod tego wszystkiego wygrzebałem, to tylko rozwalone okopy i ziemia, tak powiadam ci zorana, tak zorana…

Próbowałem sobie wyobrazić tę ziemię. Wysoki brzeg Narwi poharatany pociskami, czerwony budynek poczty, na którego grubych murach wywalały się rozpryski odłamków, kościół z potrzaskanym dachem… Koło tego kościoła niedaleko stromizny brzegu rzeki przeleżał Czarny całą noc i jeszcze dzień. Schodzący aż na nadrzeczną skarpę maliniak w ogrodzie organistówki dobrze nadawał się na taki odpoczynek. Nocą, przycisnąwszy sobie wojskowym pasem rękę do zranionego boku, stryj mój przełazi przez rzekę i zostawiając po prawej stronie trakt na Wąsewo, poszedł laskami i bagnami w stronę Czerwonego Boru. Rano był już niedaleko Zarębówki.

Mówił, że kiedy zobaczył nareszcie pozieleniały dach naszego domu, kiedy przekonał się, że nic tutaj nie spalono, nie zniszczono jeszcze — stracił wszystkie siły. I naprawdę trudno dojść, jak potrafił przeskoczyć przez pozbawiony kładki strumień, jak przełaz przez wysoki płot odgradzający nasz dom od strony łąki, jak wreszcie zdołał, nie spostrzeżony przez nikogo, wleźć na leżące w sąsieku zboże i tam czekać, czy nie usłyszy znajomego głosu. Bał się Niemców — przecież na naszym obejściu leżały, pozostawione przez ubranych w stalowe płaszcze motocyklistów, obce u nas papierosy o złotych ustnikach.

Ja pamiętałem tylko krzyk babki, kiedy wszedłszy do stodoły usłyszała nagle głos Romana i spojrzawszy w górę — zobaczyła sączącą się po słomie wąziutką strużkę krwi.

Wtedy po raz pierwszy dostrzegłem w jej głosie ten sam, nie znany mi jeszcze ton, nieomal strachu — chociaż nigdy nie mógłbym uwierzyć w to, że nasza babka bała się czegokolwiek nie tylko na tym, ale i na drugim świecie. Nie darmo przecież mówiono, jakoby samemu diabłu potrafiła powiedzieć w oczy to, czego niejeden z wyganiających złe moce pustelników nie chciał pomyśleć o ciemnym duchu.

Tak, nie bała się niczego. A jednak w parę dni potem, kiedy Czarny, zatknąwszy za pasek od spodni oficerskiego wisa, szykował się wędrować za zbierającą swoje siły polską armią, usłyszałem po raz drugi to lekkie drżenie w głosie starej Zarębowej. Było to już późnym wieczorem i nie mogłem nawet spojrzeć ani na jej twarz, ani na twarz Romana, słuchałem tylko, jak plutonowy wyliczał skrzętnie, ile to minie tygodni, zanim powrócą nasi.

— Tak, w najgorszym razie dwa miesiące. Więcej być nie może — przekonywał nas Roman gwałtownie, jakby sam chciał zniszczyć własne zwątpienie w siłę sprzymierzonych armii. — Dwa miesiące. Wytrzymacie…

— Synku — powiedziała babka — my wytrzymamy wszystko. — Ale ja bym prosiła ciebie o coś… To tak dla mnie. Weź trochę ziemi i od nas. Lekka, kurpiowska, nie zaciąży…

— Co wy — pochylił się jakoś nieporadnie Roman, a babka sięgając szybko za pazuchę jubki, podała nie większy od szkaplerza woreczek. Potem uważając już widać, że wszystko, co miało być powiedziane, powiedziane zostało, przeżegnała Czarnego i popchnęła w stronę idącej do lasu ścieżki.

— Trzymaj się — pocieszył mnie Roman Świadomy tego, jak cierpiałem z powodu swoich małych lat. — Pilnuj domu. Jeszcze zdążysz się nawojować…

Potem odwrócił się i ruszył naprzód nie patrząc nawet na babkę, która przekonana nagle o jakichś wadach w ułożeniu pasków Romanowego oporządzenia dreptała chwilę za nim, poprawiając szybko wypchany soloną słoniną plecak.

I tak wysłaliśmy go na drugą śmierć, o której przyszło nam się dowiedzieć dopiero w wiele miesięcy potem, kiedy przywędrowała do nas z powrotem ciotka Rozalia opowiadając z płaczem o nieszczęściach nad Turiją. Babka kazała mi wtedy iść do miasta i dowiedzieć się od naszego krewnego fotografa, co trzeba dać i gdzie dać, abym jak najszybciej wyjechał do siedzącej na swoim gospodarstwie Romanowej żony. — To znaczy się babka chce, żebyś Martę przywiózł do nas? — pytał nasz krewny, który już teraz „jedynie dla pozoru” zajmował się jeszcze fotografowaniem, — Żonę Romana? A to ci heca. No — zdecydował po chwili — postaram się o to. Tylko i wy pamiętajcie, jakby co do czego, że ja pomocy żonie polskiego wojskowego nie odmówiłem.

Przytaknąłem skwapliwie, choć jeszcze nie wiedziałem wtedy o starciu pod Wąsewem, gdzie po raz pierwszy od czasów przegranego września ostrzelano z karabinu maszynowego samochody niemieckich feldżandarmów. Ale nasz krewny zdołał już pomyśleć o tym i przypomnieć sobie, że na miejscu kolorowego obrazka wyciętego z „Ostpreussenfibel” wisiał kiedyś zadzierżysty orzeł — taki jaki trzymał w łapach pomnik ostrowskiego osiemnastego pułku artylerii.

— No, dobra. Babka chyba wie, że to będzie trochę tego… — tu nasz krewny uczynił charakterystyczny gest, który dopiero potem nauczyłem się bezbłędnie rozumieć. — Tego, komsi–komsa… No, ze cztery gęsi niech babka przyniesie — dokończył zrozpaczony moim prostactwem w ubijaniu interesów. Potem przypomniawszy sobie to, co już wiedział o śmierci Czarnego mruknął:

— No, tak, tak. To straszne, że go tak skończyli. Naszym tam było gorąco. Ciotka Rozalia to pewno wam dokładnie opowiedziała?

Uśmiechnąłem się nawet do fotografa, bo przypomniało mi się, jak to nasza babka prawie przez dwa dni męczyła się, aby wydobyć z Rozalii jakąkolwiek składną opowieść. Nie wiedzieliśmy przecież ani o wieściach, które z bitwy różańskiej doniósł do gospodarstwa Czarnego sprzedawca z Drohobycza, nie znane nam były powody ucieczki kupca znad Turiji i przez krótki czas zarówno babka, jak i wszyscy domownicy Zarębówki byli przekonani o szaleństwie ciotki.

Tak przecież najłatwiej było wytłumaczyć sobie jej opowieści o podwójnej śmierci Romana — o tym, jak to zapisywała tę śmierć i jak dalej wszystko z radością przekreśliła, a potem z płaczem — w tym miejscu jak na zawołanie Rozalia zalewała się gorzkimi łzami — jak potem w czarnym smutku wpisywała zgon Czarnego po raz drugi.

Wreszcie jednak siły babki przemogły. Ciotka Rozalia wybeczawszy się po raz ostatni przed nami, udała się do największej izby i tam pod przewodnictwem starej Zarębowej odmawiała litanię do Matki Boskiej Nieustającej Pomocy.

Trwało to chyba ze trzy godziny. Zaciekawiony płaczem ciotki starałem się wejść po cichu do pokoju i klęknąwszy odmawiać wraz z kobietami regularne zawołania modlitwy. Za każdym razem jednak, gdy uchylałem drzwi, spoglądano na mnie z taką surowością, że nawet ja, jedyny jak dotychczas z tej ziemi, który stwierdził w wieku piętnastu lat, że mam powołanie na księdza, wycofywałem się z owego miejsca płaczów i westchnień.

Nasłuchując za drzwiami, jak babka niby komendę okrzyku je: „wieżo z kości słoniowej, wspomożenie wiernych”, starałem się wyobrazić sobie zimno panujące zawsze w tym na wpół przegniłym już od starości pomieszczeniu, skrzypienie podłogi trzeszczącej przy każdym poruszeniu kolan i przerażenie ciotki Rozalii, która bała się tego miejsca związanego zawsze w naszej pamięci z przypomnieniem pogrzebu. Tym razem też jakby odmawiano modlitwy za spokój duszy Czarnego. I czasami byłem pewien, że na samym środku, gdzie deski podłogi wyłatano nowymi tarcicami, stoi — tak jak stała przy śmierci innych naszych — ciemnobrązowa trumna z ułożonym w niej sztywno, ubranym paradnie stryjem.

I pewno dlatego nie dziwiłem się nawet, gdy zmęczona modlitwami ciotka wróciła do kuchni i po kolei, dokładnie, niby powtarzaną już nieraz modlitwę, opowiedziała nam o wszystkim, co się stało nad Turiją.

— Krwi chyba głupiec w życiu nie widział — zagniewała się babka słuchając o wszystkim, co bełkotał do Rozalii i do żony Czarnego drohobycki kupiec, „przyjaciel plutonowego Zaręby”. — Rannego też już od trupa żeby nie odróżnić…

— Ach, Marysiu — zachlapała ciotka po raz pierwszy zwracając się dc babki tak poufale — Marysiu, jakeśmy się ucieszyli, kiedy Roman przyszedł. Z początku ‘nawet myślałam, że to jego dusza pokutuje i za nic nie chciałam otworzyć okna… Bo jakże to duszy…

— Dusza jak dusza — powiedział ze złością Roman, gdy w dobrych parę lat potem przekazałem mu tą historię w czasie jednego z długich marszów, w jakie obfitowała droga do chwały naszego dziesiątego pułku. — Żeby nie jej dusze, może bym całkiem inaczej żył. Bo nie dosyć, że narobiła krzyku na całą wioskę, to jeszcze tak zapaliła naftówkę, żeby każdy, kto tylko był ciekaw, mógł zobaczyć powracającego Zarębę w całej okazałości.

— A co, czekali na ciebie? — zagadnąłem, ot tak, aby coś dalej powiedzieć, nie zasnąć pod koniec tego okropnego stosześćdziesięciokilometrowego marszu i dojść żywy do Warszawy, o której już nawet nie miałem siły myśleć.

— Żebyś wiedział, jak czekali. Już ten z Drohobyoza narobił szumu. A ja tam awansowałem u niektórych dobrych sąsiadów do rangi polskiego białego majora. I jak tylko ciotka zawiesiła lampę, już pewno ktoś z moich wrogów leciał, gdzie trzeba. Inaczej tak by zaraz nie przyszli.

— Jasne. To było za prędko — przytaknąłem i poprawiłem uwierający mnie w szyję parciany pas od pepeszy. — To chyba już tam będzie Warszawa — pokazałem lufą na lewo, gdzie za płaskimi polami siniały stojące pewno już nad rzeką drzewa, a dalej unosił się podobny do burzowej chmury dym.

— Warszawa… Jeszcze trochę. Teraz gdzieś dochodzimy w okolice Wawra — wyjaśnił obeznany z mapami Czarny. — Mało co, a bym już jej nigdy nie zobaczył.

— Straszno tam w Rosji? — zapytałem licząc, że tym razem stryj powie coś o tym, jak to żył w Sowietach, zanim dobrnął do Stecówki, gdzie budował swoje ziemianki powstający właśnie dziesiąty pułk.

Ale i tym razem zawiodłem się na Czarnym. Przyspieszywszy kroku, tak że ledwo zdołałem go dogonić, wyjaśnił:

— Jak dla kogo… Bywa źle. Takiego żelaznego mrozu to w życiu jeszcze nie widziałem…

Przestraszony jego gniewem, bojąc się, żeby nie zamilkł, bo milczenie rozciągnęłoby ten marsz ponad ludzkie wytrzymanie — zapytałem:

— No, to kiedy po ciebie przyszli?

— Nad ranem. Nawet się przy Marcie nie zdążyłem dobrze ułożyć.

— Niefajnie…

— Niefajnie… Ciepło zaczęło się robić, od—tajałem po tych jesiennych ucieczkach, przysnąłem sobie i obudziłem się, jak dom był już obstawiony. Wyciągnęli mnie z łóżka, i spytali, czy jestem major.

— No…

— Marta w płacz, ja im tłumaczę, jak umiem, że nie major, ale plutonowy, że ranny, dopiero z wojny do domu, a ci już grzebią w moim worku… No i…

— No i?…

— No i niedługo już dojdziemy na miejsce. Żeby tylko gdzieś dobrze się położyć. Bo ja już mam dość tego chodzenia. Ciekawym, kiedy nas podwiozą choć ze sto kilometrów pociągiem.

— Podwiozą — zapewniłem szczerze, bo kto z nas, maszerujących wtedy wiedział, że już nie zobaczymy ani jednego pociągu, że do samej Łaby przejdziemy na własnych nogach i to jeszcze nie najprostszą drogą. — Zaraz od Warszawy podwiozą…

— Ciekawym, czy to pójdzie szybko — zastanowił się stryj.

— A co, myślisz, że potrwa. Przecież nie będziemy po tej stronie Wisły leżeli?

— Pewno nie. Chociaż tej zimy szykują się straszne mrozy. O, zobacz, jak się ptaki gromadami zbierają…

— Przecież to jeszcze wrzesień. Starczy czasu…

— No, właśnie mówię, że będzie ciężka zima jak w czterdziestym… — burknął Czarny.

Wzruszyłem ramionami i próbując przerwać ogarniającą nas znowu senność, powróciłem do wydarzeń nad Turiją.

— Grzebią ci w worku… — przypomniałem.

— No, tak. Grzebią ci, grzebią i grzebią, ja stoję w samej koszuli i gaciach, Marta przykryła się pierzyną i beczy, a tu oni wyjmują oficerskiego wisa.

— I co, nie tłumaczyłeś im, że to wzięty z trupa jeszcze pod Różanem?

— Głupiś. Każdy tak może powiedzieć. Oficerski wis — to oficerski wis. Piękny, nowiutki, po to go trzymałem… Tak i wzięli mnie.

— Zaraz cię wyprowadzili.

— A zaraz. Zaraz. Załadowali na furmankę i do Bobłów. Z Bobłów pociągiem do Kowla, a z Kowla hajda aż za Słucz i dalej…

— A co Marta?

— Marcie powiedzieli w Bobłach, że takich jak ja rozstrzeliwują. Ze nawet już rozstrzelali. Bywają sukinsyny…

— Bywają — potwierdziłem przypomniawszy sobie, jak wygląda Marta, kiedy po staraniach babki dostałem się do niej wreszcie na jesieni czterdziestego pierwszego. Wyszła do mnie, a ja nie mogłem jej z początku poznać, tak niepodobna była ta siwa kobieta o podpuchniętych oczach do pięknej, ciemnej, istna „krew z mlekiem”, Marty, jaką pamiętałem jeszcze z czasów, gdy odwiedziła na rok przed wojną naszą Zarębówkę.

— O ciało nie pytała?

— Powiedzieli, że wywieźli za Kowel. No, daj mi spokój i tak już o dwa razy za dużo umierałem — zezłościł się nagle Czarny.

Przez chwilę człapaliśmy w milczeniu. Aby nie zasnąć, nasłuchiwałem, czy nie doleci mnie rżenie koni ciągnącego drogą taboru. Ale przez dzielące nas drzewa nic nie mogłem usłyszeć. Czasami tylko na sąsiedniej, biegnącej wzdłuż szosy ścieżce brzęknęła menażka piechura. Robiło się coraz zimniej i postanowiłem rozmawiać z Czarnym, nawet choćby był o to zły.

— Proszę stryja — spytałem — czy jeszcze daleko? Tam w mieście strasznie się chyba pali.

— A pali się, pali. Ja nie zapalałem.

— Jak stryj myśli, gdzie się zatrzymamy?

— Stryj myśli, że na Pradze — zezłościł się Czarny.

I miał rację, bo na Pradze, a potem nad wiślanym wałem odpoczęliśmy sobie po tym marszu długo.



3


Aż za długo. Stryjowi mojemu starczało nadto czasu, aby jeszcze raz i jeszcze raz przypominać sobie pierwsze dni sierpnia czterdziestego czwartego, kiedy to jego pułk wszedł na ulice Kowla. Maszerując po nich jakby to było o dobre latka wcześniej, bo z piosenkami o Madelon i o szarej piechocie — stryj mój już przecie wiedział, że ziemia nad Turiją już nie nasza. Wiedział, ale jakby — tak przynajmniej domyślałem się z jego pytań, z opowieści, rozmów w okopach nad Wisłą — wierząc, nie potrafił tego dokładnie pojąć. Z początku sądziłem nawet, że on podobnie do innych, podobnie prawie do wszystkich żołnierzy z formowanego za Bugiem wojska, liczył jeszcze na łaskawość losu, na kaprys generalissimusa czy grubego premiera, który przesunie granicą o pięćdziesiąt, o czterdzieści chociaż kilometrów na wschód.

O tyle właśnie, aby rękaw munduru wytyczającego nową Europą wodza zakrył miłościwie po polskiej stronie jego dom. Gadano przecież jeszcze o tym nawet wtedy, kiedy przyświecająca nam co noc warszawska łuna zapadła się nagle i tam, gdzie, jak powiadali patrzący na lewy brzeg z Pragi fizylierzy, „zostały już tylko okruszyny miasta”, tam właśnie dokąd chcieliśmy dojść jak najszybciej, nie było już nawet ni dymu, ni kurzu.

— Warszawa zapłaciła już za pańską Polskę — dowodzono w okopach, nasłuchując opowieści o lewej stronie rzeki. Sumienia by nie mieli, żeby jeszcze nam brać, co nasze.

Byli tacy nawet co rozłożywszy przyniesione z anińskiej szkoły mapy, wyliczali na nich, „co to znaczy dla przeogromnej Rosji ten kawałeczek ni to polszczyzny, ni to ruszczyzny”. Tak gadałem i ja, nie wiem nawet, czy wierząc w to, jak wierzyli naiwni, czy tylko dla pocieszenia stryja.

Czarny słuchał — wydawało mi się nawet łaskawie. Przyjrzał się mapom, ale jeszcze nie powiedział swego.

— No, rzeknij, Czarny — poprosiłem, bo zależało mi na jego słowie. Gdyby i on godził się na nasze dowody, przynajmniej na tą jedną noc przestaliby może myśleć o granicach, o tym jak to będzie z nami po wojnie i dokąd po zdobyciu Berlina powiozą swoje rodziny wszyscy zza linii Cursona. Nie mogłem już, nie umiałem dalej nasłuchiwać powtarzanego raz po raz wyliczania, ilu to Ruskich, a ilu Polskich siedziało w każdej wiosce, kto tam naprawdę był obcy, a kto swój. Przypominano krzyże na cmentarzach, liczono cerkiewnych, pilnowano skrzętnie, żeby nie pomylić się nawet o jedną duszę — jakby zaraz po przekroczeniu Unii Wisły miały zjechać do naszych obdartych batalionów najświętsze graniczne komisje i dopytywać dokładnie, po czyjej stronie będzie prawo.

— No powiedz coś, Czarny — nalegałem — powiedz, jak to będzie.

— Co będzie? Wszystko już jest — bąknął stryj przypalając ostrożnie papierosa. I wtedy właśnie, w króciutkim błysku zapałki zobaczyłem nagle jego skrzywione leciutko usta… Postarzałą, trupią prawie twarz, jaką miał jeszcze niecałe trzy miesiące temu, podczas naszego spotkania nad Turiją.

— Nie palcie w okopach — przypomniałem, bo trzeba było powiedzieć cokolwiek, chociażby największe głupstwo, zagadać siedzących koło nas. Zająć ich, żeby nie pytali Czarnego o granice. — Nie palcie — powtórzyłem. — Przecież tam u Niemców siedzą i na to czekają… Snajper…

— Dobra, dobra, człowiek strzela, a Pan Bóg — uspokoił mnie nasz plutonowy i zapytał Czarnego o to właśnie, czego najbardziej się bałem. — Ojczyzna przecież nas nie opuści, za nią się tu bijemy…

— Ojczyzna — powiedział Czarny. — Co ona może ta Ojczyzna?

— No, jak to? — zdziwił się plutonowy. — My jesteśmy Ojczyzna. Mundury jakie na nas? Polskie. Komenda swoja. I do dawnego dojdziemy.

— Orła nawet pozwalają po cichu zmieniać — dodał nasz kompanijny zapiewajło dumny, że on pierwszy po oficerach odważył się zmienić piastowskiego orła. — Bez korony niby — popukał w przemyślnie zagięty łepek ptaka — tak na pozór bezkoroniasty, ale zgrabniejszy… Samiec, od razu to widać. Nie taki, jak ta piastowska „kurica”. Będzie Ojczyzna jak ta lala.

— Żeby nam tyle zostawili, co ta kura skrzydłami okryje — zasępił się plutonowy i jeszcze raz zapytał:

— No jak, Czarny, to co, Ojczyzna o nas zapomni?

— Żebyśmy tylko my o niej mogli pamiętać — szepnął Czarny i patrząc na plutonowego przypomniał:

— Przecież wiesz, jak trzy lata temu było. I do takiej piastowskiej kury na kolanach biegliśmy. Na więcej Bóg niełaskaw… Ogłupiały trochę od tego nagłego przypomnienia Pana Boga patrzyłem, jak Czarny wstał i oparłszy nogę o wyżłobiony już przez innych w gliniastym okopie stopień, wychyla się daleko ponad grzbiet transzei.

— Gdzie? — zapytał ze złością plutonowy.

— Duszno tutaj — mruknął stryj — nie ma czym oddychać. A potem — pokazał w stronę zajętej przez Niemców wiślanej łachy — potem na niego popolujemy. Ty — zwrócił się do mnie — posiedzisz, a ja go powabie. Teraz najlepszy czas na łapanie snajperów.

— Uważaj, Czarny — ostrzegł plutonowy. — Już trzech naszych poszło do piachu. Ja ci powiadam tylko: uważaj.

Ale stryj wpatrzony w zalegającą już od godziny nad rzeką ciemność, nie zwrócił nawet uwagi na ostrzeżenie.

— Mgły nie ima — zaszeptał do mnie z góry. Jak go dziś nie dostaniemy, to już chyba nigdy.

— Może — zgodziłem się, a plutonowy jeszcze raz pociągnął Czarnego za nogawkę spodni.

— Powiedziałem ci „uważaj” — przypomniał. — Jeszcze do piachu za wcześnie.

— Ojczyzna — zamruczał bez związku stryj. — Ojczyzna dla nas nie za bardzo łaskawa. A może oni mają rację, co? — zapytał nagle oniemiałego ze zdumienia plutonowego.

— Co za oni? — spojrzałem w stronę ciemniejącej nad nasypem głowy Czarnego — co za oni?

— No właśnie? — odzyskał mowę plutonowy.

— Ci co przerobili orła na samiczkę — zaśmiał się cicho stryj, a potem rzuciwszy mi na czapkę grudkę ziemi dodał:

— Popolujemy na snajpera?… Dobrze ci poświecę. A ty przyłóż się i pamiętaj o Turiji.

— Znowu ta Turija — zezłościł się plutonowy, ale ja już nie próbowałem zgadywać myśli Czarnego.

Zresztą, nie było mi to chyba tak bardzo potrzebne. I jeśli w tym momencie, kiedy otrzepując moją rogatywkę z pyłu ruszyłem za Czarnym w stronę ziemianki, nie przypomniałem sobie dokładnie powrotu mojego stryja nad Turiję, nie wspomniałem nawet tego, jak to on zakurzony i spocony, jakby całą drogę od Kowla aż do swojej wioski przebiegł kłusem, oparł się ciężko o resztki połamanego płotu — jeśli więc nie pomyślałem o tym to tylko dlatego, że już nie chciałem słyszeć o Turiji, nie chciałem budzić się tak, jak budziłem się co noc… Gorący zawsze i zawsze spocony, jakbym wyskakując ze snu ciągnął jeszcze za sobą żar tego ognia, w którym została żona Czarnego i jego dziecko… Ogłuszony zawsze — nie wiadomo czy swoim krzykiem, czy łoskotem banderowskich karabinów maszynowych.

W takie noce stryj bił mnie po prostu po gębie — jak się bije histeryków, aż do otrzeźwienia. Powtarzaliśmy więc mimowolnie scenę naszego pierwszego spotkania. Nie wiem, czy dla niego było to tak samo jasne jak dla mnie, czy też walił mnie ot, tak po prostu, jak się budzi czasami ze złego snu żołnierzy — bo przecież nie ja jeden w ziemiance krzyczałem po nocy…

Nie wiem. Ale dla mnie było to zawsze przywoływaniem wspomnienia o naszym spotkaniu. Bo wtedy, gdy Czarny poznawszy mnie, zaczął powolutku i ostrożnie — nie przekroczył nawet opalonych kikutów, co zostały po płocie — niezmiernie delikatnie wypytywać o swoją rodzinę, wtedy ja jeszcze spałem. Jeszcze nie umiałem zbudzić się z tego snu, co trwał już cztery miesiące.

Zresztą, jak długo ciągnęło się moje spanie, dowiedziałem się dopiero później — akurat wtedy, gdy tabory mojego pułku, do którego sam jeszcze o tym nie wiedząc zostałem przypisany — maleńkie zaprzężone w azjatyckie koniki wozy, przewalały się przez płynącą za Bereżcami rzekę.

Kapelan, opiekujący się moim snem i czuwający nad nim tak uparcie, jakby chciał obrócić w prawdę słowa felczera o cudzie, co jeszcze może mnie obudzić, opowiadał potem, jak to nasz wóz przechylił się nagle nad rowem, woźnica podciął gwałtownie konie i zbiedzone chabety zaczęły się wściekać czując zapach dobrej łąki i dobrej polskiej wody.

Tak, właśnie dobrej polskiej wody. Bo kapelan nie chciał tylko sobie, czy nawet tylko Bogu, przypisać całej zasługi. Jego zdaniem ozdrowił mnie naprawdę polski, rodzinny ciągnący tu już nad Bugiem wiatr. I zasługą Boga było to właśnie, że potrafił taki wiatr stworzyć. Że mimo wielkich grzechów nieszczęśliwego narodu nie odrzekł się Polski i teraz nam ją powraca…

Tak przynajmniej wyglądało opisanie mojego przebudzenia w kazaniach naszego księdza. Z początku nawet byłem w tych kazaniach wymieniany po imieniu i po nazwisku, aby nareszcie, po rozmowie z Czarnym, który przedstawił księdzu moją pokorną prośbę, przemienić się w jednego z wielu „żołnierzy tułaczy”.

Kiedy więc małe koniki szarpnęły wozem tak silnie, że i kapelan, i żołnierz tułacz zwalili się ciężko pomiędzy skrzynki z nabojami, oszołomiony jeszcze tym upadkiem ksiądz zobaczył, jak to ów nieszczęsny żołnierz tułacz, któremu przyszło podążać w strasznym śnie do Ojczyzny, podnosi się z dna, niby testamentowy Łazarz i pyta, wielkim głosem pyta:

— Jaka to rzeka, księże?

— A ja mu, moi drodzy — dowodził ksiądz — odpowiedziałem bezmyślnie: Bug… Bing, słyszycie, to przecież jasne, a ja grzeszny dopiero podczas wieczornych modlitw pojąłem, jak symboliczna jest nazwa naszej granicznej rzeki.

To było kazanie i rzeczywiście wywijasy jego nie pozwalały na zbyt dokładne gadanie o tym, jak pocierając krwawiącą od uderzenia w twardy kant skrzyni głowę, powtarzałem bezmyślnie:

— Bug, to niedaleko już… Mieliśmy tam uciekać z żoną Czarnego…

— Z twoją żoną — to właśnie powtórzyłem mojemu stryjowi, gdy przywołany przez kapelana podszedł do wozu i człapiąc, oparty ręką o luśnię wysłuchiwał tego wszystkiego, o czym już zdołał się dowiedzieć, próbując wtedy nad Turiją wydobyć coś ze mnie, oglądając spalone resztki domu, grzebiąc w poszukiwaniu dziecka, kawałków metalu, medalika chociażby, który by mu pozostał po rodzinie. Chodził i grzebał po spaleniźnie kolbą swojego automatu, próbował dojść, czy walające się w popiele kości są kośćmi ludzkimi, a więc może szczątkami jego żony albo dziecka, czy tylko tym, co zostało z psa… Bo o tym właśnie, że pies został spalony, potrafiłem mu powiedzieć od razu. Włóczyłem się za nim, rozgrzebywałem patykiem popiół i szukałem psa. Gadałem o tym psie aż do znudzenia, sławiąc jego czujność, opłakując go nawet, jakby to była pierwsza strata.

Może właśnie dlatego Czarny uderzy mnie wtedy po raz pierwszy. Może nie potrafił już wytrzymać mojego skamłania, może widząc jak dokładnie pamiętam wszystko o psie, liczył na to, że choć w części tak dokładnie przypomnę sobie losy ludzi spalonych w domu. Ale w moim śnie żona Czarnego i jego dziecko żyły. Chodziliśmy więc wszyscy i opłakiwaliśmy psa. Potem dowiedziałem się od księdza, bo Czarny nigdy nie powiedział mi o tym dniu ani słowa, że na wszystkie pytania mojego stryja pokazywałem za siebie i powtarzałem:

— Zaraz przyjdzie twoja żona. Ona wie lepiej.

— A kiedy Czarny — przypomniał ksiądz — kiedy Czarny pytał się: gdzie, przecież jej nie ma? Ty mówiłeś: no, tu za nami, tylko się obejrzyj dobrze. I on za każdym razem oglądał się za siebie z nadzieją, że to prawda… Ja to wiem, synu, jako ksiądz. Wiem, chociaż mi o tym nie powiedział. Bo w moim zawodzie trzeba znać ludzkie dusze… Tak więc oglądał się ciągle z nadzieją i dopiero po którymś tam razie, może dwudziestym, a może pięćdziesiątym, uderzył cię po raz pierwszy, a potem…

— A potem zbił… Porządnie zbił, proszę księdza — dopowiadałem. Ale ja nie mam do niego żalu…

— Tak być powinno. Trzeba wybaczyć — przyznawał ksiądz i ja kiwałem głową, choć Zarębowie, jak powiadała moja babka, nie przebaczali nigdy dla jakichś tam chrześcijańskich fanaberii. Po prostu Czarny miał rację bijąc mnie. Miał rację, bo może, jeśliby mnie walił mocniej, potrafiłbym wykrztusić, że jeszcze dwie godziny temu, tuż przed jego przyjściem, grzebał w tych popiołach jeden z podpalaczy. Że może siedzi tam na górze w krzakach, skąd dobrze widać nasz dom i ogląda Czarnego. o tym bowiem, jak ów podpalacz przychodzi do mnie i przypatruje się dokładnie, czy rzeczywiście tak od wszystkiego ogłupiałem, że nie potrafię przypomnieć jego i innych kompanów — o tym jak stoi niezdecydowany namyślając się, co zrobić z brudnym, osmalonym, wysiadującym na podwórzu stworzeniem, śniłem potem każdej nocy. Tylko już nie mogłem przypomnieć sobie jego twarzy. Zaraz na jego miejscu pojawiał się Czarny i potem budziłem się w ziemiance albo w stodole — no tam, gdzieśmy akurat spali i widziałem prawdziwą twarz mojego stryja. Pochylony nade mną, zawsze łagodnie uśmiechnięty, ale i poczerniały pod oczyma jakby i jego osmalił płomień z moich snów, mówił:

— Nie gniewaj się, ale znowu cię chlasnąłem… Nie można tak krzyczeć, a inaczej nikt cię nie dobudzi…

— Dobrze… Dziękuję… Nic się na martw — odpowiadałem i leżeliśmy patrząc l przed siebie. Potem stryj obracał się na bok i życzył mi dobrej .nocy.

— Nie martw się, przejdzie. Na dziś już, po wszystkim — uspokajał, a ja wiedziałem, że ma rację. Bo nigdy dwukrotnie w ciągu nocy nie śniłem o pożarze.

Tylko jeden raz stało się inaczej. Wtedy właśnie, gdy Czarny po chwili milczenia zapytał ‘mnie, czy nie przypominani sobie czegoś jeszcze, czegoś ponad to, o czym wie. Może jego żona zdążyła coś powiedzieć…

Odpowiedziałem, że to, co ja pamiętam, on już zna dokładnie. Ale Czarny jeszcze raz zapytał, czy czegoś nie zapomniałem:

— Zabili ją od razu? — wykrztusił wreszcie zasłaniając oczy rękoma, jakby bał się zobaczyć to, co mogłem sobie przypomnieć — chciałbym wiedzieć, czy ją od razu zabili?… Czy nie męczyli?…

— Nie, nie — zapewniłem, chociaż nie widziałem tego, jak zabijali stryjenkę. =~ Nie męczyli.

— To dobrze — mruknął Czarny. Dobranoc, jutro mamy służbę — dodał nagle. — Spać, spać, tego żołnierzowi nigdy nie dość,

Tak więc zasnęliśmy i tej nocy przyśnił mi się po raz drugi pożar. Kiedy dusząc się od dymu wypłynąłem wreszcie na jawę, Czarny pocałował mnie i poprosił:

— Przebacz. Nie będę już pytał. Przebacz, ciężko mi było…

— Dobrze — powiedziałem myśląc, że to jakoś tak po księżowsku, tak nieprawdziwie, niby na kazaniu słyszy się to „przebacz”.

I żeby nie urazić stryja, żeby jakoś dostosować się do podniosłych słów jego prośby, dodałem:

— Z całego serca przebaczam ci, Czarny.

Nie nasza to wina…



4


Nie nasza wina, tak powiedziałeś, co?…

Tak właśnie powiedziałeś — przypomniał sobie mój stryj, kiedy już ukryty dobrze za ułomkiem wierzby sprawdzałem jeszcze raz, czy naboje w magazynku mojego snajpera ułożyły się tak, żeby, broń Boże, nie zaciął się który w nie swoim czasie… — No, tak powiedziałeś?…

Tyle pamiętam z początku naszego polowania na niemieckiego wyborowego, dobrego strzelca — bo już kilku naszych smakowało z jego poręki aniński piaseczek. Tyle właśnie, że siedzieliśmy pod jednym ocalałym jeszcze kawałkiem wierzby i ja myślałem, jak sobie to drzewo Czarny zawczasu już wypatrzył, dojrzał może jeszcze wtedy, gdy ja nie przeczuwałem nawet naszego polowania. Obejrzał i uznał, że to było na pewno najlepsze miejsce dla nas na prawym brzegu Wisły, wybebeszającym swoje okopy nieomal przed oczy siedzących w wiklinach wyspy Niemców.

Wypatrzył stary — myślałem — pewno wtedy, kiedy przegrał w karty i przyszła na niego kolejka przynieść trochą wody. Tak, na pewno wtedy”. Bo tylko ktoś, kto wrócił tak wyprostowany jak na paradzie, niosąc spokojnie wypełnione po brzegi menażki, tylko ktoś tak odważny jak Czarny, mógł zobaczyć stojący obłomek wierzby, wymyślić sobie drogą, którą do tego obłomka należało dojść nocą i więcej jeszcze — czekając na strzał niemieckiego snajpera, zezłościć się jego milczeniem i zapragnąć, żeby ta błogosławiona cisza potrwała dłużej. Tak, pewnie wracając do nas ustalił już sobie, kiedy pójdziemy na polowanie i zajęty tym ustalaniem nie słyszał nawet naszych psykań, szeptów:

— Szybciej, Czarny, nie wygłupiaj się, szybciej — szeptaliśmy rozwścieczeni jego obojętnością i głuchotą, bojący się jednak wrzeszczeć głośniej, bo każdy z nas był pewny, że byle okrzyk wywoła natychmiast niemieckiego snajpera, co teraz spał na swojej wysepce. Spał albo jak i my zgłupiał od tego paradnego kroku mojego stryja. Od spokoju Czarnego — bo jednak nie można nawet powiedzieć, że Czarny paradował przed nami, chwalił się swoją odwagą, wystukując rytm niby na defiladzie, a tak po prawdzie strzygąc okiem, gotowy runąć natychmiast na ziemię od jednego drgnienia gałązki, od okrzyku pliszki, tam w wiklinach…

Takich odważnych to już znaliśmy, a nawet jednego odprowadzili koledzy do piasku. Sam przecież próbowałem defilować z menażkami po wodę i dobrze wiedziałem, jak to się idzie — niby lekko, swobodnie a na sztywnych nogach. I jak to się czeka, kiedy już rów z kolegami będzie tak bliski, że wystarczy skok, aby złapać pierwszy od paru minut prawdziwy oddech w cieniu padającym od daszka ziemianki. Czarny szedł inaczej. Do wody poczołgał się tak, jak pełzali najostrożniejsi, nabierał już wedle zwyczaju, jakiego nauczył nas czekający zawsze swego niemiecki snajper. I nawet z powrotem też zaczął gmerać jak najbojaźliwsi, popychając menażki, potem ciągnąc się za nimi.

Nagle przestało mu się to podobać. Kiedy zdyszany od tego patrzenia na jego przechadzkę zapytałem, czy naprawdę już zwariował, czy nie dość ma już tych wielkich, co z naszego plutonu zostali na zawsze pod Aninem, stryj spojrzał na mnie i jakby nie bardzo rozumiejąc, czemu się na niego gniewam, zaczął tłumaczyć, że to niemożliwe czołgać się i jeszcze donieść w porządku, pełne i nie ubrudzone cztery menażki z wodą.

— No, to po co zabrałeś cztery? — zapytałem.

Czarny zastanowił się i policzywszy jeszcze raz wszystkich graczy oświadczył:

— Inaczej by nawet po kubku dla każdego nie starczyło.

— Pewno — zgodziłem się, bo nie warto już było gadać więcej o tej sprawie. Dopiero wieczorem spróbowałem jeszcze raz przypomnieć sobie krok po kroku z jego parady. A więc jak to rozlało mu się trochę wody z menażki, jak zatrzymał się i leżąc jeszcze na ziemi obejrzał to, co zostało w środku przewróconej blaszanki, a potem wstał i poszedł nabierać wody od nowa. Wracając już, wyprostowany — przystanął na chwilę. Wtedy — pamiętam to dobrze — byłem pewny, że trafiła go kula niemieckiego snajpera. — „Za chwilę już będzie koniec — myślałem szykując się do wyskoczenia z okopu — za chwilę już będzie z tobą koniec…” Potem podumałem jeszcze o swojej śmierci, bo Niemiec będzie czekał, aż ktoś skoczy Czarnemu na pomoc, o nowym karabinie, jaki dostał snajper, z tłumikiem pewno, bo nawet nie słychać było strzału.

— No, to będziemy obaj leżeć — mruknąłem, ale Czarny ruszył spokojnie dalej. Tylko już o dwa kroki od naszej ziemianki obejrzał się jeszcze raz i to pewno właśnie po to, żeby dobrze zapamiętać sobie sterczącą nad brzegiem urwiska wierzbę.

Teraz położyłem na tym obłamku drzewa mój niedawno wyfasowany snajperski mosin i pewny już niezawodnej sprężyny magazynku, słuchałem pilnie pytań Czarnego. Stryj przysiadł w kucki i skurczony przedziwnie, chory nieomal, tak że zacząłem rozmowę o dzisiejszym gulaszu, co nam wszystkim na pewno nie wyjdzie na zdrowie, z głową przechyloną na bok, jakby i tu na suchych podwarszawskich piaskach doszedł go zrodzony nad Turiją reumatyzm, spojrzał na mnie — właściwie nawet nie mogę powiedzieć spojrzał, bo w ciemności zobaczyłem tylko zarys jego twarzy, więc odwrócił się do mnie i powtórzył:

— Powiedziałeś, że nie nasza wina, tak, na pewno?

— O Jezu, Czarny, pewno tak powiedziałem…

— Ale mnie chodzi o to, czy na pewno — mruknął Czarny. Na pewno, rozumiesz. Jak mi to powiedziałeś, przypomniałem sobie, że akurat tak samo, kiedy byłem jeszcze w Rosji w kopalniach, uczył mnie jeden taki, że to nie nasza wina, pojmujesz i my tej krwi, co się przeleje i co się przelała, nie będziemy winni…

— Pewno — zdziwiłem się wątpliwościami Czarnego. — Ich tam za rzeką będziemy jeszcze zabijać jak psów. Jeszcze dojdziemy im do niemieckiego gardła. Pamiętasz, jak to babka uczyła, że Zarębowie — specjalnie przywołałem na pamięć i babkę i nazwę naszej familii, żeby wreszcie Czarny przypomniał sobie kurpiowskie prawa — babka uczyła…

— Nie o tę krew mi chodzi — westchnął Czarny.

— No to, o jaką? — spytałem, ale on już nie chciał opowiadać mi swoich myśli. Podniósłszy się lekko stał teraz przytulony do pnia wierzby i pilnował, kiedy chmury zejdą z księżyca tak, aby rzeka zaczęła odbijać światło.

— Za piąć minut śliwkę nawet na wodzie zobaczysz. On — pokazał ręką w stroną, gdzie krył się niemiecki snajper — teraz zacznie uważać. Jak ja odejdę na bok, ty się ani rusz. Siedź i czekaj. Już ja ci go wyłowię.

Kiedy zaniepokojony szelestem trawy odwróciłem głowę od wyłaniającej się teraz pomalutku z mlecznej rzeki kępy wiklin, Czarnego już przy mnie nie było. Zdołałem do tego przywyknąć — jak niepełny Zaręba, Kurkuć ledwo, musiałem się uczyć dopiero owego odchodzenia Zarębów akurat w połowie zdania, tak jakby nie chcieli dalej mówić a i nawet myśleć o tym, co się stanie. Jakby oni — naprawdę wierzyłem wtedy w wiejskie bajki o diable, co chodził do którejś z moich ciotecznych prababek pod pierzynę — mający w sobie więcej niż ja tej posoki Boruty, wiedzieli, że nie warto badać tego, czego i tak nikt na rozum nie dojdzie… Nie ma co debatować, jak to mieli w zwyczaju wszyscy inni we wsi, rozpatrujący z góry każdy kroczek… Tak też ich zostawiali, jak dziś Czarny zostawił mnie, w połowie myśli, zanim potrafili wydumać, „co będzie jak ja, a co jak on”…

Tak też przyjęła mnie babka, kiedy na początku września, tuż przed przysięgą naszego pułku, wybłagałem pięć dni urlopu i ochrypnięty od wiatru, w mundurze wysmarowanym o deski wojskowych ciężarówek, stanąłem wreszcie na progu Zarębówki. Nic mnie zresztą nie zdziwiło, bo już w tej samej chwili, w której wspinając się na pagórek zobaczyłem po lewej stronie drogi nieforemną bryłę naszego domu, w tej samej chwili, w której zobaczyłem ciągnący się cieniutką smużką — jakby na jawny dowód starczego braku apetytu babki — ledwo pykający z komina dymek — tak już na tym pagórku wiedziałem, czym zostanę powitany.

O ile w ogóle można to było nazwać powitaniem. Babka ubijająca w kuchni ciasto na kluski podeszła powolutku do mnie i rozstawiając szeroko uwalane mąką palce, spróbowała poklepać mnie po twarzy. Przynajmniej tego się domyśliłem, patrząc na niepewny gest jej ubielonej dłoni. Ale mogło to także oznaczać i uderzenie, ot takie sobie, jakim witała mnie zawsze po niedzielnej sumie: „żeby mi grzechy do końca z głowy wywietrzały”.

Potem dowiedziałem się, że dobrze się stało. Tyle czasu…

— Niemcy przecież — pokazałem w stronę północnego zakola Narwi, gdzie nasze armie dopiero szykowały się do uderzenia na Prusy.

— Rozumiem, moje dziecko — mruknęła babka bez przekonania, a ja zacząłem myśleć o jej starości. Żałowałem nawet swojego wstąpienia do wojska (jeśli to w ogóle można było nazwać wstąpieniem — ale ja wtedy myślałem o tym tak, jakby tylko od mojej woli należało wcielenie do pułku) — patrzyłem na nią, jak obciąga z palców mączną papkę, myślałem: „Stara, już jej się wszystko miesza”.

Wieczorem, nakarmiony jajecznicą rozmawiałem z nią o Czarnym i jego rodzinie. Babka słuchała spokojnie, potakiwała z uwagą, a ja byłem pewien, że nie pojmuje niczego. Że nie potrafi sobie wyobrazić okropności tego pożaru nad Turiją i mojego cudownego wskrzeszenia — nic, jakby w jej zmalałej od starości główce, podobnej do uważnie obracającego się na wszystkie strony łebka drapieżnego ptaka, nie mieściło się to, co wymyślili ludzie. Kiedy przerwałem na chwilę, główka poruszyła się niespokojnie i babka ponagliła: — Dalej, dalej…

No, to będziesz miała dalej” — pomyślałem i zacząłem opowiadać jeszcze raz nowa, jak palono gospodarkę Czarnego. Mówiłem o wszystkim, co zapamiętałem, wracając do każdego szczegółu, tak jakbym| chciał wreszcie opowiedzieć to, czego nie mogłem wyjawić Czarnemu. Tępota babki pozwalała mi gadać o wszystkim bezwstydnie, mówić, jak się bałem, jak się modliłem o życie i jak dopiero potem, już za Bugiem, zrozumiałem, że prosiłem Boga nie tylko o moje życie, ale podsuwałem mu w zamian śmierć innych. Kurze powieki babki rozchyliły się nieco i stara Zarębowa dotykając mnie czyściutkim już teraz paluszkiem zapytała:

— Pewno to będzie wszystko? Teraz nie myśl o tym…

— Nie myśl — mruknąłem spoglądając jeszcze na nią, jak się patrzy na nic nie pojmujących, wracających z powrotem do zwierzęcych czy ptasich kształtów starców. — Mam nie myśleć… Po nocach mi się to śni.

— Teraz już ja będę o tym śniła. Przecież opowiedziałeś wszystko. Więcej jeszcze — uśmiechnęła się lekko babka i uszczypnęła mnie w ucho jak małego łobuziaka. — Niedługo już będziesz mężczyzną i zapomnisz o wszystkim…

— Jak to zapomnę?… A Czarny?

— Czarny nie przeżył wszystkiego tak jak ty. Jak chłopiec. Zapomnisz… Czekaj tylko na swojego pierwszego trupa.

No i właśnie ułożywszy się wygodnie za pniakiem czekałem teraz tego zapomnienia. Mgła zeszła już i rzeka błyszczała księżycowym światłem, jakby po jej gładziźnie przemykał się snop promieni z dalekich, stojących już pod samą Pragą, reflektorów. Na dole, gdzie powinien teraz czatować Czarny, usłyszałem leciutkie pluśnięcie wody. Przyciągnąłem lepiej kolbę snajpera i byłem pewien, że stryj rzuci na wodę gałąź — tak aby czekający swego niemiecki strzelec gruchnął w nią ogniem. Na opuszkach palców przyciśniętych do zimnego kabłąka spustu czułem jakby odrobinę wilgoci. Jeszcze raz zatrzymałem oddech — a potem kiedy stryj nie zmącił niczym gładkiej wody Wisły, zawołałem cichutko:

— Czarny…

— No… — usłyszałem nad sobą i wykręcając szyją mogłem go zobaczyć, jak siedział ze dwa metry nad moim stanowiskiem i odsłonięty, widoczny na tle jaśniejącego nieba poruszał palcami właśnie tak, jak to zwykle robili żołnierze zwijając szybko w gazetę szczyptę twardej lubelskiej machorki.

— Czarny — powtórzyłem. — Czarny…;

— Już, już, chwileczkę — uspokoił mnie stryj i kiedy spojrzałem znowu na rzeki szepnął:

— Uważaj. Do trzeciego razu…

— Co do trzeciego? — chciałem zapytać! ale usłyszałem tylko lekki trzask zapałki i już wiedziałem nie patrząc nawet na to, co działo się na skarpie za moimi plecami, że Czarny stał teraz zapalając powolutku swoją „kozią nóżkę” oświetlony nagle tą odrobiną ognia wystarczającą, żeby niemiecki snajper spróbował posłać jeszcze jednego do anińskiego piasku.

Na przeciwnym, brzegu panowała teraz cisza tak .wielka, jakby nigdy od zarania świata przez wody Wisły nie przeleciał na lewą jej stronę ani ptak, nie przepłynął człowiek. Tak przynajmniej ja myślałem, przyczajony tu, na żywym brzegu rzeki, ściskający w zapotniałych niebezpiecznie dłoniach mój nowy karabin.

— Strzelaj — prosiłem niemieckiego snajpera. No, pokaż się szybciej, strzelaj.

— Uważaj — powtórzył Czarny i zapalił drugą zapałkę.

Trzymał ją pewno przed sobą i jakby podawał komuś ogień. Potem nie dopaloną cisnął ze złością w stronę rzeki. Płonące jeszcze drewienko przeleciało przed moimi oczyma i właśnie w tej samej chwili z kępy wiklin błysnęło jakby światełko drugiej zapałki.

Tak właśnie wyglądał finał naszego polowania. Oszołomiony ciągle trwającą ciszą słuchałem, jak ze stojącej miedzy wiklinami topoli wali się coś ciężkiego, uderzając z brzękiem o pękające gałęzie. Potem była jeszcze chwila ciszy i niemiecki brzeg zapalił się od ognia spandau’a.

— No, czego stoisz, kropnij im jeszcze raz — zasyczał mi nad uchem Czarny. — Jeszcze raz. Dobra robota. Rączka u ciebie jak u prawdziwego Zaręby. No, tamten także niezgorszy — dorzucił nagle i jakby oddając, co warto, sprawności leżącego teraz pod topolą pokazał mi przestrzeloną na wylot rogatywkę. — Masz już swojego pierwszego…

— Mam — przyznałem przypomniawszy sobie, co mówiła babka. — Będę go pamiętał…

A potem nacinając głęboki karb na kolbie powtórzyłem:

— Nie nasza wina…

— Nie o tę krew mi szło — powiedział stryj. — Tych można zabijać. Ale krew mojej, dziecka… Gdybym został, mogłem ich zawieźć do babki…

— Broniłeś Ojczyzny — powiedziałem upojony jeszcze swoim pierwszym zwycięstwem i aż się przestraszyłem.

— Moja ojcowizna została w Rosji. Warszawę ledwo raz w życiu widziałem — warknął Czarny. I kiedy czując jeszcze w ustach gorycz głupoty przygryzałem ze złością język, dodał:

— Zanim ci poprzypinają ordery, żeby pamiętał: jedna woda mi się spodobała — Turija… Obca teraz, że nawet rąk w niej nie umyłem.



5


Turija, zawsze wam Turija — zezłościłem się, niechętny Czarnemu, który jakoś nie chciał docenić wszystkich moich umiejętności snajperskich. — Woda tam nie była za dobra. Poczekaj, jutro w Wiśle się dobrze umyjesz — dodałem chełpliwie… — Jutro. I rankiem pierwszy z całego naszego okopu polazłem z wolna na dymiący jeszcze jesienną mgłą brzeg wiślany, aby tam — niby generał Świerczewski, o którym to już nam nieraz opowiadali, jak to się mył w rzece — wyprostowany, tak właśnie jak powinien trzymać się zwycięski wyborowy, polewać wodą zziębnięte plecy. Bieg Wisły, zbrudzony nieco przy naszym brzegu pienistym kożuchem, przyciemniał leciutko zielony kolor moich brezentowych butów. A kiedy niemiecki brzeg milczał dalej, zdecydowałem się zdjąć i moje brezentówki i rzuciwszy te sowieckie oficerki na brzeg, szorowałem teraz spokojnie stopy znalezionym jeszcze w Chełmie dobrym, przedwojennym pumeksem. Koledzy, co wedle rozkazu Czarnego mieli mnie tutaj pilnować od ostrzału, wychylili się z okopu i wiedziałem już, że patrzą tak właśnie, jak patrzono pod Dęblinem na generała. Pokiwałem im ręką, wołając ich do siebie, bo przecież wiadomo było, kiedy niemieckie baterie zaczną rąbać po okopach i biegnącej za wałem powodziowym szosie. A kiedy żaden z nich nie zdecydował się tak jak ja myć się pod okiem Niemców, chwyciłem buty i brnąc powoli po szlamie, powędrowałem tam, gdzie skryta właściwie przed ostrzałem z lewego brzegu, leżała wypełniona ciepławą i lekko zgniłą wodą mała zatoczka. Teraz, kiedy moja dobra, jak to przystało na Zarębę, ręka uspokoiła tego Niemca, co siedział zawsze skryty w dalekich topolach, można tu było — jak powiedział nasz kompanijny prowiantowy Jasiek Judaszko — nawet kaczki puścić.

Jasiek zresztą — jakby zachęcony swoim dowcipem o bezpieczeństwie kaczej zatoczki pierwszy zapuścił się w przybrzeżne krzaki i jemu to wypożyczyłem mój chełmski pumeks.

Potem, wymyci już, lekko naznaczeni gorzkim zapachem zalegającym wody zatoczki klonowych i topolowych liści, poszliśmy grzać się na słoneczku dopiekającym jeszcze dobrze tej jesieni — zaraz za wałem wiślanym, tam właśnie gdzie nadbrzeżna skarpa urywała się nagle i już do samego brzegu poharatanej przez pociski asfaltowej nawierzchni szosy ciągnął się, szczęśliwie przez Boga dla naszej wygody ocalony lasek. Mieliśmy, jak pamiętam, jeszcze z godzinę czasu od początku codziennej kanonady i należał nam się ten odpoczynek.

Tak właśnie chyba było — o ile potrafiłem w ogóle przypomnieć sobie wszystko, co działo się tego rana. Tak właśnie chyba było podczas tych paru głupich i szczęśliwych godzin, kiedy wydawałem się sobie najlepszym żołnierzem na całym froncie, leżącym od Pragi aż do Karczewia. Gadałem zresztą o tej swej dobroci, przypominałem Zarębów, a nawet zdecydowałem się powiedzieć Judaszce o tym, że Czarny pochwalił w nocy moją sprawną, jak należało w naszej rodzinie, rękę.

— Rodzinie jak rodzinie — bąknął zdenerwowany chyba moim gadaniem Jasiek.. — Ty Kurkuć, a on Zaręba…

— No i Kurkuć — zezłościłem się pojmując chyba po raz pierwszy w życiu, jak bardzo potrzeba mi było tego nazwiska, które z nas wszystkich, co wyszli z Zarębówki, nosił jedynie Czarny. On właśnie, zawsze nam obcy, zawsze szukający po świecie innego powietrza.

— Kurkuć to ja jestem, ale siedziałem na Zarębówce, a on ciągle gada o tej swojej Turiji. Polska woda mu już tak nie pachnie — przesunąłem gniewnie dłonią po twarzy, chcąc jakby zapamiętać jeszcze lepiej ten tak podobny do zapachu leżącego na zatokach mojego Orzu klonowy odór. — Turija, masz, widziałeś, jak wrócił do pułku pod Kowel.

— A widziałem, widziałem — syknął ze złością Jasiek — i ty, gołąbeczku, Bogu podziękuj, że rozumu na te dni nie miałeś. Nie tylko ja widziałem, ale dobrzy ludzie nie powiedzą ci o tym. Bo po co?

— Nieby jak: po co? — zapytałem choć już wtedy powinienem się domyślać, że lepiej już nie grać dalej tego bohatera, tego szeregowego, co to jak generał kulom się nie kłaniał. Ale nie mogłem, nie potrafiłem jakoś zapomnieć Czarnemu, że nie przyszedł myć się ze mną w Wiśle, że nawet wtedy, kiedy ja myślałem tylko o piękności swej pierwszej wyrzezanej na kolbie karabinu kreski, on przypomniał nienawistną mi rzekę koło swego starego domu. — To jak, niby że ze mnie jeszcze dzieciak i dobrzy ludzie oszczędzili…

— A tak — przyznał spokojnie Jasiek. — Młody jesteś i nie musisz znać wszystkiego, słuchać każdego gadania… — A kiedy aż do zapamiętania wściekły przypomniałem mu, że zabiłem człowieka i jestem bardziej dorosły niż niektórzy, co właśnie jak on, Jasiek, przeszli kilometry aż z Sybiru, w krasnej armii wojowali, w polskiej wojują, a jakoś do nikogo nie strzelali, Judaszko popatrzył na mnie uważnie i odsunąwszy się trochę na piasku, jakby to, co chciał powiedzieć, potrzebowało dobrego kawałka ziemi pomiędzy nami, zgodził się:

— No, to ci wygadam. Jak zacząć… Najpierw może chcesz wiedzieć, jak wyglądał Czarny. A może lepiej, co ja mu powiedziałem…

— Nie. Ja chcę tylko po kolei o wszystkim — mruknąłem. — Potem jak już sobie wrócisz po zwycięstwie na swoje i zaczniesz pisywać, bo pewno zaczniesz w jakiejś gazecie, to możesz opowiadać różnie. Ale dla mnie lepiej po kolei. Ćwok jestem, z kurpsiowskiej wiochy…

— A ćwok — zgodził się Judaszko. — Jak wrócę na swoje, powiadasz? No, to ja zacznę od tego, cośmy pogadali z Czarnym, kiedy doszedł nas na dwie godziny przed wymarszem pułku spod Kowla i posadził ciebie w dole, cośmy go mieli wykopany koło pałatki. Myśmy już nawet gadali sobie o tym po cichu, że Czarny został w domu. Rozumiesz, rodziną znalazł i już go nie ma. Bywało i tak u mas. Jakeśmy stali pod Ołyką, to paru się pogubiło. Do lasu a może i gdzie indziej. Nie każdemu się tak znowu, chciało tego Berlina czekać. Nie każdy tak jak my cierpliwy. I poszli..

— Nie Czarny — zaprzeczyłem. — U nas w rodzinie różnie bywało, ale jakoś od dezerterów Pan Bóg uchronił… Ty pewno tego nie rozumiesz, co? — powiedziałem specjalnie tak właśnie, żeby Judaszko dobrze przypomniał sobie, gdzie są nawet Kurkuciowie, a gdzie takie jak on Jaśki. — Uchronił i jakoś chroni. Rozumiesz.

— Jasne — rzekł. Jasiek. — Ty pewno lepiej wiesz, co to dezerter i jak tam z Ojczyzną. Kościuszko to ja nie jestem, ale ja chciałbym ciebie zapytać, co to znaczy dezerter?

— No, wiesz — zezłościłem się i nagle przypomniało mi się, co Czarny mówił nocą o ojcowiźnie. — Ja tam ich sądzić nie będę, tych co w Ołyce zostali — przyznałem. — Nie moja sprawa. Ale Czarny wrócił.

— Więcej jeszcze — przytaknął Judaszko. — Jak poszedł z fizylierami za chłopcami Uskoka pamiętasz?

Skinąłem tylko głową, bo trudno mi było nie pamiętać tego wieczoru, kiedy stryj mój przyszedł do Chełma z akcji i zanim dobrnął na plebanię, gdzie jako pozostający jeszcze pod opieką naszego kapelana zamieszki wałem, wiedzieliśmy już wszyscy, że pluton, który poprowadził, dobił we wiosce trzech „uskokowców” i z chłopaków, co to jakoś nie mogli dojść do naszego wojska, niewielu pozostało.

Tak przynajmniej bąkał do naszego kapelana chełmski wikary, niepewny widać, czy nasz ksiądz ni to patriotyczny, ni to komunistyczny, fałszywy jakby a jednak odprawiający co dzień porządną polską mszę w kościele, czy nasz ksiądz więc pochwala, czy też cierpi nad zwycięstwem Czarnego. Trudno to zresztą dojść teraz, mnie siedzącemu tani na plebanii jeszcze nieomal w półśnie, nieprzytomnemu prawie, pomimo całego cudownego ozdrowienia. Zapatrzony w okno zabite przemyślnie poskładanymi kawałkami szkła i dykty starałem się tylko wypatrzyć powracającego Czarnego. Wiedziałem, że dzisiaj będzie późno, a może nie przyjdzie wcale — to bowiem starał mi się wytłumaczyć zeszłego wieczora. I teraz słysząc o tym, że wrócił i czekając, kiedy jak zwykle zatupie przed drzwiami czyszcząc swoje buty z błota, pojmowałem z całej rozmowy pomiędzy naszym kapelanem i chełmskim wikarym tylko to, że jeszcze parę minut a zobaczę się z Czarnym. I wszystko, co stało się dalej, było już dla mnie nieważne. Dopiero dziś zaskoczony tym, co powiedział Judaszko, musiałem sobie przypomnieć, ja to wreszcie otworzyły się drzwi i na pokój plebanii wtoczył się mój stryj, pijany chybi trochę, w płaszczu, chociaż to była jeszcze pierwsza jesień, zapiętym ciasno pod szyją — No, widzisz — ucieszył się z moich pomysłów Jaśko. — A ja nagle przypomniałem sobie, jak wikary na widok stryja cofnął się aż pod okno, przypomniałem sobie dalej niepewny jakoś głos naszego kapelana, kiedy pytał, ile tam tych zbłąkanych owieczek wyłapano i głos Czarnego — trochę jakby ochrypły od wiatru, kiedy to spokojniutko wyjaśnił obu moim opiekunom, że nie dało się już inaczej i trzech od Uskoka leży na wozie w rynku…

I to właśnie powiedziałem. Judaszko zwrócił się do mnie i tak nachylony prawie nad samą ziemią zaszeptał:

— Teraz się rozumiemy. Ja ciebie się nie boję i powiem ci, że sam nie wiem, o co szło twojemu stryjowi. Poszedł na ochotnika, pojmujesz — szarpnął mnie za rękaw — na ochotnika. I jak powiadają, tych chłopaków od Uskoka mogli zostawić, jeśli by bardzo chcieli. Ale on szedł za nimi jak ten wilk… No, ja za takimi nie jestem, tylko skąd jemu taka złość na leśnych. Skąd na ochotnika, kiedy jeszcze tydzień przedtem nie umiał zapomnieć o tej swojej Turiji.

— Dziś też nie zapomniał — zaznaczyłem, a Jaśko zaczął opowiadać, jak Czarny stanął przed pałatką i nic nie chciał gadać o swoich odwiedzinach w domu.

— Z początku tośmy nawet myśleli, że tak jak i ty ogłupiał od tego, co zobaczył. Niejednemu z naszych już tak się przydarzyło. Chodzili chłopaki do swoich wiosek i ani rodziny już nie zeszli, ani domu, a potem i ziemia pokazała się też nie nasza. Panowie szlachta kiedyś się za daleko zapędzili — tłumaczyli nam potem — tylko nikt nie powiedział dlaczego my, chłopy za to dostajemy w dupą. I jeszcze ze śpiewem oddaj to, gdzie się urodziłeś i kładź się tu, w piachu. A już tamten czarnoziem wołyński nie nasz…

— Wiem, Czarny mi też mówił — mruknąłem niechętnie, bo nie miałem serca do ciągłych wspominek o tym, co za Bugiem zostało — wiem, może co się jeszcze odwróci…

— Odwróci — odwróci… — pokiwał głową Jasiek. — A ja widziałem, jak Czarny Bug przechodził. Tylko ja widziałem i nie zapomnę.

— Czego?

— A nic takiego. Widziałeś ty, żeby twój stryj płakał?

— Nie? — uśmiechnąłem się niedowierzająco — płakał?

— Też nie zobaczysz — stwierdził spokojnie Judaszko. — I tego, żeby całe bataliony beczały, też ci nikt nie pokaże. Trzeba było patrzeć, jak pułk pod Dorohuskiem przez Bug przechodził. W gazetach, co niby wedle ciebie ja w nich, jak Berlin podkurzymy, będę, napisali już o tym. O widzisz — wyciągnął z kieszeni bluzy ponadgryzaną z boku — dla kozich nóżek — spłachetkę papieru. — Żołnierz płakał, boć doszedł wreszcie do Ojczyzny… Pewno… Doszedł do Ojczyzny…

— A Czarny? — zapytałem.

— A Czarny to nie żołnierz? — zdumiał się Jaśko nasłuchując, jak gdzieś od Wilanowa łupnęła pierwsza salwa niemieckiej artylerii.



Orz



1


l tak już nie zdążyłem zapytać Czarnego o przeprawą pod Dorohuskiem. Nie powiedziałem mu nawet o tym, kiedy czekając na chirurga w przekabaconej na szpital anińskiej ruderze, myślałem na gwałt, o czym by pogadać z moim stryjem, jak pokazać mu, że odłamek niemieckiego pocisku nie sprawia mi specjalnego bólu, że wszystko to potrwa nie więcej niż parę dni i jeszcze dogonię pułk, zanim zacznie się ofensywa przez Wisłę.

Myślałem nawet, czy nie będzie lepiej poprosić go, aby mi opowiedział prawdę, jak to było z batalionami Wołyniaków, kiedy przyszło im postawić pierwsze kroki po lewej stronie nowej, granicznej rzeki, zapytać, ile było prawdy w opowiadaniu Judaszki i ile skłamał nasz pułkowy kapelan w kazaniu o ogrzanych ostatnim letnim słońcem falach pierwszej polskiej rzeki.

Chciałem po prostu szarpnąć go za szarawy już rękaw szynela i powiedzieć: — Czarny, jak było z tym waszym płakaniem? — bo o to mi szło, a nie o opowiadanie, jak przejechał się razem z chłopakami po partyzantach od Uskoka. Nie o to, jak położyli przy drodze do nadpalonej wioski cztery przecięte serią z pepesz trupy i jak sam Czarny — właśnie Czarny, a nie żaden z tych podskakujących podmarksistów, powiedział, że nie warto takim nawet kopać dobrego grobu. I nie o to, jak potem wrócił na plebanię — chociaż i tego, co stało się pod Chełmem nie potrafiłem wyjaśnić do końca.

Nie zdążyłem. Nie dosłuchałem, co odkrzyknął mi w ucho próbując przemóc wycie niemieckich moździerzy, czego chciał dokazać gniotąc mnie ręką do żółtawego wnętrza świeżo wygrzebanego wczorajszej nocy okopu. Jakby za dużo runęło na nas ciężkiej ziemi, jakbym i teraz otwierając usta i próbując pogadać z Czarnym — ot tak, jak sobie ze stryjem gada lekko ranny Zaręba — nie mógł przebić się głosem przez spadającą na nas rzekę przybrzeżnego piachu.

— Nie gadaj, powiedziałem ci, zamknij się — przykazywał Czarny, a ja mrużąc powieki starałem się zasłonić źrenice przed oślepiającym ogniem pulsującym coraz bliżej nas, przed ziemią wciskającą się w usta, zapychającą nos, blokującą uszy. Czarny dotknąwszy jeszcze raz mojego ramienia, nasunął głąbiej hełm na czoło i wystawiwszy głowę nad przedpiersie okopu, próbował dojrzeć, mimo podnoszący się z rozbijanej pociskami wody dym, co szykowano dla nas na niemieckim brzegu.

— …pontony — usłyszałem nagle w sekundzie ciszy otwierającej się pomiędzy falami wybuchów i nie wiadomo czemu przypomniawszy sobie rzeką i przeprawą, o której opowiadał mi Judaszko, uczepiłem się rękawa stryja i próbowałem jeszcze raz dopytać się, jak tam naprawdę było nad Bugiem. Zepchnięty na dół okopu uczepiłem się palcami leżącej u brzegu nasypu gałęzi i wytknąwszy głowę obok ramienia Czarnego patrzyłem ona wzdymający się już u naszych brzegów szarawy wał piany.

— Jak to było, Czarny, jak to było? — wywrzaskiwałem, czepiając się jego szorstkiego szynela — no, jak to było?… Jęzory dymu podpływały już coraz bliżej nas i teraz przed wyniesioną trochę ponad poziom rzeki transzeją rozlewała się cała gęstwina gryzącej mgły. W okopach zaczęto kasłać — i ja zaniosłem się naraz suchym skrzekiem, dysząc jak wszyscy: gaz, gaz! — otwierając sprzączki chlebaka, jakby tam miała się znaleźć na powrót, przyniesiona cudownym sposobem, wywalona gdzieś jeszcze pod Krasieninem maska.

I kiedy przebierając paluchami po szorstkim drelichu torby, obmacywałem okruchy chleba, wszystko to, com jak i wszyscy kładł do jej wnętrza zamiast niepotrzebnego gumowego ryja, kiedy krztusząc się coraz gwałtowniej, przypominałem sobie jeszcze przedwrześniowe zalecenia, wedle których powinna mnie uchronić przed śmiercią nasiąkniętą moczem szmata — zobaczyłem nagle uśmiech na twarzy mojego stryja. Może zresztą wydaje mi się tak, może uśmiech ten zobaczyłem dopiero wtedy, gdy przyszło mi w gorączce przechodzić jeszcze raz i jeszcze raz przez niemiecką kanonadę. Ale tak pamiętam: Czarny uśmiechnął się i wychylony teraz wysoko nad okop pokazywał nam dłonią, że nie atakują przez Wisłę. Że boją się tej, planowanej chyba przecież, przeprawy.

Wiedziałem dlaczego tak cieszy się tą słabością ss–ów z „Herman Goering” dywizja, wiedziałem, że przypomniał sobie, jak to we wrześniu walili na niego przez wody Narwi i nie bali się, jak boją się dzisiaj nawet myśli o przeprawie. Wiedziałem, czemu się uśmiecha i zawsze, kiedy przyszła na mnie w gorączce ta chwila — czułem, że jestem już bliski ‘wybawienia, że jeszcze parę sekund a stryj podniesie dłoń, aby ogromna nagle, przeszywająca ze świstem powietrze uderzyła mnie w pierś ponad obojczykiem. Wyzwoliła zatykającą gardło krew.

Tak budziłem się i mogłem nasłuchiwać znowu, jak leżący obok mnie na żelaznych, drewnianych — wszystkich, jakie dało się pozbierać w anińskich domach — łóżkach, spali ciężko, doczekując z trudem rana, kiedy to lekarze zaczynają oglądanie chorych i zaczyna się dzień.

Nie ja tu byłem najważniejszy. Co mogłem opowiedzieć o sobie w tych godzinach, kiedy to się w szpitalu gada o swoich ranach, o kolegach, co wyciągali nas spod ognia, o tym, jak teraz z nami będzie.

Trochę prawdziwej kanonady, parę serii z niemieckich karabinów maszynowych i to, że mnie Czarny wywlekał z przybrzeżnego piachu, taskał na plecach przez wykopaną w wiślanym wale wyrwę, a potem dowiózł tutaj. Opowiadałem o Czarnym, bo o nim było co opowiadać i stryj mój był wart wspomnienia nawet tutaj, gdzie leżeli potrzaskani przy forsowaniu Wiaty ludzie z trzeciej dywizji. I oni też chcieli słuchać o Czarnym, dopytywali się, jak to było wtedy, kiedy przyszli go brać — niby że on major — jak znaleźliśmy się i ozdrowiałem od chełmskiego powietrza. Podobał im się mój stryj i radzi nawet słuchali o tym, jak to nasza babka wypominała i Czarnemu, i jego ojcu, że za bardzo pokochali tłustą ziemię na Wołyniu.

— Polityk z babuni — chichotali. — Ona już, widzicie, dawno wiedziała, że nam sądzony piastowski orzeł. Kurica to kurica, ale popatrz, bracie, jaka teraz ta Ojczyzna szeroka w zadzie! Od zachodu, powiadają, tłusta. Aż garbata. Nie to co dawniej małym dzióbkiem ledwo chlipnie morza, a ogonem zamiata aż do Kołomyi.

— I łapę, bracie, na wschód wyciągała — mruczał leżący pod oknem i urodzony aż gdzieś pod Ustatami plutonowy Habiak — palec magnacki chciało się jej w Dziśnie moczyć. Tak i paluszek tiachnęli. Aż po samo ramię. Daleko powiadam ci, Zaręba, zaszła ta magnacka gangrena. W czterdziestym nawet domacywal; się jej aż pod twoją wioską. Do Białej Podlaskiej od was niedaleko? — pytał popijając z blaszanego kubka, co mu jego koledzy ‘każdej niedzieli przynosili. — Niedaleczko?…

— A nie — odpowiadałem pokornie. — Tylko babka o tym nie lubiła gadać.

— Bo mądra — stwierdzał Habiak. Jak nie trzeba, to lepiej nie gadać. Przyłożą nam tego sadła na zachodzie i dobrze. Jeszcze się pobudujemy. I twój Czarny też sobie gospodarkę taką uwinie, że nawet o Turiji nie wspomni.

— Czarny — popatrzyłem na Habiaka — Czarny nie zapomni. Sami wiecie… — i plutonowy kiwał tylko w milczeniu głową jakby i on wiedział, co mój stryj zostawił kilkanaście kilometrów od Bobłów. Potem zapalił swoją wieczorną kozią nóżkę i pociągnąwszy dobrze mazowieckiej machory oznajmił:

— No, to i twój Czarny przepadł. Nie wyżyje ci długo. Jego szczęście, że jeszcze Wisłyśmy nie przeszli. Że wy z drugiego rzutu. Poczekaj. Zimą, wiosną — jak tam przykażą, pójdziemy sobie dalej. A on będzie lazł w Niemców jak ten Sałamacha z naszego batalionu. Jak ten Sałamacha — powtórzył z namysłem i zwróciwszy się w stronę, gdzie leżał milczący jak zwykle wieczorami Mikołaj Makiejew, obejrzał jego oplatane w gipsowe bandaże nogi — pogadał o tych nogach, jak to wypadało — aby wreszcie zapytać:

— Pamiętałeś, Mikołaj, Sałamachę?

Makiejew nie ruszył się nawet. Zaciekawiony tym milczeniem popatrzył on na jego brązową jeszcze — jakby tylko co przywieziono go z frontowego pola — twarz, przyjrzałem się też opuszczonym powiekom z długimi białymi rzęsami. I to właśnie zapamiętałem, że nieobecny, jakby nie słyszący pytania Habiaka ożył nagle i uchyliwszy

trochę na bok głową warknął — „pamiętam” — aby już na resztę wieczoru powrócić do swych myśli, które, jak się to powiadało na naszej sali, „przeżuwał a przeżuwał kołomyjską gębą”.

— No i jak było z tym Sałamachą? — powiedziałem, ot tak tylko, aby jakoś przetrzymać do nocy. Ale Habiak przysiadł nagle na łóżku i próbował mi opowiedzieć, jak to jego pluton dopłynął na pontonach do żoliborskiego brzegu, pokazywał nawet ręką sposób, w jaki rozwalały się deski bitych pociskami pychówek. Tonęli chłopaki jak te kamienie, prąd, rozumiesz, nas zniósł, jak te kamienie — powtarzał i nagle urwał w pół opowiadania popatrzywszy na mnie z niechęcią, a potem dodał — to nie dla gówniarzy opowiastka. Ty sobie lepiej o tym poczytaj w gazetach. Tam i wiersz będzie, i o ruinach Warszawy, co je widziałem, tak jak ciebie z bliska, żałobnie piszą…

— Nie masz się czego obrażać, babkę naszą uszanowali — śmiał się Czarny, kiedy wylazłem już z anińskiego szpitala i oczekiwaliśmy teraz na wyszkowskiej szosie samochodu, co by zawiózł nas do Zarębówki. — Taki znowu bohater to też nie jesteś.

— Nie jestem — przyznałem pokornie, patrząc jak w stronę warszawskiej Pragi ciągną kolumny wypakowanych ciężarówek. — Teraz już i niedługo się zacznie, jeszcze raz pójdziemy…

— Co jeszcze raz? — zapytał Czarny.

— No, jeszcze raz przez Wisłę — tłumaczyłem i pamiętam, że nawet starałem się przekonać stryja o tym, jakoby właśnie od tej strony, gdzie nasza kompania trzyma kawałek prawego brzegu rzeki, powinno się zacząć desantowanie. — Grunt tam najlepszy. Pamiętasz, jak było twardo — przypominałem nasze nocne polowanie na niemieckiego snajpera.

— Piach jak cement, nie będziemy się pchali z łodziami jak Habiak pod Żoliborzem. Raz przez rzekę i z boku dojdziemy do tych, „Herman Georingów”. Tylko szybko. Ponton po pontonie…

— Ponton po pontonie — zdziwił się Czarny. — Szybko ci to idzie. To co, myślisz, że jakby jeszcze nasz dziesiąty pułk poszedł za nimi tam na Żoliborzu…

— Jasne.

— Co jasne? Jeszcze dziesiąty i wszystkie polskie bataliony, to byśmy brzeg dostali? — zapytał stryj przysuwając się do mnie tak blisko, że zobaczyłem, jak jego źrenice żółcieją, co u nas Zarębów znaczyło! wściekłość. — Niby mało tam wojska poszło? Jeszcze mało ci grobów? Mało… Nie mówił ci Habiak, ilu żywych wyszło. Zapomniał…

— Mówił — bąknąłem niechętnie przypominając sobie, jak to stary plutonowy pokazywał opalonymi paluchami na gorejące od jesiennego zachodu okno — tak właśnie

jakby za szybami o parę kroków od nas dymiły osypujące się od wybuchów gruzy:

— Co ja ci powiem — stękał. Może o tym, co zostało z Sałamachy, jak mu chlusnęli w gębę z miotacza, o tym może chcesz, że leżał w piwnicy jeszcze przytomny i ryczał, rozumiesz, żeby go dostrzelić. Tego ci mało. Opowiadanek brakuje. Zwrotki do piosenki o kochanej Warszawie? Szli my i zrobili, cośmy mogli. Nic więcej, o ja ci, Habiak, powiadam, nic się nie dało. I jeszcze ci powiem, że ja nie wiem, czy myśmy tam poszli tak, jak się chodzić powinno. Ja wiem tylko tyle i tego nie odstąpię, że plutonowy Habiak i cała kompania robiła wszystko, co mogła. Aż dotąd — przesunął powoli paluchami po gardle — aż do uduszenia.

A kiedy milczałem, nie wiedząc nawet, co na to wszystko powiedzieć, Habiak popatrzył na mnie i wygarnął:

— Jak masz, chłopcze, żal, że ja żyję, a Warszawa umarła, to zanoś pretensję do mojego Anioła Stróża. Zamelduj się do raportu. Ja o piosenkę nie proszę. Za grube my na to całe nasze chamskie wojsko. Co ja widziałem? Pociągiem pojechali my na wrześniową wojnę i potem Rosieję pozwiedzać. A przedtem tyle, że na odpust do Dawidgródka…

— Co tam plutonowy o Dawidgródku znowu — bąknąłem, żeby jakoś wszystko załagodzić. — O piosenki nie ma co prosić, same się o was napiszą…

— Napiszą — odezwał się nagle Makiejew. — Plutonowy ma rację. Ja tam Boga proszę, żeby tylko o mogiłkach naszych popamiętać. Gdzie my swoich w ziemi zostawiali, a gdzie sami zasiądziem. Żeby tylko pamiętali, że ja ani Habiak, już więcej zrobić nie mogliśmy.

— No i dobrze ci powiedział — przyświadczył Czarny. A kiedy milczałem, wtulając się lepiej pomiędzy brezent, zarzucił mi na ramiona swój szynel i wychyliwszy się nad budę szoferki patrzył pilnie, czy już nie widać położonego pod Rybienkiem pontoniaka. — Dobrze powiedział. Nas nie wszyscy w Polsce kochają. Piosenki też nie dla nas. Bo niby twoja i moja wina, że my ze wschodu przyszli. Bo to, co teraz będzie, to już nie nasza Polska, bo jakeśmy czekali przysięgi w Krasieninie, trzeba było uciekać. Do Uskoka może.

— Co ty znowu z tym Uskokiem?… — zapytałem. Lepiej u babki o nim nie gadać. Ze w pobór wzięli, to w Zgorzeli pojmą. 2e inaczej z Rosji ty byś nie wylazł, też „prawilno”. Ale już do polskich spraw lepiej się z tą kurą na czapie nie mieszać…

— A czemu to — pochylił się nade mną Czarny. — Durnyś ty jeszcze. Och, durny. Jak prawdziwy Kurkuć — dodał po chwili wspomniawszy moje nieprawe Zarębowstwo niby obelgę.

I tak właściwie wyglądało nasze gadanie. Zanim zezłoszczony aż po utratę tchu, zdołałem powiedzieć, uważałem za prawdziwą Polskę, o wyborach — że one pokażą, jak to naprawdę naród myśli, nasza ciężarówka zaczęła nagle buksować kołami po przydrożnym piachu i już widziałem tylko, jak Czarny, opierając się ciężko ręką o drewnianą burtę pudła, skacze na szosę, poczułem lekkie uderzenie w ramię… Potem ocucony nieco zdołałem doleźć do miejsca, gdzie kończyła się brezentowa płachta i wychylony ponad pulsującą — bo byłem wtedy w gorączce — kamienną kostką szosy, słuchałem szybkiego trajkotania naszego szofera. Przy samochodzie stało teraz kilku cywilów, którzy pokazując szoferowi swoje papiery starali się wytłumaczyć mu, że mają prawo zarekwirować nawet wojskowy samochód.

— Z resortu jesteśmy, rozumie obywatel, z resortu z Ostrowi. Nie ma co gadać, tylko jedziemy. — A wy, plutonowy? — zapytał nagle jeden z nich pokazując palcem na Czarnego.

Czarny wyciągnął swoją kenkartę i chłopcy z resortu zajrzawszy pod brezent popatrzyli na mnie, a potem dogadawszy się, że jedziemy i tak w stronę Wyszkowa, pozwolili nam zabrać się z sobą.

Nie było teraz czasu, aby gadać o tym, czy naprawdę ja jestem durny, czy może i mój stryj pomylił się, tak jak mylił się nieraz przecie w życiu. Ułożony wygodnie na brezencie czekałem, kiedy staniemy w Wyszkowie i słuchałem opowiadań tych z ostrowskiego resortu o tym, co się tu dzieje na naszej ziemi, kiedy my tam pod Warszawą czekamy ofensywy. Zresztą mieliśmy to sami zobaczyć, bo nasza ciężarówka potrzebna była właśnie po to, żeby cywile dostali się jak najszybciej na przedpola miasteczka, gdzie mieli obejrzeć trzech swoich, sprzątniętych tam ponoć przed paru godzinami.

Ciężarówka podskoczyła po wybojach i już powolutku wjeżdżaliśmy na pontoniak rzucony przez Bug obok starego rozwalonego przez Niemców mostu. Wychyliwszy się jak wszyscy na burtę ciężarówki, patrzyłem na fale rzeki. Potem wydawało mi się nawet, że przypomniałem Czarnemu nasze pierwsze przejście przez tę rzekę — tam gdzie ona jest już graniczna — ale chyba nie mogliśmy gadać o tym przy cywilach z resortu i tylko jak i oni przyglądaliśmy się resztkom kolejowego mostu zalegającym, cienko jakoś tej jesieni płynącą, rzekę, naszym pontonom uginającym się rytmicznie pod ciężarem wojskowych wozów, potem i rozwalonym domom na wyszkowskim rynku i czekającym na wojskowe ciężarówki gromadom handlarzy, chłopów i wszystkich tych, co chcieli już jeździć, brać swoje po skończonej wojnie.

— Czekają, aż ruszycie dalej — powiedział jeden z cywilów pokazując nam ludzi szturmujących idące na Radzymin ciężarówki. — Dusimy się, chłopaki, bez dostępu do morza. A teraz ponoć ma być szeroki…

— To co, marynarzem chce towarzysz zostać? — zapytał złośliwie Czarny i byłem szczerze rad z tej złośliwości pokazującej, że i on podobnie do mnie nie kocha tych wszystkich, co, wedle kazań naszych politycznych kaznodziei w batalionie, mieli być jak i my żołnierzami tyle tylko, że walczącymi o porządek w wyzwolonym kraju. Szczerze przecie nie lubiłem tych opowieści. Nie wydawało mi się jakoś, żeby już trzeba było na gwałt naganiać ludzi do nowego szczęścia. I to właśnie chciałem powiedzieć Czarnemu, żeby zrozumiał, o co mi chodziło, kiedy myślałem o wyborach, o prawdziwej nie podrabianej, jak te nasze mundury z szarego sukna, demokracji. Ale stryj machnął tylko ręką i zostawiwszy mnie na ciężarówce wyskoczył na koci bruk wyszkowskiego zaułka.

Wóz zawrócił na podwórku i teraz widziałem w obramowaniu ciemnozielonego brezentu niewielki domek — jeden z tych, jakie to za dawnych carskich czasów stawiano przy kolei dla dróżników. Pociemniałe od starości, na ruski sposób okrągłe, nieciosane belki ściany popstrzone były bielejącymi śladami, pozostałymi po parokrotnie widać powtarzanej serii z automatu. Nad misternie rzeźbionym obramowaniem okna — zobaczyłem to wyraźnie, kiedy ciężarówka próbując swego miejsca na podwórzu ocierała się nieomal o podwaliny domu — tam właśnie, gdzie powinien piać wyrzezany „pietuch” puszczona zbyt wysoko ekrazytówka wybiła ogromną, osmaloną po brzegi dziurą. Potem, kiedy nasz wóz ruszył w stronę bramy, mogłem zobaczyć znowu cały domek, przy którym stał już Czarny i dwóch cywilów z ostrowskiego resortu. Zobaczyłem jeszcze, że stryj mój pochylił się, aby odczytać wymalowany wapnem — umieszczony nisko, tak pewno, że widniał nad głowami rozstrzelanych — napis, a potem zieleń brezentu zakryła mi widok na domek dróżnika. Mogłem za to spoglądać na sąsiadujący nieomal z torami sadek, na wyłamany płot i ciągnące się za nim rzędy uli.

— Przyzwyczaili się ludzie. Do wszystkiego już się przyzwyczaili — powiedział ten z cywilów, któremu przypadło zostać przy naszym samochodzie. — Narodek tutaj, że nie daj Boże…

— Dajcie, obywatelu, spokój narodkowi — powiedziałem niespodziewanie dla samego siebie. — Ja też jestem stąd. I mój stryj — pokazałem głową w stronę, gdzie poszedł Czarny — też prawie tutejszy krajanin.

Cywil popatrzył na mnie w milczeniu, a potem pogrzebawszy w kieszeniach wyciągnął z nich parę naboi i zaczai nabijać sobie drugi magazynek do pistoletu. Sprawdziwszy jeszcze raz, czy wszystkie kule ułożyły się w czarnym prostokącie magazynka tak jak trzeba, zanurzył z powrotem łapy w kieszeniach płaszcza i powiedział:

— A narodek tutaj bez obrazy zbójecki. Front za długo stoi.

— To co, my może winni? — zaperzyłem się.

— Nie, nie powiedziałem. Ale przydałoby się ruszyć…

— No, to rusz — warknąłem. — Może jeszcze powiesz, że mało naszych poszło do piachu nad Wisłą?

— Ja nie — uśmiechnął się złośliwie — ja zawsze z armią. Ale oni inaczej napisali…

— Co za oni? — zezłościłem się i próbowałem nawet powstać ze swego kąta, żeby zobaczyć gębę tego, co mu jeszcze robota naszej armii nad Wisłą nie starczyła. — Jacy oni?

— A ci, od Białego pewno, bo tu Biały pod Wyszkowem chodzi… Jak chcesz, starszy strzelec, to ci przeczytam. Nie musisz wstawać. Tak tu, na ścianie do mnie i do ciebie liścik zostawiono…

I zanim zdołałem doleźć do burty wozu i sprawdzić, co tam wymalowano wapnem, odczytał powolutku: „Warszawę pomścimy”, a potem dodał śmiejąc się:

— No to już wiemy, kto przeciw stolicy zawinił. Dróżnik, fornal spod Łochowa i jeden szeregowy z pierwszej armii.



2


l o znaczy od Białego byli? Tak powiadał ten z resortu? — upewniała się babka, kiedy dobrnąwszy wreszcie do Zarębówki leżałem, jak należało się rannemu żołnierzowi, na wysoko zasłanym łóżku w paradnej izbie i tłumaczyłem jeszcze raz, dlaczego Czarny zamiast być tu razem z nami, uganiał się teraz po wyszkowskich lasach, szukając tych, co wiedzieli, kogo strzelać za gruzy Warszawy.

— A od Białego — zaśmiałem się, zobaczywszy nagle jak stryjowe przezwisko dobrze pasuje do szukania wyszkowskiego partyzanta — od Białego, babuniu, i jak Czarny nasz go dojdzie, to się ten Bielinek zaozerwieni. I dobrze, tak trzeba — zakończyłem naśladując w tym mojego frontowego kaprala, bo należało jak najszybciej powiedzieć jeszcze coś, dodać do tego „babuniu”, zanim stara Zarębowa nie przypomni mi, kto tutaj rządzi, „tutaj, nie nad waszą Wisłą, ale w obejściu nad Orzem”. Ale babka nie chciała nawet zauważyć tej poufałości. Nachylona nad łóżkiem, tak że czułem teraz dobrze lekki zapach ziółek, którymi dobierała warzone u nas zawsze co dwa miesiące mydło — bliska i jak nigdy dobra poprawiła zaciekający jeszcze ciągle czerwienią bandaż na mojej ręce i przykazawszy mi spać, zabrała się do mruczenia różańca. Tak przynajmniej wtedy mi się wydawało. Wyciągnięty dobrze na paradnym piernacie, twardym jeszcze, bo mało kto spał w naszej białej izbie, patrzyłem na coraz bardziej nawieszający się do środka ciężar powały, śledziłem, jak biegły zwęgorzenia sosrębu. I wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że chyba ja zostanę wreszcie na Zarębówce, pogospodaruję tutaj jak trzeba, poszanuję babkę, ale i swoje zrobię. Czarny, tego byłem pewien, nigdy tu już nie osiądzie. Pojęła to chyba nawet i stara Zarębowa, jeśli nie czekając na niego posłała mi właśnie tutaj, na najlepszym łóżku. I nie dlatego, że byłem ranny, że byłem z wojny, co u nas nad Orzem liczyło się wiele, nie dlatego — bo Czarny będzie tu jeszcze długo bardziej wojennym niż ja — ale z szacunku dla mojej przyszłej roboty w zarębowskim gruncie. I teraz dopiero pożałowałem, że tak mi lekko przechodziły przez pamięć czytane przecież nieraz w żołnierskich gazetach dekrety o reformie. Byłem jak chyba wszyscy w naszym batalionie bardziej ciekaw tego, gdzie pójdą zachodnie granice, jak tam będzie z osadzaniem chłopów na ziemiach, co miały być dla nas na Niemcu odzyskane — bardziej wypatrujący tej nowej, nie zdobytej jeszcze polskiej ziemi niż tego, co mogłem dostać tu, żeby przytyła w brzuchu nasza Zarębówka, przyokrągliła się, choć o ten dochodzący od naszej miedzy aż do rzeki dworski łęg. Żeby dostało się choć trochę lasku — ot tyle, co potrzeba na dyszel, żeby go od razu ,ze swojego drzewa przystrugać.

— Dworskie już podzielili? — zapytałem nagle ze strachem tak wielkim, że babka zdecydowała się na chwilę przerwać swój różaniec i patrząc na mnie surowo, pouczyć:

— Jeszcze nie. Ale już paru w ziemi za to leży. Biały, widzisz, powiadają, nie pozwala…

— Biały — zdumiałem się — to on taki silny? Stąd aż do Wyszkowa…

— Widać silny — potwierdziła babka i chyba oboje pomyśleliśmy w tej chwili o Czarnym, jak to się teraz z dziesięcioma chłopakami z ostrowskiego resortu ugania na Pobużu. Potem przypomniałem sobie wszystkie wertepy od Obrytego aż do Wąsewa i nie byłem już teraz tak jak przedtem pewny zwycięstwa mojego stryja nad Białym. Babka też przypomniała sobie chyba wszystkie rozrzucone po lasach i koloniach wiejskich samogoniarnie, gdzie Biały miał pewno więcej do gadania niż ostrowski resort i zawiesiwszy sznur różańcowy na poręczy krzesła poprosiła:

— Opowiedz ty jeszcze raz, jak to było u dróżnika w Wyszkowie… Żeby chociaż tyle wiedzieć, co go tam pognało z nimi. Może ten żołnierz z waszej armii to jaki Czarnemu znajomy? Jak oni tam leżeli pod tą ścianą — to może w twarz któremu patrzał?… Poznał może?…

Ale to nie było tak. I jeśli kto patrzał potem w twarze zabitych — to ja, czekając aż przyjedzie pod dom obiecana ciężarówka, co miała mnie podwieźć z trupami do Ostrowi, a potem zabrawszy z magazynu konserwy podrzucić je siedzącym pod wąsowskim lasem chłopakom z resortu. Samochód spóźniał się jakoś i dla nas siedzących teraz w izbie zapalono ostry, biały aż do niebieskości płomień karbidówki. W tym świetle nie stłumionym żadnym kloszem, odbijającym od bielonego sufitu, twarze leżących na podesłanej plandece ubitych dostały nagłej ostrości przypominającej mi twarde twarze pozabijanych nad Turiją polskich gospodarzy. Bałem się tego przypomnienia o Turiji, co mogło powrócić do mnie znowu na całe noce i żeby zobaczyć, że nie są to ci sami zabici, podniosłem się z ustawionego pod ścianą wyrka i przyglądałem się uważnie każdemu z nich, przyklęknąłem nawet nad dróżnikiem, a leżącemu z wykrzywioną na bok szyją żołnierzowi postarałem się poprawić nasuniętą byle jak na czoło czapkę.

Cywil, śpiący na pozór spokojnie na przystawionej do ściany ławie, poruszył się szybko i jeszcze zanim spojrzał, kto grzebie się przy trupach, trzymał już łapę na wypychającym mu kieszeń marynarki kopycie. Potem przyjrzawszy się moim zabiegom mającym przywrócić żołnierski wygląd leżącemu na ziemi szeregowcowi, zlazł z ławy i przykucnąwszy koło mnie, poprawił to, czego nie potrafiłem już przygładzić jedną ręką. Twarz żołnierza, ocieniona przed światłem karbidówki nasuniętym dobrze na czoło daszkiem, straciła teraz swoją nadturijską ostrość — za długo leżących na wierzchu ziemi trupów, była twarzą zabitego, ale już nie przyschniętego w ogniu. I dlatego mogłem nawet pomyśleć o tym, że warto byłoby zadbać o to, żeby ci, co tutaj zapłacili wedle prawa Białego za gruzy Warszawy poszli do ziemi tak, jak ja bym chciał pójść — jeśliby już inaczej nie było można.

— Nie masz jakiej groszówki? — zapytałem cywila wyciągając z kieszeni to, co mi zostało z przedwojennych czasów: srebrną dwuzłotówkę z wyrytym na reszce modelem okrętu. — Może co takiego ci zostało? Nawet niech będzie z Dziadkiem — zaśmiałem się nagle i zachciało mi się opowiedzieć cywilowi, jak to moja babka nienawidząca Piłsudskiego starała się, zbierając srebro dobierać monety tak, aby ani jedna nie była czasem z jego podobizną. — Niełatwo to było — przypomniałem — takich z okrętem to ledwoś uświadczył, no i jeszcze to, pamiętasz, z głową babską…

— Bogatyś z domu — zdziwił się chytrze cywil. — U mnie nawet pięćdziesięciogroszówki nie dali rady uzbierać. — Kułak znaczy się, co? — zapytał i wziąwszy mi z palców pieniążek z okrętem dodał:

— Może i na Ligę Kolonialną babunia dawała. Albo na Murzynka…

— Co na Murzynka?…

— Nic, sam wiesz co. I „Rycerzyk Niepokalanej” też do domciu przychodził…

— A jakby — zezłościłem się — to i co z tego. W Manifeście pekawuenu zabronione?

— Skądże — zastanowił się cywil. — Tylko tak sobie wspominam. Ja tam „Rycerza” nie znałem. A dobre pismo. Ciekawe. Na ostatniej stronie zawsze tam o różnościach na świecie. Naczytałem się tego, jak czekaliśmy w jednym domu na Białego. Całe, o takie grube — rozłożył szeroko łapy — gromady tego leżało. Gospodarz był pszczelarzem. Niejaki Duda, nie ma go już na tej ziemi. „Niepokalanego” czytał, Białego melinował i pieniążki zbierał. Tyle, że lubił Marszałka.

— Lubił nie lubił, jego sprawa — mruknąłem udając, że nie rozumiem, o co chodzi temu z ostrowskiego resortu. A kiedy odsunąwszy się troszeczkę na bok, że ostre światło karbidówki zalało mu czarniawą gębę, uczęstował mnie perskim okiem — zezłościłem się i wrzasnąłem:

— A co może ci się nie podoba, że w armii siedzę? Niby tylko żeby ciebie oszukać, tyłka nadstawiam? A stryj to po co z wami poszedł?

— To się jeszcze okaże — zastanowił się cywil. — Oliwa zawsze na wierzch wypływa. A jakby nie było, u mnie w domu na zbieranie pieniążków nie starczało.

— A u nas tak. I jeszcze się musisz nauczyć, że na wsi nie każdy biedny, co biedny. Bywa — i nie umie gospodarować. To trzeba mieć w rękach — co, gdzie, kiedy. I my, Zarębowie, nie chwaląc się, to mieliśmy. Panimajesz? — zakończyłem niespodziewanie dla siebie po rusku, ale byłem rad z tego zakończenia, bo właśnie ono dało znać, że my, Zarębowie, nie jesteśmy przeciw reformie i nam się coś od niej jeszcze należy, ale nie damy sobie mydlić oczu na patatajkę robioną równością. — U nas tak nie będzie — warknąłem.

— Co nie będzie?…

— Żeby nie popatrzyli, kto jaki gospodarz. Tego zaraz nie widać, ale raz dwa się pokaże. I dobrych gospodarzy nawet ty poszanujesz. Resort też chlebek pszenny lubi.

I kiedy wyciągnąwszy nagle z kieszeni marynarki srebrne pięciozłotówki cywil przypomniał mi jeszcze raz, jak to znalazł je w melinie Białego, wyłuskałem mu je spokojnie z dłoni i położyłem dwie z nich na oczach żołnierza. Cywil spojrzał uważnie, jak kładę pieniążki na oczodołach zabitego, a potem przełożył jeden z nich reszką do góry.

— Może żałujesz — zapytałem i bardzo bym był rad, gdyby ten z resortu pożałował swego dobra, pokazując, kto tu naprawdę ma kułacką chciwość. Ale czarniawy nachyliwszy się nad dróżnikiem przypasowywał mu do twarzy kolejny pieniądz. Potem odwróciwszy jeszcze raz monetę na oczach żołnierza zafrasował się:

— Szlag trafił, i tak, i tak niedobrze. Albo będzie miał przed oczami Dziadka rąbanego albo tego orła z koroną…

— A ty się licz — warknąłem, bo tego gadania w naszej armii nie lubiliśmy. — Ty się, bracie, licz i pamiętaj, że dla nas, dla komiśnego sołdata orzeł to ważna rzecz. Popatrz na nasze czapki, jaki zawsze wyczyszczony do błysku. I taki ma być, choć tam powiadają, że jak się tak nam na łbach po oficersku błyska, to snajperowi lepiej trafić. Taki ma być i nie ty jemu koronę będziesz zdejmował. Jak się ukłoni — to nam, frontowym… Frontowym rozumiesz — powtórzyłem przesuwając się pod ścianę, gdzie leżała moja pepeszka, bo nie byłem już taki pewny, jak się to moje przekomarzanie zakończy.

Ale cywil popatrzył tylko na mnie i przełożywszy, jak chciałem, orzełkami do góry pieniążki, zgodził się:

— Dobra, dobra. Wy frontowi. Warn medale. Orzeł się ukłoni. Ale jak w ogóle zostanie u nas ten orzeł, to my mu pazurki przyostrzymy. Teraz jeszcze wszystko przyciemne. I po wojnie, chłopcze, okaże się, po wojnie się okaże — powtórzył jeszcze raz z powagą pokazując na mnie żółtawym od tytoniu paluchem — objaśni się, kto za nami. Nie byłbym za tym, żeby ciebie tu zobaczyć, nie byłbym…

I tyle właściwie naszej rozmowy. Bo to już, co się powiedziało po przyjeździe oszastanej błotem aż po szyby szoferki, poniemieckiej pykającej na holcgaz ciężarówki — to było mało ważne. Załadowaliśmy trupy, i przytulony do cywila odpychałem razem z nim staczające się nam na nogi ciała. Ciężarówka trzaskając resorami przebijała się do ostrowskiej szosy i za każdym podskokiem pudła rozłożeni na plandece zabici przewalali się w naszą stroną. Udając, że nic nie wiemy o sobie, przesuwaliśmy z cywilem nogi tak, aby przy następnym wyboju trupy poszorowały w kąt, gdzie okutany w nie obrębiony szynel siedział chłop z eskorty. Kołysząc się na przybitej do boku ciężarówki ławce czekał spokojnie, aż najbliższy jego strony dróżnik dotoczy się do czubków, niezgodnych dziwnie z sołdackim niedbalstwem, oficerskich „szklanek”, a potem jednym przesunięciem wypucowanego buta odpychał trupy w naszą stronę. I tak aż do wjazdu na ostrowski rynek przyszło nam razem z cywilem odsuwać sprzed swoich nóg walącego się do nas żołnierza.

Potem, jak było zapowiedziane, rzucono na plandeką kilkadziesiąt puszek z „swiniją tuszonką” i samochód zaczął zawracać na podwórzu resortu, szykując się do drogi na Wąsewo. Chłopcy, co mieli teraz jechać w moje strony, rzucili na wóz parę wiązek zastępującej nam benzynę olszyny i oto już byliśmy gotowi do jazdy. Co do mnie — nie wychodziłem nawet na podwórze resortu osłabły od tej jazdy po wybojach, przyciskający coraz silniej zranioną rękę tak, aby ta rozlewająca mi się coraz bardziej pod pachą wilgoć nie przelazła przez bandaż i przez koszulę, plamiąc wyfasowany specjalnie na urlop nowiutki drelich z pułkowego magazynu.

Kiedy wóz wytoczył się już na ulicę, zobaczyłem, jak do pudła ciężarówki podskakuje mój wyszkowski cywil i wspiąwszy się do góry przysiada na samym brzegu pokrywy.

— Jeszcze kawałek razem — powiedział do mnie. — Tu do majątku pod Komorowem… Szukamy jednego, szukamy, a jakoś znaleźć nie możemy.

— Tylko swoich znajdujemy, jak leżą pod krzyżami — mruknął jeden z siedzących przy kupie konserw chłopaków, a cywil roześmiał się szeroko i zażartował:

— Przynajmniej w poświęconej ziemi. Żeby i mnie tak przyszło.

— Przyjdzie — zapewnił chłopak z eskorty — każdemu z nas, co pisane, to nie minie. — I już ciężarówka zwalniała pod komorowską górką zgrzytając trybami biegów tak, jakby za chwilę miała rozwalić się na drobniutkie kawałki.

— Dreck — stwierdził jeden z chłopców. — Jeszcze jak trzeba będzie, to się rozwali i zostaniemy w pół drogi z tymi konserwami. Akurat dla Białego…

— Pewno, że lepiej pieszkiem — przyświadczył cywil i zabierając się do wyskoczenia na drogę, przypomniał:

— Żebyście tylko nie byli skąpi. Żołnierzowi dajcie na prezent ze dwie puszki tuszonki. Niech ma gościniec. Stryj jego z nami poszedł…

I pochyliwszy się do mnie dodał:

— Czemu poszedł, to jeszcze się okaże. Ale tuszonka, jakby nie było, należy się. Kazionna strawa! — krzyknął i puściwszy dekę pudła zeskoczył miękko w zaczynający się za wybrukowanym podjazdem pod górkę sypki piach polnej drogi.



3


I tyle mogłem powiedzieć babce o tym, czemu stryj poszedł z chłopcami resortu na Białego. Przyniosłem przecie — jak należało — gościniec, piękne puszki z tuszonką, które, oczyszczone teraz ze smaru, stały na oknie błyszcząc złotawą blachą. Babka, jakby rzeczywiście oglądanie konserw mogło cokolwiek w sprawie Czarnego wyjaśnić, przekładała je teraz z ręki do ręki, starając się mozolnie odcyfrować angielskie i ruskie napisy.

— To tylko tyle? — pytała studiując raz po raz tę szczególnie stronę, gdzie na blasze konserw pyszniły się czarne bukwy. — Tyle, nic więcej?…

— A nic. I tego dużo. Będzie ze dwa kilo — odpowiedziałem ze złością, bo wściekały mnie te pytania i oglądanie puszek. — Jak Czarny przyjedzie, to wszystko babce wyjaśni. Wszystko do imentu.

— Daj Boże — szeptała babka przesuwając przez palce różaniec. — Daj dobry Boże.

I rzeczywiście Bóg dał. O świcie następnego dnia do okna białej izby zapukał Czarny. Zdarzyło się to akurat wtedy, gdy zmęczony gadaniem babki przysnąłem na chwilę i znowu, pomieszany z obrazem zastrzelonych pod Wyszkowem, przychodził do mnie mój najgorszy dzień nad Turiją. Niby śpiąc jeszcze a walcząc o obudzenie, odpychałem od siebie nazwę tej rzeki. Tak z otwartymi ustami, jakbym ledwo wypłynął z wody, dopadłem okna, za którym stał Czarny, pukając coraz silniej pięścią w pozbierane mozolnie, żeby był w białej izbie kolor tęczy, barwiste szybki. Czarny śmiejąc się potem i ze mnie, i z babki, co wyczekując w krześle zasnęła tak mocno, że nie zbudziło jej nawet stryjowe łomotanie, powiadał — „patrzałeś na mnie przez te szybki jak karp. Twardoście pospali i żebym był obcy, to nie wiadomo, co z domem można by zrobić”.

— O dom ty się nie bój — odcięła babka zła o to nasze zaspanie i przyjście Czarnego, który nie jak gospodarz, Zaręba, lecz niby kajdaniarz przyłaził po nocy do ogrodu i dobija się do okien.

— O dom ty się nie lękaj — powtórzyła — zawsze jakoś mieliśmy szacunek w okolicy.

— Nawet u Białego — zaśmiał się Czarny, mrugając do mnie, bo przecież wiedzieliśmy, jak to pisała do nas w listach babka o „tych, co jeszcze ciągle partyzantują, jakby było czego, a prawdę mówiąc świnie po wioskach gonią”. — No, to jak będzie z tym posłuchem u Białego?

Ale babka odwróciła się i poszła budzić ciotkę Rozalię, aby ta znalazła znowu okazję wypłakania się nad dolą Czarnego. Stryj popatrzył przez chwilę na zatrzaśnięte za babką drzwi, a potem uśmiechnięty jakoś złośliwie powiedział:

— Chytra stara…

— Stara — zdziwiłem się, bo nikt z nas nie odważyłby się nawet pomyśleć tak o babce. Nigdy zresztą nie nazywaliśmy tak naszych kobiet w rodzinie i wiadomo było, że my, siedzący na Zarębówce, nie powiemy nigdy o żadnej kobiecie źle — bo tak już było tu we zwyczaju. — Czemu chytra?

— Jak wszyscy tutaj — mruknął Czarny pochylając się nade mną i wtedy poczułem idący od niego cuch samogonki. — Wszyscy. Tu — stuknął paluchem w stół — jeszcze nic się nie zmieniło. — Wojna jedna, wojna druga, a dom stoi. Dobra rzeka ten Orz. Nie to co u mnie, trupy nawet w ziemi nie polezą spokojnie. Pewno, to i szczera Polska.

— Co ty masz do Polski? — zapytałem. — Opamiętaj się, Czarny. Mało i tu do ziemi poszło? Mało ci jeszcze, mało?

— Ale nie jak u mnie. Poszło tu i znowu przyjdzie. Zawsze na swoim zostaniesz — pokazał na mnie i jeszcze raz, jakby to miało być obelgą, powtórzył — na swoim.

— Zazdrościsz, to zostań — powiedziałem, bo stało mi się jakoś tak przykro jak nigdy w moich gadaniach ze stryjem. — Zostań albo weź to, co Niemcom odbierzemy, jak tylko front z Wisły ruszy.

— Hojnyś — zdumiał się fałszywie Czarny.

— A hojny — powiedziałem ostrzej chyba, niż nawet było potrzeba, ale nie umiałem wtedy spokojnie przecierpieć tego, co mówił stryj. Nie wiem, czy nawet bym kiedykolwiek potrafili — bo tak właśnie zawsze było między nami, że nienawidziłem jego rzeki, o której on pewno śnił i jak babka miałem go trochę za obcego. To, zresztą, pomyślałem sobie, a Czarny jakby odgadując, co widziałem w nim, zastanowił się chwilę i patrząc mi prosto w oczy — tak właśnie po pijacku szczerze — wyszeptał:

— Ty myślisz, że ja może wpół ruski. To i może być prawda. Na Białego poszedłem z chłopakami z resortu.

— No i…

— No i — przeciągnął stryj. — Biały powiada, że on szczery Polak. Patriota, Obrońca narodu.

— Ja bym też poszedł przeciw niemu — bąknąłem niepewnie i oczekując niespokojnie tego, co mi dalej powie Czarny, z radością usłyszałem zbliżający się szybko do naszych drzwi płacz ciotki Rozalii.

— Ciotka idzie — przypomniałem, a Czarny obciągnąwszy mundur poszedł witać się z tą, co ciągle nie mogła zapisać jego losu w naszej Biblii.

Potem stojąc razem z babką przy huczącym od dobrego drzewa piecu, gdzie bulgotała gorąca woda dla uprania moich i stryja żołnierskich zapuszczonych łachów, nasłuchiwaliśmy przypływającego wciąż do nas na nowo podobnego nieomal do śpiewu — płaczu Rozalii. Czarny — tyle przynajmniej mogliśmy dosłyszeć przez drzwi — mruczał coś do ciotki, a potem już chyba w milczeniu wysłuchiwał jej wspominek.

— Znowu mu nagada o żonie i dziecku — złościła się babka i stukając kawałkiem drewna w brzeg kotła nawoływała:

— Puść go wreszcie myć się, Rozalia…

— A my sobie jeszcze pogadamy — odpowiedział nieoczekiwanie Czarny, a ja nie patrząc nawet na babkę wiedziałem, że teraz stała się aż purpurowa od tej krwi, co zalała jej policzki na taką obrazę. Potem — odwrócony przezornie do okna, żeby nie widzieć tego, czego nie potrzebowałem — usłyszałem ponowne stukanie drzewa o blachę kotła i babka zapytała:

— Jak tam było z Białym?

— Nie wiem…

— No, jak było? Pytam się. Doszli ich czy się? Teraz już nawet z tobą dogadać się nie można.

— Chyba nie — zawahałem się — stryj nic nie mówił.

— Po co on tam poszedł? — zastanowiła Me. — Żebyś ty, to jakby nie było, rzecz do pojęcia. To twoje, co tutaj i jak Pan Bóg pozwoli — przeżegnała się szybciutko — jeszcze ziemi dostaniemy. Ale on — nachyliła się teraz do mnie — on tak mi się widzi, że śmierci szuka. Znowu o starych sprawach z Rozalią wspominają — zezłościła się nagle i rąbnąwszy teraz polanem w kocioł z taką siłą, że odskoczyłem od tego brzegu, co wypełnił całą kuchnię, krzyknęła:

— Rozalia!…

Ale zanim ciotka przestała płakać i przyczłapawszy do drzwi pokazała nam swoją zapuchniętą twarz, Zarębowa pochyliła się jeszcze raz do mnie i ścisnąwszy mi palcami ramię rozkazała:

— Szybko, o czym tam gadaliście?…

— O narodzie — bąknąłem przypomniawszy sobie ostatnie słowa Czarnego. Przykurczony, pewien, że babka, jak to miała zawsze we zwyczaju, zwymyśla mnie za głupotę — bo zawsze byłem dla niej taki sam, choćby w orderach i w żołnierskim mundurze — poczułem ze zdziwieniem, jak rozluźnił się chwyt jej małej dłoni. Babka poklepała mnie lekko po ramieniu i tak jakby mówiła do głupiego czy płochliwego konia — zagadała:

— O narodzie. No, to pogadamy o narodzie. Na tyle jeszcze mnie dobrzy ludzie kiedyś poduczyli…

Niewiele jednak było tego gadania. Czarny umywszy się zabronił babce wziąć się za nasze — jak to powiadała — żołnierskie łachy. Wedle jego życzenia mieliśmy zebrać się i pojechać na szykujący się przecież dziś jak co roku odpust w Wąsewie. Słuchając narzekań Zarębowej dowodzącej mu, że nie jeździliśmy nigdy do Wąsewa — że jeśli już, to lepiej przecie poczekać, aż zaczną się odpustowe dni w Różanie — przypominał, że niedługo już nas tu znowu nie będzie i nie warto czekać, aż zryty wybuchami katiusz rynek różański dojdzie choć do swej przedwojennej chwały.

— Mało, babko, już przed nami odpustów — dowodził i Zarębowa jakby pojąwszy nagłą ważność tego wąsewskiego święta zgodziła się wreszcie na wyjazd. Mieliśmy pojechać, jak przystało, we dwa konie, ale po zaprzęgnięciu kupionego u żołnierzy siwka pokazało się, że ten kahnucki, garbaty jakby i jeszcze nie całkiem wyleczony z parchów konik wygląda tak prześmiesznie przy rosłej — jak to w naszej wsi należy się koniom — Baśce, że tylko wstydu przywieźć by można takim zaprzęgiem na odpust. Tak przynajmniej wydawało się mnie, kiedy zarzucając sprzężaj na szyję kałmuka zobaczyłem jego ogromny łeb kołyszący się niziutko nad ziemią — tak nisko, że pyskiem mógłby chyba sięgnąć do pęcin naszej kłaczki. Czarny sprzeciwił się trochę moim żądaniom. Oparty ciężko o osadzoną na wozie ławkę przypatrywał się z góry naszej dwójce i zadowolony, po pijacku głośny, jakby mu ciągle jeszcze uderzała do łba wypita w nocy buraczycha, pogadywał:

— Ja bym zostawił. Jest jak jest. Po dzisiejszemu. To co, że kałmuk jakiś mały. Lepsze to od naszych. Nie pamiętasz, jak ciągnęły nas do Lublina? Bug w takie konie przejechałeś.

— No i co z tego — odparłem zezłoszczony tym przypomnieniem o Bugu. — Jakeśmy doszli na ziemie nasze, do Lublina — to „ziemie nasze” powiedziałem specjalnie, żeby Czarny wiedział, że nie wszystko, co jego, to musi być i moje — to pułk zmienił zaraz konie. Takie jak Baśka, od hrabiego Łosia my je z folwarku wziąli.

— A babki nie straszy, że wnuk cudze brał? — zapytał z ironią Czarny. — Przeciw prawu Bożemu. Zarębowie nie brali…

— Brali — odparła babka. — Jak trzeba było, to i siłą brali. — Ja jeszcze nie wiem, czyja jest racja, ale póki co — sama nie powiem „nie bierz”. Ziemię też wezmę…

— No, to bierzcie — mruknął Czarny i nie odezwał się już ani słowem. Patrząc na złą mordę kałmuka wyrzucającego szybko z gęby żelazo krygu, po raz pierwszy pomyślałem o tym, że złość Czarnego nie jest z naszej ziemi. — Obcy — powiedziałem — trzaskając ze złością kantem dłoni w szeroką szyję konika. — Obcy… — Koń cofnął się do bielonej na niebiesko przed muchami ściany stajni, wysunął nagle swój łeb próbując chwycić mnie kłami za rękaw.

Pojechaliśmy na odpust w milczeniu. Do Wąsewa od nas, znad Orzą, było sporo drogi i nie przyszła nam łatwo ta niemota. Ciotka Rozalia wtulona w kąt półkoszka pochlipywała nawet cichutko nie rozumiejąc, co zaszło pomiędzy nami a Czarnym. Babka otulona w chustkę patrzyła nieruchomo nad głowami koni w stronę, gdzie po godzinie jazdy powinny się nam ukazać wieże obchodzącego odpust kościoła. Znad Narwi — bo przecież niedaleko jeszcze stał od nas front, a powietrze było takie, że głos niosło kilometrami — stamtąd właśnie, od potrzaskanego pociskami Różana dochodziło stękanie bitej artylerią ziemi. Baśka, jakby nie była koniem kupionym swego czasu od cofających się artylerzystów, drżała za każdym takim podobnym przez oddalenie do ciężkiego oddechu łomotem i, przedłużając to sapanie frontu, parskała ostro.

— Szczęść Bóg! — odezwał się Czarny.

— Nie na szczęście parska — zaprzeczyła babka i jakby tknięta złą myślą zapytała:

— Ty musisz tam do Wąsewa?

— Muszę — uśmiechnął się ciepło Czarny. — Tak już mi przyszło, babko.

— Zatrzymaj konia — przykazała Zarębowa. A kiedy ściągnąwszy lekko lejce, tak żeby nie pokaleczyć Baśce delikatnego nad podziw, jak to zresztą bywa u ćwierćarabek, pyska, stanąłem wozem tak składnie, że chyba nikt w Zgorzeli lepiej by tego nie umiał, kiedy więc stanąłem wozem, babka dotknęła palcem Czarnego i zapytała:

— No, to co wiesz o narodzie?

— Mało — bąknął Czarny. — Nie o mnie idzie, ale o prawdę. Kto ją ma. Babka rozumie — przysunął się do starej — jedni są ze wschodu, drudzy z zachodu. Czarni, czerwoni, nasi, nienasi, z tego wszystkiego może co będzie, ale za ćwierć wieku. Wszystko się przemiesza…

— Jak masło — wtrąciłem i zaraz pożałowałem swojej głupoty. Czarny pomyślał jednak nad tym, co powiedziałem i kiedy już purpurowiałem ze wstydu, spojrzał na mnie i rzekł:

— Racja. Ty jeszcze tego masła popróbujesz.

— Głupoty — zeźliła się babka. — To my lepiej z Rozalką wiemy, jak masło bić. Ja chciałam tylko wiedzieć… No, to jaka jest twoja prawda. Na odpust jedziesz szukać Białego. I za to to wszystko — pokazała palcem na piastowską kurę na czapce Czarnego.

— No, niech będzie i za to — zgodził się Czarny, ale ja, znający już dobrze każde zmarszczenie mojego stryja, wiedziałem, że nie jest rad z tej rozmowy. — Mała ta moja siła — powiedział po chwili, ale na Białego i takich jak on, starczy. Jeszcze co i zostanie na resztę.

— Uskok też cię popamiętał — przypomniałem, chcąc przypodchlebić się stryjowi. Ale on jak zawsze, gdy najbardziej byłem mu wierny, nie spojrzał nawet w moją stroną i potaknął obojętnie: — Niech ci będzie.

I niewiele więcej było gadania. Przeciągnąwszy parę razy dobrze Baśce pod brzuchem, przegoniłem wóz parę kilometrów galopem. Potem — jak to się powinno pamiętać dojeżdżając już pod odpust — dałem klaczy wytchnąć. Baśka szła lekko i po chwili zobaczyliśmy już, nie tknięte zbytnio wojną, dobrze chronione pod płaszczem swojego świętego, wieże kościoła. Odpust dochodził chyba do swego południa. Wiadomo to było z grania dzwonów — także cudem uratowanych przed przetopieniem i ze słupa kurzu unoszącego się jak bury dym nad wąsewskim rynkiem. Potem dzwony umilkły i od strony stawów doszedł do nas odbity po wodzie brzęk trąbki.

Babka kazała jeszcze raz zatrzymać. Przykazując nam ciszę, słuchała uważnie lekkiego jak brzęk komara a jednak wyraźnego grania. Trąbka zagrała teraz parę razy powtarzając króciusieńką ni to melodią do tańczenia, ni to przedwojenną kawaleryjską piosenkę i babka poprosiła jeszcze raz Czarnego:

— Nie jedź. Mnie się wydaje, że to Wasiuta tak wysoko wygrywa. A on z Białym chodził.

— Pewno dla muzyki — zaśmiał się stryj. — Mówili mi z resortu, że Biały kiedyś całą orkiestrę trzymał. A gra ładnie ten Wasiuta, srebrnie, jakby talar po wodzie toczył.



4


I tak, ciągnąc jakby do tej muzyki, wjechaliśmy na wąsewski rynek. Prostując się na koźle — żeby, wojna nie wojna, wjechać jak to zawsze Zarębowie na odpust wjeżdżali — patrzyłem na ustawione rzędem aż do schodów kościelnych budy. Było tego nad podziw jakby nawet wojna palcem nic nie tknęła. Przy daszkach kramów nawieszano pierników, wot, były i świece — tak jak na odpust trzeba — długie z pełnego wosku. Babka, dotknąwszy mojego ramienia, kazała przystanąć i wychylona z wozu targowała gromnicę i oglądała wyłożone obok świec przefarbowane pięknie na czarno niemieckie mundury.

— Trzeba kupić, żeby było coś do cywila — bąknęła, a Czarny zezłoszczony ponad potrzebę jej nagłą troskliwością o naszego „cywila” odciął:

— Jak dla mnie — to gromnicy starczy. Już zapisany jestem i nie raz u ciotki Rozalki pod krzyżykiem.

— No jasne — starałem się jakoś ułagodzić to gadanie — nam starczy swojego. Na Prusy pójdziem, garniturów przyniesieni, a jakby i tego nie starczyło, nasze sukno — pokazałem na mundur Czarnego i tak jeszcze lepsze od niemieckiej pokrzywy.

Ale już było za późno. Ciotka Rozalka, pochlipująca sobie cichutko chyba już od samego początku naszych odwiedzin, zapłakała teraz na cały głos. Tak właśnie, jak się płacze przy pogrzebach, uduszona prawie gorzkimi łzami wczepiła się w rękaw munduru Czarnego i tłumaczyła, że to przecie nie jej wina, że to wojna tak wszystko pokręciła, śmierci nie szanując, a potem zachrypła już zupełnie, spurpurowiała, szeroko otwartymi oczyma rozglądała się dookoła po coraz gęściej zbijającym się przy naszych koniach odpustowej gromadzie.

— Ruszaj — syknęła babka i kiedy nie mogłem poderwać Baśki do kłusa i niespokojnie targając lejcami płoszyłem ją tylko głupio, tak że zaczęła trzaskać swoimi małymi kopytkami w orczyk — stara Zarębowa powtórzyła jeszcze raz: „no, to jazda” a potem uderzyła mnie przez ramię świeżo kupioną gromnicą.

Później, kiedy przyszło myśleć o wszystkim, co stało się na wąsewskim odpuście, to dotknięcie gromnicą wydało mi się wróżące źle i dla nas, i dla Czarnego. I tak też gadała ciotka — może nawet ona wymyśliła całą wróżbę wynikającą ze złamania świecy. Kochała się przecież w takich dopatrywaniach i jak myślę zależało jej na zdjęciu z siebie ciężaru za nieszczęścia Czarnego. Teraz już nie jej niewczesny zapis, ale grzech babki — bo gromnicy poświęconej Bogu — póki życia ludzkiego na byle co łamać nie można — tak, właśnie grzech babki był powodem nieszczęścia stryja. Gadaliśmy o tym w tajemnicy i chociaż prawdę mówiąc nie na moje żołnierskie sumienia było to prorokowanie, rad słuchałem Rozalii przytakując jej i jednocząc się przeciw Zarębowej. Przeciw, bo stara za nic nie chciała pogodzić się z tym, cośmy już sobie wszyscy ustalili, nie wierzyła, że Czarny szuka śmierci i to, że się wydaje jakby żył, jest tylko pozorem — bo w duszy jest już martwy i leżący w grobie gdzieś w okopach wrześniowych pod Różanem.

— Albo już nad Turiją — próbowałem się godzić z zaprzeczeniami babki. — Niech będzie, że jeszcze za swojej pierwszej śmierci gnaty wyciągnął. Ale babka nie widziała go, jak przyszedł do swojego, tam gdzie teraz już nie nasi mają siedzieć. Umarły…

— Tyś niby to widział — dziwiła się Zarębowa i już nienawidziłem jej, bo ona jedna znała to moje nieczyste sumienie znad Turiji, wiedziała, jak kryłem się, kiedy zabijano rodzinę Czarnego.

— Tyś to widział — powtarzała niby smucąc się moją naiwnością, a potem przywołując na pamięć naszą wspólnotę z Czarnym, to że, chociaż umyty przy chrzcie w innej niż nasza wodzie jest jednak, jakby nie rzec, Zaręba, dowodziła:

— Jeszcze u nas nie było takich, co by za życia umierali. Nie taka krew. Tu się żyje aż do ostatniego. Kona nasz, a jeszcze umie ułapić za gardziel. Zza grobu jeszcze zabijamy, z martwych się podnosimy… Ucz się, pamiętaj o tym.

— Pamiętam — odpowiadałem wiedząc, że to przytyk do mojego związku z familią Kurkuciów, co to już wedle babki nie byli tacy jak zarębowski rzemień, nie skórzani, ale giemzowi, na księdza bardziej zdatni. — Pamiętam. Ale i nie zapomnę, jak to Czarny nad Wisłą śmierci szukał. Przedtem i ja myślałem, że tak jak Zaręba — dogadywałem babce. — Ale to nie z tego. Nie z tej odwagi.

— A przeciw Białemu czemu poszedł? — pytała babka.

— To też z tego. Życia nie chce.

— Życia nie chce — zastanowiła się babka. — No to czemu w Wąsewie przez miny uciekał? Życia nie chce, mówisz. A ja ci powiem — dowodziła ze złością — ty niby życia chcesz, a tam byś z martwych nie powstawał. Z rzemienia on — zamykała oczy z rozkoszą, jakby to właśnie, że z rzemienia, było najpiękniejsze na całej ziemi.

— Zmartwychwstał, zmartwychwstał, co to ludzie nie opowiadają — broniłem się. — Wszystko tu zaraz się robi jak do jakiej świętej legendy. Dziad nogę złamał — to już kara boża. Baba się jąkać przestała — już cud na niebiesiech.

Ale babka nawet nie pragnęła mi odpowiedzieć. Uśmiechnięta lekko patrzyła na mnie, jakby oceniając, czy i ja mógłbym dokonać choć ułamek tego, co pokazał Czarny na wąsewskim odpuście. I oglądany przez nią milczałem, już wiedząc, że na długie lata opowiadać się będzie o tym, jak mój stryj poderwał się pokrwawiony z ziemi i jakby mu to bicie przez żołnierzy Białego nie naruszyło ani kostki, nie odebrało ani włókna siły, obalił jednym uderzeniem pilnującego go Wasiutę i skoczył przez kolczaste druty na zaminowane pole oddzielające Wąsewo od lasu i od rzeki. Nie widziałem przecie tego, ale i ja tak będę opowiadał o Czarnym. Będę mówił, jak nie obejrzawszy się nawet na muzykanta, co porwawszy się rąbał do niego z mauzera, rąbał raz po raz i chybiał — biegł lekko przez pole, na którym już niejeden śmiały poleciał w górę, biegł i przebiegł.

A potem ubrany już w dobre łachy, obmyty ze krwi przyszedł do Zarębówki rankiem. Nie bał się chłopców od Białego, a może wiedział, że tu go szukać nie będą, bo nie znali jeszcze, jak babka, jego śmiałości. Siedział sobie i tylko zgorączkowany trochę oblizywał wargi. Potem pochylił się nad łóżkiem, gdzie leżałem krwawiąc znowu przez bandaże, tak blisko, że mimo szarzejącego ledwo świtu zobaczyłem dobrze jego podkute na sino oczy przykazał:

— Ty się w sprawy Białego nie mieszaj. Ziemię bierz i trzymaj się. Mnie starczy, żeby i za twoje dobro zapłacić. Może z frontu wrócę, to się jeszcze z nimi porachuję. Teraz on Biały mocny, bo wojska naszego mało. Ale jeszcze się mu do skóry dobierzemy.

— A co ci z tego, Czarny. Przecież nie chcesz tej ziemi — zapytałem.

Stryj pomyślał chwilę i pokazując siniejące kręgi pod oczami mruknął:

— Choćby i za to. Nikt mnie po gębie tłukł nie będzie. I jeśli taka jego Polska, że chłopów po mordach bije, gruntu skąpi, to jeszcze oni to wszystko razem z krwią gardłem odda. Siedź tu, kuruj się i swoje trzymaj.

— Niedobrze, że tak poszło na odpuście — powiedziałem niepewnie, bo jakoś nie godziło się, że choć i nie wiedząc o złym, co go czeka, opuściłem Czarnego. — Łyso poszło. Żebym był, to może i inaczej wszystko…

— Inaczej — uśmiechnął się stryj tak właśnie, jak uśmiechają się starsi do głupiego dziecka. — Pewno inaczej. Ale lepiej, że poszło — jak poszło. Ja żyję, a tak może i ty byś ziemię gryzł!

— Zawsze — zaprotestowałem…

— Zawsze. Leżysz przecie. Krew ci znowu idzie. Powozić jeszcze nie możesz. Było, jak musiało…

Jak musiało. Tak widać wypadło na mnie, że zaraz po wyprowadzeniu naszego wozu z ciżby poczułem się mdło i puściwszy bezwładnie lejce poprosiłem Czarnego o powożenie. Babka próbująca właśnie uspokoić ciotkę Rozalkę a jednocześnie ściskająca niepotrzebnie, bo przecież tego w rękach nie dało się naprawić, złamaną gromnicę, nie zwróciła nawet uwagi na moją słabość. Dopiero gdy Rozalka złapawszy z jej rąk świecę zaczęła medytować nad pęknięciem i zapomniała w tym wszystkim o swej żałości, stara Zarębowa spytała:

— Słabuje?

— Tak, krwawi — potwierdził Czarny pokazując zamazaną posoką dłoń, którą wyciągnął mi właśnie spod kurtki. — Niewiele z tego odpustu dla nas zostanie.

— Bóg nie pozwolił — zgodziła się obojętnie babka i zapytała Czarnego, jak teraz postanowimy.

No i postanowiliśmy wrócić. Czarny z początku nawet myślał pojechać z nami. Chciał tylko napoić konie a to najlepiej było wziąć się do Wasiutów.

— Trąbki posłuchamy — śmiał się i nakierował Baśkę we wrota obejścia. Jakby przez to przypomnienie o graniu stary Wasiuta zbudził się ze swego chwilowego milczenia, usłyszeliśmy wysoki dyszkant kawaleryjskiej sygnałówki, odbijającej ton po tonie, najpierw sygnał na wsiadanie a potem mariacki hejnał.

— Kaligrafia — zachwycił się stryj zsiadając z wozu. Potem podprowadziwszy Baśkę do poidła wziął mnie za ramię i poszliśmy do sadu.

Wasiuta właśnie kończył swoje granie. Rozparty na ogrodowej ławce, czerwony i jakby napuchnięty od tego „kaligrafowania” zezował w naszą stronę, a potem odstawiwszy trąbkę od ust powiedział:

— Pochwalony.

— A na wieki — zgodził się Czarny i gadając, jak to zasłabłem, ułożył mnie najpierw na trawie a potem przysiadł się do wachmistrza. — Kaligrafia — powtórzył pochwałę i dotknął lekko palcami srebrzystości trąbki.

— Przedwojenna — powiedział Wasiuta. — Jeszcze z osiemnastego pułku artylerii. Teraz takich nie ma. A co — zaciekawił się nagle — grają teraz w wojaku capstrzyk, czy nie grają?

— Jak jest trębacz, to grają.

— A wieczorną modlitwę?

— Tak — potwierdzał obojętnie Czarny, bo jego to rozmodlenie polskiego wojska nigdy jakoś nie cieszyło. — Wieczorną i Rotę śpiewamy.

— Ładna ta Rota — zastanowił się Wasiuta i poderwawszy do gęby sygnałówkę wypalił gładko pierwsze tony pieśni. Potem pomruczał — ładnie, w twarz nam pluć nie będą… Tak trzeba.

— I ja tak myślę — dodał stryj.

— A ci — wachmistrz pokazał ręką na wschód. No, jak…

— Was jeszcze nie brali — powiedział stryj. A ja tam dzięki Bogu węgla w kopalniach nałupałem. A to noszę — pokazał na swoją piastowską, już rzadką na naszych rogatywkach kurę.

— Dla Polski, co?

— Dla Polski — zgodził się spokojnie Czarny. — Chyba wolno.

— Pewno — uśmiechnął się wachmistrz — my wszyscy dla Polski — i nagle wstawszy pomachał szeroką łapą w stronę, gdzie od stojącej za sadem stodoły szło dwóch wysokich, pięknie opiętych w polskie mundury chłopaków.

Mieliśmy wtedy dobre przeczucie. Ba tak ja, jak i stryj sięgnęliśmy do kieszeni mundurów, gdzie siedziały nasze wyfasowane przed urlopem nagany. Ale Wasiuta uśmiechnąwszy się pobłażliwie pokiwał jeszcze ochotniej w stronę nadchodzących i ci zatrzymawszy się o parę kroków od nas powiedzieli do Czarnego:

— Nie bójcie się, plutonowy, my z resortu.

— Z resortu — powtórzył Czarny a potem dodał — no, to idziemy.

I tak właśnie odeszli. Wachmistrz zabrał ze stołu trąbkę, a potem narzuciwszy na siebie krótki półkożuszek poszedł powoli za nimi. Nieprzytomny chyba trochę, bo wzięła mnie znowu gorączka, patrzyłem, jak chowa trąbką pod okapem drewutni a potem przeskoczywszy lekko płotek sadu jakby nie nosił przed sobą ogromnego, sławnego na całe Wąsewo brzucha, idzie wąziutką ścieżką biegnącą już tuż tuż obok ogrodzonej kolczastym drutem, nie rozminowanej ziemi.

Właśnie po tej ziemi biegł potem Czarny. Ale teraz, kiedy odjeżdżaliśmy wozem w stronę Zarębówki siedział z tymi z resortu i czekał na jakieś wiadomości, co miały nadejść.

— No i nadeszły? — zapytałem myśląc o tym, że było to pewno właśnie w tej godzinie, kiedy babka kładła mnie tu na łóżko i próbowała zmienić zakrwawiony bandaż na moim ramieniu. — Nadeszły, co?

— Nieskoro, ale wreszcie — uśmiechnął się Czarny złym uśmiechem. I już zanim powiedział o tym, co się zrobi z Białym, jak wróci wojsko z frontu, byłem pewny, że cała wąsewska banda powinna sobie nieraz dobrze pomyśleć o moim stryjaszku. Będzie się im przypominał.

— Przyszli. Sam Biały do mnie się pofatygował.

— No i…

— Nic. Co taki może wymyśleć. Bili. Potem mieli jeszcze. Ale jak leżałem, zaczęła się strzelanina na rynku. Oni myśleli, że to naprawdę resort z Ostrowi. No i skoczyli. A potem ja skoczyłem.

Tego już przyszło mi słuchać nie jeden raz. A może jeszcze bardziej wtedy opowiadano sobie u nas o niezręczności Wasiuty, kiedy wachmistrz leżał już głęboko w ziemi. Bajali przecie ludzie, jak to Bóg okazał się dla trębacza niełaskawy, kiedy i jemu przyszło uciekać po polu pod obstrzałem chłopaków z resortu. „Nie ubiegł i stu kroków, jak dostał serię — mówiono u nas — „nie poszło mu tak jak Czarnemu”. A potem jeszcze dodawało się o tym, jak to chłopaki z resortu właśnie ponoć za krzywdę mojego stryja i za to oszukaństwo, bo on wymyślił to, żeby ci mundurowi, co szli na stryja w sadzie, powiedzieli, że są bezpieczniakami, za to właśnie oszukaństwo męczył się zdychając na wozie, kiedy go wieźli do miasta. I nikt — jak gadano — kropli mu nawet wody nie mógł podać.

Może i ta zemsta była po myśli mojego stryja. My, Zarębowie, nie byliśmy pierwsi z litościwych. Tyle że kiedy przypominam sobie, o czym gadał ze mną tuż przed swoim powrotem na front, wachmistrz jakby dla niego nie istniał. Mówiliśmy o Białym i tylko o nim. A potem o tym, co ja mam robić, zanim się podkuruję.

Na koniec jeszcze raz o tej piastowskiej kuricy, jakby ten właśnie rozcapierzony ptak i wody Turiji były w życiu mojego stryja najważniejsze. Kiedy Czarny, ubrany już do drogi, wszedł jeszcze raz do pokoju, zachciało mi się nagle obdarować go byle czym. Tak dla pamięci. I jak zwykle głupi, kiedy tylko zapragnąłem spodobać mu się w czymś, poprosiłem go, żeby sobie wziął mojego orła. Ładnego, przedwojennego, z tych rzadkich i najbardziej w pułku poszukiwanych, oficerskich.

Ale Czarny odmówił. I kiedy próbowałem mu dowodzić, że niezadługo wszyscy, regulamin nie regulamin, takie sobie na czapkach poprzypinają — powiedział:

— Ja nie przypnę. Ten dla mnie ładniejszy.

— Czemu? — zdziwiłem się.

— Jak mnie tłukli tam w obejściu, czapeczki sobie zdjęli, żeby się nie zagrzać. Kto ty jesteś? — Polak mały — mówili i przykładali mi wyciorem po plecach. Jaki znak twój?… Czapeczki leżały na belce. Zaraz przed nosem. Napatrzyłem się tej skrzydlatej Ojczyzny.

— A Turija?

— Nie bój się, o niej nie zapomnę. Nawet po wąsewskim odpuście. — A potem wziąwszy w pokaleczone ręce leżącą na skrzyni Biblię, przeczytał:

Pożądają pól i wydzierają; także i domów, i odejmują…

— Prorok — mruknąłem, obracając się do ściany. I tak byłem rad z tego złapania stryja na głupocie wróżenia z Biblii, że nie usłyszałem nawet, jak ruszył od nas w stronę traktu, gdzie dniami i nocami ciągnęły poharatane pudła wojskowych ciężarówek.



Gwda



1


Zresztą i ja niedługo już piecuchowałem w domu. I jak powiadała Rozalka — zapłakana i pakująca w mój żołnierski worek wszystkie ubogie w ten wojenny czas specjały Zarębówki — ani się obejrzeliśmy i już na mnie przyszedł zły dzień, kiedy musiałem ruszyć za Czarnym. Dla ciotki ta wędrówka była chyba jednaka z pójściem na pewną śmierć. Stąd, chociaż tyle razy pomyliła się, stawiając niepotrzebny krzyżyk obok imienia mojego stryja, chociaż i teraz, zanim poszedł do nas „na tę demokratyczną wojnę” postanowiła wymazać wszystko, co źle w naszym domowym Piśmie naskrobano — mówiąc o Czarnym, gadała do nas cichutko, jakby leżał w trumnie zaraz obok — w paradnej izbie i czekał tylko na swój chrześcijański pogrzeb.

Teraz ostatniego dnia mojego pobytu w Zarębówce i przy moim imieniu cichła, a nawet, nienawidząca tego myślenia o zmarłych, babka przyłapała ją odmawiającą litanię za zmarłych.

Było to tak, że stara Zarębowa podkradła się cicho i wyszarpnąwszy zniszczony, pisany jeszcze starym drukiem modlitewnik Rozalki potrząsała nim nad buzującym w kuchni ogniem, krzycząc o kuszeniu Boga i o śmiertelnym grzechu, co rodzi się z takiego odprawiania żałobnej litanii za żywych.

— Czarny jeszcze dojdzie swego — powiedziała — i ty zobaczysz, Rozalka, że tu koło nas zagospodaruje się, jak trzeba. Nie z takiej my mąki, żeby zaraz pleśnieć…

— A ja ci powiadam — ośmieliła się szepnąć ciotka i to właśnie najbardziej zdziwiło mnie, że znalazł się ktoś nie bojący się choć cicho protestować starej — a ja ci powiadam, on nie życia tam na froncie szuka.

— Kto szuka życia na wojnie… — mruknąłem smarując jeszcze raz dla lepszej miękkości cholewki moich butów skórką od słoniny.

— Na wojnie człowiek tylko przed kostuchą głowę w piachu kryje. Nawet nam po to dają łopatki. Poręczniej idzie to chowanie…

— Ja nie to — pokiwała głową ciotka. — Każdemu do grobu droga. Ale i on, Czarny, śni mi się zawsze taki, jakby go do trumny kładziono. Żyć nie chce…

— Boga obrażasz — zezłościła się babka i jakby na potwierdzenie jej słów przyleciał do nas mały Walek ze zgorzeleckiej kolonii przynosząc list, pierwsze pisanie od stryja.

Niewiele w tym było. Skrawek papieru wyrwany chyba z jakiejś książki, zapisany niewyraźnym pismem Czarnego. Ale i to, że do nas raczył napisać, że odeszło mu złe milczenie, znaczyło już tak dużo, że nawet baliśmy się trochę tego szczęścia. Mało już z tej pisaniny pamiętam. Zdenerwowany czekającą mnie drogą nie słuchałem chyba, jak potrzeba było, uważnie i dokumentnie każdziutkiego słowa. Wiem tylko, że podczytująca po raz; niewiadomo który ten skrawek papieru babka przerwała mi nagle szykowanie się w podróż i każąc uważnie słuchać przeczytała:

— „Może i dla mnie będzie lepiej”. — Uważasz, pisze — lepiej… „Teraz czas chyba już będzie się nam, sołdatom, szykować do długiej drogi, ale z Bożą pomocą dojdziemy chyba do tego Berlina. O ziemi na zachodzie myślę i co mi o niej poradzicie. Bo przecie jeszcze i gospodarkę dałbym radę mieć i do dzieciaków tęskno…”

— Co to znaczy: do dzieciaków tęskno? — pytała stara Zarębowa zadowolona jeszcze, ale i jakby już zła o to niejasne pisanie. Jakich dzieciaków…

— No, jakich — powiedziałem tak sobie, aby zbyć i sam nie wiedząc nawet jak prawdziwie. — Zwyczajnych. Czarny się żeni..,

— Głupiś — mruknęła babka, ale widziałem, że to moje gadanie nie przeszło mimo i mogłem się założyć, że w Zarębówce jeszcze nie ostatni raz myśleć się będzie o małżeństwie Czarnego. Tyle że teraz, jak to zwykle bywało z naszą babką, nie rozprawiało się o wszystkim od razu. Chociażby na złość Rozalce, która wpatrzona w zaciśnięty w babczynych palcach świstek listu, czekała ciągle jakiegoś wyjaśnienia i już gotowała się do podjęcia litanii i modlitw o szczęście nowożeńców.

I miałem rację. Kiedy zebrałem już dobrze wszystkie swe sołdackie łachy i czas było ruszyć na skrzyżowanie dróg i czekać jadącego na Warszawą samochodu — babka owinęła się chustką i przykazawszy ciotce pilnować domu, postanowiła mnie nagle odprowadzić.

— Na wojnę, było nie było, idziesz. I tak jest u nas we zwyczaju — dowodziła, ale ja już wiedziałem, że nie o szacunek zwyczaju tu idzie. „Błogosławieństwo Czarnemu powiozę — pomyślałem sobie patrząc, jak babka milcząc jeszcze stoi koło mnie na skrzyżowaniu. — Błogosławieństwa a może i ślubne życzenia”.

To właśnie powiozłem. Wlokąc się ciężarówkami po zapchanych do ostatniego przez styczniową ofensywą szosach, miałem aż za wiele czasu na przypominanie sobie wszyściutkiego, co powiedziała babka. Jakbym ją widział milczącą najpierw — niby to nic poza samym odprowadzeniem mnie na wojną nie mającą do roboty. Obok nas jedna po drugiej przelatywały ciężarówki, ale żadna z nich nie skręcała w stronę Wyszkowa. Teraz, kiedy już w naszej wsi ledwo, ledwo mogliśmy dosłuchać się kanonady oddalającej się ofensywy, nie warto już było szoferom walić okrężną drogą. Wszyscy gnali wprost na zachód.

Stąd i po którymś kolejnym niepowodzeniu przyszło i mnie zastanowić się, czy nie lepiej szukać pułku goniąc za wojskami, którędy najbliżej, a nie taplać się po drogach idących na Warszawą i tam nad miedzeszyński wał, gdzieśmy jeszcze niedawno leżeli, ale teraz na pewno już tylko pozostały po naszych porzucone w okopach puszki konserw, żołnierskie łachy, łuski od maszynowych karabinów.

Zagadałem wiać o tym do babki. Stara Zarębowa zastanowiła się przez chwilę, a potem rozkazała:

— Pojedziesz, jak należy, na Warszawą. Za swoimi będziesz gonił, a nie za ruskim wojskiem. — A potem jakby pragnąc wyjaśnić dokładniej swoją decyzję, zaczęła gadać o Czarnym. Teraz dowiedziałem się, że i ona tak jak i ciotka Rozalka, nie wierzyła już w jego życie. — On Bogiem a prawdą szukał śmierci — wyjaśniła, a i ja nie miałem co zaprzeczać, bo stryj rzeczywiście jakby życia już nie szanował. Ale teraz, kiedy już wszystko miało się w jego losie układać inaczej, mogłem nawet opowiedzieć babce o naszym polowaniu na snajpera.

— To było właśnie tak, że on chciał pójść do ziemi — przytakiwałem, a babka oparta o ścianę nie dopalonego domu, co stał tu kiedyś mieszcząc w sobie żydowską karczmę, poprawiła chustkę na głowie i wyjrzała, czy zza wzniesienia nie wyskakuje czasem jaki samochód goniący na wyszkowską szosę. Potem przybliżywszy się do mej twarzy, tak jakby ktoś mógł tu przy tej okopconej ścianie podsłuchiwać naszych tajemnic — wyszeptała:

— No, a po co on szedł na Białego?

— Nie wiem — mruknąłem. — Tego to on nam nigdy nie powie. Szedł, bo szedł. Na Uskoka też pod Drohiczynem chodził.

— Znam to — potwierdziła babka. — Ale ja myślałam — on tam zemsty jeszcze za swoich szuka.

— Jakiej zemsty — powiedziałem ze złością, bo znowu zaczynało się przypominanie spraw znad Turiji. Zapomniałem o nich i nie warto mi było nawet dla Czarnego jeszcze raz budzić się po nocach ze snów w których się paliłem albo patrzałem, jak buchają płomieniem włosy żony Czarnego i jak zwęgla się twarz jego dziecka. — Nie ma co o tym gadać — powtórzyłem. Nie z zemsty on tam chodził. To nie byli Ukraińcy. — A on wiedział o tym? — spytała babka jakby ze strachem.

Znałem to, czego się bała i zły jeszcze o przypomnienie pożaru nad Turiją pochyliłem się nad nią i patrząc jej chyba po raz pierwszy w życiu prosto, prościutko w oczy zaszeptałem:

— Wiedział. To byli Polacy. Ale babka nie była z tych, co pozwalają tak patrzeć na siebie byle komu. Takim jak ja wolno było ledwo całować ją z szacunkiem w zarębowską, małą i twardą rękę. Takim jak ja, co tylko ledwo dochodzili tego, że wolno im było porównać się z Zarębami. Tymi co to jeszcze do dziś byli „jak ta śmietana na mleku, jak pieśń, co tyle lepsza od zwykłego gadania”, niby tak jak wszyscy inni wiejscy, niby biedniejsi nawet od niejednego, a zawsze Zaręby. Pierwsi przed pierwszymi.

I trzeba było mi to przypomnieć. Dlatego przecie babka nie zapytała dalej o nic, a tylko spojrzawszy na mnie tak twardo, jakby oczy miała z krzemienia, powiedziała:

— Jak wiedział, to dobrze. Jest i tak, że swoich przyjdzie nam zabijać. Widać innej rady od Boga nie ma.

— Nie ma — odparłem szukając czym by tu najbardziej dopiec starej. — Innej rady, powiadacie, babko, nie ma. No, to będziemy rżnąć swoich. Tak jak — znalazłem wreszcie to właśnie słowo, którego już nie zapomni długo po moim odjeździe, to, co nie spłynie po tym zarębowskim kamieniu — tak jak dorżnięto w Warszawie. W Warszawie naszej ukochanej, wrogom w zębach zostawionej — powtórzyłem i już było mi nijak za te słowa, bo pamiętałem jeszcze to gadaliśmy z rannymi w anińskim szpitalu. — W Warszawie…

Miałem, czego mi było potrzeba. Babka cofnęła się i dopiero oparta, wtulona plecami w belki ściany, jakbym szedł na nią z nożem wyrzuciła rękę i przyciągnąwszy mnie bliziutko, wtedy właśnie gdy czekałem, że mnie tą rękę odepchnie — wykrzyczała:

— W Warszawie. Jedź wpierw i zobacz trupy. A potem pomyśl. Dopiero gadaj!…

Tak wyglądało nasze pożegnanie. Zostawiony na szosie, jakbym stał się od tych słów nie wiadomo czym — nawet nie psem, którego zabiera się przecie w zawieję do domu — doczekałem wreszcie ciężarówki jadącej do Wyszkowa. Wgramoliwszy się na klekocące drewniane pudło zawalone owiniętymi w brezent pakami popatrzyłem po raz ostatni na ciągnącą się między zaspami drogę do Zarębówki i strzyknąwszy śliną w tę stronę, gdzie powędrowała stara babka — odjechałem na wojnę. Na demokratyczną — bo jakżeby inaczej.



2


Ale jak zwykle — babka wyprorokowała. Nie ominęło mnie przecie oglądanie warszawskich gruzów. Wszystko biegło tak, jakby to stara Zarębowa ułożyła mi tę podróż. Jakby postanowiła, że dla lepszego zrozumienia za czym nam — wiejskim — trzeba się opowiadać, ciężarówka, na której zamarzałem nieomal na śmierć, musi nawalić akurat w Wyszkowie i właśnie tam koło znajomego pontoniaka przyjdzie mi szukać nowego, uczynnego szofera.

Stałem więc na pustym placyku, co teraz miał symbolizować wyszkowski rynek i razem z gromadą wyruszających już na pierwsze zwiady handlarzy wymachiwałem łapami w stronę przejeżdżających ciężarówek. Ale wozy nie myślały dziś nawet zwolnić i tylko migały nam przed nosem opryskanymi białą farbą pudłami.

— Koncentracja, koncentracja, bez wódki nie rozbieriosz — zaszeptał do mnie jeden ze stojących w ciasnej gromadzie cywilów. — Pójdziemy, panie żołnierz, na zakręt w stronę Ostrowi. Dwóch wezmą. Jeszcze sołdata…

I poszliśmy. Przedtem jeszcze trzeba było kupić półlitrówkę samogonu, którą mieliśmy wabić hamujących na zakręcie szoferów. Wódkę zresztą kupił cywil, bo ja przez samą swoją sołdackość byłem już ma tej szosie więcej wart niż konewka ziemniaczychy. Opłacało się nawet — jak sobie pomyślałem — postawić mi dodatkową kwaterkę po to tylko, żebym tym ochotniej wychodził na zrytą kołami ciężarówek drogę i pracowicie machał swoją kościuszkowską rogatywką.

Teraz jednak jakoś nie było widać ani jednej maszyny. Szofery żarły pewno obiad i ‘wiedziałem już, że przyjdzie nam dobrze poczekać na to szczęście podróży w chybotliwym pudle wojskowych wozów. Trzeba było myśleć o domu, o ciepłym piecyku, o dobrych butach, i tak jakoś zejdzie. — To właśnie poradziłem cywilowi. Tyle że on coraz mniej cieszył się z mojego kościuszkowskiego munduru. I kiedy teraz — jak to było między nami umówione — wychodziłem daleko na drogą patrzeć,] czy co nie nadjeżdża, krył się nawet po trochu w krzaki, a potem zdecydował się nawet poprosić, żebym może nie kusił złego.

— Jakiego złego, tego od Białego? — zarymowałem, a cywil aż skurczył się od tego przypomnienia.

— Nie ma tu co żartować — wyszeptał. — Niejeden już ziemię łyka. Biały mściwy.

— A za co on taki mściwy?

— Tak po swojemu.

— Nie ma się co bać — zagadałem. — Ja już widziałem, co on tu wypisuje. Warszawy mu szkoda.

— Pewno — potwierdził cywil. — Miasto było, ach miasto… Takiej stolicy już się nie postawi.

— Może — przyznałem podając mu manierkę, bo coraz to zimniej było i rozgrzewaliśmy się czym Pan Bóg przykazał. — Może…

Mój sąsiad w podróży popatrzył na mnie niepewnie i nagle przechyliwszy z determinacją manierką, aż w środku zabulgotało zapytał:

— Pan swój?

— Jaki swój — zdziwiłem się.

— No, swój — powtórzył cywil. — Jak pan swój, to wie pan, co mam na myśli.

— Wiem — przyznałem podając mu manierkę. — Więcej jestem niż swojak, A po co to pytanie?

— No tak sobie. Bo ja myślę — zasępił się cywil — czy nam jaka stolica będzie \v ogóle potrzebna. — Republikę z nas zrobią.

— Może, może — przyznałem, bo tak prawdą powiedziawszy można było w to wierzyć, można było i nie wierzyć, różnie nawet u nas wojskowych bywało. — Tyle że — pokazałem przekornie na czapkę — gwiazdy jeszcze na sztandarach nie nosimy.

— A tam, gwiazdy…

— Kapelanów mamy…

Cywil zastanowił się chwilę, a potem przyznał:

— To co innego.

— Msze polowe jak przed wojną idą — pochwaliłem, a kiedy cywil uśmiechnął się do tego swojskiego obrazu, zacząłem mu opowiadać o procesjach, jakie to w naszym pułku bywały już od Sejn, tam na Białorusi, gdzie Czarny budował pierwsze ziemianki. Opowiadałem jak należy, z powagą — bez tego, co o tych wszystkich nabożeństwach gadał mój ciągle niezadowolony stryj.

— Potęga — zachwycał się mój sąsiad, a ja zaraz pomyślałem, jak to Czarny mówił o bzdurach.

Było to chyba koło Drohiczyna. Każdy z nas stojących na ogromnym polu i wyślepiający się posłusznie na zbudowany, jak należało, z brzózek ołtarz polowy, myślał o tym, czy to nie jest już ostatnia modlitwa przed frontem. Jakoś wtedy silnie o przerzuceniu naszego pułku naprzód, na Niemca plotkowano. Gadało się o przyśpieszeniu przysięgi, o tym że brakuje ludzi, bo wojska się dobrze w tej ofensywie wykrwawiły… Było tego rozprawiania tyle, że nawet przestało się poszeptywać o sprawach dwudziestej siódmej wołyńskiej, akowskiej dywizji. Nie było zresztą nawet o czym gadać — Wołyniacy przyszli do naszego wojska, a to co tam stało się z ich przywódcami, było „nie nasze dieło”.

Tak właśnie — nie nasze dieło — mruknąłem do Czarnego.

Stryj spocony od tego wojskowego modlenia, a wiedziałem, że najbardziej chyba wojskowych mszy nienawidził, popatrzył na mnie i odpowiedział:

— Dureń. Jak wszyscy dureń.

— Że co dureń?

— Że tu stoimy i udajemy katolików większych niż wszyscy w Rzymie. Spróbuj nie być wierzący. Spróbuj nie przysięgać po katolicku bić Niemca.

— No, to i dobrze.

— Popatrz — pokazał stryj w stronę, gdzie akurat pobożnie żegnając się na ewangelię stał sztab oficerów politycznych. — po co im to udawanie? Po co ta Polska zawsze tylko katolicka?…

— A co ty, Czarny, bój się Boga farmazon? — przestraszyłem się, a stryj popatrzywszy na mnie przyznał:

— No, tak. Inaczej to widać w naszym kraju jeszcze nie można. Za Anglią jesteś, to możesz i na Matkę Boską bluźnić. A za Sowietami to i w księżowskiej sutannie Polak niepewny. Ech, komuna — spojrzał jeszcze raz po wyprężonych posłusznie politycznych, poobciąganych na przedwojenną modłę w koalicyjki. — Biedni oni, zadyszki można dostać w tym tańcu.

— Co biedni? — zaperzyłem się. — Dowództwo wołyńskiej wydali.

— Wierzysz? — zachichotał stryj. — Oni co o tym wiedzieli…

— A kto miał wiedzieć?

— Ci co tam w niebie kalkulują. Jeden cygaro kopci, drugi fajeczkę przypala.

— No to czemu tu służysz? — zapytałem ze złością, bo nie kochałem takich, co to próbowali dłużej ,myśleć o naszej nowej, co nam się akurat w chlebowym piecu wypiekała — Ojczyźnie.

— Czemu, to ja wiem — mruknął Czarny. — Tylko jak ci to wytłumaczyć. Jak… Co ty sobie myślisz — powiedział nagle jakby zaczynając inną opowiastkę — że ja w kopalni sowieckiej z kapitalistami ziemię grzebałem. Z takimi — pokazał na politycznych — z jednymi kamień gryzłem, a znowu tacy sami nas pilnowali. Diabeł siał w tym nie pozna. No i co oni teraz mają: robić. Klęczą na podniesienie, koalicyjki przedwojenne noszą. I w ruskiej armii też lejtnanty gwiazdeczki poprzypinały. Bez mszy widać nie sposób dojść z prawdą do narodu. Bo kto tu prawdę zna i prawdę całą powie…

— No, to klękaj razem z nami jak i ja klękam — dodał i pociągnął mnie na kolana, bo już nasz dziesiąty pułk ładnie chylił się przed Panem i tylko poczet sztandarowy stał, trzymając, zastępującą na razie prawdziwe znamię pułku, biało–czerwoną chorągiew nad tą zieloną kołyszącą się pod księżowską ręką, równiną.

Przeklęczeliśmy więc ile trzeba, a potem zapytałem:

— No, to czemu idziesz z tym wszystkim, Czarny?

— Bo to jest najlepsze z wszystkiego. Jakby nie było, coś się w tych Sowietach zrobiło. Może u nas lepiej pójdzie. Ziemia…

— Ziemia, ciągle mi o tej ziemi gadasz. Polska czy będzie…

— Będzie — potwierdził stryj. — Tu nasza robota choć trochę się policzy.

— Ci tu ciągle też gadają. Skórę na niedźwiedziu dzielą. Jaka już będzie, mówią, zanim jeszcze co się wykluło.

— Przynajmniej skórę dzielą. — Bo tam — skinął palcem na zachód — tam to nawet jeszcze nie powiedzieli, czy my coś od Niemców ziemi wydrzemy.

— Nie wszystko złoto, co się świeci — powiedziałem zjadliwie.

— I nie wszystko łajno, co w błocie unurzane — odparł — a potem, Medy już ruszaliśmy po skończonej mszy do obozu i nasz dowódca batalionu okrzyknął pieśń pierwszego korpusu, zażartował:

— Daleko nam spoza tych gór i rzek.

— Zawsze tak było — zezłościłem się, bo ukochałem sobie tę piosenkę i nie lubiłem, jak kto z niej żartował — zawsze tak szliśmy. — I przypomniawszy sobie szczęśliwy, jak mi się zdało, cytat dorzuciłem:

— Z ziemi włoskiej do Polski…

— Za Napoleona — burknął Czarny. — Szkoda tylko, że tamten francuski fajeczki nie kurzył.

— Jakby nie było, nikt tak jak Hitler narodu naszego nie zmęczył — zaprotestowałem tak sobie, żeby stryj nie wziął sobie caluteńkiej racji. I dlatego ze zdziwieniem usłyszałem przeprosiny Czarnego.

— Tyle gadam, książeczki historyczne czytam, a tego, że to Hitler przed nami, zapomniałem. Ale nie gniewaj się — uśmiechnął się prosząco i po raz pierwszy chyba usłyszałem od niego takie słowa — nie gniewaj się. Nie mogę przeboleć moich. Coś musi zostać ze starego. Ziemia ta sama albo rodzina. A ja bym musiał wszystko na nowo.

— No to zaczniesz, Czarny — upewniałem. — Pomożemy ci.

— Co pomożecie? Tego, co przeszło, na targu już nie kupią. Pusto — pokazał otaczających nas żołnierzy — nawet tu w armii pusto.

Teraz jednak — tak przynajmniej domyślałem się z listu, jakim nas zadziwił — znalazł sobie kogoś, kto by mu osłodził rozstanie z Turiją. Nawet może zastąpił to wszystko, co wojna odebrała Czarnemu. I nagle zachciało mi się sprawdzić, czy tak może się w życiu zdarzyć. Pogadać o sprawach mojego stryja chociażby z tym cywilem, który teraz wniebowzięty nieomal szczęśliwym trafem, co przywiódł nam na drogę ciężarówkę — ucieszony dobrze zapowiadającą się .podróżą, tulił się do mnie pociągając coraz częściej z manierki.

I cywil spełniał moje oczekiwania. Wysłuchawszy krótkiej historii mojego stryja ucieszył się szczerze listem i tym, że tam może, panie święty, zakiełkowała na gruzach wojny miłość.

— Na gruzach — roześmiałem się próbując to piękne porównanie dostosować jakoś do spraw Czarnego. — No, niech kwitnie…

— Panie, żeby tylko było gdzie — zafrasował się mój towarzysz podróży i tak zaczęliśmy gadać o nowych ziemiach, co je może my biedni Polacy po Niemcu dostaniemy. I po raz pierwszy chyba myśląc o Czarnym wyobraziłem sobie, jak to on zaczyna gospodarować tam gdzieś za zachodnimi granicami kraju. Przecież oni wszyscy — ci wyszarpnięci z Wołynia — obliczali już sobie po cichu nie tylko kilometry dzielące ich wsie od linii Bugu, ale ten kawał ziemi, jaki przypadnie im przede wszystkim ,,na nowe życia próbowanie”. Tak to się uroczyście nazywało. Stąd przecież zaczynało się i przypominanie legend, wedle których każdy, co weźmie medal w bojach, będzie mógł pierwszy wybierać sobie co najlepsze gospodarki.

Walili teraz pewno szybkim marszem do tych bojów. „I tak im było spieszno — myślałem — że nie zdążyli nawet zobaczyć Warszawy, którą przez tyle nocy oglądaliśmy w pełnym ogniu”. Nie rozstrzygnęli zakładów — bo przecież nawet słuchając komunikatów wierzyć się w to nie chciało — czy całe miasto w gruzach? Poszli wprost z okopów — tak przynajmniej wiedziałem — po lodzie i na Górę Kalwarię… Pruszków. Sam diabeł wie, gdzie ich dogonię. Bo mogli już — teraz, gdy docierałem ciężarówką do Pragi, sczepić się nareszcie z Niemcami. Dostać w łapy — tych co byli blisko, bliziutko nas — tak że gadanie czasami po wodzie do okopów dochodziło — a jeszcze oddzielonych. Jeszcze nie naszych.

— Ziemia zapachnie, to pójdą — powiedziałem do sąsiada.

Cywil poruszył się niespokojnie i oznajmiwszy, że dojeżdżamy już na miejsce, zdziwił się:

— Że to jeszcze komu o ziemią idzie. o grunta. Tyle gadania o tym, że dają, a przecież potem w kołchozy batem zagonią. Na co tym chłopom grunta?

— Tylko nie chłopom — warknąłem. — „Panom chłopom” do nas trzeba mówić. Kto się bije o ziemię — jak nie pany chłopy. i panów chłopów nikt do niczego batami nie zagoni!

— No jasne, proszę pana — zgodził się szybko mój towarzysz podróży. — My nie Azja… U nas tego nie będzie… Do widzenia — załomotał nagle w dach szoferki — do widzenia, ja już wysiadam…

Wóz zahamował gwałtownie, a cywil zebrawszy swoje worki jeszcze raz powtórzył:

— Do widzenia szanownemu —panu chłopu.

Tyle że teraz nie wiedziałem już, ile w tej gadaninie jest strachu, a ile drwiny. Pewno, można było wyskoczyć za nim i o to, co myślał, dokumentnie wypytać. Jeszcze tej nocy pożałowałem, że się tak nie stało. Zanim jednak przyszedł czas na żałowanie, śpieszyło mi się po prostu — liczyłem: dojadę do Wisły, przejdę po lodzie przez Warszawę i dalej, może pociągiem z tamtej strony.

Śmieszne to było liczenie. Ale skąd ja miałem tak naprawdę — nie z książek — wiedzieć, jaka była Warszawa. Większego miasta od Ostrowi w życiu przecie nie widziałem.



3


Tak właśnie — po wsiowemu naiwny — wjechałem w gruzowisko Warszawy. Zagubiony w potrzaskanych ulicach, przepychający się z trudem i strachem w stronę zachodnich dworców niewiele nawet czasu miałem na patrzenie, jak to naprawdę wygląda teraz miasto, którego konanie śledziliśmy bezradnie z okopów. Nie umiałem chyba nawet pojąć jeszcze tego zniszczenia, które stało się dla mnie swojskie, łatwe do zrozumienia dopiero po naszej ucieczce przed trupim zaduchem Kołobrzegu. Dopiero tego dnia patrząc jak zwycięzcy, złożywszy ślubowanie morzu, umykaliśmy z zatrutego spalenizną, gruzem i padliną miasta, pomyślałem o Warszawie.

Ale teraz, dogoniwszy wreszcie mój pułk, co szykował się do przekroczenia starej niemiecko–polskiej granicy, musiałem opowiadać o mojej wędrówce przez gruzy, tak jakbym wszystko pojmował, jakbym znał jeszcze sprzed wojny każdy zaułek, każdy plac i jakbym od razu potrafił ocenić, czy rzeczywiście da się jeszcze postawić na tym gruzowisku coś, co by podobne było do stolicy. Stąd po prostu kłamałem. Zmyślałem wygląd potrzaskanych domów i widząc, jak bardzo waży teraz mój sąd — jedynego przecie z naszego batalionu — któremu udało się zobaczyć to, czegośmy się mogli tylko domyślać, widząc, że moje zdanie o przyszłym życiu miasta jest tu brane za najprawdziwszą prawdę, namyślałem się i zapewniałem: „przeżyje”.

— Naprawdę przeżyje, naprawdę mówisz? — pytała Zośka Czarnego, bo chyba jej najbardziej z całego naszego batalionu zależało na tym, żeby miasto już żyło, żeby po zakończonej szczęśliwie wojnie mogła pojechać z moim stryjem i zobaczyć te cuda, o których pewno jak i ja naczytała się z książeczek szkolnych. Widziała to właśnie, tak jak bywa w czytance, że pojedzie z Czarnym zobaczyć Łazienki oczywiście i Grób Nieznanego Żołnierza też odwiedzą, a potem jak się to wszystko zobaczy — z powrotem na swoje śmiecie. Może to już na jakiej gospodarce koło Jastrowia, może trochę dalej przy morzu — pod Koszalinem. Miało to właśnie tak być i Zośka już dziś chciała się upewnić, czy jej się to marzenie spełni.

— A co, do miasta nie chcesz? W Warszawie byś z stryjem mieszkanie wzięła. Dla żołnierza chyba nie odmówią — powiedziałem i patrzyłem teraz, co ona powie. Chciałem przecie wiedzieć, czy żona mojego stryja, bo przecie ledwo zdążyłem przed ślubem, będzie wiejska czy miejska. Od niej zależało, gdzie dalej powędruje Czarny — wystarczyło mi tylko spojrzeć na mojego stryja, żeby wiedzieć: będzie tak, jak ona zechce.

To było nawet śmieszne. Przyzwyczajony do twardej stryjowskiej ręki śledziłem zdziwiony, jak bardzo Czarny złagodniał. Jak zaczęło mu zależeć na życiu. Właśnie na życiu — bo stara Zarębowa, choćbym nie wiem z jaką złością wspominał jej pożegnanie — wiedziała, co gada. Przypomniałem sobie nawet dokładnie, jak to niby nieciekawa moich odpowiedzi wypytywała powolutku o wszystko, co mówił Czarny. Potem jeszcze raz przeczytała ostatnie od niego pismo i postukując o papier palcem — jakby chciała zobaczyć, czy nie da się z tego przesłania wypukać jakiego podobnego do robaka fałszu, oznajmiła:

— No to i jemu dzięki Bogu śmierć z oczu zeszła.

— Wy ciągle, babko, o śmierci — zaprzeczyłem, ot tak na złość starej. — Już byście go do ziemi kładli.

— A co, może mu ta ziemia nie pachniała? Śmierci szukał — postukała jeszcze raz paznokciem w gruby pakowy papier listu — to ja ci powiadam, choć z nim przez tyle dni w okopach nie siedziałam. Szukał śmierci i znaleźć nie mógł. Ale ty jak trznadel tylko po wierzchu latasz. Trzeba ludziom w oczy patrzeć. Teraz, jeśli go w pułku dojdziesz, to popatrz. Inne będą.

Żywe.

Będzie więc trzeba popatrzeć. Na razie jakoś nie było okazji spojrzeć w ślepka zakochanego stryjaszka. Tak właśnie myślałem sobie — „w ślepka”… Głupi zawsze nie umiałem jak nasza babka pojąć, co naprawdę zmienia się w życiu Czarnego. I pojąłem to wszystko dopiero wtedy, gdy już było za późno, wtedy gdy mój stryj znowu miał w źrenicach śmierć, która tak straszyła starą Zarębową.

Na razie patrzyłem na dziewczynę. Niewysoka, czarniawa — od razu widać, że wiejska — była prawdę mówiąc podobna do wszystkich dziewuch, jakie służyły w naszym pułku. Takie właśnie jak ona i polskie, i ruskie — bo w tych szynelach wszystkie wydawały się jednakie — stały zawsze z chorągiewkami pośrodku skrzyżowań. Jak trzeba było, pokazywały nam dalszą drogę, uśmiechały się tępo do naszych żarcików, a potem, kiedy już odjeżdżaliśmy, waliły się na wystawione na środek szosy, żeby im łatwiej było czekać, czcigodne krzesła czy wywleczone z adwokackich gabinetów fotele. Jak na sołdackie drogi dziewczyny były niczego, ale też prawdą mówiąc odjeżdżało się od nich bez żalu. „Było, było, potem zbyło…” jak powiadała piosenka.

I taka właśnie dla mnie była Zośka mojego stryja. Nie zapamiętałem jej nawet dobrze, bo cośmy się widzieli. I naprawdę najlepiej przypominam sobie, jak to pochowaliśmy ją niedaleko nasypu kolejowego, co przechodzi przez biegnącą na Jastrowie szosę. Pułk nasz stracił wtedy przez parę godzin walki kupę ludzi. Jak potem dowiedzieliśmy się z komunikatu — dwustu piętnastu rannych, zabitych i zaginionych bez wieści, trzy cekaemy i jedną armatę czterdziestkę piątkę. Było więc czego żałować i nie tylko Czarnemu przyszło zagrzebać w ziemi swoich. W samym naszym batalionie — bo to przecie było takie wojsko, do którego ciągnęły chłopy całymi familiami — w samym naszym batalionie pochowaliśmy paru braci i ojców. Staliśmy więc kupą popatrując na palące się Byszki i myśląc chyba o tym, ilu z nas pójdzie do ziemi w szturmie na Jastrowie. Nie było nawet kapelana, bo skończyły się już wszystkie uroczyste msze i następnej doczekaliśmy się dopiero w Trzebiatowskich koszarach w dzień po zwycięskim powrocie z Kołobrzega. Przyszło wiać po dawnemu, tak jak to na Wołyniu bywało, poprosić najstarszego z nas, żeby wziął na siebie obowiązek odpraszacza i zaczął, co trzeba, bo tego spokoju na chowania zabitych też mogło nam bez łaski boskiej zabraknąć.

Przyciśnięty do ramienia Czarnego — strzeżonego Pan Bóg strzeże i nie warto się było wychylać za betonowe obramowanie nasypu — słuchałem mamrotania starego Józka Poszwy. Odgarnąwszy, jak trzeba, z twarzy Zośki tę trochę ziemi, którą chyba ja nieostrożnie rozsypałem grzebiąc dół zdobyczną niemiecką saperką, stryj mój stał spokojniutki, jakbyśmy nawet nie mieli w tej bitwie ani rannego. Wtedy po raz pierwszy chyba pojąłem, czego bała się w nim stara Zarębowa i przestraszony tą wiedzą dotknąłem lekko jego ciepłej, jakby miał gorączkę, dłoni.

— Czarny — szepnąłem — Czarny… Ale stryj chwyciwszy mnie lekko za rękę pociągnął mnie tak, że klęknąłem, jak trzeba, nad świeżo wykopanymi dołkami i razem z odpraszaczem odmawiałem wołyńską modlitwę.

— To i za moich tam — mruknął Czarny. — Za moich, co ich zapomniałem — i już nie widzący mnie powtarzał za Józkiem Poszwą: — już siły jego ustały, już oczy zawarte, słuch obumarły, race i nogi zdrętwiałe, nie może wam na pożegnanie żadnej przestrogi udzielić. Tylko przeze mnie…

— Tylko przeze mnie — powtórzył jeszcze raz Poszwa, a mnie po raz pierwszy chyba uczyniło się między Wołyniakami nijako i obco — przeze mnie, grzesznego człowieka, pokornie was proszą, jeśli przeciwko któremu zawinili mową, uczynkiem i postępowaniem, żebyście mu dla pięciu ran Chrystusowych darowali. Jak i on wam wszelkie urazy daruje.

— Daruje… darujemy — powtórzyli moi batalionowi koledzy i już razem z nimi, znowu swój, mogłem odmówić „Wieczne odpoczywanie”.

To właściwie było wszystko, co zdarzyło się u nasypu kolei przecinającego szosę na Jastrowie. Jeszcze obejrzeliśmy wyryte tutaj niemieckie okopy, ślady po stanowiskach moździerzy.

— Tak, bracia, z tego właśnie Kościelski dostał odłamkiem w brzuch — powiedział odpraszacz, — Z tego. Ziemię gryzie. Nie na to jej pragnął. — I przeżegnawszy się pobożnie dodał:

— Daj nam Panie Jezu słodki, żebyśmy ją zorali…

— Zaorzecie, ojciec — zapewniłem Poszwą i już dalej lazłem koło niego zdecydowany słuchać nawet jego gładzenia, by tylko nie iść tuż przy Czarnym, nie słuchać chrapliwego oddechu stryja, nie czuć dotyku jego gorącej, rozpalonej jak w ataku febry dłoni.

Poszwa gadał o ziemi. Naszło to nagle na wszystkich w batalionie, jakby dopiero grzebiąc się pazurami w piasku, kryjąc swe biedne sołdackie głowy za pośpiesznie składanymi z zamarzłych grud szańczykami zrozumieli, co warto było dla nich wejście w granice Westpreusen, które miały być już na nowo nasze. To miało być nasze i żadna z pogaduszek, jakie przecież obracały się ciągle wokół tej ziemi odzyskanej, żadna przysięga składana jeszcze przed styczniową ofensywą, kiedy to deklamowaliśmy posłusznie o „powrocie na swoje” nie dała tego zrozumienia, co pierwsze wybuchy pocisków rozrywających się koło nas pod Złotowem.

Wtedy jeszcze nie weszliśmy do walki. Nasz dziesiąty leżał na wschodnim skraju miasta i mogliśmy tylko patrzeć jak chłopcy z jedenastego rozwinęli się w tyraliery i przeskoczywszy przez gładzizną szosy zdobyli cegielnię i pierwsze domy przedmieścia.

— Bałeś się, że nie starczy dla ciebie germańca? — roześmiał się cichutko odpraszacz, — Nie bój się, synek, jeszcze ich dojdziemy. Tak choćby jak dziś. ‘ — Nie o to idzie, dziadku — zaprzeczyłem, choć prawdę mówiąc, żal mi było wtedy, że pierwszy do boju po przejściu granicy poszedł nie nasz, ale jedenasty. — Nie o to. Tak coś by się pogadało. Patrzeć nie mogę, jak się stryj gryzie…

— Jemu nie pomożesz — wzruszył ramionami Poszwa. — Co my mieli zrobić, to zrobili. Modlitwę odmówiłem, jak się patrzy. i pleban lepiej nie potrafi.

— Pewno — przyświadczyłem, bo wiedziałem jak Józef Poszwa ceni sobie swoją wiedzę w modlitwach i pieśniach, które należy zawsze, choć chybcikiem, odgadać nad umarłym. — Modlitwa była taka, jak na nią zasłużyli…

— A nie — zaprzeczył odpraszacz. — Jak tu wrócim, to jeszcze krzyż się postawi. Nie byle co. Z kamienia i z rokiem wypisanym. Żeby w .wiosce było. Krzyż się przyda. Tu popatrz — obrócił się do mnie — ziemię, jak powiadają, Niemcy nam wydarli i już krzyża nie ma.

— Zamierzacie tu wrócić — zapytałem tak tylko, aby o czymś jeszcze pogadać, bo przecie wiedziałem już, kto należał do grupy tych, co tu mieli przyjść z wojny i po swojemu gospodarować. Ale Poszwa nie był chyba jeszcze pewien swego postanowienia i ucieszyło go, że znalazł się taki, co by jeszcze raz rzecz po rzeczy owo branie ziemi w Byszkach przepatrzył. Stąd i znalazła się dla mnie porcja w jego puszce z tuszonką, a nawet i trochę zdobytego w czasie wypierania Niemców z Ptuszy koniaku.

— Samogon lepszy — powiedzieliśmy po wypiciu tej przywiezionej aż chyba z dalekiej Francji zdobyczy. — Ale jest, jak jest, bądź zdrów, Paryż.

— Berlin z ziemią — dodał jak należy Poszwa i już nie oglądając się na obyczaj toastów zapytał z niepokojem:

— Nie podoba ci się ta ziemia?

— Nie, owszem — odparłem myśląc po raz pierwszy ze zdziwieniem, że i ja mógłbym przecie wybrać tu albo i gdzie indziej na zachodzie dobry dom, przysiąść ogona i mieć gospodarkę, przy której nasze kurpiowskie piaski ani by się umyły. I tak pewno niejeden z Kurpiów skoczy na to jak jastrząb. Widziałem już przecie, jak czekali na otwarcie granicy na Prusy. Wezmą ziemię i będą ją trzymać — może lepiej niż babka w swoich paluchach całą Zarębówkę. Na pewno lepiej.

— No co, nie widzi się? Takie domy. Grunt też niczego — zaniepokoił się odpraszacz. — Popatrz. Wracamy z wojny całą kupą i bierzemy .wioskę. Jeden siedzi koło drugiego. Polska jak dzwon. Przecie nie kłamali. Będzie to nasze?

— A czyje ma być? — zdziwiłem się. —

Kto to wy wojował? Kto tu był jeszcze za Piastów? Myśmy byli.

— Pewno — zgodził się smętnie Poszwa. — Gdzie my nie byli, gdzie nie byli i gdzie nas nie ma. Wędruje naród jak Cyganie. Ale ziemia się podoba — zaniepokoił się znowu. — Dodać ręki i jakoś się utrzymamy.

— Ba, ręki dodać. Żeby nam co bez tego dodania ręki urosło — zaperzyłem się. — Wszędzie podpieraj, Polaku, plecami, bo się wali. A Warszawę to już sobie z gruzów wygrzeb na nowo.

— Warszawę — przeciągnął Józek. — Ładnie ty o tej Warszawie jeszcze za nieboszczki żony Czarnego, bo była to jego kobita, choć i ślubu się kościelnego nie doczekali, pięknie ty o tej naszej stolicy opowiedziałeś. Aż łzy nam w oczach stanęły na niegodziwość tych gadów.

— Łzy — ‘powtórzyłem bezmyślnie i nagle przypomniałem sobie ten wieczór, kiedy po powrocie do pułku popatrywałem na Siedzącą razem z chłopakami naszego batalionu Zośkę i dumając nad tym, jak to się Czarny na dobre odmienił, bąkałem coś nieskładnie o skutej lodem Wiśle, o rozwalonych kratownicach mostów i o mojej wędrówce przez to, co było kiedyś Jerozolimskimi Alejami. Wiem, że nie umiałem na żaden sposób opowiedzieć tego, jak razem z innymi lazłem przez lód w mroczniejącym trochę od, zadymki powietrzu i jak wydawało nam się, że jednak miasto ocalało, że kamienice poharatane, z powyrywanymi pociskami, ścianami stoją jednak tak jak stały i wystarczy tylko wstawić drzwi i okna a ożyją na nowo.

I wtedy właśnie Zośka, która przecież dowiedziała się ode mnie o tej pustce, co się otworzyła przed nami, gdy wspięliśmy się na skarpę i zajrzeliśmy do wewnątrz Warszawy — właśnie Zośka zapytała gwałtownie:

— No to jak? Na ile tego odbudowania?…

— Na lata — burknąłem wściekły, bo wydało mi się, że pomagając mi tymi niby prawdziwymi pytaniami, chce zamienić moje proste opowiadanie w jaki wiec. — Na lata — powtórzyłem i nagle pojąłem, że ona nie pyta dlatego, aby mi tu doprawić politycznie gadanie, nie dlatego nawet, aby mnie wyciągnąć litościwie z mojego o stolicy bąkania, ale przez to, że nie wierzy, nie umie uwierzyć w taką ruinę. Nie umie jej zobaczyć, tak jak i ja nawet po przejściu przez Warszawę nie umiałem.

Potem pisaliśmy listy. Trzeba było przecież odezwać się do rodziny, zanim przejdziemy granicę. Cieśle nasi w tajemnicy przed dowództwem — bo nie wiadomo było, co na to oficerowie by powiedzieli — zabrali się do strugania. Krzyż, chociaż mały i sosnowy miał być we wszystkim podobny

do chroniących przed zarazą wsi ośmiorakich cholerycznych karawak. Tam właśnie ustawiony na pierwszej piędzi Westpreusenu powinien chronić nas — jak dowodzili w tych sprawach biegli — przed złą śmiercią i wszelką, a więc i pruską zarazą.

Potem ruszyliśmy lasami zdobywać zachodni brzeg dobrej rzeki Gwdy, broniony — jak zeznawali jeńcy — przez marsz—bataliony pięćdziesiątej dziewiątej dywizji niemieckiej infanterii. Karawaki zostały za naszymi plecami. Jednych potrafiły uchronić od śmierci, inni — tak jak żona Czarnego — musieli położyć swoje głowy prawie na pierwszych morgach odbijanego Niemcom gruntu. Na razie wiedzieliśmy tylko — wchodzimy w ziemię, co jest niby nasza, ale jeszcze na dzisiejsze dni lasy jej nie będą nam tak przyjazne jak te choćby niedalekie jeszcze — ciągnące się od Brdy do Więcborka. Gadający z nami przed przejściem granicy polityczni przypomnieli nam jeszcze raz, jak to wszystko dawniej z tą ziemią bywało, przeczytali, co trzeba, o pasającym się tu na leśnych polanach Smętku. Zrobili swoje, jak potrafili najlepiej i teraz zwiadowcy, między którymi uwijał się i mój stryj, przeszukiwań’ dokładnie każdziuteńką gęstwinę. Idąc za nimi przez zakopane w śniegu dukty myślałem o tym, jak to przechodziliśmy granicę pod Drohiczynem i próbowałem sobie wyobrazić Smętka, co, jak czytali polityczni, uciekać ma przed nami aż po utopienie w morzu. Zaczynało się więc to, co potem niezdarnie próbowaliśmy zrymować w piosenkę odpoczywając od zaduchu trupów w wielkich trzebiatowskich koszarach. Zaczynało się — „kule nad głową, pod nogami miny, niejeden życie liczy na godziny…”.



Morze



1


W kronice sławnych dziejów naszego pułku, którą pisarczykowie zaczęli kroić w dniach odpoczynku po kołobrzeskiej batalii, napisane jest i o mnie — że cały czas, nawet wtedy, gdy natarcie batalionu utknęło w ciągnących się przed parowozownią ogrodach, nawet wtedy, gdy łykając kurz wyślepialiśmy się na pełznącego w stroną niemieckich bunkrów Czarnego — cały czas bitwy godzina po godzinie myślałem o obmyciu twarzy w przeczystym polskim morzu. Zresztą, ponoć nie ja jeden cieszyłem się tym marzeniem, bo wedle kroniki najpiękniejszą godziną, jaką nam, delegatom do późniejszych zaślubin z morzem — dane było przeżyć, stał się ranek osiemnastego marca. Tego dnia, walcząc od godziny drugiej w nocy, połączyliśmy się wreszcie z tysiąc sześćdziesiątym trzecim pułkiem ruskiej piechoty i oparci bezpiecznie lewym skrzydłem o kolegów z polskiej jednostki, chwyciliśmy w łapy piasek kąpieliska. Potem, przeskakując przez leżących gęsto na plaży zabitych i rannych Niemców, pobiegliśmy popatrzeć spokojnie na to nieznane morze, zaczerpnąć garścią wody i jak powiadała kronika — obmyć tą szmaragdową tonią — nasze poczerniałe twarze.

Niewiele z tego pamiętam. I być może, gdyby nie pisarczykowie skrobiący poczciwie epopeję, nie wiedziałbym nawet, jak to było ze mną w tej godzinie, kiedy stojąc obok innych delegatów zanurzałem w Bałtyku białoczerwoną flagę. Na zdjęciu, wklejonym w karty dziejów pułku, widać, jak uroczyści i wyprężeni, z przewieszonymi przez plecy pepeszkami stoimy wpatrzeni w zatkniętą w morze chorągiew i podniósłszy rękę do uroczystej przysięgi, powtarzamy te właśnie słowa, które wykaligrafowano pracowicie zaraz pod naszą fotografią. Spodobały mi się te zwrotki przyrzeczenia a nawet spodobało się opowiadanie o tęsknocie do morskiej wody. Pragnąłem przecie widoku polskiego morza. Myślałem o tej niepojętej dla mnie w swej wielkości wodzie jeszcze tego dnia, gdy wyskakując szybko z samochodów okopywaliśmy się koło prowadzącego do stacji kołobrzeskiej toru. Gadało się przecie — jak mówiła kronika — w naszym batalionie, o nowych polskich portach, o okrętach i prawda, że niejeden przestawał dumać o przy gospodarowaniu się jeszcze raz do ziemi, a obliczał sobie, jak to się będzie żyło z tych przychodzących do nabrzeży statków. Uczyliśmy się nowych słów od tych nielicznych, których wędrowanie po szerokiej Rosji poniosło nad Kaspijskie czy nawet Północne morze. Teraz, czekając na rychłe hasło do pierwszego natarcia, gadaliśmy o tym, jak to przewala się lud portowy choćby w takim Baku. Opowiadający wymachując gwałtownie łapskami starał się nam przedstawić — jakbyśmy to z nim razem oglądali — biały bakijski bulwar schodzący nisko, niziutko nad zalane czarną smolistą ropą fale zatoki.

— Ale, mój Boże, u nas nie będzie tak naftą śmierdziało — zaniepokoił się szczerze Poszwa, bo i on też zaczął po tych rozmowach zapierać się ziemi, ale patrzał, czy i dla niego nie ‘wykroiłoby się co z tej portowej batalii.

— Nie bójta się, ociec, nie będzie — zażartował opowiadający. — A woma — specjalnie podkreślił to wiejskie gadanie — woma radziłbym siedzieć na tym, co umiecie. Warzywa uprawiać, kartofelki młode, pomidorek. Marynarze kupią. W Baku, powiadam wam — zaczął znowu — nieft cuchnie na całą zatokę. Ale to dobry nieft. Nam by takiego trzeba. Smrodu bogatego. .No i to dobre, co Bóg daje.

— Daje, co daje. A oni tam palą i palą — zatroskał się Poszwa, pokazując za siebie.

To była prawda. Kołobrzeg już zaczynał goreć. Potem nie mogliśmy nawet inaczej myśleć o mieście, jak łącząc każdą ulicę z buzującym po oknach domów płomieniem, ale jeszcze wtedy trzynastego marca niepokoił nas ten ogień bardziej niż przelatujące nam z rzadka nad głowami leniwie walone serie z niemieckich cekaemów.

Niemcy siedzieli niedaleko nas. Okopani przy domkach otaczających budynki gazowni próbowali postraszyć nas strzelaniną, jakby mieli przed sobą nie starych sołdatów, co przekopali się przez cały ich nie zdobyty Wał Pomorski, ale jakichś pobranych naprędce rekrutów. Niedługo zresztą czekali na okazję zobaczenia naszego pułku w natarciu. Rano, wspomożeni salwami posuwających się za nami pancernych SUK, doskoczyliśmy od razu do pierwszych domeczków i już po godzinie byliśmy za gazownią. Ładnie to poszło i nawet niektórzy zaczęli obliczać, że jutro zobaczymy morze. Czterech jeńców, których nasi zwiadowcy złapali, przeszukując piwnice zdobytych domków, nie wyglądało na takich, co by umarli a nie dopuścili nas do kołobrzeskiego mola.

I znów przegrał” — pomyślałem wtedy o Czarnym, nie wiedząc czy cieszyć się, czy martwić jego klęską. Wiadomo było przecie w całym naszym batalionie, jak to mój stryj, po śmierci swojej Zośki szukał litościwej kuli, pakując się do najgorszych akcji nad Dobrzycą, pod Kolnem, nad Drawą. I ani odłamek go nie zadrasnął. Chłopaki idące z nim do boju kładli się jak muchy, a on wychodził ze wszystkiego cało, jakby jego Anioł Stróż zaprzysiągł przed Bogiem, że przeprowadzi go żywego przez to Morze Czerwone, ogniste morze, jakim płynęliśmy przebijając się przez betonowe bunkry niemieckich umocnień.

Tak przynajmniej o owym morzu powiadał Poszwa. I chociaż nie byłem z tych, co wierzyli w byle gadanie starych, choćby to nawet opowiadał odpraszacz, myślałem czasami, ile prawdy jest w bajkach o charakternym szczęściu mojego stryja. O ręce Pańskiej, co jest zawsze nad obłąkanymi. Bo było przecież w Czarnym coś z obłąkania. Jego sucha twarz teraz była już podobna w swym ściągnięciu do sosnowego wióra. Siedząc obok nas przy obozowych ogniskach niby to słuchał, o czym bajamy, niby to jadł razem ze wszystkimi, a przecie prawdę mówił Poszwa, przygadując cierpko, że niby łatwiej obok śmierci wojować, niż jeść gulasz z Czarnym.

Z początku miałem nawet żal do kolegów o takie przyrównywanie. Patrząc jak przy każdym natarciu starają się najdalej odskoczyć od mego stryja, jak nikt nie odważy się ruszyć z nim na najłatwiejszy nawet patrol, myślałem gorzko o tym, że wszyscy jak jeden w batalionie czekamy jego śmierci i nikt z nas., nawet ja, co powinienem przecie pamiętać, ile dobrego doznałem od męża Zośki — nikt więc nie próbuje wrócić go do żywych. Pozostawał zawsze jakby pośrodku — ni to dobrze żyjący, zadyszany jak my wszyscy po udanym ataku, ni to martwy i spokojny już przed bo jaźnią — jak ci co zostawali na naszej drodze, odwróceni twarzami do zmarzniętej ziemi.

Potem nawet i ja uwierzyłem w jego charakterność… Było to akurat wtedy, gdy po zdobyciu Jastrowia przyszło nam chować naszych kolegów. Ciesząc się chwilą spokoju przykucnęliśmy pod ścianą jakiegoś ocalałego domu. Obok nas stało wywalone tylko na bok celnym strzałem naszego moździerza szybkostrzelne niemieckie działo. Ono to dobierało się nam do skóry, kiedy próbowaliśmy ustawić nasze cekaemy na strychach jastrowskich chałup. Dobre to było działo i niezgorsza obsługa niemiecka. Zastanawialiśmy się nawet, ogarnięci tą błogością wspominania, czy nie pochować czasem po chrześcijańsku tych trzech leżących parę metrów od nas ubranych w feldgrau chłopaków. Wiedzieliśmy przecie, co oni wyczyniali po calutkiej Europie, ale trudno było nie zauważyć tego, że odwracając leżące wśród gruzów zdobywanych miasteczek wehrmachtowskie trupy, spoglądaliśmy w coraz to młodsze twarze.

— Ponoć już u nich szesnastolatków w kamasze biorą — powiedziałem. — Co będzie, Poszwa, jak do Berlina dojdziemy? Dzieciaki chyba Hitler na ulice wygoni.

— Niech wygania. W Warszawie my jeszcze młodszych potracili — przypomniał odpraszacz. — A ile naszych tutaj w ziemi gnije… Ile?

— Tylko nie gnije — szepnął cichutko Czarny, ale i tak zerwało nas to z miejsc jak nagły wybuch. Stryj popatrzył na nas i kiedy kucaliśmy z powrotem na swoich workach, powtórzył:

— Teraz mróz. Zanim przyjdzie wiosna, każdy zostanie, jak był. Nic, nawet plamki na twarzy. Tyle że może bledszy.

— Jasne, że tak jest — potwierdził szybko Poszwa.

— Jasne — potwierdziłem i ja. Czarny milczał przez chwilę, a potem zapytał:

— To wy naprawdę wierzycie, że ja charakterny?

— No, nie — zaprzeczyliśmy nieskładnie. — Zaraz charakterny. Wielu jakoś ma to żołnierskie szczęście.

O tym żołnierskim szczęściu to chyba ja wybąkałem. Ale to spodobało się chłopakom z batalionu i zaraz zaczęliśmy opowiadać o tych, co takie właśnie szczęście ,w plecaku chowali. Najlepiej było oczywiście wspomnieć o poruczniku Kubiszu. Wiadomo było, że on właśnie razem z Czarnym zostali żywi i nawet nieranni jeszcze w czasie styczniowego rozpoznania, kiedy to czterdziestu chłopa z naszego pułku skoczyło przez lód na drugą stronę Wisły.

— Kubisz, ten też się w czepku rodził — dowodziliśmy. — Może lepiej niż ty, Czarny. — Pamiętacie, chłopaki — ciągnął dalej Poszwa, bo przecież nijako nam było przyświadczyć, że czekamy na śmierć Czarnego — pamiętacie, chłopaki, jak to wracali pod ogniem? Pociski tylko się rwały na lodzie. A oni myk za zwałowisko, skok do drugiego, pociski łup, łup, a oni dalej. Jeńca jeszcze wloką. No, tego jeszcze u nas nie było. Dowódcy sami tak mówili — powtórzył zapaliwszy się do tego opowiadania. — Sami dowódcy. Pułkowniki i generały. Pamiętacie tego rybaka Karasia? — krzyż mu srebrny dali a i Kubisz krzyżyk ładny na mundurze nosi…

— I nad główką teraz — oznajmił spokojnie Czarny. — Nie ma go już między nami.

— Jak to nie ma? — oburzył się Poszwa i stryj mój opowiedział nam, jak to dwie ulice stąd leży przygotowany na tamten świat nasz nadwiślański bohater.

— On leży, a ja sobie z meldunkami do dowództwa ganiam. Nie ma dla mnie kuli — wymamrotał i rzuciwszy hełmem o ziemię polazł w stronę, gdzie skręceni od gwałtowności moździerzowej salwy leżeli niemieccy artylerzyści.

— Stój — zatrzymał mnie Poszwa, kiedy zerwałem się gonić za stryjem. — Jemu to twoje niańkowanie nie pomoże.

— Pewno i nie — zgodziłem się, a potem razem z chłopakami ruszyłem oglądać zabitego porucznika.

Na placyku, gdzie teraz zebrano wszystkich naszych zmarłych, żołnierze wywalali łomami wielkie poharatane odłamkami płaty asfaltu. Tutaj — na samym środku — miał potem stanąć pomnik wart tych, co pod nim będą leżeli. Na razie, póki nie czas było jeszcze na budowanie postumentu, jaki sobie wymarzyliśmy, ani też nawet pięknego, złożonego z pocisków artyleryjskich ogrodzenia, saperzy usypali tylko niewielki kopczyk i obłożywszy go łuskami wywalonymi przez dywizyjne siedemdziesiątki szóstki .wypisywali teraz nazwiska i szarże pochowanych.

— Charakternik, choć tego nie chce — to charakternik. Kapujesz — zwrócił się do mnie — czasami z nieszczęścia w człowieku coś takiego ożyje, że nawet martwa kula go mija. No, śnie lepiej byłoby, odpuść nam Panie, żeby on pocałował już, jak żąda, ziemię. Nie lżej, no, powiedz?

— Nie wiem, dziadku — mruknąłem niechętnie. Nie mogłem teraz ani myśleć, ani gadać o moim stryju. — Za dużo było tego nieszczęścia, za dużo miłości do Zośki.

— Do Zośki — zastanowił się Poszwa. Kto wie, czy on tę Zośkę kochał?

— No, jakże! — oburzyłem się, bo przecież i ślepy mógł zobaczyć, co znaczył ten miesiąc z Zośką dla mojego stryja. — Za co on śmierci szuka?

— Za co? Ja widziałem, jak tam między nimi z Zośką było. To nie tylko tak jak między chłopem a babami. Gospodarka mu się zaczęła podobać, życie pokochał…

— Bredzisz, Poszwa — roześmiałem się. — Gadasz jak ksiądz albo jak nasza babka. Tak, jak nasza babka — powtórzyłem, bo przypomniało mi się, jak o tym samym wracaniu do żywych mówiła, czytając list od Czarnego, stara Zarębowa. — Jak nasza babka. Ze to nic tak zwyczajnie nie widzicie. Miał babę i dzieciaka i mu zabili. Miał ziemię i nie ma. No, dobra i na zdrowie. A potem znowu pomyślał o ziemi i baby sobie poszukał. No i…

— No i znowu nie ma — zakończył Poszwa.

— Znajdzie nową — zapewniłem. — Może tam gdzie w Kołobrzegu przy porcie siądzie. Na morze popatrzy — powtarzałem opowiadania tych, co byli w Baku — na morze popatrzy, fali posłucha i o złym zapomni.

— Nie popatrzy — powiedział Poszwa i nagle, jakby przestraszywszy się tej mimowolnej przepowiedni, zaczął mnie zapewniać, że on śmierci Czarnemu nie życzy, że tak się gada, jakby plewy na wiatr rzucał, a już prorokować…

— Pewno — potwierdziłem. — Kto tam wyprorokuje. Bóg jeden o wszystkim wie a i to, ciut, ciut jak się przekonamy, że go w niebie nie ma. Ja tam prorokuję Czarnemu długie życie i dużo dzieci.

— A daj, Panie, daj — przyświadczył odpraszacz i uśmiechnął się do mnie. — Dzieci będzie trzeba. Narobimy się po wojnie…

— Narobimy — zapewniłem. Ale choć teraz zaczęliśmy jeden przez drugiego gadać o dzieciach i rozważać lubości tego trudu, co to będzie czekał powracających spod Berlina, wybyczonych jak te białowieskie tury, bohaterów — wiadomo było, że złe słowo się rzekło. I teraz, nie chcąc tego nawet, będziemy czekać spełnienia się proroctwa o śmierci mojego stryja wśród gruzowiska Festung Kolberg.



2


Rzecz o proroctwie Poszwy znalazła się nawet w pieśni naszego batalionu. Zaraz pierwszego wieczora po przybyciu do trzebiatowskiej kazerny, kiedy tylko jako tako ogarnęliśmy się ze smrodu spalenizny i zaczęto wspominać Kołobrzeg jakby to już była legenda — przywołano na pamięć Czarnego. I on, i jego zabita pod Byszkami Zośka najpiękniej pasowali do tego, co chcieliśmy złożyć na chwałę kolegom i pożytek piechocie — żeby łatwiej się szło, jak przyjdzie nam gonić aż za Odrę. W dobrej pieśni — lekkiej, aż same nogi, nosi powinno być — tak powiadał nasz batalionowy zapiewajło — musiało być o miłości gorzkiej i żołnierskiej śmierci. A to właśnie, co można było złożyć o domu odebranym, o zabitej kochance, o śmierci, która długo się uprosić nie dała — najlepiej potrafiliśmy wziąć z historii mojego stryja. Nikt przecie jeszcze z nas nie (wiedział wtedy, że Czarny żyje i właśnie chyba tego wieczora idzie pod nóż w ruskim szpitalu polowym. Stąd i w piosence mówiło się, jak skakał, z drugiego piętra płonącego domu, jak padł przecięty wpół serią ssowskiego bergmana i jak chowaliśmy go potem pod murami parowozowni, przykrywając pałatką jego rozbitą do niepoznania głowę.

A przedtem jeszcze, jak tej śmierci wołał i jak kostucha zwlekała. Zaczęło się to równo o godzinie dziesiątej, gdy zostawiwszy za sobą łatwo zdobyte domki przy gazowni, zaczęliśmy natarcie przez tory w kierunku majaczącego daleko za dymami kołobrzeskiego dworca. Teraz już nie szło tak gładko. Potykając się o szyny, zostawiając strzępy płaszczy na rozrzuconych po zwrotnicach zwojach kolczastego drutu, zapadaliśmy w wyrwane przez bomby leje i gramoląc się z nich znowu, batalion nasz darł się dalej w stronę parowozowni. Rąbali do nas ze wszystkich stron i nigdy jeszcze, nawet w najgorszych chwilach, pod Jastrowiem i Drawskiem nie czułem takiego strachu jak tutaj, odsłonięty ze wszystkich stron, szukający choć kawałka wywalonej zwrotnicy, wyrwanego wybuchem dołu. Zarzucona kamieniami ziemia nie dawała się ruszyć ani łopatką, ani pazurami, nie przydatna na nic naszej piechocie, przyjazna im — walącym teraz do nas długimi seriami cekaemów spoza drzew niedalekiego toru wyścigowego. Potem byliśmy dla nich jak wyłożeni na talerzu. Tych, co zdołali zwinąć się za jakim kawałkiem żelastwa i uchronić swoje głowy przed czeszącymi po nas gęsto maszynkami, wyłapywał powolutku ukryty gdzieś sprytnie za naszymi plecami snajper. Co chwila w przerwach pomiędzy jazgotaniem maszynowej broni słychać było suchy strzał i znowu jeden z naszych układał się wygodnie do wiecznego spoczynku. Kiedy potem przypominaliśmy sobie strach, jaki chwycił nas na tym nie kończącym się torowisku, wszyscy przyznawali, że najbardziej bali się tych właśnie strzałów pękających spokojniutko za nami. Niemiec liczył widać, że jego piechota wyprze nas w ciągu najbliższych godzin do miejsca, skąd rozpoczęliśmy nasze natarcie i nie bardzo bawił się nawet w chowanego. Zaczajony gdzieś za kominem, a jednak niewidoczny dla nas, łupał po ssniańsku ekrazytówkami. Ciała ubitych przez niego — kiedy je wreszcie mogliśmy spokojnie zebrać z tego kawałka ziemi pełnego splątanych przewodów, drutów popękanych torów — jedno w drugie naznaczone były strasznymi ranami rozpryskujących się w ciele kuł. Potem zaczął rąbać do nas kursujący na zachód od parowozowni pociąg pancerny. Zaduszony nieomal dymem wybuchającym po ciężkich salwach dobijających po nas — żeby jeszcze było goręcej — okrętów wojennych zobaczyłem nagle, jak stryj mój podnosi się powolutku z kamieniska i pędzi w stronę rozciągających się opodal parowozowni krzaków. Kiedy dobiegał już szczęśliwie tam do tego kawałka ziemi, gdzie można się było przynajmniej okopać, zrozumiałem, że to jest właśnie dla nas jedyny ratunek i otworzywszy szeroko usta, jakbym za chwilę miał paść z głową rozerwaną zapalającym pociskiem, skoczyłem za nim.

Teraz dysząc kopaliśmy łopatkami pulchną już pomimo marcowych przymrozków ziemię ogrodów. Bezpieczny przez chwilę i, jak mi się wydawało, dobrze ukryty w nawisających mi nad głową kolczastych krzakach agrestu słuchałem regularnego jak oddech łomotu okrętowych baterii. Stojące na redzie kanoniery krigsmarina wstrzelane były widać doskonale w każdy kawałek rozciągającej się pomiędzy torem wyścigowym a parowozownią ziemi. I teraz, na znak wirującego po niebie ogona zielonej rakiety, ziemia wziętego przez nasze wojska sadu zaczęła podnosić się w górę. Niewiele więcej niż o dziesięć metrów przed moim dołkiem jedno uderzenie pocisku rozbiło w drzazgi starą jabłoń i przeorało aż prawie po przedpiersie okopu chroniący nas gąszcz maliniaka. Po chwili przyszło mi myśleć o tym, że tutaj będzie nam chyba jeszcze gorzej niż na torowisku. Dowódcy plutonów podrywali się co chwila próbując pchnąć nas do ataku, zmusić, żebyśmy dobiegli do czerwonego muru parowozowni i po każdym takim wrzasku „naprzód” tyraliera nasza zwijała się od serii niemieckich cekaemów. Najbardziej dokuczał nam bijący z boku ogień dobrze zamaskowanego bunkra. Przywołani na pomoc pułkowi artylerzyści odsłoniwszy się nieomal na stanowiskach, ledwo ukryci dla sprawności salw za pancernymi płytami działek, rąbali raz po raz w stronę trzymających nas przy ziemi Niemców. Pociski połączonych salw przeciwpancernych czterdziestek piątek i pułkowych siedemdziesiątek szóstek darły wystrzał po wystrzale ziemię w okolicach bunkra. Ogłuchły już od huku, odchyliwszy na bok twarz patrzałem, jak celowniczy najbliższego działka pochyla się za przyrządami naprowadzając ogień na coraz to bliższy bunkra kwadrat ziemi. Zaraz po szarpnięciu za linkę spustu huk armaty przechodził nagle w niski gwizd lecącego prawie nad moim ciemieniem pocisku, aby zakończyć się głuchym plaśnięciem poderwanego do lotu zagonu ogrodowego czarno—złemu.

Znowu próbowaliśmy skoczyć do przodu. Po paru krokach natarcie nasze pękło od celnych strzałów ukrytego w bunkrze cekaemu. Teraz przytulony do zagonów wiedziałem już, że tak samo jak i ja każdy z piechurów boi się tego bunkra i bać się będzie coraz to straszniej, i coraz to wolniej będzie podrywać się do biegu na wołanie dowódców plutonu. Potem może i nie potrafimy utrzymać się tutaj nawet leżąc tylko, nie wytrzymamy przewalającej się nad naszymi plecami kanonady i przyjdzie czas, że byle atak broniącego się przed nami batalionu alarmowego „Kell” wyrzuci nas aż do domów przy gazowni. Oficerowie nasi pomyśleli pewno to samo. I kiedy działa nasze, tracąc artylerzystę po artylerzyście, nie umiały za nic dogryźć się do bebechów bunkra, smugi bijące w niebo z oficerskich rakiet wezwały na pomoc katiusze.

Ale ukryci w betonie Niemcy wytrzymali nawet i to granie. Przerażające ich zazwyczaj więcej niż sama śmierć organki Wissarionowicza wydobywały z zajętej przez alarmowy batalion ziemi co raz to nowe tereny. Drzewa na nasypie toru wyścigowego straciły już wszystkie swoje gałęzie, a jednak ile razy próbowaliśmy nawet pełzając posunąć się o parę metrów dalej niemieckie maszynki przypłaszczały nas na nowo do ukochanych zagonów. I wtedy właśnie mój stryj postanowił sobie — tak przynajmniej powiadała układana w koszarach pieśń — pobawić się jeszcze raz z kostuchą. Nie sprzeciwiam się pieśni. Może i tak trzeba mówić, choć czasami wspominając odwagę Czarnego, która jednak nigdy nie była głupia, jego dobrą sołdacką cierpliwość, z jaką zaczął podchodzić niemiecki bunkier, chciałbym powiedzieć, że jeśli on nawet szukał kuli, to tak jak szukali jej Zarębowie — z .pomyśleniem i żeby przy okazji jeszcze niejednego przed sobą w piachu zakopać.

Patrzeliśmy więc — cały nasz batalion, jak Czarny posuwa się w stronę błyskającego ciągle od wystrzałów bunkra. Okopany nieomal po szyję w dobrym czarnoziemie wyślepiałem się i ja na niego i byłem szczęśliwy, że to nie ja grzebię się tam powoli wystawiony całą miękkością pleców na kule niemieckiego snajpera. Czekałem ciągle tego głuchego wybuchu ekrazytówki i dotąd nie potrafię pojąć, co stało się z niemieckim wyborowym, dlaczego nie złożył się jak trzeba i nie przybił do ziemi pełzającego piechura. A jednak bojąc się wiedziałem — po raz pierwszy chyba w życiu, że zaraz po tym wyczekiwanym strzale zerwę z siebie płaszcz i tak jak mój stryj w samym tylko mundurze poczołgam się naprzód, bo byłem jednak związany z Zarębami tą właśnie kropeleczką krwi, co nie pozwalała na zagrzebywanie się jak robak w ziemi.

— Właśnie jak robak — szeptałem wyobrażając sobie, jak będę ciągnąć się naprzód zwijający się przed okiem czatującego gdzieś na dachu domu snajpera — właśnie tak jak czerw. Jak szarozielona glizda dźwigająca miarowo okrągły łepek hełmu.

Czarny przesunął się teraz w stronę ocalałych jeszcze krzaków ogrodu. I wtedy zobaczyliśmy, jak od przywalonej darnią betonowej gładzizny bunkra odrywa się kilku Niemców i przypadłszy tak jak i mój stryj do ziemi posuwa się w jego stronę. Zatrzymałem oddech i już nasze moździerze tłukły wybuchami po miejscu, gdzie zapadli w gęstwinę Niemcy. Cekaemiści i nosiciele lekkich karabinów maszynowych zgrupowani na lewym skrzydle batalionu skoczyli o parę kroków naprzód i stąd zza osłony wału przeszukiwali ogniem okolice bunkra. Niemcy jednak posuwali się dalej w kierunku Czarnego.

— Snajpera — szeptałem zagryzając ze złości wargi — żeby snajpera…

Ale nasi snajperzy nie mieli nic do gadania. Na to, aby zobaczyć, jak wyborowemu trzeba, całą płaszczyznę ogrodu, musieliby cofnąć się pod ogniem batalionu „Kell” w stronę nie zdobytych jeszcze przez nas i nie obsadzonych przez Niemców — niczyich domów. Na to było już za późno. Broniący bunkra żołnierze korzystając umiejętnie z wyrw, jakie w ziemi otaczającej bunkier wyłupały nasze siedemdziesiątki szóstki przybliżali się coraz bardziej do ostrzeliwującego się krótkimi seriami pepeszy stryja. Widzieliśmy to wszystko niby w okrutnym teatrze i nie potrafiliśmy w niczym pomóc przeskakującemu z rowu do rowu Czarnemu.

I wtedy obudziła się we mnie kropelka krwi Zarębów. Słysząc jak coraz słabiej pukają wystrzały z pistoletu stryja, poderwałem się na nogi i jak powiadali potem leżący obok mnie koledzy, upadłem do okopu tak sztywno, jakby kula snajpera uwięzła mi w samym środku kręgosłupa.

Tak właśnie pomyśleli zdziwieni, że nie drgam jak inni, nie drapię ziemi pazurami. o mało zresztą nie drapałem. W kronice pułku zapisane jest przecie to dziwne zdarzenie z kulą, co uderzyła mnie akurat w noszoną na sercu papierośnicę. Tam też pisarze pułkowi opowiedzieli, co działo się wówczas, gdy sparaliżowany zupełnie, nie mogąc drgnąć nawet palcem, a nie pozbawiony słuchu leżałem gębą do ziemi wsłuchany w niespodziany łomot naszych dział i moździerzy.

— To właśnie było tak — mówił potem Poszwa. — Jak już oni byli tuż tuż twojego stryja, nasza artyleria nie mogła nawet rąbnąć w tę stronę. Bali się przecież o Czarnego. Ci w feldgrau podłazili coraz bliżej i już poznaliśmy — chcą brać go żywcem.

— Żywcem — roześmiałem się szyderczo — żywcem brać Zarębę!

— No, właśnie — przyznał Poszwa — to i go nie wzięli. On, powiadam ci, wyskoczył nagle z okopu, wyskoczył i jak zawoła do nas „ognia chłopaki, ognia na mnie!”.

I przymrużając swoje kocie oczy, jakby jeszcze teraz przyświadczał Czarnemu w tym krzyku, Józek Poszwa kończył:

— No, to i daliśmy ognia. A potem piechota poszła naprzód aż się po tych ogrodach kurzyło… No, sam wiesz zresztą.

Wiedziałem. Przecież biegłem razem z nimi podniesiony nieomal z martwych tym okropnym krzykiem, co przeleciał jak płomień po całej tyralierze ogłuszony jeszcze, ale już pojmujący, że ubrany tylko w mundur, nieskrępowany szynelem sołdat, co poderwał się przed nami i pierwszy doskoczył z granatami pod błyskające jeszcze ogniem szczeliny bunkra, to właśnie Czarny.

Jak zawsze cały, jak zawsze nie tknięty nawet odłamkiem rozpryskującego się pod pociskami artylerii betonu.

Ale to już, wedle biegu pieśni ułożonej o bitwie kołobrzeskiej, były ostatnie chwile szczęśliwego flirtu z kostuchą. W pieśni nie mówiono więc o tym, jak to po zdobyciu parowozowni dostaliśmy się znowu pod ogień walącego ze wszystkich dział pociągu pancernego. Najważniejsze było bowiem, jak Czarny umierał. Zwrotki o jego ostatnich minutach mówiły o mało ważnym dla losów batalionu, a niezapomnianym tylko przez śmierć mojego stryja, zdobywaniu leżących na północ od parowozowni domów.

Mieliśmy chwilę spokoju. Tak przynajmniej wydawało się nam, ogłuszonym od ciągłego huku okrętowych dział kriegsmarina, od ostrzału bijącego w nas z dalekiego mola i od trzasku lekkich armat pancernika. Część naszych skoczyła więc w lewo i zostawiwszy na płaszczyźnie przecznicy trzy przygwożdżone przez snajperów trupy, zaczęliśmy zdobywać dom, z którego pięter, jak nam się zdawało, czterdziestki piątki będą miały przepiękne pole do zagrania swojej partii z groźnym pociągiem. Czarny wpadł pierwszy w szeroko rozbitą wybuchem granatów bramę domu i grzebiąc się przez chwilę w rozsypanym z worków piachu poprowadził przepiękny, równiutki ścieg serii po osmalonych ścianach klatki schodowej. Za nim ciskając granatami w okna piwnic skoczyli do kamienicy inni strzelcy. My zostaliśmy w podwórzu. Przyczajony za betonowym obudowaniem śmietniska leżałem razem z erkaemistą i zastępując ubitego w przecznicy ładowniczego pomagałem mu wcisnąć w zatrzaski okrągły bęben z pociskami. Na razie patrzyliśmy tylko po oknach, czy czasem w którymś z nich nie pojawi się wart serii cień w feldgrau. Ale w domu było cicho. Przynajmniej nam wydawało się, że po serii Czarnego i wybuchu eksplodujących w piwnicach granatów nasi przebiegali przez mieszkania kamienicy w całkowitym spokoju.

— Będzie miejsce dla przeciwpancernych — ucieszył się celowniczy a i mnie zrobiło się raźniej na myśl o tym, jak toczący się pewnie po szynach niemiecki pancernik zacznie pękać od salw bijących na wprost działek.

— Dojdziemy go — powiedziałem i pewny teraz zaległego nad podwórzem spokoju, zacząłem szybko nabijać kulami opróżniony magazynek pepeszki. I wtedy właśnie w jednej nieomal sekundzie, pierwsze piętro domu rozgorzało gwałtownym ogniem. Na podwórzu, nawet tu w rogu za betonem śmietniska zrobiło się nagle tak sucho, jakbyśmy znaleźli się w samym środku ognia. Do dziś nikt z nas nie potrafi wytłumaczyć, co takiego ukryto w tym domu, że przed naszymi osłupiałymi oczyma stał teraz płonąc od pierwszego piętra jak ogromna kościelna świeca.

— Feldgrau! — krzyknął nagle erkaemistą i już maszynka jego biła po oknach parteru, gdzie przeskakiwały cienie dźwigających miotacze ognia Niemców. — Felgrau! — powtórzył i za chwilę w stronę chroniącej nas betonowej ściany strzeliły wąskie strumienie płomieni. Niemcy starali się teraz wymacać nas i albo usmażyć żywcem, albo ubić szybkimi seriami z emge.

— Pod twą obroną — zaczął się modlić celowniczy i przycisnąwszy uważnie kolbą karabinu do ramienia, bił króciutkimi seriami niby na ćwiczeniach w pułkowej strzelnicy po pękających od ognia oknach domu.

— Jest — ucieszyłem się widząc, jak jeden z nich wylatuje przez framugę parteru i wali się płasko wprost na beton podwórza. Niemcy doszli już do piwnicy. Trzymani przez nas pod obstrzałem nie umieli wydostać się z płonącego domu. Wystawiając przez małe okienka pyszczki swoich erkaemów próbowali domacać się nas i otworzyć drogę.

— Dobra, dobra — cieszył się leżący obok mnie chłopak. — Jest jak jest. Ale oni nie wyjdą. Spalą się lutry…

— Spalą się — powtórzyłem radośnie i nagle pomyślawszy o Czarnym spojrzałem na gorejące piętra domu. — Nasi — szarpałem celowniczego za rękaw — nasi…

To było właśnie tak. Zagonieni pożarem aż na strych chłopcy z naszego batalionu wychylali się teraz z okien i przyłożywszy na zewnątrz nogi próbowali skakać na leżące w rogu podwórza nieliczne nie wniesione do domu worki z piaskiem. Pierwszy, o ile mogliśmy to dojrzeć, skoczył kapral i pamiętam do dziś jak objęty ogniem, co zapalił mu już ubranie, leciał w dół wprost pod lufy czekających swojej serii niemieckich maszynek.

— Szybciej! — krzyknąłem i razem z erkaemistą pociągnęliśmy serią po okienkach piwnicy. Ale kapral przewrócił się tylko na bok i jakby próbując jeszcze poczołgać się choć metr w naszą stronę, podniósł grzbiet i tak już został skręcony straszliwie w rozrzuconym płaszczu, po którego połach rozlewały się coraz to szersze plamy ognia. Potem skakali bracia Paszkowscy. Starszy przylgnąwszy na chwilę do bruku podwórza przeczekał, aż umilkną serie niemieckich „MG” i nagle poderwawszy się runął w nasza stronę. Tak, wyciągając do swoich ręce, pozostał już zagubiony na połowie drogi pomiędzy nami a nimi. Za chwilę zobaczyliśmy, jak uchwycony płomieniem miotacza goreje pochodnią, a potem zmienia się w strugę podobną do zakrzepłego szlamu.

To samo zostało i z Czarnego. Tak przynajmniej sądziłem grzebiąc po zwycięstwie jego rzekomego trupa. Nie mogłem przecież pojąć, że i tym razem nie tknięty przez kostuchę przeskoczył po dachach do następnego domu. Nie mogłem też wiedzieć, że trafionego pociskiem w głową, leżącego niby trup w odległym kwartale miasta, znajdą szukający swoich i wojennego łupu saperzy z tysiąc sześćdziesiątego pułku. Że ulitują się nad nim i korzystając z przejeżdżającej zawalonymi ulicami furki zawiozą do swoich. A potem jeszcze — jakby naprawdę śmierć uparła się omijać mojego stryja — ruski chirurg ucieszony zdobyciem Festung Kolberg, postanowił zabawić się w beznadziejną z pozoru trepanację. Dla mnie pozostanie wszystko tak, jak w pieśni. Bo przecież, bijąc ze swojego automatu po oknach piwnicy, byłem pewny, że żołnierz, który skoczył szczęśliwie i, zamiast jak inni próbować ucieczki, strzela paląc się już w stronę niemieckich miotaczy — to właśnie Czarny. Zaręba — jak oni wszyscy — nawet w godzinie śmierci ubijający tych, których należało ubić.



3


Tak więc krok po kroku darliśmy się w stronę morza. Za każdym razem, kiedy na sygnał dowódców trzeba było poderwać się z gruzowiska i zdobyć choć parę metrów przeskakując przez ogień karabinów maszynowych i smugi odpalających głucho po przecznicach pancerfaustów — za każdym razem czekałem na Czarnego. Patrzyłem wiernie po strzeleckich stanowiskach, ciekaw czy i tym razem stryj mój zerwie się jak zwykle pierwszy i wyprzedzając tyralierę dopadnie niemieckich umocnień. Potem — dysząc gwałtownie, dziękując Bogu za całość swego mięsa, uczepiony bezpiecznego kawałka gruntu przypominałem sobie, jak to Czarny leży na betonie któregoś z tych ciasnych podwórzy, oddzielony od nas chmurą ognia — sam zmieniony w żużel.

— Roman — płakałem, po raz pierwszy chyba ośmielając się nazwać mojego stryja chrzestnym imieniem — Roman, nikt z nas stąd nie wyjdzie…

To były właśnie te godziny, kiedy my wsiowi, po raz pierwszy bijący się w takim mieście, zaczynaliśmy bać się każdego łomotu zawalających się stropów, nie umieliśmy pójść dalej, czuliśmy, jak wokół nas robi się coraz puściej. Tyraliery, w których nauczyliśmy się iść do szturmu, rozłamy—wały się o mury domów, ginęły w czeluściach piwnic. Było nas coraz mniej i coraz trudniej przychodziło obwoływać się wzajemnie, jak to zwykliśmy zawsze… Przeskakujące z piętra na piętro dobrze wyszkolone niemieckie drużyny tłukły po nas ogniem, zza kominów, zza każdego występu muru bili snajperzy. Nie mogliśmy ich przecież wygnieść do szczętu, musieliśmy wgryzać się w ten beton coraz dalej, a oni zostawieni za naszymi plecami wybijali nam żołnierza po żołnierzu. Celne głowice pancernych pięści zwalały całe piętra w byle jak skleconych domach, a my nie potrafiliśmy poznać od razu, czy ściany, za którymi przyszło nam kryć swe grzbiety, nie runą od pierwszego wystrzału. Nie umieliśmy przechodzić przez płomienie i zawsze nas, wahających się przed skokiem między gorejące kanapy, szafy, wszystko to, co wyrzucali tarasujący nam drogą Niemcy — zatrzymanych choć na moment w biegu, upatrywali sobie strzelający coraz gęściej „wyborowi”. Przypominając sobie w Trzebiatowie te straszne godziny przyświadczaliśmy, że niewiele już brakowało, aby opierający się coraz gwałtowniej i lepiej żołnierze Festung Kolberg przeszli do kontrataku i wyparli nas aż na pola przed parowozownią.

— Potapowicz wiedział, co robi — przypominaliśmy decyzję dowódcy pułku, który rzucił na pierwszą linię wszystkich, co się jako tako w naszym „dziesiątym” mogli ruszać. W grupach szturmowych, wspierających w ryciu się przez gruzowiska bili się teraz pisarze, gońcy, woźnice — wszyscy, co w ataku na bunkry Pomorskiego Wału tak blisko nosem prochu nie wąchali. Wyszkoleni przez naszego porucznika powstańca — co przepłynął Wisłę, a teraz uczył fizylierów strzelania z niemieckiej broni — szybcy chłopcy z pierwszej kompanii rąbali po niemieckich stanowiskach uderzeniami zdobycznych pancerfaustów. Pułk ruszył jeszcze raz naprzód i tuż przed nocą rozbijając dobrymi salwami z moździerzy nękający nas niemiecki cekaem — tuż przed samą nocą zalegliśmy w willowej dzielnicy.

Tu powinno pójść łatwiej. Można się będzie znowu przyłożyć do ziemi, a potem gnać na niemieckie maszynki z krzykiem takim, że każdy słyszał „hurra!” sąsiada, rozumiał, jak zaczepiają się ogniwa tyralier. Był żołnierzem. Pokazaliśmy przecie, ledwo zdążyło się złapać trochę oddechu, jak potrafimy skoczyć z rozpędu na okopanych koło „białego domu” Niemców. Zasypiając w oczekiwaniu na poranny szturm przypominałem sobie z radością to uczucie lekkości, kiedy skoczywszy za czołgami na feldgrauowców biliśmy się gębą w gębę na kolby pepesz, potem na pięści i na noże.

Tu przyszedł i na mnie czas pokazania swojego zarębowskiego majsterstwa. Przypominając sobie, czego —nauczono mnie na naszej wsi i co wyedukował do końca Czarny, płatałem bebechy noszonym na takie święto w chlebaku starym, wyrzezanym w zęby jak piła, francuskim bagnetem. Niemcy jak zawsze, kiedy przyszło im popatrzeć nam z bliska w ślepia, umykali .po załomach okopów, rzucali broń i tak myśląc o ich krzyku zasnąłem walcząc dalej w okopach, ale teraz tuż obok Czarnego. Stryj pociemniały na gębie jeszcze bardziej niż po śmierci Zośki szczerzył zęby i doskakując do uciekających ubijał ich jednym uderzeniem kolby. Potem odwróciwszy się do mnie patrzał chwilę i pobiegł dalej.

Ciotka Rozalka — jak to zwykle ona — uważała potem ten mój sen za proroctwo. Ale co to miało wyprorokować? Że niby Czarny wyżyje, że nawet spróbuje z innymi z naszego pułku gospodarować pod Byszkami i że gospodarka będzie mu przeciekać niby martwemu przez palce. Że wróci do Zarębówki i będzie chodził niby żywy a niby trup, bo już nie dał rady wy prostować grzbietu po śmierci Zośki…

Tak też myślała i babka. Ale ciotka Rozalia upierała się przy swoich wyliczeniach, wyczytała nawet w Piśmie dzień, w którym Czarny jeszcze ożyje dla życia. Może nawet zacznie na nowo gospodarowanie. I dlatego tak ważne było dla niej każde słowo stryja z ostatnich jego przed postrzałem dni. A też i to, co powiedział nam, kiedyśmy zobaczyli go na nowo w naszym pułku i witali jak jakiego jerozolimskiego króla. To co się wtedy zdarzyło, mogłem powtarzać Rozalii słowo w słowo. I nawet przyjemnie mi było wygadać, jak to stryj opowiedział nam wreszcie swoje przebudzenie w ruskim szpitalu. Doktorzy nachyleni nad nim uderzali go leciutko palcami po policzkach i śmiejąc się z jego zdziwienia pogadywali, że mało maleńko a już nie wyciągnęliby go za nóżki z tamtego świata.

— Fajne doktory — ucieszyliśmy się, Chwycik u nich krzepki…

— Krzepki — przyświadczył Czarny i to już był koniec rozmowy. Bo kiedy potem nasz batalionowy odpraszacz wywołał mnie i zaczął gadać, jak to niektórzy nie od razu ze wszystkim wracają między żywych, poprosiłem go ładnie, żeby się o nas Zarębów nie martwił. Jeśli mój stryj zostawił co po tamtej stronie wody, nikt mu w tym nie pomoże. A nas — powtórzyłem to „nas”, żeby sobie dobrze zapamiętano, o kim mowa — nas w domu uczono, żeby patrzeć za żywymi. Inaczej niedługo byś się na kurpiowskich piaskach utrzymał.

— Widniałeś jałowiec? — dodałem jeszcze dla jasności powtarzając to właśnie, co o nas Zarębach lubiła powiadać babka. — Widziałeś, jak się trzyma? No, to zostaw w bożym spokoju Czarnego.

— Jałowiec? — zdziwił się odpraszacz i jeszcze raz powtórzywszy to słowo zastanawiał się nad nim, jakby smakując zawartą w „jałowcu” zapowiedź choroby.

— A jałowiec — odparłem ze złością. Lepsze to na nasz grunt od innego…

Wtedy jednak w Kołobrzegu, kiedy przyszło mi zbudzić się z tego snu o moim zabitym stryju, nie byłbym tak pewny swojej kurpiowskiej twardości. Dobrze pamiętam, jak trzęsły mi się ręce i to tak, że nie mogłem wcisnąć nabojów do bębna pepeszki. Potem poszliśmy do natarcia. I znów bili do nas z pancerfaustów, dział okrętowych i sześciolufowych nebelwerferów. Nasze przeciwpancerne odszczekiwały się gęsto,

ale i tak ledwo posuwaliśmy się naprzód w tym ostatnim szturmie. Zalegając co chwila przy ziemi pomyślałem z przerażeniem, że za każdym takim odpoczynkiem zapadam pomimo wszystko w nie dający się niczym odpędzić sen. Czarny powracał do mnie, potem zapomniałem o nim czołgając się naprzód i znowu śniłem, jak zabijamy Niemców, jak ginie Zośka…

— Szybciej — bełkotałem — szybciej — obłąkany już prawie od tego snu. Tak zresztą, jak się potem okazało, gorączkowali nieomal wszyscy, nie umiejąc po czterodniowej bitwie utrzymać przytomności inaczej jak idąc naprzód. Ciągle naprzód…

Potem w frontowych gazetach i naszej pułkowej kronice napisano, że osiemnastego marca o drugiej godzinie w nocy ruszyliśmy do ostatniego natarcia kołobrzeskiej bitwy. O godzinie czwartej dotknęliśmy skrzydłami tyraliery piechurów z tysiąc sześćdziesiątego trzeciego pułku. Ja nawet nie pamiętam tego spotkania. Wiem tylko, że kiedy doszliśmy tam, gdzie nam kazano, upadłem obok otaczających piasek plaży krzaków i dysząc patrzyłem, jak ci co przeżyli, idąc razem ze mną w tyralierze, biegną teraz z krzykiem na dół, nad morze.

Od strony portu próbowano jeszcze strzelać do nas ogniem na wprost z ocalałej zenitówki i nasi artylerzyści ocierając umazane błotem twarze szykowali się teraz do

wymacania niemieckiego działka. Widziałem ich przez gorączkową mgłą nieruchomych, jakby skamienieli, wpatrując się w schylonego za przyrządami celowniczego. Potem działo skoczyło szybko do tyłu i tuż koło portowego mola buchnęła wysmukła fontanna.

— Krótki. Poprawka — powiedział celowniczy i znowu zobaczyłem, jak artylerzyści zamierają wpatrzeni w stronę, gdzie po dwóch szybkich, jakby to z pistoletu kropił, wybuchach — podniosła się czerniejąca coraz bardziej chmura dymu.

— Dobra robota — powiedziałem wstając i przeszedłszy koło nich tak bliziutko, że poczułem idące od działa fale gorącego powietrza, ruszyłem za swoimi przez piasek plaży.

Tam już ci, co przeżyli, weselili się myjąc ręce, pryskając na siebie wodą a nawet próbując, czy woda jest, jak trzeba i czy walczyliśmy o prawdziwe, jak się nam należy — słone niby śledź morze.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bryll Ernest
Bryll Ernest Wieczernik
Bryll Ernest Wiersze
Bryll Ernest
Bryll Ernest Rzecz listopadowa
Ernest Bryll – Wciąż o Ikarach głoszą
Ernest Bryll ANIELE Strózu mój
A JA JESTEM Ernest Bryll
Ernest Bryll opowiada o siostrze Faustynie i kulcie miłosierdzia w Irlandii
Ernest bryll wiersze
13 Jalowiecki Informatyczne wspomaganie
jałowiec
Jałowiec
Jałowiec
12 Jalowiecki Technologie zarzadzania
Jałowiec pospolity, Zdrowie, diety, porady, Rośliny lecznicze cz I.jpg, Zioła leczą, Zioła - własciw
Jałowiec Krakowski Gr24A lab6
Jałowiec jagody, 1. ROLNICTWO, Rośliny lecznicze
PRZYPRAWY Jałowiec

więcej podobnych podstron