86 Pan Samochodzik i podziemia Wrocławia Iga Karst

PS-86

IGA KARST








PAN SAMOCHODZIK


I …


PODZIEMIA WROCŁAWIA



ROZDZIAŁ PIERWSZY


WYKŁAD W AULI LEOPOLDYŃSKIEJ * SKĄD W BROSZURZE WZIĘŁA SIĘ BIBUŁKA? * TRZY WERSY ZAGADKI * HR Z KROPKĄ * SZLACHCIC Z WROCŁAWSKIEGO RYNKU * KRÓL KRÓLOWI NIERÓWNY *

UPÓR SIOSTRZENICY * PONIEMIECKIE PIWNICE * JAN WALADA *

CZY PODZIEMNE MIASTO JEST FIKCJĄ?


Nasze oczy powoli oswajały się z bogactwem zdobień Auli Leopoldyńskiej, reprezentacyjnej sali Uniwersytetu Wrocławskiego. Stryj Tomasz, mój brat Jacek i ja siedzieliśmy w pierwszym rzędzie krzeseł tuż przed stopniami podium. Za nami zajęli miejsca dziennikarze, znawcy sztuki, historycy i nieprzebrana rzesza poszukiwaczy skarbów, skupionych w kilku towarzystwach.

Jeszcze nim na sali pojawił się profesor Stanisław Pec, który to był organizatorem tego spotkania, rozdano wszystkim jego uczestnikom niewielkie broszurki. Z okładki krzyczało: „Legendarne perły odnalezione!”1.

Profesor z rumieńcami na policzkach opowiadał o odkryciu stryja, do którego również przyczyniliśmy się z Jackiem i ze wzruszeniem pokazywał zdjęcia wspaniałego naszyjnika. Właśnie wtedy na twarzy stryja dostrzegłam osobliwy płomień. Skierowałam wzrok niżej. Stryj intensywnie studiował swój egzemplarz broszurki. Cóż mogło być w niej napisane, o czym nie wiedziałabym, czego nie odczułabym na własnej skórze w trakcie poszukiwania pereł? Co tak pochłonęło Pana Samochodzika? Po chwili stryj ocknął się z zamyślenia. Zobaczył, że jego zaniepokojenie nie uszło mojej uwagi i wcisnął mi w ręce cienką książeczkę, mówiąc:

- Uważaj!

Głos stryja był zabarwiony matowo, a czoło przecinały dwie pionowe linie. Nie słuchał wykładu profesora Peca, zastanawiał się nad czymś.

Wzięłam do rąk przekazaną mi broszurę, ale nie otworzyłam jej od razu. Upłynął kwadrans, zanim, niby to z ciekawości, zajrzałam do jej wnętrza.

Dopiero, gdy kartkowałam ją po raz drugi, w dolnym rogu którejś z kolei kartki, dojrzałam tak cienki, że niemal przezroczysty strzępek papieru.

Wklejono go w taki sposób, by na pierwszy rzut oka wtapiał się w cieniowane tło.

Rozejrzałam się naokoło. Ludzie siedzieli zatopieni w treści wywodu profesora. Tylko liczne rzeźby zdawały się krzyczeć ponad naszymi głowami. Przeciwwagą dla nich były zimne spojrzenia postaci na owalnych portretach. Obrazy wisiały pomiędzy oknami, w złoconych ramach, których finezja wskazywała na rękę najwyborniejszego artysty. Aula Leopoldyńska przedstawiała doskonale zrealizowaną koncepcję połączenia w jednym wnętrzu: rzeźby, malarstwa i reszty wystroju. Elementy przechodziły między sobą płynnie, tworząc wrażenie dynamiki. Autorem wykonanych na początku XVIII wieku malowideł był Handke.

Wróciłam wzrokiem do fragmentu bibułki. Czymś, co pozostawiło ślad cienki niczym włos, naniesiono na nią krótki napis:


Odpowiedź odda hrabia

Któremu Król nie odebrał

Co cesarz nadał


Jacek zdawał się być zaaferowany referatem profesora Peca do tego stopnia, że nie zaobserwował na mojej twarzy symptomów niepokoju, które musiały się na niej uwypuklić, gdy przeczytałam tekst. Kto natrudził się tak bardzo, by przekazać stryjowi te trzy zagadkowe wersy? Po co ktoś wypisał fragment jakiegoś wiersza, nie podając nawet jego autora? A może to nie wiersz? Może zagadka?

Nagle przyszło mi coś do głowy. Pospiesznie przewertowałam swoją broszurę w nadziei, że u mnie znalazła się podobna wkładka i że jest ona integralną częścią każdej broszury. I wtedy upewniłam się, że trójwers skierowano wprost do stryja - ani przypadkiem, ani przez pomyłkę. „Ciekawe, czy stryj szuka odpowiedzi na jakieś pytanie” - zastanowiłam się. „Może jego umysł zajmuje właśnie rozwiązanie kolejnej zagadki, o której mi nie powiedział? To prawdopodobne. Czyżby jakiś człowiek toczył z nim grę zagadek, a to jest jej następny etap?”

Wpatrzona we fragment kartki swojej broszury, który - w przeciwieństwie do tej samej stronicy z broszury stryja - świecił pustką, poczułam, jak natłok pytań przesłania jasność mojego myślenia. Zamknęłam powieki i odetchnęłam głęboko. Ponownie zajrzałam na powierzchnię bibułki. Cóż to za hrabia, któremu coś dał cesarz, a potem tej samej rzeczy nie odebrał Król? Czy ów hrabia ma jakiś związek z Wrocławiem? Wreszcie, który hrabia najpierw był pod władaniem cesarza, a potem znalazł się w mocy prawa dzierżonego królewskimi dłońmi? No i nie można zapomnieć, że hrabia, którego nie potrafię zidentyfikować, ma na coś odpowiedzieć!

Poruszona krótkim tekstem, odczułam na karku dobrze znajomy dreszcz. Moją skórę równomiernie pokryła gęsia skórka i już nie potrafiłam myśleć o niczym innym, jak o prawie przezroczystym fragmencie bibułki wklejonym do folderu stryja. Moje podniecenie wzrastało wprost proporcjonalnie do przedłużającego się czasu wykładu. Czy to możliwe, żeby maleńkie ziarno piasku, jakim mogłaby stać się owa bibułka, poruszyło całą lawinę kamieni-zagadek? Po upływie dobrej godziny, wlokącej się niczym wieczność, chmara słuchaczy wyszła przez drzwi otoczone ramą z czerwonego marmuru, nad którym dominował kartusz z napisem: AULA LEOPOLDINA.

Zatrzymaliśmy się na biało-czarnej, układanej w karo posadzce, tuż przed salą. Stryj odpowiadał skinieniami głowy na liczne pozdrowienia, ale nie zbliżył się do żadnego z naukowców. Gdy Jacek wyszedł na korytarz, od razu zaciągnęliśmy go na bok. Nie pokazując mu broszury z wklejonym tekstem, krótko przedstawiliśmy mu nasze spostrzeżenie. Równocześnie stryj Tomasz zaprzeczył, jakoby bibułka była częścią jakiekolwiek sprawy, z którą mógłby się zmagać w tajemnicy przed moim bratem i przede mną.

- Dlaczego ktoś natrudził się, by wkleić tę kartkę do folderu stryja i bezpiecznie mu go dostarczyć, ale nie zawarł na kartce konkretnych informacji? - Jacka dopadły wątpliwości. - Jak stryj ma rozumieć posunięcie bliżej nieokreślonego nieznajomego? Jako wyzwanie? Stryj ma szukać tej odpowiedzi, o której mowa w wierszyku?

Doskonale wykształcony historyk sztuki patrzył na nas, dwójkę młodych ludzi, z politowaniem, ale nie z drwiną. Otulał nas ciepłym spojrzeniem, jakby chcąc użyczyć nam swojej wiedzy. Kąciki jego ust uniosły się, tęczówki oprószyły radosne iskry. Objął nas ramionami i wyszeptał:

- Myślę, że ktoś bardzo chce, żebym pojawił się w pewnym miejscu.

- Gdzie?! - prawie wrzasnął Jacek, po czym spuścił głowę, zorientowawszy się, że jego głos zabrzmiał zbyt donośnie.

- I po co? - dodałam po cichu.

Stryj popchnął nas delikatnie ku wyjściu z budynku. Bez słów wydostaliśmy się na zewnątrz. Nie przystanęliśmy na ulicy, ale poszliśmy w stronę Rynku.

- Nie wiem, po co ktoś chce się ze mną skontaktować, ale wiem, dokąd powinienem skierować swoje kroki - zaczął. - Rozwiązanie zagadki zawartej w tekście to dziecinada - dumnie wypiął klatkę piersiową. - Oczywiście wy mielibyście z tym problem, ale osobie interesującej się od wielu lat dziełami sztuki, rozszyfrowanie wierszyka nie sprawia trudności - stryj brzmiał pewnie, jakby w ogóle nie miał wątpliwości w tej kwestii.

Zniecierpliwiony Jacek dawał wycisk mankietowi koszuli, z pasją miął go między palcami. Wreszcie nie wytrzymał:

- Ten tekst to cytat z jakiegoś starego wiersza, nieprawdaż? Stryj rozpoznał krótki fragment, a że zna całe dzieło, i oczywiście pamięta jego treść, dopasował je... - dryfował w morzu niewiadomych.

- Sądzę, że to dzieło współczesne. Zaraz sami to ocenicie - chrząknął.- Otóż, kochani, po drugiej wojnie światowej Wrocław znowu stał się polskim miastem. Do tamtej pory ziemie te należały do Niemiec, o czym zresztą doskonale wiecie. W latach pięćdziesiątych przewieziono tu ze Lwowa pomnik hrabiego, który to rzekomo ma nam dać jakąś odpowiedź.

- O nic go nie pytaliśmy! - wypalił zdezorientowany Jacek.

- Pomnik chcesz o coś pytać? - trzasnęłam brata w kostkę. - Zwariowałeś?

- To zwykła przenośnia literacka - rzekł stryj.

- Na Rynku stoi pomnik Aleksandra hrabiego Fredry - przypomniałam sobie.

- I właśnie o niego chodzi - stryj przytaknął.

Minęliśmy księgarnię akademicką, dalej antykwariat i bibliotekę anglojęzyczną. Przed nami otworzyła się przestrzeń Rynku ze strzelistym pręgierzem. Uliczni malarze sprzedawali tu swoje obrazy olejne. Towarzyszył im młody człowiek, zapewne student ASP. Jego akwarelki prezentowały się znacznie lepiej od pozostałych. Zaraz za stanowiskami malarzy skręciliśmy w prawo, pomiędzy rząd kamienic i średniowieczny ratusz.

- Co naszemu mistrzowi komedii podarował cesarz, a czego Król nie odebrał? - drążył Jacek.

- HR z kropką - odparł Pan Samochodzik.

Stryj Tomasz, detektyw amator trudniący się z ramienia Ministerstwa Kultury i Sztuki rozwiązywaniem zagadek związanych z zabytkami, dziełami sztuki i rzeczami wartościowymi z historycznego punktu widzenia, mógł popisać się ogromną wiedzą z branży, którą się zajmował. Jego sukcesów wprost nie dałoby się zliczyć. Jaką przeszkodę miałby stanowić dla niego błahy wierszyk, skoro radził sobie z problemami nieporównywalnie większego formatu, jak chwytanie przemytników, złodziei dzieł sztuki czy wyjaśnianie tajemnic historycznych? Żadną! Tekst z broszurki potraktował stryj jako zabawę, a teraz przekomarzał się z nami.

- Jak to HR z kropką? - zapytaliśmy równocześnie.

- Tytuł hrabiowski - uściślił. - Wiąże się to z pewną, przyznam zabawną, anegdotą. Gdy przetransportowano do Wrocławia rzeźbę przedstawiającą Aleksandra Fredrę, okazało się, że na cokole brakuje właśnie skrótu HR. Przypominam, że były to lata pięćdziesiąte XX wieku, lata nie sprzyjające szerzeniu pamięci o szlachcie. Specjaliści zaczęli się spierać, czy powinno się odtworzyć na cokole te dwie litery. Przewodniczący Rady Prezydium miasta nie był za ingerencjami w aktualny stan monumentu. Wtedy to jeden z radnych rzekł: „No. panowie, co cesarz nadał, tego król nie może odbierać”.

- Nie rozumiem...

- A zrozumiesz, kiedy dodam, że przewodniczący miał na nazwisko Król2?

Roześmialiśmy się.

- A dlaczego Fredro trafił akurat tu? - zapytał Jacek.

- Po wojnie na tych ziemiach osiedliło się wielu naukowców pochodzących ze Lwowa. Posąg również jest lwowski - wyjaśnił pokrótce stryj, bo już dochodziliśmy do celu.

Wrocławski Rynek jest wyznaczony łańcuchem kolorowych kamieniczek ciągnących się dookoła jego obwodu, z przerwami w narożnikach. Pośrodku niemalże kwadratowego placu są usytuowane sukiennice i ratusz, prawdziwa perła gotyku.

Nareszcie zobaczyliśmy pomnik Fredry, za którym rozciągał się plac Gołębi.

Gdzieś zza kamienic strzelały w niebo wieże kościoła garnizonowego.

Wśród zabytków kręcili się ludzie; jedni szybkim krokiem przemierzali Rynek na przełaj, inni leniwie poruszali się po nim z aparatami fotograficznymi w rękach, natomiast młodzi mieszkańcy miasta oblegali ławki i granitowe siedziska.

Spora rzeźba ukazywała komediopisarza siedzącego na krześle. W prawej ręce ściskał pióro, w lewej zaś zwój papieru. Całość została stworzona w 1897 roku przez Leonarda Marconiego, profesora Politechniki Lwowskiej.

Pomnik - jak zwykle - był okupowany przez młodzież, która zwyczajowo umawiała się pod nim na wspólne eskapady. Kilka kamiennych ławek, zamykających swe okręgi dookoła pni drzew, również cieszyło się popularnością tubylców. Przy tak licznej publiczności trudno było bez skrępowania przyjrzeć się samemu monumentowi.

Przystanęliśmy na chwilę przed obliczem pisarza, licząc na to, że podejdzie do nas osoba szukająca kontaktu ze stryjem. Wzdłuż ściany Rynku przesuwało się wiele osób. Od placu Solnego ku ulicy Oławskiej brnęli biznesmeni, studenci, starsze panie i dziesiątki innych ludzi.

Minęło piętnaście minut, pół godziny. W końcu usiedliśmy w ogródku pobliskiej restauracji i wciąż czekaliśmy. Bezskutecznie. Nikt się nie pojawił.

- Mam już dość - ziewnął znudzony Jacek. - Zdaje się, że to temu tajemniczemu osobnikowi powinno zależeć na kontakcie z nami... Chodźmy lepiej pooglądać inne zabytki.

Stryj także zmarkotniał, choć promienie popołudniowego słońca nadawały jego twarzy wyraz pełnego spokoju.

- Przeanalizujmy ten wiersz jeszcze raz. Musiałem popełnić jakiś błąd. Zosiu... - zwrócił się do mnie - przeczytaj na głos pierwszy wers, proszę.

- Odpowiedź odda hrabia.

- Musimy przyjrzeć się pomnikowi z bliska. Bardzo skrupulatnie - stwierdził stryj.

Jacek pokręcił głową z dezaprobatą.

- Pogonią nas - powiedział. - Obszar Rynku jest monitorowany. Nie możemy łazić po pomniku, bo zaraz namierzy nas straż miejska i będziemy mieć kłopoty.

- Jeżeli w pobliżu Fredry jest umieszczona wskazówka dla nas, to ją znajdziemy i nie powinno to wzbudzić niczyich podejrzeń - mówił stryj. - Ktoś, kto ją tam umieścił, zdawał sobie sprawę z tego, że Rynek jest pod stałą obserwacją...

Naraz poderwaliśmy się we trójkę. Byłam już przy furtce, ale wróciłam, przypomniawszy sobie o rachunku za kawę i lody. Zostawiłam na stoliku banknot, który przycisnęłam do blatu kryształowym pucharkiem i dopiero wtedy pognałam za mężczyznami. Zanim dotarłam na miejsce, stryj czytał już krótki list.

- Wyciągnął go ze szpary w spoinie pomiędzy płytami - poinformował mnie Jacek.

Stryj Tomasz złożył kartkę na pół i przejechał paznokciami po linii zagięcia, a następnie schował ją do kieszeni.

- Możemy przeczytać list? - zapytał Jacek.

- Dopiero kiedy opuścimy strefę Rynku. - Zdawkowo odparł stryj.

Wróciliśmy pod gmach uniwersytetu, nie zatrzymując się przy nim, przeszliśmy przez sklepioną łukiem bramę i dalej na most Uniwersytecki. Przystanęliśmy w połowie przeprawy i w towarzystwie nowoczesnego posągu postawionego tu dla upamiętnienia powodzi z 1997 roku, zapoznaliśmy się z treścią przekazu. List napisano odręcznie, wypracowanym pismem, które jednak nie należało do najczytelniejszych. Mimo niedoskonałości, niebieskie litery z pociągłymi zawijasami wyglądały na kredowym papierze bardzo intrygująco.

Oto co przeczytaliśmy:


Szanowny Panie!

Skądinąd wiem, że jest Pan mistrzem w dziedzinie, którą trudni się Pan - jak sądzę - nie z przymusu, ale z prawdziwą pasją. Posiadam informacje, które powinny Pana zainteresować. Nie mogę podać szczegółów ani nawet ogólnie zarysować sprawy. Uważam jednak, że skoro pofatygował się Pan, by odnaleźć ten list, będzie Pan łaskaw również zaznajomić się z pewnym miejscem, nad którego istnieniem do dzisiaj głowią się historycy. Wejście do niego udostępnię Panu przez kolejne dwa dni przy ulicy Piastowskiej 23.


J.W.


Poniżej, na marginesie, innym charakterem pisma, dodano: Piwnica, boks 15


Poniemieckie kamienice przy ulicy Piastowskiej, jednej z odnóg placu Grunwaldzkiego, nawet w piękny dzień złotej polskiej jesieni były okryte widmem powojennego smutku. Szare, zniszczone i zaniedbane nie skłaniały do zatrzymywania na nich wzroku. Gdzieniegdzie na fasadach ostały się resztki misternych zdobień, ale i te - okryte grubą warstwą sadzy - straciły wyraz. Było to jedno z tych miejsc Wrocławia, które kojarzyły się z ludzkimi tragediami i zniszczeniami.

- Numer 23 - szepnął stryj. - Jesteśmy na miejscu.

- Normalna kamienica - stwierdziłam. - Po co mamy łazić po jakichś piwnicach?

- To zasadzka - powiedział Jacek. - Założę się, że kiedy tam wejdziemy, ktoś pryśnie nam gazem w oczy albo przystawi lufę do głowy.

- Gdyby chciano nam coś zrobić, nie bawiono by się w podsuwanie nam kopert z zagadkami do rozwiązania - odparłam.

Stryj stęknął:

- Najgorsze jest to, że jedno z was ma rację. Problem w tym, że nie wiem, które i dlatego pójdę tam z Jackiem, a ty, Zosiu, zostaniesz na posterunku.

- Nie ma mowy - syknęłam. - Ja idę, a Jacek zostaje.

- Zocha, daj spokój! - Obruszył się mój brat. - Spójrz na nogi! - wskazał na moje szpilki. - W tym chcesz zwiedzać piwnice?

- A właśnie, że tak! - uparłam się, choć wiedziałam, że nie jest to pomysł najwyższych lotów.

Nie czekając, aż zapadnie wyrok, które z nas ma iść, popchnęłam drzwi. Od razu uderzył mnie odór stęchlizny. Korytarz kamienicy niczym nie różnił się od setek mu podobnych. Tworzył długie przejście na podwórko przypominające studnię. Schody prowadzące na wyższe kondygnacje zajmowały połowę szerokości korytarza, a nie całą, jak we współczesnych budynkach. Ale gdzie było wejście do piwnicy?

Niepozorne przejście znaleźliśmy za schodami. Miało półtora metra wysokości i osiemdziesiąt centymetrów szerokości, i wiało z niego zimnem. Z przestrachem zanurzyłam się w nim, przypominając sobie długą noc spędzoną w podziemiach Zamku Książ.

Za mną prawie bezszelestnie posuwał się stryj. Robił to sprawniej niż ja. Nie udawało mi się bowiem unikać trzaskania obcasami o betonowe stopnie, prawie niewidoczne w nikłym świetle. Czterdziestowatowa żarówka na prowizorycznym drucie dyndała monotonnie przy suficie. Wraz z nią poruszały się skradające się za nami dwa cienie. Nasze cienie.

- Szukaj boksu... - zaczął stryj, ale nie dokończył. Wskazał na uchylone drzwi zbite ażurowo z desek.

- Wchodzimy? - zapytałam.

Odpowiedział mi wyłącznie trzask podeszew stryja. W ślad za nim przekroczyłam próg pomieszczenia, wewnątrz którego ktoś wykuł sporą dziurę w ścianie wymurowanej z cegieł. Panowała ciemność. Wyjęłam z torebki telefon komórkowy i nacisnęłam pierwszy lepszy klawisz, co sprawiło, że uaktywnił się niebieski wyświetlacz.

- Kiedyś, w podobnych sytuacjach używałem zapałek - stwierdził stryj.

Odparłam mu na to:

- Obawiam się, że dzisiaj zapałki są towarem raczej deficytowym.

Stryj wyjął mi z dłoni telefon i wsadził głowę w dziurę, wyciągając ku przodowi rękę z aparatem. Wtedy światełko zgasło, ale zaraz ponownie oświetliło wnętrze wyrwy przyćmioną smugą.

- Za tą prowizoryczną ścianą jest klatka schodowa. Ciągnie się w dół pod dość dużym kątem. Może lepiej wyjdź na czaty, a tu przyślij Jacka... - zaproponował z troską.

- Nie - byłam nieugięta.

Stąpaliśmy powoli, uważając na kawałki pokruszonego gruzu, zalegające na schodach. Najbezpieczniejszym rozwiązaniem było zaparcie się obiema rękami o boczne ściany tak, by w razie potknięcia się, móc utrzymać ciężar ciała na rozpartych ramionach. Zaszyliśmy się około dwudziestu metrów pod ziemię, gdy w dole coś zamigotało. To płomień świecy palącej się gdzieś w ciemności, a właściwie jego odblask miękko wychylający się zza rogu. W tym samym miejscu zmieniały swój charakter nawierzchnie ścian i podłogi, pokryte jasną glazurą.

Gdzie my jesteśmy” - zastanawiałam się, brnąc ku płomieniowi. „Dokąd prowadzi ten tunel i po co ktoś kładł płytki kilkadziesiąt metrów pod powierzchnią ziemi?!”

Z zamyślenia wyrwał mnie gwałtowny trzask tłuczonego szkliwa. To jedna z płytek pękła, gdy na nią nastąpiłam.

- Wszystko w porządku? - dobiegł mnie głos stryja.

- W najlepszym - odparłam, czując równocześnie, jak w wykruszonej fudze grzęźnie mój obcas. Nie dając nic po sobie poznać, szarpnęłam nogą, by uwolnić but. Ku mojemu zadowoleniu szpilka nie przełamała się.

Za zakrętem ujawniła się gigantyczna hala, cała (łącznie z sufitem) wyłożona glazurowanymi płytkami. Przeciwległa ściana nikła w mroku, który był szary i nieprzenikniony. Na nim rysowała się jeszcze ciemniejsza plama w kształcie palącego fajkę człowieka. Teraz do mojego nosa dotarł miodowy zapach tytoniu wysokiej jakości. Płomień świecy był tak nikły, że uniemożliwiał rozpoznanie palacza. Drobna postać tkwiła nieruchomo, jakby nie słysząc, że nadeszliśmy.

- Dobry wieczór - przywitał nas łagodnym basem.

Drgnęłam, kiedy się odezwał. A więc nie był wytworem mojej bujnej wyobraźni.

- Dobry wieczór - powtórzył jeszcze raz, równie spokojnie.

Stryj pobudzony aromatem fajki, błyskawicznie zapalił papierosa i wtedy odezwał się:

- Kim pan jest?

- Nazywam się Jan Walada - zaciągnął się dymem, który za chwilę uniósł się niczym chmura zawiesistego kurzu. - Potrzebuję pańskiej pomocy.

- Zatem dlaczego nie zwrócił się pan o nią bezpośrednio do mnie, ale bawił się pan ze mną w jakieś zagadki, by w końcu zaproponować tak dziwne miejsce spotkania?!

Obcy mężczyzna zrobił krok do przodu. Linia światła zatrzymała się tuż pod jego brodą. Twarz Walady wciąż pozostawała dla nas niewiadomą.

- Jawne spotkanie przy świadkach byłoby zbyt dużym ryzykiem. I dla mnie, i dla pana. O przepraszam, dla państwa - poprawił się.

- Jak pan widzi, nie przyszedłem sam - podkreślił stryj.

- Obecność panny Zosi nie stanowi dla mnie problemu. Pani pozwoli - i zbliżył się do mnie, a następnie natychmiast ucałował wierzch mojej dłoni.

Stałam jak zaklęta, nie wiedząc, co począć, ale on równie szybko usunął się z powrotem w tył. Cały manewr wykonał na tyle błyskawicznie, że nie zdążyłam przyjrzeć mu się.

- W takim razie przejdźmy do sedna sprawy - stryj zniecierpliwił się. - W czym mogę panu pomóc?

Przez chmurę dymu zaczęły padać słowa, skierowane bardziej do stryja niż do mnie:

- Jako wybitny poszukiwacz skarbów z pewnością słyszał pan hipotezę, jakoby Wrocław był podwójnym miastem.

- Owszem, zetknąłem się z podobną teorią.

- Proszę teraz samemu ocenić, czy to tylko i wyłącznie wymysły żądnych sensacji poszukiwaczy skarbów.

- Sugeruje pan, że jesteśmy właśnie w podziemnym mieście?

- Całe miasto to może przesada - zaśmiał się i spoważniał. - Według przekazów świadków, w czasie ostatniej wojny w kilku miejscach Wrocławia wybudowano podziemne obiekty, służące różnym celom. I tak pod Dworcem Głównym miał powstać drugi, podobny skład. Pociągi odjeżdżające z tamtejszych peronów miały wydostawać się na światło dzienne w okolicach granic miasta, na dzisiejszych Bielanach. Z kolei pod placem Grunwaldzkim hipotetycznie wybudowano szpital. Obiekty przeznaczone na schrony i magazyny oraz fabryki mają znajdować się w wielu innych miejscach.

Żarząca się końcówka papierosa stryja zatoczyła w powietrzu okrąg, zdradzając machnięcie ręki.

- To tylko hipotezy, drogi panie. Od zakończenia wojny minęło ponad pół wieku, a istnienie żadnego z opisywanych przez pana miejsc nie zostało oficjalnie udokumentowane.

- Panie Tomaszu... - zaczął Jan Walada. W tym momencie zauważyłam, że na twarzy stryja zarysował się grymas. Najwyraźniej nie spodobało mu się to, ile obcy człowiek o nim wiedział. Mężczyzna kontynuował - stoimy tu wspólnie, a pan wciąż twierdzi, że podziemia pod Wrocławiem nie istnieją? Przecież może je pan zbadać teraz wszystkimi swoimi zmysłami! - puknął palcami w glazurę. - Miejsce naszego spotkania nie jest przypadkowe. Zależało mi na tym, drogi panie, ażeby uwiarygodnić to, co mam panu do opowiedzenia.

- Wedle tego, co twierdzili po wojnie świadkowie, pod placem Grunwaldzkim rzeczywiście istniał szpital. Nie zdążono go w całości ewakuować przed tym, zanim miasto zajęły wojska radzieckie. Lżej rannych przetransportowano, natomiast ciężko ranni zostali przez wojska niemieckie skazani na zagładę pod ziemią, kiedy wysadzono w powietrze wjazdy do szpitala. Zamaskowano je na tyle precyzyjnie, że nikt potem nie potrafił ich umieścić na mapie miasta. Jeżeli twierdzi pan, że szpital był w miejscu, w którym stoimy, to gdzie są szkielety ludzi, którzy tu konali?

Pesymizm stryja jest naturalny czy udawany?” - zastanowiłam się. Do tej pory nasz detektyw zwykł dość entuzjastycznie przyjmować wszelkie wiadomości na temat odkryć historycznych. Tymczasem stryj wyglądał na nieprzejednanego.

Czyżby zgasła w nim chęć uczestnictwa w nowej przygodzie?

Bzdura! Bo czyż właśnie nie wszedł na szlak nieznanej przygody?

Po chwili absolutnej ciszy, usłyszeliśmy:

- Proszę za mną.



ROZDZIAŁ DRUGI


GDZIE JEST ŹRÓDŁO PRĄDU? * SZPITAL SPRZED PÓŁWIECZA *

OSTATNIE DNI FESTUNG BRESLAU * UCIECZKA Z OKUPOWANEJ TWIERDZY I CENNA SAKIEWKA * WYBUCH * JACEK I NIEOCZEKIWANI GOŚCIE * KTÓRĘDY DO WYJŚCIA? * KOŁYSZĄCA SIĘ PODŁOGA, NAPIERAJĄCY SUFIT I OMDLENIE * TAK BLISKO I TAK DALEKO * LABIRYNT


Walada zapalił niewielką latarkę, którą do tej pory ściskał w ręce i ruszył do przodu. Pomieszczenie nie okazało się być tak duże, jak to sobie wyobrażałam. Zaraz przeszliśmy do następnego, o wiele większego. Przekonałam się o tym, kiedy zalało nas żółte światło płynące wprost z... elektrycznej lampy.

- Skąd tu... - wybełkotałam, gryziona ambiwalentnymi uczuciami.

- Solidna robota! - znowu roześmiał się Jan Walada. - Lampa jest współczesna. Umocowałem ją tu wcześniej. Ale poniemiecki kabel wciąż jest zasilany. Skąd? Tego nie wiem. Być może bilans energetyczny elektrowni nie będzie się zgadzał, ale to już nie mój problem - zagrzmiał potężnie.

Czas opisać, co zobaczyliśmy, kiedy rozbłysło światło. Był to widok przejmujący, a zarazem pobudzający do myślenia. Ciarki przeszły mi po plecach, gdy na wielu metalowych łóżkach ujrzałam porozrzucane czaszki i inne kości. Gdzieniegdzie, na przerdzewiałych ramach, z których złuszczały się ostatnie resztki emalii, leżały całe szkielety, które widocznie zakonserwowały się w tym specyficznym mikroklimacie.

Niektóre przywodziły obrazy powykręcanych z bólu ludzi umierających w olbrzymich męczarniach. Tu i ówdzie walały się zetlałe resztki mundurów.

Szybko zorientowałam się, że nie czuję żadnego odoru, co sugerowało, że istniała tu jakaś wentylacja.

Stryj w skupieniu zlustrował salę, potem odezwał się:

- Proszę mówić dalej.

- Trwała druga wojna światowa. Już latem 1944 roku władze niemieckie zaczęły przygotowywać się do obrony miasta przed Rosjanami. Linię obrony wyznaczała sama Odra. Mieszkańcy całymi dniami pracowali w okolicach Breslau3, tworząc umocnienia przeciwczołgowe, kopiąc rowy.

Potem nadeszła jesień, a wraz z nią pierwszy nalot wojsk radzieckich na miasto. Miał miejsce 7 października 1944 roku. W styczniu następnego roku Karl Hanke4 wydał brzemienny w skutki rozkaz o całkowitej ewakuacji stolicy Dolnego Śląska. W mieście mieli pozostać jedynie silni mężczyźni zdolni do służby wojskowej.

- Dlaczego pan nam to opowiada? - przerwałam mężczyźnie.

Jan Walada spojrzał na mnie, lecz jego wzrok niczego nie wyrażał. Był tępy i rozmyty. Człowiek ten należał raczej do osób szczupłych, był lekko przygarbiony, a jego skóra zdawała się być szorstka i przesuszona. Nosił spodnie z mankietami i koszulę z zawiniętymi rękawami. Już na pierwszy rzut oka wydawało się, że życie nie szczędziło mu przykrości.

- Dlaczego... - chciałam powtórzyć pytanie, stryj powstrzymał mnie jednak, pokazując mi rozpostartą w powietrzu dłoń.

Walada kontynuował. Zachowywał się, jakby nie usłyszał moich słów.

- Mieszkańców ogarnęła panika. Ulice biegnące w kierunku Oporowa5 wypełniły się ciągnącą się wiele kilometrów ludzką masą. Przenikliwy mróz zbierał żniwo wśród uciekinierów - dzieci, matek, starców. Pobocza dróg pokrywały setki ludzkich szczątek. Nie lepiej sytuacja wyglądała na dworcach. Odchodziły z nich przepełnione składy z ludnością cywilną, więźniami i osobami duchownymi. Kadra ówczesnego uniwersytetu również została wywieziona z miasta. Ale to był dopiero początek piekła. Wrocław stał się twierdzą - Festung Breslau. Był czwartek, 16 lutego 1945 roku, kiedy wojska radzieckie definitywnie odcięły dostęp do twierdzy, okrążając ją szczelnym pierścieniem. Od tej pory stolica Dolnego Śląska była zdana sama na siebie, a jej los w dużej mierze zależał od aktualnego komendanta.

Zatrzymał się, by przetrzeć czoło, na którym wystąpiły krople potu.

Najwyraźniej potrzebował również trochę czasu, by móc zebrać myśli.

- Rosjanie nie od razu przystąpili do szturmu. Z biegiem dni linia frontu przesuwała się, trwały zacięte walki o najdrobniejsze elementy zabudowy. Zdobycie każdej kamienicy, każdej piwnicy i każdego kanału wymagało wielu ofiar.

Naraz coś zaszemrało w sąsiednim pomieszczeniu.

- Szczury! - skomentował Walada, po czym kontynuował opowieść.

- Kiedy klęska Niemców stała się nieuchronna, wraz z pierwszymi dniami maja 1945 roku, pewien człowiek postanowił przedostać się poza granice twierdzy. Był ranny, więc jego szanse na pomyślne przedsięwzięcie były nikłe. Ale były i on postanowił spróbować. Dlaczego zdecydował się ponieść ryzyko związane z próbą ucieczki? Powinniście wiedzieć, że Niemcy byli bezwzględni i każda próba dezercji kończyła się wyrokiem śmierci ferowanym w trybie natychmiastowym przez specjalne sądy. Nie wiem, czy działanie tego mężczyzny były spowodowane jakimiś rozkazami czy własną inicjatywą. Nie wiem, z czym miał wydostać się za miasto. Wiem jedynie, że było to coś bardzo cennego.

Do rozmowy włączył się stryj.

- Kim był człowiek, o którym pan opowiada? - zapytał.

- Nazywał się Hans Walada. Był moim wujem.

- Skąd pan zna tę historię? - przejęłam inicjatywę.

- Od ojca. Wraz z bratem leżał w tym szpitalu. Wiedział o zamyśle Hansa i nawet miał mu towarzyszyć, ale rozdzieliła ich eksplozja. Mojemu ojcu udało się wydostać spod zwałowisk gruzu. Co stało się z Hansem, nie wiadomo do dziś.

Walada stanął twarzą w twarz ze stryjem Tomaszem. Obaj byli siwi, choć ten pierwszy musiał być młodszy. Łączyły ich również wzrost i tęgość.

Nie ufali sobie nawzajem, co było widać w ich sylwetkach. Ściągnięte łopatki, wyprostowane szyje unoszące sztywno głowy i ręce przygotowane jak do boju. Nie znaczy to, że świadomie dążyli do walki wręcz. Obaj nie byli już w sprzyjającym ku temu wieku. Co innego z potyczką intelektualną.

- Nie wiem, w jaki sposób moglibyśmy panu pomóc - powiedział stryj, rozluźniając łopatki.

- Brat ojca niósł tę rzecz, którą miał wydostać poza granice twierdzy, w skórzanej sakiewce. Muszę ją odnaleźć. Muszę dowiedzieć się, co stało się z Hansem. Po śmierci ojca rozpocząłem poszukiwania wejścia do tych podziemi. Przez wiele lat ojciec wspominał, że było ich kilka. Udało mi się je odnaleźć, prawdopodobnie dlatego, że w przeciwieństwie do innych poszukiwaczy zajmujących się penetracją placu Grunwaldzkiego, ja miałem stuprocentową pewność, że pod powierzchnią ziemi naprawdę istniał szpital.

- Pański wuj również mógł się stąd wydostać. Mógł w jakiś sposób pokonać barykady i wyjść na przedmieścia, ale również mógł zginąć w ogarniętym walkami mieście. Tysiące ludzi zginęło w pożarach, a ich ciał nigdy nie odnaleziono. Nie sądzi pan, że odnalezienie małej skórzanej sakiewki, którą miał przy sobie Hans jest niewykonalne?

Stryj słyszał w życiu setki podobnych historii. Każda obiecywała skarby, roztaczała przed poszukiwaczami wizje bogactwa i blichtru, ale rzadko która pozostawiła swoje ślady po dziś dzień.

- Pan nie docenia siebie, panie Tomaszu...

- Co było w sakiewce? - stryj naciskał. - Kamienie szlachetne, jakieś drogocenne precjoza?

- Dokumenty.

- Czego dotyczyły? Może są w archiwach państwowych, do których pan jako osoba postronna nie ma dostępu?

- Sprawdzałem. Nie ma ich w żadnych zbiorach.

Raptem dialog przerwał głośny grzmot. Coś wybuchło, coś tąpnęło. Zatrzęsły się mury. Najgorszy był towarzyszący temu przeszywający krzyk.

Wydobył się z naszych gardeł.

Szybko otrząsnęliśmy się po fali uderzeniowej. Razem pobiegliśmy do pierwszego pomieszczenia, z którego to dobiegały piski. Światło latarki raz po raz kreśliło na ścianach poziome linie. Wpadliśmy w tuman kurzu i dopiero, gdy ten opadł, ukazało się nam kilka przestraszonych twarzy. Za znieruchomiałą z przerażenia grupą ludzi leżało zwałowisko gruzu.

- Kim jesteście? - zapytał Walada.

Spośród obcych ludzi wyłonił się jeden, którego znałam bardzo dobrze. W końcu mieliśmy prawie te same geny.

- Jacek!- krzyknęłam. - Otrzepał grzywkę z pyłu. - Miałeś pilnować wejścia! - warknęłam, zdawszy sobie sprawę z tego, że mamy zablokowaną drogę ucieczki.

- Też mogłaś sterczeć na górze. Odczep się!- odparował.

Walada rozzłościł się jeszcze bardziej. - Kim jesteście? - powtórzył pytanie.

- To studenci Uniwersytetu Wrocławskiego - poinformował Jacek, strzepując ze spodni okruchy betonu. - Śledzili nas od momentu, kiedy wyszliśmy z Auli Leopoldyńskiej. Nasłuchali się o przygodach stryja i postanowili sprawdzić, jak wygląda życie słynnego Pana Samochodzika.

- A ty? - odezwał się wysoki, kobiecy głos. - Skąd się tu nagle wziąłeś?

- A jak myślisz, śliczna? - mój brat najwyraźniej skojarzył głos z jakąś konkretną osobą. Skoro ją komplementował, musiał wcześnie zwrócić na nią uwagę. - Wy skradaliście się za moją siostrą i stryjem, a ja za wami.

- Podsłuchiwałeś nas! - ponownie zadźwięczał ten sam głos.

- Oo nie! - zaprotestował. - Rozmawialiście tak głośno, że nie trzeba było specjalnego wysiłku...

- Przestańcie się teraz kłócić! - Walada przerwał sprzeczkę. - Mamy większe zmartwienie... - i skierował słup światła na zwalisko gruzu, które szczelnie barykadowało wyjście z podziemia.

Zamilkliśmy.

- To się samo nie zawaliło - stwierdziłam, ale nikt tego nie chciał słyszeć. Nawet stryj przemilczał uwagę.

- Jest stąd inne wyjście? - zapytał Pan Samochodzik. Jego opanowanie zaczęło doprowadzać mnie do rozpaczy. Nie dałam jednak poznać tego po sobie.

- Nie wiem - wyznał Walada, ściszając głos. - Nie zbadałem tych korytarzy dokładnie.

- Mówił pan, że tu był szpital! - stryj zniecierpliwił się. – Chorych transportowano do niego stromymi i wąskimi schodami?

- Prowadziły tu nie tylko inne zejścia, ale i całe zjazdy dla ciężarówek. Wszystkie, oprócz tego, którym dostaliśmy się tu, zostały wysadzone w ostatnich dniach wojny - tłumaczył Walada.

- Zatem pozostaje nam powędrować tym korytarzem w nadziei, że trafimy na jakiś zapomniany właz - podsumował Jacek, lekceważąc powagę sprawy.

Stryj zdecydowanym ruchem przejął w posiadanie latarkę. Niezwłocznie zakomenderował:

- Ruszamy!

Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że piekący ból obezwładnia podeszwy moich stóp. To efekt wielu godzin spędzonych na wysokich obcasach. A teraz miałam - w tych samych butach - urządzać sobie spacery po cuchnących korytarzach? „Dlaczego nie posłuchałam stryja, który kazał mi zostać przy samochodzie na czatach?!” - wyrzucałam sobie w myślach, ale posłusznie podreptałam za resztą ludzi.

Szliśmy ciasną grupą. Było ciemno. Co jakiś czas słyszeliśmy piski wywołane wzajemnym następowaniem sobie na nogi.

Początkowo wiódł nas korytarz murowany z czerwonej cegły na tyle duży, że swobodnie mogłaby jeździć w nim ciężarówka. Od tego głównego duktu, co kilkadziesiąt metrów, odchodziły boczne odnogi. Każda z nich kończyła się sporą salą, w których stały resztki ram łóżek. Gdzieniegdzie zalegały pojedyncze kości, a czasem całe szkielety. Widok jak z horroru!

Pod ziemią utworzył się specyficzny mikroklimat. Panowała tu prawdopodobnie stała temperatura, bez względu na porę roku. Nie mogło to być więcej niż siedem stopni Celsjusza. Jeżeli dodać do tego dużą wilgotność powietrza, to nasza sytuacja prezentowała się kiepsko. Mimo to wciąż trzymaliśmy fason.

Szliśmy już dobre pół godziny, przetrząsając po drodze każdy zakątek podziemi, kiedy poczułam, że wpadam w wir znanych mi odczuć. Wilgotny tunel, brak utorowanego wyjścia i to przeklęte zimno! Po moim organizmie rozpierzchło się stado mrówek. Stąpały po komórkach, naprężały do granic wytrzymałości każdy neuron. Ciągnęły za sobą fale paraliżującego gorąca. I wtedy owładnęła mną klaustrofobia. Ściany zakołysały się i zaczęły na nas sunąć. Sufit obniżał się. „Zaraz nas zmiażdży!” - zdążyłam pomyśleć. Potem była już wyłącznie ciemność...

- Zośka zemdlała! - krzyknął Jacek, chwytając bezwładne ciało siostry.

Natychmiast doskoczyłem do siostrzenicy. Położyliśmy ją płasko na ziemi.

Ktoś podsunął jej pod głowę zwiniętą bluzę, ktoś przetarł twarz wilgotną chusteczką. Docuciliśmy ją dopiero po kilku minutach. Minęły kolejne, nim całkowicie powróciła jej świadomość.

- Co się stało? - zapytała, zaskoczył ją bowiem widok skierowanych ku niej twarzy.

- No właśnie! Co się stało? - zagrzmiał Jacek tak, że Zośka odruchowo zrobiła unik.

- Zasłabłaś - oświadczyłem jej. - To na pewno z powodu nadmiaru emocji. Możesz iść dalej?

- Chyba tak.

Wypowiedź mojej siostrzenicy zabrzmiała żałośnie. Jakby wpisała w nią pytanie: „Ale jak długo jeszcze mamy się błąkać?”. Niestety, nie znałem odpowiedzi.

Już jakiś czas temu skończyły się boczne wypustki głównego korytarza. Nie rezygnowaliśmy z wędrówki, wciąż brnęliśmy przed siebie.

- Jeżeli ten tunel jest na tyle duży, by pomieścić wielkie samochody dostawcze, to znaczy, że musiały tędy przejeżdżać podobne składy. W przeciwnym razie Niemcy nie trudziliby się budową korytarza o podobnej kubaturze - Jacek dedukował na głos.

- Tą drogą transportowano rannych do szpitala, którego pozostałości minęliśmy - pomógł mu Walada.

- Zatem istnieje realna szansa, że trafimy na wyjście? - odezwała się jedna ze studentek.

Jacek nie miał najmniejszego zamiaru mydlić jej oczu.

- To się okaże.

Tunel, którym podążaliśmy, zakończył się olbrzymim pomieszczeniem.

Wraz z korytarzem skończyła się glazura na ścianach. Mógł to być dobry znak, nasuwało się bowiem na myśl, że w tym miejscu znajdowała się granica ośrodka medycznego.

Pomieszczenie zbadaliśmy po omacku. Dobraliśmy się w pary i dwójkami krok po kroku obeszliśmy salę.

- Trafiliśmy na coś! - ktoś wrzasnął.

Napełniła nas nadzieja, już prawie czuliśmy się wolni. Lecz niedługo trwała radość. W rogu sali rdzewiała wojskowa furgonetka. Nieczynny samochód w żaden sposób nie przybliżył nas do wyjścia.

Zmartwiłem się. Korytarze mogły ciągnąć się przez dziesiątki kilometrów.

Legendy mówiły o tunelach, które kończyły się hen za granicami miasta, na tyle daleko od centrum, by składy wojskowe mogły niezauważone opuszczać teren działań wojennych. Perspektywa niekończącego się tunelu przyprawiła mnie o zawrót głowy. Kiedy w czasie swych przygód narażałem wyłącznie siebie, nie miało to większego znaczenia. Ale teraz czułem się odpowiedzialny zarówno za grupę przerażonych studentów, jak za Zośkę i Jacka. Co będzie, jeżeli nie uda nam się odnaleźć jakiejkolwiek drogi ucieczki? Co stanie się, jeśli wyjście odnajdziemy, ale będzie zablokowane?

Ponownie wstąpiła we mnie nadzieja, zidentyfikowaliśmy bowiem wyjazd z podziemia.

- Niesłychane! - piszczały studentki.

Euforia kobiet ustała szybciej niż dźwięk ich głosów. Rampa pod sporym kątem wcinała się w hałdę twardej niczym beton ziemi.

- Niesłychane! Nie czeka na was kamerdyner z filiżanką angielskiej herbatki! - Jacek zrobił się zgryźliwy. Zazwyczaj czuły na kobiece wdzięki, odrzucał wszelkie możliwości podbicia kobiecych serc. I jego dopadł stres.

Byle jak najdłużej utrzymać kobiety w nieświadomości” - pomyślałem, kierując się ich dobrem.

- Jest nas kilka osób, więc może spróbujemy rozkopać zwałowisko? - zaproponował Walada.

- Niemcy opuszczając podobne miejsca, nie tylko wysadzali wejścia. Nade wszystko należy pamiętać, że zaminowywali je. Chce pan ryzykować? - zapytałem.

- Nie znam się na saperce - odburknął.

- W przypadku poniemieckich obwarowań i sprawny saper na nic by się tu nie zdał. Miny podkładali w ten sposób, by można było je rozbroić jedynie mając w rękach dokładny plan zabezpieczeń - wyjaśniłem.

- Sugeruje pan, że niewypały z czasów wojny zadziałają? - Walada nie dowierzał.

Wzruszyłem ramionami i odszedłem. Nie lubię gdybania!

Stanąłem naprzeciwko siostrzenicy. Po omacku dotknąłem jej czoła. Nie broniła się. Może po prostu zaskoczyłem ją. A może nie była w stanie, gdyż miała rozpaloną twarz.

- Zosieńko, dobrze się czujesz? - zapytałem.

- Wytrzymam - zapewniła.

Wtem dobiegł nas radosny krzyk Jacka.

- Znalazłem coś!

Po chwili dotarł do nas z pudełkiem świeczek. Metalowe opakowanie zabezpieczyło je przed niszczycielskim upływem czasu.

- Skąd to masz? - zapytała studentka. Reszta „naukowej” wyprawy wciąż milczała.

- Były w samochodzie.

- Chciałeś powiedzieć, we wraku - po raz pierwszy przemówił student noszący na szyi łańcuszek z zawieszkami w kształcie czaszek.

- Pewnie nie da się ich odpalić - dodał inny chłopak.

O tym, że świece nie były pierwszej nowości świadczyło przede wszystkim opakowanie. Zaraz po tym, jak Jacek wziął je do rąk, część pokrywy rozpadła się w rdzawy pył. Ale, pomimo naszych obaw, knoty zapłonęły.

Dobrze, że miałem przy sobie zapalniczkę!

Zostawiliśmy zapaloną jedną świecę, resztę schowaliśmy w plecaku Rafała. Imię to nosił właściciel odstraszającego naszyjnika.

Przycupnęliśmy na porozrzucanych cegłach, żeby odpocząć.

- Macie coś do picia? - ktoś zapytał.

- Wodę mineralną- najniższy ze studentów wyjął butelkę z torby.

Waldek miał mocne dłonie i przedramiona pokryte ciemnymi włosami.

- Znalazła się też puszka napoju energetyzującego! - dodała Zośka.

Wziąłem do ręki butelkę z wodą. Odkręciłem zakrętkę i podałem pierwszej kobiecie, która siedziała obok mnie.

- Pijcie, ale bardzo oszczędnie! - podkreśliłem. - Nie wiemy, na jak długo musi nam wystarczyć ta woda.

- Stryj mówi, jakby było pewne, że znajdziemy wyjście. A jeżeli...

- Zośka! - Jacek upomniał siostrę.

Przygarnąłem dorosłą już siostrzenicę do siebie. Widziałem, jak mocno przeżywała tę sytuację. Zresztą naprawdę byliśmy w ciężkim położeniu.

- Wyjdziemy stąd, Zosieńko. Obiecuję - przyrzekłem, choć nie było na to żadnej gwarancji. Tak naprawdę ogarniał mnie lęk.

Spenetrowaliśmy dokładnie tę ostatnią salę. Wydawała się być ślepym zaułkiem. Z sekundy na sekundę kolejne osoby zdawały sobie sprawę z tego, że być może przyjdzie im tu zostać. Na zawsze.

Ciszę z rzadka przecinały odgłosy rozbijających się o posadzkę kropel wody. Zbieraliśmy siły na drogę powrotną. Grupa studentów najwyraźniej żałowała, że nie odrzuciła szatańskiego pomysłu śledzenia mnie. Walada zaszył się w mroku. Zośka, moja ukochana, rezolutna siostrzenica, z zaciśniętymi zębami wtulała się w ciepłe ramiona brata. Jacek natomiast ślepo wpatrywał się w dal. Wtem bez słowa wyrwał mi z ręki latarkę. Włączył ją.

Słup światła padł na okrągły otwór w sklepieniu. Miał około metra średnicy.

Wróciła nam nadzieja. Czyżby wyjście było aż tak blisko?

Spenetrowaliśmy całe pomieszczenie dokładnie, to prawda, lecz pominęliśmy sufit. Skupiliśmy uwagę na zasypanej rampie dla samochodów. Przejście było niedrożne, więc pochopnie stwierdziliśmy, że to ślepy zaułek. A jednak nie!

Z werwą skoczyliśmy ku otworowi. I błyskawicznie owiały nas wątpliwości.

- Drogę blokuje jakaś klapa - rzekł Walada.

Jacek nie tracił zapału.

- Może to jedynie luźno ułożone deski? No, już! Podsadźcie mnie! - pieklił się i próbował dyrygować studentami.

W tych warunkach nikt nie miał czelności sprzeciwiać się. Przerażeni ludzie zrobiliby wszystko, byle tylko ujrzeć światło słoneczne.

Zerknąłem na zegarek. Dochodziła jedenasta. Gdzie byliśmy? Dokąd zaprowadził nas tunel? Straciłem orientację, więc nie miałem pojęcia, w którym kierunku poszliśmy. Mało prawdopodobne było, żebyśmy udali się ku centrum, a to dlatego, że plac Grunwaldzki od Rynku i najbliższej okolicy oddzielało szerokie koryto Odry. Żadnej rzeki nie przekraczaliśmy.

Dwóch mężczyzn podsadziło Jacka, który następnie stanął na ich ramionach.

Lewą ręką zaparł się o sufit, prawą zgiął. Z całej siły uderzył łokciem w deski. Ani drgnęły. Spróbował jeszcze raz. Ponownie nic. Nawet nie pisnął, kiedy zardzewiały gwóźdź zadrasnął mu bark.

- Dajcie mi latarkę!

Przyjrzał się klapie, by w chwilę później otworzyć ją bez najmniejszego wysiłku. Zaraz, przytrzymując się krawędzi, podciągnął się w górę. I zniknął. Na szczęście tylko na moment.

Wyjrzał, szczerząc zęby.

- Właźcie - powiedział. - Najpierw panie.

- Jest wyjście? - zapytałem zniecierpliwiony.

- Jeszcze nie. Ale wyraźnie czuć tu ruchy świeżego powietrza. Przeciąg!

Dzięki zbawiennemu działaniu adrenaliny po kwadransie wszyscy byli już na górze.

- Jak to otworzyłeś, młodzieńcze? - zapytał Walada.

- Wystarczyło przekręcić gwóźdź. Stary, zardzewiały kawał żelastwa! - odparł mu dumny Jacek.

Z większym lub mniejszym trudem przedostaliśmy się na wyższą kondygnację. Żwawy płomień, wzniecony solidnym stężeniem tlenu, oświetlił prostopadłościenne pomieszczenie o wysokości około dwóch metrów. Na ceglanym suficie odznaczała się kwadratowa łata betonu. Pod nią, na ścianie umocowano niegdyś żeliwne pręty, po których można było wchodzić, niczym po drabinie.

Ujrzeliśmy jeszcze dwa tunele, umiejscowione jeden nad drugim. Były okrągłe, a ich średnica pozwalała jedynie na to, by pełzać nimi na czworaka.

- Patrzcie! - Walada wskazał palcem na wąskie szczeliny na granicy ściany i sufitu. - Widzę pomarańczowe światło!

W przeciwieństwie do Zośki nie miał ani halucynacji ani zwidów. Ze szczelin naprawdę sączyła się pomarańczowa łuna. Tam, gdzie rozlewała się, na kamieniach utworzyły się kożuchy glonów. Tak, tu stale musiało padać światło, a to oznaczało, ze jesteśmy blisko powierzchni.

Tak blisko, a jednak tak daleko!

- O tej porze światło rzucają uliczne latarnie.

- Czy ktoś z państwa dobrze zna Wrocław? - zapytałem.

- Chyba ja... - zgłosiła się wojująca z Jackiem studentka.

- Proszę wyjrzeć przez szczelinę...

- ...i spróbować określić nasze położenie? - dokończyła.

Ciepłe światło oparło się na jej wręcz idealnej cerze i podkreśliło jej długie, błyszczące rzęsy. Jacek wpatrywał się w nią równie łapczywie, jak ona lustrowała widok zza szpary. Kiedy skończyła, rozmasowała sobie kark. W tym czasie każdy z nas zerknął w to samo miejsce. Ja uczyniłem to jako ostatni.

Spodziewałem się ujrzeć fragment jakiejś ulicy, tymczasem moje oczy zarejestrowały widok ściany usianej równomiernie rozłożonymi na niej otworami. To przez nie przeświecało światło latarni. Dopiero za tamtą ścianą była ulica.

Mimo największych chęci, nie byliśmy w stanie sforsować podobnej przeszkody.

- Co to, u licha, jest? - zapytała Zośka.

Odpowiedź poprzedziło milczenie. Wreszcie głos zabrała mieszkanka miasta:

- Myślę, że to bunkier... - mówiła, lecz brakowało jej pewności.

- Tak. To bardzo prawdopodobne - potwierdziłem.

- We Wrocławiu jest kilka takich obiektów, które powszechnie są nazywane bunkrami. W czasie wojny pełniły funkcję schronów dla ludności. Są to rotundy z licznymi otworami wentylacyjnymi i płaskimi dachami. Jeden taki bunkier stoi w pobliżu placu Strzegomskiego - dziewczyna nabierała pewności siebie. - Z Grunwaldzkiego na Strzegomski jest jednak za daleko i nie sądzę żebyśmy dotarli aż tam. Tym bardziej, że musielibyśmy przejść pod korytem Odry. Bardziej prawdopodobne jest to, że trafiliśmy na Ołbin6.

- Przez szczelinę zaglądamy do wnętrza jednego z bunkrów... - myślałem na głos. - Słyszałem tezę, jakoby obiekty, o których pani mówi, miały inne przeznaczenie. Głupstwem byłoby budowanie schronów dla ludności cywilnej w ten sposób, gdyż byłyby one łatwym celem ewentualnych bombardowań ze względu na ich duży rozmiar i płaskie dachy. Takie dachy nie chroniły przed eksplozjami bomb. Nawet najmniejsze ładunki zniszczyłyby ładownie.

- Co stryj chce przez to powiedzieć? - zapytał Jacek.

- Prawdopodobnie te rotundy nie były schronami dla cywilów, a noclegowniami dla robotników przymusowych. Naukowo dowiedziono, że robotnicy, którzy mieli możliwość oddychania normalnym powietrzem, przeżywali dwa, trzy razy dłużej od tych, którzy nie wychodzili na powierzchnię ziemi.

- To okrutne!- oburzyła się Zośka.

- Ktoś zbudował to podziemne miasto... - rzekłem.

I co z tego, że byliśmy tak blisko powierzchni! Świadomość tego wcale nie podnosiła mnie na duchu. Wręcz przeciwnie. Porcja światła i świeżego powietrza sprawiły, że intensywniej uciskała mnie świadomość braku wolności.

Wypiliśmy jeszcze po odrobinie wody. Staraliśmy się ustalić, którym z dwóch dostępnych tuneli kontynuować naszą eskapadę.

- Rozdzielmy się na grupy. Jedni pójdą górą, reszta dołem - zaproponował Jacek. - W ten sposób w krótszym czasie spenetrujemy oba tunele.

Stryj od razu pokręcił głową z dezaprobatą.

- Nie.

- To niezły pomysł - wtrącił się Walada. Najwyraźniej zapomniał już, przez kogo znaleźliśmy się w potrzasku i zabrał się do współdowodzenia.

- Nie - powtórzył stryj.

Do Jacka były w stanie przemówić jedynie konkretne argumenty, więc zapytał:

- Ale dlaczego?

Stryj drgnął, lecz zachował kamienną twarz.

- Nie mamy teraz czasu na zbędne wyjaśnienia. Musicie zaufać mojemu doświadczeniu.

Podnieśliśmy się i ruszyliśmy za nim. Jacek przytrzymał mnie jednak, kiedy ostatni student wczołgał się w skąpe światło korytarza.

- Zocha, o co chodziło stryjowi z tym doświadczeniem?

- Może to chwyt psychologiczny? Wiesz, co by się stało, gdybyśmy wszyscy zaczęli panikować?

- Znacznie prościej byłoby, gdyby wszyscy pomdleli - odciął się i wepchnął mnie do korytarza. - Trzeba dogonić grupę.

Na czworakach pokonaliśmy około pięciu metrów. Dalej przejście było wąskie, ale niski człowiek mógł się wyprostować. Znacznie ulżyło to mojemu kręgosłupowi. Przez pół godziny droga prowadziła prosto. Następnie natrafiliśmy na sześcienną komorę. Na przeciwległej do wejścia ścianie rdzewiały dwa rzędy drabinowych szczebli.

Biegły w stosunku do siebie równolegle, a kończyły się następnymi korytarzami.

- To labirynt - jęknęła jakaś studentka.

Stryj, długo się nie zastanawiając, wybrał przejście po prawej. Podążaliśmy za nim. Tym razem chodnik pod dość ostrym kątem opadał w dół.

Szłam przed Jackiem. Przeklinałam buty na obcasach, choć w moich cienkie słupki połamały się już dawno.



ROZDZIAŁ TRZECI


ZAWÓR BEZPIECZEŃSTWA * NAPIERAJĄCA WODA * DLACZEGO JACEK UTKWIŁ W TUNELU? * SZKIELET I SKÓRZANA SAKIEWKA * JESIENNY PORANEK * NIEPOWOŁANA ZNAJOMA * KTO PRZYWŁASZCZYŁ SOBIE FERRARI? * NIKA A ZOŚKA * JEDZIEMY DO PROFESORA KRAŃCA


Nie wiem, ile czasu zajęło nam, nim przedarliśmy się do nowej komory.

To nieistotne, gdyż wróciła nam wiara w ocalenie. Na jednej ze ścian prężył się właz. Zamykała go metalowa śluza, do której zamontowano otwierający ją zawór. Miał on kształt obręczy. Wydawało mi się, że kiedy obręcz zostanie przekręcona, właz uniesie się do góry. Jacek niezwłocznie rzucił się ku zaworowi.

- Zapiekł się! - krzyknął, gdy mechanizm ani drgnął. - Bez palnika nie przejdziemy dalej - zawyrokował.

Zawór jednak musiał ustąpić pod siłą działania mojego brata, ponieważ spod dolnego obrzeża śluzy spłynęło kilka stróżek wody. Ciecz sączyła się coraz intensywniej. W końcu ciśnienie wody rozepchało szparę i woda zaczęła spadać do komory zwalistym strumieniem. W błyskawicznym tempie sięgnęła nam kostek.

- Uciekamy! - rozporządził stryj i cała gromada w jednej chwili rzuciła się ku wąskiemu przejściu.

Studenci nie wykazali się wysublimowanymi manierami i jako pierwsi zanurzyli czupryny w korytarzu. Potem wczołgałam się ja. Stryj, Walada i Jacek byli za mną.

Śmierdząca i wymieszana z błotem woda błyskawicznie przybierała.

Wkrótce coś za nami trzasnęło, a do tunelu wpadł porywisty nurt. Zmierzwione kłęby sięgnęły połowy wysokości przejścia. Zrozumiałam, co się stało.

- Wyrwało śluzę! Podaj dalej, żeby szli szybciej, bo nas zaleje! - usłyszałam gorączkującego się Jacka.

- Szybciej! - wrzasnęłam tylko, bo na więcej nie miałam siły. Cuchnąca breja rozbijała się o ściany, a jej resztki zalewały oczy. Spod powiek spływały mi łzy. Miało to swoje zalety i wady - oczyszczało oczy z piasku, ale zamazywało widok.

Gdy byłam już przy końcu korytarza, wystraszyłam się. Woda sięgała mi do brody. Konieczne było wyciąganie szyi i czoła ku górze, żeby nie zachłysnąć się nią. Tymczasem strumień napierał. Targał moim ciałem jak wiatr puszkiem mniszka lekarskiego. A pode mną była kilkumetrowa przepaść!

Gdybym spadła wraz z pieniącą się wodą, połamałabym się niczym zapałka, a zlewający się z góry wodospad zatopiłby mnie.

Wczepiłam się palcami jednej ręki w drabinkę, którą uprzednio wspinaliśmy się po ścianie do korytarza. Woda zarzuciła mną niczym papierowym stateczkiem. Poczułam, że tracę siłę. Palce mojej dłoni stopniowo cierpły.

- Podaj drugą rękę! - dotarło do mnie.

Wstrząsowa dawka adrenaliny pomogła mi zebrać dość energii, by wybić się w bok i uchwycić krawędzi równoległego tunelu. Potem ktoś mnie wciągnął do niego, ktoś inny zawlókł mnie w głąb korytarza, by ci, którzy czołgali się za mną, również mogli otrzymać pomoc.

Kiedy cała grupa znalazła się w czasowo bezpiecznym miejscu, pomimo zmęczenia, ruszyliśmy, by zbadać teren. Tym razem tunel pod ostrym kątem prowadził do góry. I znowu szliśmy na czworaka. Nie doskwierał mi ból kolan, z których zdarłam sobie skórę, ani chłód.

Zamiast następnej komory, napotkaliśmy identyczną jak wcześniej drabinkę, którą tworzyły wmurowane w ścianę pręty. Latarka zamokła, więc nie mieliśmy światła. Po omacku wdrapywaliśmy się. Pręty wżynały się nam w stopy, a przemarznięte dłonie krzepły. Ale byliśmy zdesperowani!

Dzięki temu wkrótce znaleźliśmy się w nowej salce. Zmienił się charakter ścian. Te były betonowe, a nie ceglane.

Chodnik nadawał kierunek ku górze. Ponad pięćdziesięcioletni beton kruszył się i osypywał. Buty ślizgały się, utrudniając i tak niełatwą wędrówkę.

- Wejdę i sprawdzę - zaofiarował się Rafał. Szedł pierwszy i mógł przyspieszyć.

Rozsiedliśmy się pod ścianami komory, a on zaczął się wspinać. Po minucie, może dwóch usłyszeliśmy okrzyk zachwytu.

- Jesteśmy wooolniiiiii!

Raptem wataha ludzi rzuciła się na drabinkę.

- Po kolei! - ktoś krzyknął.

- Nie pchajcie się! - zapiszczała jakaś dziewczyna.

- Najpierw kobiety! - zakomenderował Walada.

Kiedy nadeszła moja kolej, przepuściłam prawie wszystkich, licząc na to, że mój brat będzie mnie asekurował. Nie miałam siły. Pogubiłam buty, a żelazne pręty drabinki boleśnie wpijały się w moje stopy. Bałam się, że stracę równowagę i runę w dół. Wszyscy byliśmy przemęczeni i dlatego tym bardziej wolałam nie ryzykować wspinaczki, która mogłaby się zakończyć upadkiem osób idących za mną.

Odetchnęłam i chwyciłam się pierwszego szczebla. Potem weszłam na kolejne.

Popatrzyłam w dół. Ale Jacka za mną nie było, wciąż siedział pod ścianą.

- Jacek! - zawołałam.

Nie odpowiedział. Powtórzyłam apel. Znowu milczenie.

Zerknęłam na górę. Stryj wspiął się na połowę wysokości tunelu zwieńczonego włazem. Zacisnęłam zęby i wróciłam na dół. Jacek wykonywał ręką okrężne ruchy.

Źle z nim” - pomyślałam. Zbliżyłam się do niego i pacnęłam go palcami w ramię.

- Wychodzimy! Wszystko będzie dobrze.

Jednak mój brat trwał w pozycji półleżącej z przylepionym do twarzy, ironicznym uśmieszkiem.

Powiodłam wzrokiem wzdłuż ściany. I zrozumiałam...

Gdyby powietrze przede mną rozdzierała płaszczyzna lustra, pomyślałabym, że odzwierciedla ono sylwetkę człowieka pozbawioną ciała. Same kości! Tak, naprzeciw Jacka leżał ludzki szkielet! Spoczywał w identycznej pozycji, w jakiej legł na posadzce mój brat. Nie to jednak było najważniejsze.

Najistotniejszą sprawą było to, że obok białych kości, kilku metalowych guzików, hełmu, rdzewiejącej broni i strzępków jakiejś tkaniny, znajdował się mały drobiazg. Niepozorna skórzana sakiewka...


Wyszliśmy pod starym mostem kolejowym, rozpiętym ponad korytem Odry. Hen, przed nami w mroku nocy przełamywanym świtem skrzył się pomarańczowy most Trzebnicki. Uliczne oświetlenie odbijało się w tafli Odry, tworząc jakby podwójną drogę. Nad wodą unosiła się ledwo widoczna mgła, nadając miastu posmak Londynu. Po chwili przepływająca barka zniszczyła ten klimat, upodabniając rzekę do lekko wzburzonego morza.

Miniaturowe fale jeszcze przez dłuższy czas miarowo uderzały o wały, chlupocząc. Mając na uwadze bardzo świeże wspomnienie chlupoczącej wody, odgłos ten wydał mi się bardzo nieprzyjemny.

Ogarnął nas chłodny jęzor jesiennego powietrza. To był najprzyjemniejszy oddech czającej się w oddali zimy, jaki kiedykolwiek mnie zmroził.

Byliśmy wolni!


Zbudził mnie szatański ból głowy. Piekielny ogień od wewnątrz rozrywał mi czaszkę. Oprzytomniałam jednak, widząc, że w lustrze przegląda się ta sama studentka, z którą poprzedniego dnia mój brat toczył zawziętą wojnę na słowa.

Leżałam w milczeniu i patrzyłam. Odbicie w zwierciadle uświadomiło mi, że dziewczyna jest za chuda. I na tym wady jej wyglądu zewnętrznego skończyły się. Była wysoka i dlatego chodziła w płaskim obuwiu, a właściwie przemieszczała się, jakby płynąc przez pokój. W tym samym rytmie poruszały się jej włosy i ubranie. Wąską kreskę ust rekompensowały dominujące na jej twarzy oczy. Ogromne, w oprawie z długich rzęs.

- Oo - otworzyła usta. - Obudziłaś się. Cześć - zbliżyła się do mnie i wyciągnęła w moją stronę dłoń. Pokrywała ją różowa plama. - To twoja szminka. Wypróbowałam ją, kiedy spałaś. Znalazłam pod lustrem. Mam nadzieję, że nie jesteś zła? - i podała mi kosmetyk.

- Nie - odpowiedziałam.

Zerwałam się z łóżka. W drodze do łazienki zastanawiałam się, co ona tu robi i kto ją wpuścił do pokoju.

Wzięłam prysznic. Po brodziku płynęły pręgi ciemnych mydlin. Włosy umyłam dwukrotnie i dopiero gdy nałożyłam na nie balsam, odzyskały dawną miękkość. Spłukałam z siebie koszmar poprzedniego dnia i poczułam ulgę.

Żółtawe cienie pod oczami zamaskowałam korektorem w płynie, na skórę nałożyłam odrobinę pudru rozświetlającego, ustom nadał blask różany błyszczyk. Patrząc na odbicie zmęczonej twarzy zaczęłam zastanawiać się, co działo się pomiędzy wyjściem z tunelów a dzisiejszym porankiem. Z przykrością musiałam stwierdzić, że nie pamiętałam, w jaki sposób dotarłam do hotelu.

Rozczesałam swoje ciemne, sięgające ramion włosy i wróciłam do pokoju po ubrania.

- Kto cię tu wpuścił? - zapytałam studentkę, przewracając zawartość walizki. Moje zachowanie nie było przyjazne, ale chyba nikt nie przepada za niezapowiedzianymi wizytami obcych ludzi!

Dziewczyna wyjęła mi z ręki bluzkę zdobioną chabrową aplikacją i bez pytania zabrała się do mierzenia jej.

- Jacek.

- A gdzie on teraz jest? - zapytałam.

- Pojechał na plac Grunwaldzki po swój samochód.

- Po swój samochód?

- Przecież zostawiliście go wczoraj na ulicy, zanim zeszliśmy do podziemi.

- Chodzi ci o...

- O to nowiusieńkie ferrari - dokończyła za mnie. - Nie wiesz, czym jeździsz? - obrzuciła mnie wzrokiem sugerującym, że jestem niespełna rozumu. Zacisnęłam zęby i delikatnie acz stanowczo wyrwałam jej z rąk moją ulubioną bluzkę. Wróciłam do łazienki, żeby się ubrać. Nie skomentowałam jej wypowiedzi, nie wyprowadziłam jej z błędu. Zresztą, na ten temat obiecałam sobie porozmawiać z bratem. Od kiedy moje auto należy do niego? A właściwie, w końcu Jacek był moim ukochanym bratem i dzieliłam się z nim wszystkim, co miałam.

Przeglądając się w lustrze, puściłam do siebie oczko. „Oj, bracie, bracie. Nie wybrałeś sobie ani najlepszego celu zainteresowań, ani odpowiedniej metody zainteresowania tej osóbki sobą...” - pomyślałam. Prawie parsknęłam śmiechem.

Kiedy wyszłam z łazienki, powiedziałam obojętnym tonem:

- Bądź łaskawa opuścić mój pokój.

- Dokąd się wybierasz? - zapytała, siedząc na łóżku i mierząc wysadzane błyszczącymi kryształkami sandałki, które czasami zakładałam na scenę.

Tutaj muszę wytłumaczyć, że od pewnego czasu zawodowo zajmowałam się śpiewaniem. Dzięki bratu odniosłam spory sukces w branży muzycznej, ale w tej chwili nie miało to najmniejszego znaczenia. No, może tylko takie, że gdyby nie to, że trudniłam się piosenkarstwem, nigdy nie udałoby mi się uzyskać zapłaty za reklamę w postaci owego ferrari, o którym mówiła studentka.

Zakipiałam złością. Miarka przebrała się! Cóż to za bezczelna dziewczyna!

- Jeżeli wybierasz się do stryja, muszę cię zawiadomić, że nie ma go w jego pokoju. Ani w hotelu.

- A we Wrocławiu jest?

- Jest. Kiedy wróci Jacek, pojedziemy do niego. Twój stryj jest razem ze wszystkimi ludźmi, z którymi błądziliśmy wczoraj po tunelach, w domu znajomego profesora. Pokażę wam. jak tam dojechać.

- Poradzilibyśmy sobie sami... - wymruczałam.

W tej samej sekundzie w drzwiach stanął mój brat. Zmył z siebie najmniejsze oznaki ciężkiej nocy. Nie miał ani sińców pod oczami ani poszarzałej skóry, wręcz przeciwnie - wyglądał jak po wakacjach w jakimś egzotycznym kurorcie. Wystrzępione włosy ułożył w coś na kształt punka, ale takiego w wersji dziennej. Założyłabym się też, że użył podwójnej ilości wody po goleniu. Zastanawiające...

Studentka poderwała się i z jednym butem na nodze podbiegła do Jacka.

Zatrzymała się w odległości trzech metrów od niego. Speszyła się, zrozumiawszy, że jej reakcja na pojawienie się mojego brata była nazbyt gwałtowna.

Tymczasem on wyprężył klatkę piersiową i uniósł brodę tak, że jej linia wraz z szyją tworzyła prawie kąt prosty.

- Kluczyki! - szepnęłam bratu do ucha. kiedy zjeżdżaliśmy windą na podziemny parking.

W odpowiedzi wyjęczał błagalnie:

- Zośka, bądź człowiekiem.

Mrugnęłam do niego i już bez ociągania się zajęłam miejsce na tylnym siedzeniu samochodu. Po prawej stronie kierowcy dumnie zasiadła studentka.

- Jestem Monika - przedstawiła mi się, przypomniawszy sobie, że wcześniej tego nie uczyniła. Z trudem obróciła się do tyłu i wyciągnęła dłoń w moją stronę. Swobodne ruchy ograniczał jej zapięty pas.

- Zośka - wyciągnęłam się do przodu, ale mimo to zdołałam dotknąć jej dłoni jedynie opuszkami palców.

- A nie Nika? - zapytała zdziwiona.

- Słyszałaś o podobnym imieniu? - odparłam zgryźliwie. Jacek zauważył to i żeby uniknąć niesnasek, wyjaśnił:

- Nika to jej pseudonim artystyczny.

- Nieźle śpiewasz - stwierdziła z sympatią.

- Dzięki - powiedziałam bez emocji i wyjrzałam przez boczną szybę samochodu.

Minęło zaledwie kilka minut, kiedy Jacek zaparkował w starej dzielnicy.

Poniemieckie kamienice, nie remontowane od czasów wojny, przytłaczały swą szarością. Po klepiskach czarnych podwórek biegały niedbale ubrane dzieci z bułkami w rękach. Wzdłuż betonowych płyt chodnika przejechał na rowerze górskim młody człowiek. Pędził przed siebie jakby chcąc uciec z tego obszaru miasta, gdzie czas zatrzymał się ponad pół wieku temu.

Monika popchnęła jedne z wielu ciężkich drzwi, przez które wkroczyliśmy do ciemnego, ogromnego przedsionka klatki schodowej. Jedyne oświetlenie stanowiły promienie słoneczne z trudem przesączające się przez ażurowe podstopnice schodów.

- Ostrożnie! - powiedziała, a sama nie zważając na nic, pognała na górę.

W ciemności odszukałam balustradę i zaczęłam wspinać się po obłożonych starym linoleum stopniach. Konstrukcja balustrady chwiała się niebezpiecznie za każdym razem, gdy próbowałam chwycić się jej, więc zrezygnowałam z tej mało stabilnej podpory.

Dopiero na drugim piętrze ostre słońce wpadające przez spękaną szybę, rozświetliło mrok. Pokonaliśmy jeszcze dwie kondygnacje i stanęliśmy przed kolejnymi drzwiami.



ROZDZIAŁ CZWARTY


ZEBRANIE NIEMALŻE NAUKOWE * KIM JEST PROFESOR ANDRZEJ KRANIEC? * CO BYŁO W SAKIEWCE KOŚCIOTRUPA? * PIĘKNA KASZTANOWŁOSA * TERRA SANCTA * BŁYSKAWICZNA WYPRAWA POSZUKIWAWCZA NA OSTRÓW TUMSKI * MAGIA WROCŁAWIA * DOKĄD WYBRAŁ SIĘ KOŚCIOTRUP? * OKRUCHY BIAŁEJ SUBSTANCJI


Rozszedł się głuchy dźwięk, kiedy Jacek kilkakrotnie zapukał w obite blachą drzwi, wskazane przez Monikę.

- Nareszcie jesteście! - powitała nas rozjaśniona twarz stryja. - Chodźcie do salonu.

Jakąż odmianę, po widoku niezbyt przyjaznego podwórka, stanowiło mieszkanie, w którym znaleźliśmy się! Wysokie pomieszczenia były wykończone przy suficie stiukami z motywami lwich łap. Harmonię pionowych pasów kremowych tapet tu i ówdzie burzyły powleczone drobną siatką pęknięć obrazy olejne. Kaflowy piec w kolorze miodu spadziowego pełnił funkcję nie tylko grzewczą, ale również ozdobną.

- Dzień dobry! - przywitaliśmy się.

Krótkim „hej” odpowiedziała nam garstka studentów ściśniętych na podłodze, pomiędzy zabytkową sofą a stolikiem.

Usiadłam obok nich, po turecku. Rafał wskazał antykwaryczny mebel.

- To lepiej zostawić w spokoju - zachichotał, kiedy stryj na chwilę ulotnił się z saloniku. - Gdyby sofa-cud zawaliła się pod naszym ciężarem, moglibyśmy mieć problemy na sesji zaliczeniowej profesora... - mrugnął do mnie porozumiewawczo.

- Kim jest ten profesor? - zapytałam, wykorzystując okazję do zdobycia wyjaśnień.

- To profesor Andrzej Kraniec. Najwybitniejszy we Wrocławiu specjalista od starodruków. Spotkanie zorganizował twój stryj. Być może profesorowi uda się rozszyfrować treść notatek, które Jacek wczoraj odnalazł w podziemiach.

Jacek w podziemiach coś odnalazł? ,,Ach, to tak! Jacek lubi spijać śmietankę” - pomyślałam. „Wydawało mi się, że razem odnaleźliśmy sakiewkę przy kościotrupie.”

- Czekamy jeszcze na tego Waladę - wyjaśnił Rafał.

Pokiwałam głową. Przypomniałam sobie, że wczoraj stryj kazał nam przemilczeć okoliczności odnalezienia sakiewki. Wyłącznie nasza trójka, stryj, Jacek i ja znaliśmy prawdę. No, chyba, że stryj zdradził ją również profesorowi.

Andrzej Kraniec, specjalista od starodruków. Czyżby w sakiewce były jakieś dokumenty?” - dedukowałam, nie mogąc przypomnieć sobie żadnego więcej szczegółu. „Czy szkielet należał do Hansa, wuja Walady?”

Nie wydawało mi się możliwe odnalezienie czyichś szczątków ponad pół wieku po zaginięciu. Chociaż, znając szczęście stryja...

- Wiesz... Bo... - Rafał najwyraźniej nie wiedział, w jaki sposób nawiązać kolejny dialog. Chłopak miał przyjemną aparycję, spośród tłumu mógł wyróżniać go pieprzyk pod okiem, nadający jego spojrzeniu figlarny wyraz.

- Tak? - szepnęłam zachęcająco.

- Chciałem ci tylko powiedzieć, że ten twój stryj to równy gość. Taka osobistość, legendarna postać wśród studentów wydziałów historycznych, mimo to nie zapomniał o nas, skromnych uczniach, i pozwolił nam wziąć udział w tym spotkaniu...

- Eh - machnęłam ręką. - Stryj wciąż jest młody duchem.

Na szczęście, naszą sztucznie brzmiącą konwersację przerwał dzwonek do drzwi. Ponownie otworzył stryj. Zaraz do saloniku wszedł Walada wraz z młodą, około dwudziestoletnią kobietą.

Przywitali się i bez pytania zajęli miejsce na sofie. Drewniana, delikatna niczym mimoza, konstrukcja jęknęła pod naporem ciężaru. Sprężyny siedziska zazgrzytały równie rozpaczliwie.

Zapadła cisza. Męska część studenckiej gromady łapczywie wpatrywała się w kasztanowłosą piękność.

Dziewczyna rozsupłała węzeł paska, który przytrzymywał poły jej bladoróżowego prochowca i zrzuciła z siebie ten lekki, jesienny płaszczyk.

Pod okryciem miała sweter z głębokim dekoltem krojonym w literę „V” i spódniczkę z jasnego zamszu. Pasujące do płaszczyka buty przyciągały uwagę wysokimi słupkami zdobionymi błyskotliwymi kamykami wtopionymi w obcasy.

Założyła nogę na nogę i zaczęła flirtować ze studentami, uśmiechając się do każdego z nich wymalowanymi bezbarwnym błyszczykiem ustami.

Z jej przychylnym spojrzeniem spotkał się także Jacek. Widać było, że sprawnie połyka przynętę i zostaje uchwycony przez zarzucającą ją dziewczynę.

Spojrzałam na Monikę, a ona na mnie. Zdaje się, że poczułyśmy dokładnie to samo, pomimo że ja byłam jedynie siostrą Jacka...

I wtedy z torebki towarzyszki Walady, zupełnie niespodziewanie, wyskoczył kłębek przypalanego futra. Szczeniak, mieszczący się na dłoni dorosłego człowieka, zaczął kręcić się po dywanie z nieodpartą potrzebą uchwycenia pyszczkiem własnego ogona.

- Pomóżcie mi go złapać! - pisnęła kasztanowłosa piękność i męska część zgromadzonych, jak na komendę, zerwała się z miejsc.

Panował rwetes, kiedy w pokoju pojawił się stryj z profesorem Andrzejem Krańcem.

- A co tu się dzieje? - zapytał żartobliwie człowiek, który nie wyglądał na profesora. Młody, dziarski, bardziej przypominał kolegę ze studiów niż poważnego naukowca. Był znacznie młodszy od stryja, lecz nie przeszkadzało mu to mówić do niego po imieniu, choć widoczny był respekt, jaki żywił w stosunku do słynnego Pana Samochodzika.

- Młodzieży, do dzieła! - krzyknął i speszył się, dostrzegłszy Waladę.

- Oh, przepraszam...

Walada kiwnął głową na znak przyjęcia przeprosin, a profesor przeszedł do sedna sprawy.

- Jak już zapewne wszyscy państwo zdążyli zorientować się, wczoraj...

- Hm... - chrząknął donośnie stryj.

- ...a właściwie dzisiaj - poprawił się - siostrzeniec pana Tomasza odnalazł w znanych państwu okolicznościach skórzaną sakiewkę. Zawartość tejże sakiewki stanowił jeden rękopis. Dokument uległ znacznemu zniszczeniu, gdzieniegdzie litery całkiem wyblakły bądź też zostały rozmazane.

Wstępnie datowaliśmy dokument na XIX, może początek XX wieku.

Możemy jednak mylić się, albowiem przebadaliśmy dokument jedynie metodami, do jakich mieliśmy dostęp tu, w mieszkaniu...

Siedzący przede mną student splatał palce rąk, pilnie wsłuchując się w słowa naukowca. Chłopak miał brązowe rzęsy, tak drugie, że sięgały powierzchni szkieł okularów.

- Co zawiera ten dokument? - wyrwał się z pytaniem. Zaraz po nim odwagi nabrała dziewczyna z psem.

- Czy to mapa skarbów? - zapytała.

- Mapa skarbów? - parsknął profesor. - Nie, to nie jest mapa skarbów, proszę pani. Ale z pewnością jest to bardzo wartościowy dokument.

Ster przejął stryj Tomasz:

- Mamy prawie całkowitą pewność, że rękopis ów jest czymś w rodzaju kroniki.

- Odczytajmy tekst na głos - niecierpliwił się Walada. - Myślę, że to pomoże nam w ewentualnych rozważaniach.

Kartki, które profesor wyjął z tylnej kieszeni spodni, natychmiast rozsypały się po podłodze. Szybko je zebrano i zaczęło się odczytywanie. Po jego zakończeniu każdy z nas brał do ręki notatki profesora. Treść dokumentu była niepełna. Gdzieniegdzie profesor uzupełnił ją intuicyjnie, inne fragmenty czas usunął na tyle skutecznie, że trudno było je odtworzyć. Zapis wyglądał następująco:


...01 roku. Powóz ruszył ku zachodowi, a tembr stukotu końskich kopyt o ziemię długo pulsował w jego skroniach.

- Przyjacielu - wyszeptał sam do siebie - cóżeś ostawił na mych barkach? Co kryją te stronice, które pragniesz zachować przed ludzkimi oczyma?

Przycisnął do piersi jasne zwoje. Złota tarcza ogrzewała gród, który tętnił życiem. Mężczyzna upchnął za pazuchę rękopis i skierował się ku Rynkowi.

Kilka godzin później na miasto naparł zmrok, a wraz z jego nadejściem ustał zgiełk. Kupcy i uliczni handlarze ucichli, ludzie wrócili do domów. Jedynie w gospodach nie milkły głosy hulaków.

Mężczyzna nałożył obszytą puszystym futrem pelerynę z atramentowego aksamitu i wyszedł z komnaty. Było bezwietrznie. Przysłaniająca księżyc chmura gwarantowała nieprzeniknioną ciemność.

Doszedł do przeprawy rzecznej. Na obrzeżu wyspy odruchowo skłonił się i zdjął nakrycie głowy. Właśnie przekraczał granicę „Terrae Sanctae „...

Mijające niskie zabudowania, kroczył wąskim duktem, na końcu którego pięła się ku górze strzelista świątynia. Rozejrzał się, po czym zanurzył się w chłód...

...Przypatrzył się pieczęci odciśniętej w czerwonym laku. Opuszkiem palca wskazującego pogładził nierówności masy. Trawiony ciekawością, nie zdradził przyjaciela i nie przełamał pieczęci. Wetknął zwitek do wcześniej obmyślonego miejsca i odetchnął. Zdmuchnął tlący się knot świecy i po omacku wyszedł z...


Zapanowała cisza. Studenci Uniwersytetu Wrocławskiego zerkali na siebie, wymawiając nieme słowa, których nie rozumiałam. Tak samo jak nie pojmowałam znaczenia zwrotu „Terra Sancta”.

- Terra Sancta to Ziemia Święta? - zamruczałam pod nosem.

Wtem zagrzmiał profesor:

- Terra Sancta! Moi mili! - zwrócił się do podopiecznych. - Z czym powiązalibyście to określenie?

Monika powiedziała bez namysłu:

- Ostrów Tumski.

- Ejże, koleżanko... - przerwał jej Rafał. - Terra Sancta to termin oznaczający Ziemię Świętą!

Odpaliła mu z równym impetem:

- Drogi kolego! Czy kolega zdaje sobie sprawę z tego, że Ostrów Tumski przed wiekami był pod zwierzchnictwem władz kościelnych, a nie świeckich?

- A skąd masz pewność, że chodzi akurat o Ostrów, a nie o inne miejsce?

- Zwróć uwagę na fragment, który mówi: „Na obrzeżu wyspy odruchowo skłonił się i zdjął nakrycie głowy.” Po pierwsze, Ostrów Tumski był wyspą..

- Do czasu, aż na polecenie samego Napoleona Bonapartego z 1807 roku, w 1824 zasypano jedno z koryt Odry, zwane Tumskim - wyjaśnił student w okularach.

Monika kontynuowała:

- Po drugie, studiując historię na Uniwersytecie Wrocławskim, powinieneś wiedzieć, że kilkaset lat temu każdego człowieka świeckiego, nawet księcia, obowiązywał zwyczaj zdjęcia nakrycia głowy przed wkroczeniem na teren Ostrowa Tumskiego. Ponadto, jeżeli przeanalizujemy fragment:

Mijając niskie zabudowania, kroczył wąskim duktem, na końcu którego pięła się ku górze strzelista świątynia.”, zauważymy kolejny dowód na to, że tajemnicza postać opisana w dokumencie, poruszała się po Ostrowie Tumskim. Czyż wrocławska katedra nie leży na końcu wąskiej drogi po obu stronach ograniczonej szeregiem zabudowań? Czyż katedra ta nie jest strzelistą świątynią? Przecież każdy z nas wie, że jest gotycka...

- Świetnie, znakomicie! - rozradował się stryj. - Andrzeju, masz genialnych studentów! - Sam nie wpadłbym na ten trop tak szybko!

Walada podniósł się z siedziska.

- Jak najszybciej chodźmy na ten Ostrów! - powiedział zniecierpliwiony.

- Chwileczkę... - próbował go pohamować stryj Tomasz.

- Na co tu czekać?! Autor dokumentu wyraźnie daje nam do zrozumienia, że coś ukrył na tym Ostrowie. Jedziemy! - stwierdził i pogonił ręką dziewczynę w prochowcu. Zaraz za nią popędził miniaturowy pies.

- Profesorze, my też chcielibyśmy... - wyjęczał Rafał.

- Tak, tak - naukowiec pomachał głową z dezaprobatą, ale nie zabronił studentom wycieczki na Ostrów.

Kiedy w saloniku pozostały nieliczne osoby, podszedł do mnie stryj.

- Zosieńko, jedź z nimi na Ostrów.

- Mam mieć na oku Waladę?

- Właśnie.

- Dobrze - zgodziłam się, ale nie odmówiłam sobie prawa do skomentowania tej sytuacji. - Chociaż uważam, że to głupie. Pięć minut temu przeczytali fragmenty jakiegoś tekstu, który nie wiadomo, czy opisuje fakty i od razu pobiegli szukać nie wiadomo czego...

- Masz rację. Mimo to proszę cię, żebyś pojechała z nimi.

- A Jacek?

- Jacek pojedzie z profesorem i ze mną. Musimy dopełnić obowiązku...

Byłam już na schodach, kiedy dogonił mnie Jacek.

- Psst, siostra. Pożycz nam samochód.

Wyciągnęłam z torebki kluczyki i dowód rejestracyjny mojego auta, które odebrałam Jackowi zaraz po przyjeździe pod mieszkanie profesora.

- Nie podoba mi się to wszystko - powiedziałam, upewniwszy się, że na klatce schodowej jesteśmy sami.

Porozumiewawcze mrugnięcie brata świadczyło o tym, że myśli podobnie jak ja.

- Trzymaj się! - cmoknął mnie w czoło. - Stryj nie z takimi zagadkami sobie radził!


Ostrów Tumski to najstarsza część Wrocławia. Każdy szanujący się turysta powinien zobaczyć to urocze miejsce, gdzie czas zatrzymał się wiele lat temu.

Do 1824 roku Ostrów Tumski był wyspą, obecnie koryto Odry ogranicza go tylko częściowo. Do końca XIII wieku wyspę zamieszkiwali książęta, a na jej obszarze znajdował się ich zamek. Druga siedziba książąt, używana od XIV wieku, była usytuowana w miejscu dzisiejszego głównego gmachu uniwersytetu. Jedyną pozostałością po tym zamku świeckiego władcy, która zachowała się po dziś dzień, jest niewielki fragment budynku, gdzie obecnie znajduje się zakrystia kościoła pod wezwaniem Najświętszego Imienia Jezus. Można ją dostrzec, patrząc na gmach uniwersytetu od strony mostu Uniwersyteckiego. Wyróżnia się on czerwoną plamą na tle jasnych tynków reszty murów. W 1310 roku wymieniony wcześniej pierwszy zamek książęcy przeszedł w ręce biskupa. Wraz z tym wydarzeniem cała wyspa została poddana władzy kościelnej.

Wróćmy do samego Ostrowa. To tutaj jest położona katedra, która do dzisiaj zachowała gotycki wygląd. Jej dwie wieże górują nad centrum miasta, nieustannie wskazując punkt, w którym przed wiekami zaczęła wyrastać osada. A wszystko zaczęło się w roku 1000, kiedy to kaplicę książęcą przemianowano na katedrę. Kamienny obiekt o niezbyt rozbudowanej architekturze przetrwał do XI wieku. Zniszczony budynek zastąpiono nowym, romańskim, ale w drugiej połowie następnego stulecia na jego miejsce powstała tzw. katedra Waltera, również romańska, charakteryzowała się półokrągłą absydą. Gmach, którego wygląd możemy podziwiać obecnie, zaczęto tworzyć po 1241 roku. Po romańskich, stosunkowo krępych konstrukcjach, nadszedł czas na przestrzenie i strzelistości. Wysokie, duże okna, wypełniane barwnymi witrażami, pozwalały na doświetlenie monumentalnych budowli, wyczarowując w ich wnętrzach grę wibrujących kolorami świateł.

Na piechotę dostaliśmy się w pobliże mostu Tumskiego. Zdobiły go dwie rzeźby z piaskowca, wykonane przez Gustava Grunenberga - postacie świętej Jadwigi Śląskiej i świętego Jana Chrzciciela.

- To o tym moście jest mowa w dokumencie, który został odnaleziony przez Jacka - wyjaśniała mi Monika, nie zważając na to, że reszta grupy popędziła do przodu.

Nie spieszyłyśmy się, bo nie sposób tamtędy biec. Nie żeby było to niemożliwe pod względem technicznym. Problem raczej w ilości ciekawych i fascynujących rzeczy, które nas otaczały.

Przystanęłyśmy na moście. Rozlewająca się w trzech kierunkach Odra oddawała w powietrze przyjazny chłód. Po naszej prawej stronie ciągnął się bulwar Piotra Włostowica. Most Tumski tworzył jedno z połączeń pomiędzy stałym lądem a wyspami usianymi w zakolu Odry. Wyspa Bielarska, Wyspa Słodowa, Wyspa Piasek wraz z otaczającymi je licznymi mostami i kładkami aranżowały krajobraz Małej Wenecji. Z pewnością miano to należało się Wrocławiowi.

- W tym miejscu nabierała mocy jurysdykcja kościelna? - zapytałam, kiedy wchodziłyśmy na ulicę Katedralną.

- Tak. Odkąd ludzie zamieszkali wyspę, była tu przeprawa przez rzekę. Pierwotnie drewniana konstrukcja, potem stalowa.

- Jesteś dobrze zorientowana w historii miasta - stwierdziłam.

- Mieszkam tu od urodzenia, kocham Wrocław. Każde miasto ma swój określony klimat. Niepowtarzalny Kraków z jego artystyczną bohemą, cudowny Gdańsk pachnący morską wodą i Wrocław, miasto z architekturą, o jakiej Warszawa może tylko marzyć, i tętniące studenckim życiem. Pachnący kwiatami plac Solny7, na którym splatają się języki całego świata.

Kroczyłyśmy wzdłuż deptaka wyłożonego granitowymi kostkami. Otaczające go niskie kamienice kontrastowały z gotycką kolegiatą Świętego Krzyża i samą katedrą. Ludzkie kroki zwalniały tu tempo, oczy mimowolnie wędrowały ku zabytkom, wśród których można znaleźć przedstawicieli większości stylów historycznych. I tak barokowe rzeźby postaci w suto marszczonych sukniach, spływających wzdłuż sylwetek, sąsiadowały z romańskimi kościółkami o nieskomplikowanych bryłach.


Wrocław ma ponad tysiąc lat. Przez wieki był w posiadaniu różnych narodów - Polaków, Czechów, Niemców. Mury budynków nabierały cech charakterystycznych dla aktualnych trendów architektonicznych, przesycały się właściwościami kolejnych kultur, co odzwierciedliło się w zabytkach, które możemy podziwiać do dzisiaj.

Właśnie ze względu na mnogość tychże zabytków, które na terenie tak zwanego Starego Miasta cieszą oczy na każdym skrawku ziemi, lubiłem Wrocław i - jak mi się wydawało - znałem go. A jednak odtworzenie miejsca, gdzie znajdowało się wyjście z bunkra przysporzyło mi nie lada trudności.

Przez dwa kwadranse krążyliśmy w pobliżu koryta Odry, aż w końcu Jacek podjął męską decyzję i zaparkował samochód w bocznej uliczce, niedaleko błękitnego budynku. Wysiedliśmy z auta i przeszliśmy się na pobliskie mosty Warszawskie.

- Jesteśmy pomiędzy Śródmieściem8 a Karłowicami9 - stwierdził Andrzej Kraniec.

- Stąd jest lepsza perspektywa - wymyślił mój siostrzeniec. - Na pewno zaraz przypomnimy sobie, w którym miejscu wydostaliśmy się na powierzchnię ziemi.

- Tak... - zgodziłem się.

Oparłem się o betonową balustradę i wpatrywałem się w stadko dzikich kaczek zabawnie nurkujących pod wodę. Rzeka była ciemna, zła.

Tymczasem kaczki najwyraźniej nic sobie z tego nie robiły. Zajęte poszukiwaniem pożywienia, lekko unosiły się na wodzie. Pióra na nich zieleniły się, kiedy padały na nie prześwitujące spomiędzy chmur ostatnie promienie ciepłego słońca. Lato umierało, a na jego miejsce skradała się barwna jesień. Bogata w czerwienie, pomarańcze, żółcie i brązy, ale uboga w zielenie.

I chyba dlatego pióra kaczek teraz prezentowały się tak pięknie - nie zajmujące dużą część jego powierzchni miały rywala.

- Wydostaliśmy się z bunkra w zupełnie innym miejscu - powiedziałem nagle, zaskakując tymi słowami samego siebie. - To było w pobliżu pomarańczowego mostu - przypomniałem sobie. - Pomarańczowego, a nie szaro-betonowego.

- Most Trzebnicki! - wykrzyknął głośno profesor. Za głośno, bo spłoszył pływające w dole kaczki.

Czym prędzej podreptaliśmy z powrotem do samochodu. Tym razem to profesor zasiadł na siedzeniu obok kierowcy i wskazywał Jackowi drogę.

Ulica Jedności Narodowej doprowadziła nas w pobliże Wzgórza Słowiańskiego, za którym skręciliśmy w Słowiańską. Na łuku, na którym ta ostatnia przechodziła w Trzebnicką, Jacek wszczął rwetes.

- Stryju, spójrz na prawo!

A po prawej stronie jezdni, pomiędzy pokrytymi spękaną korą pniami, pod którymi zalegały hałdy żółtych liści, tkwiła owalna bryła poniemieckiego bunkra. Pokryty szarym tynkiem walec patrzył na nas licznymi otworami wlotów powietrza. Gdzieś na jego tle rozpościerał się ceglany gmach szpitala MSWiA.

- Zatem sugerujesz, Tomaszu, że w nocy było ci dane podziwiać wnętrze tegoż budynku? - zapytał profesor.

- Gdybym nie miał tak wielu świadków, sam nie byłbym teraz pewien, czy to nie był sen.

Samochód przemknął pod wiaduktem kolejowym, dalej prosto, aż do momentu, gdy minęliśmy hipermarket.

- Mosty Trzebnickie - Jacek odczytał tabliczkę umieszczoną na chodniku.

Tutaj jezdnia zwężała się. Mniej więcej w połowie długości mostu do postoju zmusił nas olbrzymi korek. Najwidoczniej ciągnął się do następnych świateł drogowych.

Siedząc z tyłu, przybliżyłem się nieco do fotela kierowcy, żeby móc wyjrzeć za pomarańczowe przęsło mostu. Kiedy widok za oknem stał się dla mnie dostępny i w podziwianiu go nie przeszkadzały mi już konstrukcyjne elementy rzecznej przeprawy, zobaczyłem dwie długie nitki lustra wody. Odbijało się w nich ponure niebo. Z coraz większą zachłannością kłębami chmur pochłaniało drzewa rosnące na wałach. Dalej, na zachód, równolegle do mostów Trzebnickich biegł most Osobowicki, a jeszcze dalej, niewidoczny z mojej perspektywy, najnowszy dorobek Wrocławia - most Milenijny.

- Stryju! - dotarło do mnie zniecierpliwione wołanie siostrzeńca.

Najwyraźniej znowu zamyśliłem się i odciąłem od świata zewnętrznego.

Tyleż tu było wspaniałości do podziwiania! Każda uliczka Starego Miasta kryła w sobie piękne detale architektoniczne. Z niepokojem obserwowałem zwłaszcza te na zniszczonych, brudnych od sadzy kamienicach...

- Stryjku

- Tomaszu! - donośniej powtórzył młody męski głos. - Jesteśmy na miejscu - dodał spokojniej.

Samochód zaparkowaliśmy pod kremowym budynkiem przy ulicy Zawalnej.

Stamtąd kilka kroków dzieliło nas od duktu spacerowego prowadzącego po odrzańskich wałach.

- Musimy zejść niżej - poleciłem.

Jacek objaśnił profesorowi:

- Właz zamaskowaliśmy liśćmi i trawami, żeby nikt nie wpadł na pomysł zwiedzania zalanych korytarzy.

- Tak, to byłoby bardzo niebezpieczne - rzekłem.

- I kto to mówi, Tomaszu! - parsknął Andrzej Kraniec.

Dłuższą chwilę zajęło nam przeczesywanie przybrzeżnych zarośli. Potem padł okrzyk:

- Jest!

Włączyłem latarkę i razem z Andrzejem zeszliśmy na dół. Jacek pozostał na czatach.

Odgłos wody chlupoczącej na niższej kondygnacji nie pozostawiał wątpliwości - rzeka wciąż wkradała się do podziemi. Niebawem mogła zalać je całkowicie. Pozostaną wyłącznie wspomnieniem, ponownie staną się niedostępne dla ludzkich oczu...

- Gdzie ten trup? - zapytał profesor, systematycznie przeczesując pomieszczenie światłem latarki.

- Nie trup. Kościotrup. Tam... - wskazałem palcem przeciwległą ścianę, odrywając wzrok od wody kłębiącej się w dolnym tunelu.

- Nic tu nie ma.

- Jest, zaraz ci pokażę.

Obszedłem komorę dookoła, krok po kroku, kamień po kamieniu. Szkielet zniknął! Nie było śladu po kościach ani po hełmie.

- Przecież był tu, sam go widziałem! - zirytowałem się.

- Właśnie! Był, ale już go nie ma.

Zrozumieliśmy, że padliśmy ofiarą mniej lub bardziej pokrętnej intrygi.

Zgasiłem latarkę. Słyszałem wyłącznie szemranie wzburzonego strumienia i ciężkie sapanie mego przyjaciela.

- Ale dokument jest autentyczny! - wyjęczał.

- Nie usprawiedliwiaj się.

- Tomaszu, Walada oszukał nas!

Na powrót włączyłem latarkę. Odszukałem miejsce, które uznałem za najbardziej prawdopodobny punkt złożenia szkieletu. Oglądałem je dokładnie, mówiąc:

- To, że ktoś zabrał stąd kości, nie oznacza jeszcze, że Walada jest oszustem. Jaki miałby motyw?

Andrzej przytaknął głową i zaczął wspinać się po drabince. Ruszyłem w ślad za nim, lecz najpierw z kamienia zeskrobałem krawędzią paznokcia okruchy jasnej substancji. Nasunęło mi się pewne przypuszczenie co do „sprawy kościotrupa”. Na razie postanowiłem jednak zachować je dla siebie.



ROZDZIAŁ PIĄTY


LWY SZCZĘŚCIA * STUDENCKI OBIAD * NOWA CZUPRYNA DLA ŻARTU * PODARUNEK * TELEFONICZNY POCZĄTEK WOJNY *

CIEKAWOŚĆ BRATA PIERWSZYM KROKIEM DO ODKRYCIA TAJEMNICY * NIEZNAJOMA BLONDYNKA DARCZYŃCĄ *

PIRACKI STATEK I POPIERSIE W OCZODOŁACH CZASZKI


Gromada studentów rozpierzchła się po Ostrowie Tumskim. Z największą uwagą śledzili każdą cegłę, każdy obraz, rzeźbę, epitafium. Kilkanaście par zachłannych oczu przeczesywało zabytki, które nie były im przecież obce. Ale to stanowczo za mało, by rozszyfrować przeznaczenie tekstu ze zwrotem „Terra Sancta”. Nawet nie wiedzieliśmy, czy opisano w nim prawdziwe wydarzenia, czy były to wyłącznie fragmenty jakiejś zmyślonej fabuły.

Gryząc wargi, podążyłyśmy wraz z Moniką w ślad za Waladą ku katedrze.

Do budynku dostałyśmy się przechodząc przez głęboki portal wykonany z jasnego kamienia, a stylizowany na gotycki. Ponad nim rozpościerała się przeszklona tafla okna ozdobionego rozetą. Po obu bokach dębowych wrót, prowadzących do wnętrza świątyni, zobaczyłyśmy wytarte przez setki lat rzeźby. Te niewyraźne sylwetki to elementy pochodzące z katedry biskupa Waltera, romańskie lwy.

- Dotknij ich - szepnęła mi na ucho Monika. - Przynoszą szczęście.

Równie stare co lwy były kolumienki zdobiące podpory kunsztownego portalu.

Przekraczając próg katedry, poczułam wyraźny zapach kadzidła rozpuszczony w chłodnym i wilgotnym powietrzu. Intensywna woń zakorzeniła się w drewnianych elementach, z których wykonano ławki, ramy obrazów i liczne elementy zdobnicze, przesiąkły nią puszyste chodniki wyłożone w nawie głównej. Pomiędzy gryzący zapach kadzidła i zimną wilgoć wkradał się jeszcze słodki zapach ciętych lilii.

Walada i towarzysząca mu kobieta obeszli wnętrze katedry naokoło, wędrując nawami bocznymi. W tym czasie skupiłam się na obserwowaniu kobiety i mężczyzny, szczególną uwagę zwracałam tylko na te elementy wystroju, które mniej lub bardziej ich zainteresowały. Ale żaden detal nie zatrzymał ich na dłużej.

Wydostaliśmy się z budowli bocznym wyjściem, po czym rozstaliśmy się. Oni ruszyli szukać taksówki, my skierowałyśmy się do centrum.

- Nie wiem jak tobie, ale mnie burczy w brzuchu. Natychmiast muszę coś zjeść! - stwierdziła Monika i wyciągnęła z torebki portmonetkę w drobne kwiatki.

- Może jakaś pizza? - strzeliłam.

- Pizza? - parsknęła. - Mój budżet mógłby tego nie przeżyć. Chodź, pokażę ci jedno z tych miejsc, gdzie każdy student naje się do syta za kilka złotych.

Najpierw poszłyśmy nad Odrą, bulwarem Piotra Włostowica, dalej obok Hali Targowej, aż dotarłyśmy do baru o wdzięcznej nazwie „Jacek i Agatka”. Przy stolikach zastałyśmy głównie studentów, ale także osoby w podeszłym wieku i początkujących biznesmenów ze skórzanymi teczkami.

Kupiłyśmy kopytka z pulpetami w sosie pomidorowym, do tego surówki z rzepy, a na deser pierogi leniwe. Pycha!

- Jak myślisz, co teraz zrobi twój stryj? - zapytała Monika, żując leniwego.

- Nie wiem, to zależy, do jakich wniosków dojdzie. Jedno jest pewne. Jeżeli będzie miał choć najmniejszy trop, który będzie mógł doprowadzić go do jakiejś zagadki, nie podda się.

- A ty i Jacek? Zostaniecie czy wyjedziecie?

- Jeśli stryj zostanie, to my też nigdzie nie pojedziemy.

- Jacek też?

Roześmiałam się, a twarz Moniki spurpurowiała.

- Jacek też.

Na końcu języka miałam pytanie, czy mój brat podoba się jej, ale Monika poderwała się.

- Wiesz... Mają tu jeszcze znakomite knedle ze śliwkami. Chcesz?

- Nie, chyba już nie dam rady...

Nie mogłam zadzwonić do stryja, ponieważ nasze telefony komórkowe nie przetrwały wędrówki podziemiami. Zapytałam o godzinę starszego pana, który jadł obiad przy sąsiednim stoliku. Zbliżała się piętnasta. Uznałam, że stryj z Jackiem raczej jeszcze nie wrócili do hotelu i od razu wpadłam na pomysł, w jaki sposób mogłabym spożytkować czas wolny. Już od dawna miałam ochotę na drobny zakup. Zapytałam Monikę o to, czy zna miejsce, w którym sprzedawane są interesujące mnie produkty.

Znała.

- Niedaleko stąd - zapewniła.

Przy ulicy Szewskiej jest dom handlowy „Kameleon”. Windą wjechałyśmy na drugie piętro, gdzie w samym rogu, przy oknie odnalazłyśmy stoisko z... no właśnie!

- Do czego jest ci potrzebna ta peruka? - podpytywała mnie Monika, poprawiając mi grzywkę blond peruki, którą usiłowałam założyć na głowę.

- Dla żartu - odparłam w humorystycznym tonie.

Bawiąc się wyśmienicie przymierzyłyśmy kilka peruk. Zdecydowałam się na wersję blond: lekko falowane włosy z asymetryczną grzywką stanowiły kontrast dla moich ciemnych, zupełnie prostych kosmyków.

Sprzedawczyni, pakując moje „zapasowe włosy” do torby, powiedziała:

- Ten model cieszy się wyjątkową popularnością. Wczoraj sprzedałam identyczny pewnej pani, która odwiedza nas dość często. Ale ona to chyba nie dla siebie kupuje, bo sama ma piękne włosy, zresztą tak jak pani...

- Zośka kupuje dla siebie! - sprostowała Monika.

- W celach rozrywkowych - podkreśliłam.

Sprzedawczyni speszyła się.

- Tamta pani to często do nas zagląda. Różne peruki kupuje. I rude, i czarne, a z miesiąc temu to sprowadzaliśmy jej na zamówienie ognistą czerwień...

Nie miałyśmy ochoty słuchać wywodów sprzedawczyni, więc zapłaciłyśmy i czym prędzej opuściłyśmy sklep.

- Wracam do hotelu - oznajmiłam Monice. - Gdzie tu można złapać taksówkę?

- A po co taksówka? Tu jest przystanek, na którym zatrzymuje się tramwaj linii przebiegającej blisko hotelu. Odwiozę cię.

- Nie ma mowy! - zaprotestowałam. - Nie wsiądę do tramwaju.

- A czemuż to?

- Zaraz zrobi się zamieszanie. Po wydaniu płyty przestałam jeździć tramwajami, wolę nie ryzykować.

- Daj spokój! - Monika sprowadziła mnie na ziemię.

W tym samym momencie zobaczyłam, że jej dłonie wyciągają z torby moją perukę i jednym wprawnym ruchem nakładają mi ją na głowę. Kilka sekund później te same ręce pociągnęły mnie do tramwaju, który właśnie nadjechał...

Monika zostawiła mi numer swojego telefonu i obiecała pomóc, jeśli tylko zostaniemy we Wrocławiu. Pożegnałyśmy się, a ona pojechała do domu. Nieoczekiwanie polubiłam ją, choć początkowo nie wzbudzała mojego zaufania.

W hotelowym przedsionku zdjęłam z głowy perukę i na powrót upchałam ją w torbie. W recepcji odebrałam klucz do pokoju i kupiłam jeden z kolorowych tygodników.

- Mam jeszcze coś dla pani - powiedziała recepcjonistka i położyła na ladzie małą paczuszkę. Westchnęłam myśląc, że to kolejny podarunek od „tajemniczego wielbiciela” i poczłapałam do pokoju.


Wróciliśmy do hotelu, gdzie rozeszliśmy się do swoich pokoi. Jacek uprzedził, że będzie spał i stanowczo zażądał godziny spokoju, tymczasem ja postanowiłem nie próżnować.

Zdjąłem wierzchnie okrycie i zawiesiłem je na oparciu krzesła. Wygodny fotel, który do tej pory stał koło komody, przeniosłem w pobliże okna, a właściwie ściany, albowiem cała zewnętrzna ściana hotelu była przeszklona.

Prywatności gości hotelowych strzegła warstwa lustrzanej folii, którą pokryto szyby od zewnątrz. Rozsiadłem się w fotelu. W dole, u stóp budynku błyszczała Odra. Wyłaniała się z niej Wyspa Słodowa. Spomiędzy koron drzew wychylały się elementy podtrzymujące jedną z kładek. Widać je było prawie z każdej strony wyspy. Dawały współczesny rys przepełnionej zabytkami architekturze miasta. Miały interesujący, groszkowy kolor, dzięki czemu tej szczególnej kładki nie można było pomylić z żadną inną. A kładek było tu kilka i dla kogoś obcego tworzyły skomplikowaną plątaninę małych przepraw rzecznych. Można było z nich podziwiać miasto z niepowtarzalnej perspektywy, zwłaszcza nocą, kiedy na wodzie odbijał się jego obraz. W wygodnym fotelu zacząłem rozmyślać, aż zasnąłem.

Wtem rozległ się dźwięk telefonicznego dzwonka. Nim zdążyłem zlokalizować urządzenie, dzwonek zamilkł, ale zaraz rozbrzmiał ponownie.

Odebrałem.

- Dzień dobry, mówi Jan Walada. Czy mówię z panem Tomaszem?

- Słucham pana.

- Chciałbym podziękować panu za pomoc w rozwiązaniu zagadki dotyczącej mojej rodziny. Jestem wdzięczny...

Nie mogłem uwierzyć w to, co słyszałem.

- Panie Walada! - stanowczo przerwałem. - Albo mnie pan nie docenia, albo przecenia pan siebie!

- Zadzwoniłem po to, żeby przekazać panu, że rezygnuję z dalszych poszukiwań i wyjeżdżam z Wrocławia. Składam panu podziękowania, a pan mnie obraża? - głos w słuchawce wyraźnie zmatowiał. - Zdaje się, że czegoś nie rozumiem. Ale nie szkodzi, niejednokrotnie słyszałem, że jest pan dziwakiem.

- A ja uważam, że pan mnie doskonale rozumie.

Walada zaśmiał się nisko.

- Wypowiada mi pan wojnę? - zapytał.

- Pan pierwszy użył tego słowa. Żegnam - rzekłem spokojnie, choć każde włókienko moich mięśni drżało od silnych skurczów.


Wystarczyło, że zapukał, a już wiedziałam, że to mój brat! Jacek we własnej osobie! No bo któż inny zamiast kilkakrotnego stuknięcia palcami, stosowałby walenie pięściami w drzwi?

- Zocha, śpisz?

- Nie, nie śpię. Za to ty wyglądasz, jakbyś obudził się zaledwie przed momentem.

- Zgadza się.

Zaszłam go od tyłu i mimo że usiłował bronić się, zmierzwiałam mu włosy.

- Czyżbyś w trakcie drzemki poważnie pokłócił się z grzebieniem?

- Siostra, wrzuć na luz! - jęknął błagalnie. Mimo to zbliżył się do lustra i ręką przygładził niesforne kosmyki.

- Co to? - bez pytania zabrał z konsoletki paczuszkę, którą przekazano mi w recepcji. - Romantyczny prezencik? Znowu zawierasz ryzykowne znajomości?

- Odłóż to tam, skąd wziąłeś - syknęłam.

- Co jest w środku?

- Nie wiem, jeszcze nie otworzyłam.

- W takim razie nie ma na co czekać.

Pociągnął za koniec wstążeczki. Kokardka rozsupłała się, a aksamitka upadła na wykładzinę.

- Zostaw to! - krzyknęłam i skoczyłam ku Jackowi. Razem runęliśmy na łóżko. Paczuszka wciąż znajdowała się w jego dłoni. Nie mogłam jej dosięgnąć. Zaczęliśmy się szamotać. Dwoje dorosłych ludzi, siostra i brat. Infantylizm? Nie, raczej niecodzienny sposób okazywania sobie siostrzano-braterskich uczuć.

Zaatakowałam go podwójnym ogniem. Amunicją były łaskotki. Doskonale znałam jego najczulsze miejsca, więc prędko wybuchł śmiechem. Nie zdążyłam jednak przechwycić paczuszki.

Upadła na podłogę. Pokrywka z trzaskiem odskoczyła od denka. Metalowy przedmiot wypadł spomiędzy strzępek bibuły i potoczył się w kierunku łazienki, zatrzymując się przy wysokim progu.

Natychmiast zawiesiliśmy działania wojenne. Zeskoczyliśmy z łóżka i podbiegliśmy do mojego prezentu. Schyliłam się i podniosłam go. Złoty medalion o średnicy mniej więcej czterech, pięciu centymetrów, po jednej stronie miał wyryty rysunek przedstawiający ludzką czaszkę, natomiast po drugiej stronie odbito napis: „Terra Sancta”.

W mgnieniu oka spoważnieliśmy, zrozumiawszy, że paczuszka nie zawierała nic nie znaczącego prezentu, ale - zdaje się - jakąś wskazówkę.

- Od kogo to masz? - zapytał Jacek. Wzruszyłam ramionami.

- Dostałam od recepcjonistki. Nie wiem, kto zostawił to w hotelu.

Ścięgna i mięśnie Jacka dłoni zwarły się, zaciskając w pięści medalion.

Spojrzeliśmy sobie w oczy i nic nie mówiąc, pognaliśmy do recepcji.

W holu panowała cisza, będąca rzadkością w tym jednym z największych hoteli we Wrocławiu. Wykorzystaliśmy chwilowy brak wrzawy.

- Przepraszam - powiedziałam, widząc, że recepcjonistka jest zajęta sporządzaniem jakichś notatek.

Z niesmakiem zerknęła na rozczochranego Jacka, natomiast, kiedy popatrzyła na mnie, byłam już pewna, że jest przekonana, iż jesteśmy niespełna rozumu. Nie wyszła jednak ze swojej roli i z przyklejonym uśmiechem zapytała:

- W czym mogę pomóc?

- Proszę mi opisać osobę, która zostawiła dla mnie paczuszkę.

- Kobieta w średnim wieku, blondynka.

- Pamięta pani, w co była ubrana? - wtrącił się Jacek.

- Nie, raczej nie... Chociaż, wydaje mi się, że miała na sobie dżinsy i sweter w kolorze bordowym, może czerwonym. Jednak nie jestem pewna.

Złapaliśmy windę, wcisnęliśmy guzik ostatniego piętra i poczuliśmy, jak urządzenie sunie do góry.


Stryj siedział w fotelu i tępo wpatrywał się w rozciągającą się ze oknami pokoju połać drzew. Prawdopodobnie przeszkodziliśmy mu w rozmyślaniach, w trakcie których intensywnie ugniatał w palcach kremową substancję uformowaną na kształt kulki.

- Stało się coś - raczej stwierdził, niż zapytał.

- Owszem. Jakaś kobieta zostawiła to dla Zośki w recepcji.

Ujął w palce medalion. Założył okulary do bliży i długo przyglądał się wypolerowanemu kawałkowi metalu.

- Jacku, podaj mi, proszę, z mojego neseseru lupę.

Stryj przyłożył szkło powiększające do tej strony medalu, którą zdobiła wygrawerowana czaszka.

- Jest dokładnie tak, jak sądziłem. Spójrzcie sami.

Wzięłam lupę. Oddalając i przybliżając szkło do oczu ustawiłam odpowiednią ostrość.

- Chodzi stryjowi o te dwie miniatury wrysowane w oczodoły czaszki? - zapytałam.

- Jakie miniatury?! - zniecierpliwiony brat wyrwał mi lupę i zabrał się do oględzin medalionu. - W lewym oczodole jest popiersie jakiegoś człowieka, natomiast w prawym statek - stwierdził zafascynowany.

- Piracki statek - dopowiedział stryj.

- Skąd ta pewność, że to akurat piracki statek? - zapytałam.

- Tak mówi pewna ciekawa historia...

- Jaka historia? - dociekałam.

Jacek pokręcił głową.

- Nie może być! Stryj jeszcze dobrze nie przyjrzał się medalionowi, a już zna rozwiązanie? To byłoby nazbyt proste. No, chyba że stryj już wcześniej wiedział, o co chodzi, ale znowu robi przed nami niepotrzebne tajemnice.

- Jacek! - upomniałam brata, kłując go palcem wskazującym między żebrami. - Nie przesadzasz z ironią?

Oboje uspokoiliśmy się nieco.

- Zamieniamy się w słuch!

- Niech stryj opowie wszystko, co wie - poprosił Jacek.

- Gwoli wyjaśnienia... Po pierwsze, dopóki nie zobaczyłem medalionu, nie pomyślałem o tym, żeby odwiedzić miejsce, na które wskazuje czaszka. Po drugie, zastanawiam się, dlaczego podrzucono ci, Zosiu, ten medalion...

- Jeśli stryjowi nie sprawiło problemu odkrycie miejsca, na które wskazuje medalion, to pewnie podrzucono go po to, żeby znowu zwabić kogoś z nas w jakąś zasadzkę - stwierdził Jacek.

- Nie byłabym tego taka pewna, braciszku. A może ktoś nie potrafił samodzielnie dotrzeć do tego miejsca? Może znowu ktoś chce wykorzystać wiedzę stryja? Poza tym co masz na myśli mówiąc: znowu?

Jacek zaczął wiercić się na krześle.

- A niby dlaczego znaleźliśmy się w podziemiach w potrzasku? Może nie była to zasadzka?

- Sugerujesz, że Walada sam uwięził się w tunelach po to, żeby w ramach rozrywki najeść się strachu? - zirytowałam się.

- Dzieci... - błagalnym tonem powiedział stryj, ale na nic się to zdało.

- A kto ci powiedział, że zostaliśmy uwięzieni przez Waladę? - pieklił się Jacek. - Walada był z nami, kiedy jakaś siła spowodowała zawalenie wejścia.

Stryj chrząknął, więc zwróciliśmy się ku niemu.

- Prawdopodobnie zmierzasz właściwą drogą, Jacku - powiedział.

Zakręciło mi się w głowie. Złapałam głęboki oddech, zanim odważyłam się wygłosić tezę:

- Wybuch spowodował ktoś trzeci.

- Mamy przeciwnika! - brat zazgrzytał zębami. - Ale nie mamy odpowiedzi na pytanie, kto dostarczył medalion?

- Waladówna? To znaczy towarzyszka Walady... - ożywiłam się.

- Niemożliwe - zaprzeczył Jacek. - Ona jest ruda.

Stwierdziłabym raczej, że jej włosy miały barwę kasztanową, ale nie chciałam rozwścieczać brata. Pomyślałam o czymś innym i zaraz wyraziłam swe przypuszczenie:

- Mogła założyć perukę.

- Żartujesz? Gdyby w recepcji natknęła się na kogoś z nas, nie pomogłaby jej sztuczna czupryna. Poznalibyśmy ją.

Jacek wiedział swoje, a ja swoje. W końcu, żeby kupić perukę, wystarczyło przejechać tramwajem dosłownie dwa przystanki...

Zaczęliśmy się przekomarzać. Każde z nas broniło swojej tezy, właściwie niepotrzebnie, ponieważ tak czy inaczej nie mogliśmy w tym momencie odkryć prawdy. Nasz spór przerwało ciche mlaśnięcie zamykanych drzwi.

- Gdzie jest stryj? - zapytałam, uświadamiając sobie, że od dłuższej chwili nie przerywał nam rozmowy.

- Wyszedł! Najwidoczniej miał dość naszych swarów! - wrzasnął Jacek.

Rzuciliśmy się w pogoń za stryjem. Niepotrzebnie. Stał przy wyjściu z hotelu. Paląc papierosa, wyraźnie czekał, aż przejdzie nam nastrój do zaczepek.

- Idziemy? - zgasił papierosa.

- Dokąd? - zasapany Jacek łapał hausty powietrza.

- Tam, gdzie prowadzi nas medalion.

Zerknęłam na kieszenie brata, licząc na to, że ma przy sobie kluczyki i dowód rejestracyjny.

- Daleko to? Może weźmiemy samochód? - zaproponował Jacek.

- Auto nie będzie nam potrzebne. Idziemy tam, gdzie kiedyś była „Terra Sancta” - oznajmił stryj.



ROZDZIAŁ SZÓSTY


HISTORIA KARDYNAŁA FRIEDRICHA VON HESSENA * KAPLICA ŚWIĘTEJ ELŻBIETY * POTKNIĘCIE * POLOWANIE NA CZAROWNICE * PRZEPADLIŚMY Z KRETESEM! * Z KIM SPACEROWAŁ JACEK? * ŚLEDZENIE PROFESJONALNE * H.I.P.F.L.C.P. * UNIWERSYTECKI GABINET ANDRZEJA KRAŃCA * PROŚBA * DUCH CZY NIE DUCH? * ARCYDZIWNA KOPIA MEDALU


Wprost spod hotelu, Żabią Kładką zawieszoną nad nitką lśniącej rzeki, dostaliśmy się na Wyspę Bielarską. Następna przeprawa umożliwiła nam przejście na Wyspę Słodową. Stąd już dwa kroki, obok Hotelu Tumskiego i Młyna Maria, na most Tumski. Po lewej zostawiliśmy dwupoziomowy kościół Świętego Krzyża. Przed nami prezentowała się najstarsza świątynia w mieście.

Ściemniało się. Po niebie wędrowały czupurne obłoki, od czasu do czasu zawadzając o katedralne wieże. Chmury, oświetlone pomarańczową łuną zachodzącego słońca, załamywały wszystkie odcienie różu i czerwieni. Korony drzew, którymi obsadzono główny dukt ku katedrze, nikły w szarówce.

I tylko gazowe latarnie uliczne rozbłyskały, zapalane po kolei przez zgarbionego latarnika.

- Miejcie oczy dookoła głowy - rzekł stryj. - Możemy być obserwowani.

- Dobrze - zaśmiał się Jacek. - Mamy też szeroko otwarte uszy, które chcą usłyszeć historię...

- Za chwilę.

Zatrzymaliśmy się przed statuą Madonny z Dzieciątkiem, żeby wysłuchać tego, co miał nam do opowiedzenia stryj. Nie mogliśmy od razu wejść do katedry, ponieważ nie wypadało prowadzić w środku rozwlekłych dialogów.

Usiedliśmy na cokole pod figurą. Stryj zaczął opowieść:

- Pierwszy duchowny w biskupstwie wrocławskim, jakiemu udało się dostąpić godności kardynalskiej, Friedrich von Hessen wywodził się z rodziny protestanckiej, ale sam przeszedł na katolicyzm. Stało się to w Rzymie w pierwszej połowie XVII wieku. Do rodu tego człowieka należała święta Elżbieta, na której cześć ufundował kaplicę znajdującą się na tyłach katedry wrocławskiej.

Nie widząc zbieżności między medalem a kardynałem, nie wytrzymałam.

- Ale co ma z tym wspólnego piracki statek?

- Uważam, że popiersie mężczyzny wrysowane w oczodół czaszki przedstawia właśnie Friedricha von Hessena. Z nim też, jak i z kaplicą Świętej Elżbiety, wiąże się właśnie opowiastka o piratach. Napadli oni na pływający po Morzu Śródziemnym statek kardynała. Okręt uratowała przed zagładą przewożona na nim czaszka. Piraci wystraszyli się jej i uciekli, pozostawiając statek w spokoju. Stąd, na pamiątkę owych wydarzeń, w kaplicy Świętej Elżbiety znajduje się wyrzeźbiona czaszka. Obecność czaszki w kaplicy jest tłumaczona w jeszcze jeden sposób. Inna wersja mówi, że piraci napadli na statek przewożący rzeźby przeznaczone do kaplicy i wymordowali całą załogę. ale zostali schwytani i ukarani. Tak czy inaczej sądzę, że medalion prowadzi nas właśnie do katedry.

Najbogatsza pośród kaplic wrocławskiej katedry, a zarazem prawie nieznana kaplica Świętej Elżbiety, znajduje się na końcu nawy południowej.

Mimo że w trakcie działań drugiej wojny światowej sama świątynia została prawie doszczętnie zniszczona, akurat ten fragment budowli przetrwał. I tak do dzisiaj nasze oczy cieszy esencja baroku włoskiego. Skąd na Dolnym Śląsku akurat styl nacechowany elementami charakterystycznymi dla gorącej Italii? W 1616 roku przyszedł na świat wspomniany już Friedrich von Hessen. Choć urodzony w Hamburgu syn księcia pochodził z rodziny protestanckiej, w 1637 roku zdecydował się przejść na katolicyzm. Stało się to w Rzymie, dokąd zawitał w trakcie swej podróży po Europie, którą opłacił mu ojciec w nagrodę za bardzo dobre wyniki w nauce. Niedługo potem Fryderyk wstąpił do zakonu maltańskiego, a dekadę później przyszło mu nawet sprawować funkcję wielkiego mistrza tegoż zgromadzenia. Nie przeszkadzało mu to jednak z korzystania z uciech życia w ciepłej Italii.

Kiedy von Hessena mianowano biskupem wrocławskim, w 1671 roku zdecydował się przyjąć święcenia kapłańskie. Cztery lata później, gdy cesarz uhonorował go godnością namiestnika Śląska, Fryderyk osiadł we Wrocławiu.

Wiemy już, że Italia nie była biskupowi obca. Rozmiłował się w najmodniejszej ówcześnie aranżacji barokowej do tego stopnia, że postanowił cząstkę Włoch na stałe wprowadzić do najważniejszego elementu architektury Wrocławia. Kaplicę zdecydował się wznieść, by złożyć hołd świętej Elżbiecie, z którą łączyły go więzy rodzinne.

Obejrzeliśmy wnętrze kaplicy. Było zachwycające, a zarazem przepełniało lękiem. Umieszczone w niej posągi wydawały się żyć, ich dynamiczne rysy bowiem sprawiały wrażenie ruchu. Symboliczne rzeźby kobiet przemawiały swoimi racjami, aniołki machały skrzydłami...

Giacomo Scianci wykonał projekt kaplicy, która miała zarazem stać się miejscem ostatniego spoczynku jej fundatora. Osadzone na planie prostokąta pomieszczenie wieńczyła kopuła zdobiona malunkami samego Giacomo.

Tło dla marmurowych rzeźb stanowiły złocenia.

Główny ołtarz kaplicy to wyeksponowana w centrum figura patronki otoczona przez kilka aniołów. Po przeciwnej stronie zobaczyliśmy klęczącą na cokole postać von Hessena, a poniżej rzeźby trupią czaszkę. Sąsiadowały z nią dwa miniaturowe lwy, a z tymi z kolei dwie kobiety. Pierwsza trzymała w rękach lustro - symbol Prawdy, druga zaś kłosy zboża i żmiję ściskającą w pysku własny ogon, i uosabiała Wieczność. Lwy i czaszka były wsparte na tarczy, na której widniał napis „Pro Deo et Ecclesia”.

- Dla Boga i Kościoła - przetłumaczył stryj.

- I co teraz? Mamy czegoś szukać, odczytać jakieś przesłanie? - niecierpliwiłam się. - O co chodziło osobie, która podrzuciła nam medalion?

- Zocha, pozwól stryjowi skupić się choć przez chwilę.

Dotknięta uwagą brata, zagryzłam wargi i wyszłam z kaplicy. Obeszłam boczne nawy, zatrzymując się przy każdym ołtarzyku, w końcu usiadłam w ostatniej ławce i pozwoliłam, żeby moja wyobraźnia zabrała mnie w podróż przez wieki...

Ni stąd, ni zowąd doszedł do mnie trzask albo raczej stukot. Brzmiało to dokładnie tak, jakby jakaś kobieta potknęła się w butach na obcasach i ratując się przed upadkiem, postawiła kilka drobnych kroków, z hukiem uderzając obcasami o posadzkę.

W wypełnionej półmrokiem świątyni echem odbiły się nie tylko te odgłosy, ale i ciche syknięcie kobiecego głosu. Potem wszystko ustało tak, iż można było przypuszczać, że zdarzenie było wytworem mojej wyobraźni.

Odruchowo skuliłam się i najbardziej bezgłośnie, jak to możliwe, osunęłam się na kolana.

Czy osoba, która potknęła się na posadzce, była przypadkowym turystą czy też znalazła się tutaj z tego samego powodu co stryj, Jacek i ja? Zauważyła mnie wcześniej czy byłam dla niej tak niedostrzegalna jak ona dla mnie? Wreszcie, czy tajemnicza kobieta mogła być groźna? Należało bać się jej? Przecież byliśmy w katedrze całkiem sami!

Pytania mnożyły się w mojej głowie, tymczasem reszta mojego ciała zajęła się powolnym przesuwaniem się ku skrajowi ławki. Kiedy już wydostałam się z ławki, nawą południową posuwałam się na czworakach, aż dotarłam do stryja. Na szczęście, tym razem założyłam buty sportowe, więc bez najmniejszego kłopotu mogłam przemieszczać się we względnej ciszy.

Na migi pokazałam stryjowi, że nie jesteśmy sami.

- Gdzie jest Jacek? - zapytałam.

- Wydawało mu się, że ktoś nas śledzi. Pobiegł za cieniem...

Stryj wyłączył latarkę. Opuściliśmy kapliczkę, a następnie - bocznym wyjściem - katedrę.

Ostrów Tumski spowiła ciemność. Niebo, choć wolne od chmur, kryło gwiazdy za łuną miejskich świateł. Monumentalne świątynie pod wpływem halogenowych iluminacji zdawały się rosnąć w nieskończoność. Człowiek był tu zaledwie małym okruchem, niegroźnym pyłkiem.

Wróciliśmy do hotelu. Jacek czekał na nas przy recepcyjnej ladzie, flirtując z przystojną panią z obsługi.

- Jak udało ci się polowanie na duchy? - zaczepiłam go, ale nie dopisywał mu humor.

- Raczej na czarownice - odburknął.

- Ktoś nadepnął ci w tych ciemnościach na odcisk?

- Zośka, skończ z tymi docinkami. Gdybyś była bardziej inteligentna, zamiast zwiedzać w nocy katedrę, zostałabyś w kaplicy ze stryjem i ze mną. Wtedy moglibyśmy mieć realne szanse złapać tych, co łazili za nami w ciemnościach.

- Co to, to nie! Słuchaj no, brachu! Gdybyś to ty był obdarzony większą inteligencją, nie goniłbyś ich wszystkich, a pobiegłbyś za jednym. Chciałeś w pojedynkę złapać całą bandę cieni? - naigrywałam się. - Poza tym, żebyś nie myślał, że tylko ty odziedziczyłeś po stryju zdolności detektywistyczne, dodam, że ja również odkryłam, że ktoś nas śledzi. I nie był to żaden facet, ale najprawdziwsza kobieta! No, chyba że świat przewrócił się do góry nogami i jakiś mężczyzna używa butów na obcasach.

Stryj skrzyżował ręce przed twarzą, potem wyprostował je, wymachując na boki.

- Cisza! - krzyknął i delikatnie popchnął nas ku windzie. - Dzięki wam, kochani, wszyscy goście hotelowi i jego obsługa, wiedzą już, że zajmujemy się jakąś podejrzaną sprawą...

Uśmiechnęliśmy się przepraszająco, robiąc dokładnie takie miny jak wtedy, gdy mieliśmy po trzynaście, czternaście lat i przeskrobaliśmy coś w domu.

Stryj nie żywił do nas urazy. Teraz najważniejsze było rozwikłanie sprawy.

- Jacku, jesteś pewien, że postać, za którą goniłeś, to był mężczyzna? - zapytał.

- Tak, jestem pewien. Powiem więcej... Było dwóch mężczyzn!

- Zatem mamy dwóch mężczyzn i kobietę. - mruczał pod nosem.- Bylibyście w stanie rozpoznać ich w dzień?

Spuściłam wzrok i przyznałam.

- Nie.

- Facet, którego widziałem, miał siwe włosy związane nad karkiem w kucyk. Tyle zdążyłem zauważyć, kiedy uciekał - oświadczył Jacek.

Zatryumfował nade mną i nie krył, że czuje swą wyższość.

- Idźcie spać - rozkazał stryj Tomasz.

Wyjątkowo zgodnie oburzyliśmy się:

- Jesteśmy dorośli!

W odpowiedzi usłyszeliśmy:

- Nawet dorośli potrzebują snu.


Rankiem, niedługo po śniadaniu, w hotelowym kiosku kupiłem gazetę i chcąc zapewnić sobie spokojną lekturę, udałem się przez Żabią Kładkę na Wyspę Bielarską. Znajdował się tu plac zabaw połączony z miejscami do odpoczynku dla dorosłych. Zewsząd otoczony nurtem Odry, był izolowany od zgiełku miasta, zapewniał też przyjemne orzeźwienie, nawet w upalne dnie. Najpierw przespacerowałem się po obszarze wysepki. Roześmiałem się na widok humorystycznej rzeźby przedstawiającej filozofa. Filozof ów wyróżniał się charakterystycznym detalem - nieproporcjonalnymi, o wiele za dużymi w stosunku do reszty ciała, dłońmi i stopami. Po prostu myśliciel!

Od razu polubiłem sympatycznego starca, więc usiadłem na trawie bezpośrednio w jego sąsiedztwie.

Kartkowałem gazetę, lecz nie czytałem artykułów. Mało tego, nawet nie śledziłem nagłówków. Nie żeby zawarte w dzienniku materiały były nieciekawe! Zwyczajnie, nie miałem teraz głowy do czytania gazet. Co prawda usiłowałem, choć na chwilę, oderwać się od zaprzątającej mą głowę sprawy związanej z Ostrowem Tumskim, ale nie potrafiłem. Zbyt wiele pytań pozostawało bez odpowiedzi. Męczyły mnie te niejasności. Wciąż nie wiedziałem, z kim walczę. Rany, przecież w ogóle nie miałem pojęcia, czy mam jakiegokolwiek przeciwnika! Chociaż, w sumie, byłem pewny, że takowy istnieje. Mógłby nim na przykład być Walada. Rozpoczął sprawę i... zniknął. Przynajmniej od czasu rozmowy telefonicznej ślad po nim zaginął.

A mężczyzna z kucykiem, o którym mówił Jacek? A tajemnicza kobieta?

Podsumowując nasze dotychczasowe zmagania, mieliśmy dziwny dokument, jakby kronikę, datowaną mniej więcej na XIX wiek, medalion, niezidentyfikowanego przeciwnika, zdematerializowanego kościotrupa i zalany podziemny szpital. W jaki sposób, do licha, połączyć te wątki?!

Ze skraju Wyspy Bielarskiej, gdzie przebiegała kładka wprost na Wyspę Słodową, dobiegł mnie lament Zośki.

- Stryju, stryju! - wołała. - Przepadliśmy z kretesem! Facet z kucykiem zabrał to, czego szukaliśmy. To już koniec, możemy wracać do domu.

Zośka była rozemocjonowana. Rozgoryczona i zawiedziona. Zadyszana padła na kolana na trawę. Jej zazwyczaj staranny koński ogon zwiądł, a przytrzymująca go frotka była bliska zsunięcia się z włosów. W związku z tym, otaczające twarz kosmyki wymknęły się z uwięzi i luźno dyndały przy uszach.

- Od początku, po kolei... - zaapelowałem.

- Zaspałam na śniadanie i jak zwykle, kiedy śpię w hotelu, zaraz po przebudzeniu, spanikowałam. Kiedy zorientowałam się, że pora śniadaniowa minęła bezpowrotnie, wstałam z łóżka i zaczęłam gimnastykować się na dywanie. Skłony, przysiady...

- Zosiu...

- Tak, tak. Więc... Na zakończenie przeciągałam się przy oknie i na swoje nieszczęście wypatrzyłam Jacka spacerującego aleją razem z Moniką.

Nie żebym podejrzewała go o coś, ale tak na wszelki wypadek postanowiłam przespacerować się za nimi. Widać dobrze zrobiłam, ponieważ byli zajęci sobą do tego stopnia, że nie zauważyli mężczyzny z siwym kucykiem, który przemknął obok nich, kiedy siedzieli na ławce na bulwarze Piotra Włostowica. Nie przerywając im pasjonującej pogawędki, zostawiłam ich w spokoju, a sama poszłam w ślad za obcym mężczyzną. I wyobraź sobie, stryju, że ów człowiek, jak gdyby nigdy nic, w środku dnia zakradł się do kaplicy Świętej Elżbiety. Nie zwrócił najmniejszej uwagi osób modlących się w katedrze. Przyczaiłam się za występem muru, obok tej nieużywanej zakrystii i nie spuszczałam z niego wzroku. I co on zrobił?

Zahipnotyzowany słowotokiem Zosi, powtórzyłem machinalnie:

- I co on zrobił?

Siostrzenica wyciągnęła w moim kierunku dwa palce, celując groźnie w ramię.

- Nie bacząc na otoczenie, włożył dwa palce w oczodoły czaszki umieszczonej u stóp marmurowej rzeźby. Tym samym wprawił w ruch jakieś tryby czy łańcuchy. Rozległ się szereg tyknięć i zgrzytów. Potem mężczyzna pospieszył na postój taksówek i odjechał.

- Zosieńko... - zacząłem, ale siostrzenica uprzedziła moje myśli.

- Pojechałabym za nim, ale na postoju stała tylko jedna taksówka. Zanim udało mi się złapać następną, były nici z pościgu...

Zamilkła. Wystawiła twarz do słońca i odetchnęła.

- Czy ten mężczyzna, o którym mi właśnie opowiedziałaś, miał wyrysowane na twarzy zwycięstwo? - zapytałem, w duchu uśmiechając się do siebie.

- Stryj sądzi, że profesjonalne śledzenie polega na pałętaniu się podejrzanemu przed oczami? Nie wiem zresztą, skąd to dziwne pytanie?

Nie odpowiedziałem. Sprawdziłem jednak, czy aby na pewno nie zgubiłem zawartości swej kieszeni.


Wróciłem do hotelu, Zosia postanowiła zostać na wyspie, choć zdecydowanie odradzałem jej dłuższy odpoczynek na powietrzu, gdyż znacznie ochłodziło się.

Słysząc dzwoniący w moim pokoju telefon, przyspieszyłem kroku.

Kartą magnetyczną otworzyłem drzwi i odebrałem słuchawkę.

- Halo, Tomasz? Mówi Andrzej.

- Witaj.

- Jak postępy w śledztwie?

- Hm - mruknąłem tylko, a profesor, nie zważając na to, mówił:

- Pojawiła się osoba, którą powinieneś poznać, Tomaszu. Wydaje mi się, że może ci pomóc w rozwiązaniu zagadki.

- Kim jest ten człowiek?

- To mężczyzna. Koniecznie musisz z nim porozmawiać. Znajdziesz dzisiaj wieczorem trochę czasu?

- Skoro mówisz, że to ważne...

- Ten mężczyzna będzie na ciebie czekał w niewielkiej kafejce naprzeciwko Szermierza.

- Chodzi o posąg nagiego młodzieńca z szablą na placu Uniwersyteckim?

Profesor zachichotał.

- Dokładnie tak. Swego czasu regularnie kradziono mu tę szabelkę i niewinny posąg był wiecznym obiektem drwin studentów.

Zmieniłem ton na poważny.

- Andrzeju, mam nadzieję, że ty również przyjdziesz.

- Przykro mi, ale macie spotkać się sami.

- A moglibyśmy zobaczyć się po południu? Potrzebuję twojej pomocy. Zależy mi na tym, żebyś coś obejrzał.

- Znowu jakiś dokument?

- W pewnym sensie... - rzekłem, ściskając pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym złoty medalion z napisem: „Terra Sancta” po jednej stronie i wygrawerowanym popiersiem mężczyzny po drugiej. Pod ludzkim wizerunkiem wyryto litery: H.I.P.F.L.C.P.

Nie chcąc narażać Zosi na kolejne niebezpieczeństwo, nie zdradziłem jej, że schowek w czaszce odkryłem już poprzedniego wieczoru. Uprzedziłem mężczyznę „z siwym kucykiem”. Wbrew temu, co sądziła siostrzenica, nie przegraliśmy rozgrywki. Przynajmniej na razie. Doskonale złożyło się, że kiedy wczoraj byliśmy w katedrze, moi podopieczni zostawili mnie na moment samego. Tych kilka chwil dało mi szansę, by zagadkę pierwszego medalionu, podarowanego Zosi w recepcji, doprowadzić do końca. Nietrudno było odgadnąć, że medalion ów wskazuje na kaplicę Świętej Elżbiety.

Obrazki wrysowane w oczodoły czaszki z medalionu od razu zasugerowały mi bliższe zapoznanie się z rzeźbą czaszki z kaplicy. Potem wystarczyło uruchomić mechanizm, który zadziałał identycznie, jak opisała to Zosia.

Niewidoczne z zewnątrz tryby poszły w ruch. Nim Zośka wróciła do kaplicy, w mojej kieszeni spoczywał drugi medalion. Zawarte na nim informacje, w przeciwieństwie do pierwszego, nie mówiły o niczym konkretnym.

Musiałem wspomóc się wiedzą i doświadczeniem Andrzeja Krańca.


Wymknąłem się z hotelu niezauważony, przynajmniej tak mi się wydawało.

Za zakrętem ulicy zobaczyłem w oddali gmach uniwersytecki z przylegającym do niego kościołem uniwersyteckim. Budynki były dostojne, jasnoszare i na tym tle wyróżniała się jedynie ceglana zakrystia będąca pozostałością po pierwszym zamku książęcym, który przed wiekami znajdował się dokładnie w miejscu zabudowań akademickich.

Byłem ciekaw, cóż to za tajemniczy mężczyzna pragnął się ze mną spotkać.

Coraz bardziej pociągała mnie zagadka, w której największą łamigłówką było to, o co właściwie idzie gra. Intuicja coraz silniej mówiła mi, że są osoby, które potrafiłyby bezbłędnie wskazać stawkę. Dla mnie nie była ona jasna. Ale przecież Zośka, śledząc mężczyznę z kucykiem, wyraźnie widziała, że uruchomił on tryby w czaszce i chciał otworzyć skrytkę.

Zatem jednak gra szła o realną wartość! Zastanawiałem się również nad tym, czy aby mój przeciwnik specjalnie nie podrzucił mi również tego drugiego medalu, zadając proste zadanie, tak, bym był przekonany, że rozwiązałem część sprawy. Dzięki temu powinienem nabrać większej ochoty do dalszej walki.

Przelotna mżawka opłukała miasto z duszącego kurzu. Powietrze zelżało, aura oczyściła się. Po deszczu zostały tylko wilgotne bruzdy w chodnikach, reszta wody odparowała, tworząc subtelną mgiełkę, skumulowaną zwłaszcza w okolicach rzeki. Delikatne opary otuliły mosty i kładki, przemieniając atmosferę Wrocławia z weneckiej w londyńską. Cóż za wspaniałe miasto, prawdziwy kameleon!

W przepastnym gmachu, dzięki pomocy portiera, odnalazłem gabinet, w którym urzędował Andrzej. Profesor dopijał kawę, cedząc przez zęby resztkę aromatycznej zawiesiny. Kiedy wszedłem, odstawił kubek na biurko, wciskając go w szparę pomiędzy stertą książek i jakichś papierzysk.

W gabinecie panował ogólny nieład. Zarówno w przeszklonych witrynach, jak i na parapetach leżały pomoce naukowe, w kartonie na podłodze stos indeksów czekał na podpis profesora.

- Rozgość się - powiedział Andrzej na mój widok i począł nerwowo krzątać się po sali, poszukując krzesła, które byłoby wolne od papierzysk.

W końcu wskazał mi swoje, lecz zamiast usiąść, podszedłem do okna, żeby sprawdzić, jaki przedstawia widok. Odsunąłem kotarę, ale posypał się z niej kurz, więc zrezygnowałem z zamiaru i jednak zająłem krzesło.

- Nie sądzisz, że sprawa jest beznadziejna? - zapytał.

Zaproponował mi szklankę soku, ale odmówiłem. Nie chciałem, żeby poszukiwanie czystej szklanki zajęło mu kilka kolejnych minut.

- Jest beznadziejna - przyznałem. - Jak wszystkie poprzednie. Mimo to większość z nich udało mi się doprowadzić do rozwiązania.

- Może mi jeszcze powiesz, że zdarzało ci się być świadkiem tego, że kilkudziesięcioletnie szkielety same uciekały z miejsca swego dotychczasowego pobytu?

- Nie jestem pewien, czy w podziemiu w ogóle był szkielet.

- Wcześniej nie miałeś wątpliwości.

- Ale naszły mnie i mam ku temu podstawy. Nie chodzi o chorobę psychiczną - zaśmiałem się, by rozluźnić atmosferę. - Wybacz, ale obawiam się, że szkielet nie wnosi do sprawy istotnych szczegółów. Wolałbym, żebyśmy zajęli się czymś innym.

Andrzej oparł się o witrynę z albumami malarskimi. Stał obrócony do mnie tyłem, ale nie musiał patrzeć mi prosto w oczy, żebym zdał sobie sprawę z tego, że nie potrafi złożyć w całość wszystkich wątków, które ostatnio pojawiły się na naszej drodze. Ja również nie byłem w stanie tego dokonać, ale w przeciwieństwie do Andrzeja mocno wierzyłem, że i z tym problemem poradzę sobie prędzej czy później.

- Wiem, że to wszystko bardzo skomplikowane. Nie proszę, żebyś uczestniczył w tym, co robię. Proszę jedynie o pomoc w rozszyfrowaniu zapisanego na medalionie skrótu. O nic więcej. Obiecuję, że przez moją gonitwę za tajemnicami twój tytuł profesorski nie utraci na prestiżu. Nie dopuszczę do tego, aby twoja kariera ucierpiała. Zresztą to, co się dzieje w tej sali, może pozostać między nami.

Odetchnął z ulgą. Zdjął marynarkę i powiesił ją na oparciu krzesła.

Potem przełożył część książek z biurka na parapet i usiadł na blacie.

Andrzej był młody, zarówno biorąc pod uwagę mój wiek, jak i średnią wieku profesorów. Typowy naukowiec, większą część życia spędził nie wychodząc z bibliotek i archiwów. Bał się zajmować zagadką pospołu z Panem Samochodzikiem. Choć wielokrotnie udało mi się odkrywać najróżniejsze tajemnice historyczne i cieszyłem się w środowisku dobrą opinią, mówiono o mnie jako o dziwaku. Andrzej wolał pozostać poważnym profesorem albo raczej pragnął, by takim widzieli go współpracownicy i studenci.

- Możesz na mnie liczyć - zapewnił.

Gwarancja dyskrecji zadziałała!

- Świetnie! - ucieszyłem się. - A tak na marginesie... Nie chcę cię mieszać w tę sprawę, ale na dzisiaj mogę powiedzieć ci, że to, co Jacek odnalazł przy wyjściu z podziemi to nie był trup - powiedziałem, choć przed chwilą uciekłem od tego tematu.

- Nie? W takim razie co innego? Duch...

- Niech będzie, że duch. Przynajmniej na razie.

Wyjąłem z kieszeni medalion i odwinąłem go z chusteczki higienicznej.

Wiedziałem, że jeśli medalion jest cenny, postępuję źle, dotykając go gołymi palcami. Osadzający się na metalu kurz, pot i tłuszcz, mogły spowodować, że ulegnie zniszczeniu. Jednak teraz nie było możliwości zbadania jego autentycznej wartości i zapewnienia mu prawidłowych warunków przechowywania.

- Zostawisz mi ten medalion? - zapytał Andrzej.

- Wolałbym, żebyś zrobił mu zdjęcia. Nie wiadomo, kiedy może mi się przydać.

- W pracowni nie mam aparatu. Ale mam pomysł! Pożycz mi na chwilę medalion i zaczekaj tu.

Skinąłem głową na znak zgody.

- Zaraz wracam! - krzyknął, gdy zamykały się za nim drzwi.

W gabinecie pojawił się po kwadransie.

- Skopiowałeś go? - zapytałem.

Byłem niespokojny, bo Andrzej zachowywał się euforycznie.

- Uhm - potwierdził.

Podał mi dwie kartki.

- Kserowałeś go? - zapytałem retorycznie i obaj wybuchnęliśmy gromkim śmiechem.



ROZDZIAŁ SIÓDMY


UTRATA PRZYTOMNOŚCI * NIEPRZYJEMNE PRZEBUDZENIE * ODSZYFROWANY SKRÓT Z MEDALU * DOKĄD PROWADZI TROP? * DEKONCENTRACJA MUNDUROWEGO * SZALEŃSTWO NA ULICACH WROCŁAWIA * JEEP LEPSZY OD FERRARI * WALADA OFIARĄ? *

CZY ISTNIEJE DALSZY CIĄG ZAGADKI? * WRACAMY DO DOMU


Do umówionego spotkania z nieznajomym mężczyzną zostały mi prawie trzy kwadranse. Ochłodziło się jeszcze bardziej, więc postanowiłem wrócić do hotelu po dodatkowy sweter.

Przez most Uniwersytecki szedłem w zawiesistej mgle, która gęstniała nad korytem Odry, spowijając położone na niej wysepki białym woalem.

Październik z oddali zarzucał sieci na ostatnie pomruki wrześniowego ciepła.

Wypełnione słońcem dni kłóciły się z zimnymi nocami i każdą następną potyczkę przegrywały z kretesem.

W restauracji i pobliskim kasynie panował gwar. Przy recepcyjnej ladzie utworzyła się kolejka. Nie stając w niej, poprosiłem o wydanie mi karty otwierającej pokój. Na korytarzach wyższych kondygnacji, w przeciwieństwie do parteru, panowała cisza. Po drodze minęła mnie tylko jedna kobieta. Ubrana w wieczorową suknię, prawdopodobnie miała zamiar zapuścić się w wir hazardowej gry. Ukłoniłem się, a dama odwdzięczyła się delikatnym uśmiechem.

Kobieta wsiadła do windy i znikła z zasięgu mego wzroku. Upewniłem się, że na korytarzu nie ma niepowołanych osób i przyłożyłem ucho do drzwi pokoju Jacka. Doszły do mnie odgłosy telewizyjnego show zakłócane równomiernym pochrapywaniem siostrzeńca. Głowę bym dał, że o tej godzinie powinien urzędować w którymś z licznych klubów w towarzystwie jakiejś młodej kobiety. Tymczasem Jacek spał w najlepsze!

W pokoju napiłem się wody i, nie tracąc czasu, usiłowałem wygrzebać z szafy szary sweter. Byłem przekonany, że zabrałem go do Wrocławia, ale nie mogłem go znaleźć. No cóż, czyżby pamięć płatała mi figle? Nie, raczej ciemność, bo wchodząc do pomieszczenia nie włączyłem lampy, a ubrania szukałem po omacku.

Nagle moje nogi zwiotczały, jakby ktoś spuścił z nich energię. Przed oczami mignęło mi jasne światło. Straciłem przytomność.


Ocknąłem się i przez chwilę nie pojmowałem, co się ze mną dzieje. Twarz miałem zatopioną w czymś miękkim, reszta podłoża, na którym leżałem, była twarda. Sprawdziłem, czy mogę swobodnie poruszać się. Okazało się, że nie jestem skrępowany, więc podniosłem się do pionu. Rozmasowałem kark, oczy stopniowo zaczęły dostrzegać ledwo rysujące się w ciemnościach kontury. Fotel, łóżko, wazon z kwiatami. Znajdowałem się w hotelu.

Zapaliłem światło. Miękki przedmiot, który dotykała moja twarz, okazał się być swetrem. Poza nim, po podłodze walała się znaczna część należących do mnie ubrań. Dokumenty i buty ktoś przerzucił do góry nogami.

Kręciło mi się w głowie, parkiet wirował jakby unoszony na morskich falach. Resztką sił wyłączyłem światło i zasnąłem, nie zważając na to, czy drzwi mego pokoju były zamknięte. Nie zawracałem sobie tym głowy.

Straciłem siły, mdliło mnie. I trzymał mnie w swych szponach sen. A więc poddałem się Morfeuszowi...

Ból, ból, potworny ból głowy! Czaszkę rozbijał pulsujący dźwięk. Nie, to nie wyobraźnia ani uboczny skutek silnego uderzenia, lecz zaledwie zwykły sygnał dzwoniącego telefonu.

Plączące się nogi przywołałem do porządku. Doczołgałem się do aparatu.

Odebrałem.

- Tomasz? - usłyszałem głos Andrzeja. - Tomasz, jesteś tam?

- Jestem - wybełkotałem, nie poznając własnego głosu.

Dźwięki dochodziły do mnie jak z zaświatów. Potrzebowałem paru chwil, by dojść do siebie. Przynajmniej tak sądziłem, ale wiadomość profesora sprawiła, że błyskawicznie powróciłem do pełnej świadomości.

- Znam już rozwiązanie skrótu z medalu. H.I.P.F.L.C.P. to HIC IACET PECCATOR FRANCISCUS LUDOVICUS COMES PALATINUS10.

- I... - wybełkotałem, mając nadzieję, że Andrzej nie pomyśli, iż lekceważę go. Na nic więcej nie było mnie stać, co nie oznaczało, że nie pojąłem powagi przekazanego mi komunikatu.

- Tomaszu, wszystko w porządku? Masz niewyraźny głos.

- Jest dobrze. Wiesz coś więcej na temat napisu?

- Litery uwieczniono na podłodze Kaplicy Elektorskiej w tutejszej katedrze.

- Kaplica Elektorska, powiadasz. W katedrze - powtórzyłem bezsensownie.

Mój wzrok automatycznie powędrował na zegarek. Wpół do czwartej nad ranem. Gdzieś ponad zabudowaniami miasta czaiły się pierwsze oznaki poranka. Uświadomiłem sobie, że gdzieś pośród tych samych zabudowań prawdopodobnie przyczaił się wróg. Czy nie za późno już, by ruszyć w pościg?

Ponownie zwróciłem się do Andrzeja:

- Jesteś tam jeszcze?

- Cierpliwy jak zawsze - zachichotał. - Czuję, że składasz w głowie jakieś myśli. Mógłbyś...

- Nie ma czasu na wyjaśnienia! - przerwałem mu. - Zadzwoń na policję. Katedra! - rzuciłem do słuchawki, złapałem w rękę sweter, po który przyszedłem do pokoju poprzedniego wieczoru i pobiegłem po Zośkę i Jacka.


Powinnam była już dawno przyzwyczaić się, że w czasie podróży ze stryjem nieustannie należy się mieć na baczności. A jednak trudno o tym pamiętać, kiedy jest się zanurzonym w najgłębszym śnie i bodźce zewnętrzne docierają do człowieka znacznie opóźnione.

Wyrwano mnie z nocnego odpoczynku. Nie czekając na wyjawienie powodu nagłej pobudki, opłukałam twarz lodowatą wodą i, najszybciej jak potrafiłam, przygotowałam się do wyjścia. Spodnie, bluza, sportowe buty i kluczyki do samochodu - oto zestaw konieczny do działania.

- Dokumenty! - przypomniał mi pobudzony adrenaliną brat.

Wcisnęłam mu kluczyki do ręki i wskoczyłam na tylne siedzenie. Zbyt daleko tkwiłam jeszcze w krainie snu, by zająć miejsce za kierownicą...

Zaparkowaliśmy na skraju Ostrowa Tumskiego i pędem rzuciliśmy się ku katedrze. Następna wizyta w tym miejscu i kolejna odsłona jego magii.

Elektryzująca cisza, tajemnicza pustka i ów prawie niedostrzegalny podmuch wiatru, łaskoczący nieruchome zabudowania i nas. Czy kogoś jeszcze?

Przechodząc obok kopii średniowiecznej figury świętego Jana Chrzciciela, usytuowanej na północnej ścianie katedry, natknęliśmy się na zakochaną parę Japończyków. Przytuleni nie zwrócili na nas uwagi i oddalili się w stronę ogrodu botanicznego.

Główne wejście było zamknięte na cztery spusty. Posuwając się tuż przy ścianie, obchodziliśmy gmach dookoła kierując się przeciwstawnie do ruchu wskazówek zegara, aż natrafiliśmy na niedomknięte drzwi.

- Czekamy na policję? - niemalże na migi zapytał Jacek.

- Chcesz czekać, aż zrujnują którąś z kaplic? - odpowiedziałem pytaniem.

- Wchodzimy! - stwierdził stryj, popychając drewniane skrzydło.

Przez witraże prześwitywał blask księżyca, rzucając na posadzkę bladą łunę. Na czarnym tle przeciwległej nawy tliła się wieczna lampka.

Spokój wewnątrz świątyni zakłócały tępe odgłosy. Poruszaliśmy się gęsiego, wyłapując z mroku zarysy łuków, ławek i kluczowych elementów architektonicznych. Staraliśmy się stąpać po dywanikach. Niestety, pokrywały niewielką część posadzki.

Odgłosy stawały się coraz wyraźniejsze, nabierały kształtu i można było próbować zidentyfikować je.

Stukot małych młotków ustał, gdy zbliżyliśmy się do Kaplicy Elektorskiej. Misterna krata była na wpół otwarta.

- Jest! - powiedział lekko zachrypnięty głos. Ponieważ odbił się echem od licznych cokołów i występów, nie byliśmy w stanie rozpoznać go.

- Już czas - opowiedział mu drugi, o delikatniejszej barwie. - Zaraz zacznie świtać.

Nagle kaplica rozbłysła jasnym światłem. Z nicości wyłoniły się obrazy i marmury: błękitne, czerwone i białe, w centralnym punkcie pomieszczenia zalśnił złoty ołtarz.

- To już koniec! - krzyknął stryj tryumfująco.

- Ręce do góry! - zza naszych pleców dobył się głos policjanta. - Zaraz przekonamy się, kim jesteście.

Dwóch zbirów stanęło w bezruchu nad prostokątną dziurą powstałą po odsunięciu wmurowanej w podłogę płyty. Twarze i włosy zakrywały im kominiarki, na rękach mieli skórzane rękawiczki.

- Odejdźcie od dołu! - gorączkował się policjant. - Natychmiast pod ścianę!

- Ktoś jest w krypcie, poniżej posadzki! - zauważył Jacek.

I wtedy jakby spod ziemi rozległ się krzyk:

- Ratunku!

Mundurowy zapłacił za dekoncentrację. Jeden z napastników rzucił się na niego, drugi przewrócił Jacka, następny błyskawicznie wynurzył się z krypty, unosząc się na rękach i zapierając je o podłogę, i zaczął uciekać.

W jednej sekundzie mój brat stanął na nogi. Razem pobiegliśmy za zamaskowanymi zbirami. Ci skręcili w boczną uliczkę i wsiedli do samochodu.

- A gdzie gliniarze?! - krzyknął zaskoczony brakiem patrolu.

Dopadliśmy ferrari i nie bacząc na zakazy i ograniczenia, pognaliśmy za zamaskowanymi ludźmi.

Szerokie opony ferrari piszczały trąc o wyślizgany bruk. Konie mechaniczne dawno nie pracowały pod maską w takim tempie. Niski ryk silnika grzmiał donośnie na pustych ulicach.

Przeciwnicy poruszali się golfem.

- Sportowa wersja - stwierdził Jacek.

- Nie umywa się do naszego - powiedziałam z dumą.

Pruliśmy ulicą Sienkiewicza, po prawej zostawiając ogród botaniczny, po lewej ceglane mury piekarni. Rozwinęliśmy prędkość niedopuszczalną w mieście, nawet nocą. Tablice rejestracyjne golfa stawały się coraz wyraźniejsze, dogoniliśmy go, niemalże ocierając się o jego karoserię. Zorientowali się, że są ścigani i wykorzystali atut, który dał im przewagę. Znali miasto.

Dziewięćdziesięciostopniowy zakręt zaraz po ostrym hamowaniu i gaz do dechy.

Jakimś cudem udało mi się odczytać granatową tabliczkę przyczepioną do budynków na skrzyżowaniu ulic. - Piastowska.

- Znowu ta Piastowska! - warknął Jacek. - Przynosi nam pecha!

Miał rację. Hamulce golfa zapiszczały, tylnymi kołami zarzuciło. Jacek gwałtownie wcisnął pedał i nasz samochód również stanął dęba. Wjechaliśmy w wyrwę przy krawężniku utworzoną przez zapadnięte kostki brukowe.

Zasłoniłam oczy rękami. Ścisnęłam powieki.

Auto wpadło w wir, kilkakrotnie obróciliśmy się dookoła własnej osi.

Zatrzymaliśmy się, wpadając na chodnik. Całe szczęście, że samochód wcześniej wytracił prędkość, inaczej ta historia skończyłaby się zupełnie inaczej.

Jacek nie tracił zimnej krwi.

- Dokąd pojechali? - wrzasnął.

Samochód był sprawny. Brat wrzucił wsteczny i wrócił na ulicę.

- Tam! - wskazałam na bramę między kamienicami. - Znikli nagle.

- Nie pojechali dalej Piastowską?

- Nie!

Samochodem znowu zarzuciło. Niskie podwozie nie znosiło nierówności terenu, w żadnym wypadku nie nadawało się do pokonywania wysypanych resztkami gruzu podwórek. A właśnie na takie podwórko-studnię wjechaliśmy.

Pięciokątny plac otoczony ciągłym murem kamienic i trzy dostępne bramy. Którą wybrać, którędy uciekli ścigani?

- Jasny gwint! - wrzeszczał Jacek. - Golf ma wyższe podwozie.

- Zgubiliśmy ich - stwierdziłam, kładąc dłoń na kierownicy.

Ferrari stanęło na środku podwórza. Pionowy rząd okien klatki schodowej był jedynym źródłem światła, poza reflektorami auta.

- Koniec wycieczki! - Jacek zazgrzytał zębami. Ręce Jacka uderzyły o pulpit. Raz, drugi, trzeci...

- Gdybyśmy mieli terenówkę, byłoby inaczej! - wypalił.

- Gdybyśmy mieli jeepa, chcielibyśmy mieć ferrari! - odkrzyknęłam.

Wróciliśmy na Ostrów Tumski. Z trudem przebiliśmy się przez policyjny kordon, który okrążył serce Wrocławia. Po długich tłumaczeniach i konsultacji ze stryjem, mundurowi pozwolili nam wejść do katedry. Scena, nawet jeśli wyglądem sugerowałaby akcję filmu sensacyjnego, w uśpionym mieście nie wzbudziła najmniejszego zainteresowania. Wiedziałam jednak, że niebawem nadejdzie świt, a wraz z nim zintensyfikuje się ruch na ulicach.

Katedra nie mogła być wyłączona z użytku, codziennie bowiem odbywały się tu msze, nie wspominając już o ruchu turystycznym...

Przed kratą Kaplicy Elektorskiej profesor Kraniec użerał się ze stróżami prawa. Tak, właśnie użerał się. Inaczej nie mogłam tego nazwać, mimo że porozumiewali się ściszonymi głosami. Nawet w podobnej chwili dostojność tego miejsca nie pozwalała na głośną wymianę zdań. Profesor wytrwale powtarzał, co miało miejsce w kaplicy, ale policjanci mieli wątpliwości co do prawdziwości relacji. Autorytet naukowca na nic się nie zdał.

Skinęliśmy głowami na znak przywitania i nie przerywając profesorowi, przeszliśmy do sąsiedniej sali. Pod butami chrzęściły drobiny piasku wykruszonego z zaprawy w trakcie odkuwania płyty wmurowanej w podłogę.

Po prowizorycznej drabinie zeszliśmy do podziemia. Krypta była pomieszczeniem o nieregularnym kształcie. Na część ścian wykorzystano stare mury, dużo starsze od samej kaplicy, prawdopodobnie pozostałości po katedrze średniowiecznej. Reszta była nowsza i właśnie w tej części znajdowały się groby. Trumien jednak nie zobaczyliśmy, gdyż były odgrodzone od reszty krypty bloczkami z piaskowca.

Siedem, może osiem metrów kwadratowych stanowiło powierzchnię tak małą, że trzy znajdujące się na niej osoby tworzyły tłok, a pięć to już prawie ścisk.

Stryj widząc nas, przesunął się. Wtedy zobaczyliśmy policjanta przesłuchującego nikogo innego jak... Waladę!

Obok nóg Jana Walady leżał kawał linki. On sam pocierał skórę wokół nadgarstków, krzywiąc się przy tym.

- Zdaje się, że związali go - szepnął mi Jacek.

- Kto? - zapytałam bez sensu.

- Jak to kto? - oburzył się. - Napastnicy!

- Skąd on się tu wziął?

- Ma facet szczęście do podziemi... - ironizował brat.

Stryj obrócił się i położył wskazujący palec na ustach.

- Ciii... Zamilkliśmy, koncentrując się na przesłuchaniu. Niestety, Walada kończył już relację:

- Wtedy napastnicy przestraszyli się i uciekli, zostawiając nas tutaj.

Ścisnął stryja za rękę i złożył mu głęboki ukłon.

- Oh, jak to dobrze, że pan się tu zjawił, panie Tomaszu - westchnął.

Jacek nie wytrzymał napięcia. Wtrącił się:

- Podobno pan stracił zainteresowanie tą sprawą, więc, proszę wybaczyć - ale co pan tu robi?

Policjant ziewnął i nie kryjąc senności notował coś w służbowym notesie. Udawał, że nas nie słucha albo faktycznie stracił zainteresowanie dość kłopotliwą sprawą.

Walada złapał stryja za ramię i odciągnął go pod przeciwną ścianę. Nie pozwoliliśmy się z Jackiem zbyć byle gestem i stanęliśmy za ich plecami.

- Śledzili nas i schwytali - mruczał Walada. Nie wiadomo, dlaczego zachowywał się tak tajemniczo.

- Nas, czyli kogo? - zapytał stryj.

- Pana i mnie. To oni zaatakowali pana w hotelu.

Stryj nastroszył się.

- Skąd pan wie, że mnie napadnięto?

- Moneta. Ukradli panu monetę. Stryj pomacał kieszeń.

Brwi Pana Samochodzika wyostrzyły kształt, w oczach pojawił się stalowy przebłysk. Szybko powrócił jednak do wyglądu lekko przygarbionego człowieka o łagodnych rysach, doskonale maskującego prawdziwe odczucia stryja.

- Uciekli - powiedziałam.

- Zgubiliśmy ich - przyznał Jacek.

- Mają medalion - westchnął z przestrachem Pan Samochodzik.

Głos Walady stał się pogardliwy:

- Już im się do niczego nie przyda - zaśmiał się.

- On kpi z nas! - brat syknął mi do ucha.

Pojedynczo wyszliśmy z krypty. Policjant wciąż zachowywał się, jakbyśmy byli powietrzem.

Usiedliśmy w ławkach. Mogliśmy dokładnie przyjrzeć się wystrojowi wnętrza. Stryj zmrużył oczy i zbierał myśli.

Właściwa nazwa Kaplicy Elektorskiej to Kaplica Bożego Ciała. Pierwsze miano tego miejsca jest bardziej popularne, a wzięło się od tytułu fundatora kaplicy - biskupa wrocławskiego Franciszka Ludwika von Neuburga, elektora Palatynatu. Umiejscowiona jest symetrycznie do Kaplicy Świętej Elżbiety, dokładnie po przeciwnej stronie katedry, schowana w głębi nawy bocznej, daleko za głównym ołtarzem. Stylistyczna bliźniaczka Kaplicy Świętej Elżbiety nie ustępuje jej barokowemu przepychowi. Błękitne śląskie marmury i czerwone salzburskie są dopełnione białym kamieniem kararyjskim, w którym wyrzeźbiono detale wystroju. Obie boczne ściany Kaplicy Elektorskiej zdobią obrazy Jana Fransa de Backera, ukończone w 1726 roku. Ciekawostką jest fakt, że na jednym z dzieł pt. „Ostatnia Wieczerza” widnieje twarz żony Backera. Kobiecą fizjonomią obdarzył malarz świętego Jana Apostoła. Nie zapomniał również o sobie, dlatego i jego rysy można rozpoznać u jednego spośród apostołów. Drugi obraz nosi tytuł „Ofiara Melchizedecha”.

Na ołtarz składają się rzeźby przedstawiające Mojżesza, trzymającego tablice z dekalogiem i Aarona. Figury stoją po obu bokach tabernakulum, a nad nim znajduje się, robiąca największe wrażenie, Arka Starego Przymierza z wyłaniającym się nad nią złotym słońcem - symbolem Eucharystii.

W kaplicy rzuca się w oczy tablica wyliczająca najistotniejsze fakty z życia Franciszka Ludwika von Neuburga. Wyżej widać obraz z motywem aniołka unoszącego portret elektora. To na posadzce, poniżej tablicy pamiątkowej, były litery H.I.P.F.L.C.P. i to w tym miejscu złoczyńcy wykuli dziurę. ujawniając przejście do krypty. Na koniec trzeba dodać, że Kaplicę Bożego Ciała zbudowano w latach 1716- 1724. Zaprojektował ją Jan Bernard Fischer von Erlach.

Ciszę przerwał stryj:

- Rozumiem. Medalion, który zabrali mi w hotelu, doprowadził ich tutaj...

Przesiadł się bliżej Walady, patrzyli sobie prosto w oczy. Twardzi mężczyźni toczyli potyczkę na spojrzenia.

- Znaleźli następne ogniwo zagadki? - nacisnął stryj. - I o co toczy się gra?

- Nie znam odpowiedzi na pańskie pytania.

Walada wstał i drżącymi rękami zapiął mankiet koszuli, która i tak nadawała się wyłącznie do wyrzucenia. Wybuchł niespodziewanie, aż wzdrygnęliśmy się.

- Porwali mnie i związali. Nie wiedziałem, czego ode mnie chcą i co mi zrobią - wymachiwał rękami. - Mam dość tej zabawy! Wycofuję się, bo mi życie miłe.

Stryj podniósł się z siedzenia. Jacek i ja tkwiliśmy w ławkach, czekając na dalszy rozwój wydarzeń.

- To pan zaczął grę - przypomniał stryj. - Zresztą, prowadzi ją pan nieuczciwie, zdradzając nam wyłącznie tyle, ile uważa pan za rozsądne, aby osiągnąć swój cel!

- Nie jestem katem, tylko ofiarą!

Policjant stopniowo posuwał się ku wyjściu, czyniąc z siebie co najmniej dziwaka. Bo kogo nie zainteresowałaby kłótnia tego kalibru? I mnie puściły nerwy:

- Jaka jest stawka?!

- Nie wiem i nie mam zamiaru zadzierać z tym przeciwnikiem. Wam też nie radzę - Walada wzruszył ramionami i powoli odszedł.

- Proszę go zatrzymać - powiedział Jacek do policjanta.

- Przykro mi, ale nie mam podstaw - mundurowy rozłożył ręce. - Ten pan był tylko ofiarą napaści.

Stryj ponownie zszedł do krypty i zgodnie ze swoim zwyczajem dokładnie obejrzał wnętrze pomieszczenia, w którym rozegrała się kluczowa scena.

Światłem latarki przeczesał ściany pomieszczenia i podłogę. Chyba szukał śladów butów, bo schylił się i przyjrzał się posadzce. W końcu zebrał w palce trochę białych okruchów, chyba resztek cementu i dopiero potem opuściliśmy katedrę.

- Co teraz? - zapytał zdegustowany przebiegiem wydarzeń Jacek.

- Nic. Po południu wracamy do domu - oświadczył stryj.

- Jak to? A zagadka? - obruszyłam się.

- Na razie nie ma czego zgadywać - odparł stryj.

- No tak! - przytaknął mu Jacek. - Ta zamaskowana banda, kimkolwiek są jej członkowie, dowiedziała się skądś o naszym śledztwie i postanowiła samodzielnie zebrać jego owoce. Ale zamiast błyszczących złotem skarbów, jakich zapewne spodziewali się w podziemiu katedry, znaleźli cuchnącą kurzem, pustą kryptę!

- A zatem do domu! - ucieszyłam się na pokaz. Faktycznie jednak zamierzałam przeprowadzić ze stryjem szczerą rozmowę. Nurtowało mnie kilka zagadnień. Na przykład dlaczego medalion doprowadził złoczyńców do Kaplicy Elektorskiej, a nas zawiódł do kaplicy Świętej Elżbiety? Czułam, że stryj coś przed nami zataił...



ROZDZIAŁ ÓSMY


ROZCZAROWANIE * WIOSNA * ZAPROSZENIE DO MINISTERSTWA

* WAHANIE STRYJA * CO ZATAIŁ PAN SAMOCHODZIK? * ZADANIE IŚCIE DETEKTYWISTYCZNE * DYLEMATY ZOŚKI * TOWARZYSZKA NIEBEZPIECZNEJ PRZYGODY PILNIE POSZUKIWANA! * POLICYJNE PLOMBY I WIZYTA W KOMISARIACIE * ADRES CÓRKI DENATA


Warszawa powitała nas deszczem lejącym się ze skłębionych chmur.

Szaremu miastu ulewa odebrała resztki uroku, o ile takowy w ogóle to miasto posiadało. Jak zadecydował stryj, tak postąpiliśmy i jeszcze tego samego dnia wróciliśmy do domów. Sprawa podziemnego szpitala i medali nie została rozwiązana. Takie było moje zdanie, nie wiem, co sądził stryj, ponieważ zawziął się i nie chciał nam niczego powiedzieć. Owszem przemknęła przez moją głowę myśl, że nasz wyjazd z Wrocławia miał tylko uspokoić naszych przeciwników.

Przyzwyczajeni do brawurowych akcji stryja, tym razem doznaliśmy z Jackiem rozczarowania. Cóż, stryj jest tylko człowiekiem i nie można żądać, by czynił cuda!

Tydzień później jesień na dobre przegnała letnią aurę. a i ta jesienna nie zagrzała długo miejsca, bo niebawem oddechem zmroziła ją zima. Jak to od niepamiętnych czasów jest w przyrodzie, nastała kolej na wiosnę. W marcu skuta lodem przyroda odetchnęła, spod śniegu wyjrzały główki pierwiosnków.

Dwa tygodnie ciepła i świat okrył się świeżymi liśćmi. Z wyjątkiem forsycji, które oprószyły żółte kwiatki, wszystkie rośliny zieleniły się radośnie.

Już dawno zapomniałam o przygodzie we Wrocławiu i o uczuciu niespełnienia, jakie towarzyszyło mi, kiedy wróciliśmy do Warszawy. Stryj nie wspominał więcej o sprawie, więc byłam pewna, że uznał ją za zakończoną.

Wyrzuciłam z pamięci obraz Walady, jeszcze prędzej wizerunek mężczyzny z siwym kucykiem. Towarzyszka Walady, kasztanowłosa piękność, zdawała się nigdy nie istnieć. Stały kontakt utrzymywałam jednak z Moniką, a to dzięki mojemu bratu, który - jak mi się wydawało - polubił tę dziewczynę bardziej niż zwyczajną koleżankę. Chyba zaprzyjaźnili się...

Ostatnie dni maja przyniosły nie tylko słoneczną, prawie upalną pogodę, ale i nowe wieści. Stało się to w pewien poniedziałkowy poranek.

Około dziewiątej w najlepsze plotkowałam z przyjaciółką na temat jej chłopaka, gdy zadzwoniła moja komórka.

- Zosieńko, jesteś mi potrzebna - bez zbędnych ceregieli oświadczył stryj. - Możesz przyjechać do ministerstwa?

- Stryj namawia mnie do studenckich wagarów?

- Litości! Zresztą, nazywajmy rzeczy po imieniu. Niech będą te wagary, bylebyś zaraz do mnie przyjechała. Najlepiej z Jackiem.

- Jacek jest na wymianie językowej w Anglii - zakomunikowałam zgodnie z prawdą. - Wróci za parę dni - oznajmiłam i obiecałam, że zaraz wyruszę od koleżanki.

Trasę z Łodzi, w której mieszkała moja przyjaciółka z dzieciństwa, do Warszawy pokonałam błyskawicznie. Zatrzymały mnie dopiero zakorkowane ulice stolicy. Chcąc nie chcąc stałam w rzędzie aut, ale zamiast wściekać się, skorzystałam z chwili, by przyjrzeć się rozkwitającej wiośnie. Pobliski trawnik zamienił się w kobierzec utkany z mniszków lekarskich przeplecionych czerwonymi tulipanami. Powietrze stało się przejrzyste, wciąż czuć było w nim odświeżający oddech zimy, co sprawiało, że słońce nie przegrzewało otoczenia.

Stryj czekał na mnie w gabinecie. Sekretarka podała kawę i zostawiła nas samych.

- Na Jacka nie możemy liczyć? - zapytał.

Pokręciłam przecząco głową i w napięciu czekałam na nowe wieści.

Stryj cmoknął dwa razy, upił trochę kawy i w końcu zdecydował się wyciągnąć z szuflady jakieś papiery. Wahał się i wcale tego nie ukrywał.

Siedziałam spięta, albowiem obawiałam się, że jeśli stryjowi zależało na Jacku, może nie chcieć wyjawić mi pewnych spraw. Dlaczego? Uważał, że absolutnie nie można narażać mnie na żadne niebezpieczeństwo, nawet jeśli mogłoby to pomóc w rozwikłaniu jakiejś sprawy.

- Nie jestem pewien, czy powinienem... - ponownie cmoknął.

Podniosłam się z fotela, przeszłam przez gabinet i stanęłam za plecami stryja. Położyłam mu rękę na ramieniu.

- Zosieńko, ale to może być naprawdę niebezpieczne! Nie możesz tak bez Jacka... - usiłował wycofać się. - Poza tym studiujesz i na pewno masz zaplanowane ważniejsze rzeczy.

- Teraz stryj musi mi wszystko powiedzieć!

- Ale studia... - jęknął.

Udałam obrażoną. Czułam się dyskryminowana dlatego, że byłam kobietą.

Mojemu bratu stryj kazałby co najwyżej uważać na siebie!

- Uczę się zaocznie. Mam czas - zapewniłam.

- W porządku. Ale jeżeli zauważysz, że coś jest nie tak, natychmiast wracaj do domu.

- Stryjaszku, może wreszcie powiesz mi, w czym rzecz?

Wskazał na fotel. Usiadłam i niecierpliwie czekałam. Wiedziałam, że stryj „pękł” i teraz już będzie „z górki”. A już zwątpiłam w celowość mojego przyjazdu do ministerstwa.

- Nie dalej jak dwa miesiące temu dotarł do mnie list od właściciela niewielkiego antykwariatu w Ząbkowicach Śląskich. Pan Szymon Zimoch skierował do naszej komórki prośbę o wskazanie mu wiarygodnego eksperta w sprawach numizmatyki bądź też medalierstwa, któremu to mógłby powierzyć wykonanie ekspertyzy pewnego przedmiotu. Nie wgłębiając się zanadto w problem Zimocha, nakazałem sekretarce, żeby listownie udzieliła mu odpowiedzi i podała adres oraz telefon pani Joanny Głowickiej. Nie miałem wątpliwości, że ta znakomita specjalistka będzie mogła pomóc antykwariuszowi choćby w najbardziej skomplikowanej analizie, jako naukowiec ma bowiem dostęp do świetnych laboratoriów specjalistycznych. Ewentualnie mogła mu wskazać następnego eksperta. Jednym słowem, skierowałem sprawę w inne ręce. Zimoch obiecał pokryć koszty podróży i zakwaterowania Joanny, więc ta zgodziła się pojechać na miejsce, by wykonać ekspertyzę.

Niebawem po powrocie do stolicy odwiedziła mnie. Rozmawialiśmy o wyjeździe i o przedmiocie, który badała. Opisała go jako dziewiętnastowieczny medal, odlany ze złota. Prosiła mnie o pomoc w rozszyfrowaniu znajdującego się na nim skrótu H.I.P.F.L.C.P. Tak się składa, że medal z podobnymi literami przeszedł kiedyś przez moje ręce...

Zawadiacka mina stryja zwiastowała sporą niespodziankę.

- We Wrocławiu? - zapytałam.

- Czas na odkrycie kart. Pamiętasz tę sytuację, kiedy przybiegłaś do mnie zrozpaczona i powiedziałaś, że wszystko stracone, bo mężczyzna z kucykiem zabrał z kaplicy Świętej Elżbiety jakiś drobiazg?

- Pewnie.

- Ów mężczyzna niczego stamtąd nie zabrał. Spóźnił się. Pierwszy dokonałem odkrycia medalu w czaszce. Stało się to w trakcie naszej nocnej wizyty w katedrze, kiedy zostałem sam w kaplicy. Obejrzawszy znaleziony medal, nie miałem pojęcia, co oznacza utrwalony na nim skrót, dlatego poprosiłem o pomoc Andrzeja Krańca. Niestety, po powrocie do hotelu, napadnięto mnie i skradziono mi medal. To on doprowadził złodziei do drugiej kaplicy wrocławskiej katedry. Nas też, tyle że przeciwnicy zdążyli umknąć...

Westchnęłam, zła na niedopatrzenia, których się wtedy dopuściliśmy.

- Stryj wykorzystał zamieszanie, które zrobiło się w katedrze i ukrył przed Jackiem i przede mną kilka faktów, hę? - niby groźnie pomachałam palcem. - Ale nie mam do stryja pretensji - przyznałam i powróciłam do tematu. - Ktoś usiłował sprzedać medal, który skradziono stryjowi w hotelu, a że antykwariusz bał się kupować kota w worku i szukał porady…

- Joanna wyceniła medal o wiele wyżej, niż kwota, jaką miał za medal zapłacić Zimoch, więc ten postanowił go kupić. Istnieje zatem prawdopodobieństwo, że medal jest w posiadaniu antykwariusza. Zosieńko, jeśli chcesz mi pomóc, musisz pojechać do Ząbkowic Śląskich i zrobić kilka zdjęć tego cacka. Powołasz się na Joannę.

Poczułam ulgę. Mogłam wygospodarować trochę czasu i wykorzystać kilka dni na odpoczynek w górach. Pomyślałam, że prędko skontaktuję się z antykwariuszem, a załatwiwszy sprawę, pojadę do Czech. Zrobię zakupy, zwiedzę to i owo...

- Jak rozumiem, stryj nie może mi towarzyszyć? - wyrwałam się z zadumy.

- Robimy sprawozdanie za ubiegły rok. Wszyscy pracownicy, włącznie ze mną, toną w dokumentach. Ach, ta biurokracja!

Dokończyliśmy rozmowę i w dobrym nastroju opuściłam ministerstwo.

Na dworze nie czułam odoru spalin zawieszonego w dusznym powietrzu.

Mój nos wyszukał raczej nuty wiosny: woń bzów, aromat rosnących traw i kwitnących drzew owocowych, wszystko uzupełnione zapachem przygody.

Jak pachnie przygoda? Gorzko-słodką tajemnicą.

W domu zadzwoniłam do kilku osób, spakowałam się i ruszyłam w drogę. Obrałam trasę prowadzącą przez niewielkie miejscowości, uciekając od zgiełku autostrad. Zresztą nie wiem, czy te szerokie ulice w Polsce w ogóle można nazwać autostradami. Pomijając nieliczne wyjątki, drogi szybkiego mchu są w stanie makabrycznym. Koleiny na trasie z Warszawy do Wrocławia sprawiają, że samochód przetacza się z jednego asfaltowego rowu w drugi, co odbiera przyjemność prowadzenia auta.

Nie spieszyłam się zanadto, wolałam jechać na tyle wolno, by mieć możliwość nasycenia się widokami zieleniących się pól współgrających z niebem maźniętym ultramaryną.

Włączyłam odtwarzacz płyt CD. Z głośników popłynęły energetyczne dźwięki saksofonu. Obniżyłam oparcie fotela i wygodniej ułożyłam ręce na kierownicy. Odprężyłam się, odrzucając natrętne pytanie krążące w moich myślach: „W jaki sposób skradziony stryjowi medal znalazł się w rękach antykwariusza?”.

Mazowieckie równiny niebawem znudziły mnie monotonią krajobrazu.

Mój apetyt na wspaniałe krajobrazy Sudetów zaostrzył się. W stosunku do bogatego pod względem urozmaicenia terenu Dolnego Śląska, Mazowsze wydawało się być stepem. Owszem, to dość dosadne określenie, ale za każdym razem, kiedy wracam z województwa dolnośląskiego do domu, mam wrażenie jakbym z oazy jechała na pustynię.

Spojrzałam na mapę. Znajdowałam się na południe od Piotrkowa Trybunalskiego.

Kierując się ku głównej drodze, ominęłam kolumnę dzieciaków wracających ze szkoły. Były beztroskie i radosne, i przez moment nawet pozazdrościłam im tego entuzjazmu.

Przejechałam jeszcze kilka kilometrów i zatrzymałam się na stacji benzynowej.

Zawiesista kawa miała odpędzić zmęczenie, które pojawiło się wraz z nadejściem popołudnia. Sączyłam napar, ciesząc się z rozkwitającej wiosny. Nagle pomyślałam sobie, że nie zaszkodziłoby zabrać ze sobą do Ząbkowic kogoś, kogo mogłabym obdarzyć zaufaniem. Nie wiem, dlaczego instynktownie czułam, że przyda mi się pomocnik. Czyżby nieomylna kobieca intuicja?

Wykręciłam numer telefonu. Raz, drugi i znowu. Nikt nie odebrał.

Wsiadłam do auta i pognałam na zachód. Tym razem utrzymywałam szybsze tempo jazdy, lecz ciągle zgodnie z przepisami. Zawarta w kawie kofeina pobudziła mnie do działania. Analizowałam okoliczności sprawy, starałam się przypomnieć sobie najmniejszy szczegół związany z pobytem we Wrocławiu jesienią zeszłego roku. I ciągle nie opuszczało mnie poczucie dezorientacji. Dlaczego stryj od razu nie opowiedział Jackowi i mnie o odnalezieniu medalu? Kim był człowiek wiążący włosy w charakterystyczny siwy kucyk? Jakie prawdziwe zamiary skrywał Walada? Dlaczego, po odkryciu starodruku, człowiek ten natychmiast stracił zainteresowanie Hansem, swoim wujem? I wreszcie co stało się z kościotrupem, który zniknął z podziemnego chodnika?

Tak czy inaczej pewne było, że jesienią kilka różnych osób zajmowało się zagadnieniem związanym z pochodzącymi z Wrocławia medalami, tworząc konkurencję stryjowi. Jedno wiedziałam - wyłącznie stryj grał fair!

Mniej więcej sto kilometrów przed Wrocławiem zadzwoniła komórka.

- Cześć, mówi Monika - usłyszałam słowa wypowiadane ze znajomą stanowczością. - Próbowałaś skontaktować się ze mną, ale na wykładach miałam wyłączony telefon.

- Zerwiesz się z uczelni na parę dni czy masz jakieś kolokwia albo zaliczenia? Jadę w Sudety, żeby załatwić coś dla mojego stryja. Mogłabyś mi towarzyszyć.

- Kolejna niebezpieczna przygoda?

- A czy zrobienie kilku zdjęć pewnego medalionu może być niebezpieczne? - zachichotałam, nie zdając sobie sprawy z tego, że to wcale nie powinno mnie śmieszyć.

- Nie wiem, co kombinujecie, ale zgadzam się - wypaliła bez zastanowienia.

Zdziwiłam się.

- Kombinujemy? Jestem sama.

- Bez Jacka?

- Chwilowo mój brat pozostaje poza zasięgiem. To jak będzie?

- Jakoś usprawiedliwię się na uczelni - jakby zmarkotniała, ale nie straciła zapału do wyjazdu.

Spojrzałam w lusterko wsteczne. Błękitny fiat panda usiłował wyprzedzić mnie. Zjechałam do prawej krawędzi jezdni i kierunkowskazem dałam mu znak, że droga wolna. Widocznie zrozumiał komunikat, bo za sekundę zobaczyłam go kątem oka w bocznej szybie.

Monika chrząknęła, czekając na mój ruch.

- Zatem spotkajmy się za dwie godziny pod tym hotelem, w którym mieszkaliśmy jesienią - zaproponowałam. - Odpowiada ci to?

- Jasne. Do zobaczenia!

Za tablicą graniczną Wrocławia utknęłam w korku. A do centrum jeszcze kawał drogi! Włączyłam radio i wyszukałam jakąś lokalną stację.

- Przypominamy, że cały plac Grunwaldzki jest wyłączony z ruchu samochodowego z powodu trwającej budowy centrum handlowo-rozrywkowego. Oprócz tego na znaczne utrudnienia można natrafić w okolicy „Korony”. A teraz, dla nieszczęśników tkwiących w korkach, zagramy coś na rozluźnienie nastroju... - powiedział spiker.

Rozejrzałam się. W oddali, mimo dnia, żarzył się neon centrum handlowego.

- Korona! - syknęłam ze złością. Nie, nie byłam zła na sklep, lecz dlatego, że bezradna siedziałam w samochodzie.

Wskazówki zegarka przesuwały się w sposób nieunikniony. Mijały sekundy i minuty. Coraz bardziej obawiałam się, że nie zdążymy dotrzeć do Ząbkowic przed zamknięciem antykwariatu.

Po trzech kwadransach zabrałam Monikę spod hotelu. Miała na sobie katanę i sportową bluzę z podwójnym rękawem zrobionym tak, jakby spod krótszego wystawał dłuższy.

Wpakowałyśmy jej torbę do bagażnika. Dziewczyna, zanim wsiadła, jakby szukała czegoś wzrokiem. Chyba miała nadzieję, że mimo wszystko Jacek przyjedzie ze mną. Może wierzyła w to, że moje słowa były żartem, a mój brat zechce zrobić jej niespodziankę? A może ona naprawdę go lubiła?

Zapięłyśmy pasy. Samochód powoli toczył się przez mosty Uniwersyteckie.

- Zrobiłaś pasemka? - zapytała retorycznie. - Świetnie w nich wyglądasz!

- Ee tam! - machnęłam ręką. - U ciebie dostrzegam większą zmianę.

- Mówisz o tym? - wskazała na oprawki okularów. Były to cienkie druciki w miedzianym kolorze. - Nosiłam już wcześniej, ale tylko po domu. Na dwór zawsze zakładałam szkła kontaktowe...

Podróż upłynęła przyjemnie, na pogaduszkach na tak zwane babskie tematy.

Na szczęście kobiety mają w zanadrzu niewyczerpany zapas zagadnień do omówienia, więc nie było możliwości, żeby się nudzić. Poza tym musiałam wyjaśnić Monice kilka aspektów „medalowej sprawy”.

O Ząbkowicach Śląskich, miasteczku w województwie dolnośląskim, wiemy tyle, że istniało już pod koniec XIII wieku. Osada była jednym z wielu punktów powstałych na szlakach handlowych. Otrzymała nazwę Frankenstein. Ząbkowice Śląskie rozwijały się szybko, czerpały korzyści nie tylko z handlu, stanowiły bowiem również ważny, strategiczny punkt obronny. Mieszkańcy czerpali dochody z licznych przywilejów, cieszyli się bogactwem okolicznych rzek obfitujących w ryby i możliwością nabycia w

mieście tak ekskluzywnego towaru, jakim była wtedy sól.

Od połowy XV wieku przez ponad sto lat Ząbkowice przechodziły z rąk do rąk różnych władców, opłakane skutki wywarła tu wojna trzydziestoletnia (1618- 1648), przez którą w XVII wieku ucierpiało wiele zabudowań w okolicy. Jeszcze większą tragedią był pożar, jaki strawił większą część miasta.

Stało się to w połowie XIX stulecia. Ząbkowice spłonęły pochłaniając kilkadziesiąt ofiar, ale reszta mieszkańców postanowiła odbudować świetność tego miejsca. I tak, na zgliszczach, powstało nowe, wspaniałe miasto.

Podziwiamy je po dziś dzień. Na szczególną uwagę zasługują ratusz i wieża z charakterystycznym blankowaniem11.

Słońce niespiesznie przesuwało się ku horyzontowi, rozkładając rumiane czerwienie na ścianach domów. Byłam zmęczona kilkugodzinną jazdą, głód zdawał się wiercić mi w brzuchu dziurę. Obiecałam sobie, że jak tylko uporamy się z tym, co mamy załatwić, zaraz pójdziemy coś zjeść.

- Nareszcie! Widzę szyld antykwariatu - powiedziała Monika niemalże przyklejając nos do szyby.

Zaparkowałam w bocznej uliczce. Pospieszyłyśmy pod sklep z antykami.

- Zamknięty - jęknęłam.

Zabrzmiało to dość rozpaczliwie. Ostatnią rzeczą, której życzyłabym sobie, to zawiedzenie stryja. O nie! Nie wysłał mnie na drugi koniec Polski po to żebym wróciła z pustymi rękami.

Antykwariat znajdował się w obskurnej kamienicy, ale sklep wyglądał na wyremontowany. Zauważyłam nowe drzwi i okna, przedmioty wyeksponowane na wystawie były pozbawione warstwy kurzu, tak charakterystycznej przecież dla rzeczy przechowywanych w tego rodzaju placówkach. Bardziej niż zamknięte drzwi, czego o tej porze spodziewałam się, zaniepokoiły mnie papierowe naklejki na drzwiach.

- Plomby - dotknęłam palcami opieczętowanej taśmy. Monika przeczytała lekko rozmazany druk i stwierdziła:

- Policja zabezpieczyła antykwariat.

- Tylko tego nam brakowało! - zezłościłam się.

Wyjęłam z torebki telefon z zamiarem powiadomienia stryja o zaistniałej sytuacji. Zrezygnowałam jednak z tego. Postanowiłam działać, zamiast biernie przyglądać się martwemu sklepowi.

- Jedziemy do komisariatu. Może dowiemy się dlaczego antykwariat jest nieczynny.

Dotarcie do komisariatu okazało się znacznie trudniejsze niż przypuszczałyśmy.

Mimo doskonałych warunków do spacerów, na dworze nie było żywego ducha, więc policję musiałyśmy zlokalizować same. Jeździłyśmy zatem systematycznie zwiedzając siatkę kolejnych ulic. Wzrokiem szukałyśmy czerwonej tabliczki z białym napisem. Jak na złość, dopiero, kiedy przeczesałyśmy okolicę i na powrót znalazłyśmy się przed antykwariatem, starsza pani powiedziała nam, że komisariat znajduje się dokładnie po drugiej stronie ulicy. Nie zauważyłyśmy go, ponieważ budynek, w którym był usytuowany, przypominał raczej melinę niż siedzibę służb publicznych. Z wierzchu wydawał się całkowicie opuszczony, jednak w środku zastałyśmy policjanta. Siedział znudzony mieszając lurowatą kawę. Nie był zbyt rozgarnięty, ale przystojny. Można by rzec, że jego sylwetka nadawała się do tego, by uznać ją za wzór dla innych mundurowych.

- Dzień dobry - powiedziała Monika, zalotnie trzepocząc rzęsami.

- Tak? - ziewnął.

Moja kolej. Ruszyłam do akcji, zdejmując okulary przeciwsłoneczne, następnie odgarnęłam włosy za ucho.

- Na ulicy Jarzębinowej jest antykwariat - powiedziałam. - Przyjechałyśmy z Warszawy, żeby coś w nim załatwić. Czy może nam pan powiedzieć, dlaczego jest on nieczynny i kiedy zostanie ponownie otwarty?

Ale policjant był nieczuły na kobiece wdzięki albo bardzo dobrze to udawał.

- Nie wiem - wzruszył ramionami.

Postanowiłam spróbować inaczej.

- W ministerstwie będą bardzo niezadowoleni, jeśli wrócę z pustymi rękami.

Łyżeczka stuknęła o spodek, wysunąwszy się z rąk mundurowego.

- W ministerstwie?

- Ministerstwie Kultury i Sztuki - uzupełniła Monika.

- No... - bąknął. - To już nawet ministerstwo zaangażowali do tej sprawy?

Domyśliłam się, że policjant zupełnie nieświadomie może nam bardzo pomóc. Szturchnęłam koleżankę, odpowiedziała mi mrugnięciem oka.

- Właśnie! Musimy poznać więcej szczegółów - oświadczyłam.

Odchylił się do tyłu i nie wstając z krzesła otworzył drzwi portierni.

- Panie wejdą.

Był jeszcze przystojniejszy niż myślałam. Męskości dodawały mu ślady ciemnego zarostu i gęste brwi.

- To co z tym antykwariatem, panie komendancie? - zapytałam, celowo zawyżając pozycję służbową policjanta.

- A bo to ja wiem? Córka Zimocha albo sprzeda go, albo będzie dalej prowadziła sklep. Mnie tam nic do tego. Nieprędko jednak to się stanie. Cóż się tu dziwić, jak jej ojca tam zamordowali. Denat miał bardzo dobrą opinię wśród mieszkańców miasteczka. Sam nieźle zarabiał, to i się z uboższymi dzielił. Nie miał zatargów z nikim, a tu taka tragedia.

- Kiedy dokładnie to się stało? - drążyłam.

- Tydzień temu. Dwie doby już nieboszczyk w ziemi leży.

- Podejrzewacie kogoś?

Spojrzał na mnie i pokręcił głową.

- Tajemnica śledztwa.

Monika wygrzebała z torebki opasły notes wypełniony zapiskami, zapewne robionymi na wykładach. Policjant nie wiedział, że nie jest to służbowy notes.

- No cóż, w takim razie ministerstwo będzie musiało... - zaczęła jednocześnie mówić i pisać.

- Udało nam się ustalić, że w przeddzień zabójstwa odwiedziła go jakaś kobieta, blondynka. Wysoka, elegancka, tyle że żaden ze świadków jej nie rozpoznał. Nietutejsza. To małe miasteczko, ludzie się tu dobrze znają.

Joanna Głowicka” - pomyślałam. „Ale to nie ona zabiła”.

- A gdzie mieszka córka antykwariusza? - zapytałam.

Notes wrócił do torby koleżanki.

- Nie mogę paniom podać adresu. Ale jeżeli powiem, że przy wyjeździe na Kamieniec Ząbkowicki jest niewielka willa z ciemnozielonym dachem, trafią panie na pewno, a ja nie zrobię niczego złego.

- Dziękujemy panu!

Ukłoniłyśmy się i szybko opuściłyśmy komisariat.



ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY


WILLA CÓRKI ANTYKWARIUSZA * PRACOWNIA ARTYSTYCZNA

* RYCERZ TOMASZ Z KRZECZYŃSKICH CZY WŁÓCZYKIJ? * NOCLEG Z POLECENIA * KŁAMSTWO WYKRYTE POMIMO SZLAFROKA * SWOJSKA KOLACJA I MIEJSCOWE PLOTKI * CAŁONOCNE CZATY * UKRADKOWA PRZEPROWADZKA


Willa, w której miałyśmy zastać córkę Zimocha, faktycznie miała dach koloru mchu jako jedyna w okolicy. Architektura budynku nie wyróżniała się niczym szczególnym, bryłą domu był sześcian. Natomiast ogród mógł powiedzieć znacznie więcej o właścicielach posesji. Po płocie pięły się róże, w cieniu drzew ukrywały się poletka konwalii, a między nimi wystawiały łebki przekwitające fiołki. Na tym tle, przypominającym raczej leśną polanę niż przydomowy ogródek, znakomicie prezentowały się posążki marmurowych aniołków. Nietrudno było powiązać ich pochodzenie z profesją Zimocha. Rzeźby, choć podniszczone i pokryte warstwą szarego osadu, musiały być cenne.

Nim zdążyłyśmy nacisnąć guzik domofonu, o obecności gości poinformował właścicielkę przypalany kundel. Wybiegła na podwórko w kremowym szlafroku frotte. Miała miedziane włosy ścięte na pieczarkę i cerę usianą złotymi plamkami piegów.

- Panie do mnie?

- Czy możemy porozmawiać z córką pana Szymona Zimocha? - zapytała Monika.

- Mam już dość dziennikarzy! - nagle rozzłościła się. - Nie odpowiem na żadne wasze pytanie! Zostawcie mnie w spokoju! - odwróciła się na pięcie. Usłyszałyśmy trzaśnięcie drzwi. Niemalże od razu Monika nacisnęła guzik domofonu.

- Proszę pani, nie jesteśmy dziennikarkami - powiedziała do głośnika nie mając pewności, że ktokolwiek słucha.

Trzeba było postawić wszystko na jedną kartę.

- Na polecenie Ministerstwa Kultury i Sztuki poszukujemy pewnego przedmiotu, który prawdopodobnie znajdował się w posiadaniu pani ojca - powiedziałam. - Chcemy zrobić tylko kilka fotografii.

Drzwi ponownie uchyliły się. Ukazała się ognista czupryna. Kundel szczekał zajadle; przestał, gdy jego pani podeszła do furtki. Zaprosiła nas do domu.

- To jest Monika, a ja jestem Zofia.

- Alicja Zimoch. Co was do mnie sprowadza?

- W antykwariacie był pewien medal...

Wprowadziła nas do pokoju i wskazała na kanapę. Wystrój domu, wbrew moim oczekiwaniom, nie miał nic wspólnego z antykwariatem. Po handlarzu dzieł sztuki można spodziewać się nie tylko meblościanek z lat osiemdziesiątych i zżółkniętej boazerii z tegoż okresu...

Usiadłyśmy, tymczasem kobieta zapaliła cienkiego papierosa.

- Mój ojciec miał wiele medali i monet.

- Ten był szczególny. Miał wygrawerowane litery: H.I.P.F.L.C.P. - powiedziałam.

- Nie przypominam sobie czegoś podobnego. Pomyliły się panie, w zbiorach ojca nie było takiego medalu.

- Może wciąż jest w antykwariacie? - zapytała Monika. - W końcu policja zaplombowała lokal.

- Po śmierci ojca wraz z policją przeprowadziłam dokładną inwentaryzację. W zbiorach nie było złotego medalu.

Z piętra rozległ się elektroniczny sygnał. Mógł wydać go zegarek, komórka, a nawet minutnik do jajek. Alicja przeprosiła nas i pobiegła na górę. Po drodze zdążyła zdjąć szlafrok i rzuciła go na biurko znajdujące się w drugiej części pomieszczenia, za przepierzeniem z drewnianej kratownicy.

Za tą kratownicą dostrzegłam zarysy jakichś figur, chyba rzeźb. Popatrzyłam niżej. Przy nogach biurka leżała papierowa torba z szarą glinką i druga z wolno wiążącym gipsem. Kiedy podeszłam na tyle blisko przepierzenia, by móc zobaczyć, co się za nim znajduje, zorientowałam się, że urządzono tam kompletną pracownię rzeźbiarską.

Stanęłam przy ścianie obok schodów, a Monika rozglądała się po salonie.

W końcu kobieta wróciła do nas i grzecznie acz stanowczo wyprosiła nas z domu, odmawiając współpracy przy poszukiwaniu medalu. Zaparła się twierdząc, że nigdy nie widziała podobnego przedmiotu.

- A ja nigdy nie widziałam takiej ilości brudu za paznokciami! - oburzyła się Monika, wsiadając do auta.

- To nie był brud, a przynajmniej nie taki zwyczajny brud. Ona jest rzeźbiarką, a pył za paznokciami to glinka.

Ściemniało się. Pojedyncze drzewa na horyzoncie zlały się w czarne plamy, kwiaty zamknęły pąki, przyroda składała się do snu.

- Poszukajmy noclegu i czegoś do jedzenia - powiedziałam.

- Spróbujmy w Ząbkowicach. Na mapie jest oznaczenie hotelu.

- Wydaje mi się, że lepiej będzie, jeśli pojedziemy na przykład do Złotego Stoku. Tam też da się przenocować.

- Boisz się, że po Ząbkowicach może roznieść się wieść o tym. że zostałyśmy tu? - zapytała Monika. - Przesadzasz. To miasteczko, nie wieś. Będziemy anonimowe.

- Obawiam się, że osoba pokroju Alicji może mieś szeroki krąg znajomych i szybko zdemaskuje nas.

W ułamku sekundy światła reflektorów samochodowych wyłowiły ze zmierzchu zarys ludzkiej sylwetki. Zahamowałam gwałtownie. Opony zapiszczały.

Momentalnie poczułam smród spalonej gumy.

Sylwetka uskoczyła w bok, znikła z mojego pola widzenia.

- O rany! - wrzasnęłyśmy obie i jak na komendę wyskoczyłyśmy z samochodu.

Nawet przez myśl mi nie przeszło, że mogłaby to być jakaś zasadzka.

Działałam impulsywnie, mój strach rósł z chwili na chwilę.

- Co to było? Uderzyłaś w to? - gorączkowała się Monika.

- Człowiek.

- A nie zwierzę?

- Człowiek!

- Nie ma tu żadnego człowieka!

Wtem z pobliskiego rowu dobiegł nas śmiech. Głos młodego mężczyzny naigrywał się z nas. Wreszcie, w słup samochodowych świateł wszedł jakiś człowiek. Miał około dwudziestu lat i kiedy uśmiechał się, w jego brodzie ukazywał się słodki dołek. Słodki, fakt, ale w tamtym momencie miałam wyłącznie ochotę wylać na chłopaka wiadro zimnej wody.

- Człowieku, łazisz po nocy jak ostatni włóczęga, mało nie rozjechałam cię! - wrzasnęłam mu w twarz.

- Chcesz się zabić? - dołączyła Monika.

- I nas? - krzyknęłam jeszcze głośniej.

- Opanujcie się. bo mi od tych waszych sopranów bębenki w uszach popękają!

Ochłonęłam. Monika także uspokoiła się.

- Następnym razem uważaj - powiedziałam zrównoważonym głosem.

- Wcale nie dziwię się, że nie zauważacie pieszych - pisnął. - Jak się jeździ taką bryką...

- Nie jechałam szybko!

- Spokojnie, bo ci ciśnienie skoczy - powiedział tak, że obie roześmiałyśmy się. - Zawrzyjmy rozejm.

Wskazał kciukiem za siebie.

- Jakieś dwadzieścia metrów stąd jest przystanek autobusowy. Właśnie na niego szedłem i o mało nie skończyłem jak żaba.

- Żaba? - podchwyciła Monika.

- Żaby najczęściej są rozjeżdżane na poboczach. Czyż nie?

Ponownie zrobiło się wesoło. Gdy ustąpiła spowodowana stresem złość zauważyłam nawet coś pozytywnego w tym chłopaku. Miał niesamowite poczucie humoru. Musiał je mieć, skoro ubierał się prawie jak włóczykij. Nosił luźną kurtkę z zielonego płótna, brązowe rybaczki i trampki. Przydługie sznurówki okręcił wokół kostek. Skarpetki, zdaje się, uznawał za zbędną część garderoby.

- Dokąd zmierzacie? - zainteresował się.

- Hm - westchnęła Monika. - Na razie donikąd. Chyba, że udzielisz nam pomocy.

- Rycerz Tomasz z Krzeczyńskich służy swym skromnym ramieniem zagubionym w ciemności nocy damom - i wykonał głęboki skłon.

- Dzielny rycerzu, nie znacie to jakiegoś zajazdu, w którym noc tę mogłybyśmy spędzić, najadłszy się do syta? - zapytałam.

Niespodziewanie zmienił ton na poważny.

- Szukacie noclegu?

Przytaknęłyśmy.

- Moja ciotka ma gospodarstwo agroturystyczne, mieszka w następnej miejscowości. Trzeci dom za sklepem.

- W Kamieńcu Ząbkowickim? - zapytałam. Tomek schylił się i zaczął poprawiać sznurówki.

- Jeszcze nie ma sezonu, więc prawdopodobnie ma jakiś wolny pokój.

- Może skorzystasz, rycerzu Tomaszu, z naszego powozu? - zaproponowałam.

- Życie mi miłe, drogie damy. Pozwolicie, że odejdę, bo mi „rumak publiczny” ucieknie z przystanku.

Powtórnie ukłonił się i pobiegł przed siebie. Zrobiło mi się przykro, bo nie przedstawiłyśmy się z Moniką.

Trzeci dom za sklepem był dobrze utrzymanym gospodarstwem agroturystycznym, ale nie sztucznie nadążającym za trendami mody, lecz prawdziwie wiejską ostoją. Na posesji znajdował się ogródek z grządkami marchewki, pietruszki i kopru, stajnia kryta strzechą chyba bardziej z powodów ozdobnych niż praktycznych, stodoła i kurnik.

Ciotka Tomka usłyszawszy warkot silnika, wyjrzała zza firanki, zaraz potem wyszła na powitanie. Wycierając ręce w kuchenną ścierkę, zdążyła wydobyć od nas, skąd jesteśmy i od kogo miałyśmy informację o tym, że wynajmuje pokoje. Była krępej budowy ciała i na musztardową sukienkę nosiła fartuch w białe kropki. Miała silne ręce i mocno przybrązowioną słońcem skórę.

- Panienki rozpakują się, a ja przygotuję im coś na kolację - powiedziała. - Swojski twarożek ze szczypiorem może być? U nas luksusów nie ma, ale za to zdrowo jak nigdzie indziej. Mieszczuchy pooddychać czystym powietrzem przyjeżdżają... - gadała jak nakręcona. Zanim na dobre rozlokowałyśmy się w miejscu noclegu, Monika wybrała się do wsi po zakupy.

Uparcie twierdziła, że tuż za rogiem widziała otwarty o tej porze sklep. Kolacja kolacją, ale dobrze byłoby mieć zapas łakoci.

Obrotna gospodyni zdążyła w międzyczasie oblec pościel. Gdy wyszła, pozwoliłam sobie na okropne niechlujstwo i w ubraniu wyciągnęłam się na wykrochmalonej kołdrze. Prawie zapadłam w sen. Jednak emocje minionego dnia nie pozwoliły mi na odpoczynek.

W oczekiwaniu na Monikę, postanowiłam wykorzystać czas na telefon do stryja.

- Zamordowany? - oczami wyobraźni widziałam, jak stryj poluzowuje krawat i rozpina guzik kołnierzyka.

- Medal przepadł - dodałam.

- No cóż. Sprawa się skomplikowała. Naprawdę nie wiem. co o tym myśleć.

- Uważam, że ten medal i śmierć Zimocha mają ze sobą związek, choć policja na ten trop nie trafiła. Natomiast udało mi się dowiedzieć, że nasi stróże prawa mają informację o tym, że w przeddzień zabójstwa w antykwariacie pojawiła się elegancka blondynka. Są na tropie twojej znajomej, stryju.

- Zośka, co ty wygadujesz?! - przerwał mi stanowczo. - Joanna Głowicka jest szatynką. Policja jest na właściwym tropie.

Zerknęłam przez okno. Monika wracała z zakupów, targając reklamówkę jedzenia.

- Co mam robić? - zapytałam.

- Zostań na miejscu i obserwuj rozwój wydarzeń. Pokręć się w pobliżu antykwariatu i domu tej Zimoch, rozpytaj o nią ludzi. Pamiętaj, szukasz medalu, nie zabójcy.

Zbuntowałam się:

- Przecież zabójca może być także ewentualnym złodziejem medalu!

- Błagam cię, nie wpakuj się w kłopoty - jęknął stryj. - Dobranoc.

Rozłączyłam się.

- Alicja kłamała - zza moich pleców odezwała się Monika. Weszła tak cicho, że nie usłyszałam jej. - Kiedy pobiegła na piętro, dokładnie obejrzałam sobie salon. Na pewno zauważyłaś, duże biurko...

Wzięłam od Moniki reklamówkę i zaczęłam wyjmować z niej wafelki, batony i mleczne desery.

- Chodzi ci o to biurko, na które Alicja rzuciła szlafrok? - dociekałam.

- A wiesz, że nie zrobiła tego przypadkowo? - spauzowała. - Pod szlafrokiem leżał odlew medalu. - Na domiar złego, wyglądało na to, że w najbliższym czasie Alicja ma zamiar zmienić miejsce zamieszkania. Te torby i walizki...

- Jakie torby? - przerwałam. - Nie widziałam toreb!

- Nieważne. W każdym razie Alicja nie zagrzeje tam długo miejsca.

Wzięłam do ręki brzoskwiniowy jogurt. Wypiłam go duszkiem. Momentalnie zrobiło mi się niedobrze, więc otworzyłam okno. Zimne powietrze przyniosło ulgę.

- Jaką mamy gwarancję, że widziałaś odlew właściwego medalu? Nie wiesz, jak wygląda oryginał.

Złapałam drugi jogurt, ale Monika wyjęła mi go z ręki.

- Zaraz zjemy kolację - przypomniała. - A jeśli chodzi o medal, to profesor Kraniec pokazał nam taką dziwną odbitkę tego medalu. Podobno zrobił ją, zanim medal skradziono twojemu stryjowi. Cały uniwerek huczał od plotek na ten temat.

Zeszłyśmy na podwórko. Na wsi panowała cisza inna niż ta spowijająca nocą miasto. I przecinał ją dźwięk przebudzonych po zimie świerszczy.

Zanim zapukałyśmy do drugiej części domu, gdzie mieszkali gospodarze, Monika zatrzymała mnie.

- Co na naszym miejscu zrobiłby Pan Samochodzik?

- Trudno to przewidzieć - przyznałam. - Ale my nie mamy wielkiego wyboru. Bierzemy torbę z prowiantem i jedziemy pod dom Alicji. Jeśli zrobiła odcisk medalu po to, by zachować go przynajmniej w postaci kopii, to znaczy, że coś kombinuje. Może medalu nikt nie ukradł, a ona wykorzystuje śmierć ojca do ciemnych interesów.

- Nie zapędziłyśmy się w oskarżeniach? A jeżeli prawdziwa wersja jest taka, że zrobiła odlew medalu, bo różne zabawy w gipsie są jej pasją?

Bez zastanowienia odpaliłam:

- Gdyby była uczciwa, pokazałaby nam przynajmniej odlew!

Przerwała nam ciotka Tomka. W kuchni czekała już na nas gorąca herbata z cytryną, chleb i ser ze szczypiorkiem i śmietaną.

- Pyszny chleb - zachwyciłam się. - Złota skórka, zwarty miąższ i lekko kwaskowy posmak.

Uśmiech gospodyni wydawał się nieograniczony. Energicznym ruchem włożyła ścierkę za pasek fartucha i zasiadła do stołu. Nie jadła, ale nalała sobie herbaty do kubka.

- Jestem na diecie - wyjaśniła dosypując do naparu trzy łyżeczki cukru. - A chleb domowy, to i dobry - rzekła.

- Wypieka pani pieczywo? - zainteresowałam się.

- Przepis mam jeszcze po matce. Wiele z tutejszych domów miało piece chlebowe, kiedy ludzie przeprowadzili się tu po wojnie. Z czasem większość osób zlikwidowała je, a ja kazałam mojemu chłopu zostawić. Mówiłam, że jak przyjdzie klęska głodu, to będzie jak znalazł. Głodu, odpukać, nie mamy, ale taki domowy chleb cenniejszy niż złoto. Zawsze wypiekam więcej, to nawet z Kłodzka przyjeżdżają, żeby jeszcze ciepły kupić.

Posmarowałam masłem następną pajdę. Monika również jadła ze smakiem. Wtem gospodyni podbiegła do okna zza którego rozległ się głośny stukot.

Uchyliła drzwi i zawołała:

- Dajże chłopie, spokój o tej godzinie! Jutro porąbiesz te pniaki! - wrzeszczała - Letniczki mamy ciszę trza zachować i zapewnić paniom odpoczynek!

Zatrzasnęła drzwi, aż szyby zadrżały w ramach.

- Chłopy to żadnej wyobraźni nie mają! Jak sobie taki co uplanuje, to choćby się waliło i paliło, nie zrezygnuje.

Roześmiałyśmy się.

- U państwa to tak cicho i spokojnie, że aż chce się tu trochę pomieszkać. Nie to, co w mieście. Wie pani u nas to ani gdzie wyjść wieczorem, bo bandy chuliganów łażą po ulicach... - zaczęłam naprowadzać rozmowę na inny tor. Monika dotknęła mojej nogi czubkiem buta, wiedziała w czym rzecz.

Przynęta chwyciła.

- Oj, nawet nie wie pani, jak się myli! Będzie z tydzień, jak w Ząbkowicach zamordowali takiego jednego handlarza!

Kobieta z powrotem usiadła przy stole, kiwnęła palcem, a my przybliżyłyśmy się do niej.

- Rzekomo dobry człowiek to był - szeptała. Miałam wrażenie, że zaraz odkryje przed nami tajemnicę poliszynela. Słuchałyśmy więc cierpliwie.

- Sąsiadka moja, co to jej syn po ślubie do żony się przeprowadził i na jednej ulicy mieszkał z umarlakiem, po przyjacielsku zdradziła mi że ten handlarz to jakieś brudne interesy robił.

Udawałyśmy coraz większe zdziwienie.

- Co też pani powie? - z dezaprobatą kiwała głową Monika.

- Kto by się spodziewał - dodałam.

Gospodyni wyprostowała się. Zdjęła z suszarki do naczyń talerz i wycierała go okrężnymi ruchami.

- Przewidzieć kłopoty to akurat można było. Ten syn od mojej sąsiadki. Arek mu na imię, ale po prawdzie to Artur, nie Arkadiusz, chociaż tak go tu nazywają... Tak, na czym to ja... A, już wiem. Ten zabity to pieniędzy miał podobno tyle, że się w głowie człowiekowi nie mieści. No i nawet jak się Arkowi, znaczy Arturowi, urodziło drugie dziecko, chłopiec, bo pierwszą to dziewuchę mieli, ten handlarz kupił małemu pluszowego słonia. Ze trzy razy większego od dziecka!

- A ten handlarz dobrym był człowiekiem czy niedobrym? - zapytałam.

- Swoje za skórą miał, ale nad biednym się pochylił, rękę podał.

W tym momencie do domu wszedł gospodarz. Miał na sobie roboczy kombinezon i gumowce. Pachniało od niego świeżo siekaną zieleniną, prawdopodobnie przygotowywał pokrzywy dla małych kaczek. Żona podała mu herbatę. Mężczyzna uśmiechnął się do nas.

- Smacznego życzę! - powiedział.

Krzątając się po kuchni, gospodyni dała nam jeszcze coś do zrozumienia:

- A z córki tego handlarza to dopiero jest ziółko! Artystka, w Paryżu się kształciła!

- Ee, tam! - machnął ręką jej mąż. - Niech panie nie biorą tego na serio. Nasłucha się plot u sąsiadek i rozpowiada potem letnikom!

Dobiegała dwudziesta druga. Pożegnałyśmy się z gospodarzami. Monika na poczekaniu wymyśliła jakąś wymówkę po to, by właściciele domostwa nie martwili się, że znikniemy na noc.

- Ach, ta młodość! - westchnęła kobieta, gdy wychodziłyśmy za drzwi. - Swoimi rządzi się prawami.

Ulica, przy której mieszkała Alicja Zimoch zataczała pętlę w ten sposób, że wyjazd i wjazd biegły tuż obok siebie. Ustawiłyśmy samochód za parkowym żywopłotem, pozostając niewidoczne dla mieszkańców osiedla.

Było to korzystniejsze rozwiązanie, choć nie miałyśmy bezpośredniego widoku na dom córki antykwariusza. Jednak parkując tutaj nie wzbudzałyśmy podejrzeń. Miejsce to miało również tę zaletę, że nikt nie mógł przecisnąć się do Alicji ani wyjechać od niej niezauważony przez nas.

Monika postanowiła, że pierwsza podejmie dyżur, ale zamiast czuwać w samochodzie, zakradła się w pobliże obserwowanej posesji, by sprawdzić, czy Alicja nadal przebywa w domu.

Tymczasem rozłożyłam oparcie siedzenia i przykrywszy się kurtką, usiłowałam zasnąć. Z radia sączyła się wolna piosenka, jedna z tych, które należą do kultowych ballad polskiego rocka. Na chwilę włączyłam silnik i minimalnie opuściłam boczną szybę. Nagrzana w dzień karoseria oddawała ciepło i w aucie było nieprzyjemnie duszno. Większa ilość tlenu i szum drzew dopełniły swego - jawa przegrała ze snem.

Skradałam się wąskim przesmykiem pomiędzy dwiema gotyckimi świątyniami. Zaułek był ciemny i zdawało mi się, że nie jestem w nim sama. Bałam się. Szłam coraz szybciej, po chwili prawie zaczęłam biec, ale nie było to łatwe, ponieważ mury coraz bardziej zamykały mnie w uścisku.

Wtem za moimi plecami rozległ się odgłos trzepotu ptasich skrzydeł.

Odruchowo ukucnęłam i skuliłam się. Ponad moją głową przeleciało wstrętne ptaszysko, wielkie jak orzeł i czarne jak kruk. Ściskało w szponach złoty medalion.

- Nie! - krzyknęłam.

Skoczyłam przed siebie, ale pierzasty potwór odleciał za budynki i zniknął mi z pola widzenia. Poczułam wilgoć, moje włosy zmieniły się w płynące wodą strąki, ubranie przylepiło mi się do ciała. Mury poczęły pokrywać się mchem.

Najpierw cienką warstwą, która grubiała i rozpulchniała się.

- Zośka, otwórz wreszcie! - usłyszałam i zbudziłam się z koszmaru.

Jeszcze nie do końca przytomna, wzdrygnęłam się widząc za oknem postać z posklejanymi od deszczu włosami i policzkami zalanymi spływającym tuszem do rzęs.

- Monika - powiedziałam, otwierając drzwi. Musiało upłynąć kilka minut, nim odetchnęłam. Potem dłuższy czas czułam się nieswojo. Sen był tak realny, a mimo to nie był prawdą. Męczyło mnie jednak wspomnienie medalu porwanego przez ptaszysko. Czyżby sen miał jakoś odzwierciedlać rzeczywistość? Może to sygnał, że prawdziwy medal znajduje się gdzieś blisko nas, ale jest w niebezpieczeństwie? „Nie, nie będę balansować na krawędzi zjawisk paranormalnych” - postanowiłam w myślach.

Podałam Monice nawilżane chusteczki do demakijażu i w milczeniu przyglądałam się, jak ściera z twarzy plamy od maskary.

- Nie zapytasz, co zobaczyłam pod domem Alicji?

- A zobaczyłaś coś ciekawego?

- Właśnie chodzi o to, że nie zobaczyłam niczego. Alicja, zaraz po tym jak podkradłam się pod płot jej domu, zgasiła światło i wydaje mi się, że poszła spać. Nie widziałam żadnego światła, włącznie z odblaskiem telewizora.

- Nie rozumiem, dlaczego robisz z tego aferę.

- A ty uważasz, że to normalne, żeby młoda kobieta kładła się spać tak wcześnie?

- Pamiętaj, że Alicja jest w żałobie i nawet, gdyby chciała, nie wypada jej wykorzystywać tego, że ma „wolną chatę”.

Monika wtuliła się w oparcie fotela.

- Niech ci będzie! Idę spać, teraz ty czuwaj - powiedziała. - I proszę, na przyszły raz bądź łaskawa szybciej reagować na walenie do drzwi. Przemokłam do suchej nitki.

Podwyższyłam temperaturę ogrzewania, żeby Monika nie przeziębiła się i czekałam.

Strugi deszczu sunęły po przedniej szybie, zbierały się w kroplach na masce, by wreszcie spaść na ziemię. Odprężające odgłosy ulewy zmuszały mnie do większego skupienia. Nie mogłam pozwolić sobie na ponowne zaśnięcie.

Usiłowałam wlepiać wzrok w miejsce, gdzie wychodziła ulica, przy której stał dom Alicji, lecz miałam problemy z utrzymaniem czujności.

Po pierwsze, o tej godzinie krajobraz był bardzo monotonny, myślę, że gdyby na ulicy był większy ruch, łatwiej byłoby mi ją obserwować. Po drugie, spadające z nieba strugi wody także nie ułatwiały sprawy.

Wyjęłam ze schowka przenośny odtwarzacz i włączyłam muzykę. W myślach, żeby nie przeszkadzać Monice, nuciłam ulubione utwory. I wciąż patrzyłam.

Około trzeciej w nocy od strony parku nadeszła grupa kilku osób. Nie wiem, w jakim byli wieku, ale zobaczywszy, że nie są w stanie utrzymać prawidłowego pionu, a ich kroki są chwiejne i co najmniej niepewne, zrezygnowałam z dalszego zainteresowania nimi. Ciche charczenie, może chrapanie dochodzące z prawej strony dało mi do zrozumienia, że moja kompanka śpi w najlepsze. Nawet odrobinę pozazdrościłam jej tego. Gdy zaczęło jaśnieć, miałam wrażenie, że świt oprószył mi oczy piaskiem. Z każdą minutą czułam coraz większą ilość drobnych ziaren pod powiekami i nieprzepartą potrzebę snu. Po niemalże całonocnym czuwaniu, w trakcie którego nie wydarzyło się nic ciekawego, człowiek raczej nie spodziewa się nagłego zwrotu akcji.

A jednak kobieca intuicja nie zawiodła!

Dzień na dobre rozgościł się na świecie, ale gęste chmury sprawiały, że okolicę spowijał mrok. Mimo to samochód nadjeżdżający z naprzeciwka nie miał zapalonych świateł. To sprawiło, że dodatkowo zwracał na siebie uwagę. Kiedy czerwona alfa romeo mijała nas, schyliłam się, żeby kierowca nie mógł dostrzec mojej twarzy. Zrobiłam to w ten sposób, by mieć możliwość podejrzenia, kim jest kierowca alfy. Udało się! I nie pomyliłam się!

- Alicja! - powiedziałam nisko, by dźwięk nie wyszedł poza obszar kabiny samochodu, ale na tyle wyraźnie, by obudzić Monikę.

W tym czasie alfa dojechała do skrzyżowania. Powoli, również nie zapalając świateł, ruszyłam za nią. Z oddali widziałam czubek rudej czupryny rzeźbiarki, wystający zza zagłówka. Wyjechałyśmy za miasto. Alicja w najmniejszym stopniu nie zważała na ograniczenia prędkości.

Monika przeciągle ziewając zabrała się do lustrowania mapy.

- Nowa Ruda - powiedziała i wtuliła głowę w zagłówek.

Nie dotarłyśmy do następnego miasta, bo tuż przed Srebrną Górą kobieta wzięła ostry zakręt w lewo. Teraz droga wiodła na południowy wschód. Szturchnęłam Monikę, ale jeszcze przez kilka minut spała niewzruszona.

Dodałam gazu, utrzymując bezpieczną odległość.



ROZDZIAŁ DZIESIĄTY


DOM W LESIE * MIEĆ W RODZINIE PANA SAMOCHODZIKA * SCHRONIENIE W KRZAKACH MALIN * PRAWIE ZWIEDZANIE WNĘTRZ * ODWIEDZINY MOTOCYKLISTY * SPOTKANIE NA ODLUDZIU * CO KRYJE TECZKA TOMKA? * KOPIE SZKICÓW I NUMER TELEFONU PEWNEGO ZNAJOMEGO


Nie od dziś wiadomo, że w górach pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie.

I tak po dżdżystej nocy na niebie pojawiło się słońce. Najpierw nieśmiało zza chmur wystawiło pojedyncze promienie, potem coraz odważniej przeganiało brzydką aurę.

Alicja skręciła w leśną drogę. Nie wiedziałam, co robić. Gdybym pojechała za nią, mogłaby szybko zorientować się, że jest śledzona. Zwłaszcza, że nie miałam pojęcia, dokąd prowadzi leśny dukt ani nie znałam zamiarów rzeźbiarki.

- Wjedź tu, za krzaki - powiedziała Monika i wskazała na drzewka, które mogły osłonić karoserię auta tak, by stało się niewidoczne z głównej drogi.

Skrzywiłam się, oczami wyobraźni widząc już porysowany lakier samochodu.

Mimo to postawiłam auto w tamtym miejscu.

- Masz zamiar czekać tu nie wiadomo na co? - zapytała moja towarzyszka, dostrzegłszy, że po przekręceniu kluczyka w stacyjce, rozsiadłam się w fotelu, układając się do snu.

- Wymyśliłaś lepsze rozwiązanie?

- Idziemy sprawdzić, po co Alicja wjechała do lasu. Proste? - rozłożyła ręce.

Byłam naprawdę zmęczona i nie miałam ochoty błąkać się po mokrym lesie. Poprzedni dzień dał mi w kość, a i w nocy spałam o wiele krócej niż Monika.

- Równie dobrze możemy tutaj zaczekać, aż Alicja zbierze się do drogi powrotnej - stwierdziłam ziewając.

Monika popatrzyła na mnie, jakbym była niespełna rozumu.

- Dziewczyno, ty będziesz tu tkwiła i wypatrywała czerwonej alfy romeo, a tymczasem okaże się. że ta dróżka prowadzi na przełaj przez las wprost do drugiej wsi i po Alicji został ślad jedynie w postaci odcisku bieżnika opon.

Odetchnęłam głęboko, licząc na to, że dodatkowa porcja tlenu wspomoże komórki mojego mózgu i pobudzi je do działania. Monika miała rację i nie mogłam zaprzeczyć.

Wysiadłyśmy z auta. Chmury rozpełzły się, zostawiając czyste niebo i chłodne, wręcz zimne powietrze.

- Nie chcesz założyć kurtki? - zapytałam, nakładając wiatrówkę.

- Moje ubranie już wyschło po wczorajszej ulewie - odparła i ruszyła przed siebie.

Trzymałyśmy się duktu, którym przejechała Alicja, choć nie szłyśmy bezpośrednio po nim, ale kilkanaście metrów w głębi lasu. Tak było bezpieczniej.

Po dziesięciominutowym pochodzie przecięłyśmy następną leśną drogę, tworzącą prostopadłą odnogę do tej pierwszej.

- Którędy? - zapytała Monika.

- Prosto. Tędy Alicja nie przejeżdżała, bo na drodze są jedynie ślady po nocnym deszczu, za to nie ma odcisków opon.

- Bystra jesteś - puściła oko. - Chyba lubisz bawić się w Sherlocka Holmesa?

- Weszło mi to w krew. Gdybyś spędziła choć jedne wakacje z moim stryjem, wiedziałabyś, jak smakują przygody, tajemnice i zagadki.

- Niestety nie mam w rodzinie Pana Samochodzika.

Po chwili milczenia dodała:

- Jedną przygodę z twoim stryjem już przeżyłam. Nigdy tego nie zapomnę, ale wolałabym po raz drugi nie znaleźć się w równie beznadziejnej sytuacji - dokończyła, a ja przypomniałam sobie długie godziny spędzone w podziemnym Wrocławiu.

- Kilka tygodni przed tamtą historią byłam w dość podobnej sytuacji - przyznałam.

- Dwa razy pod rząd? - pisnęła Monika.

Nie było czasu, by przywoływać wspomnienia z minionych wakacji, bo oto przed nami otworzyła się przestrzeń polany. Porastała ją sięgająca do kolan trawa, spośród której tu i ówdzie wyłaniały się młode sosny. Polana ta kończyła się płotem okalającym posesję wiejskiego domu. Zagubiona pośród lasów chałupa, idealna do tego, by zaszyć się w niej, choćby na kilka dni. Oprócz domu na posesji stały jeszcze zabudowania gospodarcze, prawdopodobnie obora i szopa. Za domem, aż pod następną ścianę lasu ciągnęły się pola leżące odłogiem. Gospodarka, choć urocza, wyglądała na opuszczoną i tylko zaparkowana na podwórku alfa romeo świadczyła o tym, że ktoś jest w domu.

- Rozlokuj się w trawie pod płotem i pilnuj Alicji, tymczasem ja zmienię miejsce postoju samochodu. Podjadę nim bliżej i zostawię go gdzieś na tej drodze, którą mijałyśmy - zaproponowała Monika.

Bez szemrania dałam jej kluczyki. Nie miałam siły myśleć, a tym bardziej podejmować istotnych decyzji.

- Gdyby Alicja miała zamiar dokądś jechać, dzwoń do mnie natychmiast, żebym zdążyła zawrócić.

Skinęłam, wyrażając zgodę i rozsiadłam się w trawie, nie zważając na to, że była mokra. Szczerze mówiąc byłam półprzytomna i bodźce zewnętrzne docierały do mnie w znacznie mniejszym natężeniu.

Wydało mi się oczywiste, że przeprowadzkę Alicji musiał zainicjować jakiś niebłahy powód. Dom, do którego przeniosła się, z pewnością nie zaspakajał jej wymagań, jeśli chodzi o standard. Trudno, żeby z własnej, nieprzymuszonej woli zamieniać wygodną willę, usytuowaną na ładnym osiedlu w granicach miasta, na wiejską chałupę. No, chyba że jako artystka szukała weny twórczej, co w wypadku rzeźbiarki wydało mi się mało prawdopodobne.

Niebo nad lasem pociemniało granatem, ale posesję, którą obserwowałam, zalewały promienie słońca. W ogrodzie nabrzmiałe pąki irysów szykowały się do rozkwitnięcia, jednocześnie chowając się w cieniu omszałego płotu. Za tym płotem, aż do drzew ciągnęły się dwa rzędy jeżyn, tworzących aleję przez całą długość pola. Zanim Monika wróciła, zerwał się wiatr. Siłą podmuchu miotał trawami na wzór morskich fal.

Nie potrzebowałyśmy długich narad, by rozpocząć działanie. Wystarczyło jedno spojrzenie, mrugnięcie powiek i już Monika zaglądała przez okno do izby, w której urządzono pokój, natomiast ja zajęłam się oknem kuchennym, osadzonym po przeciwnej stronie domu. Nie powiem, żebyśmy nie bały się ewentualnego zdemaskowania, ale tak czy inaczej musiałyśmy przedsięwziąć cokolwiek. Przecież nie można było czekać w nieskończoność, leżąc na wychłodzonej ziemi.

Okno kuchenne było osadzone stosunkowo nisko. Mimo to musiałam nieźle nagimnastykować się, żeby dopatrzyć się, co jest w środku pomieszczenia, albowiem na podwójnych szybach tworzyły się refleksy, niczym lustro odbijające wszystko to, co było na zewnątrz. Natrudziłam się, ale rozpoznałam zarys kredensu pochodzącego z lat siedemdziesiątych XX wieku i pieca z płytą do gotowania. Nie było kuchenki gazowej, a tym bardziej innych udoskonaleń powszechnych we współczesnych gospodarstwach domowych.

Po chwili rozluźniłam się i postanowiłam odważniej rozejrzeć się po posesji. Wtem otworzyły się drzwi wiatrołapu. Jak na komendę, obie skoczyłyśmy za pokaźne krzewy bukszpanu tworzącego zaporę pomiędzy drogą a wschodnią ścianą budynku. Dodatkowo osłonięte krzakami malin, byłyśmy bezpieczne, aczkolwiek musiałyśmy siedzieć w bezruchu, inaczej poraniłyby nas kolce.

Alicja wyszła na podwórze. Ubrana w krótkie spodenki typu safari, bluzkę-fartuszek i obszyte cekinami japonki przypominała raczej nastolatkę niż pewną siebie kobietę, którą poznałyśmy poprzedniego dnia. Jak widać pozory mylą.

Właśnie, tylko który image Alicji był wystudiowany, a który prawdziwy?” - zaczęłam zastanawiać się; myśl ta jednak szybko umknęła mi z głowy, bo oto rzeźbiarka wsiadła do samochodu i odjechała w stronę głównej drogi.

- Śledzimy ją? - zapytałam.

- Zanim dobiegniemy do samochodu i wyjedziemy nim zza zagajnika, Alicja będzie daleko stąd.

Brwi Moniki zarysowały nad nosem ostre łuki.

- Nie patrz na mnie w ten sposób - jęknęłam.

- Mogę nie patrzeć, co nie zmienia faktu, że myślimy o tym samym.

- Chcesz ryzykować? A jeżeli ktoś nas złapie?

- Nie dramatyzuj, Zośka. Proszę bardzo, jeśli cię tchórz obleciał, siedź tu sobie, zrywaj stokrotki, wypleć wianek i pilnuj, żeby Alicja nie nakryła mnie na gorącym uczynku!

Nie byłam pewna zamiarów koleżanki. Nie wiedziałyśmy, kiedy Alicja wróci do domu i co stanie się za moment. Nieuchronna wydawała się być tylko ulewa, jaka w każdej chwili mogła nadejść znad lasów. Niebo było tam gładkie i granatowe. Ciemności kończyły się dokładnie na linii styku drzew i pola. Wiatr to ustawał, to znowu szastał koronami świerków, dębów i młodych brzóz. Monika stała odwrócona plecami do słońca, przez co jej twarz skrywał cień. Zamiast snuć domysły, wydusiłam z siebie wreszcie, choć sama bałam się usłyszeć własne słowa:

- Włamiesz się?

- Zwiedzę wnętrza.

Było mi wszystko jedno, co się wydarzy. Pragnęłam wyłącznie gorącej herbaty, a jeszcze lepiej rumianku z miodem, kilku kanapek i przyzwoitego łóżka. Byłam głodna i śpiąca, powoli traciłam kontakt z rzeczywistością.

Ogromnego wysiłku wymagało ode mnie kontrolowanie sytuacji. Monika spała znacznie więcej ode mnie, więc była w lepszej formie. Postanowiłam oprzeć się na jej intuicji, bo o doświadczeniu w tym wypadku trudno było mówić.

Po kwadransie rozchyliła czepiające się ubrań łodygi i wgramoliła się do szałasu wytworzonego nad nami przez maliny. Te owocowe krzaki miały tę wyjątkową zaletę, że jeśli były wystarczająco stare, a zatem gęste i rozrośnięte, można było je przy ziemi odepchnąć i zrobić wgłębienie pomiędzy łodygami. Splątane górne gałęzie utworzyły coś w rodzaju tymczasowego zadaszenia, nie tyle chroniącego przez złymi warunkami atmosferycznymi, co przed wzrokiem niepowołanych osób. Rozczarowana, to najlepszy przymiotnik, jakim mogłam opisać w tamtej chwili Monikę.

- Kosmetyki, ubrania. Nic podejrzanego - powiedziała, wyplątując z włosów nachalną gałąź.

- To było jasne od początku - usiłowałam ją pocieszyć. - Gdyby zostawiła w domu coś ważnego, zamknęłaby okna i drzwi.

Spod lasu dobiegły nas szmery, po chwili rozpoznałyśmy warkot silnika.

- Wraca - powiedziałam.

Przycupnęłyśmy w bezpiecznym ukryciu. Samochód nadjechał szybko, pozostawiając za sobą chmurę żółtego kurzu. Alicja zaparkowała na podwórku, pomiędzy stodołą a ogródkiem, z bagażnika wyjęła torby z zakupami i poszła do domu. Chyba nie zauważyła, że miała nieproszonego gościa.

Jedno z dwóch małych okien, za którymi kryła się łazienka, uchyliło się i naszej uwadze nie uszedł odgłos wody nalewanej do wanny.

- Kąpie się - powiedziała Monika, wspiąwszy się na palcach ku lufcikowi.

- Zanurzyła się w wannie wypełnionej pianą.

- Pilnuj - wyszeptałam i szybko, najciszej jak potrafiłam, podbiegłam do samochodu Alicji.

Alfa romeo miała przydymione szyby, na szczęście nie były zupełnie zaczernione, miały jedynie zielonkawą poświatę. Bez przeszkód mogłam zajrzeć do kabiny. I czyniłam to zachowując całkowity spokój, dopóki od zachodu ponownie nie rozległ się warkot silnika. Tym razem natężenie dźwięku wzbierało na sile o wiele szybciej. Mój wzrok padł na tylne siedzenie samochodu, gdzie leżała jakaś teczka. Nie miałam do niej dostępu. Czułam narastające zagrożenie. Kiedy spostrzegłam, że Monika kompletnie lekceważąc kłujące pędy, daje susa w krzaki malin, położyłam się na ziemi i wczołgałam pod samochód. W ostatniej chwili, bo kilka sekund później obok alfy zaparkował motor. Zsiadł z niego szczupły mężczyzna w skórzanych spodniach i masywnych butach. Spłaszczona pomiędzy podwoziem i ziemią, nie miałam możliwości przyjrzeć się jego twarzy, tym bardziej, że na głowie miał granatowy kask.

Nagle coś gorącego sieknęło skórę moich pleców. Zabolało, więc gwałtownie odsunęłam się. Niewiele brakowało, a poparzyłabym się poważnie.

Błoto i kurz nawarstwione na podwoziu oblepiły mi włosy i ubrania. Szyję i policzek upaprałam smarem cuchnącym spalenizną. Nie było to przyjemne uczucie, prawie żałowałam, że zaangażowałam się w tę sprawę i to z własnej inicjatywy.

Monika dawała mi znaki, wymachując ręką, więc wyczołgałam się spod samochodu. Zdaje się, że kiedy przeskakiwałyśmy przez ogrodzenie, żeby nie obiegać posesji naokoło, ale wydostać się wprost na polanę, nie obeszło się bez hałasu. Czym prędzej musiałyśmy stamtąd uciekać, tym bardziej że zasłona w pokoju stołowym jakby drgnęła. Nie wierzyłam, żeby jej ruch spowodował wiatr hulający przez szpary w oknach...

Pokonałyśmy polanę dzielącą domostwo od lasu, potem zagłębiłyśmy się kilkadziesiąt metrów w zagajnik i tym szlakiem dotarłyśmy do samochodu.

Po drodze strzępki pajęczym przylepiały mi się do otłuszczonej brązową mazią skóry, a pędy iglaków boleśnie kłuły policzki. Nogi odmawiały posłuszeństwa i kostki boleśnie wykręcały się, kiedy następowałam na rozpulchnione mchy.

Kiedy padałam na ściółkę, definitywnie straciłam orientację.

- Moni... - zaczęłam.

- Cicho!- usłyszałam krótkie acz stanowcze polecenie.

Pojęłam, że to koleżanka pociągnęła mnie i dlatego upadłam na ziemię.

- Leż! - przycisnęła mnie do podłoża, gdy usiłowałam unieść głowę.

Znowu ten warkot. Osoba w granatowym kasku odjechała tą samą drogą, którą dostała się do domu Alicji. Rozpłaszczone na ziemi widziałyśmy, jak słońce odbija się od metalicznego kasku człowieka, który odwiedził rzeźbiarkę.

Zdaje się, że nie zauważył nas. W każdym razie nikt nas nie szukał, nikt nie podążał naszym śladem po tym, jak nieudolnie przeskoczyłyśmy ogrodzenie, z impetem spadając z wysokości na łąkę.

- Myślałam, że ruszysz w pościg - syknęła Monika, otrzepując resztki ściółki, które uczepiły się sznurowadeł.

- To na nic. Nie dogonimy, nawet najlepszym samochodem, wprawnego motocyklisty. Zwłaszcza poruszającego się na tak dobrym motorze.

- Znasz się na motorach?

- Nie bardzo. Jacek kiedyś kolekcjonował modele motorów i samochodów. Trochę się nasłuchałam o tych wszystkich cylindrach i koniach.

Z pozycji leżącej udało mi się przenieść do pozycji siedzącej. Zdawało mi się, że nadszedł kres moich możliwości fizycznych.

- Nie mam siły. Nie zrobię ani jednego kroku dalej.

Monika stanęła nade mną, opierając ręce na biodrach. Była żwawa i zazdrościłam jej tego.

- Przestań rozczulać się nad sobą. Zaraz zdrzemniesz się, ale najpierw musimy dotrzeć do auta, a potem wrócić na wieś.

- Nie mam siły - powtórzyłam.

- O.K. W takim razie siedź tu sobie i czekaj na deszcz. Ja jadę!

Zamiast pomóc mi, zastosowała najpopularniejszy na świecie chwyt, którego zazwyczaj używają rodzice wobec niesfornych pociech. Ruszyła przed siebie, nie oglądając się na mnie. Zmobilizowała mnie tym. zawzięłam się i osiągnęłam cel. Wgramoliłam się na siedzenie pasażera, zapięłam pas i nareszcie mogłam odpocząć.

- Powycieraj się, inaczej wybrudzisz tapicerkę - roześmiała się Monika, podając mi chusteczkę higieniczną.

Ferrari wytoczyło się na dróżkę. W kabinie słychać było jak biegnący pomiędzy kołami pas trawy szura po zawieszeniu.

W lesie pachniało wilgotną ziemią. W oddali, na zachodzie piął się ku błękitowi dym, toteż wyczuwało się także delikatny swąd. Natomiast od rozciągającej się po lewej stronie łąki roztaczało woń zalegające na niej siano.

Niewiele brakowało, a Monika nie zauważyłaby idącej na skraju lasu postaci. Człowiek ten miał na sobie wędkarską czapkę z szerokim rondem i przydługą kurtkę z zielonego płótna. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy podjechawszy bliżej, zobaczyłyśmy znajomego chłopaka.

- Tomek! - krzyknęła moja przyjaciółka.

Wyhamowała auto i otworzyła szybę.

- Fiu, fiu! Zgubiłyście się w ciemnym gaju, ślicznotki? - zapytał pół żartem, pół serio.

- Na szczęście spotkałyśmy dzielnego myśliwego, który wybawi nas z opresji - odpowiedziała Monika.

- Dokąd to zmierzasz, odważny człowieku? - kontynuowałam zabawę słowną.

- Tam, skąd wy wracacie - przerwał bajkowy ton dialogu. - Ta droga prowadzi do jednego domu. Kończy się w lesie rozstajem i dalej jest nieprzejezdna.

- Chciałyśmy pojechać na spacer, ale właśnie okazało się, że... - zaczęłam zmyślać.

- Ejże, nie opowiadajcie mi bajek. Gdybyście dojechały do rozstaju, wasz samochód byłby cały ubłocony.

Spuściłam wzrok, czułam, jak policzki zalewa mi rumieniec.

- Znasz Alicję? - oczy Moniki pojaśniały, w ogóle nie przejęła się moją niezręcznością.

Wysiadłyśmy i we trójkę skupiliśmy się przy masce samochodu. Tomek pogładził ją palcami, odsłaniając spod kurzu prawdziwy kolor lakieru.

- Kiedy moja ciotka i jej mąż wyjechali do Szwecji, bo znajoma załatwiła im tam robotę, Alicja wynajęła ich dom. Przyjeżdża tutaj na weekendy, czasem zostaje dłużej. Porozumieliśmy się i ona mi płaci co miesiąc pewną kwotę pieniędzy, a ja zajmuję się ogródkiem, wykonuję drobne naprawy.

- Dzisiaj też idziesz coś naprawiać? - puknęłam w teczkę, którą Tomek niósł w torebce foliowej.

Pokręcił głową.

- Idę zanieść kserokopie.

- Kserokopie? - ożywiłam się. - Możesz nam coś więcej o tym powiedzieć?

Zmrużył oczy. Byłyśmy wścibskie.

- Słuchaj, Tomek! - Monika złapała go pod ramię, pociągnęła go i odwrócili się ode mnie. Szepnęła mu coś do ucha. Od razu oczy chłopaka rozświetliły się.

- Niech wam będzie! Ale sprawa pozostanie między nami?

- Na bank! - przysięgłam. - Pamiętaj, że ciebie też dotyczy tajemnica - pomachałam mu przed nosem palcem. - To znaczy, że nie możesz wspomnieć o nas Alicji.

- Tak jest!- uderzył się pięścią w pierś.

Wsiedliśmy do samochodu i wróciliśmy do miejsca, w którym parkowałyśmy przed kwadransem.

- Przejrzyjcie sobie zawartość - Tomek podał Monice teczkę. - Nie pognijcie kartek. Mają wyglądać jak nowe.

Monika otworzyła teczkę, wyjęła z niej plik kartek. Na spodzie znajdowały się odręczne notatki, z wierzchu ich kopie. Te drugie odłożyłyśmy do teczki, pierwsze zaczęłyśmy oglądać. Przerzucałam kolejne strony, czując, że dzieje się coś ważnego. Moje ręce drżały, ale starałam się jak potrafiłam, by nie było tego widać. Emocje sięgnęły zenitu, gdy okazało się, że intuicja znowu mnie nie zawiodła.

- Bingo! Ten rysunek wygląda na jakiś schemat.

Wzrok koleżanki prześledził notatkę. Nie zdradzał emocji, może Monika wolała być ostrożna i nie poddawać się nastrojowi chwili. Ja byłam zdecydowanie bardziej podniecona i nie ukrywałam tego, mimo że za wcześnie było wyrokować o sukcesie. Może to z przemęczenia? A może tak bardzo pragnęłam rozwiązać zagadkę wrocławskich medali, że byłam gotowa dorobić ideologię do najmniejszej wskazówki?

Przełożyłyśmy kartkę.

- Jest następny schemat. Chyba przekrój góry, na szczycie jest budowla - dedukowała Monika. Jej głos brzmiał spokojnie.

Tomek zaparł ręce na przednich siedzeniach i wsadził głowę pomiędzy zagłówki, żeby lepiej widzieć, co analizujemy. Pewnie był ciekaw, jaka to sprawa tak bardzo nas pochłania. Wiedziałam, że nie uda nam się długo utrzymać tajemnicy, a niebawem może nadejść taka chwila, kiedy - żeby nie stracić zaufania chłopaka - będziemy musiały wyjawić mu prawdę.

Zdawałam sobie także sprawę z tego, że jeśli w tej rozgrywce pozyskamy go do naszej drużyny, zdobędziemy silnego zawodnika, być może nawet kluczowego.

Cmoknął i przechylił się tak bardzo, że prawie wsadził nos w plik kartek, które trzymałam w ręce, po czym powiedział:

- Zdaje się, że to nasz zamek.

- Wasz? - zdziwiłam się, a słysząc słowo zamek, o mały włos nie upuściłam kartek na wycieraczkę.

Tęczówki Moniki zwęziły się, źrenice rozszerzyły. Z jej twarzy znikła obojętność.

- Zamek? - nacisnęła.

- No... Tutejszy, miejscowy. Właściwie pałac, nie zamek, choć z wierzchu bardziej przypomina zamek.

- Zośka, daj szybko jakąś kartkę i coś do pisania. Przerysujemy to z grubsza - poleciła.

W bagażniku znalazłam kołonotatnik, z torebki wygrzebałam cienkopis.

Czarne kreski stawiane jedna obok drugiej utworzyły dość nieporadną, ale zawsze kopię rysunku. Uwinęłyśmy się w trzy minuty.

Następne kartki przynosiły coraz więcej zaskoczenia. Na trzech kolejnych stronach były szkice awersów i rewersów medali. Najpierw tego, od którego zaczęła się dolnośląska historia - z pirackim statkiem, potem drugiego - ze skrótem literowym. Trzeci i ostatni był dla nas nowością. Ciekawe, czy stryj mógłby nam coś o nim powiedzieć?

- Rysuj, potem będziemy się przyglądały - powiedziałam, obawiając się, że Tomek nie podzieli naszej radości z odkrycia, ale czym prędzej zechce zanieść teczkę właścicielce.

Czułam pod palcami gładką powierzchnię papieru i zdawszy sobie sprawę z tego, że Alicja rzeczywiście stoi w stosunku do nas w opozycji i naprawdę jest zamieszana w sprawę medali, zastanawiałam się, jakie są jej zamiary. Czy to ona odnalazła trzeci medal? A może ten trzeci medal wynieśli złodzieje z katedralnej krypty tamtego feralnego wieczora? Trzeci medal jest ostatecznym rozwiązaniem sprawy czy jedynie następnym etapem, a jeśli tak, to jaka jest stawka rywalizacji? Czy Alicja wie, że depczemy jej po piętach?

Wreszcie skończyłyśmy i Monika na powrót złożyła kartki.

- Zaczekaj! - pochwyciłam ostatnią stronę, nim została złożona do teczki. - Zauważyłam coś.

Istotnie, na tylnej stronie ostatniej kartki był nagryzmolony napis. Kiedy patrzyłam na niego, pozornie przypadkowe znaki ułożyły się w cyfry.

Dwa numery telefonów, obok jednego z nich widniało nazwisko.

- Walada - przeczytałyśmy równocześnie. I równocześnie jakby zaschło nam w gardłach, bo ostatnie litery raczej wycharczałyśmy niż wypowiedziałyśmy.

Drugi numer zapisano poniżej pierwszego, innym długopisem. Był wyraźniejszy.

I co z tego, skoro nie był do nikogo przypisany? Skopiowałyśmy oba.

- Możesz iść - powiedziałam, podczas gdy Tomek tupał już przy drzwiach samochodu. Bał się, że Alicja zmniejszy mu rekompensatę za opóźnienie w przywiezieniu kserokopii.

- Nie zdradź nas - przypomniała Monika.

- Zaczekamy tu na ciebie. Potem razem wrócimy do wsi - zapewniłam.

- O.K. Będę za kwadrans.

Wymachując teczką, zniknął w gąszczu iglastego młodniaka.



ROZDZIAŁ JEDENASTY


SKĄD W RĘKACH TOMKA WARTOŚCIOWE NOTATKI? * PRZESPANY OBIAD * CZEGO ALICJA CHCE OD TOMKA? * OBSERWACJA * PRZERAŻAJĄCY PARK ROZRYWKI * SKOK PRZEZ PŁOT * KELNERSKA INTUICJA CZY UKRYTA KAMERA? * MOTOCYKLISTA * NIE ZAUWAŻAM PĘDZĄCEGO NIEBEZPIECZEŃSTWA


Jechaliśmy bardzo powoli, rozglądając się po falowanym terenie. Wyłączyłam klimatyzację, którą zastępował powiew wiatru. Boczne szyby były otwarte, dzięki czemu docierały do nas zapachy przedpołudniowej wsi.

Koła toczyły się po asfalcie na tyle niespiesznie, że mógł nas wyprzedzić każdy rowerzysta, ale nie obchodziło nas to. Do kabiny auta wraz z podmuchami wiatru wkradały się aromaty swojskich potraw. Po kolei zgadywaliśmy, co przyrządzają gospodynie. I tak Monika wyczuwała głównie zupę jarzynową, Tomek obstawiał pieczone mięso, a ja bigos z młodej kapusty.

Zdania były podzielone, natomiast jednego byliśmy pewni w stu procentach, a mianowicie tego, że całej naszej trójce burczało w brzuchach.

- Jedźmy do ciotki, zjem obiad razem z wami - zasugerował Tomek, kiedy dotarliśmy do rozwidlenia dróg, z których jedna prowadziła wprost do Ząbkowic Śląskich, druga zaś wiodła ku Kamieńcowi Ząbkowickiemu.

- Jak to się stało, że kserokopie znalazły się w twoich rękach?

- Mój wuj, Antoś, ma w Ząbkowicach Śląskich punkt ksero. Pracuję w nim od czasu do czasu. Wczoraj jakiś facet przywiózł tę teczkę, kazał mi zrobić kserokopie jej zawartości i dostarczyć ją pani Alicji. Musiał wiedzieć, że ją znam. Zresztą wydaje mi się, że albo ona mu powiedziała, że tam pracuję, albo on mnie kiedyś widział tu, w Kamieńcu. Wielu facetów ją tu odwiedza. Kobiety też. Wiecie, ona jest rzeźbiarką, artystką, więc zdaje się, że to klienci... Dziewczyny, co wy się tą Alicją tak interesujecie, hę?

Postanowiłam mu zaufać.

- Alicja jest zamieszana w sprawę, którą próbuje rozwiązać mój stryj. Pomagamy mu.

- Jej stryj jest słynnym detektywem i pracuje w ministerstwie - nieomieszkała powiadomić Tomka Monika.

- Nie wiedziałem, że w ministerstwach zatrudnia się detektywów.

- Stryj jest przede wszystkim historykiem sztuki. Zagadkami detektywistycznymi zajmuje się amatorsko - wyjaśniłam, ukrywając część prawdy, by zachować margines bezpieczeństwa.

Nieprzespana noc dawała mi się we znaki do tego stopnia, że zmęczenie wzięło górę nad głodem i wystarczyła chwila odpoczynku na łóżku, żebym zupełnie straciła świadomość. Wtulona w pachnącą lawendą poduszkę, przegapiłam i obiad, i deser. Zbudziły mnie promienie słońca przypiekające przez szyby. Przesunęłam się do cienia i jeszcze na chwilę zamknęłam oczy. Było cicho i spokojnie. W końcu przeciągnęłam się na łóżku, wstałam i zrobiłam serię ćwiczeń rozgrzewających mięśnie, żeby rozruszać się. Naprzemiennie zimny i gorący prysznic przywrócił mi energię. Ubrałam się w dres, założyłam sportowe buty i wyszłam na podwórze. Dochodziła czternasta.

Moniki nie było w pokoju, nie znalazłam jej także na terenie gospodarstwa.

Spacerem wybrałam się w kierunku sklepu, pomyślałam bowiem, że mogła mieć ochotę na lody. Poza tym byłam głodna i miałam przeogromną chęć na tabliczkę czekolady z orzechami laskowymi. Koleżanki po drodze nie spotkałam, ale nakupiłam całą torebkę słodyczy. Zadowolona z poczynionych zapasów wróciłam do gospodarstwa.

- Szukałam cię - powiedziała na mój widok Monika.

- I vice versa.

Zajrzała do torby, którą postawiłam na stole i otworzyła paczkę śliwek w czekoladzie.

- Odprowadziłam Tomka na przystanek autobusowy. Pojechał do domu po ubrania. Wyobraź sobie, że po obiedzie gospodyni uraczyła nas pysznym musem z jabłek smażonych z cynamonem...

Chrząknęłam, uświadomiwszy sobie, że słodyczami nie zaspokoiłam głodu.

- Wiem, nie obudziliśmy cię, ale spałaś tak głęboko... O czym to ja... Ach! Mus był pyszny. Jeśli masz ochotę, poproś ciotkę Tomka, to na pewno ci odgrzeje. Widziałam na własne oczy, że przygotowała całą patelnię...

- Po co Tomkowi ubrania? Ma zamiar przenieść się tu, do ciotki? - przerwałam koleżance wywód.

- Cierpliwości - wzięła do ust śliwkę i delektowała się przysmakiem. - Pałaszowaliśmy drugą dokładkę jabłek, kiedy zadzwonił telefon Tomka. Rzeźbiarka poprosiła go, żeby przyjechał do domku w lesie. Wybiera się dokądś po południu i nie chce zostawiać domu bez opieki. Tomek ma nie ruszać się stamtąd aż do powrotu kobiety. Zdziwiła go ta prośba, bo nigdy nie pilnował posesji pod nieobecność Alicji. Owszem, przyjeżdżał, robił porządki, podlewał kwiaty w ogrodzie, ale nie pilnował domu!

- Są dwie możliwości. Albo Alicja przechowuje coś cennego, czego nie może zabrać ze sobą i zależy jej na opiece nad tym przedmiotem, prawdopodobnie medalem, albo szykuje pułapkę.

- Pułapkę? Na Tomka? Nie mogła skojarzyć go z nami.

- Nie sądzę, żeby działała sama. Ktoś mógł donieść jej o tym, że poznałyśmy chłopaka - przegryzłam śliwkę. - No i zostaje jeszcze sam Tomek.

- O nie! - oburzyła się Monika. - Nie pozwolę ci oskarżać Tomka.

- Nie oskarżam go! - podniosłam głos.

- Wystarczy, że go podejrzewasz!

- Od stryja nauczyłam się jednego - w czasie akcji nie ufać nikomu! Pod wpływem szantażu czy w chwili zagrożenia nawet dobrzy ludzie są w stanie działać irracjonalnie.

Wtem poczułam, jak sądziłam, uderzenie kilku kamyków. Obok posypały się śliwki jakby ciśnięte przez kogoś ze złością na trawę. Obróciłam się gwałtownie. Nastąpiła chwilowa konsternacja, po czym wybuchłam śmiechem.

Na ławie dwa rudobrązowe koguty zaciekle walczyły o torebkę po śliwkach. Rozdziobane strzępki folii fruwały w powietrzu pospołu z czarnymi piórami z ogonów. Bitwie przypatrywał się trzeci ptak o cytrynowym ubarwieniu, szykując ostre pazury do potyczki. Zabrawszy ze stołu papierową torbę z resztą słodyczy, uciekłyśmy w popłochu, nim rozjuszone ptaszyska rzuciły się na nas.

- Dogadałaś się z Tomkiem? - zapytałam, wygrzebując następne opakowanie śliwek.

- Jeśli pytasz, czy umówiliśmy się na randkę, oświadczam, że nie! Z Tomkiem prawdopodobnie można by konie kraść, jednak...

- Wolisz Jacka?

- Właśnie! - przyznała.

Szczerością zawstydziła nas obie.

- Przepraszam - mruknęłam.

Uściskałyśmy się po przyjacielsku.

- Tomek nie zgodzi się na to, żebyśmy sprawdziły, co ukrywa Alicja. To znaczy, że nocą nie wpuści nas do domu w lesie.

- W takim razie będziemy śledziły Alicję - stwierdziłam. - Jedziemy, bo czas może działać na naszą niekorzyść!

Ukryłyśmy się w pobliżu głównej drogi, w takim miejscu, żeby nie dopuścić do konfrontacji z Tomkiem. Nie miałam najmniejszego zamiaru oskarżać go o konszachty z Alicją, tym bardziej że również jej intencje były mi nieznane, lecz jedno musiałam przyznać: Tomek o wiele lepiej i dłużej znał Alicję niż Monikę i mnie. Był to wystarczający powód, żeby przypuszczać, iż zaufa raczej jej aniżeli nam.

Dochodziła piętnasta. Chłopak przemknął skrajem lasu na rowerze bardzo pospiesznie, dziesięć minut później alfa romeo Alicji mknęła drogą numer 390 na południe.

Przez miejscowość Złoty Stok dostałyśmy się na teren Gór Złotych, w Lądku Zdroju o mały włos nie zgubiłyśmy rzeźbiarki. która nieustannie manewrowała ku granicy z Czechami. W Stroniu Śląskim straciłyśmy orientację co do kierunku jazdy. Droga zwęziła się i była wyboista. Sportowym samochodem trzęsło okropnie. Wierzyłam, że zawieszenie przetrwa niedogodności.

Przejechałyśmy składającą się z kilku chałup Rogóżkę i skręciłyśmy w prawo na normalną szosę. Trzy kilometry dalej Alicja przyhamowała.

Pod kołami zachrzęścił żwir, alfa wtoczyła się na parking. Przezornie zatrzymałyśmy się po drugiej stronie szosy, ukrywając samochód pomiędzy murowanymi garażami. Alicja wysiadła i podążyła ścieżką ku ogrodzonemu obszarowi, na którym już z oddali były widoczne niewielkie chatki.

Zbudowane z bali domki, ze względu na małe rozmiary, nie nadawały się do zamieszkania. Ponadto nie były wyposażone w szyby, a jedynie w otwory okienne, które umożliwiały stałą obserwację tego, co działo się dookoła.

Pokryte strzechą chatki chroniły przed wiatrem i deszczem. Nigdy wcześniej nie widziałam podobnego miejsca.

Dopiero, kiedy artystka znikła za wysokim ogrodzeniem, podbiegłyśmy bliżej urokliwej wioski. Trudy wspinaczki po płocie wynagrodził nam ciekawy widok. Zobaczyłyśmy stawy o nieregularnym kształcie i łączące je wąskie kanały poprzecinane malowniczymi półokrągłymi mostkami. Z luster wody wyłaniały się wysepki przypominające omszałe kapelusze grzybów.

Srebrnawe liście nenufarów porastały niektóre oczka wodne.

Większość chatek zajmowały rozbawione rodziny. Dzieci biegały po labiryncie kładek, taszcząc na ramionach bambusowe wędki. Wędek nie wyposażono w kołowrotki, żyłki przyczepione były wprost do szczytówek z jednej strony i kończyły się haczykami. Nie zauważyłam, żeby ktokolwiek używał przynęt. Wystarczyło zarzucić do wody połyskujący haczyk, by praktycznie od razu zaciąć rybę. Podbieraki też były zbędne. Sprawne szarpnięcie powodowało, że ryba lądowała na trawie.

Z przerażeniem patrzyłam, jak dorośli cieszyli się, kiedy ich pociechy wędkowały w tak niehumanitarny sposób.

- Co to jest?! - oburzyłam się.

- Pstrągowisko - powiedziała Monika. - Połączenie wesołego miasteczka z parkiem i smażalnią. Każdy może zjeść rybę, którą uprzednio samodzielnie złowi. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że w stawach jest więcej ryb niż wody. Zjadają wszystko, co mają w zasięgu pysków, nawet haczyki bez robaków czy kukurydzy. Zerknij tam - wskazała na największą z chatek. - Na bieżąco trwa tam przygotowywanie potraw z pstrągów, przy kuchni działa również wędzarnia. Czujesz zapach?

- Dym z drzew owocowych pachnie ładnie, ale połowy przeprowadzane w ten sposób uważam za przerażające, choć nie mam nic przeciwko tradycyjnemu wędkarstwu.

- Alicja weszła do ostatniej chatki!

- Domki nie mają drzwi, służą za coś w rodzaju wigwamów. Spróbujmy dostać się ukradkiem do sąsiedniego, a będziemy mogły podpatrzeć, co ona kombinuje.

Miałam opory przed wkraczaniem na teren łowiska, ponieważ znajdowało się tam zbyt mało miejsc, w których mogłybyśmy się ukryć. Znacznie bezpieczniej czułam się obserwując Alicję zza ogrodzenia. Jednak nie zawsze możemy sami kierować biegiem wydarzeń, w tym wypadku życie szybko zweryfikowało moje zamierzenia. Stało się to w kilkanaście sekund po tym, jak uświadomiłam sobie, że szmer dobiegający z północy to nic innego jak warkot motoru.

- Prędko! - szepnęłam.

Pociągnęłam Monikę za sobą, pobiegłyśmy wzdłuż granicy pstrągowiska, zatrzymując się na wysokości chatki, która miała stać się naszym schronieniem. Czas mijał, a jednostajne dźwięki silnika stawały się coraz głośniejsze. Nie miałam wątpliwości, z kim mamy do czynienia. Na polskich drogach motory tej klasy spotyka się równie często co ferrari! Byłam pewna, że to nie jest zbieg okoliczności! Musiałyśmy natychmiast znaleźć się w bezpiecznym miejscu, bo z szosy byłyśmy widoczne jak na dłoni.

Podskoczyłam najwyżej jak potrafiłam. Usiłowałam chwycić górną deskę płotu, ale zamiast tego ześlizgnęłam się po drewnianej powierzchni. Ostre ukłucie przeszyło mi dłoń. Nie zważając na to podskoczyłam ponownie i znowu bez efektu. Dostrzegłszy, że Monika jest już po drugiej stronie, wyobraziłam sobie, że zamiast mięśni mam w nogach kauczuk, odbiłam się od ziemi najpierw delikatnie, wróciłam do półprzysiadu, by wyskoczyć i z całej siły zacisnąć palce na desce. Niemałego wysiłku wymagało wdrapanie się na wysokość, która umożliwiła przełożenie nóg i wreszcie skok.

Upadłam na trawę i parę metrów zsunęłam się w dół po stromym brzegu.

Zatrzymałam się wbijając pięty w piach tworzący wał. Zanim zdążyły zauważyć mnie dzieci bawiące się na drugim brzegu stawu, przeczołgałam się za chatkę, gdzie przykucnęła Monika.

- Udało się - szepnęła. - Parę kroków dalej, idąc przy ścianie, powinnyśmy trafić na okno wychodzące na płot.

- Osłoni nas przed gapiami.

Przelazłyśmy niezauważone do wnętrza drewnianego domku. Usiadłyśmy przy stoliku, w ten sposób, by z zewnątrz chatka wyglądała na pustą.

- Co teraz? - zapytałam.

- Czekamy i obserwujemy Alicję. Kątem oka widzę, że wciąż siedzi w wigwamie.

Emocje opadły i kiedy oparłam rękę o pieniek służący za krzesło, odniosłam wrażenie, że z moją ręką nie wszystko jest w porządku. Rzeczywiście, spodnia strona lewej dłoni wymagała pokaźnej porcji wody utlenionej i sterylnego opatrunku, a niewykluczone, że i drobnej interwencji chirurga, jeśli w skórze tkwiły drzazgi. Rana nie wydawała się głęboka, wyglądała na otarcie, choć na pierwszy rzut oka prezentowała się groźnie ze względu na krew, która pokryła ją równomierną warstwą i stale się sączyła.

- Kiepsko wygląda - stwierdziła Monika. Podała mi jednorazową chusteczkę. - Jest zanieczyszczona piaskiem, może wdać się zakażenie...

- Nie kracz! - ucięłam. - Lepiej wymyśl, co zrobimy, jeśli przyjdzie tu ktoś z obsługi pstrągowiska albo następna rodzina zechce zająć to stanowisko.

Zanim usłyszałam odpowiedź, w wejściu stanął dwumetrowy dryblas w czapce z napisem „Wędkarz Polski” i czterema lub pięcioma bambusowymi pseudowędkami w ręce.

- Dzień dobry paniom. Biała ryba bierze dziś świetnie. Zresztą nic dziwnego, księżyc jest akurat w fazie sprzyjającej połowom. Przyniosłem wędeczki, proponuję stanąć na kładce obok i spróbować wyciągnąć zdobycz.

Skuliłam się za stołem, żeby mężczyzna widząc mój dres, nie zorientował się, że przed chwilą czołgałam się po pobliskim nasypie, skutecznie go przy tym dewastując.

- Witamy - odparła Monika. - A jakieś fryteczki dałoby się zamówić?

- I surówki - dodałam.

Dryblas zerknął na nas podejrzliwie. Najwyraźniej byłyśmy ewenementem, zdaje się, że ludzie przyjeżdżali tu przede wszystkim po to, żeby pobawić się w wędkarstwo.

- Ani nawet na małego pstrąga panie się nie skuszą?

- Poprosimy o dwie porcje frytek i surówki oraz pepsi - powiedziałam.

- Panie też są te... wedekaria...

- Wegetarianki - pomogła Monika. - Nie, lubimy mięso, ale dzisiaj nie zjemy.

- Zostawię wędki - rzucił bambusowe patyki na ziemię. - W każdej chwili mogą panie spróbować coś złowić, bo to wielka frajda.

- Wędkarstwo to rzeczywiście frajda, ale nie w takim wydaniu - drugą część zdania powiedziałam bardzo cicho, a mimo to Monika wzrokiem udzieliła mi reprymendy. Miała rację, powinnam unikać pretekstu do zwady, lecz nie potrafiłam opanować niesmaku, który wzbudzało we mnie to miejsce.

Mężczyzna nie dosłyszał wrogich słów i kontynuował przyjacielskim tonem:

- Swoją drogą, jakaś epidemia dzisiaj na te... wedekarian...

- Wegetarianki - uściśliłam.

- Tak, wede... A niech to! W każdym razie przed chwilą odebrałem podobne zamówienie, tyle że pani zamiast surówki zamówiła sałatki: grecką i amerykańską. Bardzo smaczne, może się panie skuszą?

- Poprosimy grecką - zgodziłam się, żeby nie przedłużać rozmowy.

- Służę uprzejmie.

Zostałyśmy same. Nareszcie mogłam przyłożyć do rany chusteczkę i delikatnie zetrzeć krew. Zapiekło, jakbym smagnęła rękę żywym ogniem.

- Jestem w stanie zrozumieć nadgorliwość obsługi, ale nie mogę pojąć, skąd ten facet wiedział, że tu siedzimy? - zapytałam. - Kamery?

- Nie wydaje mi się, żeby monitorowali obiekt.

Poczułam się jak bohaterka reality show i nie powiem, żeby przepełniło mnie to szczęściem. Razem z Moniką zaczęłyśmy nerwowo rozglądać się po chatce, nadwerężałyśmy wzrok, by pomiędzy balami dostrzec oko kamery.

W pewnym momencie doznałam ulgi. Okno, którym przelazłyśmy do chatki, miało feler - tuż pod ramą zamontowano klawisz dzwonka elektrycznego.

Napis „obsługa” wyjaśnił wszystko.

- Nacisnęłyśmy dzwonek nieświadomie, niewykluczone, że wielokrotnie

- Monika pokiwała głową.

- Kelner przybiegł błyskawicznie. Myślał, że ma do czynienia z kimś bardzo niecierpliwym - uśmiechnęłam się.

Zerknęłam na dwór. Kładką prowadzącą wprost do chatki, gdzie przebywała Alicja, kroczył ten sam mężczyzna, który przyjeżdżając na motorze do domu w lesie, wypłoszył nas z niego. Szedł dostojnie, skórzany kombinezon w kolorze dojrzałych jagód opinał wyprostowane jak struna ciało.

Głowę niósł dumnie. Ku mojemu rozczarowaniu, ale radości gapiów, nie zdjął kasku. Przyznam, że słońce pięknie odbijało się na metalicznym lakierze, zasłonięta szybka uniemożliwiła jednak zidentyfikowanie mężczyzny.

Założyłam bowiem, że mam do czynienia z facetem. Gdyby postać była kobietą, miałaby dość nietypową budowę.

Na widok motocyklisty Alicja wstała i zaczęła gwałtownie gestykulować.

Mężczyzna prawdopodobnie coś powiedział, po czym obrócił się na pięcie i opuścił chatkę.

Wyjęłam telefon i spróbowałam połączyć się z numerem znalezionym na kserokopiach. Pomyślałam, że jeśli należy do faceta w skórzanym kombinezonie, zobaczę, że odbiera telefon. Wtedy rozłączę się, nie pozostawiając żadnego śladu, ponieważ mój numer jest zastrzeżony.

- Pudło! - stwierdziła Monika, domyśliwszy się, co robię.

- Niestety.

Odprowadzałyśmy wzrokiem motocyklistę do bramy. Wydawał się być niewzruszony awanturą urządzoną przez Alicję. Czym ją sprowokował?

- Zastanawiam się, czy nie powinnyśmy pojechać za nim, żeby dowiedzieć się czegoś więcej - powiedziała Monika. - Niełatwo śledzić samochodem kogoś, kto jedzie na motorze, ale może warto zaryzykować?

Koleżanka, widząc moje niezdecydowanie, mówiła dalej:

- Zwykły znajomy nie wzbudziłby w kobiecie tak wiele agresji.

Mamy do czynienia albo z jej wrogiem...

- Albo z facetem, który ją kocha.

Położyłam na stole banknot za zamówione potrawy, w tym czasie Monika przestawiła pod okno jeden z pieńków służących do siedzenia. Tym razem użyłyśmy go w nieco innym celu, a mianowicie do tego, by nie naciskając dzwonka, wyskoczyć za okno. Ewolucje wypadły perfekcyjnie. Później, choć wiedziałam, że będzie bolało, postanowiłam nie przebierać w środkach i rozpędziłam się, by z całej siły wybić się i wdrapać na płot. Ręka dała o sobie znać, szczerze mówiąc ból był prawie nie do wytrzymania, ale w chwili, gdy liczą się sekundy, zapomina się o nieprzyjemnościach.

- Prędzej! - poganiała Monika.

Motocyklista uruchomił silnik. Sportowa maszyna pomału posuwała się po żwirze w kierunku asfaltu. Do samochodu miałyśmy kilkadziesiąt metrów, należało się pospieszyć, a później sprawnie wyprowadzić auto zza zabudowań.

Niespodziewanie, kiedy motor był na tyle daleko od parkingu, by wyrzucone spod tylnego koła kamyki nie uszkodziły karoserii innych pojazdów, kierowca raptownie ruszył. Opony przemieliły żwir, aż chmura kurzu tak zgęstniała, że powstała z niej nieprzepuszczalna dla wzroku kurtyna.

Potem słyszałyśmy cichnący odgłos oddalającego się motoru.

- A niech to! Zauważył nas! - zezłościłam się.

Rozwścieczona i obolała, nie zauważyłam nadciągającego niebezpieczeństwa.

Następne ułamki sekund jawią mi się jak klatki filmu. Pędzący ku nam samochód przeciął tuman pyłu wciąż unoszącego się w powietrzu.

Monika popchnęła mnie z boku. Zdezorientowana zachwiałam się. Żeby nie upaść dałam susa przed siebie i wtedy poślizgnąwszy się, jak długa runęłam do rowu. Upadając, ciężarem swego ciała pociągnęłam koleżankę. Stoczyła się tuż za mną.



ROZDZIAŁ DWUNASTY


CO ZMUSIŁO NAS DO KARKOŁOMNEJ AKROBACJI? * SPOJRZENIA PROSZĄCE O POMOC * A KYSZ! * SCHRONIENIE ALBO PUŁAPKA * BURZA MÓZGU * PÓŁPRZYTOMNA RZEŹBIARKA * CHCĘ NATYCHMIASTOWEJ EWAKUACJI! * COŚ ZAMIAST ŁOPATY * SZTUCZKA Z AMERYKAŃSKIEGO FILMU I TREFNA BELKA * KTÓRĘDY UCIEKAĆ?


Wydaje mi się, że na moment straciłam świadomość, bo gdy ocknęłam się, Monika klęczała nade mną, trzymając moją rękę w górze, żeby do rany nie dostał się brud. Dno rowu wypełniały resztki rozkładających się liści. Wraz z błotem tworzyły cuchnącą papkę, pełną najróżniejszych bakterii, wirusów i innych paskudztw.

- Lepiej ci? - usłyszałam. Przytaknęłam i zapytałam:

- Nic ci nie jest?

Monika nie ucierpiała przez karkołomną akrobację. Wydostałyśmy się z wykopu i tym razem bez przeszkód dotarłyśmy do ferrari. Wygrzebałam z bagażnika apteczkę, wodą utlenioną odkaziłam dłoń, nałożyłam jałową gazę, którą owinęłam bandażem. Nie pierwszy raz w życiu byłam wdzięczna nauczycielowi przysposobienia obronnego za to, że nie zmarnował w liceum lekcji na bezowocną teorię, a sprawnie przeszkolił klasę pod względem praktycznym. Doraźna pomoc przyniosła ulgę, bo opatrunek chronił rękę przed dodatkowymi obrażeniami.

Nie jadłam obiadu, a porcja słodyczy, która po przebudzeniu szybko zaspokoiła głód, stała się miłym wspomnieniem. Po dużym wysiłku fizycznym opadłam z sił. Energię uzupełniłam napojem izotonicznym. Zawsze wożę w samochodzie zapas napojów przeznaczonych dla ludzi aktywnych fizycznie i umysłowo, z odpowiednią dawką glukozy, witamin i magnezu, które w krótkim czasie pozwalają zregenerować siły. Używam ich jednak wyłącznie w razie koniecznej potrzeby, bo sztuczne odżywki nie są obojętne dla organizmu. Monika duszkiem wypiła drugą puszkę napoju, krzywiąc się nieco, bo trudno powiedzieć, żeby smakował wybornie. Porównałabym go do żelatyny rozpuszczonej w gazowanej wodzie z dodatkiem cukru i kwasku cytrynowego.

Puszki zostały zgniecione i wyrzucone na wycieraczki, za siedzenia.

- Podjadę bliżej drogi, żebyśmy mogły obserwować bramę pstrągowiska - powiedziałam.

- Ciekawe, czy kelner zdziwił się, kiedy zobaczył, że rozpłynęłyśmy się w powietrzu?

- Bardziej interesuje mnie, kto próbował nas przejechać.

- Eee tam, od razu przejechać! - machnęła ręką. - W kurzu nie było nic widać. Właściwie same wlazłyśmy pod koła.

- Jasne! Może jeszcze powiesz, że Alicja z własnej woli wsiada do tego samochodu? - zapytałam ironicznie.

Monika podniosła głowę i zmrużyła oczy, bo nie miała okularów, a szkieł kontaktowych najwidoczniej też nie założyła. Zobaczyła trzy osoby, prawdopodobnie dwóch mężczyzn i kobietę, wsiadające z Alicją do golfa.

Artystka nerwowo rozglądała się, wodząc oczami po każdym stojącym na parkingu samochodzie, jakby chciała zasygnalizować wzrokiem, że potrzebuje pomocy. Dla przypadkowego gapia sytuacja nie mogła być jednak podejrzana, ponieważ nie wyglądało na to, by Alicję ktokolwiek do czegokolwiek zmuszał. Ale wprawne oko mogło dostrzec, że mężczyźni trzymają prawe ręce pod bluzami na wysokości przepony.

- Mają broń - powiedziałam i przygryzłam wargę.

Zatrzasnęli drzwi auta. Golf wyjechał na szosę i ruszył na północ. Alfa romeo została tam, gdzie postawiła ją właścicielka.

- Gdybyś umówiła się z kimś kilkadziesiąt kilometrów od domu, a później mielibyście jeszcze dokądś pojechać razem, nie wzięłabyś swojego auta? - zastanawiała się Monika.

- Pojechalibyśmy dwoma autami. Ferrari zabrałabym z całą pewnością - odpowiedziałam, zapuszczając silnik. - Zapnij pasy, może być gorąco!

Golf przyspieszył, wchodząc w zakręty z ryzykowną prędkością, choć prowadząc ferrari wydawało mi się, że jestem zaledwie na popołudniowej przejażdżce. Największą trudność sprawiało mi zachowanie odpowiedniego dystansu, by moje auto, bądź co bądź wyróżniające się na drodze, pozostało niezauważone. Nieznacznie ułatwiał to kształt drogi, wijącej się pomiędzy pagórkami, tworzącej ostre zakręty niemalże pod kątem 180 stopni, kreślącej na zboczu serpentyny. Niestety, cechą Sudetów jest jednak to, od płaskiego terenu dzieli je uskok. Zatem wystarczy wjechać na Przedgórze Sudeckie, by teren raptownie złagodniał, a strome góry zamieniły się w niewysokie pagórki, nie dające możliwości ukrycia się za zakrętem lub załomem skalnym. Z rosnącą obawą spoglądałam przed siebie, licząc niemalże każdy przejeżdżany metr.

- Hamuj! - krzyknęła Monika.

Instynktownie, nie widząc przed sobą niebezpieczeństwa, nacisnęłam pedał hamulca pomału, żeby zwolnić nie powodując pisku opon. Po prawej stronie szosy ściana lasu otworzyła się. Naszym oczom ukazała się ogromna polana otoczona drzewami. W sercu łąki stała stodoła, za nią w południowo-wschodniej części bieliły się mury opuszczonej chaty. Z głównej drogi prowadziła do niej szutrowa trasa, którą podążał golf.

Dodałam gazu, by jak najszybciej zniknąć z otwartej przestrzeni. Widząc ukrytą za chaszczami dróżkę, nie namyślając się długo, skręciłam w las.

- Mam nadzieję, że jest równoległa do tej, którą pojechali.

Była. Przez prześwity pomiędzy drzewami sprawdzałyśmy położenie.

Na wysokości stodoły wjechałam w krzaki. Otwierając drzwi, usłyszałam odgłos gałęzi szorujących po lakierze. Skrzywiłam się. Wolałam nie przypatrywać się karoserii i nie myśleć o wizycie u lakiernika. Zresztą, nie miałam na to czasu.

Łąka, na której stały zabudowania, zarosła chaszczami. Baldachimy złocących się kwiatków sięgały metra wysokości, wypełniając przestrzenie pomiędzy kępami zdziczałych jeżyn. Na czworaka zaczęłyśmy przedzierać się ku stodole, zygzakiem omijając kolczasty gąszcz. Na ostatnich kilkunastu metrach brakowało roślinności, która mogłaby nas osłonić, więc przebiegłyśmy je ile sił w nogach, zatrzymując się dopiero za budynkiem. W tym czasie kierowca golfa zaparkował po drugiej stronie szopy, gdzie auto było niewidoczne z drogi.

Przywarłam plecami do ściany, odsapnęłam. „Gdzieś widziałam już ten samochód” - pomyślałam. Nie było czasu na szukanie śladów golfa w zakamarkach pamięci. Przytrzymując się rękami omszałych desek, krok za krokiem zbliżyłam się do krawędzi budynku, potem minęłam róg. Nie zaszłam daleko. Skradającej się za mną Monice dałam ręką znak, by zawróciła.

Znalazłyśmy się w punkcie wyjścia, a właściwie gorzej, bo pasażerowie golfa nadchodzili w naszym kierunku. Nie było drogi odwrotu. Gdybyśmy chciały przedostać się między jeżyny, konieczne byłoby ponowne przebiegnięcie przez fragment nieosłoniętej przestrzeni. Problem w tym, że oczy ludzi, którzy w tamtym momencie na pewno nie powinni nas zobaczyć, były skierowane dokładnie na pozbawione chaszczy pole.

Monika podbiegła do drugiej krawędzi stodoły i wyjrzała za róg. Natychmiast pokręciła głową. Nasi przeciwnicy, opuściwszy samochód, rozdzielili się. Zmierzali ku nam dwiema ścieżkami, które pozwalały im dokładnie zbadać teren dookoła stodoły. Najwyraźniej chcieli mieć pewność, że będą sami.

- Jesteśmy w pułapce - wychrypiała Monika. Nie muszę dodawać, że w jej oczach widniało przerażenie, co udzieliło się również mnie. Zorientowałam się, jak mocny ogarnął mnie lęk, i dlatego na moment zapanowałam nad strachem. Spojrzałam w górę. później w lewo.

- Wchodzimy! - rzuciłam szeptem. - Stoimy przy drzwiach.

Pociągnęłam za kawał żelastwa i gigantyczne skrzydło wrót uchyliło się.

Wydało przy tym drażniący uszy jęk. ale ponieważ pod wpływem podmuchów wiatru skrzypiała właściwie cała konstrukcja budynku, zignorowałam to. Nie bez trudu przecisnęłam się przez wąską szparę, a kiedy czyniła to Monika, ułamki sekund wydawały się wiecznością. Wreszcie drzwi zatrzeszczały ponownie, zamykając nas w gardle potwora. Przez szpary pomiędzy deskami przenikały nikłe promienie słońca, niewystarczające, by rozświetlić pomieszczenie.

Dałyśmy susa za usypaną z czegoś stertę. Poczułam zapach suszonych na słońcu traw i ziół, dotknęłam kopca.

- Na wszelki wypadek przykryjmy się tym - powiedziałam.

Położyłyśmy się na klepisku i narzucałyśmy sobie na plecy siana.

Okrywająca nas warstwa była cienka, na bardziej pokaźną nie starczyło czasu, bo oto truchlejące dechy znowu zawyły przeraźliwie. Egipskie ciemności działały na naszą korzyść, mało prawdopodobne było, by ktoś nas zauważył, chyba że nastąpiłby na nas...

- Przykujcie ją - usłyszałam zdecydowany ton kobiecego głosu. - Solidnie! Chcę mieć pewność, że...

- Się robi, szefowo!

- Nie przerywaj mi, głupcze!

Rozgarnęłam siano i na tle oświetlonego z dworu wejścia mignęła mi wiotka sylwetka odziana w jednolity kombinezon. Pod elastyczną kominiarką zauważyłam spore zgrubienie. Powstało wskutek upakowania długich włosów pod materiał. Gęsta czupryna kręconych pukli stworzyła jakby czepiec, na który naciągnięto kominiarkę. „Mam cię” - pomyślałam, uśmiechając się do siebie, pomimo pyłu atakującego mi nozdrza.

Przywódczyni towarzyszyli dwaj mężczyźni. Nie mieli najmniejszego zamiaru patyczkować się z Alicją. Pociągnęli ją za ubranie. Skrępowane nadgarstki utrudniły utrzymanie równowagi i ognistowłosa piękność przewróciła się na betonową wylewkę. Nawet nie pisnęła. Duma kazała Alicji zacisnąć zęby i wytrzymać poniżanie z godnością. Przestępcy przytrzymali ją przy pionowej belce. Podeszła do nich kobieta w kominiarce. Od polerowanej powierzchni przedmiotu, który trzymała w ręce, odbiło się światło.

Zaraz nastąpiło wyraźne szczęknięcie.

- Przykuła Alicję kajdankami - szepnęła Monika.

- Porwali ją w biały dzień - stwierdziłam i zamilkłam, bo nieznajoma poczęła nerwowo rozglądać się po otoczeniu.

- Miłego dnia - na odchodnym mruknęła do rzeźbiarki.

- Pójdziecie siedzieć! - wybuchła artystka. - Do końca życia nie wyjdziecie zza krat!

- Udzielamy ci azylu, żeby zapewnić ci bezpieczeństwo, a ty jesteś niewdzięczna. Skoro za miłą gościnę wyznaczasz mi tak srogą karę, ciekawe, jaką sąd wyznaczy tobie za...

- Milcz! - Alicja aż poderwała się na nogi, ale zatrzymały ją kajdanki.

- Nie wtrącaj się w porachunki rodzinne!

- Morderstwo nazywasz porachunkami? - ryknęła nieznajoma. - To raczej egzekucja.

- Nie zabiłam ojca!

- Moje ręce też są czyste. W każdym razie nie ma na nich więcej krwi niż na twoich. Miłego dnia, moja droga.

Smuga światła padającego na ziemię zmniejszała się, aż wrota zostały zamknięte. Samochód odjechał i zapadła cisza. Czyżby Alicja zemdlała?

Wygrzebałam się spod suszonej trawy z zamiarem podejścia do tylnej ściany szopy i sprawdzenia, czy aby wszyscy pasażerowie golfa znikli wraz z nim. Uświadomiłam sobie jednak, że doszło do mnie trzykrotne trzaśnięcia drzwiami, więc nabrałam pewności, że zostałyśmy same.

- Szczury - mruknęła Alicja.- A kysz! A kysz!

Podniosłam się.

- A kysz działa na wiedźmy, nie na gryzonie - powiedziałam.

- Kto tu jest? - zapytała. - Podejdź bliżej, dziewczynko. Nie zrobię ci krzywdy.

Zorientowałam się, że Alicja nie rozpoznała mojego głosu. W tej sytuacji postanowiłam zachować anonimowość tak długo, jak było to możliwe.

O zamiarze poinformowałam Monikę.

- Jeśli unikniesz podchodzenia do ścian, uda się - odparła po cichu.

Usiadłyśmy za stertą siana.

- Masz...

- Hop, hop! Dziewczynko! - nawoływała Alicja.

- ...plan? - dokończyła moja koleżanka.

Uwięziona kobieta nie poddawała się.

- Pokaż się, a obiecuję, że dam ci nagrodę. O czym marzysz?

- Nie ujawniaj się - mówiłam niemalże bezgłośnie. - Najbezpieczniej będzie, jeśli wykradniemy się stąd i poobserwujemy teren z perspektywy lasku. Auto znajdzie się w zasięgu ręki. Wcześniej czy później wrócą po nią, a wtedy zdecydujemy, co dalej.

Pilnując się środka pomieszczenia, gdzie ciemność stanowiła gęstą jak smoła, nieprzeniknioną materię, zakradłam się w pobliże wyjścia. Nasunęłam na głowę kaptur bluzy, by nie dać Alicji sposobności do zidentyfikowania mojej osoby i szarpnęłam drzwi. Poczułam na ciele lodowate ciarki.

Szarpnęłam jeszcze raz, i jeszcze jeden. Bez rezultatu. Sople zmrażające mi skórę raptownie zmieniły się w płomienie. Ogarnęła mnie wielka siła i natychmiast wyładowałam ją dając upartym drzwiom potężnego kopniaka.

Dechy wyprężyły się, każda drzazga składająca się na stelaż szopy zadrżała wydając trzeszczące odgłosy. Ale drzwi nie ustąpiły!

- Na razie musimy improwizować - szepnęłam, powróciwszy za stóg siana. - Zabarykadowali wrota od zewnątrz.

- Wpakowałyśmy się prosto w pułapkę? - jęknęła Monika.

Nie odpowiedziałam, za to ponownie uaktywniła się Alicja.

- Kimkolwiek jesteś, odezwij się, wiedźmo! Co tu się dzieje?! Ratunku! - pisnęła bliska rozpaczy.

Ignorując ubezwłasnowolnioną artystkę, ułożyłam się wygodnie na miękkiej stercie suszu, obok Moniki. Zapach wypieczonej na słońcu zieleniny ukoił moje nerwy, niczym profesjonalnie skomponowana mieszanina olejków aromaterapeutycznych. Tymczasem zaniepokojona ciszą Alicja zaczęła tracić głowę. Słusznym byłoby stwierdzenie, że kompletnie spanikowała.- A kysz! - powtarzała co chwilę, coraz słabszym głosem.

Potrzebowałam paru minut spokoju, ażeby zafundować sobie burzę mózgu. Szala pytań zdecydowanie przeważyła szalę odpowiedzi. Nie podobało mi się to. Narastało we mnie poczucie zagubienia w labiryncie niewiadomych.

Najwyższa pora przedsięwziąć próbę zapanowania nad chaosem myśli. Miałam wrażenie, że grunt, na którym tkwię, składa się z rozżarzonych węgli. Czegokolwiek dotknę, sparzę palce. Na domiar złego stryj znajdował się na drugim końcu Polski i nie mogłam liczyć na jego pomoc. Zresztą, przyznam szczerze, że za wszelką cenę pragnęłam udowodnić, że przynajmniej część genów posiadam identycznych jak Pan Samochodzik. Stryj liczył na mnie i postanowiłam, że nie zawiodę go. Obiecałam sobie, że wyjaśnię tę sprawę sama. Alarmowy telefon do stryja Tomasza miał być ostatnią deską ratunku. Na razie jej nie potrzebowałam. Potrzebowałam za to dobrych pomysłów. Należało wyjaśnić, dlaczego porwano Alicję i do czego dążyła Waladówna. Co do tego, że właśnie ona była tą gibką kobietą, która przewodziła bandzie, nie miałam najmniejszych wątpliwości. Sylwetka, głos i bujne włosy upchane pod kominiarką stanowiły wystarczający dowód.

Alicja i Waladówna stoją po przeciwnych stronach barykady. Słyszałam wyraźnie, jak wzajemnie oskarżały się o zabójstwo Zimocha. W przeddzień zabójstwa w antykwariacie pojawiła się rzekomo elegancka blondynka.” - zastanawiałam się. „Czyżby była nią Waladówna? Nie mogę sugerować się kolorem włosów, byłoby to amatorstwo. Peruki są ogólnodostępne i tanie, więc barwa czupryny nie ma znaczenia w śledztwie”.

Panie nienawidziły się serdecznie, co nie wykluczało faktu, że razem były zamieszane w sprawę medali. Dowodem na to mógł być numer telefonu Walady zanotowany na kserokopiach, które miałam okazję obejrzeć.

Ciekawe, do kogo dodzwoniłabym się, wykręciwszy drugi ciąg cyfr, nieoznaczony nazwiskiem. Na pewno nie do Alicji, bo po cóż zapisywałaby sobie własny numer. Eksperymentalnie wykluczyłam też telefon motocyklisty.

Na liście podejrzanych została tylko Waladówna. Lecz nawet, jeśli moja teza sprawdziłaby się, nie przyniosłoby mi to żadnych korzyści.

Wszakże nie mogłam zadzwonić do Waladówny i poprosić, by łaskawie przysłała kogoś do stodoły, bo przez pomyłkę uwięziono zbyt wiele osób.

Spryciara nieświadomie upiekła dwie pieczenie na jednym ogniu” - pomyślałam, bo przyszło mi do głowy, że kobieta zapewne byłaby zadowolona z obrotu sprawy. Może nawet zaśmiałaby się z nieudolności przeciwnika?

Właśnie, nieudolność... Wolałam nie myśleć, w jaki sposób skomentowałby moje wyczyny Pan Samochodzik.

Uzmysłowiłam sobie gorzką prawdę - należało w te pędy czmychnąć z szopy! Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. W każdej chwili pasażerowie golfa mogli wrócić. Gdyby odkryli, że ich niegodziwy czyn nie obył się bez świadków, niewątpliwie chcieliby się pozbyć Moniki i mnie. Trudno było mi przesądzać, ile miałyśmy czasu na ucieczkę, bo nie znałam powodu, dla którego porwali Alicję i dokąd odjechali. Równie dobrze mogli wrócić za kwadrans jak i nazajutrz.

Na moment wstrzymałam oddech. Zaświtała mi w głowie jeszcze inna wersja wydarzeń. Co się z nami stanie, jeśli pułapka była upozorowana? Jeżeli wraz z Moniką sądzimy, że wpakowałyśmy się w zasadzkę z własnej głupoty, a rzeczywiście padłyśmy ofiarą sprytnej intrygi? Kto powiedział, że Alicja nie upozorowała swojego porwania? Wiarygodności temu scenariuszowi dodawała logicznie łącząca się sekwencja epizodów. Zapoczątkowała się, gdy motocyklista dostrzegł na parkingu Monikę i mnie. Nie było przeszkód, by odjechawszy, przekazał przez telefon odpowiednie informacje.

Alicja wraz z pasażerami golfa mogła zainscenizować przedstawienie. Moje wątpliwości budził jednak przebieg rozmowy artystki z motocyklistą. Kompani zachowują się w zgoła odmienny sposób.

- Zośka, śpisz? - Monika wybiła mnie z zamyślenia.

- Ewakuujemy się stąd - oznajmiłam, nie wdając się w szczegóły.

- Natychmiast!

- Jak?

- Zrobimy podkop.

- Na ziemi jest wylewka. Jakim cudem chcesz wygrzebać dziurę w betonie?

- Beton pokrywa część szopy od drzwi przez środek i dochodzi do ściany, gdzie siedzi Alicja. Pod sianem nie ma wylewki. Zrobimy podkop.

- Do dzieła!

Zatrzymałam przyjaciółkę. Obudził się we mnie zdrowy rozsądek.

- Weźmiemy się do pracy dopiero po zapadnięciu zmierzchu. Jeśli porywacze wrócą w dzień, nie ujdzie ich uwadze krecia nora rozgarnięta przy ścianie. Momentalnie zorientują się. że coś jest nie tak. Noc zapewni nam ochronę.

- Co z Alicją?

- Zastanowimy się później. Na razie nie zwracajmy na nią uwagi. Odrobina strachu jeszcze nikomu nie zaszkodziła...

- Jak możesz teraz żartować - syknęła Monika.

- ...poza tym nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zasnęła.

- Zaserwowali jej proszki na sen?

- Nie zdziwiłabym się, gdyby użyli zastrzyku. Działa szybko, przytomnej kobiecie łatwiej jest go podać, niż zmusić do zjedzenia tabletki.

- Przynajmniej wyjaśniło się, dlaczego mówiła „a kysz”.

- Zwidy, halucynacje - dedukowałam. - Nie wrócą szybko. Gdyby mieli taki zamiar, nie faszerowaliby jej prochami. Uziemili ją, by zyskać na czasie.

- A my nie mamy zielonego pojęcia, gdzie ich szukać. Oczywiście zakładając, że w ogóle wydostaniemy się stąd.

Zrobiłam trochę hałasu tupiąc w posadzkę. Rzeźbiarka nie zareagowała, więc z trudem przebrnęłam przez ciemność i odnalazłam kobietę. Oddychała płytko i niespokojnie, choć pogrążyła się w głębokim śnie. Przez szparę między dechami przebijało się majaczące słońce. Kładło na mlecznej skórze Alicji ciepłe blaski. Artystka wydawała się uosobieniem niewinności, a wrażenie to wzmacniał otulający ją zapach perfum.

- Zmieniłam zdanie - rzuciłam w ciemność. - Zabieramy się do podkopu. Bezwzględnie potrzebny jest jej lekarz.

Poruszając się wzdłuż ścian, znalazłyśmy powykrzywianą miednicę, która kiedyś prawdopodobnie była poidłem dla drobiu, oraz stertę sztachet.

Wzięłam jedną z nich, koniec zaparłam o wystający przy ścianie drąg i już miałam na oślep uderzyć butem w sztachetę, kiedy powstrzymała mnie Monika.

- Chcesz zrobić sobie krzywdę?

- Nie. Przełamię sztachetę, żeby zrobić prymitywne łopaty.

- Jeśli masz za dużo energii, może wyładujesz ją na tym?

Kiedy koleżanka wcisnęła mi do rąk jakiś ciężki przedmiot, byłam najszczęśliwszą osobą na świecie. Nigdy wcześniej ciężar nie wydawał mi się tak lekki. Mogę przysiąc, że tamta siekiera ważyła nie więcej niż piórko wróbla!

Podekscytowana w te pędy zrobiłam półobrót i nie przewidziawszy, że ostrze przeważy mnie, wymierzyłam cios prosto przed siebie. Siła ciężkości okazała się silniejsza niż moje mięśnie. Siekiera grzmotnęła o beton, a ja za nią.

- Zocha! - wydarła się Monika. - Postradałaś rozum?

Zawsze w podobnych sytuacjach emocje brały u mnie górę nad rozsądkiem. Zazwyczaj od razu żałowałam pochopnych czynów.

- Przepraszam. Już w porządku - odetchnęłam.

- Siekiera jest za ciężka dla jednej kobiety. Musimy działać razem. Wyrąbiemy otwór tuż przy ziemi, na tyle szeroki, żebyśmy dały radę wywlec stąd Alicję.

Wspólnie złapałyśmy trzonek i ostrożnie uderzałyśmy ostrzem w deski.

Posypały się drzazgi. Krople potu chłodziły skronie i plecy. Zraniona dłoń bolała mnie przy każdym dotknięciu, jakby rączka siekiery była z rozgrzanego do czerwoności metalu.

Trzy kwadranse później wyrwa miała odpowiedni rozmiar. Spragniona wolności, wyjrzałam na dwór. Słońce właśnie pokonywało ostatni odcinek dzisiejszej trasy ze wschodu na zachód. Las przybrał brunatną barwę, stał się złowrogi i niedostępny. Jeżyny zachłannie oplatały łąkę kolczastymi pędami.

- Alicja! - Monika pociągnęła mnie za spodnie.

Za sprawą wyłomu w szopie zrobiło się widniej. Nareszcie mogłam rozejrzeć się po wnętrzu. Szczególnych ciekawostek nie znalazłam. W pomieszczeniu zalegały rdzewiejące widły i podniszczone kosze do zbierania ziemniaków. Nad głowami rozciągała się konstrukcja na wzór antresoli z zalegającym na niej sianem. Gospodarka wyglądała na opuszczoną, ale siano było świeże. Interesujące...

Półprzytomna artystka leżała pod antresolą, majacząc pod nosem. Kajdanki przykuwały ją do belki podtrzymującej antresolę.

Monika zerknęła na mnie podejrzliwie.

- Nie podejmę się tego! - zaprotestowałam, przejrzawszy myśli koleżanki.

- Sztuczki z rozcinaniem łańcucha kajdanek siekierą udają się tylko w amerykańskich filmach.

Teraz, kiedy niewiele brakowało, żebyśmy bez szwanku uciekły, nadciągające niebezpieczeństwo oznajmił łoskot silnika. Terkotał w oddali, dźwięk mocno rozpraszał się po rozległym terenie. Ale auto zbliżało się z każdą sekundą. Nie było chwili do namysłu.

- Przytrzymaj jej ręce! - wrzasnęła Monika. - Uderzenie skieruję na słup. Jeśli nie trafię w metal, przynajmniej nie zranię nikogo.

Dopadłam kajdanek i chwyciłam Alicję. Nie protestowała. Monika podniosła ostrze nad głowę. Metal ani drgnął, ale belka przełamała się jak zapałka. Konstrukcja zatrzeszczała. Odepchnęłam Alicję i razem przeturlałyśmy się na środek stodoły. Nagle antresola runęła. Stelaż, na którym trzymało się siano, rozleciał się na kawałki. Masa zeschłej trawy wzniosła się w powietrze. Zasypała posadzkę i wszystko, co się na niej znajdowało. Paprochy wpadały do gardła, atakowały płuca. Zakaszlałam, zaczęłam się dusić.

Starając się nie wciągać kurzu do oskrzeli, zlokalizowałam, gdzie leży Alicja.

Odnalazła nas Monika i złapałyśmy kobietę pod barki. Wlokłyśmy ją aż do otworu, potem Monika wyszła na dwór, a ja zostałam w środku. Bezwładne ciało Alicji stawiało opór, ale nie tak duży, żebyśmy nie mogły go przezwyciężyć. Wreszcie wydostałyśmy kobietę z szopy. Kiedy golf zaparkował za budynkiem, usiłowałyśmy zataszczyć Alicję do mojego auta.

Macki jeżyn łapczywie wczepiały się we włosy i ubrania. Kątem oka zerknęłam na pasażerów golfa. Wysiedli i rozmawiali. Otworzyli drzwi szopy w momencie, kiedy my zatrzasnęłyśmy drzwi ferrari.

- Wiejemy! - krzyknęła Monika.

- Jasne! - odparłam i ruszyłam, jak myślę, dokładnie w przeciwnym kierunku niż spodziewała się tego koleżanka.

- Co ty wyrabiasz?! - zdenerwowała się.

Nie miałam najmniejszego zamiaru tłumaczyć się. Byłam pewna, że przestępcy, kiedy odkryją, co zaszło w szopie, rzucą się w pościg. Nie potrzebowałyśmy wątpliwej eskorty, tym bardziej, że nie było czasu na zabawę w kotka i myszkę. Alicję musiał zbadać lekarz. Natychmiast!

Dodałam gazu. Auto pomknęło między drzewami, gnając gąszczem zakrętów.

Wreszcie dukt poprowadził w linii prostej, aż za las. Na horyzoncie dostrzegłam jakby plamę rozlanej lawy. W rzeczywistości przed nami rozciągało się jezioro, a w tafli wody odbijało się fuksjowe niebo. Kształty na drugim brzegu przypominały budynki.

- Zocha, mówię ci: zawracaj. Zaraz droga skończy się droga!

- I o to chodzi!

- Co ty bredzisz?!

- Nie gadaj, tylko patrz!

Z gardła Moniki wydobył się okrzyk rozpaczy. Nie przewidziałam, że złapie kierownicę, żeby odbić w bok. Odepchnęłam ją. Rozpędzone ferrari płynnie pokonało granicę między lądem a wodą. Natychmiast uruchomiłam dodatkowy napęd. Maska wzburzyła gładką powierzchnię jeziora.

Otwarte usta Moniki mówiły same za siebie. Zastygła w bezruchu. Gdy śruba napędzająca amfibię weszła na pełne obroty i wyraźnie czuło się, że przeobrażone w motorówkę auto nie tonie, lecz sunie po wodzie, ożywiła się.

- Jak mi powiesz, że to jeszcze lata...

- Wiesz, to nawet niezły pomysł - zaśmiałam się.

- Ty i twoja rodzina naprawdę jesteście szaleni.

- Przez grzeczność nie zaprzeczę.

Przemierzyłyśmy jezioro. Wydostawszy się na drogę, sprawdziłyśmy stan Alicji. Wciąż majaczyła opętana urojeniami. Oddychała spokojnie, oceniłyśmy więc jej stan na zadowalający. Odtransportowałyśmy artystkę do szpitala do Ząbkowic Śląskich, gdzie lekarze wykonali analizę krwi.

Jako że nie byłyśmy rodziną poszkodowanej, nie udzielono nam szczegółowych informacji o stanie jej zdrowia, ale lekarz zapewnił nas, że do rana będzie jak nowo narodzona. Później dyskretnie ulotniłyśmy się z ośrodka medycznego, unikając rozmowy z policją.

Sądzę, że Alicja będzie musiała zeznać na policji, skąd miała na rękach kajdanki - stwierdziła Monika.

- O ile cokolwiek sobie przypomni. Ale to już nie nasz problem.



ROZDZIAŁ TRZYNASTY


OGNISKO * ZAMEK KSIĘŻNICZKI Z BAJKI * PEJZAŻ JAK Z EPOKI ROMANTYZMU * HISTORIA MARIANNY ORAŃSKIEJ Z NIDERLANDZKIEGO DOMU PANUJĄCEGO * ZAPACH PERFUM CZY BUJNA WYOBRAŹNIA? * NIEOCZEKIWANY TELEFON * PAUL SANTOS NA OKĘCIU *

KIM WŁAŚCIWIE JEST CZŁOWIEK W SKÓRZANYM KOMBINEZONIE? *

ZOŚKA ZDEMASKOWANA!


Następnego dnia przy śniadaniu towarzyszył nam Tomek. Od siódmej krzątał się po gospodarstwie, pomagając ciotce w oporządzaniu zwierząt.

- Prosto od krowy - powiedział, nalewając nam mleka z kanki, po czym błyskawicznie zmienił temat. - Wieczorem dla naszej paczki organizujemy ognisko na podzamczu. Będzie kilku chłopaków z okolicy, kilka dziewczyn. - Może wpadniecie? - zaproponował.

Monika zapaliła się do pomysłu rozrywkowego wieczoru..

- Super!

- Super, ale raczej podziękujemy - usiłowałam ostudzić jej entuzjazm.

- Macie jakieś inne plany? - zapytał, robiąc przy tym zawadiacką minę.

- Nie. Po prostu lepiej będzie, jeśli niewiele osób dowie się o tym, że tu jesteśmy - odparłam.

Odwróciłam się i odwinęłam z ręki bandaż. Rana zasklepiła się, więc zrezygnowałam z opatrunku.

- Żartujesz? Wiadomość o tym, że sławna piosenkarka mieszka w gospodarstwie Bużyńskich już wczoraj rozeszła się po mieszkańcach lotem błyskawicy.

Monika klepnęła mnie w ramię.

- No widzisz, Zośka! Wieczorem idziemy na imprezę. Koniec, kropka.

Skapitulowałam.

- W porządku. Ale pod warunkiem, że umówimy się, że jestem incognito - powiedziałam.

- Niech będzie - na twarz przyjaciółki wrócił uśmiech. - Możesz założyć tę perukę, którą kupiłaś we Wrocławiu.

- Chyba mam ją w bagażniku...

Roześmialiśmy się, a kiedy emocje opadły, umówiliśmy się, że Tomek przyjdzie po nas przed dziesiątą.

- Gdzie będzie ognisko? - zapytałam.

- Na podzamczu. Ubierzcie się ciepło. W górach pogoda zmienną jest.

Zanuciłam: - Zmienna. Jak to kobieta...

Na szczyt zamkowego wzgórza wspięliśmy się nieco spóźnieni, ponieważ po drodze chłopcy mieli nam do opowiedzenia wiele dowcipów. Muszę przyznać, że dawno się tak nie ubawiłam! Oprócz Tomka towarzyszył nam Piotrek - chłopak z gitarą, obdarzony niebywałym poczuciem humoru i czupryną godną rasowego rockmena.

Księżyc musnął mury zamczyska zimnym blaskiem, nadając mu sznyt tajemniczości. Mroczna budowla interesowała mnie znacznie bardziej niż pieczenie kiełbasek, ale nie okazałam tego.

- Zjawiskowy - wyszeptała Monika, kiedy przystanęliśmy, by przez chwilę odpocząć.

Leżące na drodze kamienie, niewidoczne w ogólnych ciemnościach, znacznie utrudniały wędrówkę.

- Lśni, jakby ktoś pokrył go srebrem - dodałam. - Jest taki nierzeczywisty, zupełnie jakby zbudowano go dla królewny z bajki.

- Na przykład dla kopciuszka - dorzucił Piotrek.

- Prawie zgadłyście - powiedział Tomek poważnym głosem. - Ten zamek, a właściwie pałac, kazała wystawić księżniczka blisko związana z rodziną Habsburgów, córka niderlandzkiego króla. Po prostu królewna z bajki.

- Na potrzeby prac budowlanych niedaleko stąd powstała cegielnia, gdzie wypalano specjalny gatunek szkliwionych cegieł. Było to konieczne, ponieważ fundatorka zamku zażyczyła sobie, ażeby jej nowy nabytek lśnił w promieniach słońca i księżyca niczym złoto. Dodawało to uroku tej i tak dość nietypowej budowli - uzupełnił Piotrek.

- Raz mówisz, że to zamek, a za chwilę twierdzisz, że pałac. Czym właściwie jest ta budowla? - zapytałam.

- Pałacem - odparł zwięźle i ruszyliśmy w dalszą drogę.

W ogrodzie czekało już kilka osób. Krzątały się na terenie otaczającym palenisko. Zostałyśmy przedstawione, po czym niezwłocznie zapędzono nas do przygotowań: nabijania kiełbasek na patyki, krojenia pomidorów i ogórków.

Czynność tę miała ułatwiać nam lampa umocowana na butli gazowej, ale szklana oprawa była tak zadymiona, że prawie nie przepuszczała światła.

Tomek zniknął i za moment wrócił z naręczem chrustu. Monika pomagała mu ułożyć go w piramidę nad paleniskiem. Pomiędzy patyki wepchnęli suche siano, na spodzie leżały już grubsze bale. Przy ławie z ociosanych pieńków dziewczyny rozlewały do kubków czerwony barszcz. Gorący i pikantny, w sam raz na wieczorny chłód. Kilku chłopców rozpierzchło się po terenie parku w poszukiwaniu dodatkowych patyków, a przysadzisty brunet siłował się z nakrętką od słoika z korniszonami.

Czas umilały melodie wygrywane przez świerszcze. Dźwięki odbijały się echem w dolinie, przez co wydawało się, że wyjątkowo dużo tych owadów towarzyszyło nam w zabawie.

Piotrek położył na trawie gitarę, którą przyniósł ze sobą na ognisko i zaproponował mi spacer. Zgodziłam się chętnie, licząc na zdobycie szerszych informacji o zamku.

- To jak jest z tym pałaco-zamkiem? - zapytałam, na migi dając Monice do zrozumienia, żeby się o mnie nie martwiła.

- Zasadniczo to pałac, bo nie pełni funkcji obronnych, natomiast architektura tak bardzo sugeruje jego przeznaczenie, że ludzie najczęściej nazywają go zamkiem - odparł.

Mówił matowym, silnym głosem. Zaczęłam zastanawiać się, czy prócz gry na gitarze uprawia również śpiew.

Podniosłam głowę, by przyjrzeć się zarysowi budowli. Była imponująca! Cztery wieże usytuowane w narożach gmachu sprawiały, że wydawał się niedostępny. Ale już gotyckie łuki i park pełen ruin były esencją romantyzmu.

Do uzupełnienia krajobrazu brakowało wyłącznie walącej piorunami burzy i wieszcza z piórem w jednej ręce i nagryzmolonym na papierze wierszem w drugiej.

- Zamek musi być bardzo stary - powiedziałam, myśląc o tym, że na Dolnym Śląsku zdarzają się oryginalne średniowieczne budowle.

- Zależy, ile lat musi mieć jakaś rzecz, żeby uznać ją za starą. Na pewno ten zamek jest nowszy niż przypuszczasz.

Piotrek stanął za mną, a że był co najmniej pół głowy wyższy, czułam we włosach jego oddech. Przybliżył się do mnie.

- XIX wiek - szepnął i cofnął się o krok.

- Rozumiem - pokiwałam głową. - Panowała wtedy moda na romantyzm i wszystko, co się z nim wiązało.

- Otóż to!

- Potajemne schadzki w pędach opadającego bluszczu w burzowej aurze pośród błyskawic...

- Jakbyś zgadła! Chodź, pokażę ci coś - pociągnął mnie za rękę.

Weszliśmy pod kolumnadę, zatrzymaliśmy się przed potężnym portalem zwieńczonym okiem różycy.

- Gotowa? - zapytał. Przytaknęłam. - Zapraszam w podróż do świata wprost z baśni.

Popchnął drzwi. Otworzyły się lekko, nie skrzypiały. Owiało mnie powietrze.

- Nie są zamykane? - zapytałam.

- Nie zawsze. W odnowionej części pałacu znajdują się pokoje hotelowe, poza tym załatwiliśmy sobie u dzierżawcy zamku pozwolenie na zorganizowanie ogniska. Facet był tak miły, że pozwolił nam w razie złej pogody wykorzystać na imprezę jedną z sal, więc stróż nie zamknął drzwi... Powoli! Uważaj, na podłodze jest sporo pozostałości po płytkach i cokołach. Wyobrażasz sobie, że przed drugą wojną światową wszystkie te powierzchnie były wyłożone białym marmurem?

Nic nie odpowiedziałam, bo oto wyszliśmy na wewnętrzny dziedziniec.

- Dlaczego nie odzywasz się? - zapytał Piotr.

Wciąż milczałam, wodząc oczami po otaczających nas łukach. Biegły na trzech kondygnacjach, tworząc coś na wzór renesansowych krużganków. W niektóre wpadały zimne promienie księżyca, z pozostałych biła ciemność. Część łuków skryła się za połacią pnączy, które wiły się po ścianach na całej wysokości. Przez środek dziedzińca biegła kolumnada łącząca przeciwstawne skrzydła pałacu. Idąc pod nią dostaliśmy się do schodów.

- Ostrożnie, bo stopnie są rozkruszone i łatwo złamać nogę - ostrzegł mnie.

- O.K..

- Najlepiej trzymaj się ściany. Będę cię asekurował.

Na klatkę schodową docierało jeszcze mniej i tak słabego światła. Uważnie stawiałam stopy na kolejnych schodach, dłonie zapierając na ścianie. Palcami wyczuwałam nierówności tynku, fragmenty obtłuczonych cegieł.

Po chwili naprzeciwko nas dostrzegłam wyraźny zarys ostrołuku. Teraz szliśmy tarasem będącym zarazem sklepieniem kolumnady łączącej przeciwległe skrzydła pałacu. Tą drogą wróciliśmy na frontową stronę budowli.

- Zaczekaj tutaj - powiedział Piotrek i zanim zorientowałam się, co chce zrobić, przełazi przez następny łuk. Nie minęła jednak minuta, gdy na powrót stał obok mnie.

- Chciałem pokazać ci taras. W nocy rozciąga się stamtąd jeszcze piękniejszy widok niż w dzień. Żeby tam dotrzeć, musielibyśmy przejść przez następną salę, ale to zbyt niebezpieczne. Nie znasz terenu, a cała podłoga jest zdarta aż do stropów niższej kondygnacji. Pod nogami jest pełno muld i dziur.

- Tu jest wystarczająco pięknie. Jak na jeden wieczór, zdecydowanie wystarczy mi wrażeń - odpowiedziałam, choć do świtu zostało zbyt wiele czasu, by ten dzień uważać za zakończony.

Usiedliśmy nad kolumnadą, w dole jarzyło się okrągłe oko nieczynnej fontanny. Zza zamkowych murów docierały do nas okrzyki rozbawionych ludzi.

- Jesteś romantykiem - powiedziałam. - Pasujesz do tego miejsca.

- Dokładnie tak jak ty.

Zawstydziłam się. Zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie dziewiętnastowieczną damę spacerującą po krużgankach w długiej sukni. Była ubrana w ultramarynowy aksamit ze wstawkami z tkaniny w drobne kwiatki. Rękawy sukienki były bufiaste, udrapowane z niemalże przezroczystego batystu. Strój uzupełniała fryzura z wpiętymi we włosy liliami. Czyż nie tak mogła wyglądać właścicielka pałacu?

- Opowiedz mi o niej - poprosiłam.

Piotr zdawał się czytać w moich myślach, ponieważ od razu wiedział, o kogo mi chodziło. Jak przystało na romantyka, znał historię tego miejsca w szczegółach.

- Nie siedzielibyśmy tu dziś, gdyby nie Wilhelmina Fryderyka Luiza Charlotta Marianna, z domu Oranien-Nassau, zwana po prostu Marianną Orańską12. Córka króla Niderlandów, Wilhelma I, którym jej ojciec został ogłoszony w 1815 roku podczas Kongresu Wiedeńskiego, i żona księcia Albrechta Hohenzollerna13, była jedną z ciekawszych postaci XIX wieku. Zaznała zarówno smaku sławy i szczęścia, jak i smutku oraz opuszczenia.

Urodziła się 9 maja 1810 roku w Berlinie. Jej matka była księżniczką pruską pochodzącą z domu Hohenzollernów. Z tej samej rodziny wywodził się mąż Marianny, jej kuzyn. Poślubiła go w sierpniu 1830 roku i wówczas zaczął się jej dramat. Poprzedzało go jednak szczęśliwe dzieciństwo, które Marianna spędziła na wsi w Het Loo, gdzie czas wypełniała beztroskimi zabawami, nieskrępowana dworską etykietą. Po ślubie z Hohenzollernem musiała stosować się do sztywnego pruskiego ceremoniału, brakowało jej swobodnego życia, niezobowiązujących przyjęć i całych dni spędzanych w ogrodzie. Po pięciu przebytych ciążach, w celu podreperowania zdrowia, wyjechała do Włoch. Już jako dziecko często podróżowała, a przyzwyczajenie to przeniosła w życie dorosłe.

Małżeństwo księżniczki nie ucierpiałoby, gdyby nie to, że charaktery małżonków były tak różne jak woda i ogień. Artystyczna dusza Marianny nie potrafiła zaakceptować stylu życia Albrechta, który ciągle zachowywał się jak lekkoduch. Książę był bowiem, jakbyśmy to dzisiaj określili, typem wiecznego studenta-imprezowicza. Kiedy wyszły na jaw liczne zdrady, jakich się dopuścił, zapadła decyzja o rozwodzie. W 1848 roku księżniczka stała się wolną kobietą. Od tej pory zrezygnowała z tytułu księżniczki pruskiej i nazywała się po prostu Marianną Orańską.

Największym krokiem ku katastrofie stało się następne wydarzenie.

Otóż niedługo po rozpadzie małżeństwa, Marianna związała się z własnym koniuszym! Taki mezalians był nie do zaakceptowania przez pruski dwór! Zwłaszcza, że kobieta spodziewała się dziecka. Została za to ukarana przez pruskie władze zakazem przebywania na terenie kraju dłużej niż dobę. Raniło to godność damy, zwłaszcza, że trwała budowa kamienieckiego pałacu.

Marianna znalazła sposób i na tę niedogodność. Kamieniec Ząbkowicki był położony na tyle niedaleko od austriackiej granicy14, że księżniczka zakupiła nową posiadłość. Bila Voda znajdowała się już poza obszarem kraju, z którego skazano ją na wygnanie i codziennie przyjeżdżała do Kamieńca na całe dnie, by wieczorem wracać do drugiego domu.

Księżniczka Orańska była wielbicielką krajów śródziemnomorskich i tam także posiadała swoje rezydencje, między innymi nad obecnie bardzo znanym jeziorem Como, gdzie swe nieruchomości mają słynne gwiazdy europejskie i hollywoodzkie.

Niepodobna do sobie współczesnych kobiet, zamiast otaczać się zbytkami, pod koniec życia wolała interesować się sprawami poddanych. Fundowała nowe kościoły, objeżdżała włości sprawdzając, czego potrzebują najbiedniejsi. Dzięki jej dobroci, pamięć o damie z Niderlandów przetrwała po dziś dzień.

Ognisko zaczęło dogorywać. Pozostałości rozpalonych do czerwoności pni pokryły się szarym nalotem. Od czasu do czasu z zagubionego w popiele ziemniaka wydobywał się syk. Resztki dopalały się, powoli oddając ciepło.

Siedzieliśmy na pniach i wsłuchiwaliśmy się w tembr nocy. Po salwach głośnego śmiechu, wysłuchaniu kilku serii humorystycznych anegdotek, po zjedzeniu kiełbasek i pieczonych ziemniaków, po próbach stworzenia tymczasowego chóru i zaśpiewaniu kilku nieczystych dźwięków, zapanowała cisza.

- Piotr, zapodaj jeszcze jakąś muzę! - pośród ciemności odezwał się piejący głos.

Gitara Piotrka od paru minut leżała w futerale. Chłopak, który całkiem nieźle radził sobie z jej strunami, przełożył instrument w inne miejsce.

- Wrzuć na luz, Glaca - odpowiedział. - Dochodzi trzecia, zaraz zrobi się naprawdę zimno. Wygaszamy żar i kończymy imprezę.

Biesiadnicy, w tym Monika i ja, pozbierali śmieci, wygasili żar i grupkach zaczęli rozchodzić się do domów. Czas na sen.

Ferrari stało obok kościoła, u podnóża wzgórza. Monika, Tomek, Piotrek-gitarzysta i ja zebraliśmy się do zejścia na końcu. Obiecałyśmy odtransportować obu chłopców do domów. Nie byłam zmęczona, chciałam, żeby tamta beztroska chwila trwała jak najdłużej. Jednak wypadało już definitywnie zakończyć biesiadę.

Ścieżka nie była stroma, ale ciemność znacznie utrudniała wędrówkę, zwłaszcza niosącemu gitarę Piotrkowi. Rozkruszone skały i wyrwy wypłukane na drodze przez letnie ulewy nie ułatwiały sprawy. Nie spieszyliśmy się, pozwalając Piotrkowi na bezpieczny transport instrumentu.

Byliśmy w połowie drogi, na wysokości tarasów z resztkami tego, co kiedyś pełniło funkcję fontann, gdy poczułam, że coś lub ktoś lekko się o mnie ociera. Nie zwróciłabym na to uwagi, gdyby nie to, że do mojego nosa natychmiast dotarł piżmowo- różany zapach. Zapach damskich perfum.

Zapach perfum, jakich używała Alicja!

To nie mógł być przypadek! A może to moje przeczulenie? Nie, naprawdę czułam ten zapach! Czyżby kobieta wydobrzała już po nieszczęsnej przygodzie na odludziu? Ciekawe, ile z niej zapamiętała?

Natychmiast przystanęłam. W duchu modliłam się, by żaden z moich towarzyszy nie odezwał się. Jeżeli nikt nie zboczy ze ścieżki, pozostaniemy niezauważeni. Księżyc górował nad zamkiem, dlatego wszystko to. co znajdowało się pomiędzy ścieżką a zamkiem było z niej doskonale widoczne.

Natomiast osoba stojąca na tarasach, pomiędzy zamkiem a ścieżką, nie mogła dostrzec, co się na niej działo.

Zapach stracił intensywność, wiec pomyślałam, że kobieta oddaliła się. Zrobiłam kilka niezgrabnych ruchów, co w dzień wyglądałoby, jakbym biła się z powietrzem i złapałam Tomka za kaptur bluzy. Po chwili okazało się, że cała nasza czwórka stała w miejscu. Widocznie wszyscy poczuli słodki zapach. Alicja zrobiła błąd. Podstawowy błąd! Zapomniała, że człowiek nie tylko widzi i słyszy, ale posiada również zmysł węchu. Nie tak doskonały jak dzika zwierzyna, ale zawsze jakiś!

- Patrzcie - szepnęłam. - Na tle lewej wieży, widzicie?

- Cień.

- Ktoś został na terenie pałacu?

- Sprawdzałem, wyszliśmy ostatni.

- Idziemy! - dałam susa za barierkę odgradzającą taras od ścieżki.

- To Alicja.

- Zaczekamy tu na was z Moniką - powiedział zdezorientowany Piotrek i popchnął wyraźnie opierającego się Tomka.

Skradaliśmy się wśród przerośniętych traw, uważając, by nie wyjść ze strefy cienia. Światło księżyca, nikłe w porównaniu do słonecznego, może być bardzo zdradliwe, o czym przekonaliśmy się zresztą przed paroma minutami.

- Po co ona wałęsa się tu po nocy? - Tomek wydawał się być zaskoczony nocną wizytą kobiety na zamku. - Nie wiem dokładnie, dlaczego tak uczepiłyście się pani Zimoch, ale widzę, że to coraz bardziej podejrzane.

Nagle czyjaś ręka zacisnęła się na mojej nogawce. Przeraziłam się, ale to tylko Tomek. Klęczeliśmy w trawie, patrząc sobie w oczy.

- Podaj mi choć jeden powód, dla którego mam z tobą iść.

Bez zastanowienia rzuciłam:

- Lubisz mnie.

- Nie żartuj, nie w tym rzecz! - szeptał przez na wpół zaciśnięte zęby.

- O co tu chodzi?

Rzuciłam wzrokiem na zamek. Cień Alicji wciąż odznaczał się na lśniącym murze zamkowym. Nie musieliśmy się spieszyć i mogłam kilka sekund poświęcić Tomkowi.

- Chciałabym znać odpowiedź na twoje pytanie. Ale nie znam! Może chodzić o ważne dokumenty, fałszerstwo, skarb, a nawet o zabójstwo. Na pewno po części sprawa dotyczy starych medali, które mój stryj odkrył we Wrocławiu. Jeden z nich został skradziony i ten na pewno znajdował się w rękach Alicji. Prawdopodobnie jest jeszcze trzeci medal, o którym nie wiemy zbyt wiele. Choć te szkice, które kserowałeś dla Alicji, wyraźnie sugerują istnienie trzeciego medalu. Bo po co ktoś rysowałby dwa prawdziwe i trzeci fikcyjny?

- Alicja jest złodziejką? - Tomek westchnął z wrażenia.

- Niewykluczone. Ale możliwe też, że medale dostały się do jej rąk w przypadkowy sposób. Pamiętaj, że jej ojciec był antykwariuszem.

- Zimoch nie żyje!

- Właśnie! Został zamordowany i to być może przez te medale!

- Zawiadomiłyście policję?

- Policja o niczym nie wie. I tak ma zostać, dopóki nie nadejdzie odpowiedni moment. Na razie mamy za mało informacji, a nie możemy pozwolić, by ptaszek uciekł nam z gniazdka.

Tomek wahał się.

- Zimochowi już nie pomożemy, a jeśli policja zatrzyma Alicję, chociażby w celu przesłuchania, raz na zawsze możemy stracić szansę rozwiązania sprawy wrocławskich medali - przekonywałam.

Cień rozpłynął się nagle. Tak nagle, że rzeźbiarka zupełnie znikła nam z oczu.

- Za mną! - szepnął Tomek, zdecydowany, by włączyć się do akcji.

Krok po kroku obeszliśmy zamek dookoła, kryjąc się za krzakami, zaglądaliśmy do zakamarków i wciąż usiłowaliśmy wyczuć piżmo z różą.

Tymczasem Alicja ulotniła się równie szybko, jak wcześniej pojawiła się.

Świt wdzierał się w noc, zza gór wyłoniła się poświata słońca. Kończyła się noc, a dla nas dopiero teraz skończył się poprzedni dzień. Wróciliśmy do samochodu z poczuciem niedosytu.


Zbudził mnie dzwonek telefonu. Rozejrzałem się po znajomych ścianach. Byłem w swoim pokoju, na moich kolanach leżała książka, zza ramienia sączyło się leniwe światło nocnej lampki. „Przysnąłem w trakcie czytania” - pomyślałem.

Telefon wciąż dzwonił, więc podniosłem się z fotela.

- Tomasz? Mówi Andrzej.

- Witam cię!

- Przepraszam, że niepokoję cię o tak późnej porze.

Zerknąłem na zegarek. Obie wskazówki ułożyły się na rzymskiej dwunastce.

- Nic nie szkodzi - zapewniłem, ciesząc się. że profesor nie może zobaczyć, jak ziewam.

- Kiedy jesienią byłeś we Wrocławiu, umówiłem cię na spotkanie z pewnym mężczyzną. Napadnięto cię w hotelu i do rozmowy nie doszło. Pamiętasz?

Chrząknąłem.

- Tak, pamiętam.

Rozmasowałem kark, przypominając sobie tę okropną sytuację.

- Ten człowiek dzisiaj ponownie skontaktował się ze mną, prosząc...

- Andrzej zrobił pauzę, jakby ktoś zaczął do niego mówić. Słyszałem pojedyncze słowa. - Tomaszu, jesteś tam jeszcze? - padło po chwili.

- Tak, czekam.

- Przekażę słuchawkę mężczyźnie, z którym miałeś się spotkać. Wysłuchaj go, proszę.

Prawie natychmiast w słuchawce rozległ się męski głos:

- Przy telefonie Paul Santos. Panie Tomaszu, koniecznie musimy się spotkać. Będę w Warszawie jutro rano. Mój samolot wyląduje o szóstej. Czy odpowiada panu ten termin?

- Skąd ten pośpiech? Wnioskuje z tego, że bardzo panu zależy na rozmowie ze mną.

- Trzeba działać niezwłocznie.

Miałem nieodpartą ochotę zarzucić nieznajomego przynajmniej setką pytań, ale byłem pewny, że nie odpowie. W przeciwnym wypadku wyjaśniłby mi wszystko przez telefon sam. bez konieczności nagabywania go.

Zatem powiedziałem tylko:

- Będę czekał na Okęciu.

- Do widzenia.

Pomyślałem o tym, że nie wiem jak wygląda nieznajomy i nie byłem pewien, czy on mnie pozna. Zostawiłem jednak sprawę swobodnemu biegowi wydarzeń.

Przebrałem się w pidżamę i zrobiłem herbatę. Nagle jakaś siła pchnęła mnie z powrotem do telefonu. Podniosłem słuchawkę i wykręciłem numer Zosi. Nie odebrała. Cóż, miała do tego prawo. Dłuższa wskazówka przesunęła się na piątkę, krótsza była w połowie drogi do jedynki.

Piłem herbatę przeświadczony o tym, że jakaś istotna sprawa dzieje się gdzieś poza mną. Zośka nie wróciła jeszcze do domu, nie miałem pojęcia, gdzie jej szukać. Tkwiłem w warszawskim mieszkaniu i bezsilny mogłem jedynie czekać na jakiekolwiek wieści.


Pod lotnisko zajechałem pół godziny wcześniej, ale nim znalazłem miejsce do zaparkowania, upłynęło dwadzieścia minut. Mniej więcej o szóstej lądowały na Okęciu cztery samoloty. Przyjąłem, że mój gość przyleci z Wrocławia. Dowiedziałem się, w którym wyjściu pojawią się pasażerowie przybywający z tego miasta i przy nim czekałem.

Paula Santosa poznałem od razu. Zobaczyłem w nim mężczyznę jeszcze we Wrocławiu opisywanego przez Zośkę jako jegomościa z siwym kucykiem.

W istocie srebrna grzywa Santosa była związana gumką z tyłu głowy.

Pomimo zapowiadanego na ten dzień upału, Paul założył skórzany kombinezon ściśle przylegający do ciała i buty na masywnej podeszwie. Miał pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt lat, ale poruszał się energicznie jak trzydziestolatek.

Wymieniliśmy grzeczności i pojechaliśmy do centrum, gdzie weszliśmy do pierwszej z brzegu kawiarni. Szybko przekonaliśmy się, że na szybie widniał co prawda właśnie taki napis, ale wewnątrz lokalu mieścił się raczej studencki pub aniżeli kawiarnia.

- Nie ma czasu na szukanie lepszego miejsca - powiedział Paul, widząc, że najchętniej niezwłocznie czmychnąłbym stamtąd. - Nie spędzimy tu dużo czasu, obiecuję.

Niewielki stolik przy oknie był ukryty za barmańską ladą i tam mogliśmy spokojnie porozmawiać.

- Zapewne ma pan poważny powód, jeśli pofatygował się pan do Warszawy - rzekłem.

- Słusznie. I zapewniam, że pan również ma powód, by odbyć tę rozmowę. Chyba że nie zależy panu na życiu pańskiej siostrzenicy.

- Zosia jest w domu - skłamałem i zaraz tego pożałowałem.

- Jest pan w błędzie. Ona przebywa w Kamieńcu Ząbkowickim.

Usiłowałem ratować się:

- Mówiła, że wraca do Łodzi.

- Być może miała taki zamiar, ale nie zrobiła tego. Została w Sudetach i na własną rękę, razem z koleżanką, prowadzi śledztwo. Nie mam pojęcia, czy pragnie zdemaskować mordercę Szymona Zimocha, czy obrała inny cel, wiem jednak, że grozi jej niebezpieczeństwo.

Dotknęła mnie ta informacja. Zmartwiłem się, bo przecież to ja wysłałem siostrzenicę na Dolny Śląsk. Ale wtedy przez myśl mi nie przeszło, że Zimocha ktoś zamordował!

- To pana Zosia widziała we wrocławskiej katedrze, nieprawdaż? - zmieniłem temat.

Potrzebowałem nieco czasu, żeby wymyślić jakiś sposób, by odnaleźć Zośkę, na wypadek gdyby wciąż nie odbierała telefonu.

- Mnie. Próbowałem zapobiec nieszczęściu, ale pan uprzedził moje działania. Niestety, pana odkrycie, zamiast pomóc, zaszkodziło. Wiem, że nie działał pan w złej wierze. Wiem również, że jest pan jedynym człowiekiem, który może mi pomóc przywrócić sprawy do porządku.

Takiego obrotu zdarzeń nie spodziewałem się! Miałem wrażenie, ze zapadam się w ruchome piaski. Nie było ani jednego stabilnego punktu odniesienia, a sytuacja pogarszała się nieustannie. Odkąd pamiętnego dnia we Wrocławiu zeszliśmy do piwnic przy ulicy Piastowskiej, praktycznie każdy następny incydent niósł ze sobą negatywne skutki. Miałem tego dosyć! Należało raz na zawsze zakończyć tę grę, dopóki Zośka nie ucierpiała. „O ile nie ucierpiała” - pomyślałem, przypomniawszy sobie, że nie mogłem się z nią skontaktować.

- Do czasu, aż nie wyjaśni mi pan wszystkiego i nie odpowie szczerze na każde pytanie, nie mogę obiecać pomocy.

Mężczyzna rzucił na stół zdjęcie. Przedstawiało Zośkę kucającą pośród krzaków malin.

Wzruszyłem ramionami, więc Paul dorzucił jeszcze jedną fotkę. Tym razem Zośka wyraźnie usiłowała zajrzeć przez okno do wnętrza jakiegoś domu. Na ostatnim zdjęciu buszowała wzrokiem po kabinie samochodu.

- Pańska siostrzenica jest w niebezpieczeństwie.

- Słucham pana uważnie - powiedziałem i złożyłem zamówienie na dwie mocne kawy.


ROZDZIAŁ CZTERNASTY


POMOC TOMKA * ALICJA WĘSZY NA ZAMKU * WYCIECZKA PO KAMIENIECKICH DOBRACH * DO CZEGO PASUJE SZKIC? * PODRÓŻ Z MĘŻCZYZNĄ W SIWYM KUCYKU * PRZECZULENIE ZOŚKI * GRUPOWA WSPÓŁPRACA BYSTRYCH PRZYJACIÓŁ * POZNAJEMY PRZESŁANIE TRZECIEGO MEDALU * PODZIAŁ RÓL


Poranny wietrzyk pomógł nam dojść do siebie po nocnej eskapadzie. Gospodyni podała śniadanie - jajecznicę z natką pietruszki, chleb i kawę.

Zjadłyśmy na podwórku, siedząc przy ławie zbitej z desek. Towarzyszył nam czarny kot gospodarzy wylegujący się na nasłonecznionym piasku.

Obok taczki pozostawionej przy stajni stado kur-liliputek grzebało w trawie.

- Witam szanowne panie! - usłyszałyśmy znajomy głos.

- Już się wyspałeś? - zapytała Monika.

- A czymże jest sen wobec rozmowy z takimi kobietami?! - zażartował Tomek. - Zabieram was na wycieczkę.

Wystawił twarz do słońca. Promienie miękko rozkładały się na opalonej skórze chłopaka. Miał na sobie te same brązowe rybaczki i te same trampki, które nosił wcześniej, ale zamiast kurtki zarzucił na plecy kamizelkę z niezliczoną ilością kieszeni i kieszonek.

- Jesteśmy wdzięczne za propozycję, ale musimy zrezygnować - odparła Monika.

Tomek posmutniał.

- Nie miej do nas żalu - położyłam mu rękę na ramieniu. - Przyjechałyśmy tutaj, żeby rozwikłać wiadomą ci sprawę. Bardzo podobała nam się wczorajsza impreza, ale teraz powinnyśmy zająć się naszym zadaniem.

- Mogę wiedzieć, dokąd jedziecie?

- Najpierw sprawdzimy, co porabia Alicja - powiedziałam po chwili namysłu.

Moja koleżanka dodała:

- Potem zajmiemy się szkicami sporządzonymi z kserokopii.

Przeczesała włosy palcami, Tomek przypatrywał się jej łapczywie. Sama musiałam przyznać, że była ładną dziewczyną, proporcjonalnie zbudowaną i obdarzoną naturalnie ładnym rysem brwi podkreślającym sarnie oczy. Kokietowała Tomka, utrzymując jednak pewien dystans. Byłam pewna, że dystansu tego nie byłoby, gdyby siedział przed nią mój brat.

Chłopak wprawnym ruchem wziął na ręce kota. Głaskał czarne futro, unikając wzroku Moniki. W końcu stwierdził:

- Zdaje się, że mogę wam ułatwić życie.

- Co masz na myśli? - zainteresowałam się.

- Pomogę wam zlokalizować miejsce pobytu Alicji.

- To znaczy... - Monika błyskawicznie straciła zainteresowanie flirtem.

- Jedziemy do zamku - powiedział. - Alicja od świtu przeczesuje tamtejszy park.

- Skąd to wiesz? - zapytała.

- W nocy Piotrek zgubił w pobliżu ogniska paczkę nowych strun do gitary. Pudełko z nimi zapakował do bocznej kieszeni futerału, a rano zobaczył, że struny zginęły. Pojechaliśmy więc na miejsce imprezy i rzeczywiście w trawie odnaleźliśmy pudełko. Wracaliśmy na przystanek autobusowy, kiedy na parking pod zamkiem zajechał samochód i wysiadła z niego Alicja. W jednym momencie postanowiłem, że Piotrek nie spuści z niej oka. a sam przyjechałem po was.

- Pojawiła na zamku, pilnuje jej Piotrek, a ty mówisz o tym tak spokojnie?! Jedziemy do nich, szybko! - krzyknęła Monika.


Piotrek czekał na nas obok parkingu, na którym rzeźbiarka zostawiła samochód. Było to dokładnie to samo miejsce, gdzie poprzedniej nocy stało moje ferrari. Dzisiaj zostawiłam samochód poniżej parkingu, na jednej z miejskich uliczek.

Chłopak ukrył się kilkanaście metrów dalej, za bryłą niewielkiego kościoła z czerwonej cegły. Zauważywszy nas, podbiegł.

- Przysięgnijcie mi tylko, że nie robicie niczego złego - powiedział.

- Tak nam się przynajmniej wydaje - przyznałam zgodnie z prawdą.

- Uwierz nam na słowo - prosiła Monika. - Obiecujemy, że jeżeli uda nam się tę sprawę rozwikłać na tyle, że same dokładnie zrozumiemy o co chodzi, wyjaśnimy wam wszystko.

- Gadaj! - przycisnął go Tomek. Darzył nas większym zaufaniem, bo i o sprawie wiedział nieco więcej.

- Ruda najpierw przeczesała park przed zamkiem, a niedawno dołączyła do grupy zwiedzających - zdawał relację. - Jeżeli pilnuje się przewodnika, powinna wyjść z pałacu za około pół godziny.

Postanowiliśmy wdrapać się na górę, żeby sprawdzić, co porabia nasza artystka. Na dworze zaczynała doskwierać spiekota, ale otoczenie drzew przynosiło znaczną ulgę i w gruncie rzeczy panowała przyjemna aura. Dopiero bliżej szczytu, gdzie drogę wypiekało słońce, zrobiło się upalnie.

W połowie długości ścieżki, dokładnie w miejscu, gdzie poprzedniej nocy poczułam intensywną woń perfum, chłopcy przystanęli, a my wraz z nimi.

- Schowajmy się za drzewami - powiedział któryś. - Zaczekamy tu na nią.

Z chęcią zaszyłam się w trawie w cieniu przerośniętego krzaka czarnego bzu. Ziemia była ciepła, roztaczała woń zbliżającego się lata. Tu i ówdzie na zielonych źdźbłach odznaczały się pancerzyki biedronek, gdzieniegdzie na tle liści trzepotały cytrynowe skrzydła motyli. Monika położyła się w naturalnym kobiercu i usnęła. Chłopcy czujnie śledzili turystów pojawiających się w najbliższej okolicy zamku, więc mogłam pozwolić sobie na odrobinę lenistwa. Dopiero w świetle dnia miałam szansę przyjrzeć się zamkowemu otoczeniu. Bryła budynku została umiejscowiona na szczycie wzniesienia. Obecnie prowadziła do niego biegnąca spiralnie po zboczu dróżka, która przecinała wszerz jeden z tarasów. Tarasy za czasów świetności zaniku były połączone ponad setką schodów, teraz znajdowały się w ruinie.

Częściowo zagrodzone metalowymi barierkami, częściowo zupełnie zdewastowane, nie spełniały pierwotnej funkcji, a na pewno nie można było się nimi dostać na zamek.

- Wychodzą na taras - Piotrek wskazał przed siebie.

Turyści podziwiali panoramę okolicy. Z głównego balkonu jak na dłoni widać było również system pałacowych ogrodów i niższych tarasów.

- Pani Zimoch podeszła na skraj balkonu i przygląda się jakiejś kartce - stwierdził Piotr. - Rozgląda się, coś porównuje.

Monika jednak nie spała, a jedynie leżała z zamkniętymi oczami.

- Porównuje, powiadasz - odezwała się. - Zośka, masz w torebce te szkice?

- Mam.

- Wejdziemy do zamku z następną grupą zwiedzających. Musimy dostać się na taras.

Nie minął kwadrans, a Alicja nie wyróżniając się spośród tłumu turystów, zeszła z góry i odjechała z parkingu.

Chłopcy postanowili wrócić do domów na obiad, potem mieli z powrotem przyjechać na zamek, żeby prowadzić obserwacje. Monika i ja odczekałyśmy prawie godzinę, zanim zebrała się na tyle duża grupa zwiedzających, ażeby oprowadzenie jej po zamku było opłacalne dla przewodnika.

Kupiłyśmy bilety i wlokłyśmy się za turystami, początkowo nie zwracając uwagi na paplaninę przewodnika. Przeszliśmy przez pomieszczenie, które przed wojną służyło za kuchnię, by wyjść na dziedziniec. Nad głównym portalem prowadzącym do serca budynku było osadzone zadaszenie. Właśnie to zadaszenie, wsparte na neogotyckiej kolumnadzie, służyło za główny taras. Przeszliśmy przez wrota. Przewodnik pokazał nam zawieszony na ścianie obraz fundatorki zamku - księżniczki Marianny Orańskiej.

W dzień zamek utracił nieco swej tajemniczości, którą poznałam nocą. Od wewnątrz był zdewastowaną ruiną. Zdewastowaną nie tylko przez działania wojenne, ale też przez bezmyślne ekipy telewizyjne, które na ścianach wysmarowały żałosne malowidła udające freski. Mimo to w przestrzennych salach i korytarzach wciąż wyczuwałam ducha przeszłości.

Komnata, do której nocą nie chciał wprowadzić mnie Piotrek, rzeczywiście była w opłakanym stanie. Podłoga zdarta do poziomu stropów, zniszczone kolumny i obdarte tynki - oto co ukazało się naszym oczom.

Szybko zapomniałam o tym rozpaczliwym widoku, kiedy wyszliśmy na taras. Wychodziło się na niego przez zwieńczone ostrołukami okna-drzwi będące prawdziwą ozdobą frontonu zamku.

Czarna powierzchnia tarasu lśniła srebrnymi drobinkami. Musieliśmy zachować szczególną ostrożność ze względu na brak barierek. Zbliżyłam się do krawędzi gigantycznego balkonu. Na tyle blisko, by stojąc ponad rozciągającą się przede mną doliną, poczuć wolność, a razem wystarczająco daleko od krawędzi, by nie spaść.

Błękitne niebo, tuż nad linią horyzontu, było jakby lekko żółtawe od kurzu unoszącego się w powietrzu. Żadnej chmury, żadnej mgły, która mogłaby zapowiadać burzę. Wierzchołki gór znajdujących się hen przede mną wydawały się być na wyciągnięcie ręki. Jakże piękny musiał być tu widok, gdy powietrze po opadach deszczu było nieskazitelnie przejrzyste!

- Pokaż kartkę ze schematem - szturchnęła mnie Monika, nie pozwalając mi na dłuższą zadumę.

Wyjęłam z torebki rysunek. Wystarczyło ustawić go pionowo i porównać z rozciągającą się przed nami panoramą okolicy, by stało się jasne, że Alicja dokonała ważnego odkrycia. I że Tomek miał rację. Szkic idealnie oddawał ukształtowanie terenu wzgórza.

- Ciekawe, ile czasu jej to zajęło? - zastanawiałam się.

- Co?

- Zorientowanie się, że szkic dotyczy Kamieńca.

- Może ona wiedziała o tym od początku? - Monika zadała pytanie retoryczne, ale już jej nie słuchałam. Wyciągnęłam następną kartkę, ze szkicem trzeciego, nieznanego mi medalu.

- Nie mamy tego medalu, nigdy go nie widziałyśmy - powiedziała to, co było oczywiste. - Rysunek jest bardzo niedokładny, myślę, że bez medalu nie rozwikłamy zagadki do końca.

- Sądzę, że jeżeli zostawimy Alicji wolną rękę, sama doprowadzi nas do rozwiązania. Poza tym wiemy tylko tyle, że plan z rysunku przedstawia zamkowe wzgórze i system tarasów z zaznaczonymi fontannami i prawdopodobnie wodociągami. To za mało, żeby mogło nas to do czegokolwiek doprowadzić. Na schemacie nie ma ani czerwonego krzyżyka, tak dobrze znanego z filmów o piratach, ani żadnej innej wskazówki. A jeśli szkic jest niczym innym jak zwykłym projektem architektonicznym? Jeśli nie ma nic wspólnego z medalami? - powątpiewałam.

- Rzeźbiarka dorabia sobie jako architekt, tak? - zakpiła Monika. - I słusznie, ponieważ od początku nie wierzyłam w niewinność artystki i nie zamierzałam zmienić zdania.

- Halo! - przerwał nam przewodnik. - Zapraszam panie do sali.


W ministerstwie zostawiłem sekretarce kopertę, a w niej szczegółowe informacje dla mojego współpracownika na temat tego, dokąd się udałem oraz opis sprawy, jaką się zajmowałem. Zrobiłem to dla bezpieczeństwa, albowiem nie byłem pewny, czy człowiek, z którym miałem zamiar podróżować, był uczciwy. Zaufałem mu, ponieważ znał go Andrzej Kraniec. Przyznaję jednak. że życie nauczyło mnie tego, że nawet przyjaciele potrafią ukrywać różne sekrety i zawsze należy zachować pewien dystans. Przynajmniej w sprawach związanych z moim zawodem.

Mężczyzna z kucykiem czekał już w swoim jaguarze. Powiedział, że do Wrocławia poleciał przed dwoma dniami, ale mieszka w Warszawie. Po wizycie w kawiarni nie pozwolił jednak odwieźć się do domu, wolał podróżować taksówką. Wydało mi się to nieco dziwne, ale ustąpiłem. Teraz to ja musiałem podporządkować się jemu. Był górą, posiadał sporo ważnych informacji, a co najważniejsze czułem, że naprawdę zależy mu na współpracy i że ufa mi. Dla mnie najcenniejsze było bezpieczeństwo Zosi. Cała reszta zeszła na boczny tor, choć - naturalnie - miałem cichą nadzieję, że przy okazji uda nam się rozwikłać zagadkę medali.

Westchnąłem, widząc mechanicznego kolosa. Nisko zawieszone podwozie, charakterystyczna, szeroka, ale wspaniale wyprofilowana maska i ten niepowtarzalny tembr silnika. Poezja dla męskiego ucha! Zachwycałem się tą maszyną, ale nie podobała mi się wizja podróży tak luksusowym samochodem, jakim jest jaguar. Z góry wiedziałem, że będziemy zwracać na siebie uwagę, a przecież zainteresowanie przypadkowych osób było ostatnią rzeczą, na której powinno nam zależeć. Tak czy inaczej szykowała się wygodna podróż.

Otworzyłem tylne drzwi samochodu i na siedzeniu, obok motocyklowego kasku, położyłem teczkę.


Po podwórzu gospodarstwa, w którym mieszkałyśmy, ciągnęły się wstążki aromatów pieczonego mięsa i drożdżowca z rabarbarem. Nie zdziwiłam się, że Tomek z Piotrkiem nie pojechali na obiad do swoich domów, ale ze smakiem pałaszowali przysmaki ciotki Tomka. I my poczułyśmy wyraźny głód. Nie mając ochoty na posiłek w dusznej izbie, wyniosłyśmy obiad na podwórko.

Chłopcy leżeli w trawie, korzystając z cienia, jaki rzucała stodoła. Dołączyłyśmy do nich, a zaraz za nami pojawił się czarny kocur. Dostał kawałek mięsa i zadowolony wyciągnął się przy Tomku, nadstawiając grzbiet do głaskania.

- Co może mieć wspólnego wrocławski Ostrów Tumski z Kamieńcem Ząbkowickim? Albo rodzina Hessenów z rodziną Hohenzollernów? - zapytałam i momentalnie poczułam się jak niespełna rozumu. Któż w równie piękny dzień, przy obiedzie próbuje znaleźć połączenie pomiędzy tak odległymi zagadnieniami? A jednak sprawa ta trapiła mnie, odkąd zobaczyłam szkic trzeciego medalu.

Piotrek wybierał z ciasta kruszonkę i delektował się nią, przy okazji udając zadumę.

- Nic - mlasnął. - Albo jeszcze mniej.

Pobiegłam do pokoju i przyniosłam szkice. Rozłożyłam na trawie dwa pierwsze, przedstawiające znajome mi medale i wspólnie z Moniką opowiedziałyśmy o nich kolegom.

- Teraz rozumiecie? - zapytałam. - Medale są mapami, które doprowadzają do kolejnych miejsc. Dwa z nich znajdowały się we wrocławskiej katedrze.

- Skoro tak twierdzisz, to dlaczego trzeci miałby prowadzić do innego miejsca? - zapytał Piotrek.

Monika odbiła piłeczkę:

- Mamy jeszcze szkic odzwierciedlający wzgórze zamkowe, poza tym Alicja węszy w tej okolicy. Uważasz, że to przypadek?

- Jest też facet na motorze i szajka Waladówny, o której chwilowo zaginął słuch - dodałam.

Za płotem oddzielającym podwórze od ogródka jakby coś drgnęło. Wyraźnie poruszało się za nim jakieś stworzenie. Z prześwitów pomiędzy szczeblami ogrodzenia wychylały się kwiatki i to uniemożliwiało mi dostrzeżenie, co czai się kilkanaście metrów od nas.

- Ktoś nas podsłuchuje - ściszyłam głos. - Siedzi za płotem, od strony drogi.

- Wydaje ci się - jednogłośnie stwierdzili chłopcy.

- Nikogo nie widzę - szepnęła Monika. - Wróćmy do ważniejszych rzeczy.

- Mówię wam, że ktoś tam jest! - powiedziałam zbyt głośno. Tomek wstał i otrzepał spodnie.

- Przyniosę coś do chrupania.

Przelazł przez ogrodzenie ogródka, bez otwierania furtki. Spod płotu wyrwał kilka młodych marchewek i garść rzodkiewek. Opłukał je w zebranej w beczce deszczówce i wrócił pod stodołę.

- Jesteśmy sami - oznajmił, gryząc pomarańczowy korzeń. - Pokaż rysunek trzeciego medalu.

Obok dwóch poprzednich położyłam ostatni szkic. Chłopcy pochwycili go.

- Zastanówmy się - mruczeli.

- Ale bazgroły - podkreślił Piotrek. - Wątpię, żeby udało nam się coś z tego odczytać.

- Czekaj, stary, nie panikuj! - Tomek wyrwał mu kartkę. - Wyobraźnia działa na poziomie multimedialnym. Zamiast ruszyć głową, chciałbyś mieć wszystko podane na tacy.

- Zrobimy tak: ty będziesz sobie wyobrażał i przełożysz wyobrażenia na słowa, zaś ja będę analizował.

- Niech ci będzie.

Tomek usiadł po turecku, oparł łokcie na kolanach i wyglądał, jakby medytował nad kartką papieru. Komentował:

- Widzę krzywą linię, na wzór pięciu kwadratów, z których jeden jest największy, i cztery mniejsze umieszczone z przesunięciem w jego rogach, wystające na zewnątrz tego pierwszego. Przez środek tej figury biegną dwie równoległe linie, a po prawej stronie znajduje się mały okrąg.

Tomek puknął palcem w kartkę, gdzie znajdował się jeszcze jeden rysunek.

- A to?

Zerknęłam na plątaninę kresek.

- Awers albo rewers. Druga strona medalu - wyjaśniłam. Tomek westchnął.

- Nie wiem, co to jest.

- W moim zamiarze miała to być elipsa z trzema wychodzącymi z jej centralnego punktu liniami. Linie biegną w górę, jedna pod kątem prostym do tego punktu, dwie następne, ułożone naprzeciw siebie, pod kątem około 45 stopni - starałam się przypomnieć sobie, co było narysowane na oryginalnych kartkach, bo z ostatniego szkicu faktycznie trudno było cokolwiek wyczytać.

Monika dodała:

- Te linie w oryginale były przerywane.

Piotrek zerwał się z trawy z pozycji leżącej do siedzącej.

- Jesteś pewna?

- Na bank!

Chłopak uderzył się pięścią w pierś.

- Zatem chylcie głowy przed mistrzem!

Popatrzyliśmy na niego i zapanowała dłuższa chwila milczenia. W końcu Piotrek przemówił, rezygnując z doniosłego tonu:

- Elipsa z kreskami to fontanna. Bez wątpienia!

Mały kamień ruszył lawinę i zaraz pojawiły się następne wyjaśnienia.

Na pierwsze wpadła Monika:

- Figura z pierwszego rysunku może być rzutem poziomym zamku. Cztery kwadraty są czterema wieżami, a dwie równoległe linie są przejściem wspartym arkadami na wewnętrznym dziedzińcu!

- Jeśli wziąć pod uwagę to, co mówicie, elipsa oznacza tę samą fontannę, która jest właśnie na dziedzińcu, a która na schemacie z kwadratami byłaby tym małym kółkiem po prawej stronie równoległych linii! - mówiłam coraz szybciej. - Pamiętam, że kiedy w nocy patrzyłam na dziedziniec z poziomu tego środkowego przejścia, w ciemnościach widać było wymalowane na niebiesko dno fontanny.

Monika wycelowała we mnie palec.

- Ha! Wydało się, gdzie znikliście na ognisku! Jacek miał rację, że trzeba cię pilnować!

Chyba zarumieniłam się. bo poczułam, jak fala gorąca rozpełza się po moich policzkach.

- Jak zwykle przesadza i zapomina, że nie jestem już dzieckiem! - oburzyłam się, choć przyznam, że zabrzmiało to dokładnie w ten sam sposób, jak w podobnej sytuacji mówią właśnie dzieci.

- Piękne, dajcie spokój z tymi szczebiotami - powiedział Piotrek. - Musimy podzielić się na grupy i zacząć stałą obserwację zamku.

- Najlepiej pojedźmy tam od razu i obejrzyjmy sobie porządnie tę fontannę - zaproponowała Monika.

- Kiepski pomysł - stwierdził Piotrek. - Chcesz wejść na zamek z przewodnikiem, okrążyć fontannę i nie wzbudzić niczyjego zainteresowania? Proponuję teraz wystawić wartę, a na zamek wkraść się pod osłoną nocy.

Tomek kilkakroć klepnął się w kolano.

- I tak zrobimy! Monika i ja pojedziemy pierwsi, wy przyjedźcie za dwie godziny, żeby zmienić nas - zerknął na zegarek. - Za trzynaście minut mamy autobus do Kamieńca. Zdążymy!

Chłopak zabrał od ciotki jeszcze trochę ciasta z rabarbarem i popędził z Moniką na przystanek. My wykorzystaliśmy czas na spacer. Szliśmy wzdłuż wsi, a Piotrek zasypywał mnie okolicznymi plotkami. Potem porozmawialiśmy jeszcze o muzyce i wróciliśmy do gospodarstwa, gdzie znowu ułożyliśmy się na trawie, tyle że pod inną ścianą stodoły, bo wraz z wędrówką słońca po niebie zmieniło się też zacienienie.

Nie trwało długo, zanim nadmiar świeżego powietrza zrobił swoje i zasnęłam.



ROZDZIAŁ PIĘTNASTY


OSTATECZNA LICZBA MEDALI * STAWKA ZOSTAJE ODKRYTA * TAJEMNICZA ORGANIZACJA * SKĄD WZIĄĆ CZWARTY MEDAL? * KTO ZABIŁ ANTYKWARIUSZA? * DZIEJE KAMIENIECKIEGO PAŁACU I OGRODÓW * WSPINACZKA * INTERESUJĄCY KLUCZNIK * ZAKAMARKI FONTANNY * WYGRANI I PRZEGRANI * CZY ABY NA PEWNO WSZYSTKO POD KONTROLĄ?


Paul Santos nie należał do gadatliwych kierowców. Wręcz odwrotnie, milczał aż do momentu, kiedy zjechaliśmy na parking, żeby w przydrożnym bistro przekąsić coś na obiad. Instynkt podpowiadał mi, że Paul zachowuje wobec mnie dystans nie przez przypadek. Nie łudziłem się, że uda mi się wyciągnąć od niego wystarczającą ilość informacji, by do końca wyjaśnić swoje wątpliwości. I stąd moje zaskoczenie, kiedy powiedział:

- Panie Tomaszu, jest pan dla mnie autorytetem w swej dziedzinie i ma pan na koncie wiele sukcesów w rozwiązywaniu różnych zagadek historycznych, dlatego nie mam najmniejszego zamiaru wątpić w pańską uczciwość. Przez pańskie ręce przewinęło się wiele cennych skarbów, a mimo to nie jest pan człowiekiem majętnym, co w tym wypadku też nie pozostawia niedomówień. Dlatego chcę, ażeby znał pan historię medali.

Obok nas pojawiła się kelnerka w zielonym fartuszku. Zamówiłem sok jabłkowy, natomiast mój towarzysz poprosił o herbatę miętową z cytryną i lodem. Menu nie przewidywało podobnej pozycji, ale kelnerka obiecała spełnić nietypową prośbę klienta.

- Ile jest... - odruchowo zacząłem pytać, lecz zamilkłem.

Paul uśmiechnął się. Był tak chudy, że spod skóry sterczały mu kości.

- Medale są cztery. Powstały nie tak dawno, bo zaledwie sto lat temu. Wykonano je w berlińskiej pracowni jubilerskiej. Tak właśnie, nie przesłyszał się pan, jubilerskiej. Chodziło o to, by o tym zamówieniu nie wiedział nikt prócz zleceniodawcy i wykonawcy, choć sam wykonawca nie miał pojęcia, dla kogo pracuje. A pracował dla organizacji, której nazwę zachowam dla siebie, ponieważ - co widać - organizacja jest czynna i ma się dobrze, pomimo zagrożenia, które pojawiło się w postaci Alicji Zimoch i Jana Walady. Wróćmy do medali. Cztery krążki są oczywiście drogowskazami, które dokądś prowadzą.

Nabrałem pewności siebie.

- Dokąd?

- Zna pan odpowiedź, panie Tomaszu. Walada dość trafnie opisał to w tym pseudo- pamiętniku, który znaleźliście w podziemiach. Oczywiście dokument ten był przez niego sfabrykowany, mimo że opisywał fakty - zrobił wymowną pauzę. - Walczymy o dokument związany z samym Kopernikiem. To powinno panu wystarczyć.

Że też od razu na to nie wpadłem!” - skarciłem się w myślach. Przecież Kopernik był ściśle związany z Ostrowem Tumskim i z dzisiejszym kościołem Świętego Krzyża.

Santos upił trochę mięty.

- Organizacja, o której wspomniałem, a w której czynnie działam, od ponad wieku zajmuje się ukrywaniem i ochroną różnych cennych przedmiotów. Do tej pory - wskazał na mnie - szczęśliwie nie weszliśmy sobie w drogę, ale jak to mówią, kiedyś musi być ten pierwszy raz.

Zamyśliłem się. Pobieżnie przeanalizowałem usłyszane informacje i postanowiłem być możliwie ostrożny.

- Proszę mi wskazać klucz, który łączy cztery medale - powiedziałem, ale nie zostałem zrozumiany, więc dodałem: - Na pewno istnieje jakaś zasada, według której medale łączą się w całość, coś, co je wiąże...

- Nie ma takiego klucza. Nic nie łączy poszczególnych medali, a to po to, by zminimalizować taką ewentualność, że ktoś niepowołany trafi po nitce do kłębka.

- W jaki sposób odnajdziemy czwarty medal? - zapytałem zbity z tropu.

Nie zauważyłem wcześniej, że buty Paula Santosa były wyposażone w dość osobliwą kieszonkę. Z niej wyjął aksamitne pudełko.

- Nie będziemy niczego szukać - oznajmił. - Czwarty medal jest tutaj. Nasza organizacja musi chronić to, co jej powierzono. Już jesienią we Wrocławiu próbowałem zapobiec utracie medali, ale wtedy ubiegł mnie pan w katedrze. Tym razem to ja byłem pierwszy. Ale rzecz nie w wyścigach, lecz w osiągnięciu naszego celu. A teraz najważniejsze jest ukaranie osób, które zajęły się tym, co do nich nie należy - Walady i pani Zimoch.

- Pan zabił Waladę? - zaskoczyłem go tym pytaniem, ale i przesadziłem.

- Po co miałbym to robić? To Waladzie najbardziej zależy na odkryciu tajemnicy. Ja w szeregach naszej organizacji stoję na tyle wysoko, by mieć wszystkie potrzebne mi informacje. Walada też do nas należał, ale był tylko pionkiem. Skradł informacje i uciekł. Potem wymyślił naiwną historyjkę i zwrócił się do pana.

- Czyli mordercą antykwariusza jest Walada?

- Najlepiej będzie, jeśli tym zajmie się policja. Proszę się nie martwić, zapewniam, że winny zostanie ukarany.

Przytaknąłem na zgodę. Zapłaciliśmy rachunek i ruszyliśmy w dalszą drogę.


Zaspaliśmy! Obudziła nas gospodyni zmartwiona, czy przypadkiem nie dostaliśmy udaru słonecznego. Zegarek był bezwzględny i wskazywał prawie trzygodzinne spóźnienie. Błękitne niebo przecięło kilka różowych mazajek zapowiadających rychły zachód słońca. Przeciągnęłam się, a Piotrek wciąż spał twardym snem.

- Idę do kurnika, żeby nioski na noc zamknąć, patrzę, a wy jak te kamienie... - kręcąc głową znikła za stodołą.

Obudziłam Piotrka, z pokoju zabrałam swetry dla Moniki i dla siebie, po czym wsiedliśmy do samochodu.

- Mam nadzieję, że nie zasuszyli się na słońcu, jak dwie mumie egipskie - zażartował Piotrek.

- Gorzej, jeśli Monika z Tomkiem mają się dobrze i poukręcają nam łby! - puściłam do kolegi oko i odpaliłam samochód, po czym dopowiedziałam z humorem: - Marianno, jedziemy w gości!


Kamieniec Ząbkowicki był od XIII wieku związany z cystersami, którzy stopniowo rozwijali zabudowania klasztorne. W średniowieczu cysterskie dobra należały do najbogatszych w okolicy. Mimo licznych wojen, których nie brakowało na obszarze Dolnego Śląska, klasztor przetrwał w rękach właścicieli aż do 1810 roku. Dopiero XIX wiek przyniósł sekularyzację tych ziem i na mocy rozporządzenia Wilhelma III zostały one wcielone do korony. W 1912 roku Kamieniec zakupiła córka króla pruskiego Fryderyka Wilhelma II, Fryderyka Luiza Wilhelmina. Po jej śmierci ziemie te przypadły w spadku jej córce, Mariannie Orańskiej.

Rok później księżniczka podjęła decyzję o budowie pałacu na terenie Kamieńca. Projekt ogromnego przedsięwzięcia powierzyła ówczesnej sławie w dziedzinie architektury - Karlowi Schinklowi. Dlaczego wybór padł akurat na tego człowieka? Marianna wiedziała, czego może spodziewać się po Schinklu, ponieważ kilka lat wcześniej zaprojektował on berlińską posiadłość jej męża - Albrechta. Dokonano wyboru projektanta, wydzielono niezbędne fundusze, więc można było zabrać się do tworzenia pierwszych rysunków przyszłego pałacu. Tutaj warto wspomnieć o tym, że sam architekt wizytował miejsce budowy zaledwie dwa razy. Pierwszemu projektowi pałacu nadał rys typowo renesansowy. Szkic powstał w ciemno, zanim Schinkel poznał charakterystykę terenu, na którym zamek miał stanąć. Po ceremonii położenia kamienia węgielnego architekt dokonał niezbędnych poprawek w projekcie, w którym tym razem zaczęły przeważać wykończenia gotyckie. I tak, po licznych konsultacjach z księżniczką, powstał zarys pałacu w nowym stylu, łączącym wpływy różnych okresów i obszarów.

Schinkel dokonał, wydawać by się mogło, niemożliwego. Umiejętnie pogodził renesansowe krużganki z neogotyckimi ostrołukami, mury przypominające średniowieczną fortyfikację z wielkimi oknami nie sprzyjającymi zachowaniu funkcji obronnej. Tylko mistrz w swojej dziedzinie mógł odważyć się na tak trudną sztukę. Wystarczyło, by przekroczył niewielką granicę, a jego dzieło stałoby się zwyczajnym kiczem. Na szczęście Marianna wynajęła geniusza, który zrealizował dziecięce marzenia księżniczki.

Ozdobą czteroskrzydłowego pałacu są cztery wieże wyrastające w miejscach, gdzie stykają się ze sobą sąsiednie skrzydła. Razem tworzą czworobok z wewnętrznym dziedzińcem. Zarówno mury, jak i wieże są zwieńczone blankami. Dwie strzeliste wieżyczki wyrastające z fasady budynku nadają mu orientalny charakter, najpewniej mauretański.

W czerwcu 1838 roku ruszyła budowa pod nadzorem Ferdynanda Martiusa.

Warto wspomnieć co nieco o tym człowieku. Pojawił się on na planie wydarzeń tuż po zdaniu państwowego egzaminu na budowniczego i większą część życia poświęcił kamienieckiej posiadłości księżniczki Marianny.

Schinkel nie zdążył doprowadzić budowy do końca. Zmarł w 1841 roku, a wszystkie jego obowiązki zostały przekazane Martiusowi. Jeszcze szesnaście lat trwały prace, nim stan pałacu pozwolił fundatorce na pierwszy w nim nocleg. Jako że mistrz Schinkel nie pozostawił żadnych wskazówek co do urządzenia wnętrz pałacu, to zadanie należało do Martiusa. Ażeby pracę wykonać należycie, udał się on razem z synem Marianny w podróż do Anglii, by podpatrzeć tamtejsze trendy.

Szybko, bo już w 1873 roku kamieniecki majątek przeszedł w ręce księcia Albrechta. Syn Marianny otrzymał go od niej w prezencie ślubnym.

Do 1940 roku udawało się go zachować w rękach bezpośrednich krewnych Albrechta i jego żony, Marii von Sachsen Altenburg, przez następne pięć lat pałac był własnością księcia Waldemara Pruskiego i jego żony Kaliksty.

Wraz z wejściem na teren pałacu wojsk radzieckich w maju 1945 roku zaczęła gasnąć jego świetność. Po grabieżach i dewastacji, po dziś dzień zamek nie odzyskał pierwotnej formy. Obecnie bardziej przypomina bajkowe ruiny niż tętniącą życiem letnią rezydencję Hohenzollernów.


Piotrek stęknął na widok jaguara, obok którego zaparkowaliśmy.

- Full wypas! - mruknął pod nosem. - Twój też jest niezły - dodał, widząc moją skwaszoną minę.

Jeden sweter zarzuciłam na plecy, drugim obwiązałam pas. Monika nie odbierała telefonu, mimo to wiedzieliśmy, dokąd iść. Na wysokości parkingu, przy kościele u podnóża zamkowego wzgórza, zboczyliśmy z wyznaczonej ścieżki. Wspinaliśmy się po stromym zboczu porośniętym parkiem.

Był zaniedbany, spomiędzy drzew wyrastały liczne samosiejki i bujne krzaki.

Stanowiło to zaletę, dając bezpieczny kamuflaż. Chwytaliśmy się sterczących z ziemi badyli i zapierając nogi o pnie, podciągaliśmy się wyżej i wyżej. Zmierzchało, ale ciemność nie była jeszcze na tyle gęsta, byśmy mogli swobodnie poruszać się normalnymi duktami. Co chwila nasłuchiwaliśmy, czy aby nie skradają się za nami niepowołane osoby.

Nie czułam lęku ani strachu, nie miałam na to czasu. Dopiero, kiedy spośród koron dębów dobyły się odgłosy puchacza, dostałam gęsiej skórki.

Stare ptaszysko pewnie pamiętało niejedno ciekawe wydarzenie z historii zamku i niczym wróż zapowiadało następne.

Gęstwina parku skończyła się. Piotrek, zachowując czujność, przebiegł ścieżkę, by sprawdzić, czy po drugiej stronie czekają na nas Monika i Tomek.

Nie czekali.

Popatrzyliśmy tylko na siebie i niemalże na wyścigi zaczęliśmy wspinać się w górę tarasów. Przeszkadzały murki, barierki i przerośnięte trawy.

Nie zważaliśmy ani na zadrapania, ani na to, że na otwartej przestrzeni tarasów ktoś mógłby nas dostrzec. Gnaliśmy przed siebie i liczyło się wyłącznie to, by jak najprędzej dotrzeć na wewnętrzny dziedziniec zamku. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i jednym susem wskoczyliśmy pod arkady, na których spoczywał główny balkon. Dopadliśmy drzwi, Piotr z całą siłą naparł na żelazną klamkę, wcisnął ją, lecz drzwi ani drgnęły.

- A niech to! - wysyczał przez zęby. - Ktoś zamknął je od środka.

- Nie ma tu innego wejścia?

- Tak na szybko żadną inną drogą nie dostaniemy się do fontanny.

I wtedy stało się coś niezwykłego! W zamku zachrzęścił klucz i zza drewnianego skrzydła drzwi wychyliła się lśniąca czupryna Moniki.

- Właźcie.

- Skąd wiedziałaś, że to my? - stanęłam jak wryta.

- Robicie tyle hałasu co cała armia.

- Gdzie Tomek? - zainteresował się Piotrek.

Monika wskazała na korytarz i tą drogą poszliśmy. Bez niej, bo została na posterunku.

Podłogi, sklepienia i ściany zlewały się w ciemność. Mimo to po prawej stronie dostrzegłam jaśniejącą twarz Marianny i jej smutny wzrok spoglądający z portretu.

Trzymaliśmy się ściany i tak dotarliśmy do dziedzińca. I wtedy uświadomiłam sobie, że z fontanną jest coś nie tak. Jeszcze wczoraj jej środek był równomiernie pomalowany niebieską farbą. Teraz w centralnej części znajdowało się czarne kółko.

Rozejrzeliśmy się, ale nie spostrzegliśmy Tomka. Podeszliśmy do fontanny.

Spośród zwisającego ze ściany bluszczu, który teraz był ciemną plamą, zawył puchacz. Poczułam dreszcz na plecach. Ptaszysko przyleciało za nami i przyglądało się nam.

Środek fontanny obniżył się, tworząc pierwszy ze schodków. Stanęliśmy na nim. Tunel schodził ostro w dół, po czym zakręcał. Musiał powstać równocześnie z zamkiem, bo wyłożono go szklącymi się cegłami. Spomiędzy nich wystawały metalowe oczka. Zapewne niegdyś był przez nie przełożony sznur służący za barierkę, teraz zostały same uchwyty.

Znowu przydał się telefon komórkowy, którego wyświetlacz posłużył za latarkę. Marną, bo marną, ale zawsze jakąś.

Niczego mnie życie nie nauczyło!” - pomyślałam i więcej się nie wahałam. Pewnym krokiem poszłam w ślad za Piotrkiem. Moje serce biło coraz szybciej, a kiedy przypomniałam sobie historię wędrówki wrocławskimi podziemiami, dłonie zrosił mi pot. „To ostatni raz. Nigdy więcej nie będę wchodziła do takich miejsc” - postanowiłam sobie. Dodało mi to odwagi.

Tunelem biegły wodociągi. Grube, grubsze i te całkiem cienkie rury doprowadzały wodę do rozległej sieci przypałacowych fontann. Pokonaliśmy kilkadziesiąt metrów tunelu, potem zatrzymał nas kamienny cokół.

- Widzisz coś specjalnego? - zapytałam Piotrka.

Nagle silne pchnięcie od tylu powaliło mnie na kolana.

- Szybciej! Jazda do sali! - krzyknął męski głos.

- Walada - wykrztusiłam.

Rwący ból rozdarł mi kolana. Na szczęście część siły upadku zamortyzował sweter, który miałam omotany wokół pasa.

- Pod ścianę! - wrzeszczał. - Bez sztuczek!

Trzeszczący pod butami piasek mówił, że mężczyzna biega jak oszalały. Na ułamki sekund traciłam świadomość i nie wszystko do mnie docierało. Piotrek dźwignął mnie na rękach i przeniósł w głąb pomieszczenia, w które przeszedł tunel.

- Szukaj! - rzucił po chwili Walada.

Nie widziałam go, nie widziałam nawet towarzyszącego mi kolegi.

Skąd Walada się tu wziął?! W jaki sposób zaszedł nas od tyłu, skoro przy drzwiach czuwała Monika? „O rany! Czy nic jej się nie stało”? - pomyślałam.

Przycisnęłam się do ściany. Gdzieś tu musiała też być Alicja. No, chyba że Tomek sam odkrył przejście w fontannie...

Wtem cały tunel i rozciągającą się przed nami komorę wypełniło światło.

Ogarnęły mnie chwilowe dreszcze. Aż za dobrze pamiętałam sztuczki Walady z zapalaniem światła, wybuchami i podziemnymi korytarzami!

- Już po wszystkim - powiedział inny męski głos.

Odwróciłam się. Za główną rurą wodociągu stał znajomy mi mężczyzna z siwym kucykiem. Obok niego stryj! Alicja oparta tyłem o ścianę spuściła wzrok, by nie natrafić na spojrzenie Walady. Zdaje się, że działali wspólnie, ale stryj okazał się być sprytniejszy. Zaraz, zaraz, a facet z kucykiem?

Czyżby był po naszej stronie?

Kiedy oprzytomniałam na dobre, rozejrzałam się po pomieszczeniu.

Rury, rury i rury! Ani najmniejszego kuferka ze skarbem! Zatem po co ta cała bieganina? Przyznam, że byłam niepocieszona.

Alicja i Walada milczeli, zresztą co mieliby mówić? Przegrali z kretesem.

Za napaść i włamanie dostaną wysokie wyroki. A przecież jeszcze śmierć antykwariusza...

Stryj zadzwonił po policję, po czym podszedł do mnie. Na wysokości kolan miałam na spodniach czerwone plamy. Piekło jak diabli! Wolałam nie myśleć, co zobaczę, kiedy podwinę nogawki.

- Zosieńko... - zaczął stryj błagalnym tonem.

- Niech stryj nic nie mówi! Wszystko było pod kontrolą! - zapewniłam, nie wierząc we własne słowa.

Znowu zapobiegliwość Pana Samochodzika ocaliła mnie przed katastrofą.

Kwadrans później światła latarek oznajmiły przybycie policjantów. Do podziemia wprowadził ich Tomek. Zabrali córkę antykwariusza i Waladę.

Podczas pobieżnego przeszukania znaleźli przy mężczyźnie oryginalny trzeci medal, przy Alicji znajome szkice. Jeśli wykonała je własnoręcznie, byłby to niezbity dowód na to, że brała udział w tej sprawie. Poza tym, o ile Alicja nie pozbyła się ich, w ząbkowickim domu miała odlewy drugiego medalu. Ponadto należy wspomnieć, że stróże prawa ujęli również Waladównę i jej kompanów, którzy u podnóża pałacu czekali w golfie na tryumf Walady.



ZAKOŃCZENIE


Któż mógł przypuszczać, że w tej całej historii, która zaczęła się od bibułki wklejonej do folderu informacyjnego, będzie chodziło o stawkę znacznie wyższą niż wartość największych i najbardziej przejrzystych brylantów?

Kto mógł wiedzieć, że przygoda prowadząca nas przez najsławniejsze budowle Dolnego Śląska i najbardziej zagmatwane życiorysy tutejszych znakomitości, doprowadzi nas w końcu do niepozornego kościółka niknącego pośród innych zabytków Ostrowa Tumskiego?

Od pamiętnego wykładu w Auli Leopoldyńskiej minął rok. Tego jesiennego dnia, kiedy powróciłem do stolicy Dolnego Śląska, była równie piękna pogoda. Z bijącym sercem zająłem miejsce przy stoliku jednej z licznych restauracji na Rynku. Słońce opierało się na posągu hrabiego Fredry, a w tle przebijały się stragany z kolorowymi kwiatami.

Paul Santos nie kazał na siebie długo czekać. Przyszedł w nie rzucającym się w oczy ubraniu, za to rozpuścił włosy, przez co i tak zwracał na siebie uwagę.

Podaliśmy sobie ręce i zamówiliśmy chłodne napoje.

Położyłem na stole aksamitne pudełko. Spoczywał w nim czwarty, ostatni medal. Miałem sporo czasu, by przyjrzeć mu się dokładnie, ale nie wykonałem ani szkiców, ani wycisków, ani zdjęć czy innych kopii.

- Jest pan gotów? - zapytał Santos. Przytaknąłem i rzekłem:

- Lecz najpierw chciałbym wyjaśnić jeszcze kilka niedomówień.

- Proszę pytać.

Niejasności pojawiło się wiele, ale musiałem je wyselekcjonować.

Mężczyzna, mimo przychylności wobec mnie, wciąż był trudnym rozmówcą.

Zachowywał dystans i omawiał tylko te sprawy, które nie naruszały jego prywatności. Znałem jego imię i nazwisko, a nawet numery rejestracyjne samochodu i motoru, a jednak nie potrafiłem oprzeć się wrażeniu, że ta otoczka jest wyłącznie iluzją i pryśnie wraz z naszym pożegnaniem. Mimo to byłem mu wdzięczny.

Po kilkakroć przemyślałem kwestie, jakie miałem zamiar poruszyć.

- Czyim dziełem był wybuch, który zamknął nam drogę ucieczki z piwnic na Piastowskiej? - zacząłem.

- To pytanie jest zbędne - usłyszałem. - Przy wyjściu z podziemi znaleźliście przecież kościotrupa, nieprawdaż?

Zastanawiałem się na głos:

- Następnego dnia po feralnej nocy w tunelach, nie udało nam się odnaleźć szkieletu. Odkryłem wtedy jednak coś, co mnie zaciekawiło. Były to białe okruchy wosku. Alicja Zimoch wyrzeźbiła szkielet, a Walada podłożył go przy końcu podziemnej trasy. Ale skąd ten nikczemnik znał miejsce wejścia do wojennego szpitala?

- Z rodzinnych przekazów. I to jest jedyna prawda, na jaką zdobył się wobec pana.

- Skąd wziął pan czwarty medal? - zapytałem nagle zmieniając temat.

Żywiłem nadzieję, że zadziałam z zaskoczenia.

- Mówiłem już panu, że nasza organizacja zajmuje się ukrywaniem i ochroną wartościowych rzeczy. Ja po prostu wiedziałem, gdzie tego medalu szukać. Walada nie wiedział i dlatego próbował wykorzystać do tego pana, licząc na pański geniusz.

- Skąd Walada miał pierwszy medal? Bo, jak przypuszczam, podrzucił go Zośce za pośrednictwem Alicji.

- Banał! Ukradł go.

Słońce zaszło i Rynek oświetlały pomarańczowe latarnie. Sączyliśmy napoje, przegryzając ciastka wypełnione gorącym musem z jagód. Po tej skromnej przekąsce udaliśmy się piechotą w stronę Ostrowa Tumskiego.

Wrześniowy wieczór pachniał jeszcze latem. Po deptakach, pomiędzy kamieniczkami snuli się turyści i zakochani. A w powietrzu czuć było coś nadzwyczajnego, co miało sprawić, że tej daty nie zapomnę do końca życia.

- Dlaczego zdecydował pan, że pokaże mi rękopis? - zapytałem.

- Ufam panu, bo wcześniej pan zaufał mi.

Poszedłem za ciosem i drążyłem:

- Pańska organizacja ukryła ten dokument?

- Rękopis został ukryty w 1501 roku i w tym samym miejscu spoczywa do dziś. Opowiem panu o kimś. Ów szczególny człowiek był nauczycielem Mikołaja Kopernika i jego bliskim przyjacielem. Uczył w Krakowie, przewodniczył szkole w Świdnicy, pracował także we Wrocławiu. Zatwardziały humanista i pedagog dążący do krzewienia wśród młodzieży wiedzy zgodnej z podówczas nowoczesnymi nurtami. Stworzył podręczniki poezji i geografii. Jako czynny poeta parał się opisywaniem takich wydarzeń, jak koronacja Zygmunta Starego czy jego ślub z Boną.

- Wawrzyniec Korwin15, o nim mówimy, nieprawdaż?

- A nie mówiłem, że jest pan geniuszem? - zaśmiał się. - W istocie chodzi o Korwina, który mieszkał we Wrocławiu w latach 1499- 1503.

Wydarzenia opisane w kronice podłożonej przez Waladę, miały miejsce w 1501 roku. Wtedy to, w sierpniu, Mikołaj Kopernik przejazdem gościł we Wrocławiu i przekazał Wawrzyńcowi Korwinowi rękopis.

Osiągnęliśmy cel. Czwarty medal zaprowadził nas do najbardziej niepozornej budowli Ostrowa Tumskiego. Gotycki kościółek pod wezwaniem świętego Marcina nie mógł równać się ze swoimi gigantycznymi towarzyszami: katedrą i kościołem Świętego Krzyża. Leży na uboczu i nie interesuje ani turystów ani mieszkańców. Zaczęto go budować pod koniec XIII wieku, ostatnią cegłę położono prawdopodobnie dwa stulecia później. Druga wojna światowa strawiła wnętrze budowli w dużym stopniu, ale część zachowanej architektury to oryginalne elementy gotyckie.

Przy drzwiach czekał na nas ubrany na czarno mężczyzna. O nic nie pytałem, kiedy najpierw otwierał, a potem zamykał za nami drzwi. Paul uklęknął przy jednym z dziesięciu wykutych w kamieniu łuków i odsunął płytę podłogową. Wcześniej ktoś przygotował ją, wydłubując spoiwo i oczyszczając fugi.

Moim oczom ukazał cynowe pudełko. Uchyliłem wieczko i zobaczyłem zwój ze zwróconą do góry pieczęcią. Założyłem bawełnianą rękawiczkę, którą miałem w kieszeni i dotknąłem bezcennego rękopisu. Chwilę później trzymałem go w dłoni. Byłem szczęśliwy.

- Czego dotyczy? - zapytałem.

- Kiedy zbada go pan, tajemnica wyjaśni się - odparł mój towarzysz.

Serce biło mi w oszalałym tempie. Cóż astronom wszech czasów mógł tak bardzo chcieć zachować dla potomności? Poczułem przemożną chęć natychmiastowego rozkruszenia laku i odczytania zawartości. Tu! Teraz!

Zaraz! Ukazać światu skrywaną przez lata prawdę!

Nagle poczułem, że w świątyni zostałem sam.

Po chwili i ja wyszedłem na dwór.

- Dziękuję - usłyszałem szept.

- Zaufał mi pan - odparłem i ruszyłem przed siebie. Potrzebowałem długiego spaceru...







1 Przygodę opisano w tomie „Perły księżnej Disy”.

2 Anegdota zaczerpnięta z książki Zygmunta Antkowiaka, Pomniki Wrocławia. Wrocław 1985.

3 Breslau - niem. nazwa Wrocławia

4 Karl Hanke (1903 - 1945) - od 1941 r. gauleiter Dolnego Śląska i Komisarz Obrony Rzeszy


5 Oporów - południowa dzielnica Wrocławia

6 Ołbin - dzielnica w środkowej części Wrocławia

7 Plac Solny - miejsce przylegające bezpośrednio do Rynku. Charakterystycznym elementem placu Solnego są czynne przez całą dobę kwiaciarnie, oryginalne kafejki ukryte w zaułkach niedostępnych dla obcych...

8 Śródmieście - dzielnica w centrum Wrocławia

9 Karłowice - północna dzielnica Wrocławia


10 HIC IACET PECCATOR FRANCISCUS LUDOVICUS COMES PALATINUS - Tu spoczywa grzesznik Franciszek Ludwik, elektor Palatynatu

11 Blanki - zwieńczenie murów obronnych i baszt na kształt naprzemiennych prostokątów, raz pełnych, raz pustych


12 Wilhelmina Fryderyka Luiza Charlotta Marianna Orańska z domu księżniczka niderlandzka (1810- 1883).

13 Albrecht von Hohenzollern - syn króla pruskiego Fryderyka Wilhelma III, brat cesarza niemieckiego Wilhelma I


14 Dzisiejsza granica czeska

15 Wawrzyniec Korwin (1465- 1527) - nauczyciel, pisarz i poeta. Wykładał nauki humanistyczne na Akademii Krakowskiej


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
76 Pan Samochodzik i Perły Księżnej Daisy Iga Karst
Pan Samochodzik i Diable Wiano
71 Pan Samochodzik i Włamywacze
85 Pan Samochodzik i Wyspa Sobieszewska
52 Pan Samochodzik i Szaman
69 Pan Samochodzik i Strachowisko
09 PAN SAMOCHODZIK I ZAGADKI FROMBORKA
84 Pan Samochodzik i Knyszyńskie Klejnoty
57 Pan Samochodzik i Złoty Bafomet
08 Pan Samochodzik i tajemnica tajemnic
04 Pan Samochodzik i tajemnice warszawskich fortów
05 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara
04 Pan Samochodzik i tajemnice warszawskich fortów cz 
02 Pan Samochodzik i tajemnica Araratu cz 
21 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara
Pan Samochodzik i tajemnice warszawskich fortów
102 Pan Samochodzik i tajemnica Araratu
22 Pan Samochodzik i Twierdza Boyen
77 Pan Samochodzik i Zamek w Chęcinach

więcej podobnych podstron