76 Pan Samochodzik i Perły Księżnej Daisy Iga Karst

Iga Karst

PAN SAMOCHODZIK

I PERŁY KSIĘŻNEJ DAISY

76

ROZDZIAŁ PIERWSZY

ZNAĆ PRZYGODĘ Z AUTOPSJI • KOLOS NAD PEŁCZNICĄ • KOBIETA Z

LAPTOPEM • SKRADZIONE ZDJĘCIA KSIĘŻNEJ • SKĄD ZNAM MĘŻCZYZNĘ Z

MAHONIOWĄ LASECZKĄ • STRYJ TOMASZ • WSPOMNIENIE PRZYGODY SPRZED

LAT • POGODA KRZYŻUJE NASZE PLANY • REZYGNUJĘ Z ZUPY CZOSNKOWEJ I

KNEDLIKÓW • CZYTAĆ CZY ZWIEDZAĆ? • HISTORIA KSIĄŻA W USTACH RUDEJ

PRZEWODNICZKI • WRZAWA, FLESZE I NAPIERAJĄCY TŁUM • RATUNEK ZE

STRONY „FACETÓW W CZERNI"

Gdyby nie to, że urodziłam się jako siostrzenica detektywa, zapewne nigdy nie otarłabym się o prawdziwą przygodę. Jej istotę znałabym wyłącznie z beletrystycznych książek. Lecz wtedy miałabym przed sobą tylko suchy papier, a resztę musiałaby domalować moja wyobraźnia. Miałam jednak szczęście poczuć smak, zapach i dotyk przygody, a nawet stać się jej częścią. A wszystko zaczęło się w czerwcu i to prawie równocześnie w dwóch miejscach... Ale po kolei...

Zniecierpliwiona staniem w gigantycznym korku uderzyłam rozprostowanymi dłońmi w kierownicę. Wyrzuciłam z siebie złość spowodowaną moją kompletną bezradnością w stosunku do panującego na drodze tłoku.

Utknęliśmy na Węźle Bielańskim, na drodze prowadzącej z Wrocławia do Wałbrzycha. Celem naszej eskapady był - położony około siedmiu kilometrów od tego ostatniego - Zamek Książ, gdzie w ogrodach, z rozłożonym sprzętem telewizyjnym czekała na nas ekipa nagraniowa. Mieliśmy bowiem zarejestrować materiał do mojego nowego wideoklipu.

Zegarek wskazał szesnastą, co oznaczało, że nasze spóźnienie sięgnęło godziny.

Jacek siedział obok mnie, na przednim siedzeniu i w najlepsze zabawiał się grami zainstalowanymi w telefonie komórkowym. Już dawno skończył dwadzieścia lat, ale wciąż trwał w nim duch małego dziecka, więc w czasie naszych licznych podróży, właśnie w ten sposób umilał sobie dłużące się godziny.

- A nie możesz przejechać bokiem? - zaproponował nie odrywając wzroku od pasjonujących
go wirtualnych rozgrywek.

Zirytowałam się, ponownie dając wycisk niewinnej niczemu kierownicy:

- Jasne! Pojedziemy na przełaj. Po polu!

Czułam, jak po smaganej gorącym powietrzem skroni spływa stróżka potu. Spryskałam twarz wodą w sprayu. Tymczasem z radia poleciały znajome dźwięki:

1

(...) ooooh świaaaaaaat

ooooh yeah

każdy z naaaaas (..)

Automatycznie zmieniłam stację. Słysząc własny głos w eterze, dostawałam mdłości. Nawet najlepsza piosenka słuchana w nadmiarze potrafi obrzydnąć. Aten utwór znałam w najdrobniejszym szczególe - sama umieściłam każdą nutę w pięciolinii.

Jacek nawet nie drgnął zanurzony w nierealnym świecie multimediów. Zaabsorbowany nim być może w ogóle nie usłyszał piosenki. Znużona milczeniem przerwałam ciszę:

- Kciuki ci odpadną, jak będziesz tak ciągle manipulował przy tym telefonie - zażartowałam, ale nie dobiegł mnie żaden odzew ze strony brata.

Pomimo swojego infantylnego zachowania, mógł podobać się kobietom. Miał rozczapierzone włosy średniej długości z zawadiacko opadającymi na oczy kosmykami. Był dobrze zbudowany, ale w żadnym wypadku nie imały się go dodatkowe kilogramy. Ubierał się z lekkim niedbalstwem, celowo łącząc spodnie z metkami najlepszych domów mody z rozpadającymi się podkoszulkami zakupionymi w sklepach z używaną odzieżą. Gdyby nie to, że Jacek kompletnie nie potrafił śpiewać, fałszując najprostsze melodie, mógłby - tak jak ja - profesjonalnie zająć się muzyką. Z pewnością nie zabrakłoby mu, szalejących za nim na każdym kroku, fanek. Na razie jednak zadowalał się pełnieniem funkcji mojego menedżera. Nadawał się do tego znakomicie, gdyż posiadał niesłychany dar robienia interesów, zatem: negocjował kontrakty na występy, pilnował terminarza...

Wkrótce udało nam się ominąć rozciągającą się po prawej stronie sieć centrów handlowych. Jeszcze chwila i na horyzoncie wyrósł masyw Ślęży - położonej niedaleko Wrocławia góry, będącej pozostałością po wygasłym stożku wulkanicznym. Jest to miejsce owiane tajemnicą ze względu na krążące od czasów drugiej wojny światowej opowieści, mówiące o tym, że tuż przed przybyciem na te ziemie Rosjan wojska niemieckie ukryły w masywie Sobótki (jak inaczej nazywana jest Ślęża) ciężarówki ze złotem i dziełami sztuki. Niektórzy historycy twierdzą, że to właśnie tam, w specjalnie do tego przygotowanym schowku, zakamuflowano Bursztynową Komnatę. Wejście do schowka zostało wysadzone w powietrze przy pomocy materiałów wybuchowych. Miejsce to niczym się nie różni od innych fragmentów zboczy górskich i nie sposób je odnaleźć.

Ruch nieco zelżał, ale - mimo to - nie mogłam rozwinąć moim sportowym samochodem zbyt dużej prędkości, gdyż droga była wąska, kręta i na dodatek pobocza obsadzono drzewami, które skutecznie ograniczały widoczność. Padające spomiędzy nich plamy słońca migotały w oczach, oślepiając kierowców.

Tuż przed Wałbrzychem skręciliśmy z asfaltowej szosy w wybrukowaną dróżkę, prowadzącą ku zamkowi. Jacek schował wreszcie telefon komórkowy do kieszeni i rozglądał się po otwartej, pokrytej trawą przestrzeni łąk. Z lewej strony raził smutkiem opustoszały hipodrom. Dróżka nie wydawała się podchodzić w górę, więc każdego mogło ogarnąć zdziwienie, kiedy okazywało się, że zamek zbudowano wiele metrów nad poziomem morza. Głęboka rozpadlina obejmowała go z trzech stron, natomiast podjazd był niemalże płaski. Książ nie był widoczny z oddali, gdyż tonął w połaciach mieszanych lasów.

Na szczęście barokowa brama wjazdowa, za którą wylano asfaltowe podłoże, niszcząc tym samym cenny poniemiecki bruk, była otwarta i bez przeszkód mogłam przez nią przejechać. Nie zatrzymał mnie także znak zakazu wjazdu. Lekceważąc go zabrnęłam aż pod same mury zamku.

2

Ulokowałam samochód na parkingu, za betonową fontanną wielkości średniego basenu pływackiego i zakomenderowałam:

- Wysiadaj, brachu.

Zabrałam ze sobą torebkę, zamknęłam auto i przedostałam się wąskim przejściem pomiędzy zdezelowanym maluchem i granatowym BMW. Jacek przecisnął się za mną, a potem biegiem pośpieszyliśmy ku ekipie nagraniowej. Przeszliśmy pod łukiem szarego budynku bramnego i wzdłuż oficyn gospodarczych, by stanąć naprzeciw monstrualnej budowli Książa.

Nie można było przejść obok zamku, nie przystając ani na chwilę. Potężny kolos wzbudzał respekt W końcu mieliśmy szansę podziwiać największy zamek Śląska i jeden z najokazalszych w Europie. Malowniczy krajobraz, pośród którego ponad doliną rzeki Pełcznicy górował Książ, nie tylko był idealną scenerią do filmów i teledysków, ale także przedmiotem godnym uwagi każdego szanującego się obieżyświata.

Zamek wznosił się na skale, rozdzierając spokój wszechobecnej, dzikiej natury cząstką cywilizacji. Chroniła go porośnięta gęstym lasem kotlina, dzięki której przez stulecia budowla miała status twierdzy obronnej. W tymże lesie wytyczono liczne szlaki do pieszych wędrówek, którymi można dotrzeć zarówno do palmiarni w Lubiechowie, jak i do sztucznych ruin nazwanych Starym Książem, gdzie niegdyś urządzano imprezy wzorowane na średniowiecznych turniejach rycerskich.

Po dłuższej chwili oswoiliśmy się z widokiem betonowego olbrzyma i ruszyliśmy w prawo, na tarasy. Jeszcze nim opuściliśmy zadbany dziedziniec, wyszperałam z torebki puderniczkę, by móc przekonać się, w jakim stanie był mój makijaż. Dyskretnie zerknęłam do lusterka, jednak to nie odbicie mej twarzy skupiło moją uwagę, lecz zarys sylwetki człowieka, który właśnie przekraczał próg zamku. Ściskał w ręce mahoniową laseczkę zwieńczoną srebrną główką. Nie podpierał się nią. Niezwykły przedmiot zafrapował mnie nie mniej niż jego właściciel. W jego wyraziście zarysowanych pod pełnymi brwiami oczach zalśniła znajoma iskra...

Uświadomiłam sobie, że ów człowiek nie jest mi obcy. Wielokrotnie miałam z nim styczność i choć było to kilka lat temu, doskonale go zapamiętałam. Niestety, nie od najlepszej strony...

Przeszył mnie dreszcz. Obróciłam się, ale przy drzwiach tkwiło już jedynie niewielkie działo. W drżącej dłoni zamknęłam puderniczkę i popędziłam w ślad za oddalającym się Jackiem, ku oczekującej w ogrodach ekipie nagraniowej.

Na jednym z tarasów ustawiono prowizoryczną garderobę w postaci białego foliowego namiotu. Przebrałam się tam - zgodnie z sugestią stylistki - w odważny, częściowo przezroczysty top oraz spódniczkę, na której metalowymi koralikami wyszyto wyraz: „NIKA" - mój sceniczny przydomek. Ubioru dopełniały wysokie kozaczki z niezliczoną ilością pasków i klamerek. W dra­pieżnym makijażu i z dziką fryzurą a la Irokez mogłam stanąć przed kamerą.

Ujęcia powtarzano do znudzenia. Ciągle poprawiano mi rozpływający się w upale makijaż. Temperaturę na planie dodatkowo podnosiły dwie ogromne, zalewające mnie białym światłem lampy...

Ekipa nagraniowa, to znaczy: producent, reżyser, makijażystka, fryzjer i członkowie załogi technicznej, przez całe popołudnie i wieczór byli w stanie najwyższej gotowości. Pilnowali, by swoje obowiązki wykonać z jak największą precyzją. Tymczasem ja w ogóle nie mogłam skupić się na pracy.

- Nika! Mówię do ciebie! Słyszysz?! - warczał reżyser teledysku. - Odwróć głowę na prawo,
żeby powietrze z wentylatora mogło rozwiewać ci włosy... No, tak jest zdecydowanie lepiej... -

3

dyrygował.

Krzyki i uwagi ekipy na nic się zdały, gdyż pochłonęła mnie inna sprawa - wyobraźnia wciąż podsuwała mi obraz tamtego mężczyzny. Myśl o szarmanckim człowieku w stalowym garniturze nie dawała mi spokoju...

Sprzęt nagraniowy został złożony przez techników wraz z nadejściem zmroku. Nie zdążyliśmy zrealizować całego materiału zdjęciowego i konieczne było pozostanie w Książu do czasu ukończenia nagrań. Przezornie wcześniej Jacek zarezerwował wszystkim pokoje w miejscowym hotelu. Ku mojej radości, przydzielono mi ładny apartament z widokiem na zamek. Składały się na niego dwa pokoje i łazienka.

Pierwsze pomieszczenie służyło jako salon, choć wyposażono je w komplet wypoczynkowy; drugie pełniło rolę sypialni. Na widok łóżka z miękkim materacem ogarnęła mnie senność. Zanim jednak dany mi był odpoczynek, musiałam pójść z Jackiem do samochodu, żeby zabrać do hotelu nasze bagaże.

Miękkie promienie gasnącego słońca delikatnie połyskiwały różową łuną, odbijającą się od liści drzew na stokach wąwozu. Ciepły czerwcowy wieczór nastrajał do romantycznego spaceru po tutejszym parku. Aleja nie miałam z kim spacerować, więc tylko przez chwilę pozwoliłam sobie na słabość i dałam się porwać nastrojowej atmosferze. Pachniało latem i przygodą. Pachniało tajemnicą. A może to tylko klimat Książa wywarł na mnie takie wrażenie?

Zatrudniony w hotelu chłopak zabrał z bagażnika mojego samochodu walizki, by zanieść je do apartamentu. Nim odszedł, wręczyłam mu drobny napiwek. Równocześnie wziął bagaż kobiety, która podjechała na parking żółtym polo z mazowiecką rejestracją. Była drobnej budowy, niską blondynką z przystrzyżonymi krótko włosami postawionymi na żel w sterczące igiełki. Zamaszy­ście kierowała chłopakiem, którego bezceremonialnie obarczyła pękatą torbą podróżną. Sama wzięła do ręki sztywną walizkę z przenośnym komputerem i pognała do hotelu.

Zamknęłam samochód i usiadłam na ławce tak, by wzrokiem obejmować mury głównego gmachu zamku. Widziałam je teraz z bocznej perspektywy. Ich zarys z wolna niknął w gęstniejącej nocy. Wkrótce stał się spójną masą i nie można już było odróżnić kolejnych dobudówek, które przez wieki stworzyły istny zlepek stylów architektonicznych. Jedynie białe elementy pruskiego muru jaśniały w blasku księżyca odcinając się od reszty ścian.


Dopiero późnym wieczorem, za sprawą ssania w żołądku, przypomniałam sobie o posiłku -najwyższa pora, bo od śniadania nie miałam niczego w ustach. Restauracja na parterze hotelu była czynna, choć wyludniona. Poprosiłam o ciemne pieczywo i sałatkę grecką. Popiłam to mrożoną herbatą.

Czy to możliwe, że to był ON? Jakie jest prawdopodobieństwo natknięcia się na kogoś w przypadkowym miejscu i o przypadkowym czasie? Widziałam go przez ułamek sekundy, ale jestem pewna, że nie mylę się. Co on tu robi? Kolejne brudne interesy? Tacy jak on powinni dostawać

4

wilcze bilety do wszelkich muzeów. A jednak nawet ściśle związani z dziełami sztuki przestępcy mają prawo zwiedzać zabytki..." - zastanawiałam się w duchu nad mężczyzną z laseczką, pochłaniając kolację. Rozgryzając kolejną oliwkę, usłyszałam fragment rozmowy kelnerów, dobiegający zza przepierzenia dla obsługi lokalu:

-Nie mam pojęcia...

Reszty rozmowy nie dosłyszałam. Zostawiłam na stoliku dwadzieścia złotych i czym prędzej udałam się do mojego apartamentu. Starannie zamknęłam za sobą drzwi. Sprawdziłam też, czy okna nie są uchylone. Wysypałam na łóżko wszystkie drobiazgi, które zmagazynowałam w torebce. Rozgarnęłam ręką stertę rupieci, chwyciłam telefon komórkowy i wykręciłam numer.

W słuchawce zgłosił się rozespany głos:

- Halo, kto mówi?

- Dobry wieczór, stryju - powiedziałam spokojnie. - Tu Nika. To znaczy Zosia -
sprostowałam, żeby stryjka nie ogarnęły wątpliwości.

Nika" to mój pseudonim artystyczny. W wytwórni fonograficznej stwierdzili, że moje prawdziwe imię jest ładne, ale zbyt pospolite jak dla „gwiazdy". Wydawało mi się to śmieszne, ale musiałam przystać na warunki wytwórni, gdyż nie podpisaliby ze mną kontraktu.

Stryj cierpliwie czekał na to, co miałam mu do powiedzenia.

- Widziałam go krótko i z daleka, ale nie mam wątpliwości, że to był on. Upewniłam się, gdy
w restauracji, przez przypadek, podsłuchałam rozmowę kelnerów. Mówili coś o skradzionych
zdj ęciach j akiej ś Daisy.

Ponownie chwila ciszy. Potem głębokie westchnienie.

- Istotnie dotarła na moje biurko notatka o kradzieży zdjęć księżnej Daisy von Pless, o której
mowa, ale haniebnego czynu dokonano w Pszczynie, a nie w Książu, Zosieńko. Nie mamy powodu,
aby wszczynać alarm...

Nagle stryja jednak coś zainteresowało:

5

skojarzyć ciemnowłosą Nike z jasnowłosą Zosią...

- Jesteś zmęczona. Wyśpij się, Zosiu. Rano poczujesz się lepiej - stryj błyskawiczne zakończył i rozłączył się.

Stryj ma rację. Narobiłam dużo wrzasku o nic" - uznałam, po czym ze spuszczoną głową poszłam do łazienki i wzięłam zimny prysznic dla ostudzenia emocji.

Leżąc w stylizowanym na rokokowe łóżku, opatulona w chłodną atłasową pościel, zaczęłam snuć wspomnienia z dzieciństwa. Przywołane do pamięci obrazy były namalowane przyjemnymi uczuciami związanymi z intrygującym słowem: „przygoda".

Mniej więcej przed dziesięcioma laty moi rodzice - z wykształcenia fizycy dostali propozycję sześciotygodniowego stypendium, które zostało im przyznane przez uniwersytet w Oxfordzie. Był to dla nich ogromny zaszczyt i nie wypadało im nie skorzystać z okazji do rozwinięcia zainteresowań. Niestety, nie wiedzieli, co zrobić z moim bratem i ze mną - byliśmy wtedy nastolatkami, którzy - na domiar złego - akurat przechodzili fazę młodzieńczego buntu. Przecież nie mogli zostawić nas samych w łódzkim domu! Obawiam się, że nie mieliby do czego wracać. Wtedy mama pomyślała o swoim bracie z Warszawy Tomaszu.

Wakacje pod opieką człowieka, którego praktycznie nie znaliśmy, gdyż rodzice na co dzień nie utrzymywali kontaktu ze stryjem, nie mogły zapowiadać się pomyślnie dla dwójki rozwydrzonych dzieciaków. Tym bardziej że stryj uchodził w rodzinie za starego kawalera „z zasadami"...

Ale tamtego lata nie zapomnę nigdy, a to wszystko dzięki stryjowi, którego początkowo uważałam za staromodnego dziwaka! Mój brat i ja wiedzieliśmy, że pracuje w Departamencie Ochrony Zabytków Ministerstwa Kultury i Sztuki w Warszawie, jednak nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że pełni funkcję człowieka do zadań specjalnych, to znaczy detektywa. Wbrew naszym przypuszczeniom wcale nie przesiadywał za biurkiem i nie wypełniał stert nudnych dokumentów. Zamiast tego wykonywał zadania w terenie. Czasem niebezpieczne - zdarzało mu się ryzykować życie, czasem niewdzięczne - gdy dobro sprawy wymagało wielogodzinnych obserwacji kogoś lub czegoś, ale zawsze ukoronowane sukcesem. O dokonaniach stryja nierzadko pisano w prasie - zarówno krajowej, jak i zagranicznej.

W pamiętne wakacje razem z Jackiem przeżyliśmy największą przygodę życia, pomagając stryjowi w rozszyfrowaniu zagadki kradzieży złotych koron z obrazów i figur Matki Boskiej. Przy okazji odnaleźliśmy zaginioną koronę Władysława Łokietka oraz rozbiliśmy gang nieuchwytnego kolekcjonera.

Stryj widocznie polubił nasze towarzystwo, gdyż nie był to jego ostatni wyjazd, na który nas zabrał. Właśnie podczas jednego z nich miałam sposobność stanąć twarzą w twarz z Jerzym Baturą.

Batura cenił sobie wysoką stopę życiową. Żeby ją osiągnąć i utrzymać, prowadził szyte grubymi nićmi, brudne interesy. Najczęściej trudnił się nielegalnym handlem dziełami sztuki i przemytem. Musiało mu to przynosić spore zyski, gdyż jeździł najnowszymi modelami zachodnich samochodów, nosił markowe garnitury i często bywał na wykwintnych przyjęciach. Stale oblegały go wytworne damy i młode dziewczyny, których łatwowierność wykorzystywał. Trzeba przyznać, że był znakomity w swoim fachu i niewielu ośmieliło się z nim zadrzeć. Zresztą z reguły źle na tym wychodzili... I gdyby nie zmyślne działania stryja, który niejednokrotnie pokrzyżował mu przestępcze szyki, wiele skarbów naszej kultury przepadłoby na zawsze...

Kiedy przed kwadransem szukałam w torebce telefonu, przyszła mi do głowy myśl, że może po raz kolejny będzie nam dane zmierzyć się z tym przebiegłym człowiekiem. „Czyżby Batura

6

przyjechał z Warszawy na Dolny Śląsk, żeby wcielić się w skórę zwyczajnego turysty? Bezinteresowne zwiedzanie zabytkowej budowli przez wytrawnego rabusia?" - zaśmiałam się w duchu. „Zdjęcia skradziono z archiwum innego zamku, więc łączenie pobytu Batury na Zamku Książ i owej kradzieży właściwie nie byłoby racjonalne..." - rozmyślałam, ale mój wewnętrzny monolog przerwała następna myśl. „ A jednak stryja coś zastanowiło. Po co chciał wiedzieć, czy mężczyzna z mahoniową laseczką wie, że jestem na terenie zamku?"

Zasnęłam. Rano czekała mnie dalsza praca na planie teledysku i wysłuchiwanie zrzędzenia ekipy realizacyjnej.

W panice założyłam pierwsze z brzegu, leżące pod ręką ubranie w postaci sztruksowych rybaczków i bawełnianej koszulki, niedbale przeczesałam włosy, umyłam się i zbiegłam do restauracji na śniadanie. Czekałam na nawałnicę złorzeczeń, która powinna spaść na mnie za zaspanie.

Istotnie - strugi ulewnego deszczu omiatały wystające ponad książańską dolinę zabudowania. Z rynien wzburzonymi potokami uchodziła woda, spływająca zaraz po zboczu, aż do koryta rzeki.

Bez pytania przysiadłam się do stolika Jacka, zajmując miejsce obok reżysera.

Tak naprawdę, gdybym tylko zaraz po wejściu na salę, spojrzała na ludzi jedzących śniadanie, od razu dostrzegłabym, że nikt nie ma zamiaru pracować. Wszyscy ubrali się w sportowe dresy, a pomiędzy talerzami z szynką, jajkami, imbrykami z herbatą porozkładali płachty map. Mówiło to samo za siebie.

- Mamy jakieś plany zastępcze? - zapytałam, instynktownie poszukując wzrokiem dzbanka z
kawą. Wyłącznie czarna kawa mogłaby przywrócić mnie po nocnym śnie do życia. Mała porcja
porannej energii.

Rozglądając się po sali, dostrzegłam w rogu niską kobietę z żółtego polo. Robiła ołówkiem w notesie jakieś zapiski lub rysunki. Najwyraźniej nie przeszkadzało jej zamieszanie wywołane w restauracji przez moich filmowców.

- Każdy robi to, co lubi - usłyszałam w końcu od przygarbionego producenta.
Znienawidzony przeze mnie reżyser wyświadczył mi przysługę nalewając do porcelanowej

filiżanki - pochodzącej zapewne z tutejszej, wałbrzyskiej fabryki porcelany - zawiesisty napój. Od razu objął mnie intensywny zapach kawowej esencji. -Nie żartujcie!

- My jedziemy na zakupy. Czechy czekają! - do rozmowy włączył się oświetleniowiec,
wskazując dłonią na resztę ekipy, pochłaniającą śniadanie przy sąsiednich stolikach. - Możesz
zabrać się z nami.

Bez zastanowienia odrzuciłam propozycję:

7

Decyzji nie zmieniłam, gdyż już od dawna w sferze najskrytszych pragnień, które były dla mnie niemalże nieosiągalne, zostało wpisane: „Jeden dzień ciszy i spokoju". Przy dynamicznym, wyczerpującym tempie życia odpoczynek jest na wagę złota.

Zaraz po porannym posiłku ekipa odziana w przeciwdeszczowe sztormiaki wpakowała się do ogromnego vana i ruszyła w stronę Hradec Kralove. Nawet wiecznie zrzędzący reżyser uwolnił mnie od swojego towarzystwa.

Pomachałam im, życząc udanej wycieczki, po czym w pobliskim sklepie z pamiątkami kupiłam „Przewodnik po Zamku Książ i okolicach - na tropie hitlerowskich tajemnic", wróciłam do apartamentu i zanurzyłam się w lekturze.

Mój apartament urządzono współcześnie wykonanymi meblami, które sporządzono na wzór rokokowych. Przytłaczająca ilość zakrętasów nadawała im - według mnie - ciężki charakter. Na szczęście ściany pokoików nie były pokryte ani barokowymi płótnami, ani zdobieniami. Pomalowano je na biało, co równoważyło wystrój pomieszczeń.

Grube smugi deszczu ponuro rozmazywały się na szybach. Każde okno było podzielone na osiem niewielkich, drewnianych ramek, w które wstawiono ręcznie robione, przezroczyste tafle. Charakteryzowała je spora grubość i duża ilość uwięzionych w szkle bąbli powietrza, powodujących zniekształcenia krajobrazu znajdującego się za oknem. Szyby te albo przetrwały w nienaruszonym stanie wojnę, co wydawało mi się nieprawdopodobne, albo zostały wykonane współcześnie, przy pomocy starych metod, w celu zachowania oryginalnego wyglądu.

Zerknęłam na zewnątrz. Rzęsiste fale deszczu nie przesłoniły oblicza kolosalnego zamku. Wzniosła fasada dostojnie rysowała się naprzeciwko hotelu mieszczącego się w dawnych zabudowaniach służby i wieżyczkach strażniczych. Oba budynki dzieliła jedynie odległość długości dziedzińca.

Czytam książkę o zamku, który jest na wyciągnięcie ręki" - pomyślałam. „Głupia!" -skarciłam się. Złapałam torbę oraz parasolkę i popędziłam ku kasom biletowym, modląc się, żeby były czynne.

Niedawno odnowiona elewacja głównego budynku lśniła pomarańczową barwą, złagodzoną kremowymi wstawkami. Cały front wyśmienicie komponował się z soczystą zielenią trawników i żywopłotów. Raziły jedynie okna z plastykowymi ramami, które absolutnie nie pasowały do wizerunku wiekowego zamku.

Udało mi się kupić bilet uprawniający do zwiedzania komnat oraz oddzielną wejściówkę na wieżę zamkową. Dołączyłam do piętnastoosobowej grupy. Wkrótce pojawiła się przewodniczka odziana w żółtą, wysłużoną bluzę z polaru i wytarte leginsy. Filigranowa kobieta ginęła w tłumie, choć na jej głowie żarzyła się ruda grzywa loków. Za to wszechobecny gwar nie był w stanie zagłuszyć jej cienkiego, piskliwego, ale bardzo donośnego głosu. Oczy miała szkliste i jakby niewrażliwe na otaczające ją piękno książańskich wnętrz.

- Historia zamku sięga 1288 roku, kiedy to rozpoczęła się jego budowa. Pomysłodawcą przedsięwzięcia był książę świdnicko-jaworski Bolko I Surowy. Prawdopodobnie, jeszcze nim zainicjował on budowę zamku, istniały tu zabudowania o innym przeznaczeniu. Początkowo Książ służył jako miejsce obronne, dopiero z czasem przekształcono go w okazałą siedzibę magnacką - z ust znudzonej przewodniczki padały wyuczone na pamięć sentencje. Wypowiadała je bez wyrazu, pomijając znaki przestankowe. - Następnie Książ, początkowo zwany Furstenbergiem lub Vorstinburgiem, był pod opieką Bernarda, potem Bolka II, ostatniego przedstawiciela Piastów śląskich, zmarłego w roku 1368. Na podstawie zapisu umieszczonego w testamencie Bolka II

8

księstwo przeszło pod władanie Czechów. Należeli oni do dynastii Luksemburgów...

Od czasu do czasu niektórzy uczestnicy wycieczki, zarzuceni szczegółowymi informacjami, ziewali. Opowiadająca, nie zwracając uwagi na ich nieeleganckie zachowanie, kontynuowała:

- Zgadza się - potwierdziła przewodniczka oprowadzająca naszą grupę po zawiłych
korytarzach Książa i ciągnęła: - Był rok 1800. Już trzydzieści osiem lat później ta siedziba gościła
cara Mikołaja I, a za panowania ostatnich właścicieli - Jana Henryka XI i jego syna, Jana Henryka
XV - zamek przeżył istny najazd znakomitości. Próg gmachu przekroczyli: cesarz Wilhelm II, lord
Curzon, Winston Churchill, wicehrabia Belgrave, a także polscy arystokraci - Potoccy,
Gołuchowscy, Lanckoroóscy..

W komnatach panowała duchota. Zgrzałam się, więc zdjęłam z głowy czapkę z daszkiem i... Zaczął się koszmar. Od razu zostałam rozpoznana przez wychudzoną nastolatkę w różowych spodniach, która bez ogródek wygłosiła swoje przypuszczenie co do mojej osoby:

- Tato, to Nika!

Minutę później dookoła mnie rozgorzała wrzawa. Każdy chciał autograf, dorośli zachowywali się jak małolaty. Rozbłyskały się flesze aparatów fotograficznych (każdy doświadczony turysta posiadał takie urządzenie zawieszone na szyi). Fotki cykała nawet niemiecka wycieczka - mało prawdopodobne, żeby wiedzieli, kim jestem. Robili zdjęcia na zasadzie „jak wszyscy, to i my". Fotografowano mnie, jakbym była alabastrową rzeźbą - zabytkowym elementem wystroju. Nikt nie zapytał, czy się na to zgadzam. Ludzie naprawdę potrafią być okrutni.

Tłum napierał. Kolejni turyści przystawali, wymachując kartkami i długopisami. Nie widziałam jakiejkolwiek drogi ucieczki, tym bardziej że w ogóle nie znałam rozkładu zamkowych komnat. Oślepiały mnie błyski fleszy, od których pojawiały mi się mroczki przed oczami. Byłam

9

zła i przerażona. „Skąd się tu, u licha, wzięło tyle ludzi?!" - rzuciłam sobie pytanie, równocześnie przeklinając pomysł obejrzenia zamkowych sal.

Niespodziewanie i nie wiadomo skąd wyrośli obok mnie dwaj mężczyźni - wysocy, ubrani w czarne garnitury. Jeden z nich (miał na nosie smoliście czarne okulary) porwał mnie na ręce i zaczął przepychać się wśród tłumu. Drugi starał się utorować mu drogę rozpychając ludzi na boki. Wreszcie, gdy przedarliśmy się przez zbiegowisko, znaleźliśmy się w opustoszałej sali. Niepozbawiony refleksu „facet w czerni" zamknął dębowe drzwi na klucz - tłum już nie mógł przedrzeć się w naszą stronę.

Znajdowaliśmy się w remontowanym pomieszczeniu o nieregularnym kształcie, w kolorze kości słoniowej. Meble przykryto pokaźnymi płachtami płótna. Po podłodze walały się strzępy folii malarskiej. Przez strzeliste gotyckie okienka prześwitywały do wnętrza przebijające się przez stłumione chmury pojedyncze refleksy słońca. Padając na podłogę obnażały zalegający na niej lepki kurz.

Było tu aż pięć przejść, w tym jedno w suficie. Prowadziły do niego okręcone wzdłuż metalowego słupa schodki z rzeźbionymi w liście akantu balustradkami. To nimi posługiwali się niegdyś właściciele zamku, gdy nieoficjalne przemykali się pomiędzy swoimi komnatami.

Słysząc odgłosy rozwścieczonych ludzi, kotłujących się za ścianą, ucieszyłam się, gdyż wydawało mi się, że jestem bezpieczna - nawet nie przypuszczacie, jak groźny może być napierający tłum! Szybko jednak zorientowałam się, że przebywam w sali sama z dwoma obcymi osiłkami. Miłe uczucie zamieniło się w paraliżujący strach. Serce przyśpieszyło rytm, w czubkach palców nóg objawiło się nieznane mi wcześniej drżenie. Momentalnie odniosłam wrażenie, że moje łydki przeszywa ból skurczu mięśni...

10

ROZDZIAŁ DRUGI

JESZCZE WIĘKSZE TARAPATY? • STYL WNĘTRZ WIEKOWEGO ZAMKU •

ELEGANCKA BLONDYNKA I JEJ DZIAŁALNOŚĆ CHARYTATYWNA • KONCERT NA

RZECZ DZIECI • CZESKIE SPECJAŁY • SPACER NAD PRZEPAŚCIĄ • CO ZROBIŁBY

PRAWDZIWY DETEKTYW? • ZAWISZA CZARNY W PŁASZCZU ZORRA •

IMAGINACJA? RANNY JACEK

Dłuższą chwilę staliśmy w milczeniu, przypatrując się sobie nawzajem. Figury mężczyzn rysowały się w kształt trójkąta równobocznego, którego jeden bok ustawiony był poziomo do podłogi. Ich rozrośnięte muskuły uwypuklały się pod materiałem rękawów marynarek. Mieli ogolone włosy i twarze skute powagą. Wolałabym nie wchodzić im w paradę. Denerwującą ciszę przerwał jeden z nich:

- Tak. Jak widać, nie zawsze jest to przyjemne - załamałam ręce. Przełknęłam ślinę i
odważyłam się zadać pytanie. - Czy mogłabym poznać pana nazwisko?

Rozległ się stukot podeszew uderzających o lśniący świeżym lakierem parkiet. Teraz do mojego nosa dotarł gryzący zapach podkładu do zaprawiania drewna. Ponownie przełknęłam ślinę. Niewiele brakowało, a w moich oczach pojawiłby się łzy.

Mężczyzna zamaszystym ruchem, z hollywoodzkim wyrazem twarzy zdjął okulary, zbliżył się do mnie.

- Marcin Głowacki - wyciągnął rękę.

Ulżyło mi. Lęk oddalił się w okamgnieniu, albowiem na klapie marynarki Marcina połyskiwał identyfikator, na którym widniało jego zdjęcie z podpisem „Marcin Głowacki -ochroniarz". Już uspokojona podałam mu dłoń.

-Nika. Miło mi.

Pozwoliłam sobie na głęboki oddech. Zdawało mi się, że nie ma żadnego zagrożenia ze strony Marcina i jego kolegi. Tak naprawdę moje obawy wynikły z nadmiernego przewrażliwienia i braku zaufania do obcych osób. Już nie pierwszy raz przyłapałam się na ocenianiu ludzi po wyglądzie. A wiadomo, jakie uczucia wzbudza w przeciętnej dziewczynie postura takiego giganta jak Marcin...

Jako pierwszy szedł drugi ochroniarz, który zachowując dystans nie przedstawił mi się. Nawet nie zbliżył się do mnie. Prowadził otwierając po drodze drzwi. Używał tylko jednego klucza - tego samego do każdego zamka.

Kilka pomieszczeń dalej, dwie kondygnacje wyżej były położone - jak mi wyjaśniono -prywatne apartamenty pani Glorii Vherstugh.

Płaszczyzny ścian salonu, do którego wchodziło się przez dwuskrzydłowe drzwi - z zewnątrz

11

obite wyprawioną skórą, a od wewnątrz cienką warstwą niklowanej blachy, były podzielone na poziome pasy przez dwie różne tapety: perłowo-zieloną i wrzosową z wytłoczonym wzorem drobnej łączki. Zimny kolor ścian przełamywały bananowe zasłony z mglistego muślinu. Nieprzystępnego charakteru dodawały pokojowi pękate kaktusy z przerośniętymi kolcami. Nie było tu żadnych ozdób z wyjątkiem jednej, jedynej reprodukcji w ramce. Nawet stojąca pomiędzy oknami komoda była surowa w wyglądzie ze względu na okucia wykonane z chromowanej stali.

Pokój co prawda urządzono ze smakiem, ale zastanawiające było jednak to, że meble i wykończenie zrobiono w stylu minimali stycznym. Pomieszczenia wypełniono zatem najnowocześniejszymi sprzętami. Że też konserwator zabytków zgodził się na tak drastyczną zmianę wystroju starego zamku! Wydawało mi się, że remonty w zamkach polegają na przywracaniu im dawnej świetności, a nie nadawaniu nowego wizerunku.

Zadbana pięćdziesięciolatka przywitała mnie uśmiechem, w którym zwracała uwagę intensywna czerwień ust kobiety. Jej sięgające ramion blond włosy misternie ułożyła ręka wprawnego fryzjera. Tworzyły idealne fale otaczające obrys nieco zaokrąglonej twarzy. Delikatny, staranny makijaż nieskazitelnie maskował oznaki upływających lat. Elegancki żakiet z jedwabnej satyny w kolorze bladoróżowym zdobiła szmaragdowa brosza. Ten cenny drobiazg zdradzał zasobność portfela jego właścicielki...

Gloria Vherstugh wskazała futurystyczny stolik z metaloplastycznymi krzesłami:

- Proszę przyjąć moje zaproszenie na kawę.

- Bardzo dziękuję. Jeżeli nie sprawi to problemu, poproszę jednak o herbatę.
Usiadłyśmy. Służący podał napoje w porcelanowych filiżankach, ręcznie malowanych w

fiołki. Zupełnie nie pasowały stylem do salonu, w którym siedziałyśmy.

Zdarzało misie bywać na przyjęciach w domach, gdzie zatrudniano służbę, ale zawsze zawstydzało mnie rozkazywanie innym lub proszenie kogoś o taki szczegół, jak podanie szklanki wody.

Jak widać, nie pomyliłam się w swoich osądach dotyczących majątku pani Glorii. Nie była biedną kobietą. Miała również klasę i dystynkcję.

Czułam się co nieco zakłopotana, bo sytuacja była dość niezręczna... Na szczęście przywykłam do rozmów z obcymi ludźmi - odkąd zaczęłam śpiewać, poznaję nawet kilkanaście osób dziennie. Często one wiedzą o mnie wiele, chociażby z prasy i z Internetu, natomiast ja nie wiem o nich nic, a dobre wychowanie nakazuje utrzymać przynajmniej pozorowany dialog. Tak więc podtrzymywanie nietypowych konwersacji było moją specjalnością.

12

Dama wydobyła z opisywanej wcześniej komody ładną papeterię, podała mi pióro. Zanim to uczyniła, miałam czas, by rozejrzeć się po pomieszczeniu. Moją uwagę skupiła oprawiona w ceramiczną ramkę reprodukcja obrazu przedstawiającego kobietę z dzieckiem, siedzących pośród zieleni.

- To ostatnia pani na Książu z synkiem - poinformowała ranie pani Gloria, widząc mój wzrok
zatopiony w obrazku. - Daisy - uzupełniła krótko.

Zdjęcia" - pomyślałam. „Wczoraj, w restauracji kelnerzy mówili o zdjęciach Daisy. A więc to o tę kobietę chodziło. Wprawdzie na obrazie nie wygląda, jakoby żyła w czasach, kiedy aparat fotograficzny był już powszechnie dostępny, ale najwidoczniej obraz specjalnie namalowano w „starym stylu". A jednak coś musi łączyć Książ z Pszczyną, skoro z jednym i drugim zamkiem wiąże się owa Daisy!"

Tak też napisałam. Dodałam jeszcze datę i autograf. Pani Gloria założyła okulary w złotych oprawkach i odczytała podpis.

- Zajmuje się pani działalnością charytatywną? - próbowałam odgadnąć, do czego potrzebny
był mój autograf.

Schowała kartkę do foliowej koszulki z segregatora.

Wypiłam dwa łyki gorącego naparu z cytryną. Pani Gloria dolała do swojej filiżanki odrobinę kawy z porcelanowego dzbanka, po czym zbliżyła się z krzesłem do mnie.

Podniosłam się z niewygodnego krzesła. Metalowe oparcie wbiło mi się w plecy, zostawiając zapewne czerwone odciski na wysokości moich łopatek.

Gloria Vherstugh wydała mi się osobą sympatyczną, choć, według mnie, w jej mieszkaniu panowała nazbyt sztywna atmosfera, porównywalna z etykietą na dworach królewskich. Zdaje się, że ta dama przesadnie poważnie podchodziła do reguł dobrego wychowania.

Tajemnicza kobieta" - myślałam sobie, biorąc godzinę później pachnącą kąpiel. „Musi być

13

miłośniczką staroci, skoro miała przypiętą do żakietu wiekową broszę. Z drugiej strony jest na wskroś nowoczesną damą - wyposażyła mieszkanie w dzieła sztuki autorstwa współczesnych artystów. Jeżeli pani Gloria tylko prowadzi firmę opiekującą się zamkiem, to po co zatrudniła prywatną ochronę? Ciekawe... I jeszcze to jej nietypowe zachowanie. Nie widziałam nigdy, żeby szefowie dużych firm aż tak mocno kładli nacisk na dobre maniery. Nie zmienia to faktu, że pani Gloria musiała mieć wielkie serce. Zorganizowanie koncertu charytatywnego przez osobę nieznaną w środowisku show-biznesu jest trudne i wymaga olbrzymiej siły woli i samozaparcia.

Reszta dnia upłynęła prawie zupełnie zwyczajnie, pomijając jeden niewielki wyjątek. Otóż ekipa nagraniowa, obarczona licznymi pakunkami z zakupami, około dziewiętnastej powróciła. Przywieźli między innymi słynną czekoladę studencką, zupy w torebkach z suszonymi pulpecikami oraz pół bagażnika piwa w puszkach. Jakby w Polsce brakowało sklepów z tym specjałem. „Wieczorem będzie impreza" - wydedukowałam czując wydzierający się z jednej z toreb smród na wpół zjełczałego sera, świetnie nadającego się jako przegryzka do piwa. Zapach, choć odrażający, podziałał na moje kubki smakowe. Nabrałam ochoty na czeski ser i na dobrą zabawę, mimo że nie pijam piwa.

Dwie godziny później razem zjedliśmy kolację, urządzając ucztę w pokoju operatorów kamer. Wysłuchawszy relacji z przebiegu „czeskiej przygody" znajomych, porwałam Jacka na spacer, by podzielić się z nim wiadomością związaną z Jerzym Baturą. Od wczorajszego popołudnia nie miałam czasu na rozmowę z bratem.

Nareszcie przestało padać, a parne powietrze niosło w dal odgłosy grających cykad. Powietrze było nasycone parą wodną skraplającą się na liściach i metalowych elementach parku. Nieruchoma cisza czekała, aż przerwie ją wstrząsający grzmot następnej burzy. Tłuste dżdżownice wypełzły na chodniki racząc się oczyszczonym z brudu tlenem, którego zawartość w powietrzu była w tych okolicach znacznie większa niż na obszarach cuchnących spalinami miast. Idąc po asfalcie należało uważać na te dżdżownice - kiedy się je nadeptywało zwijały się w kłębki, jak gdyby krzycząc: „Jesteśmy żywe!".

Poszliśmy z Jackiem zielonym szlakiem prowadzącym ponad Wąwozem Książ i płynącą dołem Pełcznicą. Drewniane kładki, wzdłuż których biegł dukt, pozwalały na podziwianie gęstych lasów porastających pobliskie wzgórza. Różnorodne gatunki drzew sprawiały, że stoki wydawały się być pokryte materiałami o niejednolitych fakturach i odcieniach. Tworzyły oryginalny kolaż. Widok uspokajał i przynosił ukojenie.

Jacek uważnie wysłuchawszy tego, co miałam mu do powiedzenia, wydał swoją opinię:

- Intuicja mówi mi, że coś tu nie gra. I tylko stryj może wiedzieć, co należy zrobić -
stwierdził, po czym dodał, nieudolnie usiłując wyciszyć podniesiony głos. - Zocha, dlaczego nie
pobiegłaś za Baturą? Dlaczego nie zaalarmowałaś mnie od razu?

- Odszedłeś za daleko. Miałam na cały głos wykrzyczeć jego nazwisko?

Spuścił głowę, świdrując wzrokiem wystający z gleby korzonek. Kopnął go kilkukrotnie czubkiem buta, napiął ciało jak struna i zawyrokował:

Powykręcany korzonek ponownie stał się celem ataku podeszew mojego brata. W końcu sterczący pęd został utrącony tuż nad ziemią i rzucony w przepaść. Pochłonął go kłębiący się w dole nurt Pełcznicy. Jacek, wyładowawszy energię, odezwał się, a w jego słowach pobrzmiewało

14

zniecierpliwienie:

Jacek zerknął na mnie z politowaniem - zupełnie jakbym postradała zmysły. -Co robimy? - wyszeptałam w obawie, że ktoś mógłby usłyszeć.

- Czekamy, a co innego możemy zrobić?

No, tak - Jacek miał rację. Nie mogliśmy przedsięwziąć żadnych kroków. Tak naprawdę nic niepokojącego się nie działo. Telefonowanie do stryja też byłoby bezsensowne, gdyż nie posiadaliśmy żadnych nowych informacji. Przecież nie mogliśmy powiedzieć mu, że opieramy się na przeczuciach, bo wyśmiałby nas. Natomiast z pewnością rozbawiłaby go wizja siostrzenicy śledzącej Baturę przy pomocy lusterka umocowanego w puderniczce...

Idąc z Jackiem pod ścianą żywej zieleni zawieszonej tuż nad kilkudziesięciometrowym urwiskiem, żałowałam, że rano nie pojechałam do Czech. Zamiast odpocząć zaprzątałam sobie głowę jakimś facetem. Zupełnie niepotrzebnie. Żebym tak chociaż spróbowała upewnić się, czy ten człowiek przypadkiem nie jest zameldowany w zamkowym hotelu. Gdybym była prawdziwym detektywem, wypytałabym kasjerkę sprzedającą bilety wstępu oraz przewodników o mężczyznę z mahoniową laseczką w ręku. Jeżeli ten facet faktycznie kręcił się po zamku, na pewno ktoś go zapamiętał. Wątpię, żeby udało mu się wmieszać w tłum turystów. Rzucał się w oczy. Dalej już powinno pójść z górki. Bo jeśli mężczyznę z laseczką sprowadziły do Książa jakieś interesy, to przecież nie przyjechał tu po to, by gapić się na stare mury. No tak, ale dajmy na to, jeżeli któryś z pracowników książańskiego muzeum byłby z nim powiązany, to przecież nie powiedziałby: „O tak, znam tego pana...".

Żebym miała przynajmniej trochę prawdziwego detektywistycznego doświadczenia! Wiedziałabym wtedy, czy takie jawne wypytywanie się o podejrzanego osobnika nie przynosi więcej strat niż korzyści. Ponadto, gdybym osobiście chciała załatwić tę sprawę, musiałabym liczyć się z tym, że ów mężczyzna mógłby bez problemu dowiedzieć się, kto o niego wypytywał. Przecież nie mogłam nagle stać się zupełnie anonimową Zośką. Tylko że tak naprawdę nie było sensu zasadzać się na jakiegoś człowieka tylko dlatego, że wydawał się być do kogoś podobny...

W górach pogoda zmienia się gwałtownie, popadając ze skrajności w skrajność, więc na niedługo przycupnęliśmy na głazie opłukanym z kurzu przez deszcz, w którego szczelinach wciąż sączyła się deszczówka. Wracać do hotelu kazał nam zimny wiatr - przeszywał ciało aż do szpiku kości, nie zważając na ciepłe ubrania.

Horyzont dwukrotnie rozświetliły zygzakowate błyskawice. Kotłujące się chmury dotarły nad zamkowe wzgórze, otulając kopułę najwyższej wieży. Kłęby wody zawieszonej w postaci mikroskopijnych drobin kilkaset metrów nad ziemią zdominowały gwieździste jeszcze przed chwilą niebo.

Zrobione z desek kładki zwykle ułatwiały podziwianie niebotycznego wąwozu, ale w czasie deszczu na pewno nie były najprzyjemniejszym duktem do pokonywania. Zmoczone drewno mogłoby zrobić się śliskie, co groziłoby niebezpiecznym upadkiem albo stoczeniem się skarpą w przepaść.

Przyśpieszyliśmy, obierając kierunek zamku. Znad głów zaczęły spadać pojedyncze, grube

15

krople deszczu, pozostawiając na naszych kurtkach oraz na skałach i ziemi ślady, odcinające się od podłoża ciemniejszą barwą.

Przedostaliśmy się właśnie z kładek na stabilny grunt, gdy tuż przed granicą parku krajobrazowego napotkaliśmy intrygującego człowieka. Pierwszy okazał zdumienie Jacek:

- Patrz, Zośka! - wskazał palcem przed siebie. - Ale numer! Co za typ? - Jacek zaczął się
śmiać.

Istotnie był powód. Przed nami na czarnym koniu jechała dość fantazyjna postać. Z jej pleców spływała ciemna peleryna. Fałdy materiału miękko falowały w ruchu - suto zmarszczone na wysokości łopatek rozszerzały się ku dołowi.

Gdy Jacek i ja znaleźliśmy się na wysokości tajemniczego jeźdźca, okazało się, że jest mężczyzną. Koń niósł go dostojnie, choć przyczepione do siodła tobołki sprawiały, że zwierzę poruszało się powoli, z trudem.

Jeździec siedział wyprostowany, wpatrzony gdzieś w dal. Rękawice ze sterczącymi lamówkami upodabniały go do rycerza Zawiszy Czarnego, a zamaszysty kapelusz sprawiał, że wyglądał trochę jak Zorro i mógł tym wzbudzać śmiech albo nawet drwiny.

Dopiero przybliżywszy się do niego, zrozumiałam, że to nie przebieraniec z zamkowego teatrzyku. Mężczyzna obrzucił nas nieprzyjaznym i lekceważącym spojrzeniem, po czym błyskawicznie odjechał w głąb parku. Na wietrze zatrzepotała tylko peleryna, której sięgający połowy pleców kołnierz unosił się podczas jazdy, ukazując atłasową podszewkę.

Jeździec nie pozostawił po sobie żadnego śladu, ale rozpylił w powietrzu mistyczny zapach.

- Jacek, ja zaraz zwariuję! Kto to był? Powiedz, czy śnię, czy przed chwilą widziałam
„magika" na koniu?

Brat starał się uciszyć mnie, zapomniawszy, ile wrzasku narobił przed chwilą swoim dudniącym śmiechem.

Zamilkłam. Wiedziałam, że ów „magik" nie był wytworem mojej wyobraźni, a realistyczną postacią. Dlaczego ni stąd ni zowąd w XXI wieku pojawia się w zamkowym parku jakiś przebieraniec? Jaki jest cel jego wyprawy? Kto to w ogóle jest i po co się skrywa za połacią czarnej materii?

W minutę zerwała się gwałtowna nawałnica. Spadające wprost z nieba potoki wody zamieniały się na ścieżkach w rwące, błotniste strumienie. Wichura obłamywała z drzew jeszcze silnie o tej porze roku złączone z gałęziami liście, porywając je z prądem powietrza. Uniesiona została każda lżejsza rzecz, której nie obciążyła spadająca woda. Po chwili ziemię pokryła centymetrowa warstwa błotnistej mazi, rozbryzgiwanej przez następne opady.

Najtrudniejsze w trakcie powrotu do hotelu okazało się podejście w górę dość stromym, ziemistym duktem, łączącym spacerowe kładki z parkową ścieżką. Ostre kamienie wystające ze zbocza, po którym biegł dukt, boleśnie poraniły Jackowi kostkę, kiedy wdrapywał się na szczyt. Jeden z kamieni obsunął się wtedy pod naporem stopy i ciało mojego brata utraciło stabilność. Jacek stoczył się kawałek i nieszczęśliwie odrapał skórę. Dopiero za drugim podejściem posłużył się wijącymi się po ziemi korzeniami rozłożystego dębu i jak po linie wciągnął się na górę.

Burza nie trwała dłużej niż kwadrans, ale to wystarczyło, by zmienić nas w ociekające błotem straszydła z pozlepianymi w strąki włosami.

W hotelowym pokoju opatrzyłam Jackowi nogę. Skaleczenia były rozległe, ale powierzchowne, więc nie wymagały interwencji lekarza. Kiedy polewałam obtarcia wodą utlenioną, którą właśnie ze względu na brata zawsze woziłam w kosmetyczce, twarz Jacka ułożyła

16

się w przeraźliwy grymas. Wiedziałam, że doskwiera mu piekący ból, ale ranę musiałam zdezynfekować. Po tych wszystkich torturach brat był gotów wyciągnąć się na moim łóżku, żądając troskliwej opieki - jak dla rannego na wojnie. Udało mi się jednak zawstydzić go i uciekł do własnego pokoju.

17

ROZDZIAŁ TRZECI

CZY MNIE JESZCZE PAMIĘTASZ? • WŁAMANIE DO ARCHIWUM KSIĄŻĄT

PSZCZYŃSKICH • MAŁA NOTATKA WYGRYWA Z WIZJĄ LETNIEGO URLOPU •

ŁÓDKA • NAGŁE OLŚNIENIE • JADĘ DO KSIĄŻA CZYM SIĘ DA • ZOSIA - GWIAZDA

I JACEK - BRAT GWIAZDY • CZAS NA ROZMOWĘ

W pierwszych dniach czerwca na moim ministerialnym biurku rozdzwonił się telefon. Ze słuchawki popłynął melodyjny głos mojej znajomej, która kilka lat temu objęła posadę kustosza w Muzeum Zamkowym w Pszczynie.

- Ach, Tomaszu. Ty mnie jeszcze pamiętasz? - zapytała retorycznie i od razu zmieniła ton. -
Przykro mi, że dzwonię do ciebie przy okazji takich nieprzyjemnych okoliczności. Widzisz, dzisiaj
rano odkryłam, że ktoś włamał się do Archiwum Książąt Pszczyńskich, mieszczącego się we
wschodnim skrzydle pałacu. Mimo że złodzieje mogli wykraść wiele cennych bibelotów, zginął
zaledwie jeden album ze zdjęciami księżnej pszczyńskiej.

Oparłszy się o blat biurka, zadałem podstawowe pytanie:

Odłożyłem słuchawkę i na całe dwa tygodnie zapomniałem o włamaniu do pszczyńskiego pałacu.

Wczasy miałem zamiar spędzić na Mazurach. Przyjąłem zaproszenie mojego przyjaciela -zaoferował mi noclegi w swoim letnim domku niedaleko Ostródy. Udało mi się odłożyć w banku niewielką sumę pieniędzy, która wystarczyła na kupno i remont małej żaglówki. Planowałem odbywać nią rejsy, nie oddalając się zanadto od domku przyjaciela, tak, aby na nocleg zawsze zdążyć wrócić do Ostródy.

Łódkę naprawiałem sam, umieszczając ją - za zgodą znajomego żeglarza - w jego garażu. Potem moje dzieło przewiozłem na specjalnej lawecie na Mazury.

I może odpocząłbym na tradycyjnie spędzonym urlopie, gdyby nie drugi telefon, tym razem od mojej siostrzenicy. Po rozmowie z nią zaniepokoiłem się. Momentalnie skojarzyłem kradzież zdjęć księżnej Daisy z Baturą. Jerzy Batura już ryle razy zaprezentował mi swoje możliwości, że nawet jeżeli nie chciałbym tego, takie myśli nasuwały mi się same... Po śmierci ojca przejął wszystkie jego brudne interesy. Mimo że pracował dla konkurencji, czasami kontaktowaliśmy się ze sobą czy to przypadkiem, czy to celowo podrzucając sobie od niechcenia wskazówki pomocne w

18

rozwiązywaniu kolejnych zagadek. I tym razem nie oparłem się i wykręciłem numer jego telefonu komórkowego. Ale zgłosiła się wyłącznie poczta głosowa.

Następnego ranka w ministerstwie zastałem wzmiankę o włamaniu do grobowca Hochbergów, przesłaną przez głównego kustosza Zamku Książ. Czyż Zosia nie napominała mi o Książu? Pamiętając jej drżący głos, w ułamku sekundy podjąłem decyzję: „Jadę do Książa!".

Nie doczekawszy w biurze do końca urzędowania, wymknąłem się do Biblioteki Narodowej, by poszukać potrzebnych mi książek. Potem wróciłem do swojego mieszkania, zapakowałem torbę z ubraniami i zrobiłem sobie kanapki na drogę. Czekała mnie kilkugodzinna podróż.

Ubolewałem nad tym, że kazałem zabrać w delegację służbowego jeepa mojemu młodszemu współpracownikowi, Pawłowi, choć wiedziałem, że jemu był wprost niezbędny, natomiast dla mnie samochód byłby po prostu udogodnieniem. No i byłbym niezależny od kolei państwowych i komunikacji miejskiej.

Ze stacji Wałbrzych Główny odebrał mnie mój siostrzeniec - Jacek. Zgodził się przyjechać po mnie, gdyż ze względu na późną godzinę mógłbym mieć kłopoty z dojazdem do Książa i musiałbym szukać noclegu w jakimś tanim hotelu na terenie miasta.

Jacek był przystojnym młodzieńcem lat dwudziestu kilku o bystrym spojrzeniu i smykałce do robienia intratnych interesów. To on w dużej mierze przyczynił się do kariery swojej siostry, wysyłając ukradkiem do wytwórni fonograficznej potajemnie nagraną amatorskim magnetofonem kasetę. W wytwórni tak spodobał się głos Zosi, że w miesiąc później podpisała kontrakt na nagranie i promocję płyty. Jego szczegółów nie znam, ale z tego co wiem, Zośka z dnia na dzień stała się prawdziwą gwiazdą polskiej estrady. Znając siostrzenicę obawiałem się tylko, czy od nadmiaru sukcesów woda sodowa nie uderzyła jej do głowy... Siostrzeniec przyjechał po mnie białym vanem.

- Zośka nie lubi, kiedy prowadzę jej ukochane cacko - tłumaczył się nie wiadomo dlaczego.
„Ciekawe, jakim to samochodem jeździ moja siostrzenica?" - zadałem sobie pytanie.
Zamieszkałem w służbowym pokoiku na podzamczu. Nie było tu wielkich wygód, ale nie

przeszkadzało mi to. Zanim Jacek wyszedł, zwróciłem się do niego:

- Proszę cię, nie rozgłaszaj wszem i wobec, że jesteśmy rodziną.

- A co z Zośką, stryjku? Przecież, jak ona gdzieś stryjka zobaczy i dowie się, że wiedziałem o
jego przyjeździe tutaj, urwie mi łeb!

- Przyjdźcie do mnie w nocy. Powiedzmy o trzeciej. Będziemy mogli spokojnie
porozmawiać...

Nie miałem zamiaru krzątać się po ciemku po mrocznym parku otaczającym zamek. Tym bardziej że w ogóle nie znałem tego terenu. Odłożyłem więc sprawdzanie zniszczeń w grobowcu do rana. Tymczasem postanowiłam zabrać się do gruntownego przejrzenia notatek z biblioteki. Należało zająć się czymkolwiek, by odgonić sen, aż do momentu przybycia pociech mojej siostry.

Nadeszli punktualnie. Zośka z rozczapierzonymi włosami wyglądała na świeżo wyciągniętą z łóżka.

Zarówno Zosia, jak i Jacek dojrzeli i spoważnieli od czasu, gdy pierwszy raz wyjechaliśmy razem na wakacje. Zośka była wtedy wszystkowiedzącym, zarozumiałym podlotkiem, a Jacek wtórował jej na każdym kroku. Wyobraźcie sobie, że ja - stary kawaler - musiałem poradzić sobie z dwojgiem rozwydrzonych nastolatków! Było ciężko, ale kiedy po wakacjach wrócili do domu, do

19

Łodzi, wokół mnie zapanowała pustka. Szczęśliwie zająłem się nowym zadaniem...

Zosia była teraz młodą kobietą o nietuzinkowej urodzie. Skróciła włosy, które niegdyś okrywały całe jej plecy, przyciemniła je. Miała regularne rysy twarzy, dodatkowo podkreślone przez zdecydowaną linię brwi. Szczupłą twarz wypełniały rubinowe usta i sarnie oczy. W jej sylwetce uwypuklały się wyraźnie zarysowane biodra i smukła talia. Tak, Zosia z pewnością nie była już dzieckiem, ale dla mnie na zawsze pozostanie moją małą buńczuczną siostrzenicą...

Po krótkim, ale porywistym huraganie nastała cisza. Niebo przejaśniło się. Przez lukę w chmurach przebijał się blask księżyca. Dalej, na cztery strony świata, rozchodziły się kłębiaste tumany zapowiadające w perspektywie powtórkę z wichury.

Zaniepokoiłem się na widok opatrunku na nodze Jacka, Zośka uspokoiła mnie jednak, że to nic groźnego.

Wreszcie nastał odpowiedni moment na rozmowę...

20

ROZDZIAŁ CZWARTY

BIAŁA DAMA ZE SNU • RWETES O PÓŁNOCY • KOGO PRZYGNAŁO DO KSIĄŻA •

NOCNE ZE STRYJEM ROZMOWY • OGLĄDAMY GROBOWIEC HOCHBERGÓW •

GRAFITTI - WANDALIZM CZY SZTUKA? • PO CO TAK NAPRAWDĘ PRZYJECHAŁ

STRYJ? • ZNOWU TAJEMNICZY JEŹDZIEC

Jutro dogramy brakujące sceny teledysku i wrócimy do domu. Szkoda. Liczyłam na prawdziwą przygodę" - zasmuciłam się, leżąc w chłodnej pościeli. Sen zmorzył mnie błyskawicznie. Był twardy i ciężki. Śniła mi się biała dama przenikająca przez ściany mojego apartamentu. Miała w ręce bukiecik stokrotek i beztrosko biegała, stąpając po podłodze tak, jakby chodziła po trawie. Nie dostrzegłam twarzy, gdyż otaczał ją woal szyfonowej chusty, podtrzymującej dużych rozmiarów kapelusz. Nie bałam się jej, mimo że była duchem. Zjawą ze snu.

Atramentowa smuga nocy przesłoniła zimny blask księżyca górującego nad wzgórzem, gdy ktoś zaczął szarpać klamkę od drzwi mojego apartamentu. Przebudziłam się i od razu oblał mnie zimny pot. Nim dotarło do mnie, że wszystko dookoła jest autentyczne, przez moment myślałam, że śnię koszmary. Klatkę piersiową przygniótł jakiś ciężar, ale niebawem mój stan unormował się.

- Zośka, otwórz! Szybko, słyszysz?! - Jacek pięściami walił w zabejcowane drewno drzwi. -
Ruszaj się! - dobijał się wytrwale.

Wyskakując z łóżka zaplątałam się w kołdrę. Mało brakowało, a runęłabym jak długa na dywan. Na szczęście obyło się bez wypadku, ponieważ udało mi się podeprzeć o stabilny grunt nieomotaną materiałem nogą.

Przekręciłam klucz. Jacek wpadł do pokoju z szybkością tornada.

- Ubieraj się! - rozkazał. - Prędzej! - rzucił ostro.
Ziewnęłam.

Ale brat był nieugięty.

- Czekam...

Naciągnęłam na jedwabną koszulkę nocną mięsisty granatowy sweter. Do tego dżinsy i -gotowe.

Bez wyjaśnień Jacek złapał mnie za rękę i pociągnął za sobą. Na korytarzu, układając wskazujący palec na ustach dał znak, żebym milczała.

Rozciągnięty na podłodze korytarza chodnik w tureckie wzory stłumił odgłos kroków. Dywan wygłuszył także trzaski desek i bel stropowych, jakie wydobywały się pod naciskiem naszych stóp na podłogę.

Rozczochrana pobiegłam za bratem - na dwór, dalej bokiem - wzdłuż dziedzińca, potem obok wysokiego muru. Szło się trudno, bo teren w ogóle nie był oświetlony, a nie mieliśmy ze sobą latarki.

Gdybym była zupełnie przytomna, nigdy nie pozwoliłabym sobie na krzątanie się po dworze

21

w potarganych włosach i koszuli nocnej, ale przecież był środek nocy i dookoła nie było żywego ducha. Z wyjątkiem mojego brata, oczywiście!

Zatrzymałam się przed pomalowanymi zieloną farbą olejną drzwiami z napisem: „Nieupoważnionym wstęp wzbroniony".

Jacek popchnął metalowe wrota, ignorując ostrzegawczą tabliczkę.

- Idziemy!

Wykręcając sobie kostki na śliskiej powierzchni, na której od popołudniowej burzy wciąż zalegało błoto, przegalopowaliśmy ścieżką prowadzącą do czworaków - dawnych zabudowań przeznaczonych dla służby. W oknie wysuniętego na północ mieszkania jaśniało nikłe światło świecy. Przecinając ciemność, jak ćmy szliśmy ku blaskowi płomienia.

Ktoś już nas oczekiwał. Nie od razu poznałam czuwaj ącą przy oknie sylwetkę.

Usiadłam na podsuniętym mi przez stryja krześle. Mrok przesłaniał postać stryja Tomasza tak, że nie było widać ani jego niebieskich oczu, ani blond włosów.

- Miałaś rację, Zosieńko - z nutą skruchy w głosie przyznał stryj Tomasz. - Jeszcze nie wiem
dokładnie, kto i co tutaj wyczynia, ale jestem pewien jednego - musimy to wyjaśnić!

Wyjął z kieszeni spodni żółtą paczkę papierosów, zapalił jednego i przyciągnął do siebie plastykową popielniczkę ozdobioną kalkomanią z motywem wielbłąda.

Gryzący dym papierosowy rozprzestrzenił się w dusznej zawiesinie przedburzowego powietrza. Przypadkowo wciągnęłam trochę oparów do płuc i zaczęłam kaszleć.

Jacek uchylił okienny lufcik obity antykomarową siatką. Do niewywietrzonego pokoju wpadła świeżość.

- Nie jestem przyzwyczajona do dymu - oświadczyłam wymachując przed twarzą rozpostartą
dłonią. - Piosenkarka musi dbać o struny głosowe...

Stryjek zgasił papierosa, którego resztka długo żarzyła się na czerwono w popielniczce.

- Dzisiaj o dziewiątej rano, tuż po rozpoczęciu urzędowania, do Ministerstwa Kultury i
Sztuki, ściślej do Departamentu Ochrony Zabytków przyszła od kustosza książańskiego zamku
wiadomość o tym, że poprzedniej nocy został zdewastowany grobowiec rodziny Hochbergów. Nie
zaliczymy tego do prymitywnego aktu wandalizmu, mającego na celu tylko zniszczenie zabytku,
albowiem grób rozkopano przy użyciu profesjonalnego sprzętu - bezgłośnie i nie wyrządzając
znaczniejszych szkód. Oznacza to, że jest to robota zawodowców: przemyślana, starannie
zaplanowana i dokładnie wykonana - stryjek rozpiął guzik od pijącego go kołnierzyka i
relacjonował: - ...gdyby krzątający się po parku turyści nie spłoszyli złoczyńców, zapewne nie
dowiedzielibyśmy się o przeszukaniu grobowca, ponieważ złodzieje tej klasy mają w zwyczaju
skrupulatnie zacierać za sobą ślady.

Przełknęłam ślinę. Spociłam się w grubym swetrze, więc zdjęłam go pozostając jedynie w koszulce nocnej. Niczego innego pod spodem niestety nie miałam. W pomieszczeniu było dość ciemno, więc tak czy inaczej nikt mnie dokładnie nie widział.

22

W takim razie już trzy osoby miały wrażenie, że szykuje się... No właśnie, co się szykuje? Przygoda?! Czyżby? Nic nie poradzę na to, że stryj kojarzył mi się z przygodą. Z jej najniezwyklejszym smakiem.

-1 może zabawia się właśnie tutaj, w Książu...

- Sam nie wierzę w jakieś „wczasy" Jerzego. On od zawsze coś knuje, coś załatwia. Nie
powinnaś jednak, Zosiu, osądzać go pochopnie. I niczego nie rób na własną rękę. Batura to nie
tramwajowy kieszonkowiec. Lepiej z nim nie zadzierać. On nie żartuje, kiedy mówi: „czas się
wycofać".

Zdziwiłam się:

Stryj ciągle zerkał za okno, upewniając się, czy w pobliżu nie kręci się ktoś podejrzany. Ale ciemność trwała nienaruszona. W jej gęstej powłoce mógłby się zaszyć chociażby cały oddział wojsk, a i tak otoczyłaby ich bezpieczną warstwą, nie do prześwietlenia dla ludzkiego oka.

- Daisy była Angielką, żoną niemieckiego magnata i arystokraty. Mieszkała na tym zamku -
stryj udzielił nam skąpej informacji po czym stwierdził, że pora, żebyśmy poszli. Zaczynało świtać,
a nie chciał pozwolić na to, by ktokolwiek zauważył, że złożyliśmy mu nocną wizytę. Jednym
dmuchnięciem zgasił płomień tlącego się wątle knota już prawie wypalonej świecy.

Otworzyłam oczy dopiero przed dwunastą w południe. Tym razem bez pośpiechu zeszłam do jadalni. „Jeżeli nikt nie zrobił mi rano pobudki, na pewno nie będziemy nagrywać" - stwierdziłam. I nie pomyliłam się. Pogoda co prawda była nienajgorsza, ale oświetleniowiec wykluczył możliwość rejestracji teledysku ze względu na przesłonięte chmurami światło słoneczne. Niezaprzeczalnie na

23

dworze panował półmrok, a gęste, duszne powietrze wciąż zapowiadało burzę. Duchota męczyła okrutnie, więc ludzie marzyli o oczyszczającym deszczu - krótkim, ale intensywnym.

W tej sytuacji rozkładanie kosztownego sprzętu na świeżym powietrzu byłoby nader ryzykowne, zatem ponownie szykowało się wolne od pracy popołudnie.

Przy stole w restauracji został jedynie Jacek, reszta ekipy oddelegowała się samodzielnie do zwiedzania zamku. Im nie groziła powtórka z mojej wczorajszej wpadki...

Brat z apetytem pałaszował już drugą porcję jajecznicy na bekonie. Patrzyłam na niego z nieukrywaną zazdrością. Niestety, musiałam obyć się jedynie zapachem potrawy, gdyż powinnam uważać na figurę. A ów zapach był po prostu boski!

Swoje ciemne, sięgające do ramion włosy zwinęłam w węzeł i ukryłam pod czapką z szerokim rondem - sportową wersją kapelusza, jaki noszą wędkarze.

Był koniec czerwca. Sezon turystyczny rozkwitł w pełni. Dzieciaki skończyły już naukę w szkołach, więc w góry zjechały tabuny rodzin. Na szczęście przy tak nieciekawej pogodzie ludzie woleli siedzieć w pensjonatach poukrywanych w lasach lub objadać się w licznych barach, niż odbywać piesze wędrówki. Dla mnie deszczowa aura była swoistego rodzaju błogosławieństwem, bo słoneczny dzień oznaczałby zagęszczenie zwiedzających zamek, co z kolei utrudniałoby możliwość nieskrępowanego poruszania się po okolicy. Niestety, z powodu coraz większej popularności wisiało nade mną widmo zatrudnienia ochroniarza, który nie odstępowałby mnie przez całą dobę, a ja broniłam się przed tym ze wszystkich sił. Nie chciałam, żeby ktokolwiek mnie ograniczał. Nie chciałam zostać niewolnikiem swojej popularności...

O drogę do grobowca zapytaliśmy parkingowego urzędującego w drewnianej budce postawionej naprzeciw betonowej fontanny. Pulchny wesołek bez zająknięcia wyjaśnił nam jak tam trafić. Nie było to skomplikowane.

Przed bramą wjazdową, idąc od strony zamku, skręciliśmy w lewo. Potem wydeptaną ścieżką przeszliśmy przez park. Wzdłuż drogi prowadziły nas wiekowe drzewa, pomiędzy które dosadzono młode rośliny, znacznie odbiegające wyglądem od swych sąsiadów. Smukłe, chude sadzonki dodawały krajobrazowi lekkości. Ich jasnozielone listki weseliły się pomiędzy starymi bukami z ponuro spuszczonymi gałęziami, pamiętającymi zarówno świetność Książa, jak i ponure czasy dwóch wojen światowych.

Przeszliśmy na przełaj przez pas asfaltu. Na niewysokim wzgórzu jaśniały mury budowli, częściowo osłoniętej rododendronami. Wspięliśmy się żółtą, piaskową aleją. Po lewej stronie iskrzyła się w oddali tafla sztucznego jeziorka. Ku wodzie skłaniały się zwisające grubymi kępami witki brzóz.

Jeszcze trzynaście schodków i wreszcie stanęliśmy przed grobowcem. Nie był to pomnik, jakie widujemy na dzisiejszych cmentarzach - pozioma płyta z niewielką tablicą. Grobowiec przypominał wyglądem kapliczkę. Niestety, była to ruina. Odstraszały puste oczodoły okien ze sterczącymi, rozbitymi fragmentami okurzonych szyb. Wandalom nie oparły się także dębowe drzwi i żelazna, kuta krata układająca się w wymyślne zawijasy. Gdzieś w trawie leżała przepiłowana, rozgięta kłódka...

Ściany - zarówno od wewnątrz, jak i na zewnątrz - „zdobiły" współczesne dzieła w postaci

24

napisów zrobionych przy użyciu markerów - zwykłych oraz olejowych, jak i grafitti.

Uważam, że grafitti może być sztuką pod warunkiem, że malują je utalentowani artyści w przeznaczonych do tego miejscach, a nie amatorzy bazgrzący na zabytkach i domach mieszkalnych! Niedawno gościłam w szkole, której korytarze zdobiły malunki grafitti wykonane przez uczniów. Budynek prezentował się interesująco, uczniowie dobrze czuli się w szkolnych wnętrzach, a dyrektor zaoszczędził na pracach remontowych. Wynika z tego, że grafitti może przynieść sporo korzyści - wystarczy docenić młodych twórców... Twórców, nie wandali!

Jacek uchylił kratę, co pozwoliło nam dostać się do środka zbudowanego w 1734 roku grobowca, pierwotnie służącego jako letni pawilon. Dzisiejszą funkcję budynek zaczął pełnić dopiero po przeróbkach wykonanych pod koniec XIX wieku.

Kaplicę postawiono na planie ośmioboku, którego narożniki zostały wysunięte ku przodowi. Walcowate mury wieńczyła pokryta łamanym dachem kopuła z umieszczonym na szczycie krzyżem. Nad prostokątnymi otworami drzwi i okien zachowały się ornamenty z charakterystycznymi motywami skarbów morza i skręconych wstęg.

Kopułę od wewnątrz uatrakcyjniały fantastyczne malowidła, a w okiennych wnękach widniało wyobrażenie Zamku Książ sprzed XIX wieku oraz scenki rodzajowe dokumentujące ludzi w trakcie pracy. Do dzisiaj przetrwały także resztki białego, marmurowego kominka pochodzącego z czasów baroku.

Naprzeciwko drzwi usytuowano wejście do podziemia. Łuk, nad którym rysowała się obręcz z dwoma skrzyżowanymi przedmiotami i powiewającą za nimi wstęgą, prowadził do dziewięciosegmentowej piwnicy, położonej już poza obrębem budynku - we wnętrzu wzgórza, gdzie składano trumny. Nad łukiem i z prawej strony schodów były pozostałości kutej kraty. Przy stopniach schodów widać było mechanizm służący niegdyś do zsuwania trumien w głąb krypty.

Działający tu niedawno wandale przebili na wylot mur odgradzający naziemną część grobowca od piwnicy. Zapewne postawiono go niegdyś, by chronić spokój nieboszczyków przed szabrownikami.

Jacek wskazał palcem dziurę na środku pomieszczenia.

Rozśmieszyło mnie oczekiwanie brata. Liczył na to, że złożę mu konkretną deklarację?

- Jacusiu, przecież ja tego człowieka widziałam z daleka...

Ostrożnie przedostaliśmy się przez otwór w murze do piwnicy. Spodziewałam się, że zobaczymy w niej jedynie egipskie ciemności, czyli nic, ale jak okazało się, docierało tam światło słoneczne, gdyż z sufitu wychodziły kominy służące do wentylacji i oświetlania pomieszczenia. Krzyżowe sklepienie podpierały cztery piaskowcowe kolumny.

Jacek rozczarował się zastanym przez nas widokiem:

25

Jacek zdjął z pleców pikowaną kamizelkę, rozłożył ją na kamiennym cokole i rozsiadł się na niej.

- Spadamy stąd - zatrzęsłam się z zimna. - Nasza rozmowa jest bez sensu, bo nie wiemy
nawet, kogo dokładnie pochowano w tym grobowcu, co za tym idzie nie możemy wiedzieć, czego
szukali złodzieje. Poza tym, drogi braciszku, pragnę zauważyć, że ci Hochbergowie byli Niemcami,
więc Niemcy raczej nie mogli rozszabrować grobowca. A tak na marginesie, to coś mi się tutaj nie
podoba. Czyżby stryj Tomasz przyjechał tu aż z Warszawy tylko po to, żeby obejrzeć kolejną
zdewastowaną kryptę? Wydaje mi się, że ktoś przed nami coś ukrywa.

Rozłożony na cokole Jacek podniósł się. Bez żalu opuściliśmy grobowiec. Ze wschodniej ściany parku dobiegły do nas głosy jakichś dzieciaków. Grupa była liczna, mali krzykacze licytowali się między sobą zaciekle. Do nadgarstków mieli przywiązane trójkątne chustki z płótna, w morskim kolorze, stąd wnioskuję, że to wycieczka letniej kolonii. Uciekliśmy z Jackiem czym prędzej za drzewa, by nastolatki nie rzuciły się na mnie z kartkami i długopisami.

Naokoło grobowca przekwitające rododendrony tworzyły nastrój przemijania. Dekadencki obraz zbrązowiałych kwiatów idealnie komponował się ze zrujnowanym grobowcem. Lipową aleją skierowaliśmy się z powrotem do zamku.

Osiemnastowieczny park, po którym poruszaliśmy się, był stylizowany na park angielski. Na jego obszarze znajdowały się, widoczne zimą z zamkowych tarasów, sztuczne ruiny, nazywane Starym Książem, a także prawdziwe pozostałości po Zamku Cisy. Niedaleko umiejscowiono stadninę koni. Taka urozmaicona okolica nie pozwalała nudzić się żadnemu turyście. Chyba że - jak ja - nie mógł się swobodnie poruszać między ludźmi...

Posuwaliśmy się niespiesznie, delektując się czystym powietrzem. Nagle między drzewami przemknął na koniu facet w czarnej pelerynie, która zatrzepotała niczym skrzydła dzikiego ptaka. Koń pogalopował, jakby frunąc kilka centymetrów nad ziemią - bezgłośnie, nie wydając dźwięków przy uderzeniach kopyt o ziemię. W końcu rozpłynął się w mroku rzucanym przez konary starych buków.

Jeździec znowu pojawił się i znikł. „Co tu jest grane?" - myślałam. Jacek też wszędzie węszył aferę:

26

ROZDZIAŁ PIĄTY

KWIATY, BILECIK I ZAPROSZENIE • CO PREZES FAN CLUBU WIE O STROŃSKTM?

SŁUŻBOWE MIESZKANIE • KOLEJNA KRYPTA ZDEWASTOWANA • CZY

SIOSTRZENICA UMIE PROWADZIĆ SAMOCHÓD? • PAN SAMOCHODZIK I JEGO

WEHIKUŁ • ROZTOKA • SKARB W GROBOWCU UBOGICH ZAKONNIKÓW? •

NIEDOSTĘPNY PAŁAC

Po powrocie do swego pokoju nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że coś jest w nim nie tak, jak być powinno. Szybko jednak spostrzegłam pozostawiony na nocnej szafce bukiet róż. Róże roztaczały wyjątkowo intensywny zapach, pochodziły bowiem z ogrodu, a nie z kwiaciarni, i nie były przemrożone; przetrzymywane w chłodniach kwiaty tracą zapach. Te z mojej komody ktoś zerwał w ogrodzie, a wniosła je do mojego pokoju zapewne jakaś osoba z hotelowej obsługi - ktoś, kto miał dostęp do zapasowego kompletu kluczy do apartamentu.

Z ciekawością zerknęłam do przyczepionego do wiązanki bilecika ozdobionego pergaminowym wałeczkiem, ciągnącym się przy krawędziach kartki. Wewnątrz napisano odręcznie piórem z granatowym nabojem:

Mam nadzieję, że kwiaty podobają się i zatrzyma je Pani w apartamencie.

Jestem Pani najwierniejszym fanem. Chciałbym poznać Panią, zatem ośmielam się zaprosić Panią na kolację, choć nie wiem, czy gwiazda Pani formatu zgodzi się spotkać ze zwykłym śmiertelnikiem. Będę czekał na Panią w hotelowym holu o 20:00.

Z szacunkiem

KrzysztofStroński

Zwykłym śmiertelnikiem" - cóż to ma znaczyć?! A ja, kim jestem - niezwykłym śmiertelnikiem? Zżymałam się, gdy nie znający mnie ludzie narzucali mi maskę zarozumiałej, niedostępnej gwiazdeczki! Nie byłam ani nie jestem taka.

Zmięłam liścik i cisnęłam nim przed siebie. Papier bezszelestnie poturlał się pod komodę, zatrzymując się przy wygiętej nóżce. Pomimo ogarniającej mnie złości klęknęłam i po omacku znalazłam zwitek. Podniosłam go i rozprostowałam kartkę. Ponownie odczytałam nakreślony wewnątrz tekst.

Stroński, Krzysztof Stroński" - próbowałam zmusić swoje szare komórki do pracy, ale wciąż nic mi to nazwisko nie mówiło. Przyszedł mi do głowy jeszcze jeden pomysł i zatelefonowałam do prezesa mojego autoryzowanego fan clubu. Poprosiłam o sprawdzenie, czy niejaki Krzysztof Stroński figuruje w spisie jego członków. Nieznajomy podawał się przecież za „najwierniejszego fana". Lecz w rejestrze klubowiczów takiego nazwiska nie było. Należy jednak zaznaczyć, że nie każdy fan musi od razu być członkiem fan clubu.

Po bezowocnej próbie zidentyfikowanie owego „Strońskiego" podarłam bilecik, ostatecznie porzucając perspektywę kolacji z nieznajomym facetem i zeszłam do restauracji na obiad.

- Skąd wiesz, że stryjek chce się z nami zobaczyć po południu? Przecież nie zostawił dla nas żadnej wiadomości w hotelowej recepcji - posilając się apetycznym barszczem z uszkami, próbowałam odgadnąć, jakim to tajnym kanałem odbywa się przepływ informacji pomiędzy

27

stryjkiem Tomaszem a Jackiem. -1 skąd w ogóle wczoraj wiedziałeś, że on przyjechał do Książa?

Wzruszyłam ramionami i udawałam, że przed chwilą nie było żadnej rozmowy. Wiedziałam, że jeżeli mój brat się na coś uprze, to chociażbym stanęła na głowie, i to na środku restauracji, i tak nie wyciągnę od niego żadnej wiadomości.

Zgodnie z oczekiwaniem stryja Tomasza pojawiliśmy się u niego tuż po obiedzie. Dopiero wtedy - za dnia - mogłam przyjrzeć się służbowemu pokoikowi, w którym go zakwaterowano. Pomieszczenie było wyposażone nader skromnie. Pod oknem stał prosty, drewniany tapczan, obok stolik i dwa krzesła. Na jednym z nich siedziałam poprzedniej nocy.

Białe ściany zdobił - według mnie raczej szpecił - obrazek Książa w postaci zblakłej pocztówki oprawionej w sfatygowaną ramkę, powleczoną częściowo odrapanym tworzywem w kolorze złotym. Przy żyrandolu wisiał kremowy jęzor lepu na muchy. Najwidoczniej sprawdzał się w tym miejscu znakomicie, gdyż na znacznej części jego powierzchni nawarstwiły się błonkowe skrzydełka powykręcanych muszych trupów.

Stryjek prawdopodobnie spostrzegł moją zatrwożoną minę, gdyż najpierw chrząknął znacząco, potem obwieścił:

Stryj Tomasz znowu zachichotał:

Chwycił opakowanie papierosów, jednak zaraz odłożył je z powrotem na blat stołu. Tym razem zwrócił się także do mojego brata:

- Zaprosiłem was tutaj, ponieważ dowiedziałem się, że w nocy popełniono kolejne
przestępstwo.

- Gdzie? - wyskoczył z natychmiastowym pytaniem Jacek, który do tej pory milczał oparty o
futrynę.

Najwyraźniej bardziej interesowała go kręcąca się po podwórku ruda piękność, niż to, w jakich warunkach mieszka stryjek. A ta ruda piękność i piskliwa przewodniczka, która oprowadzała po zamku feralną wycieczkę z moim udziałem, była jedną i tą samą osobą.

- W kościele parafialnym w Roztoce... - stryj ponownie zmiędlił papierosy. Nałóg
nikotynowy dawał o sobie znać - ...splądrowano podziemne krypty.

Jacek przycupnął na tapczanie. Ruda przewodniczka najwidoczniej znikła z zasięgu jego spojrzenia:

- Ukradli coś?

28

Szukałam racjonalnego punktu zaczepienia:



Niecałe pół godziny później stryjek z przejęciem wsiadał do mojego grafitowego ferrari 612 scaglietti - dwanaście cylindrów, aluminiowe nadwozie i podwozie, miodowa tapicerka, dwustrefowa klimatyzacja, wygodne fotele dla czterech osób oraz cztery i dwie dziesiąte sekundy „do setki" - nic dodać, nic ująć.

Stryj chyba nie wierzył, że jego smarkata siostrzenica potrafi jeździć samochodem! Sądzę, że jego obawy wzrosły, gdy upewnił się, jaką marką podróżujemy. Stryj, znając moc ferrari, prawdopodobnie obawiał się, że nazbyt intensywnie zacznę przyciskać pedał gazu, a to mogłoby być niebezpieczne. Czyżby wyleciało mu z głowy, że nie jestem już lekkomyślną nastolatką?

29

Przejechaliśmy brukowaną drogą przecinającą łąki, obok zanikowego hipodromu i wyjechaliśmy na główną prowadzącą z Wrocławia do Wałbrzycha. Droga unosiła się i opadała zgodnie z wyprofilowaniem terenu, który przecinała. Minęliśmy kilka niebezpiecznych zakrętów -były ułożone pod kątem ponad dziewięćdziesięciu stopni, a jezdnię z jednej strony ograniczała przepaść, z drugiej zaś lita skała. Co chwilę mijaliśmy znaki ostrzegające przed lawinami z odłamków kamieni. Roztoka leży w powiecie świdnickim, na terenie gminy Dobromierz. Wieś biegnie wzdłuż rzeki Nysy Szalonej, w obniżeniu podsudeckim. Z Dobromierza dotarliśmy do niej drogą kraj ową nr 5.

Pierwsza wzmianka o Roztoce pojawia się w dokumencie z 13 50 roku, natomiast pierwszym właścicielem głównych posiadłości we wsi, o którym jest mowa w źródłach, był Mikołaj von Ronau. Istotna data to 2 stycznia 1447, gdy Roztoka została zakupiona przez Konrada I von Hochberga, a już w 1633 roku wieś przeszła w ręce Hochbergów z Książa. Utrzymali ją w swoich dobrach do drugiej wojny światowej.

We wsi jest renesansowo-barokowy pałac z XVI wieku. W tym samym stylu postawiono tu także kościół katolicki Świętego Stanisława. Niestety, nie przetrwał on do dzisiejszego dnia. Nas interesował inny kościół, który niebawem odszukaliśmy, prosząc o pomoc mieszkańców Roztoki.

Wreszcie trafiliśmy na budynek w kolorze utartych żółtek. Kościół pokrywała ceglasta dachówka. Od północy prawie całkowicie porósł ją mech i wymagające nieskazitelnie czystego środowiska bytowania porosty. Gdzieniegdzie klepki dachówki poodpadały, bądź częściowo ukruszyły się, ukazując próchniejące ożebrowanie podtrzymujące dach.

- To pewnie jest plebania - powiedział Jacek na widok jednopiętrowego domku, nad którego
drzwiami zawieszono prosty mosiężny krzyż.

Siwy proboszcz, którego zorana zmarszczkami twarz ukazywała zmartwienie, przyjął nas z nieufnością. Dystans zmniejszył się, gdy stryj Tomasz zaprezentował mu służbową legitymację Ministerstwa Kultury i Sztuki.

- Zapraszam na plebanię - rzekł ksiądz, wskazując na rozsypującą się chatkę pokrytą
najprawdziwszą strzechą. Podobnie jak w urzędowej kwaterze stryjka i tutaj trudno było się
dopatrzyć luksusów. Ot, stół z białym bieżnikiem, pięć krzeseł, biurko i regał. Ponad biurkiem
obraz jakiegoś świętego. Możliwe, że patrona tutej szego kościoła.

Po pokoju krzątała się pulchna gospodyni w purpurowym fartuchu w granatowe grochy. Wkrótce poczęstowała nas herbatą z aromatycznymi konfiturami z owoców dzikiej róży i ciastem drożdżowym z rabarbarem.

Proboszcz z silnie przerzedzonymi nad czołem, bielusieńkimi włosami i uwydatnionym na plecach sporym garbem, streścił nam starannie, w jaki sposób odkrył, że włamano się do kościelnej krypty. Uważnie go wysłuchaliśmy, następnie stryj przeszedł do zadawania pytań. Odpowiedzi miały rozwiać wątpliwości stryja, który patrzył na sprawę włamania z innej niż proboszcz perspektywy - kilku przestępstw, a nie tego jednego, i chciał je wszystkie sensownie połączyć. Nie wiem, jakiego rodzaju były te wątpliwości, ale zapewne dotyczyły jakiejś tezy, którą stryj już zdążył postawić, ustosunkowując się tym samym do grabieży w grobowcach. Upewniłam się w tym, że owa teza istniała, kiedy czoło stryja przecięły dwie pionowe zmarszczki, co nie pozostawiało wątpliwości, iż intensywnie dedukował. W końcu stryj spytał, przełykając solidny kęs drożdżowca:

- Czy zauważył ksiądz, żeby ktoś obcy interesował się kościołem tuż przed włamaniem?
Staruszek zastanowił się chwilę. Przygładził siwe, zaczesane na skroń włosy i odparł:

30

- Nikogo takiego nie pamiętam. Mam już swoje lata - w tym momencie proboszcz gwałtownie
odkaszlnął. - Ale umysł nie płata mi jeszcze figlów, więc na pewno zapamiętałbym kogoś spoza
parafii. Odkąd zamknęli kopalnie, Wałbrzych i okolice wymierają. Młodzi uciekają stąd. Oni tu
przyszłości nie mają - zadumał się. - Resztę parafian z grubsza znam...

Stryj stanowczo przerwał nieprowadzący do niczego wywód:

- Czy w krypcie znajdowało się coś wartościowego?

Proboszcz z trudem wstał z krzesła, sięgnął z regału zakurzoną księgę. Położył ją na stole i przez kilka minut wertował rozpadające się kartki. Czytał bez okularów.

- Według tej księgi - podał ją stryjkowi - przed laty pochowano tam kilku kapłanów
zajmujących się tą parafią. Księgi mówią tylko tyle.

Stryj zdążył zerknąć do pożółkłych notatek, nim księga została zamknięta.

- W krypcie powinno spoczywać dziewięć trumien.

- Tak też jest. Albo też właśnie tak było. Do wczoraj. Teraz trumny są zniszczone, ale
doliczyłem się dziewięciu czaszek.

Duchowny zdjął okulary, odłożył księgę na miejsce, skinął na nas i poprowadził do kościoła. Po drodze zabrał krzywy klucz zawieszony na metalowym gwoździu, tuż przy biurku.

Nie zdążyłam przyjrzeć się wnętrzu kościoła, gdyż od razu za wrotami skręciliśmy w prawo, do wąskiego korytarza sklepionego łukiem. Pod sufitem dyndała na zielonym drucie żarówka o niewielkiej mocy, rzucając na ściany cienie przesuwające się raz do przodu, raz do tyłu.

Stryj Tomasz zatrzymał się przed żelaznymi drzwiami, intensywnie atakowanymi przez korozję. Znajdowały się one mniej więcej na wysokości siódmego, ósmego metra korytarza. Zdobiące je nity z półokrągłymi główkami gdzieniegdzie poodpadały, tworząc dziury, przez które można było zajrzeć na drugą stronę żelaznej bariery. Obecnie nie stanowiły żadnej przeszkody, albowiem zdjęto je z futryny i oparto bezwładnie o ścianę.

- W jaki sposób złodzieje dostali się do krypty?
Proboszcz odrzekł zachrypniętym głosem:

- Przecięli i tak już sfatygowane zawiasy, po czym użyli jakiejś dźwigni, na przykład
zwykłego łomu, no i wyważyli skrzydło drzwi.

Ruszyliśmy dalej. Układana w karo, biało-czarna posadzka schodziła w dół pod znacznym kątem. Musieliśmy uważać, żeby nie poślizgnąć się. Schylaliśmy przy tym głowy, by nie zawadzić o niski strop.

Kryptę zalewała ciemność. Proboszcz przy pomocy zapałek przypalił świece w ociekających stearyną kinkietach umieszczonych po obu stronach centralnej części pomieszczenia. Dwa kinkiety, po trzy świece w każdym, wystarczyły, by rozświetlić mrok. Ciepły blask odbił się od naszych zaciekawionych twarzy.

Gruba warstwa czarnego pyłu zalegającego w każdym zakątku krypty, uniosła się oblepiając nam buty i brudząc ubrania. Czuć było odór wilgotnej ziemi i butwiejącego drewna. To ostatnie pochodziło z porozrzucanych trumien. Wieka trumien roztrzaskano, szkielety i czaszki zalegały pomiędzy deskami i mosiężnymi krzyżami, prawie identycznymi, jak ten nad wejściem na plebanię.

- Do wczoraj - kapłan zaczął mówić, gdy rozbłysnęły wszystkie świece, a jednocześnie zgasił
zapałkę - dziewięć trumien spokojnie spoczywało we wnękach. - Ostry zapach siarki wyparł smród
kurzu, ale tylko na kilka sekund. Przenikliwa woń stęchlizny wygrała. - Widzą państwo?
Przypominają wyglądem chlebowe piece.

Potwierdziliśmy zrozumienie zagadnienia mrugnięciem powiek.

31

Duchowny spojrzał na mnie, jakbym powiedziała coś niezmiernie głupiego.

Bez wątpienia ksiądz pomyślał sobie, że nam woda sodowa uderzyła do głów. Stryj nie skomentował przypuszczeń Jacka, ale wiadomo, że chętnie potwierdziłby je.

- Tutaj pochowano księży albo zakonników pracujących w tej parafii. Ciała odziane były
zaledwie w skromne habity z najtańszego materiału. Nie było mowy nawet o złotych haftach! A o
skarbach to już na pewno...

Jeszcze raz rozejrzeliśmy się dookoła, a stryjek pozaglądał w zakamarki, pomagając sobie strumieniem światła z elektrycznej latarki, podziękowaliśmy za pomoc i pożegnaliśmy się z kapłanem.

Na dworze, z przyjemnością, złapałam haust świeżego powietrza. Czułam, że kurz z krypty oblepił nie tylko czubki moich butów, przylgnął również do nieosłoniętej skóry, osadził się na włosach i wpadł mi do nosa, przez co dostałam kataru. Pył dokuczył nie tylko mnie - Jacek kichnął dwukrotnie i poprosił mnie o chusteczkę higieniczną.

Nie od razu wsiedliśmy do samochodu. Postanowiliśmy, przed powrotem do Książa, poszukać jakiegoś wiejskiego sklepiku, żeby zjeść lody. Poza tym stryj chciał zrobić zapasy na kolację i śniadanie, mimo że ja upierałam się, by jadał z nami w restauracji. Propozycję stołowania się z moją ekipą nagraniową zdecydowanie odrzucił.

Kilkaset metrów od kościoła natrafiliśmy na zielony kiosk, pełniący funkcję wiejskiego sklepiku. Przed nim ustawiono ławkę i pieniek służący jako stół. W kiosku było ciemno, ale okazało się, że jest czynny.

Z podróbkami PRL-owskiej oranżady w rękach usiedliśmy zadowoleni na drewnianej belce obok sklepu. Stryj dopiął swego i w foliowej torebce miał zapakowane konserwy z mielonką mięsną, masło, chleb i karton pasteryzowanego mleka.


Stryj Tomasz strzepnął popiół z papierosa, popatrzył na żarzącego się peta, machnął go na

32

ziemię i zgniótł butem. To, co pozostało po papierosie, to znaczy resztka filtra i skrawki bibułki podniósł i wrzucił do pobliskiego kosza na śmieci. Dopiero wtedy zdecydował się odpowiedzieć.

Stryj zniknął w barakowym kiosku. Niestety, zamiast opisu sposobu dojścia do roztoczańskiego pałacyku, usłyszeliśmy jedynie zniechęcające słowa sprzedawczyni, dobiegające z wnętrza sklepu:

- Eee, panie! Ten pałac jakieś prywatne kupili. Będzie już z pięć lat, jak wyremontowali go. I
stróż z psami pilnuje, żeby tym paniskom nie przeszkadzać! A samochodami to takimi jeżdżą, że aż
głowa boli. Panie, byś pan widział, jakie limuzyny tam zajeżdżają...

W takiej sytuacji, nie zostało nam nic innego, jak - w poczuciu przegranej - poczłapać z powrotem do zaparkowanego obok kościoła ferrari. Towarzyszył nam odgłos międlenia foliowej torebki...

33

ROZDZIAŁ SZÓSTY

O HOCHBERGACH SŁÓW KILKA • TRZY TYTUŁY KSIĄŻĘCE DLA JEDNEGO

ARYSTOKRATY • KTO POŚLUBIŁ ANGIELSKĄ STOKROTKĘ? • JEDNO KSIĘSTWO

W DWÓCH KRAJACH • OLŚNIENIE • PRZEKLĘTE PERŁY • GDZIE POCHOWANO

DAISY? • MAMY MOTYW • FIKCYJNE WŁAMANIE • WOLĘ KOLACJĘ Z FANEM NIŻ

SPRZĄTANIE BAŁAGANU • ON MNIE OPĘTAŁ!

Wracajmy powoli, rozkoszując się górskimi krajobrazami. Niektórzy kierowcy pukali się w czoło, kiedy bez trudu udawało się im wyprzedzić moje ferrari. Zwłaszcza z dumy pękali właściciele małolitrażowych pojazdów.

Stryj zamilkł na moment, podrapał się za uchem i ciągnął wywód, podskubując chrupiącą skórkę od zakupionego wcześniej chleba:

34

Nieznacznie przyspieszyłam widząc w bocznym lusterku granatowe BMW. Samochód uparcie podążał za nami, mimo że bez przeszkód mógł nas wyminąć.

Przysłuchując się opowieści, nie mogłam wyjść z podziwu dla umiejętności stryjka:

Stryj Tomasz głęboko westchnął jakby wciągając do płuc dym papierosowy. Rzecz jasna, nie palił w samochodzie, ale jak mniemałam, znowu nałóg przypomniał o sobie. Doświadczony historyk nie okazał zniecierpliwienia koniecznością wyjaśniania zawirowań dziejowych dwójce młodych ludzi.

- Dokładnie książę nazywał się Jan Henryk XI Hochberg von Pless.

Nareszcie granatowe BMW wyprzedziło nas. Nie dojrzałam twarzy kierowcy - uniemożliwiły mi to przydymione szyby jego samochodu.

35

Mój umysł przestawał sobie radzić z natłokiem wiadomości.

Wtem uaktywnił się Jacek:

- Jan Henryk XV był ostatnim właścicielem Książa?

36

- Zatem bezsensownym posunięciem było rozkuwanie pustego grobowca.
Zniecierpliwiłam się notorycznie krążącymi dookoła jednego punktu rozmyślaniami brata. Od

wizyty w mauzoleum, zamiast posuwać się do przodu, powracaliśmy do punktu wyjścia. Do domyślnego hasła: „Batura".

- Stryjku, proszę przybliż nam jeszcze postać Daisy.


parą.

- Jak już zdaje się nadmieniłem, pierwotnie pochowano ją w mauzoleum na topolowym
wzgórzu. Zmarła w czasie wojny, gdy Książ był zajęty przez Niemców. Zamieszkiwała wtedy willę
w Wałbrzychu. Stało się to 29 czerwca 1943 roku. Przyznam jednak, że inne dokumenty
historyczne podają odmienne daty: 1944 lub 1945 rok. Później, z obawy przed wojskami
radzieckimi, najbardziej zaufana służba księżnej przeniosła ciało księżnej, zmieniając miejsce jej
pochówku. Do dzisiaj niewiadomo więc, gdzie spoczywa Angielska Stokrotka.

Oskarżając Jerzego Baturę o to, że włamał się do mauzoleum, które od dawna stoi puste, oskarżamy znawcę sztuki, inteligentnego i przebiegłego mężczyznę o zwykłą głupotę! Batura na pewno zdawał sobie sprawę z tego, że niczego w grobowcu, nie znajdzie..." - zastanowiłam się i

37

zaraz wyraziłam tę opinię na głos. ,

- Eh, Zośka! Nie rozszyfrujemy całej zagadki w minutę! - skarcił mnie brat.

Dotarliśmy do brukowanej dróżki prowadzącej do zamku. Stryj kazał się tutaj wysadzić. Zatrzymałam auto i pożegnaliśmy się. Przy okazji ponownie zakazał nam działania na własną rękę, a każde spostrzeżenie mieliśmy z nim konsultować. Zanim zatrzasnął drzwiczki samochodu, oznajmił:

- Zostaję. Mamy motyw!

W swoim apartamencie zastałam nadludzki bałagan. Jedna walizka leżała otwarta na środku i wystawały z niej wygniecione ubrania, pomieszane z butami. Na komodzie, pod kwiatkami leżała szczoteczka do zębów, a obok niej niezakręcona tubka z pastą, której część wypłynęła na mebel. Na łóżku zwinięta w kłąb kołdra była poprzekładana jakimiś czasopismami. Z oparć krzeseł zwisały najróżniejsze części garderoby, a z futerału od mikrofonów wystawała obdarta podeszwa glana...

Początkowo bałagan osądziłam jednoznacznie - włamanie. Zanim zdążyłam sięgnąć po telefon, zmieniłam zdanie. Najwyraźniej wszechobecny rozgardiasz był moim dziełem. Przecież odkąd wprowadziłam się do pokoju, nie sprzątałam tu. Co gorsza, nie zdobyłam się na to, by rozpakować walizki i ułożyć odzież w szafie. Ubierałam się, rozbierałam, a stroje lądowały gdzie popadło. Tylko skąd glany w futerale od mikrofonów? Ech, to prawdopodobnie przeoczenie z mojej strony. „Muszę być ostrożniej sza!" - postanowiłam, albowiem mikrofony i odsłuchy, którymi posługiwałam się na scenie, nie należały do amatorskich zabawek za parę groszy, a uderzenie takim glanem mogłoby zaszkodzić delikatnej elektronice...

- Najwyższa pora, by uporządkować pobojowisko - mruknęłam.

Zabrałam się do tego z ciężkim sercem i głodnym brzuchem. Zbierając z komody walające się na niej kosmetyki zgarnęłam też podarty bilecik dostarczony mi razem z różami. Odłożyłam kremy i toniki tam, skąd je wzięłam. Usiadłam na łóżku. Złożywszy liścik w całość, sprawdziłam na telefonie komórkowym, która była godzina. Znalazłszy pretekst do porzucenia sprzątania, które nie wpisywało się w listę moich pasji, postanowiłam zejść do holu i sprawdzić, cóż to za tajemniczy wielbiciel nazwiskiem Stroński przysłał mi do apartamentu kwiaty.

Do wyznaczonej godziny spotkania pozostało jeszcze sporo czasu, więc pozwoliłam sobie na gorącą kąpiel. Potem fryzura, makijaż, ubranie... Uznałam, że dżinsy i klasyczny top na cienkich ramiączkach będą wystarczającym strojem, jak na kolację z osobnikiem podającym się za mojego „fana". Byłam gotowa pięć minut po dwudziestej.

Obszerne pomieszczenie służące jako recepcja umeblowano rattanowym kompletem wypoczynkowym. Lada obsługi również została wygięta z pędów bambusowych. Całości ekologicznego wystroju dopełniły trzcinowe dywany z bawełnianymi frędzlami i ażurowe wachlarze przyczepione do ścian zamiast obrazów.

Lada recepcji była okupowana przez kobietę z żółtego polo, która w jednej ręce trzymając torbę z przenośnym komputerem, a drugą kończyną intensywnie gestykulując przed nosem pracownicy hotelu, usiłowała załatwić jakąś sprawę. Najwyraźniej coś nie szło po jej myśli, gdyż wyraz jej twarzy nabrał nieprzyjemnego grymasu. Dosłyszałam zaledwie:

- Jak to, nie macie Internetu?!

Będąc w połowie wiodących do holu schodów, spostrzegłam na jednym z foteli atletycznego młodzieńca od góry do dołu przywdzianego w skórzany kombinezon nabijany metalowymi ćwiekami. Pomimo nadającego mu nieprzyjazny wygląd stroju, mężczyzna miał pokojowo

38

nastawiony do świata wyraz twarzy. Zawahałam się, czy kontynuować wycieczkę, ale ponieważ moja sylwetka mogła zostać już dostrzeżona, a ja nie chciałam być uznana za niesympatyczną, zdecydowałam się na krótką rozmowę - wymianę uprzejmości z nieznajomym. Jednak zanim podeszłam do blondyna, ktoś wywołał mój pseudonim. Głos wyraźnie dochodził zza moich pleców. Odwróciłam się, lecz zamiast ludzkiej twarzy ujrzałam morze pąków herbacianych róż w otoczeniu paprotki oraz błyszczących traw.

Wkrótce bukiet odsłonił oblicze porywającego mężczyzny. Piorunujące wrażenie zrobiła na mnie wyrazista barwa jego zielonych tęczówek kontrastujących z czarnymi włosami - krótko przystrzyżonymi na karku i skroniach, a dłuższymi na czubku głowy.

Mężczyzna założył bordową koszulę, wypuszczając niezapięty pod szyją kołnierzyk na klapy zamszowego płaszcza. Mlecznobeżowa barwa zamszu o miękkości aksamitu, z którego wykonano płaszcz, podkreślała egzotyczną opaleniznę nieznajomego. Zadbane dłonie zdradzały, że człowiek ten nie parał się pracą fizyczną. „Pewnie to jakiś bankier albo biznesmen" - pozwoliłam sobie w myślach na komentarz.

Prawie trzydziestoletni facet - przynajmniej na tyle wyglądał - przedstawił się, wręczył mi kwiaty i zaprosił do restauracji. Z wrażenia zaniemówiłam i nie protestując dałam się poprowadzić do stołu.

Oszołomienie tym mężczyzną sprawiło, że nieprędko udało mi się wycisnąć z gardła głos. Wreszcie zapytałam:

Specjalnie dla nas zarezerwowane miejsce oddzielono od reszty sali nieprzezroczystym przepierzeniem, skutecznie chroniącym nas przed ciekawskimi gapiami. Wybraliśmy z karty dań przystawki i napoje.

Wieczór upłynął nam na niezobowiązującym dialogu. Krzysztof wiedział bardzo dużo na mój temat, to znaczy posiadał o mnie takie wiadomości, jakie mógł zdobyć śledząc systematycznie media. Wykorzystywał wiedzę skrupulatnie, zasypując mnie pochwałami. Nie brzmi to najskromniej, ale właśnie tak było.

Mój towarzysz konwersacji okazał się być człowiekiem bardzo elokwentnym. Ponadto mógł pochwalić się znajomością literatury - polskiej i światowej, historii sztuki, malarstwa... Określiłabym go mianem zagadkowego i porywającego humanisty. Zainteresował mnie, ponieważ -w przeciwieństwie do facetów, których do tej pory mijałam na swojej drodze - nie rozprawiał tylko i wyłącznie o mnie i o mojej karierze, ale również poruszał inne tematy, które wymagały od niego znajomości zagadnienia, jak chociażby literatura.

Tak naprawdę Krzysztof omotał mnie w kilkanaście minut. Spędziliśmy razem wieczór, ale tak właściwie niczego konkretnego o nim nie dowiedziałam się. Nie miałam pojęcia, gdzie mieszka,

39

gdzie pracuje i w ogóle, kim jest, ale nie przeszkadzało mi to. Czułam się w jego towarzystwie wspaniale, bo był prawdziwym dżentelmenem. A myślałam, że tacy mężczyźni już po świecie nie chodzą...

40

ROZDZIAŁ SIÓDMY

ILU LUDZI SKRADA SIĘ ZA ZOŚKĄ? • KIEDY MOJA SIOSTRZENICA

SPOWAŻNIEJE? • OBRONA NIEKONIECZNA • OPIEKUŃCZY BRAT • KOBIETA Z

CZARNYM FUTERAŁEM UMYKA • CZAS NA ZASŁUŻONY ODPOCZYNEK

Masz ci los!" - mruknąłem pod nosem, widząc siostrzenicę przemykającą ukradkiem zamkowymi alejkami. Atrament nocy skutecznie zaczernił postać w jasnym nakryciu, podążającą za Zośką krok w krok. W konspiracji ruszyłem za nimi. Jednego byłem pewien - płaszcz nie skrywał Jacka. Ta sylwetka była zdecydowanie bardziej postawna od brata Zośki i wyższa od niego.

Jeszcze bardziej niż towarzysz siostrzenicy - tak, szybko doszedłem do wniosku, że to „on" -zainteresowała mnie skradająca się od północy drobna kobieta. Dźwigała jakiś futerał wielkości dużego bloku rysunkowego, zapinany na zamek błyskawiczny.

Cała nasza czwórka skierowała się ku przejściu w budynku bramnym. Lecz Zosia i jej znajomy wcale nie poszli prosto, ale skręcili nagle w prawo i wkrótce znikli na wąskich schodkach, które umożliwiały dostanie się do zamkowych ogrodów. Co prawda o tej godzinie były one zamknięte dla zwiedzających, ale Zośka najwyraźniej nie przejęła się tą nieznaczną przeszkodą.

Wtem poruszyło się, jakby osmagane wiatrem, dzikie wino oplatające basztę, na której wspierały się schody na tarasy. Tylko że bez niczyjej pomocy żaden z liści nie miał prawa drgnąć, bo nie było najmniejszego wiatru. A tu dłoniaste liście dzikiego wina kołysały się od ziemi na wysokość niemalże dwóch metrów!

Rozejrzałem się, zamierając przy tym w bezruchu, żeby słyszeć ewentualne kroki każdego, kto chciałby się do mnie zbliżyć.

Ponieważ kobiecie z futerałem udało się zbiec z zasięgu mojego wzroku, pierwszą myślą, jak przyszła mi do głowy było to, że to właśnie ona wzburzyła zieloną kotarę na baszcie. Stałem na środku niewielkiego placyku, który za moimi plecami ograniczała przepaść. Przed moją twarzą rozciągała się ściana zamku. Schody zaczynały się około metra ode mnie i tuż obok wstrzeliwała się w niebo wspomniana baszta.

Naprędce przeanalizowałem sytuację. Miałem trzy wyjścia: dalej iść za Zośką, spróbować sprawdzić, kim jest kobieta z czarnym futerałem, albo najzwyczajniej zrezygnować z tropienia i pójść spać. Ostatniej możliwości nie wziąłem pod uwagę. Co do pierwszej - stwierdziłem, że Zośka nie wyglądała ani na przestraszoną, ani nie zachowywała się, jakby ktoś ją do czegoś zmuszał, więc odpuściłem sobie śledzenie siostrzenicy. Najbardziej zafrapowała mnie tamta kobieta. Gdzież ona mogła pójść? Szła za Zośką czy za mną? To ważne pytanie, ponieważ spostrzegłem ją dopiero zauważywszy Zośkę, tak więc, jeżeli kobieta wcześniej śledziła mnie, mogła zorientować się, że zainteresowałem się „piosenkarką". Celowo użyłem tu cudzysłowu - nie żebym kpił sobie z zawodu siostrzenicy - po prostu kimkolwiek byłaby Zosia, zawsze będzie moją podopieczną, jeżeli znajdzie się blisko mnie i to, że jest osobą publiczną, nie ma najmniejszego znaczenia. To już takie niepisane zobowiązanie wynikające z więzów rodzinnych. A Zośka od urodzenia była niesforna i choć teraz spoważniała odrobinę, jej postępowanie napawało mnie obawą. Bałem się, że prędzej czy później znajdzie się w tarapatach. Nie mogłem dopuścić do tego, by z powodu moich detektywistycznych pasji stało się coś złego komukolwiek z mojej rodziny, tym bardziej tej młodej kobiecie. Być może przesadzałem z obawami, czułem jednak, że sprawa zaczyna nabierać rumieńców.

Nagle ktoś zacisnął na mnie ramiona. Straciłem oddech, zamroczyło mnie. Zamyślony dałem

41

się zaskoczyć. Szybkim haustem złapałem powietrze do płuc i już gotowy do prędkiego odwetu i ewentualnej szarpaniny z przeciwnikiem usłyszałem:

-Nonie! Stryjek?

Uścisk zelżał.

- Jacek!

Nie powiem, żebym nie odetchnął. Co prawda ćwiczyłem kiedyś sztuki walki wręcz, było to jednak tak wiele lat temu, że moja sprawność fizyczna dawno zdążyła gdzieś uciec i w głowie pozostała sama teoria. Gdybym musiał - broniłbym się, ale na szczęście nie było takiej konieczności.

Rozmowa przedłużyła się, co pozwoliło drobnej kobiecie zaszyć się w bezpiecznym zakamarku. Chociaż właściwie miała wystarczająco dużo czasu, by bez skrępowania przejść na dziedziniec, a stamtąd przemknąć albo do hotelu, albo na parking - do samochodu...

Niespodziewanie pozostałem sam na placu boju i właściwie gnanie za Zośką było zupełnie bezcelowe - Jacek potrafił przecież zaopiekować się siostrą, a pogoń za drugą panią prawdopodobnie byłaby bezowocna.

Zapaliłem papierosa i po omacku wróciłem na oświetloną elektrycznymi lampami drogę, zastanawiając się, jak to możliwe, że podążając za Zośką nie przewróciłem się w ciemnościach. Buty grzęzły w grubej warstwie żwiru, którym wysypano ogrodowe ścieżki.

Wybrałem jedną z ławek postawionych naprzeciw fasady zamku i w milczeniu, w towarzystwie przeciągającego się na drewnianych szczeblach kota, dopalałem papierosa. Nieporuszoną ciszę co jakiś czas mącił szum liści wprawianych w ruch masami powietrza. Z zachodu nadciągały chmury. Kłęby zawieszonej pod nieboskłonem pary wodnej mieniły się srebrem rzucanym na nie przez księżyc. „Nic dziwnego, że Daisy tak bardzo lubiła Książ - są tu zapierające dech w piersiach widoki. A księżna podobno lubiła wymykać się nocą do zamkowych ogrodów. Podsłuchiwała wtedy rozmowy swoich gości i wąchała woń tytoniu, wydzielaną przez wypalane przez mężczyzn cygara" - dumałem.

Zapaliłem kolejnego papierosa. Czekałem.

Plączące się przed zamkiem koty - początkowo nieufne - z czasem przyzwyczaiły się do mojej obecności na ich terytorium i zaczęły się łasić do mnie. Jeden uporczywie wbijał ostre pazurki w nogawkę moich spodni. Mruczał przy tym przymilnie.

- Sio! - odpędziłem go, gdyż nie lubiłem obcych zwierząt. '

Kwadrans później, wypaliwszy jeszcze dwa papierosy, mogłem ze spokojnym sumieniem

42

udać się na spoczynek, albowiem Zosia została bezpiecznie odprowadzona do hotelu przez tego samego człowieka, z którym spędziła wieczór. Chroniły ją również niewidzialne dla niej skrzydła brata, który nie odstępował jej na krok. Wkrótce cała trójka zaszyła się za drzwiami ekskluzywnego hotelu, a ja - nie zaobserwowawszy niczego niepokojącego i nie doczekawszy się kobiety z czarnym futerałem - postanowiłem wrócić do swego pokoju.

43

ROZDZIAŁ ÓSMY

DESZCZ I GENERALNE PORZĄDKI • OCZEKIWANA PROPOZYCJA • JACKA NIE

MA, ALE STRYJ JEST • STAJENNY KSIĘŻNEJ DAISY • SPEŁNIONE PRAGNIENIE

PANA SAMOCHODZIKA • GŁUSZYCA • MODA WEDŁUG CIEPLAKÓWNY • JAK WY

Z MINISTERSTWA, TO JA NIC NIE WIEM • IDIOTKA W ŻÓŁTYM VW • „TANIEC NA

WULKANIE" • BAJKA I TRAGEDIA DAISY HOCHBERG VON PLESS • KOLACJA

ZAMIAST OBIADU

I znowu ten przeklęty deszcz!" - pomyślałam, nim rano otworzyłam oczy. Nie musiałam tego robić, by nabrać pewności, że z nieba spadają mokre strugi. Wystarczył mi odgłos kropel rozbijających się o szyby i parapet. Przewróciłam się na drugi bok, naciągając poduszkę na czubek głowy. Nie mogąc jednak ponownie zasnąć, podjęłam decyzję o dokończeniu porządków, które wczoraj odłożyłam na bliżej nieokreśloną przyszłość. Widząc stan pokoju, zrobiło mi się wstyd. A gdyby tak stryj postanowił mnie odwiedzić, co by ujrzał - siostrzenicę tonącą w stertach śmieci?

Brudne ubrania upchałam - z trudem - w średniej walizie. Do pozostałych dwóch, jakie zabrałam ze sobą, włożyłam resztę czystych rzeczy. Do kosmetyczki wrzuciłam wszystkie kosmetyki, jakie udało mi się zebrać z najróżniejszych zakamarków. Potem powycierałam komodę, z której spływała miętowa maź. Ku mojemu zadowoleniu pasta do zębów, rozmazana na blacie, nie zniszczyła politury mebla.

Sprzątając rozpatrywałam, jak długo jeszcze możemy - Jacek, ekipa nagraniowa i ja -leniuchować w Książu. Z jednej strony marnowaliśmy czas, ale z drugiej strony ani członkom ekipy nagraniowej, ani mojemu bratu, ani mnie nie śpieszyło się do Warszawy. Zmienne warunki atmosferyczne umożliwiały nam spędzenie krótkiego urlopu z dala od zgiełku wielkiego miasta i to na dodatek na koszt wytwórni fonograficznej. Moglibyśmy wrócić do domu i pozostałe zdjęcia dograć w studio, w sztucznej scenerii, lecz daliśmy sobie ciche przyzwolenie na odpoczynek. Cudownie! Pojawiła się okazja, by ponownie spotkać się z Krzysztofem. Głowiłam się jednak, w jaki sposób powinnam zasygnalizować mu, że mam na to ochotę i przede wszystkim, że dysponuję wolnym czasem.

Krzysztof uprzedził moje zamierzenia, dzwoniąc do mnie przed południem:

- Obiad? Brzmi zachęcająco - odpowiedziałam wysłuchawszy propozycji. - Będę o piętnastej.

Nie muszę chyba mówić, że byłam wniebowzięta?!

Bez śniadania - z całkowicie pustym żołądkiem, zajęłam się szukaniem Jacka. Nie było go w hotelu, a powinnam była przekazać mu, że po południu nie będzie mnie w pokoju. Jacek się nie znalazł, postanowiłam zatem odwiedzić stryja Tomasza.

Zasłaniając twarz największymi okularami słonecznymi, jakie kiedykolwiek udało mi się nabyć, przebiegłam przez podzamcze. Pech chciał, że jedyna parasolka, jaką przywiozłam do Książa była jednym z gadżetów rozdawanych fanom podczas moich koncertów i miała nadruk z moim scenicznym pseudonimem, przez co bardzo rzucała się w oczy, dlatego nie zabrałam jej ze sobą i po drodze trochę zmokłam. Stryja zastałam w jego pokoju, zasypanego stertą dokumentów i książek. Na brzegu równo przykrytego kraciastym kocem tapczanu ujrzałam talerz z połową kanapki i szklankę z niedopitą kawą. Stryj siedział na pufie, pochylony nad papierami rozsypanymi zarówno na stole, jak i pod tym meblem, i uważnie studiował czyjeś zapiski. Widząc mnie zamienił okulary służące do czytania - tak zwane „plusy" - na te, których używał stale, do patrzenia w dał -

44

minusy".

Chciałam wyjść, aby nie przeszkadzać, ale stryj mnie zatrzymał. Wahał się, ale w końcu wydusił z siebie:

Przycupnęłam na wolnej pufie, o mały włośnie miażdżąc wylegującego się na niej kota. Stryj krótko mnie poinformował:

- Przybłęda.

Odpędziłam kocura stanowczym chrząknięciem. Widać, że nie była z niego taka ostatnia przybłęda - oznajmiała to wąska obroża na jego szyi. Kot jednym susem uciekł przez otwarte okno, a my wróciliśmy do omawianego zagadnienia.


- Dobrze, jedźmy - rzuciłam, a stryj już przekręcał klucz w zamku wejściowych drzwi.
Pogoda zmieniała się jak w kalejdoskopie. W ciągu kilkunastu minut półmrok rozświetliły

promienie palącego słońca. Zdjęłam przeciwdeszczową kurtkę. Stryj zabrał ze sobą teczkę z dokumentami, ale nie wrzucił do niej kluczy. Zamiast tego nerwowo przekładał je pomiędzy palcami. Wydawało mi się, że jest jeszcze coś, co go gnębi. Nie naciskałam jednak. Wiedziałam, że stryj sam, w odpowiednim czasie, wyzna, co go martwi. Chyba że uzna, iż nie należy mnie w to mieszać. Ale sprawa nie była aż tak skomplikowana, jak sobie wyobrażałam i wyszła na jaw, nim zdążyliśmy wsiąść do samochodu.

- Zosieńko, nie wiem, jak ci to... - zawahał się stryj. - Czy mógłbym poprowadzić do
Głuszycy twoje auto? - wreszcie wydusił z siebie na jednym oddechu.

Zgodziłam się, bo stryj był wytrawnym kierowcą. Ze wzruszeniem usiadł za kierownicą ferrari - świetnie leżała w jego dłoniach. Bez problemu radził sobie z przerzucaniem biegów i samochód poruszał się bardzo płynnie. Auto było pewnie prowadzone, a stryj szczęśliwy. Po drodze wzruszonym głosem wspominał swój pierwszy „wehikuł"...

Głuszyca jest niewielkim miasteczkiem położonym kilkanaście kilometrów na południowy wschód od Wałbrzycha, na granicy stromych Gór Kamiennych. Zróżnicowany profil ich grzbietów tworzy jak gdyby wycinankę kontrastującą w pogodne dnie z błękitem nieba. Głuszyca cieszy się ogromną popularnością jako miejscowość turystyczna, zimą wśród narciarzy, latem natomiast najczęściej odwiedzane są pobliskie sztolnie, zwane podziemnymi miastami.

W czasie poszukiwań miejsc lub ludzi reguła „koniec języka za przewodnika" jest niezawodna, zatem bez pomocy mapy, ale dzięki słownemu wsparciu mieszkańców Głuszycy,

45

stanęliśmy pod rozwalającym się płotem seledynowego domku. Parterowy budyneczek pokryto nierównym tynkiem, co zamiast odebrać - dodało mu uroku. Był położony niezwykle malowniczo -u podnóża porośniętego pachnącymi łąkami wzniesienia, wzdłuż którego pięła się ku szczytowi piaszczysta dróżka.

Spomiędzy rozsypujących się żerdzi zasiedlonego przez tłuste pająki płotu, wystawiały swoje falbaniaste kwiatostany piwonie. Gdzieniegdzie dobiegał żywota spóźniony tulipan, otoczony - na odmianę budzącą się do życia - maciejką. Rano jej zapach był nikły i bladł w porównaniu z intensywnością wieczornego aromatu kwiatków. W centrum ogródka zebrała się po deszczu olbrzymia kałuża, w której taplały się kremowe kaczątka obserwowane przez baczny wzrok biało-czarnej kaczki.

W maleńkim okienku, pokrytej spękaną papą chatynki, zadrżała firanka. Po chwili skrzypnęły zawiasy u drzwi i z domku sprężystymi krokami wyłoniła się około dwudziestoletnia panienka.

Dziewczyna miała na sobie kusą sukienkę z przyszytymi po obu bokach, czterema pionowymi paskami - najnowszy krzyk mody na wszystkich małomiasteczkowych straganach, oraz sandałki z przedłużonymi paskami, które omotywało się naokoło łydek. Prezentowała się dość śmiesznie w butach na wysokich obcasach, pośród biegającego po podwórku drobiu...

Gdy dziewczyna podeszła do furtki, stryj odezwał się:

Otworzyła furtkę, a mnie rzuciły się w oczy jej długie, sztuczne paznokcie pomalowane emalią w kolorze wściekłego różu.

Skorzystaliśmy z zaproszenia i po chwili siedzieliśmy w chatce. Urządzono ją wieki temu. Naprzeciwko okien stała meblościanka „na wysoki połysk", obok pasujący do niej stół i cztery krzesła. Bliżej drzwi ustawiono wersalkę. Niedbale zwiniętą pościel skryto pod ręcznie wyplataną kapą z kolorowej wełny. Na posłaniu leżała ponadto poducha - serce z czerwonego pluszu. W pokoju zmieściła się jeszcze prowizoryczna toaletka, na którą składało się lustro i zawieszona pod nim plastykowa półka, zarzucona markowymi kosmetykami.

Usiedliśmy przy stoliku,

Zamiast odpowiedzi usłyszeliśmy ciche chrząknięcie:

-Uhm.

Dziewczyna chwyciła pasmo swoich tlenionych włosów i poczęła okręcać je na kciuku.

Cieplakówna przypatrywała mi się przez moment. Chyba zrozumiała, że zna moją twarz, ale nie umiała przypisać jej konkretnych personaliów. Wciąż miałam na nosie gigantyczne okulary

46

przeciwsłoneczne.

Stryj niepotrzebnie oświadczył jej, że jest z ministerstwa. Byłoby o wiele lepiej, gdyby udawał kogoś innego, ale to mogłoby nie mieścić się w wyznaczonych przez niego ramach moralnych.

Młoda kobieta zniecierpliwiła się, na jej twarzy pojawił się grymas. Już o nic nie pytaliśmy. Nie uzyskawszy żadnych wyjaśnień, zniesmaczeni opuściliśmy seledynowy dom i zagrodę. Odjechaliśmy pozostawiając po sobie ciągnący się za oponami tuman kurzu.

- Cieplak musiał umrzeć niedawno - zaczął w aucie, siedząc już po stronie pasażera,
rozmyślać na głos stryjek Tomasz. - W każdym razie do pracowników Książa wiadomość o jego
śmierci jeszcze nie dotarła. Wnuczka Cieplaka nie wygląda mi na osobę interesującą się historią,
więc nie wydaje mi się, by posiadała rozległą wiedzę na temat hrabiostwa Hochbergów...

Nagle gwałtownie zahamowałam. Pasy bezpieczeństwa werżnęły mi się pomiędzy żebra i pod przeponę. Z trudnością utrzymałam w odpowiedniej pozycji kierownicę. Samochodem zarzuciło na prawo, gdyż rozsypany na asfalcie piasek spowodował utratę przyczepności opon do podłoża.

Sprawcą tego incydentu była kobieta prowadząca żółte polo. Odniosłam wrażenie, że nawet nie dostrzegła, iż wymusiła pierwszeństwo przejazdu! Użyłam klaksonu, ale ona nawet nie zwolniła.

Idiotka" - powtarzałam sobie w myślach, dopóki jej układane w kolce włosy raziły mnie w oczy. Widziałam odbicie jej oczu we wstecznym lusterku żółtego VW. Niebawem wyprzedziłam ją z impetem, nie powstrzymując się od ponownego naciśnięcia i przytrzymania klaksonu.

Tymczasem stryj powrócił do rozmowy.

47

kilkaset złotych... I skąd ona ma na to pieniądze? Z pewnością ktoś jej już zapłacił za wspomnienia jej świętej pamięci dziadka Edwarda i dziewczyna oddała się zakupowemu szaleństwu albo też należy do jakiejś przemytniczej szajki, która nielegalne przewozi przez granicę wschodnią markowe kosmetyki. Przemyt kosmetyków to intratny biznes. Na Wschodzie są one o wiele tańsze niż w Polsce, więc kupując je tam, a sprzedając w naszym kraju, można sporo zarobić.

- Słusznie. Jesteś spostrzegawcza, Zosieńko - docenił mnie stryj. - Przychyliłbym się jednak
do pierwszej wersji. Ktoś już zapłacił Cieplakównie za milczenie. Dziewczyna przyjęła nas, myśląc,
że ów człowiek pragnie zdobyć jeszcze jakieś informacje i deleguje nas w swoim imieniu.
Oczywiście znowu za pieniądze. Tymczasem szybko zorientowała się, że ma do czynienia z kimś
innym, niż się spodziewała, więc zamilkła. A swoją drogą należałoby sprawdzić na cmentarzu, czy
Edward Cieplak naprawdę nie żyje...

Pół godziny później zaparkowaliśmy pod murami obronnymi Książa, przy lewym skraju betonowej fontanny, ale nim rozeszliśmy się do swoich pokoi, na odchodnym, stryj wcisnął mi do ręki pomarańczową, tęgą książkę, którą wcześniej trzymał w teczce razem z upchanymi dookoła odręcznymi notatkami. Zabrał torbę ze sobą do auta, bojąc się tego, że ktoś mógłby włamać się do jego tymczasowego mieszkania i ją skraść.

Nie przyglądając się, jakim tytułem dokładnie obdarował mnie stryj, złapałam książkę do ręki. Stryj nachyliwszy się nad moim ramieniem, szepnął mi do ucha trzy słówka:

- Powinna cię zainteresować - i oddalił się.

Powróciłam do hotelu. Po drodze do pokoju zamówiłam w restauracji ciastko i kawę. Dostarczono mi je do apartamentu błyskawicznie.

Położyłam się na sofie, z powodu panującego w pomieszczeniu półmroku zapaliłam stojącą lampkę.

Okładkę pomarańczowej książki zdobiło zdjęcie kobiety w długiej jasnej sukni i nader bogato zdobionym kwiatami kapeluszu. Siedziała na ławeczce z dwoma chłopcami. Młodszy z nich miał rozłożysty kołnierz i białe buty. Starszego ubrano w ciemny garnitur. Zerknęłam na kartę tytułową i z niedowierzaniem odczytałam nazwisko autorki: Daisy Hochberg von Pless. Poniżej widniał tytuł: „Taniec na wulkanie".

Zanurzyłam się w tekście. Wkrótce wyłoniło się z niego oblicze księżnej...

Daisy Hochberg von Pless - Angielska Stokrotka urodziła się w rodzinie arystokratycznej w 1873 roku. Do chrztu podawał ją książę Walii, przyszły król Wielkiej Brytanii, Edward VII. Mimo znaczących powiązań z najznakomitszymi rodami ówczesnej Europy, jej rodzice nie mogli pochwalić się okazałym majątkiem (oczywiście jak na ich status społeczny).

Dzieciństwo Daisy upłynęło na beztroskich zabawach z rodzeństwem w posiadłości Ruthin. Przyszła księżna uwielbiała śpiewać. Podczas rodzinnej podróży do Włoch dostała nawet propozycję występów od dyrektora włoskiej opery. Dyrektor obiecywał, że nauczy ją profesjonalnego śpiewu i zatrudni u siebie, ale nieszczęśliwie Daisy rozchorowała się i powróciła do Anglii na rekonwalescencję. Niebawem nadeszły osiemnaste urodziny, a wraz z nimi czas na towarzyski debiut. Daisy wystąpiła w długiej sukni z trenem na słynnym brytyjskim balu debiutantek przed samą królową Wiktorią, zwaną współcześnie Babką Europy.

Na przełomie XIX i XX wieku ambicją wszystkich wysoko, postawionych w hierarchii społecznej rodziców było wydanie córki za mąż w tym samym roku, w którym następowało

48

wprowadzenie jej na salony. I tak też stało się z Daisy...

Na balu, na którym zabawiała się Angielska Stokrotka, gościł książę von Pless - Jan Henryk. Dzięki sprytnemu zagraniu babki Daisy oraz pomocy brytyjskiego następcy tronu, książę Henryk musiał zaręczyć się z młodą arystokratką. Wydawać by się mogło, że Daisy i Jan Henryk byli parą idealną - on wnosił do rodziny niebagatelny majątek, ona znakomite koligacje. Szkoda tylko, że przyszli małżonkowie prawie się nie znali. Daisy, co prawda, ośmieliła się wyznać Janowi Henrykowi, że go nie kocha, ale on stwierdził, że miłość przyjdzie po ślubie, lekceważąc brak uczuć młodej kobiety.

Uroczystość zaślubin odbyła się 8 grudnia 1891 roku w Westminsterze. Daisy nie pamiętała wiele z jej przebiegu, gdyż była zbyt przejęta, albowiem na głowę miała założyć szczerozłotą koronę wysadzaną brylantami, którą otrzymała w prezencie od teścia.

Zaraz po ślubie Daisy i Henryk pojechali w podróż poślubną dookoła świata, a potem do Niemiec. Tam rodzina Jana Henryka czekała, by poznać Daisy. Księżnę witano w Pszczynie z pełnym ceremoniałem, a ona sama tak to wspominała:

Wspaniała klatka schodowa była wypełniona masą mężczyzn ubranych w niebieskie płaszcze, białe kamasze i rękawice. (...) Liczba ich zadziwiła mnie i przeraziła.

Przyzwyczajoną do skromnych warunków życia i dość luźnej w Wielkiej Brytanii etykiety, młodą damę raził przepych i wystawność życia rodziny męża, więc dość niepochlebnie pisała o codziennym ceremoniale na pszczyńskim zamku:

Wkrótce odkryłam, że etykieta jest niewiarygodnie nudna. Nie znałam niemieckiego, więc trudno mi było wyrazić swoje życzenia. Kiedy chciałam wyjść z jednego pokoju i pójść do innego, dzwonił dzwonek, otwierały się drzwi i lokaj szedł przede mną, gdziekolwiek tylko pragnęłam iść. (...) W czasie galowych obiadów asystowało aż 30 mężczyzn.

Następujące po ślubie lata były dla Angielskiej Stokrotki niczym nieustający bal. Podróżowała po całym świecie, bywała na dworach: carskim, cesarskich - niemieckim i austriackim, oraz królewskich, w tym przede wszystkim na angielskim. Niebieskooka blondynka o mlecznej cerze brylowała w „śmietance towarzystwa". Uważana była za jedną z najpiękniejszych kobiet przełomu XIX i XX wieku. Nosiła suknie z najlepszych domów mody i najdroższą biżuterię robioną na specjalne zamówienie.

Księżna nie zawsze postępowała zgodnie z rygorystycznymi zwyczajami jej otoczenia, chociażby dlatego, że dużo czasu poświęcała swoim dzieciom - Janowi Henrykowi XVII, zwanemu Hanselem, Alexandrowi, czyli Lexelowi, i najmłodszemu Bolkowi. Tak naprawdę Daisy pragnęła spędzać z nimi zaledwie godzinę dziennie i przypatrywać się ich wieczornej modlitwie. Jej metod wychowawczych nie podzielali jednak inni dorośli, którzy uważali, że maluchami powinny zajmować się niańki i tylko od czasu do czasu dzieci powinny pokazywać się u boku rodziców. Traktowali je jak „elementy ozdobne". Ówczesne zwyczaje były okrutne, a Daisy nie żądała przecież nazbyt wiele!

Bajkowe życie księżnej gwałtownie rozszarpała pierwsza wojna światowa. Zaraz po jej rozpoczęciu Daisy uświadomiła sobie straszną prawdę o tym, że zarówno w ojczyźnie, jak i w kraju jej męża była postrzegana jako wróg. Dla Anglików była niemieckim szpiegiem, dla Niemców -

49

angielskim. Żeby porzucić ogarniające ją depresyjne myśli, księżna poświęciła się pracy w szpitalach i udzielaniu pomocy jeńcom wojennym. Jedna z najbogatszych kobiet Europy porzuciła drogie klejnoty i suknie na rzecz pielęgniarskiego fartucha, a brylantowe diademy zamieniła na czepek ze znakiem Czerwonego Krzyża.

Mogłoby się wydawać, że kiedy wojenna zawierucha odejdzie, księżna powróci do radosnego trybu życia, przepełnionego ucztami i balami. Być może stałoby się tak, gdyby nie fakt, że to Niemcy przegrały wojnę, a straty wojenne spowodowały uszczuplenie zasobów finansowych Jana Henryka XV, męża Daisy. Przyczyniła się do tego również lekkomyślna rozbudowa Książa. Przez lata wojny pochłonęła krocie. Prościej mówiąc, para książęca po prostu zbiedniała.

Niepocieszający był też rozpad małżeństwa księżnej, do którego ostatecznie doszło w 1922 roku. Ale prawdziwy dramat dla księżnej miał się dopiero zacząć. Otóż trzy lata po rozwodzie, Jan Henryk XV ożenił się w Londynie powtórnie. Jego wybranką została Clotilda de Silva y Gonzales de Candamo. Nie byłoby w tym niczego nadzwyczajnego, gdyby nie to, że w 1934 roku tę samą kobietę poślubił, na rozkaz ojca, syn Jana Henryka XV - Bolko. Stało się to tuż po wybuchu wielkiego skandalu rodzinnego. Zatem druga żona męża Daisy -jej rywalka - stała się jej synową. Jak na ironię Bolko jako jedyny z trojga dzieci księżnej pozostawił po sobie potomstwo.

Być może w przekazach mówiących o klątwie ciążącej na słynnych perłach było ziarnko prawdy - prywatne życie księżnej było pasmem nieszczęść. Ale największy cios miał w Daisy dopiero uderzyć. W 1936 roku w wyniku aresztowania i uwięzienia przez gestapo zmarł Bolko. Był to prawdziwy dramat dla kochającej go matki, która przebywała wtedy w Książu i nie mogła przybyć do Polski na pogrzeb syna. Trzeba dodać, że w związku z tym, że Pszczyna należała do ziem polskich, Jan Henryk XV w 1922 roku przyjął polskie obywatelstwo. Polakami byli także trzej synowie Daisy. Ona pozostała Niemką z angielskim sercem.

Jan Henryk XV zmarł w Paryżu w 1938 roku. Na pogrzebie - dokładnie tak samo, jak dwa lata wcześniej podczas pochówku Bolka - brzmiała muzyka Fryderyka Chopina.

W 1941 roku wojska faszystowskie odebrały rodzinie Hochbergów Książ. Synowie Daisy rozproszyli się po świecie, a ona zmarła w Wałbrzychu samotna i opuszczona. Nie znamy ani dokładnej daty, ani okoliczności śmierci śląskiej księżnej.

W skupieniu studiowałam życiorys Marii Teresy, kiedy rozległ się sygnał telefonu komórkowego. Nim znalazłam aparat i zdążyłam odebrać, niedoszły rozmówca rozłączył się. Wykręciłam ostami numer z listy nieodebranych połączeń i usłyszałam głos Krzysztofa:

- Przepraszam cię, moja droga, ale obawiam się, że nie będziemy mogli zjeść razem obiadu. Interesy zatrzymują mnie poza Książem. Mam nadzieję, że wynagrodzę ci to, proponując wspólną kolacj ę-niespodziankę.

Przyjęłam przeprosiny i propozycję kolacji. Cóż innego mogłam zrobić? Przecież zależało mi na spotkaniu z Krzysztofem.

To straszne" - zastanawiałam się. „Piękna, bogata i powszechnie szanowana kobieta została zapomniana przez świat. Życie zniszczyło jej marzenia i ją samą. Bywała kapryśna i wymagająca, ale to właśnie ona próbowała załagodzić sytuację pomiędzy monarchami Wielkiej Brytanii i Niemiec, monarchami z dwóch państw będących jej domami, a które stanęły na przeciwnych frontach w czasie pierwszej wojny światowej. Misja, którą uważała za punkt honoru, pomimo wielokrotnych ostrzeżeń skierowanych do cesarza Wilhelma II, które zresztą nie zawsze uzyskiwały aprobatę jej męża, niestety spełzła na niczym iw 1914 roku światem wstrząsnęła wojna. To ona starała się uświadomić cesarzowi Wilhelmowi II, przemycanymi w żartach uwagami, realny obraz

50

sytuacji w Europie. Obraz niezamazany przez współpracowników i doradców cesarza. Ci codziennie drukowali złotymi literami, specjalnie dla władcy, gazetę z wybranymi artykułami. Tak więc mogli przekazywać mu dowolnie zmodyfikowane wieści i Wilhelm II stał się ich marionetką -nie sprawował faktycznej władzy. Ale wpływy Daisy nie wystarczyły, by zapobiec katastrofie, która pochłonęła miliony istnień. Może, gdyby księżna była mężczyzną..."

Zmęczone drobnym drukiem oczy zmusiły mnie do odłożenia lektury. Dla ukojenia spojrzałam na róże od Krzysztofa, ale te doszczętnie zwiędły. Z wazonu rozprzestrzeniała się na cały apartament nieprzyjemna woń gnijących łodyg i liści. Woda w naczyniu zazieleniła się tworząc z kwiatkami cuchnącą breję. Wyrzuciłam je do kosza na śmieci i zawiązałam worek, by więcej nie czuć smrodu. Wazon wypłukałam pod bieżącą wodą. Potem otworzyłam okno i postanowiłam się zdrzemnąć, żeby wieczorem być w dobrej formie. Zasnęłam jak kamień...

51

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

WYBIERAM SIĘ NA RANDKĘ • A JEŻELI JACKA DOPADLI BANDYCI? • Z

PRZEWODNICZKI W KOPCIUSZKA • DOKĄD ZAPROWADZIŁ MNIE ŻÓŁTY VW? •

SENSACYJNE ZDJĘCIA DO NASTĘPNEGO WYDANIA • NIESPODZIANKA GODNA

KSIĘŻNICZKI • O TYM, JAK DAISY ZAPRASZANO DO JEJ WŁASNEGO DOMU •

CZARNY JEŹDZIEC PO RAZ TRZECI • PASJONAT CZY WARIAT? • WALONOWIE I

ICH MAGIA • A JEDNAK BATURA TO NIE PRZEWIDZENIE!

Ciekawe, jaka ważna sprawa uniemożliwiła Krzysztofowi spotkanie?" - myślałam, kiedy stanęłam przed odwiecznym problemem kobiet: w co ja mam się wieczorem ubrać?! Mój nowy znajomy obiecał jakąś niespodziankę. Oh, jak ja kochałam podobne sytuacje! Wybór ubrań zaczynał się na sportowym dresie i adidasach, a kończył na wieczorowej sukience i szpilkach. „Skoro wczoraj ubrałam się jak gimnazjalistka do szkoły, dzisiaj założę coś bardziej romantycznego" - postanowiłam oczarować Krzysztofa. Mała czarna i szpilki zwyciężyły. Elegancję przełamywała skórzana, skąpa kurteczka wykończona srebrnymi napami. Wierzyłam, że owa „niespodzianka" to nie marszruta w góry z plecakami wypełnionymi suchym prowiantem, bo wtedy musiałabym wrócić do hotelu i przebrać się...

Starannie przygotowana do randki przypomniałam sobie o Jacku. Poważnie zmartwiłam się, odkrywszy, że wciąż nie ma go w pokoju.

- Jacka dzisiaj nie było - słyszałam po kolei od członków ekipy nagraniowej, odwiedzając sąsiednie apartamenty. Żaden z nich nie domyślał się, gdzie mój brat mógł się zapodziać.

Sprawdziłam również, czy aby na pewno mój samochód stoi na parkingu. Jacek mógłby nim gdzieś pojechać, bo w kieszeni spodni zawsze nosił zapasowy komplet kluczyków. Ale auto było tam, gdzie je zaparkowałam po przyjeździe z Głuszycy.

Zachodziłam w głowę, gdzie podział się mój brat, przez umysł przewinęły mi się najczarniejsze scenariusze. A jeżeli Jacka dopadli bandyci, dowiedziawszy się, że człowiek z ministerstwa jest naszym stryjem? A jeśli sprytny Batura wplącze mojego brata w jakąś intrygę, z której potem Jacek nie będzie potrafił się wywinąć i policja oskarży go o współudział w przestępstwach? Co prawda Jerzy B. nie dał znaku życia, ale nie oznaczało to przecież, że nie knuł czegoś złego...

Za wcześnie było na zawiadamianie policji - Jacek był dorosłym człowiekiem i żadna komenda nie przyjęłaby zgłoszenia o zaginięciu po kilku godzinach jego nieobecności!

Rozważałam odwołanie spotkania z Krzysztofem i wszczęcie poszukiwań brata na szerszą skalę, ale w końcu zdecydowałam się pójść na umówioną kolację.

Na dworze zmierzchało. Ponieważ zamek zamknięto już dla zwiedzających, po podzamczu nie kręcili się turyści, a jedynie gdzieniegdzie spacerowali hotelowi goście. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy idąc przez dziedziniec natrafiłam na Jacka złączonego w czułych uściskach z tamtą rudą pięknością, za którą oglądał się zza okna w pokoju stryja jakiś czas temu!

Ogarnęła mnie radość, bo Jacek wreszcie się znalazł i niesamowita złość na niego za to, że przez cały dzień nie dawał oznak życia. W końcu przykucnęłam za jednym z dział, które ustawiono przed trawnikiem na dziedzińcu i obserwowałam Jacka z jego nową znajomą - przypomnę, że była to przewodniczka zamkowa. Jakże inaczej prezentowała się w letniej sukience, w porównaniu z wysłużonym polarem. Kręcone włosy upięła w węzeł, wypuszczając jednak kilka luźno

52

opadających na kark kosmyków. Tymczasem Jacek założył swój nowy komplet z zielonego sztruksu - spodnie i katanę, którą naciągnął na szarą koszulę z dużym kołnierzem. No, no - nie poznawałam własnego brata. Do tej pory ubierał się prawie jak kloszard, a tu taka radykalna odmiana. Czego to facet nie zrobi, żeby zdobyć obiekt swoich zainteresowań...

Niespodzianie, za ramieniem usłyszałam ciche „pstryk". Bez zastanowienia wiedziałam, że ktoś zrobił mi zdjęcie cyfrowym aparatem. Odwróciłam głowę, ale nikogo już za mną nie było. Dowodem na to, że jeszcze przed chwilą stał tu jakiś fotografa były wyraźnie trzęsące się gałęzie żywopłotu i zmiażdżona murawa. Na zroszonej trawie, w miejscu odciśniętych butów, pozostały ciemniejsze ślady. Ktoś zaczaił się na mnie wcześniej i czekał, aż pojawię się. Kto?

Pewnie pozostałabym w błogiej nieświadomości, przekonana, że następny dzieciak zrobił mi fotkę, którą będzie się chwalił po wakacjach kolegom, gdyby nie to, że spomiędzy krzaków jakaś czarna sylwetka dała susa prosto w główną bramę. Fotografa zdradziło światło pomarańczowej latarni odbite w szkle obiektywu aparatu fotograficznego. Szkło miało z dziesięć centymetrów średnicy, dlatego puszczony przez nie błysk był mocno widoczny w ciemności nocy. To był drogi, profesjonalny aparat. Takim sprzętem nie bawią się małolaty!

Szybko zdjęłam z nóg buty i popędziłam za uciekającym fotografem. Okazało się, że wsiadł do żółtego polo zaparkowanego tuż przy moim ferrari. „Zatem to ta kobieta, która przyjechała do Książa tego samego dnia co Jacek i ja" - wywnioskowałam.

Polo szybko odjechało spod fontanny. Zanim dobiegłam do mojego auta, po VW pozostał jedynie smród benzyny. Wskoczyłam do ferrari i dogoniłam VW już przy wyjeździe na główną trasę. Trzymałam się w odległości kilkudziesięciu metrów od żółtego volkswagena, więc jego kierowca nie mógł rozpoznać, kto za nim jedzie. Chyba że byłby wyjątkowo bystry i zwróciłby uwagę na reflektory auta. Światła ferrari były osadzone znacznie niżej od lamp w samochodach popularniejszych firm.

Kobieta nie wykazała się spostrzegawczością. Najlepszym kierowcą też nie była. Prawe koło prowadzonego przez nią VW ciągle zawadzało o pobocze. Auto nie rozpędzało się do prędkości większej niż osiemdziesiąt kilometrów na godzinę, a na ostrych zakrętach i nawet na łagodnych łukach zwalniało tak, że na drodze szybkiego ruchu tworzyło większe zagrożenie niż inne samochody, wzajemnie dostosowujące swoje prędkości.

Skręciłyśmy w prawo i dalej główną drogą dojechałyśmy aż do granicznej tablicy Szczawna Zdroju. Polo zapuściło się do centrum miasteczka słynącego z leczniczych wód mineralnych. Około wieku temu istniał tu wspaniały hotel, którego właścicielem był mąż Daisy - Jan Henryk XV. W czasie pierwszej wojny światowej hotel zaadaptowano na szpital wojskowy, potem stał się on sanatorium dla rannych żołnierzy. Zdarzało się, że księżna urządzała w nim koncerty charytatywne, na których sama śpiewała.

Żółte polo, a w ślad za nim moje ferrari, minęło park zdrojowy i główny deptak, który zobaczyłam jedynie poprzez prześwity pomiędzy stojącymi wzdłuż niego budynkami. Potem jadąca przodem kobieta zawróciła do granic miasteczka. Chyba w końcu odnalazła poszukiwane miejsce, bo pewnie wjechała na podwórko nowo wybudowanego motelu. Składały się na niego dwa rzędy po pięć jednopiętrowych domków. Zaparkowała niezdarnie pod błękitnym budynkiem, przewracając doniczkę z małym iglakiem. Zaraz wysiadła i poczęła grzebać w bagażniku, a równocześnie rozmawiała z kimś przez telefon komórkowy.

Nie słyszałam, na jaki temat był prowadzony przez nią dialog. Zostawiłam auto przed ogrodzeniem, założyłam buty, które do tej pory leżały na bocznym siedzeniu i cichcem zakradłam

53

się pod domek, do którego weszła ścigana przez mnie kobieta. Wniosła do niego ze sobą torbę podróżną i walizkę, a właściwie futerał z przenośnym komputerem - czarny z metalowymi zatrzaskami.

Bałam się, że ktoś odkryje moje dziwne zachowanie, ale teren wyglądał na „czysty" - tylko przy ostatnim domku w pierwszym rzędzie kilka par z dziećmi piekło kiełbaski na grillu. Wydawali się być zaabsorbowani przygotowywaniem posiłku i nie zwrócili na mnie uwagi.

Niestety, od przodu błękitnego domku nie mogłam zobaczyć, co się w nim dzieje, gdyż na okna zaciągnięto zasłony, obeszłam go zatem naokoło. Na północnej ścianie sterczał nisko zawieszony nad ziemią balkon. Przyczaiłam się pod nim, ale wnętrze pomieszczenia wciąż pozostawało dla mnie zagadką, albowiem również w oknach wychodzących na taras spuszczono rolety. Uchylone drzwi balkonowe umożliwiły mi jednak podsłuchanie tego, co działo się w domku.

Ponownie zdjęłam buty i zostawiłam je przy podeście tarasu, a sama - z trudem - pokonałam barierkę, najpierw opierając się na niej, a potem wykonując fikołka. Tę gimnastyczną umiejętność zawdzięczałam zajęciom baletowym, które odbywałam po to, żeby lepiej radzić sobie na scenie z trudnymi układami tanecznymi.

Kiedy znalazłam się już o krok od kobiety z żółtego polo, przylgnęłam do obsypującego się, zawilgoconego tynku i równomiernie oddychając, nasłuchiwałam. Doszły do mnie strzępy kolejnej rozmowy telefonicznej:

- Mam... No, kilka dobrych będzie... Zaraz je wywołam i wyślę Netem. Zdążysz zamieścić je
w jutrzejszym wydaniu... Nie, powiedziałam, że zdążysz przed zamknięciem numeru... Pewnie, że
będzie sensacja! Dobra, biorę się do pracy. No, pa.

O nie, co to, to nie! Podążając za polo, nawet nie pomyślałam, że prowadząca je kobieta może być najzwyklejszą dziennikarską hieną! Byłam pewna, że ona jest zamieszana w sprawę grobowców, tymczasem śledziła mnie od pierwszego dnia po to, żeby napisać artykuł do jakiegoś brukowca. Zrobiło mi się przykro, jednocześnie byłam wściekła. Miarka przebrała się!

Z impetem wpakowałam się do domku, trzaskając ręką w szybę balkonowych drzwi. Dziennikarka znieruchomiała. Spodziewałaby się zapewne każdego, ale mnie?

Nie wiedziałam, jak na moją wizytę zareaguje dziennikarka. Raczej nie spodziewałam się, żeby moje okrzyki doprowadziły do wstrzymania druku zdjęć, ale przynajmniej miałam satysfakcję z tego, co zrobiłam. Przecież to niegodziwe pchać się z butami w czyjeś prywatne życie...

Na podzamcze dojechałam spóźniona pół godziny, ale Krzysztof cierpliwie wyczekiwał na mnie.

- Witaj, kochana - szeroko rozłożył ramiona na powitanie.

- Dobry wieczór - odpowiedziałam zadowolona, choć odrobinę speszona tym, jak mnie
nazwał.

54

Wyglądał onieśmielająco. Najwyraźniej lubił zamsz, gdyż założył na siebie takąż marynarkę, tym razem w ciepłym kolorze palonego brązu. Kontrastowało to z jasnymi dżinsami, w których materiał gdzieniegdzie wpleciono grubszą, ciemnogranatową nitkę. Dawało to razem efekt elegancji w wyobrażeniu młodego człowieka podążającego z prądem czasu.

Krzysztof obiecał mi niespodziankę i dotrzymał słowa. Pomimo późnej pory dostaliśmy się do wnętrza zamku. Nie zwiedzaliśmy go jednak, zamiast tego mężczyzna poprowadził mnie przez ciąg korytarzy, następnie przed jednymi z setek drzwi szarmanckim ruchem wydobył z kieszeni jedwabną apaszkę, zawiązał mi nią oczy, podał mi rękę i wwiódł do sali.

Strzelający ogień w kominku i owalny stół nakryty do wystawnej kolacji - oto, co zobaczyłam, gdy pozwolono mi zsunąć z oczu chusteczkę.

Moje zaskoczenie najwidoczniej spodobało się Krzysztofowi, który nie ukrywał dumy widząc, jaką sprawił mi radość.


Niedługo jednak trwała moja radość, gdyż przypomniałam sobie, po co właściwie przybyłam na zamek:

Krzysztof miał swoje zdanie na ten temat:

Już ja się rozmówię z braciszkiem!" - zezłościłam się na Jacka, nie dając Krzysztofowi tego po sobie poznać.

Pokój, w którym podano kolację, był raczej kameralny w porównaniu do reprezentacyjnych sal zamku, ale wrażenie większej przestrzeni dawały dwuskrzydłowe, przeszklone drzwi. Widać było przez nie następne, znacznie obszerniejsze pomieszczenia, w tym monumentalną klatkę schodową wyłożoną j asnoszarym marmurem.

Przytulności niewielkiej sali dodawały ciepłe barwy materiałów wykończeniowych - głównie w tonacji pomarańczowej. Ścianę, na której znajdował się rzeźbiony kominek z czerwonego kamienia, współcześnie pokryto tkaniną z motywami chińskimi. Pomieszczenie rozświetlał biały sufit z gipsowymi, fikuśnymi ozdobami oraz pokrywający prawie cały parkiet dywan z kwiatowymi wzorami.

- Ten salonik jest efektem mody na orientalistykę - wyjaśnił Krzysztof. - Właśnie dlatego jest

55

zdecydowanie bardziej przytulny od reszty pomieszczeń.

Nie pamiętam, co jedliśmy, ale chyba niewiele udało mi się wcisnąć do żołądka. Do kolacji podawał jakiś człowiek przebrany w strój z poprzedniej epoki. Raz w życiu czułam się jak księżniczka. I pomyśleć, że mieszkająca niegdyś na Książu Daisy, narzekała na sztywny ceremoniał panujący na niemieckich dworach.

W czasie pierwszej wojny światowej, kiedy funkcję głównej kwatery niemieckich dowódców pełnił drugi zamek Daisy - Pszczyna, księżna zbuntowała się, gdy mąż kazał jej przebrać się do kolacji. Nie dość, że była zła, gdyż nie wolno jej było przebywać na co dzień we własnym domu, albowiem uważano ją za szpiega, to jeszcze bezczelnie zapraszano ją do owej Pszczyny. Zapraszano ją do własnego domu, gdzie przecież należał jej się honor gospodyni! W pamiętnikach księżnej można odczytać:

Po lunchu, który zjadłam sama, ponieważ cesarzowa zawsze jadała go sama z cesarzem -Hans powiedział do mnie: „ Nie zamierzasz włożyć długiej sukni?" Odrzekłam, że nie mam takiej, zostałam bowiem nagle wezwana z Bansin [miejscowość na wyspie Uznam], gdzie nie miałam ze sobą eleganckich strojów, a nawet gdybym miała, nie włożyłabym długiej sukni na wsi z żadnej okazji. Trzej panowie, ze świty, stojący obok, uśmiechali się do mnie, a jeden z nich powiedział: „Lepiej niech pani weźmie jakieś rękawiczki". Posłałam więc do mojej garderoby po parę długich irchowych rękawiczek, które przywiozłam dziś rano. Wydawało mi się to absurdalne, by w czasie gdy trwa wojna, tu na wsi awanturować się o stroje. Miałam wręcz okrutną pokusę rozpuścić moje włosy i zapleść je w warkocz, a na buty nasypać trochę piasku - tak, aby wyglądać naturalnie, tak jak wygląda się w Anglii...

Po kolacji, nie chcąc dłużej narażać obsługujących nas ludzi na wypełnianie niewdzięcznej roli, zaproponowałam Krzysztofowi, żebyśmy poszli na spacer. I tak zrobiliśmy. Po drodze, przyjrzeliśmy się jeszcze czarnej rzeźbie tkwiącej w niszy po przeciwnej stronie klatki schodowej.

Krzysztof spoważniał. Głosem jakby dochodzącym zza światów powiedział:

- To Tanatos.

Nie wiem dlaczego, ale obleciał mnie strach.

- Tanatos - powtórzyłam. - Bożek śmierci...

Pogoda, jak na górskie warunki, była bezwietrzna. Zmrok objął w posiadanie park i okoliczne lasy. Rozproszona po trawie rosa odbijała światło księżyca, migocąc na ziemi, jak tysiące gwiazd na niebie. Zapowiadała upalny dzień i dużo słońca.

Nie było zimno. A może to ja nie czułam zimna.

Kiedy wyszliśmy za łuk budynku bramnego odwróciłam głowę i spostrzegłam nikłe światło w oknach pokoju Jacka. Światło świecy...

Co robił stryj - tego nie wiem. Nie szukał kontaktu ani z moim bratem, ani ze mną. Zanim wyszliśmy na teren parku sprawdziłam, czy w recepcji nie pozostawiono dla mnie jakiejś informacji.

Poszliśmy nad sztuczne jeziorko, znajdujące się na lewo od mauzoleum na topolowym wzgórzu. Grobowiec był niezmiernie blisko, ale jego widok nie niszczył wspaniałej atmosfery, gdyż szczelnie zasłaniały go rosnące dookoła krzaki. Świadomość przebywania nocą w sąsiedztwie

56

grobu - nawet, jeżeli nie było w nim szczątków - wprowadzała tajemniczy nastrój, niczym z filmów grozy: cisza, ciemność i czające się gdzieś w oddali zło...

Usiedliśmy pod rozłożystą brzozą i rozkoszowaliśmy się rechotem żab. Wtedy na drugim brzegu poruszyło się światełko. Nie przeraziło mnie to jednak. „Turyści" - pomyślałam. Minutę później zza pleców usłyszałam łomot targanego powietrzem materiału. Momentalnie wyłonił się obok człowiek na czarnym koniu, w monstrualnym kapeluszu i pelerynie. Ścisnęłam rękę Krzysztofa.

Koń pogalopował ku migającemu światełku. Jeździec nie zwrócił na nas uwagi. Musiał nas widzieć, gdyż nisko zawieszony na niebie księżyc rzucał prosto na nas intensywną łunę. Podążył nad zarośniętym chwastami brzegiem jeziorka i rozpłynął się na linii horyzontu, wykonując najpierw fenomenalny skok przez belkę ogrodzenia.

Człowiek czy zjawa? Mimo racjonalnych przesłanek istnienia „jeźdźca w pelerynie", odebranych przez moje zmysły, takich jak: obraz, odgłos łomotu materiału i tętent końskich kopyt oraz drżąca i rozpryskująca się dookoła galopującego zwierzęcia ziemia, wahałam się co do tego, czy nie był wymysłem mojej nazbyt bujnej wyobraźni. Ale ten realizm...

Może to nowy sposób śledzenia - pojawiam się i znikam" - trochę rozbawiła mnie ta myśl i odsunęła ode mnie natrętne pytania o prawdziwość czarnej sylwetki. Momentalnie przypomniałam sobie też słowa brata i powróciłam do wysuniętej przez niego tezy o tym, że czarnym jeźdźcem mógłby być przebrany Batura...

- Ej, zaraz zmiażdżysz mi kości! -jęknął Krzysztof. - Chyba nie powiesz, że przestraszyłaś się
tego zapaleńca?

Czyżby mój towarzysz znał jegomościa w pelerynie?


- Co masz na myśli?
-Nie... nic. Przepraszam.

Krzysztof podniósł się ze skałki, na której siedzieliśmy, otrzepał spodnie i wreszcie pomógł mi wstać.

Zanim doszliśmy do miejsca, gdzie miałam poznać czarnego jeźdźca, małe światełko żarzące się hen daleko rozgorzało, dzięki czemu wydało się być o wiele bliżej. Kilkadziesiąt metrów od linii brzegowej jeziorka, tuż za ogrodzeniem okalającym teren podzamcza płonęło ognisko. Pod krępym bukiem odpoczywał kary koń. Lejce niedbale zarzucono na zeschnięty konar - najwidoczniej właściciel miał zaufanie do zwierzęcia, a to nie miało w zwyczaju wybierać się na samodzielne eskapady.

57

Gdy zbliżyliśmy się do ogniska, przed naszymi oczami wyłoniło się skromne obozowisko. Stylonowy namiot-igloo rozbito niedaleko ogniska, w kępach akurat kwitnącego dziurawca, potocznie zwanego zielem świętojańskim. Przed namiotem kręcił się szczupły człowiek ubrany w sportowe spodnie i robiony ręcznie, trochę powyciągany sweter z niebieskoszarej anilany. Mężczyzna miał śniadą cerę, która w blasku ogniska wydawała się być jeszcze ciemniejsza. Nosił silne okulary, do których przyczepiono gumkę przytrzymującą je na miejscu podczas jazdy konnej. Powitał nas entuzjastycznie.

Szkła okularów Janka były grube i ciężkie, co powodowało delikatne obsuwanie się oprawek z nasady nosa, dlatego poprawiał je odruchowo za każdym razem, gdy unosił głowę do góry.

Ale Janek nie zwrócił na to uwagi i zaproponował, żebyśmy wspólnie usiedli przy ognisku. Widząc energię, z jaką poruszał się po obozie, nie dowierzałam, że ten mężczyzna miał ponad czterdzieści lat. Przynajmniej Krzysztof oznajmił mi, że tyle ma.

No i gdzież się podział Batura!? Teza Jacka upadła na poczekaniu.

Wkrótce we trójkę zajadaliśmy się kiełbaskami pieczonymi na patykach i chrupiącym, ciepłym chlebem. Umorusałam się jak dziecko. Po posiłku zostaliśmy poczęstowani rozgrzewającą herbatą z rumem. Wtedy nasze języki „rozplatały się".

Człowiek podający się za Walończyka najwyraźniej przegrzał się w grubym swetrze. Zdjął go więc, pozostając przy ogniu z nagim torsem. Czerwcowa noc była ciepła i mógł sobie na to pozwolić. Kiedy zobaczyłam jego wyćwiczone mięśnie brzucha, które uwypuklały się spod skóry tworząc tak zwaną „tarkę", jeszcze trudniej było mi uwierzyć, że ma ponad czterdzieści lat.

- Pozwól, że ci coś opowiem - tajemniczo zaczął Janek. - Walonowie od kilkuset lat
przybywają do Sudetów w celu poszukiwania drogocennych kruszców. Najbardziej interesuje ich
złoto karkonoskiego króla gór. Pierwsi przyjechali do Polski z Belgii i Francji, potem pojawili się
Włosi. Najintensywniejszy najazd spragnionych bogactw podróżników ziemie te przeżyły w XVII
wieku. Ówcześni Walonowie byli zdesperowani i gotowi na wszystko, by dopiąć swego i odjechać
z workami wypełnionymi skarbami. Zapuszczali się w rozległe lasy, w których nie brakowało
dzikiej zwierzyny, a każde starcie z wilkiem bądź niedźwiedziem groziło śmiercią. Ale nie tylko

58

zwierzyna była groźna. Niestety, poszukiwacze skarbów nie uznawali obecności rywali na terenach przez nich eksplorowanych, co najczęściej kończyło się zabójstwem przeciwnika. Przeszyły mnie ciarki. Wtuliłam się w ramiona Krzysztofa.

- Skarby nie leżały na mchu, na skraju lasu. Trzeba było dotrzeć do nich. Najczęściej czekały
ukryte w zaczarowanych grotach, do których można było dostać się jedynie dzięki specjalnym
zaklęciom. Kiedy te padały, ściany jaskiń rozsuwały się ukazując bogactwa.

Brednie" - pomyślałam, ale nie odezwałam się.

- Jeszcze nie wszystkie cenne kruszce i precjoza zostały odnalezione... Prawdziwi Walonowie
zawsze pozostawiali i wciąż pozostawiają po sobie ślady w postaci znaków wyrytych na skałach i
pniach drzew. Według legendy, niegdyś używali oni do przemieszczania się płaszczy, latając na
nich, jak wezyrowie na swych dywanach. Mój płaszcz nie lata, więc jeżdżę na koniu.

-1 poszukujesz skarbów? - zapytałam i niechcący mój głos chyba nabrał wydźwięku drwiny.

- Nie wierzysz mi. Poczekaj - odrzekł i zanurkował w namiocie. Wrócił ze zniszczoną książką
oprawioną w ciemną sfatygowaną skórę. Zamykało się ją na metalową sprzączkę. Podał mi ją. -
Proszę, otwórz. No, na co czekasz?

Delikatnie rozluźniłam zapięcie. Trzeszczące karty zawierały jakieś magiczne formuły oraz pełno mapek - to było wydrukowane. Natomiast na marginesach widniały notatki zrobione odręcznie. Gdzieniegdzie tusz wyblakł i litery znikły. Pismo było staranne, kaligraficzne. Napisy -jak przypuszczam - wykonano w trzech językach: włoskim, niemieckim i łacińskim.

Powoli przeglądałam księgę, z największą ostrożnością przerzucając kartki. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam. Nasunęło mi się skojarzenie, że ci Walonowie to może jakaś sekta opierająca swe założenia na prastarych wierzeniach ludowych. „Ach, jakaż szkoda, że nie ma tu stryja" - przeszło mi przez myśl. „On przynajmniej wiedziałby, czy ci Walonowie to prawdziwe postacie historyczne, czy właśnie ktoś żartuje sobie ze mnie".

- Otwórz na szesnastej stronie i przeczytaj na głos - doradził Janek.

Tak też zrobiłam. Ciągle pilnował mnie wzrok Krzysztofa, który również śledził oczami tekst w książce.

- Stań przy niższej skale, odmów Zdrowaś Mario, potem odczytaj zaklęcie z księgi. Cztery
razy obejdź skałę dookoła, osmalając ją dymem z czarnej świecy, a ukaże się skarb - westchnęłam.

- Cenna księga - stwierdziłam i oddałam dzieło właścicielowi.

- Bezcenna.

Pogawędziliśmy jeszcze chwilę i późna pora kazała wracać do hotelu. Krzysztof odprowadził mnie aż pod drzwi apartamentu. Pożegnaliśmy się i weszłam do pokoju. Zaraz jednak wymknęłam się do Jacka.

- Dobrze, że jesteś, siostra. Już zacząłem martwić się o ciebie - oznajmił na mój widok.

Mój brat siedział po turecku na łóżku w najlepsze obżerając się smakołykami zamówionymi w hotelowej restauracji.

- Również denerwowałam się dzisiaj o ciebie. Przez całe popołudnie nie było cię w pokoju.
Zresztą, nieważne. Mam bombę! - zapiszczałam przypomniawszy sobie, po co przyszłam do Jacka.

- Facet w czarnym płaszczu, ten, na którego natrafiliśmy w parku, obozuje na jego terenie. W
fioletowym namiocie, niedaleko mauzoleum.

- Zośka, zadajesz się z jakimiś typami spod ciemnej gwiazdy! Daj już sobie z nimi spokój, bo
się to źle dla ciebie skończy! - pouczał mnie młodszy brat, wygrażając mi palcem wskazującym. -
Chcesz krewetkę? - wypalił niespodziewanie.

59

Wzięłam salaterkę z owocami morza, polałam je majonezowym sosem i zapomniawszy o diecie zaczęłam zajadać się marynowanymi ośmiorniczkami. Opowiedziałam też Jackowi o Walończyku i Krzysztofie, choć szczegóły dotyczące tego drugiego zachowałam dla siebie.

Jacek zniecierpliwił się:

60

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

GARDEN PARTY • KOLIGACJE RODZINNE GLORII VHERSTUGH • KONCERT

CHARYTATYWNY TUŻ, TUŻ • RÓŻA „FURSTIN PLESS" • GŁÓWNA KWATERA

HITLERA • CO KRYJE SKAŁA POD GMACHEM? • SCHODZIMY DO PODZIEMNYCH

KORYTARZY • BRAK DROGI POWROTNEJ • JAK SFORSOWAĆ TE DRZWI? •

ANONIMY DO MATKI KRZYSZTOFA • TAK, FACET Z MINISTERSTWA TO MÓJ

STRYJ • WSPÓLNY WRÓG

Przyjęcie - garden party - zorganizowano w tarasowych ogrodach Zamku Książ. Pierwsze zielone obszary koło budowli zorganizowano w XVII wieku, ale prawdziwe dzieła sztuki ogrodniczej i architektonicznej zaczęły powstawać w momencie wyburzenia obronnych fortyfikacji, tuż po wojnie trzydziestoletniej. W 1679 roku postawiono tam wspaniały wypoczynkowo -rekreacyjny pawilon, ale usunięto go w połowie XIX wieku, by zrobić miejsce dla nowych roślin. Piętrowy rozkład w stylu włoskim nadano ogrodom dopiero na początku XX wieku. Utrzymał się do dzisiejszego dnia i można go podziwiać w niemalże niezmienionej formie. Różnicę stanowi ilość kwiatów wykorzystywanych do udekorowania klombów - niegdyś rocznie sadzono kilkadziesiąt tysięcy sztuk roślin zielnych, teraz flora była uboższa. Podczas wojny zniszczeniu uległy niektóre fontanny i rzeźby.

Z dwunastu poziomo rozmieszczonych na stoku górskim tarasów roztaczał się niesamowity widok na dolinę rzeki Pełcznicy, wprawiający w zachwyt turystów odwiedzających zamek. Jesienią drzewa rosnące na przeciwległym wzgórzu nabierały różnych barw, co tworzyło wrażenie spoglądania na impresjonistyczny obraz przekazujący niesłychanie ulotne doznania wzrokowe. Chciałoby sieje zatrzymać i powracać do nich, ale one za moment ulegają przekształceniom i nigdy nie przyjmują pierwotnego wyglądu. Są niepowtarzalne.

Krzysztof oprowadził mnie po tarasach. Zaczęliśmy od Tarasu Prochowego, który nazwę zawdzięczał smukłej baszcie prochowej. Na największym tarasie - Zachodnim, ozdobionym tujami i niskimi żywopłotami otaczającymi trzy wodotryski - spotkaliśmy panią Glorię Vherstugh. Mrugnęła do nas z daleka, więc nie zdziwiłam się, gdy swoje kroki skierowaliśmy w jej stronę.

Dama założyła powiewną sukienkę z kremowej satyny z szyfonową narzutką osłaniającą tu i ówdzie niedoskonałości jej figury, które nawet u starannie zadbanej kobiety są przecież normą. Jasny kolor ubrania odmładzał Glorię, ale rafiowy kapelusz o barwie brudnego różu przewiązany atłasową wstążką dodawał jej powagi. Sylwetka wyglądała świeżo, ale nie tak, jak gdyby pożyczyła ubrania od córki - nastolatki. Garderoba i makijaż były wyważone, idealnie współgrały z urodą pani Vherstugh. Aż chciałoby się powiedzieć „lady" Vherstugh...

Wsparłam się na ramieniu Krzysztofa, ponieważ obcasy moich delikatnych sandałków wysadzanych kryształami górskimi raz po raz grzęzły w białym żwirku, którym wysypano alejki Tarasu Zachodniego. Zaskoczyło mnie jednak to, co powiedział Krzysztof:

- Dzień dobry, mamo!

Pani Gloria rozpromieniła się.

- Witaj, kochanie - ucałowała go w czoło i zwróciła się do mnie. - Dzień dobry pani. Jakże
miło mi jest gościć panią na moim przyjęciu. Syn nie poinformował mnie, że przyjdzie właśnie z
panią.

Nie ukrywając zdumienia, jakie zarysowało się na mojej twarzy, gdy zostały przede mną

61

odkryte koligacje rodzinne Glorii i Krzysztofa, odparłam:

Ustaliłyśmy jeszcze parę punktów dotyczących koncertu charytatywnego i pani Gloria zaproponowała nam poczęstunek, który serwowano na innym tarasie: Pożegnałam się i wciąż przytrzymując się silnego ramienia towarzyszącego mi mężczyzny - ach, te szpilki - poszłam z Krzysztofem spróbować specjałów tutejszych kucharzy.

Nałożyliśmy sobie na talerzyki sałatek i pieczonego karczku marynowanego w miodzie i przyprawach, zabraliśmy coś do picia i przemieściliśmy się na Taras Różany, wyłączony z przyjęcia. Na szczęście to matka Krzysztofa tutaj zarządzała, więc my nie mieliśmy problemu z wejściem do tegoż ogrodu.

Według mnie Taras Różany był naj przytulni ej szy ze wszystkich dwunastu. Ujrzałam na nim znaną mi z filmu „Trędowata", z perfekcyjną kreacją bohaterki - Stefci Rudeckiej - stworzoną przez Elżbietę Starostecką, fontannę kaskadową oraz morze dzikiego wina, jak gdyby wylewającego się z wyżej umiejscowionego Tarasu Kasztanowego, gdzieniegdzie liście opadających zielonych pnączy zmieniły kolor na czerwony, tworząc na murze barwny gobelin.

Taras Różany rozpostarto na planie trapezu. Fontanna składała się z siedmiu poziomów, powiększających się ku dołowi. Gdy woda nie mieściła się w najwyższej, półokrągłej misie, przelewała się do tej niżej położonej i tak dalej. U podnóża skały otaczającej fontannę rosły setki krzewów różanych. Krzysztof zerwał jeden biały, lekko rozwinięty pąk o odurzającym zapachu. Środek kwiatu był lekko żółtawy.

- Wydaje mi się, że gdyby nie służbowe sprawy mojej matki prowadzone tutaj, nie
wiedziałbym, gdzie leży Książ. Nie dokładam żadnych starań do rozszerzenia swojej wiedzy -
zapewnił mnie.

Krzysztof wlepił we mnie wzrok i czekał.

- Nie tylko ocierasz się o historię zamku, ale również tworzysz ją - zażartowałam, bo
wyglądał, jakbym zaraz miała zrobić mu krzywdę. Czyżby wystraszył się moich słów?

Skończyłam jeść i dopiłam resztę soku grejpfrutowego.

62

- Mówię o pozostałościach po pracach mających zmienić okazałą siedzibę magnacką w
główną kwaterę Hitlera.

Przypomniałam sobie tytuł książki, którą kupiłam w dniu, gdy poznałam Glorię Vherstugh. Brzmiał on: „Przewodnik po Zamku Książ i okolicach - na tropie hitlerowskich tajemnic". Nie doczytałam tamtej pozycji do końca, więc chciałam, żeby Krzysztof kontynuował. Zainteresowało mnie to, poza tym wierzyłam, że uda mi się niepostrzeżenie poruszyć zagadnienie dotyczące księżnej Daisy. Przecież, jeżeli pani Gloria kierowała firmą opiekującą się zamkiem, to musiała wiedzieć o włamaniu do mauzoleum na topolowym wzgórzu, a zatem być może bliższe jej były okoliczności, jakimi kierowali się złoczyńcy. Jeżeli ów fakt został zgłoszony na policję, a powinien być zgłoszony, na pewno matka mojego znajomego była informowana o przebiegu prowadzonego śledztwa...

Oparliśmy się łokciami o kamienny murek tarasu. Przed nami rozciągał się baśniowy widok gór. Słuchałam:

- W 1941 roku, kiedy Książ został skonfiskowany przez Niemców, zarządcą terenu
wyznaczono Karla Hankego. Błyskawicznie otoczono zamek i zarządzono przebudowę;
wywieziono drogocenne zabytki i większość obrazów, zniszczono dekoracyjne freski i stiuki,
przygotowano szyby windowe. Ocalało jedynie kilka procent pierwotnego wystroju.
Kilkudziesięciu architektów zajmowało się zmianami w budynku. Pozbyto się również bogatego
zbioru tutejszej biblioteki. Dokąd przetransportowano książki? Nie wiadomo, nigdy nie zostały
odnalezione.

Przerwałam Krzysztofowi:

Krzysztof wrócił do opowieści.

63

wycieńczenia, bo panowały tu skrajne warunki. Ale Hitler nie liczył się z życiem innych.

- Oglądałeś je? - udawałam chęć kontynuowania dialogu, choć zajmowały mnie raczej
legendarne perły księżnej niż jakieś podziemne tunele.

- Znam ten gmach na pamięć. I wiesz co? Zaraz wszystko ci pokażę.

Nie ukrywałam, że ta propozycja mnie pociągnęła. Poczułam dreszczyk emocji namyśl o tym, że będę mogła zobaczyć miejsca zakazane dla turystów. Ha! Na dodatek w towarzystwie tak fascynującego mężczyzny jak Krzysztof!

Bez żalu opuściłam kwitnące tarasy. Tylnym wejściem dostaliśmy się do budynku.

- Tunele są obecnie użytkowane przez Instytut Geofizyki PAN - Dolnośląskie Obserwatorium
w Książu. Pod ziemią zainstalowano specjalistyczną aparaturę pomiarową, rejestrującą wstrząsy
skorupy ziemskiej. Badania wykazują procesy powolnych zmian, przebiegających na Ziemi, jak
topnienie lodowców, efekt cieplarniany oraz ruchy górotwórcze w Sudetach. Wyniki są przeka­
zywane światowym instytucjom...

Zawiłymi komnatami zamku dostaliśmy się do podziemnego labiryntu. Szliśmy powoli po wypolerowanej przez czas posadzce ułożonej z miękkiego marmuru, podatnego na działanie czynników zewnętrznych, takich jak podeszwy obuwia. Podłoga połyskiwała od światła, jak gdyby była mokra: Korytarz przeprowadził nas po łuku z nowszej do starszej części zamku, której ściany postawiono z najzwyklejszych kamieni - pamiętały średniowiecze. Wcześniej Krzysztof pożyczył od przewodników dwa plastykowe kaski i latarkę. Wcale jednak nie założyliśmy kasków.

- Jesteś pewien, że snucie się po tych wyłomach jest bezpieczne? - wolałam upewnić się, nim
przekroczyliśmy próg dzielący postawiony ludzką ręką mur od litej skały.

- Twoje ubranie jest nienajlepsze na długie wycieczki po podziemiach - z politowaniem
zerknął na moją sukienkę - więc pokażę ci jedynie początek pierwszej kondygnacji tuneli, położony
piętnaście metrów pod powierzchnią ziemi. Nie ma najmniejszego zagrożenia, niczego nie
powinnaś się obawiać. Nie narażałbym tak wspaniałej kobiety...

Głos mężczyzny brzmiał pewnie, zatem poddałam się jego sugestiom. Rozpaliła się we mnie dusza żądnego przygód odkrywcy. Ogarnął mnie chłód, ale uważnie słuchałam:

- W pohitlerowskim zespole sztolniowym, oprócz poziomu, na którym obecnie się
znajdujemy, jest jeszcze jeden, trzydzieści pięć metrów niżej.

Weszliśmy w długi, obetonowany tunel mający około półtora metra szerokości i niecałe trzy metry wysokości. Posuwałam się jako pierwsza, omiatając rozproszonym światłem latarki podłogę tak, żeby nie potykać się na wysokich obcasach. Za mną, nie patrząc pod nogi, podążał Krzysztof. Ciągle zalewał mnie nowymi wiadomościami:

- Gdybyśmy przeszli ten korytarz na wylot, znaleźlibyśmy się na Tarasie Środkowym. Za
moment zobaczysz nieukończoną klatkę schodową. Ostrożnie - przytrzymał mnie za łokieć. - A po
lewej jest niedrożny szyb windowy.

Zatrzymałam się. Stanęliśmy w wielkiej hali. Poczułam się niesamowicie. Nieznaczny lęk

64

został wyparty przez ekscytację. Iloma ludzkimi cierpieniami opłacono wykucie tego skalnego labiryntu?

Obetonowany tunel, którym dostaliśmy się do tej hali nie robił na mnie wrażenia. Przypominał liczne klatki schodowe w blokowiskach wielkich miast. Dopiero naga skała zasypanego szybu windy uświadamiała widzowi, że znajduje się wiele metrów pod powierzchnią skorupy ziemskiej. Zlepieniec kulmowy połyskiwał stróżkami wyciekającej ze szczelin wody. Zewsząd spadały krople krystalicznej cieczy, nieprzyjemnie zmrażające skórę, z którą miały kontakt. W podziemiu przez okrągły rok utrzymywała się temperatura czterech stopni Celsjusza.

- Zimno mi, wracajmy - dłońmi potarłam ramiona. - Nie chce zachorować, bo mam
zakontraktowaną trasę koncertową...

Powrót nie okazał się łatwy. Stanąwszy pod drzwiami do tunelu zorientowaliśmy się, ze ktoś je zamknął, kiedy znajdowaliśmy się na jego drugim końcu! Zlękłam się, a w oczach natychmiast stanęły mi łzy. Udało mi się jednak nie rozpłakać.

Miałam ochotę wrzeszczeć, płakać... Co uzyskałabym łzami? Ściana miała półtora metra grubości, a za nianie było żywej duszy.

Zamarzałam - z zimna i z przerażenia.

- Obawiam się, że nie. Po pierwsze, oni mają zwyczaj sprawdzania, czy tunel jest pusty,
zanim go opuszczą, a po drugie te drzwi są ciężkie i zamykają się z głośnym hukiem. Słyszałaś
jakiś trzask? Nie, nie słyszałaś, bo ktoś, kto je zamykał, najwyraźniej tego sobie nie życzył.
Zamknięto nas tu z premedytacją i musiało brać w tym udział kilka osób - jedna nie poradziłaby
sobie z tym.

Nie odpowiedziałam, tylko popatrzyłam na Krzysztofa zagubionym wzrokiem. Powoli zimno przeszywało całe moje ciało. Cienki jedwabny muślin mojej letniej sukienki naciągnął wilgocią i nieprzyjemnie oblepił skórę. Znajomy widocznie dostrzegł, że drżę, bo okrył moje ramiona własną marynarką, po czym usiadł na próchniejącej belce, niedbale pozostawionej tu od dawien dawna i przyciągnął mnie do siebie, każąc mi usiąść na jego kolanach. Tak też uczyniłam, a kiedy Krzysztof dodatkowo objął mnie ramionami, zrobiło mi się znacznie cieplej.

- Powoli zaczynam kojarzyć pewne fakty, które do tej pory pozostawały samodzielnymi
elementami...

65

odkupić jej firmę zarządzającą Książem i jego dobrami. Rzecz jasna, moja matka odprawiła go z niczym, ale ów facet nie poddał się łatwo, ponawiając propozycję przez dwóch lub trzech pośredników. Za każdym razem otrzymywał odmowną odpowiedź.

Wstrzymałam oddech, zagryzając wargę.

- Gdy nie przyniosły rezultatu polubowne propozycje załatwienia sprawy, posunięto się do
szantażu. Dostaliśmy kilka anonimów. W ich treści wygrażano mojej matce, lecz jest to kobieta
niezwykle silna i nie dała się zastraszyć jakimś bandziorom. Ale to jeszcze nie koniec.
Zauważyłem, że od tygodnia ktoś mnie obserwuje. Jeździ za mną granatowym BMW...

Zaschło mi w gardle mimo ponadprzeciętnej wilgotności powietrza.

Zerwałam się na równe nogi.

Ale mnie nie bawiła wizja spędzenia nocy w wilgotnym, zimnym tunelu. I niedługo miały wyczerpać się baterie w latarce...

Krzysztof milczał, a elektryczne światło bledło i bledło... W końcu zapadła ciemność.

Włosy oblepiły drobiny wody, sklejając je w strąki, a z ust przy każdym oddechu wydobywała się para. Było naprawdę zimno.

- Lepiej będzie, jeżeli nawzajem nie damy sobie zasnąć - stwierdził, ponownie ogrzewając
mnie w ramionach.

Postanowiłam Wykorzystać okazję i wypytać go o coś więcej. Szkoda tylko, że nie byłam w stanie dojrzeć rysów jego twarzy. Zdarza się, że wyraz twarzy człowieka mówi więcej o sprawie niż on sam...

66

- Powiedz, czy prawdą jest to, że ten facet z ministerstwa, który przyjechał do Książa w
delegację i zajmuje jedno ze służbowych mieszkań na podzamczu, jest członkiem twojej rodziny?

Zesztywniałam ze zdziwienia, ponieważ wydawało mi się, że Jacek i ja nie najgorzej radzimy sobie z ukrywaniem naszych kontaktów ze stryjem. Zastanowiłam się przez moment i nie znalazłszy powodów, dla których miałabym taić przed Krzysztofem pokrewieństwo łączące mnie i mojego brata ze stryjem Tomaszem, wyznałam:

- Tak, to prawda. Stryj przyjechał tu z Warszawy ze względu na włamania do starych
grobowców - zwięźle oświadczyłam.

Po chwili dodałam:

- Mam powody przypuszczać, że człowiek proponujący pani Glorii odkupienie jej firmy jest
tą samą osobą którą stryjek podejrzewa o dewastację krypt - odrobinę przekształciłam wypowiedź,
gdyż to nie stryjek, tylko ja przypuszczałam, że w sprawę może być wmieszany Batura. Opis
przedstawiony przez Krzysztofa zgadzał się z wyglądem mężczyzny, którego spotkałam na
zamkowym dziedzińcu podczas pierwszego dnia mojego pobytu tutaj. Poza tym, jeżeli stryj i Jacek
spotkali prawdziwego Jerzego Baturę, to chyba nasz rodzinny detektyw nie wątpił w jego udział w
dewastacji grobowców.

Nasze wnioski były dość logiczne, ale nikomu nic po nich, skoro sytuacja, w której się znaleźliśmy, wpisywała się raczej w ton dramatyczny niż komediowy...

67

ROZDZIAŁ JEDENASTY

ZAGINIĘCIE ZOŚKI • MOJA SIOSTRZENICA KARTĄ PRZETARGOWĄ? •

NIEROZWAŻNE METODY ŚLEDCZE POLICJI • PRZECIEŻ KAŻDY WIE, JAK

WYGLĄDA NIKA! • DARMOWE PLAKATY Z AUTOGRAFAMI • WYLEWNA

RECEPCJONISTKA • U ZARZĄDCZYNI ZAMKU • A GDZIE JEST KRZYSZTOF? •

MYŚL, TOMASZU, MYŚL!

Pot zrosił moje czoło, gdy do tymczasowo zajmowanego przeze mnie służbowego mieszkania, bez pukania, wpadł Jacek z przeraźliwym okrzykiem na ustach:

- Zośka zaginęła!!!

Tak się złożyło, że w kompletnej garderobie przysnąłem w trakcie przeglądania dokumentów, które przed południem udało mi się skopiować w tutejszym archiwum zamkowym, nie musiałem zatem ubierać się. Orzeźwiłem jedynie twarz wodą mineralną z butelki, która stała na stoliku pod oknem i byłem gotowy, by zacząć działać.

- Mogę? - Jacek wskazał na mineralną.

Nim skinąłem, duszkiem wypił znaczną ilość wody, zgarnął ręką włosy ze spoconej skroni i zdyszany opadł na krzesło.

- O dziesiątej rozmawiałem z Zochą w restauracji. Razem z członkami ekipy kręcącej
teledysk jedliśmy śniadanie. Potem ona znikła i ślad po niej zaginął. Ani kamerzyści, ani reżyser,
ani nikt inny nie wiedzą gdzie ona mogła pój ść.

W napływie emocji poczułem potrzebę bezzwłocznego zapalenie papierosa. Niestety, nie mogłem znaleźć paczki z tytoniem ani zapalniczki, więc zrezygnowałem z tego zamiaru.

Wtem zza zabudowań przed oknem rozbłysło jednostajnie migoczące, niebieskie światło.

- To policja! Biegnę do nich, a stryj niech... - reszty nie usłyszałem, bo głos Jacka rozproszył
się w górskim echu.

Zerknąłem na fosforyzujące wskazówki mojego wysłużonego zegarka. Dochodziła dwudziesta trzecia. Ponieważ odnalazły się moje papierosy - Jacek usiadł na nich - zapaliłem jednego, zarzuciłem na plecy kurtkę z ortalionu i wyszedłem na dwór.

Zosia wyrosła, ale nie powiedziałbym, żeby wydoroślała. Wciąż była lekkomyślna i bałem się, że ktoś mógł to wykorzystać, żeby ją porwać. Porywaczem musiałaby być osoba, którą Zosia już znała, i która zdobyła jej zaufanie. Gdyby ktokolwiek próbował na siłę wyciągnąć ją z hotelu, narobiłaby hałasu i czyjś plan zakończyłby się niepowodzeniem. No, chyba, że ten ktoś zagroziłby jej bronią. Czy to możliwe? Tak. Wszyscy uczestnicy walki, której główną wygraną mogłyby być perły księżnej Daisy, wydawali się zdawać sobie sprawę z tego, że gra toczy się o wysoką stawkę. I mogliby chcieć pozbyć się przeciwnika. Albo przynajmniej skutecznie go unieszkodliwić na pewien czas. Problem w tym, że jeżeli ktoś zainteresował się Zośką, zrobił to po to, by uczynić z niej kartę przetargową. Kartę przetargową między sobą i mną.

68

Jerzy Baturo!" - aż krzyknąłem w myślach. „Nie ujdzie ci to płazem, jeżeli Zośce spadnie chociażby jeden włos z głowy". Zaraz, zaraz. Jeżeli to szajka Jerzego stoi za zniknięciem Zosieńki, to nic poważnego jej nie zagraża. Batura to łotr, ale jeżeli faktycznie on to zrobił, to skończy się na tym, że dziewczyna naje się strachu. Zbyt wiele mnie z nim łączyło, żeby skrzywdził Zosię. Nawet jeżeli nie zawsze były to pozytywne wspomnienia...

Ale co, jeżeli za zniknięcie mojej siostrzenicy odpowiada tamta postać, która wtedy wieczorem w ogrodach taszczyła ze sobą czarny futerał z niewiadomą zawartością? Mógł zawierać broń... Ponadto jest jeszcze ten mężczyzna, z którym Zosia wtedy spacerowała. No właśnie!

Papieros wypalił się do końca, a ja ruszyłem ku niebieskiemu światłu. Już z oddali dostrzegłem sylwetkę Jacka i dwóch policjantów, starających się uzyskać od niego jak najdokładniejsze informacje o Zośce. Zbliżyłem się do nich. Jeden ze stróżów prawa zareagował od razu:

-Kim pan jest?

Starszy ze stróżów prawa miał widoczną nadwagę i sadystyczną skłonność okazywania swojej wyższości. Najwyraźniej ani z tym pierwszym, ani z tym drugim nie potrafił sobie poradzić. Nawet w tym momencie zajadał się czekoladowym batonem z prażonymi orzechami i rozkazywał:

Bez dalszego oponowania, funkcjonariusz odszedł, by wykonać polecenie.

Swoje kroki skierowałem prosto do recepcji znajdującej się na parterze budynku, w którym mieścił się apartament Zośki. Naprzeciw lady recepcjonistki trwała intensywna dysputa policjanta z jakimiś ludźmi. Niski stolik zasłano najróżniejszymi plakatami i pocztówkami przedstawiającymi wizerunek Zośki. Posterunkowy uważnie się im przyglądał, a inni, zgromadzeni dookoła, kłócili się, na którym portrecie „Nika" najbardziej przypomina Zośkę. Policjantowi wyraźną frajdę sprawiało to, że mógł sobie wybrać - całkiem za darmo - plakaty z twarzą Zośki, tym bardziej że na niektórych widniały jej własnoręczne autografy. „Młody" - jak nazywał go wyższy rangą kolega z posterunku - robił wrażenie bardziej zajętego samą osobą Zośki, niż jej poszukiwaniem.

- Dobry wieczór - uśmiechnąłem się do recepcjonistki.

69

- Dobry wieczór panu. Czym mogę służyć?

- Chodzi o Nike - doszedłem do wniosku, że lepiej będzie, jeżeli użyję artystycznego
pseudonimu siostrzenicy, albowiem recepcjonistka wcale nie musiała znać jej prawdziwych
personaliów.

- Oh, jeżeli mogłabym pomóc...

- Przykro mi, ale nie wiem. Za to pani Gloria powinna być teraz u siebie. Mieszka na zamku.
Pożegnałem się i podziękowałem. Odszedłem dwa kroki, ale zawróciłem. Zadałem

recepcjonistce jeszcze jedno pytanie, podając jej rysopis Batury. Stwierdziła jednak, że nie potrafi przypomnieć sobie człowieka o podobnym wyglądzie. Powtórnie podziękowałem i opuściłem hotel, pozostawiając za sobą grupę wciąż spierających się ludzi.

Usiłowałem przemknąć się niezauważony na właściwy dziedziniec Książa, ale wykładaną kostką drogę jasno oświetlały latarnie i gdy stanąłem na dworze, od razu dogonił mnie zasapany policjant z nadwagą.

- Patrole już przeczesują park i okolicę. Wysłaliśmy również radiowóz do Wałbrzycha... -
terkotał mechanicznie.

Na szczęście w zaparkowanym tuż obok radiowozie odezwała się radiostacja. Wykorzystałem ten moment, gdy policjant odbierał wiadomość i umknąłem.

Czułem, że powinienem porozmawiać z kobietą, o której mówiła recepcjonistka. Jeżeli jej syn interesował się Zośką, mając w stosunku do niej złe zamiary - nie dowiem się niczego. Ale jeżeli okaże się, że Jacek postawił na nogi połowę dolnośląskiej policji, a jego siostra poszła na zwyczajną randkę?

Przed głównym wej ściem do zamku stał barczysty stróż.

Ten argument trafił w samo sedno i stróż połączył się z kimś przez krótkofalówkę. Po chwili pojawił się przede mną mężczyzna w garniturze i zaprowadził mnie do zarządczyni.

Gdy przekroczyłem próg biura Glorii Vherstugh, ona już w nim była. Siedziała za dobrą podróbką neoklasycznego biurka w szlafroku frotte. Jej jasne włosy podtrzymywała opaska, wykonana z identycznej tkaniny co szlafrok.

Biuro miało około piętnastu metrów kwadratowych. Światło jedynego okna w tym pomieszczeniu zmniejszały drapowane obficie zasłony z wiśniowego weluru. Ta sama tkanina posłużyła do obicia prostego w kształcie szezlongu i dwóch neoklasycznych krzesełek - te wydały mi się być oryginalnymi wyrobami.

Zrzuciłem z ramion kurtkę, niedbale przewiesiłem przez oparcie przystawionego w pobliże biurka krzesełka i usiadłem.

70

W pierwszym momencie poczułem się jak dłużnik w pokoju bossa mafii. Niepotrzebnie. Gloria Vherstugh okazała się być sympatyczną damą.

Przyjemny zapach tytoniu dobrej jakości zakręcił mi w nosie. Wciągnąłem woń do nosa i odmówiłem. Spieszyłem się. Ale kobieta zdawała się tego nie dostrzegać. Sięgnęła po jednego papierosa - dłuższego i cieńszego niż tradycyjne, zaczekała, aż ochroniarz podejdzie do niej i zapali go, po czym wzięła duży haust dymu do płuc i dopiero gdy pokój wypełnił szary obłok, powiedziała:

- Policja?! - Vherstugh zerwała się z wygodnego siedziska, niedbale gasząc dopiero co
zapalonego papierosa o brzeg kryształowej popielnicy, łamiąc go przy tym. - Nika zginęła? To
niemożliwe! - wykrzykiwała. - Późnym popołudniem przyszła z moim synem na przyjęcie, które
sama zorganizowałam w ogrodach. Proszę tu poczekać, zaraz zadzwonię do Krzyśka... - wybiegła z
biura przez dwuskrzydłowe, bogato rzeźbione drzwi znajdujące się po mojej lewej stronie.

Wróciła po pięciu minutach z miną niewróżącą niczego dobrego. Jej skóra była blada, a ruchy straciły sprężystość. Ochroniarz, który przez te kilka minut jej nieobecności w biurze ani na moment nie przestał mnie pilnować, pomógł jej usiąść na szezlongu i podał szklankę wody.

Nie pozostało minie innego, jak obiecać pani Vherstugh, że zawiadomię ją, jak tylko dowiem się czegoś o Zośce albo o Krzysztofie. Ja również uzyskałem podobną obietnicę. Zabrałem kurtkę i niebawem ponownie stałem na dziedzińcu.

Wtem oczy wyrzeźbionego w piaskowcu lwa z tarczą herbową jak gdyby mrugnęły do mnie. Szybko wyjaśniło się, że to blask księżyca odbił się w źrenicach kota, który akurat przyczaił się na rzeźbie. Stąd złudzenie ożywienia kamiennego lwa...

Od początku mojego pobytu w Książu mnożą się zagadki i kłopoty, a ich rozwiązanie oddala się ode mnie. Czyżby mój umysł stracił umiejętność elastycznego myślenia? „Myśl, Tomaszu, myśl!" - nakazywałem sobie, ale nic z tego nie wynikało. Sporządzałem precyzyjne notatki, starałem się połączyć poszczególne wątki sprawy krypt: tej na topolowym wzgórzu i tej kościelnej, sprawy kradzieży zdjęć i pobytu Jerzego Batury na zamku, i nie otrzymywałem żadnego efektu. Moje liczby nie tworzyły równania. Za dużo było niewiadomych...

71

ROZDZIAŁ DWUNASTY

NADCHODZI RATUNEK • PRZEBUDZENIE • ZGUBA W KOLORZE SEPII •

ARTYSTYCZNIE ABSTRAKCYJNA MAPA SKARBU • DO CZEGO DOPASOWAĆ

MAPĘ? • KTO SPOTYKA SIĘ POD OSŁONĄ MROKU?

Siedzieliśmy w czarnym pomieszczeniu, pocieszając się wspólnie przez sześć albo więcej godzin. Nie jestem w stanie uściślić, ile czasu minęło, odkąd odkryliśmy, że bez pomocy nie wyjdziemy z cuchnącego gnijącą wilgocią tunelu, albowiem nie zabrałam ze sobą ani zegarka, ani telefonu komórkowego. Zresztą całkiem podobnie jak towarzysz mojej niedoli. Chociaż podobno telefonia komórkowa nie działała w bunkrze.

Nagle, mimo przymykających się samoczynnie powiek, dojrzałam smugę żółtego światła przebijającego się w naszym kierunku wąską szczeliną, pomiędzy dołem drzwi a podłogą. Czy to jawa, czy sen? Światło rozpraszało się na grubszych ziarnach piachu i drżało. Ktoś nadchodził.

Nie miałam siły mówić. Ścierpnięte ręce i nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Potem był łomot, trzask - zewnętrzna zasuwa w drzwiach ustąpiła. Zgrzyt i głosy...

- Są, są! - rozległo się tuż obok mnie. Mowa brzmiała jednak jak echo i nie potrafiłam
rozpoznać rozmawiających.

Na ścianach mijały się okręgi światła latarek. Prawie niczego nie pamiętam. Ktoś wziął mnie na ręce, ktoś zajął się Krzysztofem. Zaniesiono mnie do hotelu, podano gorącą herbatę. Czułam się jak w transie.

Obudziłam się późnym popołudniem. Od chwili, kiedy weszliśmy z Krzyśkiem do podziemi, minęła doba. W przeciwieństwie do ostatnich momentów przed snem, moje samopoczucie było znakomite. Nie zaatakował mnie katar, ale dręczyła gorączka. Wstałam zdrowa i rześka, pełna energii do działania, i rozwiązywania zagadek! Byłam uszczęśliwiona zwróconą mi wolnością do tego stopnia, że zapomniałam o strachu przepełniającym mnie przez minione godziny. Ledwie rozchyliłam powieki, a już zmuszono mnie do wysłuchania przykazań dotyczących nieodpowiedzialnego zachowania.

72

Dopisywał mi dobry humor.

Mimo to, że Jacek od początku moich kontaktów z Krzysztofem, wyrażał się o nim z nieukrywaną niechęcią (choć ja nie podzielałam jego zdania, gdyż Krzysztof był miły i opiekuńczy), rozumiałam niepokoje brata, albowiem Jacek w trakcie naszych wspólnych wyjazdów po prostu starał się ze wszystkich sił bronić mnie przed złem świata. Był dla mnie jak ojciec, dla którego każdy interesujący się mną facet zaczynał z najniższej pozycji i zanim zdobył jego zaufanie, musiał wspiąć się po szczeblach drabiny złożonej z dziesiątek testów...

- Tarapatach? - znowu wyrwało się Jackowi. - Ty już byłaś w tarapatach! Jakie inne
niebezpieczeństwo mógłby ci zafundować ten... ten...

- Jacek! - ponownie pohamowywał go stryjek Tomasz.

Jeszcze wielokrotnie dotykana uszczypliwymi uwagami brata zrelacjonowałam, najdokładniej jak potrafiłam, wydarzenia sprzed doby. Potem spytałam:

Niespiesznie, za to ostrożnie wydobył z niej papier zawinięty w bezbarwną folię do przechowywania żywności. Przesunął zwitek po blacie stołu tak, że znalazł się on w zasięgu moich dłoni. Skinieniem głowy przekazał mi, że powinnam sprawdzić zawartość zawiniątka.

Odpakowałam folię. W środku była nadgryziona zębem czasu fotografia w kolorze sepii. Na zdjęciu uwieczniono spoczywającą na rzeźbionym szezlongu kobietę w białej, długiej sukni. Alabastrową dłonią podtrzymywała twarz. Łokieć podpierała o fikuśny podłokietnik w kształcie łabędzia. Spod sukni zalotnie wychylał się atłasowy pantofel. Twarz kobiety miała regularne rysy, jej włosy podpięto wypuszczając jednak kilka loczków nad czołem, dzięki czemu fryzura zyskała na lekkości. Najważniejszym elementem fotografii, pochodzącej prawdopodobnie z początku XX wieku, na co może wskazywać styl ubioru damy - chociażby luźna powłóczysta suknia niekrępująca ruchów, był monstrualnej długości sznur pereł oplatający pozującą postać. Perły były duże, ale nie identycznej wielkości. Naszyjnik nie tworzył zamkniętej pętli, a po obu końcach sznura umocowano po kilka pereł tworzących jak gdyby małe miotełki. Miotełki zapobiegały zsuwaniu się

73

naszyjnika. Pierwszy raz zobaczyłam księżnę Daisy w jej legendarnych perłach.

Spełniłam prośbę, ale rozczarowałam się. Z tyłu zdjęcia widniały jedynie śmieszne bazgroły. -Co to jest?

- Zośka, ty naprawdę jesteś głupia - znowu wyrwało się mojemu bratu. - Ja z miejsca
zgadłem, co przedstawia rysunek! - dodał z samouwielbieniem.

Usta stryja ułożyły się w nieznaczny uśmiech wskazujący na lekką ironię. Ale nie odezwał się. Jacek natomiast terkotał jak maszynka:



Ponownie spróbowałam przeanalizować odręczny rysunek wykonany po lewej stronie zdjęcia. Wyrysowane czarnym piórem linie zatraciły gdzieniegdzie kolor, w dolnym, prawym rogu wyblakły zupełnie. Dostrzegłam coś w rodzaju prostokąta otoczonego po bokach i od góry

74

pozakręcanymi wzorami. Autor bohomazu nie mógł popisać się talentem plastycznym, ale mimo to próbował uchwycić rysowany przedmiot w trzech wymiarach - w środku prostokąta naszkicowano o połowę mniejszą identyczną figurę geometryczną której zewnętrzne krawędzie połączono skośnymi kreskami z wewnętrznymi kątami większego prostokąta co tworzyło wrażenie perspektywy.

W centrum mniejszego kwadratu naszkicowano wzór przypominający kwiatek z drobnymi płatkami.

Po przyjrzeniu się rysunkowi z przekonaniem zaakceptowałam tezę Jacka - bohomaz mógł przedstawiać grobowiec księżnej. Z całą pewnością mogłam też stwierdzić, że nie było to wyobrażenie mauzoleum na topolowym wzgórzu, gdzie pierwotnie pochowano Daisy.

Zamyślony stryj obserwował przez największe okno mojego apartamentu turystów włóczących się po zamkowym dziedzińcu.

- Dalej czegoś tu nie pojmuję. Jeżeli przypadkowo zgubił to jakiś bandzior, to oznacza, że on
musiał wcześniej oglądać te bohomazy. Dlaczego ci przestępcy nie włamali się do konkretnego
grobowca, tylko zdewastowali już kilka?

- Sama stwierdziłaś, że rysunek jest nieczytelny. Oni po prostu niewiedzą, gdzie szukać
rozwiązania.

- A ty wiesz?
-Nie.
-Stryjku, a ty?

Ponieważ nic mi nie dolegało i ku zdumieniu wszystkich noc w zimnym lochu nie odbiła się na moim zdrowiu w postaci przykrych objawów kataru czy gorączki, postanowiłam umówić się z

75

Krzysztofem. Aby uniknąć wysłuchiwania kolejnych zastrzeżeń Jacka co do osoby Krzysztofa, delikatnie acz stanowczo pozbyłam się stryjka i Jacka z apartamentu, a potem zadzwoniłam.

Krzysztof błyskawicznie pojawił się u mnie z pachnącym bukietem białych kwiatów: frezji, konwalii i lilii.

- Jeszcze raz cię przepraszam - wyznał zasmucony. - Nie mam niczego na swoje
usprawiedliwienie.

Potem ciepło ubrani postanowiliśmy zejść na dwór, na pożegnalną kawę.

Pomiędzy zabudowaniami bramnymi, niż przed wyjściem z podzamcza, była kameralna kafejka. Jej taras, na którym rozstawiono stoliki, był położony od strony ogrodów zamkowych, i siedząc tam nie byliśmy narażeni na wścibstwo przypadkowych turystów. Wypiliśmy po filiżance esencjonalnego naparu i Krzysztof odprowadzał mnie do hotelu, kiedy nagle padło ciche, ale stanowcze:

- Stój! - zatrzymał mnie i pociągnął za żywopłot, prosto w klomb z żarzącymi się czerwienią
begoniami. - Zobacz, z kim rozmawia twój stryjek - szepnął i wskazał na dwóch mężczyzn idących
ku bramie z dwiema basztami. Pomiędzy owymi basztami, nad główną bramą do zamku,
usytuowany był hotel, w którym miałam wynajęty apartament.

Wychyliłam się nieznacznie zza gąszczu drobnych listków, połyskujących od pokrywającej je warstwy kutyny, tworzących grubą ścianę zieleni, i ujrzałam stryjka z... Baturą. Po chwili znikli mi z zasięgu wzroku.

Co jest grane?" - zastanawiałam się.

Zostawiwszy na rabacie połamane begonie, ukrywając się za budką z lodami i stojakiem na przewodniki, obok sklepu z pamiątkami podążyliśmy tropem stryja i Batury. Tak, to prawda, że szpiegowałam własnego stryja, ale nie miałam innego wyjścia. Zresztą należało mieć wzgląd na to, że Jerzy Batura był przestępcą z długą praktyką, więc stryjkowi mogło grozić niebezpieczeństwo. „A jeżeli Batura zwabi go w zasadzkę?" - naprędce zastanawiałam się przebiegając pomiędzy pozostawionymi na parkingu, przy gigantycznej fontannie, samochodami. Krzysztof podążał krok w krok za mną.

Ale stryj nie był początkującym detektywem i musieliśmy być czujni, żeby nas nie nakrył. Zanim śledzeni zanurzyli się w odmętach parku, stryj odwrócił się, by sprawdzić, czy nikt za nimi nie idzie. Daliśmy z Krzysztofem takiego susa w pobliskie krzaki, że oboje wylądowaliśmy na ziemi, upadłszy na kolana. Nie było jednak czasu na roztkliwianie się nad sobą. Zbliżała się noc, a z nią zagrożenie, że przez sekundę nieuwagi stryj z Baturą rozpłyną się w ciemnościach.

Mężczyźni osłaniani ramieniem zapadającego mroku zeszli kamiennymi schodkami w dół, do parku. Kilkadziesiąt metrów dalej, na porośniętym trawą wzniesieniu, jaśniały resztki murów dziwnej budowli, o niezidentyfikowanej przez mnie funkcji. Przypominały coś pomiędzy starożytnym amfiteatrem, resztkami zrujnowanego ogrodu zoologicznego a muszlą koncertową. Całość tworzyła dwie sceny rozmieszczone na różnych poziomach, na które można się było dostać po schodach umieszczonych z lewej strony, te z kolei były zwieńczone przej ściem, prowadzącym prawdopodobnie za budowlę. Po drugiej stronie, do podestów przystawała rotunda z pięcioma pustymi niszami zakończonymi łukami. Dach rotundy kończył się na wysokości wyższej sceny, Na

76

nim współcześnie osadzono pionowo kilka drewnianych bali. Jeszcze dalej, wciąż na prawo, czarną czeluścią straszył prostokątny otwór - następne przejście wiodące nie wiadomo dokąd.

Otulone gałęziami wiekowych drzew mury wyrastały z połaci bielących się stokrotek i żółtych mniszków lekarskich.

Skryci za pniami kasztanów czekaliśmy na rozwój wydarzeń. Tymczasem stryj i Batura usiedli na zwróconej ku scenie ławce, zapalili papierosy i najzwyczajniej w świecie rozmawiali. Sytuacja nie wymagała interwencji.

Minęło piętnaście minut, dwadzieścia, godzina... Wypalili kilka papierosów i wciąż dyskutowali. W końcu Batura podniósł się i zaszył w lesistym parku. Stryjek dopalił ostatniego papierosa i wrócił do służbowego pokoiku. Krzysztof i ja także z powrotem znaleźliśmy się na zamkowym dziedzińcu.

77

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

NOCNA WYPRAWA DO WROCŁAWIA • KLUCZ DO ARCHIWUM • KTO WIEDZIAŁ,

GDZIE JEST GRÓB KSIĘŻNEJ? • WYCIECZKA Z GLORIĄ VHERSTUGH • STOLIK

POD „NENUFARAMI" • OBIAD W DOBOROWYM TOWARZYSTWIE • ODCZUWALNE

ZASŁUGI PANA SAMOCHODZIKA • SPOTKANIE POD DĘBEM • WALOŃSKIE

PRZESTROGI

Zosia poproszona o pożyczenie mi samochodu, bez przestrachu wyciągnęła kluczyki w moim kierunku. Nie zadawała pytań, choć jej źrenice ułożyły się w dwa olbrzymie znaki zapytania.

- We dwójkę zawsze raźniej - stwierdziła niby to od niechcenia, kiedy już wychodziłem z jej
apartamentu. - Może jednak przydałabym się na coś...

-1 właśnie ze względu na późną porę pojadę sam. Nie wiem, ile to potrwa. Zosia Nagle zmieniła stanowisko:

- Stryju, Wrocław nie jest aż tak daleko. Razem uwiniemy się raz dwa...

Uśmiechnąłem się tylko i tym samym zakończyłem rozmowę. Co w tym czasie działo się z Jackiem? Jacek już trząsł się przy samochodzie, osmagany zimnym górskim powietrzem. Zabrawszy mi kluczyki, wpakował się za kierownicę.

- Moglibyśmy zabrać auto bez wiedzy Zośki, ale gdzieś zapodziałem swoje kluczyki -
powiedział. - Oby się odnalazły! W przeciwnym wypadku siostra nie da mi żyć...

Tymczasem ja rozlokowałem się na drugim siedzeniu. Siostrzeniec ruszył cicho i powoli, ale gdy tylko wyjechał na główną drogę, zmienił styl jazdy. Prowadził pewnie, choć z młodzieńczą werwą.

Budynek wrocławskiego Archiwum Państwowego rozciągał się wzdłuż koryta Odry, jego prostopadłościenna bryła przylegała równolegle do srebrzącej się rzeki. Prosty budynek z niezliczoną ilością identycznych okien przerażał ogromem. Sprawiał wrażenie uporządkowanego, tak jak ukryte w nim dokumenty. Człowiek, stanąwszy naprzeciw niego, czuł się niczym istota zagubiona w skomplikowanym labiryncie. Żeby odnaleźć w nim drogę do celu, należało dysponować odpowiednim kluczem. Naszym kluczem miał być profesor Stanisław Pec, wybitny specjalista w zakresie zagadnień śląsko-łużyckich, a prywatnie mój znajomy.

Zaparkowaliśmy samochód w uliczce wciśniętej pomiędzy mosty Pomorskie. Gdy dotarliśmy do stóp budowli, okazało się, że profesora jeszcze nie ma. Nie uprzedził on stróża o naszej wizycie, więc musieliśmy zaczekać na zewnątrz. Zresztą i tak jedynie profesor znał kod dostępu otwierający solidną kratę, oddzielającą portiernię od właściwej części archiwum.

- Stryju, dlaczego stryj uważa, że ten profesor będzie mógł nam pomóc? - zapytał Jacek,
kiedy stanęliśmy przy metalowej barierce. Pod nami wirowała niespokojna Odra. Woda z hukiem

78

spadała ze spiętrzenia po lewej stronie, uspakajając się dopiero w następnym zakolu koryta rzeki. Odrobinę dalej rozlewała się na niebo łuna świateł odbitych od fasady głównego gmachu Uniwersytetu Wrocławskiego.

- Nie mam takiej pewności, ale profesor jest jedynym człowiekiem, który ma uprawnienia, by
w środku nocy, poza godzinami urzędowania, udostępnić nam archiwa Hochbergów.

- Hochbergów? Tu, we Wrocławiu? - Jacek nie ukrywał zaskoczenia. - Przecież stryj
twierdził, że ich archiwum jest w Pszczynie.

- W Pszczynie jest Archiwum Książąt Pszczyńskich, tutaj są zbiory poświęcone
posiadłościom ziemskim Hochbergów - wyjaśniłem, nie zdradzając właściwego celu naszej
podróży.

Tak naprawdę o profesorze przypomniałem sobie, ujrzawszy go na zdjęciu w towarzystwie Edwarda Cieplaka. Wierzyłem, że uda mi się sprowokować go do wspomnień. A skąd ta późna pora odwiedzin? Musiałem mieć absolutną pewność, że nikt nam nie przeszkodzi, a poza tym dopiero teraz znalazłem czas. Na szczęście Stanisław Pec był ekscentrycznym badaczem gotowym na duże poświęcenia, jeżeli tylko mogły one przysłużyć się nauce.

Od strony rynku, po moście przemknął się cień niskiego człowieka. Masywne okulary w rogowych oprawach przesłaniały jego oczy. Naukowiec był ubrany w kraciastą koszulę, na którą naciągnął zielony sweter w serek. Był szczupły, wręcz chudy. Jego mocno opalona skóra, usiana siecią drobnych zmarszczek, nie poddawała się skurczom mięśni, więc twarz staruszka wydawała się być zmrożona powagą. Uwydatniało to erudycję profesora...

Godziny dłużyły się, a my wciąż nie trafialiśmy na jakąkolwiek informację, mogącą przybliżyć nam obiekt narysowany na odwrocie zdjęcia księżnej Daisy. Ze zmęczenia z coraz większym trudem odczytywałem gotyckie pismo, którym usiano kolejne karty. Jacek przerzucał zdjęcia. W końcu zdecydowałem się poruszyć sprawę, o której nie chciałem rozmawiać z profesorem przez telefon:

Dostrzegłszy niepokój w głosie staruszka, zrozumiałem, że popełniłem kardynalny błąd. Powinienem był zadać pytanie: „Znałeś jakiegoś mieszkańca zamku?". Pytanie, które nie zdradziłoby mojej wiedzy. Trudno, już było za późno na wycofanie się z własnych słów.

- W jego domu widziałem wasze zdjęcie - rzekłem spokojnie i czekałem na reakcję.
Po chwili zastanowienia zaczął mówić, ważąc każde zdanie:

- Kiedy poznaliśmy się, Edward już nie mieszkał na zamku. Przeprowadził się do Głuszycy
tuż po wojnie. Nie wyjechał do Niemiec, twierdząc, że urodził się na Dolnym Śląsku i tu umrze.
Nie czuł się przywiązany do ojczystego kraju, ale do ziemi przodków. Z czasem społeczeństwo
polskie zasymilowało go i trzeba było znać jego historię, by wiedzieć, że nie urodził się Polakiem.

79

Dotarłem do niego w trakcie przygotowywania książki poświęconej historii Książa. Edward był świetnym źródłem informacji. Pamiętał rodzinę książęcą - zarówno jej złote czasy, jak i jej zmierzch...

- Cieplak znał ostateczne miejsce pochówku księżnej Daisy, nieprawdaż? - położyłem nacisk
na ostatnie słowo.

Stanisław zsunął z nosa okulary i ścisnął palcami nasadę nosa. Rozmasował obolałe miejsce i ponownie nałożył ciężkie, rogowe oprawki. Jacek wciąż przypatrywał się sumiennie zdjęciom, udając, że nie docierają do niego nawet szmery rozmowy.

Profesor odwrócił twarz od słupa światła, skrywając ją w ciemności.

- Edward wiedział, gdzie Maria Teresa została pochowana i tę wiedzę zabrał ze sobą do grobu
- poderwał się nagle. - Gdyby nie ta banda łotrów, którzy go prześladowali, żyłby jeszcze. To oni
go zabili! Wciąż kazali mu rozpamiętywać przeszłość...

Uznałem, że dalsze przeciągnie nocnego spotkania nie ma sensu. Silne emocje nie służą zdrowiu starszych ludzi i zacząłem obawiać się o Stanisława. Odwieźliśmy go z Jackiem do domu, a sami z powrotem pomknęliśmy w góry. Żałowałem, że ze względu na późną porę i obezwładniające zmęczenie nie mogliśmy obejrzeć zabytkowej wrocławskiej Starówki. Odnowiona i zilustrowana bogatym oświetleniem, nazywana była przez przyjezdnych „małąPragą"...

Zegarek wskazywał kwadrans po trzeciej, ale dla mnie ta noc jeszcze się nie skończyła. Dopiero świt pozwolił na sen.

Śniadanie - wyjątkowo - zjadłam w pokoju. Znużona po całonocnej bitwie z atakującymi mnie zewsząd hipotezami, którym ani nie potrafiłam zaprzeczyć, ani tym bardziej potwierdzić ich, zarządziłam dzień wolny od pracy, wolny od „Niki". Wyłączyłam telefon komórkowy, zapaliłam świeczki zapachowe i usiłowałam zrelaksować się przy nutach perfekcyjnie wyśpiewanych przez pewną kanadyj ską piosenkarkę.

Wtem rozległo się pukanie do drzwi. Trzy stonowane uderzenia. To nie mógł być Jacek, bo ten waliłby jak oszalały. Może stryj?

- Dzień dobry - przywitał się Marcin Głowacki. - Pragnę zapytać cię, w imieniu pani Glorii
Vherstugh, czy zechciałabyś z nią złożyć wizytę w domu dziecka, którym zajmuje się jej fundacja?

Poprawiłam nazbyt mocno rozchylony dekolt szlafroka.

Marcin przesunął dłonią po kilkumilimetrowym jeżyku obrastającym jego kształtną głowę.

- Moja pracodawczyni zaczeka.

Wpuściłam go do środka, a sama na dobry kwadrans ugrzęzłam w łazience. Marcina w tym czasie najwyraźniej zainteresowały moje odsłuchy. Bez pozwolenia wyjął jeden ze specjalnej walizki.

- Ochroniarze w czasie niektórych akcji używają podobnych - powiedział.

80

Pani Vherstugh czekała w jaguarze zaparkowanym tuż przy bramie wjazdowej na dziedziniec. Jak zwykle, w nienagannej fryzurze, idealnie skrojonym żakiecie i z drogocenną broszą wpiętą w klapę prezentowała się niczym prawdziwa księżna. Moje odczucie wzmagało się, gdy dostrzegałam skłaniających się ku toczącemu się samochodowi pracowników zamku.

- Cieszę się, że zgodziła się pani pojechać ze mną, mimo że moja propozycja była taka
niespodziewana. Kiedy dzieci dowiedziały się, że gości pani na zamku, nie dawały mi spokoju.
Obiecałam, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by mogły zobaczyć panią, jak to młodzi teraz
mówią „live".

Z domu dziecka udałyśmy się do Szczawna Zdroju, albowiem przyjęłam propozycję zjedzenia wspólnego obiadu. Jakież było moje zdziwienie, kiedy jaguar bezgłośnie zaparkował obok mojego ferrari! Oznaczało to, że Jacek albo stryj lub też razem są w miasteczku. Nie widziałam jednak potrzeby szukania ich.

Spacerowym krokiem podążyliśmy ku restauracji, w której pani Gloria zarezerwowała stolik. Ludzie przypatrywali się nam z zaciekawianiem, na szczęście postura towarzyszącego nam Marcina skutecznie zniechęcała przechodniów do zaczepek.

Restaurację usytuowano przy centralnym deptaku. Klimatyzowany lokal z przyciemnionymi szybami i misternie udrapowanymi zasłonami przyciągał estetyczną dekoracj ą wnętrza uzupełnioną kopiami dzieł sławnych impresjonistów.

Kolejnego zaskoczenia doświadczyłam, widząc jak pod płótnem wzorowanym na słynnych „Nenufarach" Moneta, stryj z Jackiem w najlepsze jedli obiad z... Jerzym Baturą! Ten ostatni, zobaczywszy panią Vherstugh i mnie, rozglądające się po sali, od razu podniósł się i zaprosił nas do stołu. Razem z nami do posiłku zasiadł także Marcin.

Po krótkiej prezentacji! złożeniu zamówienia żenującą ciszę przerwał stryj:

Jerzy Batura z opanowaniem skrzyżował sztućce na talerzu i niespodziewanie zaczaj cytować Leopolda Staffa:

Po minionych złych deszczach i burzy Powracają burze i złe deszcze Ale ciągle nadzieja mi wróży Że to, czego szukam, przyjdzie jeszcze

81

Wydawało się, że mina Glorii Vherstugh skwasiła się, jakby poraził ją sok z cytryny. Stało się jasne, że ona i Batura znają się i że to on nachodził jąna zamku.

Marcin uważnie obserwował konwersację. Odniosłam wrażenie, że przysłuchuje się jej nazbyt wnikliwie jak na ochroniarza wykonującego czynności służbowe. Nie wtrącał się do dialogu, ale raz po raz rzucał znaczące spojrzenia na Baturę. Cóż te spojrzenia znaczyły? Być może Marcin lepiej orientował się w sytuacji dotyczącej pani Vherstugh i Jerzego? Jako ochroniarz zapewne był poinformowany o wysuwanych w stosunku do jego pracodawczyni pogróżkach. Czyżby obawiał się, że Batura nagle na środku restauracji wyjmie broń i wyceluje nią w panią Glorię? Bzdura! Jerzy nie był nieobliczalnym wariatem, lecz sprytnym złodziejem...

Po posiłku poprosiliśmy o kawę i szarlotkę. Ani nam, ani Baturze dziwnie nie spieszyło się do poszukiwań naszyjnika. A może po prostu brakowało nam wiarygodnych wskazówek co do miejsca ukrycia skarbu?

Gloria Vherstugh przed podwieczorkiem przesiadła się na skraj krzesełka. Filiżankę z kawą chwyciła za uszko, drugą ręką uniosła podstawek.

Batura najpierw powoli nasypał cukru do swojej kawy, zostawiając sobie chwilę na przemyślenie odpowiedzi, po czym stwierdził:

- Owszem, słyszałem, a nawet coś więcej - zrobił pauzę. - Niejednokrotnie odczułem zasługi
Pana Samochodzika na własnej skórze!


Po południu Jacek i ja postanowiliśmy urządzić sobie prowizoryczny piknik. Przebraliśmy się w wygodne dresy i wybłagaliśmy u szefa kuchni hotelowej restauracji, by zapakował nam trochę jedzenia na wynos. Najapetyczniej zapowiadały się pierogi ruskie ze skwarkami i kwaśną śmietaną.

- Zocha, nie zmieścisz się w żadną sukienkę! - zagroził mi brat widząc, że jem szybciej od
niego. Zlekceważyłam to.

Obrzeże parku zamkowego było wolne od turystów. Nieskoszona trawa i dryfujące w powietrzu roje owadów sprawiały, że poczułam się jak w zupełnej dziczy. Unoszące się dookoła pyłki bylin i aromat pęczniejących kwiatostanów lip nadawały otoczeniu słodkawy zapach. Szelest ulistnionych witek brzóz tworzył muzyczne tło dla ptasich kłótni.

82

jakieś informacje o włamaniu do grobowca...

Pochłonął resztę pierogów, potem Zerwał źdźbło trawy zakończonej puszystym pióropuszem, włożył je między zęby i gryzł. Gdy znudziło mu się to, wyjął z kieszeni telefon komórkowy i zanurzył się w świecie gier. Tymczasem ja oparłam się o pień wiekowego dębu i zajęłam się wyplataniem wianka ze stokrotek, którymi była usiana łąka.

Zawijałam kolejną łodyżkę o kielich kwiatu, kiedy coś zaszemrało. Odgłos dochodził z niedaleka. Wychyliłam się zza pnia i natychmiast ukryłam się za nim. Oto pod sąsiednim drzewem na pogawędkę umówili się Janek i Marcin Głowacki.

- Leż i nie ruszaj się! - syknęłam do Jacka, który bez oponowania rozpłaszczył się na ziemi
jak żaba.

Skupiłam się, by móc usłyszeć, na jaki temat toczy się rozmowa Walończyka i ochroniarza pani Vherstugh, ale jak na złość moje uszy nie wychwyciły ani jednej głoski.

Przywarłam mocniej do porowatej kory i ponownie wychyliłam się. Mężczyźni już oddalali się w przeciwnych kierunkach. Znaleźli się w bezpiecznej odległości, gdy pozwoliłam sobie na głośne odsapnięcie.

Jacek zrozumiał, że zagrożenie minęło. Otrzepał spodnie i pomógł mi podnieść się z murawy.

Jacek dumnie wypiął klatkę piersiową. Dla podkreślenia swojej mądrości wymownie uniósł jedną brew.

- ...ale i tak musisz mi jeszcze znaleźć sensowne wytłumaczenie tego, że zamiast spotkać się
na przykład w kawiarni, robią schadzki na odludziu.

Brat wyrwał mi z dłoni misternie upleciony wianek i wcisnął go na swoją głowę. Ogonki delikatnych stokrotek natychmiast poprzerywały się, a moje dzieło spadło prosto w trawę.

- Gdyby ten magik zawitał do jakiejś restauracji, wypłoszyłby wszystkich gości! - podał
wykrętną odpowiedź.

Rozeźlił mnie. Po pierwsze, oceniał ludzi po ich wyglądzie, nie zastanawiając się nad tym, że mógł kogoś skrzywdzić. A po drugie, zniszczył mój wianek!

najwyższy czas, by piknik uznać za zakończony.

83

Z ciężkiego snu zbudziły mnie odgłosy odbijające się o zabudowania dziedzińca. Przekręciłam się na drugi bok, ale już nie usnęłam. Otrzeźwiło mnie wyraźne rżenie dobiegające spod okna. Zaniepokojona wypełzłam z łóżka i nieznacznie odchyliłam firankę. Ujrzałam pewnie umoszczonego w siodle Janka przywdzianego w kompletny waloński ubiór. Zdecydowałam się otworzyć jedno skrzydło okna, by sprawdzić o co chodzi. Janek jednym wyrazistym gestem kazał mi zejść na dół.

A jeżeli to pułapka? Z podziemi wyszłam bez szwanku, więc może po raz kolejny ktoś zechce spróbować unieszkodliwić mnie?" - zastanawiałam się, naciągając glany na bose stopy. „Nie dam się zastraszyć!" - postanowiłam w końcu.

Cichcem i po omacku przebrnęłam przez korytarz i opustoszałą recepcję. Każdy krok zdawał się dudnić ze zdwojoną siłą lecz żaden gość hotelowy nie zareagował na nocne hałasy. Już na schodach zaczęłam przeklinać własną głupotę - któż zakłada masywne, twarde buty na gołą skórę?! Piekący ból zaatakował pięty i palce. Przeklinając go, znalazłam się na dworze.

- Witaj! - Janek teatralnym ruchem zdjął kapelusz.

Rozejrzałam się. Byliśmy sami. Ciszę zakłócały jedynie dobiegające z wąwozu szumy Pełcznicy.

Ochłonąwszy nieco, zrobiłam kilka kroków w kierunku uczepionego lejcami do rynny konia. Czarna sierść lśniła w świetle księżyca mrocznym granatem. Mądre, szeroko otwarte oczy zwierzęcia zdawały się krzyczeć: „Nie daj się zwieść pozorom!". Przeczesałam palcami jedwabistą grzywę ogiera.

- Nie możesz mnie chronić - powtórzyłam tępo, jak gdyby nie rozumiejąc znaczenia
wypowiedzianych słów. - Przecież masz magiczną księgę. Z pewnością znajdzie się w niej jakieś
pożyteczne zaklęcie!

- Porzućmy metafizykę - obruszył się. - Wyjedz stąd i zostaw w spokoju te przeklęte perły!
One wciąż na kogoś ściągają nieszczęścia... - wskoczył na konia i nim zdążyłam cokolwiek
powiedzieć, rozpłynął się w gęstwinie nocy. Tylko tętent kopyt i odgłosy materiału targanego
powiewem powietrza długo nie milkły...

84

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

TELEDYSK NAGRANY • KSIĄŻ W OCZACH ANGIELSKIEJ ARYSTOKRATKI •

NAGŁY WYJAZD DO PSZCZYNY • SŁOWNE UTARCZKI JACKA I KRZYSZTOFA •

PO CO JEDZIEMY NA GÓRNY ŚLĄSK? • LEKKOMYŚLNY KIEROWCA

GRANATOWEGO BMW • TCHÓRZ CZY BOHATER?

Oświetleniowcy i techniczni składali sprzęt do metalowych, wykładanych czarnym pluszem kufrów służących do przewożenia drogich urządzeń telewizyjnych - kamer, lamp itp. Nareszcie, po prawie tygodniu okropnej i zmiennej pogody, udało się nam ukończyć rejestrację materiału do teledysku.

Zmęczona, głodna i od stóp do głów umazana kosmetykami pragnęłam tylko jednego - paru godzin niczym niezakłóconego snu.

- No, bracie - zagadnęłam do Jacka. - Zrobione! Teraz wszystko w rękach montażystów. Mam
nadzieję, że zgarniemy za ten klip jakąś dobrą nagrodę! Należy się nam przede wszystkim za
cierpliwe oczekiwanie na promienie słońca - zażartowałam. - A teraz najzupełniej serio. Idę wziąć
prysznic, pakuję się, pożegnam się z Krzysztofem i spadamy stąd. Dom czeka!

Trudno, nie powinnam być egoistką" - pomyślałam. „Jeżeli dzieciakom z domu dziecka, dzięki temu, że zaśpiewam kilka piosenek, mają poprawić się warunki życiowe, to zostaną tu nawet przez miesiąc, zresztą, odkąd pani Gloria pozwoliła mi bez ograniczeń zwiedzać cały zamek, a na domiar szczęścia, jeżeli jeszcze towarzyszy mi Krzysztof, czuję się w Książu wybornie".

Intensywny makijaż oraz długa suknia z trenem, wzorowana na strojach sprzed dwustu lat zwracały uwagę przechodniów i turystów, więc czym prędzej pospieszyłam do hotelu. Wykąpałam się i z lekkim żalem rozstałam się z przepiękną bogatą suknią w której nagrywałam ujęcia do teledysku. Imponujące ubranie, uszyte przez cenionego projektanta, co prawda nie było zdobione brylantami, ale wspaniale zastępującymi je kryształami górskimi. Przez chwilę miałam wrażenie, że przeniosłam się w czasie...

Okryta puszystym szlafrokiem z tkaniny frotte wsunęłam się pod atłasową kołdrę. Już prawie zapadałam się w ramiona Morfeusza, gdy do drzwi zastukał Krzysztof, który dowiedział się, Ze jeszcze nie wyjeżdżam. Mimo iż zmęczenie pracą nad klipem sprawiało, że mój organizm nie funkcjonował poprawnie - miałam wyraźnie osłabioną koordynację ruchową - dałam się namówić na spacer po apartamentach książęcych - tych niedostępnych dla szerokiego grona globtroterów. Nie oparłam się czarowi Krzysztofa i w kwadrans później przekroczyliśmy próg zamku.

Większości przeciętnych ludzi mieszkanie w zamku kojarzy się z bajkowym życiem. Ale czy każdy książę lub księżna potwierdziliby, że ich życie to wyidealizowana bajka? Nie. Co prawda opinię tę wydaję na podstawie czyichś wspomnień, a nie własnych doświadczeń, ale myślę, że fragment pamiętników księżnej Daisy jest dość wymowny. Dama ponownie uskarża się w nim na bezkompromisowe reguły rządzące życiem na niemieckich dworach. Księżnej, przyzwyczajonej

85

podczas spędzonego w Anglii dzieciństwa do stosunkowo niewielkiego ograniczenia wolności, najwyraźniej ciążyła ta nieelastyczna etykieta. Sztywne reguły nie przeszkadzały jednak Daisy rozkoszować się bogatymi walorami krajoznawczymi terenu, na którym spędzała czas pomiędzy kolejnymi podróżami do najodleglejszych zakątków świata. Księżna napisała:

Zamek Książ jest pięknie położony: wieńczy okrytą sosną skałę na wysokości powyżej 200 stóp na południowy zachód i północ i dominuje nad ogromnym obszarem wiejskim z lasami, jeziorami i szerokimi połaciami równin, które bledną w porównaniu z odległymi śląskimi górami. Wiele ze starych pokoi, w jednej części domu, znajduje się faktycznie w skale i aby dojść do tej części zamku, należy przejść przez kamienny most, który łączy rzekę płynącą daleko w dół poniżej dna głębokiego wąwozu. Wszystkie drogi do zamku stopniowo wznoszące i zbliżające z każdego kierunku, to stale zwierająca się perspektywa zachwycającej cudowności. Zamek jest usytuowany w pobliżu zachodniej granicy Śląska, gdzie styka się z tym, co było starą czeską granicą w malowniczej górskiej krainie znanej w Niemczech jako Sudetengebirge.

Z bramy głównego parku wspaniała aleja lipowa stopniowo wiedzie do wejściowych wież strażniczych i przechodzi przez zewnętrzne i wewnętrzne podwórko - dziedziniec ozdobiony kwiatami, aż do głównego wejścia od fasady wschodniej.

Tak naprawdę Książ nie jest spokojnym miejscem. Niemożliwe jest nawet chodzenie po trawie, by nie być w zasięgu oczu służących. Idąc na spacer trzeba zawsze przejść obok muszkietera, a tarasy są twarde i zimne, a poza tym widać na nich stale starych mężczyzn i kobiety, którzy ciągle coś robią. Moim zdaniem, są za bardzo uporządkowane i zbyt oficjalnie wyglądają. Nie ma narożnika, który nie byłby wypełniony rozmaitymi kwiatami, na których tańczą motyle i brzęczą pszczoły. Są tam róże jakiegoś szczególnego gatunku. Poza lasami, w Niemczech każde drzewo rośnie według jakiegoś standardu - klony, bez, rumianek, wszystko. Dokładnie pod koniec zimy, gdy te małe biedne roślinki myślą, że nikt się o nie nie troszczy, zaczynają się rozsady. Wszystkie młode pędy, młode gałązeczki są podcinane. Muszą bowiem rosnąć, żyć i kwitnąć według pewnej reguły.

Takie ogrody przypominają paprocie. A paprocie według mnie są takie akuratne - bez koloru, zapachu czy nawet tajemnicy

Książ zawsze kojarzył mi się z samotnością. Być może dlatego, że dla mnie leży on w zupełnie obcym kraju.

Gdyby tylko byli tam jacyś mili, prości, wiejscy sąsiedzi, zamiast plotkujących, zazdrosnych i ograniczonych umysłowo hrabin i hrabiów, jakżesz to zmieniłoby moje o nim zdanie. W księżycowe noce zwykłam przechadzać się po tarasach sama, podchodzić do schodów, słuchać rozmów po niemiecku, wąchać zapach cygar i wsłuchiwać się w szum rzeki w dolinie, który mi przypomina o morzu w Newlands [zamek, w którym spędziła szczęśliwe dzieciństwo] - jedna fala przychodzi po drugiej, tak zawsze było i tak będzie. Ten kraj mnie drażni.

Znowu nie było mi dane w spokoju obejść komnat. Nim zdążyliśmy z Krzysztofem przejść z części przeznaczonej dla ogółu zwiedzających do sal, gdzie wstęp mieli tylko pracownicy zamku i osoby upoważnione, dobiegł mnie, odbijający się akustycznie na klatce schodowej zamku, głos Jacka. Właściwie mój brat wydzierał się, gdyż trudno było to nazwać tylko krzykiem:

- Zośka, Zośka, prędko!

Zaczęłam zbiegać ze schodów, Krzysztof pędził za mną, a ponieważ kierowaliśmy się w

86

przeciwną stronę, niż nakazywały strzałki kierunku zwiedzania budowli, co rusz wpadaliśmy na zafrapowanych atmosferą zabytkowych sal turystów. Jackowi było łatwiej - podążał razem z przesuwającym się tłumem.

- Pospiesz się - zaciągał się powietrzem. - Jedziemy ze stryjkiem do Pszczyny. On już czeka
przy samochodzie - ciągle sapał. - Spakowałem twoje rzeczy. Są w bagażniku.

Bez słowa ruszyłam w stronę parkingu. Dopiero siedząc za kierownicą mojego ferrari spostrzegłam, że Krzysztof przybiegł za mną. Nie pytając o pozwolenie, wskoczył na tylne siedzenie obok stryja.

- Jadę z wami - oznajmił, zapinając pas.

Jacek odwrócił się do niego, zmierzył go złowrogim spojrzeniem i stwierdził:

Uruchomiłam silnik i z piskiem opon, pozostawiając na parkingu ślady startych gum, ruszyłam.

Jacek nie zaprzestał prób zniechęcenia Krzysztofa do podroży. Doprawdy nie wiedziałam, skąd u niego taka antypatia w stosunku do mojego przyjaciela.

Miarka się przebrała. Dorośli faceci, a zachowywali się jak przedszkolaki.

- Wystarczy tej rozgrywki słownej! Bo zaraz jednego i drugiego zostawię na poboczu! I na
pewno wypijecie razem szampana, ale co najwyżej wieczorem, na zamku. Stryjku, dlaczego
jedziemy do Pszczyny?

Zanim stryjek Tomasz objaśnił mi cel naszej wizyty w sporo oddalonym od Książa pałacu, wygrzebałam ze schowka mapę i rzuciłam ją na kolana Jackowi.

- Sprawdź, którędy będzie najbliżej -rozkazałam.

- Dostałem wiadomość, że na dzisiejszą noc bandyci zaplanowali akcję w Pszczynie.
Prawdopodobnie włamią się do tamtejszego kościoła albo zaczną dobierać się do usytuowanej w
przypałacowym parku płyty nagrobnej.

87

Nagle, jak spód ziemi, wyrosło za nami granatowe BMW. Samochód zbliżył się do tylnego zderzaka ferrari, po czym wyprzedził nas z zawrotną prędkością. Kierowca pojazdu, wchodząc w ścięty łuk niebezpiecznego zakrętu, oznaczonego czarnym punktem, nie raczył nawet zdjąć nogi z pedału gazu. Ale zdawał sobie sprawę z tego, że nie podróżuje furmanką. Auto idealnie trzymało się miękkiego od słonecznego żaru asfaltu. BMW przemknęło obok nas i skryło się za załamaniem terenu.

Krzysiek wycharczał, zszokowany bezmyślnością i brakiem odpowiedzialności kierowcy rajdowca, zaledwie jeden wyraz:

- Wariat!

Nikt spośród podróżujących nie poparł go, choć osąd Krzysztofa niezaprzeczalnie był właściwy.

Nie rzuciłam się w pogoń za mknącym BMW, mimo że wystarczyłaby odrobina więcej mocy z silnika mojego samochodu, abym dogoniła je bez problemu.

W lusterku wstecznym dojrzałam twarz Krzysztofa. Pokrył ją odcień kredy, a na czole wystąpiły kropelki potu, co zdradziły posklejane w kosmyki włosy nad czołem.

-1 co, tchórz cię obleciał?

Jacek przegiął! Ale i tak rozśmieszyła mnie jego wybitnie dosadna odzywka. Przygryzłam wargi, żeby nie wybuchnąć śmiechem.

- Nie, nie obleciał mnie tchórz! Ludzie, którzy grozili mojej matce, są niebezpieczni. Posuną
się tak daleko, jak będzie wymagał ich ceł i nie będą przejmować się etyką. Już raz naraziłem Nike,
schodząc z nią do podziemi i więcej nie mam zamiaru ryzykować. Moja matka jest nieugięta, a ja
widzę, że bandyci ciągle mnie śledzą. Poza tym oni nie przejmują się konwenansami, co można
było odczuć, gdy uwięzili Nike i mnie w tunelu. To, że w ten sposób potraktowali mnie, jestem w
stanie zrozumieć. Ale czym ona z nimi zadarła? Lepiej pozwólcie mi wysiąść na pierwszej stacji
kolejowej i wrócić do domu. Będziecie bezpieczniejsi, kiedy was opuszczę. Przepraszam, że
stwarzam kłopot...

Przeraziły mnie jego słowa. Zaniepokoiłam się.

- Nie zostawimy cię nigdzie. Dopóki jesteśmy razem, nic nam nie grozi. A może jesteś
odrobinę przewrażliwiony? Tak czy inaczej, jeżeli Pszczyna jest obwarowana przez policjantów,
nic złego się nie stanie...

Wybraliśmy drogę prowadzącą przez Ząbkowice Śląskie i Nysę. Niestety, żeby dojechać do autostrady, którą podróżowałoby się najszybciej, musielibyśmy nadrobić zbyt wiele kilometrów, pojechaliśmy zatem gorszymi drogami, przez wsie. W terenie zabudowanym musiałam znacznie zwalniać...

88

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

KUSTOSZKA W BŁĘKITNEJ SUKIENCE • PSZCZYNA • MŁODA POLICJANTKA • W

PAŁACU • AKCJA „TULIPAN" 'DEMONSTRACYJNE PRACE PRZY GROBOWCU •

POGOŃ • CZYM NAPRAWDĘ JEŹDZI SIOSTRZENICA PANA SAMOCHODZIKA? •

SUKCES POŚCIGU • APARTAMENTY DAISY • SKĄD WZIĄŁ SIĘ KWIAT W

KOMINKU?

Pszczyna jest położona na Śląsku, na południe od Tych i na wschód od Rybnika. Dotarliśmy do niej jeszcze przed zachodem słońca.

Stryjek załatwił nam nocleg w byłym Pałacu Książąt Pszczyńskich, obecnie pełniącym funkcję muzeum i archiwum państwowego. Na co dzień prawe skrzydło budynku było udostępnione do zwiedzania, natomiast lewa część wciąż była poddawana renowacji. Tam byli zakwaterowani pracownicy pałacu, dla których przygotowano, w jeszcze nieodnowionych wnętrzach, służbowe mieszkanka. Dzięki uprzejmości pani kustosz mogliśmy spać w dawnych apartamentach książęcych. To jedyną zupełnie wyjątkowa okazją gdyż po zakończeniu remontu i ta część pałacu zostanie przeznaczona na muzeum i nikt nie będzie miał prawa robić z niej hotelu.

Okazało się, że kustoszką pszczyńskiego pałacu jest znajoma stryjka. Najwidoczniej w środowisku muzealników jest podobnie jak w środowisku muzyków - każdy każdego zna, jeśli nawet walczą ze sobą nawzajem.

Tymczasem w oczach stryjka pojawił się zdradziecki błysk. Zawsze spoglądał w ten sposób na piękne kobiety i należało go pilnować, żeby nie zarzuciły na niego swoich sieci, bo gotów był postradać zmysły. Oczywiście, w tym wypadku, wariant obrony stryja Tomasza przed kustoszką nie wchodził w grę, bo nie była podstawionym przez jakiś gang intruzem, ale osobą zaufaną. Przynajmniej tak powiedział stryj. Nie zdradził nam jednak, jakież to perypetie doprowadziły do owej znajomości. Podobno kustoszką miała jakiś dług wdzięczności wobec niego. Oj, coś mi się wydawało, że to jego dawna miłość. Tylko nie przypominałam sobie, żeby fotografia podobnej kobiety wisiała wśród zdjęć innych przyjaciółek stryja na ścianach jego warszawskiej kawalerki.

Kustoszką, młodsza od stryjka Tomasza o około dwudziestu lat, należała do kobiet wypielęgnowanych. Miała staranny baleyage w odcieniach starego złota, a więc była blondynką. Przygotowała się na nasz przyjazd, gdyż nałożyła zwiewną, błękitną spódnicę i takąż bluzkę. Bez wątpienia pamiętała, co lubił stryjek. A stryj szalał za błękitami!

Smukła kobieta poruszała się na palcach stóp - tanecznym krokiem baletnicy zaprowadziła nas do pomieszczeń, w których mieliśmy zanocować.

W odnawianych salach, na specjalnych stojakach umieszczono powiększone i specjalnie spreparowane zdjęcia w postaci plakatów pokazujących blask owych pomieszczeń sprzed roku 1939. Renowatorzy, konserwatorzy zabytków, posługując się starymi dokumentacjami, wiernie odtwarzali poszczególne elementy zdobnicze - freski, stiuki... Sale odzyskiwały świetność, jaką prezentowały, gdy w czasach pierwszej wojny światowej w Pszczynie rozgościł się cesarz Wilhelm II.

Zostawiliśmy bagaże w pałacu i udaliśmy się na pszczyński rynek, gdzie w „Restauracji Dworskiej" zjedliśmy smakowity obiad. Moich towarzyszy zadowoliła swojska kuchnia - zupa pomidorowa i kotlety schabowe z młodymi ziemniaczkami i mizerią. Ja również zamówiłam zupę pomidorową, ale zamiast ociekających tłuszczem „schaboszczaków", poprosiłam o zestaw surówek

89

i pierś z kurczaka przyrządzoną na grillu.

Gdy wyszliśmy z restauracji, Krzysztof pognał do bankomatu, pobrał z niego pieniądze i poszedł na podbój sklepów. Potrzebował piżamy, kosmetyków i innych artykułów użytku osobistego, których przecież nie zabrał z Książa. Tymczasem Jacek, stryjek i ja rozsiedliśmy się w ogródku pobliskiej kawiarenki, kazaliśmy sobie podać trzy mocne kawy espresso i kaloryczne porcje lodów z podwójną bitą śmietaną. Razem z bratem domagaliśmy się opowieści na temat Pszczyny. Stryj ochoczo spełnił naszą prośbę. Nie zapomniał jednak wypomnieć nam, jak to będąc nastolatkami niechętnie słuchaliśmy jego wywodów historycznych.

- Pszczynę od dawien dawna nazywano Perłą Górnego Śląska. Nie bez powodu, ponieważ jest
to jedno z najpiękniejszych miast tego regionu. Cieszy się dużym zainteresowaniem turystów,
głównie ze względu na zespół parkowo-pałacowy, zaliczony do najwspanialszych zabytków
barokowych w Polsce. Dzieje Pszczyny sięgają okresu średniowiecza, kiedy to na szlaku kupieckim
wiodącym z Krakowa przez Śląsk i Cieszyn na południe Europy, powstała niewielka osada. Są
znane źródła historyczne podające, że już na początku XII wieku stał tu zamek należący do
Piastów, ale owe zapiski wyszły spod ręki niejakiego Schaeffera dopiero w XIX wieku, więc nie
wiemy, na ile informacje na temat piastowskiego zamku są wiarygodne. Miasto powstało nie
wcześniej niż w XIII wieku. Wtedy na szlaku handlowym stała już otoczona fosą warownia i gród,
w którym rozkwitały targowiska. Po śmierci piastowskiego księcia Leszka, w 1327 roku księstwo
opolsko-raciborskie przeszło pod panowanie czeskich książąt z dynastii Przemyślidów. W połowie
XV wieku zamek odpierał najazd husytów. Obrona zakończyła się powodzeniem, dzięki
umocnieniom, które powstały za panowania Heleny Korybutówny. Dynamiczny rozwój miasta
nastąpił w czasie, gdy Pszczyną władał książę cieszyński Kazimierz II, którego korzenie także
sięgały prastarego rodu Piastów. Kazimierz II postawił na gospodarkę rybną, przynoszącą na
początku XVI wieku spore dochody. Dzięki mądremu księciu ziemia pszczyńska i jej mieszkańcy
cieszyli się wolnością i licznymi przywilejami. Pszczyna stała się również tętniącym życiem
punktem wymiany handlowej. Trzy razy do roku organizowano jarmarki, na których sprzedawano
głównie sól i wino, a mieszczanie zajmowali się transportem towarów, nawet w odległe regiony. W
1498 roku Kazimierz II potwierdził prawa miejskie Pszczyny.

Krzysztof wrócił z zakupów i z zainteresowaniem przysłuchiwał się opowiadaniu.

- W 1519 roku król Ludwik II Jagiellończyk ustanowił Pszczyńskie Wolne Państwo Stanowe
ze stolicą w Pszczynie. Należy wspomnieć o wizycie na zamku pszczyńskim królowej Bony 10
kwietnia 1518 roku. Włoszka odbywała podróż z rodzinnej Italii do Krakowa. Przez dwieście lat,
od 1548 roku, nad małym państewkiem sprawował opiekę znakomity ród Prominitzów.
Przekształcili oni gotycką bryłę zamku w renesansową perełkę. Hochbergowie stali się
właścicielami miasta dopiero w 1846 roku. Chociaż pałac pszczyński wraz z przylegającym do
niego parkiem raził przepychem, siedzibą Hochbergów pozostał zamek w Książu.

Historyczny wywód stryja został przerwany, kiedy do naszego stolika podeszła prawie trzydziestoletnia kobieta ubrana w bojówki i koszulkę na ramiączkach odsłaniającą jej wytrenowane muskuły. Odgarnęła z policzka kręcące się, kasztanowe pukle i przysiadła się do nas, mówiąc:

- Dzień dobry państwu. Nazywam się Anna Podborska i jestem funkcjonariuszką tutejszej
komendy policji. O ile nie mylę się, mam przyjemność z panem Tomaszem N.N. z Ministerstwa
Kultury i Sztuki.

-Zgadza się. Miło mi - skłonił się jej stryj. - Proszę pozwolić przedstawić sobie moich

90

towarzyszy: siostrzenica Zofia, siostrzeniec Jacek oraz pan Krzysztof.

Zauważyłam, że występująca po cywilnemu policjantka dyskretnie wylegitymowała się stryjkowi.

Jacek i Krzysztof (jakby zupełnie zapomniał o mojej obecności) jawnie łypali oczami ku policjantce.

- W końcu prasujemy w policji! Wbrew powszechnej opinii obywateli nie próżnujemy - nie
wykazała się skromnością. - Komendant kazał mi poinformować pana - zwracała się ciągle
wyłącznie do stryjka - że podejrzani już przyjechali do miasta. Rozglądają się po parku. Ich
zachowanie wskazuje na to, że będą działać w wiadomym miejscu. Nasi agenci nie spuszczają z
nich oka - posługiwała się zawodowym slangiem.

Stryj uknuł spisek i nie chce nas w niego wtajemniczyć" - zasmuciłam się w duchu.

Policjantka podniosła się z krzesełka, przyłożyła do czoła dwa palce - zasalutowała i poszła. Jak na policjantkę pełniącą wymagające konspiracji zadanie służbowe nie była osobą rozgarniętą. Przecież mogła być śledzona, a w takim razie, zdemaskowałaby nas tym jednym, nieuważnym gestem!

Wróciliśmy do pałacu w znakomitych humorach. Jacek wciąż dokuczał Krzysztofowi, a ten odgryzał się z równym impetem. Wyglądało to komicznie i miałam wrażenie, że obaj traktują to jako zabawę, a nie prawdziwą potyczkę, choć nie wykluczałam, że zachowanie mojego brata sprawiało Krzysztofowi przykrość.

Oczekując na rozwój wydarzeń postanowiliśmy zapoznać się z odrestaurowanymi salami pszczyńskiego pałacu, które może zwiedzić każdy turysta po zakupieniu biletu wstępu. Swoją pomoc zaproponowała pani Monika, która oznajmiła nam, że czasami oprowadza po pałacu wycieczki i z przyjemnością przedstawi nam zabytkowe wnętrza. A było co oglądać!

Pszczyński pałac pełnił początkowo funkcje obronne, a więc był zamkiem. Gotycką budowlę przekształcono w reprezentacyjną renesansową rezydencję za panowania rodziny Prominitzów. Proces ten trwał od XVI do XVIII wieku. Zamek miał dwa piętra i charakterystyczne dla okresu renesansu krużganki. Zbudowano go na planie nieregularnego czworoboku, a dziś wiadomo, jak wyglądał dzięki notatkom znajdującym się w archiwach oraz szkicowi budynku wykonanemu na mapie z 1636 roku przez Andreasa Hindenberga. Ale z renesansowej budowli po dziś dzień zachowała się jedynie Brama Wybrańców, gdyż już w 1737 roku pałac rozbudowano, umieszczając go w modnej w tamtym czasie stylistyce baroku. Obecny wygląd pałacu, jak i przystającego do

91

niego, rozległego parku, zawdzięczamy Janowi Henrykowi XI, teściowi księżnej Daisy. Za czasów jego panowania powstał westybul z trzybiegową klatką schodową i ogromna jadalnia, której ściany zdobiły dwa lustra, każde o powierzchni kilkunastu metrów kwadratowych. Neorenesansowy wygląd nadał pałacowi projektant Hipolit Alexander Destailleur.

Księżna Daisy tak przedstawiła w pamiętnika swoje spostrzeżenia, kiedy zaraz po ślubie wraz z mężem odwiedziła jego rodzinę:

Gdy przyjechałam do Pszczyny, zobaczyłam tam wspaniały, biały pałac, zbudowany przez mojego teścia około 1870 roku w miejscu, gdzie wcześniej stał już podobny. Jest on bardzo francuski, tak jak większość dużych, niemieckich domów z tamtego okresu. Urządzono go dość brzydkimi, ciężkimi i nazbyt złoconymi meblami, co niby miało być w stylu francuskim, a tak naprawdę nie było niczym innym jak tylko zwykłą niemczyzną. Były tam liczne tarasy, rozległe ogrody oraz wiele rzeźb bez wyrazu. Dużo paradnego, ciężkiego luksusu, za to żadnego komfortu, wygody i ani jednej łazienki.

Obejrzeliśmy zaledwie kilka pomieszczeń, kiedy stanęła przed nami policjantka - Anna Podborska.

Policjantka najpierw o mało co nie przewróciła się - równowagę utrzymała wyłącznie dzięki świetnej sprawności fizycznej, a potem obraziła się na kustoszkę. Musiała się jednak odezwać do nas, bo wypełniała czynności służbowe.

Zerknęła na stryja i po jego skinieniu, rzuciła od niechcenia:

Jak staliśmy, tak popędziliśmy do grobowca. Pogoń prowadziła, bezbłędnie poruszająca się zarówno po zawiłych pomieszczeniach pałacowych, jak i po parku, pani Monika. Gdy dopadliśmy paradnego westbulu, Jacek zjechał po marmurowej poręczy. Niezgrabnie wylądował na dole,

92

skręcając sobie nogę w kostce. Skrzywił się, złapał za łydkę i nie zwracając uwagi na przeszywający ból, pokuśtykał za nami.

Na dworze sieknął nas po policzkach przelotny deszcz. Przelotny acz obfity. Niebo przybrało barwę szarozieloną jak morze w czas sztormu. Chmury kłębiły się niczym piana na grzbietach fal. A godzinę wcześniej skwarzyło słońce...

Pszczyński grób Hochbergów, upamiętniający pochowanych w nim Jana Henryka XV - męża Daisy oraz jej najmłodszego syna - Bolka, nie był tak okazały jak książańskie mauzoleum na topolowym wzgórzu. Pomnik tworzyła kamienna, położona z ukosa płyta z dwiema leżącymi na niej płasko tabliczkami. Pomiędzy nimi znajdował się czarny krzyż. Całość ogrodzono wysokim na metr płotkiem. Ot, po prostu, zwyczajny, niewzbudzający szczególnego zainteresowania pomnik. Ukryty wśród ocieniających go drzew przetrwał czasy wojny i okupacji. Ukruszony, prawy, dolny róg płyty nagrobnej był jedynym znakiem sugerującym, że ziemia pod pomnikiem skrywa szczątki książęce już od wielu, wielu lat.

Złodzieje obwiązali plastykową taśmą pnie otaczających pomnik drzew. Połączenie białej i czerwonej barwy na taśmie sprawiało, że ludzie nie wątpili w profesjonalizm pracującej przy grobowcu ekipy, gdyż podobnymi taśmami zawsze są oznaczane inne wykopy czy roboty drogowe. Skutecznie odstraszało to gapiów i turystów, ale stryj zlekceważył fikcyjny zakaz wstępu. Najpierw zaczailiśmy się za pniami i dopiero wtedy, gdy mieliśmy pewność, że faceci buszujący przy grobie mają niecne zamiary, w czym upewniło nas to, iż zaczepili stalowe linki o płytę nagrobną i właśnie zaczęli unosić ją do góry, ujawniliśmy swoją obecność.

W ręce dowódcy gromady połyskiwała mahoniowa laseczka...

- Jerzy! - złowrogo, donośnie krzyknął stryjek. - Tym razem nie uciekniesz mi, przyjacielu -dodał z ironią. - Dookoła są rozstawione policyjne patrole, więc nawet nie próbuj swoich sztuczek. Trafisz prosto za kratki i nie wywiniesz się od kary! Złapaliśmy cię na gorącym uczynku! Chyba nie masz co do tego wątpliwości?

Batura nie czekał spokojnie, aż któryś z policjantów skuje go kajdankami. Był świetnie wysportowany. Podtrzymując się rękami o metalowy płotek, przeskoczył go i dał susa w zielony gąszcz. Oprócz pani Anny nikt z nas nie podjął się wykonania podobnej akrobacji, straciliśmy więc chwilę, nim udało nam się ominąć dookoła ogrodzenie i ruszyć w pogoń. Kustoszka nie dając rady biec po śliskiej trawie w skórzanych pantoflach na obcasie, zrezygnowała jako pierwsza.

Wyglądaliśmy dość zabawnie - policjantka goniła Baturę, Krzysztof i ja pędziliśmy za nią, a na końcu już nie najmłodszy stryj poruszał się za nami w identycznym tempie, w jakim dawał radę kuśtykać Jacek. Dopiero hen za Jackiem widać było operacyjne mundury policjantów w czapkach z daszkami. Ustawili się ze złej strony i teraz, zamiast uchwycić wpadającego wprost w ich ręce Baturę, musieli gonić go. Prościej mówiąc, mechanizm pułapki policyjnej nie zadziałał prawidłowo. Że też nie mogli rozstawić policjantów także po przeciwnej stronie!

Batura popędził ku pałacowemu dziedzińcowi, wciąż dzierżąc w dłoni mahoniową laseczkę, potem skręcił w lewo i przebiegł pod łukiem głównej bramy, znikając nam z pola widzenia. Gdy dotarliśmy za ową bramę, mężczyzna odjeżdżał już z parkingu granatowym BMW...

Z daleka, używając pilota, otworzyłam centralny zamek w swoim ferrari. Za chwilę w czteroosobowym samochodzie siedziało aż pięć osób - pani Anna, stryj, Krzysztof, Jacek i ja.

Byłam zła, bo przecież ściganie bandytów należało do zadań policji, a nie piosenkarek, ale pośpiesznie zapuściłam silnik, cofnęłam, wyjechałam z zatoczki, w której zaparkowałam po południu i ruszyłam w ślad za niknącymi na drodze czerwonymi światłami BMW.

93

Asfaltowa szosa, z głębokimi, rozjeżdżonymi przez ciężarówki koleinami, w których stały kałuże szarej wody, nie była odpowiednim miejscem do urządzania wyścigów. Opony ślizgały się na zakrętach, raz po raz rzucało samochodem, mimo że auto należało do najbezpieczniejszych na świecie. Jechałam dość szybko, ale dystans pomiędzy Baturą i nami nie zmniejszał się. Słaba widoczność, zacinające strugi deszczu, zalewające przednią szybę, i beznadziejna, typowo polska nawierzchnia, nie pozwalały na zwiększenie prędkości, choć mój samochód, na razie, wykorzystywał nie więcej niż jedną trzecią swojej realnej mocy.

Policja rozpłynęła się. Nie nadjeżdżał żaden radiowóz, nie widzieliśmy niebieskich świateł odbijających się w oddali, do naszych uszu nie dochodziły odgłosy policyjnych syren.

- Nie złapiemy go! - zawyrokowałam.

Trzy sekundy później, tuż obok nas pojawiła się wzburzona tafla sporego zbiornika wodnego. Asfalt był oddzielony od lustra wody zaledwie kilkunastometrowym pasem świeżo skoszonej łąki i wąską łachą żwiru pomieszanego z gruboziarnistym piaskiem.

Nadszedł najwyższy czas, żeby pokrzyżować Baturze szyki.

Gwałtownie zahamowałam, bo tuż przed nami zaczynała się ściana lasu, po czym przejechałam przez łąkę i dalej wprost do rozszalałego bajora.

- Zabijesz nas! - równocześnie wrzasnęli policjantka i Krzysztof.

Jedynie siedzący pomiędzy nimi stryj, zamiast uznać mnie za osobę nie w pełni władz umysłowych, radośnie, ale też z pewnym uznaniem wykrztusił:

-Wehikuł...

Pojazd wpadł na taflę wody z pełną szybkością kilkudziesięciu kilometrów na godzinę. Niezwłocznie uruchomiłam śrubę napędową i przełączyłam bieg, który od tej pory służył jako pedał gazu. W jednej chwili z samochodu powstała motorówka.

Środek zderzaka został przez specjalny mechanizm wypchnięty do przodu - tworzyło to opływową formę dzioba łodzi, który sprawnie przecinał fale. Motorówka z lekkością piórka ślizgała się po powierzchni jeziora.

Spodziewałam się, że zanim reszta podróżujących ochłonie na tyle, by zdawać sobie sprawę z

94

tego, co właściwie zaszło przed chwilą z ust stryjka padną pytania. I nie pomyliłam się.

Jeszcze nim wyjechaliśmy z wody, ale kiedy koła już dotykały dna, przełączyłam napęd i ponownie jechaliśmy samochodem. Opony kilkakrotnie przemieliły błotnistą glinę, ale napęd na cztery koła zrobił swoje i po chwili stanęliśmy w poprzek drogi, którą niebawem miał nadjechać Jerzy Batura. Nie mógł w żaden sposób ominąć nas, albowiem w miejscu, gdzie kończyło się pobocze, zaczynał się głęboki rów melioracyjny.

Deszcz zelżał, widoczność uległa poprawię, więc już po chwili dostrzegliśmy dwa halogenowe reflektory granatowego BMW. Wzdłuż przeciwległego brzegu jeziora przemieszczało się niebieskie, migające światło. Domyśliłam się, że to policja nareszcie zabrała się do roboty.

Zdesperowany kierowca BMW, widząc drogę zagrodzoną przez grafitowy samochód oraz stojącą obok grupkę ludzi (kazałam wszystkim opuścić pojazd, gdyż bałam się, że będzie próbował staranować nas, mimo że nie byłoby to rozsądne wyjście z sytuacji), złapał się ostatniej szansy ucieczki. Choć droga tutaj była wąska i z obu stron odgrodzona od łąk głębokimi rowami, sprawnie nawrócił samochód i starał się odjechać drogą którą przybył. Na szczęście z naprzeciwka nadjechały radiowozy. Na naszych oczach zakuto Jerzego Baturę w kajdanki i odwieziono na posterunek policji.

Po akcji związanej z pościgiem i schwytaniem Batury kazano złożyć nam zeznania. Spisała je w pałacu policjantka Anna Podborska. Dowiedzieliśmy się, że reszta jego współpracowników, podająca się za studentów i naukowców, również została schwytana. Zamknięto ich w areszcie do czasu wyjaśnienia sprawy.

Potem wspólnie, to znaczy: stryj Tomasz, Krzysztof, Jacek i ja, udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Towarzyszyła nam kustoszka Monika, nieustannie wodząca oczami za stryjem.

Pokój, który przeznaczono dla naszej czwórki był bardzo przestronny, znajdował się na piętrze pałacu. Był utrzymany w kolorze ciepłego różu i bieli. Na ścianach zawieszono obrazy w złoconych ramach. Złoceń nie brakowało również przy ościeżnicach drzwi. Nad marmurowym kominkiem górował portret jakiegoś chłopca w niebieskim kubraczku i bluzce z koronkowym żabotem. Poniżej obrazu stały dwa porcelanowe, ręcznie malowane wazony, pasujące do odcienia ubrania chłopczyka. Pomarańczowe fotele wciąż pokrywała chroniąca je przed zabrudzeniem folia. Pomiędzy oknami, w których powiewały łososiowe zasłony, umocowano wysokie, strzeliste lustro. Pod nim stał stoliczek z półokrągłym blatem i giętymi nóżkami. Obok drzwi, prowadzących prawdopodobnie do sypialni księżnej Daisy, stała złocona rzeźba na wysokim postumencie. Dwie chińsko-angielskie szafki w kształcie piramidek, z ciemnego drzewa, przyciągały wzrok swoją oryginalnością. Zresztą nic tu nie było pospolite.

Stryj znowu nalegał, żebym opowiedziała mu, skąd mam mój „cudowny" samochód.

95

Spełniłam tę prośbę z przyjemnością:

Rozłożyliśmy przyniesione dla nas łóżka polowe i wypakowaliśmy z pokrowców śpiwory. Co prawda w sali, w której kustoszką pozwoliła nam przenocować, nie brakowało pięknych mebli, ale zdecydowanie niewskazana była ich eksploatacja - mogłyby ulec zniszczeniu, więc bez szemrania postanowiliśmy spędzić noc na połówkach.

Mimo duchoty, grube mury zamku nie nagrzewały się i w pomieszczeniach panował chłód -w dzień przyjemny, wieczorem przeszywający.

- Od samego początku wiedziałem, że włamania do grobowców są sprawką Batury! -
zapewnił Jacek, sadowiąc się na łóżku polowym.

Dookoła roznosił się zapach farby emulsyjnej.

Jacek od dziecka lubił zabawiać się z ogniem, więc i tym razem postanowił spróbować:

- Możemy rozpalić ogień? Obawiam, się, że później zrobi się tu zimno. Grube mury są bardzo
wychłodzone. Wolałbym, żeby Zośka nie rozchorowała się tuż przed trasą koncertową...

- Myślę, że nawet wskazane byłoby przetestowanie pracy kominiarzy. Masz moje
pozwolenie, Jacku. Zabierz się, proszę, do tego po męsku.

Zdjęłam buty, opatuliłam się śpiworem i zwróciłam się do pani Moniki, która właśnie rozlewała herbatę z termosu do filiżanek:

Kto mógłby przypuszczać, że będę spała w prywatnym salonie księżnej Daisy?" -pomyślałam zadowolona, dowiedziawszy się, że różowa komnata należała do Marii Teresy, żony Jana Henryka XV.

Jacek i Krzysztof nie wykazywali oznak zainteresowania biografią księżnej, natomiast ja już zdążyłam się z nią zapoznać, i teraz zabrałam się do czytania pamiętników księżnej. Szczególnie

96

zainteresował mnie taki oto fragment:

Dawno postanowiłam, że po śmierci chcę zostać skremowana. Pomyślałam więc o przygotowaniu odpowiedniej urny. Właściwie nawet nie wiem, dlaczego czułam wtedy taką potrzebę. Może obawiałam się, że kiedy umrę, stanie się tak, jak w przypadku cesarzowej Eugenii.

Miała grobowiec we Francji, wykonany 30 lat przed śmiercią, ale kiedy był potrzebny, nikt nie wiedział, gdzie jest, po prostu nie potrafiono go odszukać i musiano zbudować inny.

Urna na moje prochy (nazywam ją popielniczką) została wykonana z ładnej, jasnej błyszczącej stali, z płaskorzeźbą złotej stokrotki i czterema małymi złotymi nóżkami. Gdy moja pokojówka rozpakowała ją, była strasznie rozczarowana, gdyż miała nadzieję, że jest to pudełko czekoladek. Zadziwiające, że w tak niewielkiej przestrzeni miałam zmieścić się cała.

- Słuchajcie, a może księżna, zgodnie z wcześniejszym życzeniem, została skremowana, a
Batura niepotrzebnie szukał jej zwłok? - głośno pomyślałam.

W odpowiedzi Jacek tylko wzruszył ramionami, zapalając zapałkę. Po chwili jednak wybąknął:

- Batura nie szukał ciała, tylko pereł. Rozumiesz? Pereł! Po co mu szczątki kobiety?

Ogień w kominku z wolna budził się do życia. Jasnożółte płomienie nie zdążyły jeszcze rozżarzyć do czerwoności szczap drewna. Na razie najintensywniej płonęły kawałki podartego kartonu...

Nagle spostrzegłam coś, czego wcześniej tam nie było. Na tylnej ściance kominka, za paleniskiem, ukazała się złota stokrotka. Kwiat był rozpostarty na całej powierzchni ścianki.


97

nie pojmował wywodu stryja Tomasza.

- Nie przeszkadzaj mi, Jacku. Moniko, czy kiedykolwiek, w twojej obecności płonął w
kominku ogień?

- Tylna ściana kominka jest wyłożona czarnymi kamieniami. Zgadza się? - stryj wypił
duszkiem całą filiżankę herbaty. Potem chusteczką otarł pot z czoła.

- Już pojmuję, co stryj miał na myśli twierdząc, że stokrotka tam była do dawna... -
powiedział Jacek.

Zniecierpliwiłam się zejściem konwersacji na boczny tor:

- Dajcie spokój z tym: była, nie była, znikła, pojawiła się... Wy dalej nie wiecie, o co mi
chodzi!

Wydobyłam z torebki, która leżała pod łóżkiem, ciągle owinięte w folię śniadaniową zdjęcie Daisy. Odpakowałam je i pokazałam lewą stronę fotki.

- Bazgroły w ramce to właśnie ta stokrotka! - zerwał się Jacek.

Mój brat zaczął nerwowo dmuchać w ogień, przez co zamiast gasić żar, wzniecał coraz większe płomienie.

-A sama ramka to nie niszczone przez Baturę krypty, ale kominek. Zwykły kominek -Krzysztof ściszył głos. Raptownie pobladł, przełykając głośno ślinę.

Stryjek kazał Jackowi zgasić ogień i usunąć z paleniska resztki osmolonych klocków drewna. Pani Monika starannie wytarła z sadzy ścianki kominka.

Jacek, Krzysztof i stryjek wsadzili głowy do dziury; dla kustoszki i dla mnie zabrakło miejsca. Na szczęście słyszałyśmy ich dyskusję:

- Palenisko jest jedną granitową płytą- stwierdził któryś.

Panowie rozkazali podać sobie latarkę. Długo omiatali żółtym światłem komin. Niestety, nie dokonali żadnego przełomowego odkrycia. Wreszcie Jacek i Krzysztof zrezygnowali z klęczenia na podłodze i wstali.

Jedynie stryj nie poddawał się. Wziąwszy do ręki szwajcarski scyzoryk, otworzył najmniejszy nożyk i powoli, cierpliwie wydłubywał cementową fugę spajającą granitową płytę z resztą podłoża. Czynność wymagała precyzji i ostrożności. Pół godziny później wystarczająco obluzowana płyta drgnęła. Od razu rzucili się do niej Krzysztof i Jacek. Trzech mężczyzn zaparło się o podłogę i ściany, żeby wyciągnąć płytę z miejsca, gdzie ją wmurowano.

- Nie dacie rady - zmartwiła się kustoszką. - Musimy zaczekać do jutra. Pracownicy z firmy
remontowej podważą to jakoś i odsuną. Wy nie macie żadnego sprzętu, a ta płyta musi być bardzo
ciężka. A tak na marginesie, Tomaszu - zwróciła się do stryja - czego właściwie szukacie?

Ale stryj nie był rozmowny:

98

- Zobaczysz - odparł zwięźle.

99

ROZDZIAŁ SZESNASTY

PERŁY KSIĘŻNEJ HOCHBERG VON PLESS • CO WSPÓLNEGO Z PAŁACEM W

ROZTOCE MA KRZYSZTOF? • KONCERT CHARYTATYWNY • CIEKAWY SPOSÓB

PRZECHOWYWANIA SKARBU • PRZYJĘCIE U GLORII VHERSTUGH • KOLACJA Z

DAMSKIM REWOLWEREM • SZYBKA REAKCJA I POWRÓT DO PUNKTU WYJŚCIA

WYMIERZAM POLICZEK KRZYSZTOFOWI • KOGO CHRONI MARCIN? •

POROZUMIENIE WROGÓW

Jeszcze minuta i cała kamienna płyta leżała przed kominkiem. Tafla miała dużą powierzchnię, ale była cieniutka, więc pomimo naszych obaw, ustąpiła pod wpływem niewielkiego nakładu siły. Panowie z łatwością poradzili sobie z jej odsunięciem.

- Jest-uradował się stryjek. - No, już, prędzej! Wyjmijcie to!

Jacek i Krzysztof położyli na podłodze, tuż obok nóg kustoszki, spatynowaną, srebrną szkatułę ozdobioną scenami mitologicznymi.

Stryj niezwłocznie podniósł pokrywę.

W wyłożonym zielonym aksamitem puzderku lśniły wszystkimi kolorami tęczy, jakby odbitymi w turkusowej tafli oceanu, połączone w długi sznur perły.

Kustoszka najpierw delikatnie pogładziła opuszkami palców drogocenny skarb, po czym z największą uwagą zaczęła wyjmować naszyjnik ze szkatułki. Przeleżał w niej kilkadziesiąt lat, ale wyglądał jak nowy.

Prawdziwe perły wyławiane prosto z morza nie miały tak regularnych kształtów jak te, które można dzisiaj spotkać u większości jubilerów, a które nie pochodzą ze środowiska naturalnego, tylko wzrastają w sztucznych hodowlach. Różniły się wielkością i odcieniami, zawierającymi się w palecie barw od śnieżnobiałej, przez kremową aż po różowawą. Każdy kamień był inny, każdy miał swoją duszę, wszystkie były zachwycające.

Pani Monika stała z naszyjnikiem oplecionym dookoła rąk, zaczepionym o szyję, spływającym na dekolt i talię, a i tak jeszcze spory kawał sznura leżał w szkatule. Kobieta płakała, Jacek podskakiwał na jednej nodze, ciesząc się z odkrycia jak dziecko. W ogóle nie interesował go sam skarb - liczyło się tylko odkrycie. Krzysztof siedział po turecku głaszcząc opadający fragment naszyjnika. Zmrużył oczy, a jego usta ułożyły się w subtelny uśmiech.

Stryjek odszukał zakończenie naszyjnika i porównywał je z tym, które uwieczniono na fotografii.

Jak zwykle miał rację.

100

Brylanty roziskrzyły się. Ich także nie naruszył czas.

Zanim udaliśmy się na zasłużony spoczynek, stryj sporządził raport na temat znaleziska. Podpisaliśmy go jako świadkowie, po czym naszyjnik w kuferku zamknięto w pałacowym sejfie, gdzie trzymano również dokumenty.

Gdy pani Monika i stryj poszli umieścić naszyjnik w sejfie, jaki posiadało zamkowe archiwum, Jacek włożył na miejsce płytkę z kominka i z powrotem rozpalił ogień. Blednące już płatki ponownie rozświetliły się złotym blaskiem.

Przypomniałam sobie słowa sklepikarki, wypowiadającej się na temat roztoczańskiego pałacu. Mówiła że pod pałac podjeżdżają luksusowe samochody. „Jeżeli ów pałac należy do rodziny Krzysztofa, to ona musi być bogata!" - wywnioskowałam, ale zasobność portfela Krzysztofa i jego matki w ogóle mnie nie obchodziła i nie mogła w żaden sposób wpłynąć na zmianę naszych relacji...

O szóstej rano obudziły mnie odgłosy dochodzące z sąsiednich sal i z korytarza. Ekipa remontowa stawiła się już do pracy. Przenoszono narzędzia, po schodach dźwigano farbę w dziesięciolitrowych wiadrach. Malarze oraz czuwający nad ich pracą renowatorzy zabytków mieli do dziewiątej czas na organizację pracy, potem musieli zniknąć za zamkniętymi drzwiami, by nie zakłócać wycieczkom zwiedzania udostępnionej części pałacu. Nie zamknięto zupełnie muzeum na czas remontu, gdyż podczas szkolnej przerwy turyści tłumnie zjeżdżali do Pszczyny, co przynosiło pałacowi dodatkowe pieniądze. Nieduże, ale zawsze przydatne podczas tak kosztowych czynności renowacyjnych.

Wstałam z wielkim trudem. Potrzebowałam kubka mocnej kawy, ale skąd ją wziąć? Należało zaczekać, aż udamy się do restauracji na śniadanie.

W odmętach kosmetyczki odnalazłam paczkę nawilżanych chusteczek. Jedną chustką wytarłam twarz, co orzeźwiło mnie nieco. Przebrałam się ze sportowego dresu w dżinsowe rybaczki i t-shirt z jednym rękawem i założyłam płaskie japonki. Może w wygniecionej bluzce i niedopasowanych do niej kolorem klapkach nie wyglądałam na gwiazdę estrady, ale za to było mi wygodnie. Poza tym nie miałam zamiaru marudzić i stroić się w wyszukane kreacje. Na dodatek Jacek, pakując do samochodu moje ubrania, włożył do bagażnika zaledwie jedną walizkę z trzech, które zabrałam do Książa. Zapomniał o torbie z butami, zatem miałam przy sobie jedynie

101

wyjściowe sandałki z dziewięciocentymetrowymi obcasami i japonki, których zazwyczaj używałam podczas kąpieli pod prysznicem. I jeszcze buty, w których wczoraj biegałam po parku w deszczu -wciąż kapała z nich woda!

Wkrótce okazało się, że poszukiwanie restauracji wcale nie będzie konieczne. Pani Monika przygotowała w swoim mieszkaniu na parterze pyszne śniadanie. Już w ogromnym holu pałacowym roznosił się kuszący zapach jajecznicy na maśle. Na talerzykach ułożono pokrojone w plastry ogórki i pomidory, do tego była szynka i oczywiście chleb. Całość popiliśmy aromatyczną kawą ze śmietanką.

Słodząc kawę kontynuowałam dialog, zmieniając jednak temat:

- Jeszcze nie wiem. Jeżeli spadkobiercy księżnej rościliby sobie prawa do pereł,
prawdopodobnie musielibyśmy zwrócić im naszyjnik. Myślę jednak, że to mało prawdopodobne, by
ci ludzie starali się odebrać ten skarb. Jeżeli naszyjnik pozostanie w gestii Ministerstwa Kultury i
Sztuki, z całą pewnością będę starał się o to, aby trafił do tutejszego muzeum. Czy znacie lepsze
miejsce do wyeksponowania tego cacka? - spytał stryj z uśmiechem.

Scenę ustawiono zaraz za zjazdem z głównej drogi biegnącej z Wrocławia do Wałbrzycha na dukt prowadzący bezpośrednio na zamek; zazwyczaj odbywały się tu zawody hippiczne. Tworzyło ją imponujących rozmiarów rusztowanie, a oświetlało kilkadziesiąt reflektorów podwieszonych do metalowych rur oraz lampy umiejscowione naprzeciwko samego podestu. Na tyłach postawiono prowizoryczne garderoby, których rolę odgrywały duże namioty. Na szczęście tylko z pozoru wyglądały nieciekawie. Wewnątrz na każdego artystę czekały wygodne pokoiki, zaaranżowane tak, by spokojnie można było przygotować się do występu. Zwłaszcza spodobały mi się przenośne toaletki z otoczonymi żarówkami lustrami, które znacznie ułatwiały wykonanie makijażu.

Pani Gloria zadbała o każdy szczegół. Nie wiem, jak na moich znajomych z innych zespołów muzycznych, ale na mnie czekał fryzjer i makijażystka. Zazwyczaj korzystam z usług

102

wypróbowanych osób, jednak tym razem przystałam na pomoc specjalistów poleconych przez matkę Krzysztofa. Moja ekipa, z którą nagrywałam teledysk, wyjechała już do Warszawy...

Na dwie godziny przed występem znalazłam się w garderobie. Towarzyszył mi Krzysztof, z którym zaraz po recitalu miałam udać się na kolację.

Gdy czeszący mnie fryzjer zakończył swoją pracę, miałam na głowie misternego koka. Efekt jego zmagań zaskoczył mnie, albowiem przez cały proces czesania byłam przekonana, że będę miała na głowie coś a la chopinowska grzywa i połowę włosów mniej... Ale włosy prezentowały się bez zarzutu.

Garderobiana wniosła moj ą uprasowaną sukienkę.

Długa sukienka z atłasu w kolorze burgundowym była ręcznie wyszywana migocącymi koralikami. Składała się z gładkiego gorsetu i marszczonej spódnicy rozszerzającej się ku dołowi. Kupiłam ją specjalnie na jakieś rozdanie nagród i już w niej występowałam, ale uznałam, że jeżeli włożę ją jeszcze jeden raz, nic złego się nie stanie.

Właśnie wsuwałam na stopę czerwony pantofel z piętnastocentymetrową szpilką, gdy zza pleców usłyszałam znajomy głos stryja Tomasza, który pojawił się w garderobie wraz z Jackiem. Odetchnęłam z ulgą, bo z przestrachem myślałam, że z drogocennym naszyjnikiem w torbie zgubili się w kłębiącej się przed sceną publiczności albo że ochroniarze nie chcą wpuścić ich za kulisy koncertu z powodu braku identyfikatorów.

Poczułam, jak białe paciorki opadają na moje ramiona, przesłaniają szyję, opływają wzdłuż sylwetki. Stryj usiłował opleść moją postać naszyjnikiem księżnej Daisy. Robił to nieporadnie -jak prawdziwy mężczyzna. Stanęłam przed lustrem i poprawiłam perły, co nie było łatwym zadaniem, gdyż sznur był bardzo długi i ześlizgiwał się z ramion.

103

Tuż przed wyjściem na scenę, pod którą kłębiły się już tłumy fanów, opanowała mnie paraliżująca trema. Zdarzało misie to nie raz, zwłaszcza, kiedy koncerty filmowała telewizja. Zazwyczaj odwagi dodawał mi zwyczaj łapania się kciukiem za kciuki wszystkich muzyków z mojego zespołu. Tym razem ów rytuał zastąpiły ciepłe słowa Krzysztofa i delikatne muśnięcie jego ust o mój policzek. Trema ustąpiła.

Pewnym krokiem wkroczyliśmy z Krzysztofem na podest. Mężczyzna prowadził mnie pod rękę, dzięki czemu nie musiałam się obawiać poślizgnięcia na gładkim pokryciu sceny. Białe, mocne światło halogenowej lampy oślepiło mnie, świecąc prosto w twarz. Rozległy się donośne brawa. Zeszliśmy po schodkach i Krzysztof zostawił mnie obok mikrofonu. Sam wrócił za kulisy.

Występowałam na żywo przed publicznością już kilkaset razy, ale tamtego dnia czułam się wyjątkowo niepewnie. Głos mi drżał i trudno mi było wydobyć z siebie czyste dźwięki. Reflektory sprawiały, że publiczność przekształciła się w skandującą masę bez twarzy. Zupełnie identycznie jak wtedy, gdy w oczy świeci słońce - widać wówczas jedynie jasną plamę i nie można rozpoznać, kto lub co się przed nami znajduje.

Ciężkie korale uciskały mi klatkę piersiową tak, że z trudnością nabierałam powietrza do płuc. Zamiast skupić uwagę na ogarniających mnie zewsząd dźwiękach, zaprzątałam głowę obawami co do tego, czy stuletni naszyjnik nie rozsypie się niespodziewanie, gdy wykonam gwałtowny ruch...

Zaśpiewałam dwie piosenki i potem jeszcze jednana bis. Następnie definitywnie zeszłam ze sceny.

Ze względów bezpieczeństwa Marcin Głowacki (ten sam, który wybawił mnie z opresji podczas mojej pierwszej wizyty na zamku), w czasie koncertu pełniący funkcję szefa ochrony, kazał nam bezzwłocznie opuścić park.

Błyskawicznie wsiedliśmy do podstawionego na tyły sceny wiśniowego jaguara z przyciemnianymi szybami i ze zrywem opon odjechaliśmy do Roztoki na przyjęcie. A było co świętować! Nie codziennie odnajduje się obrośnięte legendą skarby!

Z oddali dopatrzyłam się zarysu zwieńczonej hełmem wieży z okrągłym zegarem. Ze szczytu powiewała flaga. Przejechaliśmy przez bramę w czarnym płocie wykutym z żelaza, zakończonym pozłacanymi harpunami - zaciekle strzegły swych właścicieli. Przed portalem płonęły nastrojowe pochodnie. Czułam się, jakby czas cofnął się o kilka wieków. Patrzyłam z zapartym tchem. Nigdy bym nie przypuszczała, że będę uczestniczyła w przyjęciu, o jakim niegdyś mogłam tylko marzyć. Samochód prawie bezgłośnie podjechał pod wejście do roztoczańskiego pałacu, zaraz ktoś otworzył drzwiczki i podał mi rękę, pomagając wysiąść. Krzysztof wyskoczył zaraz za mną. Ma się rozu-

104

mieć, jemu nikt nie podawał ręki. Renesansowo-barokowy pałac ostami raz przebudowano w XVIII wieku. Prezentował się dostojnie, choć bardzo przytulnie. Mury nie wzbudzały takiego lęku, jak zagadkowy gmach potężnego Książa.

Pałac miał regularny kształt, ponad wejściem rozciągał się wsparty na czterech kolumnach taras, służący zarazem jako dach chroniący przed deszczem gości przechodzących z pojazdów do komnat.

Kamerdyner zaprowadził nas do sali balowej. Jak to jest w tradycji, najpierw po drugiej stronie drzwi zapukano w podłogę specjalną laską, wypowiedziano nasze nazwiska i wreszcie wpuszczono nas do jaskini lwa.

Wyprostowałam się, wymusiłam sztuczny uśmiech, choć nie było to łatwe. Naszyjnik połyskiwał w przyćmionym świetle świec. Umocowane przy obu zakończeniach brylanty nie kryły swojej szlachetności, iskrząc się bezwstydnie na tle ciemnej sukni.

Znaczną większość gości stanowili Niemcy. Niestety, nie władam tym językiem biegle. I pomyśleć, że Daisy przez całe życie nie nauczyła się niemieckiego, mimo że była właśnie niemiecką księżną i mieszkała w Niemczech. Znała jedynie kilka słów niezbędnych, żeby wydać najważniejsze polecenia służbie i określenia medyczne, których potrzebowała w czasie wojny, gdy była pielęgniarką i opiekowała się rannymi.

Nikt się nami specjalnie nie zainteresował, choć goście uśmiechali się do nas. Krzysztof zamienił z niektórymi parę słów, ale nie mam pojęcia, o czym. Nie zmartwiliśmy się tym, że wkrótce kompletnie przestano zwracać na nas uwagę. Poczęstowaliśmy się szampanem, złapałam Krzysztofa pod ramię (większość kobiet była uwieszona na kimś) i udawaliśmy, że podziwiamy galerię z bazgrołami przedszkolaków. Rysunki małolatów miały być zlicytowane, by zasilić konto fundacji matki Krzysztofa. Tym sposobem rozejrzeliśmy się po całej sali. Na jej suficie wymalowano sceny z mitologii greckiej. W centrum sklepienia na tronie siedział Zeus...

Krzysztof zaproponował, żebyśmy zjedli kolację w jego gabinecie. Przystałam na to, gdyż wcale nie bawiła mnie wizja posiłku w obcojęzycznym towarzystwie, a nikt nie zadawał sobie trudu, by porozumieć się ze mną chociażby po angielsku. Ale była i pozytywna strona tejże sytuacji - goście pani Vherstugh nie rozpoznawali we mnie dziewczyny z okładek gazet...

Przeszliśmy z Krzysztofem do sklepionej kolebkowo sali z dwoma kominkami. Przestraszyłam się, kiedy ogarnął mnie blask chyba kilkuset świec. „Rany, w co ja się wpakowałam" - pomyślałam widząc siedzącą naprzeciwko drzwi panią Glorię. To mógłby być zwyczajny obiad w dystyngowanym gronie. Taki trochę angielski, ze sztucznymi, przesadnymi uprzejmościami i nadzwyczaj elegancką etykietą... Wiedziałam już jednak, że nie będzie to zwykły obiad, a właściwie, że w ogóle nikt nie ma zamiaru jeść!

- Witam! - Gloria Vherstugh usadowiona w pluszowym fotelu z łokciem opartym o stoliczek z granitowym blatem, trzymała skierowany w moją stronę, niewielki damski rewolwer. Niewielki, ale takim też można zabić... - Widzę, że jest pani miłośniczką drogocennych ozdób. Młoda damo, to bardzo nierozsądne zakładać naszyjnik, którego nie jest się właścicielem...

Krzysztof wbił mi palce w przedramię, po czym arogancko popchnął mnie do przodu.

Na dłuższe zbieranie myśli nie miałam czasu, więc zaczęłam działać całkiem impulsywnie. Wykorzystując swoje obcasy zakończone cieniutkimi, metalowymi szpilkami nadepnęłam z całej siły Krzyśkowi na nogę, po czym zrobiłam skręt tułowia i już zbiegałam schodami na dół. Miałam zamiar dotrzeć do sali wypełnionej gośćmi, tam raczej nic by mi nie zagrażało. Niemożliwe było, żeby wszyscy ci ludzie byli świadomi, co działo się „za kurtyną"...

105

Szkoda, że w egipskich ciemnościach wpadłam na współpracowników Glorii. Jednym z nich był Marcin. Marcin Głowacki - osobisty ochroniarz. Dalej uciekać nie było sensu. Bez zbędnej szarpaniny wróciłam do punktu wyjścia.

Nie broniłam się, kiedy zdjęła z mojej szyi perły. Bałam się. Oplatała je na dekolcie, przejrzała się z samouwielbieniem w lustrze i następnie zwróciła się do swoich podwładnych.

- Wy idźcie na dół, a ty - wskazała na Marcina - zostaniesz i będziesz jej pilnował. Tylko
skutecznie, zresztą nie muszę ci mówić, co się stanie, jeżeli nie wywiążesz się ze swoich
obowiązków - pogroziła mu i wyszła.

Błyskawicznie doszłam do wniosku, że ani stryj, ani Jacek szybko mnie tu nie znajdą. Nie miałam możliwości ucieczki.

W sali byli Marcin i Krzysztof. Ten drugi podszedł do mnie i mimo że odwróciłam się z obrzydzeniem, pocałował mnie w policzek. Potem powiedział sucho:

- Przepraszam.

W oczach zakręciły mi się łzy. Zaufałam mu, a on mnie wykorzystał. Nie wytrzymałam i uderzyłam go dłonią w twarz. Należało mu się! Zdrajca nie zareagował, tylko skierował się do wyjścia, rzucając ochroniarzowi na odchodnym:

-Pilnuj jej!

Znalazłam się w potrzasku i nie wiedziałam, jak odnaleźć wyjście z niego. Nie miałam nici, po której wydostałabym się z opresji niczym Tezeusz z labiryntu.

Wystraszona i oszołomiona nadmierną dawką adrenaliny, opadłam na sofę. Docierało do mnie jedynie szybkie bicie mojego serca.

Marcin odczekał chwilę po tym, jak za synem pani Vherstugh zamknęły się drzwi i zbliżył się do mnie. Odruchowo dałam susa na bok. Niepotrzebnie - Marcin wyjął z wewnętrznej kieszeni garnituru legitymację Interpolu.

- Spokojnie, jesteś bezpieczna, bo ja jestem z policji.

Ulżyło mi, ale dalej byliśmy w epicentrum zła. Zresztą tak naprawdę nigdy wcześniej nie widziałam służbowej legitymacji pracowników Interpolu, więc nie potrafiłam potwierdzić autentyczności dokumentu Marcina. Ale w takim momencie po prostu w coś uwierzyć trzeba...

- Nie mamy czasu na wyjaśnienia. Wychodzimy stąd, dopóki jesteśmy tu sami, mogę cię
bezpiecznie wyprowadzić na dwór.

- Nie w tym rzecz. Twoja sukienka cała się mieni, takie iskierki widać z daleka, zwłaszcza w
blasku świec. Okryj się. A i jeszcze jedno. Zdejmij buty, bo na schodach narobisz hałasu.

Marcin widocznie był doświadczonym agentem, bo jego rozkazy wydawały się być logicznie

106

uzasadnione. Facet był niezwykle spostrzegawczy.

Cichcem udało nam się przemknąć klatką schodową i wymknąć na powietrze. Resztę przedstawienia obejrzeliśmy już z zewnątrz, zaglądając do sali balowej przez boczne okno.

I wtedy do akcji wkroczył stryj. I... BATURA!

Widziałam, jak dwuskrzydłowe drzwi pomiędzy holem a salą balową otworzyły się na całą szerokość. Stanęło w nich dwóch wrogów - znakomitych znawców dzieł sztuki - stryj Tomasz i Jerzy Batura. W pomieszczeniu zrobiło się zamieszanie. Wreszcie z tłumu wyszła Gloria Vherstugh i jej syn - Krzysztof Stroński.

Zza futryny wyłoniło się czterech policjantów w służbowych mundurach. Od razu zakuli w kajdanki Glorię i Krzysztofa.

Batura podszedł do Glorii, ściągnął jej z szyi perły i delikatnie przekazał je stryjowi Tomaszowi. Podali sobie ręce, po czym Jerzy bez problemów opuścił pałacyk. Zanim odjechał w nieznanym kierunku, zbliżył się do mnie i ucałował moją dłoń. Chwilę później to samo uczynił Marcin. Speszona zachichotałam:

- Teraz już wiem, podczas jakich akcji ochroniarze używają odsłuchów - przypomniałam
Marcinowi o tym, jak zamotał się w wyjaśnieniach podczas oglądania mojego sprzętu
nagłaśniającego.

- Mam nadzieję, że mi wybaczysz tamto drobne kłamstwo...

107

ZAKOŃCZENIE

Kawalerka stryja Tomasza od wielu lat nie zmieniła swojego wyglądu. Tapczanik, skromne biurko, a na ścianach zdjęcia pięknych kobiet. Lokal nie odzwierciedlał pasji właściciela, jaką była historia sztuki. Powód nie był skomplikowany. Gdyby stryjka Tomasza było stać na zakup pięknych bibelotów, jego mieszkanie wypełniłyby antyczne meble, srebra i inne cudeńka. Tymczasem na podobne luksusy nie mógł pozwolić sobie żyjąc samotnie z jednej pensji, nawet po objęciu stanowiska dyrektora Departamentu Ochrony Zabytków.

Wypoczęci po podróży, ale wciąż przepełnieni emocjami, rozsiedliśmy się w niewielkim pokoju. Stryj poczęstował nas herbatą i kruchymi ciastkami z kremem budyniowym, które kupił w całodobowym sklepie przy stacji benzynowej. Zjedliśmy wszystko z ogromnym apetytem. Po chwili zadzwonił dzwonek i dołączyła do nas Anita - dziennikarka, która postanowiła opisać historię odnalezienia pereł dla poczytnej gazety. Zgodziłam się autoryzować ten artykuł.

Usiadła na kanapie, wydobyła z torby dyktafon oraz notes i długopis. Wcisnęła guzik inicjujący nagrywanie i szepnęła do mnie:

- Dziękuję, że dała mi pani jeszcze jedną szansę.

Stryj wyciągnął z kuchennej szafki popielniczkę, postawił ją obok siebie i dobył z kieszeni paczkę papierosów z filtrem. Popatrzył jednak na mnie, uśmiechnął się i odłożył papierosy na biurko.



- Z samego rana udałem się do mauzoleum. Pobieżne oględziny upewniły mnie w

108

przekonaniu, że to robota zawodowców. Jeżeli zawodowców, to nie mogłem wykluczyć udziału Jerzego w tymże przedsięwzięciu. W końcu przez lata wzrastania w przestępczym klimacie i pobierania nauk od ojca, zasłużył sobie na miano profesjonalisty w tym fachu. Ścianę w grobowcu rozkuto szybko, cicho i w konkretnym celu. Nie zgadzała się tylko jedna rzecz. Jak wiecie, Batura to złodziej i tego nie neguję. Należy jednak pamiętać, że jest przestępcą wykształconym i zna historię. Powszechnie wiadomo, że urzędujący na Dolnym Śląsku Rosjanie, jeszcze w czasie drugiej wojny światowej wywieźli z tych terenów każdy przedmiot, który się do tego nadawał. Na ciężarówki ładowano meble, obrazy, dywany i inne precjoza. Natomiast to, czego nie zdołali zabrać, zostało zdewastowane. Tak więc, po co Batura, znający mechanizmy, jakie działały w połowie XX wieku, miałby zabierać się do rozkopywania grobowca, skoro doskonale wiedział, że jest on ewidentnie pusty i niczego nie skrywa? Również co najmniej dziwne wydawało mi się włamanie do kościoła w Roztoce. Po pierwsze, brakowało konkretnego motywu, jakim posługiwałby się człowiek nadający zlecenia. Bo to, że za włamaniami stał ktoś ważny, nie ulegało wątpliwości. Brudną robotę wykonywały podrzędne pionki, które w toku sprawy nie miały żadnego znaczenia. Nawet nie musieli być to za każdym razem ci sami ludzie.

Stryj zaczekał z odpowiedzią, aż Anita wymieni baterie w dyktafonie.

- Prawdopodobnie Księżna Pszczyńska we własnej osobie. Daisy, jeszcze przed wybuchem
drugiej wojny światowej sprzedała część biżuterii ze swojej bogatej kolekcji. Zmusiła ją do tego
sytuacja ekonomiczna, w jakiej księżna znalazła się po zakończeniu pierwszej wojny światowej.
Niestety, klejnoty straciły na wartości i Daisy nie wzięła za nie zbyt dużej sumy, mimo że posiadała
precjoza najwyższej klasy. Inaczej stało się z perłowym naszyjnikiem, który odznaczał się bezcenną
wartością emocjonalną. W końcu był pamiątką z czasów, kiedy księżna wiodła beztroskie,

109

wystawne życie jeszcze nieocienione widmem zbliżającej się wojny. Księżna zapragnęła za wszelką cenę zachować naszyjnik, więc kazała go ukryć w dobrze zamaskowanym miejscu.

- Sama mówiłaś, Zosiu, że Krzysztof twierdził, iż ktoś przysyłał jego matce listy z
pogróżkami i jest pewien, że to sprawka Batury. To znaczy, Krzysztof tak opisywał człowieka od
pogróżek, żebyś ty nabrała pewności, że to nikt inny, tylko Jerzy.

110

niebezpieczeństwem. „Panie Samochodzik, gdyby chodziło o pana, nie martwiłbym się, powiem nawet więcej, nie mrugnąłbym okiem. Obaj wiemy, że nasze drogi krzyżowały się wiele razy i zawsze staliśmy wtedy naprzeciw siebie. Nie mogę jednak pozwolić, by na prywatnych rozgrywkach Glorii Vherstugh ucierpiała pańska siostrzenica. Jest piękną i utalentowaną kobietą, szkoda byłoby, gdyby coś się jej stało, a ja jestem dżentelmenem" - powiedział mi Jerzy. „Proszę mnie wysłuchać uważnie. Gloria współpracowała kiedyś ze mną. Razem prowadziliśmy wspólne interesy. Ale ona nie była wobec mnie uczciwa, więc szybko zrezygnowałem ze współpracy z nią. Ze znajomości także zrezygnowałem. Wkrótce wyjechała za granicę i na kilka lat ślad po niej zaginął... Teraz powróciła i próbuje ustalić własne porządki."

-1 co, stryj - tak bez zastanowienia się - uwierzył Baturze?

- Jak sama widzisz, Zosieńko, Krzysztof zawierzył matce i pomagał jej w realizacji
nikczemnych planów.

Stryj widocznie dostrzegł moj ą zatroskaną minę, bo usiłował pocieszyć mnie:

- Nie martw się, Zosieńko. Zarówno Jacek, jak i ja wiemy, że Krzysztof spodobał ci się. Nie
można jednak poznać człowieka w tydzień. Na pewno wkrótce spotkasz kogoś interesującego -
pogładził mnie po włosach jak małą dziewczynkę. Zwrócił się jeszcze do robiącej notatki Anity. - A

111

pani niech nie próbuje wspominać o tym w artykule. Zaprosiliśmy tutaj panią, żeby mogła pani usłyszeć dokładne wyjaśnienia, ale w zamian oczekujemy odrobiny lojalności.

Anita skinęła na znak zgody.

Stryj zrobił sobie krótką przerwę, w trakcie której przygotował więcej herbaty. Do dzbanka dosypał trochę suszu pomarańczowego, więc pokój został wypełniony aromatem cytrusów. Dopiero potem kontynuował wyjaśnienia:

- Od momentu mojego spotkania z Baturą, to ja przejąłem kontrolę nad grą. Oczywiście
Gloria Vherstugh była tego zupełnie nieświadoma. Przez jedną noc udało mi się obmyślić plan,
który umożliwiłby nam wsadzenie jej za kratki.

- Zasłużyła na to, jędza - skwitował mój brat.

Białe plamy w wydarzeniach ostatnich dni poczęły nabierać barw. Wszelkie niejasności i dziwne posunięcia stryja stawały się oczywiste.



112

wskazujący palec. Zadał mi zagadkę. - Co może służyć do tego, że będąc w jednym miejscu, słyszysz, co się dzieje w innym?

Anita rzuciła spojrzenie Jackowi. Wtrąciła się:

- Ma pani z tym do czynienia na co dzień. To są pani narzędzia pracy.
Wytworzyła się napięta atmosfera oczekiwania. Trafi czy nie trafi?

- W salonie księżnej ukryłeś gdzieś mikrofon, a sam założyłeś odsłuch, którego używam na
koncertach. Zrobiłeś z nich sprzęt do podsłuchu.

Nie odpowiedziałam, natomiast delikatnie stuknęłam go pięścią w ramię. Wyciszyliśmy się, a stryj wrócił do relacjonowania:

Mój brat rozluźnił się i zaczął fantazjować:

- Tak naprawdę nie wiadomo, co stało się z tymi panami. Nie wiemy również, czy
współpracowali z Glorią lub z Jerzym. Jeżeli poznany przez ciebie Walończyk był prawdziwy, a
wszystko na to wskazuje, zapewne udał się w dalszą drogę, która ma go zaprowadzić do skarbu.

-1 stryj też sobie ze mnie żartuje!

-Więc jak mam napisać? - zwątpiła Anita, która wciąż gmatwała się w książańsko -

113

pszczyńskiej historii.

- Mądrze - odparł stryj.

Żeby rozładować ciężką sytuację i uniknąć ostrej sprzeczki z bratem, zażartowałam:

Stryj zmilczał to wymownie...

114


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
86 Pan Samochodzik i podziemia Wrocławia Iga Karst
Pan Samochodzik i Diable Wiano
71 Pan Samochodzik i Włamywacze
85 Pan Samochodzik i Wyspa Sobieszewska
52 Pan Samochodzik i Szaman
69 Pan Samochodzik i Strachowisko
09 PAN SAMOCHODZIK I ZAGADKI FROMBORKA
84 Pan Samochodzik i Knyszyńskie Klejnoty
57 Pan Samochodzik i Złoty Bafomet
08 Pan Samochodzik i tajemnica tajemnic
04 Pan Samochodzik i tajemnice warszawskich fortów
05 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara
04 Pan Samochodzik i tajemnice warszawskich fortów cz 
02 Pan Samochodzik i tajemnica Araratu cz 
21 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara
Pan Samochodzik i tajemnice warszawskich fortów
102 Pan Samochodzik i tajemnica Araratu
22 Pan Samochodzik i Twierdza Boyen
77 Pan Samochodzik i Zamek w Chęcinach

więcej podobnych podstron