Boge Anne Lise Grzech pierworodny 10 Prawda ujawniona

Anne - Lise Boge

PRAWDA UJAWNIONA

Grzech pierworodny 10

Przełożyła Magdalena Kwiatek - Słoboda


Wydarzenia przedstawione w serii powieściowej „Grzech pierworodny” rozgrywają się w gospodarstwie należącym do rodziny mojej matki. Dwór, przyroda, postaci i tło kulturowe są autentyczne. Chciałabym jednak zaznaczyć, że ani ludzie, ani cala historia opisana w serii nie mają żadnego związku z rzeczywistością. To powstało w mojej wyobraźni.





























Dla Ann - Louis mojego słoneczka. Dziękuję, że jesteś.

Anne - Lise Boge

ROZDZIAŁ 1

- Sivert, Sivert, wracaj!

Mali usiłowała zatrzymać chłopca, który puścił się bie­giem pod górę, ku łąkom. Ale on nie słuchał. Nawet nie od­wrócił głowy, choć Mali była pewna, że ją słyszy. Westchnę­ła. Popatrzyła w ślad za wysoką, szczupłą sylwetką syna o charakterystycznym sprężystym kroku. Jego ojciec po­ruszał się tak samo. Pamiętała doskonale. Lekko niczym zwinna sarna. Sivert miał wiele z ojca; odziedziczył jego re­gularne rysy, promienny uśmiech i zielonoszare oczy z żół­tymi plamkami, ciemne, kręcone włosy, które zwijały się w fale i miękko opadały na kark, a także gibkie, silne cia­ło. Nos i usta natomiast odziedziczył po niej. Mimo śnia­dej cery nie przypominał na szczęście cygańskiego dziecka, czego Mali obawiała się najbardziej. Gdyby wdał się w oj­ca, mogłoby to sprowadzić na nich plotki jeszcze gorsze od tych, które już krążyły po okolicy, chociaż otwarcie nikt ni­gdy złego słowa o dziedzicu ze Stornes nie powiedział.

Bóg obdarzył Siverta tym co najlepsze po obojgu rodzi­cach, a zwłaszcza jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny, pomy­ślała Mali, po czym odwróciła się i poszła w stronę pralni. Zatrzymywać Siverta? Nie, to bez sensu, a na pewno nie teraz. Znała go doskonale i wiedziała, że nie pojawi się w domu w ciągu najbliższych kilku godzin.

Sivert Stornes wyrósł na niezwykle urodziwego młode­go mężczyznę. Tej wiosny tysiąc dziewięćset dwudzieste­go dziewiątego roku skończył siedemnaście lat. Dziewczę­ta nie odrywały od niego wzroku. Nawet te, które widziały go pierwszy raz, lgnęły do niego, jakby przyciągane jakąś niewidzialną siłą. Mali wielokrotnie obserwowała, jak dziewczęta wdzięczą się przed nim i wręcz zachęcają do większej zażyłości. Sivert jednak zdawał się nie dostrzegać tych zabiegów. Mali ze zdziwieniem stwierdziła, że by­wa wobec nich zawstydzony i woli trzymać się z tyłu.

Mieszała właśnie farbę w czarnym kociołku nad pale­niskiem. Niespodziewanie zrobiło jej się smutno i do oczu napłynęły łzy. Pomyślała bowiem o usposobieniu syna, które w niczym nie przypominało ani jej charakteru, ani też nie przystawało do jej marzeń o tym, jaki jej syn po­winien być. Westchnęła ciężko i przeciągnęła dłonią po spoconym czole. Jej pierworodny jest miły, troskliwy, do­bry, a jednocześnie niezwykle wrażliwy. Nie trzeba wiele, aby go zranić. Niekiedy dochodziło między nimi do nie­porozumień z tego powodu. Mali pomyślała, że wszystko pewnie przez tę jego artystyczną naturę. Już teraz Sivert biegle grał na skrzypcach i dzięki temu znany był w ca­łej okolicy. I to właśnie, zdaniem matki, stanowiło kłopot. Bo to muzyka była całym jego życiem, a skrzypce wielką i chyba jedyną namiętnością. Wcale nie majątek, nie dwór w Stornes, jak miała nadzieję.

Sivert rzadko kiedy sprzeciwiał się komukolwiek. Wszystko łatwo było z nim wyjaśnić, wszystko mu wytłu­maczyć. Nie lubił nikomu sprawiać przykrości, a już na pewno nie jej. Ale gdy tylko podejmowali rozmowę o dzie­dzictwie i prowadzeniu dworu...

To właśnie dyskusja o gospodarstwie spowodowała, że tamtego zimowego słonecznego popołudnia uciekł w stro­nę lasu i gór. Mali poprosiła najpierw, żeby poszedł z nią do pralni, gdzie zajmowała się farbowaniem włóczki.

Przypomniała synowi, że czas najwyższy, aby złożył proś­bę o przyjęcie do szkoły rolniczej w Vikebukt. Nauka za­czyna się już w sierpniu i chociaż Sivert kończy osiemna­ście lat dopiero wiosną następnego roku, to, jak sądziła, na pewno zostanie przyjęty. Mali rozmawiała nawet przez telefon z dyrektorem szkoły, ale uczyniła to w najwięk­szym sekrecie.

- Nie możemy dłużej czekać, Sivert - oświadczyła i utkwiła wzrok w chłopcu, którego policzki zaróżowiły się od ognia trzaskającego na palenisku. - Co się z tobą dzieje? Masz wystarczająco dobre oceny ze szkoły śred­niej, na pewno się dostaniesz. Dlaczego czekasz?

- Ja po prostu nie chcę iść do tej szkoły - odparł krót­ko. - I nie jest to dla ciebie nic nowego, mamo. Powta­rzam ci to od kilku lat, ale ty jakoś nie chcesz mnie zro­zumieć. Tak, ty już dokładnie zaplanowałaś moje życie i moją przyszłość. Ale ja nie jestem taki, jak byś chciała, zrozum to, mamo! Przykro mi, ale nic na to nie poradzę. Rozmawialiśmy już o tym tyle razy, naprawdę nie pojmu­ję, dlaczego mamy do tego wciąż i wciąż wracać - dodał lekko poirytowany.

- Co masz na myśli - zapytała z drżącym sercem Ma­li - mówiąc, że nie jesteś taki, jak bym chciała?

- Po prostu żaden ze mnie rolnik. Chcę tylko grać. Doskonale o tym wiesz. Liczyłaś, że to minie, ale to nie minęło. Muzyka jest dla mnie wszystkim, pragnę zostać muzykiem.

- Ale przecież jesteś najstarszy z rodzeństwa, Sivercie. - Mali spojrzała na syna. - To ty powinieneś...

- Wiem, co chcesz powiedzieć. Co powinienem robić i czego słuchać. Próbowałem spełnić twoje oczekiwania, poszedłem do szkoły średniej w Todalen.

- Moje oczekiwania? A mnie się zdaje, że sam chcia­łeś iść do tej szkoły - odpowiedziała krótko. - Liczyłam raczej, że wybierzesz uniwersytet ludowy. No ale skoro Trygve pomógł ci się dostać do tego słynnego nauczycie­la muzyki, tego tam, z Trondheim, który obiecał cię pro­wadzić... Przecież właśnie dlatego pojechałeś do Todalen i do tamtejszej szkoły średniej. To nie ja chciałam, żebyś się zapisał, to ty sam, bo nadarzyła się okazja, żeby ten Sandermann dawał ci lekcje gry. A nie było to wcale tanie, jeżeli mam być szczera - dodała z nutką goryczy w gło­sie.

- Mamo, obiecuję, że wcześniej czy później zwrócę ci wszystko, co włożyłaś w moją naukę gry na skrzypcach - odparł wolno. - Ale pamiętaj, że dalej pójdę swoją własną drogą. To jest moje życie, ty masz Oję. Dlaczego nie mo­żesz się pogodzić z tym, że to on przejmie gospodarstwo? To urodzony rolnik, dlaczego więc, twoim zdaniem, to ko­niecznie powinienem być ja?

Mali nerwowo zamieszała w kociołku. Stała teraz od­wrócona plecami do syna. Dlaczego? Dlatego, że poświę­ciła wszystko, by to on kiedyś przejął dwór, a dziś sprawia jej taki zawód! Wygląda na to, że wszystko, co uczyniła, pójdzie na marne. Czuła olbrzymi ciężar, miała wrażenie, że gorycz pali ją w środku, jakby tam miała otwartą ra­nę.

- Oja tak samo nadaje się na rolnika jak ja, mamo. Może nawet bardziej, sama o tym wiesz. A przecież obaj jesteśmy twoimi synami. Gospodarstwo pozostanie w ro­dzinie. Chyba to właśnie jest najważniejsze, czy nie mam racji?

- Nie, to nie to samo - odparła Mali ostro. - Pomyśl tylko, co ludzie powiedzą, Sivercie.

Sivert roześmiał się.

- Co ludzie powiedzą? - powtórzył. - A od kiedy to martwisz się tym, co powiedzą ludzie? Oj, mamo, lepiej poszukaj jakiegoś lepszego argumentu.

Nie, tego nie może zrobić. Poczuła niespodziewanie narastającą bezradność. Nie może przecież wyznać, czy­im synem naprawdę jest Sivert. To nie wchodzi w rachu­bę. Czuła, że kompletnie zaplątała się w sieć uplecioną z własnych kłamstw.

- Mam zamiar cię zapisać do szkoły rolniczej - rzekła krótko. - I nakazuję ci tam pojechać.

- Nie pojadę - w odpowiedzi usłyszała twardy, niski głos syna. - Przykro mi, mamo. W czerwcu wybieram się w okolice Kristiansund. Sandermann będzie tam tego la­ta. Mam zamiar dalej się u niego uczyć, a poza tym dosta­łem tam wiele zamówień i będę grywał przez całe lato. Nie zostanę na gospodarce, niech Oja się nią zajmie.

Mali poczuła, jak gorycz i złość zaczynają w niej buzo­wać. Uniosła dłoń, ale spojrzenie Siverta ją powstrzyma­ło. On ją niemal piorunował spojrzeniem.

- Matko, raz mnie już uderzyłaś. Radzę ci, nie rób te­go nigdy więcej - rzekł cicho. - Mam prawo być tym, kim chcę. Pozwól mi na to. Czy ja cię kiedyś zmuszałem, żebyś była kimś innym, niż jesteś, albo żebyś robiła co innego, niż pragniesz? Zastanów się, dlaczego wymagasz czegoś od innych, skoro inni tego od ciebie nie żądają - zapy­tał. - Zawsze kochałem cię taką, jaka jesteś, a przecież nie jesteś bez skazy - dodał z lekkim sarkazmem. - Wciąż jesteś mi bardzo droga, ale moje życie, mamo, należy do mnie, nie do ciebie, pamiętaj.

Obrócił się na pięcie i odszedł. Gdy Mali ochłonęła, był już daleko na wzgórzu. Wiedziała, że nie warto za nim wołać, jednak krzyknęła. A kiedy wróciła do pralni, zro­zumiała, że przegrała. Sivert nie przejmie gospodarstwa w Stornes.

Sivert zatrzymał się dopiero, gdy wspiął się aż do Seterhaen, niewielkiego wzniesienia nieco powyżej pastwisk. Zdjął z siebie czarną koszulę i zawiesił ją na wystającym z zie­mi wysokim kamieniu. Przez chwilę powiewała delikatnie na wietrze, który wiał od strony szczytu Stortind. Zimna bryza chodziła nagi tors młodzieńca, choć słońce nadal przygrzewało. Odwrócił się i spojrzał w górę. Jak zwykle, gdy przyglądał się szczytowi z bliska, odczuwał dla nie­go niezwykły respekt. Śnieg nadal pokrywał zbocza, ale gdzieniegdzie Sivert dostrzegał ciemniejsze fragmenty darni wyzierające spod białej pierzyny.

Stał tak dłuższą chwilę i gapił się z uniesioną głową na ośnieżony masyw szczytu i rozpięty nad nim ciemnonie­bieski nieboskłon. Wokół panowała niczym niezmącona cisza. Dało się jedynie słyszeć świst wiatru i slaby szelest przywiędłych traw i zleżałych, brunatnych liści. Sivert rozłożył ramiona i stanąwszy twarzą ku górom, z nagim torsem, sycił się siłą, która, wyraźnie to czuł, spływała na niego od skalnych zboczy. Powoli uspokajał się, wracał do równowagi.

Usiadł plecami do rzędu sterczących kamieni, które ktoś tu poukładał, by wytyczyć ścieżkę. Odchylił głowę do tylu i przymknął oczy. Wciągnął głęboko powietrze i po chwili westchnął. Miał przed sobą wyraźny obraz mat­ki. Wiedział doskonale, że ją zranił i mocno zawiódł. Ale nie miał wyjścia, w tej chwili nie znajdował dobrego roz­wiązania. Odkąd pamiętał, muzyka wypełniała mu cały świat. Bez niej usechłby jak jesienny liść. Bez niej nie po­trafił żyć. I choć tak bardzo kochał matkę, nie był w sta­nie poświęcić dla niej miłości swojego życia.

Wielokrotnie w ciągu minionych lat próbował jej wy­tłumaczyć, że nie interesuje go gospodarstwo. Albo więc ona w to nie wierzyła, albo też nie potrafiła się z tym po­godzić. Był najstarszym synem, zatem nie było dysku­sji. Rozmyślał o tym, że powinien zostać gospodarzem we dworze. I to całe gadanie, że musi przejąć ziemię. Może gdyby był jedynym dziedzicem w Stornes, łatwiej by mu to było zrozumieć. Ale nie mógł pojąć, o co tyle hałasu, skoro jest przecież Oja. Chłopak urodzony do pracy na ro­li - czuło się to wyraźnie, odkąd podrósł. Sivert uśmiech­nął się na myśl o młodszym bracie. Są tak do siebie nie­podobni, mają takie różne charaktery. Oja wyrósł na dobrze zbudowanego, muskularnego trzynastolatka o sil­nych dłoniach i palcach jak kołki. Sivert wyciągnął przed siebie ręce i rozsunął swoje długie, smukłe palce. W ni­czym nie przypominały ręki rolnika. Ale za to jak poru­szają się po strunach!

Sivert nie mógł pojąć, dlaczego matka tak kurczowo trzyma się decyzji, że to właśnie on ma pozostać we dwo­rze. Zdarzało się przecież, że nawet sama kręciła ze zdu­mieniem głową, obserwując jego nieudane próby pomocy w gospodarstwie. Odkąd był małym chłopcem, mówio­no o dziedziczeniu jakby o jakiejś świętości. Nikt nie mo­że zrezygnować z tego prawa, skoro już mu od urodzenia przypadło. Nie rozumiał takiego myślenia. A już zwłasz­cza że wiedział, iż ma brata i tamten kocha grzebać się w ziemi, przerzucać gnojówkę czy kosić trawę. To Oja jest rolnikiem, a nie on. Nawet wówczas, gdy Sivert zaczął grać, matka nie pogodziła się z jego wyborem. Nigdy nie pojmował zawziętości, z jaką narzucała mu rolę dziedzi­ca. Akurat ona! Przecież sama ma naturę artystki i musi rozumieć, jak wiele to znaczy. Pewnie jest ulepiona z ja­kiejś szczególnej gliny, pomyślał Sivert i sięgnął po koszu­lę, bo poczuł, że robi mu się chłodno. Matce udało się po­łączyć sztukę z obowiązkami gospodyni. Nie znał wielu osób podobnych do niej.

Zerwał pożółkłe źdźbło i włożył je do ust. Podziwiał matkę. Jako chłopiec uwielbiał ją bezgranicznie. Była dla niego najbliższą osobą i jednocześnie osobą najsilniejszą na świecie. Potrafiła wszystko, radziła sobie z każdą spra­wą. Nigdy nie zauważył, aby się poddawała. Nie zdarzyło się dotychczas, żeby ktoś lub coś ją złamało. Tak jakby zo­stała obdarzona jakąś nadludzką siłą, myślał ze zdumie­niem. Nic jej nie zmoże. Podziwiał ją, ale ta nadludzka si­ła matki go też przerażała. Tak jakby nie była zwyczajnym człowiekiem.

Ojca prawie nie pamiętał. Umarł bardzo wcześnie. Ledwie przypominał sobie obraz łysiejącego mężczyzny, który często nosił go na barana, a kiedyś nawet podaro­wał mu konia - Simę. Chłopak nigdy tego nie zapomni.

Sivert przyglądał się pastwiskom, a wspomnienia prze­mykały obok, niczym przesłonięte mgłą obrazy, których i tak nie mógł przy sobie zatrzymać. Było coś niezwykłe­go w tej okolicy. Zawsze kiedy się tu pojawiał, ogarniał go chłód. To tak, jakby te stare ściany chatki z grubych ba­li skrywały jakąś ponurą tajemnicę. Nie potrafił tylko po­jąć, co to takiego. Kochał pastwiska, tutejszą przyrodę i góry. Dopiero tu, w samym sercu monumentalnej przy­rody i w tej niezmąconej niczym ciszy, czuł, że rozumie swoją niespokojną naturę. Nosił bowiem w sobie jakiś nie­pokój. Od zawsze. Jakby smutek albo strach, nie był pe­wien. Coś, czego nie potrafił zgłębić, coś, co na szczęście w jednej chwili znikało, gdy tylko znalazł się w górach al­bo kiedy grał. Wtedy czuł, że jest sobą. Blisko tętniące­go, pulsującego życia i wszystkiego, co w nim najlepsze. I właśnie dlatego nie mógł postąpić tak, jak chce mat­ka. Jeśli kiedyś z jakiegoś powodu nie będzie mógł grać, z pewnością umrze. Był o tym święcie przekonany.

Przeciągnął palcami po gęstych włosach. Przypominał sobie inne palce, które kiedyś czyniły to samo. Ciepłe pal­ce dziewczyny. Miękkie, dziewczęce dłonie dotykające je­go nagiego ciała. Zasłonił oczy, chcąc odsunąć wspomnie­nie, ale obrazy uporczywie wracały.

Zdarzyło się to, kiedy chodził do szkoły w Todalen. Przedtem niewiele miał do czynienia z dziewczętami. Czuł, że się im podoba, widział to w ich oczach, odczyty­wał z ich uśmiechów. Sam jednak trzymał się na uboczu. Nie dlatego, że nie lubił dziewcząt. Uwielbiał swoje dwie siostry, a szczególnie Ruth, która była mu najbliższa. Ta­ka delikatna, kochana i wrażliwa. To z nią rozmawiał, gdy miewał jakieś problemy, choć jest od niego znacznie młodsza. W głębi serca czuł, że Ruth go rozumie. Wie­dział także, że Ruth nigdy nie opowie nikomu tego, z czego się jej zwierzał. Nie jest taka.

Bardzo lubił też Ragnhild, córkę Ane i Aslaka. Odkąd pamięta, traktował ją jak siostrę. Jednak z Ragnhild rzecz się miała inaczej. Istniało między nimi coś, czego nie mógł pojąć. Nigdy jej nie dotknął. W czasie, gdy wybierał się do szkoły, była małą dziewczynką, a on miał tylko nie­jasne pojęcie o dziewczętach. Wydawało mu się, jakby one w jakiś sposób go odstraszały.

Dopiero w Todalen pojął, że różni się od pozostałych chłopców. W rok po konfirmacji był już uczniem szkoły średniej. Dopiero na wiosnę kończył piętnaście lat. Do­myślał się jednak, że chłopcy od dawna zabawiają się z dziewczętami. Niektórzy nawet chwalili się, że niejed­ną już zaciągnęli na siano. Sivert był zszokowany. Nie miał bladego pojęcia, co oznacza zakochanie, miłość; je­mu ona kojarzyła się z muzyką, ze świętością nieomal. Nie z zabawą, nie z czymś, co się zaraz wyrzuca z pamięci al­bo uważa za złe. Bezwartościowe. Miał niejasne przeczu­cie o „niej”, o tej jedynej, którą pokocha raz na całe życie. Tej, którą będzie wielbił jak nikogo na świecie. Nie wie­dział, kim jest ani kiedy ją spotka. Ale był przekonany, że nadejdzie taki dzień, kiedy znajdzie swoją miłość.

W Todalen w sobotnie wieczory dawał się wyciągać na zabawy, choć tego nie lubił. Nie znosił głośnej muzy­ki i cuchnącego, zadymionego powietrza w ogarniętych półmrokiem pomieszczeniach. Wokół snuli się podpici chłopcy, klejąc się do dziewcząt w taki sposób, że było mu wstyd i dostawał mdłości. Tuż obok inni bili się tak, że z nosów tryskała im krew i pękały wargi. Tak po prostu, z głupoty albo z byle jakiej przyczyny, przynajmniej Sivert tak uważał.

Odbywała się właśnie zabawa z okazji zakończenia szko­ły i wtedy to Sivert po raz pierwszy posmakował bimbru. Ktoś wcisnął mu butelkę z alkoholem do ręki i oświadczył, że musi się napić. - Przez cały rok szkolny odmawiałeś - za­uważył z ironicznym uśmiechem kolega, podając mu wódkę. Teraz więc nie ma wyjścia i musi spróbować męskiego trun­ku. Jest przecież dorosły, po konfirmacji! I Sivert dał się przekonać. Ale z tego, co zdarzyło się potem, pamiętał led­wie urywki. Jego głowa nagle stała się taka lekka, choć wi­dział niezbyt wyraźnie. W jednej chwili nabrał odwagi, aby tańczyć i śmiać się głośno. Przypominał sobie, że wciąż brał w ramiona różne dziewczyny. Wszystkie młode, o jędrnych piersiach, z lubością przytulały się do niego. Po raz pierwszy poczuł, że ich bliskość wyraźnie na niego działa. Zesztyw­niał cały i z trudem stawiał kroki.

- Widzę, że ci się podobam, co? - dziewczyna, z którą właśnie tańczył, uśmiechnęła się szeroko. - Jesteś najład­niejszym chłopakiem, jakiego znam. Wszystkie na ciebie lecą.

Zaśmiał się głupawo. Gdy kolejny z chłopców po­dał mu butelkę, pociągnął znowu kilka głębokich łyków. Świat nagle stał się bezproblemowy. Żadnych zmartwień, tylko kuszące, dziewczęce ciało, pełne biodra i sprężyste piersi, gorące dłonie, niepostrzeżenie wsuwające się pod jego koszulę.

W jaki sposób znalazł się pod krzakami bzu na tyłach lokalu, nie pamiętał. Poczuł tylko, że rozporek o mało mu nie pęknie, jakby zaraz miał eksplodować. A dziewczyna dobrze wiedziała, co robić. Popchnęła go w trawę i poło­żyła się na nim. Jej usta wpiły się żarliwie w jego wargi. Poczuł, że liznęła go zachęcająco w ucho, aż jęknął. Roz­pięła bluzkę i położyła jego dłonie na swoich jędrnych, dziewczęcych piersiach.

- Pocałuj je - poprosiła, po czym lekko przyciągnęła do siebie jego głowę. - Ugryź.

Roześmiała się, widząc, jaki jest nieporadny.

- Nie robiłeś tego wcześniej, Sivert? - zdumiała się, po czym odpięła pasek u jego spodni. - Jak ci się udało utrzy­mać dziewczyny z daleka, kiedy z ciebie taki książę!

Sivert nie był w stanie nic odpowiedzieć. Za to ona sprawnie zsunęła mu spodnie aż do kolan, usiadła i wpa­trywała się w niego.

- Wielkie nieba, masz się czym pochwalić! - zauważy­ła niskim, chrapliwym głosem, po czym ujęła jego naprę­żony do granic członek w dłonie.

W chwilę potem przysiadła na nim. Sivert nigdy nie zapomni tego niezwykłego uczucia, gdy wchodził w jej miękkie, ciepłe ciało. Ani tego, jak poruszała się nad nim rytmicznie niczym klacz w kłusie, aż do momentu speł­nienia, któremu towarzyszył jego stłumiony jęk.

- Poszło szybko, mój ty mały mężczyzno - oświadczy­ła, po czym stoczyła się z niego na bok. - Pierwszy raz nie mogło być inaczej. Ale teraz ja chcę coś dla siebie.

To, co nastąpiło potem, chciałby na zawsze wymazać z pamięci. Robiła z nim, co chciała, aby ponownie przywró­cić mu wigor, a on pozwalał na wszystko, aż w końcu posiadł ją tak, jak każdy mężczyzna powinien posiąść kobietę.

Po wszystkim dziewczyna nalegała, by wrócił z nią do lokalu, ale odmówił. Chciał jeszcze pozostać na świeżym powietrzu.

- No dobrze. Trzeba ci trochę czasu, żeby się po tym ogarnąć - roześmiała się, pokazując białe zęby. Jej wzrok był lekko zamglony. - Ale wróć do środka, jak się ubie­rzesz, potem zrobimy powtórkę. Bo chyba ci się podobało, co?

Na wspomnienie tego, co się zdarzyło, zwymiotował w krzakach. Było mu niedobrze z nadmiaru alkoholu, ale też z powodu tego, co zrobił. Gdy po jakimś czasie zaczął jaśniej myśleć, poczuł do siebie odrazę. Właśnie podeptał coś, co uznawał za świętość. Było tak, jakby połamał swo­je ukochane skrzypce. Chory z żalu i pełen wstydu, ruszył z powrotem do domu, gdzie mieszkał, w ciszy spakował wszystkie swoje rzeczy, wsiadł na rower i w jasną, letnią noc udał się w drogę powrotną do Stornes.

Nawet się nie dowiedział, jak ta dziewczyna ma na imię.

- Co się stało? - zapytał Havard, kiedy po kolacji w ruchliwym korytarzu natknął się na Mali. - Masz takie chmurne oczy.

- Chodzi o Siverta - odparła krótko. - Nie chcę o tym mówić.

- Nie będzie wcale lepiej, jeśli zatrzymasz to dla sie­bie - odpowiedział roztropnie Havard. - Chodź, przej­dziemy się trochę po polach. To nie miejsce na rozmowę, a wieczór jest dziś naprawdę cudowny.

Szli wolno pod górę. Na łąkach zrobiło się już zielono. Trawa falowała lekko w podmuchach wieczornego wia­tru.

- On kategorycznie odmawia pójścia do szkoły rolni­czej - stwierdził Havard.

- A ty skąd to wiesz? - Mali była wyraźnie zaskoczo­na.

- Przecież o nic innego nie chodziło przez cały ten rok. A to się ciągnie znacznie dłużej - odparł Havard. - Teraz pewnie wyraził się na tyle jasno, że zrozumiałaś, iż chłopak mówi poważnie.

Mali pochyliła głowę. Gorące, słone łzy spływały jej po policzkach.

Havard objął ją ramieniem i przytulił.

- Wiem, jak wiele to dla ciebie znaczy, moja droga - rzekł wolno. - Znacznie więcej, niż sam mogę pojąć. Ale to przecież nie koniec świata. Masz Oję. Lepszego dzie­dzica nie znajdziesz dla Stornes. Wiem, że zawsze prag­nęłaś, by to Sivert przejął dwór - dodał, gdy zauważył, że Mali chce coś wtrącić. - Pamiętaj, Mali, każdy z nas jest zupełnie inny. Z Siverta żaden gospodarz. Nigdy nim nie był i nigdy nie zostanie. Wcale to nie znaczy, że jest gorszym człowiekiem. Przeciwnie. Nie znajdziesz nikogo ta­kiego jak on. Pozwól mu być dorosłym. Chcesz dla niego jak najlepiej; jednak wiem, że jego kochasz najbardziej ze wszystkich. Dlatego powinnaś go puścić.

- Ale... - Mali zwróciła załzawioną twarz ku Havardowi. - Przecież to dla Siverta. Całe życie byłam pewna, że właśnie on zostanie tutaj.

- Zgoda, tyle tylko, że ty jesteś Mali, a on Sivert - od­rzekł Havard i pogładził policzek żony szorstką, spraco­waną dłonią. - Pozwól mu decydować o sobie, najdroż­sza.

Słyszeli, że coś zaskrzypiało ponad nimi przy ogrodze­niu koło letniej obory. W ich kierunku szedł Sivert. Za­chodzące słońce rzucało na niego złoty cień. Mali poczu­ła z ukłuciem w sercu, jak bardzo kocha tego syna. Może dlatego ból zawodu jest taki silny. Sivert zranił ją boleś­nie, nie poddając się jej woli. Okazał się równie twardy i bezkompromisowy jak ona sama. A mimo to różnimy się od siebie tak bardzo, pomyślała.

- Mali, proszę, nie odsuwaj go od siebie, bo oboje bę­dziecie nieszczęśliwi. On kocha cię bardzo, tak jak ty je­go, wierz mi. Daj mu wolną rękę - poprosił cicho Havard i przytulił żonę. - Pozwól mu iść własną drogą.

Mali pokiwała głową, ale jej serce krwawiło, tak z po­wodu Siverta, jak i z żalu nad sobą. Musiała przyznać, że najbardziej bolała nad sobą.

- Jakżeż on wydoroślał! - zauważył Havard i spojrzał w kierunku Siverta, który właśnie zbliżał się od strony obór. - Ci twoi synowie w ogóle nie są do siebie podobni - dodał łagodnie. - Ani z sylwetki, ani z charakteru.

- Te dwie panny, które mam z tobą, też się mocno róż­nią - odgryzła się Mali. - I z sylwetki, i z charakteru.

- No tak, masz rację - zgodził się Havard i objął ją ramieniem. - Za każdym razem rodzisz inne - dodał z uśmiechem. - Jedno podobne do ojca, a drugie do cie­bie.

Mali nie odezwała się ani słowem.

- Czy nie byłoby dobrze, żebyś przygotowała doku­menty, tak by Oja mógł przejąć gospodarstwo, jak już na­dejdzie czas? - Havard pospiesznie zmienił temat.

Mali wysunęła się z jego objęć i spojrzała mu prosto w twarz.

- Nie ma mowy - rzekła cicho. - Nie chcę o tym wię­cej słyszeć, zapamiętaj to sobie!

Właśnie wtedy Sivert stanął tuż obok. Widać było, że szedł szybko, bo na jego koszuli, zwłaszcza pod pachami i na plecach, pojawiły się wyraźne ślady potu, a wilgotne włosy rozprostowały się i opadły na kark.

- Jak spacer? - zapytał Havard.

- Świetny - odparł chłopak. - Teraz, gdy nadeszła wiosna, tam na wzgórzach jest najpiękniej. Słyszałem na­wet kukułkę - dodał.

Mali poczuła na sobie ciężkie spojrzenie syna, ale nie podniosła wzroku. Nie odezwała się też ani słowem. Od­wróciła się i podążyła w dół ku dworowi.

Nie padło już ani jedno słowo.

ROZDZIAŁ 2

- Nie ma pośpiechu z tymi papierami dla gospodar­stwa - orzekła Mali, gdy oboje z Havardem dotarli wie­czorem na poddasze, do sypialni. - Nie miałam zamiaru cię urazić, kiedy wspomniałeś o tym, ale Oja ma dopiero trzynaście lat i wcale nie musi od razu wiedzieć o wszyst­kim. Ani on, ani nikt inny - dodała krótko. - A poza tym nic nie jest jeszcze przesądzone. Zapamiętaj to sobie.

- Bo ty, kobieto, wciąż łudzisz się nadzieją, że to jed­nak Sivert pozostanie na gospodarce - odparł Havard. - Wydaje mi się, że sama byłabyś spokojniejsza, gdyby już teraz zostało to postanowione. W jakimś stopniu kłopot byłby z głowy.

Kłopot z głowy, dobre sobie! Mali odwróciła się do Havarda plecami i zaczęła rozpinać bluzkę. Jeśli rzeczy­wiście tak się potoczą sprawy i Sivert odrzuci majątek, ona nigdy nie zazna spokoju! Dawne wspomnienia po­wróciły nagle z wyjątkową intensywnością i Mali poczuła się niemal tak, jakby nienawidziła swojego pierworodne­go syna. Jak on, po tym, co dla niego uczyniła, mógł jej to zrobić? Jednak po chwili uświadomiła sobie, że on prze­cież o niczym nie wie. Sivert uważał, że jest najstarszym synem Johana Stornesa, a Oja jego rodzonym bratem. A nie przyrodnim. Nie kto inny, tylko ona sama postarała się o to, aby Sivert nie znał prawdy o swoim pochodzeniu! Z przerażeniem pomyślała, że Sivert mógłby zareagować bardzo gwałtownie, gdyby się teraz o tym dowiedział. To wyjątkowo porządny chłopak, uczciwy aż do granic. Gdy­by więc doszło do ujawnienia tajemnicy, to nie ona powin­na mieć żal do niego. To ona zawiodła syna i było tak od dnia jego narodzin.

Co by zrobił Sivert, gdyby dowiedział się prawdy? Czy znienawidziłby swoją matkę i odwrócił się od niej raz na zawsze? Na tę myśl Mali przeszedł zimny dreszcz. Ale to dotyczy nie tylko Siverta, pomyślała, rozplatając warkocz. Przez te wszystkie lata okłamała i zwiodła tak wielu lu­dzi, także Havarda. A gdyby on się dowiedział? Co by się stało, gdyby wszyscy postanowili się od niej odwrócić?

Jęknęła głucho.

- Czy tak bardzo martwią cię sprawy Siverta, Mali? - zapytał Havard, leżąc już w łóżku. - Mam wiele zrozu­mienia dla tej całej tradycji z dziedziczeniem, ale czegoś tu naprawdę nie potrafię pojąć. Mam wrażenie, że trwasz w jakimś potwornym przeświadczeniu, że to Sivert, nie kto inny, winien pozostać we dworze. Ale masz, kobie­to, dwóch synów z Johanem, a skoro jeden z nich nie ma ochoty do gospodarowania ani się do tego nie nadaje, cze­go nie da się ukryć, czemu w takim razie ten drugi nie miałby być brany pod uwagę, skoro on się akurat nada­je? W twoich oczach Oja chyba nie jest dość dobry. I ni­gdy nie był. Mimo że nawet ktoś, kto ma ledwie blade po­jęcie o gospodarce, od razu zauważy, że to Oja najlepiej się sprawdza w polu.

Mali energicznym ruchem rozczesała włosy. Oja do­skonale się nadaje i nie na tym polega kłopot. Nawet ona sama zauważyła, że gospodarstwo miałoby się znacznie lepiej, gdyby to Oja zarządzał dworem. Ale on jest synem Johana! Gdybym przez moment przypuszczała, że ta hi­storia tak się potoczy, zostałabym tamtego lata u boku Jo, pomyślała, z trudem przełykając ślinę. Podążyłaby za gło­sem serca, za głosem miłości. Czy tego naprawdę chciała? Czy miłość do Jo była na tyle silna, by wytrwać w niepew­nym, wędrownym życiu na wiejskich traktach albo na ma­łym skrawku ziemi tu lub gdziekolwiek indziej, gdzie led­wo mieliby co do garnka włożyć?

Mali potrząsnęła energicznie głową, grzywka jej się rozwiała, tworząc nad czołem jasną chmurę. Szybko od­rzuciła od siebie tę myśl. Jednak powracający obraz mę­czył ją. Nie chciała dłużej tego roztrząsać. Z biegiem lat coraz częściej zastanawiała się, czy uczucie, jakim obdarzyła Jo, nie było wyłącznie zauroczeniem. Dzika namięt­ność, która jeszcze spotęgowała rosnącą nienawiść do Jo­hana. Desperackie pragnienie oddania się mężczyźnie z własnej woli, a nie z przymusu. A przecież Jo, choć też jej pragnął, nie kochał jej. Prawdziwej miłości Mali nie zaznała, dopóki nie spotkała Havarda. Przez ostatnie la­ta często się nad tym zastanawiała. Najgorsze, że straciła tyle czasu, zanim zrozumiała, co w życiu jest największą wartością. Co trzeba pielęgnować. Zanim do tego doszła, robiła rzeczy, których do dziś gorzko żałuje, o których chciałaby zapomnieć. Ale one nieubłaganie powracają - zarówno we śnie, jak i na jawie. Złe mary z przeszłości.

Odłożyła grzebień, wsunęła się do łóżka i przytuliła się do Havarda. On podłożył jej ramię pod głowę i delikatnie przyciągnął do siebie.

- Mali, moja gwiazdko - wyszeptał. - Nie lubię, jak je­steś taka smutna. Chciałbym, żebyś zawsze była zadowo­lona, szczęśliwa.

Mali odwróciła się do niego i spojrzała w ukochane oczy. Havard trzymał się wciąż bardzo dobrze mimo swo­ich trzydziestu ośmiu lat. Nadal był przystojnym mężczy­zną, sprężystym i muskularnym. Miał ładne, jasne, gęste włosy, wciąż tak samo niesforne, a jego grzywka jak zwyk­le falą opadała na czoło. Na twarzy Havarda wciąż gościł ten sam chłopięcy, ciepły uśmiech. Delikatnie przesunęła palcem po policzku męża. Ten mężczyzna jest w jej życiu tym, którego naprawdę kocha.

Po nieszczęsnej historii z Torgrimem nigdy więcej nie spojrzała na innego mężczyznę, chociaż widziała, jak wie­lu z nich patrzy na nią pożądliwym wzrokiem. Ona sa­ma teraz też wygląda atrakcyjnie; szczupła i prosta jak za dawnych młodych lat, a jej bujne włosy nadal nie noszą śladu siwizny.

- Jestem szczęśliwa, Havard - powiedziała cicho i wtu­liła się w jego ramiona. - Jestem szczęśliwa, że mam cie­bie. No i dzieci, oczywiście - dorzuciła natychmiast. - Na razie nie będę myślała o tej sprawie z Sivertem. Niech robi to, na co ma ochotę, no i z pewnością nie ma co liczyć, że pójdzie do szkoły rolniczej w tym roku. Poczekamy i zo­baczymy.

- To znaczy, że pozwolisz mu tego lata wyjechać i po­wiesz mu to? Wspominał mi, że wybiera się w okolice Kristiansund.

Havard bawił się kosmykiem jej długich włosów, nawi­jał go sobie na palec.

- Porozmawiam z nim jutro na ten temat - obiecała ci­cho Mali.

- Ale zrób wszystko, żeby nie wzbudzić w nim wyrzu­tów sumienia - ciągnął Havard. - Obiecaj mi, proszę, Ma­li. On się zawsze tak przejmuje tym, co o nim myślisz. Sivert doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że cię za­wiódł - dodał, patrząc żonie prosto w oczy i gładząc ją po włosach.

Na pewno nie przejmuje się aż tak, żeby nie iść za gło­sem swojego powołania, pomyślała Mali, ale nie powie­działa tego głośno.

- Czy ty wiesz, że ja wciąż kocham cię tak samo moc­no jak wtedy, gdy zjawiłem się w Stornes? - Havard mus­nął wargami jej policzek. - Nie dlatego, że już wiele lat wcześniej byłem w tobie zakochany. Grzeszyłem - ro­ześmiał się. - Pożądałem żony bliźniego swego. No, ale z tym mogę jakoś żyć - dodał. - Jest za to jedna rzecz, któ­rej nigdy nie żałowałem - to, że zamieszkałem w Stornes i się z tobą ożeniłem. To najwspanialsze wydarzenie w mo­im życiu, w końcu cię zdobyłem.

- Oj, Havard, Havard - wyszeptała Mali i ukryła twarz w jego objęciach. - Czasem mam wrażenie, że ja na ciebie nie zasługuję.

Havard zaśmiał się i wsunął rozgrzaną dłoń pod jej nocną koszulę.

- No to już na pewno nie jest prawda - odrzekł. - Skąd ci się biorą takie myśli?

Mali nie odpowiedziała. Rozkoszowała się ciepłem pły­nącym od niego i drżała pod jego delikatnymi pieszczotami. Wszystko inne odsunęła teraz od siebie. Wszystko, co spra­wiało ból, wszystko to, co skrywała głęboko. Zarzuciła mu ramiona na szyję i przytuliła się do niego żarliwie. Pragnęła go i umiała to okazać. Wiedziała, że fizyczne zbliżenie przez jakiś czas przyniesie jej umęczonemu sumieniu spokój i ra­dość. Podobnie czyniła już wcześniej, nie bacząc na to, czy to grzech, czy nie. Spełnienie było jak lekarstwo, jak pocie­szenie, pomyślała i jeszcze mocniej przylgnęła do nagiego ciała ukochanego mężczyzny.

- Bądź przy mnie, Havard - wyszeptała łagodnie. - Bądź dla mnie czuły!

Havard nie dał się prosić dwa razy.

- No, dzieciaki, śniadanie skończone? - zapytał Havard następnego ranka. - Dzisiaj będziemy sadzić ziem­niaki, więc zbierajcie się do wyjścia w pole. Nie zapomnij­cie tylko wziąć sobie po kawałku ciasta.

- Ja nie idę - stwierdziła szybko Dorbet i złożyła bu­zię w ciup. - Idę do Innstad pobawić się z...

- Nie przed obiadem - odparł Havard i wstał, zabie­rając pusty kubek po kawie, po czym wstawił go do dużej cynkowej miednicy. - Dzisiaj w Innstad przed obiadem też sadzą ziemniaki i wszystkie dzieci na pewno będą po­magać. Tak samo jak ty - dodał z uśmiechem i udał, że nie widzi kwaśnej miny córki.

- Ale Sigrid powiedziała...

- Będziesz mogła tam pójść po obiedzie - powtórzył Havard i zmierzwił bujną czuprynkę złotych loków, które wiły się wokół główki Dorbet osadzonej na smukłej szyi dziewczynki. - I poproś mamę, żeby ci zaplotła warko­cze - dodał. - Nie możesz sadzić ziemniaków z taką opa­dającą na oczy grzywą.

Mali zerknęła na najmłodszą córkę. Brązowe oczy dziewczynki ciskały błyskawice. Miękkie usta zacisnęła w cienką kreskę. Dorbet ze złością odepchnęła dłoń ojca.

- No, no, moje ty małe stworzonko - rzucił ciepło Havard. - Nie zawsze wszystko idzie tak, jak się chce. Na­wet ty musisz się do tego w końcu przyzwyczaić.

Dorbet odwróciła energicznie głowę i nic nie powie­działa. Właśnie skończyła dziewięć lat, ale wyglądała doj­rzalej. Pod bluzką widać już było zarysy drobniutkich pier­si, co dziewczynka usiłowała jak najbardziej podkreślić. W przeciwieństwie do Ruth, która nadal była delikatna, po­słuszna, troskliwa, może nawet nieco zbyt cicha i zawsty­dzona, zwłaszcza wobec obcych, i z reguły trzymała się z tyłu. Dorbet stanowiła żywe zaprzeczenie Ruth, zarówno w wyglądzie zewnętrznym, jak i pod względem charakteru. O Ruth nie można było powiedzieć, że jest brzydka, co to, to nie. Była zwyczajną dwunastoletnią dziewczynką, ale uro­dę miała dość pospolitą. Kanciasta buzia, niesforne, brązo­we włosy i niezdarny, flegmatyczny sposób poruszania się. Sprawiała wrażenie raczej opóźnionej w rozwoju fizycznym, w przeciwieństwie do nad wyraz szybko dojrzewającej Dor­bet. U Ruth nie było jeszcze śladu kobiecych kształtów.

Wszystkie przewidywania dotyczące najmłodszej córki ze Stornes spełniły się co do joty. Dorbet by­ła śliczną osóbką. Uroczą twarzyczkę otaczała chmu­ra jasnych loków, a wielkie brązowe oczy przełamy­wały wszelkie lody - jeżeli oczywiście dziewczynka tego chciała. Innym razem, gdy coś szło nie po jej my­śli, w jej wzroku pojawiała się lodowata złość. Dorbet nie była ani cierpliwym, ani uczynnym, ani też troskli­wym dzieckiem. Myślała tyko o sobie, zawsze najpierw o sobie. A to, co najbardziej martwiło Mali, to fakt, że dziewczynka zwykle potrafiła wszystkich owinąć wokół palca i w taki czy inny sposób osiągała to, czego chcia­ła. Miała tyle uroku, że trudno jej się było w czymkol­wiek oprzeć. Zwłaszcza kiedy chodzi o ojca, braci lub innych chłopców, myślała ze zdumieniem Mali. Dorbet bowiem miała niezwykły wpływ na mężczyzn. Tak jak­by mała dziewczynka już rozumiała, w jaki sposób zy­skać ich przychylność. Gdy pragnęła coś osiągnąć, al­bo obdarowywała szybkim buziakiem, albo obejmowała czule, a jej promienny uśmiech wciąż wypełniał po­mieszczenie, choć jej już w nim nie było.

Była uparta i łatwo wpadała w złość. Mali miała krzyż pański, żeby jako tako utrzymać córkę w ryzach. We­wnętrzne przeczucie mówiło jej, że musi ją trzymać krót­ko. Znacznie krócej niż pozostałe dzieci. Nierzadko Mali przewracała się w bezsenne noce z boku na bok i nie­spokojnie rozmyślała o najmłodszej z pociech. Niepokój o córkę odbierał jej sen. Najmłodsza latorośl poważnie ją martwiła. To niedobrze, gdy taka mała panienka odzna­cza się aż taką urodą, a w dodatku doskonale to rozumie i wykorzystuje, kiedy tylko może. Uroda i wyrachowanie tworzą bardzo niebezpieczne połączenie, myślała Mali. Mogą z czasem doprowadzić do kłopotów.

Mali martwiła się też o Oję. Obserwowała teraz syna, gdy siedział nachylony nad talerzem. On, podobnie jak Ruth, nie należał do zbyt urodziwych, ale był silny i postawny, a poza tym miał w sobie coś sympatycznego, zwłaszcza kiedy był w dobrym nastroju. On także potrafił postawić na swoim, choć ostatnio jakby trochę złagodniał, pomy­ślała Mali. Teraz bardziej niepokoiła się o coś innego. Oja pod wieloma względami bardzo przypominał swego oj­ca. Ważne było dla niego to, że pochodzi z dobrego domu i szanowanego dworu. Czasami sprawiał nawet wrażenie aroganckiego i zarozumiałego wobec ludzi o niższym niż on statusie. Mali bardzo się to nie podobało i wiele razy próbowała mu tłumaczyć, że liczy się wnętrze człowieka, a nie to, czyim jest synem albo z jakiego pochodzi domu. Wówczas Oja zwykle się śmiał.

- Przestań, synu - karciła go i potrząsała mocno za ramię. - Nie życzę sobie, żebyś mi tu chodził z zadartym nosem i uważał się za kogoś lepszego, bo wcale taki nie je­steś, zapamiętaj to sobie.

- Wiem, kim jestem - Oja w takich chwilach mierzył matkę spojrzeniem, które jej do złudzenia przypominało spojrzenie Johana. - Pochodzę z dworu Stornes.

- Ale to nie czyni cię lepszym od innych - ucięła Ma­li. - Nie mam zamiaru tolerować takiego zachowania. Nie chcę u ciebie widzieć nawet śladu takiej pychy.

Oja milczał, wyszarpywał tylko rękę, którą matka trzymała twardo, odwracał się i odchodził.

Mali westchnęła, po czym zaczęła uprzątać ze stołu.

- Już was tu nie widzę, ziemniaki na polu czekają - rozkazała stanowczo.

- Ale Sigrid powiedziała, że mogę dzisiaj do nich przyjść - powtórzyła Dorbet i przytuliła się do mamy. Spojrzenie brązowych oczu było błagalne. - Mamo, mo­gę?

- Tak, możesz - odparła Mali i zaczęła zaplatać córce warkocze. - Ale słyszałaś, co powiedział ojciec. Najpierw trzeba posadzić ziemniaki.

- No to ja nie wiem, czy chcę w ogóle iść do Innstad - odrzekła Dorbet kwaśno. - Dlaczego ty zostajesz w domu, jeśli ja...

- Zrobisz to, co ci kazano - oznajmiła Mali i mocno ściągnęła córce włosy rzemykiem. - Co ja mam w domu do roboty, to nie twoja sprawa. Nie myśl sobie, że ktokol­wiek tutaj w domu leniuchuje i tylko ciebie jedną zagania się do pracy. Zadzwonię do Sigrid i będziesz mogła do niej pójść, jak tylko zjesz obiad - dodała już łagodniejszym tonem, po czym pogładziła córkę po włosach. - Będziesz jeszcze miała dość czasu na zabawę.

Gdy dziewczynka obrażona wychodziła z pokoju, drzwi za nią zatrzasnęły się jakby zbyt głośno. Mali po­kręciła głową.

- Mówią, że dzieci to największe szczęście - westchnę­ła i zabrała się do sprzątania ze stołu. - Ale czasem mam zupełnie inne wrażenie!

- Mali, one zawsze mają swoje humory, zwłaszcza gdy dorastają, stawiają na swoim i okropnie chcą być doros­łe - Ane starała się ją udobruchać. - My też kiedyś tacy byliśmy - dodała i uśmiechnęła się ciepło.

- Twoja Ragnhild jakoś nie ma żadnych humorów. W każdym razie ja nic takiego nie zauważyłam - stwier­dziła Mali. - To taka miła i pogodna dziewczynka.

- Twoje dzieci też są miłe - odparła Ane. - Oczywiście na swój sposób - dodała po dłuższej chwili, unikając spoj­rzenia Mali. - Wszystko z czasem się poprawi. Wyrosną ze złych nawyków, uwierz mi.

Mali nie odezwała się ani słowem. Johan wcale nie wy­rósł, pomyślała. Odłożyła ścierkę, którą wycierała stół, podczas gdy Ingeborg hałasowała niemiłosiernie, zmywa­jąc talerze i kubki.

- Ane ma pewnie rację - wtrąciła Ingeborg. - Z cza­sem im to przejdzie. Ale powiem wam, że wcale tak bar­dzo nie żałuję, że nie dane mi jest mieć własnych dzieci - dodała sucho.

Mali wytarła ręce i wyszła na korytarz, by zadzwonić do Innstad, do Sigrid. Przez chwilę stała zadumana w zim­nym pomieszczeniu. Troski o dzieci powróciły.

Latem minie osiem lat od śmierci Margrethe. Osiem lat, w ciągu których rozpacz omal nie zabiła Bengta. Led­wie był w stanie zająć się własnymi dziećmi. Jak by to się potoczyło, gdyby nie Sigrid? Mali wolała o tym nie my­śleć. To właśnie Sigrid zaopiekowała się dziećmi Bengta i Margrethe, to dzięki niej życie w Innstad jakoś się da­lej potoczyło. I to ona przemówiła Bengtowi do rozsądku, sprawiła, że wrócił do żywych.

Dlatego wcale nie byli zaskoczeni, gdy Sigrid i Bengt któregoś dnia zjawili się w Stornes i oświadczyli, że chcą być razem. Ale woleli to jeszcze utrzymać w tajemnicy i nie pobierać się, dopóki Mali nie wyrazi na to zgody. Dla obojga było to niezwykle ważne.

- Wiem, jak bardzo droga była ci twoja siostra - oświadczył Bengt, siedząc na tapczanie i nerwowo ściska­jąc dłonie Sigrid. - I nie myśl, że o niej zapomniałem. By­ła dla mnie wszystkim, moja ukochana Margrethe.

- Wiem o tym - odparła Mali spokojnie. - Ale wiem też, że życie musi toczyć się dalej, Bengt. Margrethe na pewno teraz uśmiecha się do was z góry. Przecież prosiła Sigrid o zaopiekowanie się tobą i dziećmi, gdy jej już za­braknie. Jestem pewna, że właśnie to miała na myśli - do­dała schrypniętym ze wzruszenia głosem.

Podeszła do nich i wyciągnęła ręce do Bengta i Sigrid. Długo ściskała dłonie obojga.

- Macie moje błogosławieństwo - powiedziała z uśmie­chem. - Jeśli już koniecznie jest wam ono potrzebne. Bar­dzo się cieszę, że przyjechaliście do nas, żeby oznajmić nam tę nowinę. Margrethe może być spokojna zarówno o dzieci, jak i o ciebie, Bengt - dodała, ocierając fartu­chem kilka spływających po twarzy łez. - Bądźcie oboje szczęśliwi.

Niedługo potem odbył się skromny, spokojny ślub, w któ­rym uczestniczyła jedynie najbliższa rodzina. Mimo że Mali była bardzo szczęśliwa z powodu tego wydarzenia, to z trudem powstrzymywała łzy, kiedy Sigrid i Bengt uklękli przed ołtarzem i powiedzieli sobie „tak”. W tym momencie po raz pierwszy tak wyraźnie zdała sobie spra­wę, że Margrethe naprawdę odeszła. Odeszła na zawsze. Przez chwilę wydawało jej się, że nie zniesie tej myśli. Ale zaraz potem promień słońca spoczął na jej policzku, ni­czym muśnięcie delikatnej dłoni. Niespodziewanie odczu­ła, że Margrethe jest tuż obok, a wrażenie było tak głębo­kie, że przeniknął ją zimny dreszcz. Nie było to jednak przykre ani niepokojące doznanie. Przeciwnie, sprawiło, że Mali uspokoiła się, po czym przyłożyła dłoń do swego policzka - jakby pragnęła dotknąć dłoni zmarłej siostry, zanim tamta odejdzie. Napotkała jednak tylko mokrą od łez skórę.

Przez jakiś czas po weselu na wsi głośno było od plo­tek i nieżyczliwych komentarzy, ale głosy te dość szybko umilkły. Wszyscy podziwiali Sigrid oraz sprawność, z ja­ką udało jej się podźwignąć Bengta i otoczyć opieką dzie­ci. Można powiedzieć, że Sigrid uratowała całe gospo­darstwo w Innstad. Mali tak właśnie to oceniała. Mimo wszystko fakt, że Sigrid nie pochodzi ze starego, dobre­go rodu, dawał pożywkę do wielu nieprzychylnych uwag. Ten Bengt lubi, widać, kobiety niskiego stanu, powtarza­no złośliwie. Ale i te plotki wkrótce ucichły, bo ludzie mo­gli się przekonać, jaką zaradną gospodynią okazała się Si­grid. Niewiele kobiet mogło jej dorównać. Ludzie ze wsi musieli to przyznać.

Sigrid i Bengt nie doczekali się własnych dzieci, cho­ciaż Mali nie uważała, że to stanowi jakiś problem. Mieli przecież i tak pokaźną gromadkę, którą trzeba wykarmić i wychować; pięcioro dzieci Bengta i Guro, córkę Sigrid.

Mali przygładziła dłonią włosy i sięgnęła po słuchaw­kę telefonu.

- Halo, tu Sigrid z Innstad - Mali usłyszała łagodny głos żony Bengta.

- Witaj, Sigrid, tu Mali. Nie wiem, jak się umówiłaś z Dorbet, ale podobno zaprosiłaś ją na dzisiaj?

- Twoje dzieci są u mnie zawsze mile widziane i nie po­trzebują specjalnego zaproszenia - odparła Sigrid. - Ale rzeczywiście powiedziałam jej, że może do nas przyjść dzi­siaj po obiedzie. Wiesz, że te nasze pociechy mogłyby ze sobą spędzać całe dnie i zawsze świetnie się bawią. W każ­dym razie nieczęsto zdarzają się konflikty - dodała.

- Mówiłaś, że po obiedzie? - upewniła się Mali.

- No tak, bo przed obiadem sadzimy ziemniaki - od­parła Sigrid. - Teraz cała gromada jest w polu. Wydawa­ło mi się, że też będziecie robić to samo. Bengt coś na ten temat wspominał.

- Tak, tak, rzeczywiście - potwierdziła Mali. - Chcia­łam się tylko upewnić, bo Dorbet znów próbowała coś przekręcić. Oświadczyła, że ma przyjść przed obiadem i dlatego nie może razem ze wszystkimi sadzić ziemnia­ków.

- Niezła z niej spryciula, ta twoja Dorbet - zaśmiała się Sigrid. - To znaczy, że jest w drodze do nas?

- Nie, dzisiaj jej się nie udało okręcić ojca dooko­ła palca - oświadczyła sucho Mali. - Ze skwaszoną miną pracuje przy ziemniakach.

- No to pewnie przyjdzie po obiedzie? - domyśliła się Sigrid. - Zobaczysz, humor szybko jej wróci. Jest zmien­na niczym pogoda w kwietniu.

Rzeczywiście, to prawda, myślała Mali.

- A ty byś do nas nie wpadła? - spytała Sigrid. - Dzi­siaj taki piękny dzień.

- Dziękuję ci, ale mam inne zajęcia. Muszę zmienić pościel i przygotować duże pranie na jutro - odrzekła Ma­li. - Ale przyjdę niedługo, jeśli nie masz nic przeciwko.

- Oczywiście. Jesteś u nas zawsze mile widziana, ko­chana Mali. Nic się nie zmieniło.

A kiedy już Dorbet zjadła obiad i pozwolono jej włożyć su­kienkę w czerwoną kratkę, a Mali pięknie wyszczotkowała jej włosy, wplatając czerwoną wstążkę, kwaśna minka małej zniknęła jak ręką odjął. Dorbet okręciła się wokół jak w tańcu, tak że spod spódnicy widać było cale nogi.

- Ładnie wyglądam? - spytała, zerkając szelmowsko na ojca.

- Ślicznie, jak jakaś księżniczka - Havard uśmiechnął się leniwie.

- Oj, gdybym nie miał Ane, to pewnie bym się do cie­bie zalecał - stwierdził wesoło Aslak. - Wyglądasz jak mała panna młoda.

Na dźwięk pochwał brązowe oczka Dorbet roziskrzyły się, a dziewczynka posłała Aslakowi promienny uśmiech. Mali wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. To był jeden z tych wyjątkowo świadomych uśmiechów. Uśmiech, który kusił i z pewnością nie pasował do dziewięcioletniej osóbki.

Tym razem, kiedy Dorbet lekkim, tanecznym krokiem opuszczała izbę, drzwi za nią zamknęły się łagodnie.

ROZDZIAŁ 3

Mali długo leżała, nie mogąc zasnąć, i rozmyślała, co też ma powiedzieć Sivertowi. Bo przecież musi z nim poroz­mawiać. Była pewna, że tego lata powinna pozwolić mu na wyjazd. Zresztą chłopak i tak zrobi, co zechce, nawet bez jej zgody. Havard ma z pewnością wiele racji, mówiąc, że oboje byliby spokojniejsi, zarówno ona sama, jak i Sivert, gdyby zgodziła się na wyjazd syna i udzieliła mu swo­jego błogosławieństwa. Ale to wcale nie znaczy, że Mali da za wygraną i pozwoli, żeby gospodarstwo przejął Oja. Suchymi, piekącymi oczyma obserwowała, jak promienie księżyca połyskują na ścianie z grubych bali, a ona nie­ustannie wracała do myśli, że przecież wszystko mogło się ułożyć zupełnie inaczej.

Jak długo będziesz się dręczyła z powodu Siverta? - pytała samą siebie. - Jakie masz prawo czuć się zawie­dziona? Uważasz, że zranił cię tym, co uczynił? A cóż takiego on właściwie zrobił? Dzieci nie są własnością ro­dziców, jak byś chciała. Rodzice posiadają je tylko przez chwilę. Nie jesteś w stanie znieść tego, że Sivert nie ugnie się pod twoją wolą, chociaż tak wiele dla niego poświęci­łaś. A co tak naprawdę mu ofiarowałaś, Mali Stornes? Za­spokajając pożądanie, oddałaś się Cyganowi. I jeszcze po­stanowiłaś ukarać Johana za to, co ci zrobił. Pragnęłaś zemsty, ot co. Nazywasz to miłością, ale gdyby naprawdę chodziło o gorące uczucie, odeszłabyś tamtego lata z Jo.

Mali przewróciła się niespokojnie na drugi bok. Jakże ona nienawidziła tego wewnętrznego głosu!

Gdybyś naprawdę kochała, nikt i nic nie mogłoby cię powstrzymać - przekonywał głos. Jesteś bezwzględna, je­śli tylko istnieje coś, czego pragniesz za wszelką cenę. Zo­stałaś w Stornes, bo chciałaś zagarnąć dla siebie wszyst­ko. Ale to niemożliwe i dobrze o tym wiesz. Wybrałaś więc bogactwo i wysoką pozycję, choć w zamian musiałaś przy­stać na życie z Johanem. Mimo to udało ci się zachować jakąś cząstkę ukochanego mężczyzny, bo z tego grzeszne­go związku urodziło się dziecko. Teraz chcesz kierować jego życiem. A Sivert nie jest i nigdy nie był twój. On na­leży wyłącznie do siebie.

Mali skuliła się w sobie. Nie, nie ma prawa obwiniać ni­kogo poza sobą, teraz zdała sobie z tego sprawę. Sama zgoto­wała sobie taki los, a jedno zdarzenie pociągało za sobą ko­lejne. Przez długie lata drżała, że tajemnica wyjdzie na jaw, ale jak dotychczas udało się wszystko zataić. Teraz miała po­czucie, że niebezpieczeństwo minęło, chociaż Helga miesz­ka niedaleko i prawdopodobnie niejednego się domyśla, pie­lęgnując w sobie nienawiść i chęć zemsty. Mali jednak się jej nie obawiała. Akurat tej kobiecie potrafi zamknąć usta. Helga nie jest bez skazy, a ponadto jak ognia boi się utracić pozycję, którą osiągnęła. Nie będzie więc rozpuszczać plotek, które mogłyby sprawić, że na zawsze musiałaby opuścić Gjelstad. Ale co się stanie, jeśli życie potoczy się nie po my­śli Mali, nie tak, jak by chciała, jak sobie wymarzyła? Kiedy tak leżała i gorączkowo rozważała swoją sytuację, zrozumia­ła, że Sivert sam, z własnej woli, nie zostanie gospodarzem w majątku Stornes, choć uczyniła wszystko, by tak się sta­ło. Nagle Mali ujrzała twarz Johana, którą wykrzywiał złoś­liwy, szyderczy uśmiech. Och, jak on by się cieszył z takiego obrotu rzeczy!

Mali naciągnęła kołdrę na głowę i westchnęła ciężko. Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Niewykluczone, że to Johan Stornes z zaświatów z czasem będzie mógł śmiać się jeszcze głośniej. Lawina zwykle zaczyna się bardzo niewinnie. Nie wolno na to pozwolić!

Mali przewróciła się na drugi bok. Widząc plecy Havarda przed sobą, przytuliła się do niego mocno w na­dziei, że jego ciepłe ciało da jej pocieszenie. Jak na iro­nię, wydało jej się naraz, że jest na świecie sama jak pa­lec. I bardzo się boi.

- Synu, czy mógłbyś pomóc mi przynieść coś ze spi­chlerza? - zapytała, kładąc dłoń na ramieniu Siverta, gdy oboje wstawali rano od śniadania.

- Wybierałem się właśnie w pole - odparł Sivert, kie­rując wzrok na ojca, który zmierzał w stronę wyjścia. - Mamy dzisiaj walcować.

- Jeśli twoja matka potrzebuje pomocy, to najpierw zrób to, o co prosi - polecił Havard. - To ci chyba nie zaj­mie całego przedpołudnia, co? A jak skończycie, to przyj­dziesz na pole. Przez jakiś czas damy sobie radę bez cie­bie.

Sivert przytaknął. Właściwie powinien być zadowo­lony z takiego obrotu sprawy, pomyślała Mali. Chłopak uważał, że to wstyd i hańba, by ciągnąć ciężki walec po dopiero co zasianym polu. Młode nasionka należało bo­wiem wcisnąć w twardą glebę. To ważna praca, której nie można było pominąć. Gdyby nasionek nie ukryto głębo­ko w ziemi, to wygłodniałe, poszukujące jedzenia ptaki wydziobałyby całe zboże. Tyle tylko, że Sivert był zdania, iż ptakom też coś się należy. Mali wiedziała, że chłopak właśnie to ma na myśli, ale wstydzi się do tego przyznać. To on wczesną wiosną do czysta zbierał ze stołu i z dese­czek wszystkie okruchy, żeby dokarmiać ptactwo. Mali nieraz była tego świadkiem, widziała także, jak Oja podśmiewuje się z dobrego serca brata. Oja z kolei zupełnie nie przejmował się losem dzikich stworzeń. Nigdy.

- Po co, u diabła, to robisz? - pytał brata, który stał pośrodku stada ptaków, choćby były to rozwrzeszczane mewy. - O ile wiem, one same znajdą sobie pożywienie.

- O tej porze nie ma jeszcze dla nich na polu dość kar­my - łagodnie odpierał zarzuty Sivert. - A poza tym one są bardzo pożyteczne, zwłaszcza wczesną wiosną. A okru­chy, zdaje się, nikomu innemu nie są potrzebne.

- Ale z ciebie dziwak - prychnął rozbawiony Oja. - Karmić ptaki, kto to słyszał!

Sivert nie odpowiedział.

Sivert wziął od matki puste wiadro na wodę, po czym przeszli przez podwórze.

- Po co ci to wiadro? - zapytał Sivert, gdy dotarli do spichlerza i stanęli obok siebie w chłodnym, ciemnym po­mieszczeniu.

- Nie jest mi potrzebne, ale chciałam zamienić z to­bą kilka słów bez świadków - zaczęła Mali. - W domu za­wsze ktoś się kręci. Nie ma kąta, żeby ktoś nie podglądał lub nie podsłuchiwał.

Sivert milczał. Usiadł na taborecie obok masywnej beczki i przyglądał się matce.

- A to, co chcesz mi powiedzieć, nie może dojść do ni­czyich uszu, tak? - raczej oznajmił, niż spytał.

Mali zastanawiała się chwilę, od czego zacząć.

- Chciałam w każdym razie pierwsza z tobą porozma­wiać - rzekła i także przysiadła obok. Kolana miała mięk­kie jak z waty.

Sivert milczał. Kreślił niewyraźne figury w rozsypa­nej na posadzce mące i zalegających tu odpadkach. Ma­li przyglądała się jego ciemnym włosom, które wiły się miękko i opadały na kark, a także jego długim, smukłym palcom.

- Chodzi o szkołę rolniczą - zaczęła.

Sivert wyprostował się i spojrzał jej prosto w oczy, ale milczał. Mali odchrząknęła, bo miała wrażenie, jakby coś dusiło ją w gardle. Czuła bolesne drapanie i nie mogła wy­dobyć z siebie głosu.

- Rozumiem, że nie chcesz w tym roku jechać do Vikebukt - ciągnęła niepewnie. - A ja uznałam, że nie mo­gę cię dłużej do tego zmuszać. Postąpisz tak, jak uważasz za stosowne.

- I nie jesteś na mnie zła? - spytał ze zdziwieniem Sivert.

- Nie, nie jestem na ciebie zła - odparła cicho mat­ka. - Liczyłam, że wybierzesz szkolę rolniczą, ale skoro nie chcesz... - Poruszyła się niespokojnie, po czym ner­wowo przygładziła włosy. - Jakże mogłabym być na cie­bie zła? Nie. Zawsze sądziłam, że to ty... że ty zostaniesz tu gospodarzem. Wiesz o tym, bo przecież jesteś najstar­szy i tak powinno być. Ale rozumiem, że muzyka jest w tej chwili dla ciebie najważniejsza, i dlatego nie widzę sensu, byśmy oboje poróżnili się z tego powodu. Zawsze pragnę­łam dla ciebie jak najlepiej, synu - dodała wolno. - Chy­ba wiesz o tym?

- Pewnie, że wiem - odparł łagodnie. W jego oczach rozbłysły żółte plamki. - Ale ty miałaś nadzieję, że bę­dę bardziej... bardziej taki, jakiego mnie sobie wyob­raziłaś, bardziej podobny do ojca. Z tego, co wiem, był świetnym gospodarzem i rolnikiem. Ja chyba jed­nak wrodziłem się w ciebie, bo to ty jesteś artystką, mamo, ale całkiem inną od pozostałych. Znasz się na wszystkim. Prowadzisz gospodarstwo, kierujesz ludź­mi, a jeszcze znajdujesz czas, by tworzyć piękne dzieła. Ja nie jestem taki jak ty, nie posiadam tylu zdolności. Ale rozumiem, jak ważna jest dla ciebie sprawa dzie­dziczenia majątku. Możliwe, że nawet ważniejsza, niż potrafię pojąć. Wierz mi, że bardzo chciałbym cię ura­dować i spełnić twoje oczekiwania - dodał, po czym wy­ciągnął ku niej dłoń i położył na kolanie. - Ale napraw­dę nic nie mogę poradzić.

Mali struchlała na te słowa. Sama to wcześniej prze­żyła; wiedziała doskonale, co to znaczy, gdy nie można zapanować nad uczuciami. Właśnie w ten sposób uspra­wiedliwiała swój własny grzeszny postępek. Wtedy nie umiała sobą pokierować. Przez dłuższą chwilę oboje mil­czeli.

- Jeśli idzie o muzykę... - Sivert utkwił wzrok w mat­ce. - Powiedziałaś, że nie muszę iść do szkoły w tym ro­ku, bo muzyka ma dla mnie ogromne znaczenie.

Wstał. Był wysoki i smukły, a mimo to muskularny i zwinny niczym sarna. Po chwili podszedł do maleńkie­go okienka i wyjrzał na zewnątrz. - Zawsze tak było z mu­zyką w moim życiu: ja i ona to jedno - ciągnął, zwrócony do matki plecami. - Musisz to zrozumieć. Ja tak napraw­dę czuję i nie chcę, żebyś nadal łudziła się jakąś niereal­ną nadzieją. Dla mnie muzyka jest wszystkim, mamo.

Mali skuliła się w sobie jeszcze bardziej. Coś ścisnęło ją boleśnie w żołądku.

- Ale nie możesz żyć tylko...

- Nie trzeba mi wiele do życia - odparł i odwrócił się do niej. - I wiem dobrze, czego chcę. Jadę do Trondheim. Nie teraz, ale za rok lub dwa. Nie wiem, czy jestem dość dobry, ale mam zamiar spróbować. Chcę się wykształ­cić na muzyka. Może nawet zostanę członkiem orkiestry symfonicznej albo...

- Ależ Sivert...

- Mamo, wiem, że takie plany nie muszą się spełnić. Ale będę próbował. Czy ty mnie rozumiesz? Nie spocznę, dopóki nie spróbuję.

Mali pochyliła głowę i poczuła, że ogarniają przygnia­tające uczucie bezradności. Sivert jest szczery. Nie pozo­stawił jej żadnych złudzeń. Nie będzie mogła wspierać się myślą, że to tylko jego chwilowa zabawa w muzykowa­nie, a za rok czy dwa powróci na wieś i zostanie gospoda­rzem z krwi i kości. Obejmie dwór, który ona ma dla nie­go w spadku. On nie chce Stornes i nic na to nie można poradzić!

Sivert niespodziewanie objął matkę ramieniem. Był niemal o głowę od niej wyższy. Przytulił ją mocno do sie­bie i pozwolił, by położyła głowę na jego piersi. Przez dłuższą chwilę stali tak bez słowa. Mali poczuła, że z oczu zaczynają płynąć jej ciężkie łzy. Powoli także i ona wtu­liła się w młode, muskularne ciało syna. Na koniec wes­tchnęła głęboko.

- Mamo, bardzo cię kocham.

Nie była w stanie wykrztusić z siebie ani słowa, kiwnę­ła jedynie głową, wciąż przytulona do Siverta.

- Zawsze będę tu wracał - dodał spokojnie.

- Tak - wyszeptała. - I to jest dla mnie najważniej­sze, pamiętaj, żebyś nigdy o nas nie zapomniał. Bo ty spo­śród wszystkich dzieci zajmujesz w moim sercu szczegól­ne miejsce. Właściwie nie powinnam tego mówić, ale tak jest naprawdę. Tak zawsze było, nie wiem doprawdy, co ta­kiego w tobie jest. Może dlatego, że jesteś pierworodnym - dodała.

Sivert ujął jej twarz w dłonie i skierował ku sobie. Przez moment Mali miała wrażenie, że nogi odmówią jej posłuszeństwa i upadnie. Tak jakby właśnie spoglądała na Jo. Jakby stała w jego objęciach i tonęła w przepastnej studni jego tygrysich oczu z charakterystycznymi żółtymi plamkami. Odsunęła się delikatnie od syna, po czym po­gładziła go po policzku.

- Nikt nie rezygnuje z dziedzictwa - powiedziała ci­cho. - Ale nie mam serca patrzeć, jak usychasz z tęsknoty za innym życiem - dodała Mali. - Proszę cię jednak, za­chowajmy to przez jakiś czas w tajemnicy. Nie ma prze­cież pośpiechu. Niech czas będzie naszym doradcą. Sivert przytaknął, po czym wypuścił Mali z objęć.

- Dziękuję, mamo - odparł łagodnie. - Tak się bałem, że będziesz... że cię stracę. Że nie będziesz chciała mnie znać, jeśli...

- Nie, tak się nigdy nie stanie, synu - odpowiedziała, po czym skierowała się ku drzwiom. - Nigdy.

Przez resztę dnia Mali snuła się niczym we śnie. Kręciła się między spichlerzem a pralnią, przygotowywała posił­ki, wydawała dyspozycje służbie, zajmowała się zwierzę­tami. Ale jej myśli wciąż krążyły zupełnie gdzie indziej.

Rozmowa z Sivertem przebiegła inaczej, niż to sobie zaplanowała. Mimo to postanowiła, że pozwoli mu te­go lata samemu decydować, co chce robić. Zdała sobie sprawę, że nie ma co marzyć o szkole rolniczej, w każ­dym razie nie wcześniej niż przyszłej jesieni. Bo wcale nie zamierzała się poddawać, choć wiedziała, że dysku­sje z Sivertem nie mają na razie sensu. Ale kiedy rozma­wiali we dwoje w spichlerzu, nie potrafiła się mu przeciw­stawić. Dostrzegła, jak ważna jest dla syna muzyka. I, jak twierdził, nie może na to nic poradzić.

Niech więc chłopak, w imię Boże, ma swobodę wybo­ru. Cóż bowiem innego mogła uczynić? Zgodziła się, choć trawił ją żal. Narastała w niej wielka nienawiść do Joha­na. W końcu to on wygrywa, ale o tym nikt nigdy nie mo­że się dowiedzieć. Mali musi znaleźć sposób, żeby to jakoś wytłumaczyć, gdy przyjdzie odpowiedni czas. Na razie nie trzeba się spieszyć.

Gdy skończyli doić krowy, Mali nie wyszła z obory.

- Ingeborg, możesz wracać - rzekła. - Ja tu jeszcze zostanę i zajrzę do tego cielaczka, co się wczoraj urodził. A potem jeszcze wejdę na strych i sprawdzę, ile nam zo­stało siana.

- Nie chcesz, żebym ci w czymś pomogła?

- Nie, wszystko już obrządzone - powiedziała Mali. - Chcę się tu rozejrzeć - powtórzyła.

Podeszła do zagrody, w której cielak, urodzony nie­spełna dobę temu, próbował ustać na cienkich, długich i słabych nóżkach. Był to śliczny młodziutki byczek. Nie zdecydowali jeszcze, czy go zatrzymają, czy też dadzą na ubój. Może podkarmi się go przez jakieś pół roku, a potem sprzeda. Nadeszły trudne czasy i chociaż w Stornes niko­mu głód nie doskwierał, to i oni musieli oszczędzać wszę­dzie tam, gdzie się tylko dało.

Mali wyciągnęła rękę w stronę cielaka, który bez wa­hania pochwycił jej palec i zaczął łapczywie ssać. Szorst­ki język drapał jej skórę, a ślina ściekała zwierzęciu z ak­samitnych warg.

- Ciekawe, co też z ciebie wyrośnie? - rzekła do siebie Mali i pogładziła zwierzę po łbie. - I co w ogóle stanie się z nami - dodała w zadumie.

Oparta o ścianę boksu poczuła, że ogarniają fala bez­miernej rezygnacji i smutku. Wcześniej jej się to raczej nie zdarzało. Nigdy nie pozwalała sobie na chwile słabości i natychmiast przeganiała złe myśli. W każdej sytuacji po­trafiła znaleźć jakieś rozwiązanie. A teraz niespodziewa­nie zabrakło jej siły, by wziąć się w garść. Zadręczała się myślą o synu, który wkrótce ją opuści. Będzie za nim bar­dzo tęsknić. Wyglądało na to, że trud wkładany przez dłu­gie lata w budowanie czegoś trwałego na nic się nie zdał. Wiedziała, że życie i tak potoczy się dalej. Najpewniej Oja przejmie gospodarstwo, ale to już nie będzie to samo.

Myślała też o tym, co piszą w gazetach, o tym, jak lu­dziom źle się powodzi. O głodzie, bezrobociu i biedzie. O chłopach, którzy zmuszeni są opuszczać swoje maleń­kie zagrody. Dzięki Bogu w Stornes taki los nikogo nie spotka. To istny cud, że udało im się uratować pieniądze, zanim banki zbankrutowały. Przez moment Mali stanęła przed oczami ściana izby jadalnej, pod którą ona i Havard ukryli pieniądze, które wcześniej pobrali z banku w Kristiansund. Szkatułka z gotówką z latami coraz bardziej się napełniała. Mali sprzedała kilka dużych prac, a go­spodarstwo, sprawnie prowadzone przez Havarda, dawało niezłe zyski. Większość zarobionych pieniędzy odkłada­li w szkatułce, a robili to zwykle wieczorami, kiedy wszy­scy mieszkańcy dworu udali się już na spoczynek. Dobrze było wiedzieć, że jest trochę gotówki na czarną godzinę, zwłaszcza w tych trudnych czasach. A teraz Sivert z tym swoim wyjazdem... Jakby ich dwór wcale nie był tak wiele wart!

Mali wyprostowała plecy i cofnęła mocno już obliza­ną dłoń sprzed pyska cielątka. Nie, nie może sobie pozwo­lić na takie ponure myśli. Stornes to Stornes. Trzeba dbać o ziemię i gospodarkę, bo dwór musi pozostać w rodzinie jeszcze przez wiele pokoleń. Nieważne, kto go przejmie. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości!

Opłukała ręce w wiadrze z wodą i wytarła je do su­cha. Wolno zsunęła z głowy chustkę, której zwykle uży­wała w oborze, i powiesiła ją na haku. Odwiązała z tyłu troki szerokiego, ciemnoniebieskiego fartucha i zmie­niła go na ten, który zawsze nosiła w domu. Jeszcze raz objęła spojrzeniem przeżuwające krowy, syte i spokojne w zamkniętych przegrodach. Odwróciła się, by wracać do domu.

Ale gdy przechodziła pod włazem na strych, przez któ­ry zrzucali z góry siano dla krów, przystanęła. Przypo­mniała sobie, że chciała sprawdzić, ile siana jeszcze zosta­ło. Nie dlatego, że nie zaufała Havardowi. Od dnia, kiedy się pojawił w Stornes, dwór znajdował się w najlepszych rękach. Mali lubiła też sama wiedzieć, co się wokół dzieje.

Tak jak powinna dobra gospodyni, pomyślała i jakby bez­wiednie wyprostowała plecy.

Podciągnęła szeroką spódnicę i wspięła się po drabinie na górę aż do włazu. Na strychu panował półmrok. Sta­ła przez chwilę nieruchomo, aby przyzwyczaić wzrok do ciemności. Siana nie zostało już za wiele, właściwie kro­wy dojadają resztki paszy, tak jak mówił Havard. Na ten rok jeszcze wystarczy. Już za kilka tygodni krowy wypu­ści się na pastwiska, i chwała Bogu, bo to najwyższy czas. Gdyby miały dłużej stać w oborze, paszy na pewno by za­brakło.

Mieli teraz cztery młode, ponadroczne jałówki, a ich żarłoczność dało się zauważyć po szybkim ubytku siana. Zachowali też na zimę więcej owiec, niż planowali, prócz tego kilka baranów dobrej krwi. Z ich powodu też szyb­ciej niż zazwyczaj ubywało siana. Na szczęście teraz owce mogły już skubać pierwszą wiosenną trawkę, więc resztę przeznaczy się dla krów. Mali nigdy nie bała się, że za­braknie im paszy. Havard miał wszystko pod kontrolą.

Nagle zaczęła nasłuchiwać. Wydawało jej się, że w po­bliżu ktoś płacze. Nadstawiła uszu i teraz szloch dotarł do niej jeszcze wyraźniej. Płakała dziewczyna.

Mali po cichutku skradała się w głąb strychu. Tuż przy niewielkiej wnęce przy ścianie, gdzie jeszcze leżało tro­chę siana, dostrzegła jakieś cienie. Bezszelestnie przesu­wała się w tamtym kierunku i znowu usłyszała zdławio­ny płacz. Zrobiła jeszcze jeden krok w stronę cieni, po czym zamarła. Serce zaczęło tłuc się w piersi. W ostat­nich promieniach wieczornego światła ujrzała blade, gołe pośladki chłopaka rytmicznie poruszające się nad ciałem dziewczyny. Minęła wieczność, zanim Mali była w sta­nie zareagować. Gdy jednak otrzeźwiała, z głuchym krzy­kiem rzuciła się do przodu, by po chwili zimną jak lód rę­ką chwycić za kark Oję i poderwać go w górę.

- A ty co tu wyprawiasz? - wysyczała z wściekłoś­cią, bo głos odmawiał jej posłuszeństwa. - Co ty wypra­wiasz?

Oja patrzył na nią przerażony. Po omacku szukał spodni, chciał je podciągnąć, ale Mali trzymała go w że­laznym uścisku i nie był w stanie się ruszyć. Po chwili skierowała spojrzenie w stronę siana i tam ujrzała sku­loną Ragnhild, która teraz próbowała poprawić ubranie. Dziewczynka zanosiła się szlochem.

- Coś ty jej zrobił?

Głos Mali siekł powietrze niczym bat. Nie miała poję­cia, skąd ma w sobie tyle siły, ale wciąż potrząsała synem tak, jakby trzynastoletni wyrośnięty młodzik był szma­cianą lalką.

- Coś ty jej zrobił, pytam! - powtórzyła ostro. Oczy miała czarne niczym węgle.

- A co ty myślisz? - odezwał się wreszcie Oja i już znacznie pewniej spojrzał matce w oczy. - Że co chłop ro­bi z babą na sianie?

Dłoń Mali przecięła powietrze i trafiła w twarz syna z taką siłą, że chłopak się zachwiał. Gdyby nadal kurczo­wo nie trzymała go drugą ręką za kark, z pewnością by się przewrócił.

- Masz... masz...

- Zabawiłem się z nią, to prawda - odpowiedział i bez­czelnie patrzył matce prosto w twarz.

Mali popchnęła go tak gwałtownie, że upadł z łosko­tem i grzmotnął całym ciałem w ścianę. Wtedy ona pochy­liła się nad rozdygotaną dziewczyną, która wciąż leżała na ziemi.

- Ragnhild, dziecino - powiedziała łagodnie. - Jak ty się czujesz?

Dziewczyna znowu uderzyła w płacz, kryjąc twarz w dłoniach.

- Tylko nie mów nic matce ani ojcu, proszę - błagała.

- Ale dlaczego się na to zgodziłaś? - zapytała Mali i zaczęła wybierać z jej włosów i ubrania słomę. - Przecież wy jeszcze jesteście dziećmi, i ty, i on. Nie rozumiem.

- Powiedział, że jeśli mu nie pozwolę, to zrobi wszyst­ko, żebyśmy się musieli wynosić ze Stornes, matka, ojciec i ja - wyszeptała Ragnhild tak cichutko, że Mali, aby usły­szeć, co mówi dziewczynka, musiała nachylić się tuż nad nią. - A wtedy... wtedy...

Mali z wielkim trudem wzięła głęboki oddech.

- Czy robił to już wcześniej? - spytała cicho.

Ragnhild przytaknęła.

- Zaczęło się zimą - szepnęła. - Czy teraz będziemy musieli opuścić Stornes? - spytała, wpatrując się w Mali wielkimi z przerażenia oczami.

Mali podniosła się sztywno. Jej wzrok padł na syna, który już zdążył naciągnąć portki i stał teraz niedbale oparty o ścianę.

- Czy to prawda? - zapytała i zrobiła ku niemu krok. Usunął się bezwiednie w obawie przed kolejnym palącym jak ogień uderzeniem. - Straszyłeś Ragnhild po to, żeby ją zaciągnąć na siano?

- Straszyłeś, nie straszyłeś... - rzekł, próbując robić wrażenie hardego i niewzruszonego.

Ale Mali widziała, że zbladł i trzęsie się jak galareta. Bo wcale nie był taki odważny, za jakiego chciał uchodzić. Usta mu drżały.

- To przecież tylko służąca, takich wszędzie mnóstwo. Po co zaraz robić tyle rabanu tylko dlatego, że chciałem sobie...

Mali wymierzyła synowi kolejny policzek. Chłopiec chwycił się za twarz, a w oczach stanęły mu łzy. Jego spoj­rzenie stało się czarne jak bezgwiezdna noc. Teraz ciskał ku matce błyskawice, ale nic nie powiedział. Panicznie się bał, żeby matka nie wpadła w jeszcze większą furię. Bo Mali była naprawdę wściekła. Wściekła i zrozpaczona. Paliło ją uczucie bliskie nienawiści. Co z niego za czło­wiek, skoro wpadł na taki pomysł? I to jej własny syn! Jak wychowała tego chłopaka, że w ogóle nie ma szacun­ku dla drugiego człowieka? Patrzyła na niego i nagle uj­rzała przed sobą Johana.

- Wynoś mi się stąd, ale już! - krzyknęła gniewnie. - Masz iść do swojej izby. Przyjdę tam, jak tylko porozma­wiam z Ragnhild.

- Mali, czy teraz będziemy musieli odejść? - po raz drugi spytała zatrwożona dziewczynka.

- Nie, nie musicie odchodzić - zapewniła Mali i po­głaskała ją delikatnie po policzku. - Jeśli ktoś ma opuś­cić ten dwór, to już prędzej Oja. W Stornes nie ma miejsca dla takich smarkaczy - dodała ze ściśniętym gardłem.

- Nie możesz mnie wyrzucić z gospodarstwa! - zawo­łał łamiącym się głosem Oja. Chyba teraz dotarło do nie­go, że to nie żarty. - Należę do rodu Stornesów. Nie mo­żesz mnie stąd wypędzić.

- Mogę zrobić to, co uznam za stosowne - odparła Mali lodowatym tonem, nie podnosząc wzroku. - Jesteś smarkaczem, Oja. Nawet nie wiem, czy mam jeszcze chęć na ciebie patrzeć - dodała z goryczą. - A teraz możesz odejść!

Gdy pozostała sam na sam z Ragnhild, przysiadła koło niej na sianie.

- Wiesz, że to, co się stało, jest złe, Ragnhild? - spyta­ła cicho.

Ragnhild pokiwała twierdząco głową.

- Nigdy więcej nie pozwól, żeby ktokolwiek straszył cię w ten sposób. Pamiętaj - powiedziała zdecydowanie Mali.

- Ale Oja powiedział...

- Niestety, Oja nie jest jedyny, który tak czyni. Za­dufani w sobie chłopcy z bogatych rodzin albo dziedzice uważają, że mogą cię mieć tylko dlatego, że jesteś od nich biedniejsza. Nigdy, przenigdy nie opowiadaj, kim jesteś. Jesteś tak samo ważna jak każda dziewczynka, pamiętaj, proszę. I nigdy nie rób tego z chłopcem, zanim nie spot­kasz tego jedynego, z którym będziesz chciała spędzić ży­cie. Rozumiesz mnie, Ragnhild?

- Ale ja się bałam, że będziemy musieli... Mama i ta­ta mówili, że teraz są takie trudne czasy. Pomyślałam, że jak będzie trzeba opuścić Stornes, to...

- Powinnaś wtedy najpierw przyjść do mnie albo do mamy - odparła Mali. - Oja to tylko przemądrzały chły­stek. To nie on decyduje, co się stanie w tym dworze. A to, co zrobił... - Mali westchnęła ciężko i z drżeniem w gło­sie dodała: - Na takie zachowanie nigdy nie było i nie bę­dzie przyzwolenia tu, w Stornes, i to powinnaś już chyba pojąć.

Przez chwilę obie nie odzywały się ani słowem. Płacz dziewczynki powoli ustawał. Od czasu do czasu Ragnhild jedynie pochlipywała.

- Czy miałaś już krwawienia? - spytała Mali. - Mam nadzieję, że mama opowiedziała ci o tym. Wiesz chyba, że każda dziewczynka jeden raz w miesiącu ma krwawienia, kiedy... kiedy już dorośnie, można powiedzieć - dorzuciła z zakłopotaniem.

- Krwawienia? - Ragnhild spojrzała na Mali wielkimi ze zdumienia oczyma. - Jakie krwawienia?

Ach, więc Ane jeszcze nie zdążyła uświadomić córki, pomyślała Mali. Trochę ją to zdziwiło. Wydawało jej się, że Ane będzie umiała porozmawiać z dziewczynką i przy­gotować ją na to, co może się zdarzyć w każdej chwili. Ragnhild mogła już przecież mieć pierwszą menstruację. Może Ane sądziła, że jest jeszcze dość czasu, bo Ragnhild ma przecież dopiero dwanaście i pół roku. Ale nigdy nie wiadomo, zwłaszcza gdy miesiączka pojawia się po raz pierwszy. U Ragnhild, na szczęście, nie zaczął się jeszcze czas dojrzewania, pomyślała Mali i odetchnęła z wyraźną ulgą. Nie ma zatem obawy, że Ragnhild zajdzie w ciążę.

- Jeśli chodzi o te krwawienia, zapytaj któregoś dnia swoją mamę. Ona ci wszystko opowie - podpowiedziała Mali.

- Ale ty nic jej nie powiesz, Mali? - powtórzyła dziew­czynka z trwogą w głosie. - Ona by zaraz wygadała ojcu, a wtedy...

No właśnie, co wtedy? - zastanawiała się Mali. Mogła sobie jedynie wyobrazić, co zrobiłby Havard, gdyby się do­wiedział, że jakiś dwunastoletni smarkacz zmusza jedną z jego córek do współżycia. Na samą myśl o tym jej ciałem wstrząsnął lodowaty dreszcz.

- Nie, nic nikomu nie powiem - obiecała i delikatnie objęła dziewczynkę ramieniem. - Nigdy więcej już o tym nie wspomnimy. I nie bój się, że Oja cokolwiek wygada. Ja już się postaram o to, żeby słowa nie pisnął. Możesz być spokojna - dodała zmęczonym głosem.

Ragnhild pokiwała głową, po czym oparła się o ramię Mali i cicho westchnęła.

- Dziękuję - wyszeptała. - Jesteś taka dobra, Mali.

Mali nie odpowiedziała. Siedziała bez ruchu, trzyma­jąc w ramionach dziewczynkę, gładziła ją po głowie i od czasu do czasu wybierała z jej odzienia resztki siana.

- Ale ty musisz mi za to coś obiecać - dorzuciła. - Mu­sisz mi dać słowo, że nigdy nikomu nie pozwolisz przymu­sić się do tego, co tu robiliście. Nigdy więcej! Jesteś war­tościową dziewczynką i żaden mężczyzna nie ma prawa poniżać cię w taki sposób. Zapamiętaj to sobie dobrze. Nie oddawaj się nikomu, jeśli sama, z własnej woli, nie bę­dziesz tego pragnęła. Możesz mi to obiecać?

Ragnhild wyciągnęła do Mali brudną rączkę i z powa­gą skinęła głową.

- Obiecuję ci, Mali - odparła niskim głosem.

- A teraz pójdziesz do obory, ogarniesz się i porządnie umyjesz, zanim wrócisz do domu. Twoi rodzice także nie­długo zejdą z pola. Najlepiej zapomnij o tym, co się dzi­siaj stało, i już nigdy z nikim o tym nie rozmawiaj.

- Nigdy - powtórzyła Ragnhild i spojrzała na Mali skupionym, poważnym wzrokiem. - Nigdy, nigdy.

I to z pewnością się jej uda, pomyślała Mali, po czym wstała i pomogła dziewczynce się podnieść. W końcu ma­ła skrywała swoją tajemnicę od początku zimy. Co do te­go Mali nie miała najmniejszych wątpliwości.

- Idź już, Ragnhild - odrzekła i przepuściła dziew­czynkę przodem. - Powinnaś być w domu, zanim ktokol­wiek zacznie się zastanawiać, gdzie się podziewasz.

Gdy stanęły przy wejściu, Ragnhild puściła dłoń Mali, a po chwili raz jeszcze spojrzała na kobietę swymi okrąg­łymi jak monety oczyma. Zaraz potem zniknęła przy wyj­ściu.

Kiedy Mali weszła do izby, w której sypiali chłopcy, syn siedział na stołku przy oknie. Słysząc jej kroki, pospiesz­nie wstał.

- Zdajesz sobie sprawę z tego, czego się dopuściłeś? - spytała Mali półgłosem, w pełni świadoma, że w domu pa­nuje idealna cisza.

Skinął głową, ale nie podniósł wzroku.

- Nigdy nie przyszło mi do głowy, że zamiast syna do­czekam się takiego drania - ciągnęła Mali. - Czy ty poj­mujesz, że to, co zrobiłeś, jest karalne? Ragnhild to jesz­cze dziecko. Jest w takim wieku, że nikt nie ma prawa tknąć jej ciała! Poza tym ty też jesteś jeszcze za młody na takie sprawy - dodała. - Ale najgorsze, że zmusiłeś ją szantażem, że ją straszyłeś. A wszystko dlatego, że, nie wiedzieć czemu, uważasz się za lepszego od niej.

Oja usiadł na brzegu łóżka i westchnął ciężko.

- Ta historia nigdy nie może wyjść poza te cztery ścia­ny. Nikt nie może się o tym dowiedzieć, rozumiesz? - po­wtórzyła dobitnie. - Ani pary z gęby. Dobrze wiem, co z ciebie za gagatek; już cię korci, żeby się zacząć prze­chwalać. Ale jeśli piśniesz choć słówko albo jeśli choć raz zbliżysz się do Ragnhild czy do innej dziewczyny wbrew jej woli, nawet jak będziesz zupełnie dorosły, to nie zawa­ham się ani chwili, po prostu wypędzę cię z domu na zbi­ty pysk! Rozumiesz? Wyślę cię daleko stąd i powiem, że masz nie po kolei w głowie i dlatego nie możemy odpowia­dać za ciebie tu we dworze.

Oja podniósł na matkę wielkie ze zdumienia oczy.

- Nie możesz... - zaczął.

- Chcesz mnie wypróbować? - odcięła się lodowato Mali. - Nie radzę, synu.

Chłopak zgarbił się i kurczowo zacisnął dłonie na kra­wędzi łóżka.

- Zrozumiałeś?

Głos Mali był niski i pełen nienawiści.

Chłopak wolno pokiwał głową.

- Spójrz mi w oczy i odpowiedz - nakazała z zaciśnię­tymi ustami.

- Tak, rozumiem - odparł chrapliwie.

- A jeśli uważasz się za skrzywdzonego, ty przemą­drzały łobuzie, i sądzisz, że będziesz mógł się kiedyś na mnie odegrać, to pamiętaj, że ze mną nie ma żartów. Już ja sobie dawałam radę z gorszymi od ciebie. Niech nikt się lepiej ze mną nie próbuje. A już na pewno nie ty! Bo będziesz skończony w tym domu. I to na dobre - dodała zacietrzewiona, po czym odwróciła się na pięcie i w oka­mgnieniu zniknęła za drzwiami.

Stąpając cicho, skierowała się na strych, do swojej sy­pialni, którą dzieliła z Havardem. Bez sił opadła na krze­sło przy oknie, oparła brodę na dłoniach i zaczęła gorz­ko płakać. Bolał ją brzuch, miała też wrażenie, jakby ktoś ściskał ją za gardło, że traci oddech. Przecież nie mo­że powiedzieć Havardowi. Ten ciężar znowu przyszło jej dźwigać samotnie.

Po jakimś czasie podniosła się, opłukała twarz zimną wodą i przygładziła włosy. Wzięła głęboki oddech i wy­prostowała plecy. Otworzyła drzwi i powoli zeszła na dół. Wydawało jej się, że nogi zaraz odmówią jej posłuszeń­stwa. Ciężar stawał się coraz większy.

ROZDZIAŁ 4

- Atmosfera w domu jest jakaś ponura - stwierdził Havard któregoś wieczoru, gdy Mali już się położyła. Przyciągnął ją do siebie i delikatnie pogłaskał po włosach. - Powiedz mi, Ma­li, co cię znowu tak trapi?

- Nie, nic takiego - odparła wymijająco. - Jestem teraz ta­ka zmęczona, bo tyle spraw mam na głowie. Cały dzień to pi­łowanie drewna, a tu we dworze też zawsze jest coś do roboty. Myślę, że po prostu jesteśmy wszyscy wyczerpani - dodała.

- O nie, to coś jeszcze - upierał się Havard. - Dobrze cię znam. Coś cię dręczy, a ja podejrzewam, że znowu chodzi o Siverta. Niedługo wyjeżdża i tobie trudno to znieść. Rozumiem cię - przyznał i przytulił ją mocniej. - Ale on jesienią wróci. Na początku września, sam powiedział. Ostatnio z nim roz­mawiałem. Ten czas szybko zleci, zobaczysz. Zaraz lato i żni­wa, tyle spraw, którymi się trzeba zająć, że nawet się nie obej­rzysz.

Mali nie odzywała się. Leżała sztywno obok męża i wciąż milczała. Wcale nie miała ochoty rozmawiać o tym, co leży jej na sercu.

- Ale czuję, że to nie dotyczy tylko Siverta - drążył Havard. - Czy wy się z Oją pokłóciliście? Ostatnio prawie się do siebie nie odzywacie, przecież to widać gołym okiem. Po­wiesz mi, co się stało?

- Oja to przemądrzały smarkacz, który myśli, że jest lepszy od innych - oznajmiła krótko Mali. - Kilka dni te­mu mieliśmy ostrą wymianę zdań na ten temat. Ale on nie znosi strofowania i podejrzewam, że humor mu się nie po­prawi do końca wakacji.

- Czy ty czasem trochę nie przesadzasz? - Havard za­bawił się kosmykiem jej włosów, uśmiechając się dobrotli­wie. - Chłopiec przechodzi trudny okres. Wydaje mu się, że jest dorosły, i chce się zachowywać jak dorosły. Często tak bywa, kiedy młody człowiek chce wyrwać się spod maminej spódnicy - dodał.

- Oja nigdy nie trzymał się mojej spódnicy - odparła Mali z goryczą i odsunęła się nieco. - Ale ma te same pa­skudne cechy co jego ojciec, a ja nie mam zamiaru tego znosić. Powiedziałam mu to jasno - oświadczyła zmęczo­nym głosem.

Gdyby tylko Havard wiedział, pomyślała. Wtedy na pew­no nie przyszłoby mu do głowy brać chłopaka w obronę.

- Ale w ten sposób trudno poprawić sytuację - zauwa­żył Havard. - Oja jest synem Johana, czy ci się to podo­ba, czy nie, i nic dziwnego, że odziedziczył po nim niektó­re cechy. A przecież kiedyś to ty zdecydowałaś się wybrać Johana - dodał i pociągnął ją za lok. - Cokolwiek by mó­wić, bracia są do siebie tacy niepodobni - mruknął pod nosem. - Nie mają chyba ani jednej cechy wspólnej.

Mali oblała fala gorąca. Nie zamierzała ciągnąć tej dyskusji. Kryło się w niej tyle przemilczeń i kłamstw, że nieopatrznie mogła popełnić błąd. Powiedzieć coś, co niosłoby ze sobą brzemienne w skutki następstwa.

- Rozmawialiśmy o tym już nie raz, o ile sobie przypo­minam - ucięła krótko. - Nie są do siebie podobni. Trud­no nawet znaleźć dwóch tak odmiennych jak Oja i Sivert. Ale tak już jest, jak się ma dzieci - westchnęła, kierując rozmowę na inne tory. - Bywa, że wyrastają na zupełnie innych ludzi, niż byśmy chcieli.

- No wiesz, ani ja, ani ty też nie byliśmy tacy, jak chcieli nasi rodzice - zaśmiał się Havard. - Pamiętam, że mój ojciec nieustannie na mnie narzekał. Nigdy nie zrobi­łem nic tak, jak by on sobie życzył. Tylko najstarszy w do­mu coś znaczył. Taki już był ten mój ojciec. A ty... ty też, zdaje się, nie byłaś aniołkiem. Przyznaj, że twoi rodzice, tam w Buvika, też mieli się o kogo martwić - śmiał się do­brotliwie. - Wszystko jednak z czasem się układa. W koń­cu musisz przyznać, że mamy czwórkę dobrych dzieci.

- Może i tak - odpowiedziała z wahaniem, po czym podciągnęła koc pod szyję.

- Zimno ci? - spytał Havard i wsunął dłoń pod nocną koszulę żony. - O, jesteś rozgrzana.

- Czuję się zmęczona - ucięła Mali.

- Jesteś skwaszona - stwierdził spokojnie Havard. - Skwaszona i zniechęcona. Czy nie tak było w bajce, że najpierw książę zamienił się w żabę, a potem, kiedy po­całowała go księżniczka, stanął przed nią piękny mężczy­zna? To pewnie można i odwrotnie. Ty jesteś tą księżnicz­ką przemienioną w żabkę, a kiedy ja cię pocałuję, to...

Zanim Mali zdążyła się odwrócić, Havard uniósł się na łokciach i pocałował ją. Próbowała go odepchnąć, ale był od niej silniejszy. Jego cieple, wilgotne usta wędrowały po jej twarzy. Nie chciała tego! Miała głowę pełną zmar­twień, a ostatnie, o czym mogłaby teraz myśleć, to swawo­le w łóżku.

Westchnęła. Sivert zaczął się już pakować do wyjaz­du, a Oja ledwie się do niej odzywał. Co chwilę napotyka­ła utkwione w siebie wielkie oczy Ragnhild. Przerażone i niepewne oczy małej dziewczynki. To wszystko przele­wało kielich goryczy. Ponadto źle się czuła, udając wo­bec Ane, że wszystko jest, jak należy. Co jednak mogłaby jej powiedzieć? Rozważała to po wielekroć. Może mimo wszystko powinna z nią porozmawiać? Ale za każdym ra­zem odrzucała tę myśl. Nie potrafiła sobie wyobrazić, ja­kie by to mogło mieć następstwa. Mali czuła się bardzo źle wobec pracowitej i życzliwej służącej, a to pogłębiało z kolei jej narastającą niechęć w stosunku do Oi. To prze­cież on doprowadził do tej nieszczęsnej sytuacji.

Dłonie Havarda coraz bardziej zachłannie pieściły ciało Mali. W końcu kobieta schwyciła ramię męża i ode­pchnęła mocno.

- Jestem zmęczona, Havard! - powtórzyła z naciskiem i z powrotem naciągnęła koszulę nocną, która teraz nawet nie zakrywała jej brzucha. - Czy chociaż raz nie możesz tego uszanować?

Puścił ją natychmiast, po czym sam odwrócił się na plecy.

- Oczywiście, że nie będę cię zmuszał - powiedział spo­kojnie. - Chociaż raz... - powtórzył i skierował na nią swój wzrok. - Czy ja cię często zmuszam wbrew twojej woli?

- Nie, naprawdę, wcale tak nie myślałam - odparła za­kłopotana Mali. - Przecież wiesz, jak bardzo cię kocham, i chciałabym... Havard, wiesz dobrze, że uwielbiam twoją bliskość. Pragnę ciebie tak samo mocno, jak ty mnie. Ale akurat teraz... teraz tyle spraw mam na głowie i jestem po prostu taka zmęczona - powtórzyła.

- W takim razie mam nadzieję, że będziesz dobrze spa­ła - rzekł Havard, odwrócił się do niej plecami i szczel­nie opatulił kocem. - I może jutro ubędzie ci tych spraw, które tak cię trapią. Ale ostatnio to nic nowego, bo ciągle masz jakieś zmartwienia. Widzę to w twoich oczach - do­dał. - Zresztą zawsze tak było, odkąd ja się tu pojawiłem. I z czasem nic się nie zmienia na lepsze.

Mali zmartwiała. Była przekonana, że udaje jej się za­chować pozory i nikt nie dostrzega, że skrywa głęboką tajemnicę. Powinna się była jednak domyśle, że Havard widzi to, czego nie zauważają inni. Jest bardzo spostrze­gawczy i zna ją zbyt dobrze.

- Nie jest aż tak źle - rzekła uspokajająco i poklepała go po plecach. - Od czasu do czasu zawsze pojawiają się jakieś kłopoty. Zwłaszcza jeśli chodzi o dzieci - powtórzy­ła.

- To prawda - odparł, nie odwracając się. - Ale kłopo­ty to zupełnie co innego niż prawdziwy ciężar. A ja wiem, że właśnie taki ciężar w sobie nosisz, Mali. Jestem przy tobie, o ile kiedyś uznasz, że chcesz się nim ze mną po­dzielić. Zresztą nieraz ci to już mówiłem - zakończył.

Mali leżała bez słowa, otuliła się jedynie mocniej ko­cem.

- Dziękuję - wyszeptała.

Jak by to było wspaniale porozmawiać z Havardem o wszystkim, pomyślała. Ale tego ciężaru, który nosiła, nie mogła, niestety, z nikim dzielić. Nawet z Havardem. Wówczas z pewnością zostawiłby ją, była o tym bardziej niż przekonana. Któż by jej przebaczył to całe zło, które­go się dopuściła, a szczególnie to, co zrobiła Havardowi. Mali nie mogła nawet znieść myśli, co by się stało, gdyby straciła Havarda. Nie, tylko nie jego.

Kiedy Sivert opuścił dwór, Mali poczuła się tak, jakby w domu zawaliła się jedna ze ścian. Była przygotowana na to, że będzie jej brakować syna, bo przecież poznała to uczucie, kiedy wyjechał do szkoły w Todalen, ale wtedy wydawało się to wszystko jakieś inne. Szkoła była bliżej, a ona wcale tak bardzo się o syna nie musiała martwić. Teraz niepokój o Siverta jej nie opuszczał ani na moment, chociaż nie umiała powiedzieć, dlaczego. Może dlatego, że nagle dojrzał? Teraz był dorosłym, przystojnym męż­czyzną. Choć z drugiej strony wydawał jej się nadal ta­ki młody, taki ufny. Mali obawiała się, żeby nie wplątał się w jakieś kłopoty, szczególnie z dziewczętami. Mógł dać się łatwo oszukać albo skrzywdzić. Albo związać z kobietą, która nie byłaby dla niego odpowiednią partią.

Bo Mali była przekonana, że Sivert nie ma doświadcze­nia z dziewczętami. W każdym razie nigdy nie zauważy­ła, żeby okazywał im jakieś większe zainteresowanie. Sivert nigdy też nie wymieniał imienia żadnej dziewczyny, w każdym razie Mali na pewno nic takiego nie słyszała. Dla Siverta istniały tylko skrzypce, tylko muzyka. W tej sytuacji nietrudno doświadczonej w podbojach kobiecie uwieść młodego chłopaka. A Mali była pewna, że prędzej czy później tak się stanie. Żeby tylko nie dał się namówić na coś głupiego, pomyślała i poprawiła włosy. Szybko jed­nak odrzuciła tę myśl. Dla Siverta muzyka jest znacznie ważniejsza niż kobiety. To skrzypce są jego namiętnością, pocieszała się w duchu.

Westchnęła i rozciągnęła obrus na dużym stole w ja­dalnej izbie. Miała nadzieję, że to ona znajdzie dla sy­na godną kandydatkę na żonę. Prawdę mówiąc, to samo planowała wobec pozostałych dzieci. Może niekoniecz­nie ona powinna dokonać wyboru, ale chciałaby uczestni­czyć w podejmowaniu decyzji, mieć coś do powiedzenia, gdy nadejdzie właściwy czas. Przecież wie, co będzie dla nich najlepsze. A jeśli żadne z nich nie zapyta jej o radę ani nawet o to, co na ten temat myśli? No może z wyjąt­kiem Ruth. Ruth z pewnością będzie słuchała matki. Ale o los Ruth Mali akurat najmniej się martwiła. Dziewczy­na jest skromna, wstydliwa i delikatna. Będzie z niej zna­komita żona dla spokojnego, porządnego rolnika z dużym gospodarstwem, może kilka lat starszego od niej, myśla­ła w duchu. Bo Ruth najpewniej będzie potrzebowała ko­goś, kto się nią zajmie, zaopiekuje, kogoś, kto ją ochroni, będzie dobry, łagodny i doceni umiejętności tej myślącej dziewczyny.

A dwoje pozostałych... Ech, po co się martwić przed­wcześnie, pomyślała. Była przekonana, że zarówno Dor­bet, jak i Oja bez wątpienia przysporzą jej znacznie więcej trosk niż Ruth. Ale postara się mieć ich na oku i wspierać w ważnych sprawach, i to wszystkich, niezależnie od tego, czy im się to spodoba, czy też nie.

Mężczyźni zakończyli wycinkę w końcu maja. Teraz nie było już tak łatwo sprzedać drewno. Nadeszły ciężkie cza­sy i ludzie nie mieli pieniędzy na kupno. Z drugiej strony nieoczekiwanie zaprzestano zakupów drewna na podkła­dy kolejowe potrzebne przy budowie kolei Surnabanen. A stało się tak dlatego, że gdy w tysiąc dziewięćset dwu­dziestym trzecim roku oficjalnie ogłoszono nowe plany budowy kolei, przedsięwzięcie Surnabanen nie zostało w nich uwzględnione. Za najważniejsze uznano połącze­nia komunikacyjne w dystryktach położonych najbar­dziej na zachód. Decyzja ta wywołała przerażenie i złość w całym rejonie Nordmore. Znowu mieszkańcy Sunnmore uzyskali kolejny przywilej, mawiano. Jak zwykle!

- Jacy to oni mocni w gębie, nie nam się z nimi mie­rzyć - z goryczą komentowali mieszkańcy dolin. - Na pewno powysyłali mnóstwo pism i nieraz stukali do drzwi urzędników w Oslo. Ci z Sunnmore nigdy się łatwo nie poddają. Dla nich zwyczajne „nie” nie kończy sprawy. O nie, to ich dopiero zachęca do działania. Pewnie tym razem też było tak samo, a my...

Sytuacja wcale się nie poprawiła, gdy ogłoszono plany budowy kolei; wówczas mieszkańcy Sunnmore ani myśle­li ruszyć choćby palcem i wesprzeć sąsiadów z Nordmore. Oni już dostali to, czego chcieli, a inni niech radzą sobie sami.

- Co za dranie - utyskiwali mieszkańcy północnych okolic na swoich ziomków z południa. - Daj kurze grzędę, a wyżej siędzie, a i tego im jeszcze mało! To dopiero sąsie­dzi!

Najgorzej mieli się ci wszyscy, którzy przez długi czas skupowali i przechowywali drewno na podkłady kole­jowe z myślą o oczekiwanej budowie. Ci stracili najwię­cej. Wśród ludzi narastała niechęć do mieszkańców z po­łudnia, która coraz częściej odbijała się na codziennych kontaktach, także na handlu. Nie mówiąc już o bliskich związkach. Jeszcze przez długie lata małżeństwo z miesz­kańcem z Sunnmore było bardzo źle widziane. Do dziś właściwie niewiele się zmieniło, pomyślała któregoś ma­jowego popołudnia Mali, widząc powracających z wycin­ki mężczyzn z ostatnim ładunkiem drewna. Surnabanen, z budową i rozwojem, z którymi wszyscy wiązali takie na­dzieje, jak na ironię wywołała poważne zatargi między mieszkańcami obu sąsiadujących dystryktów: Sunnmore i Nordmore. A jeszcze niejeden sprytnie podgrzewał wro­gie nastroje, więc niechęć z pewnością szybko nie ustąpi miejsca przyjaźni.

Nadszedł ciepły, słoneczny czerwiec. Morze we fiordach wygładziło się, lustrzanej tafli nie mąciła żadna zmarszcz­ka. Wszędzie pachniało bzem, okna całymi dniami otwiera­no na oścież i wreszcie można było zrzucić ciężkie, ciemne okrycia. Mężczyźni wkładali bawełniane spodnie, a kobie­ty przewiewne sukienki. Wietrzono skóry, trzepano ple­dy i chowano je w kufrach. Teraz za nakrycie wystarczały lekkie koce. Dnie stały się dłuższe, a wieczory i noce jas­ne. Góry aż do późnych godzin nocnych spowijały bajeczne fiolety, a śnieg, który jeszcze miejscami zalegał na szczycie Stortind, powoli poddawał się letnim promieniom słońca. W końcu zupełnie zniknął, ukazując majestatyczne wzgó­rze w całej krasie. Nadeszło lato.

- No, wreszcie drewno z pastwisk poskładane - oświad­czył któregoś dnia Havard.

Właśnie siedzieli przy stole, spożywając popołudniowy posiłek.

Mężczyźni zdążyli wrócić po dwudniowej pracy na górskich pastwiskach, gdzie wycinali i układali drewno.

- Dobrze byłoby pobyć tam przez kilka dni - dodał Havard, po czym grubo posmarował sobie masłem kolej­ną pajdę chleba. - W górach jest teraz naprawdę pięknie.

W pracy na gospodarce nie mogli liczyć na długi odpo­czynek. Każda pora roku wiązała się z określonymi obo­wiązkami. Nie było mowy o tym, żeby coś odłożyć i tak po prostu wyjechać.

- Nie moglibyśmy pojechać tam chociaż na kilka dni? - zapytała Ruth i spojrzała prosząco na ojca. - Gór­ska hala to najpiękniejsze miejsce, jakie znam. Gdybyśmy mogli tam zostać, przenocować...

- A gdzie ty się tam chcesz wybierać? - zapytał Oja. - Tam się przecież nic nie dzieje, poza tym, że dopadnie cię rój komarów.

- W górach jest tak niezwykle cicho - odparła z roz­marzeniem Ruth. - Można w spokoju porozmyślać.

- A o czymże ty chciałabyś tak w spokoju porozmy­ślać, Ruth? - zapytał ciepło Havard, spoglądając z czułoś­cią na córkę.

Ruth poczerwieniała.

- Nie, o niczym szczególnym - odrzekła i nagle upuś­ciła kromkę chleba posmarowaną stroną na dół. Dziew­czynka jeszcze bardziej się zawstydziła. - Ale... tam... tam jest tak cichutko, że ja...

Przerwała, bo nie miała odwagi więcej wyjaśniać. Wstała, aby przynieść ścierkę i zetrzeć masło ze stołu.

- Być może moglibyśmy się wybrać w góry na ja­kieś dwa, trzy dni, jak już skończymy utwardzać drogę - stwierdził Havard i pogłaskał przechodzącą koło niego dziewczynkę po policzku. - Potem mamy cały tydzień, więc chyba moglibyśmy odpocząć przez parę dni od zajęć we dworze, chociaż co nieco trzeba jednak będzie w tym czasie wykonać. Co na to powiesz, Mali? Pozwolimy sobie na tych kilka dni wolnego w górach?

- Ja się nigdzie nie ruszam - rzekł twardo Oja, zanim Mali zdążyła cokolwiek odpowiedzieć.

- Ani ja - dodała Dorbet. - Trzeba tak daleko iść, a poza tym tam jest nudno.

- Myślę, że mogłoby być bardzo przyjemnie - wtrąciła wreszcie Mali i zerknęła na męża. - Gdyby się nam tylko udało wygospodarować trochę czasu.

Dobrze by nam to zrobiło, pomyślała, spoglądając na fantazyjnie zwisającą nad czołem grzywkę Havarda. Nie­spodziewanie ogarnęła ją fala czułości. Mieli ostatnio tak mało czasu dla siebie, tylko we dwoje. Ale gdyby zabrali Ruth...

- A może Guro z Innstad chciałaby pojechać z tobą? - zwróciła się do córki. - Wtedy wy obie zamieszkałybyście w domku Ane, a ja z tatą w naszym.

- Och, to byłoby wspaniałe! - zawołała Ruth. - Czy mogę pobiec do Innstad i zapytać?

- Najpierw skończmy nasz posiłek - mruknął Havard i posłał Mali długie, porozumiewawcze spojrzenie, co sprawiło, że przeszedł ją przyjemny dreszcz. - A tych dwoje, którzy nie chcą jechać z nami, niech zostanie w do­mu. Może ty, Dorbet, będziesz nawet mogła zamieszkać na ten czas w Innstad razem z Olaug i miałabyś pewną od­mianę - dodał z zadowoleniem w głosie.

Mali nagle dostrzegła trwożliwe spojrzenie Ragnhild.

- Ragnhild, a ty nie dołączyłabyś do nas? - zapytała przyjaźnie Mali.

- Jeśli mogę - odpowiedziała cicho i czerwieniąc się, spuściła wzrok. - Ale nie wiadomo, czy Ruth i Guro chcia­łyby, żebym ja...

- O tak, to będzie naprawdę przyjemne, jeśli i ty masz ochotę - odrzekła jak zwykle szczerze i serdecznie Ruth. - Myślałam, że może wolisz zostać, ale...

- Jakby rodzice pozwolili, z chęcią bym pojechała - Ragnhild spojrzała z nadzieją na swojego ojca.

- Jeśli mama nie ma nic przeciwko temu, to ja też nie - odpowiedział Aslak z ustami pełnymi jedzenia.

- Ależ oczywiście, córeczko - dodała Ane. - Skoro znajdzie się dla ciebie miejsce, zgadzam się.

Na twarzy Ragnhild dało się zauważyć wyraźną ulgę. Jej wzrok na chwilę podążył w kierunku Oi. Nie miała najmniejszej ochoty zostać z nim sam na sam, zwłaszcza Jeśli Dorbet przeniosłaby się do Innstad. Mali wprawdzie była pewna, że Oja nie zbliżył się do dziewczynki po kar­czemnej awanturze, jaką mu urządziła, bo pytała ją o to kilka razy, jednak ostrożności nigdy za wiele.

- Zatem w tym roku będziemy mieli wakacje - za­śmiał się Havard. - Wygląda na to, że plan jest już opra­cowany.

- No, przecież to twój pomysł - wtrąciła się Mali. - Czyżbyś teraz żałował?

Ich spojrzenia się spotkały. Pełne czułości, młodzień­czego oszołomienia i prawdziwej namiętności, aż Mali po­czerwieniała i o mało nie przewróciła kubka z mlekiem.

- Nie, w żadnym razie nie żałuję. Wręcz przeciwnie, dawno się tak nie cieszyłem jak teraz - odparł spokojnie, lego śnieżnobiałe zęby błysnęły w szerokim uśmiechu.

- No to jedziemy na wakacje w góry - zawtórowała rozradowana Mali. - Kończcie jak najszybciej tę drogę, ale nie zapomnijcie o wykopaniu rowów, bo tak czy siak, nie możemy pozwolić sobie na długą nieobecność. Czeka nas w tym roku położenie nowej warstwy darni na dachu w oborze i dobrze byłoby to zrobić dość szybko.

- Pokrycie dachu to jedno - wtrącił Havard, nalewa­jąc sobie szklankę mleka. - Z tym nie będzie problemu, bo skrzykniemy do pomocy mężczyzn z pozostałych dworów, więc sądzę, że pójdzie nam sprawnie, mimo że to czaso­chłonna robota. Tak naprawdę jestem bardzo zadowolony z tego, że w ubiegłym roku pokryliśmy dach nad izbą ja­dalną. Teraz mamy na długo spokój.

- No właśnie, robota przy dachu nie idzie wcale tak szybko - dodała Mali. - Nawet jak pomagają mężczyźni z dworów i gospodarze z mniejszych domostw. Jedna rzecz to uporać się z robotą tu w Stornes, ale przecież nie łatwo ich namówić, bo wędrują od domu do domu i zacią­gają się do prac w innych gospodarstwach. Dachy we dwo­rach pokrywa się na nowo prawie każdego roku - ciągnęła Mali. - A przynajmniej tak to wygląda. Rzadko kto po­zwala sobie na to, by przeczekać rok czy dwa lata.

- Nie, aż tak często nie naprawiają dachów - wtrącił się Aslak i rękoma podparł obolały krzyż. Od dłuższego czasu po pracy przy wycince miewał bóle pleców. - Dach kryty darnią trzyma się dobrych kilka lat.

- To prawda - przyznał Havard. - Ale nie licząc za­budowań, które znajdują się w każdym dworze - kuźnia, szopa na łodzie, letnia obora i jeszcze budynki w górach, na pastwiskach. Wychodzi na to, że każdego roku trzeba od nowa przykrywać jakiś dach. Na szczęście czasem wy­starczy je tylko trochę podreperować - dodał. - Wyrzucić przegniłą deskę i uzupełnić darń tam, gdzie się wykruszy­ła albo zapadła.

- Słyszałem, że w okolicach Surnadalen kładą jakieś nowe dachy - do rozmowy włączył się Olav. - Może z cza­sem warto by się tym zainteresować.

- Tak, tak, sam ostatnio taki widziałem w Surnada­len - odpowiedział Havard. - Nawet rozmawiałem z chło­pem, który go krył, a jakże. Liczy, że te nowe dachy będą się trzymać, jak należy. Ale zanim się zdecyduję, wolę od­czekać parę lat i zobaczyć, jak to wyjdzie. Ten nasz nad iz­bą jadalną poleży sobie na razie aż do następnej naprawy. Nie po to harowaliśmy przy nim rok temu, żeby go zaraz zrywać, co to, to nie - stwierdził dobitnie. - A wracając do wakacji i wyjazdu w góry - spojrzał na żonę. - Myślę, że wszystko da się pogodzić.

- Nie zapomnij, że i wy obiecaliście pomóc w Oppdal - przypomniała.

- Pamiętam, że mamy pomóc i w Oppdal, i w Innstad - dodał z uśmiechem. - Oj, podjemy sobie w tym roku kaszy ze śmietaną, panowie - stwierdził, klepiąc się ze smakiem po brzuchu. - Wszędzie, gdzie trwają prace przy dachach, nic innego nie podają. A jak robota będzie miała się ku końcowi, sądzę, że właśnie ta potrawa będzie nam wycho­dzić bokiem - zaśmiał się. - To dopiero! Ileż to się czło­wiek naje takiej kaszy w ciągu całego roku, co? - spojrzał pytająco w stronę Aslaka i Olava, a oni pokiwali głowa­mi. - Powiem wam, że lubię tę sąsiedzką pomoc. Nawet gdy człowiek siedzi i upycha na dachu darń, można sobie pogadać o tym i o owym.

Havard wstał od stołu.

- Skoro planujemy nowy dach i utwardzamy dro­gę, należą nam się wakacje - zakończył wesołym głosem i podszedł do Ruth, otaczając ją ramieniem. - Bardzo się z tego cieszę.

Mali również była zadowolona. Spojrzała na męża: wi­dok postawnego, atrakcyjnego mężczyzny, który w dodat­ku należy do niej, sprawił, że poczuła przyjemne łaskota­nie w podbrzuszu. Wspaniale będzie oderwać się od prac na gospodarce i od codziennych obowiązków, choćby na kilka dni. Odsunąć od siebie wszystkie troski i wśliznąć się do wąskiego posłania w zabudowaniach na hali u boku Havarda. Spędzić w błogiej ciszy kilka letnich nocy, nie myśleć o ni­czym, wypoczywać. Nie robić nic innego, tylko chłonąć peł­nię lata i rozkoszować się wzajemną bliskością. Bo obecność trzech dziewcząt w niczym im nie przeszkodzi.

- Ja także bardzo się cieszę - powiedziała Mali.

Havard posłał jej ciepły uśmiech i mrugnął zalotnie, a Mali znów poczerwieniała. Przez krótką chwilę poczuła się jak młodziutka dziewczyna. Zakochana i pełna ocze­kiwań.

Piękna pogoda wciąż się utrzymywała. Kiedy już postano­wili, że udadzą się na kilka dni w góry, Mali zaczęła się oba­wiać, że ich plany pokrzyżuje deszcz i mgła. Przy takiej po­godzie trudno wytrzymać w dolinie, a co dopiero wysoko w górach. Tam wysoko w porze opadów i mgły robi się wyjąt­kowo nieprzyjemnie. A Mali coraz bardziej cieszyła się na te wolne dni. Ciężar i troski, jakie odczuwała wcześniej, znik­nęły bez śladu. Przestała już uporczywie rozmyślać o Sivercie i udało jej się przezwyciężyć niechęć, zwracając się do młodszego syna. Ale kontakt między nimi nie uległ znacz­nej poprawie. Oja trzymał się od matki z daleka, ona też nie pragnęła z nim rozmawiać. Nie spuszczała go z oczu i chło­pak doskonale o tym wiedział. Widziała to po chmurnym spojrzeniu, jakie jej posyłał za każdym razem, gdy się mija­li. Mali nie obawiała się już, że Oja zbliży się do Ragnhild. Dostał od niej tak potężną burę, że z pewnością przez dłu­gi czas to popamięta. Ale wcześniej czy później może znów skrzywdzić jakąś nieszczęsną dziewczynę, choćby po to, by zaspokoić cielesne potrzeby. Dojdzie do tego, gdy najgorsze wspomnienia z przygody z Ragnhild zapadną w niepamięć. Ten smarkacz Oja ma to we krwi, pomyślała Mali. Jest prze­konany, że należy mu się wszystko, na co ma ochotę. Tak sa­mo jak jego ojciec.

Wszystko, co było im potrzebne w górach, zapakowali w nosidła przewieszone przez koński grzbiet.

- Masz zamiar wziąć konia? - spytała z zaciekawie­niem Mali.

Była przekonana, że w upale przyjdzie im dźwigać ba­gaże na samą górę.

- No, służba też sobie od nas odpocznie - oświadczył Havard. - Nie tylko my mamy wakacje. Mimo że trzeba wydoić krowy i doglądać gospodarstwa, dni będą tu teraz spokojne. Nasi ludzie też zasługują na chwilę oddechu.

- No, oczywiście - zgodziła się Mali. - Znajdziecie sobie z pewnością jakąś rozrywkę, czymś się zajmiecie, co? - zwróciła się do Ane i Ingeborg, które pomagały wy­nosić pakunki.

- Właśnie o tym rozmawiałyśmy - odpowiedziała z uśmiechem Ane. - Pewnie wypuścimy się ze dwa razy nad fiord, by popływać.

- No, jak tak, to dobrze - stwierdziła Mali. - Teraz, kiedy Dorbet przeniosła się do Innstad, tylko Oję wystar­czy mieć na oku.

- Nie potrzebuję, żeby ktoś miał mnie na oku - wtrą­cił kwaśno chłopiec.

Stał, śledząc, jak ładują pakunki na grzbiet konia. Ma­li spojrzała na niego chmurnym wzrokiem i wtedy chło­pak poczerwieniał.

- Będziesz się zachowywał jak człowiek i robił to, co ci nakazano - stwierdziła krótko. - Nie myśl, że gdy nas nie ma, wszystko ci wolno.

Oja nie odpowiedział. Kopnął z irytacją kilka kamy­ków, wzniecając wokół niewielką chmurę kurzu.

- Wszystko będzie dobrze - załagodziła Ane. - Nic się nie martw i już o tym nie myśl, Mali.

Zadowolona grupka turystów ruszyła w drogę, kieru­jąc się w górę, ku halom. Trzy rozgadane i roześmiane dziewczynki dreptały z przodu. Kilka metrów za nimi stą­pał koń, a na końcu Mali i Havard.

- Czuję się tak, jakbym dopiero co się ożenił - wyznał z radością Havard i otoczył żonę ramieniem. - Długo ma­rzyłem o tym, żeby mieć cię wreszcie tylko dla siebie.

- Nie zapomnij, że dziewczynki są z nami - Mali miękkim ruchem odgarnęła opadający na czoło lok. - Nie będziemy tak zupełnie sami.

- Dziewczynki nie będą nam przeszkadzać - rzekł z tajemniczym uśmiechem. - One mają swoje sprawy.

Mali rozpięła guziki koszuli pod szyją. Havard nie cze­kał na zaproszenie i wsunął tam dłoń, obejmując jej pierś. Mali zadrżała, przywołując go do porządku, i nie pozwoli­ła na dalsze pieszczoty.

- Mogą nas zobaczyć.

- Zobaczą tylko podrygujący koński grzbiet - zaśmiał się Havard i pocałował żonę. - To dlatego postanowiłem go zabrać. Jest tak szeroki, że nikt nie dojrzy, co dzieje się za jego bujną grzywą.

- No nie! Ale ty masz pomysły! - zauważyła z rozba­wieniem Mali.

Tym razem go nie powstrzymywała, gdy jego dłoń ukradkiem powędrowała pod jej bluzkę. Nie spuszczając z oka trzech idących przed nimi dziewczynek, Mali po­zwoliła mężowi pieścić sutek, który twardniał pod deli­katnym dotykiem jego palców. Poczuła rosnące podnie­cenie, gdy w palącym słońcu przemierzali dolinę, a ona pozwalała mu na takie pieszczoty.

- Ależ to obiecujące - szepnął Havard i ucałował gór­ną wargę jej ust. - Zniewalasz mnie, moja kobieto. Chyba cię dziś schrupię.

Mali poczerwieniała.

- Wariat z ciebie - odrzekła, czując, jak ogarnia ją lekkie oszołomienie.

Zatrzymali się nad strumykiem, by ugasić pragnienie. Gdy już mieli ruszać, Ragnhild podeszła do Mali i wzięła ją za rękę. Dziewczynka wyraźnie chciała z nią porozma­wiać. Mali odczekała chwilę, aż pozostali odejdą, po czym spojrzała na Ragnhild.

- Pomyślałam, że powinnam ci powiedzieć, że ja... - za­czerwieniła się i spuściła wzrok. - Nie rozumiałam, o czym mówiłaś wtedy na strychu, o tych krwawieniach. Ale teraz je dostałam - dodała, nie podnosząc oczu. - Pojawiły się kilka dni po tym, jak...

Mali odetchnęła z ulgą. Chwała Bogu! Na razie nie ma więc obawy, że Ragnhild zaszła w ciążę. A mogło się to naprawdę źle skończyć. Jak to dobrze, że ich nakryłam, pomyślała. Gdyby ta sytuacja trwała dłużej, Ragnhild za­pewne oczekiwałaby teraz dziecka. To byłby dramat; nie tylko dla dziewczynki, ale i dla niej samej.

- Rozmawiałaś już o tym ze swoją mamą? Mam na myśli krwawienia.

- Tak, powiedziałam jej o tym. Pouczyła mnie, co ro­bić, jak używać podpaski - odpowiedziała Ragnhild. - Mówiła, że jestem już dorosła i teraz muszę na siebie uwa­żać, bo mogę odtąd mieć dzieci. Tak powiedziała. To oznaczają te krwawienia.

- Ale nie wspomniałaś nic o...

- Nie, o tym nigdy nikomu nic nie powiem - odparła Ragnhild, spoglądając Mali głęboko w oczy. - Oni mi ufają. I mama, i tata. Po tym, co się stało, dużo się nauczyłam.

- Masz teraz krwawienia? - zapytała Mali.

- Nie, skończyły się po czterech dniach - oświadczyła Ragnhild. - Mama mówiła, że następne będzie dopiero za miesiąc. Chciałam tylko, żebyś o tym wiedziała - szepnę­ła na koniec i puściła dłoń Mali.

Pobiegła lekkim krokiem do koleżanek, które zdążyły już wspiąć się wysoko po zboczu.

- Co się stało? - zapytał Havard, gdy Mali go dogoni­ła.

- A nic, takie kobiece zwierzenia. Ragnhild po raz pierwszy dostała okres.

- Coś takiego! - rzekł zaskoczony Havard. - Jak te pannice szybko rosną. Następna będzie pewnie Ruth. Ależ ten czas leci.

Objął żonę ramieniem i uśmiechnął się.

- Moja kochana, zanim się obejrzysz, zostaniesz bab­cią - zażartował wesoło.

- Wtedy i ty zostaniesz dziadkiem - Mali roześmiała się filuternie. - Powiem ci, że to wcale nie lepsze niż bycie babcią. Ale miejmy nadzieję, że jest jeszcze na to czas - dodała.

- To prawda, dziewczynki są jeszcze młodziutkie - stwierdził Havard. - Ale Sivert to już mężczyzna w całym tego słowa znaczeniu.

Mali przeszył ból. Właśnie tej myśli nie chciała do sie­bie dopuścić.

- Czy powiedziałem coś złego? - spytał Havard i uniósł jej twarz ku swojej. - Co zrobić, kiedy taka jest prawda, Mali. Nasze dzieci dorastają, i tak już jest, że w końcu zaczną szukać sobie partnerów na całe życie. A może ty masz zamiar sama znaleźć im współmałżonków? - zapy­tał, odgarniając ze spoconego czoła żony niesforne loki. - Jeśli tak, to myślę, że się przeliczysz, kochana Mali. Twoje dzieci są tak samo niepokorne, jak ich matka. Wróżę, że nie obędzie się bez oporów. No, może z wyjątkiem Ruth - ciągnął, spoglądając na najstarszą córkę, która lekko, jak sarenka, przeskakiwała teraz z kamienia na kamień na długich, mocno opalonych nogach. - Ale i ona powinna sama o sobie decydować.

Mali milczała.

- Ach, więc masz jednak zamiar znaleźć dla nich part­nerów - stwierdził ze zdumieniem Havard. - Taaak, powi­nienem się tego domyślać - przyznał. - Że też przyszło ci to do głowy.

- Wcale nie przyszło mi do głowy - Mali wreszcie się odezwała, ale nie podniosła wzroku. - Każdy młody czło­wiek potrzebuje rady rodziców w tak poważnych spra­wach - nie poddawała się. - Nie możemy przecież oddać ich byle komu.

Havard roześmiał się. Po chwili stanął i przyciągnął ją do siebie.

- Czy ty wiesz, że kiedy mijasz się z prawdą, twoje oczy robią się czarne? - nie przestawał się śmiać.

O nie, to niemożliwe, pomyślała skrycie. Nie tak łatwo ją podejść. W przeciwnym razie już dawno prawda wyszłaby na jaw. Przeciwnie, z latami, jak sądziła, stała się mistrzynią w lawirowaniu. Ucałowała Havarda w czubek nosa i zwinnie wysunęła się z jego ramion.

- Przyjdzie czas, będziemy się martwić - ucięła.

- Chciałbym mieć nadzieję, że będzie to dla nas ra­dość - rzekł Havard i klasnął konia po zadzie, by ten ru­szył w dalszą drogę.

Trzy dni, które spędzili w górach, Mali zawsze będzie cie­pło wspominać. Havard miał rację - dziewczęta widywali w zasadzie tylko podczas posiłków. Wieczory i noce były jasne i gorące. Mali leżała naga u boku męża i rozkoszo­wała się bliskością jego ciała. Dni pełne słońca i górskie, rześkie powietrze sprawiły, że była spragniona miłości. Pod jego dłońmi czuła się piękna. Piękna i pociągają­ca. Brodawki jej piersi twardniały, gdy Havard leciutko muskał je językiem. Była zawsze gotowa, by go przyjąć. Wszystko, czego pragnął, również ona spełniała z radoś­cią. Nie istniały żadne zakazy, a wzajemne pieszczoty da­wały im wielką rozkosz. Ostatni raz kochaliśmy się tak namiętnie, kiedy Havard pierwszy raz zjawił się w Stor­nes, pomyślała Mali, gdy oboje wieczorną porą wykradli się nad strumyk. Górska woda przyjemnie chłodziła ich mokre od potu ciała.

- A gdyby nas zobaczyły? - szepnęła Mali i zerknęła w kierunku domku na hali, który teraz spowijała ciem­ność.

- One już dawno śpią - cichutko odpowiedział Havard. - Poza tym nie podejrzewają nas o to - dodał z fi­luternym uśmiechem. - Dla nich jesteśmy starzy, a starzy ludzie nie robią takich rzeczy.

Twarz Mali pojaśniała. Mój ty Boże, pomyślała, i w tym momencie przeniknęła ją kolejna, gwałtowna fala pożądania. Gdyby tylko wiedziały, co robią ci starzy ludzie!

Ostatniego dnia pobytu na hali niebo za szczytem Stortind zaciągnęło się chmurami i wzmógł się zimny, górski wiatr. Zanosiło się na zmianę pogody.

Mali słyszała, jak dziewczęta podczas wieczornej ką­pieli pluskają się w strumyku. Docierał do niej ich weso­ły śmiech i przyciszone rozmowy. W końcu wyszła na ze­wnątrz.

- Moje panny, czas do łóżek. Jutro musimy rano wstać, bo po naszym pobycie trzeba sprzątnąć chatę. Przed obia­dem ruszamy z powrotem.

Dziewczynki piszczały, ochlapując się zimną wodą, a zabawa ta niewiele miała wspólnego z prawdziwą ką­pielą. Guro i Ragnhild wbiegły roześmiane do strumyka, Ruth zaś pozostała na brzegu.

Siedziała teraz na kamieniu w miejscu, gdzie strumień zataczał łuk, by po chwili podnieść wzrok na szczyt Stortind.

- Ach, jak tu pięknie - rzekła w zamyśleniu. - Zupeł­nie tak, jakby człowiek znajdował się bliżej nieba.

Mali przysiadła koło córki.

- Mamo, czy ty wierzysz w Boga? - Ruth spytała nie­spodziewanie.

Mali zaskoczyło to bezpośrednie pytanie. Nie miała pojęcia, że Ruth w ogóle zastanawia się nad takimi spra­wami.

- No, raczej wierzę - odpowiedziała po chwili namy­słu. - Ale często wydaje mi się, że Bóg znajduje się gdzieś bardzo daleko. Że nie zawsze na nas patrzy i słucha.

- O, nie. Jestem przekonana, że wszystko widzi i czu­wa niezmiennie. - Ruth zwróciła się ku matce i spojrzała na nią rozpromienionym wzrokiem. - Na pewno. Choć nie zawsze dostajemy to, o co prosimy, ale to wcale nie zna­czy, że Bóg nas nie słucha. On tylko lepiej wie, czego nam tak naprawdę potrzeba.

- Kto ci to powiedział, Ruth? - zaciekawiła się Mali. - Przecież jeszcze nie zaczęłaś przygotowań do konfirma­cji. Myślałam, że tam mówią o takich sprawach.

- Ja zawsze w to wierzyłam - odparła zwyczajnie Ruth. - To Bóg wszystkim kieruje. Mamo, spójrz choć­by na góry, na targaną wiatrem wełniankę, wsłuchaj się w śpiew ptaków. Przecież to wszystko stworzył Bóg. A my, my też pochodzimy od niego - dodała. - Dlatego nie mu­simy się niczego obawiać. Bóg nas prowadzi i jest dobry.

Mali pokiwała głową. Była kompletnie zaskoczona. Nie wiedziała, że Ruth jest aż tak pochłonięta sprawami stworzenia świata. Prawdę mówiąc, trochę się wystraszy­ła. Ruth to jeszcze dziewczynka. Dwunastoletnia panien­ka nie powinna patrzeć na życie z taką powagą.

- No, zmarzłaś już - stwierdziła Mali i położyła dłoń na ramieniu córki. - Chodź już do łóżka.

Ruth wstała i wytarła ręcznikiem wilgotne stopy, a za­raz potem zarzuciła Mali ramiona na szyję i mocno się przytuliła.

- Mamo, tak mi się tu podoba. Chciałabym tu częściej przyjeżdżać. To miejsce daje mi taki spokój.

- Spokój? - zapytała zaskoczona Mali.

- Tak, moja dusza znajduje tu spokój. Sivert mnie ro­zumie, bo on czuje tak samo. Tu, w górach, jesteśmy bliżej prawdy - ciągnęła. - Bliżej życia. Sivert też tak uważa.

Mali pogładziła córkę po plecach i pocałowała w czoło.

- No dobrze, chodź już do środka, zanim mi się tu za­ziębisz - powiedziała przyjaźnie.

Sama została na zewnątrz. Siedziała na kamieniu nad sennie szemrzącym strumykiem i spoglądała na szczyt Stortind, wokół którego, gnane wiatrem, pędziły postrzę­pione chmury. Może fakt, że Ruth tak często myśli o Bo­gu, nie powinien jej niepokoić. Wręcz przeciwnie, może to dobrze. A jednak zaniepokoiła się, choć nie bardzo wie­działa, dlaczego.

- Co się stało? - spytał Havard, gdy Mali pojawiła się w drzwiach chatki. - Masz taką poważną minę.

Mali wdrapała się na łóżko i przysiadła na brzegu, ale nie weszła pod koc.

- Rozbierz się i chodź do mnie, to cię ogrzeję.

Mali zaczęła zdejmować ubranie. Odłożyła fartuch, potem bieliznę i w końcu stanęła całkiem naga w półmro­ku, z falą opadających na ramiona włosów.

- Dobry Boże, co za widok - westchnął cicho Havard. - No chodź!

- Martwię się, bo Ruth jakoś za bardzo przeżywa spra­wy wiary - powiedziała, składając ubranie, które Havard wcześniej bezładnie rozrzucił. - Wiedziałeś, że ona wciąż rozmyśla o początku świata, o spokoju duszy i o tym, że Bóg wszystkim kieruje?

- No nie, nie wiedziałem - odparł Havard i podparł się na łokciach. - Ale dziewczynki w jej wieku są takie roz­marzone. Chyba nie powinnaś robić z tego problemu. Mog­łaby przecież zajmować myśli czymś znacznie bardziej kłopotliwym - dodał.

- No tak, ale Ruth... Wiesz, mówi o tym z taką powa­gą. To dość dziwne jak na dwunastoletnią dziewczynkę, nie sądzisz? Jakoś nie mogę sobie przypomnieć, żebym ja w jej wieku zastanawiała się nad takimi sprawami.

Havard zapraszająco poklepał puste miejsce na posła­niu i Mali wśliznęła się do niego. Objął ją, przyciągnął do siebie i bardzo mocno przytulił, po czym westchnął z zadowoleniem.

- Ale jesteś zziębnięta - wyszeptał. - Chcesz, żebym cię porządnie rozgrzał?

Mali ujęła jego twarz w dłonie i spojrzała głęboko w oczy.

- Nie uważasz, że to nie jest całkiem normalne? Mam na myśli Ruth. Bardzo się o nią martwię.

- Daj spokój, Mali. Akurat o Ruth nie powinnaś się zamartwiać. Na razie przegoń te złe myśli i zapomnij o tym. Teraz jesteś tutaj, ze mną.

Był gorący. Obejmował ją wpół i pieścił jej ciało. Splótł jej nogi ze swoimi i całował ją czule w policzki. Po chwi­li wypuścił żonę z objęć i zaczął się jej badawczo przyglą­dać. Mali chwyciła koniec koca. Pod jego spojrzeniem po­czuła się zawstydzona.

- Nie nakrywaj się, proszę, chciałbym na ciebie pa­trzeć.

Nagle stanęła jej przed oczami zupełnie inna noc w tym samym łóżku. Noc, którą spędziła z Jo. Nie przy­puszczała, że można się tak namiętnie kochać, jak mia­ło to miejsce wówczas. Była to noc dzika, upojna, szalo­na, poprzedzona długą tęsknotą. Wtedy wszystko chcieli nadrobić ten jeden raz. A skończyło się koszmarem.

Mali przeniknął bolesny dreszcz wspomnień, aż prze­tarła oczy, by przegnać ponure obrazy.

- Co ci jest? - spytał Havard, a ona poczuła ciepło je­go ust przy uchu. - Ty drżysz.

Mali zarzuciła mu ramiona na szyję i desperacko do niego przywarła.

- Jestem twoja - oznajmiła cicho. - Havard, wiesz o tym. Jestem tylko twoja. Bądź blisko.

Wsunął jej ramiona pod plecy i mocno do siebie przy­ciągnął.

- Czy widzisz teraz swoje duchy, Mali? - wyszeptał.

Nie odpowiedziała, tylko przyjęła go z miłością i moc­no się w niego wtuliła. Z rozkoszą chłonęła bliskość jego muskularnego, rozgrzanego ciała, by po chwili dać się po­nieść żarliwemu, pełnemu pożądania rytmowi. Spełnie­nie odpędziło wszystkie złe myśli i wspomnienia. Teraz jej głowa stała się zupełnie lekka i wolna od trosk. Tuż obok czuła jedynie silne, opalone ciało ukochanego mężczyzny, a także jej własny, tłukący w skroniach puls.

Kiedy skończyli, leżała przy nim zlana potem, z trudem łapiąc oddech.

- Płaczesz? - pogładził ją po policzku.

- To dlatego, że jestem taka szczęśliwa - wyszeptała.

To nie była prawda. Nie pełna prawda. Płakała nad dawnymi demonami, które teraz stały przy jej łóżku i chi­chotały.

ROZDZIAŁ 5

Nadeszła zmiana pogody. Byli w drodze powrotnej, kiedy zaczęło lać i nad całą okolicą zawisła gęsta mgła. Wiatr od strony Stortind smagał lodowatymi podmuchami. Nie­wiele przypominało im teraz o lecie.

Mimo to, gdy wędrowali w dół zboczy, Mali przepełnia­ła wewnętrzna radość i sama musiała przyznać, że dawno tak się nie czuła. Te trzy dni, które spędzili na hali, oka­zały się zbawienne i dla ciała, i dla duszy. Ukradkiem zer­kała w kierunku Havarda, który stawiał długie, pewne kroki, prowadząc konia za uzdę. Włosy mu się posklejały, po twarzy spływały grube krople deszczu, a przemoczo­na koszula przylgnęła do ciała. Wygląda teraz jak zmok­ły pies, pomyślała w duchu. Niespodziewanie przeszył ją słodki dreszcz. Havard był dla niej wszystkim, urzeczy­wistniał jej najskrytsze marzenia. Nie przypuszczała, że tak bezgranicznie pokocha drugiego człowieka. Niekiedy porządnie się spierali, obowiązki dnia codziennego spra­wiały, że zmęczenie dawało o sobie znać i wówczas częś­ciej się na niego gniewała. Ale to nie miało żadnego wpły­wu na siłę uczucia, jakim Mali darzyła męża. Dręczyło ją jedynie, że ma przed nim tajemnice. Ale cóż, co się stało, to się nie odstanie. To właśnie on sprawił, że jest szczęś­liwa. Na tę myśl uśmiechnęła się, podeszła do męża i po­gładziła mokrą od deszczu twarz mężczyzny. Nie wiedzia­ła, jak długo będzie jej dane żyć u boku Havarda. Czasami ta niepewność budziła w niej strach, sprawiała, że nieraz zrywała się w środku nocy. Obawiała się, że Havard mógł­by się czegoś dowiedzieć i po prostu ją porzucić.

Postanowiła, że nigdy więcej go już nie zawiedzie. Wyciągnęła ku niemu dłoń i ujęła za rękę. Ten wspania­ły mężczyzna nie zasługuje, by cierpieć, a już z pewnoś­cią nie przez nią. Tego, co wydarzyło się przed laty, nie da się ani naprawić, ani odwrócić i Mali musi się z tym po­godzić. Niekiedy tylko nachodziły ją złe myśli i pojawiała się jakaś trwoga. Zjawy z przeszłości, choć spowite gęstą mgłą, nadal czaiły się gdzieś w ukryciu, jak złowieszcze chmury zwiastujące burzę.

Niepogoda zwykle utrzymywała się dłuższy czas. Robiło się smutno i szaro i trwało to aż do poranka na świętego Jana. Ale dzieciaki za nic miały siąpiący deszcz czy pochmurne niebo i niezmordowanie taszczyły drewno na plażę, przygo­towując wielkie ognisko, które, jak każe tradycja, miało za­płonąć w Stornes właśnie na świętego Jana.

- Obawiam się, że nic z tego nie wyjdzie - orzekł Havard przy obiedzie w przeddzień święta. - Przy takiej pogodzie nawet nie ma co marzyć o rozpaleniu ognia. I pewnie nikt nie przyjdzie - dodał. - Komu by się chcia­ło sterczeć, marznąć i moknąć w taki paskudny dzień?

- Ja na pewno przyjdę - zapowiedział zdecydowanie Oja. - Ola z Innstad też. No i dzieciaki z Oppstad powie­działy, że będą.

- A może jutro się wypogodzi? - zauważyła z nadzieją w głosie Ruth.

- Nie sądzę - odparł Havard i wyjrzał przez ok­no. - Szkoda, że nie będziecie mogli się pobawić i ogni­sko przejdzie koło nosa, ale musicie wiedzieć, że zbożom potrzebny jest deszcz. Każda kropla, która spadnie przed świętym Jana, to błogosławieństwo dla ziemi. Tak mawia­no dawniej i coś w tym musi być.

- Mnie to nie obchodzi - prychnęła Dorbet, przybie­rając skwaszoną minę. Również ona wypatrywała choćby jednego promyka słońca na niebie. - Pada i pada. Może w końcu przestanie, bo inaczej nie będzie zabawy.

- Kiedy byłem wczoraj w Innstad, stary chłop mówił, że od jutra ma się wypogodzić - odezwał się Oja. - A jak idzie o pogodę, on zwykle ma rację. Stary zna się na tym, nie ma co - dodał.

- To prawda - przyznała Mali. - Miejmy nadzieję, że i tym razem się nie pomyli. Wypieki już gotowe i przy­gotowałam całą misę ciasta na wafle. Wprawdzie zawsze możemy zjeść je w domu albo zabrać na cypel Stornes. No, zaczekajmy do jutra.

Stary chłop z Innstad nie pomylił się. Kiedy następnego ranka Mali odsłoniła firanki, zza chmur wyjrzało piękne słońce. Nad polami i łąkami unosiła się delikatna mgieł­ka, a kropelki rosy przypominające maleńkie diamenty spływały leniwie z liści i źdźbeł trawy, migocząc wszyst­kimi kolorami tęczy.

- Słońce!

Drzwi na stryszek w części, gdzie znajdowały się poko­je sypialne, otworzyły się z impetem i ukazała się w nich bosonoga, rozpromieniona Dorbet. Jedynie potężny koł­tun na głowie przypominał, że dziewczynka dopiero co wstała z łóżka.

- Hurra, hurra! Będzie ognisko, prawda? - zawołała, po czym wskoczyła radośnie do łóżka taty, który jeszcze leniwie się przeciągał.

- Wygląda na to, że masz rację - uśmiechnął się i lek­ko szarpnął córkę za włosy. - Cieszysz się?

- No pewnie - odrzekła i przytuliła się do ojca. - I wło­żę dziś moją najładniejszą sukienkę, dobrze, mamo? - Dor­bet spojrzała prosząco ku Mali. - Mamo, zgódź się.

- Zobaczymy, czy nie będzie za gorąco - orzekła Mali, wlewając do balii wodę na zmywanie. - Wiesz, że na świę­tego Jana dzień jest długi. Nie możesz włożyć najlepszej sukienki i zaraz jej ubrudzić. W taki dzień lepiej ubrać coś prostego. Twoja nowa sukienka nie nadaje się do pra­nia.

- Mamo, będę uważać, proszę - błagała Dorbet. - Na pewno się nie ubrudzę - dodała z lekko obrażoną min­ką. - Chcę włożyć tę sukienkę! Zobaczycie, kiedy będę się żenić, ubiorę się jak księżniczka. Ta, co została żoną kró­la. Ingeborg mi ją pokazywała w gazecie.

- Masz pewnie na myśli księżniczkę szwedzką. W tym roku poślubiła następcę tronu - przypomniał Havard. - I ja widziałem to zdjęcie. Ale chyba nie zamierzasz teraz iść do ślubu, moja panno? - dodał żartobliwym tonem i pogładził córkę po policzku.

- No co ty, tato - Dorbet pokiwała z politowaniem gło­wą. - Teraz nie, ale jak będę duża. Wtedy pójdę za mąż.

- No proszę. A więc chcesz znaleźć sobie kogoś na mę­ża. - Havard udał zdumienie i mrugnął porozumiewaw­czo do Mali.

- Tak - odpowiedziała z powagą dziewczynka. - Może nawet ożenię się z kimś, kto też zostanie królem - dodała rozmarzona.

- No, takie bajki wybij sobie lepiej z głowy - ucięła Mali. - Dobrze będzie, jeśli weźmie cię jaki dziedzic. Nie trafiają się często.

- Ani takie dobre partie, co ja - odparła dumnie dziewięciolatka, odrzucając w tył aureolę gęstych włosów.

- No, coś podobnego! - Mali spojrzała ze zdumieniem na córkę. - Co ty sobie wyobrażasz? Ale ma zachcianki! Zmykaj do swojego pokoju i raz, dwa się ubieraj. Ojciec już dawno powinien być na nogach - dodała i spojrzała na zegar. - Wieczorem zabawa, tym bardziej rano nie będzie­my się obijać.

- Ale ja chcę nową sukienkę - burknęła pod nosem Dorbet, po czym wygramoliła się z posłania. - Dziś będę ładnie wyglądać, prawda, tato? - dodała i utkwiła ogrom­ne brązowe oczy w Havardzie.

- Kochanie, to mama zdecyduje, co na siebie wło­żysz - rzekł stanowczo. - Ale najpierw sprawdźmy, jaka jest pogoda. Poza tym i tak jesteś śliczna, niezależnie od tego, w co się ubierzesz. Jesteś najładniejszą dziewczyn­ką, jaką znam - dodał z uśmiechem.

- No, to mogłeś sobie już darować - zauważyła Ma­li, gdy ich córka opuściła izbę. - Nie musisz jej powta­rzać, jaka jest ładna, sam zresztą słyszałeś. Ona doskona­le o tym wie i, spryciula, umie to wykorzystać. Czasami aż mnie to przeraża. Coś mi się zdaje, że ona wkrótce za­cznie oglądać się za chłopcami.

- Powiedziałbym raczej, że trudno będzie utrzymać chłopców z dala od niej - zaśmiał się Havard.

- Oj, tak, wcale się nie mylisz. Polecą za nią jak pszczoły do miodu. Ja to już zauważyłam. Dorbet trzeba mieć na oku, Havard.

- Mali, co ty mówisz? Ona ma dopiero dziewięć lat - zdumiał się Havard i podniósł się z łóżka.

- To prawda, ale z niej już taki mały podlotek. Nie wi­dzisz, jaka jest pewna swojej urody? Czasem aż trudno uwierzyć. Łatwo nam z nią nie będzie, wierz mi - dodała Mali z przekonaniem w głosie.

- Wielkie nieba, ależ ty dzisiaj czarno widzisz, kobie­to! Nie będzie tak źle - powiedział, a po chwili podszedł do żony, objął ją czule i położył głowę na jej ramieniu. - Jej matka też zawsze była ładna, nawet ładniejsza, i tak zostało do dziś, a przecież, o ile mi wiadomo, świetnie da­ła sobie radę.

Mali się nie odezwała. Nie miała pewności, czy Havard się nie myli. Gdyby bowiem Mali była dziewczyną bardziej pospolitą, zwłaszcza z wyglądu, to Johan Stornes nigdy nie zatrzymałby na niej wzroku i nie postanowił sobie, że ją zdobędzie. Wówczas nie wyszłaby za niego za mąż i nie pozostałaby we dworze Stornes, a jej życie z pewnością po­toczyłoby się zupełnie inaczej. Może zostałaby gospody­nią w maleńkim gospodarstwie z niewielkim spłachetkiem ziemi, ale za to bez ciężaru grzechu pierworodnego, który wciąż wisi nad nią i jej bliskimi. Tyle tylko, że wtedy nie poznałabym też Havarda, pomyślała, a zaraz potem odwróciła się do niego i spoglądając mu głęboko w oczy, po­głaskała czule po policzku. Bez dziedzictwa czy bez mająt­ku dałabym sobie radę, ale nie mogłabym żyć bez Havarda, przyznała przed sobą. Na koniec westchnęła ciężko.

Kiedy słońce w końcu przebiło się przez chmury, zrobi­ło się nagle tak gorąco jak w piecu. Na zewnątrz panowa­ła niemiłosierna duchota, wystarczyło tylko przekroczyć próg, a już człowieka uderzała fala gorąca i oślepiało słoń­ce. Po wielu zimnych, deszczowych i pochmurnych dniach wzrok nie zdążył przywyknąć do jaskrawego światła. Przy­roda nagle ożyła, a wszystko w mgnieniu oka obeschło. Od strony grządek, gdzie Mali posadziła róże, dochodził odu­rzający zapach, a wzdłuż drogi podniosły się kolorowe łu­biny z kwiatami zebranymi w liliowe i różowe grona. Obok pięły się w niebo mokre od rosy stokrotki, dzwonki chyliły się w pokłonie, muskane delikatną, letnią bryzą, a pszczo­ły bzyczały, fruwając z kwiatu na kwiat. Miały tyle do nadrobienia po długotrwałej smutnej aurze.

- Ależ pogoda - zauważyła Ane, gdy obie z Ingeborg oraz Mali siedziały w słoneczne przedpołudnie z filiżan­kami kawy w dłoniach. - Kto by pomyślał, że będzie taki piękny dzień. Jeszcze wczoraj wydawało się, że lato już nie wróci. A przecież przedtem było zaledwie kilka ładnych, ciepłych dni.

- Z pogodą różnie bywa - wtrąciła Mali, zwracając twarz do słońca. - Trzeba się pogodzić z dobrą i ze złą.

- To dokładnie tak jak z ludźmi - dodała cicho In­geborg, zerkając w stronę kładki, po której właśnie na sztywnych nogach kroczyła Beret.

Beret skończyła w tym roku osiemdziesiąt dwa lata. Czarne, nieco przerzedzone włosy przyprószyła już lek­ka siwizna, ale kobieta każdego dnia wciąż wiązała sobie na głowie pokaźny kok. Musiało ją to kosztować wiele sił, gdyż Beret dokuczał reumatyzm. Wciąż jednak przykła­dała dużą wagę do swojego wyglądu.

Beret nie pokazywała się w ogóle w ostatnie deszczowe dni. Choroba nie dawała jej spokoju, szarpiąc drobne sta­re ciało, dlatego większość czasu spędzała w łóżku z rozgrzewającą butelką pod plecami i pod ramionami. Mali zaglądała do niej kilka razy w ciągu dnia i pilnowała, czy kobiecie nie brakuje jedzenia i czy nie potrzebuje pomo­cy. Mimo że Beret postarzała się w ciągu kilku dni, miała nadal niezwykłą jasność umysłu, nie skąpiła też, jak daw­niej, ciętych uwag. Doskonale wiedziała, co dzieje się we dworze, i wcale nie powstrzymywała się, by dać upust te­mu, co myśli.

Ostatnią sprawą, która wyprowadziła ją z równowagi, był wyjazd Siverta. Uważała, że wymigał się i od żniw, i od pozostałych obowiązków.

- No tak, temu chłopakowi nie możemy pozwolić prze­jąć gospodarki - prychnęła z niechęcią. - Mówiłam to nie raz. Żaden z niego rolnik. Swoją drogą, nie rozumiem, jak ty to sobie umyśliłaś, skoro pozwalasz mu robić, co tyl­ko chce. Bóg jeden wie, do czego to doprowadzi - dodała, utkwiwszy przenikliwy wzrok w Mali. - Powiedziałabym, że to jakiś podrzutek, a nie rodzony syn mojego własnego Johana.

- Jest taki, jaki ma być - odpowiedziała krótko Mali, choć serce podeszło jej do gardła. - Sivert potrzebuje tro­chę czasu dla siebie.

- Odkąd pamiętam, wciąż ma wolny czas - rzuciła kąś­liwie Beret. - Bogu dzięki, że mamy chociaż w Stornes Olę Johana. Ten przynajmniej wrodził się w swego ojca - doda­ła znacznie łagodniejszym tonem.

- O, tak, tu się zgodzę. To nieodrodny syn Johana - od­rzekła Mali. - Wypisz, wymaluj, aż mnie czasem ciarki przechodzą.

- Co takiego masz na myśli? - Beret spojrzała na Ma­li surowym wzrokiem.

- To, co powiedziałam - odparła. - A dziedzictwo na­leży do Siverta, gdybyś przypadkiem zapomniała - doda­ła. - On tu jest pierworodny.

- Tak, tak, pierworodny to on może i jest, ale do prze­jęcia majątku to on się nie nadaje i już! Kiedyś sama to przyznasz - stwierdziła Beret. - Może nie ma co się tym z góry zamartwiać. Sivert zawsze robił to, co mu się żyw­nie podoba. Jeśli tak dalej pójdzie, gospodarzem w Stor­nes nie zostanie, choćbyś nie wiem jak bardzo tego chcia­ła - dodała Beret z tryumfem w głosie.

Mali nic nie odpowiedziała. Wychodząc od Beret, stra­ciła dobry nastrój. Stara kobieta nadal potrafiła wyprowa­dzić ją z równowagi. Dzień był zmarnowany.

Wieczór na świętego Jana okazał się ciepły i spokojny. Bezchmurne niebo rozzłacały promienie słoneczne. Ską­pana w czerwieni kula powoli chyliła się ku zachodowi, przyoblekając górskie szczyty i granatową taflę wody złocistoczerwonymi muśnięciami.

Na cyplu Stornes zgromadziło się mnóstwo ludzi. Wyglą­dało na to, że i młodzi, i starzy, strudzeni deszczem i chło­dem, zapragnęli się w ten piękny wieczór zabawić. Zjawili się mieszkańcy czterech okolicznych dworów, a oprócz tego służba i gospodarze z komorniczych chat. Wokół panował radosny nastrój, a kiedy mężczyźni posmakowali już bimb­ru, atmosfera zrobiła się jeszcze swobodniejsza.

Trzeba było trochę czasu, by rozniecić ognisko. Drew­no, które przydźwigały dzieci, mimo słonecznego dnia za­wilgotniało i nie chciało się palić. W końcu jednak, gdy dorzucili trochę starych kartonów i suchych szczap, udało się im skrzesać ogień. Kiedy w niebo buchnął potężny og­nisty slup, dzieciaki zapiszczały z zachwytu. Snopy iskier rozbryzgiwały się na boki.

Wkrótce potem na trawiastej polanie na cyplu roz­poczęła się zabawa. Początkowo bawiły się tylko dzie­ci. Dorośli rozsiedli się na cyplu, skupieni w małe grup­ki, niczym ptaki w gniazdach. Popijali kawę, jedli ciastka i wafle i rozprawiali, o czym się dało. Rzadko mieli oka­zję na spotkania, a jeszcze rzadziej trochę czasu, by swo­bodnie pogawędzić i pożartować.

- Może też się przyłączycie? - Dorbet stanęła niespo­dziewanie obok ojca i pozostałych mieszkańców Stornes, spoglądając na nich zachęcająco. - Jest bardzo przyjem­nie - dodała.

- A dlaczegóż by nie - odparł z zadowoleniem Aslak, po czym podniósł się chwiejnie. Był już po kilku szkla­neczkach bimbru, co nie uszło uwagi Mali. - Kto by się oparł, kiedy taka piękna młoda dama prosi do tańca? - dokończył i ujął Dorbet za rączkę.

- Za stary jesteś na takie zabawy, Aslak - zaprotesto­wała Ane. - Ledwo się trzymasz na nogach - dodała. Ale wcale nie kryła zadowolenia. Cieszyła się, że w taki wie­czór Aslak chce się pobawić. Dobry z niego mężczyzna, nieczęsto ma takie okazje. - Żebyś się tylko nie przewró­cił, jak zaczniesz tak brykać.

- Czy my też jesteśmy za starzy? - Havard wstał, kle­piąc Olava po ramieniu. - Chodź, chłopie, pokażmy na­szym kobietom, co jeszcze potrafimy. Tylko raz w roku mamy takie święto.

I nagle mnóstwo mężczyzn i kobiet dołączyło do zaba­wy. Biegali, ślizgali się i wywracali na śliskiej od deszczu trawie, ale wzbudzało to jedynie salwy śmiechu.

Mali także przyłączyła się do wspólnej zabawy. Od dawna nie brała udziału w podobnych swawolach. Kiedy miała kilkanaście lat, z zapamiętaniem uczestniczyła w potań­cówkach, zarówno z okazji wianków, jak i na zakończe­nie żniw.

Przez moment przeniosła się myślami w inną rzeczy­wistość i przywołała pewien obraz sprzed dziewięciu la­ty. Margrethe spotkała wówczas Bengta. Mali pamięta­ła, jak dziewczyna lekko biegnie ku niemu przez trawy i wrzosowiska, z ogniem w oczach, z rozwianym włosem przypominającym łopoczącą na wietrze chorągiew. Teraz Bengtowi towarzyszyła Sigrid, a on czule obejmował ją ramieniem. Stał, czekając na swoją kolejkę, kiedy to miał puścić się w pogoń za nią i pierwszy ją pochwycić, zanim ktoś inny ją dogoni. Sigrid zerkała na niego oczami peł­nymi oddania. Mali z całego serca zazdrościła im szczęś­cia. Ich radość była taka budująca.

- Dobrze się bawisz, moja żono? - nieoczekiwanie spytał Havard, kiedy wreszcie udało mu się dogonić żonę i chwycić ją w ramiona.

- Ty wiesz, że nie przypuszczałam, jaka to frajda? odparła, przytulając się do męża. - Zupełnie zapomnia­łam, że można się tak bawić.

- No właśnie, za mało mamy rozrywki - zaśmiał się Havard, po czym pozwolił, by Mali wysunęła się z jego objęć.

Nie powinien był tego robić, bo nieoczekiwanie Mali została porwana przez Aslaka.

- Przecież ją puściłeś! - zawołał z szerokim uśmie­chem i odepchnął Havarda. - Teraz jest moja!

Chwycił Mali wpół i pociągnął za sobą na koniec kolej­ki, gdzie inni już czekali gotowi, by puścić się w następną pogoń. Havard pozostał samotnie na środku placu, więc teraz to on miał „łowić” kolejną osobę.

- Następna para na środek! - zawołał, stojąc plecami do bawiących się.

Smukła kobieca sylwetka przemknęła obok Mali. Jej włosy rozplotły się i rozsypały na plecy. Mali odwróciła się, by przyjrzeć się, kto to taki. Laura! Skąd ona się tu wzięła? Gdy na początku zabawy Mali witała się z miesz­kańcami Oppstad, Laury wśród nich nie było. Tymcza­sem teraz ta piękna długonoga kobieta bawi się z jej mę­żem!

- Kiedy ona się tu pojawiła? - zapytała Aslaka, odczu­wając zarazem bolesny ucisk w żołądku.

- Kto taki? - zdumiony mężczyzna odwrócił się i spoj­rzał w tłum.

- No, Laura - odrzekła Mali i podążyła za nią wzro­kiem. - Nie miałam pojęcia, że mieszka w Oppstad.

- Ane mówi, że ona dość często tam zagląda. Razem z synem - odpowiedział Aslak.

- A jej mąż?

- No, nie wiem. Baby, zdaje się, gadają, że nie za do­brze im się układa.

Mali znowu powiodła wzrokiem w dół porośniętego soczystą trawą zbocza. Havard już prawie doganiał Lau­rę i Mali mogłaby przysiąc, że kobieta specjalnie zwolni­ła, by Havard mógł ją schwycić. Wyciągnął do niej ramio­na i po chwili oboje, roześmiani, leżeli w trawie, Havard na górze, Laura pod nim. Mali poczuła gorzkie ukłucie w sercu. Nie mogła oderwać wzroku od leżącej na ziemi i zaśmiewającej się pary. Laura najwyraźniej wcale nie zamierzała uwolnić się z objęć mężczyzny. Przeciwnie, za­rzuciła Havardowi ramiona na szyję i przytuliła się mocno.

- Chyba się za bardzo zbiegałam - oświadczyła nagle Aslakowi. - Nie dam już rady. Musisz znaleźć sobie inną dziewczynę.

Ruszyła ku zatoczce, gdzie wcześniej wypoczywali całą grupą, i usiadła. Nie spuszczała wzroku z Havardu i Laury. Oboje wreszcie podnieśli się z ziemi i stanęli na końcu kolejki, podczas gdy on obejmował ją w pasie.

- No proszę, a ja słyszałam właśnie, że Laura wróci­ła - odezwała się Ingeborg, która nagle pojawiła się tuż obok.

- Tak? - Mali zerknęła w kierunku Ingeborg. - Przed­tem jej tu nie było, jestem pewna.

- Nie, dopiero co przyszła. Ale jej syn jest tu już dłuż­szy czas. Siedzi na dole, przy ognisku, i pomaga. Taki ciemny chłopak, więc nie trudno go rozpoznać - zaśmia­ła się Ingeborg.

- A jej mąż, Ola?

Mali dostrzegła, jak Laura splata swoje palce z dłoń­mi Havarda. Bardzo ją to zabolało, zazdrość zapiekła jak ogień.

- Ola Storhaug nigdy tu nie bywa - odparła Inge­borg. - Ale ona przeciwnie. Często zagląda. Prawdę po­wiedziawszy, trochę to dziwne, że gospodyni ze Storhaug może w każdej chwili porzucić robotę i tu przyjeżdżać - I dodała. - Ta Laura Oppstad zawsze robiła, co chciała.

Mali nic nie odpowiedziała. Wypatrywała Havarda, ale ani jego, ani Laury nie mogła odszukać wzrokiem. Zniknęli gdzieś za grupką rozbawionych osób.

- Co by nie mówić, trzyma się dobrze - dodała Inge­borg. - Zawsze była ładną kobietą.

Piękna i niebezpieczna, pomyślała w duchu Mali. Od­kąd pamięta, Laura zawsze krążyła w pobliżu Havarda. Przez ostatnie lata Mali w ogóle o niej nie myślała, gdyż spotykały się niezwykle rzadko. Wydawało jej się, iż Havarda Laura zupełnie nie interesuje. Ale Laura go nie za­pomniała, to jasne. Może nawet miała zamiar go uwieść? Po tym, jak przytuliła się do niego, Mali nie była już taka spokojna.

Uczestników zabawy zmęczyło najwyraźniej nieustan­ne bieganie. Zaczęli teraz bawić się w „skradziono - zna­leziono”.

- Chodź, żono - zawołał Olav, wciągając do wspólnej zabawy Ingeborg. - Tobie też przyda się trochę rozrywki.

I oboje zbiegli w dół zbocza. Mali została zupełnie sa­ma. Poczuła, że jest wyczerpana i zziębnięta. Pozbierała pu­ste kubki i schowała je do koszyka. Ciasta owinęła w ściereczki i ułożyła na wierzchu. Nadal nie spuszczała z oczu roześmianej, rozśpiewanej grupki. Havard cały czas bawił się w najlepsze. Tańczył w kółko, dokazywał to z jedną, to z drugą kobietą. Ale zawsze, gdy Laura miała wybierać part­nera do tańca, jej wybór padał na Havarda. Wyciągała ku niemu ramiona, tonęła w jego objęciach, zalotnie odrzuca­ła w tył długie, bujne włosy, wpatrując się w niego promien­nym wzrokiem i ukazując przy tym rząd lśniących, białych zębów. Że też ma czelność tak się mizdrzyć, pomyślała Ma­li. Zrobiło jej się słabo. Przecież to jasne, że Laura podrywa jej męża! Że też nie ma za grosz wstydu!

- Ane!

Mali przywołała służącą, która teraz żywo rozprawia­ła z Sigrid. Ane podniosła się z trawy i podeszła do Ma­li.

- Źle się czuję - oświadczyła Mali. - Chyba najlepiej będzie, jak wrócę do domu. Powiesz Havardowi, że już po­szłam. I bądź tak dobra, pomóż mu zabrać dzieci. Inge­borg też może wam pomóc - dodała. - Nie mam serca od­rywać ich tak wcześnie od zabawy.

- Czy to coś poważnego? - Ane spojrzała na Mali z za­troskaniem. - Może jednak zawołam Havarda?

- Nie, nie trzeba, dam sobie radę - odparła szybko Mali. - Powiedz tylko, że wróciłam do domu.

Poruszona do głębi Mali położyła się do łóżka. Gdy do­mownicy zaczęli schodzić się do domu, nie wstała. Pod­ciągnęła koc wysoko pod szyję i nasłuchiwała, a zazdrość trawiła ją coraz bardziej. Słyszała, jak na górze Inge­borg układa dzieci do snu, a potem razem z Olavem uda­je się na spoczynek. Leżała spięta jak na szpilkach. Gdzie jest Havard? Co się z nim stało? Wkrótce posłyszała na schodach jego kroki. Domyśliła się, że najpierw zajrzał do dziewcząt, potem do Oi, żeby życzyć im dobrej nocy. W końcu stanął w drzwiach ich sypialni.

- A ty, jak słyszałem, zaniemogłaś - rzekł do niej, ale nie podszedł do łóżka. Zaczął się rozbierać.

Mali nie odezwała się ani słowem. Leżała i obserwowała, jak Havard nalewa sobie wodę do miski, a potem prze­ciera mokrym ręcznikiem twarz i tors. Kiedy unosił ra­miona, na jego plecach pod skórą wyraźnie rysowały się mięśnie.

- Czy i zaniemówiłaś do tego? - zapytał i wtedy dopie­ro do niej podszedł.

- Nnie... ja... ja... nie za dobrze się czułam, więc wróciłam do domu - odparła Mali wymijająco. - Uprzedzałam Ane.

- A co ci się stało? - pochylił się nad łóżkiem i wpa­trywał badawczo w żonę.

- Wiesz, stało się... no... nie wiem, ale...

Havard nieoczekiwanie zsunął z niej koc, ujął jej dłoń i przyciągnął do siebie. Mali leżała na brzegu łóżka i gdy­by nie to, że ją pochwycił i mocno przytulił, pewnie spad­łaby na podłogę.

- Co ty wyprawiasz? - wyszeptała w zagłębienie jego torsu.

Ciało mężczyzny było nadal wilgotne po wieczornej to­alecie i pachniało mydłem.

- Mam coś dla ciebie - szepnął, po czym pogłaskał ją czule po ramionach.

Mali nie zauważyła, żeby Havard coś przyniósł. I chy­ba nic nie odkładał na bok. Teraz wypuścił jej dłoń i wy­ciągnął rękę w stronę stołka, na którym wcześniej ułożył koszulę. Był to wianek, który włożył jej wolno na głowę.

- Przypominasz sobie dzień świętego Jana, kiedy pierwszy raz się tu pojawiłem? - spytał i znów ją do sie­bie przytulił. - Wtedy zapadłaś na tę samą chorobę, moje słonko. Jesteś o mnie po prostu zazdrosna. Myślisz, że na widok Laury zapominam o całym świecie.

Uśmiechnął się pod nosem, nie przestając głaskać jej ramion. Jeden na wpół zwiędnięty dzwonek wysunął się ze splotu i połaskotał Mali w nos. Wianek zabawnie się przekrzywił.

- Wtedy mogłem zrozumieć, że byłaś zazdrosna, ale teraz? Głuptasku, co ty sobie myślisz? Kiedy wreszcie pojmiesz, że dla mnie liczy się tylko jedna kobieta? Czy kiedykolwiek dałem ci choć jeden powód, żebyś myślała inaczej? Że mógłby być ktoś inny?

Mali pokręciła przecząco głową. Wianek zsunął się zupełnie i spadł na łóżko. Havard pocałował żonę, a jego wargi były gorące i miękkie.

- Płakałaś? - wyszeptał i ujął jej głowę. - Dlaczego płakałaś, Malinko?

- Bo... bo... bałam się, że cię stracę - zaniosła się pła­czem jak dziecko.

Havard podniósł wianek, włożył go z powrotem na jej głowę, a ją ułożył wygodnie na posłaniu. Potem przykrył ją sobą i przywarł mocno do jej ciała. Serce Mali załomo­tało radośnie.

- Moja ty czerwcowa ukochana - wyszeptał jej prosto w policzek.

Zarzuciła mu ręce na szyję i upojona bliskością, ofiarowała mu siebie.

ROZDZIAŁ 6

Ze Stornes w drogę Sivert wybrał się statkiem parowym. Nie znalazł sobie jeszcze noclegu, bo nie miało to dla nie­go szczególnego znaczenia, choć matka nie była tym zachwycona. Wolała mieć pewność, że Sivert zamieszka u porządnych ludzi i nie trafi w złe towarzystwo. Upewnił tą, że nie musi się martwić. Zawsze znajdą się takie domy, gdzie za niewielkie pieniądze można wynająć wolny po­kój. Obiecał też Mali, że zadzwoni do niej, jak tylko znajdzie sobie lokum. Mali wręczyła mu nawet dodatkowe pie­niądze na ten cel.

- Mamo, mam pieniądze - wzbraniał się i chciał je zwrócić.

- Nie oddawaj mi ich, ale zachowaj - rzekła dobitnie. - To na telefon. Chcę wiedzieć, co się z tobą dzieje, więc proszę, żebyś dzwonił do mnie od czasu do czasu. Chyba nie wymagam zbyt wiele - dodała z lekką goryczą w gło­sie.

W końcu Sivert przyjął pieniądze od Mali.

Najpierw musiał sprawdzić, gdzie mieszka Sander­mann, bo zamierzał wynająć sobie pokój gdzieś w pobli­żu mistrza. W kieszeni chował kartkę z odręcznie spisa­nym adresem nauczyciela. Dostał go od Trygvego. Ale ani nazwa miejsca, ani też nazwiska osób nic mu nie mówiły. Nie chciał wspominać matce o tej karteczce, na wypadek gdyby znała i miejsce, i ludzi, do których się wybiera. Mo­że okazałoby się, że nie są w jej oczach odpowiedni? Wystarczy, że cierpi z powodu mojego wyjazdu, myślał sobie i dobrze ukrył adres Sandermanna.

Sivert nawiązał bardzo dobry kontakt z Sandermannem, uczęszczając do szkoły średniej w Todalen. Wiele się tam nauczył. Sandermann był skrzypkiem w wielkich or­kiestrach symfonicznych zarówno w kraju, jak i za grani­cą. Teraz przede wszystkim objeżdżał okoliczne kościoły, dając w nich koncerty, a także uczył nielicznych wybrań­ców.

- Jestem już za stary, żeby grać jak dawniej - mówił do Siverta. - Wszystko ma swój czas, młody przyjacielu, nie ma co się oszukiwać. Ale i tak dziękuję Bogu, że reu­matyzm mi jeszcze specjalnie nie dokucza i palce nadal mi służą. Czymże byłoby życie bez muzyki?

Sivert nie miał najmniejszych problemów, by to zrozu­mieć. Sam odczuwał dokładnie to samo. Również dla nie­go muzyka stanowiła największą wartość.

Kiedy wręczał mistrzowi list polecający od Trygvego, bardzo się denerwował. A jeśli Sandermann nie bę­dzie chciał go przyjąć? Sivert słyszał, że nauczyciel praco­wał tylko z nielicznymi. Można powiedzieć, że niezwykle rzadko przyjmował uczniów.

Sandermann w milczeniu przeczytał list. Od czasu do czasu spoglądał na Siverta, a w jego szarych oczach widać było zadumę. Po chwili wracał do lektury.

- Zagraj dla mnie - poprosił i odłożył list na bok. - Wszystko jedno, co.

Sivert wybrał Ave Maria. Gdy tylko zaczął grać, zde­nerwowanie i niepokój zniknęły. Przymknął oczy i wczuł się w takty melodii, która płynęła spod palców. Gdy chło­pak skończył, Sandermann jeszcze długo siedział zamy­ślony. Sivert czuł, że zaczyna się pocić i powraca zdener­wowanie. Krople potu spływały mu strużką po plecach, i wilgotne z napięcia dłonie musiał wytrzeć o spodnie.

- Kim ty właściwie jesteś, Sivercie Stornes? - zapytał w końcu starszy mężczyzna i spojrzał na niego badaw­czo. - Bo prostym chłopem z pewnością nie. Jesteś naj­większym talentem, jaki dotąd spotkałem, a to w moich ustach duży komplement. Zaszczytem będzie dla mnie przekazać ci wszystko, czego sam się nauczyłem.

Sivert w czasie, kiedy był uczniem w szkole w Todalen, przychodził na lekcje do Sandermanna dwa razy w tygo­dniu. Niekiedy nawet częściej. Chłonął dosłownie wszyst­ko, czego uczył mistrz. Z czasem między starym skrzyp­kiem a młodym dziedzicem ze Stornes zawiązała się głęboka przyjaźń. Mieli wiele wspólnego, a to pogłębiało nierozerwalną więź: była nią muzyka.

Sivert spoglądał w kierunku gospodarstwa, które położo­ne było na zboczu. Rozpytywał wielu i teraz wreszcie stanął przed dworem, gdzie mieszka mistrz Sandermann. Dwór ten należał do rodziny Hogset. Na polach ludzie zajęci byli pra­cami przy sianokosach. Jeden za drugim ciągnęły się wozy wypełnione pachnącą, świeżo skoszoną trawą. Przez chwilę Sivert poczuł palące wyrzuty sumienia; on także powinien pomagać w polu, a nie wyjeżdżać z domu ze skrzypcami pod pachą. Ale szybko odegnał tę myśl i ruszył drogą pod górę.

Hogset był dużym, dobrze utrzymanym dworem. Tuż pod ścianami ścieliły się kolorowe grządki kwiatów, u podwórze było zamiecione i uporządkowane. Stał przez chwilę w nadziei, że ktoś wyjdzie mu naprzeciw. Nikt się jednak nie pojawiał. W końcu zastukał do drzwi. Czekał jakiś czas, po czym usłyszał kroki wewnątrz. Drzwi otwo­rzyły się i stanął twarzą w twarz z pulchną kobietą o wy­datnym biuście i sympatycznych rysach. Spoglądała na niego z zaciekawieniem.

- Gość z daleka, jak widzę? - uśmiechnęła się przy­jaźnie. - I to w środku tygodnia. Kim jesteś?

- Nazywam się Sivert Stornes. Chciałem się dowiedzieć, czy mieszka tu mistrz Sandermann - rzekł i wyciągnął rękę na przywitanie.

- Ach, więc ty jesteś Sivert Stornes? Tak, Sandermann wspominał o tobie.

Odpowiedziała mu uściskiem dłoni, jednocześnie przyglądając mu się badawczo.

- Jestem tu gospodynią. Nazywam się Maria Hogset, przedstawiła się. - Mój mąż, Olaf Hogset, prowadzi ten dwór. No oczywiście z pomocą swoich dwóch synów - dodała z odrobiną nieskrywanej dumy. - Mamy też do pomo­cy trzy córki i dwie służące.

Sivert kiwnął głową.

- Przepraszam, że zjawiam się w samym środku prac polowych - powiedział na usprawiedliwienie. - Ale mistrz Sandermann obiecał latem udzielać mi lekcji, więc postanowiłem najpierw upewnić się, czy tu mieszka, zanim sam wynajmę jakiś pokój - dodał dla wyjaśnienia. - Chciałbym ulokować się niedaleko stąd, tak właśnie.

- Ach, więc nie pochodzisz ze dworu? - spytała Maria, zerkając na niego z zainteresowaniem. Jej spojrzenie spoczę­ło na skrzypcach, które ściskał pod pachą. - No tak, nie wypuszczałbyś się wtedy w drogę, gdy w polu najwięcej roboty.

- Nnno, niezupełnie. Prawdę mówiąc, jestem dziedzicem ze Stornes - odpowiedział Sivert. - To dwór położony w dolinie Inndalen, jeśli znasz trochę te okolice. Mniej więcej taki sam jak wasz. To prawda, powinienem być teraz w domu i... - zaczerwienił się, po czym spuścił wzrok. - Ale kiepski ze mnie rolnik. Moim światem jest muzyka. I skrzypce - wyjaśnił, wskazując na futerał z instrumentem. - Na szczęście mam brata, który doskonale radzi sobie przy gospodarce, chociaż jest ode mnie młodszy. Mam też służbę do pomocy.

- No, no, dziedzic, który wyrusza w drogę, żeby grać na skrzypcach w samym środku zbiorów.

Zmierzyła go wzrokiem, tak jakby był dziwolągiem. W rzeczywistości trochę nim jestem, pomyślał Sivert i za­wstydzony spuścił oczy.

- Coś podobnego! Twoja rodzina to najwyraźniej do­brzy i wyrozumiali ludzie - dodała.

Maria Hogset nie przestawała mierzyć go z góry na dół swoimi błękitnymi oczami.

- No, coś takiego - dziwiła się. - Sandermann twier­dził to samo: kiepski z ciebie materiał na rolnika. Ale za to ponoć grasz jak mało kto!

- No, nie jestem pewien - wtrącił zakłopotany.

- Gdybyś nie miał talentu, Sandermann nie przyjąłby cię na lekcje - odparła otwarcie. - Jest dalekim kuzynem mego męża ze strony ojca, więc dość dobrze go znam. No, chłopcze, chodź do środka - powiedziała nagle i odwróci­ła się. - Zawołam Sandermanna. Pewnie jeszcze odpoczy­wa.

- Ależ nie chciałbym mu przeszkadzać - wtrącił szyb­ko Sivert. - Mogę się przecież przejść. Nie ma pośpiechu.

- Nie, zostań. Już czas, żeby zszedł - zadecydowała i skierowała spojrzenie na nakryty do posiłku stół. - Nie­długo obiad. Usiądź, a ja zajrzę do niego, może już jest na nogach.

Sivert przycupnął na brzegu kanapy, a gospodyni znik­nęła za drzwiami. Futerał z instrumentem odłożył na bok i wytarł spoconą twarz nie całkiem już świeżą chustecz­ką. Mimo że okno było otwarte, w pomieszczeniu panował zaduch. Pachniało pulpetami rybnymi i smażoną słoniną. Sivert poczuł, że jest głodny.

Wzdrygnął się, gdy otworzyły się drzwi. Liczył, że zo­baczy w nich gospodynię Marię i Sandermanna. To jed­nak nie było żadne z nich. Do izby weszła młoda kobieta, jak przypuszczał, służąca. Wstał szybko i nagle go zamu­rowało. Ujrzał dziewczynę. Coś w nim drgnęło, coś zawi­browało.

Była to najpiękniejsza istota, jaką dotąd spotkał; nie­wysoka, niezwykle szczupła, o lekko zaokrąglonych bio­drach i wydatnym biuście. Jej czarne niczym smoła włosy zebrane były w długi, gruby warkocz, a skóra nosiła od cień jasnozłotego jedwabiu.

- Dzień dobry - przywitał się Sivert i musiał wziąć sic w garść, bo nagle nie potrafił wydusić z siebie nic wię­cej. - Ja... jestem...

- Wiem, kim jesteś - odparła i uśmiechnęła się. - Go­spodyni mi powiedziała.

Uśmiech odkrył rząd śnieżnobiałych, równiutkich zębów. Sivert nie był w stanie oderwać od niej wzroku. Stał otępiały i zastanawiał się, czy już wcześniej mógł ją spotkać. Miał bowiem wrażenie, że w jakiś sposób ją zna.

- Właśnie chciałem porozmawiać z mistrzem Sandermannem - wreszcie udało mu się coś z siebie wydusić.

- I o tym też wiem - zaśmiała się i podeszła do ławy, na której postawiła przyniesione naczynia. Najwyraźniej wracała ze spiżarni. - Pewnie zaraz tu będzie.

- Kim jesteś? - zapytał Sivert. - Przez chwilę zdawa­ło mi się, że cię znam. Ale to raczej niemożliwe - dodał, czerwieniąc się. - Właściwie sam nie wiem, dlaczego tak pomyślałem.

- Ja ciebie w każdym razie na pewno nie znam - stwierdziła i popatrzyła na niego zalotnie. - Nazywam się Tordhild i jestem tu służącą. Nie na stałe, ale pracuję tu już drugie lato. To dobry dwór i mili ludzie. Jestem dobrze traktowana.

Sivert jedynie pokiwał głową. Nie mógł pojąć, dlacze­go ktoś mógłby ją źle traktować.

- Jadłeś już obiad? - spytała, odwróciła się i znowu spojrzała na niego dużymi, brązowymi oczami.

- Nie, ale ja...

- No, to nakryję i dla ciebie - zadecydowała. - Jest dość miejsca, a i jedzenia wystarczy dla gościa. Jestem pewna, że gospodyni też tak zadecyduje. To bardzo goś­cinna pani. Lubi spotykać nowych ludzi, posłuchać tro­chę wieści z różnych stron. Wie prawie o wszystkim.

Tordhild kucnęła przy kredensie, by wyjąć brakują­cy talerz. Sivert podszedł do niej. Nie usłyszała go i kiedy się podnosiła, niechcący otarła się o niego biodrem. Chło­pak, czerwony ze wstydu, odsunął się jak oparzony.

- Pomyślałem, że mogę w czymś pomóc - wydusił z siebie. - Nie miałem zamiaru...

- Dziękuję, ale nie trzeba - odpowiedziała i jej twarz znów rozjaśnił uśmiech.

Ten uśmiech sprawił, że w jej oczach pojawiły się pobłyskujące iskierki. Widział to dokładnie, bo stał na wy­ciągnięcie ręki. Był oszołomiony. Nie mógł zrobić kroku i tylko się jej przyglądał. Serce waliło mu jak szalone, a on zapragnął choć na moment dotknąć tej jedwabistej skóry, poczuć ją pod palcami, poczuć w dłoniach gruby, prze­piękny warkocz.

- Czy coś się stało? - zapytała i położyła dłoń na jego ramieniu. - Słabo ci? Tak się nagle zmieniłeś.

Miejsce, w którym go dotknęła, tak go dziwnie zapiek­ło, więc natychmiast odsunął się w stronę kanapy.

- Nie... ja... nie wiem - Sivert nachylił się nad podło­gą i udał, że poprawia coś przy futerale. - Może dlatego, że trochę... zgłodniałem. Nic nie jadłem od rana, od śnia­dania.

Nie odezwała się, zajęta była swoją pracą. Sivert usiadł, lecz nie spuszczał z niej wzroku. Miała w sobie coś takie­go, co sprawiało, że był jakby odurzony. Nigdy przedtem tak się nie czuł. Po tamtej nieszczęsnej przygodzie w To­dalen nie spojrzał na żadną dziewczynę. A tu nagle nie mógł oderwać od niej wzroku. Miał wrażenie, że zacho­wuje się jak dzieciak, nieporadnie i głupio. Płonęły mu policzki. Nie bardzo rozumiał, co się z nim dzieje. Ta czarnowłosa istota obudziła w nim nagle nieznane uczucia. Nie wiedział, że mogą być jego udziałem.

Spotkanie z Sandermannem wypadło niezwykle serdecznie. Sivert bardzo się ucieszył, ściskając na przywitanie jego dużą dłoń. Zaproszono go do stołu, a pulpety rybne nigdy przedtem tak bardzo mu nie smakowały.

- Nie byłem pewien, czy się w ogóle zjawisz - oświadczył Sandermann. - Teraz pora sianokosów, a ty masz go­spodarstwo.

- To prawda. Rzeczywiście powinienem być teraz w domu i pomagać - powiedział cicho. - Ale...

Bezradnie spojrzał na Sandermanna.

- Rozmawialiśmy już kiedyś o tym - przerwał nauczyciel i podał Sivertowi misę z ziemniakami. - Teraz jesteś u nas. Postaramy się, żeby wykorzystać całe lato jak naj­lepiej. Trygve opowiadał, że dostałeś wiele zleceń w różnych miejscach.

- Tak, mam grać na dwóch weselach i na wielu uro­czystościach. Nawet całkiem niedaleko stąd. I mam jesz­cze zagrać przez dwie niedziele w Kristiansund... - dodał i spuścił wzrok. - W kościele Nordland.

- Co ty powiesz? - Sandermann pokręcił ze zdumie­niem głową. - Jak ci się to udało?

- Pewnie dlatego, że moja matka wykonała dla tam­tejszego kościoła kilka gobelinów - odparł Sivert. - Ona pięknie przędzie i dzięki temu zyskała sobie duże uzna­nie - dodał, gdy dostrzegł wyraźne zainteresowanie Marii Hogset. - Opowiadała tam o mnie i w ten sposób dowie­dzieli się o moim istnieniu.

Drgnął, kiedy ciepłe ramię dotknęło jego ramienia Odwrócił się i przez chwilę wpatrywał się w dwoje wiel­kich brązowych oczu utkanych złotawymi punkcikami.

- Czy zjesz jeszcze pulpety? - spytała Tordhild.

Jej krągłe biodro musnęło jego udo, gdy sięgała po sto­jącą z drugiej strony stołu miskę. Sivert zakrztusił się, przełykając, aż popłynęły mu łzy.

- Nie, dziękuję, już się najadłem - wychrypiał szorst­kim głosem. - Naprawdę dziękuję.

- A gdzie masz zamiar zamieszkać? - zapytał Sander­mann, gdy już wstali od stołu. - Mam nadzieję, że nieda­leko stąd. Liczę, że będziesz mógł często do mnie przycho­dzić.

- Jeszcze nie znalazłem pokoju - przyznał Sivert. Wy­ciągnął do gospodyni rękę i podziękował za poczęstu­nek. - Spróbuję pochodzić i popytać o jakiś kąt.

- Ależ chłopcze, możesz przecież mieszkać tutaj! - za­wołała z radością Maria. - Mamy mnóstwo miejsca, a ty sprawiasz wrażenie miłego i porządnego młodego męż­czyzny. Tak byłoby dla ciebie najwygodniej, skoro Sander­mann ma dawać ci lekcje - dodała.

Serce Siverta podskoczyło z radości. Na ułamek se­kundy skierował wzrok ku Tordhild. Chłopak znów po­czerwieniał.

- Nie, tak nie może być - zaprotestował. - Nie chciał­bym być dla was ciężarem. Nie mogę przyjąć tej propozy­cji.

- Możesz, jeśli tylko masz ochotę - uśmiechnęła się gospodyni. - Olaf, prawda, że mógłby zamieszkać na stryszku?

Pani Hogset posłała mężowi pytające spojrzenie.

- Pewnie, że może - odparł mężczyzna. - Nie znaj­dziesz lepszego miejsca niż tu, u nas. Maria to gościnna kobieta, więc na pewno nie umrzesz z głodu.

- Skoro wyrażacie zgodę, żebym został, bardzo dzię­kuję - rzekł Sivert i uścisnął dłoń gospodarza. - Ale chcę zapłacić za siebie, inaczej nie mogę przyjąć gościny.

- Wystarczy nam pieniędzy, jak już o to idzie - stwier­dził Olaf Hogset i wypiął dumnie wydatną pierś. - Ale ro­zumiem, że nie chcesz mieszkać u nas za darmo. Spodzie­wałem się tego po kimś, kto pochodzi z takiej rodziny co ty. Widać, że wychowałeś się wśród godnych ludzi. A co do ceny, na pewno się dogadamy.

- Dziękuję raz jeszcze - powiedział Sivert i puścił dłoń Olafa Hogseta. - Mam chyba dzisiaj swój szczęśliwy dzień.

Kiedy wypowiadał te słowa, ponownie spojrzał na Tord­hild. Stała przy kuchennej ławie i również go obserwowała. Była poważna, ale po chwili uśmiechnęła się, a ten uśmiech sprawił, że ugięły się pod nim kolana. Spuścił oczy.

Tej nocy marzył wyłącznie o niej. Przybiegła do niego bo­so, przecinając kwiatową grządkę, a jej kruczoczarne wło­sy na wszystkie strony rozwiewał wiatr. Złociste punkci­ki w oczach mieniły się tysiącem barw, a wokół niej Sivert słyszał muzykę. Muzyka płynęła z gór i niosła Tordhild na swoich skrzydłach. Do niego.

ROZDZIAŁ 7

W Stornes wszyscy uwijali się w pocie czoła przy zwoz­ić siana. Czas największych upałów minął i tego lata przeszedł na szczęście wyjątkowo łagodnie. Wokół w ro­zedrganym, lipcowym powietrzu roztaczała się woń su­szonego siana i polnych kwiatów. Soczysty krajobraz do­pełniał piękna.

- Ale duchota, dawno takiej nie pamiętam - wes­tchnęła ciężko Ane, krocząc obok wozu z sianem z grabia­mi w dłoni. - To chyba najgorętsze lato, jakie pamiętam.

- Mówisz tak każdego roku - uśmiechnęła się Mali, po czym przetarła ręką spocone czoło. - Ale rzeczywiście, masz rację: straszny dziś upał.

Zatrzymały się na chwilę, oparły o trzonki od grabi i czekały, aż Oja wróci z pustym wozem. Rzadko mogły sobie pozwolić na krótki odpoczynek, ponieważ w Stor­nes zwozili siano aż dwoma wozami: jednym powoził Oja, drugim Aslak.

Kiedy posłyszały na drodze skrzypienie kół, i Mali, i Ane wyprostowały plecy.

- Trzeba przyznać, że z Oi dobry pomocnik - zauwa­żyła Ane. - Radzi sobie tak, jak przystało na dorosłego mężczyznę, i pracuje za dwóch. To dobrze, skoro Sivert wyjechał - dodała.

Mali zabolała ta uwaga. Nie było dnia, żeby nie my­ślała o tym, że jej najstarszy syn powinien teraz pomagać przy sianokosach i, jak każdy mężczyzna, wypełniać swój podstawowy obowiązek. Nie wątpiła, że będzie z tego wiele gadania na wsi. Ale co zrobić? Prawdziwa burza zacznie się dopiero wtedy, gdy ludzie zrozumieją, że Sivert nie ma zamiaru przejąć dworu. Pomimo upalnego dnia Mali przeszedł po plecach zimny dreszcz. Do dziś nie mógł pogodzić się z tą myślą. Cieszyła się, że Sivertowi muzyka sprawia radość, a jednak jej zdaniem odmowę przyjęcia majątku można byłoby usprawiedliwić jedynie trwałym kalectwem lub śmiercią.

- To prawda, Oja daje sobie świetnie radę - odpowiedziała, nie patrząc na Ane.

Oja właśnie zajechał, więc kobiety zaczęły zbierać grabiami siano z drewnianych kozłów i przerzucać je na wóz. Havard odbierał je w stodole i równomiernie rozkładał, Olav zaś razem z Mali i Ane pracowali przy kozłach. Na moment Oja znikał pod stertą siana, które narzucali na górę. Chłopak nie narzekał, tylko od czasu do czasu strze­pywał z siebie źdźbła wysuszonej trawy i ugniatał siano nogami. Pot perlił mu się na czole.

Kiedy już do pełna załadowali wóz, Mali wyjęła z koszyka kubek z sokiem, który chowała w cieniu za jednym z kozłów, i podała synowi.

- Nieźle się napracowałeś, Oja. Pewnie chce ci się pić? - powiedziała serdecznie.

Oja nachylił się w stronę matki i wziął od niej kubek sok był letni. W taki upał nawet cień nie zapewniał dostatecznego chłodu. Bądź co bądź, nawet letni sok nieźle gasi pragnienie.

- Wszystko się mnie czepia, chyba nigdy nie pozbędę się tego siana z ubrania - skarżył się Oja, łapczywie wle­wając napój do gardła. - Uff, jak gorąco. Będzie co suszyć! Ojciec zaznacza każdy kolejny ładunek, który zwozimy do stodoły. Dzisiaj ma już sporo tych kresek i wygląda na za­dowolonego - dodał z uśmiechem.

- Ale i ty radzisz sobie całkiem dobrze - pochwaliła go Mali i odebrała pusty kubek. - Cieszę się, że nam poma­gasz, synu.

Opalona, zapocona twarz chłopca pojaśniała z zadowo­lenia. Spojrzenie, które posłał matce, nie miało już w so­bie śladu wrogości. Nic nie powiedział, tylko wyprostował się i z jeszcze większym zapałem zabrał się do pracy. Nie­mało czasu zajęło mu nakłonienie konia do marszu, bo zwierzęciu także dokuczał upał. Oja musiał pokrzykiwać, a nawet wymierzył mu kilka smagnięć batem. Koń zasma­kował w chwilach odpoczynku, kiedy, stojąc przy koźle, spokojnie pożywiał się sianem. Olav pilnował, by koń re­gularnie dostawał pić. Między posiłkami zużywali wie­le wiader wody, ale na szczęście nie było do niej daleko. Wzdłuż kamiennego ogrodzenia, które dzieliło pastwiska należące do Stornes od tych z Innstad, płynął niewielki strumyk. Nieco wyżej, przy oborach, z których korzysta­no latem, rozpościerały się pola i lasy. Stornesowie byli też właścicielami pól położonych dalej, nad samym mo­rzem, obok najbardziej wysuniętych we wsi komorniczych chat. Tam do koszenia zabiorą się wtedy, gdy już uporają się z sianokosami najbliżej dworu i zakończą zwózkę na pastwiskach.

Pastwiska skoszą w jeden, góra dwa dni, ale wykosze­nie wszystkich pól zajmie pewnie ze czternaście. Pola te z dawien dawna podzielono między cztery gospodarstwa, choć bywało, że leżały dość daleko od siebie. Każdy z dwo­rów miał własną ziemię pod wypas, ale prawo jej użyt­kowania było wspólne. Bydło ze wszystkich gospodarstw wypasano, zanim udano się na pastwiska, a także po po­wrocie z nich. To samo było z wypasem owiec i mniejszych zwierząt gospodarskich.

Koszenie pól stanowiło ważne zajęcie; bez siana trud­no byłoby sobie wyobrazić, że zwierzęta przetrwają długą, srogą zimę. Znaczna część lata schodziła więc na sianoko­sy, bez względu na pogodę.

Napięty, niemal wrogi kontakt pomiędzy Mali i Oją, ja­ki zapanował, odkąd matka przyłapała syna z Ragnhild, stopniowo łagodniał. Zwłaszcza po wyjeździe Siverta Oja okazał się pracowity i przydatny w gospodarstwie. Spo­dziewała się raczej, iż będzie robił uwagi z powodu nie­obecności brata lub próbował ją ranić albo mścić się na matce za to, że tak go postraszyła. Oja wiedział doskona­le, że Mali nie pochwalała wyboru starszego syna. Ale nie odezwał się na ten temat ani słowem, ani razu się nie po­skarżył, że Sivert wyjechał. Przeciwnie, był tym bardziej pomocny. I mimo że nie starał się zbliżać nadmiernie do Mali, nie odzywał się do niej bez wyraźnego powodu, to przynajmniej nie posyłał jej nienawistnego, chmurnego spojrzenia, co czynił wcześniej. Kiedy zadawała mu py­tania, odpowiadał normalnie i w ogóle łatwiej można się było z nim porozumieć. Ciekawe, co też on zamyśla, za­stanawiała się, obserwując chłopca, który chyboczącym się, mocno przeładowanym wozem usiłował przejechać po drewnianych kłodach, przykrywających stary wykop.

Najważniejsze, że we dworze nie panuje już taki przy­gnębiający nastrój. Nieporozumienie powstało wprawdzie między Mali a Oją, ale jego skutki kładły się cieniem na cały dom i zatruwały atmosferę w obejściu, choć nikt po­za nimi dwojgiem nie wiedział, co jest tego przyczyną.

Mali nie zdobyła się na odwagę, by opowiedzieć Havardowi o tym, co zaszło w stodole, chociaż nie jeden raz miała ku temu sposobność. Havard też wyczuwał po­sępny klimat między matką a synem i kilka razy próbo­wał dociekać, o co chodzi. Jednak Mali za każdym razem zręcznie unikała prawdy. Trzymała się wcześniejszej wer­sji: między nimi doszło do poważnej sprzeczki, gdyż, jej zdaniem, Oja zachowywał się zbyt wyniośle. Tak samo jak jego ojciec, dodawała. Nie miała najmniejszego zamiaru tego tolerować.

- Jest coś więcej - stwierdził któregoś dnia Havard, kie­dy Oja był wyjątkowo milczący i miał chmurne spojrzenie. - Skoro jednak chcesz to zachować dla siebie, twoja sprawa.

- Wiem - ucięła, choć z trudem hamowała potrzebę, by wyznać mężowi prawdę.

Havard często widział wszystko inaczej. Tęskniła za bliskością męża, pragnęła przytulić się do niego i w jego ramionach zapomnieć o kłopotach. Problemy z Oją bar­dzo ją martwiły. Wielokrotnie była o krok od tego, by po­dzielić się nimi ze swoim mężczyzną, ale w ostatniej chwi­li rezygnowała. Teraz sprawy jakoś się ułożyły, więc może już trochę za późno, by je ponownie rozgrzebywać. Chło­pak dostał porządną nauczkę. Przynajmniej taką miała nadzieję. Widziała, że Oję przeraża myśl o tym, iż mat­ka może odesłać go z domu. Musiała jednak pogodzić się z faktem, że chłopiec coraz częściej ogląda się za dziew­czętami. Trapiło ją tylko zbyt lekkie podejście syna do tych spraw. Przygoda z Ragnhild zakończyła się w sposób najlepszy z możliwych. Obyło się bez poważnych na­stępstw. Mali nie miała nawet odwagi myśleć, co by było, gdyby Ragnhild zaszła w ciążę.

Po długim, męczącym dniu Mali zabrała ze sobą ręcznik i udała się w stronę szopy, w której przechowywali łodzie i sprzęt do połowów. Nieczęsto kąpała się w morzu, ale te­raz zapragnęła spłukać z siebie kurz i resztki siana. Ane zjawiła się tam nieco wcześniej i była już po kąpieli. Wo­da we fiordzie okazała się niezbyt zimna. I rzeczywiście, zanurzając ciało w chłodnej, przyjemnej toni, Mali poczu­ła wyraźną ulgę.

Zabrała ze sobą kawałek mydła, ale z powodu słonej wody słabo się pieniło. Kiedy ponownie włożyła ubra­nie, odniosła wrażenie, że jest jak nowo narodzona. Przy­siadła, opierając się plecami o nagrzaną ścianę szopy, za­mknęła powieki i oddychała głęboko. Zdecydowała, że może pozwolić sobie na piętnaście minut odpoczynku. Potem czeka ją przygotowanie kolacji.

- Tu siedzisz?

Mali drgnęła. Tuż obok, z ręcznikiem w dłoni, stanął Oja.

- Musiałam się opłukać z kurzu - zwierzyła się i wy­prostowała nieco, po czym dodała: - Wszystko mnie swę­działo, miałam wrażenie, jakbym kleiła się od potu. Pozo­stawała mi tylko szybka kąpiel.

- No właśnie. Ja też przyszedłem się wykąpać - po­wiedział i usiadł obok niej. - Przychodzę tu każdego wie­czoru. Nawet nauczyłem się pływać! I to zupełnie sam - oświadczył z dumą.

- Co ty powiesz, naprawdę? No, no. Wszyscy powinniśmy umieć pływać. Można bez obawy wybrać się łodzią w morze, a tak to dość niebezpieczne. Ja się jakoś nie nauczyłam, nie było sposobności - dodała. - W domu, w Buvika, był jedynie mały stawik, w którym od czasu do czasu się taplaliśmy, zwłaszcza w upalne dni. A tutaj fiord jest za zwyczaj tak zimny, że skóra cierpnie, kiedy człowiek zanurzy choćby mały palec. Komu by się chciało długo siedzieć w wodzie? W każdym razie kiepska to zachęta do nauki.

Spojrzała na Oję. Siedział z podciągniętymi pod brodę kolanami. Ze zdumieniem spostrzegła, że wydoroślał jego śniade ramiona zmężniały, rysy twarzy stały się bardziej wyraziste. To już nie mały chłopiec. Nagle, po raz pierwszy od dawna, poczuła do niego ciepłe uczucia. Musiała przyznać, że nieczęsto jej się to zdarzało. Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni siedzieli tak razem i gawędzili. To było miłe uczucie.

- Doskonale sobie radzisz przy robocie, Oja - pochwa­liła syna. - Pewnie już ci to mówiłam, ale chcę, żebyś wie­dział, że to zauważyłam. Masz smykałkę do pracy na gospodarce jak mało kto - dodała, po czym poruszyła się niespokojnie.

Zahaczyła o drażliwy temat.

- Wiem, że martwisz się o Siverta - rzekł Oja, nie pa­trząc na matkę. - Ale tak pewnie już będzie: on wyjechał, a ja jestem na miejscu - dodał.

- Bardzo się cieszę - odpowiedziała cicho Mali. - To fakt, nie da się ukryć, że z Siverta żaden rolnik. Ale ma za to inne talenty. Może kiedyś podszkoli się nieco w pra­cy na roli. Potrzebuje trochę czasu.

Nie pomyślała, że będzie rozmawiać z Oją na takie te­maty. Nie wiedziała nawet, dlaczego dała się wciągnąć w tę rozmowę. Oja był ostatnią osobą, z którą chciałaby omawiać wybory Siverta i jego brak zainteresowania go­spodarką. No, może z wyjątkiem Beret, która nieustannie drążyła ten temat.

- Mamo, nie musisz się tym wcale martwić - powie­dział i nagle spojrzał jej prosto w oczy. - Jeśli Sivert nie zechce przejąć dworu, ja uczynię to z chęcią. Wiem, że nie mam do tego prawa, ale skoro...

Mali milczała. W jednej chwili poczuła się zagubiona. Dlaczego to powiedział? Może chciał ją tylko uspokoić, ale nie była pewna. Oja nie różnił się wiele od swojego ojca. Ni­gdy nie wiadomo, czy za pozornym przejawem troskliwości nie kryje się jakiś podstęp, jakiś ukryty cel. Bezinteresow­ności nie spodziewała się jakoś dostrzec u Oi.

- Rozmawiałeś już z kimś o tym? - spytała głosem pełnym napięcia. - No, że mógłbyś...

- Nie, nie ma tu o czym dyskutować. Ale Sivert... jemu bardziej muzyka w głowie niż gospodarka. Każdy to po­wie. Babka twierdzi, że...

- Ach, więc jednak rozmawiałeś z babką? No tak, mog­łam się spodziewać, że zechce wtrącić swoje trzy grosze - przerwała, gorzko się uśmiechając. - Tyle że to moja spra­wa, pamiętaj. Dziedzictwo należy do twojego brata i niech to będzie dla ciebie jasne.

Urwała źdźbło trawy i zaczęła je nerwowo żuć. Czuła, że ręce zaczęły jej lekko drżeć. O nie, to z pewnością nie troska o dwór sprawia, że Oja próbuje ją pocieszyć. On myśli przede wszystkim o sobie, a babka go w tym utwier­dza.

- Mamo, to, co mówię, widzisz zawsze w najgorszym świetle - rzekł, po czym ściągnął koszulę. - Nie mam za­miaru czegokolwiek zabierać Sivertowi, chociaż to praw­da: bardzo chciałbym prowadzić gospodarstwo. Ale nie mam złych zamiarów - dodał, a potem wstał. - Nie zapo­minaj, że też jestem twoim synem. Sivert był zawsze dla ciebie oczkiem w głowie, ja się nie liczyłem.

Jego słowa ją zabolały. Stał przed nią ubrany tylko w spodnie. Masywny, wysoki, śniady młody człowiek, któ­ry kochał zajęcie, jakie Siverta zupełnie nie obchodziło. Oja to też jej syn. Być może ocenia Oję oraz motywy, jaki­mi się kieruje, zbyt surowo, niesprawiedliwie.

- Nie chciałam cię zranić - przeprosiła, wyciągając rę­kę na pojednanie - ale...

- Nie rozmawiajmy już o tym - odpowiedział i odsu­nął się na tyle, by matka nie mogła dosięgnąć jego dłoni. - Chciałem tylko, żebyś wiedziała, że lubię pracować na ro­li i chętnie zajmę się gospodarstwem.

- Wiem o tym - odparła i także wstała z miejsca. - Bardzo się z tego cieszę, wierz mi. - Strzepnęła z sukien­ki jakiś pyłek i przygładziła włosy. - Dobrze, że jesteś. Bo gdyby jednak się okazało, że Sivert... że on nie... nie przej­mie majątku...

Po tych słowach odwróciła się i skierowała w stronę za­budowań.

Oja odczekał, aż matka zniknie mu z oczu, i dopiero wtedy zrzucił z siebie spodnie i zupełnie nagi wskoczył do wody. Zanurzył głowę i z zadowoleniem przeciągnął dłoń­mi po mokrych włosach. Potem, odpychając się długimi, mocnymi pociągnięciami ramion, podpłynął kawałek. Po Jakimś czasie przewrócił się na plecy i pozwolił, by ciało lekko unosiło się na wodzie. Jego wzrok padł na okazały dwór, który teraz skąpany był w popołudniowym, złocistoczerwonym słońcu. Oja uśmiechnął się do siebie. Ten dwór będzie mój, pomyślał. Sivert nigdy nie zechce go objąć, bo nie jeden raz dał mu to do zrozumienia. Dręczyły go wyrzuty sumienia, ponieważ w środku lata, w najgoręt­szym dla gospodarstwa okresie, zdecydował się je opuścić. Sam przyznał, że nigdy nie będzie z niego dobry rolnik. Cieszył się, że ma brata, który chce przejąć rolę gospoda­rza, więc i tak majątek zostanie w rodzinie. Zdaniem Siverta właśnie to jest najważniejsze.

- Matka na razie widzi to inaczej - stwierdził. - Na­prawdę nie wiem, dlaczego. Ale jak tylko oswoi się z tą myślą... Przecież obaj jesteśmy synami Johana Stornesa, więc co to za różnica, który z nas będzie tu gospo­darzył.

Oja obiecał, że nie wyjawi, o czym ze sobą rozmawia­li. Matka jest wyjątkowo wyczulona na tym punkcie, więc nie ma potrzeby, żeby Oja zawracał jej tym głowę bez po­trzeby. Jeszcze nie teraz. Oja doskonale to rozumiał. Wi­dział, jak Mali wszystko przeżywa, i zdawał sobie sprawę, że matka nie należy do osób, które łatwo dadzą za wygra­ną. Znał ją dobrze i sądził nawet, że ma na tym punkcie jakąś obsesję. Nie dopuszcza myśli, że ktoś inny, a nie Sivert, może objąć dwór. Nie podda się od razu, będzie za­pewne trwać przy swoim jeszcze przez jakiś czas. Ale on, Oja, poczeka. Wszystko i tak pójdzie zgodnie z jego pla­nem, nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Uparta, władcza matka będzie w końcu musiała ulec i to jemu przekazać gospodarstwo!

Po raz kolejny na twarzy Oi pojawił się przebiegły uśmieszek. Jeszcze im udowodni, że bez niego nie dadzą sobie rady. Będzie pracował za dwóch i nigdy nie da matce powodu do irytacji. Wesprze brata w jego wyborze czy też „powołaniu”, jak to określił Sivert. Zresztą po co to całe gadanie? Będzie po stronie brata, o ile posłuży to jego in­teresom, jeśli to on, Oja Stornes, obejmie gospodarstwo. Tak będzie! Matka już zmiękła, w przeciwnym razie ni­gdy nie wyraziłaby zgody na wyjazd Siverta. Sprzeciwiła­by się kategorycznie, a wówczas Sivert nie mógłby zrobić jej na przekór. O nie, na to jest za słaby, pomyślał Oja. To pewne, że matka już się waha, kto ma przejąć dwór: star­szy czy młodszy z synów? Jej zachowanie nie może ozna­czać nic innego.

Oja powoli brodził w kierunku brzegu, a po jego nagim ciele spływały strużki wody. Kiedy wyszedł już na poroś­nięte soczystą trawą zbocze, niespodziewanie uniósł w gó­rę ramię i wydał okrzyk radości. Tak jakby już wygrał, jakby wielką wygraną miał w kieszeni!

Orszak, który towarzyszył przeprowadzce na górskie pa­stwiska, sunął wolno pod górę. Również i w tym roku to Ingeborg odpowiadała ze przygotowania i porządki na ha­lach należących do dworu Stornes. Z biegiem lat wyszko­liła się na zaradną „pastuszkę”, a przy tym polubiła to za­jęcie. Dokuczało jej jedynie długie rozstanie z Olavem. Mali wiedziała jednak, że Olav pod koniec każdego tygo­dnia odwiedzi żonę w górach, więc nikt specjalnie nie na­rzekał.

Gdyby Sivert pozostał we dworze, rola pastuszka przy­padłaby Oi. Chłopak nie znosił tego zajęcia. Rok wcześ­niej pasł krowy na hali, ale prawie go do tego zmuszono. Nie cierpiał obowiązków pastuszka, nieustannego łażenia za bydłem. Na szczęście tego lata uniknął zajmowania się krowami, ponieważ Sivert wyjechał i Oja okazał się nie­odzowny w gospodarstwie.

- Kto się teraz zaopiekuje bydłem? - zastanawiała się któregoś popołudnia Mali, gdy siedzieli przy posiłku. - Nie bardzo jest spośród kogo wybierać.

- A czy to musi być chłopak? - zapytała ostrożnie Ruth.

Mali ze zdziwieniem spojrzała na córkę.

- Zawsze wybiera się chłopaka - odpowiedziała. - A dlaczego pytasz?

- No bo ja mogłabym pojechać na hale. Lubię cho­dzić po górach - odrzekła Ruth i zaraz poczerwieniała. - Wydaje mi się, że potrafiłabym pilnować krów jak każdy chłopak - dodała już nieco odważniej.

- Ależ, dziecko, to może być niebezpieczne zajęcie. A co będzie, jeśli natkniesz się na dzikie zwierzę albo...

- Myślę, że poradziłabym sobie wcale nie gorzej niż Oja - odparła spokojnie Ruth.

Havard mruknął coś pod nosem.

- Kochana Ruth. Jesteś tak inna niż pozostałe dziew­czynki w twoim wieku - powiedział, zwracając się z roz­czuleniem do najstarszej córki, i skierował wzrok na Ma­li. - Ale jeśli ona ma na to ochotę...

- Ale to dziewczynka... - sprzeciwiła się Mali.

- Tylko dziewczynka - powtórzył Havard. - Ty jesteś tyl­ko kobietą, ale czy nie podejmowałaś się zadań, których ani mężczyźni, ani kobiety nie byliby w stanie wykonać? Jeśli chce, pozwólmy jej. Takie jest moje zdanie - zakończył.

I tak też się stało. Gdy na wsi rozeszła się wieść, ludzie kręcili głowami, ale milczeli. Wszyscy darzyli Ruth sym­patią, więc mało kto chciałby mówić o niej źle. Tylko sta­ra Beret nie powstrzymała się od zjadliwych uwag.

- Co wy wyprawiacie? - syknęła ze złością. - Kto to widział, żeby dziewczynę wysyłać w góry! Przecież to nie do pomyślenia! Nikt tego wcześniej nie robił!

- To prawda, ale tak to już jest. Zawsze musi być ten pierwszy raz - odparł łagodnie Havard.

- Ale co ludzie powiedzą! - ciągnęła rozdygotana Be­ret.

- O to my się już w ogóle nie martwimy - odparł Havard. - Ludzie zawsze będą gadać.

- Tak, tak, powinnam się tego domyślić - warknęła lo­dowato babka. - Nigdy was nie obchodziło, co powiedzą porządni ludzie, ani ciebie, ani Mali.

- Jakoś nie słyszałem, żeby wielu krytykowało sposób, w jaki prowadzimy gospodarkę - powiedział pojednaw­czo Havard i postawił przed Beret kubek z kawą. - Ma­my jeszcze ciasto prosto z pieca - dodał, uśmiechając się w stronę kobiety, której oczy nadal ciskały błyskawice. - Może spróbujecie kawałek?

Beret burknęła coś pod nosem, ale nie odmówiła, gdy Mali położyła przed nią pachnące, apetyczne ciasto. Wię­cej nie wracali już do tej sprawy.

Kiedy więc orszak z zapasami koło dwudziestego lipca zaczynał piąć się pod górę, ku halom, wśród idących była też Ruth, która z wielką radością podbiegała to z lewa, to z prawa, pilnując, by krowy trzymały się ustalonego szla­ku.

- Każdy robi to, co lubi - mruknął pogardliwie Oja i wzruszył ramionami.

- Każdy robi to, co lubi - powtórzyła Dorbet, prze­drzeźniając brata, po czym dumnie odrzuciła w tył jasne jak zboże włosy.

Kontakt z gospodarstwem Gjelstad z biegiem lat stawał się coraz luźniejszy, zwłaszcza po śmierci gospodarza. Helga nigdy jednak nie zapomniała dramatycznego epi­zodu, który towarzyszył śmierci teścia, i dlatego jej niena­wiść do Mali nie wygasła. Przeciwnie, Mali, choć z rzad­ka spotykała Helgę, zawsze miała wrażenie, że to uczucie i roku na rok się wzmacnia.

Helga uważała, że ją oszukano i zmuszono do milcze­nia. Kobieta, gdy tylko nadarzała się okazja, dawała temu wyraz. Ale Mali się tym nie przejmowała. Wprawdzie Hel­ga mogła zacząć rozpuszczać plotki, gdyby za mocno na­depnęła jej na odcisk, lecz Mali dobrze się pilnowała. Nie pozwoli, by ktokolwiek zniszczył jej szczęście, a już z pew­nością nie Helga. Dlatego za każdym razem, gdy Hel­ga zadzierała nosa i groziła, że wyjawi to i owo o śmier­ci gospodarza z Gjelstad czy ciekawostki o Sivercie, Mali uświadamiała szwagierce, że sama niejedno wie. Nie była jednak pewna, czym tak naprawdę Helga może ją zasko­czyć: czy zna prawdę, czy też tylko snuje domysły.

Nie lubiła Helgi. Kobiety nigdy nie żyły ze sobą blisko. Helga była wyniosła i miała paskudny charakter. Mali starała się śledzić poczynania chłopców z Gjelstad, obie­cała to ich matce, ale teraz byli już dorosłymi mężczy­znami i radzili sobie sami. Z pewnością życie w Gjelstad, w domu od dawna pozbawionym ciepła i miłości, nie było usłane różami. Helga nigdy nie ukrywała, że nic nie czu­je do synów Kristena, chociaż obaj wyrośli na zaradnych i pracowitych młodych mężczyzn.

Dla Helgi oczkiem w głowie była córka, jedyne wspól­ne dziecko jej i Kristena. Matka zachwycała się dziew­czynką i rozpieszczała ją ponad miarę. Mali zastanawiała się, co też z takiej rozwydrzonej pannicy wyrośnie. Mało które dziecko umiałoby bez szkody dla siebie przyjąć ta­ką nadopiekuńczość. Ruth Lina nosiła wytworne stroje, a zajmowano się nią tak, jakby pochodziła z królewskie­go rodu. Mali nieraz się zastanawiała, czy Helga kiedykol­wiek odda córkę jakiemuś mężczyźnie. Jeśli tak, z pew­nością nie będzie to byle kto.

Na dziewczynkę wołano Lina, bo takie imię nosiła mat­ka Helgi. Heldze nie podobało się, że córka ma nazywać się tak jak teściowa, Ruth Lina, ale dokąd żył stary go­spodarz, musiała się z tym pogodzić. Dopiero po śmier­ci teścia zażądała, aby odtąd dziecko nazywać wyłącznie Lina, choć Mali dobrze wiedziała, że Kristen nie był tym zachwycony. Nie miał on jednak zbyt wiele do powiedze­nia i unikał spięć ze swoją upartą, nieugiętą żoną. Zresztą nie próbował nawet się targować. Z biegiem lat marniał, garbił się, a cera wyraźnie mu poszarzała. Kristen toczył teraz smutne, samotne życie, choć z żoną i dziećmi u bo­ku. Helga nie próbowała skrywać pogardy dla męża. Gdy­by nie okazałe gospodarstwo i pozycja, jaką zyskała dzię­ki małżeństwu z Kristenem, już dawno by go porzuciła. Mali nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości.

Któregoś dnia zadzwonił telefon. Kiedy Mali w słuchaw­ce usłyszała ostry głos Helgi, drgnęła.

- Od ostatniego spotkania minęło sporo czasu - stwier­dziła. - Niedawno rozmawiałam z Havardem o tym, że­by was w którąś niedzielę przed sianokosami prosić na obiad.

- Nie ma takiej potrzeby, żeby się często spotykać - od­cięła się krótko Helga. - Ale tym razem to ja was zapra­szam. Słyszałaś pewnie, że Oddleiv wyjeżdża we wrześ­niu do szkoły rolniczej, więc postanowiliśmy to uczcić. Nie każdy się tam dostaje - dodała z wyraźną złośliwoś­cią w głosie. - Tak daleko mogą zajść tylko niektórzy.

Mali poczuła bolesny ucisk w żołądku. Słyszała, że Oddleiv dostał się do szkoły w Vikebukt. Bardzo liczyła na to, że obaj chłopcy, on i Sivert, będą razem uczęszczać na zajęcia. Ale w tym samym czasie, gdy Oddleiv przygo­towywał się do objęcia gospodarstwa w Gjelstad, Sivert kategorycznie odmówił i opuścił majątek, zabierając ze sobą swoje ukochane skrzypce.

- Owszem, słyszałam, że twój syn został przyjęty - od­powiedziała zduszonym głosem Mali.

- Tak, co za szczęście, że w Gjelstad mamy syna, który dobrze zna swoje obowiązki wobec rodziców i gospodar­stwa - odpowiedziała kąśliwie Helga. - A Sivert podobno wybył i to w taki czas? No, no! Zresztą czegóż tu się dzi­wić - dodała pogardliwie. - Niedaleko pada jabłko od ja­błoni. Jaki ojciec, taki syn, ten wasz muzyk!

Mali tak mocno zacisnęła palce na słuchawce, że omal jej nie zgniotła. Co za paskudne babsko, pomyślała z wściekłością. Najchętniej przerwałaby tę rozmowę, ale tym samym przyznałaby rację szwagierce. Mali nie mogła tego zrobić. Poza tym musiała uważać na to, co mówi do telefonu. Mali nie miała za grosz zaufania do Astrid, któ­ra najczęściej pełniła dyżury w centrali. Znana była z te­go, że podsłuchuje rozmowy, a potem rozgłasza je wokół „w największej tajemnicy”. W trakcie rozmów przez tele­fon Mali nie opuszczało wrażenie, że w tle słyszy głuchy, astmatyczny oddech Astrid.

- Oczywiście, że przyjdziemy - odrzekła kwaśno. - I będziemy życzyć Oddleivowi powodzenia.

- Dobrze - powiedziała Helga. - Przyjdźcie w niedzie­lę na obiad. Zabierzcie też Oję i Dorbet. Lina chce się z ni­mi zobaczyć.

- Dziękuję, będziemy wszyscy - ucięła Mali.

Jeszcze długo po tym, jak zakończyły rozmowę, Mali trzymała w ręku słuchawkę. Była kompletnie sparaliżowa­na. Przygnębienie, ale i wściekłość znów dały o sobie znać. Trochę się też wystraszyła, choć nie bardzo wiedziała, cze­go. Mimo woli ogarnęło ją uczucie niepokoju i przebiegł ją dreszcz, chociaż był to sam środek lata. Drgnęła ponownie, gdy w słuchawce usłyszała chrypliwy glos Astrid i pytanie, czy rozmowa już skończona. Tak jakby Astrid nie wiedzia­ła! - pomyślała z irytacją Mali. Da sobie rękę uciąć, że ko­bieta siedzi w centrali ze słuchawką przyklejoną do ucha.

- Tak, rozmowa skończona. Zapomniałam oddzwonić - usprawiedliwiła się szybko, odwiesiła słuchawkę i dwukrotnie przekręciła korbką.

Helga jest jak pająk, pomyślała. Może długi czas pozo­stawać w uśpieniu, udając martwą i bezbronną, tylko po to, by nagle obudzić się i pochwycić swoją zdobycz. Choć Helga nie pozostawia na nikim suchej nitki, to pogrąże­nie jednej osoby - Mali - sprawiłoby jej wyjątkową satys­fakcję.

Havard westchnął z niechęcią, kiedy Mali poinformowała go, że zostali zaproszeni na obiad do Gjelstad.

- Oj, wolałbym coś przyjemniejszego - rzekł kwaśno.

- Ja także - odpowiedziała i rozpuściła włosy. - Ale Kristen jest jednak twoim najstarszym bratem, a nie da się ukryć, że widujemy się z nimi niezwykle rzadko. Nie tylko z mieszkańcami Gjelstad, ale i z każdym z rodzeń­stwa - dodała.

- Wiem, masz rację - przyznał Havard. - Widzimy się sporadycznie z okazji domowych uroczystości albo świąt. Każdy zajęty jest sobą.

- No, nie wiem. Szczerze mówiąc, brak mi spotkań z rodziną. Naprawdę. Tyle że to taka daleka podróż...

- Na ten obiad trzeba będzie pójść - przyznał Havard zmartwiony i spojrzał na żonę. - A ja już teraz wiem, że przyjemne to dla ciebie nie będzie. Helga nie powstrzy­ma swojego ciętego języka. Dobrze wie, jak bardzo prze­żywasz to, że Sivert nie pojedzie do Vikebukt, więc złośli­wości na ten temat z pewnością usłyszysz niemało.

- Myślałam o tym - odpowiedziała Mali. - Ale przyj­mę to ze spokojem. Jej właśnie o to chodzi, żeby mnie zra­nić i wyprowadzić z równowagi, lecz tym razem nie dam jej tej satysfakcji.

- No, to może jednak będzie miło - uznał Havard. - Mam nadzieję, że chociaż mój brat ucieszy się z naszej wi­zyty. Wydaje mi się, że nie jest mu lekko. Ostatnio mocno się postarzał.

- We dworze w Gjelstad tylko jednej osobie jest lek­ko - to Lina, ukochana córunia swojej mamusi.

Havard przesunął się nieco, gdy Mali położyła się do łóżka. Wtulił nos we włosy żony, po czym uśmiechnął się.

- Pachniesz słoną morską wodą i wodorostami.

- Nic dziwnego, codziennie kąpię się po pracy w mo­rzu - wyjaśniła Mali. - Ale nareszcie skończyliśmy, więc wkrótce wskoczę do balii i porządnie umyję włosy. Od tej słonej wody są okrutnie polepione. Muszę znaleźć na to czas przed niedzielą - dodała.

- Moim zdaniem pachniesz bardzo ładnie - szepnął i wtulił twarz w jej szyję. - A poza tym jesteś wyjątkowo smakowita - dodał, po czym polizał ją. - Słona i niesły­chanie apetyczna.

Gdy język Havarda wędrował delikatnie po jej ciele, Ma­li poczuła, że jej piersi twardnieją. Odwróciła się i przytuliła do niego. Wsunęła palce w jego włosy, a potem jej usta prześlizgnęły się miękko, muskając jego wargi. Minęło już tro­chę czasu, odkąd byli ze sobą tak blisko. Podczas znojnych, pracowitych sianokosów oboje z reguły zasypiali, jak tylko przyłożyli głowy do poduszek.

- Czy moja morska nimfa jest zmęczona? - szepnął jej do ucha.

Mali pokręciła przecząco głową.

Do Gjelstad przybyli na krótką chwilę przed posiłkiem. Dzień był szary, choć ciepły. Nawet cieplejszy niż w owe upalne letnie dni, pomyślała Mali, wycierając spocone czoło.

- Zanosi się na zmianę pogody - zauważył Havard, pomagając jej przy wysiadaniu z dwukółki. - Czuję w koś­ciach, że zbliża się potężna burza.

ROZDZIAŁ 8

Sivert przysiadł na schodach prowadzących do spichle­rza.

Był jeden z tych cudownych letnich wieczorów. W ro­zedrganym upale przyroda wstrzymała oddech. Słońce, niczym rozżarzona do białości kula, wisiało nieruchomo nad ziemią, a na polach w pocie czoła uwijali się półna­dzy, spaleni na brąz mężczyźni, ładując na wozy pachną­ce, wysuszone siano. Kobiety nie mogły powstrzymać się przed rozpinaniem bluzek, bardziej niż zwykle ukazując dekolty. Bez przerwy ładowały siano na wozy, zbierając do ostatniego pojedyncze źdźbła. Najważniejsze, by zdążyć ze zbiorem całego siana, zanim pogoda się załamie.

Ale na przesilenie się nie zanosi, pomyślał Sivert. Przymknął oczy i zwrócił twarz ku zachodowi, gdzie aku­rat słońce chowało się za jedno z tych okazałych pasm górskich, wznoszących się z godnością w czerwonozłote wieczorne niebo.

Tutaj w Hogset było inaczej niż w domu. W Stornes słońce od razu chyliło się ku zachodowi i bezpowrotnie to­nęło w morzu. Tu nie było śladu morza ani nawet skraw­ka fiordu. Brakowało mu tego bardzo. Fiord i morskie fale zawsze go zachwycały, czy to podczas sztormu, czy w bez­miernej ciszy. Wtedy czuł, że ogarnia go jakiś niezwykły spokój, dając inspirację i przeobrażając się w nim w muzy­kę, która pochodzi prosto z serca. W domu w ciepłe, letnie noce zdarzało mu się godzinami przesiadywać koło szo­py na łodzie i wsłuchiwać w delikatny szept morskich fal, które smagały gładkie, skaliste nabrzeże. Wdychał woń wodorostów i oniemiały wpatrywał się w grę świateł. Ma­gia słońca, które żegna się z dniem, zawsze wprawiała go w największe zdumienie i budziła najwyższy podziw.

W Hogset krajobraz różnił się od tego w Stornes. Z ty­łu, za gospodarstwem, widoczne były niskie, choć stro­me wzniesienia pokryte dorodną, soczyście zieloną roś­linnością. Po przeciwnej stronie doliny w niebo wzbijały się ciemne, monumentalne góry, a słońce za nimi skrywa­ło się znacznie wcześniej, niż do tego przywykł. Najbliż­szą wodą, jaką napotkał w pobliżu, był spory wodospad, który z łoskotem opadał w dół wzniesienia tuż za dwo­rem. Początkowo nieustanny szum wodospadu przez dłu­gie godziny nie pozwalał mu zasnąć. Teraz jednak nie był pewien, czy kiedykolwiek uda mu się zapaść w sen, jeśli nie będzie mu towarzyszył pomruk spadającej z wysoko­ści wody.

Niemal codziennie grywał z Sandermannem. Pochła­niał każde słowo i każdą wskazówkę, jakie przekazywał mu nauczyciel, i nigdy nie miał dość wielokrotnego po­wtarzania tego samego fragmentu. A kiedy Sandermann z zadowoleniem kiwał głową, przechodzili do ćwiczeń nad kolejnym utworem. Potem Sivert brał skrzypce pod pachę i wspinał się na zbocza, aby ćwiczyć w spokoju. Zwłasz­cza podczas sprzyjającej pogody. Mógł też grywać do woli na stryszku, gdzie mieszkał, z wyjątkiem tych kilku chwil po obiedzie, kiedy mężczyźni wypoczywali przed rozpo­częciem kolejnej popołudniowej pracy. Proszono go tak­że, aby nie grywał późno w nocy. We dworze Hogset, podobnie zresztą jak w Stornes, dzień pracy rozpoczynał się bladym świtem i równie wcześnie się kończył. Sivert naj­bardziej jednak lubił ćwiczyć z dala od ludzi, w samotno­ści. W okazałym domu pełnym zgiełku zawsze mogło zda­rzyć się coś, co rozpraszało jego uwagę.

Przez dwie ostatnie soboty i niedziele grywał na we­selach. Było to zajęcie dobrze płatne, chociaż nie ten ro­dzaj muzykowania dawał mu największe zadowolenie. Ale potrzebował pieniędzy. Dotrzymał również obietnicy i dwukrotnie dzwonił do matki. Kiedy opowiedział jej, że mieszka we dworze Hogset, Mali wyraźnie się ucieszyła, choć Sivert nie miał pojęcia, skąd matka wie, że to akurat godni szacunku ludzie. Poza tym nie mieli jednak sobie zbyt wiele do powiedzenia, a Sivert ani słowem nie wspo­mniał o Tordhild.

O Tordhild nie wspominał zresztą nikomu, chociaż ani na chwilę nie mógł przestać o niej myśleć. Za każdym ra­zem, kiedy patrzył na nią, gdy uśmiechała się do niego albo nawiązywała rozmowę, odczuwał głęboką tęsknotę. Krew w żyłach zaczynała pulsować niczym rwący potok, a na gardle zaciskała mu się niewidzialna obręcz, tak że aż przeszywał go ból.

W miarę jak dni przechodziły w tygodnie, Sivert coraz bardziej pojmował, że Tordhild jest tą jedyną w jego życiu. Albo ona, albo żadna inna, myślał i wiedział, że kieruje nim uczucie, jakiego dotąd nie zaznał. Ale nie miał odwa­gi wyjawić tego swojej wybrance. Nawet nie próbował się do niej zbliżyć czy choćby porozmawiać przez chwilę, mi­mo że pragnął tego całym sercem. Uczucie do Tordhild było jednak tak silne, tak dla niego niepojęte, że bał się uczynić cokolwiek w obawie, że ją spłoszy.

Nigdy przedtem nie poświęcał dziewczętom wiele uwa­gi. Myślał wprawdzie o tym, że w przyszłości zapewne przyjdzie mu założyć rodzinę i związać się z kobietą, ale perspektywa ta wydawała mu się nadzwyczaj odległa. Muzyka była dla Siverta najważniejsza. Nigdy nie przypusz­czał, że cokolwiek będzie w stanie przysłonić mu miłość do muzyki. Tak się jednak właśnie stało, kiedy pojawiła się Tordhild. Bywało, że godzinami nie mógł zasnąć i wte­dy wyobrażał sobie, że chyba nic więcej nie potrzebował­by do szczęścia, gdyby miał i ją, i swój świat pełen muzy­ki. I może właśnie w strachu przed odrzuceniem, którego zapewne by nie przeżył, wręcz kulił się w sobie i krył po kątach, kiedy ona się pojawiała. Stawał się coraz bardziej milczący i niemal chudł w oczach, co bardzo niepokoiło gospodynię w Hogset.

- Nie mogę powiedzieć, że byłeś gruby, kiedy się u nas pojawiłeś, ale teraz, Sivert, zrobiłeś się chudy jak szczapa - oświadczyła któregoś dnia Maria, stawiając przed chłopcem dwie dodatkowe porcje ciasta. - Czyżby nie smakowały ci moje posiłki, a może źle się u nas czu­jesz?

Sivert w jednej chwili poczuł się zażenowany i upuścił widelec. Sos z talerza bryznął na wszystkie strony.

- Ależ nie, jest mi tu wyśmienicie - pospieszył z odpo­wiedzią, a na jego policzki wypłynął rumieniec. - Wierz mi, Mario, mówię prawdę. Nigdzie nie mógłbym czuć się lepiej niż u was. A jedzenie robicie wyborne, sami zresztą dobrze wiecie. To pewnie przez upał - dodał cicho.

- Albo chodzi o kobietę - Olaf Hogset, siedzący na końcu stołu, na honorowym miejscu, wydobył z siebie ni­ski, wesoły bulgot. - Kiedy chłop myśli o babie, to nie w głowie mu jedzenie. Tak było zawsze i tak będzie. A ty pewnie nie możesz się opędzić od propozycji, kiedy tam sobie pogrywasz na weselach. Ładny z ciebie kawaler, nie ma co, to nawet ja potrafię zauważyć. Na brak powodze­nia to ty pewnie nie narzekasz, co? - dodał i zerknął badawczo na Siverta.

- On jest nie tylko ładny, ale i bardzo postawny - uśmiech­nęła się Maria. - I do tego inny niż wszyscy. Pomyśleć tylko: dziedzic, który woli skrzypce od okazałego dworu. Oj, Sivert, Sivert. Ja to się nie rozumiem na takich jak ty.

- A ja akurat rozumiem, że to dla wielu może wyglą­dać dziwnie - Sandermann pospieszył z pomocą kulące­mu się z zakłopotania Sivertowi. - Zdarza się, że niektó­rym dany jest wielki dar. Tak, nie boję się użyć tego słowa, Sivert otrzymał taki dar. To chłopiec niezwykle uzdolnio­ny, wielki talent, chociaż nie jestem pewien, czy wy to poj­mujecie. Ja nie mam wątpliwości. Jeszcze usłyszycie o tym chłopcu, wspomnicie moje słowa, bo wiem, co mówię. A skoro już ktoś ów talent otrzymał, to nie ma znaczenia, że to dziedzic, który powinien prowadzić gospodarstwo - dodał i wytarł wilgotne usta. - Nie ma rady, trzeba wów­czas iść za powołaniem, za wewnętrznym pragnieniem, którego nie sposób odsunąć ani zlekceważyć. To siła, któ­rą on posiadł - dokończył.

- No, ja w każdym razie nie znam się na tym zupeł­nie - odparła Maria. - Ale przysłuchiwałam się, jak Sivert gra, i muszę przyznać, że nie jest to żadne rzępolenie, choć znawcą to ja nie jestem. Ale to nie oznacza, że ma­my pozwolić chłopakowi zagłodzić się na śmierć. Musisz jeść, Sivert. Nie wyobrażam sobie, abyś po pobycie u nas, w Hogset, nagle wrócił do domu i wyglądał jak ten chu­derlak. Co by o nas pomyśleli twoi bliscy?

- Nic mu nie będzie, z głodu na pewno nie umrze, Ma­rio - zauważył rezolutnie gospodarz. - Zobaczysz, i on dojdzie do siebie. Chłopak jest po prostu trochę inny niż młodzi, których znamy. Słyszysz, co mówi Sandermann. Zostaw go w spokoju, to mu się najbardziej przysłużysz.

Sivert podniósł wzrok i posłał pełne wdzięczności spojrzenie gospodarzowi Olafowi. Stary Hogset ma rację. Niech go tylko zostawią w spokoju.

- Siedzisz tu sam?

Sivert drgnął, gdy usłyszał tuż obok znajomy głos. Kie­dy podniósł głowę, ujrzał przed sobą wielkie brązowe oczy Tordhild. Serce mu zamarło, ale po chwili dla odmiany zaczęło się tłuc jak szalone. Ona na pewno to słyszy, po­myślał w duchu, po czym przyłożył rękę do piersi, jakby w nadziei, że stłumi ten łomot.

- Zamierzałem obejrzeć zachód słońca - wyjaśnił.

Wyglądało na to, że Tordhild zakończyła tego dnia służbę. Nie miała na sobie fartucha, a tylko zwykłą nie­bieską sukienkę. Kilka górnych guzików odpięła i Sivert dostrzegł na jej smukłej, opalonej szyi pulsującą żyłkę. Na ten widok zaschło mu w gardle.

- A ja wybieram się w górę rzeki - odparła. - Często tam chodzę, kiedy jest taki skwar. Jak się człowiek poło­ży, to nic nie pomaga i trudno zasnąć. Byłeś kiedy przy tym dużym strumieniu?

Sivert skinął głową.

- Często tam sobie siedzę i gram - powiedział. - Lu­bię wodę. Mój dom leży nad długim fiordem, ale tu fiordu nie ma. Chodzę chociaż nad strumień, kiedy...

- Może więc wybierzesz się ze mną? - zapytała zwy­czajnie.

Sivert podniósł się szybko i nic nie mówiąc, podążył w ślad za dziewczyną.

Droga była wąska, Sivert szedł więc tuż za nią. Za­chwycał się jej plecami wygiętymi w delikatny łuk, wą­ziutką talią i grubym warkoczem, który sięgał jej do pa­sa i bujał się to w lewo, to w prawo w rytm jej kroków. Poruszała się lekko i bezszelestnie. Jak łania, pomyślał sobie.

Był tak skupiony i spięty, że nie zwrócił uwagi, gdy Tordhild zatrzymała się. Niespodziewanie wpadł na nią, a ponieważ zachwiała się, natychmiast rzucił się do niej i schwycił wpół.

- Ja... nie chciałem... - wykrztusił. - Zamyśliłem się i nie zauważyłem, że...

- Nic się nie stało - odpowiedziała zwyczajnie i uśmiechnęła się ciepło.

Zorientował się, że nadal ją obejmuje. Kiedy mówi­ła do niego, czuł słodki oddech na swojej twarzy, a także bliskość jej krągłych bioder i sprężystych piersi. Musiał przełknąć ślinę.

- No, jesteśmy na miejscu - oświadczyła, po czym uję­ła jego dłoń i lekko pociągnęła za sobą, tak by oboje przy­siedli na trawie. - Jak przyjemnie poczuć chłód od wody.

Tuż nad ich głowami bulgotał wodospad, opadając ciężko ze stromej skały. Za to w dole strumień był cichy i spokojny. Otaczał ich gęsty las, skrywając niewielką po­lanę i paseczek szarobiałego piasku, który tworzył wąską plażę już u zejścia do wody. Wokół powoli zapadał mrok i roztaczała się słodkawa woń letnich kwiatów.

Siedzieli blisko siebie. Sivert pomyślał, że chyba powi­nien się odsunąć, ale nie miał ani odwagi, ani chęci ru­szyć się choćby na milimetr.

- Rozmowny ty nie jesteś - stwierdziła Tordhild, uśmiechając się do niego. Żółte plamki w jej oczach mi­gotały jak diamenty. - Wiem, że nazywasz się Sivert Stor­nes i pięknie grasz na skrzypcach. Podobno jesteś dziedzi­cem wielkiego dworu, czy tak?

Sivert odchrząknął, nie mogąc dobyć głosu.

- Tak, pochodzę ze Stornes - wydusił wreszcie. - To duży majątek i wyjątkowo piękne miejsce.

- A jednak opuściłeś dom? - zauważyła i zerwała sto­krotkę, którą zaczęła obracać w palcach, dotykając szyi.

- Taaak... - Sivert wpatrywał się zafascynowany, jak płatki stokrotki muskają jej jedwabistą skórę. - Sander­mann...

- A co z gospodarstwem, kto je prowadzi?

- Właściwie teraz gospodarstwo należy do mojej mat­ki - przyznał i odgarnął dłonią czarną grzywkę. Pot perlił mu się na czole. - Matka była żoną Johana Stornesa, mego ojca, ale on zmarł na serce. Byłem wtedy mały i nawet go nie pamiętam - dodał. Wziął do ust pożółkłe źdźbło i zaczął je przeżuwać. - A potem mama wyszła za mąż za Havarda Gjelstada z dworu w Gjelstad. To bardzo dobry człowiek. Nie mógłbym sobie wyobrazić lepszego gospo­darza w Stornes. Jest wyjątkowo zaradny.

- Masz rodzeństwo? - spytała, zerkając na niego z bo­ku. Jakby niechcący zbliżyła kwiat do jego twarzy, a on nie wiedział, czy zrobiła to celowo, czy tak wyszło. Płatki musnęły jego policzek.

- Rodzeństwo... tak, mam młodszego brata - odparł i wytarł spocone z wrażenia dłonie o spodnie. - Matka była w ciąży, kiedy mój ojciec, Johan, odszedł, nigdy więc nie zobaczył drugiego syna, on ma na imię Oja.

- Oja? - zdziwiła się Tordhild i spojrzała na niego ro­ześmianymi oczyma. - To imię?

- No, nie. On nazywa się naprawdę Ola Johan, ale to ja kiedyś... chyba uznałem, że to za trudne, i zacząłem na niego wołać Oja. Byłem małym dzieckiem - dodał i zaczerwienił się po uszy. - I wtedy wszyscy też zaczęli go tak nazywać. No, z wyjątkiem babki, matki ojca. Ona tego strasznie nie lubi. Jako jedyna zwraca się do wnuka peł­nym imieniem.

Sivert podniósł kilka małych kamyczków i zaczął wrzucać je do wody, jeden po drugim, a one od razu opa­dały na dno. Chłopak śledził kręgi, które tworzyły się po­tem i rozrastały w coraz to większe i większe kółka.

- Mam też dwie siostry, a w zasadzie siostry przyrod­nie - dodał szybko. - Matka ma z Havardem dwie córki.

Przez dłuższą chwilę żadne z nich nic nie mówiło. Gdzieś między drzewami zaśpiewał kos, a z oddali docho­dził ich szmer wodospadu.

- A ty? - zainteresował się Sivert i zwrócił twarz w jej kierunku. Jego dłoń delikatnie otarła się o jej nagie ra­mię, co sprawiło, że cicho westchnął.

- Ja... - nie patrząc na niego, dotknęła wargami płat­ków stokrotki i odpowiedziała: - Nie pochodzę ze znacz­nego rodu. Ale o tym już wiesz. Jestem tylko służącą. Oboje moi rodzice nie żyją. Mam bliską rodzinę, która się mną zajęła. Ani ja, ani moi dwaj bracia nie cierpieli gło­du. Bracia przyrodni - przyznała. - Ojciec po śmierci ma­my ponownie się ożenił.

- Dla mnie nigdy nie miało znaczenia, czy ktoś pochodzi z dobrej rodziny, czy nie. Taki nie jestem - wyjaśnił Sivert.

- Tak mi się wydawało. Ale pamiętaj, że jestem Cy­ganką - dodała jakby z odrobiną smutku w głosie, wciąż unikając jego wzroku.

- Naprawdę? Odkąd pamiętam, mieliśmy we dworze wizyty Cyganów w każde lato - powiedział. - To dobrzy ludzie. Jeden z nich kiedyś stwierdził, że ładnie gram na skrzypcach, i namówił moją mamę, żeby mi je kupiła. Na­zywał się Martin. To on zaczął mnie uczyć nut. Wiele mu zawdzięczam, ale innym Cyganom także - rzekł z uśmie­chem na twarzy.

- Nie każdy tak na to patrzy - oznajmiła Tordhild ci­cho. - Zarówno księża, jak i urzędnicy nas nie lubią. Tak jest podobno od wielu lat, wiem to od mojej ciotki. Ostat­nio nawet ta niechęć jakby się pogłębiła. Ludzie twierdzą, że jesteśmy od nich gorsi, wiesz, taki drugi sort.

Jej duże brązowe oczy zrobiły się teraz niemal czarne. Żółte plamki zgasły. Po policzkach popłynęły łzy. Zanim Sivert zdał sobie sprawę z tego, co robi, objął dziewczynę i przytulił mocno.

- Słyszałem, że ludzie tak gadają - powiedział pew­nym głosem. - Ale tam, skąd pochodzę, nie dzieje się to zbyt często. U nas zawsze ciepło przyjmowano Cyganów i nadal jest podobnie. Chociaż...

Otarł łzę spływającą z policzka dziewczyny.

- Nie jesteś gorsza - wyszeptał. - Jesteś Tordhild. Cy­ganka, córka gospodarza czy kogokolwiek innego, cóż to za różnica? Wszyscy jesteśmy ludźmi. Liczy się, jacy jeste­śmy. Tak to widzę - dodał cichutko, po czym jeszcze raz pogładził ją ostrożnie po twarzy.

Nie miał pojęcia, jak do tego doszło, ale niespodzie­wanie Tordhild znalazła się pod nim, na trawie. Zarzuci­ła mu ramiona na szyję. Jej wilgotne, półotwarte usta za­praszały. Sivert nachylił się i pocałował ją.

Od tej chwili wszystko było zbyt nierealne, zupełnie stracił głowę. Tylko serce tłukło mu się w piersi jak kowal­ski młot. Nie wiedział, co się stało, że oboje zrzucili ubra­nia. Kiedy wsparł się na łokciach i spojrzał na piękne, śniade ciało dziewczyny, jęknął. Nigdy wcześniej nie wi­dział kobiety o tak nienagannych kształtach. Miała skórę o złotawobrązowym odcieniu. Jej pełne piersi były kształ­tne, z ciemnymi, sterczącymi sutkami, które teraz sta­ły się niemal czarne, a brzuch płaski, miękki niczym je­dwab. Niżej pępek, jak zalotne oczko, właśnie wiódł go na pokuszenie. A jeszcze dalej...

Sivert znowu westchnął, gdy jego wzrok padł na kępkę ciemnych loczków skrywających jej łono.

- Boże, tak bardzo za tobą tęskniłem - wyszeptał chrapliwym głosem. - Nigdy przedtem nic podobnego nie przeżywałem. Dla mnie istniała tylko muzyka i byłem pe­wien, że zawsze już tak pozostanie. Ale teraz...

Nie odpowiedziała, tylko przyciągnęła go mocno do siebie w oczekiwaniu na kolejne pocałunki. Jej rozgrzane i pełne radosnego oczekiwania ciało gotowe było na speł­nienie. Kiedy byli już jednym ciałem, jęknęła z rozko­szy. Pragnęła go, gorąca i wilgotna, a on nie mógł się nią nasycić. Po raz pierwszy zrozumiał, czym jest prawdzi­we pożądanie, co naprawdę znaczy kochać kobietę. Miał wrażenie, że w duszy śpiewa mu niebiański chór, a przed oczyma wybuchają tysiące roziskrzonych gwiazd. W za­wrotnym tempie przemknął nad bajecznie kolorową tę­czą. Potem nic już nie pamiętał.

Powoli otworzył oczy. Tordhild leżała na boku, wsparta na jednym łokciu, i przyglądała mu się z uwagą.

- Myślałam, że ty... że nigdy mnie nie zechcesz - przy­znała cichutko i musnęła wargami jego policzek. - Od pierwszego dnia, kiedy się tu zjawiłeś, wiedziałam już, że tylko ciebie pragnę.

- Ale nie dałaś tego po sobie poznać - powiedział, wy­pełniając swoje dłonie jej kruczoczarnymi lokami, które delikatnie łaskotały go po twarzy.

- A jakże ja mogłabym sobie coś wyobrażać, na coś liczyć? Ja, Cyganka? - spytała, spoglądając mu głęboko w oczy.

- Ty jesteś Tordhild - powiedział i przyciągnął ją do siebie. - Dla mnie nie ma znaczenia, z jakiej pochodzisz rodziny. Dla mnie jesteś tylko Tordhild, moją jedyną ko­bietą.

- Boję się, że twoi bliscy spojrzą na to inaczej, choć mogą być życzliwymi ludźmi - odparła cicho. - Cygan to Cygan, dobry, dopóki wpadnie raz na rok i prześpi kilka nocy w stodole, a potem ruszy w drogę. Ale gdybyś chciał zabrać mnie ze sobą i...

Sivert sunął palcami z góry na dół, wzdłuż miękkiej linii jej nagich pleców. Czuł cudowną bliskość jędrnych piersi na swojej skórze.

- I to właśnie mam zamiar uczynić - oświadczył. - Kiedy we wrześniu wybiorę się do domu, będziesz mi to­warzyszyć. Oczywiście, jeśli zechcesz - dodał. - Dla mnie istniejesz tylko ty jedna, żadna inna. Nie pytaj, skąd to wiem. Wierz mi, nigdy przedtem nie byłem czegoś tak pewny jak teraz. - Widząc, że Tordhild chce zaprotesto­wać, położył palec na jej miękkich, wilgotnych wargach. - Jakiś wewnętrzny głos mi to mówi. Znam cię i kocham, odkąd pamiętam, Tordhild, teraz jestem o tym przekonany.

- Och, Sivert, tak mało wiesz o życiu i o ludziach - szepnęła ze smutkiem w głosie i wtuliła się w niego. - Myślisz, że wszyscy są tacy dobrzy jak ty.

Jej palce wędrowały po nagim torsie mężczyzny.

- Nie chcę powiedzieć niczego złego o twoich najbliż­szych, żebyś tak czasem i o mnie nie pomyślał - ciągnę­ła. - Ale jestem więcej niż pewna, że jeśli przybędziesz tam ze mną, z Cyganką, która w dodatku jest o dwa lata starsza od ciebie, wtedy...

Uśmiechnął się. Uniósł się nieco i z góry spojrzał na nią.

- Polubią cię - powiedział z wyjątkową pewnością w głosie. - Jesteś jedyną kobietą, której pragnę. A czy ty mnie chcesz, Tordhild?

Po policzkach dziewczyny spłynęło kilka wielkich łez.

- Czy to są oświadczyny? - spytała wzruszona, po czym przyjrzała mu się szeroko otwartymi oczami.

Sivert sięgnął po spory żółty kwiat mleczu, który rósł na wyciągnięcie ręki, zerwał go i wręczył dziewczynie. Złotawe plamki w jego oczach nabrały blasku.

- Tak, to oświadczyny. Tordhild, czy zechciałabyś zostać moją żoną? - spytał i ujął jej głowę w dłonie.

Nie wyrzekła ani jednego słowa, a łzy nadal spływały jej po policzkach. Skinęła tylko głową.

- Ale proszę cię, nie płacz - powiedział łagodnie. - Czy nie jesteś szczęśliwa?

- Och, Sivert, jestem. Ale również bardzo się boję. Boję się, że to, co do siebie czujemy, nie może się spełnić - przyznała, wciąż pochlipując.

- To nieprawda. Moja matka całe życie obawiała się że ja nie zechcę objąć majątku, który mi się należy. I muszę przyznać, że miała do tego powody - wyjaśniał spokojnie. - Chciałem go przekazać mojemu bratu, ponie­waż kiepski ze mnie rolnik. Jestem muzykiem i muzykiem chciałbym pozostać. Ale teraz...

Zaśmiał się głośno, pełen wewnętrznej radości, i obsy­pał twarz dziewczyny dziesiątkami delikatnych pocałun­ków.

- Teraz, kiedy dostałem ciebie, mam zamiar objąć Stornes - rzekł. - Havard mi pomoże, i mam przecież bra­ła Oję, a poza tym parobków. Uda się. Znajdzie się czas i na to, żebym grał.

Tordhild zarzuciła mu ręce na szyję i ukryła twarz w zagłębieniu jego piersi. Czuł na skórze jej gorący od­dech.

- Naprawdę, nie przypuszczałem, że może istnieć dla mnie coś ważniejszego od muzyki - ciągnął z odrobiną zdziwienia w głosie. - Ty sprawiłaś, że jest inaczej. Sta­łaś się dla mnie najważniejsza, jesteś największym skar­bem, jaki otrzymałem w swoim życiu. Udamy się razem do domu, a ja z czasem obejmę gospodarstwo i zapełnimy je gromadą dzieci, które będą tak samo urodziwe jak ich mama. I jak moja matka. Zobaczysz, Mali polubi cię bar­dziej, niż myślisz, a to dlatego, że dzięki tobie zdecydowa­łem się zrobić to, do czego ona nie mogła nakłonić mnie przez wiele lat. Pozostanę dziedzicem w Stornes.

Sivert przewrócił się na plecy, a Tordhild znalazła się nad nim, delikatnie głaszcząc go po twarzy. Potem jej pal­ce przesunęły się niżej, pieszcząc jego tors. Podniecenie wróciło i Sivert znów gotów był ją kochać.

- A co tu masz? - spytała nieoczekiwanie.

Jej palce zatrzymały się tuż pod jedną z brodawek na piersi mężczyzny.

- To moje zapasowe serce - uśmiechnął się. - Ten znak mam od urodzenia i teraz już wiem, dlaczego. Po­trzebne mi są dwa serca, jedno dla ciebie, a drugie dla mu­zyki.

Wolniutko przesuwała palcami wokół znamienia, za­taczając kręgi.

- Czyżby ci się nie podobało?

- Wszystko mi się w tobie podoba - wyszeptała. Na­chyliła się nad nim i pocałowała miejsce pokryte znamie­niem.

- W każdym razie to nic groźnego. Przypuszczam, że wielu ludzi posiada podobne. Dzieci często rodzą się z ta­kimi znamionami. Może niespotykany jest tylko kształt mojego - serce.

Ujął jej twarz w dłonie i odnalazł ustami jej wargi. Włosy Tordhild rozsypały się i opadły na nich niczym pe­leryna, okrywając ich mrokiem.

- Będziesz musiała podzielić się mną z muzyką - po­wiedział Sivert. - Czy jesteś na to gotowa?

Przytaknęła.

- Z muzyką tak, ale z nikim innym - odparła cicho. - Jestem kobietą jednego mężczyzny.

- Nigdy nie będzie innej, Tordhild. Nigdy.

Objął dłońmi jej jędrne piersi i pieścił je długo, aż po­czuł bolesne ssanie w dole brzucha. Powoli uniósł gło­wę i zamknął swoje usta na ciemnej brodawce. Tordhild przesunęła dłonie w dół jego nagiego ciała i sama zsunęła się niżej. Kiedy jej delikatne palce dotknęły najczulszych miejsc, Sivertem wstrząsnął rozkoszny dreszcz. Tordhild obsypywała jego ciało dziesiątkami pocałunków. Sivert jęknął. Znów zapragnął jej ust, więc podciągnął ją do sie­bie. Najpierw poznawał językiem linię jej warg, a potem wniknął w nią zachłannie. Wreszcie uniósł ją lekko, by po chwili pozwolić jej opaść, i poczuł, że jest bliski speł­nienia. Odrzuciła w tył głowę, rozsypując aureolę włosów, a wtedy ujrzał niebo. Miało barwę czerwonego złota.

Tuż nad ich głowami grzmiał wodospad.

ROZDZIAŁ 9

Pod koniec lata do Stornes zawitał tabor cygański.

Mali właśnie myła okna, kiedy nad drogą uniósł się potężny tuman kurzu. Wkrótce potem na wysokości Opp­stad, w miejscu, gdzie droga wynurzała się zza drzew, uj­rzała karawanę złożoną z trzech cygańskich wozów. Jak zwykle poczuła ukłucie w sercu. Pewnie nigdy się tego nie pozbędę, pomyślała. Energicznie wykręciła szmatę, którą właśnie zmywała parapety.

Tak naprawdę nie ma się już czego obawiać. Wprawdzie ostatnim razem, kiedy w Stornes zjawiła się Karoline, po jej spojrzeniu Mali pojęła, że kobieta dobrze wie, kim jest Sivert. To dlatego Cyganka wręczyła chłopcu pierścień, który niegdyś należał do Jo. Ów podarunek miał Sivertowi przy­pominać ojca, chociaż Karoline nic bliżej nie wyjaśniła, a i Sivert, jak się zdawało, niewiele rozumiał. Mali mogła się o tym przekonać, gdy syn pochwalił się jej podarunkiem. Karoline powiedziała mu, że to prezent od kogoś, komu Sivert jest bardzo bliski. Na szczęście chłopak nie zastanawiał się zbytnio, co to może oznaczać.

Któregoś dnia, korzystając z okazji, że Sivert jest w szko­le, Mali wykradła mu pierścień i ukryła razem ze swoim w blaszanej skrzyneczce pod kamieniem, niedaleko strumie­nia, przy którym zwykle robi pranie. To na wypadek, gdy­by komuś przyszło do głowy pytać, skąd wzięły się te syg­nety, zwłaszcza że były niemal takie same, a do tego jedyne w swoim rodzaju. Potem Mali czuła się paskudnie. Miała głę­boką nadzieję, że chłopiec nie zauważy zniknięcia pierście­nia, a w tym czasie i tak był dla niego za duży. Sivert jednak szybko się zorientował i szukał zguby wszędzie, gdzie się da­ło. Gdy poszukiwania nie przyniosły rezultatu, był bardzo zmartwiony. Mali dręczyły wyrzuty sumienia, ale na szczęś­cie sprawa jakoś przycichła i to było dla niej pewną pocie­chą. Przecież postąpiła tak, by chronić syna. A może... może raczej siebie? Miała pewność, że Karoline nigdy nie wyjawi jej tajemnicy. Spojrzenie Karoline mówiło jej, że kobieta nie uczyni nic, co mogłoby zaszkodzić Sivertowi. Obie zapew­ne zdawały sobie sprawę, że gdyby rozeszło się, iż dziedzic w Stornes jest synem Cygana, jego los byłby przesądzony.

O nie, Karoline nie jest dla nich zagrożeniem.

Mali ponownie wykręciła ścierkę, a wtedy promień słońca musnął złotą obrączkę na serdecznym palcu i spra­wił, że zalśniła niczym diament. Przez moment Mali wpa­trywała się w nią, a potem jej wzrok skierował się na wo­dy strumienia. Pierścień Siverta z pewnością teraz pasuje na jego palce, pomyślała i poczuła ukłucie w okolicy ser­ca. Trudno, Sivert nie dostanie go z powrotem, bo wtedy Mali musiałaby odpowiadać na wiele niewygodnych pytań. Gdyby chciała go zwrócić synowi, gorzka prawda wyszłaby na jaw, a o tym nie może być mowy.

Cyganie zajechali na podwórze i Mali wyszła ich przywi­tać. Bez powodzenia usiłowała spośród przybyłych wy­łowić jakieś znajome twarze. Wreszcie podszedł do niej starszy mężczyzna, którego nigdy przedtem nie widziała.

- Dzień dobry - przywitał się i wyciągnął rękę. - Czy to ty jesteś tu gospodynią?

- Tak, nazywam się Mali Stornes - przedstawiła się.

- Witaj, Mali Stornes. Ludzie powiadają, że Stornes to dobre miejsce na odpoczynek, a ostatnio coraz trudniej o przyjazny dom - zauważył, a na jego śniadą twarz wy­płynął smutek. - Bylibyśmy bardzo wdzięczni, gdybyś po­zwoliła nam zatrzymać się tu na kilka dni.

- Proszę bardzo - odpowiedziała Mali i nie przestawa­ła wypatrywać znajomych. Nikogo takiego jednak nie do­strzegła.

- Mam wrażenie, że nie spotkaliśmy się przedtem? - chciała się upewnić.

- Nie, nie znamy się. Och, wybacz, proszę. Rozma­wiam z tobą, a nawet nie powiedziałem, kim jestem - za­uważył i uśmiechnął się przyjaźnie. - Nazywam się Peder i jestem przewodnikiem tego taboru. Przybyliśmy tu po raz pierwszy. Tym razem wędrujemy innym szlakiem niż zwykle - dodał. - Ale tak to już jest z nami, Cyganami, często zamieniamy się szlakami z innymi taborami.

- A no właśnie. Nic dziwnego, że nie mogę wypatrzyć nikogo znajomego - wyjaśniła Mali. - Nieraz zdarzało mi się spotykać kilkakrotnie te same osoby, w końcu prawie co rok do nas przybywacie. A może znasz Karoline? Tyle że nie widziałam jej pewnie ze dwa lata.

- I niestety więcej nie zobaczysz - rzeki z powagą w głosie. - Wiem, o kim mówisz. Karoline zginęła w ubieg­łym roku w wypadku. To naprawdę smutna historia. Była to bardzo dobra kobieta. Zostawiła męża i dzieci, chociaż one są już prawie dorosłe.

Mali nerwowo poprawiła włosy i z niedowierzaniem pokręciła głową.

- Karoline była ostatnią z trójki rodzeństwa - ciąg­nął. - Miała też dwóch braci, Jo i Torgrima, ale obaj po­marli jeszcze przed nią. W ogóle wszyscy oni odeszli zbyt wcześnie i wszyscy zginęli w wypadkach - wyznał ze smutkiem. - Można powiedzieć, że prześladował ich jakiś zły los.

Jego słowa docierały do Mali bardzo powoli, jakby z trudem przedzierały się przez gęstą mgłę. A więc Karo­line nie żyje! Kiedy Mali dowiedziała się, że zmarł Torgrim, tak naprawdę odczuła ulgę. Zawsze obawiała się, że Torgrim będzie się przechwalał, iż udało mu się zaciągnąć do łoża gospodynię ze Stornes, i że znowu we dworze obu­dzi to niepotrzebne plotki. Teraz poczuła wielki smutek, tak jakby straciła bliską osobę. I w pewnym sensie tak by­ło. Gdyby tamtego lata zdecydowała się związać z Jo, Ka­roline byłaby jej szwagierką. No i ciotką Siverta. Smutna wiadomość o śmierci Karoline poruszyła ją do głębi, choć bliskie sobie nigdy nie były.

- A może znałaś też braci Karoline? - spytał zacieka­wiony mężczyzna.

- Owszem, obaj swego czasu u mnie gościli - odpowie­działa cicho i drżącą dłonią przetarła twarz.

Dopiero po chwili dotarła do niej dwuznaczność tych słów i wtedy Mali zaczerwieniła się aż po koniuszki włosów. Rzeczywiście, bracia gościli u niej, i to nie tylko dosłownie.

- Na szczęście nie jest nam dane wiedzieć, co nas spotka w przyszłości - zauważył Cygan, uprzedzając wy­jaśnienie Mali. - Bóg dobrze wiedział, co robi, nie dając nam tej umiejętności.

Mali w zadumie pokiwała głową.

- Przyślę tu zaraz służącą, która wskaże wam miejsce na nocleg - poinformowała i ujęła w dłonie brzegi szero­kiej spódnicy, kierując się ku izbie jadalnej.

Oja nie przejął się ani trochę wizytą Cyganów. Nigdy zresztą nie robiło to na nim większego wrażenia.

- Oja, proszę - nakłaniała Dorbet, kiedy już zjedli po­południowy posiłek. - Chodź ze mną do stodoły.

- A co ty tam będziesz robić? - spytał bez zaintereso­wania. - To nie są nasi ludzie.

- Jak to nie są nasi ludzie? Co to znaczy, Oja? - obru­szyła się Mali.

- Nic, tylko to, co powiedziałem - odparł i spojrzał na matkę. W jego wzroku nie było wyzwania. - O ile wiem, nie są z nami spokrewnieni. My w Stornes nie pochodzi­my od Cyganów.

- A co to ma do rzeczy? - zdumiona Mali starała się pohamować emocje.

Chociaż Oja mówił spokojnym głosem i nie miał za­miaru denerwować matki, Mali poczuła się sprowokowa­na.

- Całe lata pojawiali się tu Cyganie i dla nikogo nie stanowiło to problemu.

- Pewnie najmniej dla Siverta - odparł Oja. - On za­wsze się wokół nich kręcił.

- A ty nie?

- Ja nie. To nie znaczy, że mam coś przeciwko nim.

- Cyganie to zwyczajni ludzie, tak samo jak my - bro­niła ich Mali. - A może uważasz, że jesteś od nich lep­szy?

- Masz rację, to zwykli ludzie, ale nie z mojego rodu - powtórzył dobitnie chłopak, po czym wstał. - Nie mam zamiaru spędzać czasu w ich towarzystwie. Nie znam ich.

- Cygańscy chłopcy są dużo ładniejsi od ciebie! - wtrąciła Dorbet i utkwiła wzrok w swoim bracie. - Pew­nie to cię tak drażni, bo im zazdrościsz!

Oczy dziewczynki rozbłysły.

- To dopiero! A ty masz zamiar tam pójść, żeby ich so­bie pooglądać - Oja prychnął pogardliwie. - Dzieciaku! Ty masz chyba nie po kolei w głowie!

Po tych słowach wyszedł, a Mali stała z tłukącym się sercem i lodowatymi dłońmi.

- Ruth, chodź ze mną - Dorbet zwróciła się błagalnie do siostry. - Chcę na nich popatrzeć.

- To nieładnie tak stać i tylko przyglądać się - odpo­wiedziała Ruth. - Nie wypada.

- Ja mogę się z tobą przejść - zaproponowała Ragn­hild. - Chodź, Dorbet, pójdziemy obie, ja i ty.

Mali nagle otrzeźwiała. Dobry Boże, co ona ma za dzieci? Oja uważa się za lepszego od Cyganów. Bez wąt­pienia właśnie dlatego nie chce się z nimi zadawać. To akurat nie powinno jej wcale dziwić. Nie trzeba być Cy­ganem, aby zyskać sobie nieprzychylność Oi. Uważa, że pochodzi z lepszej rodziny, mimo że ostatnio wyraźnie powstrzymywał nieprzychylne osądy. Za to Dorbet, jej śliczna i bystra dziewięciolatka, dostrzega, że są ładniej­si i brzydsi chłopcy! Mało tego, znajduje dobrą rozrywkę, patrząc na tych pierwszych!

- Możecie tam pójść - powiedziała Mali i wytarła o spódnicę lepkie od potu dłonie. - I zabierzcie ze sobą Ruth.

I tak rzecz się ma ze wszystkim, pomyślała Mali. Gdy Ruth jest w pobliżu, nic niestosownego nie może się wy­darzyć. Ale co to znaczy - niestosownego? Dziewięciolet­nia dziewczynka nie zachowa się chyba niestosownie? Toż to jeszcze dziecko!

Podążyła wzrokiem za najmłodszą córką, która w tej chwili niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę. Jej bujne włosy wiły się wokół drobnej twarzyczki, tworząc złotą aure­olę, w oczach pojawił się blask, a małe ząbki lśniły białością. Zasznurowała bluzeczkę tak mocno, że materiał aż opinał maleńkie piersi. Dziewczynka poprawiła spódnicę i wypro­stowała plecy. Tej małej nie można spuścić z oka! - pomyśla­ła Mali i poczuła bolesny ucisk w żołądku.

- Mali, tylko nie zapomnij dać im patelnię do smaże­nia wafli - wtrąciła Ane i podeszła do szafy z garnkami. - Trzeba ją wreszcie naprawić.

- Oj, dobrze, że przypomniałaś. W takim razie sama się tam wybiorę.

- Jeśli chcesz, mogę cię wyręczyć - zaproponowała słu­żąca.

- Nie, dziękuję - odparła Mali, nie tłumacząc nic wię­cej.

Chciała sprawdzić, jak zachowają się dziewczynki. Najchętniej znalazłaby jakiś powód, żeby je zabrać z po­wrotem. Dorbet zdążyła się już pewnie napatrzeć, po­myślała i jednocześnie poczuła dziwną bezsilność wobec córki. Nie miała pojęcia, jak utemperować to dzikie zwie­rzątko.

Nie tak łatwo wyzwolić się od dziedzictwa, odezwał się w niej wewnętrzny głos. Dorbet, nieodrodna córeczka swojej matki. Ją też pociągają Cyganie.

Mali nerwowo przetarła twarz, zabrała patelnię do smażenia wafli i wyszła z domu.

Zanim jeszcze zdążyła obejść róg budynku, usłyszała cza­rujący śmiech najmłodszej córki. Zaczęła skradać się wol­no wzdłuż ściany, tak by dziewczynki jej nie zauważy­ły. Ukryła się pomiędzy gałęziami gruszy przytulonej do krótszej ściany domu, którą bujnie porastały liście. Drze­wo sięgało aż do samego strychu, gdzie spali.

Wokół stodoły panował duży ruch. Mężczyźni napra­wiali narzędzia albo rzeźbili w drewnie, kobiety zaś opie­kowały się dziećmi i przygotowywały posiłek. Kilka sta­ruszek, zajętych robótkami ręcznymi, wygrzewało się w promieniach popołudniowego słońca i żywo dyskutowa­ło.

Upłynęło parę minut, zanim Mali dostrzegła dziew­czynki. Najpierw zauważyła Ruth. Starsza córka siedziała na trawie i rozmawiała z Cyganką, która mogła być w jej wieku. W chwilę potem znów usłyszała perlisty śmiech Dorbet. Mała pojawiła się za rogiem stodoły w towarzy­stwie czterech młodych Cyganów, znacznie od niej star­szych. Kilka kroków za nią samotnie dreptała Ragnhild.

Mali stanęła jak wryta. Dorbet szła tuż obok wysokie­go, niezwykle urodziwego chłopca, śmiejąc się do niego pełnymi blasku oczyma i szturchając go lekko, zachęcając do zabawy. Gdy objął ją ramieniem, dziewczynka wcale się nie odsunęła. Przeciwnie, jeszcze bardziej się przytu­liła, bezwstydnie flirtując i zachęcając do dalszych uścis­ków. Mali wstrzymała oddech. To, że Dorbet chce kogoś oczarować, nie było dla niej nowością. Ale dziś przeszła samą siebie. Zachowywała się tak, jakby była dorosłą ko­bietą. Flirtowała z nieznajomymi chłopcami!

- Dorbet!

Głos Mali przeciął powietrze niczym ostrze noża, mą­cąc popołudniową idyllę. Ludzie podnieśli głowy, Dorbet zaś w jednej chwili wyśliznęła się z objęć Cygana.

- Natychmiast do mnie, wszystkie trzy! - nakazała ka­tegorycznie Mali. - Wracamy do domu.

Ruth posłusznie skierowała się w stronę Mali. Widać było, że czuje się winna.

- Mamo, nie mogę cały czas chodzić krok w krok za Dorbet. Ona wcale mnie nie słucha, kiedy ją upominam. Robi to, co chce - przyznała ze smutkiem, spuszczając wzrok.

- Nic złego nie zrobiłaś, Ruth, nie mam do ciebie pre­tensji - powiedziała Mali, nie patrząc na córkę. - Ale mia­łam nadzieję, że twoja siostra zachowa się przyzwoicie, gdy będziecie razem.

Jej wzrok zawisł na Dorbet, która zbliżała się ciężkim krokiem. Nagle małej przypomniało się, że może szukać pomocy u Ragnhild. Wzięła starszą dziewczynkę za rękę i szła pół kroku za nią.

- Co ty najlepszego wyrabiasz, moja panno? - spytała Mali niskim, lodowatym głosem. - Zachowujesz się jak... jak... jakbyś się jeszcze nie nauczyła przyzwoitości. Wsty­du za grosz!

- Co ja złego zrobiłam? - spytała wyzywająco mała, odrzucając w tył jasne włosy. - Chyba wolno mi rozma­wiać z chłopcami?

- Żeby rozmawiać, nie trzeba się bezwstydnie spoufalać - odparła krótko Mali. - Skoro tak, koniec tych swa­woli. Jeśli jeszcze nie zrozumiałaś, to zapamiętaj, że na­leżysz do rodziny Stornesów. A wśród Stornesów nikt nie pozwala sobie na takie bezwstydne zachowanie. Wszyst­kie trzy marsz do domu, ale to już!

Mali odwróciła się i ruszyła z powrotem pod górę, a dziewczynki podążyły za nią bez słowa. Nawet Dorbet umilkła. Ale nim jeszcze schowała się za rogiem, uniosła rękę i w dyskretnym pozdrowieniu pomachała w stronę grupki chłopców. Mali widziała to kątem oka, ale nic już nie powiedziała.

- Co ja mam z tą Dorbet.

Mali nie zdążyła jeszcze zamknąć drzwi od izby sypial­nej, kiedy natknęła się na Havarda.

- A co ona znowu spsociła? - uśmiechnął się Havard.

- Tu nie ma się z czego śmiać - odparła i poczuła, jak narasta w niej złość. - Nie wiem, co się z tą dziewczynką dzieje. Zachowuje się po prostu bezwstydnie. Włóczy się za cygańskimi chłopcami, aż...

- Och, to chyba nic poważnego - uspokajał żonę Havard, czule ją obejmując. - Są niezwykle urodziwi, czy ty się czasem za nimi nie oglądałaś?

- Havard, ona ma dopiero dziewięć lat! - oburzyła się Mali, unikając odpowiedzi na pytanie męża.

- No tak, ale dziewczynki są różne. Na pewno przyda się jej krótki kurs dobrego wychowania. Ale nie wydaje mi się, żeby był z tym jakiś problem; szybko jej wyjaśnisz, jak ma się zachowywać - tłumaczył spokojnie i zalotnie po­ciągnął Mali za warkocz. - Daj sobie z tym spokój, jesteś taka spięta. Proszę, proszę, czerwona jak burak aż po sa­me uszy!

Mali wzięła głęboki oddech.

- Rozmawiałam z nią - rzekła. - Zabroniłam jej scho­dzić do stodoły, dopóki Cyganie nie odjadą. Ale że ja mu­szę takie rzeczy mówić dziewięciolatce? Co z niej wyroś­nie?

- No, no, już się nie denerwuj - powiedział łagodnie Havard, ujął jej głowę w dłonie i zajrzał głęboko w oczy. - Zobaczysz, że wkrótce się uspokoi. Kochana Mali, to tyl­ko bezmyślne dziecko.

- No właśnie - odparła Mali. - Tylko dziecko, ale wca­le nie takie bezmyślne. Ona doskonale wie, co robi.

Znów nerwowo złapała oddech i poczuła, że kolana się pod nią uginają.

- Co z niej wyrośnie za kilka lat? Nie chcę tu jakiejś... latawicy we dworze - dodała z wściekłością.

Na jej twarz wypłynął ciemny rumieniec. Już mają jed­ną taką nieobyczajną w Stornes i to ją samą! Ale Mali sta­ła się taka dopiero, gdy poznała Jo. A może nie? Przypo­mniała sobie teraz Magnara i jego ciepłe dłonie, błądzące w czułym dotyku po jej młodzieńczych piersiach. Jego też nie powstrzymała. Jak daleko pozwoliłaby mu zajść, gdy­by się upierał?

Tyle że Mali miała nie dziewięć, tylko czternaście lat, a to duża różnica. Nie mogła przecież pozwolić, by córka stała się taka jak ona. No i Mali zawsze kierowała się mi­łością.

Czyżby? - odezwał się pełen szyderstwa wewnętrzny głos. To ładnie brzmi, ale i ona, Mali Stornes, wykorzy­stywała urodę i osobisty czar. Dostawała wszystko, czego zapragnęła. Niczego sobie nie odmawiała! Miłość? Naj­pierw oddala się bogaczowi, choć go wcale nie kochała. Jak to nazwać? Potem Jo i Torgrim. Czy to miłość, czy ra­czej pragnienie zemsty albo zwyczajne pożądanie?

Mali położyła swoje dłonie na dłoniach Havarda, chcąc odejść. Nie miała już sił myśleć o Dorbet ani o jej przy­szłości. Dość miała zmartwień na dziś.

- Masz rację - rzekła. - Może ja rzeczywiście przesa­dzam. Ale to dziecko staje mi się jakieś obce. Moja dobra, mała Dorbet. Muszę ją odtąd trzymać krócej.

Kiedy chciała wyśliznąć się z rąk Havarda, nie puścił jej. Przeciwnie, przyciągnął bliżej ku sobie.

- Ty dla odmiany nie musisz się ode mnie odwra­cać - zaśmiał się zachęcająco. - Jestem twoim mężem, nam wolno.

- Ale ja nie mam siły - odpowiedziała wymijająco. - Miałam dziś ciężki dzień.

- I właśnie dlatego potrzebujesz, żeby ktoś był dla cie­bie czuły - rzekł zalotnie, po czym wziął ją na ręce i po­niósł w stronę łóżka.

Mali nie protestowała. Nie dlatego, że nie miała ocho­ty na czułości, ale ponieważ w ten sposób nie drążyli już tematu Cyganów ani kłopotów z córką, która bardziej się wdała w matkę, niż Havard mógł przypuszczać.

Pozwoliła, by sam się rozebrał, ale gdy poczuła na skórze powiew chłodnego, wieczornego powietrza, ogarnęło ją go­rące pragnienie. Wielka żądza, która pojawiła się nieoczeki­wanie i porwała ją za sobą. Mali przywarła do męża i zaczęła go żarliwie całować. Wyprężona jak struna, westchnęła roz­kosznie, gdy poczuła jego twarde muskularne ciało. Podąży­ła dłonią w dół ku jego stalowym udom.

- Ale z ciebie gorąca kobieta, moja najdroższa - szep­nął jej do ucha.

- Jesteś moim mężczyzną - odparła cicho. - Wolno mi ciebie pragnąć.

Mali odpędziła na bok wszelkie myśli i pozwoliła po­nieść się fali namiętności.

Pod koniec sierpnia do gospodarstwa w Stornes zawitał gość. Był to misjonarz i tak się złożyło, że wybrał właśnie dom Mali i Havarda.

Misjonarze często wędrowali po okolicznych dworach, ale zazwyczaj na postój wybierali te największe. Na spot­kania, które organizowali, by szerzyć wiarę, przychodziły tłumy i Mali nieraz o nich słyszała. Bywały lata, że spot­kania takie odbywały się wyjątkowo często. Gdy tylko po­jawiała się informacja, że w okolicy przebywa misjonarz, ludzie ciągnęli nawet z najdalej położonych dolin. Na spotkania chadzali najczęściej starsi, bogobojni i od lat związani z Kościołem. Jednak młodzi również nie stroni­li od słowa przekazywanego przez misjonarzy.

Mali uczestniczyła w podobnych spotkaniach zaledwie kilka razy. Nie dlatego, że nie wierzyła w Boga, bo w głę­bi serca liczyła, że On istnieje. Choć często miewała wra­żenie, że Bóg jest niezmiernie daleko i wcale się o nią nie martwi, to mimo wszystko wiara, którą nosiła w so­bie od dziecka, pozostała. Zniechęcała ją jednak atmosfe­ra takich spotkań, głośne rozważania o Sądzie Ostatecz­nym i mękach piekielnych, jakie czekały tych, którzy się nie nawrócą. Wydawało jej się też, że wielu z tych, którzy trwożliwie klękają przed wysłannikiem Kościoła, czyni to raczej ze strachu przed piekłem niż z prawdziwej miłości do Boga.

Organizatorzy spotkań najczęściej byli dobrymi mów­cami, a nadto umieli przekonywać. Stosowali przestrogi, ale nie skąpili zachęt, wabiąc ludzi ku sobie. Mali się to nie podobało, dlatego zaniechała uczestnictwa w spotka­niach. Nie pomogły usilne namowy ze strony Beret, która chciała mieć w Mali towarzyszkę. Najpewniej po to, żeby ją ktoś podwoził, pomyślała z goryczą Mali. Beret należa­ła bowiem do wiernych zwolenniczek misjonarzy i wszel­kich religijnych spotkań. Stara kobieta nie omieszkała przypomnieć, co czeka Mali w dniu Sądu Ostateczne­go tylko dlatego, że młoda gospodyni ze Stornes nie chce brać udziału w rozważaniach. Mali nie przejmowała się tym gadaniem. Nie pozwoli, by ktokolwiek zmuszał ją do wiary na pokaz. Jeśli sama, z głębi serca, poczuje potrze­bę uczestnictwa, to co innego. Wtedy pójdzie, bo będzie przekonana, że tego naprawdę pragnie, że to jej własny wybór. Tym razem poleciła stajennemu, by zawiózł Beret na miejsce spotkania.

To było coś nowego. Po raz pierwszy misjonarz przybył do Inndalen, by wygłosić kilka kazań. Mali nic o tym nie wiedziała, dopiero Beret poinformowała ją o wizycie do­stojnego gościa w ich dworze. Wielkie emocje sprawiły, że blade policzki Beret pokryły się dużymi czerwonymi pla­mami, gdy teściowa pojawiła się z gorącą wiadomością.

- No nareszcie! Co za wydarzenie! - zawołała z przeję­ciem, a następnie rozsiadła się w kuchni, zanim ktokolwiek jej to zaproponował. - Tyle razy namawiałam, żeby któryś z misjonarzy zechciał zajrzeć do nas i zatrzymać się na kilka dni, ale dotąd nigdy się tak nie składało. No i w końcu Pan Bóg wysłuchał mojej prośby! - dodała podniesionym głosem i skierowała dziękczynny wzrok w sufit.

- Czyżby misjonarz miał zamieszkać tu u nas? - Mali spojrzała z zaskoczeniem na teściową. - Szczerze mówiąc, nikt mnie nie pytał, czy...

- Czy ci to odpowiada? - Beret utkwiła wzrok w Ma­li. - Wyobraź sobie, że ja pozwoliłam sobie wyrazić zgodę w imieniu naszej rodziny. Jeszcze by tego brakowało, żeby nie przyjąć pod dach takiego gościa! Stornes to najwięk­szy dwór we wsi i ja tu nadal mam coś do powiedzenia. Wielka szkoda, że brakuje tu ludzi głębokiej wiary. Kie­dyś było inaczej - dodała, mocno uderzając laską w podło­gę i zagryzając wąskie, blade usta w cienką kreskę. - Za­nim ty się tu zjawiłaś - rzuciła z niesmakiem.

- Mogłabyś sobie oszczędzić tych uwag, matko - rzek­ła Mali.

Ale nie powiedziała nic więcej. Zaogniłaby tylko sy­tuację i doprowadziła do kłótni, a tego Mali nie chciała. W końcu mogli na kilka dni przyjąć pod dach człowieka Kościoła. Tyle tylko, że wszystko odbyło się bez jej wiedzy i była tym poirytowana. Musi zatem dopilnować, żeby mis­jonarz nie wystraszył dzieci jakimiś historiami o Sądzie Ostatecznym, ogniu piekielnym, grzechu i podobnych ok­ropnościach. Ale te sprawy omówi z nim osobiście, nie zamierza do tego mieszać Beret. Misjonarz zamieszka u nich, ale wyłącznie na jej warunkach.

Okazało się jednak, że Konrad Brattvag to zupełnie inny człowiek, niż spodziewała się Mali. Kiedy uścisnęła dłoń gościa i spojrzała w jego spokojne, błękitnoszare oczy, które otaczały delikatne zmarszczki, zwłaszcza kiedy się uśmiechał, wiedziała już, że polubi tego mężczyznę. Jego pełna dobroci twarz zdradzała, że niejednego w życiu do­świadczył.

- Witam w Stornes - przywitała go serdecznie. - Cie­szymy się, że zechcieliście się u nas zatrzymać.

- Dziękuję - odparł i poklepał ją życzliwie po ręce. - Jestem rad, że mogę spędzić u was najbliższy tydzień.

Beret prawdopodobnie przeoczyła chwilę przyjazdu gościa i dopiero teraz wybiegła mu na spotkanie. Miała na sobie czarną suknię, a na ramiona zarzuciła szal. Mali od dawna nie widziała, żeby teściowa tak żwawo się porusza­ła.

- Witamy, witamy! - zawołała w zachwycie i poda­ła przybyłemu rękę, przepychając się przed Mali. - Nie­ustannie dziękuję Bogu, odkąd dowiedziałam się, że ra­czyliście nas odwiedzić.

Misjonarz uśmiechnął się i uścisnął dłoń starszej pa­ni. Mali nie omieszkała zauważyć, że Beret aż nazbyt dłu­go odwzajemnia ten uścisk.

- To dla mnie zaszczyt gościć w waszym domu - rzekł przyjaznym tonem. - I do tego zamieszkać w tak okaza­łym dworze.

Rozejrzał się wokoło, najpierw podziwiając ciemny fiord i monumentalne wzgórza, a potem popatrzył na zło­te pola i ciemny las.

- W takim miejscu człowiek ma wrażenie, że jest bli­sko Boga - stwierdził. - Tak tu spokojnie.

- Różnie to bywa - odparła Beret, spoglądając z uko­sa w stronę Mali. - My, stare pokolenie, wiarę nosimy głę­boko w sercu. Ale ci młodzi...

- O, wierzyć można na wiele sposobów - spokojnie odpo­wiedział Konrad Brattvag. - Wiara to niekoniecznie obec­ność w kościele czy w domu modlitw. Największą katedrą Pana jest przyroda, najpiękniejsze z Boskich stworzeń.

Dokładnie tak ujęłaby to Mali! Uśmiechnęła się.

- Zapraszam serdecznie do środka! - powiedziała. - Pokażę wam pokój, w którym będziecie spać. No i niedłu­go obiad.

- Bardzo dziękuję - odpowiedział. - Mam nadzieję, że i wy zechcecie z nami zjeść? - zwrócił się pytająco do Beret.

- No tak, to oczywiste. W czasie waszej wizyty będę tu przychodzić tak często, jak tylko dam radę - oświadczy­ła. - Musicie wiedzieć, że wasza wizyta bardzo wiele dla mnie znaczy.

- Miło to słyszeć - ucieszył się misjonarz i podał Beret ramię.

Kobieta wyprostowała plecy i wzięła go pod rękę. Kro­czy przez podwórze niczym jaka księżna, pomyślała Mali. Babka z pewnością będzie miała się czym chwalić.

Mali wzięła dwie walizki gościa, po czym cała trójka weszła do domu.

Był to bardzo przyjemny obiad. Mali zauważyła, że i Havard, i służba zdumieli się, jak życzliwym człowie­kiem okazał się ich gość. Początkowo nie byli pewni, jak się zachować, ale wkrótce nawet dzieci zerkały z sympatią na mężczyznę o siwych włosach i życzliwym usposobie­niu. Jeśli ktokolwiek oczekiwał, że Brattvag uporczywie będzie ich straszył gniewem Bożym, grubo się pomylił. Jedyną rzeczą, która odróżniała ten posiłek od innych, była modlitwa przed jedzeniem. Mężczyzna złożył dłonie i spojrzał pytająco ku Mali.

- Czy możemy się chwilę pomodlić?

- Tak, oczywiście, bardzo prosimy - odpowiedziała Mali, lekko się przy tym czerwieniąc.

- Ona nie jest właściwą osobą - wtrąciła kwaśno Be­ret. - Jeśli ktoś się tu modli przed posiłkiem, jest to moja zasługa - dodała, prostując plecy.

- Babciu, kiedy ciebie tu nie ma, też się modlimy - zauważyła Ruth. - Może nie zawsze, ale często - dodała, a na jej policzki również wypłynął rumieniec.

- To dobry zwyczaj - Brattvag zwrócił się do Ruth, po­syłając jej życzliwy uśmiech. - A może ty zechcesz odmó­wić modlitwę?

Zawstydzona Ruth jeszcze bardziej spąsowiała i po­kręciła przecząco głową.

- To może innym razem - oświadczył spokojnym gło­sem misjonarz. - Bardzo by mnie to ucieszyło.

Następny tydzień okazał się niezwykle pracowity. Każde­go wieczora w domu spotkań odbywały się zebrania. Lu­dzie przybywali z Kvannes i z Surnadalen, wielu z nich wstępowało do dworu w Stornes zarówno przed, jak i po rozważaniach. Przez dwór przewijało się mnóstwo ludzi i było dużo dodatkowej pracy. Do tego Beret kręciła się tuż obok od bladego świtu aż do późnej nocy. Nie opuściła ani jednego spotkania. Mali nie mogła wyjść ze zdumie­nia, że kobieta ma tyle energii i zapału. Jest przecież sta­ra i cierpi na reumatyzm. Ale niecodzienne wydarzenie, jakim okazała się wizyta misjonarza, sprawiło, że w Beret wstąpiły nadludzkie siły.

Na pierwsze spotkanie wybrali się wszyscy miesz­kańcy Stornes, w tym dzieci, chociaż ani Oja, ani Dor­bet nie mieli na to najmniejszej ochoty. Mali była jednak nieugięta; uważała, że wszyscy bez wyjątku po­winni się stawić, chociażby ten jeden raz. Są przecież gospodarzami.

Spotkanie przebiegło zupełnie inaczej, niż Mali mogła­by się spodziewać. Okazało się, że Konrad Brattvag jest znakomitym mówcą. Unikał podniosłych słów i grzmiące­go głosu, a mimo to nikt nie uronił z jego rozważania ani słowa. Opowiadał o Bogu, który jest nieskończenie dobry i który kocha swoje owieczki. O Bogu, dla którego nie ma znaczenia, czy ktoś jest bogaty czy biedny. Przed Nim bo­wiem wszyscy są równi.

Mówił też o przebaczeniu, o odpuszczeniu grzechów i o raju, który czeka na nich wszystkich. Jego słowa cał­kowicie Mali uwiodły. Nigdy wcześniej nie słyszała, aby ksiądz lub misjonarz opowiadał o Bogu w taki sposób. Właśnie takiego Boga, o którym teraz mówił Brattvag, Mali skrycie szukała. Takiego Boga, któremu jako mała dziewczynka powierzyła swoją wiarę i ufność, a w które­go z biegiem lat przestała wierzyć. A może taki Bóg jed­nak istnieje, może nawet dla niej, grzesznej, jest nadzieja?

Któregoś popołudnia Mali nieoczekiwanie natknęła się na Brattvaga. Potrzebowała czegoś ze spiżarni i zastała go siedzącego w słońcu na schodkach prowadzących do schowka.

- Widzę, Mali, że się uwijasz - zauważył. - Przeze mnie macie znacznie więcej pracy.

- Nic nie szkodzi - odpowiedziała, zatrzymując się. - Jestem naprawdę szczęśliwa, że gościcie u nas.

- Przysiądź koło mnie na chwilę - zaproponował, po czym przesunął się nieco, robiąc jej miejsce. - Chy­ba się nie gniewasz, że mówię do ciebie po imieniu? Przy­znam, że nie przepadam za formą grzecznościową, ale ro­zumiem, że starsza pani przywiązuje do tego dużą wagę. Więc niech i tak zostanie. Ale jeśli chodzi o ciebie, zna­my się już tak dobrze, więc jeśli nie miałabyś nic przeciw­ko temu... Przynajmniej wtedy, kiedy jesteśmy sami - do­dał. - W ten sposób nikogo nie urazimy.

Mali poczerwieniała. I ona nie przywykła, by do tak godnej osoby jak misjonarz zwracać się po imieniu. Ale on może naturalnie mówić o niej Mali. Także ona bardzo się z Brattvagiem lubiła. Obdarzyła go większą sympatią, niż sama mogła przypuszczać. Przysiadła obok i przez dłuższą chwilę nie odzywali się ani słowem.

- Bałam się, że... że nastraszycie dzieci i nas, doros­łych, mękami piekielnymi - powiedziała z zawstydzeniem i uśmiechnęła się. - Słyszałam już podobne przestrogi z ust niejednego misjonarza.

- I wcale ci się nie spodobały, jak zgaduję?

- Nie, te ich kazania... - odparła cicho Mali. - O piekle, grzechu i Sądzie Ostatecznym, o mękach na tamtym świecie, które czekają każdego, kto nie będzie żył, jak należy. I...

- Przykro mi - rzekł, odwracając głowę. - Bo Bóg ta­ki nie jest, to pewne. Bóg jest dobry.

Mali przebierała palcami i milczała.

- Nie wierzysz mi? - zapytał.

- Kiedyś w to wierzyłam - odparła cicho. - Ale potem tyle się wydarzyło w moim życiu, że... Pewnie wiele razy sama zawiniłam, nie mogę zaprzeczyć. Ale gdy modliłam się do Niego, błagając o pomoc, wydawało mi się, że... że mnie nie słucha, że Go nie ma... a przynajmniej nie ma Go dla mnie.

- Jest, moje dziecko, zapewniam cię, że jest. Bóg ist­nieje dla ciebie, ale zdarza się, że jesteśmy tak pochłonię­ci własnym grzechem i bezradnością, że nie dostrzegamy Go, nie słuchamy Jego słów. Ale On jest tam i słucha cie­bie.

- Zgrzeszyłam nie raz.

Te słowa wypowiedziała, zanim zdążyła się zastano­wić.

- Wszyscy zgrzeszyliśmy, drogie dziecko - odparł męż­czyzna i wziął ją za rękę. - Nikt nie jest bez grzechu, wierz mi. Nawet ja.

- Ale ja... ja...

- Nie mów mi nic, czego później miałabyś żałować - przerwał jej łagodnym głosem. - Jeśli naprawdę chcesz, wysłucham cię z przyjemnością. Ale chciałbym, jeśli już na coś się zdecydujesz, żebyś najpierw dobrze to przemy­ślała. Zauważyłem, że nosisz w sobie duży ciężar, Mali Stornes. Po tylu latach pracy z ludźmi widzi się takie rze­czy. Może najlepiej, żebyś porozmawiała o tym z Panem Bogiem. Kto wie, niewykluczone, że to sprawa tylko mię­dzy tobą a Nim.

Jego ciepła dłoń sprawiła, że Mali nieoczekiwanie ogarnął dziwny spokój.

- Nie mówię tego po to, by zniechęcić cię do wyznań. Mógłbym pewnie coś ci poradzić. Ale wydaje mi się, że nie tego potrzebujesz. Potrzebne ci jest przymierze z Panem Bogiem, a o tym tylko z Nim możesz porozmawiać, rozu­miesz?

Mali pokiwała wolno głową. Poczuła niezwykłą ulgę, że jednak nie wyrzuciła z siebie całej listy swoich grze­chów. Wiedziała, że później miałaby do siebie pretensje. Nie może o tym nikomu powiedzieć, nikomu. Nawet tak dobremu człowiekowi, jakim jest Brattvag.

- Porozmawiaj na osobności z Bogiem - powiedział. - On cię wysłucha.

- A jeśli mam zamknięte serce? - zapytała trwożliwie Mali. - No bo...

- Pamiętaj, że aby powrócić do Królestwa Niebies­kiego, musimy stać się jak dzieci. Spójrz na swoją córkę Ruth. Ona czegoś poszukuje. Wiele z nią rozmawiałem. To wyjątkowo dobra, mądra dziewczynka. Otwarta i peł­na prawdziwej, głębokiej wiary. Mało jest takich dzieci jak ona, ja w każdym razie nieczęsto je spotykam. Jedyne, co mnie niepokoi, to... jak by to powiedzieć... ona jest ta­ka nieporadna w poszukiwaniach. Uważaj, żeby nikt nie zwiódł jej na złe ścieżki. Żeby nikt nie wykorzystywał sło­wa Bożego, by ją za sobą pociągnąć. Są tacy ludzie. Sama mówiłaś, że nieraz ich spotkałaś.

Mali kiwnęła głową i spojrzała zdumiona na Brattvaga.

- A więc Ruth rozmawiała z tobą? - spytała. - A o czym?

- To niech zostanie między mną a Ruth - odparł i uśmiechnął się do Mali, a jego życzliwe oczy rozbłysły w uśmiechu. - Mam nadzieję, że pomogłem jej znaleźć od­powiedź na kilka pytań. Tak, pamiętaj o tym i opiekuj się nią - powtórzył.

Mali przytaknęła, a zaraz potem podniosła się i wygła­dziła spódnicę.

- Mam nadzieję, że jeszcze do nas wrócicie - powie­działa i było to naprawdę szczere wyznanie.

- Jak Bóg da, może i wrócę - odpowiedział spokojnie.

Mali uklękła, by wydoić krowę. Popołudniowe słońce wdarło się przez górne okno do obory. Nagle poczuła, jak­by światło zyskało fizyczną postać, jakby wypełniło ją sa­mą i uspokoiło wewnętrznie.

- Panie Boże?

Nikt nie odpowiedział. Nic się nie wydarzyło, a jednak Mali poczuła, że ciężar, który nosi w sercu, nie jest już tak dotkliwy.

ROZDZIAŁ 10

Jesień była w pełni. Oszałamiające barwy górskich zboczy z tygodnia na tydzień traciły swój blask i bywało, że wiatr od strony Stortind smagał mroźnymi podmuchami, zwia­stując srogą zimę. Jeśli tylko nadejdzie porządny sztorm, ostatnie liście z pewnością opadną z drzew, pomyślała Mali. A to przecież dopiero ostatni tydzień września.

Ale zdarzały się też dni pogodne, kiedy to słońce ład­nie przygrzewało, a roje bzyczących much przysiadały na parapetach. Mężczyźni obserwowali niebo i fiordy, usiłu­jąc przewidzieć, czy pogoda aby się nie załamie. Wówczas musieliby na gwałt sprowadzać bydło z górskich pastwisk przy letnich oborach oraz owce, pasące się bliżej, pod la­sem.

- Na razie nie wygląda na to, żeby pogoda miała się za­łamać - oświadczył któregoś dnia przy obiedzie Havard, po tym, jak długo wpatrywał się w wody fiordu. - Wiatr wieje z właściwej strony, więc myślę, że mamy jeszcze z ty­dzień albo dwa spokoju. To samo mówi chłop z Innstad, a on się przecież dobrze zna na pogodzie.

- Nie sądzisz, że warto jednak sprowadzić chociaż kro­wy? - spytała Mali. - Będą dużo spokojniejsze, jeśli przez tych kilka dni przetrzymamy je na łące, zanim nie wrócą do obór. Nie chciałabym czekać na ostatnią chwilę.

- Myślałem o tym - odparł Havard. - Sprowadzimy je za kilka dni, ale owce mogą się jeszcze trochę popaść.

W ostatni dzień września pogoda była przepiękna. Słoń­ce zawisło nad bezchmurnym niebem, a od południa wiał ciepły, łagodny wiatr. Mali uporała się szybko z najważ­niejszymi pracami i wraz ze służbą mogła zabrać się do wymiany pościeli.

Zazwyczaj wielkie pranie dokładnie planowano i namaczano w przeddzień. Tym razem jednak Mali nie spo­dziewała się takiej ładnej pogody, więc postanowiła wyko­rzystać ją na suszenie, zanim zrobi się chłodno i mokro. Zrezygnowała więc z moczenia pościeli, uznając, że jakoś to będzie.

Ingeborg napaliła w pralni, podczas gdy Mali i Ane wędrowały z pokoju do pokoju, ściągając brudną pościel i zbierając ręczniki. Po niedługim czasie z pralni zaczęły dobywać się gorące opary, a pierwsze pranie kobiety spłu­kały i wywiesiły jeszcze przed obiadem.

Mali płukała na klęczkach bieliznę przy strumieniu, kie­dy usłyszała skrzypienie dwukółki. Ze zdziwieniem za­uważyła, że do dworu zbliża się obcy powóz. Podniosła się szybko i wytarła mokre dłonie o fartuch, po czym zdjęła go i położyła na trawie przy strumyku. Gdyby to był tyl­ko sąsiad, nie przerywałaby pracy. Często bowiem wpa­dał ktoś, by zamienić kilka słów z Havardem. O drewnie, o pogodzie albo o czymś innym. Nie wtrącała się do tych męskich rozmów. Ale kiedy dwór odwiedzali obcy, zwy­czaj kazał gospodyni godnie ich przywitać.

- Ingeborg, przejmij ode mnie płukanie - krzyknęła w kierunku otwartych drzwi pralni. - Jacyś obcy do nas jadą.

Spocona i zaczerwieniona z gorąca Ingeborg wyszła na dwór i pomachała w stronę powozu, który właśnie zaje­chał na podwórze.

- Obcy? A gdzie tam. Przecież to Sivert!

Serce w piersi Mali podskoczyło radośnie. Od po­nad miesiąca nie miała od syna żadnych wiadomości, nie wspominał też podczas ostatniej rozmowy przez telefon o żadnej konkretnej dacie przyjazdu.

- Mamo, zobaczysz, że przyjadę - obiecywał. - I to w dodatku z niespodzianką!

- O tym już wcale nie myśl - mitygowała go Mali. Syn chce mi pewnie coś kupić, myślała. - Najważniejsze, że­byś przyjechał do domu - dodała stęskniona.

Sivert zaśmiał się. Odniosła wrażenie, że jest to rados­ny, pełen serdeczności śmiech.

- Niespodzianka i tak będzie, co byś nie mówiła - za­kończył rozmowę.

Mali przygładziła dłonią włosy, próbując uporządko­wać niesforne loki, które wysunęły się zza uszu. Ale rę­ce tak jej drżały, że w końcu dała sobie spokój z fryzurą. Jakie to ma znaczenie? Najważniejsze, że Sivert jest zno­wu w domu! Rozpierała ją radość, bo tęskniła za synem znacznie bardziej, niż mogła to przed sobą przyznać.

Podbiegła w kierunku powozu, a wtedy Sivert zesko­czył lekko na ziemię. Mali zdążyła zauważyć, że ładnie się opalił, gdy odwrócił się, podając ramię siedzącej w powo­zie osobie. Wcześniej nikogo tam nie dostrzegła. Ten ktoś musiał siedzieć bardzo blisko Siverta, pomyślała i raptow­nie się zatrzymała.

Z powozu wysiadła młoda kobieta. Sivert otoczył ją ra­mieniem i zwrócił się do matki.

- Mamo, przyjechałem z niespodzianką - powiedział i wyciągnął ku matce rękę. - To jest Tordhild.

Mali stanęła jak wryta, wpatrując się w dziewczynę. Była to wyjątkowo piękna kobieta - zgrabna, smukła, o wydatnym biuście, z twarzą o nienagannych, miękkich rysach i kształtnych, pełnych ustach. Jej skóra wydawała się aksamitna, gładka i opalona. Jakby o ton ciemniejsza od naturalnej opalenizny, pomyślała Mali, czując boles­ny skurcz w żołądku. Na jej plecach zwisał ciężko gruby warkocz, którego kolor w świetle promieni słonecznych zmieniał się od czerni do granatu. Mali przeniosła wzrok z kobiety na Siverta, a po chwili z powrotem na przybyłą. Poczuła, że cała krew odpływa z jej twarzy i uginają się pod nią kolana.

- Mamo, źle się czujesz?

Sivert puścił dziewczynę i podszedł do matki, czule ją obejmując. W odpowiedzi Mali przytuliła się do nie­go tak, jakby już nigdy więcej nie miała wypuścić go ze swych ramion. Wielki Boże, co się tu dzieje? - pomyślała w panice. Kim jest osoba, z którą zjawił się jej syn?

- Mamo, co ci jest? - spytał Sivert i ujął obie jej dłonie, uwalniając się jednocześnie z desperackiego uścisku.

Mali wzięła głęboki oddech i wyprostowała plecy.

- To chyba przez pranie - wydukała i zmusiła się do uśmiechu. - Siedziałam w kucki nad strumieniem. Cza­sem robi mi się ciemno przed oczami, gdy zbyt szybko się podniosę. No i twój przyjazd...

Ujęła dłoń syna i spojrzała mu w oczy. Był opalony, a z jego twarzy biła radość. Mali nigdy wcześniej takim go nie widziała. Chłopca rozpierało wprost szczęście. Nigdy nie dostrzegła w jego szarozielonych oczach aż tyle żół­tych plamek. Chyba nigdy tyle ich nie było! Powód mógł być tylko jeden; dziewczyna, która teraz, nieco zakłopo­tana, kryje się za jego plecami.

- Witam cię w domu, synu - rzekła sucho.

- Dziękuję, ale musisz przywitać też Tordhild - rzekł z uśmiechem Sivert, po czym ponownie otoczył dziewczy­nę ramieniem. - Bardzo się bała przyjazdu do Stornes. Obawiała się, że jej nie polubicie.

- Dlaczego mielibyśmy jej nie polubić? - zdziwiła się Mali.

- O, to długa historia - rzekł beztrosko Sivert, po czym skierował pełne czułości spojrzenie na Tordhild. - Krótko mówiąc, mamo: oto twoja przyszła córka. Lepszej nie mogłabyś sobie wymarzyć. Ani piękniejszej - dorzucił ze wzruszeniem.

Mali stała jak skamieniała, nie była w stanie odezwać się słowem. Spojrzała na syna, wysokiego, ładnie opalone­go mężczyznę, który, jak przypuszczała, świata nie widzi poza Tordhild. Mógłby się tak nie spieszyć, a nie chwalić się bez ogródek taką nowiną. Nawet nie zdążył się ze mną przywitać, pomyślała z goryczą. Jakże to do niego po­dobne, cały Sivert. Gdy jest szczęśliwy, natychmiast cały świat musi o tym wiedzieć. Jakby szczęście było tym więk­sze, im więcej ludzi o nim wie.

- No i Tordhild pochodzi z rodziny cygańskiej - do­dał, podnosząc wzrok na matkę. - Może dlatego tak bar­dzo obawiała się, że nie przyjmiecie jej w Stornes. Że ma złe pochodzenie. Ale wciąż jej powtarzałem, że ani ty, ani Havard tak tego nie odbierzecie. To, że Tordhild jest Cyganką, nie ma najmniejszego znaczenia.

Mali czuła, że zapada się coraz głębiej i głębiej. Czy on nie widzi, że ta młoda dziewczyna o imieniu Tordhild jest do niego podobna? Ich rysy wyraźnie wskazują, że w ży­łach obojga płynie cygańska krew! Nie ma najmniejszej wątpliwości, że Sivert i Tordhild są ze sobą spokrewnieni. Wiele na to wskazuje, choćby wspólne charakterystyczne rysy twarzy, które się u obojga uwidoczniły. Jak to możli­we, że nikt im dotąd nie uzmysłowił, jak bardzo są do siebie podobni? Nie, z pewnością nikt im nie uświadomił te­go, w każdym razie nie wyrażał się na tyle jasno, by ich podobieństwo Siverta zastanowiło. Chłopak zakochał się po uszy i był ogromnie szczęśliwy. Nie przyszłoby mu do głowy czymkolwiek się teraz zamartwiać.

Mali wciąż stała bez ruchu, czując, że świat wokół niej wali się w gruzy. Żołądek zacisnął się w bolesny węzeł. Teraz, kiedy wszystko powoli zaczynało się układać, kie­dy ci, którzy mogliby ją zdradzić, pomarli albo zamilkli w trosce o własną skórę, zjawia się Sivert z ukochaną pod ręką - kobietą z rodu jego własnego ojca. Jakby tego było mało, oświadcza w najlepsze, że oto sprowadził do domu narzeczoną, kobietę, z którą pragnie dzielić życie!

Myśli wirowały w jej głowie jak oszalałe. Co ma powie­dzieć? Co może powiedzieć? Na razie chyba zupełnie nic. Musi jak najszybciej wziąć się w garść i zachowywać, jak­by nigdy nic. Powinna przywitać Tordhild, a potem zoba­czy, co z tego wyniknie, jak sobie dalej radzić. Jeśli jed­nak nie uda jej się odprawić dziewczyny ze dworu, tyle lat skrywana prawda wcześniej czy później ujrzy świat­ło dzienne. Ktoś z pewnością zauważy ich podobieństwo, o tym Mali była święcie przekonana. A kiedy już dowie­dzą się, że przyszła żona Siverta, która ma z nim tak wie­le wspólnego, jest Cyganką...

Samo to wystarczy, by wywołać wielki skandal, pomy­ślała, po czym przeciągnęła po policzku zimną jak lód, drżącą dłonią. Nawet ci, którzy mają życzliwy stosunek do Cyganów, przyjmując ich od czasu do czasu w kilku­dniową gościnę, z pewnością nie zgodziliby się na to, by przyjąć kogoś takiego do rodziny. Mali przypomniała so­bie teraz, że nawet Margrethe była tego zdania.

Nie, to stanowczo zbyt niebezpieczne! Kwestią czasu było, kiedy Helga, ujrzawszy Tordhild, zacznie składać wszystkie fakty. Mali nie będzie w stanie jej powstrzy­mać. Beret zaś... Na samą myśl zimna strużka potu spły­nęła jej po plecach. Jeśli jak najszybciej nie da rady ode­słać Tordhild, będzie zmuszona opowiedzieć synowi całą prawdę. Widząc, jak bardzo Sivert jest zakochany, nie miała pojęcia, jak to zrobi. Prawdę będzie też musiał po­znać Havard.

Wzięła głęboki oddech i spróbowała się uspokoić. Musi mieć czas do namysłu. Czas na znalezienie takie­go rozwiązania, które uchroni ją i nie zdradzi pochodze­nia syna. Tymczasem jednak w głowie miała wielki męt­lik, przejmował ją strach i zwątpienie. Jak to się stało, że ze wszystkich dziewcząt Sivert wybrał właśnie Cygankę? Mógłby przecież mieć każdą kobietę, pomyślała z goryczą. To, co nieprawdopodobne, niestety stało się faktem.

- Witamy cię w Stornes, Tordhild - powiedziała i wy­ciągnęła do dziewczyny obie ręce. Były zimne niczym lód.

- No widzisz - uśmiechnął się Sivert i pogładził Tord­hild po policzku. - Mówiłem, że mama przyjmie cię z ot­wartymi ramionami.

Na twarzy młodej kobiety pojawił się dyskretny uśmiech, uśmiech, który sprawił, że zęby błysnęły bie­lą, a w orzechowobrązowych oczach pojawiły się radosne iskierki. Spięta twarz wygładziła się i dziewczyna wydała się jeszcze piękniejsza.

- Dziękuję - rzekła cicho. - Muszę przyznać, że bar­dzo się bałam tego spotkania.

Jej głos był ciepły i melodyjny. Nie mniej urzekający niż ona sama, pomyślała Mali.

- Poza tym mówiłem ci, że mama będzie naprawdę uszczęśliwiona, kiedy dowie się, że w końcu znalazłem so­bie dziewczynę, z którą chcę dzielić życie - wtrącił żywio­łowo Sivert. - Bo naprawdę znalazłem - dodał i przytulił czule Tordhild.

- Zabieracie bagaże? - niecierpliwie przerwał doroż­karz. - Mam inne zajęcia, a nie tylko sterczenie tu przez cały dzień. No i podróż nie jest za darmo - dodał, wycią­gając rękę po zapłatę.

- Przepraszam - odparł Sivert i wypuścił Tordhild z objęć.

Zestawił na ziemię trzy walizki i futerał ze skrzypca­mi i sięgnął do kieszeni po pieniądze.

- No, dobrze. Chodźmy więc do domu - Mali zwróciła się do Tordhild i skierowała w dół w stronę wejścia.

Mali rzadko kiedy ogarniał strach, ale teraz naprawdę była bliska paniki. Niewidzialna obręcz zaciskała jej się wokół szyi, a po plecach nieustannie spływał lodowaty pot. Na chwilę przymknęła oczy w nadziei, że kiedy je otworzy, wszystko będzie po staremu. Że to tylko zły sen. Ale kiedy ponownie uniosła powieki, młodzi nadal przed nią stali.

Nie miała pojęcia, jak poradzi sobie z tą sytuacją, jak ma ich wszystkich ratować. Siebie samą i Siverta. Bo o to przecież chodzi: trzeba się ratować!

Zacisnęła paznokcie aż do bólu i znów starała się zapanować nad zdenerwowaniem. Musi w cztery oczy porozmawiać z Sivertem i dowiedzieć się, jak długo oboje się znają i czy może... Aż poczerwieniała na tę myśl. Ale oczywiście, że tak! Chłopak ma to wypisane na twarzy. Na szczęście Tordhild jest bardzo szczupła, więc chyb nie zaszła w ciążę. I teraz tylko to jest najważniejsze. Mali musi odprawić Tordhild, zanim będzie za późno!

Tak zrobi. Tyle że nie będzie to wcale proste. Teraz ujrzała uszczęśliwione spojrzenie Siverta. Widać, że chłopak bardzo kocha dziewczynę, zapewne więc za nic świecie nie zgodzi się na taki krok. Kiedy tylko coś sobie postanowi, nie ma siły, żeby go od tego odwieść. Przekonałam się o tym aż za dobrze, jeśli chodzi o muzykę, pomyślała.

Muzyka! A gdyby tak dać mu pieniądze i zorganizować mu naukę gry w Trondheim? Takiej okazji z pewności nie przepuści. Przecież muzyka jest całym jego światem. Wprawdzie nie będzie to tanie przedsięwzięcie, zwłaszcza w tych trudnych czasach, ale cóż to znaczy?

Tak, musi iść tym kierunku.

W miarę jak mieszkańcy dworu schodzili się na kola­cję, wśród dorosłych i dzieci rosło zdumienie. Mali celo­wo nie podejmowała rozmowy na temat, gdzie zostanie ulokowana Tordhild. Zdała sobie sprawę, że tak czy siak dziewczyna zostanie w Stornes przez jakiś czas. Przyszło jej także do głowy, że Sivert zechce dzielić z nią pokój, ale na to za żadne skarby nie wyrazi zgody. A jednak by­ła pewna, że młodzi bez kłopotu znajdą okazję, by być ra­zem. Śpiąc oddzielnie, będą chociaż mieli mniej możliwo­ści ku temu. Na razie jedynie zaprowadziła Tordhild do kuchni i pokazała, gdzie dziewczyna może się umyć po podróży. Bagaże nadal stały w ganku przy wejściu. Mali postanowiła, że po kolacji porozmawia z Sivertem. Wtedy wyjaśni, że nie może być mowy o wspólnym pokoju. Choć­by ze względu na Beret. Babka nie zgodzi się na taką nieobyczajność we dworze. Młodzi muszą uszanować zdanie starszej kobiety. Tak, tak właśnie powie synowi.

Jednak zupełnie inną kwestią było to, co powie Beret, gdy dowie się, że Tordhild jest Cyganką. Mali spodziewa­ła się nawet, że Beret może zażądać natychmiastowego odesłania dziewczyny, zanim ktokolwiek dowie się o pla­nach Siverta. Jeśli kobieta uprze się przy tym, albo doj­dzie do piekielnej awantury, albo też Sivert zabierze Tord­hild ze sobą i wyjedzie na dobre. Nie wyobrażała sobie, by zechciał pozostać w Stornes bez niej.

Zazwyczaj miała odmienne poglądy od Beret w spra­wach, do których, zdaniem Mali, babka nie powinna się mieszać. Ale tym razem Beret mogła stanowić ostatnią deskę ratunku. Chociaż Mali nie chciała, by Sivert opuś­cił Stornes, byłoby to jednak lepsze niż ujawnienie całej prawdy.

Kiedy Tordhild weszła do kuchni, Ane i Ingeborg spojrza­ły pytająco na Mali, ale zanim ta zdążyła cokolwiek po­wiedzieć, Sivert już oświadczył, że oto stoi przed nimi je­go przyszła żona. Żadna ze służących nie odezwała się ani słowem. Kobiety przywitały się życzliwie z Tordhild, ale Mali czuła na sobie ich zaciekawione spojrzenia, więc unikała ich wzroku i czym prędzej zabrała się do przygo­towywania posiłku.

- Wielkie nieba! - zawołał z uśmiechem Havard, wchodząc w towarzystwie dzieci i parobków do izby. - Je­steś nareszcie, chłopcze! Najwyższy czas, bo bardzo się już za tobą stęskniliśmy. Żebyś ty wiedział, jak!

- Dziękuję, ojcze - odparł Sivert i pomógł Tordhild wstać z kanapy. - Ale nie przyjechałem sam. Tato, to jest Tordhild.

Dorbet, która właśnie zamierzała rzucić się bratu na szyję, w jednej chwili zamarła. Nagle w izbie zrobiło się cicho jak makiem zasiał.

- Tordhild? - spytał zdziwiony Havard, przyglądając się dziewczynie z wyraźnym podziwem. - A kim jest ta piękna Tordhild? Gdzie ty ją znalazłeś?

- Była służącą w Hogset, tam gdzie wynajmowałem pokój - odparł Sivert, otaczając dziewczynę ramieniem i przyciągając do siebie. - No i wracając do domu, nie mog­łem jej tam przecież zostawić - dodał z uśmiechem. - Bo zamierzam się z nią ożenić.

- Będziecie się żenić? - zawołała zdumiona Dorbet i spojrzała na oboje. - To w Stornes będzie wesele?

- Na to wygląda, chociaż może nie tak od razu - za­śmiał się wesoło Sivert. - Chodź, Dorbet, przywitaj się z Tordhild.

Dorbet podeszła do przybyłej, podała jej rękę i przy­glądała się badawczo.

- Ale jesteś ładna - oświadczyła mała bez ogródek. - W białej sukni i z wiankiem na włosach będziesz wyglą­dać jak księżniczka.

Tordhild zaczerwieniła się i jednocześnie uśmiechnęła.

- No, dobrze już - przerwała szybko Mali. - Nie ma pośpiechu. Sivert wrócił do domu i w dodatku nie sam. Na razie chyba za wcześnie na takie plany - dodała, stara­jąc się, by jej głos zabrzmiał naturalnie i beztrosko. - Tord­hild dopiero co przekroczyła próg.

- A to dopiero wydarzenie! - powiedział Havard i pod­szedł do obojga młodych. - W takim razie, synu, chciałbym ci pogratulować. I tobie także, Tordhild - dodał, ujmując delikatną dłoń dziewczyny w swoją silną rękę. - Ciekaw je­stem, co też ty w sobie takiego masz, bo dla tego chłopaka dotąd nic się nie liczyło poza skrzypcami. Ale tobie udało się go odmienić, jak widzę.

Tordhild oblał ciemnoczerwony rumieniec i dziewczy­na z zawstydzeniem spuściła głowę.

- No, ale jest na co popatrzeć - wtrącił prostolinijnie Aslak. - Znalazłeś sobie piękną pannę, Sivert.

- Nie znam piękniejszej - odparł dumny chłopak. - Ale Tordhild jest nie tylko piękna. To najcudowniejsza dziew­czyna, jaką spotkałem.

- Na pewno, skoro już postanowiłeś rzucić dla niej skrzypce.

- Wcale nie mam zamiaru porzucać skrzypiec - rzeki Sivert. - Całe lato grałem z Sandermannem. Między inny­mi w kościele Nordland w Kristiansund. Nawet w gazecie było zdjęcie! Mam je w torbie, zaraz wam pokażę. Pisali, że...

Nagle zawstydził się i poczerwieniał.

- A właściwie później sami przeczytacie - dodał.

- W gazecie napisali, że Sivert to jeden z najbardziej utalentowanych muzyków - dokończyła Tordhild.

Nieoczekiwanie włączyła się do rozmowy. Z miłością i podziwem wpatrywała się w Siverta.

- Ja też widziałam - ciągnęła. - Koncert był tak pięk­ny, że ludzie mieli łzy w oczach. A potem zaczęli przyby­wać inni panowie z Kistiansund i z Trondheim i pytali, czy Sivert zechce u nich zagrać. I jeden...

Podeszła do Siverta i wtuliła się w niego, uśmiechając ciepło. Wielkie nieba, cóż to za olśniewający uśmiech, po­myślała Mali.

- Jeden proponował, żeby Sivert wystąpił o stypen­dium. I on mógłby w tym pomóc. Powiedział też, że Sivert z pewnością je otrzyma.

- Stypendium? Naprawdę? - zdumiała się Mali i w jednej chwili ujrzała szansę na to, by odesłać syna do Trondheim. A kto wie, może nawet do Oslo.

Wiedziała, że stypendium nie wystarczy, by oboje zdo­łali się z niego utrzymać. Jeśli Sivert wyjedzie i rozstanie się z tą dziewczyną, niewątpliwie muzyka powróci do jego życia. Co do tego nie miała żadnych wątpliwości. A o to przecież właśnie chodzi. Gdyby Sivert wrócił do domu sam, czyniłaby wszystko, by zatrzymać go w Stornes. Ale w tej sytuacji... Tak, należy koniecznie wysłać go jak naj­dalej. Jak najdalej od tej dziewczyny, która może znisz­czyć jego życie. Może doprowadzić do katastrofy. Może sprawić, że prawda wyjdzie na jaw, a razem z nią grzech pierworodny. Mali byłaby zdolna zrobić znacznie więcej, aby do tego nie dopuścić.

- Tordhild, kochana, już mnie tak nie chwal. Nie je­stem wcale taki dobry, jak mówisz - rzekł, spoglądając na nią czule.

- Jesteś, jesteś - odparła. - Nawet Sandermann tak uważa - dodała i z dumą spojrzała na zaciekawione twa­rze domowników. - Mówi, że jest... niezwykły.

- Zawsze taki był - wtrąciła niespodziewanie Ruth. - Sivert ma wrażliwą duszę i dlatego potrafi tak grać.

- Za to nie ma za wiele innych umiejętności - dodał sucho Oja i nie czekając na przyzwolenie rodziców, za­siadł do stołu. - Ziemi to on uprawiać nie potrafi. Ale co robić, jak ma się taki talent. Trzeba chwytać okazję, kiedy się nadarza. Nie każdy otrzymuje stypendium. Kto wie, może nawet uda ci się dostać do Oslo i będziesz sławny?

Mali spojrzała zdumiona na Oję. Nie spodziewała się, że to on zechce namawiać brata do kontynuowania gry na skrzypcach. Miała wrażenie, że słyszy nowe tony w je­go głosie. Ale zanim zdołała zastanowić się nad jego sło­wami, otworzyły się drzwi i w progu stanęła Beret. Jej po­nure spojrzenie omiotło obecnych. W końcu zatrzymała wzrok na Sivercie i Tordhild.

- Doszły mnie słuchy, że sam dziedzic przyjechał - powiedziała. - I do tego mamy gości - dodała, po czym za­częła wpatrywać się w Tordhild.

- Tak, Sivert przyjechał z Tordhild - odparła wymija­jąco Mali. - Ma...

- Oni się ożenią - zaszczebiotała Dorbet. - Będzie wielkie wesele, a ja...

- Ożenią się? - Stara kobieta weszła do środka i jak­by zbyt głośno zamknęła za sobą drzwi. - Z tą tutaj Tord­hild? To dopiero! A kim ty jesteś, Tordhild, że masz za­miar wejść do naszej rodziny? Kim są twoi rodzice?

Beret obrzuciła Tordhild chmurnym spojrzeniem, a Ma­li poczuła, jak uginają się pod nią kolana. Jednocześnie wy­dało jej się, że skóra Tordhild w jednej chwili nabrała ciem­niejszego odcienia, podkreślając jej odmienność.

- Pochodzi z rodziny cygańskiej - odpowiedział spo­kojnie Sivert. - Chociaż to nie ma najmniejszego znacze­nia - dodał głosem nieco wyzywającym i spojrzał babce prosto w oczy.

Jej twarz natychmiast się napięła i cała krew z niej od­płynęła. Przez moment Mali wydawało się, że starsza pa­ni zemdleje, bo oparła się o framugę.

- Z rodziny cygańskiej, powiadasz - rzekła drżącym głosem. - I postanowiłeś, że ona zostanie gospodynią w Stornes, tak?

Mali usłyszała, że Ingeborg wydała z siebie pełen prze­rażenia jęk. Także pozostali obecni zrobili wielkie oczy, ale nikt nie odezwał się ani słowem.

- Dostał też propozycję stypendium muzycznego - wtrącił Oja, zwracając się do babki. - Może nawet poje­dzie do Oslo i zostanie sławny. Pisali o nim w gazecie - dodał.

- Rzeczywiście, zaproponowano mi stypendium - oświadczył spokojnie Sivert. - Ale nie skorzystam z niego. Dotąd wydawało mi się, że w moim życiu liczy się tylko muzyka. Na pewno nie przestanę grać. Ale kiedy spotka­łem Tordhild, pojąłem, że są jeszcze ważniejsze rzeczy. A Tordhild zgadza się na to, bym dalej grał. Nawet wtedy, gdy się już z nią ożenię. Postanowiłem już, mamo - mówił, kierując wzrok na Mali. - Wróciłem do Stornes na dobre i przejmę gospodarstwo, gdy nadejdzie czas.

Przez długą chwilę w izbie słychać było tylko bzyczenie much przy parapecie. Mali wpijała wzrok w Siverta, jakby ujrzała go po raz pierwszy. Wolno usiadła przy sto­le. Nogi odmówiły jej posłuszeństwa.

Wrócił do domu, by przejąć dziedzictwo, do które­go ona przez lata bezskutecznie próbowała go zachęcać. Teraz, kiedy niemal pogodziła się z faktem, że to Oja obejmie dwór i będzie kontynuował jej dorobek życia, Sivertowi niespodziewanie się odmieniło. Chce zostać dziedzicem. To, czego jej nie udało się osiągnąć przez la­ta, Tordhild zdołała dokonać zaledwie w ciągu kilku let­nich miesięcy.

Właściwie powinnam się cieszyć, pomyślała Mali. Ale zamiast tego siedziała jak skamieniała, sparaliżowana strachem. Nie ma wątpliwości, że Sivert nie żartuje. Myśli poważnie o tym, aby się ustatkować, założyć rodzinę i pro­wadzić gospodarkę. Nawet stypendium muzyczne nie jest w stanie go odwieść od tego kroku! Najprawdopodobniej nie zdaje sobie sprawy, jaki wywoła skandal i jakie proble­my ściągnie na siebie i na całą rodzinę poprzez ślub z Cy­ganką. Tyle że on zupełnie nie widzi w niej Cyganki! - po­myślała Mali i spojrzała piekącymi oczyma na tych dwoje. Dla Siverta Tordhild jest dziewczyną, z którą on chce od­tąd dzielić życie.

Jeszcze raz skierowała swój wzrok na młodych, któ­rzy stali teraz przy kanapie, mocno do siebie przytuleni. Czy te nieszczęścia kiedyś się wreszcie skończą? Gdyby Sivert przywiódł ze sobą jakąkolwiek inną młodą kobietę i oświadczyłby, że pragnie pozostać na gospodarce, Mali płakałaby ze szczęścia. Teraz, przepojona strachem, czu­ła się bliska załamania. To nie może się zdarzyć, nie moż­na do tego dopuścić! A jednak to, co niemożliwe, już się stało, pomyślała w duchu, przykładając dłoń do brzucha, który zacisnął się w bolesnym skurczu.

Grzech pierworodny znów dał o sobie znać! Mali już przeczuwała zbliżającą się katastrofę, słysząc w głowie narastający pomruk, jakby to była lawina. Nie miała po­jęcia, jak ją zatrzymać.

To się musi skończyć porażką, wkrótce ta lawina po­chłonie ich wszystkich.

ROZDZIAŁ 11

Nie pamiętała, czy tego dnia zdołała jeszcze cokolwiek przełknąć. W jej głowie myśli wirowały jak szalone i Mali nie mogła ich ogarnąć. Cały czas miała wrażenie, że sie­dzi oto przy stole i z boku obserwuje samą siebie. Bolał ją kark i dokuczało uporczywe dudnienie w skroniach. Nie mogła sobie nawet przypomnieć, kiedy po raz ostatni tak źle się czuła, zdarzało się to bowiem niezwykle rzadko.

Wyglądało na to, że Sivert, przedstawiając Tordhild jako swoją narzeczoną, specjalnie się nie przejął nieza­dowoleniem ze strony Beret ani też nie zareagował na widoczny w oczach pozostałych domowników niepokój. Wzruszył tylko ramionami, kiedy zaskoczona i do głę­bi poruszona wiadomością babka szybko opuściła izbę. Wcześniej oświadczyła jedynie, że jeszcze tego wieczoru życzy sobie mówić z Mali. I oczywiście to Mali, nie kto in­ny, będzie musiała się tłumaczyć. Przecież babka nie wy­raziła ochoty rozmawiać z Sivertem. Jego wybranki naj­chętniej w ogóle nie chciałaby oglądać.

Havard jako jedyny podtrzymywał rozmowę przy sto­le. Mali zorientowała się, że nawet i on jest zatroskany, ale starał się to ukryć. Przypuszczała, znając Havarda, że fakt, iż w żyłach Tordhild płynie cygańska krew, nie ro­bi na nim większego wrażenia. Havard kieruje się innymi zasadami niż pozostali. Z pewnością jednak nie mógł nie dostrzec problemów, do których niechybnie doprowadzi postępowanie najstarszego syna. Skutki mogą być opłaka­ne nie tylko dla tych dwojga, ale również dla całego Stor­nes. Chłopakowi nawet nie przyszło do głowy, jak bardzo skomplikuje życie sobie i innym. Cały on, pomyślała Mali i skierowała wzrok na Siverta. Za nic ma ludzkie gadanie, nie obchodzi go, że może wywołać wielki skandal. Nigdy nie słuchał plotek. Zawsze tak samo naiwny, pomyślała Mali z odrobiną goryczy. Myśli, że wszyscy są podobni do niego, życzliwi i dobroduszni. Być może teraz przyjdzie mu doświadczyć czegoś zupełnie nowego.

Wydawało się, że tym razem posiłek nigdy się nie skończy. Wreszcie Havard podniósł się z miejsca.

- No, panowie, czas sprowadzić resztę stada - oświad­czył, przeciągając się leniwie. - Ojej, znowu chyba się przejadłem - dodał i poklepał się po brzuchu. - Ale co zrobić, kiedy nie umiem odmówić sobie chleba prosto z pieca...

Od samego rana zajmowali się sprowadzaniem krów z pastwisk. Teraz większość bydła stała już przypięta do pali na polu niedaleko strumienia, dokładnie tam, gdzie kobiety miały zwyczaj prać. Zwierzęta nie były zachwy­cone przeprowadzką, toteż muczały żałośnie, szarpiąc za łańcuchy albo kręcąc się w kółko, aż w końcu tak je so­bie owinęły wokół szyj, że w ogóle nie mogły się ruszyć. Do obowiązków najmłodszych należało uwalnianie bydła, które zaplątało się w łańcuchy. Wszyscy dobrze wiedzie­li, że dopiero wtedy zwierzęta się uspokoją. Na hali przy letnich oborach pozostało już tylko pięć krów i należało sprowadzić je przed wieczorem.

Oja także podniósł się z miejsca i podszedł do drzwi.

- Dzisiaj nie było z ciebie żadnego pożytku - stwier­dził, spoglądając na Siverta. - Ale skoro zamierzasz uprawiać ziemię, radzę ci, znajdź sobie na jutro robocze ubranie. Nie mam zamiaru się tu zaharowywać jak jaki parobek.

Nawet nie próbował ukryć goryczy. W pewnym stop­niu Mali go rozumiała. Odkąd Sivert wyjechał z domu, Oja liczył, że starszy brat całkowicie poświęci się muzyce, a dwór przypadnie właśnie jemu. Także ona powoli zaczy­nała godzić się z tą myślą. Aż tu nagle pojawia się Sivert, z płonącym spojrzeniem, z kobietą u boku, i to on chce wszystko zagarnąć. Postanowił dla odmiany, że zostanie rolnikiem!

Mali dziwiła się nawet, że Oja nic nie powiedział, kie­dy okazało się, że Tordhild jest Cyganką. To, że gospody­ni w Stornes miałaby takie pochodzenie, dla niego było równie niepojęte jak dla Beret. A jednak milczał. Chyba nie porzucił jeszcze nadziei na objęcie dworu. Sam zachę­cał Siverta do przyjęcia stypendium i roztaczał przed nim perspektywę sławy i powszechnego szacunku. Tyle tylko, że tak naprawdę wcale nie życzy bratu, przyszłemu arty­ście, wielkiego sukcesu, pomyślała Mali. Oja myśli prze­de wszystkim o sobie, zastanawia się, co zrobić, by Sivert opuścił Stornes na dobre.

Sivert spojrzał na Oję nieco zaskoczony. Bez wątpienia zauważył nieprzyjazny ton w głosie brata, ale pokiwał tyl­ko głową i wolno otarł z brody ślady po mleku.

- Jasne - rzekł. - Ale najpierw się tu z Tordhild uloku­jemy. Jutro rano będę gotów do pracy - dorzucił.

Oja syknął pogardliwie, po czym wyszedł z izby, trza­skając mocno drzwiami.

- W takim razie chodźcie na górę - rzekła Mali. - In­geborg, zajmij się, proszę, praniem, a ja pójdę z nimi i po­każę, gdzie mają spać. Dziewczynki mogą pomóc nosić kosze z bielizną i rozwieszać ją do suszenia. A ty, Ane, po­sprzątasz tutaj - dodała.

- Czy ty jesteś prawdziwą Cyganką? - zapytała Dor­bet, wpatrując się z zachwytem w Tordhild, gdy ta wsta­wała od stołu.

- Tak - odparła cicho Tordhild, oblewając się rumień­cem.

- No tak, to ja jestem gorsza od Siverta - stwierdzi­ła dziewczynka, odrzucając w tył burzę loków. - On mo­że sobie wziąć Cygankę na żonę, a na mnie zaraz wszyscy krzyczą, jak tylko się odezwę do Cygana - dodała z obra­żoną minką, po czym posłała Mali dobitne spojrzenie.

- Już cię tu nie ma. Idź pomóc Ingeborg - ucięła krót­ko Mali. - A wy chodźcie ze mną - zwróciła się do Siverta i Tordhild.

- Pomyślałem, że może będziemy spać w... - zaczął Sivert, gdy już wchodzili po schodach na strych.

- Ty zamieszkasz w swoim pokoju - odparła Mali, nie odwracając się. - Tym, który dzieliłeś przed swoim wyjaz­dem z Oją. A Tordhild będzie spała na małym stryszku.

- Ale... mamo, my chcemy być razem - zaprotestował chłopak.

- Nie mam wam wcale zamiaru tego utrudniać - od­powiedziała. - Ale nie zgodzę się na to, żebyście spali w jednej izbie. Dobrze wiesz, jak babka zapatruje się na te sprawy. Uważam, że trzeba okazać jej choć trochę sza­cunku.

- Ale to przecież bez sensu - Sivert nie dawał za wy­graną. - Mamy zamiar się pobrać, to tylko kwestia czasu. Jakie to ma znaczenie, że zamieszkamy w tym samym po­koju? To jedyne chwile, kiedy możemy mieć trochę czasu dla siebie - dodał i zaraz poczerwieniał.

- Zrobimy, jak każe twoja matka, Sivert - włączyła się Tordhild i wzięła go za rękę. - Sam powiedziałeś, że to tyl­ko kwestia czasu. Najważniejsze, że tak dobrze mnie tu przyjęto, chociaż zauważyłam, że... że...

- Jeśli masz na myśli zachowanie Beret, nie musisz się martwić - pocieszał Sivert. Dotarli właśnie na górę. - Nawet gdybyś była księżniczką, babka nie omieszkałaby okazać swego niezadowolenia - dodał, uśmiechając się lekko, a po chwili objął Tordhild ramieniem. - Taka już jest. Zawsze ma pretensje i musisz się do tego po prostu przyzwyczaić.

- Ale jest wśród was najstarsza - rzekła Tordhild. - Twoja mama ma rację: powinniśmy okazać jej szacunek. Starszym się to należy i dobrze o tym wiem. Tak mnie uczono - dodała. - Wierz mi, ostatnie, czego bym chcia­ła, to doprowadzić do nieporozumień. Chyba mnie rozumiesz, Sivert?

- No dobrze, ale dlaczego akurat wspólny pokój dla nas miałby prowadzić do nieporozumień? - rzekł, zwie­szając głowę. - Babka zawsze była przesadnie poprawna. Dla niej liczy się, co powiedzą sąsiedzi. To obłuda, ot co. Nie przypuszczałem, że i ty, mamo, będziesz się tym przej­mować. Sama zawsze mówiłaś...

- Tak już jest - ucięła Mali. - Nie mam zamiaru więcej o tym dyskutować, Sivert. Zrobicie, jak powiedziałam. Idź teraz do siebie, a ja tymczasem pokażę Tordhild jej pokój. Zaraz tam do ciebie przyjdę - dodała, spoglądając na sy­na. - Zanim zejdziesz na dół, chciałabym z tobą zamienić kilka słów.

Gdy Tordhild ujrzała swój pokoik na strychu, wpadła w zachwyt.

- Jaki śliczny pokój! - wykrzyknęła, po czym przesu­nęła dłonią po białej szydełkowanej narzucie, która przy­krywała łóżko. - I jaki stąd piękny widok!

Zatrzymała się przy oknie i wpatrywała się w góry i fiord.

- Teraz dopiero rozumiem, dlaczego Sivert uważa Stornes za najpiękniejsze miejsce na świecie. Bardzo tęsknił za fiordem - dodała. - W Hogset jest zupełnie ina­czej. Zauważyłam, że cały dwór w Stornes wiele dla niego znaczy.

Odwróciła się do Mali i spojrzała na nią wielkimi, peł­nymi wyrazu oczyma. Mali nie odezwała się ani słowem. O tym, że samo miejsce i dwór wiele dla Siverta znaczą, wiedziała doskonale. Ale na jego sposób. Kochał przy­rodę, góry i spowity mrokiem fiord, bo one dają mu na­tchnienie. Odrywają go od rzeczywistości i przenoszą w świat marzeń, pomyślała z goryczą. To zupełnie co in­nego niż wartość, jaką niesie ze sobą dziedzictwo i go­spodarka. To akurat nie ma dla niego znaczenia. Teraz jednak coś się odmieniło. Ciekawe, jak długo tym ra­zem potrwa jego nowe zainteresowanie, pomyślała Ma­li. Trudno, będzie robić wszystko, żeby Sivert wybrał mu­zykę. Niech wyjedzie i najlepiej niech zabierze ze sobą Tordhild. Mali nie będzie się wtrącać ani decydować, czy to z nią się Sivert ożeni, czy nie. Niech tylko dzieje się to z dala od Stornes.

- Tutaj mogłabym się czuć dobrze - powiedziała cicho Tordhild. - Jestem taka wdzięczna, że ty... że wy wszyscy tak życzliwie mnie przyjęliście. Dobrze wiem, że to dla was niełatwe. Że najstarszy syn, dziedzic, zjawia się w do­mu z...

Urwała. Przez chwilę stała odwrócona plecami i wy­glądała przez okno. Szybko jednak opanowała się i mówi­ła dalej.

- Lud, z którego pochodzę, nigdy nie budził szacunku, to prawda. Ale bywało znacznie gorzej. Ty też o tym wiesz, prawda?

Mali pokiwała głową, ale wciąż milczała. Przebierała nerwowo palcami, które teraz stały się zimne jak sople lo­du. Miała wiele pytań do Tordhild. Na razie wiedziała tyl­ko, że dziewczyna jest Cyganką, nic więcej. Z tym można jednak poczekać do jutra.

- A Sivert... Tłumaczyłam mu, że przyjąć kogoś takie­go do rodziny to nie to samo co gościć Cyganów w stodo­le - ciągnęła cicho Tordhild. - Tyle że on widzi to inaczej. Powiedział, że u was, w Stornes, liczy się co innego.

Sivert nie wie, jak bardzo się myli, pomyślała Mali. Sama nie ma przecież nic przeciwko tej młodej kobiecie, która przed nią stoi. Zachowuje się przyzwoicie i skrom­nie, oprócz tego jest niezwykle urodziwa. W istocie trud­no oderwać od niej wzrok. Chodzi o coś zupełnie inne­go. Chodzi o to, że jest Cyganką! Nawet gdyby w żyłach Siverta nie płynęła cygańska krew, stanowiłoby to duży problem. Mali nie wyobrażała sobie, aby gospodynią we dworze Stornes mogła zostać Cyganka. Z trudem przy­znawała to sama przed sobą, ale taka jest prawda. Cygan­ka to Cyganka. Jej miejsce jest w stodole albo w taborze na wiejskich traktach.

Widać jednak, że wszystko uchodzi, jeżeli ktoś jest półkrwi Cyganem - odezwał się szyderczo wewnętrzny głos. Jak syn Mali. Choć on, biedak, nawet nie wie, kim jest, a jej udało się tę prawdę przed nim zataić. Może już nawet zapomniała, że w jego żyłach także płynie cygań­ska krew? Tak to już z grzechem jest: skoro raz się go popełniło, niełatwo go wymazać. Wcześniej czy później wyjdzie na jaw, a wtedy biada. Nie pomoże nawet taka biegłość w kłamstwie.

Mali zadrżała i nerwowo przesunęła dłonią po rozłożo­nej na łóżku narzucie.

- Mam nadzieję, że będzie ci tu wygodnie - powie­działa. - Ubrania możesz powiesić w szafie. Jest pusta. Zaraz poproszę, żeby ktoś przyniósł ci ciepłą wodę. Do­brze jest odświeżyć się po podróży.

- Wodę mogę przynieść sama - odparła Tordhild. - Nie trzeba nikogo kłopotać. Nie przywykłam, żeby mi ktoś usługiwał - dodała z uśmiechem. - Przekonasz się, Mali, że nie boję się pracy i umiem sobie dobrze radzić. Nie mam zamiaru się tu obijać. Chciałabym wam pomóc, jeśli pozwolisz.

- Dobrze, będziesz mogła pomagać - powiedziała Ma­li. - Mamy teraz mnóstwo obowiązków we dworze, włącz­nie z myciem, strzyżeniem i ubojem owiec.

- Wszystko to robiłam wcześniej - pochwaliła się Tord­hild. - Wykonywałam nawet niektóre wspólne prace, któ­re należały do mężczyzn - dodała. - Postaram się najle­piej, jak umiem.

Stała wyprostowana, pełna życzliwości i chęci do po­mocy. Na Boga, gdyby tylko nie była Cyganką, pomyślała Mali. Byłaby najlepszą synową, jaką którakolwiek matka mogłaby sobie wymarzyć. Ale tak...

- Rozgość się tu, Tordhild - poprosiła Mali. - A jak już będziesz gotowa, możesz zejść na dół, do jadalni. A ja idę teraz do Siverta. Nie widziałam się z nim całe lato i mam wiele spraw do omówienia. Sam na sam - dodała, utkwiwszy wzrok w dziewczynie.

Na twarzy Tordhild pojawił się lekki rumieniec, a po chwili dziewczyna spuściła wzrok.

- Rozumiem - odpowiedziała cicho. - Nie będę prze­szkadzać.

Gdy Mali weszła do pokoju syna, Sivert właśnie rozpa­kowywał swoje rzeczy. Na środku leżał już pokaźny stos ubrań.

- Czy mogę to jeszcze dziś dorzucić do prania? - Sivert podniósł wzrok i spojrzał na matkę. - Zauważyłem, że kotły już rozgrzane.

- Nie jest tego dużo, te rzeczy można przeprać innego dnia - odparła. - Dzisiaj skończyłyśmy już z gotowaniem, więc już za późno.

Usiadła na stołku przy oknie i utkwiła wzrok w synu, podczas gdy on wyciągał z walizki kolejne ubrania.

- Co myślisz o Tordhild? - zapytał nagle i podniósł głowę.

Nie odpowiedziała od razu. Siedziała dłuższą chwilę w milczeniu i bawiła się guzikiem przy bluzce.

- Nie znam jej jeszcze - odparła wymijająco. - Ale sprawia wrażenie dobrej i pracowitej dziewczyny.

- Czyż nie jest piękna? - Sivert uśmiechnął się sze­roko. - Poczekaj, jak tylko ją bliżej poznasz. Ona jest naprawdę taka cudowna, taka kochana, to porządna i uczciwa dziewczyna. Ma w sobie tyle ciepła i jest bardzo troskliwa. Będę dla niej grać najpiękniejsze utwory. Tordhild rozumie, jak wiele znaczy dla mnie muzyka.

Stanął rozmarzony z koszulą w dłoni, uśmiechając się do siebie.

- Kiedy spytałem, czy mnie zechce, zapytałem też, czy jest gotowa pogodzić się z moją pasją, z muzyką - ciągnął łagodnie. - Bo muzyka zawsze będzie dla mnie częścią ży­cia. Odrzekła wtedy, że owszem, może się dzielić mną, ale wyłącznie z muzyką, z nikim innym. Nigdy nie sądziłem, że kiedykolwiek spotkam taką wspaniałą dziewczynę.

- Nie zastanawiałeś się przypadkiem, że pochodzenie Tordhild może nastręczyć problemów? - zapytała cicho Mali.

Zdumiony spojrzał na matkę.

- Nie - odparł. - A jakich problemów? Tu, w domu, zawsze mieliśmy życzliwy stosunek do Cyganów. A poza tym, o ile wiem, nieważne jest, skąd się pochodzi, tylko jakim się jest człowiekiem. Przecież sama mnie tego za­wsze uczyłaś. W każdym razie wydawało mi się, że właś­nie tak to widzisz. Odkąd przybyłaś do dworu, nie uzna­jesz wywyższania się i zakłamania.

Mali westchnęła ciężko. To prawda, Sivert ma ra­cję. Ale są pewne granice. Z biegiem lat znaczenie, jakie przywiązywała do dobrego imienia rodu oraz szacunku dla dworu, okazało się ważniejsze, niż mogła przypusz­czać. Rzeczywiście, nie uznaje zakłamania. Tyle że istnieje pewna granica. Dla Mali stanowią ją Cyganie. Sama myślała o tym, czy nie odejść od Johana, opuścić Stornes i nie rozpocząć życia u boku Jo. W końcu zdecydowała się pozostać. Teraz, po latach, pojęła, że najprawdopodobniej wcale nie marzyła o tym, by należeć do tego wędrownego ludu. Widać miłość do Jo nie była na tyle silna, by porzu­cić to, co dotąd zdołała osiągnąć: dobrobyt i wysoką pozy­cję. Zapragnęła złapać dwie sroki za ogon, ale to nie było możliwe. W końcu postanowiła poświęcić Jo. Czy można więc nazwać jej uczucie do Jo wielką miłością? Już daw­no zrozumiała, że wtedy bardziej kierowało nią pożąda­nie i chwilowe zauroczenie. To nie była prawdziwa mi­łość, lecz nieodparty pociąg do zakazanego owocu. Pociąg do urodziwych, śniadych mężczyzn, do ich pięknie zbudo­wanych ciał. Tę cechę pewnie przejęła Dorbet, pomyślała nagle i nerwowo przygładziła włosy.

Mali nie miała nic przeciwko Cyganom, to dobrzy lu­dzie. W żyłach jej własnego syna płynie przecież ich krew. Ale dopiero teraz pojęła, że nigdy nie widziała w Sivercie Cygana. Sivert to jej syn i koniec, tak to odbierała. Świa­domość, że pochodzi z tego wędrownego ludu, usiłowała odepchnąć od siebie jak najdalej. Bo tak jest wygodniej.

- Wiele razy przyjmowaliśmy w Stornes Cyganów - przyznała Mali. - Zresztą nie tylko my, także inne dwo­ry we wsi. A jednak nie da się ukryć, że różnią się od nas, Sivercie - dodała, nie podnosząc wzroku. - Oni... oni nie są...

Zdała sobie sprawę, że mówi zupełnie to samo co Oja, i nagle poczerwieniała. Odwróciła głowę w stronę okna i zaczęła wpatrywać się we fiord. Może właśnie dlatego zazwyczaj mocno się irytowała, gdy Oja wyrażał się nie­pochlebnie o Cyganach? Może w głębi serca myślała po­dobnie? Przeraziła ją ta myśl.

- Nie są dość dobrzy? - dokończył wolno Sivert i przy­siadł na krawędzi łóżka. - Czy ty także należysz do tych, którzy uważają Cyganów za naród niższej kategorii?

- Nie - odparła szybko. - Nie, naprawdę nie to mam na myśli. Tylko zastanawiam się nad tym, co powiedzą lu­dzie. Nie pogodzą się z tym, że gospodyni w Stornes jest Cyganką. Nawet ci, z którymi dobrze żyjemy, których znamy, nie zaakceptują jej. Ani nasza rodzina - dodała.

- Nic mnie to nie obchodzi - oświadczył Sivert. - Tord­hild nie jest dla mnie Cyganką, tylko wspaniałym, życz­liwym człowiekiem. Dlaczego inni nie mogliby tak jej od­bierać?

- Ponieważ uważają inaczej - odpowiedziała cicho Mali.

- Naprawdę nie ma to dla mnie żadnego znacze­nia, mamo. Oczywiście dopóki ty myślisz podobnie. Ty i Havard. Jeśli wy nas wesprzecie, przetrwamy wszystko. Ty także kiedyś z kimś walczyłaś.

- Chcę jedynie twojego dobra, synu - Mali nie odpo­wiedziała na słowa Siverta. - Pragnę twojego szczęścia. Dla ciebie zawsze najważniejsza była muzyka i nigdy nie przejmowałeś się tym, co mówią ludzie. Ale ludzkie gada­nie może... może was wykluczyć ze społeczności - doda­ła podenerwowana. - Ludzie są bezlitośni. Zwłaszcza gdy polują w grupie. I pewnie tak się stanie. Wiem, co mó­wię.

Siedział dłuższą chwilę bez słowa i tylko wzruszał ra­mionami.

- Co ty mi chcesz powiedzieć, mamo? - spytał cicho.

- Że ty... że może byłoby najlepiej, gdybyście...

- Gdybyśmy się rozstali?

Roześmiał się głucho. Jego śmiech bardziej jednak przypominał płacz.

- Nigdy nie przypuszczałem, że to powiesz - ciągnął. - Nie ma mowy. Dla mnie liczy się tylko Tordhild. Co do dworu, jestem dziedzicem, więc na pewno tu zostaniemy. Ty i cała reszta możecie sobie mówić, co wam się podoba. We dwoje sobie poradzimy.

Serce w piersi Mali zamarło. Zatem Sivert nie opu­ści dworu dobrowolnie. Wyraził się dostatecznie jasno. Nie zamierza też oddać gospodarstwa. Boże, ileż ona się naprosiła, by chciał je przejąć! Tymczasem teraz chce w Stornes stworzyć dom dla siebie i swojej narzeczo­nej.

Przez chwilę Mali wyobraziła sobie, jak mogłyby wyglądać ich dzieci, jeśli już do tego dojdzie. Oboje pochodzą z cygańskich rodzin, więc najprawdopodob­niej na świat przyszłoby ciemnowłose, śniade potom­stwo.

Mali przetarła zmęczone oczy. W jednej chwili wyda­ło jej się, że jest okropnie stara. Stara i bezradna. W gło­wie, która nagle zrobiła się ciężka jak ołów, poczuła pust­kę. Nie widziała żadnego wyjścia, a przecież to ona sama doprowadziła do tej beznadziejnej sytuacji, pogrążając siebie i resztę rodziny. Może byłaby w stanie pogodzić się z małżeństwem Siverta z Tordhild, mimo ludzkiego gadania, mimo tego, że dobre imię i sława dworu zosta­łyby wystawione na poważną próbę. Ale musi liczyć się z tym, że kiedy ludzie zobaczą tych dwoje razem, praw­da o ich pokrewieństwie prędzej czy później ujrzy świat­ło dzienne, a do tego Mali pod żadnym pozorem nie może dopuścić. Nie wyobrażała sobie wcześniej, że jest zdolna nakazać Sivertowi opuścić dom wraz z narzeczoną. Tym­czasem sytuacja zrobiła się dramatyczna. Nie chodzi jedy­nie o złośliwe komentarze. Ktoś może domyślić się praw­dy o Sivercie!

Przed oczami stanęła jej Helga i w jednej chwili Mali dostała gęsiej skórki. Dla Helgi to jakby ktoś dolał wody na młyn. I jeszcze Beret. Przypomniała sobie, że teściowa koniecznie chce z nią mówić. Tę rozmowę Mali najchęt­niej by sobie darowała, ale dobrze wiedziała, że nie ma od niej ucieczki. Prędzej czy później musi stawić czoło tej su­rowej kobiecie.

- A może zastanawiasz się, czy mi nie odebrać dziedzic­twa? - spytał nagłe Sivert, powodując, że Mali poderwała się z miejsca.

- Odebrać dziedzictwo?

- No tak, skoro to jedyny sposób, żeby się nas stąd po­zbyć - odpowiedział. - Wówczas musielibyśmy odejść.

- Nic podobnego nie przyszło mi na myśl - odparła zmęczonym głosem.

- To o czym myślisz? - drążył Sivert, nie spuszczając matki z oka.

- Nie, myślę tylko, że... Chyba nie do końca zda­jesz sobie sprawę, jakie ta sytuacja może mieć następ­stwa. Czy naprawdę chcesz narazić Tordhild na... na to wszystko?

Nie od razu odpowiedział. Siedział na krawędzi łóżka i nerwowo miętosił koszulę.

- Akurat w tej chwili nie mam zamiaru o tym rozma­wiać - rzekł. - I wolałbym, żebyś teraz sobie poszła, ma­mo. Chcę zostać sam.

Mali podniosła się z trudem. Zapragnęła nagle otoczyć syna ramieniem, przytulić mocno i powiedzieć, że wszyst­ko jakoś się ułoży, że nigdy go nie zawiedzie. Ale ona już go zawiodła i to od dnia, kiedy przyszedł na świat. Sivert nie wie przecież nawet, kim jest! Cóż więc w tym dziw­nego, że zakochał się w Tordhild? Trudno oprzeć się tak pięknej i ujmującej młodej kobiecie; poza tym oboje po­chodzą z tej samej społeczności. To swój lud. Ale on tego nie wie. Mali nigdy nie zdobyła się na to, by wyjawić ten fakt synowi. Ujawniłaby wówczas swoje postępki. Musia­łaby spojrzeć mu prosto w oczy i przyznać się. Każdy czło­wiek ma prawo wiedzieć, kim jest, ale ona tego prawa Sivertowi odmówiła.

Przechodząc obok syna, delikatnie musnęła dłonią je­go policzek. Jej serce krwawiło, ale nie mogła tego oka­zać. Kochała go bardzo, a mimo to była gotowa go zdra­dzić, by ratować własną skórę. Zwiesiła głowę, jakby niewidzialny ciężar przygniatał jej kark.

Cicho zamknęła za sobą drzwi.

ROZDZIAŁ 12

Mali schodziła właśnie na dół, kiedy zadzwonił telefon. Drzwi izby jadalnej otworzyły się i stanęła w nich Ane.

- Ja odbiorę - krzyknęła Mali.

- A, jesteś tu - rzekła służąca. - Nie wiedziałam, co się z tobą stało. Na dole siedzi zawstydzona dziewczyna i czeka na Siverta - dodała.

- On zaraz zejdzie - odparła Mali.

Podniosła słuchawkę.

- Dwór Stornes, dzień dobry.

- Halo, czy rozmawiam z Mali Stornes?

- Tak, to ja.

- Tu Iver Moe, dyrektor szkoły.

Nie musiał się przedstawiać, i tak go poznałam, pomy­ślała Mali. Zawsze mówił pompatycznie, tak jakby stał na mównicy. Przez chwilę Mali zastanawiała się, czego Moe może chcieć. Nieczęsto dzwonią do niej ze szkoły.

- Czy mogłabyś wygospodarować parę minut i wpaść dzisiaj do mnie do szkoły? - zapytał. - Jest coś, o czym chciałbym z tobą porozmawiać.

- Czy musisz spotkać się właśnie ze mną? - zdumiała się i poczuła niepokojący ucisk w żołądku.

- Tak, właśnie o to mi chodzi - odparł. - Ale to nie po­trwa długo. Gdybyś tylko mogła do mnie zajść.

- No, dobrze - zgodziła się Mali. - Będę więc za jakieś pół godziny.

- Nie ma pośpiechu. Przyjdź wtedy, kiedy ci najbar­dziej pasuje - powiedział i zakończył rozmowę.

Mali odłożyła słuchawkę i przez chwilę stała w zamy­śleniu. Co takiego może chcieć od niej dyrektor szkoły? Nigdy wcześniej nie wzywał jej w żadnej sprawie tak ofi­cjalnie. Raz do roku wszyscy rodzice stawiają się w szkole, by porozmawiać o postępach dzieci, ale spotkania takie odbywały się zwykle po Bożym Narodzeniu. Tymczasem rok szkolny dla Oi, Dorbet i Ruth dopiero się rozpoczął. Oja zaczął naukę w ostatniej klasie, a w przyszłym roku czeka go konfirmacja. Jak ten czas leci, pomyślała Mali. Wystarczy spojrzeć na własne pociechy.

Miała niejasne przeczucie, że tego dnia na jej głowę spadną dodatkowe problemy. Mali westchnęła głęboko i we­szła do izby jadalnej. Gdy stanęła w drzwiach, Tordhild po­derwała się na równe nogi, ale po chwili, widząc Mali, opad­ła na kanapę. Miała pewnie nadzieję, że to Sivert.

- Sivert nie zejdzie na dół? - zapytała zaniepokojona, spoglądając na Mali brązowymi, błyszczącymi oczyma.

- Zejdzie na pewno. Na razie się rozpakowuje - odpar­ła. - Jeśli chcesz, możesz teraz do niego iść - dodała. - Widziałaś, gdzie ma pokój, więc chyba trafisz sama?

- Naprawdę mogę? - spytała, oblewając się rumieńcem.

- Możesz.

Tordhild szybko podniosła się z miejsca. Mali zauwa­żyła, że dziewczyna zdążyła się przebrać. Ubrana była te­raz w błękitną codzienną sukienkę z okrągłym wykończe­niem pod szyją. Sukienka układała się miękko, delikatnie podkreślając jej smukłą sylwetkę. Mali zwróciła uwagę na chód dziewczyny, gdy ta zmierzała w kierunku drzwi. Tordhild poruszała się lekko i bezszelestnie, niczym sar­na. Dokładnie tak jak Sivert, pomyślała Mali.

Drzwi cicho się za nią zamknęły.

- Szkoda mi tej dziewczyny - odezwała się Ane. - Na pewno niełatwo jej zjawiać się we dworze jako... jako na­rzeczona Siverta, dziedzica. Pewnie każdemu byłoby trud­no, mam na myśli Beret, no i to ludzkie gadanie. W dodat­ku jeszcze Cyganka...

Mali nie odezwała się ani słowem. Podeszła do miski z wodą, spłukała ręce i twarz.

- Sivert ma już na swoim koncie niejeden dziwaczny pomysł - ciągnęła Ane. - Ale teraz... Chyba naprawdę nie rozumie, jakie kłopoty mogą z tego wyniknąć. Dla was wszystkich - dodała.

- To prawda. Jak zwykle kieruje się bardziej uczu­ciem niż rozsądkiem - westchnęła ciężko Mali, przyciska­jąc dłonie do pulsujących skroni. - Zupełnie nie wiem, co mam robić - przyznała szczerze i spojrzała na Ane. - Nie chodzi przecież o to, że mam tej dziewczynie coś do zarzu­cenia. Przeciwnie, sprawia wrażenie dobrze wychowanej i porządnej. Chyba jest pracowita, ale...

- Ale jest Cyganką - dokończyła Ane. - To nie będzie łatwe.

- Nie, to nie będzie łatwe - przyznała Mali. - Ale cóż robić, zobaczymy, jak się sprawy ułożą. Muszę mieć czas, żeby to przemyśleć. Teraz czuję jedynie chaos w głowie - dodała na koniec.

Sięgnęła po ręcznik i wytarła twarz. Zimna woda schłodziła nieco rozpaloną skórę. Ból w skroniach nie­znacznie zelżał.

- Przygotowałaś już kolację? - spytała, zwracając się do Ane. - Ingeborg pewnie zaraz wróci. Nie zostawi­łam jej wiele prania. Wyjdę teraz na chwilę, niedługo bę­dę z powrotem - dodała, nie wyjaśniając, gdzie się wybie­ra. Nie była pewna, czy chciałaby z kimkolwiek dzielić się szczegółami na temat spotkania z dyrektorem szkoły.

- Oczywiście - powiedziała Ane. - Ingeborg zdejmu­je właśnie ostatnie rzeczy ze sznura. Zebrał się za to spo­ry stos do prasowania - dorzuciła, przewracając oczami.

- Poradzimy sobie - rzekła Mali. - Bardzo możliwe, że Tordhild nam pomoże. Jest chętna do pracy, a skoro już tu jest... No, to ja idę. Na razie, Ane.

Kiedy była już w drodze do szkoły, przypomniało jej się, że się nie przebrała w lepsze ubranie. Zatrzymała się, przygładziła nieco spódnicę i poprawiła bluzkę. Przeciąg­nęła dłonią po włosach, sprawdzając, czy warkocz się nie rozplótł. Skoro Moe dzwoni do niej tak niespodziewanie, nie powinien mieć jej za złe, że zjawia się u niego w co­dziennym stroju. To nie żadne święto. I nie ona wprasza się z wizytą. Nie odniosła zresztą wrażenia, aby miało to być spotkanie przy kawie. Znowu poczuła dziwny ucisk w brzuchu.

- O, jesteś już - ucieszył się na widok Mali dyrektor szkoły i otworzył furtkę, wpuszczając ją do przyszkolnego ogrodu.

Pewnie czekał na mnie, pomyślała, wyciągając rękę na przywitanie.

- No tak, nie codziennie wzywam do siebie rodziców w taki sposób. No, z wyjątkiem spotkania rocznego - za­czął, wyraźnie skrępowany. - Ale jest taka sprawa, któ­rą muszę z tobą omówić. Myślę, że najlepiej porozma­wiać o tym już teraz, na początku roku szkolnego - dodał, puszczając Mali przed sobą, gdy byli na schodach do bu­dynku.

Pachnie tu kredą, kurzem i szkołą, pomyślała Mali, kiedy znaleźli się już w pustej szkolnej klasie. Tego zapa­chu, zapachu szkoły, nigdy chyba nie zapomni. Iver Moe podsunął jej krzesło i poprosił, by usiadła.

- Cieszę się, że mogę uczyć twoje dzieci - zaczął nie­pewnie i zaraz wyjął z kieszeni śnieżnobiałą chusteczkę, by przetrzeć wilgotne czoło. Mali zauważyła, że mężczy­zna się poci. - Oja to bystry i uważny chłopiec - dodał.

- Czy to w jego sprawie zostałam wezwana? - zacieka­wiła się Mali.

Dudnienie w skroniach powróciło. Mali poczuła się słabo.

- Nie, chciałem pomówić o Dordi Beret - wykrztusił wreszcie mężczyzna, po czym zaczął przekładać papie­ry, które leżały przed nim na biurku. - Najpierw dodam, że nie spotkałem tak zdolnej i dobrze wychowanej dziew­czynki jak Ruth. Jest...

- Ale chciałeś przecież porozmawiać o Dorbet - prze­rwała Mali.

- Tak - zawahał się i jeszcze raz przetarł chusteczką zlaną potem twarz. - Nie bardzo wiem, jak mam to powie­dzieć. Dordi Beret to też mądre dziecko i...

Poruszył niespokojnie nogami.

- Ale byłoby znacznie lepiej, gdyby bardziej skupiła się na zajęciach - dodał, wyraźnie unikając spojrzenia Mali.

- Czyżby nie uważała na lekcjach?

- No, nie jest tak źle, ale powiedziałbym raczej, że jest trochę... hm... Powiem wprost... chyba za bardzo interesu­je się chłopcami. Zbyt wiele uwagi im poświęca. I do tego jakoś nie tak, jak na dziewięciolatkę przystało - dodał.

Mali na moment przymknęła oczy. Ta cecha u naj­młodszej córki wcale nie była jej obca i nie od dziś spędza­ła jej sen z powiek. Jednak zaskoczyło ją, że właśnie z te­go powodu została tak niespodziewanie wezwana. Czyżby było aż tak źle?

- To normalne, że chłopcy i dziewczynki bawią się ra­zem. Nie w tym rzecz - ciągnął. - Ale, moim zdaniem, nie wygląda to jedynie na zwykłą dziecięcą zabawę. Już dwa razy natknąłem się na twoją córkę za krzakami ma­lin w towarzystwie jednego z chłopców - poinformował i spojrzał na Mali. - Bynajmniej nie wyglądało to na nie­winną zabawę.

Mali oblała się rumieńcem. Złość się w niej zagotowa­ła. Zdawało jej się, że Dorbet zrozumiała, gdzie jest gra­nica przyzwoitości i jak ma się zachowywać porządna dziewczynka. Rozmówiła się z nią przecież po epizodzie z Cyganami w stodole. Ale córka pomyślała może, że za­kaz dotyczy wyłącznie chłopców tej wędrownej społecz­ności!

- Musiałem ci to powiedzieć, Mali - tłumaczył się Iver Moe. - Ona jest jeszcze dzieckiem, więc poczytuję to za zwykłą bezmyślność. To śliczna dziewczynka i nic dziw­nego, że chłopcy wciąż się za nią uganiają. Prawdę mó­wiąc, nie zawsze uroda jest takim błogosławieństwem, zwłaszcza jeśli dziewczynka jest dużo atrakcyjniejsza niż jej koleżanki - zauważył z zasępioną miną. - Nie mogę jednak przymykać oczu na takie zachowanie - rzekł z po­wagą. - Mam nadzieję, że się ze mną zgadzasz?

- Oczywiście, jestem tego samego zdania - odparła krótko Mali. - I naturalnie porozmawiam sobie z Dorbet. Sądzę, że nie będziesz musiał wzywać mnie w tej sprawie ponownie - podkreśliła, wstając z miejsca.

- Wierz mi, poprosiłem cię tutaj do siebie w trosce o to, by ta sprawa pozostała wyłącznie między nami - wy­jaśnił dyrektor i również się podniósł. - Kobieta z centra­li często podsłuchuje i jest aż nadto gadatliwa, mimo obo­wiązku tajemnicy służbowej. Plotki zaś bardzo szybko się rozchodzą. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Dlatego...

- Doceniam to - powiedziała Mali. - Zatem i ja mogę mieć pewność, że nikt się o tym nie dowie? - dodała zna­cząco i utkwiła wzrok w swoim rozmówcy, aż mężczyzna poczerwieniał z zakłopotania. - Obiecuję, że się nią zaj­mę. To małe, dzikie zwierzątko. Robi coś, zanim pomyśli. Dziecięca bezmyślność. Zapewniam cię, że i my w Stornes nie tolerujemy takiego zachowania.

- Tak myślałem - oznajmił. - Jestem przekonany, że szybko ją przywołasz do porządku. Ta rozmowa nigdy nie wyjdzie poza te cztery ściany - podkreślił. - Ale takich sygnałów nie należy lekceważyć. Porządni z was ludzie i wszyscy tak uważają.

Gdyby tylko wiedział, pomyślała Mali. Chyba nie ma tak wielu miejsc, w których działoby się aż tyle nieprzyzwoitości co w Stornes. I sama to wywołała. Jakby tego było mało, jej własne dzieci przejęły po matce niechlubną cechę! Oj, mieliby ludzie o czym gadać! Musi natychmiast zająć się tą sprawą.

Gdy wróciła do domu, do kolacji było jeszcze sporo cza­su. Ani Ane, ani Ingeborg nie pytały, gdzie wychodziła gospodyni. Mali również nie zamierzała tego wyjaśniać. Była głęboko zaniepokojona, a niepokój ów mieszał się z zatroskaniem spowodowanym związkiem Siverta z Tord­hild. Tego wieczoru Mali nie była w stanie nic przełknąć. Perspektywa trudnej rozmowy z Beret bynajmniej nie po­prawiała jej nastroju. Nie ma jednak wyjścia, musi jesz­cze tego wieczora porozmawiać z teściową, choć wydarze­nia mijającego dnia już teraz sprawiły, że znalazła się na skraju przepaści.

- Nic nie jesz, Mali - zauważył Havard.

Napotkała nad stołem jego spojrzenie. Dobrze wie­dział, jak jej ciężko, ale nie mogli teraz podejmować te­matu. Muszą zaczekać, aż zapadnie zmrok i udadzą się do swoich pokoi. Mali nie miała pojęcia, co ma powiedzieć Havardowi. Musi się zastanowić.

Po kolacji poprosiła Ruth i Ragnhild, by obie zajęły się zmywaniem.

- Ingeborg ma na głowie całe pranie, więc niech już nie myśli o brudnych naczyniach - postanowiła. - A ty, Dorbet, pójdziesz ze mną do spichlerza.

- Ale ja już pomagałam przy praniu - oburzyła sic dziewczynka.

- Więc ominie cię zmywanie - odparła spokojnie Ma­li. - Zresztą nie będziesz mi długo potrzebna.

- Ja chętnie pozmywam naczynia - odezwała się Tord­hild.

- Na to jeszcze znajdzie się czas, a tymczasem dzisiaj masz wolne.

- Świetnie - wtrącił się Sivert, obejmując dziewczynę ramieniem. - Miałem właśnie zamiar oprowadzić cię po okolicy. Nie masz pojęcia, ile tu u nas pięknych miejsc.

- Tyle o nich opowiadałeś - uśmiechnęła się, splatając swoje palce z palcami Siverta. - Szopa na łodzie, o której tak często mówiłeś...

- Ją też zobaczysz. A teraz weź szal, bo wieczorem, jak będziemy oglądać zachód słońca, może być chłodno.

Nie tylko zachód słońca będą sobie oglądać, pomyśla­ła Mali i westchnęła ciężko. Trawa na dole przy szopie na łodzie nadaje się równie dobrze do innych rzeczy. Jak mog­łaby jednak ich powstrzymać? Nie odezwała się więc ani słowem.

- Dorbet, idziemy - zwróciła się do córki, wręczając jej miskę.

- Nie masz chyba za wiele w tym spichlerzu, skoro wy­starczy miska? - zauważyła z przekąsem Dorbet.

- Nie, to akurat nie najważniejsze - odparła Mali, kie­dy już znajdowały się na podwórzu. - Chcę z tobą spokoj­nie porozmawiać.

- Co ja znowu takiego zrobiłam? - obruszyła się dziewięciolatka, przewracając oczyma. - Bo na pewno chodzi o coś złego, jeśli mnie ciągniesz aż do spichlerza, żeby po­rozmawiać.

Mali milczała. Otworzyła drzwi do pomieszczenia, a gdy już weszły do środka, zamknęła je za sobą.

- Siadaj - nakazała córce, wskazując taboret.

Dorbet przysiadła i wyciągnęła przed siebie długie, opalone nóżki.

- Dzisiaj wezwał mnie do siebie dyrektor szkoły - za­częła Mali. - Wiesz, o czym chciał ze mną porozmawiać?

- Skąd mogę wiedzieć? - zdziwiła się Dorbet i wzru­szyła ramionami. - To taki człowiek, że potrafi narobić hałasu o byle co.

- Nigdy przedtem nie wzywano mnie na prywatną roz­mowę - odparta krótko Mali. - A wychowałam już czwo­ro dzieci i każde od wielu lat chodzi do szkoły. Jesteś naj­młodsza, ale to o tobie musiałam się nasłuchać. Dyrektor niepokoi się o ciebie - dodała, wpatrując się w córkę.

Miał rację, mówiąc, że uroda nie zawsze niesie ze sobą bło­gosławieństwo, pomyślała Mali. Najmłodsza córka Mali jest w istocie wyjątkowo urodziwa. Ponadto ma w sobie coś takie­go, co przyciąga wzrok. Sprawia, że ludzie poddają się jej uro­kowi. Problem w tym, że dziewczynka doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Korzysta z tego, choć ma ledwie dziewięć lat!

- Na ostatnim sprawdzianie z rachunków nie miałam żadnego błędu - oświadczyła mała.

- A co takiego robisz za maliniakiem? - spytała Mali, świdrując ją wzrokiem. - Jak zrozumiałam, nie przesiady­wałaś tam, żeby powtarzać lekcje?

Dorbet poczerwieniała. Pokaźny rumieniec wypłynął na jej policzki i dziewczynka zwiesiła głowę.

- Wyobrażał sobie pewnie nie wiadomo co - odezwała się prowokacyjnie i kopnęła wiadro, które przewróciło się i z łoskotem potoczyło po podłodze. - Uwziął się na mnie, stary głupiec - dodała szybko. - Nie podoba mu się, że... że chłopcy mnie lubią, a na jego córkę wcale się nie pa­trzą. Bo ona wygląda jak...

- Dorbet!

Na głos Mali ściany aż drgnęły.

- Nie obchodzi mnie córka dyrektora! Chcę natych­miast usłyszeć, co zrobiłaś!

Dorbet poruszyła się niespokojnie. Bluzka wysunęła się jej zza spódnicy, odkrywając gładką, białą skórę brzu­cha.

- Rozmawiałam tylko trochę z Haraldem.

- Słyszałam zupełnie co innego! I w tych malinach, zdaje się, byli z tobą także inni chłopcy.

- Nic złego się nie wydarzyło - odparła krótko Dor­bet. - Chyba tego się boisz, mamo? Boisz się, że śpię z chłopcami, tak?

Mali wprost nie mogła wyjść ze zdumienia.

- Że śpisz z chłopcami? Dziecko drogie! Nawet mi to przez myśl nie przeszło! - wykrzyknęła, czując, że naras­ta w niej wściekłość. - Skąd ty możesz wiedzieć cokol­wiek...

- Nie bądź głupia, mamo - powiedziała dziewczyn­ka. - Dobrze wiem, co mężczyźni robią z kobietami. Cze­go chcą od nich. Ale nic takiego nie zrobiłam.

- Tego by jeszcze brakowało! Na litość boską, masz dopiero dziewięć lat!

- Nic nie zrobiłam - broniła się dziewczynka. - Ale co poradzę, kiedy oni mnie lubią i...

Na jej twarz wypłynął delikatny, zawadiacki uśmieszek.

- Mnie też się podobają. Nie robimy nic poza... no, tyl­ko się troszkę całujemy i...

- I co?

- Nie, nic.

- Pozwalasz się im dotykać? - drążyła Mali. Była bar­dziej zaskoczona, niż mogła przypuszczać. Ta mała paskudnica! - Tak?

- Mamo, czy ty nigdy nie byłaś młoda? Nie pozwalałaś na to? - odcięła się mała. - Sama słyszałam o tobie niejed­no.

Mali oblał zimny pot.

- Co takiego słyszałaś? - spytała zgrzytliwym gło­sem.

- O, Lina mówiła coś takiego, jak byliśmy w Gjelstad. Ponoć słyszała, jak jej matka opowiada, że wcale chłop­ców od siebie nie odpędzałaś.

Drżąc na całym ciele, Mali wzięła głęboki wdech. No, nie, to nie może być prawda! Nawet Helga nie ważyłaby się...

- Niech to wszyscy diabli! To wierutne kłamstwo i pa­skudne oszczerstwo - rzekła do głębi wzburzona. Dopiero po chwili zorientowała się, że przeklina w obecności cór­ki. - Już ja sobie z Helgą porozmawiam. Ale nie o mnie tu mowa, Dorbet, tylko o tobie! Wyrabiasz mi tu rzeczy nie­słychane. Rozumiesz, co mówię?

Dorbet odrzuciła włosy na plecy, ale nie odezwała się ani słowem. To jeszcze bardziej rozsierdziło Mali. Pode­szła do córki, postawiła ją jednym szarpnięciem na nogi i potrząsnęła.

- Jeśli nie będziesz zachowywać się przyzwoicie, za­mknę cię w domu i nie wyjdziesz na krok - oznajmi­ła szorstkim głosem. - Nie mam więcej zamiaru świecić przez ciebie oczyma przed dyrektorem. A jeśli kiedykol­wiek usłyszę, że moja córka jest... jest puszczalska, to... Rozumiesz?

- Tak, zamkniesz mnie w domu? Nie możesz trzymać mnie pod kluczem.

- Wszystko mogę i zrobię to - odparła Mali rozedrga­nym głosem.

- To niedozwolone - broniła się Dorbet.

- Chcesz się ze mną spróbować? - spytała Mali, zwal­niając uścisk.

Dorbet poprawiła ubranie, obdarzając matkę zaciętym spojrzeniem. Brązowe oczy płonęły ze złości.

- Nie możesz mi zwracać uwagi - rzuciła Mali prosto w twarz. - Ludzie mówią, że akurat ciebie w tym przypo­minam.

Utkwiła w Mali świdrujący, pełen złośliwości wzrok.

Zanim Mali pomyślała, wymierzyła córce potężny po­liczek. W jednej chwili wiedziała, że źle postąpiła. To tyl­ko pogorszy sprawę. Kto by jednak dopuścił, aby przekor­na, dojrzała nad wiek dziewięcioletnia dziewczynka tak bezczelnie zachowywała się wobec własnej matki? Mali z trudem chwytała powietrze. Może tego właśnie się oba­wiała? Może z latami rósł w niej strach, że Dorbet będzie podobna do niej samej?

Mali patrzyła teraz, jak córka przykłada dłoń do palą­cej skóry. Oczy małej błyszczały. Powinna powiedzieć, że się zdenerwowała. Że nie chciała uderzyć. Nie znalazła na to jednak dość siły.

- Teraz wiesz, jak masz się zachowywać - oświadczy­ła krótko córce.

Dorbet milczała. Kopnęła leżące na ziemi wiadro tak, że tym razem uderzyło w ścianę i potoczyło się na ze­wnątrz. Wychodząc, trzasnęła wściekle drzwiami. Ma­li usiadła bez sił, obejmując dłońmi obolałą głowę. Miała wrażenie, że wszystko wymyka jej się spod kontroli. I Sivert, i Oja, a teraz jeszcze ta smarkula Dorbet. Po jej twa­rzy spłynął strumień łez.

- Proszę - usłyszała Mali, kiedy zapukała do pokoju teściowej.

Zdążyła zajść do siebie na górę i trochę się ogarnąć. Najpierw opłukała poczerwieniałą, mokrą od łez twarz, a potem położyła się na chwilę, przykładając na czoło zimny okład. Nie na wiele się to jednak zdało. Nie mogła się uspokoić, nawet gdy przymykała oczy i przekonywała samą siebie, że tak to już jest z dziećmi. Zawsze coś nabroją. Chodziło o coś zupełnie innego. Nie o Siverta ani o Dorbet. Sprawy miały się znacznie gorzej.

- Chciałaś ze mną mówić - zaczęła Mali, zamykając za sobą drzwi.

- Ktoś musi tu zacząć rządzić - powiedziała Beret. - Bo tego już za wiele!

- Rozumiem, że... że się zdenerwowałaś z powodu Tordhild - ciągnęła Mali, przysiadłszy na krawędzi krze­sła, mimo że teściowa nie okazała gościnności. - Ja też nic o tym nie wiedziałam, zanim się tu z nią nie pojawił - do­dała.

- A co w takim razie zamierzasz? - spytała kobieta, utkwiwszy mroczne spojrzenie w synowej. - Jedno ci po­wiem, Mali. Wystarczyło mi, kiedy Johan sprowadził cię do nas, taką biedaczkę i służącą, i że zwykła sługa została gospodynią we dworze Stornes. Ale cóż, chłopakiem nie dało się wtedy pokierować. Był naszym jedynym synem. Nie pozostawił nam wyboru, a trzeba było zadbać o ciąg­łość rodu. Mówił: ty albo żadna.

Oddychała szybko, nerwowo przebierając palcami, w których trzymała robótkę na drutach, a te, uderzając o siebie, wydawały metaliczny dźwięk.

- Szczęśliwy to on nie był - dodała. - Chociaż ty za­chowałaś się nadspodziewanie dobrze. Dwór zachował do­bre imię, jak przystało na porządny, godny dom. Ale te­raz...

Mali nie odpowiedziała. Kurczowo przyciskała dłonie do brzucha, nie podnosząc wzroku.

- Wszystko ma swoje granice, Mali - ciągnęła Beret. - Mam nadzieję, że i ty to rozumiesz. Tym razem granicę przekroczono. Nie ma mowy o tym, żeby jakaś Cyganka została gospodynią w Stornes. Nigdy! - podkreśliła sta­nowczo.

- Rozumiem, że... że ty... Mnie też to ani trochę nie cieszy, Beret. Ja... zgadzam się z tobą. Gdyby Sivert... upierał się, żeby z nią zostać... nic dobrego z tego by nie wynikło. Próbowałam już z nim rozmawiać - dodała ci­cho. - Ale on żadnego problemu nie widzi.

- No, tak, czegóż innego można by się spodziewać po takim lekkoduchu? - odparła Beret z szyderczym uśmie­chem. - Nigdy nic nie rozumiał. Żyje w swoim własnym świecie. A tu, we dworze, mamy dwóch synów. Jeśli Sivert nie uwolni się od tej Cyganichy, zanim się po wsi roznie­sie, to sama postaram się o to, by się go stąd pozbyć! A go­spodarkę przejmie Ola Johan.

- Matko, nie masz prawa wyrzucać Siverta z do­mu - zaoponowała Mali. - Jest synem Johana, i to najstar­szym.

- Zrobię to bez względu na wszystko - oświadczyła ko­bieta z irytacją w glosie. - Już ja się osobiście z tymi dwoj­giem rozmówię i powiem, co o nich myślę, a wtedy Sivert sam wyjedzie - dodała. - Żebyś wiedziała!

Mali nawet nie drgnęła. Siedziała jak zamurowana. Wydawało jej się, że już nigdy nie znajdzie dość sił, by się podnieść. O, Beret z pewnością nie zawaha się ani chwili. Bez skrupułów wypędzi Siverta ze dworu. Kiedy już wy­rzuci z siebie wszystko, co myśli o Tordhild, Sivert nie ze­chce tu pozostać ani minuty dłużej. Zwłaszcza że i ona sa­ma nie zamierza go wspierać. Nie może. Jeden jedyny raz obie z babką się zgadzają.

Powoli podniosła się z miejsca.

- Co zrobisz? - spytała stara kobieta.

- Jeszcze raz spróbuję z nim pomówić - odpowiedzia­ła ze smutkiem.

- A jeśli będzie się upierał?

- Nie wątpię, że tak będzie - rzekła.

Zamknęła za sobą drzwi, po czym zatrzymała się i oparła o ścianę. Owszem, Sivert zrozumie powagę sytu­acji, a w dodatku ona nie powie mu nic innego niż to, co usłyszy z ust babki. Będzie musiał wybrać pomiędzy Tord­hild a Stornes. Nie miała najmniejszych wątpliwości, jaka będzie jego odpowiedź. Własna matka go zdradzi, ale mu­si to uczynić. Tego ciężaru Sivert zaś nie uniesie.

To wszystko moja wina, pomyślała zdesperowana. Ale cóż innego mogłaby zrobić? Poświęci syna, by ratować siebie i resztę rodziny.

Nie znalazła lepszego rozwiązania.

ROZDZIAŁ 13

Tej nocy źle spała. Kłębiące się myśli nie dawały jej spo­koju. Starała się nie kręcić, ale i tak w środku nocy zbu­dziła Havarda. Nic nie powiedział, tylko przytulił ją moc­no do siebie i dotknął policzkiem jej włosów. Leżeli tak dłuższy czas, aż wreszcie Mali nieco się odprężyła. Przy­warła umęczonym, lecz napiętym ciałem do męża, sycąc się ciepłem i spokojem, który od niego płynął. Potrzebo­wała jego siły.

- Widzę, że te ostatnie wydarzenia cię wykończyły - rzekł cicho prosto w jej włosy.

Pokiwała tylko głową. Nie chciała płakać, jednak łzy same popłynęły. Była zmęczona i zdruzgotana. Komplet­nie bezradna, zarówno w kwestii Siverta, jak i Dorbet. Ty­le że Sivert martwił ją najbardziej. Z Dorbet jakoś sobie poradzi.

- Nie możemy pozwolić, żeby Sivert uczynił z Tordhild gospodynię w Stornes - wyszeptała i przeciągnęła dłonią po mokrej twarzy. - Nie mam nic przeciwko niej, Havard, ale tym razem chłopak posunął się za daleko. A Beret...

- Tak mi się właśnie wydawało, że ona się z tym nie pogodzi - odparł. - Może to i nie takie dziwne. To osoba starej daty, z mlekiem matki wyssała przekonanie, że je­den jest lepszy, drugi gorszy. Ludzie mogą sobie gadać, co chcą, ale w naszej wiosce różnice klasowe przebiegają aż za wyraźnie i trudno się temu przeciwstawić.

- Żeby chociaż nie była Cyganką, tylko zwyczajną, prostą dziewczyną - wtrąciła Mali. - Walczyłabym wtedy z całych sił o jedno i o drugie. Ale tak, Havard? Prawdzi­wa Cyganka?

- Zauważyłem - powiedział, delikatnie głaszcząc żonę po plecach. - Zdaję sobie sprawę, jakie to ze sobą niesie problemy. Pozostaje pytanie, czy mamy poddać się presji ludzkiego gadania i przestarzałym tradycjom, czy też...

- Havard, pomyśl o nich! - przerwała Mali, przekręca­jąc się na bok tak, że mogła teraz zobaczyć w świetle księ­życa kontury twarzy męża. - Po pierwsze, ucierpi dobre imię dworu. Najgorsze jednak będzie to, co stanie się z Sivertem i Tordhild. Wiesz, jacy potrafią być ludzie! Zjedzą ich żywcem. Chyba nie zdają sobie w pełni sprawy, na co się narażają. A co z ich dziećmi...

- I ja nad tym myślałem - powiedział. - Jeśli o mnie chodzi, mogliby przejąć dwór. To dwoje dobrych, młodych ludzi. To, że dziewczyna akurat jest Cyganką, nie powin­no niszczyć uczucia, jakie ich łączy. To prawdziwa, głębo­ka miłość. Siła aż bije od nich - dodał.

Mali milczała. Zastanawiała się, jak Havard przyjął­by wiadomość o tym, czyim naprawdę synem jest Sivert. Wtedy dopiero pojąłby, jak trudno Mali pogodzić się z tą sytuacją. W każdym razie, gdyby młodzi mieli pozostać w Stornes.

Mali wiedziała, jak silne bywają rodzinne więzy wśród Cyganów. Tordhild z czasem zaczną odwiedzać kuzyni, rodzina, przyjaciele, dumni, jak wysoką pozycję zyskała. To z pewnością wzmoże plotki, a źli ludzie resztę już sobie dopowiedzą sami. Zaczną się obojgu baczniej przyglądać. Gdyby prawda wyszła na jaw, Mali również musiałaby się stąd wynosić. Dobrze o tym wiedziała. Być może Havard podążyłby za nią. A jeśli nie?

Z trudem wciągnęła powietrze, po czym zarzuciła mę­żowi ręce na szyję.

- Naprawdę, nie wiem już, co robić! - szepnęła, wtula­jąc nos w jego tors.

- Teraz o tym nie myśl - poprosił cicho i ucałował jej miękkie włosy. - Spróbuj zasnąć. Zajmiemy się tym powo­lutku.

Mali zwinęła się w kłębek, wciąż mocno przytulona do Havarda, wzdychając ciężko. Jutro zacznie rozmyślać na nowo.

Powoli zapadała w sen, który roztoczył wokół niej bło­gą, kojącą ciemność.

Następnego ranka Mali czekało wielkie prasowanie. Była właśnie w drodze do pralni, by zebrać solidną stertę świe­żo wypranej bielizny, gdy zawołała ją Ane.

- Mali, telefon do ciebie!

Ciekawe, co tym razem, pomyślała zmęczona. Może plotki już się rozeszły? Czyżby Helga zwietrzyła sensa­cję? Mali zapowiedziała, że o Tordhild nikt na razie nie ma prawa pisnąć ani słowem, ale nie wiedziała, czy może polegać na Dorbet. Niewykluczone, że mała szepnęła co nieco Linie Gjelstad, koleżance z klasy, tak bowiem była podekscytowana faktem, że w Stornes szykuje się wesele. No i pewnie chce się zemścić, pomyślała Mali. Jej chmur­ne spojrzenie i obrażona mina mówiły Mali, że Dorbet gniewa się z powodu rozmowy, jaką przeprowadziły po­przedniego dnia. Tyle że lekcje jeszcze się nie skończyły, więc Lina nie mogła na razie podzielić się nowinami ze swoją mamą.

- To z Trondheim - szepnęła Ane.

- Z Trondheim? - Mali uniosła w zdumieniu brwi. - Od kogo?

- Tego nie wiem - odparła służąca, wręczając Mali słuchawkę, po czym skierowała się do izby jadalnej. - Ale Astrid z centrali twierdzi, że to jakaś ważna osoba. Mu­sisz się liczyć z tym, że rozmowa będzie podsłuchiwana.

- Mali Stornes przy telefonie, słucham?

- Dzień dobry, Mali Stornes - w słuchawce odezwał się uprzejmy głos. - Nazywam się Hans Tellnes i dzwonię z Trondheim.

- W czym mogę pomóc? - spytała wyczekująco Mali, próbując przypomnieć sobie, czy zna to nazwisko.

- Pani mnie z pewnością nie zna - kontynuował męż­czyzna o niskim głosie. - Ja natomiast o pani słyszałem, chociaż nie miałem jeszcze przyjemności poznać. Widzia­łem za to wiele pani prac i muszę przyznać, że zrobiły na mnie duże wrażenie - dodał.

Jego dialekt był dość charakterystyczny; częściowo przypominał język elit z rejonu Trondheim, ale były w nim elementy mowy, których Mali nie umiała umiej­scowić. Zapewne pochodził z innej części kraju, a jedynie przybył jakiś czas temu do Trondheim.

W obliczu kłopotów, które otaczały ją zewsząd, Mali uradowały te komplementy.

- Miło mi to słyszeć - odpowiedziała, uśmiechając się do siebie.

- Powinienem się bliżej przedstawić, bo zdaję sobie sprawę, że moje nazwisko nic pani nie mówi - rzekł. - Je­stem przewodniczącym rady parafialnej przy kościele Lademoen w Trondheim, a także przewodniczącym komite­tu zajmującego się wystrojem naszego kościoła.

- Jak to? - Mali zacisnęła kurczowo palce na słuchaw­ce. - Czy pan jest...

- Tak - odparł i słychać było, że się uśmiecha. - Sły­szała pani może o naszym kościele? No, największa i naj­bardziej znana jest oczywiście katedra Nidaros, wszak to nasza świątynia narodowa. Niemniej kościół Lademoen to także piękny, stary obiekt sakralny.

Mali nie wiedziała, co ma odpowiedzieć, milczała więc.

- Z pewnością słyszała też pani o tym, że w tym stule­ciu wielu Norwegów wyemigrowało do Ameryki - ciągnął Tellnes. - Trzeba powiedzieć, że owa fala emigracji wcale nie osłabła.

- Owszem, słyszałam co nieco - odrzekła niepewnie Mali. - Mówiono mi o osobach, które wyjechały za morze, ale osobiście nie znam nikogo takiego.

Ciekawe, co też emigranci mają wspólnego ze mną i z kościołem Lademoen? - pomyślała.

- Tak, tak, wielu wyjechało w poszukiwaniu lepszego jutra w kraju, jak sądzili, mlekiem i miodem płynącym - kontynuował. - Wprawdzie nie zawsze ich oczekiwania się spełniały, niemniej sporo naszych rodaków pozosta­ło w Ameryce i tam zapuściło korzenie. Niektórym na­wet bardzo dobrze się powiodło. Często właśnie stam­tąd otrzymujemy dary dla kościoła. Bo trzeba przyznać, że oni nie zapomnieli starego kraju. I, co ciekawe - do­dał z lekkim uśmiechem - Norwegia wciąż odgrywa duże znaczenie dla ich potomków. Ludzie chcą wiedzieć, skąd pochodzą. Zwłaszcza kiedy los rzuca ich daleko od ojczy­zny. Tęsknota za rodzinnym krajem pozostaje.

- Ach, tak - westchnęła Mali, nadal zachodząc w gło­wę, dokąd zaprowadzi ich ta rozmowa.

- Tak się składa, że kościół Lademoen właśnie otrzy­mał w darze znaczącą kwotę od potomka jednego z emi­grantów, który niegdyś posiadał małe gospodarstwo pod Trondheim. Ów emigrant już nie żyje, ale jego syn nadal utrzymuje kontakt z rodziną. I to on dowiedział się o pa­ni.

- O mnie? - spytała Mali zdumiona.

- Otóż właśnie. Ma ponoć kuzyna, który ożenił się w Rindalen - wyjaśnił Tellnes. - Być może stamtąd jakoś się dowiedział. Podobno czasem przysyłają mu nawet ga­zety. Postanowił ufundować dar dla kościoła w Lademoen, gdyż u nas właśnie, przed wielu laty, ochrzczono jego ojca. Stawia on jeden tylko warunek: jego pieniądze mają zostać wydane na zakup pracy, którą pani wykona.

- Ja?

- Tak, pani. Pomyśleliśmy, że dobrze byłoby zaku­pić jakiś kilim. Oglądałem wiele gobelinów, które wyszły spod pani ręki, to naprawdę piękne prace. Chcemy po­wiesić go we wschodniej nawie kościoła. Jako motyw pro­ponowałbym historię cierpienia Jezusa. To znaczy, jest to raczej propozycja darczyńcy, ale nie mamy nic przeciwko takiemu pomysłowi. Prawdę mówiąc, mowa jest nie tylko o jednej pracy - poprawił się. - Mam na myśli kilka gobe­linów. Na przykład trzy.

- Ach, tak - wydukała Mali, chrząkając. Czuła, że kompletnie zaschło jej w ustach.

- Czy zechciałaby pani podjąć się takiej pracy? - spy­tał Tellnes. - To poważne zajęcie i nie spodziewamy się, że wykona pani wszystko naraz. Musimy jednak wiedzieć, czy wyraża pani zgodę.

- Ależ... ja nie wiem, czy sprostam... - z trudem się odezwała.

- To akurat rozważaliśmy wcześniej - mężczyzna po drugiej stronie słuchawki zaśmiał się serdecznie. - Jeste­śmy pewni, że pani sobie poradzi. Życzeniem ofiarodawcy jest, jak już nadmieniłem, by to pani wykonała te prace. Otrzyma pani godziwą zapłatę - dodał Tellnes. - Wyglą­da na to, że ów czcigodny człowiek, a zwie się on Martin Bakken, nie musi liczyć się z pieniędzmi. Oświadczył, że mógłby nawet przyjechać do Norwegii na uroczystość odsłonięcia. Przedtem nigdy nie był w starym kraju.

Mali poczuła, że kręci jej się w głowie. Musiała oprzeć się o ścianę. Dłoń trzymająca słuchawkę była zimna jak lód.

- Halo, czy jest tam pani? - usłyszała głos.

- Tak, tak, jestem - odpowiedziała, prostując plecy. - Przyznam, że trudno mi uwierzyć, że składa mi pan taką propozycję. To niesłychane! Boję się, że... że ja...

- Mali Stornes, czy podejmie się pani tej pracy? Czy miałaby pani na to ochotę?

- Ależ naturalnie, że miałabym ochotę - odparła szyb­ko. - Ale tak się boję, że nie...

- My nie mamy takich obaw - rzekł pewnym, niskim głosem. - Chcielibyśmy jednak to wszystko szczegółowo z panią omówić. Opracowaliśmy już pewien szkic tej pra­cy, a właściwie kilku prac. Miałyby one wisieć obok siebie. Darczyńca z Ameryki życzy sobie obejrzeć taki szkic. Po­stanowiliśmy oczywiście, że będzie pani miała wolną rę­kę, jeśli chodzi o kształt dzieła. Wykona je pani tak, jak będzie pani uważała za stosowne, i on wyraził na to zgodę. Nalega jednak, by mógł zapoznać się ze szkicem. Miałaby pani możliwość odwiedzić nas jesienią w Trondheim?

- Oczywiście, to się na pewno da zrobić - wyszeptała z przejęciem.

- Zatem pozwolę sobie zadzwonić do pani, jak tyl­ko ustalę najdogodniejszy termin. Myślę, że niedługo się skontaktujemy - dodał. - Dziękuję pani bardzo za tę roz­mowę. Mogę pani powiedzieć, że znam człowieka, dale­ko w Ameryce, który także będzie uszczęśliwiony. Będzie nam bardzo miło gościć panią w kościele Lademoen.

- I ja się cieszę - wydukała Mali.

Odłożyła słuchawkę, ale paraliż, wywołany niesamo­witą wiadomością, jej nie opuścił. W ostatnich latach rze­czywiście wykonała kilka dużych prac. Niektóre z nich wzbudziły nawet szersze zainteresowanie, fotografowano je i omawiano w gazetach. Ale takie zlecenie?

W jednej chwili zapomniała o wszelkich problemach i ciemnych chmurach, które zebrały się nad jej głową. Ot­worzyła na oścież drzwi do izby jadalnej, po czym wpadła do środka.

- Co się stało? - przeraziła się Ane. - Czy coś złego?

- Wręcz przeciwnie. Mam wykonać serię gobelinów dla kościoła Lademoen w Trondheim - pochwaliła się, spoglądając promiennie wokół siebie. - Na zlecenie boga­tego Amerykanina, potomka jakiegoś norweskiego emi­granta spod Trondheim.

- Coś takiego! - Ane upuściła ze zdumienia ścierkę, którą trzymała w dłoni. - Ależ to...

- To nadzwyczajna wiadomość - śmiała się Mali, okręcając się tanecznym krokiem wokół siebie. - Jeszcze nigdy nie dostałam tak poważnego zamówienia!

Odwróciła się niespodziewanie, gdy usłyszała, że za jej plecami otwierają się drzwi izby. Stanęła w nich Tordhild, niosąc w ręku wiadro.

- Pomyślałam, że zrobię małe pranie. Chciałabym od­świeżyć moje rzeczy i ubrania Siverta. Czy mogę wziąć trochę wrzątku?

- Proszę - odrzekła Mali, poprawiając warkocz, któ­ry rozplótł się w tańcu i wisiał teraz bezładnie. - Mydło i wszystko, co ci będzie potrzebne, znajdziesz w pralni.

- Wyglądasz na uszczęśliwioną. Czy coś się stało? - spytała zaciekawiona Tordhild.

- Dostałam właśnie duże zamówienie na gobeliny - odpowiedziała wymijająco Mali.

- Aż z samego Trondheim! - dodała z dumą Ane, schy­lając się po ściereczkę, którą wcześniej upuściła.

- To niesłychane - rzekła Tordhild. - Bardzo się cie­szę i gratuluję z całego serca.

- Dziękuję - odparła Mali, podchodząc do pieca. - Chodź, naleję ci wrzątku.

Po krótkiej chwili Mali podążyła w ślad za Tordhild. Już od samego rana planowała, że porozmawia z dziewczyną. Właściwie nic o niej nie wie, poza tym, że jest Cyganką. Może chociaż jedno z jej rodziców jest innego pochodze­nia, pomyślała z nadzieją. Taka myśl przemknęła jej nocą przez głowę. A nuż Cyganami byli jacyś jej dalecy kuzy­ni? Sprawa byłaby wówczas znacznie prostsza. Może sytu­acja nie jest wcale tak beznadziejna. Dalekie pokrewień­stwo łatwiej zaakceptować.

Tordhild podskoczyła, gdy Mali otworzyła drzwi. Dziewczyna spojrzała na nią z przerażeniem.

- Spokojnie, przecież nie zrobię ci krzywdy - uśmiech­nęła się ciepło Mali, zamykając za sobą drzwi.

W chłodnej o tej porze dnia pralni zapanował pół­mrok, ale Mali nie przeszkadzał brak światła. Wolała, że­by nikt z zewnątrz nie podsłuchał tej rozmowy. Usiadła na stołku, kierując wzrok na młodą dziewczynę. Tordhild podwinęła rękawy bluzki i założyła fartuch. Kilka kosmy­ków jej czarnych włosów wysunęło się z warkocza. Z ręko­ma w mydlanej pianie wyglądała jeszcze młodziej.

- Chciałam po prostu trochę z tobą porozmawiać - wyznała Mali. - Jakoś dotąd nie nadarzyła się nam oka­zja.

- Ale rozmawiałaś już z Sivertem? - niepewnie zapy­tała Tordhild.

- Tak, ale zupełnie o czym innym - odpowiedziała wy­mijająco Mali, zastanawiając się w duchu, na ile szcze­gółowo Sivert zrelacjonował Tordhild tamtą rozmowę. - Przecież nawet nie wiem, kim jesteś - rzekła. - Kim są twoi rodzice. W ciągu ostatnich lat nieraz odwiedzali nas tu Cyganie, więc niewykluczone, że mamy nawet wspól­nych znajomych - dodała, czując, że serce jej się zaciska.

- Może i tak - przyznała Tordhild, nie podnosząc wzroku.

- Co mówią twoi rodzice na to, że związałaś się z Sivertem? - zaciekawiła się Mali.

- Nic nie mogą powiedzieć. Oboje nie żyją - odparła ze smutkiem Tordhild.

- Bardzo mi przykro z tego powodu - powiedziała Ma­li. - Ale masz chyba jakichś bliskich?

- Mam opiekunów - wyjaśniła Tordhild, wyciskając bluzkę. - Ale najbliżsi już odeszli. Ostatnią najbliższą mi osobą, która zmarła dwa lata temu, była moja ciotka. Mo­ja mama zmarła niedługo po moim urodzeniu, więc jej nawet nie pamiętam. Odtąd opiekowała się mną siostra mojego ojca. Była dla mnie jak matka - dodała. - Kiedy odeszła, bardzo to przeżyłam.

- Rozumiem - wtrąciła cicho Mali.

- Nie znam wspanialszej kobiety niż Karoline - ciąg­nęła Tordhild.

Mali o mały włos nie spadła ze stołka. Karoline? Chyba nie mogło chodzić o tę samą Karoline, którą ona znała! Siostrę Jo. Serce zaczęło jej walić jak mio­tem. Nieświadomie poczuła, że kurczowo zaciska pię­ści, wpijając paznokcie w wewnętrzną stronę dłoni. Nie, przecież wiele kobiet nosi to imię! - pomyślała w pani­ce.

- A twój ojciec...

- Po śmierci mamy stał się jakiś nieobecny - powie­działa Tordhild i odgarnęła opadające na czoło włosy. - W każdym razie tak mi opowiadano. W zasadzie niewie­le pamiętam. Ojciec umieścił mnie na jakiś czas u siostry, Karoline. Odkąd trochę podrosłam, właściwie sama dawałam sobie jakoś radę. To mnie wzmocniło i uodpor­niło - dodała, mimowolnie prostując plecy. - Gdy ojciec zmarł, nie załamałam się.

- Jak to się stało? - Mali zacisnęła dłonie tak mocno, aż pobielały jej kostki.

- Słyszałam, że pewnego lata najął się do pracy w du­żym dworze i wtedy... podobno spadł z wysokości. To był wypadek - dodała, spoglądając na Mali.

Mali oparła się o ścianę i chwyciła za głowę. Przed oczami ujrzała czarne punkciki i poczuła, że zbiera jej się na torsje. To nie może być prawda! To jakaś straszna po­myłka! Nieporozumienie!

- Jak nazywał się twój ojciec? - spytała chrapliwie, ledwie dobywając z siebie głos.

- Zawsze wołano za nim Cygan Jo - rzekła Tordhild, wkładając do miski kolejną koszulę. - Miał dwoje rodzeń­stwa: siostrę Karoline i brata Torgrima. Wujka prawie wcale nie znałam. Był samotnikiem i zawsze wędrował z innym taborem.

- Jo? Twój ojciec nazywał się Jo?

- Tak, tak właśnie miał na imię - odparła w zadumie Tordhild, nie odwracając się. - Nie miałam z nim zbyt wiele kontaktu, bo ciągle gdzieś wyjeżdżał. Trzymałam się z ciocią Karoline, czasami przebywałam też u innych krewnych. Gdy skończył pracę w tamtym dużym dworze i wrócił do domu, bardzo schudł i zmarniał. Nawet ja pa­miętam, że się wtedy bardzo zmienił. Wszyscy mówili, że pewnie jest poważnie chory. Ale z czasem mu to przeszło. Po wielu latach ożenił się i teraz mam troje przyrodniego rodzeństwa.

Dziewczyno, masz czworo, usłyszała własne myśli Ma­li. Nie było już żadnego ratunku, żadnej nadziei, że wszystko jest tylko koszmarnym nieporozumieniem. Sivert ma przyrodnią siostrę!

Jakby nie dość było, że przybył do domu z Cyganką u boku. Ale teraz? Mali jęknęła. Sivert nieświadomie do­puścił się karalnego czynu i to tylko dlatego, że ona ni­gdy nie przyznała mu się, czyim naprawdę jest synem. Te­raz może nawet skończyć w więzieniu. Przecież współżył z przyrodnią siostrą, a to niedopuszczalne! Mali odnios­ła wrażenie, że grzech, który popełniła, uderzył w nią ze zdwojoną siłą.

- Mali, źle się czujesz?

Tordhild wytarła dłonie o fartuch, podeszła do Mali i objęła ją ramieniem.

- Jesteś strasznie blada.

- Słabo mi jakoś - z trudem wyszeptała kobieta. - Chyba się położę.

- Może odprowadzę cię do pokoju?

- Nie, dziękuję. Pewnie coś zjadłam i zrobiło mi się niedobrze.

Mali, wychodząc z pralni, dostrzegła na sobie pełne niepokoju spojrzenie Tordhild. Z ledwością trzymała się na nogach. Przez chwilę musiała oprzeć się o framugę drzwi. Podążyła wzrokiem za dziewczyną, która teraz po­chyliła się nad miską z praniem. Przyrodnia siostra Siverta! Świadomość tego faktu sprawiła, że Mali oblał lodowa­ty pot. Ogromnym wysiłkiem woli opanowała się, by nie upaść. Ze wszystkich koszmarów ten był najstraszniej­szy. Tak okropny, że poczuła po prostu ochotę położyć się na ziemi w miejscu, gdzie stoi, i umrzeć. Takiego ciężaru przenigdy nie udźwignie!

Znów spojrzała na Tordhild. Boże, Boże przenajświęt­szy! Nie pozwól, żeby to była prawda! - cisnęło jej się przez gardło.

Wiedziała jednak, że to nic nie da. Bóg wcale nie ma zamiaru zrobić czegokolwiek, by jej pomóc. Teraz nadej­dzie kara! Nie ma już żadnej ucieczki. Mali musi opowie­dzieć prawdę obojgu: i Sivertowi, i Tordhild, zanim nie zdarzy się coś jeszcze gorszego.

Przez resztę dnia była kompletnie nieobecna i unikała ja­kiegokolwiek kontaktu z domownikami. Tłumaczyła, że bardzo źle się czuje i boli ją głowa, więc musi się położyć. Spięta, z zawrotami głowy, z trudem pokonywała schody, a gdy już znalazła się w swoim pokoju, opadła bez sił na łóżko. Leżała chyba wieczność, wpatrując się tępo w su­fit, a oczy niemiłosiernie ją piekły. Zastanawiała się, co ma powiedzieć synowi i jego wybrance. A nad czym tu du­mać, pomyślała jakiś czas potem. Popełniła ciężki grzech, kłamała i zdradzała swoich bliskich. Nigdy nie przeszło jej przez myśl, iż pociągnie to za sobą tak dramatyczne skutki. Co z Havardem? Zwinęła się w kłębek i jęknę­ła. Wcześniej czy później także mężowi będzie zmuszona wszystko wyjawić. Może zrozumie, że zdarzyła się rzecz straszna, ale ma prawo znać prawdę. Mali nie miała poję­cia, jak go przekonać, by z nią pozostał. Gdyby ją porzu­cił, dla wszystkich oznaczałoby to katastrofę.

Jej dłoń zacisnęła się kurczowo wokół krzyżyka, który nosiła na szyi. Przed laty dostała go od babci Johana.

- Boże, oszczędź mi tych cierpień, błagam! Nie zniosę już nic więcej - jęczała, zanosząc się głuchym płaczem.

Przez moment pomyślała, że pójdzie nad fiord. Skoń­czy ze wszystkim raz na zawsze. Ale po krótkiej chwili odegnała tę myśl. Przecież sama napytała sobie biedy, ma­ło tego: doprowadziła do nieszczęścia. Musi przyznać się do błędu i wyjawić całą prawdę, jest to winna chociażby Sivertowi i Tordhild, którzy przecież, niczego nieświado­mi, sądzą, że mają prawo obdarzać się uczuciem i być ze sobą.

Nie miała siły zastanawiać się dłużej, co będzie po­tem.

Gdy usłyszała, że ktoś idzie na górę, uniosła się na łok­ciach. Żeby tylko nie zjawił się tu Havard, by sprawdzić, co się z nią dzieje. Wkrótce będzie musiała przeprowadzić z nim poważną rozmowę, ale jeszcze nie teraz. Najpierw czeka ją ciężka przeprawa z Sivertem i Tordhild.

Nie miała odwagi wyobrażać sobie, jak na jej wyznanie zareagują młodzi. Zabrakło jej siły. Mogła jedynie przy­puszczać, że Sivert przenigdy jej nie wybaczy. Ten syn, którego bezgranicznie kochała i tak bardzo obawiała się utracić, opuści ją rozgoryczony i skrajnie załamany. Mo­że nawet ją znienawidzi. Mimo że zawsze pragnęła, by był szczęśliwy, sprawi oto, że jego życie obróci się w ruinę.

Ostatni schodek zaskrzypiał i Mali posłyszała śmiech Siverta. On i Tordhild właśnie kierowali się do pokoju na piętrze.

- Sivert - usłyszała ciepły, miękki glos Cyganki. - Za­czekaj, aż wejdziemy do sypialni!

Po kilkunastu sekundach ktoś zatrzasnął drzwi i na­stała cisza.

Mali natychmiast się podniosła. Nawet nie obmyła twarzy wodą ani nie przygładziła włosów. Musi ich po­wstrzymać!

Nie zapukała do drzwi, tylko weszła bez pytania. Sivert i Tordhild leżeli na łóżku. Kruczoczarne włosy Tord­hild rozsypały się po śnieżnobiałej poduszce. Sivert roz­pinał guziki jej bluzki. Mali dostrzegła fragment złocistej skóry dziewczyny i beżową brodawkę jej piersi.

Słysząc, że ktoś wchodzi, Sivert natychmiast się odwró­cił. Przerażona Tordhild czym prędzej poprawiła bluzkę.

- Powinnaś chyba najpierw zapukać, mamo - zauwa­żył cierpko Sivert.

Wyraźnie poczerwieniał.

- Muszę z wami porozmawiać - rzekła szorstkim gło­sem Mali, ignorując uwagę syna. - Jest coś, o czym musi­cie wiedzieć.

Sivert przyciągnął Tordhild do siebie. W jego oczach zamigotały żółte iskierki.

- W takim razie najpierw ja - odparł, gładząc czule policzek Tordhild. - My też mamy ci coś ważnego do po­wiedzenia. Nie ma nic ważniejszego ponad to, co chcę ci teraz oznajmić - dodał, uśmiechając się szeroko.

Mali, na miękkich nogach, oparła się o drzwi. Jej oczy przysłoniła mgła. Ci dwoje siedzieli na łóżku spleceni tak, jakby stanowili jedno ciało. Mali przymknęła powie­ki i dotknęła rozpalonej twarzy.

- Mamo, mam wspaniałą nowinę! Tordhild spodziewa się dziecka!



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 10 Prawda ujawniona
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 10 Prawda ujawniona
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 24 Róże z lodu
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 18 Siostry
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 22 Czas grozy
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 26 Łabędzi śpiew
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 23 Igranie z losem
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 21 Plotki
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 11 Zerwanie
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 19 Kusiciel
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 16 Chłód
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 05 Księżycowa noc
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 15 Wiosna
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 15 Wiosna
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 24 Róże z lodu
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 26 Łabędzi śpiew
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 19 Kusiciel
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 25 Barwy nadziei
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 18 Siostry

więcej podobnych podstron