GŁOSY DŻUNGLI ZWIERZĘTA TROPIKÓW

GŁOSY DŻUNGLI

ZMIERZCH DŻUNGLI

Indie są drugim co do liczby ludności państwem świata: na powierzchni

3 268 090 km2 żyje ponad 600 min mieszkańców. Z drugiej strony, jest to kraj, który już w starożytności znany był z nieprzeniknionych dżungli i. ogromnego bogactwa niezwykłych roślin i zwierząt.

Uczeni starożytni, Arystoteles i Ptolemeusz, byli pierwszymi Europej­czykami, którzy opisali w swych dziełach dziwy indyjskiej przyrody. Mieli oni dziesiątki następców, poczynając od weneckiego kupca Marco Polo, a kończąc na wielkich podróżnikach XVIII i XIX wieku. Ale już dawno przed naszą erą Indie zostały odkryte przez Chińczyków jako źródło rogów nosorożców, jadalnych gniazd salangan, dziobów dzioborożców oraz laki. Towary te Chińczycy uzyskiwali od żeglarzy hinduskich drogą wymiany za szklane perły i naczynia. Ale nie zamierzam pisać dziejów Indii, nie jestem też powołany do tego, aby zajmować się prastarą kulturą tego kraju i sztuką wytworzoną przez jego mieszkańców, które stały się nieodłączną częścią duchowego dziedzictwa całej ludzkości. Chciałbym natomiast opowiedzieć o innym bogactwie Indii, które ma wcale nie mniejsze znaczenie, a mianowicie, o bogactwie indyjskiej przyrody. Było ono znane już w starożytności, ale w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat właśnie ta godna podziwu przyroda wypadła z kręgu zainteresowań nie tylko społeczeństw, lecz i większości przyrodników.

Kontynentem modnym po drugiej wojnie światowej stała się Afryka. Afrykańskie rezerwaty były celem wędrówek zoologów całego świata i tysięcy turystów, o afrykańskiej faunie nakręcono dziesiątki filmów i napisano setki książek o mniejszym lub większym stopniu wtajemnicze­nia. Moda ta dosięgła także ogrody zoologiczne: z wybiegów zniknęły smukłe antylopy gama, antylopy nilgau i jelenie indyjskie, a ich miejsce zajęły rozmaite zwierzęta afrykańskie. Jak grzyby po deszczu pojawiły się w Europie i USA dziesiątki parków safari, gdzie setki zwierząt padły ofiarą

kaprysu zmotoryzowanego człowieka: móc się przejechać własnym samochodem wśród stad żyraf i antylop.

Indie także doświadczyły pewnego rodzaju koniunktury; nie była to jednak koniunktura turystyczna, ale myśliwska. Gdy przeczytamy tytuły książek dotyczących fauny indyjskiej, napisanych w latach trzydziestych bieżącego stulecia, znajdziemy jedynie takie, jak Księga myśliwego o Indiach, Zwierzęta niskich i wysokich partii Bengalu, Rady myśliwego dla początkujących, Tygrysie jatki z rozkazu, Strzelba a romantyka dżungli indyjskich, Łowy na tygrysa, Dzikie bestie a człowiek w Indiach. Są to tylko na chybił trafił wybrane tytuły z wykazu literatury zamieszczonego w znanej książce F.W. Championa Z kamerą w kraju tygrysów, właściwie jedynej, która zajmuje się „strzelaniem” do zwierząt indyjskich z aparatu fotograficznego. Autorami przeważającej liczby takich „fachowych” dzieł byli na ogół angielscy kolonizatorzy: oficerowie lub urzędnicy. Pociesza­jący jest jednak fakt, że liczni z nich są dzisiaj ekspertami w dziedzinie ochrony zwierząt, choć jest to skądinąd paradoks, gdy myśliwy zostaje specjalistą od zoologii.

Ogromne zainteresowanie Afryką spowodowało odsunięcie niemal w całkowitą niepamięć przyrody indyjskiej. W zestawieniu z całą lawiną wydawnictw o Afryce, głosy przyjaciół fauny indyjskiej, można by przyrównać do głosu wołającego na puszczy. Chciałbym tu jednak przypomnieć zwłaszcza prof. Salima Alego, E.P. Geego, Balakrisznę Seszdariego, P.O. Straceya i K.S. Sankhalę. Podawane przez nich informacje o katastrofalnych ubytkach w zwierzostanie Indii budziły ze snu nie tylko urzędy indyjskie, ale też całą opinię światową. Do odrodzenia zainteresowania fauną Indii przyczynił się w dużym stopniu znany zoolog amerykański, prof. G.B. Schaller, autor znakomitego studium o ekologii jeleni, gaurów i tygrysów, a także zmarły niedawno dyrektor drezdeńskiego ogrodu zoologicznego, prof. W. Ullrich. Wszys­tkie ich informacje i prace wykazały niezbicie, że zwierzęce bogactwo dżungli indyjskiej bezpowrotnie ginie wraz z samymi dżunglami. Dopiero teraz zoologowie zaczynają gorzko żałować, iż poznawanie fauny pozo­stawili myśliwym. Doszło do tego, że wiedza uzyskana poprzez celownik strzelby stała się w przypadku niektórych gatunków wyłączną podstawą do opisu ich biologii. Myślistwo w wielkim stopniu wpłynęło na spadek pogłowia niektórych drapieżników, zwłaszcza tygrysów i lampartów, ale jeszcze istotniejszym czynnikiem okazała się dewastacja naturalnego środowiska dokonywana przez miliony sztuk domowego bydła rogatego,

co wraz z przeludnieniem kraju powoduje, iż liczne jego terytoria dosłownie przemieniają się w pustkowia.

Kiedy w roku 1964 w czasie swojej pierwszej wizyty w Indiach przelatywałem samolotem nad całym subkontynentem, moje fantastyczne wyobrażenia o zielonym, nasyconym dżunglami raju zwierząt powoli zaczęły się rozpływać. Mimo iż poinformowano mnie o wielkich zmia­nach, które tam zaszły, nie sądziłem, że rzeczywistość okaże się tak wstrząsająca. Przyznaję, że jako przyrodnik powinienem był polegać raczej na statystykach -niż uparcie wierzyć opowiadaniom i powieściom, które o tym kraju czytałem w młodości. Oficjalne statystyki mówią bowiem, że dzisiaj tylko niespełna 18% całej powierzchni Indii pokryte jest lasami, podczas gdy w Czechosłowacji, kraju wysoko uprzemysłowio­nym, jest ich ponad 30%.

Choć miałem także możność zaznajomić się z piękną i niezmiernie interesującą przyrodą afrykańską, zawsze jako zoologa ciągnęło mnie raczej na wschód, do Azji. Z biegiem lat poznałem Indonezję i Sri Lankę, a przez dłuższy czas pracowałem w Indiach. Dzięki temu miałem jedyną w swoim rodzaju okazję poznania świata zwierzęcego jednego z najbogat­szych pod tym względem regionów naszej Ziemi. Jeśli porównamy faunę poszczególnych kontynentów, stwierdzimy, że na każdym z nich żyje wiele charakterystycznych1 dla nich gatunków. I <Aioć niektóre części świata mają szereg wspólnych grup zwierząt, to jednak można Ziemię podzielić na pięć podstawowych regionów zoogeograficznych.

Półwysep Indyjski wraz z Półwyspem Malajskim oraz częścią Wielkich i Małych Wysp Sundajskich należy do tzw. krainy orientalnej. Na połud­niowym wschodzie kraina ta oddzielona jest od sąsiedniej krainy austra­lijskiej linią przechodzącą pomiędzy wyspami Borneo, Celebes, Bali i Lombok. Linia ta otrzymała nazwę linii Wallace’a — od A.R. Wallace’a, wybitnego przyrodnika angielskiego, którego można uważać za współ­twórcę teorii ewolucji. Ta teoretyczna granica dotyczy jednak tylko niektórych gatunków zwierząt. Na terenach przygranicznych możemy bowiem spotkać się z przemieszaną fauną zarówno krainy orientalnej, jak i australijskiej. Podobnie przemieszany zwierzostan spotykamy na teryto­rium przejściowym pomiędzy krainą orientalną a holarktyczną (Europa» część Azji, Ameryka Północna): w Chinach, a zwłaszcza na Tajwanie. Jeśli porównamy krainę orientalną z innymi krainami, zauważymy, iż najwię­cej wspólnych cech ma ona właśnie z fauną Afryki — krainą etiopską. W obu rejonach żyją przedstawiciele tych samych grup, na przykład:

świniowate, nosorożce, słonie, bydło, gazełe, hieny, jeżozwierze, łuskow­ce, małpy człekokształtne, małpiatki, a z ptaków: dzioborożce, miodo- wody i inne. Poza tym większość z żyjących dziś afrykańskich ssaków stepowych - antylop i żyraf - żyła w późnym trzeciorzędzie i na początku czwartorzędu także w Indiach, jak świadczą o tym resztki szkieletów znajdowane na przedgórzu Himalajów — w Siwaliku. Bardzo liczna grupa jeleni nie przedostała się już do Afryki, podobnie jak niedźwiedzie. Z niewielkiej liczby grup ssaków, ptaków i płazów wystę­pujących tylko w krainie orientalnej możemy wymienić należące do krokodyli gawiale i piękne, niebieskie ptaki turkuśniki, a z ssaków tupaje, wyraki i gibbony. Oprócz wielu gatunków jeleni kraina orientalna odznacza się także dużym bogactwem drapieżników, przede wszystkim cywet, niedźwiedzi i kotów. O tych charakterystycznych przedstawicie­lach fauny orientalnej opowiemy w następnych rozdziałach.

Tytuł rozdziału wstępnego: „Zmierzch dżungli” nie jest, niestety, przesadzony. Dla oddania obecnej sytuacji fauny w całej południowo- -wschodniej Azji należałoby raczej wybrać sformułowanie jeszcze bardziej pesymistyczne. Nazwy: Singapur, Dżakarta, Bandung, Medan, Rangun, Kolombo, Madras, Bombaj wywołują w naszej podświadomości zapach goździków, cynamonu i bananów, tak że nie uświadamiamy sobie nawet, że Jawa ma ponad 400 mieszkańców na 1 km2, a przy przeliczeniu na 1 km2 nawodnionej ziemi rolnej liczba ta wynosi już ponad dwa tysiące osób! Na Sumatrze zamiast śpiewu ptaków słychać dziś głównie piły mechaniczne drwali najętych przez japońskie koncerny, które to piły z japońską dokładnością przemieniają puszczę w pustkowia, i to w miejs­cach, gdzie żyją ostatnie sumatrzańskie nosorożce i orangutany. W roku 1973, podczas międzynarodowego kongresu pracowników ogrodów zoo­logicznych w Tokio, przekazaliśmy bezpośrednio na ręce cesarza japoń­skiego petycję z prośbą o interwencję na rzecz uratowania fauny Sumatry. Ale cesarz odpowiedział wymijająco, że jest rzeczą wielce skomplikowaną wkraczać w sprawy majątkowe ogromnych firm japońskich przerabiają­cych drewno. Dalsza część południowo-wschodniej Azji — Wietnam i Laos - była przez wiele lat niszczona przez operacje wojenne, w których używano także środków chemicznych, niszczących całkowicie jakąKol- wiek wegetację. 1 tak nawet najwięksi optymiści spośród przyrodoznaw- ców i opiekunów przyrody stwierdzają, iż w ciągu ostatnich 20 lat stan przede wszystkim wielkich ssaków uległ zmniejszeniu o 80—90%.

Tylko niewielka liczba zwierząt umiała się przystosować do zmienio*

nych warunków i nie tylko oparła się ekspansji ludzi, ale nawet potrafiła wykorzystać współżycie z człowiekiem na swoją korzyść. Gdybym miał dzisiaj scharakteryzować Indie za pomocą jakiegoś zwierzęcia, nie nazwał­bym tego kraju ziemią tygrysów i nosorożców, ale ziemią wron. Wraz z pierwszymi promieniami wschodzącego słońca budzi człowieka w Bom­baju, Madrasie czy Kalkucie niewyobrażalny harmider wydostający się z gardeł wielu setek wron Corvus sp lencie ns. Chociaż jako zoolog, pomimo tych niemiłych dźwięków, nie mógłbym sensownie oponować przeciwko przynależności wron do ptaków śpiewających, to jednak odczuwam niechęć do przełożenia łacińskiego terminu oznaczającego ten gatunek: splendens — wspaniała., Indyjskie wrony są bowiem najbrudniejszymi ptakami, jakie znam. Stale grzebią w odpadkach, aby nasycić swe wiecznie głodne żołądki. Ponieważ krukowate śpiewaki są najinteligentniejsze ze wszystkich ptaków, wrony badają dokładnie wszystkie możliwe i niemoż­liwe przedmioty, aby sprawdzić, czy nie kryją czegoś nadającego się do zjedzenia. Biada, gdy zostawicie otwarte okno! Zazwyczaj bardzo ostrożne wrony wtargną do pokoju, a będąc zręcznymi rabusiami, wyniosą wszystko, co im się choć trochę do czegoś nada.

Z indyjskimi wronami łączy się pewne moje osobiste wspomnienie z Kalkuty. Przyleciałem do tego ogromnego miasta dokładnie o północy i zanim przywitałem się z moimi hinduskimi przyjaciółmi, zrobiła się trzecia nad ranem. Zmęczony po długiej podróży zapomniałem zamknąć okno i zasnąłem tąk głęboko, że nie obudziło mnie ani słońce, ani zwykły poranny koncert wron. Oprzytomniałem dopiero wówczas, gdy na twarz zaczęły mi spadać krople wody. Otworzyłem oczy i jak się tylko poruszyłem, przeleciały mi nad głową — z rozzłoszczonym krzy­kiem — trzy wrony. Dokoła panowało spustoszenie. Owoce mango, leżące na nocnym stoliku, zostały zniszczone silnymi dziobami, a wszystko dokoła, nie wyłączając mnie samego, było poplamione; poranną herbatę, przyniesioną do łóżka przez służącego, wrony wykorzystały do kąpieli. Przeklinałem wówczas cały bezczelny wroni ród, gdy przez dobre pół godziny musiałem siedzieć pod prysznicem, zanim udało mi się zmyć lepkie resztki mango. Natomiast wrony, świadome swej bezkarności, spokojnie zaglądały przez okno badąjąc, czy nie dałoby się tu jeszcze czegoś dla siebie znaleźć.

Tylko jedno stworzenie w Indiach potrafi przechytrzyć wronę — kukieł {Endynamis scolopacea), ptak prawie tej samej co ona wielkości. Samiec kukła jest mniejszy i cały czarny, większa od niego samica ma na

brązowym tle białe i rdzawe plamki. Parka tych kukułek wyszukuje gniazdo wrony i gdy ta zniesie drugie czy trzecie jajo, samiec kukła wywabia ją z gniazda, a jego samica znosi tymczasem jajo, które jest niemał nie do odróżnienia od wroniego. Na tym rodzicielska misja kukli się kończy - wysiadywanie jaja i wychowanie pisklęcia spada na wrony. W odróżnieniu od naszej kukułki, kukieł wylęga się później, mniej więcej po 11 dniach, i nie wyrzuca swego wroniego rodzeństwa z gniazda. Kukieł jest wśród kukułek wyjątkiem: żywi się nie tylko owadami, ale i owocami, co niewątpliwie związane jest z jego przystosowaniem się do zróżnicowa­nego jadłospisu wron. Jedna parka tych kukułek podrzuca stopniowo do różnych wronich gniazd od 10 do 16 jaj. Często zdarza się, że do jednego gniazda składają jaja dwie czy trzy samice kukła. O tym gniazdowym pasożytnictwie pisał już w IV czy V stuleciu naszej ery indyjski poeta Kalidasa.

Kukieł cieszy się u ludzi dużą sympatią ze względu na swój oryginalny głos, brzmiący jak wznosząca się gama: ko-el, ko-el, ko-el. Stąd też indyjska nazwa tego ptaka: koel. Przebywający w Indiach Anglicy uważali, że kukieł przepowiada im chorobę, bowiem w jego melodyjnym wołaniu słyszeli wyraźnie: you’re ill, you’re ill. Ale właściwą przyczyną popular­ności koela jest fakt, iż jego nawoływanie rozbrzmiewa tuż przed

nadejściem zbawiennych deszczów monsunowych. W klimacie umiarko­wanym rozmnażanie się zwierząt związane jest z wydłużaniem się dnia na wiosnę, natomiast w tropikach, gdzie długość dnia w ciągu roku nie ulega większym zmianom, rozmnażanie uzależnione jest od periodyczności pory suchej i deszczowej. Okres deszczów oznacza zawsze wilgoć i obfitość jadła i dzięki temu jest najdogodniejszy dla rozrodu zwierząt.

Czym właściwie są monsuny równikowe, do których strefy należą Indie? Są to prądy powietrzne, wywoływane nierównomiernym nagrzewaniem się lądu stałego i morza, a w związku z tym i nierównomiernym rozkładaniem się ciśnienia nad tymi obszarami. W okresie zimowym Półwysep Indyjski ochładza się szybciej niż sąsiedni Ocean Indyjski. Nad zachodnią częścią Niziny Indyjskiej powstaje wówczas rejon wyższego ciśnienia. W kierunku oceanu zaczyna przesuwać się suche powietrze śródlądowe, tworzące tzw. monsun zimowy. W lecie dzieje się odwrot­nie — ląd ogrzewa się szybciej niż ocean i nad zachodnią częścią Niziny Hindustańskiej powstaje rejon niskiego ciśnienia. Znad morza ku wnętrzu lądu wieje wówczas tzw. monsun letni, przynoszący wilgotne powietrze i życiodajną wilgoć.

W Bombaju monsun letni zaczyna się z początkiem czerwca, w Kalkucie nieco później — około 10 czerwca. Gdy padają u nas gwałtowne, letnie deszcze, mówimy, że „leje jak z cebra”, a przecież taka nasza ulewa jest zaledwie jak majowy deszczyk w porównaniu z opadami tropikalny­mi. Ulice nagle zamieniają się w rzeki, jezdnią przewala się taka masa wody, że lepiej jest zatrzymać auto i przeczekać najgorszy moment nawałnicy. Najwięcej opadów przypada na dwa pierwsze miesiące let­niego okresu monsunowego, potem intensywność deszczów maleje i w końcu października rozpoczyna się już suchy okres zimowy. Indie mogą pochwalić się drugim co do wielkości opadów miastem na świecie: w Asamie, na zboczu płaskowyżu Szilong w miejscowości Czerapuńdżi, opady wynoszą w czerwcu przeciętnie 2913 mm, w lipcu 2694 mm, a w ciągu całego roku 11 674 mm. Ale zdarzały się lata, gdy pomiary wykazywały nawet ponad 22 400 mm w ciągu roku! Rekord dzienny wynosi 1040 mm, czyli ponad jeden metr wody. Dla porównania: w Czechosłowacji opady wahają się od 450 do 1500 mm rocznie, czyli w ciągu roku spada u nas z grubsza tyle wody, ile jej może spaść w Czerapuńdżi w ciągu jednego dnia. Przyczyną tych rekordów są asamskie góry. Dwa górskie grzbiety tworzą rodzaj naczynia wsysającego wilgotny monsun, a ochładzające się w wyższych regionach pary powodują często

wręcz eksplozje deszczowe. Kiedy nastanie pora deszczów, w Czerapuńdżi pada codziennie przez całe pięć miesięcy.

Wilgotny kilmat asamski działa zbawiennie na puszcze wciąż jeszcze pokrywające zbocza gór. Właśnie dlatego w Asamie zachowało się dotychczas wiele nienaruszonych dżungli oraz moczarów i dla przyrod­nika otwiera się tu brama do prawdziwego raju. Jednak nigdy nie udałoby mi się do tego raju wstąpić, gdyby nie pomoc mego najlepszego hindu­skiego przyjaciela, dra Robina Baneijeego.

Upłynęło już kilkanaście lat od chwili, gdy w naszym zoo pojawił się niewysoki Hindus w towarzystwie mego kolegi i przyjaciela, profl Wolfganga Ullricha z Drezna. Podczas zwiedzania naszego ogrodu, gdy Robin z entuzjazmem prawdziwego przyrodnika filmował rzadkie zwie­rzęta zagrożone wymarciem, zorientowałem się, że to ktoś dużej klasy i jako specjalista, i jako człowiek. Z zawodu jest lekarzem i w Indiach, gdzie odpowiada za rejon wielkości Czechosłowacji, kieruje pracą 16 miejsco­wych szpitali. Ale jego serce należy do indyjskiej przyrody. Sprawuje bezpłatnie urząd przewodniczącego Towarzystwa Ochrony Fauny Asam- skiej i często wieczorami jeździ po całym Asamie i Bengalu Zachodnim z prelekcjami o zwierzętach Indii i konieczności ich ochrony. Już wówczas w Pradze poprosił mnie o pomoc w prowadzeniu badań w rezerwacie Kaziranga. Oczywiście zaproszenie przyjąłem bez chwili wahania.

Sama realizacja tych planów była jednak sprawą cokolwiek bardziej, złożoną. Jednym z głównych problemów związanych z wizytą w obu rezerwatach, Kazirandze i Manasie, było m.in. to, że Asam jest najbardziej na wschód wysuniętą enklawą Indii, połączoną z macierzą tylko wąskim pasem ziemi, leżącym pomiędzy Bhutanem a Bangladeszem. Oprócz tych dwu krajów, z których drugi był ponadto w czasie mojej pierwszej podróży - jako dawniejszy Pakistan Wschodni — w nieprzyjaznych sto­sunkach z Indiami, Asam graniczy również z Birmą i Chinami. W rejonie granicy chińsko-indyjskiej jest jeszcze dotąd szereg spornych miejsc.. W okresie otwartego konfliktu chińsko-indyjskiego w roku 1962 armia chińska wdarła się w głąb Asamu. Złożone są także problemy narodowoś­ciowe: oprócz Asamczyków żyją tam również Bengalczycy i inne mniej liczne narody, Manipurowie i Garowie, mówiące własnymi językami, na ogół pochodzenia birmańskiego. We własnym obecnie stanie mieszkają Nagowie. Jeśli do tego doliczymy niebezpieczne powodzie, wywoływane co roku przez główną wodną arterię Asamu — rzekę Brahmaputrę, malarię i na koniec częste trzęsienia ziemi w tym dotąd tektonicznie

niespokojnym rejonie, to nie możemy się dziwić, że Asam kojarzy się większości Hindusów z czymś w rodzaju Dzikiego Zachodu.

Wjazd do tego stanu i wizyty w poszczególnych regionach, stanowią­cych jednostki polityczne i administracyjne, nie są możliwe bez specjal­nego zezwolenia. Do wielu miejsc, na przyklap do ziemi Nagów, wjazd jest zabroniony nawet dla samych Hindusów. Załatwienie formalności wjaz­dowych jest w Indiach możliwe tylko przy pomocy wpływowych znajo­mych. Wszelkie starania w przedstawicielstwach indyjskich w Europie są z góry skazane na niepowodzenie, ten bowiem, kto chce odwiedzać nosorożce i tygrysy w „dzikim Asamie” zamiast oglądać typowe tury­styczne atrakcje, musi zawsze wzbudzić podejrzenie.

Miejscem, z którego wyrusza się na wyprawę do Asamu, jest jedno z największych miast indyjskich — Kalkuta. Także w tym ogromnym mrowisku ludzkim przyrodnik może znaleźć coś dla siebie: oprócz nieodzownych, wszechobecnych wron krążą nad miastem całe stada kań i sępów,'które od czasu do czasu zalatują nawet nad najbardżiej ruchliwe ulice, by wypatrywać, czy nie znajdą tam czegoś do zjedzenia. W porze

przedwieczornej, wolno poruszając skrzydłami, przelatują nad miastem liczące po kilkaset osobników stada ogromnych nietoperzy - rudawek; rozpiętość ich skrzydeł przekracza jeden metr.

Nietoperze, jedyne ssaki latające, należą dó nąjciekawszych stworzeń zamieszkujących naszą planetę. Miałem okazję zaznajomić się bliżej z ogromną, ponad 700 sztulf liczącą kolonią rudawki wielkiej (.Pteropus giganteus). Rudawki wiszą zwykle przez cały dzień przyczepione tylnymi nogami do wysokiego drzewa. Dopiero wieczorem w kolonii następuje ożywienie i w końcu wszyscy jej członkowie wylatują w poszukiwaniu pożywienia. Rudawki, nie tak jak nasze owadożeme nietoperze,żywią się wyłącznie słodkimi owocami bananów, mango, fig i papai. Zwinnie poruszają się w koronach drzew; w odróżnieniu od małych nietoperzy są bardziej zwierzętami łążącymi i latają właściwie jedynie pomiędzy drzewem, stanowiącym ich sypialnię, a miejscem, gdzie znajdują poży^ wienie. Owoc chwytają zręcznie za pomocą ostrych pazurków tylnych nóg

i czterech bardzo długich kłów. Miękką, soczystą część owocu rozdrab­niają płaskimi zębami trzonowymi oraz językiem zaopatrzonym w szorstkie brodawki, a kawałeczki rozcierają o szczególnie ostre listewki na podniebieniu. Jama gębowa rudawek jest st@sunik.owo niewielka, a papka gromadzona jest w torbach policzkowych. Sok jest połykany, a resztki miąższu i pestki wypluwane.

Nad ranem rudawki powracają na swoje drzewo, gdzie bardzo starannie czyszczą się, liżą i iskają. Wreszcie, otulone błonami skrzydeł, zasypiają. Żrące działanie ich odchodów niszczy liście drzewa, wskutek czego odpoczywające nietoperze zostają wystawione na działanie tropikalnego słońca. W południe można oglądać niezwykłe widowisko: kilkaset ruda* ■wek rytmicznie wachluje się skrzydłami jak wachlarzem. Aby się jeszcze bardziej ochłodzić, rudawki stosują także inny sposób: intensywnie się liżą, tak że ich sierść staje się całkiem mokra od śliny. Jej parowanie pozbawia ciało nadmiernego ciepła: W czasie wyjątkowo gorących dni rudawki latają nisko nad powierzchnią rzek i jezior, nabierając podczas lotu wodę języ kiem. Na ogół jednak ich zapotrzebowanie na płyny w pełni zaspokaja soczyste pożywienie.

W społeczności rudawek panuje specyficzny porządek: każdy osobnik przestrzega dokładnie swego miejsca odpoczynku. W najbezpieczniej­szym rejonie — na wierzchołku drzewa — przebywają samce zajmujące najwyższą pozycję społeczną, a usamodzielnione niedawno młode osob­niki zmuszone są do odpoczynku na najniższych gałęziach. Ważflym wydarzeniem w życiu rudawki jest okres rozrodu. Samce zbliżają się do samic, chcą je obwąchiwać i oblizywać. Z początku samice nie przejawiają życzliwości wobec tych zabiegów — starają się odsunąć lub odlecieć. Samce reagują na to ociąganie się wydawaniem głosu podobnego do szczekania. Ten przenikliwy „głos protestu” ma samicę przestraszyć i zatrzymać na miejscu, a ponadto wpływa także na pozostałe samce, które przyłączają się do zalotów. W końcu dochodzi do zsynchronizowania aktywności niemal wszystkich członków kolonii i jednoczesnego parzenia się 80—100 par.

Ciąża u samicy rudawki jest stosunkowo długa — trwa pięć miesięcy. Nowo narodzonę młode jest z początku ślepe; oczy otwiera w trzecim dniu życia. Przez pierwsze 10 dni jest stale przyczepione do sutki matki. Samica najpierw, lata po pożywienie z dzieckiem „przy piersi”, a dopiero po upływie półtora miesiąca zostawia je zawieszone na gałęzi drzewa-sy- pialni. W tym okresie życia samice przenoszą się z młodymi w bezpieczny ręjon na wierzchołku drzewa.* Trochę podrośnięte rudawki bawią się z matką, a potem ze sobą. Dopiero po 10 miesiącach młode są w pełni samodzielne.

W parkach Kalkuty można obserwować wiele ptaków tropikalnych, w kalkuckim ogrodzie botanicznym rośnie największe drzewo świata, a i miejscowy ogórd zoologiczny wart jest obejrzenia. Ale pomimo tych

atrakcji byłem niezmiernie szczęśliwy, gdy udało mi się załatwić wszelkie potrzebne formalności i gdy do paszportu mogłem już wsunąć pismo zaopatrzone w liczne pieczątki, upoważniające mnie do odwiedzenia wszystkich prowincji Asamu. Mogłem opuścić Kalkutę. Obok skompli­kowanej podróży koleją, która trwa dwa-trzy dni, można wybrać o wiele wygodniejszy przelot samolotem. Kalkuta ma regularne połączenie lotnicze z dwoma miastami w Asamie: ze stolicą Gatihati i z głównym . miastem na wschodzie 1 Dżorhatem. Dżorhat jest oddalony od Kazirangi

o niecałe 100 km i dlatego to właśnie miasto wybrałem jako pierwszy cel w swojej podróży do rezerwatu.

Odprawa bagaży i mojej bogatej aparatury zoologicznej i fotograficznej na lotnisku Damdam w Kalkucie stała się pierwszą próbą wytrzymałości mego systemu nerwowego. Zawiadomiłem już telegraficznie dra Baner- jeego o godzinie swego przylotu, a tymczasem pięć minut po czasie przewidywanego rozkładem odlotu wykłócałem się jeszcze z pracowni­kami Indian Airlines o odprawienie moich bagaży. Liczba urzędników uczestniczących w dyskusji rosła w miarę upływającego czasu w postępie geometrycznym, a zarazem przyłączali się do niej coraz to wyżsi rangą funkcjonariusze. Drugą stronę reprezentowałem ja sam i mój pendżabski przyjaciel Moti, urzędnik z pewnej wielkiej plantacji herbaty. Przyjaciel mój wybrał taktykę zastraszenia i podniesionym głosem oraz ostrymi słowami argumentował, iż międzynarodowe towarzystwo lotnicze Air India uznało mój bilet. Nasi przeciwnicy wskazywali z kolei na fakt, że na bilecie podana jest cena w koronach, która to waluta nie występuje w wykazie ich linii. Ponieważ tymczasem samolot kierował się już na pas startowy, nerwy odmówiły mi posłuszeństwa do tego stopnia, że absolut­nie cale kieszonkowe poświęciłem na ponowne zapłacenie pełnej ceny biletu, tym razem w rupiach. Po dłuższym wahaniu dyrektor Indian Airlines wydał mi zaświadczenie upoważniające w drodze wyjątku do uiszczenia zapłaty w rupiach, a nie dolarach. Wreszcie policjanci zawieźli mnie dżipem do samolotu. Rezultat tego całego zamieszania: czterdzie- stopięciominutowe opóźnienie lotu i całkowita likwidacja mego kieszon­kowego! Towarzystwo Indian Airlines uraczyło mnie już kilkoma takimi żartami i tylko cierpliwość oraz wielka miłość do ziemi indyjskiej powstrzymały mnie przed porwaniem z zemsty któregoś z samolotów tego towarzystwa i zażądaniem wysokiego okupu.

Wreszcie samolot wzniósł się w górę i skierował na północ. Pod nami zieleniły się dżungle i plantacje herbaty, a jednocześnie pojawiały się także

li

rozległe, żółte, piaszczyste łachy, ponieważ indyjska część Brahmaputry ma w zimie stosunkowo mało wody. Samoloty poruszają się nad linią rzeki, na której dobrze widać płynące statki. Można także rozeznać przystanie z okolicznymi wioskami i stadami krów, a tuż za nimi — wiel­kie przestrzenie, porośnięte krzewami herbaty. Lekki ból w uszach zdradza, że obniżamy wysokość, samolot leci teraz nad prawdziwą dżunglą i moczarami, na których widać — jak dziecięce zabawki — szare ciała nosorożców i słoni. Po trzech godzinach lotu lądujemy wreszcie na lotnisku wojskowym w Dżorhacie. Jako Europejczyk natychmiast wzbu­dzam podejrzliwość w policjancie, który długo kontroluje moje pozwole­nie pobytu i starannie spisuje sobie z mego paszportu niemal wszystko, co zostało w nim podane. Wreszcie jestem wolny, moje bagaże przejrzane i oto już podbiega do mnie Robin, jego kierowca bierze moje walizki i jedziemy do Kazirangi.

Główną kwaterą, skąd wyruszały nasze wyprawy, stał się przytulny bungalow Robina, położony niedaleko granic Kazirangi. W ogrodzie znajdowały się klatki z ulubieńcami mego przyjaciela; był tu i oswojony lampart Bagh, i dzioborożec Albert, i gibbon Lunglu, a nad wszystkim miał pieczę owczarek niemiecki Dodo. Po ogrodzie swobodnie poruszała się oswojona łania sambara indyjskiego, Jane, z którą nieustanną „walkę” prowadził ogrodnik, ponieważ obgryzała mu najcenniejsze kwiaty. Obsy­pane kwieciem krzewy gościły codziennie dziesiątki drozdów, świstunek i nektarników, które języczkami wylizują nektar z kwiatów* Wystarczyło wygodnie Wyciągnąć się w fotelu na werandzie i już mógł się człowiek rozkoszować widokiem wielkich, pstrych motyli, ptaków na drzewach oraz marabutów, kań i sępów krążących wysoko po błękitnym niebie. Na północnym widnokręgu z lekko fioletowawych oparów wyłaniały się pokryte śniegiem szczyty wschodnich Himalajów, oddalonych stąd o 176 km. Zwłaszcza Wyraźnie rysowały się wierzchołki: Kangto (6960 m), Czumo (6810 m) i Najegi Kansang (6930 m).

Ale naszym Zadaniem była obserwacja zwierząt rezerwatu Kaziranga, który *- dzięki wieloletnim wysiłkom dra Baneijeego — stał się wreszcie w roku 1974 parkiem narodowym. Kaziranga jest jednym z najstarszych i jednocześnie najbardziej wartościowych rezerwatów indyjskich. Założono go w roku 1908. W tym czasie nosorożce w Indiach były już niemal całkowicie powystrzelane.

Historia rezerwatu jest właściwie historią krwawych rozgrywek między strażnikami a kłusownikami. Nawet dziś kłusownictwo nie zostało

całkowicie zlikwidowane, ale obecnie ochrona rezerwatu jest o wiele bardziej skuteczna. Powierzchnia Kazirangi jest stosunkowo niewiel­ka - 430 km2. Gwałtowne wylewy Brahmaputry, tworzącej północną granic^ parku, zmniejszają jeszcze corocznie jego powierzchnię. Na przykład w roku 1969 wezbrane wody rzeki pochłonęły ponad 30 km2 terytorium parku. Południową granicę Kazirangi stanowi jedyna w Asamie arteria komunikacyjna — droga prowadząca z Dżorhatu do miasta stołecznego, Gauhati. Wielka szkoda, że do parku nie udało się włączyć choćby części gór Mikiri; tworzyłyby one naturalną południową granicę całego terytorium; poza tym góry te są w okresie powodzi jedynym schronieniem dla zwierzyny Kazirangi.

W czasie swojej ostatniej wizyty w roku 1973 przeżyłem moment autentycznej grozy: miejsca w górach Mikiri, gdzie jeszcze przed paroma laty rosła gęsta dżungla i zarośla bambusowe, zmieiiiły się w setki kilometrów kwadratowych wypalenisk. Więcej niż dwie trzecie dżungli zniknęło, a na obszarach tyth zaczęto zakładać ogromne plantacje herbaty, pieprzu i kawy. Herbata asamska stanowi główne źródło dewiz dla tego małego stanu i dlatego też jej produkcja jest stale zwiększana kosztem pierwotnej roślinności dżungli. Herbata jest rośliną niezmiernie wymagającą, jej krzewy potrzebują stałej opieki. Rozumiem wprawdzie pobudki administratorów poszczególnych plantacji, którzy są przecież bezpośrednio zainteresowani w stałym podnoszeniu produkcji, jednak z drugiej strony jest rzeczą bezwarunkowo konieczną, aby zwierzęta z rezerwatu, który w lecie pokrywa się częściowo nawet kilkumetrową warstwą wody, miały gdzieś choćby niewielkie przytulisko, w którym mogłyby przeczekać czas powodzi. Plantacje są przed zwierzętami chronione za pomocą potężnych płotów, a zatrudnieni tam pracownicy używają ognia i broni palnej. Nosorożce czy słonie rzeczywiście nie pasują do plantacji herbaty, ale nie ma nic smutniejszego nad widok płynących trupów potopionych nosorożców, jeleni czy młodych tygrysiątek, którym ludzie zabrali ostatnią możliwość ratunku przez ucieczkę.

Terytorium samego rezerwatu jest całkiem płaskie i w czasie powodzi zwierzęta nie mogą tam przebywać: często woda pokrywą trzy czwarte jego powierzchni. Dlatego też do badań nad fauną Kazirangi nadaje się wyłącznie okres zimowy, kiedy rozległe moczary znów stają się dostępne. Większą część omawianego terytorium porasta wysoka trzcina, tzw. trawa słoniowa, która osiąga wysokość 6 m. Nawet człowiek stojący na grzbiecie słonia nie może ponad nią wyjrzeć. Tu i ówdzie zamiast trzciny spotkać

można rozległe moczary, porośnięte niską turzycą łub ciągnącymi się przez całe połacie wodnymi hiacyntami (.Eichhornia). Wzdłuż rzeki Brahmaputry oraz jej dopływu Diflu rozciąga się właściwa dżungla, składająca się z wysokich drzew i gęstych zarośli, poprzeplatanych mnóstwem lian. Drzewa pokryte są roślinami epifitycznymi, głównie paprociami z rodzaju Asplénium i Platycerium. Jednakże dżungla tworzy dziś zaledwie jedną siódmą część rezerwatu. Za nieustanne cofanie się dżungli w Kazirandze są odpowiedzialni bezpośrednio ludzie zatrudnieni przez administrację rezerwatu — wyszkoleni leśnicy. Wierzą oni miano­wicie — podobnie jak wielu ludzi u nas — że wypalanie trzciny polepsza skład gleby, a tym samym i jakość roślin stanowiących karmę dla zwierząt. Niestety, mylą się całkowicie: pożary niszczą pierwotne zbiorowiska roślinne; a ich miejsce zajmują mało pożywne trawy. Poza tym giną na zawsze duże drzewa. Rozległe.pożary zimowe, wzniecane przez pracow-, ników rezerwatu, są też oczywiście niebezpieczne dla samych zwierząt, zwłaszcza dla ich młodych.

Jednak największym niebezpieczeństwem dla parku narodowego Kazi- ranga są osiedlający się tu stopniowo ludzie. Powiększane tereny plantacji herbaty wymagają stałego dopływu siły roboczej, przede wszystkim z południa Indii. Także konflikt wojenny między Indiami a Pakistanem wywarł bezpośredni wpływ na sytuację w całym rejonie Asamu: z Bangla­deszu przybyły tu miliony uciekinierów. Kiedy ostatnim razem odwiedzi­łem Kazirangę, znalazłem w pasie ochronnym, który na zawsze miał pozostać pusty, dziesiątki ludzkich domostw i tysiące sztuk bydła. Wewnątrz samego parku powstała wędrująca osada rybacka, a w rejonie granicy wyznaczonej przez Brahmaputrę spotkałem duże skupisko mie­szkańców z drugiego brzegu, którzy na okres zimowy urządzili tu sobie całą wioskę. Własne stada bawołów, pasące się — rzecz jasna — w Kazi­randze, ludzie ci powiększają chwytając cielęta dzikich bawołów ami. Dyskutowałem o tych problemach z najwyższymi przedstawicielami Asamu. Z jednej strony rozumieją oni stanowisko przyrodników, z drugiej jednak nie są — jak na razie — w stanie rozwiązać problemów związanych z przeludnieniem. I tutą rozwiązywanie tych kwestii odbywa się oczywiś­cie kosztem przyrody. Jednak za wielki krok naprzód uważam fakt, iż w ostatnim okresie ludzie ci, zajmujący najwyższe stanowiska, zaczynają sobie przynajmniej uświadamiać konieczność ochrony przyrody.

Wielką zasługę w walce o tę stopniową zmianę stosunku ludzi do przyrody ma dr Baneijee. Dlatego nié przypadkiem właśnie jemu

zadedykowałem niniejszą książkę. W czasie długich wieczornych rozmów opowiadał mi o tym, jak jako syn bogatej bramińskiej rodziny miał szczęście być uczniem wielkiego bengalskiego myśliciela i artysty, Rabindranatha Tagore. Wspominał, że w chłopięcych latach siadywał u nóg swego mistrza w szkole w Szantinihetanie, przysłuchiwał się jego. pieśniom i wierszom i tak uczył się szanować piękno wokół siebie. Raz, gdy Rabindranath Tagore po powrocie z zamorskiej podróży wszedł do ogrodu, przywołał swych uczniów i pokazując im migocące w trawie krople rosy, powiedział: „Jak przepiękna jest ta gra kolorów wjedjiej małej kropli. Jak najdrogocenniejszy kamień szlachetny odbija w sobie lśnienie promieni porannego słońca. Podróżowałem po całym świecie, by poznać jego wspaniałość, a nie dostrzegałem piękna, które mogę każdego dnia znaleźć na zwykłej trawie o parę kroków od drzwi własnego domu’’» ^ Te słowa wielkiego myśliciela zawierają prawdę ogólniejszą i właśnie przyrodoznawcy powinni otwierać ludziom oczy i uczyć ich poznawać nie tylko piękno, ale i niezmierną złożoność oraz znaczenie zwykłych roślin i zwierząt, żyjących razem z nami. na Ziemi. Dr Baneijee, zakończywszy pracę w swym lekarskim gabinecie, jeździ codziennie od wioski do wioski, od miasta do miasta, zapoznaje ludzi z przyrodniczym bogactwem Indii i prosi ich o pomoc w ochronie fauny indyjskiej. W ten sposób wypełnia życzenie swego wielkiego nauczyciela. Ale nie mniej gorliwie pomaga także ludziom. Po studiach w Anglii wrzucił do świętych wód Gangesu sznur, który członkowie najwyższej kasty — bramini — noszą przez całe życie przewiązany dokoła piersi. Wyrzekł się swej kasty, by móc pomagać wszystkim bez różnicy, także tym najbiedniejszym — „niedotykalnym” W czasie wojny wziął udział w walkach z Japończykami jako lekarz na okręcie angielskim. Jego okręt był dwukrotnie torpedowany, a raz dr Banerjee przebywał przez trzy dni na otwartym morzu w szalupie ratunkowej.

Do jego odznaczeń wojennych przybyło w 1974 najwyższe odznaczenie prezydenta Republiki Indyjskiej za pracę na niwie ochrony przyrody. W następnych latach drowi Baneijeemu udało się dojść do porozumienia z naczelnikami plemion Nagów, aby wojownicy tych plemion zaprzestali łowienia dzikich zwierząt. Nagowie, byli łowcy czaszek ludzkich, prze­rzucili się mianowicie na czaszki różnych drapieżników oraz jeleni i bawołów i ozdabiają nimi swe domostwa. Jest to działalność niewątpliwie

o wiele łagodniejsza, ma jednak — ze względu na liczebność Nagów — ka- łDołmfei«» następstwa dla fauny tych terenów.

Z Robinem Baneijee połączyła mnie naprawdę głęboka przyjaźń, stał się on właściwie członkiem mojej rodziny. Tą książką chcę mu choć trochę pomóc w jego niełatwej pracy. Nasze narody łączą długoletnie związki kulturalne i gospodarcze. W duchu tej przyjaźni powinno i nam zależeć, by krajowi temu ocalić jeden z jego największych skarbów - indyjską przyrodę.

Rozdział drugi

HATI - ZNACZY SŁOŃ

Hati to było pierwsze słowo, jakiego nauczyłem się w Asamie. Oznacza ono po asamsku słonia. Słoń jest tam do dzisiaj wykorzystywany nie tylko do pracy na plantacjach i do zwózki drzewa, ale stanowi także jedyny środek transportu i komunikacji na podmokłych terenach rezerwatu, dokąd nie dotrze nawet najdoskonalszy samochód terenowy. Wciąż jeszcze liczebność dzikich słoni, od dawna chwytanych i oswajanych, jest tam pokaźna. O tym tradycyjnym w Asamie zajęciu świadczy wiele nazwisk ludzi i nazw miejscowości: Hatibarua, Hatikuli itp. Chwytanie i tresowanie słoni należy w Azji do najbardziej szanowanych zawodów. To niebezpieczne powołanie ma w Indiach, podobnie jak w całej południowej

i południowo-wschodniej Azji, tysiącletnią tradycję. Z wykopalisk wyni­ka, iż oswajanie słoni i używanie ich do ciężkich prac znano tam już niemal od 5000 lat.

W starożytności tresura słoni odgrywała wielką rolę także w sztuce wojennej - wodzowie traktowali te zwierzęta jako nie dające się uszko­dzić czołgi, forsujące zgrupowania wroga. Na przykład w roku 191 p.n.e. Persowie użyli słoni w bitwie przeciw Aleksandrowi Wielkiemu pod Gaugamelą. Zresztą ten wielki wódz spotkał się ze słoniami jeszcze wiele razy podczas podboju Indii. Początkowo te zadziwiające zwierzęta wywoływały wśród pieszych i jeźdźców prawdziwą panikę, potem jednak w jej miejsce pojawiła się nowa technika walki. Nie trzeba było długiego czasu, by żołnierze Aleksandra zorientowali się, iż słonie są bardzo lękliwe, łatwo się płoszą i mogą się nawet zwrócić przeciw własnemu wojsku.

Także Hannibal, który wykorzystał słonie afrykańskie, odnosił dzięki nim w drugiej wojnie punickiej przeciwko Rzymianom (218—201 p.n.e.) tylko chwilowe sukcesy. Słonie Hannibala nie były pierwszymi bojowymi trąbowcami, które znalazły się na terytorium imperium rzymskiego. Już w

roku 280 p.n.e. król Pyrrus z Epiru przyprowadził do południowych Włoch wraz z wojskiem grupę indyjskich słoni bojowych, które spowo­dowały wielkie straty w armii rzymskiej. Było to widocznie pierwsze spotkanie Rzymian z tymi zwierzętami, bo nazwali je od nazwy kraju (Lukanii), gdzie miało miejsce owo starcie zbrojne, wołami lukańskimi. Ogromną rolę - chyba już po raz ostatni - odegrały słonie także podczas drugiej wojny światowej. Kiedy Japończycy napadli na Birmę, przy budowaniu mostów pomagało ponad 4000 słoni roboczych. Słonie wyciągały z opresji pojazdy, a nawet przewoziły wąskimi, górskimi ścieżkami.rannych do sąsiedniego, bezpiecznego Asamu. Niestety, nie czekała je za to nagroda. Większość zwierząt dostała się w ręce szybko posuwającej się armii japońskiej, a Anglicy skierowali przeciw nim bombowce, by zniszczyć ten jedyny w górskich dżunglach środek trans­portu.

Słonie odgrywają wielką rolę nie tylko w codziennym życiu, ale i w mitologii oraz religii całej południowej Azji. Już wyznawcy wedyzmu, którzy przyszli do Indii gdzieś w drugiej połowie drugiego tysiąclecia p.n.e., czcili jakieś zwierzę mające „rękę”. Oni też prawdopodobnie stworzyli legendę o wyłonieniu się słoni z chmur, które natknęły się podczas swej wędrówki na gałąź ogromnego drzewa banianu. W hinduiz­mie każda gałązka róży wiatrów chroniona jest przez jednego słonia, a król bogów, Indra, jeździ na słoniu o czterech kłach, który nazywa się Airawata.

Z kolei buddyści wierzą* że sam Budda był w swym poprzednim wcieleniu niezwykłym, białym słoniem Czhadantą o srebrnej trąbie i sześciu „kłach” różnych koloróy/. Był przywódcą stada złożonego z 800 słoni, żyjącego nad pewnym himalajskim jeziorem. Pewnego razu nie­chcący uraził młodszą ze swych dwu żon, która od niego odeszła i przy pomocy znajomego świętego męża została królową Benaresu. Chcąc sprawić radość nowemu mężowi, najęła najsłynniejsźego łowcę słoni, by jej przyniósł „kły” Czhadanty. Po siedmiu latach, siedmiu miesiącach i siedmiu dniach myśliwy schwytał wreszcie Czhadantę w wykopany dół. Czhadanta spytał myśliwego, czemu pragnie jego śmierci, a gdy ten wyznał,« kto go wysłał, Czhadanta zaproponował, że sam odetnie sobie „kły”. Po odcięciu ostatniego padł martwy na ziemię. Kiedy myśliwy przyniósł królowej cenną zdobycz i opowiedział historię śmierci słonia, jej serce pękło z żalu i wyrzutów sumienia.

Inna buddyjska legenda opowiada, że Budda wstąpił do macicy swej

matki, królowej Mai, jako biały słoń. Później, gdy w nocy pod prastarym figowcem książę Siddhartha zmieniał się w Buddę, we śnie pojawił się mu biały słoń z kwiatem lotosu w trąbie.

Często przypominały mi się te południowoasyatyckie legendy, pełne podziwu i szacunku dla tych naprawdę niezwykłych zwierząt, kiedy praski ogród zoologiczny potrzebował nowego pawilonu dla słoni. Czasem pragnąłem, aby pracownicy choć jednego przedsiębiorstwa budowlanego byli buddystami. Niewątpliwie nie uzyskalibyśmy wówczas światowego rekordu w długości trwania budowy i liczby usterek, które wciąż jeszcze systematycznie usuwamy. Słonie są bowiem ciekawskimi zwierzętami: nie tylko od razu odkryły więcej usterek niż komisja kolaudacyjna, ale po prawdzie zajęcia tego wystarcza im do dzisiaj.

Swój pobyt w Indii i Sri Lance starałem się wykorzystać także i dla praktycznych potrzeb praskiego ogrodu. W każdym zoo słonie są ulubień­cami publiczności. Jednakże ze względu na swoją siłę, potężną budowę i płochliwość należą do najniebezpieczniejszych zwierząt. Żadne inne stworzenia razem wzięte nie spowodowały w ogrodach zoologicznych i cyrkach tylu wypadków śmiertelnych i ciężkich urazów, co właśnie słonie. Opiekun słoni jest z nimi w bezpośrednim kontakcie — musi je czyścić, odwiązywać, przywiązywać itp. W ich pomieszczeniu nie daje się wybudować takich urządzeń zabezpieczających, jak w przypadku drapież­ników, bawołów, żubrów, bizonów i innych groźnych zwierząt.

Powiedzieliśmy już, że w południowo-wschodniej Azji istnieje ponad 5000 lat licząca tradycja oswajania słoni i używania ich do różnych prac. Hindusi, Syngalezi i Birmańczycy potrafią obchodzić się ze słoniami równie dobrze jak my w Europie z końmi czy bydłem. A jednak w odróżnieniu od naszych zwierząt domowych słoń nigdy tak naprawdę nie został udomowiony. Większość słoni trafia do swych właścicieli po schwytaniu na swobodzie; rzadko słonie rozmnażają się w niewoli.

Najstarszym sposobem łowu, stosowanym zwłaszcza przez ludność drawidyjską, jest dół głęboki na cztery—pięć metrów. Na jego dnie umieszcza się około metrową warstwę trawy i gałęzi, powiązanych w snopy, tak by zapobiec zranieniu zwierzęcia przy upadku. Dół przykrywa się ułożonymi na krzyż łodygami bambusa i maskuje liśćmi oraz trawą. Wykopana glina jest usuwana, aby nie obudziła podejrzeń w tych bardzo ostrożnych zwierzętach. Dół maskuje się tak doskonale, że może tam [ wpaść także jeleń czy tygrys, a nierzadko i człowiek. Nad złapanym słoniem łowcy budują dach, ponieważ słonie są bardzo wrażliwe na udar

słoneczny. W ciągu dnia przynosi się zwierzęciu wodę i poi je za pomocą wydrążonych kijów bambusowych. Po kilku dniach, gdy słoń osłabnie, ludzie zarzucają mu na szyję i tylną nogę liny grubości pięć—sześć centymetrów, zrobione z łyka drzewa Sterculia villosa. Stopniowo jamę wypełnia się gałęźmi, aż słoń sam z niej wylezie i zostanie odprowadzony do zagrody. . .

Ciekawy sposób łapania słoni stosują Syngalezi w Sri Lance. Słoń jest chwytany w pętlę z grubej liny, zrobionej ze skóry jelenia. Linę trzyma kilkadziesiąt osób. Za pomocą pochodni i długich powrozów, na których zawiesza się kawałki materiałów, słonia kieruje się do zagrody we wsi. Ale najbardziej znaną metodą jest khedda. Wynalazły ją północne narody aryjskie. Sam wyraz pochodzi z sanskrytu, gdzie khed oznacza: naganiać, męczyć, wyczerpywać kogoś. Początkowo miejsce łowów otaczano rowem

o szerokości dziesięciu metrów i głębokości ośmiu. Wewnątrz przywiązy­wano oswojoną słonicę, karmioną korą z drzewa agarowego, które ponoć wzmacnia wydzielanie się zapachu samicy. Jedyna do niej droga prowa­dziła przez most, który — jak tylko stado dostało się do środka — szybko rozbierano. Dzisiaj rów jest zastępowany grubymi pniami wkopanymi w ziemię, połączonymi tylko linami. Lejkowate wejście zamyka spuszczana brąma. Ostatnio zaprzestano używania słonicy jako przynęty, a stado słoni wpędzane jest za ogrodzenie przez ustawionych w pierścień ludzi z pochodniami, wystrzały i myśliwych na wytresowanych słoniach. Po zamknięciu ogrodzenia nastaje nieopisany zamęt. Złapane zwierzęta trąbią ze strachu, popychają się wzajemnie potężnymi cielskami, nie­rzadko dochodzi do zranienia, a nawet śmieręi młodych. Hałas potęgo­wany jest przez okrzyki myśliwych, którzy wtykają kopie pomiędzy pnie, by w ten sposób zmniejszyć napór słoni na ogrodzenie.

Niektóre ogrodzenia są chronione przed zetknięciem się ze słoniem za pomocą rowu wykopanego od wewnątrz. Po kilkudniowej głodówce pomiędzy złapane zwierzęta wjeżdżają ludzie na specjalnie wytresowa­nych słoniach, zwanych kunkami. Z ich grzbietów zarzucają liny na szyje i nogi poszczególnych, osłabionych już zwierząt i przywiązują zawsze jednego takiego słonia między dwa kunki. Te z kolei wyprowadzają złapanych braci zza ogrodzenia do specjalnego obozowiska, gdzie nastę­puje dalsze ich poskramianie. Obecnie khedda jest stosowana na większą skalę już tylko w stanie Majsur, gdzie uczestniczy w niej wielu szacownych gości. Jest to właściwie jakieś słoniowe rodeo, odznaczające się niepo­wtarzalną, podniecającą atmosferą.

Miałem okazję obserwować inny, godny uwagi sposób łowu słoni w Asamie, zwany mela-szikar. Wymaga on rzeczywiście wielkiej zręczności

i odwagi. Drużyna myśliwska składa się tylko z trzech mężczyzn: mahauta, przewodnika lub — inaczej mówiąc — „ujeżdżacza” słonia, phandiego, który zarzuca lasso (phand oznacza pętlę) oraz kamli~ opiekuna zwierzęcia, który jednocześnie troszczy się o obóz i gotuje, nie biorąc bezpośredniego udziału w łowach. Mahaut i phandi otulają się kocami nasyconymi zapachem słoni, tak aby stado mogło ich zwietrzyć. Sam miałem przyjemność znaleźć się na oswojonym kunkim pośrodku stada dzikich słoni i byłem naprawdę zdziwiony tym, że w ogóle na mnie nie reagowały. Obwąchiwały tylko trąbami głowę mojej słonicy. Widocz­nie położenie własnej głowy nie pozwala słoniowi na obserwowanie grzbietów swych braci — tak wysoko umiejscowiony przedmiot jest już chyba poza zasięgiem ostrości ich wzroku. Dopiero po nagłym powiewie wiatru w stadzie wybuchła panika i słonie, trąbiąc ze strachu, zniknęły w dżungli trzcin. •

Te fakty wykorzystują myśliwi asamscy podczas łowów. Wyćwiczony kunki wjeżdża pomiędzy stada słoni, phandi wybiera odpowiednie zwierzę i zarzuca mu lasso na szyję, a potem jeszcze dwie pętle na nogi. Przy tym często wisi jak akrobata na małżowinie usznej lub ogonie kunkiego, przymocowując pętle do nóg chwytanego zwierzęcia. Kiedy pętle są już dobrze umocowane, kunki zatrzymuje się, a potem zaczyna ciągnąć. Wystraszone trąbienie złapanego słonia wznieca panikę i stado rozprasza się we wszystkich kierunkach. Przy takich łowach nie raz i nie dwa doszło do śmierci mahauta czy phandiego, a dobrze wyćwiczony kunki sam powracał do obozowiska ze schwytanym słoniem.

Jeśli kiedyś naiwnie sądziłem, iż nauczę się jakiejś nowej metody władania słon iami, to doświadczenia indyjskie szybko wyprowadziły mnie z błędu. W przypadku słoni pod wierzch używanych w rezerwacie wystarczy, aby zwierzę nieco tylko zwolniło kroku lub starało się skubnąć trochę trawy, a już mahaut z całej siły częstuje je uderzeniem w głowę trzonkiem metalowego haka. Zadudnieniu czaszki towarzyszy bolesny pisk ukaranego zwierzęcia lub poskarżenie się głębokim, mrukliwym głosem. Najmniejszą oznakę nieposłuszeństwa mahaut karze z całą bezwzględnością, wbijając haczyk w jedno z czułych miejsc na ciele słonia. Kiedy w Pradze przejmowaliśmy oficjalny dar: parę słoni ze Sri Lanki, nie zdziwiło mnie wcale to, że ich trąby, głowy i nogi były „ozdobione” dosłownie dziesiątkami śladów po ukłuciach. Hinduscy mahauci przeko­

nywali mnie, że ze słoniem należy postępować jak z osą, której nie można brać do ręki czy się z nią bawić bez ryzyka użądlenia. I osą, i słoniem musi się kierować tylko za pośrednictwem jakiegoś przedmiotu. Słoń nigdy nie może się dowiedzieć, że nawet nie najmocniejsze uderzenie trąbą może jego pana zabić.

W ogrodach zoologicznych i cyrkach trzymane są przede wszystkim słonice, które są spokojniejsze i o wiele łatwiejsze do kierowania. Trzymanie dorosłego samca, który od czasu do czasu bywa bardzo agresywny, jest zawsze połączone z dużym ryzykiem. W Indiach jednak jako słonie robocze wykorzystuje się głównie właśnie samce, ponieważ są silniejsze i mają potężne „kły”, które służą do ładowania i na których słonie przenoszą pnie drzew. Przyznam, że wchodziłem na grzbiet potężnego samca z uczuciami, łagodnie mówiąc, mieszanymi. Zwłaszcza, że słoń ten miał już na sumieniu trzy ludzkie życia. Zwierzę było jednak posłuszne jak baranek swemu małemu mahautoWi, a jedyną karą za przewiny było to, że zostało przezwane ... prosięciem. Podczas gdy w Europie każdy wypadek ze słoniami staje się centrum zainteresowania reporterów i komisji bhp, a głos ludu — w duchu ludzkiej moralnoś-

ci - żąda natychmiast egzekucji zwierzęcia, w Indii wypadki spowodo­wane przez słonie należą do zwykłych wypadków przy pracy.

Nie piszę tych słów dlatego, aby słoniom zaszkodzić, ale dlatego przede wszystkim, aby odwiedzający ogrody zoologiczne uświadomili sobie, że może to być zwierzę naprawdę skrajnie niebezpieczne. Napastliwość słonia-samca nie wypływa - jak to sądzą ludzie — z jego złego charakte­ru. Taki samiec musi w warunkach haturalnych walczyć o swą pozycję w stadzie, o swoje samice, o bezpieczeństwo młodych. Atak na człowieka nie ma motywacji w morderczych skłonnościach, ale w chęci wywalczenia sobie miejsca przywódcy w społeczeństwie, do którego zalicza także swego opiekuna - człowieka. Słoń nie jest winien temu, że przy jego sile nawet lekkie trącenie trąbą istoty tak słabej jak człowiek kończy się zazwyczaj pobytem w szpitalu. Dlatego opiekowanie się słoniami w zoo kryje w sobie znaczny stopień ryzyka — praca dozorców jest właściwie niedoceniana.

Słonie w stosunku do siebie samych nie są specjalnie czułe czy delikatne; jeśli chce się mieć u nich autorytet,-' nie można działać w rękawiczkach. Wszelkie spory między zwierzętami opiekun musi rozwiązywać tak jak przewodnik stada. 1 choć używamy sposobów o wiele bardziej humanita­rnych niż te, które widziałem w Indiach, to jednak każde ukaranie słonia za pomocą kija jest przez niezorientowanych widzów komentowane jako brutalne znęcanie się nad zwierzęciem. Co najmniej trzy razy na tydzień otrzymuję listy anonimowe i podpisane, których autorzy piętnują bez­względne traktowanie słoni w zoo. Piszę te słowa w obronie ludzi, którzy codziennie ryzykują zdrowiem po to, aby zwiedzający mogli zobaczyć największego lądowego ssaka naszej planety.

Nie chciałbym szerzej rozwodzić się nad oswajaniem słoni w Indiach. Metody stosowane przez mahautów w obozach tresury należą do najgor­szych, jakie widziałem, jeśli chodzi o traktowanie zwierząt. Pochwyco­nego słonia przywiązuje się za tylne nogi do pnia drzewa pętlą w kształcie ósemki. Oprócz tego ma on również pętlę na szyi. Gdy zwierzę jest szczególnie dzikie, nacina się mu ostrą maczetą skórę na karku i linę zakłada na otwartą ranę. Zaraz po spętaniu łowca nacina każdemu słoniowi małżowinę uszną, aby „z wypływającą krwią opuścił słonia dziki duch dżungli'*. Samo oswajanie i tresura przebiegają stosunkowo szybko. Osłabiony przez głód słoń już po paru dniach pozwala opiekunowi zbliżyć się do siebie. .Spętanego dwa kunki prowadzą codziennie do rzeki, aby mógł się wykąpać i napić. Po paru dalszych dniach słoń może już znieść człowieka na grzbiecie, a właściwie na karku, i jest gotowy do sprzeda- ży.

Doświadczenia związane z oswajaniem i tresurą słoni są przekazywane z pokolenia na pokolenie. Każdy mahaut zna doskonale nie tylko zacho­wanie słoni, ale także dziesiątki szczególnie czułych miejsc na jego ciele. Również większość komend jest tradycyjna i pochodzi bezpośrednio z sanskrytu. Za twórcę nauki o słoniach uchodzi mędrzec asamski, Pala- kapja, który żył w piątym lub szóstym wieku p.n.e. Według księgi Gadżaszastra (podręcznika o-słoniach) napisanej w sanskrycie, Palakapja zrodził się bezpośrednio ze słonia, wędrował z dzikim stadem, żywił się strawą słoni i nauczył rozumieć ich duszę. W literaturze staroindyjskięj znajdziemy cały szereg dalszych „podręczników” o słoniach, a w nich podział słoni na kilka kast. Do najwyższej należą słonie oznaczone jako gadżajamukta — mające perłę w czaszce. Nie chodzi tu oczywiście o normalną perłę, ale o kulistą narośl, powstałą w wyniku niewątpliwie przypadkowego zrogowacenia tkanki łącznej lub naskórka.

Obok tych najrzadszych słoni najwyżej ceniony jest tzw. słoń pełnej krwi — kumąrija, czyli słoń królewski. Odznacza się on potężnym ciałem» krótkimi tylnymi nogami, grubą, pomarszczoną skórą i mocną trąbą; jest bardzo waleczny. Do następnej kasty należy mriga — słoń jeleni (w sanskrycie mrga znaczy jeleń), mający lekką budowę ciała, długie nogi i cienką skórę. Już w najstarszych księgach o słoniach podawane są cechy» które podnoszą cenę zwierzęcia lub — przeciwnie — obniżają jego war­tość. I tak na przykład słonie o jasnych oczach są uważane przez Hindusów za niebezpieczne. Czarna plama pigmentowa na podniebieniu łub języku oznacza nieszczęście dla właściciela słonia. Dlatego też łowcy starają się

ten zły znak wypalić ługiem lub zetrzeć pumeksem. Nieszczęście mają też przynosić słonie sześciokopytne, natomiast te, które mają długi ogon, uważane są wręcz za zabójców ludzi. Dobrą oznaką jest silnie pomarsz­czona skóra, włosy na głowie oraz szczególnie duża bojowość, wykazy­wana podczas chwytania zwierzęcia.

Pomimo całej surowości hinduskich mahautów, a często i okrucieństwa stosowanego przy tresurze, trzeba przyznać, że po mistrzowsku panują nad swymi zwierzętami. Należy podziwiać także pamięć słonia, który się uczy rozróżniać w przybliżeniu od 22 do 25 sygnałów dźwiękowych stanowiących komendy, a ponadto wielu dalszych instrukcji, przekazy­wanych za pomocą haczyka lub nogi mahauta. Na ustną komendę słoń podnosi nogi, klęka, kładzie się na ziemi lub wchodzi do wody, podaje mahautowi łańcuch i inne przedmioty, lamie drzewa, rozgarnia w dżungli gałęzie, przy ładowaniu pni przytrzymuje nogą koło wozu itp.

Przez wiele tygodni obserwowałem codzienną pracę mahautów i nie byłbym obiektywny, gdybym nie docenił ich troski o powierzone sobie zwierzęta. Przede wszystkim przestrzegany jest czas pracy słoni. Rano i wieczorem mahaut (lub częściej jego pomocnik — kamla) dokładnie zwierzę kąpie. Trze mu przy tym skórę łupinami orzechów kokosowych lub szczotką, czyści kły miałkim piaskiem, przemywa oczy i uszy oraz każde załamanie skóry, a także powierzchnię stóp. Po ciężkiej pracy mahaut polewa grzbiet słonia ciepłą wodą, a przy silnym słońcu chroni jego głowę narzutą z materiału.

Słonie karmione są trzy razy dziennie. Na kolację kamla przygotowuje im rodzaj paczek z bananowych liści, w które z dużą zręcznością zawija ugotowany ryż. Chodzi o to, by zapobiec marnowaniu przez słonia drogocennej, pożywnej karmy. Do opieki nad zwierzęciem należy również ozdobne malowanie mu głowy przy różnych uroczystych okazjach.

W czasie moich obserwacji biologicznych prowadzonych w Kazirandze byłem praktycznie skazany na słonie wierzchowe. Każdy taki słoń ma swego mahauta, który siada tuż za jego głową, z nogami zaczepionymi o grubą linę, którą każdy słoń nosi na szyi jako obrożę. Słoń sterowany jest przyciśnięciem nasady ucha prawą lub lewą nogą. Pasażer siedzi na desce przywiązanej do grzbietu „wierzchowca”. Pozornie jazda na słoniu jest całkiem łatwa, jednak trzeba się do niej przyzwyczaić. Słoń jest jedno- chodźcem i z tej przyczyny, chcąc nie chcąc, jeździec kołysze się na boki. Takie nieustanne utrzymywanie równowagi męczy mięśnie pleców. Ponadto grzbiet słonia jest tak szeroki, że człowiek przyjmuje niemal

baletową pozycję typu „szpagat”, a przy dłuższej jeździe dostaje się skurczów w nogach. Można co prawda siedzieć bokiem, jak w damskim siodle lub z tyłu na skuterze, jest to jednak pozycja bardzo wywrotna, zwłaszcza gdy słoń idzie z górki lub pod górę, a człowiek musi w dodatku trzymać w jednej ręce ciężki aparat fotograficzny. Dopiero po dłuższej praktyce podczas takiej przejażdżki dżunglą jeździec nie czuje się bardziej zmęczony niż wiozący go słoń.

Kiedy pojeździ się na paru słoniach, zauważa się wówczas, że nic tylko mahauci. ale i każdy słoń ma swoją indywidualną osobowość. Niewątp­liwie najładniejszy, z którym miałem do czynienia, był potężny samiec o długich, pięknych kiach, który nazywał się Mohan Prasad. Miał imponu­jącą wysokość, bardzo dogodną zwłaszcza podczas brodzenia po jeziorach czy moczarach. W przypadku niższych słoni woda sięgała aż do siodła, co w chłodne poranki nie należało do rzeczy najprzyjemniejszych.

W Kazirandze słonie wierzchowe są uczone ignorowania ewentualnych ataków nosorożców; mają spokojnie stać i czekać. Najczęściej ataki takie przypuszcza samica z młodymi i mają one znaczenie raczej psychologicz­ne, zastraszające. Samica rusza nagle biegiem w kierunku słonia, ale tuż przed nim się zatrzymuje, odwraca i zaczyna biec z powrotem. Tylko jedna, jedyna samica, właśnie ta, którą spotkał Mohan Prasad, zachowała się nieco odmiennie - w momencie, gdy mijała zad Mohana, odgryzła mu czubek ogona. Rezultat był bliski katastrofy. Mohan, trąbiąc z przeraże­nia, rzucił się przez moczary do ucieczki, pokrywając siebie, mahauta i pasażera grubą warstwą błota. Biegł mozolnie kłusem przez całe dwadzieś­cia minut - co jak na pomału poruszające się słonie było czymś niezwy­kłym - i dopiero po jakimś czasie mahautowi udało się go uspokoić. Gdy korzystałem z Mohana w czasie mych obserwacji, nie odważał się przybliżyć do nosorożca na odległość mniejszą niż 100 m. Później królewski słoń Mohan Prasad, była duma stajni, stał się posługaczem innych słoni i nosił dla nich na grzbiecie trawę i gałęzie.

Do najulubieńszych moich słoni należały dwie słonice: Dżajatara i Parbati. Obie były dość flegmatyczne i nosorożca czy tygrysa uważały za coś, czym się w ogóle nie należało przejmować. Każda z nich miała jednak swoje humory. Dżajatara co pewien czas po prostu udawała, że zostanie mamą - chodziła wolnym, zmęczonym krokiem, a brzuch wyraźnie jej się powiększał. Tym sposobem uzyskiwała względy przy pracy i polep­szenie strawy. Urojone ciąże zdarzają się czasem u zwierząt, jednak sprytna Dżajatara umiała tę zdolność świadomie wykorzystywać dla

w łasnego dobra. Jeszcze druga „ciąża" była jej sukcesem, ale przy trzeciej opiekunowie rezerwatu przejrzeli jej postępowanie i żadne udawanie na nic się jej już nie zdało.

Spokojny charakter Dżajatary pomógł nam bez uszczerbku przeczekać spotkanie z samcem-samotnikiem. na którego natknęliśmy się pewnego ranka w środku dżungli. Samotne samce są przeważnie skore do urazy i atakują nie tylko ludzi, ale dają też nauczkę słoniom domowym. Nasz słoń przejawił jednak wielkie zainteresowanie śliczną Dżajatarą i zaczął się ku nam przybliżać z wszystkimi oznakami najwyższego stopnia „zakocha­nia”. Z początku i mnie, i moją żonę, która siedziała za mną na grzbiecie słonicy, ucieszyło to, że los postawił na naszej drodze tak potężnego, dzikiego samca. Kiedy jednak słoń przybliżał się coraz bardziej, zaczęli­śmy się obawiać, co z nas zostanie po sparzeniu się tych dwu kolosów. Wspólnie z mahautem wydawaliśmy więc na grzbiecie spokojniutkiej Dżajatary jakieś dzikie indiańskie okrzyki, połączone z „tanecznymi” wygibasami. To ochłodziło nieco namiętność samca. Odbiegł w kierunku trzcin, a kiedy Dżajatara i na komendę mahauta — zaczęła się szybko oddalać, rzucał jej spojrzenia tak rozpaczliwe, że nie mogliśmy z żoną powstrzymać śmiechu.

Parbati należała do bardzo rzadkich wyjątków: urodziła się we wrześniu 1950 roku w stajni słoni w Kazirandze. Jej matka Deokali uciekła pewnego dnia ze stadem dzikich słoni, a po roku, na nowo schwytana, została zwrócona poprzedniemu właścicielowi. Parbati była zwierzęciem niezmiernie łagodnym i miłym, miała jednak wiele drobnych kaprysów, niewątpliwie płynących z faktu, że była kiedyś pieszczoną i wyróżnianą ulubienicą. Bez żadnych oporów dowoziła nas w pobliże nosorożca czy jakiegoś innego zwierzęcia, za to strasznie bała się... żółwia. Pewnego razu jej mahaut znalazł się w sytuacji wcale niełatwej. Parbati zatrzymała się pomiędzy rozzłoszczonymi samicami nosorożca z małymi i czekała spokojnie, aż mahaut zlezie i usunie z jej drogi żółwia, który się tam wygrzewał. Jej wadą była też żarłoczność. Żaden inny słoń nie miał na sumieniu tylu moich unikalnych, a nieudanych zdjęć, co właśnie ona. Widok tygrysa wlokącego właśnie przez porębę upolowanego jelenia wywoływał w niej widocznie taki apetyt na świeżą, zieloną trawę, że nie wytrzymywała nawet tych dwu sekund potrzebnych do nastawienia ostrości aparatu - po prostu płoszyła tygrysa i zaczynała się paść. Z drugiej jednak strony jej spokój i odwaga umożliwiły mi zdobycie wielu innych cennych zdjęć.

Z grzbietu słonia można doskonale obserwować wielkie ssaki, takie jak słonie, nosorożce, bawoły. Kiedy jednak chciałem i bliska przyjrzeć się małpom czy ptakom, musiałem chodzić po dżungli pieszo. Poruszanie się w puszczy jest o wiele trudniejsze niż po trawiastych stepach Afryki. Jedynymi drogami są tam ścieżki wydeptane przez dzikie słonie i nosorożce, a spotkanie w takim miejscu prawowitych użytkowników nie daje człowiekowi zbyt dużej szansy, że ustąpią mu z drogi. Ucieczka w bok na moczary nie jest możliwa; trzeba polegać wyłącznie na tym, że uda się przestraszyć zwierzę krzykiem lub ogniem.

Najniebezpieczniejszymi zwierzętami są stare słonie-samce, żyjące poza stadem, zwłaszcza w okresie zwanym przez Hindusów rogue — sło­niowe szaleństwo. Do tej pory nie znamy przyczyn tego stanu; zwierzę napada wówczas i uśmierca słonie domowe i ludzi. W ostatnim czasie słoniowe szaleństwo przypłacił życiem znany niemiecki malarz zwierząt, Fritz Krampe, który spędził w Afryce wiele lat na obserwacji tych olbrzymów, a już w kilka dni po przybyciu do Indii został rozdepatny przez dzikiego samca.

W przeciwieństwie do panującego ogólnie przekonania, słonie chodzą po dżungli niezwykle cicho. Jednego razu późnym wieczorem wracałem ze swym hinduskim przyjacielem po ścieżce wiodącej od rzeki do naszego obozowiska. Jedynym źródłem światła było asamskie niebo pokryte milionami gwiazd. Po obu stronach ścieżki słychać było sapanie nosoroż­ców, gderliwe głosy papug i inne dźwięki nocnej dżungli, budzącej się do życia. Nagle zamajaczyła przed nami sylwetka słonia. Pojawił się nieo­czekiwanie i całkiem cicho, zagradzając nam zupełnie przejście. W świetle latarki elektrycznej zobaczyliśmy potężnego samca, machającego groźnie trąbą i uszami. Zaczęliśmy szybko rwać suchą trawę i zapaliliśmy ją, jednak bez rezultatu. Wtedy opanowała mnie chęć, by mieć fotografię tego osobnika. Przyjaciel świecił latarką, a ja starałem się nastawić ostrość. Kiedy błysnęło jaskrawe światło flesza, słoń - ku naszemu zdziwie­niu — zatrąbił z przerażenia i znikł w dżungli. Zdjęcie jest co prawda nieostre, ale przypomina mi denerwujące chwile tego niezwykłego spotkania z prawdziwym władcą indyjskiej dżungli.

Rozdział trzeci

SŁOŃ ZWIERZĘCIEM TAJEMNICZYM

Z zoologicznego puntku widzenia słonie należą niewątpliwie do najbar­dziej interesujących mieszkańców naszej planety. Są największymi zwie­rzętami lądowymi: samce słonia indyjskiego osiągają wagę do 5000 kg, a afrykańskiego do 7500 kg. Ciężkie ciało niosą słupowate nogi, zakończone szeroką, zrogowaciałą płaszczyzną podeszwy. W rzeczywistości słoń stąpa tylko na czubkach palców, a to, co ludzie uważają za jego kolano, jest właściwie odpowiednikiem naszego stawu skokowego. Czubki palców przednich i tylnych nóg są uzbrojone w pazury mające kształt kopytek. Z kopytnymi słoń nie jest jednak wcale spokrewniony. Wewnątrz nogi, nad zrogowaciałą podeszwą, znajduje się specjalnego rodzaju poduszka z galaretowatej tkanki łącznej, służąca jako amortyzator. Dzięki temu ciężar ciała rozkłada się równomiernie na cały spód stopy, tak że na' 1 cm* przypada — nawet u największych słoni — ciężar zaledwie 600 g. To powoduje, iż na twardszej ziemi słoń niemal nie zostawia śladów. Jeśli nadepnie na nogę człowiekowi, daje się to jakoś wytrzymać właściwie tylko dzięki temu urządzeniu amortyzującemu. W przeciwnym razie ogromny ciężar zwierzęcia zdruzgotałby ludzką kończynę. Nogi słonia tylko pozornie są niezgrabne; pokonuje on z łatwością takie zbocza, po których człowiek musi wspinać się na czworakach.

Dzisiejsze dwa gatunki słoni są już ostatnią pozostałością z grupy ssaków rozpowszechnionej w całym niemal świecie w trzeciorzędzie i wczesnym czwartorzędzie. Fachowo nazywamy tę grupę rzędem trąbow- ców od bardzo charakterystycznego narządu — trąby - powstałego z ■wydłużenia nosa i górnej wargi. Słonie rzeczywiście używają trąby jako nosa: nie tylko przez nią oddychają, ale też węszą. Często obserwowałem dzikie osobniki, jak całkowicie skryte w wysokiej trawie czy trzcinie ■wystawiały z niej trąbę na kształt peryskopu. Koniec trąby wykręcały na

wszystkie strony, by zwietrzyć zbliżające się niebezpieczeństwo. Trąba jest jednak organem o wiele wszechstronniejszym. Słoń wyrywa nią z ziemi całe kępy trawy, często z korzonkami, a potem otrzepuje o przednie nogi, aby w ten sposób strząsnąć ziemię. W czasie marszu przez dżunglę trąba służy do rozgarniania i łamania gałęzi oraz naginania drzewek. Aby się napić, słoń nabiera do niej na raz od pięciu do dziesięciu litrów wody i wstrzykuje ją do pyska. Trąba i sposób jej trzymania może doświadczo­nemu obserwatorowi zdradzić nastrój zwierzęcia. Narząd ten jest silnie umięśniony i gwałtowne uderzenie trąbą bywa śmiertelne tak dla lwa czy tygrysa, jak i dla człowieka. Sam dwa razy doświadczyłem „łagodnego” pogłaskania trąbą. Za pierwszym razem — w zoo — złamałem w locie metalową poręcz. Po raz drugi — w Indiach — słoń udomowiony spowo­dował, że wylądowałem w oddalonych o kilka metrów zaroślach. Dla słoni trąba jest czymś w rodzaju wszechstronnie użytecznej ręki. Cała jest bogato unerwiona, a zwłaszcza jej koniec został zaopatrzony w mnóstwo komórek czuciowych. Słoń potrafi podnieść z ziemi przedmioty nawet tak drobne jak monety. T rąbą bada także starannie grunt, po którym stąpa. Na moczarach Kazirangi obserwowałefh słonie, jak trąbą sprawdzały głębo­kość wody czy bagna, zanim stąpnęły na dane miejsce.

Dalszą typową cechą tych zwierząt są kły, czyli ciosy. W zasadzie są to przekształcone siekacze, a nic kły, jak to sądzi większość ludzi na podstawie ich kształtu. Mają one otwarte korzenie i rosną w ciągu całego życia słonia. Już noworodek ma ciosy mleczne długości jakichś pięciu centymetrów; po roku są one zastępowane przez zęby stałe. Około jednej trzeciej ciosu tkwi w szczęce. Ich potężna konstrukcja, a tym samym duży ciężar, są zapewne jedną z przyczyn, dla których czaszka słonia ma szereg kości przekształconych w porowatą, gąbczastą tkankę kostną, co zmniej­sza wagę całej głowy . Jednak nic wszystkie słonie indyjskie mają ciosy. U samic ciosy są czymś wyjątkowym — Hindusi nazywają takie słonice sak/mi. Ale nawet niektórym samcom ciosy także nie wyrastają. Samce te nazywane są z kolei makhnami i uważane przez Hindusów za bardzo napastliwe. Makhna nie nadają się do pracy w lesie. Do przenoszenia i ładowania kłód wybiera się bowiem samce ze szczególnie potężnymi kłami, gdyż właśnie na nich przenoszone są takie ciężary. W czasie swego pobytu w Asamie kilkakrotnie widziałem słonia z jednym ciosem, tzw. ganesza. B\ I to samiec tak odważny, żc ani krzyk, ani zapalona trawa, ani wystrzał ze strzelby nie potrafiły odwieść go od ataku.

Uzębienie słonia ma jeszcze jedną godną uwagi właściwość. W połówce każdej szczęki dorosły słoń ma po jednym zębie trzonowym, a więc dwa zęby na górze i dwa na dole. Są to potężne zębiska, przypominające rozmiarami i kształtem cegłę. Tylko nowo narodzony słoń ma w każdej połówce po dwa zęby trzonowe. Pierwszy jest wielkości pudełka od zapałek, drugi 1 nieco większy. Przeżuwanie niszczy zęby i młody.słoń traci resztki startego zęba trzonowego po trzech latach żacia, a drugi ząb trzonowy wypada po6-7 latach. Tymczasem wyrasta tuż za nim trzeci ząb. Nowe zęby wyrastają bowiem od tyłu i spychaja stare ku przodowi; jest to więc ruch poziomy. To różni słonic od innych ssaków, u których zęby mleczne wypychane są przez nowe od dołu. Trzeci ząb trzonowy po/oslaje w s/.c/.ęce od | do 13 roku życia zwierzęcia, czwarty - od 6 do 26, piąty - od 16 do 43 i wreszcie szósty zaczyna rosnąć, gdy słoń ma 33 lata. i utrzymuje się mniej więcej do czasu, gdy zwierzę ma lat 50 — 55. Słonie 1 w odróżnieniu od pozostałych ssaków - mają w ciągu życia sześć generacji zębów. Każdy nowy ząb trzonowy jest trochę większy od swego poprzednika. Zęby te są wzmocnione poprzecznymi płytkami ze szkliwa. W przypadku pierwszych zębów liczba ich wynosi tylko cztery, trzecich - osiem, czwartych - dwanaście, piątych - szesnaście, szó­stych 1 dwadzieścia cztery płytki. Po pięćdziesiątce słoń ma już tylko

małą, oszlifowaną resztkę szóstego zęba, a ponieważ dalsze już nic rosną, zaczyna mieć trudności z przeżuwaniem strawy, traci siły i w końcu ginie. Ze względu na ten nie budzący wątpliwości fakt wiemy już dziś z całą pewnością, że podawane kiedyś w podręcznikach zoologii dane o długo­wieczności słoni były przesadne.

Na podstawie czaszek słoni znalezionych w Indii i w Sri Lance ustalono przeciętny wiek słonia na 35 lat. W ogrodach zoologicznych, gdzie słoniom — babciom i dziadkom — możemy podawać zmielone pożywie­nie, najstarszy słoń dożył 65 lat. W Indii oglądałem szereg starych słoni roboczych, z których najstarszy miał 51 lat. Także według danych indyjskich słonie udomowione żyją nie więcej jak 51—60 lat. Fakty te przeczą więc opinii, że słoń może dożyć stu i więcej lat.

I choć nie dotyczy to już słoniowej szczęki, chciałbym przy okazji obalić jeszcze inny, często przytaczany przesąd — bajanie o cmentarzyskach słoni. Tak w Indiach, jak i w Afryce znajdowane są od czasu do czasu szkielety słoni, zwłaszcza przy rekonesansie z samolotu. Są one jednak rozrzucone po całym obszarze. Nigdy doprawdy nie znaleziono większej liczby szkieletów leżących w gromadzie. W warunkach naturalnych potężne kości słoni opierają się znacznie lepiej wpływowi atmosfery czy w'ody niż kości innych zwierząt i dlatego nie ma w tym nic dziwnego, że chyba w przypadku żadnej innej grupy ssaków nie zachowało się tyle szkieletowych pozostałości, co w przypadku trąbowców. Dzięki znalezi­skom kompletnych szkieletów wymarłych gatunków właśnie ten rząd stał się klasycznym przykładem ewolucji żywych organizmów na Ziemi.

Praojczyzną trąbowców była północna Afryka. W trzeciorzędzie, w eocenie, a więc przed około 52 milionami lat, żył w dzisiejszym Egipcie jeden z praprzodków trąbowców i Moeritherium, zwierzę, które kształ­tem i wielkością ciała, a zapewne i sposobem życia przypominało dzisiejszego hipopotama karłowatego. O jego przynależności do trąbow­ców nie decydował wcale wygląd zewnętrzny — nie miało ono ani trąby, ani rzucających się w oczy kłów. Ale budowa czaszki, a w pierwszym rzędzie szczęki, miała cechy typowe dla wszystkich trąbowców. Przede wszystkim druga para siekaczy była wybitnie wydłużona - właśnie z tych zębów u późniejszych form wykształciły się ciosy. W dalszym okresie geologicznym, w oligocenie, a więc przed 35 milionami lat, pojawił się trąbowieco wiele większych rozmiarów —. Palacomastoclon, który osiągał wysokość dwu metrów czterdziestu centymetrów. W porównaniu z Moeritherium miał już wyraźne cechy trąbowców: małą trąbę i drugą parę

górnych i dolnych siekaczy wykształconą w krótkie ciosy. Od niego zaczyna się rozwój bardzo licznej grupy trąbowców, zwanych mastodon- tami.

W odróżnieniu od dzisiejszych słoni mastodonty miały z początku dwie pary siekaczy. Tc z górnej szczęki były potężniejsze. Także liczba pozostałych zębów — trzonowych — była o wiele większa: było ich po pięć-sześć w każdej połówce szczęki. Najprawdopodobniej w oligocenie centrum rozwoju trąbowców przeniosło się do Azji, skąd w miocenie mastodonty rozprzestrzeniły się aż na terytorium Europy, Afryki i Ameryki Północnej, a w ostatniej fazie trzeciorzędu, pliocenie, znalazły się nawet w Ameryce Południowej.

W azjatyckim centrum ewolucji wykształciła się także najdoskonalsza grupa trąbowców — słonie. Już u młodszych grup mastodontów doszło do zaniku dolnych siekaczy. Zwierzęta te miały typową dla słoni sylwetkę, trąbę i długie ciosy. Jednak dopiero u słoni doszło do wytworzenia się

potężnego zęba trzonowego z wysoką koroną w każdej połówce szczęki. Taka szczęka pozwalała słoniom żreć nie tylko miękkie liście i pędy, ale także twardą trawę. Był to poważny krok naprzód w rozwoju, umożliwia­jący tym kolosom osiedlanie się nic tylko w puszczach, ale i na rozległych stepach.

Nie przypadkiem fakt ten zaistniał na początku epoki lodowej, kiedy trawiaste stepy pokrywały dużą część naszej planety. W okresie tym doszło także do wykształcenia się dwu współcześnie żyjących gatunków słoni: słonia indyjskiego i słonia afrykańskiego. Słonie, będące najdoskonalszą formą trąbowców, zastąpiły starsze ewolucyjnie mastodonty, które wymarły na przełomie trzecio- i czwartorzędu. Tylko jeden jedyny gatunek mastodonta - Cuvieronius - zachował się aż do czasów histo­rycznych. W Azji, Europie i Ameryce Północnej doszło do powstania wielu rodzajów i gatunków, z których większość osiągała rozmiary dzisiejszych słoni. Ale wśród wymarłych form zdarzały się także słonie olbrzymy, jak na przykład Archaidoscon imperator żyjący w południo­wych rejonach Ameryki Północnej, który osiągał w kłębie wysokość czterech i pół metra, czyli prawie o metr więcej niż przeciętny słoń afrykański. W całej historii rozwoju słoni dorównał mu wysokością tylko trąbowiec Dinothérium giganlissimum. (Dinothéria tworzyły specyficzną boczną gałąź całej grupy; typowe dla nich były ciosy wyrastające ze szczęki dolnej i skierowane ku dołowi). Jednak, zwłaszcza we wczesnym czwar­torzędzie, żyło też wiele form karłowatych; głównie były to gatunki wyspiarskie. Do krewniaków słonia indyjskiego należały też mamuty, wśród których wyróżniała się forma żyjąca na północy, pokryta sierścią i mająca szczególnie długie kły. Rekordowa długość mamucich kłów wyniosła pięć metrów. Jednak w przeciwieństwie do rozpowszechnionych dzisiaj poglądów, mamuty nic przewyższały wielkością dzisiejszych słoni.

Już z tego krótkiego zarysu bogatej historii rozwoju trąbowców jasno wynika, że dzisiejsze słonie należą do najciekawszych zwierząt naszej Ziemi. Dwa gatunki słoni zachowane do dzisiejszego dnia były jeszcze w czasach historycznych o wiele bardziej rozpowszechnione, obec­nie - zwłaszcza słonic indyjskie — należą do zwierząt, którym grozi zagłada. Jest to tym smutniejsze, że słoń jako zwierzę robocze odegrał tak więlką rolę w dziejach ludności południowo-wschodniej Azji.

Kolejne pokolenia dzikich słoni korzystały podczas swych wędrówek ze stale tych samych ścieżek. Te pradawne jakby wąwozy, twardo udeptane.

stanowi;) u wiciu rejonach jedyną możliwość poruszania się w dżungli. W niektórych przypadkach są tak szerokie, że można po nich przejechać wozem. Ze ścieżek słoni korzystają również inne zwierzęta: nosorożce, bawoły, jelenie i tygrysy. W Asamie i Sri Lance ludzie wybudowali pierwsze szosy na tych właśnie słoniowych ścieżkach.

W powszechnym mniemaniu słonie należą wraz z tapirami i nosoroż­cami do tzw. gruboskórców. Nie są jednak z rodzinami tapirów czy nosorożców w ogóle spokrewnione. Łączenie tych zwierząt w jedną grupę wynikło zapewne z sytuowania ich w ogrodach zoologicznych — z przyczyn technicznych — obok siebie. (Wśród dzisiejszych ssaków pokrewne słoniom są tylko dwie grupy zwierząt: góralki, wielkości mniej więcej królika, i dość niezwykłe wodne ssaki, zwane syrenami). Zważy­wszy rozmiary słonia, nic można uznać jego skóry za specjalnie grubą, jak to ludzie na ogól sądzą. Jej grubość waha się od 2 do 3 cm. Nie jest to więc żaden pancerz, a przeciwnie — narząd bardzo wrażliwy.

Słoń poświęca swej skórze wiele uwagi. Na wolności nie tylko regularnie się kąpie, ale jeszcze obsypuje piaskiem i ociera o pnie drzew lub mniejsze skały. U słoni udomowionych brak takiej pielęgnacji doprowadzić może do poważnych stanów zapalnych skóry lub grzybic, nierzadko kończących się śmiercią zwierzęcia. Dlatego hinduscy mahauci dokładnie kąpią swoje zwierzęta dwa razy dziennie, resztki starego naskórka usuwają starannie łupinami orzechów kokosowych, a na koniec czyszczą do białego kły piaskiem. W czasie tych zabiegów zwracają uwagę na każde załamanie skóry, tak jak to czynią mamy ze swymi niemowlętami. Dorosłe słonie mają skórę niemal zupełnie nagą, tylko ogon wieńczy kępka czarnych włosów, a powieki mają rzęsy. Skóra młodych osobników pokryta jest rzadkimi, brązowymi włosami, które czasami pozostają na głowie zwie­rzęcia do wieku dorosłego.

Skóra słonia wyposażona jest w mnóstwo gruczołów potowych i łojowych. Między okiem a uchom znajduje się osobliwy gruczoł, zwany skroniowym, z którego od czasu do czasu — zwłaszcza u samców — wy­cieka brązowa, tłusta wydzielina i spływa po policzku. W okresie największej aktywności tego gruczołu samce znajdują się w szczególnym stanic, zwanym przez Hindusów musthem. Są wówczas bardzo podnie­cone i napadają na inne osobniki. Słonie w niewoli atakują wtedy często swoich opiekunów — dochodzi do poważnych zranień, a nawet śmierci. Dlatego i hinduscy mahauci, i opiekunowie słoni w ogrodach zoologicz­nych bacznie obserwują działanie wspomnianego gruczołu. Jego rola nie

jest dotąd całkowicie wyjaśniona. Widocznie ma on pewne znaczenie w życiu społecznym słoni, ponieważ przy spotkaniach zwierzęta zawsze starannie obwąchują jego wylot. Służy on również do znakowania rewiru danego stada — słonie mianowicie często wycierają wydzielinę o drzewa i termitiery. Oznakowane miejsca mają tak silną woń, że będąc w dżungli, często obracałem się nieufnie, podejrzewając, że gdzieś w pobliżu znajduje się dziki słoń. Liczni autorzy uważają musth za przejaw rui. Wiemy jednak, że samce parzą się skutecznie nie tylko w tym okresie. W Indii, gdzie do pracy używane są głównie samce, są one na czas musthu przywiązywane mocno przez mahautów i niemal w ogóle nic dostają jeść. Po trzech do siedmiu dniach musth mija i słoń może znów pracować.

Z masywnością ciała słonia łączy się ilość spożywanego przez niego pokarmu. Trzykrotnie uczestniczyłem w sekcji tego zwierzęcia i już sam widok jego ogromnych narządów trawiennych był imponujący. Żołądek ma długość 100—140 cm, średnicę 50 cm i ciężar 35 — 40 kg. Słoń potrafi wypić na raz do stu litrów wody, natomiast maksymalna waga zieleniny zjedzonej w ciągu dnia dochodzi do ponad 300 kg. W niewoli, gdzie strawę słonia uzupełnia się pokarmem bardziej kalorycznym, dzienna dawka karmy wynosi 100 kg paszy zielonej lub 50 kg siana i 30 kg tak pożywnego jadła, jakim jest marchew, buraki czy owoce. Długość jelit słonia dochodzi do 18 m, z czego na jelito cienkie przypada 12 m, a na grube — 6 m. Średnica jelita cienkiego wynosi od trzynastu do dwudziestu centymetrów. Najpotężniejsze jest jelito ślepe, którego długość wynosi 100, a średnica dochodzi do 180 cm. Wątroba waży od 50 do 65 kg.

Słonie są dosłownie niewolnikami własnego trawienia. Mimo imponu­jących rozmiarów narządów trawienia, jadło przyswajane jest w około 40 — 44%, tak więc ponad połowa strawy opuszcza ciało bez korzyści dla organizmu (natomiast na przykład zwierzęta przeżuwające potrafią wykorzystać ponad 60% przyswajalnych składników karmy). Dla słonia oznacza to, że musi na spożywanie pokarmu poświęcać od 18 do 20 godzin dziennie. Nieustanny głód nie pozwala mu na dłuższy sen — dorosłe osobniki śpią zaledwie dwie —cztery godziny na dobę. Tylko młode, dopóki ssą mleko matki, śpią o wiele dłużej. Stare słonie nawet nie kładą się do snu; śpią w piętnasto-, dwudziestominutowych interwałach. Potem się budzą, wietrzą i zaczynają żerować.

Trawieniu towarzyszą silne efekty dźwiękowe. W' potężnych trzewiach dosłownie aż grzmi, a ich ruchy przenoszą się na cale ciało. Gdy siedzi się na grzbiecie słonia, to każde zaburczenie w jego wntętrznościach powo-

duje zahuśtanie jeźdźcem. Przeklinałem to burzliwe trawienie, zwłaszcza podczas fotografowania. W momencie, kiedy już zwalniałem migawkę» łudząc się, że otrzymam piękne zdjęcie nosorożca, bawołu czy tygrysa, słoniowi zaczynało grzmieć w brzuchu i na zdjęciu widać potem było albo samo niebo, albo połowę fotografowanego zwierzęcia, albo znów samą tylko trawę. Kiedy raz wychyliłem się z siodła, by zrobić zdjęcie atakującej słonia, rozgniewanej samicy nosorożca, ruch trzewi mego wierzchowca o- mało nie zrzucił mnie na ziemię, tuż przed pochylonym łbem szarżującego- napastnika.

Z ogromną ilością zjadanych pokarmów wiąże się wielka ilość ekskre­mentów. Dorosły słoń wytwarza na dobę od 140 do 180 kg kału wydalanego w postaci około 100 kulistych kawałków, każdy o wadze 1 — 2 kg. Produkcja moczu wydalanego w dawkach po mniej więcej 5 — 6 1 wynosi około 501 na dobę. Oprócz tego przez oddychanie i pocenie się słoń traci w ciągu doby dalsze 221 wody. Przemiana materii w pełni odpowiada jego ogromnym rozmiarom. Stojący, uwiązany słoń wytwarza przy temperaturze 20°C 65 do 70 tysięcy kalorii na dobę, co równa się produkcji. 30 dorosłych ludzi albo wydajności etażowego centralnego ogrzewania.

Z przyjmowaniem pokarmu łączy się jego spalanie. Niezbędny do tego- procesu tlen dostarczany jest poprzez oddychanie. Prawdopodobnie ze względu na długą drogę powietrza przez trąbę do płuc, same płuca — od­miennie niż to jest u innych ssaków - są przyrośnięte za pomocą tkanki, łącznej do ścian klatki piersiowej i do przepony. Między opłucną, okrywającą płuca, a opłucną wyściełającą wnętrze jamy piersiowej nie istnieje szczelina - obie warstwy są zrośnięte. Jednak, mimo że ten całkiem normalny fakt znany jest anatomom już od bardzo dawna,, patologowie robiący sekcje słoni uznają go na ogół za wynik zapalenia płuc i opłucnej. Płuca słonia zmniejszają i zwiększają objętość wyłącznie dzięki ruchom klatki piersiowej. Jest to dogodne dla potężnego ciała zwierzęciaT ale tylko wtedy, gdy ono stoi. W trakcie leżenia oddychanie wymaga od dorosłego słonia sporego wysiłku; wyjaśnia to niechęć starych słoni do odpoczynku w pozycji na boku. Jeśli słoń wciśnie się pomiędzy dwa twarde obiekty, na przykład gdy wpadnie do rowu, wówczas dusi się bardzo szybko.

Ze specyficzną budową płuc słonia wiąże się także inna jego szczególna właściwość, a mianowicie tętno u zwierzęcia stojącego jest niższe (prze­ciętnie 34 uderzenia na minutę) niż u zwierzęcia leżącego (46 — 50). Fakt ten potwierdza opinię, iż oddychanie na leżąco wymaga od słonia dużo

więcej trudu. Słoń oddycha nie tylko trąbą; około 30% powietrza wciąga paszczą.

Pobierany tlen rozprowadzany jest przez krew. Z powodu dużych rozmiarów ciała serce słonia również musi być wielkie; jego średnica wynosi od 35 do 50 cm, a ciężar od 15 do 18 kg. Także tętnice i żyły mają niemałe rozmiary. I tak na przykład światło aorty wychodzącej z serca waha się pomiędzy 12 a 18 cm.

Przeciętna temperatura ciała słonia wynosi 36 °C. Regulacja jej nie jest jednak doskonała. Słonie daleko lepiej znoszą chłód niż nadmierny upał. Zwierzęta znajdujące się na wolności spędzają najbardziej upalne godziny dnia w cieniu drzew w pobliżu wody. U tych słoni roboczych, które nie mają możliwości południowego odpoczynku, bardzo często dochodzi nawet do śmierci z przegrzania organizmu. Dlatego niemal wszędzie w południowo-wschodniej Azji ustalono dla słoni przepisową południową przerwę w pracy od wpół do jedenastej do wpół do czwartej. Jeśli mimo to

słoń musi pracować, mahaut przykrywa mu głowę. Gdy przywiązany słoń znajdzie się w słońcu, wówczas instynktownie sam zarzuca sobie na głowę części roślin.

Natomiast wiadomo, że w Himalajach słonie dochodzą w lecie aż do pół śniegowych, a więc zdecydowanie wyżej, niż ze swymi słoniami dotarł Hannibal przy przekraczaniu Alp. Także w Afryce słonie wchodzą na wysokość aż 3 — 4000 m. Można więc stwierdzić, że słonie znoszą niskie temperatury o wiele lepiej niż wysokie. Słonie Hannibala nie cierpiały i powodu chłodu, jak to sądzą historycy, pewno o wiele bardziej doskwie­rały im małe przydziały pożywienia. Sam byłem bardzo zdziwiony, gdy w Asamie widziałem dzikie słonie kąpiące się z własnej inicjatywy w górskich potokach, w których temperatura wody wynosiła niecałe 8”C. W zimie poranki w Indiach są chłodne, temperatura opada do 5 — 7°C, słoniom to jednak w ogóle nie doskwiera. Te obserwacje zmusiły mnie do rewizji poglądu, iż są to zwierzęta czysto tropikalne i teraz nasze słonie w zoo wypuszczamy na odkryty wybieg także w mróz i w śnieg.

Ciekawe jest rozmnażanie się słoni. Oba gatunki żyjących trąbowców dzierżą wśród wszystkich ssaków prymat w długości ciąży. Ponieważ ta właśnie kwestia szczególnie ludzi interesuje, zaraz na wstępie zdradzę, że w przypadku noworodka płci żeńskiej ciąża trwa od 17 miesięcy i 17 dni do 22 miesięcy i 8 dni: gdy ma się urodzić słonik, okres ciąży wynosi od 20 miesięcy i 11 dni do 23 miesięcy i 7 dni. Te informacje wywołują u mnie rodzaj uczulenia. Ileż to razy musiałem odpowiadać na podobne pytania! To by się jednak dało jeszcze znieść, lecz gorzej, że rozmnażanie słoni jest często przedmiotem rozważań mężczyzn, którzy po wypiciu ..słoniowej” dawki piwa czy innego narodowego napoju rozprawiają o tym w późnych godzinach nocnych. Przeważnie dzwonią wówczas do mnie do mieszkania i piwiarni czy gospody tuż przed zamknięciem lokalu i proszą o rozstrzygnięcie zakładu na temat długości ciąży u słonicy. Nic więc dziwnego, że na każde wyrwanie ze snu reaguję najczęściej rozespanym mamrotaniem: „Od 20 do 22 miesięcy”.

Rozmnażanie słoni ma jeszcze inną ciekawą właściwość. Samce należą mianowicie do nielicznych wśród ssaków wyjątków, u których gruczoły płciowe - jądra — pozostają przez całe życie w jamie brzusznej, a nie zstępują do worka mosznowego. Na tę specyficzną cechę słonia afrykań­skiego pierwszy zwrócił uwagę Arystoteles. Dojrzałość płciową słonie osiągają w wieku 10—13 lat. Samice przechodzą ruję kilka razy w roku i pozwalają wówczas samcom przybliżyć się do siebie. Najpierw partnerzy

Mi

dotykają się trąbami i wzajemnie wsadzają je sobie do paszcz. Po tym czułym wstępie zaczyna się druga faza, nieco drastyczniejsza, przynaj­mniej z naszego ludzkiego punktu widzenia. Samiec poszturchuje zad samicy głową i kłami, często z taką siłą, że na jej udach pojawiają się krwawe wybroczyny. Słonica stara się początkowo uciec, ale potem zawsze się zatrzymuje i znów rozpoczynają się łagodne pieszczoty trąbą. Ta kombinacja głaskania i gonitw może trwać nawet parę godzin. Wreszcie samica przestaje uciekać i dochodzi do właściwego krycia. Samiec staje na tylnych nogach, przednimi zaś opiera się o samicę i w pozycji, którą moglibyśmy przyrównać do siedzenia w kucki, wprowadza swój długi, esowaty organ kopulacyjny (ważący około 27 kg) do otworu płciowego samicy. Kopulacja trwa niecałe dwie minuty i może w odstępach 10 — 20 minut powtarzać się kilkakrotnie.

Przed porodem samica wyszukuje ustronne, zacienione miejsce, które najpierw obrotowymi ruchami całego ciała oczyszcza z gałęzi i kamieni. Poród odbywa się często przy aktywnej asyście innych samic i młodych osobników, które otaczają rodzącą i uspokajająco dotykają ją trąbami. Samica rodzi na stojąco, a noworodek wydostaje się z dróg rodnych zazwyczaj głową do przodu. Po porodzie samica obraca się głową ku swemu dziecku, ostrożnie dotyka je trąbą oraz przednimi nogami i oczyszcza w ten sposób z błon płodowych.

Młode, które ma 90—100 cm wysokości i waży około 100 kg, zaraz po porodzie stara się wstać. Matka pomaga mu trąbą wraz z innymi słonicami i już po 15—20 minutach młode samo stoi i z powodzeniem utrzymuje równowagę. Po trzech kwadransach od momentu porodu z macicy wydalane jest łożysko. Słonica — w odróżnieniu od innych ssaków — nie zżera łożyska, lecz zagrzebuje je w ziemi i zadeptuje. Ponieważ słoniątko łatwo mogłoby się stać łupem jakiegoś drapieżnika, na przykład tygrysa, słonica już wkrótce po jego narodzinach stara się oddalić od miejsca porodu. Podpiera młode trąbą i przy pomocy innych słoni dokonuje transportu. Słoniątko pije niejak dorosły osobnik trąbą, ale pyskiem; trąbę podnosi wówczas do góry. Zresztą z tej słoniowej ,,ręki” małe jest w stanie skorzystać dopiero w wieku trzech-czterech miesięcy. Gruczoły mleczne znajdują się pomiędzy przednimi nogami samicy; ssące młode stoi pod jej brzuchem, zapewne także ze względu na bezpieczeństwo. Słonice są bardzo czułymi matkami. Zaobserwowano, że żyjące na łonie natury słonice ułatwiały młodym ssanie, ustawiając je na wzniesieniu tak, aby mogły bez trudu dosięgnąć sutek pyszczkiem.

Młode słonie są niezmiernie żywe. Ciekawi je każdy nowy przedmiot, z zainteresowaniem przybliżają się do nosorożców, bawołów, jeleni, starają się obwąchiwać jaszczurki, myszy i inne drobne zwierzęta. Podczas takich rekonesansów słoniątko często się może zabłąkać z dała od matki, a niekiedy także wpaść do dołu czy zaplątać między korzeniami. Znam przypadek, że ciekawość przywiodła młodego słonia, śledzącego domo­wego kota, aż do wioski tubylców. Gdy wystraszony kwik małego przywabił zagniewaną matkę z innymi słonicami-ciotkami, wioska wyglą­dała jak po nalocie.

Widocznie dlatego u słoni powstało coś na podobieństwo naszego przedszkola. Wszystkie słoniątka zganiane są przez samice w jedną specjalną grupę, która podczas marszu trzymana jest pośrodku stada. Na żerowisku, gdy samice się pasą, zawsze przynajmniej jedna z nich pilnuje całej młodzieży. Jednak opisane wyżej zdarzenie świadczy, że czasami nie jest to opieka skuteczna.

Samica karmi młode przez dwa, czasem trzy lata. Wypija ono za jednym razem niewielką ilość mleka i dlatego karmienie często się powtarza. W Indiach kosztowałem mleka słonicy; jest o wiele rzadsze niż krowie, a smakiem przypomina mleczko kokosowe. Zawiera bodajże cztery razy więcej witaminy C niż mleko krowie. Rzadko kiedy udaje się za pomocą mleka krowiego utrzymać przy życiu opuszczone słoniątko. Dlatego w Birmie osierocone młode słoniki były z powodzeniem karmione przez kobiety ich własnym mlekiem. Według miejscowych obyczajów było dla kobiety najwyższym zaszczytem zostać wybraną na mamkę słonia. Jeszcze podczas karmienia mlekiem młode zaczyna przyjmować także pokarm stały; dzieje się tak nawet wkrótce po urodzeniu. Ponieważ jednak jego trąba jest jeszcze słaba, matka podaje dziecku przeżuty już pokarm prosto do pyska. Młodym jest nawet wolno podkradać rozdrobnione już jadło z paszcz innych dorosłych członków stada.

Ustęp o rozmnażaniu się słoni chciałbym zakończyć paroma liczbami. Mówiłem już, że słonice dojrzewają płciowo w wieku 10 — 13 lat. W związku z długim okresem ciąży, długotrwałą opieką nad potomstwem i stosunkowo krótkim życiem słonia na wolności (35 lat), słonica w ciągu całego swego życia rodzi zaledwie siedmioro —ośmioro dzieci. Według statystyk dotyczących słoni żyjących na wolności, pełnoletności dożywa około połowy osobników, a więc czworo z potomstwa jednej słonicy. Przyjmując, że połowę z nich stanowią samce, a połowę samice, okazuje się, iż umierając jedna samica pozostawia po sobie dwie następczynie. Ta

niska rozrodczość słoni tłumaczy fakt, iż trzeba dziesięcioleci, by w sprzyjających warunkach doszło do wyrównania populacji zniszczonej polowaniami. Ze względu na to, że w pierwotnej ojczyźnie tych zwierząt sprzyjające warunki są coraz rzadsze, a co więcej, dla stad wyznacza się coraz to mniejsze rezerwaty, przyszłość tego interesującego gatunku nie przedstawia się różowo.

Nazywając słonia w tytule tego rozdziału zwierzęciem tajemniczym, otoczonym licznymi przesądami, ani trochę nie przesadziłem. Pomimo całego postępu wiedzy jest to zwierzę wciąż jeszcze bardzo mało zbadane, choć przecież przede wszystkim dokładna znajomość jego zachowania mogłaby zmniejszyć ryzyko związane z hodowlą tego największego ssaka lądowego.

Pisząc o skórze słonia starałem się obalić jedno z licznych, błędnych twierdzeń, określających słonia jako zwierzę o grubej skórze. Skóra słonia nie jest bynajmniej martwym pancerzem, ale przeciwnie — stanowi organ niezmiernie czuły. Od strony psychologicznej słoniom można wiele przypisać, tylko nie „gruboskórność”. Są to — podobnie jak konie — zwierzęta bardzo płochliwe, które może wprawić w stan maksy­malnego niepokoju nawet szelest papieru czy też inny, całkiem drobny bodziec. Utrzymuje się z uporem także przesąd — szerzony głównie przez treserów cyrkowych — że słoń boi się myszy. Jego lęk ma wynikać ze strachu, aby mysz nie wlazła mu do trąby. Słoń rzeczywiście może się wystraszyć, ale co najwyżej chrobotania myszy siedzącej na przykład w koszu na śmieci. Gdy przez ciekawość podtykałem naszym zwierzętom mysz pod trąbę albo nawet ją na niej kładłem, słoń w ogóle się tym nie przejmował. Zresztą dzięki sile wydechu byłoby dla niego fraszką mysz wydmuchnąć.

Wielkie spory wiodą specjaliści i niespecjaliści na temat inteligencji słoni, głównie ich pamięci. Rzeczywiście, ze wszystkich ssaków lądowych słoń ma największy mózg: waży on 4 — 5 kg, a jego pojemność wynosi 6600 cm3. Są to jednak dane absolutne; w stosunku do wielkości i ciężaru ciała słoń nie może w tym względzie konkurować z małpami, nie mówiąc już o człowieku.

Ze zmysłów słonia najdoskonalszy jest niewątpliwie węch. Słoń potrafi zwietrzyć człowieka, swego jedynego nieprzyjaciela, na wielką odległość. Spotkaniu dwu osobników towarzyszy zawsze dokładna kontrola węcho­wa, przede wszystkim gruczołu skroniowego, głowy i genitaliów. Zapewne po zapachu poznają się poszczególni członkowie danego stada. Podobnej

kontroli klonie poddają również ludzi; często człowiek o nieznanym lub nieprzyjemnym dla słonia zapachu bywa napadnięty.

Słonie mają wspaniale rozw inięty słuch. Mówiliśmy już o tym, że słoń doskonale uczy się rozpoznawać poszczególne ustne komendy. Badając pamięć słoni, specjalisci stosowali głownie sygnały dźwiękowe. Słoniom dawano za zadanie odróżnienie szesciu tonów, przy których dostawały jakiś smakołyk, od tonów (tylko nieznacznie różniących się od wymienio­nych poprzednio), którym nie towarzyszyła nagroda. Tony te słonie rozpoznawały bezbłędnie, obojętnie, czy wydawały je skrzypce, pianino, ksylofon czy organy. O wybitnej pamięci tych zwierząt świadczy też fakt, ze po przerwaniu prób na okres 1g tygodni bez wahania rozpoznawały 11 i 12 tonów , a po połtora roku pamiętały jeszcze 9 tonów. Wydawane przez słonie dźwięki są bardzo charakterystyczne: zarówno przenikliwe trąbie­nie - objaw strachu, gardłowe pomrukiwanie, czyli przyjazny głos jed­nostki w stadzie, kwiczące trąbienie, wyrażające radość z zabawy, czy też przeciwnie - głębokie, gardłowe trąbienie, które świadczy o gniewie zwierzęcia.

Wzrok słoni przystosował się do poruszania się w dżungli — jest mianowicie zdecydowanie ostrzejszy o szarówce niż w jasnym świetle. Stwierdzono doświadczalnie, że ostrość widzenia stosunkowo małych oc/u słonia jest równie dobra jak oczu końskich. Eksperymenty te pozwoliły również zauważyć, że słoń nie tylko może na długo zapamiętać określony obrazek, ale że nawet potrafi tworzyć pewne pojęcia abstrak­cyjne. Na przykład pewien słoń miał za zadanie odróżnić krzyżyk od kółka. Po otwarciu skrzynki oznaczonej krzyżykiem oczekiwała go nagroda w postaci banana lub cukru. Po krótkim czasie słoń ten z łatwością rozpoznawał krzyżyki o dowolnej wielkości i w dowolnym położeniu. Jego mózg był więc w stanie pojąć istotę krzyżyka, że są to mianowicie dwie przecinające się linie.

Słoń ma rozwinięte także i inne zmysły, takie jak dotyk i smak. W związku ze smakiem przypomina mi się nasza desperacja, kiedy to chcieliśmy oszołomić ranne zwierzę za pomocą małych tabletek barbitu­ranów, które wydawały nam się niemal zupełnie pozbawione smaku. Zużytkowaliśmy kilka kilogramów gruszek i bananów, które bardzo pracowicie nadzialiśmy tabletkami. Słoń co prawda z wielkim apetytem zjadał owoce, ale jednocześnie, maksymalnie skoncentrowany, wypluwał wszystkie trzymilimetrowe tabletki. Dziś podanie słoniowi narkozy jest dzięki specjalnym pistoletom sprawą bardzo prostą.

Ciekawostek o słoniach można by przytoczyć jeszcze wiele. Są to zwierzęta towarzyskie, żyjące w stadach na ogół pod przewodem starej samicy. Razem z delfinami stanowią jedyną grupę zwierząt, które pomagają rannym towarzyszom. Zaobserwowano, jak słonie podpierały swego ciężko postrzelonego towarzysza i starały się go wyprowadzić w bezpieczne miejsce. Jednocześnie chciałbym znowu podkreślić, że o wielu sprawach związanych z tym tak niezwykle popularnym zwierzęciem wiemy bardzo niewiele. Jego jedynym wrogiem jest człowiek i tylko od człowieka zależy, czy to zwierzę, które odegrało w ludzkiej historii i kulturze tak ważną rolę, nie zniknie na dobre z naszej planety.

Rożdział czwarty

DOLINA TAŃCZĄCYCH RYB

Środkiem Parku Narodowego Kaziranga przepływa rzeka Diflu, dopływ wodnego olbrzyma Indii — Brahmaputry. Diflu tworzy liczne meandry, zasila w wodę jeziora, a jej brzegi obramowuje gęsta puszcza tropikalna. Jak długie, osobliwe języki wrzynają się w nią rozległe, piaszczyste łachy, które mogą być dosłownie podręcznikiem zoologii, ponieważ zdradzają wiele z tajemnic życia mieszkańców dżungli skrytych poza tym w jej gąszczu. Piasek jest zryty ogromnymi kraterami po stopach słoni, przychodzących tuco wieczór do wodopoju i kąpieli. Wielkie, jakby postrzępione ślady pozostawiają nosorożce. Ale na miałkim piasku odciskają się również doskonale miękkie łapy tygrysów i lampartów, a oprócz tego zdobią go, jak pełne ornamentów rysunki, ślady różnych ptaków, wydr i innych zwierząt.

Na piaszczystych łachach wygrzewają się dziesiątki wodnych żółwi, klóre przypływają, by składać tu jajá. Jednak wiele ich gniazd pada łupem wydr - liczne resztki skorup świadczą, że żółwie jaja należą do ich ulubionych przysmaków.

Wodną wędrówkę starym, rozchybotanym czółnem rybackim wzdłuż leniwego prądu mętnej, bagnistej rzeki zaliczam do swych najpiękniej­szych przeżyć w Kazi randze. Moja jednostka pływająca była czółnem tylko I nazwy - właściwie był to niekompletny kadłub łodzi wydrążonej z jednego kawałka pnia, nie mający przedniej części i tak spróchniały oraz nasiąkły wodą, że kiedy do niego wsiadałem, brzegi wystawały zaledwie 5 cm nad powierzchnię wody. Łódkę tę, prawdę mówiąc, dostałem w darze. Leżała na brzegu rzeki w pewnej wiosce rybackiej. Nie zamierzałem najmować porządnego czółna z załogą rybaków, bo ich nieustanna gadanina uniemożliwiałaby mi obserwację zwierząt — miałem już w tym względzie pewne doświadczenie. Na środku rzeki rybacy czuli się całkowicie bezpieczni i każdego nosorożca czy słonia witali gromkimi

okrzykami. Dlatego też zdecydowałem się raczej na te resztki czółna, podarowane mi przez rybaków wraz z kawałkiem bambusowej żerdzi. Z początku ofiarodawcy liczyli na niezłą zabawę - czekali, że się będę topił. Wkrótce jednak prąd uniósł mnie poza ich pole widzenia, za zakole rzeki. Łódkę mogłem pozostawić gdziekolwiek bez obawy, że do następnego dnia ktoś ją sobie przywłaszczy.

Jedyną przeszkodą w moich wędrówkach wodnych były wysepki hiacyntów wodnych 1Eichornia crassipes). Roślina ta została zawleczona do Indii z Ameryki Południowej. Piękne, bladofiołkowe kwiaty utrzymują się na wodzie dzięki napęcżniałym ogonkom mięsistych liści, stanowią­cych jakby pływające pęcherze. Miejscami hiacynty wodne mnożą się na powierzchni rzek tak bardzo, że tarasują drogę nawet dużym łodziom. W. tej sytuacji właśnie brak przedniej części mego.czółna okazał się cudowną zaletą. Czółno działało jak łyżka nabierająca wyrzucane następnie przeze mnie hiacynty.

Chyba najbardziej czaroWnym miejscem wzdłuż całego biegu Difiu jest obszar nazwany przez miejscową ludność doliną tańczących ryb. Rzeka, która przedtem tworzyła szerokie koryto z rozległymi, piaszczystymi ławicami, fu wpływa pomiędzy wysokie, strome brzegi, obramowane najpiękniejszymi drzewami rosnącymi w dżungli indyjskiej. Prąd jest tu nieco mniej leniwy, zwiększa,.się też głębokość rzeki: 1 właśnie w tym pełnym uroku zakolu, zwłaszcza rano i wieczorem, wyskakują z mętnej wody dziesiątki ryb, często ponad metrowej długości. Najbardziej rzuca się w oczy ryba szczególnie ceniona przez smakoszy, zwana w .kuchni indyjskiej czitalem. Czital należy do ciekawej grupy ryb słodkowodnych, zwanych brzeszczotkowatymi (Nolopteridae), a jego naukowa nazwa brzmi Nólopierus chitala. Ma wydłużone ciało, a po brzusznej jego stronie jakby wypustkę ze zrośniętych płetw odbytowej i ogonowej. Rytmiczne falowanie tej właśnie długiej płetwy pozwala mu poruszać się jednakowo szybko tak do przodu, jak i do tyłu.|Wielka, uzbrojona w małe ząbki paszcza kończy się „nosem” z wyraźnymi wąsami dotykowymi. Czitale, którym już wcześniej dobrze przyjrzałem się' u rybaków, obserwowałem teraz przy pobieraniu powietrza. W ciepłych, bagnistych wodach Indji nie ma dostatecznie dużo tlenu i dlatego u wielu gatunków ryb wykształciło się dodatkowe urządzenie oddechowe. W przypadku czitala rolę lego narządu przejął pęcherz pławny.

Czital dochodzi do 80 cm długości. Jest godny.u wagi również dlatego, że samiec pilnuje ikry przylepionej do konarów drzew zatopioffych w

wodzie, a także ochrania wylęgłe młode. Oprócz czitala żyją tu również dziesiątki innych gatunków ryb, z których największe to brzana indyjska (Barbus ter), osiągająca 2,5 m długości. Brzana indyjska jest w ogóle największą rybą wśród karpiowatych — łuski pokrywające jej ciało mają wielkość ludzkiej dłoni.

Dolina tańczących ryb stała się moim ulubionym stanowiskiem obse­rwacyjnym. Tutaj każdego wieczoru, przy na poły rozpadniętym drzewie zakotwiczałem swoje czółno i przypatrywałem się toczącemu się dokoła życiu. Szczególną moją uwagę przyciągały wodne żółwie — kaczugi indyjskie (Kac linga tecta), z wysokim pancerzem grzbietowym ozdobio­nym czerwonym pasem. Żółwie starały się wykorzystać ciepło ostatnich promieni słonecznych i wyłaziły wciąż znowu i znowu na gałęzie drzewa i na czółno, aby przy najlżejszym nawet moim ruchu ponownie, głową w dół, rzucić się do wody.

Uschnięta gałąź była ulubionym stanowiskiem pięknego czarno-białego zimorodka srokatego (Ceryle melis), który od czasu do czasu wznosił się nad rzekę, trzepotał w miejscu jak nasza pustułka, a potem — głową w dół szybował ku wodzie, by wynurzyć się z niej po chwili, ale zazwyczaj be? rybki w dziobie. Chyba zaledwie co dziesiąty lot kończył się sukcesem. Wówczas przylatywał z powrotem na gałąź, połykał rybkę, na kilka minut przymykał z błogości oczy, a później udawał się na nowe łowy.

Po fioletowicjącym niebie powoli i majestatycznie ciągnęły ku swej kolonii pelikany. Wraz z zachodem słońca w dżungli budziło się nowe życie. Od czasu do czasu słychać było sapanie nosorożca, któremu towarzyszyło rytmiczne i bardzo melodyjne pogwizdywanie żywiącego się owocami gołębia (Treron plwcnicoplera) oraz rejwach setek papużek obrożnych. Raz, niedaleką łachę piaskową, zasłoniętą przed moimi

oczyma trawą porastającą pobliskie grzęzawisko, odwiedził tygrys — pu­szczą niosło się jego poniekąd melancholijne „a — uuuh. a — uuuh”, które napinało każdy nerw w człowieku, nie tyle nawet ze strachu, co na myśl o majestacie i wielkiej rzadkości tego przepięknego drapieżnika. Niełatwo jest opisać piękno wieczornej dżungli indyjskiej, które człowiek chłonie wszystkimi zmysłami.

Nigdy jednak nie przyzwyczaiłem się do często słyszanego głosu, który zawsze nieodmiennie wyrywał mnie z najpiękniejszych marzeń i przenosił nie tyle w rzeczywistość, ile raczej w bardzo prozaiczny pejzaż kurzej fermy. Mianowicie pod wieczór gromadzą się bardzo licznie skrzydlaci mieszkańcy dżungli — kury bankiwa (Gallus gallus). Zajęciu temu towa­rzyszy regularnie wystraszone gdakanie kokoszek i pianie kogutów. Głosy te są absolutnie nie do odróżnienia od głosów kur domowych; zresztą kur bankiwa jest ich dzikim przodkiem. Te kury dżunglowe — jak nazywają je Hindusi — są bezspornie pięknymi ptakami. Z kur domowych najbardziej do nich podobna jest rasa kuropatwiana włoska. Kogut bankiwa ma przepiękny, czerwony grzebień, pomarańczowoczerwoną szyję i wspania­łe, lśniące zielono pióra w ogonie. Kiedy te płochliwe ptaki zobaczyłem grzebiące w ziemi, kąpiące się w piasku, latające, wodzące kurczęta, przypomniałem sobie kury domowe zamknięte przez całe życie w kurnikach wielkich zakładów drobiarskich, bez słońca, bez możliwości grzebania w piachu, w ogóle bez możliwości zachowywania się zgodnie z odziedziczonym instynktem — i nagle zrobiło mi się potomków tego dzikiego ptaka z rodziny bażantów naprawdę żal.

Kiedy starałem się zrozumieć, dlaczego właśnie tu i o takich właśnie porach ryby wyskakują z wody, naraz tuż obok łódki usłyszałem syczący wydech. Najpierw pojawił się opływowy, czarny przedmiot, który wystrzelił w powietrze obłoczkiem pary: był to wydech suzu. zwanego też delfinem gangesowym (Platanista gangetica). Spotkanie ze zwierzęciem tak bajecznym, jakim jest przedstawiciel jednego z czterech rodzajów delfinów słodkowodnych, wywołuje zawsze w każdym zoologu ogromną radość i prawdziwy entuzjazm. Suzu żyje w Gangesie, Indusie i Brahma- putrze. Inny azjatycki delfin słodkowodny - delfin chiński (Lipotes vexillifer) — zamieszkuje chińskie jezioro Tung-ting. Południowoamery­kański delfin inia (Inia geoffrensis) pojawia się w Amazonce, a delfin mały |Stenodclphis blainvillei) — przy ujściu La Platy.

Po wypłynięciu pierwszego delfina chyba wręcz przestałem oddychać^ ale nagle zaczęły się pojawiać dalsze grzbiety, dalsze wydmuchnięte

obłoczki, i wtedy pojąłem, że dolina tańczących ryb jest niewątpliwie żerowiskiem tych godnych uwagi ssaków. Od czasu do czasu któryś z delfinów wyskakiwał nad wodę, a zaraz za nim drugi. Dopiero wówczas odważyłem się poruszyć. Uderzeniem dłonią o wodę udałem plusk padającego na powierzchnię rzeki rybiego ciała. Upłynęły chyba zaledwie dwie czy trzy sekudny, a już tuż przy czółnie znalazły się ciemne ciała delfinów, z wody zaś usłyszałem wyraźnie ich skrzypliwy głos. Na powierzchni pojawiła się głowa o smukłym, wydłużonym pysku, odróż­niającym delfiny słodkowodne od ich morskich krewniaków. Później zacząłem zwierzęta „trapić” rzucaniem kaczek. Gdzie tylko padał kamyk, tam zaraz pojawiał się czarny grzbiet. Delfiny radowała zabawa ze mną. Sześć czy siedem osobników coraz ciaśniej otaczało moją łódkę i starało się za pomocą sygnałów głosowych zlokalizować sprawcę niecodziennej rozrywki. Delfin gangesowy jest bowiem, niemal zupełnie ślepy; jego oczy - skarłowacialc aż do wielkości grochu — utraciły soczewkę. Obser­wowałem stado aż do całkowitego zapadnięcia zmroku, a kiedy wiosło­wałem i powrotem, delfiny odprowadzały mnie aż do brzegu swymi oddechami i piskliwym głosem.

Dopiero potem uświadomiłem sobie, że czeka mnie jeszcze osiem kilometrów marszu w dżungli ścieżką przez moczary do małej chaty na brzegu Brahmaputry. Do domu dobrnąłem aż o jedenastej, bez latarki, która przestała świecić, | nogami pokrwawionymi przez pijawki lądowe. Hinduski przewodnik, który ręczył za moje bezpieczeństwo, widział mnie już oczyma wyobraźni rozdeptanego przez słonia i nie mógł pojąć, że zatrzymały mnie stworzenia tak według niego nieciekawe jak delfiny.

Delfiny gangesowe osiągają przeciętnie od 230 do 250 cm długości. Rekordowa złowiona sztuka miała 4 m. Z reguły samice są większe od samców. Ubarwienie tych ssaków jest ciemnobrązowe lub czarne, przy czym u starszych osobników występują jasne plamy. Ciało ma torpedo- waty, rybi kształt, a w odróżnieniu od delfinów morskich — szyję zwęża­jącą się za głową. Szczęki są wyciągnięte w rodzaj dzioba uzbrojonego w około 90 stożkowatych zębów. Suzu są dotąd łowione przez rybaków siecią i za pomocą harpuna, tak dla mięsa, jak i dla tłuszczu używanego głównie w celach oświetleniowych i ogrzewniczych. Taki był i niestety jest jeszcze wciąż los setek tysięcy przedstawicieli waleni, do których należą także delfiny. Najpierw je przetrzebiono, a potem zrozumiano, że należą do najciekawszych mieszkańców naszej planety.

Przodkowie dzisiejszych waleni żyli na Ziemi już przed 50 milionami lat i już wtedy były to typowe ssaki w'odnc, dostosowanie się więc do tego nowego środowiska musiało zajść o wiele wcześniej, co najmniej przed 65 — 75 milionami lat. Ich lądowymi przodkami była niewątpliwie któraś z grup pradrapieżnych 1Creodonta). Walenie tworzą rząd ssaków (obej­mujący dziś 90 gatunków), w skład którego wchodzą zębowce i fiszbinow- ce. Delfiny należą do podrzędu zębowców w odróżnieniu od wielorybów, którym brak zębów, a ich paszcza wyposażona jest w celu filtrowania pożywienia w fiszbiny.

Współcześnie delfiny stały się zwierzętami, można rzec, bardzo modny­mi — nie tylko w laboratoriach uczonych, ale i jako tresowani mieszkańcy wielkich akwariów, gdzie zadziwiają widzów swoją zwinnością i wysoką inteligencją. Dopiero nowoczesna nauka zaczęła się głębiej zajmować tymi tajemniczymi ssakami wodnymi. W minionych stuleciach służyły one tylko jako źródło tłuszczu, a po części i mięsa. A przecież w starożytności delfiny były utożsamiane z bóstwami morskimi. Żeglarz Odyseusz miał na tarczy obraz delfina, delfiny bowiem uratowały jego syna Telemacha, gdy ten topił się w morzu. Arystoteles w swoim dziele Historia animalium opisał życie delfinów, a jego charakterystyka zawiera wiele prawdziwych danych. Co prawda, zaliczył on delfiny do ryb, podał jednak całkiem poprawnie, że zwierzęta te oddychają płucami, że mają szkielet jak ssaki, rodzą żywe potomstwo i karmią je mlekiem. Arystoteles cytował także szereg współczesnych sobie obserwatorów, którzy zgodnie potwierdzili wielką przychylność delfinów w stosunku do człowieka. Znany grecki śpiewak Arion, żyjący około 600 lat p.n.e., został przez rozbójników wrzucony do morza i uratowany właśnie przez delfiny.

Fakty tc jeszcze do niedawna uważano za bajki. Z ostatnich czasów znamy jednak przypadki, gdy delfiny rzeczywiście ratowały ludzi przed utonięciem. W roku 1949 przy wybrzeżach Florydy delfin przetranspor­tował aż na mieliznę tonącą kobietę; podobne zdarzenie miało także miejsce w roku 1960. Ten drugi przypadek opisał w swej pracy jeden z największych znawców delfinów, prof. W. N. Kellog. W roku 1964 w pobliżu wybrzeża Nostima-Taki zatonęło japońskie czółno rybackie. Czterech członków załogi starało się dopłynąć do brzegu. Kiedy po paru godzinach byli już zupełnie wyczerpani, otoczyło ich stado delfinów i przeniosło aż do brzegu, pokonując pozostałe 36 mil morskich. W roku 1966 w Morzu Czarnym został w ten sposób uratowany marynarz bułgarski.

Przypadki, kiedy delfiny pomagały towarzyszowi zranionemu harpu­nem, były nawet sfilmowane. Takie zachowanie, polegające na tym, że zdrowe zwierzęta pomagają rannemu osobnikowi utrzymać się nad wodą, by mógł oddychać i nie utopił się. wynika zapewne z głęboko zakorze­nionego, wrodzonego instynktu — w podobny sposób delfinia matka wypycha na powierzchnię wody swoje młode, pokąsane przez rekiny. Zresztą także przedmiot znajdujący się w wodzie i nie poruszający się wywołuje w delfinach identyczną reakcję. W pobliżu nadmorskich plaż zdarza się powszechnie, że delfiny „ratują” w ten sposób nadmuchiwane materace i gumowe zwierzęta. W znanym akwarium w Marineland (USA) stracił życic mały rekin właśnie dlatego, że trzymany razem z nim w zbiorniku delfin przez całe osiem dni wynosił go nad wodę.

Delfiny weszły także do literatury pięknej. Mark Twain opisał niemal legendarnego delfina, zwanego Pelorus Jack, który jako najbardziej godny zaufania pilot przeprowadzał statki przez niebezpieczną nowozelandzką Cieśninę Cooka i chronił je w ten sposób przed uderzeniem o skały podwodne. Tablica pamiątkowa poświęcona temu niezwykłemu zwierzę­ciu, umieszczona w akwarium w Sydney, zainspirowała E. E. Kischa do napisania jednego z rozdziałów jego książki o Australii. Ale i w tym przypadku nic mamy do czynienia z jakimiś nadprzyrodzonymi zdolnoś­ciami: delfin uważał pewnie statki za któreś z wielkich waleni i jego zachowanie było po prostu zabawą.

Delfin jest doskonałym przykładem tzw. konwergencji w zakresie kształtu. Zwierzęta, które przystosowały się do życia w takich samych warunkach, uzyskały taki sam kształt ciała. Jeśli porównamy ciała rekina, wymarłego już gada ichtiozaura oraz ssaka delfina, zauważymy niemal

całkowite podobieństwo kształtu, choć chodzi tu o przedstawicieli grup. które nie są ze sobą bliżej spokrewnione. Ciało delfina ma wyraźnie torpedowaty, rybi kształt, z kończyn zachowała się tyłko przednia para. przekształcona w dwie trójkątne płetwy, a kończyny tylne i miednica są 1 stadium szczątkowym — pozostały z nich tylko dwie laseczkowate kości. Skóra ma grubość zaledwie paru milimetrów. Całkowicie zanikło typowe dla ssaków pokrycie ciała — owłosienie. Tylko na pysku delfinów słod­kowodnych zachowały się długie włosy dotykowe. Pod skórą znajduje się

gruba, izolacyjna warstwa tłuszczu, chroniąca organizm przed ochłodze­niem. Temperatura ciała jest niższa niż u człowieka; wynosi 35,5 °C. Ciało delfinów zakończone jest szeroką, poziomo ustawioną płetwą (u ryb płetwa ogonowa ma zawsze położenie pionowe). Na grzbiecie mieści się trójkątna płetwa grzbietowa (podobnie jak u rekinów), ale jest ona pozbawiona szkieletu, a u delfinów słodkowodnych — skarłowaciała.

Żuchwa i szczęka są wyciągnięte w twardy dziób; broniąc się — głównie przed rekinami - delfiny mogą zadawać nim wcale głębokie rany. Zęby są wprawdzie liczne, ale służą wyłącznie do przytrzymywania śliskiej zdobyczy, głównie ryb. Delfiny nie gryzą pożywienia, ale połykają je w całości. Na ..dziobie" pyska nadaremnie szukalibyśmy innej, typowej cechy ssaków: parzystych nozdrzy. Pojawiają się one jedynie u zarodków; nowo narodzony delfin ma na ciemieniu głowy już tylko nieparzysty otwór oddechowy, zamykany elastycznym więzadłem i okrężnym mięś­niem zwieraczem, tak jak u dorosłych osobników.

Delfiny są znakomitymi pływakami; w krótkich odcinkach czasu potrafią rozwinąć prędkość dochodzącą do 80 km na godzinę, „normal­nie” pływają od 20 do 40 km na godzinę. Mogą więc bez trudu towarzyszyć nowoczesnym statkom, a nawet wolą te szybsze.

Elegancki, płynny ruch delfinów, wykonywany z niesamowitą wprost lekkością, możliwy jest po pierwsze dzięki wspomnianemu już kształtowi ciała, które przypomina cygaro, a po drugie — jak to się ostatnio okazało — dzięki szczęśliwemu przystosowaniu do środowiska w postaci specjalnej budowy skóry. Każda, nawet najdoskonalej od strony hydro­dynamicznej skonstruowana bryła, poruszając się w wodzie, wywołuje ruch cząsteczek, w wyniku którego dochodzi do przemieszania poszcze­gólnych warstw wody i powstania wirów, czyli tzw. prądów turbulent- nych, wyraźnie zwalniających ruch ciała w wodzie. Skóra delfinów składa się z bardzo grubego, gąbczastego naskórka o miąższości około 1,5 mm oraz i sześciomilimetrowej grubości twardej skóry właściwej. Naskórek jest dwuwarstwowy — 0,5 mm przypada na warstwę powierzchniową, a 1 mm na sfałdowaną, elastyczną warstwę głębszą, wśród której znajdują się jamiste przestrzenie wypełnione cieczą. Podczas przebijania się delfina przez wodę warstwa powierzchniowa przenosi zróżnicowane ciśnienia, spowodowane prądami, na warstwę elastyczną, która sprężyście poddaje się ciśnieniu wody. To urządzenie wyrównujące zapobiega tworzeniu się wirów, a warstwy wody równomiernie opływają ciało zwierzęcia. Powstaje przepływ niewirowy, tzw. laminarny.

W radzieckich i amerykańskich laboratoriach morskich stwierdzono, że struktura skóry delfina obniża opór stawiany przez wodę aż o 60%. W ostatnim czasie próbowano wykorzystać ten „wynalazek” delfinów do obudowy łodzi podwodnych, które pokrywa się warstwą elastyczną.

Innym ważnym faktem, mówiącym o przystosowaniu się, zresztą nie tylko delfinów, ale wszystkich waleni, do życia w w'odzie, jest ich oddychanie. Kaszalot potrafi zanurzyć się na głębokość aż jednego kilometra; o wiele mniejsze delfiny nurkują zwykle na głębokość 20 — 25 m, a ich maksymalne zanurzenie wynosi 200 m. Pod wodą delfin wytrzymuje bez wdechu 5 — 10 minut, wielkie walenie — aż dwie godzi­ny.

Przyczyny tych fantastycznych rezultatów musimy szukać w sposobie zaopatrywania organizmu w tlen. Zawarty w krwi czerwony barwnik potrafi w przypadku waleni wiązać o wiele większą ilość tlenu, niż to się dzieje u innych zwierząt. Oprócz tego tlen wiązany jest przez specjalny typ

barwnika (mioglobinę), występujący w tkance mięśniowej. U człowieka tlen gromadzony-jest przeważnie w krwi — 41 %; w płucach jest go 34%, w muskulaturze 13%, a w pozostałych tkankach -^12%. Krew waleni zawiera podobnie jak u człowieka 41 % tlenu, ale w masie mięśniowej jest go również 41%, w płucach zaś i w pozostałych tkankach tylko po 9%,. Dlatego mięso wielorybów ma intensywną barwę od ciemnoczerwonej doi brązowoczamej.

Częstotliwość oddechów waleni jest o wiele mniejsza niż u ssaków lądowych. Normalna liczba oddechów u delfina wynosi 1 - 3 na minutę, u człowieka - około 16. Ale dzięki temu oddechy waleni są o wiele głębsze niż u pozostałych ssaków. Człowiek podczas jednego wdechu dokonuje wymiany około 15% powietrza w płucach, delfiny około 85—90%.

Pomyślne rozmnażanie się delfinów w ogrodach zoologicznych umoż­liwiło wyjaśnienie problemów związanych z ich rozrodem. Gry godowe są u delfinów pełne czułości i mogą trwać kilka godzin. Istotną częścią składową konkurów jest wzajemne gładzenie się płetwami, które przynaj­mniej na tym ważnym, życiowym odcinku przejmują znów funkcję rąk. Samo parzenie się jest — podobnie jak u jeleni i antylop — bardzo krótkie: trwa zaledwie od 5 do 20 sekund. Delfiny należą do nielicznych wśród ssaków wyjątków, które podczas krycia leżą na boku i dotykają się brzuchami. Ciąża u delfinów trwa od 11 do 13 miesięcy. Bezpośrednio przed porodem samica wyraźnie zaczyna się dużo wolniej poruszać i natychmiast jest otaczana przez pozostałych członków stada, którzy nie tylko z zaciekawieniem ją obserwują, ale przede wszystkim chronią przed atakiem rekinów.

Ciało młodego delfina jest wysmukłe i dlatego poród przebiega bardzo szybko. Nowo narodzone zwierzę jest stosunkowo duże, ma około metra długości, a więc dochodzi niemal do połowy długości matki; waży od 10 do 12 kg. Rodzi się na ogół ogonem naprzód.,Zaraz po porodzie samica przegryza pępowinę, a młode instynktownie wypływa na powierzchnię, ■ aby zaczerpnąć powietrza. Zazwyczaj matka pomaga mu w tym ¿ową. W i odróżnieniu od większości s§aków delfiny nie zżerają łożyska.

Podczas karmienia młode delfinów muszą, podobnie jak młode hipo-: potamów, zanurzyć się w wodzie, matka bowiem ma sutki umieszczone w. fałdach skóry po stronie brzusznej, blisko otworu odbytowego. Mleko waleni ma inny skład niż mleko ssaków lądowych: zawiera od 40 do 50% j tłuszczu (u pozostałych ssaków tylko od 2 do 17%), od 40-50% wody (uj innych ssaków od 80 do 90%), podwójną ilość białek, natomiast mniej j

cukrów. Przy tak ogromnej wartości odżywczej mleka waleni trudno się dziwić, że ich miode rosną bardzo szybko. Największy przedstawiciel; waleni, płetwal błękitny, rodzi się mając — co prawda — tylko 7 m długości i 21 wagi, ale już w ciągu pierwszych 7 miesięcy powiększa swoje wymiary o 9 m i ciężar o 23 t. Dojrzałość płciową delfiny uzyskują stosunkowo wcześnie: w wieku od 3 do 5 lat.

Wzrok delfinów - podobnie jak wzrok większości zwierząt wo­dnych - nie odznacza się zbyt dużą ostrością. Także w morzu, gdzie woda jest przecież przezroczysta, już na głębokości 30 m panuje szarówka odpowiadająca takiej ilości światła, jaką daje księżyc świecący podczas * pełni. Morskie gatunki delfinów rozpoznają znajome osobniki za pomocą wzroku dopiero z odległości 15 m. U delfinów słodkowodnych, porusza» i jących się często w nieprzejrzystych, mulistych wodach, oczy w ogóle ; utraciły swe znaczenie, za to || jak świadczą o tym liczne włosy dotykowe na głowie — dużą rolę odgrywa u nich zmysł dotyku. Delfiny są bardzo wrażliwe na dotyk, a drapanie jest dla nich wielką przyjemnością.

Delfinom brak nie tylko typowych nozdrzy, ale i nerwu węchowego i węchowej błony śluzowej. W odróżnieniu od ryb, które mają doskonały węch, u delfinów jest on zastąpiony innym dobrze rozwiniętym zmysłem: smakiem. Jednak głównym, niemal cudownym zmysłem delfina jest słuch połączony z odbieraniem sygnałów ultradźwiękowych. Jeszcze ze szkoły pamiętamy, że dźwięk rozchodzi się w powietrzu z prędkością 330 m na sekundę, w wodzie zaś czterokrotnie szybciej: z prędkością 1440 m na sekundę. W orientacji i porozumiewaniu się delfinów ważna jest wysokość tonów. Podstawowymi jednostkami, którymi mierzymy wysokość dźwię­ku, czyli częstotliwość drgań w ciągu sekundy, są 1 Hz lub 1 kHz, stanowiący równowartość 1000 Hz. Człowiek rozpoznaje tony od 16 Hz do 20000 Hz (czyli 20 kHz). Natomiast delfiny potrafią wydawać i odbierać tony o częstotliwości aż 200000 Hz, czyli dzięsięciokrotnie wyższe niż te, które może odbierać ucho ludzkie. Tony te nazywamy*, ultradźwiękami.

Wspomniana zdolność pozwala delfinom nie tylko porozumiewać się między sobą, ale w ogóle orientować się w wodzie i zdobywać pożywienie. Delfiny wydają dwa rodzaje dźwięków: a) piskliwe tony o częstotliwości do 20 Hz, które mogą być odpowiednio modulowane i które Służą do porozumiewania się jednostek w stadzie, b) „skrzypiące” i „kwiczące” tony o wysokiej częstotliwości, dochodzącej aż do 200 kHz, które umożliwiają poszczególnym jednostkom orientację w środowisku.

Piski delfinów człowiek słyszy z łatwością, a gdy wydawane są jednocześnie przez całą grupę, wówczas mamy do czynienia z całym koncertem o zmiennym rytmie, koncertem przypominającym muzykę elektroniczną. Nawet trzeźwo myślący przyrodnik skłonny jest w takiej chwili wierzyć w spotkanie z jakąś cywilizacją pozaziemską i żałuje tylko, iż nie wie, czego te „pogwarki” dotyczą. W USA doszło do telefonicznej „rozmowy” dwóch delfinów poprzez cały kontynent. Nagrane na taśmie dźwięki były potem analizowane; wyróżniono 397 różnych sygnałów. Godzi się wspomnieć, że podczas gdy jeden delfin „mówił”, drugi tylko słuchał i partnerowi nie przerywał.

Drugi system wydawania dźwięków przez delfiny jest dzisiaj powszech­nie stosowany w praktyce morskiej: urządzenie zwane sonarem mierzy za pomocą odbicia fal akustycznych odległość od dna, wyszukuje ławice ryb itp. Delfiny wysyłają fale ultradźwiękowe o różnej częstotliwości. Niższe tony używane są do orientacji na duże odległości, a wyższe — na mniejsze. Wysyłane impulsy pozwalają delfinowi określić nie tylko odległość, ale i wielkość przedmiotu. Stwierdzono doświadczalnie, iż małe, metalowe ziarnko śrutu .średnicy 2 mm jest przez delfina lokalizowane już z

odległości 25 m. A więc delfiny naprawdę „widzą uszami”, jak to dowcipnie określi! znany specjalista.od delfinów, prof. Kellog.

Długo uczeni łamali sobie głowy nad inną zagadką związaną z tymi godnymi podziwu ssakami. Mianowicie delfiny nie mają w ogóle strun głosowych, którymi wydają dźwięki pozostałe ssaki, a także ptaki. Jeśli będziecie mieć okazję obserwować oswojone delfiny, z łatwością zauwa­życie, że ich głos nie wychodzi z paszczy, ale z otworu oddechowegc$| którego zgrubiałe krawędzie drżą podobnie jak nasze wargi podczaW gwizdania. Delfin „poświstuje” w wodzie, a my nie widzimy, by powsta­wały pęcherzyki powietrza, nie mówiąc już o tym, że otwór oddechowy jest w wodzie zamknięty. Dopiero bardzo drobiazgowe studia anato­miczne wykazały, że wewnątrz systemu oddechowego delfina znajduje się1 zestaw wydrążeń i parzystych języczków, których drżenie powoduje powstawanie dźwięków. Stwierdzono następnie, że poduszka tłuszczowa okrywająca ciało delfinów działa jak soczewka zbiorcza: skupia powraca­jące, odbite sygnały i ułatwia ich wyłapywanie przez stosunkowo mały otwór uszny.

Jedną z przyczyn odrodzenia się „kultu” delfina (tak wśród specjalis- • tów, jak i u niespecjalistów) było odkrycie, iż zwierzę to należy do najinteligentniejszych stworzeń na kuli zifemskiej. W ostatnich latach napisano o delfinach mnóstwo naukowych i popularnych książek, nie mówiąc już o tysiącach „rewelacji” podawanych przez prasę codzienną. Delfiny stały się królikami doświadczalnymi w bogatych laboratoriach naukowych oraz budzącymi sensację obiektami w olbrzymich akwariach. Ponieważ istnieje wiele publikacji książkowych o delfinach, ograniczę się tylko do najbardziej podstawowych faktów.

Bezspornie, jeśli chodzi o zaawansowanie w rozwoju mózgu, delfin obok naczelnych osiągnął najwyższy stopień doskonałości wśród ssaków. W niektórych wskaźnikach przewyższył nawet człekokształtne. Pewni badacze, na przykład znany uczony amerykański J. C. Lilly, posuwają się tak daleko, iż uważają mózg delfina za równorzędny mózgowi ludzkiemu, a nawet co do niektórych zakresów czynności stawiają go wyżej. Szkoda, że specjalista tak wybitny jak J.C. Lilly, który w swych pracach naukowych podał wiele podstawowych, cennych faktów, pogrążył się niedawno w sferze fantastyki. Dlatego też jego ostatnia książka ^potkała się z ostrą krytyką tak w USA, jak i w wielu innych krajach. Celem obecnych zabiegów J. C. Lilly’ego jest nauczenie delfinów angielskiego i przedysku­towanie z nimi ich poglądów na nasz świat. W zakresie tym jego badania

nie przyniosły jednak żadnych sensownych rezultatów. Delfiny potrafią wprawdzie naśladować pewne słowa, ale bez wątpienia nie są zdolne łączyć logicznie wyuczonych słów w zdania. Dotychczasowe badania mózgu i zachowania się delfinów wykazały wprawdzie bardzo wysoki poziom możliwości ich wzajemnego porozumiewania się, ale w żadnym razie nie dały podstawy do sądzenia, iż zwierzęta te przekroczyły jakościowo granicę pomiędzy systemami wypowiadania się zwierząt a mową ludzi. Wielu autorów podkreśla, że wielki mózg delfina ma szczególnie dobrze rozwinięte właśnie partie skroniowe, czyli te, które zajmują się opracowywaniem podniet słuchowych. Ale kora mózgo­wa — jeden ze wskaźników inteligencji — jest u delfina o wiele cieńsza niż u człowieka czy człekokształtnych.

Większość informacji o delfinach uczeni uzyskali badając gatunki morskie, przede wszystkim butlonosa (Tursiops truncatus). Stosunkowo bardzo mało wiadomo natomiast o delfinach słodkowodnych, gdyż ich obserwacja w mulistych wodach jest bardzo utrudniona. Dane mi było przyjrzeć się dwóm gatunkom tych ciekawych zwierząt. W wielkim akwarium w Chicago i w ogrodzie zoologicznym w Milwaukee trzymane są delfiny z Amazonki, bardzo podobne do delfinów gangesowych. Tresować je jest równie łatwo jak butlonosy: skaczą na komendę, grają w koszykówkę, przynoszą rzucone przedmioty itd. Mają też tak samo życzliwy stosunek do człowieka: pozwalają się drapać, a ich ulubioną zabawą z ludźmi jest jakby odmiana gry w chowanego. Kiedy człowiek

skuli się za obudową zbiornika, wynurzają się do połowy ciała nad powierzchnię i pryskają wodą poza krawędź — starają się w ten sposób sprowokować partnera do dalszej zabawy. Pewien samiec wykazywał dość niecodzienną pomysłowość: kładł się na grzbiet i starał się dosięgnąć człowieka precyzyjnie wymierzonym strumieniem moczu.

Obserwacja delfinów gangesowych należała do najcenniejszych doświadczeń wyniesionych przeze mnie z pobytu w Asamie. Podziwiałem zwłaszcza ich zdolność orientacji, mimo że zwierzęta te są praktycznie niemal całkowicie pozbawione wzroku. Ich sonar musi działać także w powietrzu: nawet wówczas, gdy siedziałem zupełnie bez ruchu na pniu zwalonego drzewa, delfiny zawsze mnie lokalizowały i krążyły obok. Pusty kikut drzewa w ogóle ich nie interesował. Podobnie jak ich morscy pobratymcy, delfiny słodkowodne są bardzo skłonne do zabawy. W rzece Diflu ulubionymi ich zabaw kami były żółwie wodne. Kiedy tylko znalazły na jakimś konarze siedzącego żółwia, nigdy nie pozostawiały, go w spokoju. Żółw starał się uniknąć dalszych przykrości w ten sposób, że wpadał do wody i leciał na dno jak kamień. Nic mu to jednak nie pomagało: delfiny łapały go, podrzucały nad wodę i znów chwytały,. żonglowały żółwiem na nosie itd. Dla żółwi musiało to być nie najprzy­jemniejsze przeżycie. W odróżnieniu od delfinów morskich, delfiny słodkowodne potrafią widocznie własnymi siłami przedostać się z mie­lizny na głęboką wodę. bo często widziałem, jak poruszały się w miejscach, gdzie było zaledwie 30 cm wody. Delfiny morskie byłyby w takiej sytuacji skazane na zagładę.

Mimo ogromnego postępu w studiach nad delfinami, zwierzęta te pozostają wciąż jeszcze tajemniczymi współmieszkańcami naszej planety. W ier/ę. iż dalsze badania nic tylko przyniosą wyjaśnienie wielu nie rozwiązanych dotąd problemów, ale także, efektywną ochronę przed całkowitym wytępieniem tych gatunków. To piękne, że po wielu stule­ciach walenie znów znalazły się w centrum uwagi człowieka, ale mniej piękne jest to, że wciąż w czeskich sklepach pojawia się pełno zgrabnych paczuszek z mięsem wielorybim. Człowiek długo nie podejrzewał, że walenie są po nim najinteligentniejszymi i najbardziej interesującymi ze ssaków. Dziś już to w ie. ale pomimo to zabija corocznie ponad 60 000 tych sympatycznych zwierząt, które — jak to już stwierdzili ongiś Grecy i jak to możemy obserwować także dzisiaj — mimo wszystko obdarzają człowieka stale tą samą przyjaźnią.

RYBY I PTAKI

Już od chłopięcych lat ciągnie mnie ku wodzie. Kocham stawy, a zwierzyna wodna jest moim hobby. Potrafię podziwiać piękno gór czy tajemniczość i ciszę lasów, ale moje serce należy do stawów i rozległych moczarów z ich niepowtarzalną, choć nieco melancholijną atmosferą. Mojemu wymarzonemu obrazowi raju odpowiada krajobraz wokół Brahmaputry. Ciągnące się daleko równiny są dosłownie pocięte siecią leniwie płynących rzek, zasilanych bystrymi, górskimi rzeczkami i potokami. Na przemian widać to sitowie porastające moczary, to lustra jezior i jeziorek, zwanych przez Hindusów bhilami. W okresie suszy z większości tych jeziorek pozostają niewielkie, bagniste bajorka, w których brodzą jelenie i nosorożce i gdzie szukają pożywienia tysiące wodnych ptaków.

Podczas okresu letnich deszczów oraz tajania śniegów i lodowców w Himalajach, Brahmaputra występuje z brzegów i całe niemal jej dorzecze zamienia się w jedno wielkie jezioro. Ale woda stopniowo opada, wysusza ją żar słońca i w końcu pozostaje tylko w najgłębszych bhiłach i rzekach. Zresztą i tam także można, obserwując brzegi, widzieć, jak z każdym dniem obniża się jej poziom. Sama Brahmaputra zdecydowanie nie zasługuje w zimie na nazw^ wodnego giganta: jej koryto jest całkiem suche, a wśród ogromnych łach piaskowych nieśmiało płyną niezbyt głębokie odnogi. W związku z tym uświadomiłem sobie, że — w przeci­wieństwie do poglądów zoogeografów, którzy uważają Brahmaputrę za stałą granicę zasięgu dla wielu geograficznych odmian ssaków — rzeka ta nie stanowi w okresie zimowym żadnej właściwie przeszkody. Dlatego przy dokładniejszych badaniach możemy w Asamie spotkać wiele hima­lajskich odmian ssaków, na przykład lamparta.

Wodne rozlewiska i rzeki są ojczyzną ogromnej masy ptactwa wodnego. Liczba ta powiększa się w zimie o tysiące gości, którzy przylatują tu z

północnych rejonów Azji, by uniknąć srogiej zimy. Często zastanawiałem się nad tym, jak wielkie musi być to bogactwo źródeł pożywienia, zwłaszcza ryb, skoro potrafi zapełnić wiecznie głodne żołądki żywiących się rybami ptaków: zimorodków, kormoranów, pelikanów, czapli i bocianów, ale także wydr i delfinów. W wykazie tym nie mogę właściwie nie uwzględnić ludzi, ponieważ obok ryżu właśnie ryby są podstawą asamskiegojadłospisu. Kilkakrotnie odwiedzałem targi rybne oraz wioski rybackie i zawsze — jako rasowemu zoologowi — było mi niezmiernie żal tych wszystkich cennych gatunków, na myśl o których raduje się serce każdego akwarysty. Tylko największe i najbogatsze akwaria udostępniane publiczności mogą się poszczycić takimi okazami. Kiedy jednak potem mieszkałem sam w chacie na brzegu Brahmaputry, głód zagłuszył wszystkie wzniosłe idee i przez kilka tygodni żywiłem się niemal wyłącznie rybami. Jedynym szkopułem był miejscowy sposób przyrządzania tego narodowego smakołyku, codziennie identyczny — z żelazną konsekwen­cją: ryba rozgotowana wraz z ośćmi w żółtozielonym, palącym sosie, przemieszana z ryżem. Mimo dobrego treningu w jedzeniu naszych ostrych papryk, za każdym razem już przy pierwszym kęsie napływały mi do oczu łzy. Zazdrościłem kormoranom ich soków żołądkowych, spraw­nie rozpuszczających rybie ości. Ja sam poświęcałem codziennie wiele czasu na wydłubywanie z ust powbijanych mini-ości. Pobieżnym spojrze­niem sprawdzałem tylko od czasu do czasu, czy dzięki tej żywieniowej specjalizacji nie zaczynają mi między palcami rosnąć błony.

Powróćmy jednak do opisu zwierzyny wodnej. Choć interesowałem się głównie ptakami i ssakami, nie mogę choćby nie wspomnieć o niektórych ciekawych rybach, spotkanych przeze mnie w Kazirandze. Indyjska ichtiofauna jest niezmiernie bogata, a jeśli chodzi o pewne grupy, na przykład karpiowate, specjaliści słusznie uważają, iż rozprzestrzeniły się one na inne kontynenty właśnie z Indii, które były centrum ich rozwoju. Już w rozdziale o delfinach wspomniałem brzanę indyjską, olbrzyma tej rodziny. Do karpiowatych należą także prawdziwe rybie piękności, często hodowane w akwariach. Wymieniłbym tu przede wszystkim brzankę różową (Pittuiits conchonius). Samiec w okresie tarła ma czerwone ubarwienie i wyraźną, czarną, okrągłą plamkę przed ogonem. W Asamie rośnie do długości 14 cm. Oprócz tego najpopularniejszego gatunku żyją tu również przedstawiciele innych gatunków brzanki.

Do popularnych rybek akwariowych należą także przedstawiciele innej rodziny ryb indyjskich, mianowicie łaźcowate. Z rybą, od której utwo-

T

rzono nazwę całej grupy - łaźcem Anabas lestudineus - miałem okazję „poznać się” przypadkiem podczas obserwacji nosorożców Nosorożce chętnie przebywają w błotnistych, płytkich kałużach, a nawet spędjają w nich chłodne, asamskie noce. Obserwowałem więc nosorożce z rozkoszą tarzające się w wodzie. Nagle i wody dosłownie wylazło stadko szarozie­lonych rybek, wielkości do 20 cm, i za pomocą płetw piersiowych oraz gwałtownych ruchów ogonami zaczęło szybko pełzać po ziemi w kierunku innego, o 50 m oddalonego zbiornika. Po raz drugi widziałem ponad 80 łaźców, jak podczas dużej ulewy przełaziły przez szeroką drogę. Rybki te potrafią pokonać na lądzie nawet kilkaset metrów. Jeśli w czasie dużej suszy nie mogą znaleźć dogodnego zbiornika wody, wówczas zagrzebują się w bagnie i nieruchome czekają na najblizszą ulewę lub powódź. Ta niezwykła u ryb zdolność wykształciła się pod wpływem środowiska, jako że szereg jeziorek w okresie zimowym wysycha. Zresztą mętne, bagniste wody zawierają tak mało tlenu, że rybom, które w nich żyją, me pozostaje

nic innego, jak tylko pobierać potrzebny tlen bezpośrednio z powietrza. Pod łukami skrzelowymi mają one silnie przekrwiony, rozmaicie pofał­dowany nabłonek, tworzący tzw. labirynt. Ryba połyka powietrze paszczą i wtłacza je do labiryntu, gdzie następuje związanie tlenu. Dorosłe osobniki całkowicie zależą od możliwości korzystania z tlenu atmosfe­rycznego i jeśli ograniczymy im dostęp do lustra wody, zaduszą się, Tylko młode oddychają z początku — jak większość ryb — skrzelami.

W okresie suszy asamczycy chwytają łaźce i inne gatunki ryb łaźcowa- tych do specjalnych koszy, zwężających się w przedniej części. Rybacy stoją zanurzeni po biodra w rzadkim bagnie i na przemian to zagłębiają otwarty koniec kosza w bagnistej wodzie, to szybko go wyciągają, a do woreczka za pasem wsuwają drobne, trzepocząpe się rybki, które dostały się do kosza. Oprócz łaźców, jadanych również i na surowo, do kosza trafiają także prawdziwe akwariowe klejnoty: prętniki należące do tej samej rodziny laźcowatych. Prętniki dbają o swe potomstwo. Samiec otula pęcherzyki powietrza wydzieliną ze śluzówki gębowej i z pęcherzyków tych buduje — jak z piany — gniazdo. Potem przywabia samicę pod gniazdo, by mogło dojść do tarła. Zapłodniona ikra dzięki zawartości

tłuszczu sama wznosi się ku górze i wpada do gniazda lub też samiec zbiera ją do paszczy i wypluwa do gniazda. Wśród prętników asamskich wyróżnia się urodą zwłaszcza prętnik miodowy (Colisa chuna), złotożółtej barwy, z czarną głową i brzuchem. Nie mniej piękne są też: prętnik pręgowany (Colisa fasciata) i prętnik karłowaty (Colisa lalia). Wszystkie prętniki, ze względu na swój ciekawy tryb życia oraz cudowne wręcz ubarwienie, należą od dawna do moich najulubieńszych rybek akwario­wych. Dodam, że i w swojej ojczyźnie osiągają one wielkość zaledwie 5 — 8 cm i gdy połów tych rybek w celach kulinarnych był dla mnie zaskocze­niem, to potrawę składającą się z ugotowanych prętników i ryżu odebra­łem już jako prawdziwy wandalizm.

Do specyficznych warunków panujących w wysychających i bagnistych jeziorach dostosowały się także liczne inne ryby. na przykład plamiste żmijogłowy Ophiocephalus marulius — drapieżne ryby z dodatkowym urządzeniem oddechowym w jamie skrzelowej, umożliwiającym im pobieranie tlenu atmosferycznego. Godne uwagi urządzenie przystoso­wawcze posiada również długowąs Clarias batrachus: w jamie skrzelowej ma on ślepe woreczki, które umożliwiają pobieranie tlenu z powietrza. Długowąs ten wychodzi na ląd, przełazi ze zbiornika do zbiornika, a nawet szuka pożywienia na lądzie. W rzekach indyjskich żyje mnóstwo innych.

również ciekawych ryb, ale my zajmiemy się teraz stworzeniami, dla których ryby są głównym pożywieniem, mianowicie ptakami.

W pobliżu Brahmaputry osiadła na wysokich drzewach liczna, aż 500 s/.luk licząca kolonia pelikanów ciemnoskrzydłych (Pelecanusphilippen- sis). Przedtem Kaziranga miała trzy takie kolonie <— dwie pierwsze znajdowały się jednak tak blisko centrum turystycznego, że ptaki były nieustannie niepokojone przez zwiedzających i to zmusiło je do połącze­nia się w jedną potężną kolonię w niemal niedostępnej puszczy W pobliżu Brahmaputry. Aby dostać się w to miejsce nawet na najdzielniejszym słoniu, potrzeba dzisiaj — od momentu wyruszenia z wioski — ponad dwudniowej podróży, połączonej z niezbyt przyjemnym noclegiem na moczarach. W ten sposób pelikany zapewniły sobie absolutny spokój, istotny zwłaszcza podczas gnieżdżenia się, które przebiega w tym samym czasie, co zimowe nasilenie ruchu turystycznego (na wpół wyschnięte moczary pozwalają wówczas tu i ówdzie na przejażdżki słoniami). W tropiku ptaki rozmnażają się w porze deszczowej; pelikan szary i inne rybożernc stanowią tu wyjątek. W klimacie umiarkowanym, na przykład

u nas w Europie, rozród ptaków zależy od wydłużania się dnia zapewnia­jącego większą ilość światła. Najdogodniejszym okresem na gnieżdżenie się jest wiosna, gdy pożywienie jest łatwo osiągalne. Widocznie podobna przyczyna — w drodze ewolucji - skłoniła pelikany do gnieżdżenia się w okresie zimy, kiedy jeziora są częściowo wyschnięte, a rzeki mają niski poziom wody i połów ryb jest maksymalnie ułatwiony.

Pelikany stosują podczas łowów swoistą taktykę, którą we wczesnych godzinach rannych mogłem codziennie obserwować bezpośrednio z łóżka. Nad odnogę Brahmaputry zlatywało się od 40 do 60 ptaków, które grupowały się w szereg tworzący rodzaj tyraliery i płynęły od jednego brzegu do drugiego. Na przemian zanurzały głowę z potężnym dziobem i tłukły o wodę skrzydłami. Kiedy przybliżały się do płytszego końca odnogi, w wodzie dosłownie kotłowało się od wypłoszonych ryb, które jedna po drugiej znikały w ich żołądkach bez dna. Worek gardzielowy pod dolną szczęką jest dla pelikana tym, czym kasarek dla wędkarza. Za pomocą kości gnykowej rozsuwa on elastyczne ramiona żuchwy, między którymi rozpięty jest skórzasty worek, i już po chwili do worka tego wpada złowiona ryba, która jak wielka kula zjeżdża do żołądka.

Pelikany w bardzo istotny sposób przystosowały się do połykania dużych ryb: ich język skarłowaciał, została z niego zaledwie kilkumilime­trowa płytka koło krtani. Przełyk rozciąga się do tego stopnia, że ręka ludzka łatwo może się nim przedostać aż do żołądka. Pewnego razu nasz weterynarz wyciągnął w ten sposób połknięte przez pelikana drzwiczki od pieca, które ptak złapał podczas zabawy i połknął.

Drugi sposób połowu stosowany przez pelikany opiera się na współ­pracy z pokrewnymi im kormoranami. Gatunki te należą do wiosłono- gich. u których cztery palce spięte są błoną. Kormorany są doskonałymi nurkami i łowią ryby pod wodą. Z kolei pelikany nie potrafią nurkować i ich połowy odbywają się na powierzchni. Połączone grupy kormoranów i pelikanów pomagają sobie wzajemnie w ten sposób, że kormorany płoszą ryby od dna, a pelikany w przeciwnym kierunku.

Pelikany należą do największych latających ptaków: ważą do 10 kg, a ich rozłożone skrzydła mają 3 m. Odwrotnie niż to sobie wyobrażają ludzie, latają doskonale; godzinami potrafią szybować w powietrzu. Kiedy obserwujemy, jak lądują na cienkiej gałęzi lub przelatują przez korony drzew, wówczas przekonujemy się, jak są zręczne pomimo swych rozmiarów. Możliwe jest to dlatego, że nie tylko ich szkielet -- jak u pozostałych ptaków latających — ale i cała skóra zawiera powietrze z

worków powietrznych wychodzących z płuc. Gdy schwycimy pelikana ręką. jego skóra zaszeleści jak papier.

W Kazirandze pelikany ciemnoskrzydłe gnieżdżą się wysoko w koro­nach drzew, gdzie budują z gałęzi stosunkowo duże gniazda. Składają dwa łub trzy niebieskawe jaja, które zwykle pokrywa bardzo gruba, wapienna skorupka. Po 35 — 40 dniach wysiadywania wylęgają się młode, które dopiero po 10 dniach zaczynają porastać białym puchem.

Właśnie w tym czasie, kiedy w większości gniazd były już młode, odwiedziłem kolonię ze swym hinduskim przyjacielem. Już z oddali w'itał nas straszny rejwach kilku setek pelikaniątek, które chwilami pobekiwały jak jagnięta lub pozdrawiały rodziców szczególnym, jakby rechotliwym głosem. Gdy przybliżyliśmy się na odległość około 100 m, stare ptaki wzbiły się w niebo i krążyły wysoko nad nami. Mogliśmy wówczas poznać także inną charakterystyczną cechę kolonii: straszliwy smród gnijących resztek ryb i martwych piskląt, które wypadły z gniazd. Ekskrementy małych i dorosłych pelikanów dosłownie spalały liście na niektórych gałęziach. Całą ziemię pokrywały ptasie odchody i szczątki ryb. Chcieli­śmy policzyć gniazda i dlatego wkroczyliśmy na teren kolonii. Małe pelikany zaczęły się jednak na nas mścić: zrzucały nadtrawione ryby, przyniesione przez rodziców, i wypróżniały także swoje, po przeciwnej stronie ciała umieszczone otwory. Szybko ustąpiliśmy przed tą śmierdzącą i palącą ulewą, by obserwować pelikany z oddali.

Robin, sam stary kawaler, poinformował mnie, że w życiu rodzinnym nie wiedzie się pelikanom najgorzej. Kiedy jedna samica siedzi na jajach, samiec udaje się na łowy z drugą. Rzeczywiście zdziwiło mnie to, że przy większości gniazd kręciły się trzy lub cztery ptaki. Przeczyłoby to wszystkim uczonym księgom, które podają, że pelikany żyją we wzoro­wych małżeństwach. Po kilkudniowej obserwacji musiałem jednak roz­czarować Robina: te dodatkowe ptaki to nie były samice, ale młode osobniki bez gniazd, które przypatrując się ptasim rodzinom, a także pomagając w łowach i przynoszeniu pokarmu, przyuczały się do później­szego życia wc własnych małżeństwach. Zjawisko to opisywano także u innych ptaków. U pelikanów ciemnoskrzydłych jest ono bardzo częste.

Opieka pelikanów nad młodymi ma jeszcze jedną specyficzną cechę. W okresie karmienia rodzice tak przekarmiają swoje dojrzewające potoms­two. że tuż przed wylotem „pisklęta” są dużo cięższe od dorosłych ptaków: osiągają wagę do 14 kg, a wciąż jeszcze żebrzą u rodziców o jadło i pchają swoje dzioby do ich worków. W ten sposób młode pelikany gromadzą

zapasy na okres, gdy próbują samodzielności i same dopiero uczą się zdobywać pożywienie.

Wspólnie z pelikanami w koronach wysokich drzew gnieździ się także inny indyjski ptasi olbrzym - marabut indyjski (Leplcplilus ciubius). Marabuty należą również do największych ptaków latających, ważą 5 — 6 kilogramów, a ich rozpięte skrzydła mają nawet ponad 3 m. Najbardziej rzuca się w oczy ich potężny dziób. Głowa i szyja z workiem są prawie że nagie, pokryte tylko delikatnym puchem. Marabut — podobnie jak sępy — zjada padlinę. Silnym dziobem łatwo przebija brzuch zdechłego bawołu, zanurza w nim całą głowę, nawet z szyją, i wielkimi kawałkami połyka w całości również duże kostki, które w żołądku rozpuszczają się niemal zupełnie. Nie strawione resztki marabut wydala w postaci owalnych kłębków, tzw. wypluwek. Właśnie kolonia pelikanów z ogromną ilością rybich resztek jest niemal zaplanowanym terenem dla sanitarnej działalności marabutów. Ale pomimo nadmiaru pożywienia w samej kolonii można codziennie zobaczyć marabuty, jak krążą — często w towarzystwie sępów — zataczając ogromne koła wysoko na niebie, skąd niewątpliwie wypatrują, czy nie pojawiła się gdzieś jakaś nowa padlina. Nie można jednak twierdzić, że marabuty nie łowią żywej zdobyczy: ryb, żab, piskląt, małych ssaków itp.

W naszym ogrodzie zoologicznym marabuty urozmaicały sobie jadło­spis chwytaniem sierpówek. Sierpówki, zwane też synogarlicami turecki­mi, stały się plagą naszego zoo: gdy tylko dozorca nasypał do korytek mieszankę przeznaczoną dla dzikich gęsi i kaczek, zaraz zlatywały się sierpówki i już po kilku minutach jadło znikało w ich wolach. Marabuty zajmowały pozycję blisko karmników i z dziobem złożonym na piersi udawały sen. Gdy tylko jakaś sierpówka przysiadła w zasięgu ich dzioba, marabuty jak błyskawica wyrzucały głowę i już w następnej sekundzie trzepoczący się ptaszek ześlizgiwał się przełykiem do żołądka napastni­ków.

Kiedyś marabuty indyjskie należały do najliczniejszych ptaków Indii. Stare angielskie opisy podróży podają, że w porze deszczowej na każdym dachu w Kalkucie siedział marabut. Ale cóż, zjednej strony uległy zmianie warunki sanitarne w miastach, z drugiej zaś marabut, jak wiele innych zwierząt, nie uchronił się przed naporem mody. Wokół jego kloaki wyrastają przepiękne, białe pióra o niemal koronkowej strukturze, przewyższające pięknem pióra czapli i strusi. Ponieważ widocznie żadna kobieta nie zdawała sobie sprawy, z którego miejsca na ciele marabuta

pióra te pochodzą, żegnaf się z życiem jeden ptak za drugim, aby myśliwi mogli gromadzić pióra będące potem ozdobą kapeluszy i wachlarzy.

W Asamie spotkać można w koloniach pelikanów również inny gatunek marabuta, mianowicie adiutanta (Lcptoptilus jaimnicus), który jednak często gnieździ się też na wysokich drzewach rosnących w środku wiosek. Jego rozmiary są mniejsze, w odróżnieniu od marabuta indyjskiego brak mu na szyi worka, a wierzchnia część jego upierzenia ma barwę ciemniejszą, lśniącą metalicznie.

Do bliskich krewniaków pelikanów należą, jak już o tym wspomniałem, kormorany. Są to niewątpliwie najliczniej w całym rezerwacie występu­jące ptaki wodne. Można je zobaczyć nie tylko na rzekach, ale i na kanałach ciągnących się wzdłuż szosy. W Asamie żyją trzy gatunki kormoranów: kormoran czarny (Phalacrocorax carbó), który jest najwięk­szy i zamieszkuje także Europę, nieco mniejszy kormoran PhaIacrocorax luscipes oraz rozmiarami nie większy od wrony Phalacrocorax niger. Są to czarne przeważnie ptaki, tylko kormoran czarny ma na policzkach i szyi białe plamki. Inaczej niż w przypadku pelikanów, już kształt ciała kormoranów zdradza doskonałych pływaków i nurków. Ich szkielet nie ma tyle przestrzeni wypełnionej powietrzem jak u pelikanów, co zwiększa ciężar ciała. Kormorany pływają głęboko zanurzone. Jak wszyscy dobrzy nurkowie nogi mają przesunięte aż do końca tułowia, tak że kormoran siedzący na ziemi czy na gałęzi musi utrzymywać wyprostowaną pozycję ciała. Dziób jest na końcu górnej szczęki uzbrojony w mocny haczyk; ponadto wyślizgiwaniu się gładkiej ryby z dzioba zapobiegają również szczególnie dobrze rozwinięte mięśnie, które silnie ściskają obie szczęki. Przy gardzieli wykształcił się worek ułatwiający połykanie dużych zdoby­czy. Jeszcze jeden godny uwagi fakt wiąże się z kormoranami, mianowicie kolor tęczówki. U większości gatunków jest on intensywnie zielony.

Podczas łowów kormorany nurkują na głębokość aż 20 metrów; należą do najdoskonalszych poławiaczy ryb. Tę ich zdolność od dawna już wykorzystuje ludność wschodniej Azji, gdzie kormorany przyucza się do polowania na ryby. Rybaków pracujących z oswojonymi kormoranami widziałem w Japonii. W sąsiednich Chinach znaleziono zapiski o takich łowach sięgające czasów dynastii Sung (960 — 1298 n.e.). Metoda pozo­stała praktycznie taka sama do dziś. W przedniej części małego promu rybak zawiesza druciany kosz, w którym pali się smolne. drzewo. Kormoranom zakłada się na szyję skórzane obróżki uniemożliwiające im połknięcie większej sztuki, a ponadto do obróżek przymocowuje się

cienkie, jedwabne sznureczki. Rybak wypuszcza na wodę naraz osiem do dziesięciu ptaków i błyskawicznym manipulowaniem poszczególnymi sznurkami pilnuje, aby kormorany się w nie nie poza piąty wały. Nie­zbędna jest tu niemal żonglerska zręczność. Od czasu do czasu za pomocą sznurka rybak wyciąga z wody któregoś ptaka i naciskając mu palcem szyję zmusza do oddania złowionej ryby. Stadko ośmiu kormoranów może nałapać w ciągu pół godziny około 15—20 kg ryb.

Okazja obserwowania nie mniej ciekawego przedstawienia nadarza się. gdy na jeziorze łowi około 1000 członków liczące stado kormoranów . Ptaki grupują się w rodzaj szeroko rozwartej podkowy, ustawiając się ciasno jeden przy drugim. Nurkuje szereg po szeregu, a podkowa powoli kieruje się ku brzegowi. Im brzegjest bliższy, tym częstsze jest nurkowanie. Kiedy wszystkie ptaki już się nasycą, wyłażą na brzeg lub siadają na drzewach i z rozwiniętymi skrzydłami długo się suszą. Ta pozycja kormoranów jest typowa także dla innych ptaków wiosłonogich: wężówek Anhinga rufa. Wężówka to jeden z najciekawszych ptasich przedstawicieli Indii — ma długą, wężowatą szyję i równy, wysmukły dziób. Ubarwienie tego ptaka jest ciemne, podobnie jak kormoranów, i dopiero po dokład­niejszym przyjrzeniu się widzimy, że wierzchnia część upierzenia pokryta jest przecinkowatymi, jasnymi plamkami. Szyja ma barwę czerwonobru- natną z podłużnym, białym pasem i białą gardzielą. Ogon wężówki jest tak długi jak u kormorana, a chorągiewki pióra mają specyficzną strukturę. W poprzek ciągną się rowki, które sprawiają, że całe pióro wygląda jak zrobione z falistej papy. Dzięki temu łatwiej spływa z niego woda. Ani wężówki, ani kormorany nie mają piór idealnie nie przepuszczających wody i dlatego po każdym połowie muszą się długo suszyć. Z drugiej jednak strony nasiąknięte wodą pióra ułatwiają nurkowanie, ponieważ im ciało jest cięższe i głębiej zanurzone, tym mniejsze jest parcie w górę przy nurkowaniu i tym mniejszy jest wysiłek mięśni potrzebny do utrzymania się pod powierzchnią.

Podczas pływania wężówka wystawia zwykle nad powierzchnię głowę z połową szyi, tak że rzeczywiście przypomina bardziej płynącego węża niż ptaka. Co chwila zanurza się cicho i z rozpostartymi skrzydłami płynie pod wodą jak ciemny cień. Gdy zbliży się do ryby, nakłuwa ją ostrym dziobem i ogłusza. Takie harpunowe uderzenie jest możliwe dzięki specjalnej konstrukcji dziewiątego kręgu szyjnego, który jest wybitnie wydłużony i razem z kręgiem ósmym tworzy w stanie spoczynku jakby literę L. Gwałtowny skurcz mocnych mięśni zginaczy szyi powoduje, że

załamanie kręgosłupa ulega wyprostowaniu, a dziób jest jakby wystrzeli­wany do przodu. Mniejsze ryby wężówka połyka pod wodą, większe wynosi na powierzchnię, podrzuca dziobem i połyka.

Wężówki nie tylko doskonale nurkują i łowią, ale także równic dobrze latają. Podczas lotu wyciągają do przodu długą szyję; ich sylwetka przypomina wówczas lecący krzyż. Potrafią też szybować podobnie jak pelikany, wykorzystując wstępujące prądy powietrzne, by krążyć jak drapieżniki. Jest to jeden z nielicznych przypadków, gdy doskonały nurek równie świetnie lata.

Ponieważ w Kazirandze wężówki są bardzo rozpowszechnione, miałem możność zapoznać się także z ich życiem rodzinnym. Budowę gniazda rozpoczyna samiec, a na początku jest to tylko kilka ułożonych na krzyż drewienek. Po położeniu fundamentów samiec zaczyna — podobnie jak to robią kormorany — przywabiać samicę machaniem skrzydeł i przechyla­niem na plecy długiej szyi. Gdy samica zainteresuje się partnerem, samiec zaczyna przed nią tokować — odchyla szyję do tyłu i podaje swej wybrance

gałązki. Gniazdo kończą małżonkowie razem. Przynoszenie materiału w dziobie-, wzajemne przekazywanie go sobie i ukłony należą do głęboko wrodzonego ceremoniału, który utrwala związek małżeński. Małżonko­wie spotykają się przy gnieździe co najmniej 20 razy w ciągu dnia, ale nigdy nie zapominają się pozdrowić głębokim ukłonem. Czynią to też później, podczas wysiadywania jaj, czym zajmują się na zmianę. Ale w przeciwieństwie do ustalonych wyobrażeń ludzi, każdy z partnerów musi się sporo natrudzić, aby drugi przekazał mu opiekę nad jajami czy pisklętami. Często trzeba w tym celu przynieść w darze dwie albo nawet trzy gałązki.

Kiedy przygotowywałem się do odjazdu z Kazirangi, poszedłem jeszcze raz pożegnać się ze wszystkimi interesującymi obiektami. Należała do nich także kolonia wężówek. W gniazdach były już opierzone pisklęta, a kiedy przepływałem czółnem pod ich domkami, stałem się świadkiem ciekawego zachowania się ptaków. Młode wężówki zaczęły nagle jak bomby wypadać z gniazd do wody i już po chwili widziałem, jak spod podmytych brzegów śledzą mnie ich żółte oczy. Kiedy się im schowałem, młode powyłaziły na brzeg i z powagą zaczęły suszyć sobie skrzydła. I tak pożegnałem się zarówno ze starym, jak z nowym pokoleniem tych może najbardziej niezwykłych ptasich mieszkańców Kazirangi.

Do ptaków żywiących się głównie rybami należą również czaple, które zoologowie zaliczają wraz z bocianami i ibisami do grupy ptaków brodzących. Czaple, jak wszystkie brodzące, są długonogie, mają długie palce i wydłużony, ostry dziób. Ciekawe, że u tej grupy, w ogóle nie spokrewnionej z wężówkami, wykształciło się w szyjnej części kręgosłupa

urządzenie do „harpunowania”, jakie już opisywaliśmy. Czaple czatują na zdobycz nad wodą i szybkim „wystrzeleniem" dzioba atakują rybę podobnie, jak to robią wężówki pod wodą. Porównując liczne gatunki czapli, różniące się ubarwieniem i wielkością, zauważymy interesującą zależność. Wielkie gatunki, które osiągają w normalnej pozycji stojącej wysokość ponad 1 m, mają nogi dłuższe niż szyje i polują na zdobycz w głębszej wodzie. Czaple średniej wielkości wolą wody płytsze. Wreszcie niektóre mniejsze gatunki, reprezentowane na przykład przez małe modronosy, mają stosunkowo krótsze nogi i dłuższą szyję. Podczas zdobywania pożywienia trzymają się mocno trzciny lub gałęzi, a gdy /.bliża się ryba, muszą się wychylić daleko do przodu, by dosięgnąć ją dziobem. Od pozostałych czapli modronosy różnią się też dużo dłuższymi palcami, potrzebnymi do przytrzymywania się gałęzi czy trzciny. Czapla złotawa, która chwyta pożywienie przeważnie na ziemi lub przy brzegach, ma nogi i szyję tej samej długości. To przystosowanie się poszczególnych gatunków ma ogromne znaczenie ewolucyjne: z jednej strony nie dochodzi

do konkurencji międzygatunkowej, a z drugiej dogodny rejon jest wyko­rzystany praktycznie we wszystkich typach środowiska wodnego.

Wszystkie czaple mają jeszcze jedną ciekawą właściwość, o której musimy pamiętać, zwłaszcza gdy chcemy chwycić ptaka rękami. Otóż nawet oswojona czapla, trzymana przez ludzi od maleńkości, nie oprze się błyskowi ludzkiego oka, które widocznie kojarzy się jej ż wrodzonym obrazem srebrzystego ciała rybki: szybkim ruchem trafi w oko z dużą dokładnością.

W odróżnieniu od innych ptaków czaple nie pielęgnują piór wydzieliną z gruczołu kuprowego, gdyż jest on u czapli w stadium zaniku. Na piersi, a u niektórych gatunków także na grzbiecie, wyrastają czaplom specjalne pióra, które ulegają stopniowemu rozpadowi i zamieniają się w delikatny proszek. Tym właśnie proszkiem czaple nacierają sobie pióra, posługując się przy tej czynności dziobem i nogami. Taki puder nie tylko zapewnia nieprzepuszczalność upierzenia, ale także oczyszcza je z rybiego śluzu i tłuszczu Po kąpieli czapla pozostawia na powierzchni wody białawą powłokę pudru, a sama wygładza sobie potem pióra dziobem i pazurami; na środkowym palcu ma specjalny grzebyczek.

Większość czapli gnieździ się w koloniach na drzewach. Wychowywa­niem potomstwa zajmują się obydwoje rodzice. Dla dokładności muszę jeszcze dodać, że pożywienie czapli nie składa się wyłącznie z ryb; szereg gatunków łowi owady oraz drobne kręgowce — żaby, gady i myszy.

Najliczniej jest w Kazirandze reprezentowana nasza czapla siwa {Ardea cinerea)\ w zimie zlatuje tu także część populacji syberyjskiej. Kiedy pod wieczór czaple siwe wolnym lotem, z esowato wygiętymi szyjami, zmierzały ku puszczy na nocleg, zawsze przypominały mi się południowe Czechy, gdzie ptaki te dotąd jeszcze się gnieżdżą. Rozmiarami dystansuje czaplę siwą wielka, mająca 140 cm długości czapla Ardea imperialis; ta jednak należy do zabłąkanych, rzadkich gości, a nie do typowych mieszkańców Kazirangi. Oba te gatunki mają szare upierzenie. Bardzięj natomiast rzucają się w oczy cztery gatunki śnieżnobiałych czapli* widocznych z oddali wyraźnie na tle zielonych krzaków i żółtej trzciny. Największa z nich to czapla biała (Egretta alba), prowadząca samotniczy tryb życia. Od czasu do czasu można ją spotkać także w Czechach. Jest prawie tak samo duża jak czapla siwa. Jej dziób w zimie jest żółty, a w czasie gniazdowania robi się — z wyjątkiem samej nasady — czarny. Nogi są z przodu czarne, a z tyłu żółte. Również śnieżnobiała jest czapla Mesophoyx intermedia. Żyje ona - również w zimie — w mniejszych

stadkach, a od czapli białej różni się tym, że jest mniejsza i na głowie nie ma czubka z wydłużonych piór. Od tej ostatniej mniej więcej o jedną trzecią mniejsza czapla nadobna (Egretta garzeita) żyje również w Europie. Ma czarny dziób i czarne nogi z żółtymi palcami.

Wszystkie te białe gatunki czapli mają na grzbiecie piękne, długie, frędzlowate pióra, które na przełomie XIX i XX wieku były ozdobą damskich kapeluszy. W tym czasie popyt związany z modą spowodował w Europie i w USA prawdziwą gorączkę myśliwską, która w końcu doprowadziła do wyniszczenia tych gatunków. Na wielkich targowiskach Londynu sprzedawano corocznie około 50 000 uncji pierza (uncja równa się 28 g). Aby uzyskać jedną uncję, trzeba było zastrzelić cztery czaple. Dla ułatwienia sobie zadania strzelano głównie do ptaków w koloniach. Jest rzeczą oczywistą, że obok 200 000 dorosłych czapli ginęło przez to rocznie co najmniej trzy razy tyle piskląt, które zdychały z głodu. Tylko dzięki temu. że w Europie i USA zmieniła się moda, uratowała się pewna liczba tych niegdyś bardzo popularnych ptaków, które na przykład w Czecho­słowacji należą już do rzadkości. Straty były tak ogromne, że jeszcze dzisiaj, po 80 latach, nie zostały wyrównane. Tak więc zostały czaple białe i nadobne żywym .memento zagłady, i to z powodu mody. T akże z powodu mody wyniszczono w Indiach niemal zupełnie tygrysy i lamparty, a całkowicie — gepardy. Nic więc dziwnego, że zoologowie zajmujący się ochroną przyrody przerzucają każdego roku żurnale mód wiodących paryskich firm, by sprawdzić, czy w głowie któregoś z projektantów nie zrodził się jakiś zaskakujący pomysł ozdabiania kobiet pierzem, skórkami czy pancerzami tego czy innego gatunku zwierząt. Przy obecnej liczbie kobiet na świecie i epidemicznym szerzeniu się mody oznaczałoby to nawet w przypadku najliczniejszych gatunków ich zagładę.

Kaziranga wciąż jeszcze należy na szczęście do tych niewielu miejsc na kuli ziemskiej, gdzie czaplom nie grozi niebezpieczeństwo i gdzie ich piękne pióra mogą służyć temu celowi, dla jakiego się w ogóle pojawiły: zalotom i zapewnieniu gatunkowi przetrwania na Ziemi. W istocie o wiele przyjemniej jest obserwować nastroszone pióra, tworzące na grzbiecie tokującego czaplego samca delikatną woalkę, niż zdobiące kapelusz najpiękniejszej nawet kobiety.

Nic wymienionym jeszcze powyżej gatunkiem białych czapli są małe czaple złotawe (Bubulcus ibis). Rozpoznamy je łatwo po wielkości i po żółtym dziobie, ale głównie dlatego, że stowarzyszają się z takimi wielkimi ssakami, jak na przykład nosorożce i bawoły arni. Każdy nosorożec czy

arni mu co najmniej dwie czaplo stanowiące jego jakby osobistą straż; kiedy ucieka, ptaki siedzą mu na grzbiecie, kiedy się leniwie pasie, biegają obok i namiętnie zbierają owady lub żabki wypłoszone przez ssaka ż grzęzawiska. Podczas południowego żaru spacerują pod iego brzuchem, ponieważ panuje tam cień; korzystają też z cienia leżącego olbrzyma. W zamian za to zbierają z ciała bawołu czy nosorożca przyssane pijawki, a także spacerujące muchy. Tylko jednej rzeczy nie potrafiłem sobie wyjaśnić: dlaczego jeden nosorożec lub bawół ma od 10 do 20 czapli, a inny tylko dwie. Nie były to sytuacje przypadkowe. Codziennie spotyka­łem starego nosorożca - samca z naderwanym uchem. Byt to prawdziwy czapli magnat: naliczyłem w jego stadku aż 26 ptaków! Kiedy nagle ruszał biegiem, podrywające się do lotu czaple przypominały śnieżną zawieję. Nie wiem także, jak to się dzieje, że czaple poznają swoje zwierzę, ponieważ co wieczór tuż przed zachodem słońca poszczególne czaple świty opuszczają nosorożce i bawoły i w liczących po 100 sztuk stadach odlatują na nocleg ku koronom wysokich drzew.

Bawoły są dla czapli złotawych promami, na których przeprawiają się nic tylko przez jeziora, ale i przez Brahmaputrę. Kiedy bawoły wchodzą do wody i płyną, czaple siedzą im spokojnie na grzbietach. Ale kiedy bawół zanurza się i - że tak powiem - ucieka czaplom spod nóg, wówczas stają one dosłownie na czubkach palców i w tej komicznej pozycji czekają, aż zwierzę ponownie się wynurzy. Co dnia obserwowałem tę czaplą rozrywkę z nieustającym upodobaniem. Gdy 50 bawołów przepływa szerokie jezioro, wystają im z wody tylko nozdrza i rogi, a na całej powierzchni jeziora rozsiane są jak dziwne grzybienie stojące na ich grzbietach czaple.

Zważywszy malejącą wciąż liczbę nosorożców i bawołów, moglibyśmy sądzić, że wśród czapli złotawych powinno pojawiać się „bezrobocie". Tymczasem czaple szybko znajdują sobie zastępczy transport: wielka ich część przestawia się mianow icie na bydło domowe. Ponieważ krów w Indii jest nieprzebrane mnóstwo, a ich liczba stale rośnie, przed czaplami złotawymi otwiera się naprawdę różowa perspektywa. Chyba właśnie dlatego gatunek ten należy do najliczniejszych w Indiach.

Wykaz gatunków czapli żyjących w Asamie nie został tutaj całkowicie wyczerpany. Oprócz wspomnianych już gatunków żyje tu jeszcze sześć dalszych; są to małe czaple, z których najliczniejsza jest Ardeola grayi, kremowo ubarwiony ptak z brązowymi, podłużnymi plamami. Spotkać go można nie tylko w rezerwacie, ale i w każdej wiejskiej kałuży i na

ryżowiskach. Oprócz łych c/apli żyją tu jes/cze małe gatunki modrono sóv\. które jednak nic rzucają się u oczy i zauważyć je można tylko przy przypadkowym wypłoszeniu z bagiennego sitowia.

Nic ma sensu wyliczanie poszczególnych gatunków, ale w naszym przeglądzie ptaków rybożcrnych nie może zabraknąć dalszych reprezen­tantów ptaków brodzących, a mianowicie bocianów. Od czapli odróżnimy je przede wszystkim po locie, ponieważ wyciągają szyję do przodu, a nie układają jej na kształt pętli. Ponadto czaple nic kołują tak jak bociany. Również sposób zdobywania pożywienia jest inny. Bociany nic czatują na zdobycz znajdują pożywienie, brodząc nieustannie w bajorach i przy brzegach jezior.

Opisy wałem już tryb życia największych bocianów - marabutów. Co do rozmiarów dorównuje im przepiękny, czarno-biały Xcnorhynchus. Ma ponad 120 cm wzrostu, potężny, czarny dziób i korąlowoczerwone nogi. Jego czarne skrzydła lśnią w słońcu metalicznie. Dość licznie, zwłaszcza w zimie, występuje w Kazirandze bocian biały (Ciconia alba), znany niewątpliwie każdemu z nas, nie ma więc potrzeby go opisywać.

Dość w Indiach popularny jest prawdziwy mister bocianiej urody: dławigad indyjski (Ihis leucocephalus) — o nagiej głowie pomarańczo-

wego koloru i pomarańczowym, lekko wygiętym dziobie. Jego tułów ma różowy odcień z karminowym pasem na piersiach oraz czarnymi i czerwonymi pasami na skrzydłach. Ciekawy jest sposób, w jaki łowi ryby. Zanurza mianowicie całą głowę z otwartym dziobem pod wodę i centymetr po centymetrze obmacuje bagniste dno. Co jakiś czas unosi łeb z trzepoczącą się rybą w dziobie, którą zaraz potem podrzuca i w całości połyka.

Godny uwagi jest najliczniej w Indii występujący kleszczak siwy IAnastcmus cscitans), barwy białej, tylko z lotkami i ogonem czarnym z metalicznym połyskiem. Ma on osobliwy dziób, którego szczęki stykają się jedynie na końcu i przy nasadzie. Mimo zamknięcia dzioba pozostaje między nimi szeroka szpara. Brzegi obu szczęk pokryte są zrogowaciałymi szczecinkami. Bocian ten również - co prawda - łowi ryby i żaby, jednak jego głównym pokarmem są wodne ślimaki i małże, a dziwny, obcęgowaty dziób jest właśniejdealnym dziadkiem nie tyle do orzechów, co do skorup mięczaków. Widzimy więc, że — poczynając od wodnych owadów przez mięczaki aż do ryb - nie ma w bajorach Kazirangi takiego pożywienia, które nie znalazłoby swoich amatprów.

Ponieważ w rozdziale tym zajmowaliśmy się głownie rybim bogactwem

i w\ korzy stywaniem go pr/c/ ptaki, nic możemy zapomnieć o spokrew­nionych / mewami rybitwach białowąsych (( liliiłonui\ hybru/a), które /ywią się małymi rybami ora/ owadami. Do rybożernych należy również liczna grupa ptaków wyróżniających się dużą urodą: zimorodków. O jednym z nich, zimorodku srokatym, była już mowa. Ale w Kazirandze żyją także zimorodki z ogromnym czerwonym dziobem, wielkości sierpówki. i nasze małe zimorodki (Alcctlo alihis). Z bogactwa ryb korzysta również rybolów (Panclion haliaclus), który trzepocze się nad powierzchnią jeziora, by nagłym lotem głową w dół zanurzyć się w wodzie, a za chwilę wzlecieć w powietrze ze złowioną rybą. Jego ostre, długie szpony i palce pokryte ostrymi guzami zdradzają, że ten drapieżnik jest przystosowany wyłącznie do połowu ryb. Po zachodzie słońca, kiedy ptaki dzienne już przebywają w koronach drzew, a wyskakujące z wody ryby pluskają o powierzchnię, wylatuje na łowy rybożerna sowa Ketupa rcylrnensis wielkości naszego nietoperza. Inne sowy mają nogi porośnięte pierzem.a ta ostatnia ma nogi nagie, z mocno zakrzywionymi pazurami, o kształcie niemal nie do odróżnienia od szponów rybołowa.

Ptasim królem Ka/.irangi jest przepiękny bielik wschodni (Haliaccms leucoryphjts). Podczas swego pobytu w rezerwacie znalazłem dwa gniazda tych majestatycznych ptaków. Mogłem też obserwować ich niezmiernie ciekawy sposób zdobywania pożywienia, lecz nic kojarzy się on w ogóle / królewskim majestatem. Bielik wschodni łowi co prawda także ptaki, głównie kaczki i łyski, ale o wiele częściej przywłaszcza sobie łupy innych

zobaczy, że rybołów schwytał rybę i wynosi ją z wody, zbliża się szyb lotem i tak długo wokół niego krąży i go atakuje, aż rybołów rybę wypuści. Wówczas bielik, kładąc skrzydła po sobie, szybuje głową w dół i chwyta zdobycz, zanim spadnie na ziemię. W podobny sposób bielik wschodni atakuje też pelikany i bociany — należy więc zaliczyć go do ptaków

rybożernych. Podobną taktykę łowu stosują wśród drapieżnych o wiele mniejsze kanie, ale — jak sępy — potrafią się one zadowolić także znale­zionymi resztkami.

Tak oto dobiegł właściwie końca opis obiegu rybiego pożywienia z rzek i jezior Kazirangi. Oczywiście jest to opis znacznie uproszczony i niewątp­liwie niepełny. Rybami żywią się też zresztą i inne ryby — drapieżniki, a także żółwie, warany i gawiale, a ze ssaków głównie wydry, delfiny, wreszcie człowiek. Olbrzymie znaczenie ma również niesamowicie obfita produkcja roślinna i zwierzęca, zwłaszcza mikroskopijnych glonów i pierwotniaków. Produkcja ta jest właściwie podstawą całego procesu życia. Starałem się tu w pierwszym rzędzie pokazać, jak przedziwnie zwierzęta są dostosowane do swego środowiska i jak złożone są prawa przyrody. I w końcu na tym właśnie polega sens rezerwatów przyro­dy — zachować możliwość dalszych badań nad tymi wszystkimi powią­zaniami w ich pierwotnym kształcie i równowadze. Być może, wiele naszych wodnych przedsięwzięć kończyłoby się większym powodzeniem, gdybyśmy w gospodarce wodnym bogactwem nie widzieli tylko zapór i rur melioracyjnych.

KACZKI BRAMIŃSKIE

W poprzednim rozdziale zapoznaliśmy się z pelikanami, czaplami i bocianami. Ale jeziora i rzeki rezerwatu goszczą poza nimi dziesiątki innych gatunków ptactwa wodnego, przede wszystkim gęsi i kaczek. Fachowo grupy te łączymy w rząd blaszkodziobych, ponieważ należą do nich ptaki o szerokich dziobach, uzbrojonych w rogowe ząbki w kształcie poprzecznych blaszek. W odróżnieniu od wiosłonogich blaszkodziobe mają tylko trzy przednie palce spięte błoną, czwarty zaś - tylny - jest wolny. W powszechnym mniemaniu te doskonale pływające, nurkujące i latające ptaki reprezentowane są głównie przez dwa ogólnie lubiano ptaki domowe, które w Czechosłowacji zdobyły sobie uznanie wyłącznie w zestawieniu z knedlikami i kapustą. Trochę mi przykro, gdy zwiedzający zoo mijają tych interesujących ptasich przedstawicieli, myśląc jedynie o przyjemnych doznaniach smakowych. Nie potrafiłbym zliczyć tych wszystkich ludzi, których w swym życiu rozczarowałem, przyznając się do tego, iż moimi najulubieńszymi zwierzętami są kaczki, gęsi i kot. Kot\ jeszcze jakoś uchodzą, ale upodobać sobie kaczki i gęsi? Nie, to nie wydaje się godne dyrektora ogrodu zoologicznego. W zoo żyją przecież małpy słonie, niedźwiedzie i tyle innych, daleko atrakcyjniejszych i popularniej­szych zwierząt!

Jako zoolog kocham wszystkie stworzenia i nic staram się zapełnić każdego wybiegu czy klatki wyłącznie mymi faworytkami: kaczkami i gęśmi. Nie bardzo też umiem wyjaśnić, co mnie właściwie w tej grupie ptaków tak pociąga. Już jako mały chłopiec pragnąłem zawsze być kaczką. Ponieważ jednak pozostałem człowiekiem, usiłowałem przynajmniej badać niezmiernie interesujące kacze życie. Podczas swych studiów uniwersyteckich i później, kiedy już pracowałem naukowo, zostałem „mamą” setek kaczątek i gąsiątek. To mnie - jak sądzę uprawnia w pewnym stopniu do tego. aby ująć ten rozdział także jako mowę

wygłaszaną w obronie tych trochę niedocenianych pierzastych stwo­rzeń

Juz kiedy lądowaliśmy na małym lotnisku wojskowym w powiatowym mieście asamskim Dżorhacie, marzyłem po cichu, iż uda mi się ujrzeć na wolności pewien niemal już mityczny gatunek kaczek indyjskich, miano* wicie kaczkę Rhodonessa caryophyllacea. Kaczka ta ma bardzo ciekawe ubarwienie: dziób, głowa i szyja są cudownie różowe, reszta ciała zaś jest niemal czarna, tylko górne części skrzydeł i pierś mają pasteloworóżowe^; faliste pasemka. Mówiąc o micie tego gatunku, mam na myśli fakt, iż od roku 1935 nikt już tej kaczki nie widział. O jej życiu nie wierny prawie nic - opis naukowy gatunku pochodzi jeszcze z roku 1790, a kilka schwytanych na łonie przyrody ptaków było nawet trzymanych w ogrodach zoologicznych w Kalkucie, w Anglii i we Francji. Niestety, nigdy nie udało się rozmnożyć ich w niewoli, choć niektóre żyły w ogrodach zoologicznych ponad 10 lat. Jedyne właściwie informacje o tym ptaku uzyskałem od światowej sławy ornitologa indyjskiego, Salima Alego, który także pokazał mi wypchane okazy kilku ostatnich upolowanych egzemp­larzy. Kiedy trzymałem je w ręku jak świętość, prof. Ali zwrócił moją uwagę na fakt, iż za życia piękny, różowy kolor głowy był u tych kaczek o wiele jaśniejszy. Powiedział mi też, ktpre okolice ptaki te zamieszkiwały. Nigdy nie był to gatunek liczny, a upolować Rhodonessa caryophyllacea udawało się tylko przypadkowo. Trzymały się one małych jeziorek, tych najgęściej porośniętych trzciną, i myśliwi spotykali je przeważnie podczas nagonek na tygrysy czy słonie. Istniała pewna nadzieja, że nieprzebyte* ogromne moczary Asamu skrywają gdzieś jeszcze takie kaczki, ale Salim Ali wielokrotnie przewędrował wszystkie te rejony, gdzie się pojawiały — i zawsze bez rezultatu. •

Nie będę opisywał wszystkich udręk, jakich zaznałem w trzcinowej dżungli, gdzie spotykałem dziesiątki rzadkich gatunków ptaków i ssaków, ale Rhodonessa caryophyllacea wśród nich nie było. Ponieważ w ostatnim czasie także w innych rejonach Asamu i Bengalu prowadziło poszukiwa­nia kilku ornitologów również bezskutecznie, można przypuścić, że ptak ten uległ wytrzebieniu, zanim udało się nam zdobyć informacje o jego życiu i zachowaniu. Przetrwał jedynie w wielkich muzeach pod postacią kilku na wpół wyblakłych, wypchanych egzemplarzy..

Blaszkodziobe należą do najstarszych ptasich mieszkańców naszej Ziemi. Pierwsze ślady ich istnienia pochodzą z pogranicza kredy i trzeciorzędu, a więc grupa ta liczy już ponad 90 milionów lat. Gęś gęgawa

była zapewne pierwszym ptakiem domowym. Człowiek zaczął ją hodować 4000 łat p.n.e. Na freskach egipskich, które powstały około roku 2000 p.n.e., przedstawiono ją już jako typowego ptaka domowego. Nieco później Chińczycy udomowili inny gatunek dzikiej gęsi — gęś garbono- są — i potomkowie tej tzw. gęsi chińskiej żyją jako ptakidomowe nie tylko w całej, Azji, ale i w Europie. Chińczycy udomowili także pierwsi krzyżówki. Starożytni Rzymianie, znani smakosze, hodowali kaczki w klatkach, gdzie je tuczyli. Jeszcze jeden gatunek blaszkodziobych dał początek ptactwu domowemu, mianowicie kaczka piżmówka. Jej udomo­wienie zawdzięczamy Indianom, a do Europy sprowadzili ją hiszpańscy konkwistadorzy. Mimo to w literaturze hodowlanej ptak ten nazywany jest uparcie kaczką chińską.

W starożytnym Rzymie gęsi cieszyły się niebywałym szacunkiem: były poświęcone bogini Junonie. W roku 387 p.n.e. bystre te ptaki uratowały Kapitol, gdzie po zdobyciu Rzymu przez Galów umocniły swe pozycje resztki rzymskiego wojska. Liwiusz pisze, że którejś nocy Galowie skorzystali z niestrzeżonego przejścia i tak cicho, że nie obudzili nawet psów, zaczęli się wdrapywać na mury. Czujne gęsi zauważyły jednak nieprzyjaciela i krzykiem oraz szumem skrzydeł obudziły obrońców. Ci, na czele z Markiem Manliuszem, chwycili za miecze i odparli wroga. Odtąd wydatki na karmę dla gęsi Junony należały do stałych pozycji w

budżecie gminy rzymskiej. Każdego roku podczas uroczystości noszono je na wspaniałych, złotych noszach, pokrytych purpurą. Ub^ga ludność trzymała gęsi zamiast psów, aby strzegły domostw, jak to poświadcza Owidiusz w swym poemacie o Filemonie i Baucis.

W przeciwieństwie do powszechnych wyobrażeń, które wymownie ilustruje ogólnie używane, a sądownie karalne przezwisko: „głupia gęś”, blaszkodziobe są jednymi z najbardziej bystrych, najinteligentniejszych ptaków. Gęś należy obok psa, kota i konia do tych nielicznych wyjątków wśród zwierząt domowych, które mimo długiego chowu w niewoli nie straciły niemal nic z tej inteligencji, która cechowała ich dzikich przod­ków. Przykładem odwrotnej sytuacji może być kura domowa, owca czy krowa, których mózgi w porównaniu z mózgami dzikiego kura bankiwa, muflona czy dzikiego wołu wyraźnie się zmniejszyły.

W ciągu swej 90 milionów lat liczącej historii blaszkodziobe rozprze­strzeniły się po całej Ziemi i dzisiaj znamy ich 147 gatunków. Aczkolwiek wszyscy członkowie tej grupy wyraźnie różnią się od pozostałych ptaków, to jednak w obrębie rzędu wykształciło się wiele podgrup różniących się między sobą tak wielkością i kształtem ciała, jak i sposobem odżywiania się. Najmniejszym przedstawicielem blaszkodziobych jest mniejsza od gołębia, ważąca 300 g indyjska kaczuszka Nettapus coromandelianus\

największe są ważące aż 10 kg łabędzic. Zanim zaznajomimy się z blaszkodziobymi zamieszkującymi wody Indii, musimy najpierw doko­nać krótkiego przynajmniej przeglądu poszczególnych ich grup,

Do pierwszej grupy należą australijskie gęsi bezpłetwce (Anseranatini| wielkie, czarno-białe ptaki, z długimi dziobami i szczątkowymi błonami pławnymi między palcami. W przeciwieństwie do innych blaszkodzio- bych bezpłetwce tracą lotki stopniowo. Gęsi i kaczki gubią podczas linienia wszystkie lotki naraz i dlatego nie są w tym czasie zdolne do latania. Muszą wówczas ukrywać się w gęstym sitowiu i czekać przez parę tygodni, aż urosną im nowe.

Do drugiej grupy należą drzewice (Dendrocygnini), małe ptaki o dłuższych nogach. Osobniki obu płci mają takie samo ubarwienie i wspólnie zajmują się wysiadywaniem jaj i wychowywaniem młodych.

Do grupy trzeciej — gęsi właściwych (Anserini) — należą łabędzie i gęsi. Tu również osobniki obu płci są jednakowo ubarwione, a samiec czuwa nad samicą siedzącą na jajach i razem z nią wodzi pisklęta. Są to ptaki wyraźnie dostosowane do żywienia się zielonymi częściami roślin, głównie traw.

Czwarta grupa to jakby przejściowy etap ewolucyjny pomiędzy właści­wymi gęśmi a kaczkami: ptaki te nazywamy kazarkami (Tadcrnini). Niektórych gatunków nie cechuje, podobnie jak to jest u gęsi, dymorfizm płciowy, a więc odmienne ubarwienie samca i samicy, u innych znów gatunków jest odwrotnie: obie płcie wyraźnie różnią się między sobą. Jeśli chodzi o zachowanie i rodzaj pożywienia, niektóre gatunki bliższe są gęsiom, inne - kaczkom. Wychowaniem piskląt zajmują się obydwoje rodzice.

Piątą grupę reprezentują kaczki pływające (Anatini). Najpopularniejszą przedstawicielką tej grupy jest nasza dzika kaczka, krzyżówka, przodek kaczki domowej. Samce w szacie godowej różnią się wyraźnie od samic, które przez cały rok noszą szary, ochronny kolor. Po zalotach, w porze letniej, kaczory tracą swe piękne ubarwienie i stają się podobne do samic. Pożywienie kaczek pływających jest zróżnicowane: rośliny zielone, nasio­na, owady, robaki, ikra itd. Kaczki pływające zdobywają pokarm głównie za pomocą dotyku, taplając się w biocie. Szybko poruszają językiem i w ten sposób otwartym końcem dzioba wlewają do jamy gębowej wodę i błoto. Dziobem wymacują i wybierają nadające się do strawienia poży­wienie, a wodę I błotem odcedzają kącikami dzioba na zewnątrz. Pływając, zanurzają głębiej przednią część tułowia, tak że ogonek wystaje

im nad powierzchnię wody. Gdy łowią pokarm, pod wodę zanurzają jedynie przednią część ciała, przypominając zabawki działające na zasadzie „wańki-wstańki”. Jaja wysiaduje i opiekuje się młodymi wyłącz­nie samica. Kaczki pływające należą do najszybciej latających ptaków. Na przykład cyranki osiągają prędkość ponad 100 km na godzinę i z łatwością prześcigają nawet tak szybkie ptaki, jakimi są na przykład jaskółki.

Następna, szósta grupa obejmuje grążyce, zwane też kaczkami nurku­jącymi (Aythini), które — zgodnie ze swoją nazwą - nurkują w poszuki­waniu pożywienia. Podczas pływania odróżniamy je od kaczek pływają­cych dzięki temu, że pływają głębiej zanurzone, a ogonek ciągną po powierzchni wody. Żywią się mięczakami wodnymi, robakami i owadami, ale też i roślinami. Cechuje je — podobnie jak kaczki pływające - silny dymorfizm płciowy, a wysiadywaniem jaj i wyprowadzaniem młodych na wodę zajmuje się wyłącznie matka. Do grupy tej należał również wyniszczony już gatunek Rhodonessa caryophyllacea.

Siódmą grupę nazywamy piżmówkami (Cairini). Są to ptaki przeważnie tropikalne, a należą do nich najpiękniejsze kaczki, jak na przykład wschodnioazjatycka mandarynka czy północnoamerykańska karolinka. W grupie tej występują duże różnice co do rozmiarów. Najmniejszą jej przedstawicielką jest indyjska kaczuszka Nettapus coromandelianus, natomiast afrykański gęsiec (Plectropterus gambensis) przewyższa wiel­kością liczne gęsi. Piżmówki zakładają gniazda w dziuplach drzew. Nogi tych kaczek zaopatrzone są w długie palce o ostrych pazurach, które dobrze nadają się do siedzenia na gałęziach drzew i do wdrapywania się do wnętrz dziupli. Obie płcie różnią się tak ubarwieniem, jak i wielkością. Do piżmówek należy również udomowiona kaczka piżmówka.

Do grupy ósmej zaliczamy głównie morskie i północne edredony ISipmateńini). Ponieważ nie występują w Indiach, nie będziemy się tutaj nimi zajmować.

Przedostatnią, dziewiątą grupę tworzą tracze (Mergini). Są to ptaki wybornie nurkujące, zdobywające pożywienie głównie pod wodą. Łatwo je można poznać po nietypowo wąskim, wysmukłym dziobie z bardzo ostrymi, rogowymi ząbkami. Kształtem ciała i stylem życia przypominają kormorany. Żywią się przeważnie rybami, które — jak kormorany — po­łykają w całości. Obie płcie różnią się ubarwieniem; w okresie godowym samce mają - jak u większości kaczek - piękne, ozdobne upierzenie.

Ostatnia, dziesiąta grupa to stemiczki (Oxyurini). Ze wszystkich blaszkodziobych są one najlepiej przystosowane do życia w środowisku

wodnym. Na wodzie spędzają niemal całe swoje życie. Najruchliwsze są wieczorem i w nocy, można by je więc właściwie zaliczyć do ptaków nocnych. Zwraca uwagę ich potężny szeroki dziób i długie, cienkie pióra w ogonie.

Blaszkodziobe są klasycznym przykładem grupy, która — wywodząc się od przodka tylko nieznacznie przystosowanego do życia w wodzie — roz­przestrzeniła się szeroko i dostosowała do najróżniejszych typówr środo­wiska wodnego. Ten proces ewolucyjny nazywamy fachowo radiacją adaptacyjną. Podręcznikowym przykładem adaptacji są torbacze austra­lijskie, które przekształciły się w zwierzęta drapieżne, krety workowate, gatunki nadrzewne pożerające liście (jak koala), szybkonogie, trawożeme kangury, pełniące "w Australii rolę naszych jeleni i saren, wiewiórki polatuchy latające lotem ślizgowym i wiele innych zwierząt. Blaszko­dziobe nie są tak wymownym przykładem wspomnianego zjawiska, ale niemniej jest to też przykład ciekawy.

Na indyjskich jeziorach możemy zobaczyć tysiące ptaków blaszkodzio- bych należących do kilkudziesięciu gatunków. Ale wystarczy być trochę tylko uważniejszym obserwatorem, aby zauważyć, że gatunki te nie konkurują między sobą, bo ich sposoby odżywiania się są różne. Są one także odmiennie przystosowane do pobierania pożywienia. Gęsi gęgawe (Anser anser) przylatujące do Indii na zimę z północnej Azji oraz gęsi indyjskie (Anser indicus) gnieżdżące się w Azji Środkowej i w Pamirze zdobywają pożywienie na lądzie, pasąc się na trawie i wśród roślin zbożowych. Ich stosunkowo wysoki dziób z ostrymi ząbkami jest dosko­nale przystosowany do skubania roślin. Mają one również stosunkowo wysokie nogi, umieszczone pośrodku ciała. Wprawdzie ułatwia to poru­szanie się na ziemi, ale jest mniej dogodne podczas pływania. Rośliny są również głównym pożywieniem łabędzi niemych (Cygnus olor), które także zimują w Indiach. Przebywają one jednak przeważnie na głębszej wodzie - długa szyja umożliwia im skubanie rosnącej na dnie roślinności. Kaczki pływające zbierają rośliny wodne w płytszej wodzie, jedynie różeńce (Anas acuta), mając wybitnie długą szyję, nurkują przednią częścią ciała, sięgając także po głębiej rosnące rośliny. Inne kaczki pływające, świstuny (Anas penelope), z wyraźnie krótką szyją i wysokim, niemal gęsim dziobem, pasą się na mieliznach, a nawet na lądzie.

Wszystkie kaczki pływające uzupełniają pożywienie roślinne pożywie­niem pochodzenia zwierzęcego. Przecedzając błoto i wodę, wyłapują owady wodne, niesione prądem nasiona i skorupiaki. W poszukiwaniu

tego typu strawy wyspecjalizował się szczególnie plaskonos (Anas clypea ta) należący i u nas cło bardzo pospolitych ptaków. Ma on wyraźnie długi dziób wyposażony w blaszki o długości aż 7 mm. Blaszek tych jest trzykrotnie więcej niż u pozostałych gatunków kaczek pływających, a mianowicie ogółem w obu szczękach aż 180. Dziób płaskonosa jest więc doskonałym urządzeniem filtracyjnym, umożliwiającym uzyskanie typo­wego dla kaczek pokarmu drobnych glonów i zwierzęcego planktonu unoszącego się w wodzie Szukający pożywienia płaskonos pływa po powierzchni zataczając koła i nieustannie filtruje dziobem górną warstwę wody, w której zbiera się plankton dążący ku światłu i tlenowi.

Kaczki nurkujące (grążyce) z rodzaju Ay[hya reprezentowane w Indiach głównie przez głowienkę (Aytliya jerina) i gatunek Aythya baen, szukają żeru w tych częściach jezior, które mają głębokość przeciętnie od 1 — 3 m, chociaż potrafią nurkować nawet na głębokość 10 m. Ciekawe, ze wewnątrz tej grupy możemy mówić o pewnego rodzaju specjalizacji v\ nurkowaniu: zazwyczaj kaczory nurkują głębiej niż samice. Na zanurzenie się i wypłynięcie z głębokości 3 m grążyce potrzebują przeciętnie 15 sekund. Ponieważ bez zaczerpnięcia powietrza ptaki te mogą wstrzymać pod wodą na ogół około 20 sekund, i tak nie byłyby w stanie korzystać z głębszej wody przy założeniu optymalnego połowu. Pożywienie kaczek nurkujących składa się mniej więcej w 60% z roślinności w'odnej, a w 40% z robaków, mięczaków, owadów i skorupiaków. Niemal w ogóle nic pojawiają się w nim rośliny lądowe oraz owady, którymi żywią się kazarki i kaczki pływające.

O wiele znamienitszymi nurkami są stemiczki Oxyura leucocephala, zimujące między innymi także w Indiach. Chyba z pół godziny obserwo­wałem takie stadko podczas szukania pokarmu. Kaczki przebywały pod wodą ogółem 24 minuty, i tylko sześć minut na powierzchni. Nurkowały z łatwością, a przerwy potrzebne dla pobrania powietrza oraz odpoczynku były nieznaczne. Co do przeciętnej zanurzenia, a także czasu przebywania pod wodą podczas nurkowania za pokarmem, to stemiczki osiągają takie same rezultaty jak grążyce. Żywią się wprawdzie również pokarmem roślinnym, ale głównym ich pożywieniem są larwy komarów i robaki wodne — nicienie — żyjące na dnie bagien.

Wybitnym nurkiem wśród kaczkowatych jest tracz nurogęś, który przeciętnie przebywa pod wodą 40 sekund, ale potrafi wytrzymać pod powierzchnią nawet dwie minuty! Jak już wspomniałem, tracze mają zewnętrzną budowę ciała bardziej przypominającą kormorany niż kaczki.

Jednak ich wąski, długi dziób ma szereg bardzo ostrych, wygiętych do tylu, zrogowaciałych blaszek. Ptaki te żywią się wyłącznic rybami, łowiąc je podobnie, jak to czynią kormorany. Płyną powoli po powierzchni, zanurzając głowę pod wodę i wyglądając zdobyczy. Gdy tylko ją zauważą, nurkują bezszelestnie i, szybko płynąc, chwytają rybę. Często można zaobserwować, jak kilka traczy poluje wspólnie, tworząc półokrąg i naganiając ryby ku brzegowi. Nurogęś, która przybywa do Indii tylko w celu przetrwania zimy, potrafi też doskonale latać. Zmierzono prędkość lotu osobnika, który uciekał przed drapieżnikiem: wynosiła ona 128 km na godzinę!

Już tych kilka przykładów pokazuje, że rozmaite przystosowanie się do zdobywania pożywienia, które również jest bardzo różnorodne, zapobiega konkurowaniu w tym zakresie między sobą poszczególnych gatunków. Ponadto sytuacja taka prowadzi do doskonalszego wykorzystania wszys­tkich zasobów pożywienia, znajdujących się w środowisku wodnym. Z drugiej strony, rozpatrując geografię występowania blaszkodziobych, daje się zauważyć niezmiernie ciekawe zjawisko: także wewnątrz danej pod­grupy mogą wykształcić się gatunki zupełnie odmienne co do zewnętrznej budowy ciała. I tak na przykład w Ameryce Południowej, w południowej Afryce oraz Australii nie występują gęsi właściwe, ale za to w Ameryce Południowej, w grupie kazarek powstało kilka gatunków, na przykład magelanka siwogłowa i magelanka mała, dla których pożywieniem jest

trawa. Ich dziób jest podobny do gęsiego dzioba, a ustawienie nóg i ich długość również przypominają gęsi. W południowej Afryce błaszkodziobe gęsiokształtne są reprezentowane przez przedstawiciela piżmówek gęśćca, w Australii zaś rolę tę pełni grzywicnka. Ptaki te zmieniły całkowicie sposób odżywiania się oraz poruszania na lądzie i wodzie. Tylko ich wewnętrzna budowa anatomiczna oraz zachowanie się przekonują nas, iż nie mają one nic wspólnego z prawdziwymi gęśmi.

Aczkolwiek w zimie możemy w Kazirandze obserwować tysiące ptaków z grupy blaszkodziobych, należących do kilkudziesięciu gatunków, to jednak jeden z tych gatunków zasługuje na szczególną uwagę. Są to kazarki rude (Tadornafermginea), nazywane przez Hindusów kaczkami bramiń­skimi. Uderza nie tylko ich ubarwienie — samiec i samica są pięknego, rdzawobrązowego koloru, mają czarny dziób i czarne nogi — ale i ich głos brzmiący jakby „chorrr, chorrr”. Podczas wędrówek dżunglami trzcin towarzyszy człowiekowi praktycznie przez cały dzień widok kazarek rudych oraz ich głos. Gatunek ten rozprzestrzeniony jest od południowo- -wschodniej Europy przez południową Azję aż po Mongolię i południową Syberię; gnieździ się także w Tybecie. Asamczycy darzą kaczki bramińskie dużą sympatią, ponieważ ich przylot zwiastuje koniec pory deszczowej i nastanie przyjemnej, suchej zimy.

Kiedy charakteryzowałem poszczególne cechy związane i przystosowa­niem się ptaków blaszkodziobych do sposobu zdobywania pokarmu, świadomie pominąłem kazarki. Stanowią one bowiem pewnego rodzaju grupę przejściową pomiędzy gęśmi a kaczkami. Żywią się zasadniczo trawą rosnącą na lądzie, ale bardzo zręcznie potrafią też wybierać z wody owady i skorupiaki. Pewnego razu kazarki rude naprawdę mnie zdumiały: widziałem, jak żarłocznie połykały kawałki mięsa z resztek jelenia upolowanego przez tygrysa! Co więcej, ptaki te ucztują w świętej rzece Gangesie, pożywiając się szczątkami wrzucanych do wody ciał ludz­kich.

Warto zwrócić uwagę na fakt. żc również zachowanie się kazarek ma w sobie coś z kaczek i coś z gęsi. Typową cechą gęsią jest wzajemna wierność małżeńska partnerów. Raz skojarzona para przebywa razem aż do śmierci. Jeśli zginie samiec czy samica, owdowiały partner zazwyczaj nie tworzy już nowej pary. Wzajemny związek obojga małżonków jest umacniany poprzez specjalne zachowanie się ptaków, zwane ceremoniałem tryumfa­lnym. Jego istota polega na tym, żc samiec przegania obcą kazarkę czy innego ptaka i ze zwycięskim krzykiem oraz wyciągniętą do przodu szyją

wraca do swojej samicy. Ta z kolei biegnie samcowi naprzeciw. Dźwięczne okrzyki obojga małżonków, którzy kiwają przy tym głowami, zamykają ceremoniał. Zachowanie to jest według naszych wyobrażeń jakby stałym polerowaniem obrączek ślubnych, i to powtarzającym się kilka razy w ciągu dnia! W ten sposób nie tylko umacnia się małżeństwo, ale także gąsior ma możność wyładowania poza rodzinnym kręgiem własnej bojowości i agresywności, niezbędnych dla ochrony rodziny. O tym, że my, ludzie, często postępujemy akurat na odwrót, nie muszę nikogo przekonywać.

Kazarki rude ułatwiają nam zrozumienie, w jaki sposób ukształtowało się opisane wyżej, skomplikowane zachowanie się gęsi. Pomogą nam też zrozumieć zachowanie się kaczek. Kazarki żyją w stałych parach, także i na zimowiskach. W małżeństwie decydującą rolę odgrywa samica. Z naszego ludzkiego punktu widzenia, który jednak nie jest oczywiście miarodajny dla zwierząt, musielibyśmy samice kazarki rudej nazwać kłótnicami i złośnicami. Gdy tylko w pobliżu pojawia się inna para ptaków, samica natychmiast wpada w bojowy nastrój. Zaczyna wydawać napastliwy głos, który brzmi jak powtarzane „rerr, rerr, rerrnastępnie wysuwa lotki, tak że jak sygnał ostrzegawczy pojawiają się na brzegach skrzydeł białe plamy. Wreszcie, z pochyloną głową, zaczyna biec w kierunku intruza. Tuż przed nim zatrzymuje się, odwraca i z powrotem biegnie lub płynie w kierunku małżonka, nieustannie mu przy tym „wymyślając” ostrym, gderliwym głosem. Zwykle samiec reaguje na to w ten sposób, że wyciąga szyję i zaczyna odzywać się „chrr, chrr". Samica wskazuje instruza dziobem i bez przerwy podnieca swego samca do ataku. Jeśli to zachęcanie, zwane fachowo podżeganiem, nie wywołuje oczeki­wanej reakcji, samica ponawia swój atak. Wreszcie i samiec z rozpostar­tymi skrzydłami i pochyloną głową rzuca się na swego rywala jak zły pies spuszczony z łańcucha. W zimie reakcja samca na podżeganie samicy jest dość obojętna, ale w czasie gniazdowania wystarczy, by usłyszał on tylko bojowy okrzyk małżonki, a natychmiast rusza do ataku.

Interesujące jest obserwowanie młodych ptaków, które na zimowiskach dopiero się poznają. Dobór odpowiedniego partnera zależy od samicy, która z całą odpowiedzialnością zabiera się do wytypowania swego towarzysza. Najpierw sprawdza jego waleczność. Nie pozwoli przepłynąć koło siebie żadnemu ptakowi, aby głosem i własnym atakiem nie zachęcała swego towarzysza do akcji. Młody samiec musi co dnia ruszać do ataku co najmniej z 50 razy, zanim zostanie uznany za godnego swej

partnerki. Jeśli na podżeganie nie odpowiada wystarczająco energicznie, wówczas samica po prostu go opuszcza i wybiera sobie bardziej bojowego męża. Wśród kazarek rudych sprawdzają się w małżeństwie tylko najagresywniejsze samce. Pewnego razu parka kazarek spowodowała, że głośno się roześmiałem. Samica była w bojowym nastroju i najwidoczniej rozglądała się za dogodnym obiektem,.na którymi mogłaby się wyładować. Była tak tym zajęta, że nie zauważyła zbliżającego się nosorożca, który dziw, że jej nie rozdeptał. Najpierw krzyknęła wystraszona i odbiegła kawałek, ale potem ponownie zawładnęła nią odwaga i zaczęła podburzać swego towarzysza do ataku na tę ogromną, szarą masę.

Obserwacja tego interesującego zachowania musi siłą rzeczy wywołać pytanie, dlaczego w ogóle u ptaka tak małego, nieco tylko większego od naszej kaczki krzyżówki, wykształciło się postępowanie tak agresywne. Jedną z przyczyn upatrujemy w tym, że ptak ten gnieździ się na stepach i górskich jeziorach, gdzie nie znajduje dla swego potomstwa zbyt wielu dogodnych kryjówek. Dlatego jest rzeczą konieczną, aby obydwoje rodzice byli jak najbardziej waleczni i potrafili uchronić swe młode przed różnymi drapieżnikami. Wiadomo, że kazarka ruda z taką zaciętością atakuje lisy, kuny czy tchórze, że życie na terytorium gnieżdżących się ptaków staje się dla tych ssaków prawdziwym piekłem, z którego wolą dać nogę. Kazarka ruda i nasz europejski ohar potrafią nawet wygnać z nory lisa i użyć jej na własne gniazdo. W czasie tych ataków ma również znaczenie rzucające się w oczy ubarwienie kazarek, które jest pewnego rodzaju ostrzeżeniem dla polujących drapieżnych ptaków i ssaków.

Widzimy więc, że wybierając najbardziej agresywnego partnera, samica kazarki wybiera - choć nieświadomie — także najlepszego obrońcę swej rodziny. Stałe atakowanie obcych ptaków zapewnia spokój i harmonię w stadle. Że tak jest rzeczywiście, możemy przekonać się w zoo. Gdy para kazarek trzymana jest oddzielnie, bez kontaktu z innymi ptakami i możliwości wyładowania na nich swej agresywności, wówczas dochodzi do bijatyk między małżonkami. Ale wystarczy jeden jedyny ptak, na którego para kazarek może zgodnie napaść, a spokój w kazarkowej rodzinie jest uratowany.

U innych kaczek mamy do czynienia już tylko z pewnymi oznakami podżegania samca przez samicę. Samica kaczek pływających sama nie atakuje, ale obracając głowę przez ramię i kiwając dziobem podnieca kaczora do przegnania rywala. Jednak podżeganie to ma miejsce tylko w czasie godów, gdyż u tych kaczek nie możemy mówić o małżeństwie w

ścisłym tego słowa znaczeniu. Wszelką opiekę nad potomstwem sprawuje sama matka.

Na rzekach i jeziorach Asamu spotkać możemy wszystkie te gatunki kaczek, które gnieżdżą się także u nas. Nie są to jednak populacje europejskie, ale ptaki pochodzące ze wschodnich rejonów północnej Azji. Oprócz nich możemy tu spotkać także gatunki typowo indyjskie.

Bliską krewną naszej pospolitej krzyżówki jest kaczka plamistodzioba (A nas poecilorhyncha). Samiec i samica mają takie samo ubarwie­nie — całe ciało koloru jasnobrązowego, upstrzone ciemnobrązowymi plamami. Nogi są pomarańczowe, dziób czarny z jasnożółtą plamą na koniuszku i małymi, czerwonymi plamkami u nasady. Ciekawe, że u szeregu gatunków kaczek tropikalnych i wyspiarskich obie płcie mają identyczne ubarwienie. Odwrotnie u naszych kaczek: kaczory mają ciała przepięknie ubarwione, natomiast brązowawe samice różnych gatunków' niewiele się między sobą różnią. Ten godny zastanowienia fakt ma głębokie uzasadnienie.

Powiedzieliśmy już, że poszczególne gatunki w długim procesie ewolu­cji przystosowały się do życia w różnych środowiskach i do zdobywania różnego typu pożywienia. Gdyby dochodziło do krzyżowania się gatun­ków, wówczas u ich potomków zanikałyby cechy decydujące o tych przystosowaniach. Dlatego samice kaczek mają głęboko wrodzoną wie­dzę, jak ubarwiony jest samiec ich gatunku i jak się zachowuje. Na zaloty kaczorów innych gatunków po prostu nie reagują. Gdyby ktoś wychował kaczora sztucznie, od jajka, stwierdziłby ze zdziwieniem, że nie potrafi on

poznać swej samicy i zaleca się także do przedstawicielek innych gatunków Dopiero niedawno odkryto, że kaczęta bardzo szybko po wylęgu, już po 8-20 godzinach życia, uczą się rozpoznawać swą matkę, którą zaczynają naśladować. Ten tryb szybkiego uczenia się specjaliści nazywają imprintingiem. Typowe dla tego procesu jest to, że po pierwsze zachodzi on jedynie w okresie uczuciowego związania z matką, a po drugie, że taki raz odebrany wzrokowo obiekt zostaje zapisany w mózgu ptaka na całe życie. W niewoli łatwo można osiągnąć, że kaczęta zaczną uważać za matkę, powiedzmy, kurę czy nawet ciągniętą na sznurku piłkę. Jednak zdolność do naśladowania zastępczej matki zanika wraz z osiągnięciem przez osobniki dorosłości.

O wiele istotniejszy jest jednak fakt, że małe kaczorki na podstawie obrazu matki przeniesionego do mózgu kształtują sobie wyobrażenie samicy i przyszłej partnerki seksualnej. Jeśli natomiast pozostawimy kaczęta zamknięte z samcem, wszystkie młode kaczory staną się homo­seksualne i do końca swego życia będą na swych partnerów seksualnych wybierać wyłącznic samców. Z kolei samice nie dają się ukierunkować homoseksualnie, ponieważ obraz swego seksualnego partnera mają wro­dzony. Tylko u gatunków tropikalnych lub gatunków żyjących na wyspach, którym nie grozi konkurencja krewniaków' i gdzie nie może dojść do krzyżowania się różnych gatunkowo osobników, również samice uczą się rozpoznawania swego partnera. Kaczka plamistodzioba należy do takich właśnie ptaków.

Pstre ubarwienie samców jest znaczną niedogodnością ich płci: o wiele łatwiej je zauważyć, częściej więc padają łupem nieprzyjaciół. Dlatego też w tropikach, gdzie żyje dużo więcej drapieżników niż u nas, jednakowe dla obu płci, nie rzucające się w oczy ubarwienie ma swoje biologiczne uzasadnienie. Całe to zagadnienie wymaga jednak dalszej weryfikacji na drodze eksperymentowania.

Do tropikalnych gatunków blaszkodziobych należą między innymi drzewiec jawajskie (Dendrocygna jauanica,). Są to rdzawobrązowe ptaki z jaśniejszą szyją i głową oraz białawymi pasami po bokach. Mają charak­terystycznie długie nogi i z dużą zręcznością siadają na drzewach. Gnieżdżą się w ich dziuplach. Aczkolwiek cechy szkieletu wskazują na ich pokrewieństwo z gęśmi, potrafią doskonałe pływać i w odróżnieniu od nich nurkują w poszukiwaniu roślin wodnych, które są ich ulubionym pożywieniem. W zimie poszczególne rodziny łączą się w olbrzymie stada, liczące po wiele tysięcy ptaków, i zapełniają powierzchnie jeziorek.

Odnaleźć takie stądo nie jest zbyt trudnym zadaniem, bo drzewiec już na znaczną odległość zdradzają miejsce swego pobytu ostrym, pogwizdują­cym głosem. Podczas lotu ich lotki wydają specyficzny, brzęczący dźwięk, przechodzący w świst. Huk, jaki powstaje przy wzbijaniu się stada w powietrze, przypomina start samolotu odrzutowego.

Swym zachowniem drzewice przypominają gęsi. Żyją w stałych parach, a małżonkowie obdarzają się we wzajemnych stosunkach dużą czułością. Podczas odpoczynku przeczesują sobie nawzajem dziobami pióra na głowie, a dokąd tylko udaje się jedno z nich, drugie zaraz rusza za nim. Interesujący ceremoniał towarzyszy ich parzeniu się. Najpierw zanurzają głowy w wodzie i czynią to coraz szybciej, aż do momentu samej kopulacji. Potem małżonkowie unoszą skrzydła i jakby w jakimś dziwnym tańcu szybko uderzają nogami o wodę.

Typowymi przedstawicielami indyjskich ptaków blaszkodziobych są trzy gatunki piżmówek. Na ryżowiskach i małych jeziorkach pokrytych lotosami możemy spotkać najmniejszą z nich, czarno-białą kaczuszkę Nettapus coromandelianus. Kaczuszki te przypominają bardziej zabawki dziecięce niż prawdziwe, żywe ptaki. Praktycznie cały dzień spędzają na wodzie, a tylko od czasu do czasu ten czy inny ptak odpoczywa na liściu lotosu czy grzybienia. Można zaobserwować, jak zbierają drobne nasion-

ka, wyskakują z wody za lecącym owadem albo... prześladują się wzajemnie. Kaczuszkę Ncttapus coromandelianuszaliczyłbym do najwa­leczniejszych ptaków wśród blaszkodziobych. Samice stale podniecają swych towarzyszy do ataku na inne pary, a kaczory nękają intruzów szybkim podpływaniem do nich, a często i niskim lotem. Po chwili kaczuszki wracają i zaczynają toczyć nowe pojedynki.

Brak sukcesu w poszukiwaniu kaczki Rhodonessa ćaryophyllacea wynagrodził mi Asam innym ptasim skarbem, który udało mi się ujrzeć - nie na jeziorach, ale w gąszczu dżungli. Właśnie starałem się wyśledzić stado słoni, kiedy nagle z małego zbiorniczka wodnego wzle­ciała w górę wielka, czarna kaczka i przysiadła w koronie wysokiego drzewa. Widocznie czuła się tam całkiem bezpieczna, bo z wyciągniętą szyją spokojnie zaczęła mnie obserwować. Z początku nie wierzyłem własnym oczom, ponieważ według opinii specjalistów indyjskich gatunek ten już w Asamie nie występuje. Była to mianowicie piżmówka Cairina scutulatci, reprezentująca bardzo rzadki gatunek i zamieszkująca Birmę, Malezję, a także Sumatrę i Jawę. Przy fotografowaniu mało którego zwierzęcia tak się natrudziłem, jak właśnie chcąc zrobić zdjęcie tej kaczki, przebywa bowiem ona wyłącznie albo na całkowicie zacienionych, małych jeziorkach w dżungli, albo siada na gałęziach wysokich drzew. Jak każde typowo dżunglowe zwierzę ucieka od słońca i stale poszukuje cienia. Później zrobiłem w końcu kilka zdjęć, gdy wspólnie z indyjskimi zoologami schwytaliśmy parę okazów i nałożyliśmy im obrączki, aby w przyszłości lepiej śledzić los tej małej, a cennej populacji.

Piżmówka Cairina scutulata jest bliską krewną południowoamerykań­skiej. powszechnie w niewoli hodowanej piżmówki amerykańskiej. Oba gatunki nie tworzą stałych par; wydaje się też, że samiec miewa kilka partnerek. Charakterystyczne są ich zaloty, którym towarzyszy kiwanie szyją i specyficzny, syczący głos.

Podobne miejsca jak 3 ostatnio wymienione gatunki zamieszkuje również inna kaczka nadrzewna — dziwonos (Sarkidiornis melanotos). Ma białą głowę w czarne plamki i czarny grzbiet o metalicznym, fioletowym połysku. U kaczora rzuca się w oczy grzebień przy nasadzie dzioba, który powiększa się wyraźnie w okresie godowym. I te kaczki doskonale latają, również wśród gęstych koron drzew, w których dziup­lach się gnieżdżą.

Oprócz kaczek wody i mokradła Asamu zamieszkują też inne ptasie stada. Należące do chruścieli łyski i kurki mają podobny do kaczek kształt

ciała, ale różnią się od nich krótkim, ostrym dziobem i długimi palcami, które nie są połączone błoną pławną. Największym chruścielem jest modrzyk Porphyrio porphyrio. Jego ciało ma intensywnie niebieski kolor z purpurowym odcieniem na grzbiecie i na brzuchu. Gruby, krótki dziób i długie nogi są koralowoczerwone. Modrzyki żywią się, jak nasza łyska, pokarmem roślinnym, ale także owadami i mięczakami. Podczas gdy kurki można spotkać także i na otwartych jeziorach, pozostałe chruściele żyją ukryte w największym gąszczu trzcin i turzycy.

Do pokrewnego rzędu żurawiowatych należą jedne z największych ptaków Indii: antygony indyjskie (Grus antigone). Są to popielatoszare ptaki, osiągające wysokość ponad półtora metra. Wydłużony dziób i długie, czarne nogi przypominają bociana. Antygony nie są jednak pokrewne bocianom i żywią się nasionami, zielonymi częściami roślin, owadami i płazami. Młode antygony, w odróżnieniu od młodych bocia-. nów, nie są karmione; tylko w pierwszych dniach życia rodzice przytrzy­mują w’ koniuszku dzioba złowione owady, a młode je stamtąd wydzio- bują. Antygony są bardzo dzielnymi ptakami i w obronie gniazda nie wahają się zaatakować nawet człowieka. Bardzo charakterystyczny jest ich głos, brzmiący jak słyszalne z daleka trąbienie. Ich tchawica, skręcona w pętle upodabniające ją do myśliwskiego rogu, służy jako wzmacniacz głosu.

Do niezapomnianych przeżyć należy widok godowego tańca żurawi. Partnerzy podskakują przy tym wysoko, kłaniając się sobie i machając skrzydłami. Podczas najbardziej intensywnej części tańca nieco mniejsza samica nadstawia partnerowi swój silnie czerwony tył głowy do dziobnię­cia. Ten ruch natychmiast powstrzymuje samca, który odwraca od samicy swój ostry dziób. Jedno jedyne gwałtowne uderzenie dziobem w ciemię mogłoby drugiego żurawia natychmiast uśmiercić, ale tego żuraw swej partnerce nigdy nie uczyni, choć z innymi samcami walczy bez pardonu. Samica nadstawia samcowi najłatwiejsze do zranienia miejsca na swym ciele, wykazując tym samym absolutne zaufanie co 4o jego przyjaznych zamiarów. Można powiedzieć, że tein wrodzony rytuał jest najsilniejszą podstawą ich małżeńskiej spójni.

Oprócz opisanego wyżej, typowo indyjskiego gatunku żurawi, na moczarach Indii zimują także mniejsze żurawie stepowe (Anthropoide,s virgo), przylatujące ze stepów Azji Środkowej, oraz wschodnioazjatycka populacja żurawi zwyczajnych (Grus grus lilfordi).

Ostatnią wielką grupę ptaków, żyjącą na jeziorach i mokradłach, tworzą ptaki z rzędu siewkowatych, do którego należą siewki, mewy i rybitwy. Mewy i rybitwy nie wymagają bliższego opisu, zresztą wspominałem o nich w poprzednim rozdziale. Natomiast inne siewkowate nie są powszechnie znane, jak to potwierdzają także nasze obserwacje z ogrodu, zoologicznego. Jedna z .najbardziej pospolitych siewkowatych — czaj­ka — jest na ogół uważana za dziwnego, egzotycznego ptaka, choć możemy ją spotkać praktycznie na całym obszarze naszego kraju.

Pierwszą grupą z rzędu siewkowatych żyjących w Indiach są długo- szpony (Jacanidae)'. Przedstawiciele tej tropikalnej. grupy siewek są wielkości mniej więcej naszej sierpówki. Rogowata łysinka nad czołem, krótki, ostry dziób oraz ruchy .przypominają chruściele. Szczególnie zwracają uwagę ich wysokie nogi z niesamowicie długimi palcami i pazurami. Na przykład u ptaka ważącego około 150 g o długości ciała wynoszącej 25 cm, tylny pazur ma 7 cm długości. Gdybyśmy zmierzyli odległość pomiędzy czubkiem najdłuższego przedniego palca oraz czub­kiem pazura palca tylnego, okazałoby się, że wynosi ona 20 cm, a więc niemal tyle, ile cała długość ciała. Długoszpony korzystają z tego godnego podziwu przystosowania, aby w swoisty sposób poruszać się po płynących liściach lotosów, grzybieni i innych wodnych roślin. Na gęsto pokrytych roślinnością powierzchniach wód ich długie palce funkcjonują jak narty. Natomiast takie nogi nie są zbyt wygodne do poruszania się po ziemi;

wydłużone palce sprawiają wówczas długoszponom sporo trudności, bo nie trzymają się dobrze suchego podłoża. Długoszpony chwytają owady, zbierają małe ślimaki, nasiona i zielone pędy roślin w miejscach niedo­stępnych dla innych gatunków.

Najliczniej występującym w Indiach długoszponem jest ciemnoniebie­ski Metopidius indicus, o zwracających uwagę fioletowych skrzydłach. Jeszcze piękniejszy, a zarazem rzadszy* jest Hydrophasianus chirurgu*. Pióra w jego ogonie swą długością przekraczają długość ciała. Ptak ten ma zasadniczo barwę kawy z mlekiem, skrzydła i głowa są śnieżnobiałe, tylną zaś część szyi zdobi złocista plama. Ale jeszcze ciekawszy od wyglądu jest jego tryb życia. U ptaka tego spotykamy się z poliandrią, co oznacza, że z jedną samicą związanych jest kilku samców. Z ludzkiego punktu widzenia moglibyśmy tu mówić o emancypacji doprowadzonej do skrajności.

Samica pozyskuje względy dwu- do czterech samczyków, których zaopatruje w błyszczące, ciemnobrązowe jajeczka. Znosi je każdemu samcowi do jego gniazda, często nawet dwa razy w roku, tak że mężowie wychowują rocznie od 24 do 32 młodych ptaków. Samica potrzebuje od 9 do 12 dni, aby przenieść całą kolekcję jaj do gniazda jednego z samców. Potem przychodzi kolej na następnego męża. Na wysiedzenie 3 —5 jaj samiec potrzebuje od 22 do 24 dni. Ciekawe, że w przypadku nagłych deszczów i podnoszenia się wody samiec długoszpona buduje nowe, bezpieczniejsze gniazdo i przenosi do niego jaja. Długoszpony, podobnie jak inne siewkowate, należą do tych wyjątków wśród ptaków, które potrafią transportować także swoje pisklęta. Samiec pozwala młodym

wślizgnąć się pod skrzydła, silnie jc przyciska do ciała i przenosi. Przy częstych ulewach musi on budować nowe gniazdo niemal każdego dnia i równie często przenosić jaja lub pisklęta. W razie grożącego niebezpie­czeństwa samiec udaje, że jest zraniony, i w ten sposób stara się odciągnąć nieprzyjaciela. Tymczasem młode opuszczają gniazdo i kryją się pod Jiśćmi lotosu.

Następną grupę siewkowatyeh reprezentuje w Indiach dziobówka Roslratula bengalensis. Są to małe, mające około 15 cm wysokości ptaki, o długich nogach i długim, zagiętym dziobie. Nie są blisko spokrewnione z naszymi bekasami, ale podobnie jak one również skrywają się na podmokłych, bagnistych terenach. Także w tym gatunku samica przejęła rolę samca. Jest ona o w'iele barwniej niż samiec upierzona; zwraca uwagę zwłaszcza czerwonobrązowa głowa, ciemnobrązowy pas na piersi' i brązowawe skrzydła z zielonymi, falistymi pasmami. Samica Rostratula bengalensis broni swego terytorium, zdobywa samca, podczas tokowania rozkłada skrzydła — od spodu białe, a z wierzchu pstrokate — i wydaje specyficzny, przytłumiony głos, przypominający gwizdanie na pustej butelce. U samca jako urządzenie wabiące w okresie tokowania służy nadymające się wole. Opiekę nad jajami i pisklętami sprawuje wyłącznie samiec.

Największą rodzinę siewkowatyeh stanowią bekasy (Scolopacidae). Są to przeważnie długonogie i długodziobe ptaki, które szukają pokarmu na piaszczystych lub też bagnistych brzegach jezior. Ale niektórzy przedsta­

wiciele tej grupy prowadzą skryty tryb życia. Bekasy zamieszkują głównie północną półkulę, a w tropikach tylko zimują. Niektóre gatunki pokonują odległości wynoszące czasem do kilku tysięcy kilometrów. Największymi ptakami tej grupy są kuliki, wyróżniające się długim, zakrzywionym dziobem. Północnoamerykański kulik Nitmenius lakitiensis przy odlocie do ciepłych krajów przelatuje najpierw Ocean Spokojny, lecąc ze swej ojczyzny Alaski aż do Wysp Hawajskich, gdzie odpoczywa, a potem przebywa niemal taki sam odcinek, lecąc na wyspy Polinezji. Odległość między miejscem gniazdowania a zimowiskiem wynosi ponad 8800 km. W Indiach zimują liczne siewki z północno-wschodniej Syberii. Ponieważ wiele tych gatunków żyje także na znikających już poludniowoczeskich błotach, melodyjny glos wzlatujących w górę wodnych ptaków przypo­minał mi daleką ojczyznę.

Na podmokłych terenach wokół Brahmaputry zaobserwowałem ogó­łem 28 gatunków siewkowatych. Oczywiście nie mogę ich wszystkich opisywać, nie miałoby to zresztą większego sensu. Są to ptaki wykorzy­stujące swe długie dzioby do zdobywania pokarmu pochodzenia przede wszystkim zwierzęcego, a więc różnych robaków, skorupiaków czy mięczaków, które chwytają z dużą zręcznością. Wybitnymi specjalistami w tej dziedzinie są bekasy, które w porównaniu z innymi siewkami mają stosunkowo krótkie nogi i bardzo długi dziób. U tych ptaków w małych jamkach na czubku dzioba znajduje się mnóstwo komórek czuciowych i dziobem tym, jak czułą sondą, nakłuwają one wilgotną ziemię, centymetr po centymetrze. Gdy tylko komórki czuciowe dadzą znać, że pod ziemią znajduje się robak, wówczas bekas wbija dziób w ziemię, a specjalny mechanizm powoduje otwarcie czubka dzioba, którym jak pincetą ptak wyciąga robaka na powierzchnię. Zapewne z pow'odu opisywanego tu sposobu polowania na robaki oczy bekasa przesunęły się ku tyłowi głowy. To specyficzne umiejscowienie oczu umożliwia bekasowi wyraźne widze­nie tego, co jest przed nim, i tego, co za nim. Takie oczy widzą wszystko w obrębie 360 i Dlatego nieprzyjaciel nie może zaskoczyć bekasa atakiem od tyłu, nawet gdy ten łowi pożywienie.

Wielką grupę mieszkańców' bagien tw’orzy rodzina siew-ek (Charadrii- dcic). Od bekasów różnią się przede wszystkim krótkim dziobem. Wszys­tkie wybornie biegają; gatunki o małych rozmiarach tak szybko przebie­rają nogami, że oko ludzkie niemal nie jest w stanie ruchu tego zauważyć Gdy biegną po piaszczystym brzegu, wyglądają jak zabawki mechaniczne Do rodziny siewek należy bardzo licznie u nas występujący ptak - czajka.

W Indiach ma on dwie krewne, z których bardziej popularni) jest czajka indyjska (YaneUus india/s), nazywana przez Hindusów od głosu, który wydaje — titiri. Jest trochę większa od naszej czajki, ma biah) głowę i szyję, a na niej jakby naciągniętą czarną maskę. Dziób i oczy mają czerwone obramowanie. Grzbiet jest brązowy, a nogi żółte. Jest to naprawdę piękny ptak, ale żadnego indyjskiego ptaka nie przeklinałem tak. jak Właśnie czajki indyjskiej. Kiedy skradałem się, by zrobić zdjęcie jakiegoś cennego okazu, badałem uważnie kierunek wiatru, pełzałem w bagnie — zaraz odzywał się piskliwy, ostrzegawczy krzyk czajki i cały mój wysiłek szedł na marne. Czajka indyjska jest prawdziwą strażniczką asamskich mokradeł, a na jej ostrzegawczy głos reagują wszystkie zwierzęta.

Na koniec chciałbym podkreślić, że w rozdziale tym absolutnie nie byłem w stanie dokładniej opisać tego całego niezmiernego bogactwa ptaków, dla których ojczyzną są asamskie jeziora, rzeki i moczary. Jeśli zakończyłem swą opowieść czajką indyjską i pominąłem wiele innych interesujących siewek, to miałem w tym swój cel. Kiedy ostatniego wieczoru wracałem z rezerwatu do miasta, parka tych strażniczek Parku Narodowego Kaziranga odprowadziła mnie dosłownie aż na szosę. W rzeczywistości nie było to odprowadzenie; to ja pod wpływem pożegnal­nego nastroju przypisałem im tę intencję. Czajki starały się po prostu odwrócić moją uwagę od piskląt ukrytych na zboczu grobli. Od ciemnie­jącego nieba niósł się świst wydawany przez setki kaczych lotek, z traw odzywało się pogwizdywanie dziobówek, a w mojej głowie przesuwały się, jedno po drugim, wspomnienia tych wszystkich chwil, kiedy obserwowa­łem ptasich mieszkańców Kazirangi. Znowu przywołać z pamięci wszys­tkie te momenty, podzielić się z Wami ich pięknem i uzyskaną wiedzą - było koniec końców celem tego rozdziału.

WARAHA - ZWIERZĘ, KTÓRE URATOWAŁO ŚWIAT

W mitologiach różnych narodów spotkać można bohaterów, którym dany naród przypisuje ocalenie świata przed. zagładą. Dla Hindusów bohaterem takim jest nieustraszony odyniec Waraha, który bez wahania rzucił się do wody, by ratować tonącą Ziemię. Udało mu się to niewątpliwie dlatego, że pod jego postacią skrywał się sam bóg Wisznu, druga postać znanej w hinduizmie boskiej trójcy. Choć starodawne wyobrażenia o powstaniu i zagładzie świata uważamy dziś za naiwne, to jednak musimy przyznać, że w czasach nam współczesnych ludzkość stara się niszczyć swe naturalne środowisko o wiele wszechstronniejszymi sposobami, niż były nimi dawne potopy. Wystarczy, że przypomnimy sobie rzeki zamienione w cuchnące kanały, fatalny skład powietrza w wielkich miastach czy stałe zanieczyszczanie oceanów. Dziś już naprawdę stoimy przed absolutną koniecznością rozwiązania tych problemów. I nie możemy zdać się tu na żadną nadprzyrodzoną pomoc, a tylko na własny zdrowy rozsądek.

Legenda o odyńcu o imieniu Waraha pozwala nam dostrzec jeszcze jeden godny uwagi fakt, a mianowicie zasadniczą różnicę w stosunku człowieka do zwierząt w Europie i na Wschodzie. Temat ten jest mi — jako przyrodnikowi i człowiekowi zajmującemu się ochroną przy­rody — niezmiernie bliski. Chcę więc podkreślić, że zarówno hinduizm, jak i dżinizm przeciwstawiają się zabijaniu zwierząt przez ludzi. Te religijne tradycje stały się pewnego rodzaju kodeksem moralnym. Z kolei nasze legendy raczej podkreślają bohaterstwo podczas łowów i sukcesy w polowaniach, a zwierzęta przedstawiają jako stworzenia w większości nastawione do człowieka ze skrajną wrogością. W kulturze europejskiej istnieje wiele legend opowiadających o zgładzeniu niebezpiecznych dzików, takich jak dzik erymantejski uśmiercony przez Herkulesa czy też dzik z Gór Kawczych, którego na oczach księżny Libuszy zabił dzielny

Biwoj. Legendy te przypomniałem sobie, czytając w gazecie artykuł o „bohaterskiej” walce z dzikami, toczonej na ulicach Pragi. Uciekły nam wtedy z zoo dwa roczne warchlaki. Jeden z nich przepłynął nawet Wełtawę i dotarł aż do dzielnicy Letna. Ze względu na najnowocześniejszą technikę bojową, zastosowaną do likwidacji prosiąt, i związane 1 nią koszty całej akcji wolałem przemilczeć pochodzenie zwierząt i nie prostować przypu­szczenia, że zabłąkały się z ostępów krzywoklackich lasów.

Przyjazny stosunek narodów azjatyckich do świata zwierzęcego ułatwił niewątpliwie udomowienie szeregu pierwotnie dzikich gatunków. Wiele z naszych zwierząt domowych wywodzi się z Orientu: kura, kaczka, paw, owca, koza, bydło rogate, kbń i wreszcie Świnia domowa, bez której mięsa nie wyobrażamy już sobie dzisiaj naszego jadłospisu. I chociaż liczne z tych zwierząt oswojono także w kilku innych jeszcze.centrach na Ziemi, to jednak nie możemy nie przyznać Orientowi swoistego prymatu w tej dziedzinie. Niemniej z ochroną przyrody łączą się w Indiach problemy takie same (jeśli nie większe) jak w krajach pozostałych kontynentów. Już przed naszą erą ziemie indyjskie, a tym samym i żyjąca tu fauna, cierpiały bardzo z powodu częstych najazdów nieprzyjaciół. Potem dwukrotnie naturalne bogactwo przyrody indyjskiej uległo szczególnie głębokiej dewastacji: po raz pierwszy za panowania muzułmanów i po raz drugi za kolonialnych rządów Anglików. Ale największym złem trapiącym florę i faunę Indii jest ogromne przeludnienie tego subkontynentu. Wyrąb puszczy i osuszanie mokradeł dokonują zniszczeń o wiele skuteczniej niż broń myśliwska.

Indie są klasyczną ilustracją najistotniejszego problemu światowej ochrony przyrody: jeśli nie zachowamy przynajmniej w rezerwatach naturalnego środowiska dla flory i fauny, to lamenty domagające się miłości do zwierząt pozostaną czczym sentymentalizmem. Ochrona przyrody jest w swej istocie sprawą ekologii i same, najlepiej nawet pomyślane ustawy, zawierające choćby najdokładniejszy wykaz chronio­nych gatunków, nic nam tu nie pomogą.

Niniejszy rozdział chciałbym poświęcić zwierzętom nie należącym jeszcze przeważnie do gatunków zagrożonych wytępieniem, a mianowicie świniowatym. W Indiach żyje między innymi taki sam ich gatunek jak w Europie: dzik (Sus scrofa)', reprezentowany jest on tu przez podgatunek zwany dzikiem białowąsem {Sus scrofa ritiatus). Jego przedstawiciele są mniejszych rozmiarów niż nasze dziki: samce osiągają ciężar od 60 do 80 kg oraz wysokość od 60 do 70 cm. Tymczasem na przykład przedstawi­

ciele identycznego gatunku, żyjący na Kaukazie i w rejonie rzeki Ussuri,są prawie dwa razy więksi: waga osobnika dochodzi do 350 kg, a wysokość wynosi ponad 110 cm. Jest to dobra ilustracja tzw. reguły Bergmanna głoszącej, iż rozmiary przedstawicieli danego gatunku zwiększają się w miarę posuwania się w kierunku bieguna, a zmniejszają, gdy zwierzęta te żyją bliżej równika. Dzieje się tak dlatego, że mniejsze zwierzęta mają stosunkowo większą powierzchnię ciała, co umożliwia im wydalanie w tropikach większej ilości ciepła. Z kolei zwierzęta arktyczne muszą ciepło oszczędzać. Możemy to sobie łatwo uzmysłowić na przykładzie dwu sześcianów. Sześcian o krawędzi 1 cm ma powierzchnię 6 cm2, objętość 1 cm3. Natomiast sześcian o krawędzi 3 cm ma powierzchnię 54 cm2 i objętość 27 cm3. Na 1 cm3 przypada więc w przypadku pierwszego sześcianu 6 cm2 powierzchni, a w przypadku drugiego — tylko 2.

Dziki indyjskie nie mają tak gęstej i długiej sierści jak nasze. W Asamie widziałem na nich w zimie włosy długości mniej więcej 2 — 3 cm. Natomiast na południu Indii oraz w Sri Lance zwierzęta te są niemal całkiem nagie.

Dziki są jednym z wielu wyrazistych przykładów równowagi w przyro­dzie, równowagi, którą człowiek narusza tak często i ze swą własną szkodą. W okresie kiedy w Indiach występowały jeszcze bardzo licznie tygrysy, liczba dzików utrzymywała się na znośnym poziomie. Obecnie tygrys — główny regulator pogłowia dzików — został w niektórych rejo­nach całkowicie wytępiony. W związku z tym w krótkim czasie doszło do takiego rozmnożenia się dzików, że stały się one przyczyną poważnego problemu ekonomicznego. Szkody czynione przez nie na polach i plantacjach przewyższają tysiąckrotnie straty w bydle powodowane niegdyś przez tygrysy.

W zoologii dziki zaliczane są do parzystokopytnych (Artiodactyla) i tworzą razem z hipopotamami samodzielny podrząd tego wielkiego rzędu, określany jako świniokształtne lub nieprzeżuwąjące. Wszystkie parzysto- kopytne stąpają tylko na czubkach trzeciego i czwartego palca. Pierwszy palec zanikł, a drugi i piąty uległy redukcji, chowając się w puszkach rogowych zwanych raciczkami, dobrze widocznych u dzików.

Ze względu na budowę ciała parzystokopytne reprezentują najwyższy stopień rozwoju ssaków i dlatego w systematyce zwierząt umieszczone są na końcu. Co prawda, sfera przeżyć duchowych wyniosła człowieka na sam wierzchołek linii rozwojowej zwierząt, niemniej jeśli chodzi o budowę ciała, to dotąd możemy w sobie odnaleźć wiele prymitywnych cech,

przypominających jeden ż najstarszych rzędów ssaków, a mianowicie owadożerne; od nich właśnie wywodzą się bezpośrednio wszystkie naczel­ne.

Tak więc szczyt rozwoju osiągnęła wśród ssaków właśnie ta grupa zwierząt, której licznych przedstawicieli człowiek udomowił. Są to na przykład: Świnia, wielbłąd, krowa. Świnia stała się ostatnio zwierzę­ciem — rzec można — modnym, i to nie tylko dlatego, że wędruje na nasze stoły, ale dlatego przede wszystkim, że jest cennym zwierzęciem labora­toryjnym. Ma podobny system trawienny — jest również wszystkożer- na — oraz wykazuje szereg innych podobieństw do człowieka, bywa więc wykorzystywana do doświadczeń naukowych dotyczących na przykład leczenia oparzeń czy transplantacji organów.

Dziki mają krępą budowę ciała i dość krótkie nogi, lecz mimo to potrafią poruszać się bardzo szybko. Długa głowa przechodzi u nich w ruchliwy ryj, zakończony kolistą, chrząstkowatą tarczką, w której znajdują się otwory nosowe. Liczba zębów wynosi 44. Na wszystkożemość wskazują przede wszystkim silnie pofałdowane zęby trzonowe. U samców wystę­pują wyraźnie wydłużone i zagięte ku górze kły; mają one otwarte korzenie i rosną w ciągu całego życia zwierzęcia. Odgrywają istotną rolę podczas obrony i we wzajemnych pojedynkach odyńców. Ale aby nie dochodziło do poważniejszych zranień, samcom w okresie rui narasta na bokach i piersi szczególnie gruba skóra, która wraz z kilkucentymetrową warstwą podskórnej tkanki łącznej tworzy jakby tarczę ochronną. Widać to szczególnie dobrze u mało owłosionych świń indyjskich: w miejscach tych

skóra nie marszczy się podczas ruchu zwierzęcia, ale jak pancerz przesuwa do przodu i tyłu.

W Kazirandze dziki prowadzą nadal swój pierwotny tryb życia. Nie są zwierzętami wyłącznie nocnymi jak w Europie, gdzie prześladuje się je niemiłosiernie. Są aktywne także rano i późnym popołudniem. Między godziną jedenastą a piętnastą, kiedy nawet w zimie jest w Asamie stosunkowo ciepło, dziki śpią w gęstwinie trzcin albo taplają się w bagnie. Po kąpieli błotnej następuje intensywne czochranie się o pnie drzew.

Wiodącym zmysłem jest u dzików węch. Kiedy nie poruszałem się. a wiatr wiał w odpowiednim kierunku, dziki podchodziły domnie nawet na odległość kilku kroków. Węch jest im bardzo przydatny przy poszukiwa­niu pokarmu. Dziki żywią się — oprócz bulw, korzonków i jagód — w dużej mierze także pokarmem pochodzenia zwierzęcego. Jedzą między innymi śnięte ryby i inną padlinę. Podczas swego pobytu w Kazirandze chciałem stwierdzić; jak głęboko ukryte pod powierzchnią ziemi pożywie­nie potrafią wywęszyć. Aby przeprowadzić ten eksperyment podebrałem swemu przyjacielowi Robinowi około 30 kurzych jaj i zagrzebałem je na różnych głębokościach w mokrym piasku na brzegu Brahmaputry. Jaja są ulubionym przysmakiem dzików; wystarczyło podłożyć jedno jako przy­nętę, a już na drugi dzień ryła cierpliwie ziemię na brzegu cała dziczą rodzina. Najgłębiej zakopane, a wywęszone przez dzika jajo znajdowało się 35 cm pod powierzchnią ziemi. Znana mi była wysoka inteligencja tych zwierząt i ich wyborna pamięć, dlatego też starałem się zmieniać miejsca eksperymentu, układałem z jaj pod ziemią różne obrazki, pozorowałem kryjówki — wszystko po to, aby utrudnić dzikom zapamiętanie miejsc, gdzie znajdowały swoje smakołyki. Dziki szybko odkryły istnienie powią­zania pomiędzy nieoczekiwanymi znaleziskami a chatą na brzegu. Pod koniec swego pobytu nad Brahmaputrą, kiedy skończyły się już zapasy jajek, przeznaczałem dla swych „gości” ryż polewany często bardzo ostrymi sosami, a także resztki z naszej kuchni. Nie starałem się ich nawet zakopywać, bo zwierzęta czekały w gęstej trzcinie, oddalone o parę metrów. Wystarczyło odejść na kilka kroków, a natychmiast rzucały się na pozostawione jedzenie.

Obserwowanie żyjących na wolności dzików należy do najciekawszych zajęć. Zwłaszcza młode są niezmiernie skore do zabawy: rozpędzają się jak miniaturowe czołgi, popychają wzajemnie i starają się powalić przeciw­nika. Jedną z ich ulubionych zabaw jest polowanie na ważki. Nie tylko czatują na odpoczywające owady, ale także wytrwale gonią je po

mokradłach. Podczas zabaw przejawia się duża zwinność warchlaków, której na ogół nikt by się po nich nie spodziewał. Nie widziałem, by matki uczestniczyły w swawolach swych dzieci, ale pilnowały ich przez cały czas. Odwaga loch jest przysłowiowa, ale nigdy nie spotkała mnie napaść ze strony którejś z nich. Ruszały tylko biegiem w kierunku intruza, a gdy tymczasem młode zdążyły się pochować, zawracały do nich wielkim lukiem.

Kto miał możność bliższego poznania życia dzików, ten musiał sobie te zwierzęta upodobać. Oswojony mały warchlak należy do najbardziej towarzyskich stworzeń. Z drugiej jednak strony dziki są zwierzętami szczególnie zaciekle prześladowanymi. Nawet doświadczeni myśliwi podczas polowania na nie nie przestrzegają żadnych reguł. W Cze­chach - choć niezgodnie z prawem — poluje się na dziki za pomocą reflektorów oraz strzela do nich z traktorów i aut. O wybitnej inteligencji loch i odyńców świadczy fakt, że mimo tych zasadzek potrafiły przetrwać w małych, niezbyt gęstych lasach kraju o tak rozwiniętej cywilizacji jak Czechosłowacja. W Kazirandze, przypomniał mi się pewien znajomy leśnik, zatrudniony w rejonie odznaczającym się niemałym pogłowiem tej czarnej zwierzyny. Dziki były jego prawdziwymi ulubieńcami, a już szczególnie upodobał sobie pięknego odyńca, który chodził za nim jak pies. Pewnego dnia oznajmiono mu w dyrekcji, że nazajutrz przyjedzie polować na czarną zwierzynę jakaś ważna osobistość. Mój znajomy bardzo się tym zasmucił, ale zaraz przystąpił do akcji. Z niemałym trudem pojmał zaprzyjaźnionego dzika i na czas niebezpieczeństwa oddał go na przechowanie do zoo.

W Asamie żyje jeszcze jeden gatunek świniowatych, a mianowicie Świnia karłowata (Sus sahanius). Aby odwiedzić miejsca, które ta dziwna i bardzo rzadka świnka zamieszkuje, musiałem wypełnić ogółem 92 formularze oraz zaznajomić się z bengalskim i asamskim aparatem biurokratycznym reprezentowanym przez licznych urzędników, policjan­tów i dostojników wojskowych. Świnia karłowata żyje bowiem na terenie, na który wstęp Hindusom, a tym bardziej cudzoziemcom, jest surowo wzbroniony: w rejonie, gdzie terytoria łowców czaszek, Nagów, graniczą z Bhutanem i Birmą. Pozwolenie uzyskałem dzięki znajomościom i kon­taktom mych hinduskich przyjaciół i rzeczywiście udało mi się to niezwykle zwierzę poobserwować - przez niecałą godzinę! Zużyłem wówczas trzy filmy, ale ani jedno zdjęcie nie okazało się wystarczająco dobre. Należę jednak do garstki zoologów, którzy mieli to szczęście, że

widzieli na własne oczy żywą świnię karłowatą. Ojej życiu niemal nic nie wiadomo. Jest to zwierzę rzeczywiście miniaturowych rozmiarów: dorosłe osobniki osiągają wysokość najwyżej 25 cm, a młode prowadzone przez jedną z samic były — jak stwierdziłem — wielkości dorodnej myszy. Świnki te żyją w najgęstszym podszyciu dżungli, gdzie mają swoje wydeptane ścieżki. Praktycznie nigdy nie zagląda tam słońce. Kiedy wreszcie doczekałem się, że stadko złożone z sześciu sztuk z trójką młodych zdecydowało się przejść przez lepiej oświetlony kawałek ziemi, uczyniło to z szybkością błyskawicy.

W literaturze fachowej o świni karłowatej znajdziemy zawsze tylko parę linijek, a ja cieszę się, iż przynajmniej mogę sprostować informację pochodzącą z nie tak dawno wydanej książki E. B. Gee’go, poświęconej faunie Indii. Fotografię wypchanej świni karłowatej autor skomentował smutną uwagą: „... o zwierzęciu tym sądzi się, że zostało już wytępio­ne”.

W wioskach indyjskich, zwłaszcza u Nagów i Mikirów, żyje mnóstwo świń domowych. Są to na ogół małe, czarne świnki o krótkich ryjach i pyskach ozdobionych licznymi fałdami skórnymi, nadającymi im wiecz­nie „zmartwiony” wygląd. Komizm tego wyglądu wzmagają jeszcze wyraźnie powiększone, wiszące brzuchy. Zwierzęta te spędzają całe dnie na poszukiwaniu we wsi pożywienia, wykonując tym samym usługi sanitarne, zastępujące tutaj kanalizację i inne zdobycze cywilizacji.

Ale świnie domowe spotkać można także głęboko w puszczy, a wiele szkód wyrządzonych na polach również należy przypisać właśnie im. Są to

stworzenia bardzo bystre, bardzo przymilne w stosunku do mieszkańców wioski, ale na obcych reagujące jak prawdziwe dziki. Kobiety z plemienia Mikirów opiekują się czasem opuszczonymi prosiętami, karmiąc je własnym mlekiem. Zwierzęta takie zostają prawdziwymi domowymi pieszczoszkami: chodzą wszędzie za dziećmi, bawią się z nimi i śpią z całą rodziną w jednym pomieszczeniu.

Wśród indyjskich przedstawicieli parzystokopytnych na uwagę zasłu­guje rodzina kanczyli (Tragulidae), które stanowią najstarszą ewolucyjnie grupę przeżuwaczy. Przed żołądkiem właściwym, nazywającym się fachowo trawieńcem, wykształciły się u przeżuwaczy na skutek rozsze­rzenia przełyku trzy (lub dwa) przedżołądki. Największy z nich to żwacz, drugi z kolei to czepiec, a trzeci — księgi. Ten trzykomorowy system przedżołądków stanowi o doskonałym przystosowaniu się przeżuwaczy do rozkładania niełatwego do strawienia pokarmu roślinnego. U tych właśnie zwierząt taki rodzaj przystosowania osiągnął maksimum dosko­nałości.

Skubana na pastwisku trawa dostaje się najpierw do żwacza, a następnie wraca do jamy gębowej, gdzie — jak kamieniami młyńskimi — rozcierana jest zębami trzonowymi zwierzęcia. Stwierdzono, że szczęki przeżuwacza wykonują dziennie około 40 000 ruchów przeżuwających. Mechaniczne rozdrabnianie - to tylko jeden z etapów składających się na proces trawienia roślin. Drugim, o wiele ważniejszym, jest obróbka chemiczna.

W żwaczu prowadzą ją żyjące tam bakterie i pierwotniaki. Drobnoustroje te rozkładają celulozę, z której zbudowane są ściany komórek roślinnych, czego przewód, pokarmowy nie jest w stanie dokonać. Nieustanne ruchy przedżolądków powodują, iż przeżuty pokarm stale się miesza. Liczba bakterii i pierwotniaków jest tak olbrzymia, że tworzą one 20% wszystkich białek zawartych w przedżołądkach. Częściowo strawiona zawartość, przefiltrowana przez księgi, przelewa się do trawieńca, gdzie zostaje rozłożona wraz z bakteriami i pierwotniakami. Przedżołądki są pozba­wione gruczołów trawiennych.

Zachowanie się przeżuwaczy świadczy jeszcze o innym znaczeniu, jakie ma dla nich wspomniane przystosowanie. Otóż zwierzęta te pasą się na ogół na otwartych terenach, gdzie łatwo może je napaść nieprzyjaciel. Szybkie nagromadzenie dostatecznej ilości strawy jest więc dla nich bardzo istotną sprawą. Zmagazynowane w żwaczu zapasy mogą być potem spokojnie trawione w jakimś bezpiecznym ukryciu.

Kanczyle są najstarszą grupą przeżuwaczy. Nie mają — podobnie jak większość tych zwierząt — górnych siekaczy, które zostały zastąpione twardą płytką na podniebieniu. Za to, zwłaszcza u samców, rozwinęły się potężnie górne kły, które wystają z pyska jak małe, ostre sztylety. Kanczyle mają już — co prawda — wykształcone przedżołądki, ale trzecia komora (księgi) jest u nich jeszcze bardzo niewielka. Mają też pęcherzyk żółciowy, w odróżnieniu od spokrewnionych z nimi jeleni. Żyją wyłącznie w południowej części Indii i na wolności zwierząt tych nie spotkałem.

Widziałem tylko parę kanczyli indyjskich (Tragulus meminna) w ogro­dzie zoologicznym w Colom bo.

Kanczyle indyjskie są niewielkimi zwierzętami wysokości zaledwie 45 cm i o wadze 2,5 kg. Ciało ich, pokryte ciemnobrązową sierścią z jasnokremowymi cętkami po bokach, ma kształt klina: łatwo zauważyć wyraźną dysproporcję pomiędzy silnie rozwiniętym zadem a wąską i niższą przednią częścią tułowia. Fakt ten zdradza, iż mamy do czynienia z typowym mieszkańcem gęstego podszycia puszczy. W Indiach kanczyła uważa się za najinteligentniejsze ze zwierząt i jest on bohaterem wielu legend i bajek. Żywi się na ogół pąkami i liśćmi, aleje także owady i drobne kręgowce. Wykorzystuje swe plamiste futerko oraz umiejętność zastyga­nia bez ruchu w każdej pozycji jako jeden z niezawodnych sposobów uniemożliwiających dostrzeżenie gó przez nieprzyjaciół. Ów wrodzony instynkt samozachowawczy cechował także kanczyle obserwowane przeze mnie w zoo. Kiedy tylko człowiek znalazł się na ich wybiegu, nieruchomiały natychmiast w takiej pozycji, w jakiej zostały zaskoczone, przy czym jeden z nich miał na przykład podniesioną przednią nogę, a drugi tylną. Nie zmieniając pozycji, pozwalały człowiekowi podejść do siebie, ale kiedy ten już, już miał je dotknąć ręką, odskakiwały z szybkością błyskawicy. Dozorca pokazał mi głębokie blizny na przedramie­niu — ślady po kłach pochwyconego kanczyła. Złapany kanczyl zapo­mina o swojej przynależności do pokojowo nastawionych zwierząt roślinożernych i gryzie z zaciekłością małego drapieżnika.

Indie są także rajem jeszcze innej grupy przeżuwaczy, a mianowicie jeleniowatych (Ceriidae). W całym Oriencie jelenie uważane są za zwierzęta niemal święte. Według legendy Budda przeżył część swego życia w dolinie świętej rzeki Gangesu pod postacią jelenia o złotych rogach. W Japonii w pobliżu świątyń widziałem całe stada oswojonych jeleni japońskich (Cennis nippon nippori), które wymuszały na pobożnych pielgrzymach kąski jadła. W Indiach wciąż jeszcze można spotkać jelenie żyjące na łonie natury, ale i w tym kraju jest ich coraz mniej, a niektórym ich gatunkom grozi już bliska zagłada.

Jelenie są zwierzętami ogólnie znanymi. Charakterystyczną ich cechę stanowi przede wszystkim typowe dla samców poroże. Ale i od tej reguły są wyjątki: dwa azjatyckie, najstarsze ewolucyjnie gatunki — piżmowiec {Moschus moschiferus), którego rejon występowania sięga także Indii, oraz jelonek błotny (Iłydropotes inermis), żyjący w Chinach i Korei — nie mają poroża. Natomiast podobnie jak kanczyle mają one długie, ostre kły. U

renów (Rangifer tarandus), żyjących w Arktyce, poroże występuje zarówno u samców, jak i u samic.

Aczkolwiek w słowniku dotyczącym współżycia ludzi poroże zwane popularnie rogami stało się jakże wymowną „ozdobą” mężowskiej głowy,

to jednak dla większości ludzi nie jest jasne, czym właściwie to poroże jest. Nasze jelenie w zoo są często krytykowane to za „zbyt małe”, to znów za „zbyt duże rogi”. Jestem w pełni świadomy faktu, że tłumaczenie różnicy pomiędzy rogami a porożem należy do Syzyfowych prac w popularyzacji zoologii, podobnie jak przekonywanie ludzi, że małpy nie iskają się z powodu pcheł. Im więcej mówimy o tych sprawach w radiu i telewizji czy też piszemy w czasopismach, tym większa zgroza nas przejmuje, gdy słyszymy potem w zoo, jak tatusiowie udzielają dzieciom uczenie akurat odwrotnych wyjaśnień. Ponieważ jednak istnienie poroża - z wyjątkiem wspomnianych już piżmowca i jelonka błotnego — jest charakterystyczne dla całej rodziny jeleniowatych, spróbuję chociaż w skrócie opisać interesujący proces jego powstawania.

Poroże pojawia się na głowie jelenia, wyrastając z tzw. możdżeni, czyli wyrostków kości czołowej. Proces ten powtarza się regularnie co roku. Fachowo mówimy, że jelenie „nasadzają” nowe poroża (zwane u nich wieńcami), choć dotyczy to tylko byków, a nie łani. Impuls tworzenia poroża pochodzi z gruczołu wydzielania wewnętrznego — przysadki, która powoduje najpierw wytwarzanie się w jądrach hormonu wzrostu poroża. Z kolei właściwy samcom hormon płciowy ogranicza ten wzrost, a następnie powoduje kostnienie wyrostków. Wpływ na poroża mają także i inne hormony, na przykład hormony produkowane przez tarczycę sterują szybkością samego wzrostu. Na możdżeniach wytwarza się miękka tkanka, zwana scypułem. Scypuł jest bogato ukrwiony i unerwiony. Gdy kończy się wzrost poroża, tzn. gdy osiąga ono ostateczny kształt, dziedziczony przez poszczególne gatunki, jego tkanka zaczyna powoli kostnieć. Kostnienie postępuje w dwu kierunkach: od możdżeni ku górze i od strony powierzchni ku środkowi poroża. W tkance okostnej odkładają się liczne składniki mineralne, przede wszystkim związki wapnia i fosforu Kostnienie powoduje też zmniejszenie drożności naczyń krwionośnych scypułu, który obumiera i zaczyna odpadać. Jelenie odczuwają wówczas swędzenie i dlatego ocierają wysychającą skórę o drzewa. Poroże jest więc właściwie gołą kością, której brązowe zabarwienie pochodzi z pigmentów znajdujących się we krwi. Na kolor poroża wpływają zapewne także soki krzewów i drzew, o które jeleń ciągle się ociera, chociaż dopóki poroże jest jeszcze niedojrzałe, miękkie i wrażliwe na urazy, jeleń obchodzi się z nim bardzo ostrożnie, starannie unika gwałtowniejszego zetknięcia się z gałęźmi, a w czasie potyczek z innymi członkami stada używa - podobnie jak łania i przednich kończyn, a nie rogów.

Na początku rui poroże jest już całkowicie dojrzałe, a proces kostnienia w pełni zakończony. W kilka miesięcy potem jeleń poroże zrzuca. W organizmie zwierzęcia dochodzi wówczas do bardzo złożonego procesu, polegającego na rozłączeniu się - dzięki specjalnym komórkom moż­dżeni i odpadającego poroża. W tym okresie możemy obserwować i inne interesujące zjawisko: wraz ze zrzuceniem poroża jeleń traci swe społeczne przywileje. Stare zwierzęta, stojące na szczycie hierarchii społecznej stada, tracą poroże na ogół wcześniej niż młodsze osobniki o daleko słabszych wieńcach; pozbawione poroża są dosłownie szykanowane przez młod­szych towarzyszy i spadają okresowo z uprzywilejowanych na ostatnie miejsca w stadzie. Widać, że poroże odgry wa o wiele istotniejszą rolę jako symbol zajmowanej pozycji społecznej niż jako narzędzie walki podczas rui.

Opisując powstawanie poroża chciałbym przy okazji obalić inne, głęboko wśród ludzi zakorzenione przeświadczenie, że liczba odgałęzień określa wiek zwierzęcia. Ogólnie należy powiedzieć, że młode jelenie mają poroża słabsze niż zwierzęta w sile wieku. Z drugiej jednak strony starzejącym się osobnikom znowu rośnie słabsze poroże, często w ogóle bez odgałęzień. Sześć odgałęzień może więc mieć nie tylko dwuletnie zwierzę, ale i — na przykład — zwierzę osiemnastoletnie. Wielkość poroża zależy w ogromnym stopniu także od jakości pożywie­nia - sztuczne dokarmianie jeleni powoduje, że zwierzęta te mają naprawdę rekordowe poroża bez względu na wiek. Wyrastanie poroża jest ogromnym obciążeniem dla całego organizmu. Corocznie jeleń musi w 16 -20 tygodni wytworzyć formę kostną ważącą często ponad 10 kg.

Rekordow o wielkie poroże miał wymarły już europejski jeleń olbrzymi (Megaloiwos gigantem), który żył w epoce lodowcowej — rozpiętość jego poroża dochodziła do 3,5 m. Przyczyną wyginięcia tego gatunku było zapewne pojawienie się w Europie w epoce polodowcowej gęstych lasów, a więc wykształcenie się środowiska, w którym ten potężny rogacz nie mógł się swobodnie poruszać i stał się łatwą zdobyczą dla swych'wrogów.

Właśnie w Indiach możemy sobie jasno uświadomić, żejuż chociażby ze względu na kształt swego poroża jeleń nie należy do zwierząt leśnych. Świadczy o tym również budowa jego ciała. Prosty kręgosłup i szeroka pierś zdradzają-wytrwałego biegacza — mieszkańca porośniętych rzad­kimi drzewami i krzewami stepów. Podobną budowę ciała ma inne typowe zwierzę stepowe - koń. Z kolei sama, aczkolwiek należy do tej samej rodzin\ jeleniowatych, ma niskie i wąskie poroże oraz budowę ciała

świadczącą o jej przynależności do zwierząt leśnych. Nasze jelenie wpędziła do Jasów działalność człowieka. Ale przynajmniej raz w roku dochodzi u nich do głosu wrodzona skłonność do otwartych przestrzeni, kiedy odbywają rykowiska na polanach lub leśnych przecinkach.

Jelenie indyjskie zamieszkują wciąż jeszcze pierwotne, sobie właściwe tereny: otwarte przestrzenie mokradeł lub rzadkie lasy z wielkimi połaciami pastwisk. Kaziranga jest ojczyzną czterech gatunków jelenio­watych. Najcenniejszym dla zoologa i najrzadszym jest barasinga (Cerinis dmauceli). Gatunek ten został zapisany w tzw. „Czerwonej księdze”, zawierającej wykaz zwierząt, którym grozi wymaracie lub wytępienie. Publikację tę wydała Międzynarodowa Unia Ochrony Przyrody (IUCN). Przy barasindze podkreślono, że jest to gatunek, który należy otoczyć szczególną ochroną. W Kazirandzie żyje dzisiaj nie więcej jak 250 sztuk przedstawicieli tego gatunku. Ich liczbę w całej południowej Azji określa się na 3500 do 4000 osobników.

Barasinga należy do większych jeleni, choć jest smuklejszy niż nasz jeleń europejski. Osiąga wysokość w kłębie od 115 do 120 cm oraz ciężar od 230 do 280 kg. W lecie jego sierść ma barwę bursztynu z nie rzucającymi się w oczy jaśniejszymi plamkami, w zimie brązowieje. U dorosłych samców poroże ma ładny, silnie rozgałęziony kształt, ale wielkością nie może się równać z porożem jelenia europejskiego. Barasinga jest typowym mie­szkańcem rozległych mokradeł — jego racice rozsuwają się szeroko i nogi nie grzęzną w bagnie. Sierść jest bardzo gęsta i ma strukturę nie przepuszczającą wody.

Kiedy latałem nad Kazirangą małym, sportowym samolotem, starałem się określić liczebność — obok słoni, nosorożców i bawołów — właśnie łych jeleni. Było to łatwe zadanie, bowiem barasingi przebywają przez cały dzień na otwartej przestrzeni i nawet podczas gorących, południowych godzin nie kryją się w cieniu trzcinowej dżungli. Ośrodkiem terytorium niewielkiego na ogół stada było zazwyczaj małe jeziorko otoczone rozległymi moczarami. Poszczególne stada ściśle przestrzegały granic swoich rejonów — nie przekraczały nawet wąskiego pasa sitowia. Stadko, składało się zazwyczaj z 3 do 5 dorosłych samców, z 2 do 4 młodych byków i z 10 do 15 łani, z których mniej więcej jedna trzecia prowadziła cętkowane potomstwo. W przypadku naszych jeleni osobniki obu płci żyją w oddzielnych stadach i dopiero na okres rui silny samiec skupia wokół siebie „harem” łani. U barasingów ich grupy społeczne utrzymują się przez cały rok..

Mój pobyt w Kazirandze przypadł na okres zimowy, kiedy to — według wielu badaczy - powinno u tego gatunku dochodzić do rui. Nie zauwa­żyłem jednak, by samce toczyły jakieś dzikie boje. Całe stado objęte jest bowiem wyraźnie określoną hierarchią społeczną, a poszczególni jego członkowie kilkakrotnie w ciągu dnia przekonują się, jaką zajmują pozycję. Postawa bojowa barasingi charakteryzuje się napięciem całego ciała. Szyja zostaje wyciągnięta, uszy podniesione i obrócone ku rywalowi swymi białawymi środkami. Przeciwnicy zbliżają się powoli ku sobie. Jeśli jeleń zajmujący niższą pozycję w stadzie nie ucieknie, to drugi uczestnik pojedynku obchodzi go dokoła i stara się go przestraszyć potęgą swego ciała i poroża. Dalszą fazą odstraszania jest szybkie zarycie porożem w trawę lub jakiś krzew i obchodzenie potem rywala z nadzianymi na rogi kępami trawy i liśćmi na głowie. Ta demonstracja siły wystarcza na ogół, aby przeciwnik, z opuszczoną głową, uznał swoją niższość i powrócił do stada. Walk na poroża u tego gatunku jeleni nigdy nie zaobserwowa­łem.

U

Inną interesującą cechą zachowywania się tego gatunku jeleni jest ścisłe przestrzeganie „rozkładu zajęć” — w czasie i w przestrzeni. Według barasingów mogłem doprawdy nastawiać zegarek! Codziennie rano od szóstej do ósmej zwierzęta pasły się na zachodnim brzegu jeziora. Od ósmej do dziewiątej pasły się nadal, ale były już bardziej wybredne i skubały tylko najsmakowitsze trawy i pędy. Od dziewiątej do dziesiątej stado przesuwało się powoli wzdłuż północnego brzegu jeziora, aż wreszcie przeprawiało się na drugą stronę. Od dziesiątej do szesnastej trzydzieści następował czas przeznaczony na sen oraz przeżuwanie pokarmu na wschodnim brzegu jeziora. Wieczorem jelenie znów zaczy­nały paść się intensywnie, tym razem na pastwisku oddalonym o sto metrów na wschód od jeziora. Rano znów odnajdywałem barasingi na zachodnim brzegu. Rzecz ciekawa, że ochota na zmianę pastwiska przenosiła się stopniowo z jednego członka stada na drugiego. Zazwyczaj najmniej chęci do przenosin wykazywały młode samce i samice. Zawsze leżały jeszcze, gdy stado już ruszało. Ale im bardziej odległość się zwiększała, tym większy niepokój zaczynał ogarniać maruderów. Moment krytyczny nastawał wówczas, gdy stado przeprawiało się już przez jezioro, a odległość między nim a ociągającymi się zwierzętami wynosiła niemal 200 m. Młode samce stopniowo porzucały myśl o własnej niezależności i samodzielności, zaczynały szybko wstawać i galopem, rozpryskując wysoko wodę, doganiały stado. Sytuację tę obserwowałem niemal

codziennie. Było to także świadectwo tego, jak głęboko zakorzenione są uzależnienia społeczne wśród członków stada.

Opisywane tu stado barasingów dostarczyło mi bardzo cennych, niemal kluczowych obserwacji. Jego terytorium leżało na głównej trasie łowów pewnego tygrysa, który przychodził polować na moczary. Aby ukryć się przed bystrym wzrokiem mieszkańców mokradeł, tygrys musiał przejść wąskim pasem porośniętym wysoką trzciną i prowadzącym aż do samych moczarów. Każdego dnia odnajdywałem tam jego świeże ślady. Zdobycie fotografii tego kota stało się moją idée fixe. Niestety, w wykonaniu tego zadania zawsze przeszkadzały mi właśnie barasingi. Ich znakomity węch lokalizował tygrysa znacznie wcześniej niż mój wzrok. Jeden po drugim podnosiły głowy, uszy jak lejki zwracały ku przodowi i zastygały na moment z uniesioną przednią nogą. Przy większym zdenerwowaniu tupały kilkakrotnie i wydobywały z siebie głośne, głębokie szczekanie. Ogonki podnosiły się jak na komendę i stercząc prostopadle w górę odkrywały odcinające się wyraźnie od tła białe lustra. Niektóre samice przybliżały się w tej pozie do kryjówki drapieżnika nawet na odległość paru kroków. Starałem się wczuć w położenie tygrysa, któremu barasingi codziennie psuły swym alarmem polowanie. Kiedy udawało mu się wypełznąć z dżungli trzcin aż na wolną przestrzeń, jelenie rozpoczynały taki koncert, że wystarczało mi jedynie czasu, aby zrobić zdjęcie tygrysiego ogona. Ale pewnego dnia udało się w końcu tygrysowi przechytrzyć czujne jelenie. Nie wiem, co prawda, jak to się stało, ale rano na tygrysiej ścieżce zobaczyłem nogi i głowę jednego z jelonków.

Następny gatunek jeleni żyjących w Kaziiandze to sambar indyjski ICervus unicolor) — największy przedstawiciel rodziny jeleniowatych w Indiach. Wielkością dorównuje niemal naszemu jeleniowi — w kłębie osiąga wysokość aż półtora metra, a jego waga wynosi od 150 do 320 kg. W odróżnieniu od barasingi ma sambar stosunkowo długą, gęstą, ciemno­brązową sierść, a na końcu obfitego ogona widnieje czarna plama. Sambar nazywany jest czasem jeleniem Arystotelesa — wybitny ten filozof i przyrodnik grecki pierwszy dokładnie go opisał. Arystoteles zauważył między innymi, że poroże sambara ma zawsze nie więcej niż sześć odgałęzień. Poroża te są — co prawda — grube i mają ładny, ciemny kolor, ale liczba odgałęzień jest nieduża. Arystoteles miał zapewne w ręku trofea z indyjskich wypraw Aleksandra Wielkiego, którego żołnierze urządzali widocznie na te jelenie polowania.

Sambar różni się też od barasingi trybem życia. Jest zwierzęciem niemal

nocnym; wciągu dnia ukrywa się w gąszczu dżungli. Kształt jego poroża w pełni odpowiada leśnemu trybowi życia. Wietrząc niebezpieczeństwo, sambar silnie wytrzeszcza oczy, jeży sierść na grzbiecie i unosi brązowy ogon. W ten sposób powiększa optycznie swe ciało. W Indiach i w Sri Lance liczba sambarów jest wciąż jeszcze znaczna, ale w Kazirandze populacja ta uległa całkowitemu niemal wyniszczeniu z powodu zarazy zawleczonej do rezerwatu przez bydło domowe. Ze względu na wspo­mniany już nocny tryb życia zrobienie zdjęcia sambara na wolności należy do naprawdę trudnych zadań. Przypomina mi się euforia moja i prof. Grzimka, gdy w rezerwacie Ruhun na Cejlonie spostrzegliśmy pewnego dnia pięknego samca sambara odpoczywającego w samo południe pod drzewem. Zaczęliśmy skradać się ku niemu ostrożnie jak Indianie, robiąc co parę kroków coraz to nowe zdjęcia. Mam z tego zdarzenia całą serię negatywów, na których sambar wygląda z początku niemal jak ziarnko maku, potem stopniowo robi się coraz większy i większy, aż wreszcie kończy serię wielkie zbliżenie jego głowy. Dopiero pod koniec tych długich, uciążliwych manewrów odkryliśmy, że zwierzę było ciężko ranne — zapewne w wyniku pojedynku z innym jeleniem — i że pozwo­liłoby zbliżyć się do siebie bez tych wszystkich korowodów.

Dotąd mówiliśmy o jeleniu najrzadszym i o jeleniu największym. Pozostał nam jeszcze gatunek najliczniejszy, a mianowicie jelonek bengalski (.1 \is porcinuś). Wysokością nie przewyższa on naszej samy - jego wysokość w kłębie nie przekracza 70 cm — ma jednak bardziej krępą budowę ciała. Waży około 50 kg. Poroże ma niezbyt bogato rozczłonkowane, z reguły nawet u najsilniejszych osobników występują tylko trzy odgałęzienia, a nigdy więcej jak sześć. Za to możdżenie — w porównaniu z innymi jeleniami — mają jelonki szczególnie wysokie. W zimie ich sierść przybiera ciemnobrązowy kolor, w lecie zaś jest jaśniejsza, kasztanowata, 1 niezbyt wyraźnymi, jasnymi cętkami na grzbiecie. Zwraca uwagę długi, niemal kudłaty ogonek, który podnosi się w razie niebezpie­czeństwa. tak że znajdująca się pod nim biała plama lustra jaśnieje z daleka nawet w najgęstszych zaroślach.

Jelonki bengalskie prowadzą życie samotnicze, tylko na czas rui i wychowu potomstwa skupiają się w małe stadka liczące dwa — trzy samce i sześć-siedem łani z młodymi. Większe gromadki tych jeleni można także spotkać pod wieczór, gdy opuszczają gąszcz trzcin i pasą się wspólnie na mokradłach porośniętych jedynie niską trawą. Czasami w ciągu dnia zobaczyć je można przypadkiem na ścieżkach wydeptanych przez noso-

vy>

rożce, a nowym biotopem stały się dla jelonków ogromne plantacje herbaty, rozciągające się w okolicach rezerwatu w górach Mikiri. Na ogol jednak najłatwiej spotkać łanię z małym jelonkiem albo samego b\ ka czy też byka z łanią. Podobnie jak barasingi. jelonki bengalskie sygnalizują każde niebezpieczeństwo, czy to będzie tygrys, lampart czy człowiek, donośnym szczeknięciem.

Z moich obliczeń wynikało, że liczba jelonków bengalskich w Kazi ran* dze wynosi z całą pewnością ponad 2500. nic więc dziwnego, że to właśnie jelonki — obok dzikich świń - padają najczęściej ofiarą tygrysów. Zasta­nowiło mnie, dlaczego to niewielkie zwierzę otrzymało taki dziwny przydomek: jelonek wieprzowy (porcinits). Prawdopodobnie stało się tak dlatego, że jelonek ten, podobnie jak wieprz, przedziera się przez gęste podszycie, a gdy napotka człowieka, nie wysila się na dalekie ucieczki. Polega raczej na swej barwie ochronnej, kuli się i ufa, że oko ludzkie go nie wypatrzy. Natomiast na odkrytej przestrzeni momentalnie tupie parę razy raciczkami, podnosi ogonek i ucieka w zarośla.

Kiedy mieszkałem w bungalowie jednego z zarządców rezerwatu, byłem co dnia świadkiem walki toczonej przez panią domu i ogrodnika z tymi małymi jeleniami. Obydwoje byli entuzjastami hodowli ozdobnych krzewów i kwiatów, a ogród dokoła domu byl właściwie ogrodem botanicznym, z roślinami pochodzącymi ze wszystkich części świata. Właśnie rozkwitły krzewy prawoślazu, hortensje i dalie importowane aż z Holandii, kiedy w okolicy pojawiło się stadko jelonków bengalskich. Zwierzęta zaczęły systematyczną degustację najpiękniejszych kwiatów. Cała służba musiała po parę razy zrywać się w nocy i głośno krzycząc oraz wymachując latarkami, wyganiać jelonki z ogrodu. Za pierwszym razem myślałem, że napadło na nas stado dzikich słoni. Do końca jednak swego, lam pobytu nie potrafiłem się przyzwyczaić do tych alarmowych obrzę­dów, choć potem nie wyskakiwałem już z łóżka, i starałem się ponownie zasnąć. Pewnej nocy, kiedy wrzaski służby rozlegały się w najdalszym kącie ogrodu, usłyszałem nagle na werandzie, tuż pod moim oknem, tupot kopytek. Młody jelonek skorzystał z panującego zamieszania, pods/edl do stoliczka służącego do podawania herbaty i zaczął zajadać z apetytem herbatniki i cukier. Gdy wychyliłem się z okna, wystawały mu właśnie 1 pyska dwa papierosy pana domu. Popatrzy! na mnie swymi wielkimi, czarnymi oczami i jednym skokiem znikł w ciemnościach ogrodu. W końcu wojnę wygrały jelonki, które - jak tylko zeżarły wszystkie kwia­ty — powróciły do dżungli.

W Kazirandze nie występuje najbliższy krewniak jelonka bengalskie­go - jeleń aksis (Axis axis). Jest to niewątpliwie drugi co do liczebności, a ponadto najpiękniejszy jeleń indyjski — o pięknej, brązowej sierści, jakby posypanej białymi cętkami. W odróżnieniu od jelonka bengalskiego żyje w dużych stadach w rezerwacie Kanha w Indiach oraz w Sri Lance, gdzie często widywałem stada liczące po 50—100 sztuk.

Najmniejszym, a zarazem prawdziwie indyjskim jeleniem jest mundżak (Muntiacus muntjak), zwany przez Hindusów' jeleniem szczekającym ze względu na niezmiernie donośny, podobny do szczekania głos. Głos ten jest wydawany jako ostrzeżenie, gdy mundżak dojrzy lub zwietrzy nieprzyjaciela. Kiedy szczekanie mundżaka usłyszałem po raz pierwszy, oczyma wyobraźni zobaczyłem, jak z dżungli wypada pies dorównujący rozmiarami co najmniej psu Baskervillow.

Mundżak ma w kłębie zaledwie od 40 do 50 cm; kształt ciała i małe poroże zdradzają mieszkańca gęstej dżungli, podobnie jak w przypadku kanczyla. Możdżenie, na których tworzy się poroże, są bardzo długie, samo zaś poroże jest bardzo krótkie, z dwoma —trzema odgałęzieniami. Gładka, błyszcząca, jedwabista sierść ma kolor kasztanowobrązowy. Mundżak należy do najstarszych ewolucyjnie jeleni, a jego bliscy krewni żyli w końcu trzeciorzędu także w Europie. Wczesnego rozwoju ewolu­cyjnego dowodzą między innymi długie, ostre kły, które u jeleni z późniejszych etapów ewolucji przekształciły się w małe, skarłowaciałe ząbki o owalnej koronie. Te szczątkowe kły należą do popularnych trofeów myśliwskich: wprasowane w złote szpilki lub kolczyki były niegdyś ulubionymi ozdobami małżonek myśliwych i leśników.

Obserwując spotkanie dwu samców mundżaka, zauważymy, że usta­wiają się względem siebie zawsze bokiem i unoszą górną wargę, ukazując ostre, długie kły. Interesujący jest fakt, że podobnie zachowują się także nasze jelenie, które rów nicż cenią kły jako wyraz groźby, choć u nich nie są już one żadną bronią. Widzimy więc, że niektóre zachowania mogą przetrwać dłużej niż funkcjonowanie pewnych narządów, które w dalszym rozwoju uległy redukcji.

Nasz przegląd bogatej w Asamie rodziny jeleniowatych chciałbym zakończyć ostatnim, bardzo już dziś rzadkim gatunkiem, a mianowicie jeleniem Elda {Cervus eldi). Swą nazwę czeską — jeleń lirorogi — za­wdzięcza kształtowi poroża, którego główne pnie są zagięte ku sobie i rozwidlone na końcu. Jest to niewątpliwie gatunek najbardziej w Indiach zagroż-ony wytępieniem. Żyje wyłącznie nad jeziorem Logtak w dawnym

księstwie Manipur. pomiędzy górami Naga a Birmą. To wielkie jezioro należało kiedyś, jeszcze za czasów kolonialnych, do najsłynniejszych w świecie rejonów łowieckich, gdzie polowano na dzikie gęsi i kaczki, gromadzące się tu tysiącami. Inną osobliwością tego jeziora są wielkie, pływające wyspy, liczące do 15 knr powierzchni. Cztery piąte tych wysp są zanurzone w wodzie, jedna piąta zaś - porośnięta gęstą trawą i sitowiem - wystaje nad powierzchnię. 1 właśnie na tych pływających mokradłach żyje jeleń Elda, którego Manipurowie nazywają sangajem (zwierzęciem patrzącym na nas). Rozmiarami i barwą przypomina on barasingę. Ujrzenie go jest jednak naprawdę bardzo trudne, bo pływające mokradła są dla człowieka niemal niedostępne: w wielu miejscach można zapaść się w bagno. Natomiast o wiele cięższe od człowieka jelenie, dzięki swym szeroko rozstępującym się racicom, biegają tu zupełnie bezpiecz­nie.

Obecnie liczebność jeleni Elda określa się na ostatnie sto sztuk. Na razie teren, który sobie wybrały, jest dobrze chroniony zarówno przez swoją niedostępność, jak i miejscowe wierzenia głoszące, że żyją tu różne wodne duchy, rusałki i straszydła, które zgubią każdego śmiałka chcącego się tam przedostać. W ogrodzie zoologicznym w Kalkucie trzymane jest spore stadko tych rzadkich zwierząt, które doskonale się tam rozmnażają. Jest zatem pewna nadzieja, że uda się zachować dla przyszłych pokoleń tę ciekawą kolekcję ozdobionych porożami kopytnych.

NAJNIEBEZPIECZNIEJSZE ZWIERZĘ INDII

Już kilkakrotnie mieliśmy okazję zauważyć, jak szczególny jest stosu­nek ludów Orientu do zwierząt. Miłość do nich i opiekowanie się nimi należą do głównych nakazów obu panujących tam religii: buddyzmu i hinduizmu. Nakaz ten, podany w formie przypowieści o królu Szibua, odnajdziemy na przykład w jednym z kazań Buddy. Otóż pewnego dnia usiadła królowi na kolanie gołębica ścigana przez krogulca. Nie były to jednak zwykłe ptaki. Pod ich postaciami skrywali się bóg Indra i jego pomocnik. Chcieli oni bowiem poddać próbie władcę, który ślubował, iż będzie ochraniał wszystkie zwierzęta. Teraz król stanął przed trudną decyzją: jeśli nie odda gołębicy krogulcowi, ten zginie z głodu, w przeciwnym wypadku straci życie gołębica. W końcu Szibua postanowił ofiarować krogulcowi kawałek własnego 'ciała równy wadze gołębicy Wyciął mięso z uda, ale gołębica stawała się coraz cięższa i cięższa, a królewskie ciało coraz lżejsze. Kiedy dla zrównoważenia ciężaru gołębicy nie starczało już obu ud królewskich, Szibua postanowił oddać krogulcowi całego siebie. Jednak tej ofiary już Indra od króla nie wymagał, powrócił do swej boskiej postaci, a króla, który chciał żyć w zgodzie ze wszystkimi zwierzętami, uzdrowił.

Każdego, kto znajdzie się w Indiach, dosłownie szokuje liczba krów spotykanych nie tylko we wsiach, ale i w takich wielkich miastach jak Kalkuta czy Bombaj. Najostrożniejsze statystyki indyjskie mówią o 160— 180 milionach sztuk bydła, na które składają się przeważnie różne odmiany zebu. Zebu — to odmiana bydła domowego. Charakteryzuje je wysoka czaszka i większy lub mniejszy garb tłuszczowy na grzbiecie.

Nie trzeba chyba zajmować się szczegółowiej „świętością” indyjskich krów. Hindusi wierzą, że w krowy — jak i w inne zwierzęta — wcielają się dusze zmarłych ludzi. Większość badaczy sądzi, iż pierwotnym motywem zakazu spożywania wołowiny była konieczność zachowania przy’życiu

krowy — dawczyni mleka. Na licznych wizerunkach możemy ujrzeć póstać boga Kriszny, jak umila czas pasterzom i ich krowom, grając dla nich na swym czarodziejskim flecie. Zapewne wyrażał on w ten sposób także swoją wdzięczność za uratowanie życia, bowiem dla ocalenia przed okrucieństwem swego stryja Kamsy został jako niemowlę wymieniony za dziecko pasterza i wśród pasterzy się wychował. Zabicie krowy karano, a w Nepalu wciąż jeszcze się karze za ten uczynek śmiercią. Stare teksty 1 kręgu hinduizmu mówią, że ten, kto zabije krowę, będzie cierpieć w piekle tyle lat, ile krowa miała włosów w sierści. Nie musimy zresztą cofać się tak daleko w głąb dziejów Indii. Nawet człowiek tak oświecony, jakim był Mahatma Gandhi, głosił: „Krowa jest poematem miłosierdzia, jest to matka milionów istot ludzkich w Indiach”.

O tych legendach i wierzeniach religijnych nie wspominam tu tak sobie, bez powodu. Celem moim jest wskazanie źródeł największego problemu gospodarczego Indii, którym są właśnie krowy. Mimo ich „świętości" Hindusom wcale nie przeszkadza, że miliony tych niedożywionych zwierząt znajdują się w niewiarygodnie smętnym stanie. Często są to po prostu szkielety obciągnięte skórą. Każdy z naszych rolników ulitowałby się na pewno nad małym zebu ciągnącym przeciążony różnymi ładunkami wózek. Po prostu w Indiach nikt się krowami nie zajmuje. W miastach jedynym ich pożywieniem są odpadki kuchenne- i papier, chociażby plakaty z odezwami rządu w/»ywającymi do kontroli urodzin. Krowy zmuszone są kraść jedzenie wszędzie, gdzie to jest tylko możliwe. Wielka część zbóż dowożonych w celu wyżywienia ludzi przepada w nienasyco­nych żołądkach setek krów, kóz i owiec.

Krowy, podobnie zresztą jak i inne domowe zwierzęta, zachowują się w Indiach zupełnie inaczej, niż my jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Królują na ulicach i szosach i są doskonale świadome swojej uprzywilejowanej tam pozycji. Pracując w Asamie, musiałem przemierzać codziennie po kilkadziesiąt kilometrów, mogę więc z całą odpowiedzialnością oświad­czyć, że prowadzenie auta ulicami Pragi podczas niedzielnego szczytu, gdy pod wieczór tysiące ludzi wracają z weekendu, jest balsamem kojącym nerwy w porównaniu z jazdą różnymi indyjskimi szosami.

Najważniejszym wyposażeniem auta jest w Indiach klakson. Kierowcy lubują się w najgłośniejszych z możliwych zestawów sygnałów dźwięko­wych i używają ich praktycznie bez przerwy. Co najmniej co pięć kilometrów jadący natyka się sia stado zebu spokojnie przeżuwające strawę na środku drogi. Z reguły także na środku drogi zebu parzą się ze

sobą, a nawet rodzą młode. Kierowcy najpierw starają się wymusić przejazd cierpliwym trąbieniem. Po jakimś czasie udaje się zmusić fero\vV do wstania. Wówczas przychodzi kolej na drugi, znacznie bardziej emocjonujący etap podróży. Niektóre zw ierzęta schodzą z szosy na prawą ■stronę, inne na lewą. Kiedy tylko auto rusza, część stada decyduje się przejść na przeciwną stronę drogi - tuż przed maską samochodu! Z piskiem opon i uderzając głową w przednią szybę, zatrzymujecie yi/ó£ Ale wtedy całemu stadu przestaje się podobać wybrane prżed chwilą poboczĄl rozpoczyna ono wędrówkę z powrotem. Zjawisko to, którego prawideł nje udało mi się ustalić, powtarza się praktycznie przez cały czas jazdy. Mimo że kierowcy indyjscy jeżdżą na ogół -bardzo ryzykancko i na przykład wywrotka typu „dachowanie” jest dla nich chlebem powszednim, to jednak nic widziałem w Indiach przejechanej krowy. Więcej, nawet w czasie poważnego konfliktu politycznego czołgi i opancerzone transpor­tery armii indyjskiej kluczyły cierpliwie wśród nie mogących się zdecy­dować krów. Po prostu krowy panują na szosach Indii i nic dziwnego, że. często jadąc nawet drogą wyższej klasy, potrzebowałem całych dwu godzin dła przejechania 50 km.

Starałem się zbadać, jaki właściwie pożytek mają Hindusi 1 tak wielkiej liczby krów. Przeciętna mleczność zebu wynosi 180 I rocznie. Z dumą pokazywano mi krowę, która dawała dziennie od dwu do trzech litrów mleka. Jest lookoło jedna piętnasta ilości, jaką zdolna jest wyprodukować krowa europejska. Dalszym wykorzystywanym produktem krów indyj- skich są ich odchody. Suszy się je w postaci jakby placków' i używfa jako paliwa. Nigdy nie zapomnę swej pierwszej wizyty w naszym konsulacie generalnym w Kalkucie. Starannie fotografowałem bardzo atrakcyjną mozaikę z ciemnych krążków, które — przedziwnie pogrupowane — zdo­biły śnieżniobiałe ściany budynku oraz ogrodzenie placówki. Dopiero potem zrozumiałem, że rfie była to ozdoba, ale suszenie krowach ..placków ”■ na odnowionej niedawno fasadzie konsulatu. Później nie jeden raz obserwowałem produkcję tych „brykietów”. Kobiety hinduskie zbierają wszelkie takie odchody, bardzo starannie ugniatają je rękoma i formują placuszki, przylepiane potem do ścian budynków. Każdy placu­szek jest właściwie wyrobem artystycznym, bo zdobią go ślady małych kobiecych dłoni.

Mimo iż obecnie pewna, choć bardzo nieduża liczba krów jest w Indii zabijana i obracana na mięso, to jednak pożytek z krów jest tam doprawdy niewielki. Ten religijny luksus staje się z każdym dniem coraz to większą

katastrofą narodowej gospodarki Indii, jednak radykalne rozwiązanie tego .problemu oznaczałoby w sferze żyeia politycznego bawienie się zapałkami przy beczce pełne) prochu. Z drugiej strony nie jest też możliwe, by 500 milionów w większości niedożywionych ludzi również w przyszłości dźwigało to krowfe jarzmo.

Z punktu widzenia ochrony przyrody zebu są rzeczywiście najniebez­pieczniejszymi zwierzętami Indii. Przenikają coraz głębiej do wszystkich rezerwatów i parków narodowych. Niszczą dżunglę, niszczą pastwiska jeleni, bawołów i nosorożców, a zarazem są też roznosicielami najniebez­pieczniejszych chorób bydła, jak na przykład księgosuszu. Właśnie zawleczenie przez krowy zarazy do rezerwatu spowodowało katastrofalny spadek liczebności kopytnych, a w niektórych miejscach nawet całkowitą likwidację niektórych gatunków..

Zebu reprezentują największą, a jednocześnie najmłodszą ewolucyjnie rodzinę przeżuwaczy zwaną krętorogimi, pustorożcami lub wolowatymi {Bovidae). Jest to najbogatsza w gatunki grupa kopytnych na świecie. Obejmuje 128 gatunków, wśród których są nie tylko olbrzymy w rodzaju bawołów czy bizonów, ale także antylopy karłowate i gazele wielkości zająca. Do krętorogich zaliczamy także i inne zwierzęta, takie jak kozy, owce i kozice. Zebu są wciąż przedmiotem sporów wśród specjalistów. Spory te dotyczą głównie ich pochodzenia. Okazuje się, że zebu i nasze bydło domowe mają wspólnego przodka: wymarłego już tura {Bos primigenius). Na przedgórzu Himalajów w Siwaliku znaleziono szczątki turów z trzeciorzędu. Tak więc bydło domowe jest właściwie pochodzenia indyjskiego. Z Indii tury przeszły do północnej Azji i Europy, gdzie żyły w stanie dzikfim aż do XV wieku. Potem w większej części Europy zostały wytępione. Najdłużej utrzymały się w Polsce, w ówczesnym Księstwie Mazowieckim, gdzie ostatni egzemplarz padł w roku 1627; fakt ten przypieczętował całkowitą likwidację gatunku.

Powróćmy jednak do krętorogich wciąż jeszcze żyjących na łonie natury. Charakterystyczną cechą całej rodziny są rogi, które noszą samce, a u niektórych gatunków także i samice. Róg odróżnia od poroża parę zasadniczych ełementów. Przede wszystkim rogi — podobnie jak kopyta czy pazury — są tworami rogowymi. Z substancji rogowej wykształcają się puste wewnątrz pochwy, do których wchodzą wyrostki kości czołowej. Wyrostki te nazywamy możdżeniami. Rogowa pochwa możdżeni rośnie przez całe życie zwierzęcia w kierunku od głowy, gdzie znajduje się najmłodsza część rogu, ku szczytowi, który jest częścią najstarszą. U

kręlorogich nigdy nie dochodzi do wymiany rogów, które to zjawisko opisałem w przypadku poroży jelenich. Poszczególne gatunki wolowa­tych mają rogi różniące się tak wielkością Jak i kształtem. Są tu i podobne do szydeł różki gazeli, i długie, wysmukłe rogi bydła stepowego, i śrubowato skręcone rogi antylop kudu oraz kóz śruborogich, i wreszcie potężne, rozłożyste rogi dzikich bawołów, gaurów i koziorożców.

Obserwacja krętorogich niemal zmusza do wysnuwania niektórych ogółnobiologicznych wniosków. Pomagają one zrozumieć zachowanie się różnych przedstawicieli tej grupy. Niemała liczba wolowatych wzbogaciła ludzki język, ponieważ ich nazw używa się jako pospolitych wyzwisk, mających określić czyjąś absolutną tępotę. Wyzwiska tc ukształtowały się jak zwykle pod wpływem całkowitego niezrozumienia zachowa­nia się danej grupy zwierząt. Większość ludzi bez żadnych trudności odczytuje środki wyrazu, z jakich korzystają blisko z nami spokrew nione małpy. Zrozumienie psów i kotów, które zachowują się dość odmiennie, wymaga już o wiele więcej czasu i wysiłku. Natomiast sądy ludzi o inteligencji wolowatych są z gruntu fałszywe. Dzieje się tak dlatego, że osądzamy te zwierzęta z naszego ludzkiego punktu widzenia: ponieważ nic zachowują się jak ludzie czy małpy, stały się symbolem ograniczoności czy wręcz tępoty. Tymczasem Są to bardzo pojętne istoty, a kto miał możliwość obserwowania ich na wolności, nic może im odmówić sporej

dozy bystrości. Właśnie niezrozumienie rzeczywistej roli rogów w życiu wołowatych jest klasycznym przykładem błędnych wyobrażeń ludzi o tych zwierzętach. Przeglądając fachową literaturę możemy zauważyć, że nawet wśród specjalistów są tacy, którzy uważają rogi za luksus, ofiaro­wany zwierzętom przez przyrodę, albo za pewnego rodzaju wentyl służący do usuwania z ciała nadmiaru produktów pochodzących z przemiany materii. Dalszym, często spotykanym twierdzeniem jest, iż rogi wykształ­ciły się jako broń używana przez samców dla odganiania wrogów' i chronienia samicy z młodymi.

Jednak obserwując stadko indyjskich antylop garna (Antilope certica- pra| w okresie wychowywania młodych, możemy stać się świadkami wymownych faktów. Otóż w pobliżu samicy kręcą się wówczas szakale czyhające na małe antylopki. Kiedy te rzucają się do ucieczki, bezroga samica staje w ich obronie. Szakale nie ustają jednak w pogoni za zdobyczą. Wtedy ze stada wypada jak błyskawica czarno-biały samiec o długich, skręconych rogach. Ale celem jego akcji nie jest atak na szakale, lecz zatrzymanie samicy i zagnanie jej z powrotem do stada, na teryto­rium, od którego szakale ją odciągnęły.

Przypadki, kiedy wolowate używają rogów w walce z innymi zwierzę­tami, są naprawdę rzadkie. Znany jest na przykład tzw. obronny wał piżmowołów (Ovibos moschatus), które ustawiają się głowami do przodu, tworząc zaporę dla wilków. W strachu i niektóre inne zwierzęta tej grupy bronią się rogami, ale jest to raczej sytuacja szczególna czy też przypad­kowa. Zresztą jeśli przyjrzymy się kształtowi rogów, to zobaczymy, że na ogół nie stanowią one jakiejś doskonałej broni, zwłaszcza te o kształcie spirali lub ozdobione licznymi wyrostkami. Idealną, skuteczną bronią byłby gruby, średniej długości szpikulec, ale warunkowi temu odpowia­dają rogi niewielu tylko gatunków wołowatych.

Na pytanie o rolę rogów odpowiedzieć musimy jednoznacznie, że są one co prawda bronią, ale bronią skierowaną nie przeciw wrogom obcym gatunkowo, tylko przeciw przedstawicielom własnego gatunku. Dlatego samce walczące głównie o terytoria, ale i o samice, mają rogi o wiele potężniejsze niż płeć odmienna. U poszczególnych gatunków pojedynki przebiegają według głęboko zakorzenionych rytuałów. W przeciwieństwie do powszechnego wśród ludzi mniemania o pokojowym nastawieniu roślinożernych, wszystkie wolowate są bardzo bojowe. Ich samce są o wiele agresywniejsze niż drapieżniki, które większość ludzi uważa błędnie za wcielenie dzikości. Gdyby nie pewne odziedziczone reguły pojedyn­

ków, częste walki samców wolowatych musiałyby siłą rzeczy doprowadzić do samowyniszczenia poszczególnych gatunków. Samce prowadzą mię­dzy sobą gwałtowne wałki nie tylko o terytoria i samice, ale wewnątrz stada także o wyższą pozycję społeczną. Wykształcenie się broni w postaci' rogów doprowadziło do ustalenia się sposobu walki zupełnie różnego od pojedynków prowadzonych przez bezrogich przodków wolowatych^!!

Klasycznym przykładem, jak doszło do takiej ewolucji, są piękne indyjskie antylopy nilgau (.Boselaphus trągocameluś). Brązowo ubar­wione samice walczą o wyższą pozycję w stadzie w ten sposób, że rywalkę z całej siły uderzają w bok. Ponieważ nie mają one rogów, prócz siniaka nie może dojść do żadnego innego poważniejszego zranienia. Z kolei ciem­noszare samce, uzbrojone w bardzo ostre, choć krótkie rogi, nigdy nie stosują takiej metody walki. Pojedynek pomiędzy nimi przebiega według następujących prawideł: obaj przeciwnicy klękają i mocują się szyjami. Rytuał ten jest im wrodzony tak głęboko, że samiec wychowany w naszym zoo, który wyrósł na bardzo bojowego osobnika, starał się prowokować do pojedynku dozorcę w ten sposób, że klękał przed nim na wybiegu. Samice nilgau, ale także młode byczki, często gryzą się wzajemnie..Ten zapewne

najstarszy sposób walki spotykany jest i u innych gatunków. U blisko ijjsokrewionych ż antylopami nilgau bawolców rogi występują także u samic i samice te nigdy nie walczą, uderzając rogami w odsłonięty bok rywalki, przeciwnie: podobnie jak samce splatają się rogami i tak złączone się mocują.

Atak rogami na niechrpniony bok 'przeciwnika nie jest znany u gatunków uzbrojonych w tę broń. Dochodzi tu do głosu pewien wrodzony ińechanizm, powstrzymujący zwierzęta przed takim niebezpiecznym dla. życia sposobem wałki. Celem ataku są więc u nich wyłącznie rogi lub. czoło; przeciwnicy popychają się tylko i mocują. Powiedzieliśmy już, że; każdy gatunek kieruje się absolutnie ścisłymi regułami, które zezwalają na; korzystanie z rogów tylko w pojedynku „szermierskim” lub by się nimi; zaklinować podczas siłowania. Niektóre wołowate używają rogów w ten- sposób, by uderzenie nimi rzuciło przeciwnika na kolana.

Oprócz wrodzonego instynktu sterującego korzystaniem z rogów», bezpieczeństwo zapewnia też rywalom możliwość pokazania silniejszemu; partnerowi, że uznaje się jego wyższość. Wyrażanie tego podporządkowa-- nia się jest zazwyczaj odwrotnością zachowania imponującego, grożącego..

Każdy samiec stara się najpierw zastraszyć przeciwnika demonstrowa­niem swej siły i uzbrojenia. Z najeżoną sierścią ustawia się do rywala bokiem, aby sprawiać wrażenie, że jest większy niż w rzeczywistości. Głowę z rogami wówczas najczęściej unosi wysoko. Tę najbardziej jeszcze pokojową formę grożenia nazywamy imponowaniem. W ciekawy sposób grozi indyjska gama: samiec podnosi głowę, tuli uszy i obchodzi rywala szczególnie uroczystym, jakby defiladowym krokiem. Od czasu do czasu opuszcza głowę ku ziemi i mierzy w przeciwnika ostrymi końcami rogów. Ale do boju nie dochodzi, jeśli drugie zwierzę przyjmie postawę pokona­nego, tzn. pochyli głowę i szyję albo położy się na ziemi. Wówczas najbardziej nawet agresywnie nastawiony samiec zbliży się tylko do poddającego się przeciwnika, symbolicznie uderzy lekko jego rogi swymi i odejdzie.

Postawę podporządkowania się silniejszemu od wielu już pokoleń wykorzystują toreadorzy podczas walki z bykiem na arenie. Ludzie szaleją z entuzjazmu na widok odwagi toreadora, który na arenie klęka przed bykiem. W rzeczywistości pochylanie ciała odpowiada wrodzonemu u zwierzęcia wyobrażeniu poddawania się i każdy normalny byk, choćby nie wiem jak rozjuszony, wstrzyma się z dalszym atakiem. To, że w chwilę potem toreador nieoczekiwanie znów uderzy, stói w całkowitej sprzecz-

ności z instynktem kierującym pojedynkami hvkó\v, a w sporcie byłby to najordynarniejszy t a u 1. Zresztą walk z bykami nic można uważać za sport; kontynuowanie ich w XX wieku należałoby uznać za relikt sadyzmu pozostawiony przez starożytność. Nie możemy jednak twierdzić, źc nigdy podczas wzajemnych pojedynków samców wolowatych nic dochodzi do poważniejszych zranień czy nawet śmierci zwierząt. Przede wszystkim zdarza się. że osobniki z gatunków o wielkich śrubowatych rogach tak się tymi rogami splotą, że niemożliwe staje się późniejsze rozłączenie się przeciwników i zwierząta giną z głodu i wyczerpania. Podobne przypadki trafiają się też wśród jeleni. Może także dojść do poważniejszych zranień, gdy — uderzając gwałtownie — zwierzę poślizgnie się lub gdy ześlizgnie się róg. Jeśli pole walki nie jest dostatecznie duże i atakowane zwierzę nie może się cofnąć, wówczas również zdarzają się poważniejsze zranienia. W ogrodach zoologicznych, gdzie samce nic.mają dostatecznych możliwości toczenia walk z równic silnymi przeciwnikami, wyładowują się zastępczo na martwych przedmiotach: walą rogami w ogrodzenie wybiegu lub ściany swych pomieszczeń.

Aby uniknąć ataku silniejszego osobnika, młode samce zachowują się często jak samice. Wielkość rogów w znacznym stopniu wpływa na miejsce jednostki w stadzie. Podobnie jak u jeleni, samce wolowatych odznaczające się potężnymi rogami zajmują wyższą pozycję społeczną niż młode osobniki o słabszych rogach.

Obserwując niemalejącą agresywność dorosłych samców, zapytujemy w duchu, czemu właściwie te stałe boje służą. I od razu możemy odpowie­dzieć, że takie zachowanie się ma dla egzystencji gatunku dwa podstawowe znaczenia. Po pierwsze, umożliwia rozdzielenie dogodnego dla zwierząt rejonu na mniejsze terytoria, zamieszkiwane przez poszczególne stada. Pozwala to na równomierne rozmieszczenie przedstawicieli danego gatunku na całym terenie. Gromadzenie się większej liczby zwierząt w jednym miejscu oznaczałoby nie tylko całkowitą likwidację pokarmu na pastwiskach, ale i dewastację naturalnego środowiska. Druga rola poje­dynków, to ustalenie jakiejś hierarchii społecznej w stadzie. Miejsce dla siebie w takiej hierarchii zwierzę musi pracowicie wywalczyć. Pozycja jednostki nie jest jednak niezmienna. Stopniowe dojrzewanie jednych osobników‘i starzenie się innych prowadzi do zmian i przesunięć. Jednak mimo to hierarchia taka jest wielką zdobyczą ewolucyjną, bo w sposób zasadniczy ogranicza pojedynki wewnątrz stada. Osobnik stojący niżej po prostu nie odważa się napaść na takiego, który zajmuje wyższą pozycję, a z

kolei postawiony wyżej zadowala się przejawianiem podporządkowania przez słabsze jednostki. W ten sposób rzadziej dochodzi do bezpośrednich konfrontacji.

Struktura społeczna wolowatych jest bardzo zróżnicowana. Przedstawi­ciele niektórych gatunków żyjących w dżungli prowadzą samotniczy tryb życia. Natomiast gatunki stepowe łączą się w wielkie stada, liczące do kilku tysięcy sztuk. Organizacja stada zmienia się w ciągu roku. Przede wszystkim w okresie rozrodu jeden silny samiec opanowuje określone terytorium, którego broni przed innymi samcami. Terytorium jest oznakowane wydzieliną z gruczołów zapachowych samca, a właściciel znosi na nim wyłącznie obecność samic. Ną przykład samiec gamy wyciera o gałązki wydzielinę wyciekającą z zapachowych gruczołów przyocznych, a często wpycha sobie nawet końce gałązek do ujść tych gruczołów. Chemiczne składniki zapachowe, które fachowo zwą się feromonami, wyraźnie określają dane terytorium jako prywatną posiad­łość danego osobnika i działają odstraszająco na rywali. U niektórych gatunków młode samce schodzą w tym okresie z drogi dorosłym bykom i skupiają się w osobne, „kawalerskie” grupy.

Młode wszystkich wolowatych rodzą się bardzo samodzielne. Mniej

R

więcej już po pół godzinie stają na nogi; często w tych pierwszych próbach pomaga im głową matka, która po porodzie oblizuje je też bardzo starannie językiem. Jest to nie tylko kwestia higieny, ale zarazem bardzo ważny masaż, pobudzający obieg krwi. Samica zżera również błony płodowe i łożysko oraz usuwa wszystkie ślady krwi, które podczas porodu przylgnęły do trawy czy liści. Kiedyś uważano, że zżeranie łożyska ma na celu dostarczanie ciału matki składników podtrzymujących produkcję mleka. Dziś mamy podstawę sądzić, że chodzi tu o utrudnienie wrogom odnalezienia młodych po zapachu.

U wolowatych rozróżniamy dwa typy młodych. Pierwszy typ, tzw. towarzyszący, jest charakterystyczny dla zwierząt dużych rozmiarów, takich jak bawoły, bizony i żubry. Jak tylko młode stanie na nogach, natychmiast zaczyna chodzić wszędzie za matką i towarzyszy jej nawet podczas długich marszów. Drugi typ reprezentuje na przykład garna; jest to tzw. typ ukrywany. Młode samo układa się w wysokiej trawie czy pod krzewem i leżąc nieruchomo czeka, aż je matka zawoła. Samica nie podchodzi do samej kryjówki dziecka, by swymi śladami nie zwrócić uwagi wroga, woła tylko młode z oddalenia na karmienie. Jeśli urodzą się dwa cielaki, wówczas każdy z nich kryje się w innym miejscu. Podobnie bywa u naszych saren. Niestety, corocznie ginie u nas wiele sarniątek, często bowiem ludzie myślą, że znaleźli opuszczone zwierzątko, biorą je do domu i niefachową opieką doprowadzają do śmierci.

Opisując życie wolowatych, już kilkakrotnie musiałem wspomnieć o sposobach, za pomocą których przedstawiciele danego gatunku doskonale potrafią się porozumieć. W przeciwieństwie do mowy ludzkiej, której dziecko musi się dopiero uczyć, młode bawołu lub antylopy już od urodzenia jest zdolne do rozumienia „mowy dorosłych”. Musi się jedynie nauczyć odróżniania własnęj matki od innych samic — po wyglądzie i zapachu. „Mowa” wolowatych składa się z najrozmaitszych środków wyrazowych: optycznych, dźwiękowych i zapachowych. Do środków optycznych należą różne pozycje ciała i różny sposób poruszania się: już je opisałem na przykładzie postawy imponującej i podporządkowanej. Wspólną cechą wszystkich sygnałów optycznych jest ich wzmocnienie bądź przez zwolnienie ruchów, bądź — w przypadku ruchów szyb­kich — przez ich kilkakrotne powtarzanie.

Głos ostrzegawczy jest na ogół krótki i głośny. Niektóre wołowate, na przykład antylopy skoczki (szpringboki) i nasze kozice — wydają krótki gwizd. Poszczególni członkowie stada porozumiewają się też za pomocą

specyficznych, jakby pytających dźwięków, które nazywamy głosem kontaktowym albo powiadamiającym. Jest to sygnał, który pozwala członkowi stada upewnić się, czy znajduje się w pobliżu swoich towarzy­szy - stado odpowiada mu tym samym głosem. Ponadto wydawane są jeszcze głosy strachu, bólu, grożenia, wreszcie głos samca goniącego podczas rui samicę.

Najmniej wiemy o sygnałach zapachowych. W każdym razie współ­czesna nauka mówi nam, że swym charakterystycznym, indywidualnym zapachem zwierzęta nie tylko znaczą dane terytorium, ale także po zapachu rozpoznają się wzajemnie. Wydzielina z gruczołów zapachowych dostarcza zwierzęciu wielu informacji, na przykład pozwala zorientować się, że w tym właśnie miejscu inny osobnik przestraszył się albo że w pobliżu znajduje się gotowa do zapłodnienia samica. Na pewno niejeden z nas miał okazję do obserwacji specyficznego zachowania się bydła domowego, tzw. rozpoznania. Zachowanie to przejawia się głównie u samców, ale można się z nim spotkać także w przypadku samic. Samiec wącha mocz samicy, a potem podnosi głowę, otwiera nieco pysk, unosi górną wargę i nieruchomieje na chwilę w tej dziwnej pozycji. Jak szereg innych ssaków, wołowate mają na podniebieniu specjalny otworek, który prowadzi do jamy wysłanej nabłonkiem węchowym. Jest to tzw. narząd Jacobsona - drugorzędny organ węchowy, który mają także płazy. W ten sposób samiec niewątpliwie kontroluje, czy samica znajduje się w stanie rui. Jak tylko stwierdzi, ża tak jest w istocie, zaczyna natychmiast jej poszukiwać. W przeciwnym przypadku przestaje się nią interesować. Wołowate reagują także dzięki narządowi Jacobsona i na inne podniety, jednak pierwotna przyczyna powstania tego narządu wiąże się niewątpli­wie z węchowym testem fizjologicznej gotowości samicy do zapłodnie­nia.

Innym wspólnym rysem tej grupy przeżuwaczy, o którym muszę tu wspomnieć, jest sposób obrony przed wrogami. W tej sprawie opinia publiczna jest całkowicie po stronie wolowatych i innych roślinożernych. Ludzie współczują zazwyczaj biednym stworzeniom, służącym za pokarm krwiożerczym drapieżnikom. Z drugiej jednak strony sami folgują swoim apetytom, zajadając się kurczętami, cielęciną, wieprzowiną czy gołąbka­mi. 1 wcale im to nie przeszkadza. Bez regulowania liczby roślinożernych przez drapieżniki doszłoby do takiego wzrostu ich pogłowia, że doprowa­dziłby do całkowitej dewastacji naturalnego środowiska, a w końcu także do degenarcji poszczególnych gatunków. Widać to dobrze na przykładzie

lasów w Czechosłowacji. Stan jeleni i saren jest tam zbyt liczny i przeciętnie osobniki nie osiągają takiej kondycji fizycznej jak w popula­cjach przerzedzanych przez drapieżniki.

Wolowate na wolności muszą stale mieć się na baczności i uważnie obserwować swe otoczenie. Nie oznacza to jednak, by ich życie byto pełne grozy i strachu. Jest to zupełnie fałszywe, czysto ludzkie wyobrażenie. Kilkakrotnie miałem możliwość obserwowania, jak zwierzęta te były napadane przez drapieżniki. Nigdy jednak w zachowaniu antylop czy jeleni nie zauważyłem oznak strachu czy paniki. Po prostu na widok zbliżającego się nieprzyjaciela prześladowane zwierzę równie szybko ucieka.

Oprócz wyostrzonych zmysłów i stosowania sygnałów ostrzegawczych efektywnym czynnikiem samoochrony jest u roślinożernych ich życie w większych społecznościach. Duża liczba zwierząt, poruszających się to tu to tam, bardzo utrudnia wybór odpowiedniej zdobyczy, a tym samym i atak. Ponadto wołowate korzystają z jeszcze jednej, opartej na instynkcie możliwości starają się mianowicie stwierdzić, czy atak jest wymierzony właśnie przeciwko nim. Odbywa się to w ten sposób, że podejrzewając niebezpieczeństwo, zwierzę rzuca się pędem w kierunku drapieżnika, ale tuż przed nim uskakuje w bok. Gdy wróg za nim podąża, celem jego jest napaść na to właśnie zwierzę. Jeśli zaś drapieżnik nie zbacza z drogi, antylopa czy jeleń odbiegają kawałek i przestają się domniemanym napastnikiem interesować. Takie miganie cial przed oczyma niewątpliwie bardzo utrudnia polującemu zwierzęciu skoncentrowanie uwagi na jed­nym, konkretnym osobniku. Właśnie reakcją obronną można wytłuma­czyć opisywane juz zachowanie się krów na indyjskich szosach - wróg jest tu reprezentowany przez auto. Podobnie zachowują się w stosunku do samochodu także afrykańskie i azjatyckie antylopy.

Użrywąjąc ludzkich pojęć, widziałbym w zachowaniu się wolowatych względem drapieżnych pewien fatalizm. Dzięki doskonalej organizacji społecznej i stosunkowo krótkiemu okresowi ciąży wolowate mnożą się bardzo szybko. W tym lezy ich biologiczna siła. Gdy tygrys upoluje jelenia

i zacznie ucztę, pozostałejelenie szybko się uspokajają i spokojnie pasą się dalej. Raz obserwowane w takiej sytuacji jelenie przypomniały mi z całą wyrazistością gapiów patrzących bez emocji, ale z zaciekawieniem na ofiarę wypadku samochodowego Otoczyły spokojnie półokręgicm tygrysa pożerającego młodego jelonka, który jeszcze przed paroma minutami pasł się razem z całym stadem

Lecz i wolowatym zdarza się — jak i innym zwierzętom — znaleźć się w sytuacji, którą można określić jako stan panicznej grozy. Zachodzi to wtedy, gdy zwierzęta nic mają dokąd uciekać, na przykład podczas polowania do zasadzek i sieci. W ogrodach zoologicznych boimy się chwytania tych zwierząt nic z powodu obawy przed zranieniem, aie dlatego, że często nawet silne samce giną na skutek ciężkiego szoku.

Wspomniałem już o tym, że ojczyzną krętorogich była zapewne wschodnia Azja. Właśnie niedaleko Asamu specjaliści odkryli najstarsze pozostałości po przedstawicielu tej grupy, pochodzące z trzeciorzędu. Stąd zwierzęta te rozprzestrzeniły się na całą Azję. Kiedy później wydźwignął się ogromny masyw Himalajów, dzisiejszy teren południowo-wschodniej Azji został oddzielony od jej części północnej. Zahamowało to dalszą wymianę zwierząt. Natomiast bliższe sobie były Eurazja i Afryka, gdyż w tym czasie Morze Śródziemne znacznie się skurczyło. Dziesiejsza fauna afrykańska w wielu przypadkach przypomina faunę Azji i Europy z okresu młodszego trzeciorzędu i początków czwartorzędu. Zwłaszcza grupa krętorogich doszła w Afryce do ogromnego rozkwitu, podczas gdy inne zwierzęta, na przykład jelenie i niedźwiedzie, nie zdążyły już wywędrować z Azji do Afryki; pozostały im kontynenty azjatycki i amerykański. Dziesiejsi indyjscy przedstawiciele krętorogich reprezentują już tylko ułamek tego bogactwa, które cechowało trzeciorzęd.

Zanim przedstawię niektóre typowe gatunki krętorogich, chciałbym choć w skrócie powiedzieć o ogólnym ich podziale. Antylop nie łączy się już dziś praktycznie w jedną grupę, ponieważ nie chodzi tu o zwierzęta bezpośrednio ze sobą spokrewnione. Cała rodzina krętorogich rozpada się na wiele podrodzin, z których większość żyje dziś w Afryce.

Jednymi z najstarszych jej reprezentantów są kudu (Tragelaphinae). Z tej podrodziny żyją w Indiach tylko dwa gatunki. Jednym z nich są antylopy nilgau (Boselaplius tragocamelus), a drugim czy kary (Tetracercs ąuadricornis). Są to najbliżsi krewni pierwotnych przedstawicieli całej tej grupy z okresu trzeciorzędu.

Antylopa nilgau jest wielkim, do 200 kg ważącym zwierzęciem, które osiąga wysokość 120-150 cm. Jest mieszkańcem słabo zadrzewionych obszarów stepowych. W Asamie nie występuje, ale poza tym zamieszkuje całe Indie, choć nigdzie liczebność jej nie jest zbyt duża.

Czykara jest o wiele mniejsza, osiąga zaledwie 25 kg ciężaru oraz 55 — 65 cm wzrostu. Sylwetką przypomina sarnę, rogi ma jedynie samiec. Jedna para dłuższych, ostrych rogów skierowana jest ukośnie do tyłu, druga — to

pfostopadłe, krótkie różki, umieszczone w przedniej części czoła. Czykary żyją w niezbyt gęstych lasach, możemy je — choć rzadko — spotkać r.a terenie całych Indii.

Największymi reprezentantami całej rodziny jest podrodzina Bovinae: W Kazirandze żyje dziś już niezmiernie rzadki bawół indyjski, zwany też ami iBubalus arnee). Ami należą do najpotężniejszych bawołów: osiągają wysokość 150 — 180 cm i ciężar do 1000 kg. Ogromne rogi mają rozpiętość niemal 2 m i nadają zwierzęciu imponujący wygląd. Asam jest jednym z niewielu miejsc w Indiach, gdzie te potężne zwierzęta można bez większych trudności spotkać. Kiedyś ami żyły nie tylko na terenie Indii, ale także w Chinach, w południowo-wschodniej Azji i w północnej Afryce. Radykalny spadek pogłowia tych zwierząt spowodowało kilka przyczyn. Bawół ami nie należy do świętych zwierząt, jego mięso można więc jeść, a ze skóry sporządza się najróżniejsze przedmioty domowego użytku. Druga przyczyna to różne zarazy, na przykład księgosusz, które spowodowały ogromne straty, a niektóre popopulacje całkowicie zlikwidowały. Cho­roby te są przenoszone przez bydło domowe, a bawoły są na nie najbardziej ze wszystkich ssaków indyjskich uwrażliwione i pierwsze padają ofiarą epidemii. Nie bez znaczenia jest też fakt, że dzikie bawoły często krzyżują się z domowymi. Spada w ten sposób znacznie lioeba bawołów czystej krwi, a też dochodzi do przenoszenia się chorób.

Nic więc dziwnego, że zaledwie 400 bawołów ami żyjących w Kaziran­dze stanowi dziś najliczniejsze zgrupowanie tych zwierząt w całych Indiach. Arni są prawdziwymi mieszkańcami bagien i mokradeł. W ciągu dnia przebywają przeważnie w wodzie lub bagnie, a wcześnie rano, wieczorem i w nocy pasą się na podmokłych brzegach jeziorek.

Podczas swych wędrówek przez Kazirangę spotykałem bawoły niemal codziennie, a kiedyś spędziłem nawet dwa dni jako ich jeniec. Nad jeziorkiem, przed małą chatą stojącą na brzegu Brahmaputry, pojawiły się pewnej nocy bawoły arni. Dwie samice urodziły tu młode - upodobały sobie chłodną, betonową podmurówkę chaty oraz panujący tu cień. Następnego dnia rano schodziłem jak zwykle po stromych schodach naszego domku, aby umyć się w jeziorku i porozglądać po okolicy. Właśnie tego dnia nad mokradłem i jeziorkiem leżała gęsta mgła. Kiedy niemal po omacku, kierując się raczej pamięcią niż tym co widziałem, szedłem po brzegu ku wodzie, tuż za sobą usłyszałem nagle zagniewane buczenie, a we mgle zamajaczyła mi rozmazana sylwetka ogromnych rogów. Ledwo zdążyłem wskoczyć do łódki i szybko odbić od brzegu.

Dopóki trzymałem się środka jeziora, bawolica przebywała w oddaleniu. Ale kiedy tylko podpływałem do miejsca, gdzie zazwyczaj cumowałem łódkę, natychmiast zjawiała się na brzegu.

Ponieważ asamskie poranki są bardzo chłodne, a ponadto byłem całkowicie przemoczony mgłą, zacząłem wołać na pomoc swego asam- skiego przewodnika, który jednak znał tylko parę słów po angielsku i dopiero po dłuższej chwili zrozumiał, co mi się przydarzyło. Rozespany i otulony białym prześcieradłem zlazł ze schodów. Potem usłyszałem już tylko sapiące buczenie krowy i zobaczyłem, jak mój opiekun raźnie biega dokoła chaty, powiewając białą płachtą prześcieradła. Wreszcie udało mu się wymotać z niego i szczęśliwie wślizgnąć do chaty. To prześcieradło uratowało mnie przed dalszym pływaniem po jeziorze. Krowa tak się nim zainteresowała, że zaczęła czynić próby nadziania go na rogi. W rezultacie omotała sobie materiałem głowę, a ja wykorzystałem ten moment, by odległość jakichś 50 m pokonać w iście rekordowym czasie. Małe bawolątka nie przejawiały żadnej chęci oddalenia się od naszej chaty, a stadu tak się nad jeziorem spodobało, że po wschodzie słońca przeprowa­dziły się tu wszystkie bawoły. Gdy tylko przejawialiśmy chęć zejścia ze schodów, obie matki wypadały z wody i zapędzały nas z powrotem na górę. W bawolej niewoli spędziliśmy dwa dni. Bez skutku okazało się rzucanie w młode i krowy zapalonych papierów, kubków, kawałków drzewa; mój opiekun wystrzelił nawet w powietrze dwa śrutowe naboje, które dostał, by zapewnić mi należytą ochronę. Groziło nam wycieńczenie | głodu. W duchu snułem refleksje na temat cennych informacji, które zdobyłem o bawołach i które w końcu i tak wraz z innymi moimi notatkami znikną w ich żołądkach. Ale trzeciego dnia udało nam się zrobić ostrożny rekonesans. Bawolątka były już zapewne na tyle silne, że wraz ze stadem ruszyły w dżunglę. Tak zakończyło się nasze uwięzie­nie.

Przekonałem się, że bawół jest naprawdę bardzo dzielnym zwierzęciem. Według informacji zoologów angielskich stado bawołów potrafi zadeptać nawet tygrysa. Z drugiej jednak strony, szereg razy widziałem bawoły rozszarpane przez tygrysy i były to nie tylko cielęta, ale i dorosłe osobniki. Niewątłiwie jednak dobrze czyni ten, kto nie zbliża się zanadto do odważnych bawolich matek.

W Kazirandze bawoły żyją w stadach liczących po 16-20 sztuk. Na szczycie drabiny społecznej stada stoi potężny byk; oprócz niego w grupie takiej mogą przebywać jeszcze jeden czy dwa młode byki oraz kilka

dorosłych krów z cielętami. Gdy stado wędruje przez mokradła, przodem idzie stara samica, a za nią pozostałe krowy. Środek kolumny tworzą cielęta i byk przywódca, a na końcu idą młode byki. Podczas ucieczki byk przywódca biegnie obok stada i uderzeniami rogów nie pozwala, by zwierzęta się rozpraszały. Bawoły są bardzo płochliwe, nigdy jednak nie uciekają do wody, ale starają się dobiec do wysokiego sitowia i tam się ukryć. Ucieczka przed nieprzyjacielem ma zawsze szczególny przebieg: najpierw całe stado rozpędza się i zwierzęta okrążają przeciwnika półokręgiem, następnie zatrzymują się i dokładnie go obserwują, a dopiero potem całe stado znika w dżungli.

Stare byki, podobnie jak ich krewniacy — bawoły afrykańskie, prowa­dzą samotniczy tryb życia. Są to bardzo skore do urazy osobniki, należące do tych zwierząt w Asamie, których ludzie boją się najbardziej. Znane są przypadki, że takie samce atakowały nawet słonie wierzchowe. Są one niebezpieczne także i z tego powodu, że na skutek utraty sił nie mogą już konkurować z własnymi młodymi samcami, a więc napadają na młode samce bawołów domowych i uprowadzają do dżungli ich samice.

Bawoły stosują swoistą higienę ciała. Najprawdopodobniej w celu ochrony przed ukąszeniami owadów dokładnie kąpią się w bagnie. Aby błoto wytworzyło szczelną warstwę ochronną na całym ciele, korzystają ze swych szerokich rogów, by jak łopatami nabierać nimi błoto i rzucać je sobie na grzbiet. Praktycznie codziennie ta błotna warstwa ochronna jest wymieniana. Żeby pozbyć się starej, bawoły intensywnie ocierają się o pnie drzew. Stare błoto obkruszają też nogami, a gdy jakiegoś miejsca na ciele nic mogą nimi dosięgnąć, drapią się za pomocą rogów. Ale największą namiętnością bawołów jest kąpiel wodna. Z łatwością poko­nują szerokie jeziora, a potrafią odważyć się nawet na przepłynięcie Brahmaputry. Podczas pływania wystają im z wody jedynie nozdrza, oczy

i rogi. Młode bawoły często szaleją w wodzie jak mali chłopcy. Popychają się, kładą na grzbiecie, a nawet zabawiają się w coś, co moglibyśmy nazwać fikaniem koziołków.

Upodobanie do wody cechuje także bawoły domowe, które są jednymi z najważniejszych zwierząt gospodarczych w całej południowo-wschodniej Azji. Ich przodkiem był arni i niewątpliwie do oswojenia go doszło w północnej części Indii już 3000 lat p.n.e. Według współczesnych statystyk w dzisiejszych Indiach hodowanych jest ponad 50 milionów tych zwierząt. Korzysta się z nich podczas prac związanych z uprawą bagnistych ryżowisk — wciąż jeszcze są tam niczym nie zastąpionymi, największymi

pomocnikami człowicka. Bawoły ciągną także ciężkie wozy, załadowane drewnem i zebranym z pó! ryżem. Ale zawsze podczas gorących godzin południowych asamscy rolnicy pozwalają bawołom taplać się w bagnie czy kąpać w wodzie. W wodzie bawoły spędzają również noce. Koniec czasu pracy kojarzy im się bardzo silnie z następującą po niej kąpielą. Ludność Asamu wykorzystuje to w ten sposób, że najcięższe ładunki zostawia na koniec. Zwierzęta są bowiem skłonne pokonać każdą przeszkodę, by tylko znaleźć się jak najprędzej w domu. Ale czasem zdarza się, że ludzie - chcąc wycisnąć z bawołów jak największy wysiłek — za­pominają o momencie zakończenia pracy. Wówczas często dochodzi do prawdziwej katastrofy. Bawoły powoli, ale nieustępliwie kierują się ku wodzie i wjeżdżają do niej z całym ładunkiem.

Bawoły domowe rozprzestrzeniły się nie tylko w całej południowo- -wschodniej Azji, ale także dotarły do Afryki i Europy, gdzie — co ciekawsze - ich terytoria pokrywały się z terenami średniowiecznych podbojów tureckich.

Bawoły domowe są też częstymi mieszkańcami ogrodów zoologiczynch, gdzie nierzadko oznaczane są błędnie jako dzikie ami, którymi to zwierzętami nie może się poszczycić żadne zoo. W północnej, tropikalnej części Australii żyją stada zdziczałych bawołów domowych; do podob­nego zdziczenia doszło w Sri Lancc, gdzie właściwe dzikie bawoły nie występują.

Mimo iż bawoły domowe nie dorównują wielkością ciała czy rogów swym dzikim przodkom i one także są naprawdę potężnymi zwierzętami. Ale jednocześnie są to zwierzęta niesłychanie poczciwe, które pozwalają kierować sobą sześcioletnim dzieciom. Asamscy chłopcy z upodobaniem je ujeżdżają, a nawet widziałem, jak na ich szerokim grzbiecie śpią lub grają w karty. Jeśli jednak do takich bawołów zbliża się Europejczyk, często wybucha wśród nich panika: zwierzęta rozbiegają się na wszystkie strony. Spotkała mnie jednak i inna przygoda: bawola matka goniła mnie, sapiąc, przez błotniste ryżowisko. Bawoły rozpoznają swego pana zapewne po zapachu, podobnie jak to jest w przypadku słoni. Bawoły domowe nic tylko wykonują dla człowieka różne ciężkie prace, ale dostaraczają też skóry, mięsa i mleka. Mleko ich zawiera więcej tłuszczu niż mleko krowie; ma też więcej białka.

Najpotężniejszym zwierzęciem wśród wolowatych jest gaur (Bos gan- rus). W kłębie osiąga w ysokość nawet ponad 210 cm, a jego waga wynosi około 1000 kg. Samica jest mniej więcej o jedną trzecią mniejsza. Rogi

długości od 60 do 115 cm są zakrzywione ku sobie, a pomiędzy nimi występuje na czole wysoka, rogowa wypukłość. Sierść ma barwę od czekoladowej do niemal czarnej. Wrażenie potęgi wzmaga jeszcze u gaura wał mięśniowy w przedniej części grzbietu, przyrośnięty do wydłużonych wyrostków kręgów piersiowych. To upodabnia nieco gaura do bizona, dlatego niektórzy nazywają go też bizonem indyjskim. W odróżnieniu od bizona amerykańskiego gaur ma jednak krótką sierść, tak że wyraźnie widać poruszające się potężne mięśnie. Gdybym miał dokonać wyboru symbolu siły i potęgi, niewątpliwie zdecydowałbym się na gaura. Chyba żaden inny wielki ssak nie zafascynował mnie tak. jak właśnie gaur. Słonie

i nosorożce są co prawda silniejsze, potęga żubrów czy bizonów jest przysłowiowa, ale nic nie dorówna wrażeniu, jakie budzi kroczący powoli gaur.

Gaury żyły kiedyś w Kazirandze, ale niestety, cała populacja wyginęła z powodu zarazy bydła, zawleczonej tu przez bydło domowe. Do tego pogromu przyczynił się także fakt, że okolica Kazirangi: pogórze Mikiri, zarośla bambusowe i górskie lasy, padły ofiarą plantacji herbaty. Gaury wolą stepy i lasy, moczary ich nie nęcą. Jedyna żyjąca współcześnie populacja gaurów zamieszkuje inny, szeroko znany rezerwat, położony nad rzeką Manas. Gaury należą dziś do zwierząt podlegających ścisłej ochronie, ale ich egzystencja w Indiach jest silnie zagrożona.

Najbardziej znanym zwierzęciem reprezentującym w Indiach wolowate jest należąca do gazeli garna (Antilope cerricapra). Garny należały do najliczniejszych wśród kopytnych gatunków zamieszkującyh otwarte stepy. Ulubionymi rozrywkami maharadżów i królów były niegdyś ¡polowania z gepardami na szybkonogie garny. Dziś i te, swego czasu tak liczne zwierzęta, stają się coraz rzadsze. Garny nie zamykają listy indyjskich krętorogich. W Himalajach i Chatach żyją jeszcze takie zwierzęta, jak dzika owca argali, koza śruboroga, koziorożec, tar. Poja­wiają się też krewniacy kozic — gorał i serau. Nie jest jednak celem tej książki pełny opis całej godnej uwagi fauny Indii. Rozdział niniejszy miał charakter bardziej ogólny, ale chodziło mi o pokajanie, że i te zwierzęta, których nazwami tak często obdarzamy się w złości, mogą być naprawdę interesujące.

PANCERNI" KRISZNY

Jest chłodny, asamski poranek. Całą Kazirangę spowija gęsta, nieprze­nikniona dla oczu mgła, po wschodniej stronie o nieco żółtawym odcieniu zdradzającym, że gdzieś za godzinę przedrze się przez nią słońce i trochę nas ogrzeje. Termometr wskazuje zaledwie siedem stopni powyżej zera w skali Celsjusza. Pomimo kilku swetrów i nieprzemakalnych wiatrówek szczękamy zębami z powodu zimna i wdzierającej się wszędzie wilgoci. Oczyma wyobraźni widzę tropikalny raj, gdzie stale panuje temperatura jak w cieplarni.

Wtem, niemal jak Wy bajce, z mgły wyłania się potężna sylwetka słonia - jedynego środka komunikacji na mokradłach. Siedzący na jego grzbiecie mahaut jest cały opatulony kocami, a głowę ma owiniętą grubym, wełnianym szalem, tak że widać mu tylko oczy. Włazimy na słonia, mahaut wali rękojeścią haka w potężną czaszkę zwierzęcia — aż rozlega się głuchy odgłos — i ruszamy w kierunku dżungli trzcin. Wysoka na pięć mStrów tzw. trawa słoniowa z trzaskiem smaga głowę i boki naszego wierzchowca, a wielkie krople lodowatej wody ściekają nam na szyję i do butów. Przejeżdżamy kawałek drogi pasem porośniętym trzcinami i zaczynamy zbliżać się do jednej z odnóg Brahmaputry. Przed każdym nowym krokiem słoń sprawdza ostrożnie przednią nogą grunt dna - podskakujemy wówczas na jego grzbiecie. Dalszy ostrożny krok i woda sięga mu już do połowy ciała, podnosimy więc nogi, bo perspektywa kąpieli bynajmniej nas nie nęci. Po jakimś czasie minęliśmy już środek rzeki, ale woda wcale nie jest płytsza. Wreszcie rysuje się przed nami we mgle wysoki brzeg. Mahaut ponagla zwierzę haczykiem, chcąc je zmusić do wdrapania się na stok, ale już po pierwszym postawieniu nogi na ilastej ziemi ciężkie ciało osuwa się z powrotem do wody. Mahaut nieustannie ponawia rozkaz pokonania przeszkody. Słoń przysiada na tylnych nogach przytrzymując się trąbą, tak że jego grzbiet znajduje się w pozycji niemal

ewentualnego upadku. Tymczasem słoń, czołgając się dosłownie centy­metr po centymetrze, zaczyna wspinać się po stromym, trzymetrowym zboczu. Wreszcie jesteśmy na górze. Nasze ciała odczuwają drżenie potężnych mięśni zwierzęcia; był to dla niego ogromny wysiłek.

Za rzeką rozciągają się moczary. Ponieważ nie widzimy dalej niż na dwa metry, fakt ten uświadamiamy sobie tylko dzięki efektom dźwiękowym, jakie wydają nogi słonia grzęznące w głębokim na metr bagnie. Słoń podnosi je z trudem, a my słyszymy coś, co przypomina wyciąganie korka z jakiejś olbrzymiej butli.

Wreszcie tuż przed nami słychać sapanie — to z bagiennej kałuży niechętnie podnosi się nosorożec indyjski. Jego potężne ciało pokrywa gruba, szara skóra, tworząca przypominające pancerz płyty. Zwierzę stoi obojętnie, a tylko jego ciężka głowa o małych oczach, z rogiem na nosie, obraca się powoli w naszym kierunku. Poruszające się uszy dowodzą, że to nie jakaś zjawa wyłaniająca się z gęstej mgły, lecz rzeczywisty mieszkaniec asamskich mokradeł. Ale cały ten niezwykły widok przenosi nas, nieza­leżnie od naszej woli, w odległą przeszłość naszej Ziemi. Przyczynia się do tego niewątpliwie nieco niesamowita atmosfera zasnutego mgłą poran­ka.

Tak wyglądało moje pierwsze spotkanie z najcenniejszym dla zoologa mieszkańcem Kazirangi. Potem przeżyłem jeszcze dziesiątki takich asamskich poranków, nigdy jednak nie zapomnę wrażenia, jakie zrobił na mnie ten pierwszy.

Zanim zapoznamy się z życiem nosorożca indyjskiego, musimy powie­dzieć parę słów o jego pochodzeniu i krewniakach. Nosorożce nale­żą — wraz z tapirami, koniami, osłami i zebrami — do rzędu nieparzysto- kopytnych. Cechą decydującą o systematycznej przynależności tej grupy zwierząt nie jest — jak to się często sądzi — nieparzysta liczba kopyt, ale fakt, że ciężar ciał spoczywa na nieparzystym trzecim palcu; wzdłuż tego palca przebiega też idealna oś kończyny. Tapiry mają na przednich nogach po cztery kopyta, nosorożce trzy, konie — jedno. U parzystoko- pytnych ciężar ciała spoczywa na dwu palcach: trzecim i czwartym, a oś kończyny przebiega pomiędzy nimi. W podręcznikach zoologii obie te grupy są dla uproszczenia przedstawiane jako kopytne. Jednak dziś wiemy już, że nie są one ze sobą bliżej spokrewnione i że oddzielnie przystoso­wywały się dó szybkiego ruchu i żywienia pokarmem roślinnym.

Podczas gdy parzystokopytne są ewolucyjnie młodą grupą, która

M ™ V "z

'i 3 43 a b

dopiero niedawno osiągnęła szczyt swego rozwoju, dzisiejsze nieparzysto- kopytne to ostatni przedstawiciele 15 różnych rodzin, które żyły we ć wczesnych epokach trzeciorzędu.

Obecnie żyje na Ziemi pięć gatunków nosorożców. Dwa w Afryce: nosorożec czarny (Diceros bicornis) i nosorożec biały, zwany też tępono- sym (Ceratotherium simum) oraz trzy w Azji: nosorożec indyjski |Rhino- cer os unicornis), nosorożec jawajski (Rhinoceros sondaicuś) i nosorożec sumutrzański (Didermoceros sumatrensis). Gatunki afrykańskie są młod­sze ewolucyjnie, azjatyckie — starsze. Pierwsze nosorożce — Hyracodon- ti - żyły przed 50 milionami lat w Ameryce Północnej. Były to małe zwierzęta o smukłych nogach, przypominające wyglądem przodków koni. Na głowie nie miały żadnego rogu. Ci przodkowie nosorożców wymarli przed 25 milionami lat. Ale znane są nam także i inne grupy wymarłych dawno nosorożców; należały do nich na przykład Amylodonti występujące w Eurazji i Ameryce Północnej, które były podobne do dzisiejszych hipopotamów. Największymi nosorożcami były baluchiteria, żyjące w Europie i Azji jeszcze przed 10 milionami lat. W południowym Kazach­stanie odnaleziono szczątki tych bezrogich zwierząt w rodzaju indrikote- rium, o długich szyjach i rozmiarach wynoszących 5 m wysokości i 7 m długości. Żywiły się one liśćmi z koron drzew i były największymi lądowymi ssakami wszystkich czasów.

Dzisiejsze nosorożce wykształciły się jednak z innej grupy pranosoroż- ców, które żyły w Europie i Azji przed 40 milionami lat. Kształtem ciała i

rogiem nosorożce te przypominały już dzisiejsze gatunki. Jedna gałąź — nosorożców dwurogich, w których szczęce zachowały się kły — jest dziś reprezentowana przez nosorożca sumatrzańskiego. Jest tc zwierzę żyjące w puszczy i w odróżnieniu od innych nosorożców ma skórę porośniętą sierścią. Nosorożec sumatrzański należy do ewolucyjnie najstarszego typu nosorożców. Jest dużo starszy nawet od wymarłego już nosorożca włochatego (Coelodimta antiquitatiś), który jeszcze w młodym okresie lodowcowym żył także na naszych ziemiach. Nosorożec włochaty był wielkim zwierzęciem o długiej, gęstej sierści, z uzębieniem dostoso­

wanym do zjadania twardej trawy stepowej — podobnym do uzębienia dzisiejszego nosorożca tęponosego występującego w Afryce. Piękne rysunki przedstawicieli tego wymarłego gatunku pozostawili nasi przod­kowie przede wszystkim w jaskiniach Pech-Merle i Colombiere, ale także i w innych miejscach. Doskonale zachowane ciała nosorożców włochatych odnaleziono w wiecznej zmarzlinie na Syberii, a w Czechosłowacji liczne ich szkielety wykopano głównie na Morawach*. Wykopaliska te dostar­czyły nam także świadectwa o ich pożywieniu, ponieważ między zębami zachowały się resztki liści wierzb i innych drzew.

Z pozostałych, do dziś żyjących nosorożców azjatyckich najstarszy jest nosorożec jawajski. Na podstawie wykopanych szczątków można sądzić, że gatunek ten praktycznie nie zmienił się w czasie ostatniego miliona lat.

Dla ludzi zajmujących się ochroną przyrody nosorożce stanowią jeden z najtrudniejszych problemów. Najliczniejsze są obecnie gatunki afrykań­skie: pogłowie nosorożców czarnych ocenia się na 6000 sztuk, a nosoroż­ców białych — na 2000 do 3000. Gatunki azjatyckie są już, niestety, zagrożone całkowitym wytępieniem. Sądzi się, że populacja nosorożca indyjskiego liczy ostatnie 500 osobników, żyjących już tylko w Nepalu, Asamie i zachodnim Bengalu. Wcześniej gatunek ten zamieszkiwał całe północne Indie. Liczbę nosorożców sumatrzańskich określa się na maksi­mum 150 sztuk. A jeszcze w końcu minionego stulecia żyły one w Asamie, a przez Birmę, Tajlandię i Malezję docierały aż na Sumatrę i Borneo. Dziś z tego areału pozostały już tylko niewielkie enklawy na Borneo, Sumatrze, w Birmie i Tajlandii oraz w malezyjskim rezerwacie Sungei Dusun. Ten gatunek nosorożca jest tak rzadki, że często w ogóle nie dochodzi do spotkania dwu osobników różnej płci, przyrost naturalny jest więc bardzo niski. Oprócz tego na Sumatrze, w’miejscach występowania ostatnich egzemplarzy, firmy japońskie prowadzą dziś wyrąb lasów i zakładają tam wielkie plantacje kauczukowe. Tak więc naturalne środowisko tego gatunku jest .tu w szybkim tempie niszczone. Podobnie negatywne zjawiska obserwujemy także i w pozostałych rejonach, gdzie nosorożec ten Występuje.

Praktycznie przed perspektywą całkowitego wytępienia stoi nosorożec jawajski. I ten gatunek zamieszkiwał kiedyś wielkie tereny, mniej więcej

takie same jak nosorożec sumatrzański. Dziś ostatnie kilkadziesiąt egzemplarzy żyje w rezerwacie Udjung-Kulong na najbardziej na zachód wysuniętym cyplu Jawy.

Nosorożce stają się więc szkolnym przykładem zwierząt wyniszczonych przez człowieka. Nie jest to normalny proces wymierania pewnych gatunków i zastępowania ich nowymi, jak to się działo niezliczoną ilość razy podczas miliony lat trwającej ewolucji. Na obecny proces tępienia fauny w Azji południowo-wschodniej wielki wpływ wywierają także: przeludnienie tego rejonu i postępująca dewastacja lasów. Wynikiem tego stanu rzeczy jest coraz mniejsza liczba naturalnych, dogodnych dla zwierząt biotopów.

Jednak najważniejszą przyczyną wygubienia nosorożców były ich rogi. Już w czasach starożytnych uważano je za cenny lek skuteczny przeciw licznym schorzeniom. Jeszcze stosunkowo niegroźne było wierzenie, iż puchar zrobiony z rogu nosorożca pęknie lub zaszumi, gdy wieje się do niego zatruty napój. Choć w średniowieczu trucicielstwo wprost kwitło, to jednak zajmowały się nim głównie wyższe warstwy i też tylko ludzie z tych warstw mogli sobie pozwolić na kupno takich pucharów. Wraz z upływem czasu, gdy zyskały na popularności bardziej produktywne metody zabija­nia, cena pięknie rzeźbionych naczyń wiązała się już tylko z ich wartością artystyczną. Natomiast prawdziwą katastrofą dla nosorożców był drugi przesąd, równie bezsensowny, ale bardzo wśród ludu rozpowszechniony. Mianowicie najliczniejszy naród na świecie — Chińczycy — do dziś wie­rzy, żc róg nosorożca roztarty na proszek jest najskuteczniejszym środ­kiem pobudzającym seksualnie.

Zważywszy ogromny przyrost naturalny w Chinach i w całej Azji południowo-wschodniej, człowiek darmo by się zastanawiał, dlaczego właśnie tam mężczyźni odczuwają potrzebę zwiększenia swej potencji. Aby przeciwstawić się temu zabobonowi, Światowa Unia Ochrony F^zyrody i jej Zasobów zwróciła się do najsłynniejszych instytutów farmakologicznych w Szwajcarii, USA i Anglii, aby zbadały chemiczne i fizjologiczne działanie składników rogu. Okazało się, że jest to środek równie nieskuteczny jak powiedzmy - trociny. Jednak opublikowanie wyników badań, przeprowadzonych przez światowe autorytety w dziedzi­nie farmakologii, w ogóle nie wpłynęło na opinię publiczną w Chinach czy innych państwach azjatyckich.

Tkanka rogu ma taki sam skład jak szczecina, włosy czy kopyta; składnikiem podstawowym jest tam keratyna. W podręcznikach podaje

się, że róg powstał w wyniku sklejania się poszczególnych włosów, a niektórzy, nawet całkiem nowocześni autorzy twierdzą, iż właśnie gwał­townie działające trucizny mogły powodować odklejanie się włosów, a nawet pękanie pucharów. W rzeczywistości budowa rogu jest inna. Rośnie on na szerokiej wypukłości, znajdującej się na kości nosowej, nie ma jednak w środku kostnego trzonu, jaki występuje w rogach zwierząt przeżuwających. Jeśli nosorożec utrąci sobie róg, pozostanie mu na nosie krwawa blizna, a róg zaczyna znowu rosnąć, ale tylko u młodszych osobników osiąga wówczas pierwotne rozmiary. Badając przekrój rogu pod mikroskopem, stwierdzić możemy, że jego budowa nie przypomina zlepionych włosów, ale ze względu na swą strukturę i twardość odpowiada w dużym stopniu rogowej tkance kopyta.

Wspomniałem już o tym, że działalność oświatowa, mająca na celu zwalczenie związanych z nosorożcami przesądów, zakończyła się zupeł­nym fiaskiem. Cena rogów rośnie proporcjonalnie do coraz rzadszego występowania tych zwierząt. W małym miasteczku Bokakhat, gdzie — jak na ironię - mieści się zarząd Parku Narodowego Kaziranga, kwitnie tajny handel rogami nosorożców. Kupcy z Kalkuty płacą za jeden mały róg od 10 tys. do 12 tys. rupii. Gdy uprzytomnimy sobie, że dzienna zapłata, jaką otrzymują szeregowi pracownicy Parku wynosi cztery rupie, stanie się jasne, jak niewyobrażalne bogactwo przedstawia dla nich jeden taki róg. Kłusownicy, najmowani głównie z walecznego plemienia Nagów, mają najnowocześniejszą broń gwintowaną, podczas gdy strażnicy rezerwatu uzbrojeni są tylko w przestarzałą broń śrutową. W czasie mego pobytu w Kazirandze byłem nawet świadkiem dwu regularnych, gangsterskich strzelanin. Po raz pierwszy kłusownicy napadli na budynek władz rezerwatu i zabrali złożone tam rogi, odcięte padłym zwierzętom. Po raz drugi miejscowa policja postrzeliła dwóch przyzwoicie, wyglądających Hindusów, którzy nieoczekiwanie zaatakowali policjanta kontrolującego ich wóz. W bagażniku znaleziono pięć rogów.

Zupełnie niesamowitą przygodę przeżyłem w kalkuckim ogrodzie zoologicznym. Kiedy wraz z dyrektorem przechadzaliśmy się wzdłuż wybiegu kopytnych, uwagę naszą zwróciło zbiegowisko ludzi zgromadzo­nych przy nosorożcach. Dyrektor przeprosił mnie i pobiegł w kierunku ciżby. Za chwilę ujrzałem, jak tłum brutalnie go odpycha i szarpie. Ponieważ atmosfera w Kalkucie nie należała wówczas do najspokojniej­szych, a ulicami maszerowali krzyczący demonstranci, pierwszą moją myślą było: jestem świadkiem powstania w zoo! Ale wkrótce nadbiegli policjanci i bambusowymi pałkami rozpędzili tłum. Ujrzałem, iż na ziemi pozostało tylko trochę krwi i wnętrzności po nosorożcu, który — jak się potem okazało — nagle padł. Zanim zwierzę mógł obejrzeć weterynarz, całe ciało po prostu znikło: czaszkę i duże kości ludzie roztłukli, a skórę pocięli. Z wyjątkiem jelit rozdrapano także wszystkie wnętrzności. Kto ukradł to, co najcenniejsze — róg — nie udało się stwierdzić.

Ponieważ w Hongkongu cena rogu równa się niemal cenie złota, nosorożców jest już tak mało, że rogi do Azji muszą być przemycane aż z Afryki. Poznałem nawet pewnego bardzo przedsiębiorczego holender­skiego kupca, który projektował założenie w Indonezji farmy hodującej nosorożce afrykańskie. Ludzka głupota zawsze dawała największe możli­wości zarobku.

I chociaż udało się w pewnym stopniu polepszyć ochronę nad ostatnimi azjatyckimi nosorożcami, to jednak nasuwa się pytanie, czy pomoc ta nie nadeszła za późno. W przypadku nosorożców jawajskiego i sumatrzań- skiego ich populacje są obecnie tak małe, iż zachodzi obawa, czy będzie — a nawet czy już jest możliwe ich dalsze skuteczne rozmnażanie się. Jedynym ratunkiem byłoby zapewne podjęcie próby chowu tych zwierząt w niewoli. Próby takie zakończyły się powodzeniem w przy­padku wielu gatunków, takich jak żubr czy koń Przewalskiego. Jednak jak na razie ten całkiem realny projekt upadł, ponieważ - pomimo szeregu rozmów i prób tłumaczeń — większość ludzi związanych z ochroną przyrody widzi w hodowli rezygnację ze swych szczytnych ideałów. Ale jeśli nie jesteśmy w stanie zapewnić zwierzętom dogodnych warunków życia, to wszelkie proklamacje o ochronie przyrody uznać należy za idealistyczne mrzonki, a co najgorsze — mrzonki skrajnie niebezpieczne dla dalszej egzystencji zagrożonych gatunków. Mogliśmy się już zresztą o tym przekonać: amerykański kur Tympanuchus cupido cupido pomimo całkowitej ochrony tego gatunku znikł z przyrodniczej areny już w roku 1932.

W literaturze możemy odnaleźć wiele teorii wyjaśniających, jak powstała legenda o medycznych właściwościach rogów nosorożców. Niektórzy autorzy podkreślają, że u podstaw tych wierzeń leżał sam imponujący wygląd nosorożca, inni widzą w rogu symbol falliczny. W ostatnim okresie, dzięki dokładniejszemu poznaniu biologii tych zwierząt, uważa się, iż prawdziwa przyczyna wspomnianych zabobonów wiąże się z samym aktem kopulacji nosorożców indyjskich. Przede wszystkim nie­zwykła jest długość tego aktu. Trwa on od 50 do 80 minut, a do wytrysku nasienia dochodzi mniej więcej co dwie —trzy minuty. Teorię tę podziela mój przyjaciel, prof. Ernst Lang, dyrektor zoo w Bazylei. Jego ogród zoologiczny wsławił się w świecie szeroko właśnie hodowlą nosorożców indyjskich. Prof. Lang przytacza na potwierdzenie wspomnianej wyżej teorii jeszcze jeden argument, a mianowicie ogromne zainteresowanie zwiedzających właśnie tym elementem biologii nosorożców. Ponieważ Szwajcarzy są wprost przysłowiowo oszczędni, a ogród zoologiczny utrzymuje się głównie z opłat za wstęp, w Bazylei nosorożce dopuszczane są do siebie niemal wyłącznie w niedziele. Frekwencja bije wówczas wszelkie rekordy. Pustkami świecą galerie, obiekty sportowe i kościoły. Nic więc dziwnego, że za ten bezbożny czyn prof. Lang został napiętno­wany przez prasę kościelną.

Zostawiam na boku fakt, czy koniecznie trzeba propagować zoo poprzez kopulację nosorożców, chciałbym jednak przy tej okazji poruszyć jeszcze jedną sprawę: absolutnie niewłaściwe podejście rodziców i wycho­wawców do tej strony życia zwierząt. Myślę, że w takich sytuacjach nie należy pospiesznie odciągać dzieci od pawilonów. 'Nie tylko, że nie będą one potem uważać takich faktów za normalne zjawiska, ale jeszcze nauczymy je obłudy i hipokryzji, których pełno w szeptanych uwagach dorosłych. Sam spotkałem się z ostrą krytyką dwu nauczycielek za to, że na czas porodu nie usunęliśmy sprzed oczu zwiedzających rodzącej żyrafy. Uważam, że choć nie należy przesadnie zwracać uwagi na niektóre sprawy związane z rozmnażaniem, to jednak nic się nie stanie, dziecko nie zgorszy się ani nie przestanie szanować rodziców, gdy pozwoli się mu obserwować naturalne zachowanie się zwierząt.

Powróćmy jednak do spraw związanych ściśle z nosorożciami. Otóż rogi i inne części ciała tych zwierząt są przedmiotem całego szeregu dalszych przesądów. A więc wystarczy nosić kawałeczek rogu zawieszony na szyi, aby nie ulec zranieniom. Wystarczy od czasu do czasu żuć suszone mięso nosorożca, a nie dostanie się biegunki. Picie jego moczu jest ponoć najlepszym lekarstwem na choroby skórne. Zaszycie pod skórę kawa­łeczka kości ma powodować obdarzenie człowieka siłą nosorożca. Jego kości palone na polach zapewniają lepszy urodzaj. Okłady z kału- likwidują obrzęki. Zupa z pępowiny jest gwarantowanym środkiem na zapalenie stawów. W Azji południowo-wschodniej można także — za wysoką opłatą — wypożyczyć sobie róg: podłożony pod rodzącą bardzo ułatwia poród. Podobnych recept jest bez liku, a wszystkie razem oznaczają zgubę tych zwierząt. Zawsze przypomina mi się tu znana aria don Basilia, którą trochę tylko trzeba strawestować: „I tak biedne zwierzę zginie, gdy go zły przesąd nie ominie...”

Nosorożec indyjski jest potężnym zwierzęciem, którego wysokość w kłębie wynosi aż dwa metry, a ciężar od 1500 do 2000 kilogramów. Róg na nosie mają tak samce, jak i samice, niekiedy nawet róg u samic jest dłuższy. Przeciętna długość rogu wynosi 40 cm. Róg o rekordowej długości znajduje się w British Museum i ma 66 cm. Szczególna u nosorożców jest skóra: naga, z bardzo charakterystycznymi fałdami, tworzącymi jakby płyty pancerza. Na płytach tych znajdują się okrągłe wypukłości, robiące wrażenie nitów' na zbroi. Włosy rosną wyłącznie na ogonie i wokół uszu. Niezwykły widok nosorożca, który wygląda jak opancerzony, od dawna intrygował ludzi. Według jednej z indyjskich legend Kriszna postanowił

wytresować nosorożce na zwierzęta bojowe; słonie często nie sprawdzały się w tej roli, bo mahauci byli łatwym celem dla nieprzyjacielskich łuczników. Tak więc schwytanego nosorożca obleczono w zbroję i przyprowadzono przed Krisznę. Ten jednak stwierdził, że jest to zwierzę zbyt głupie, by się czegokolwiek nauczyło i rozumiało rozkazy w'ojskowc. I tak nosorożec, wciąż w zbroi, został z powrotem zagnany do dżungli.

Jednak rzeczywiście w dawnych czasach królowie indyjscy używali w bitwach nosorożców jako żywych czołgów, a nawet dawali im dodatkowe uzbrojenie w postaci żelaznych trójzębów, nasadzanych na rogi, a już to samo wymagało pewnej tresury.

Swoim wyglądem nosorożce zwróciły także na siebie uwagę artystów. Najstarszy rysunek nosorożca odnaleziono w dolinie Indusu. Znajdował się na ceramicznej pieczęci; towarzyszącego mu napisu nie udało się jednak odczytać. Pieczęć ta wraz z licznymi innymi znaleziskami świadczy o wysokiej kulturze, jaka wykształciła się w tym rejonie w III i II tysiącleciu p.n.e. Najsłynniejszym portretem nosorożca jest rysunek Albrechta Diiręra. Diirer nigdy nie widział nosorożca na własne oczy, a swój obraz wykonał według szkiców sporządzonych przez nieznanego twórcę portugalskiego. W roku 1515 jeden z królów indyjskich przesłał nosorożca do Lizbony w darze portugalskiemu królowi Emanuelowi. W Lizbonie — zgodnie z ówczesnymi zwyczajami — zaprojektowano w'alkę pomiędzy nosorożcem a słoniem. Ale słoń sforsował ogrodzenie areny i uciekł, a król postanowił ofiarować nosorożca papieżowi Leonowi X. Nosorożca ponownie załadowano na statek, ale podczas burzy w Zatoce Genueńskiej statek wraz z załogą i zwierzęciem zatonął.

Celem mego pobytu w Asamie było przede wszystkim prowadzenie badań nad nosorożcami. Poproszono mnie, bym wraz z indyjskimi specjalistami pomógł ustalić liczbę tych zwierząt, a następnie zbadał, jakie są ich wymagania co do środowiska. Chodziło o to, by mieć podstawowe dane do prowadzenia dalszej pracy nad ochroną nosorożców. Pierwszo­rzędnej wagi nabrało tu zachęcenie pracowników Parku do aktyw niejszej z nami współpracy. Jak dotąd bowiem zainteresowania ich skupiały się głównie wokół prób pozyskiwania coraz to nowych turystów oraz sprzedaży żywych zwierząt handlarzom za cenne dewizy. Dzięki paru entuzjastom udało się nam również stopniowo pozyskać dla naszych celów kilku wybitnych indyjskich biologów, którzy — jak to się często współcześnie dzieje — przedkładali badania laboratoryjne nad studiowa­nie wielkich ssaków. Sytuacja taka jest poniekąd typowa dla całej nauki

światowej. Zoologowie do niedawna uważali, iż ssaki i ptaki są zwierzę­tami już tak dobrze poznanymi, że nie warto się nimi dalej zajmować. Dopiero ostatnie 30 lat pokazało, że nasza wiedza o wielu gatunkach jest tak uboga, iż trzeba dopiero przystąpić do kompleksowych badań. Paradoksalne, że jak dotąd więcej wiemy o pierwotniakach mikroskopij­nej wielkości niż o zwierzęciu tak imponującym jak nosorożec.

Powiedzieliśmy już, że z pierwotnych terenów, gdzie występowały nosorożce, pozostało w Indiach zaledwie sześć miejsc, z których najważ­niejsze to właśnie Kaziranga; żyje tam około 300 sztuk tych zwierząt. Drugi co do ważności rezerwat — Dżaldapara — ucierpiał w 1962 roku z powodu chińskiej inwazji; potem przez kilka lat grasowali tam kłusowni­cy, którym podczas wojennej zawieruchy udało się zdobyć broń i amunicję. Tylko w latach 1971—72 zastrzelono w Dżaldapara 30 nosorożców 1 ostatnich 60 sztuk. Z kolei rezerwat nad rzeką Manas leży tuż przy granicy z Bhutanem i odnowa przyrody wymaga tam wręcz rozwiązań politycznych, które wcale nie wydają się bliskie. Także w Nepalu pogłowie nosorożców, wynoszące w roku 1955 300 sztuk, spadło do zaledwie 70. Odwiedzając dzisiaj te rezerwaty, moglibyśmy nabrać przekonania, że pierwotnym biotopem nosorożca indyjskiego były niedo­stępne dla ludzi moczary. Tymczasem, choć kochają one wodę i znako­micie pływają, zostały na te tereny zepchnięte, ponieważ lasy otaczające mokradła przestały istnieć.

Pierwsze zadanie, jakie przed sobą postawiliśmy, polegało na zbadaniu, jaki jest dzienny „rozkład zajęć” nosorożców. Wcześnie rano, mniej więcej

o wpół do siódmej, wyłażą one ze swych bagiennych sypialni i zaczynają się paść. Noce spędzają zanurzone w jeziorkach i bajorach. Nie muszę chyba zaznaczać, że ich pokarmem są wyłącznie rośliny. W jego skład wchodzą pędy trzcin, trawa, gałązki krzewów i ulubione przez nosorożce wodne hiacynty. Do skubania trawy służy nosorożcom ruchliwa górna warga, wydłużona na kształt szerokiego palca. Podczas szczególnie chłodnych nocy, gdy temperatura opada do 7 — 8°C, nosorożce pozostają w wodzie aż do wpół do ósmej, kiedy to promienie słoneczne zaczynają przebijać się przez mgłę, a powietrze wyraźnie się ociepla. Zwierzęta pasą się do około wpół do dziesiątej, a jeśli wstają później, schodzą z pastwiska około wpół do jedenastej. Po tej godzinie wracają powoli do swycb bajor położonych wśród trzcin i spędzają w cieniu najcieplejszą część dnia. Po południu, około trzeciej, ponownie kierują się na otwarte pastwiska i pożywiają się tam aż do nocy.

Nosorożce są w zasadzie samotnikami i choć spotykają się ze sobą na pastwiskach i podczas kąpieli, nie grupują się w żadne trwalsze społecz­ności. Dłuższa obserwacja pozwala rozpoznawać poszczególne osobniki: człowiek wie potem z całą pewnością, że konkretne zwierzę może spotkać

o określonej godzinie w określonym miejscu. Ulubieńcem wszystkich odwiedzających Kazirangę był potężny samiec, który z żelazną konse­kwencją przebywał w pobliżu wejścia do rezerwatu, w Kohorze. Otrzymał imię Bara Gunda (wielki samiec). Ale w czasie mojej ostatniej wizyty już się z nim nie spotkałem — zginął. Tym bardziej bliski stal się mi inny. ogólnie w tym rejonie znany nosorożec, też samiec, którego Asamowie nazywali Kan Kata (nacięte ucho). Po czterech latach spotkałem go prawie w tym samym miejscu. Nazywaliśmy go z żoną „Przyjacielem Robi­na” — oczywiście od dra Robina Banerjeego, prezesa Towarzystwa Ochrony Przyrody w Kazirandze. Czy przyjeżdżaliśmy na słoniu, czy też przychodziliśmy pieszo — nosorożcowi było to całkiem obojętne: obser­wował nas przez chwilę, a potem znów wracał do skubania trawy. Poznawaliśmy go łatwo, bo miał naderwane lewe ucho - prawdopodob­nie w wyniku pojedynku z innym samcem.

Gęsta, trzcinowa dżungla jest dosłownie poprzecinana tunelami dróg. wydeptanymi przez nosorożce wędrujące od pastwisk do poszczególnych bajor, jeziorek i kryjówek w sitowiu. Podobnie jak i ścieżki innych zwierząt, tunele nie prowadzą jak szosy budowane przez ludzi, ale skręcają od czasu do czasu bez widocznej przyczyny w postaci takiej czy innej przeszkody. Związane jest to niewątpliwie z instynktem samozachowaw­czym zwierząt. Roślinożerne mają oczy umieszczone po obu stronach głowy i nagły zakręt podczas ucieczki pozwala im stwierdzić, czy nieprzyjaciel dalej je goni - nie muszą się więc specjalnie zatrzymywać i oglądać za siebie. Zakręty umożliwiają także gonionemu zwierzęciu zniknięcie nieprzyjacielowi choć na moment z pola widzenia. 1 chociaż nosorożec nie ma poza człowiekiem żadnych właściwie wrogów, to jednak sposób wydeptywania ścieżek został przez niego zapewne odziedziczony po mniejszych, bardziej przez drapieżniki zagrożonych przodkach.

Ze ścieżkami nosorożców związana jest jeszcze jedna ciekawostka; otóż w miejscach przechodzenia tych ścieżek przez otwartą przestrzeń albo tam, gdzie krzyżują się one z drogami uczęszczanymi przez ludzi lub słonie, odnajdujemy zawsze na 70 cm wysokie stosy odchodów pozosta­wionych przez nosorożce. Nawet wtedy, gdy wystraszony czymś nosoro­żec rzuca się do ucieczki, nie zapomina zatrzymać się przy swoim stosie i

dołożyć następną „wizytówkę". Stosy skraplane są ponadto moczem Nawet nie najdoskonalszy węch człowieka reaguje na taki stos az z odległości kilkudziesięciu metrów. Nie jest to bynajmniej zapach nieprzy­jemny - przypomina słodkawą woń przypraw korzennych. Często na kale nosorożców wyrastają całe kolonie przepięknych, intensywnie czer­wonych grzybów, które swymi gwiaździstymi kształtami przywodzą na myśl raczej jakieś morskie stworzenia niż rośliny. Stosy odchodów mają dla nosorożców ogromne znaczenie. Podczas ucieczki z pastwiska każdy nosorożec kieruje się natychmiast ku własnemu stosowi i w ten sposób bez trudności odnajduje swoją ścieżkę i swoją kryjówkę. Są to więc dla nich jakby zapachowe drogowskazy.

Nosorożce są krótkowzroczne. Z odległości 30—40 m nie odróżnią człowieka od pnia drzewa. Ich naczelnym zmysłem jest węch tak czuły, że na pewno nie powstydziłby się go pies. W miejscach, gdzie nosorożce są przez ludzi prześladowane, potrafią one zwietrzyć człowieka oddalonego o 800, a nawet więcej metrów. Bardzo wrażliwy jest także ich słuch. Kiedy nosorożec spotka człowieka „pod wiatr”, wówczas można wyraźnie zobaczyć, jak nadstawia w kierunku intruza to jedno to drugie ucho, by stwierdzić, co to za przedmiot znalazł się na jego drodze. Także podczas robienia zdjęć łatwo się zauważy, że zwierzę reaguje na każde zwolnienie migawki. Żyjące na wolności nosorożce nie muszą obawiać się nikogo z wyjątkiem człowieka. Brakuje im zupełnie poczucia orientacji przestrzen­nej. Dobry węch pozwala im co prawda odkryć wroga, ale tylko w przypadku odpowiedniego kierunku wiatru. Przed wytwarzanymi domo­wym sposobem oszczepami mogły się jeszcze nosorożce ratować ucieczką, ale wobec broni palnej są całkowicie bezradne. Nie ma chyba nic łatwiejszego nad zastrzelenie nosorożca. Nie mogę pojąć, jak myśliwi polujący na grubego zwierza nie wstydzą się zdobić swych mieszkań tak łatwo zdobytymi trofeami.

Nosorożce nie są agresywne, nie atakują człowieka przy byle spotkaniu z nim. Nie byłbym jednak obiektywny, gdybym przemilczał fakt, iż w okolicy Kazirangi doszło do kilku śmiertelnych wypadków spowodowa­nych przez nosorożce. Są to bowiem zwierzęta wybitnie lękliwe i to jest przyczyną faktu, że bywają niebezpieczne. Gdy człowiek zbliża się do nosorożca spokojnie, ten obserwuje go przez chwilę, może do niego nawet powoli podejść i jeśli człowiek potrafi wytrwać bez gwałtownych ruchów, to nosorożec na pewno zostawi go w' spokoju. Nie jest też zbyt niebez­pieczna druga faza — grożąca. Nosorożec z podniesioną głową i postawio­

nym ogonem przybiera postawę imponującą, czemu towarzyszy głośne sapanie. Powstaje ono w ten sposób, że zwierzę — mając zamknięty pysk — wypuszcza powietrze pomiędzy wargami. Po fazie grożącej może nastąpić atak,.który przebiega już bez tych dźwiękowych efektów. Ale nawet taki atak, wymierzony przeciw człowiekowi czy słoniowi wierzcho­wemu, nie kończy się bezpośrednią napaścią, ponieważ tuż przed atakowanym obiektem nosorożec uskakuje w bok i — zataczając wielki łuk — ucieka w trzciny. Biegnąc wydaje wówczas jakby chrząkanie, zsynchronizowane z ruchem poruszających się kłusem kończyn. Odgłosy te są zapewne rodzajem ostrzeżenia, ponieważ gdy usłyszą je inne nosorożce, również udają się do swych kryjówek.

Gdy zamierzamy dokładniej poznać jakieś zwierzę, musimy również zaznajomić się z takimi jak podane wyżej przejawami jego aktywności, bowiem wiedza taka zapewnia nam bezpieczeństwo. Dlatego też wypyty­wałem i o te przypadki, kiedy to ataki nosorożców zakończyły się śmiercią ludzi. We wszystkich tych sytuacjach ludzie dopuścili się tragicznych błędów, tak że nosorożcom nie pozostawało nic innego jak tylko atak.

Raz strażnik rezerwatu podjechał dżipem ze zgaszonym już silnikiem bardzo blisko nosorożca i nagle zatrąbił. Przestraszone zwierzę zareago­wało oczywiście atakiem; wóz został przewrócony i przydusił kierowcę, który z niego wypadł. Innym razem kobieta zbierająca listki herbaty natknęła się na nosorożca drzemiącego w gęstwinie herbacianych krze­wów. Nosorożec przewrócił ją głową, a nogą pogruchotał klatkę piersiową. Trzeci przypadek zakończył się szczęśliwie, a miał miejsce w okresie mojej pracy w rezerwacie. Do Kazirangi przybyła wycieczka szkolna i pan nauczyciel postanowił sfotografować nosorożca pasącego się w trzcinie. Zaszedł go od tyłu na jakieś 2 — 3 m i pstryknął aparatem. W jednej sekundzie nosorożec odwrócił się i zaatakował. Nauczyciel rzucił się do ucieczki w kierunku drogi, ale ponieważ nosorożce potrafią biegać z prędkością 40 km na godzinę, został dogoniony i powalony na ziemię. Gdy jednak zwierzę zaczęło go obwąchiwać i stwierdziło, że jest to człowiek, z wystraszonym chrząkaniem uciekło w trzciny.

Aby zbadać reakcję nosorożców na człowieka, sporządziłem manekina i umieszczałem go w różnych tunelach uczęszczanych przez te zwierzęta. Mniej więcej w 70% reakcja polegała na ucieczce. Tylko wtedy, gdy manekin stawiałem tuż za zakrętem, tak że zwierzę dostrzegało go w ostatniej chwili, następował atak polegający na powaleniu manekina na ziemię. Ale zaraz potem zwierzę uciekało.

Z przyjemnością wspominam zdarzenie, gdy jeden jedyny nosorożec zatrzymał całą kolumnę wozów transportowych należących do armii indyjskiej. Wystraszony trąbieniem miotał się po szosie, aż wfeszcie zszedł na skarpę, nikt jednak nie miał odwagi go wyminąć. Kiedy mój przyjaciel jako pierwszy odważył się przejechać obok niego małym, osobowym wozem, zgotowano nam owację niemal jak bohaterom narodowym.

Większość pracowników parku narodowego szczerze mnie złościła swoim upodobaniem do płoszenia przy byle okazji nosorożców czy innych zwierząt. Być może chcieli w ten sposób wzmocnić swoje poczucie ważności, a może chodziło im o to, by wzrosła turystyczna atrakcyjność rezerwatu, aby nosorożce wydawały się naprawdę groźnymi, niebezpiecz­nymi zwierzętami. Mahauci dosłownie podjudzali słonie do ataku na nosorożce. Uniemożliwiali w ten sposób obserwowanie naturalnego zachowania się zwierząt, a z drugiej strony właśnie takie prowokacje mogły zakończyć się poważnymi wypadkami. W rejonach, gdzie turyśo przebywają właściwie codziennie, nosorożce przyzwyczaiły się do zapa­chu człowieka. Inaczej wygląda to na terenach, które tylko rzadko odwiedzane są przez ludzi. Kiedyś w Baguri sam omal nie stałem się przedmiotem ataku nosorożca, którego niechcący zaskoczyłem. Właśnie w tym rejonie aż roi się od kłusowników i pewno nosorożec nie dowierzał moim przyjacielskim zamiarom. Tam też najczęściej można spotkać matki z młodymi — wówczas to nie są już żarty. Samice z młodymi są tak bojowe, że potrafią nawet atakować słonie, którym normalnie schodzą z drogi.

Każdemu nosorożcowi towarzyszy przez cały dzień kilka czapli złota­wych, a na jego grzbiecie stale jeżdżą spokrewnione ze szpakami majny AcridclheresJusciis oraz należące do śpiewających dławiki, o rzucających się w oczy, szczególnie długich ogonach. Najliczniejsze z nich są dławiki Dicrurus macrocerus. Czasem można na nosorożcu zobaczyć nawet 15 ptaków, które składają swoje odchody na jego grzbiecie. Czaplę polują na owady wypłaszane z trawy przez idące zwierzę, a dławiki łapią siadające na nim muchy. Aczkolwiek wszystkie źródła podają, iż ptaki — obda­rzone wyśmienitym wzrokiem — ostrzegają nosorożca swym krzykiem i ulatywaniem w powietrze przed grożącym niebezpieczeństwem, to jednak nigdy nie zaobserwowałem niczego, co by ten fakt w przypadku nosorożca indyjskiego potwierdzało. Próbowałem wiele razy przybliżyć się do nosorożców, którym towarzyszyło mnóstwo ptaków, ale te olbrzymy w ogóle nie reagowały na ich ucieczkę. Być może inaczej zachowują się

gatunki afrykańskie, ostrzegane ostrymi głosami należących do szpako­watych bąkojadów.

Choć nosorożce spotykają się ze sobą na pastwiskach, a także często kąpią się razem, to jednak są, jak już o tym wspomniałem, samotnikami. Trudnym zadaniem jest połączenie dwu takich samotników, ale aby mogło dojść do narodzin potomka, jest to przecież absolutnie koniecz­ne.

Oprócz głosu grożącego i ostrzegawczego nosorożce wydają również głos przyjacielski. Z ludzkiego punktu widzenia są to odgłosy najzupełniej nie do przyjęcia” Gdy jeden nosorożec kąpie się w jeziorku, a brzegiem zbliża się drugie zwierzę, to kąpiący się głośno puszcza w wodzie gazy. Oznacza to zezwolenie na wspólną kąpiel. Dźwięk puszczanych w wodzie baniek nosorożec naśladuje także pyskiem. Wspólna kąpiel obu osobni­ków jest już właściwie pierwszym naruszeniem samotności. Ale w okresie rozrodu następuje koniec komitywy między samcami; kończą się więc także wspólne kąpiele. Starsze i silniejsze samce wyganiają wówczas niemiłosiernie ze swych rejonów niedoszłych rywali.

W odróżnieniu od ogólnie przyjętego mniemania, róg nosorożca nie jest specjalnie groźną bronią. Samce popychają się nim tylko lub używają go do lekkiej „szermierki”. Są to jednak bardziej zabawy niż prawdziwe pojedynki. Gdy jeden samiec walczy z drugim na serio, wówczas nie używa rogu, ale dwu jak nóż ostrych, drobnych kłów, które przetrwały u nosorożca indyjskiego jako gatunku starego ewolucyjnie. Pokonane zwierzę, głośno pokwikując, stara się skryć w trzcinowej dżungli. Po takich pojedynkach zostają nosorożcom na skórze liczne krwawiące, a często i głębokie rany. Ciało każdego starego samca jest dosłownie pokryte bliznami po walkach o rejon i samice.

Samica w okresie rui częściej niż zazwyczaj oddaje mocz; jego zapach ma niewątpliwie przyciągnąć uwagę samców. Podobnie jak klacze u koni, również samice nosorożców poruszają zewnętrznym organem płcio­wym — mówimy, że błyskają. Przejawem rui jest również gwiżdżący oddech samicy. Na pierwszą część zalotów składają się dzikie gonitwy: samiec pędzi za samicą, a oboje głośno sapią. Często samiec stara się głową jakby podnieść do góry samicę. Wreszcie zwierzęta zatrzymują się zaczynają pojedynek na zęby i rogi. Podczas takiego wzajemnego pozna- waniai się nierzadko dochodzi do zadrapań na bokach i udach obydwojga partnerów. Stopniowo zwierzęta coraz bardziej przyzwyczajają się do wzajemnej cielesnej bliskości, aż wreszcie wyraźnie już dążą do dotykania

się. Ostateczno zbliżenie poprzedza specjalny ceremoniał, polegający na naśladowaniu młodych osobników Samiec wsuwa głowę pod brzuch partnerki i udaje ssanie mleka. Niekiedy podobnie zachowuje się też samica. Ciekawe, że to głęboko nosorożcom wrodzone zachowanie, które pierwotnie wykształciło się u młodych jako niezbędny element przyjmo­wania pokarmu, przesunęło się potem również do sfery zalotów. Ceremo­niał ten spotykany jest u ptaków, a także u innych ssaków, przede wszystkim u drapieżnych z rodziny psów i u krętorogich. Zaloty przygo­towują i synchronizują ostatnią fazę — kopulację Samica na ogół ustawia się tyłem do samca, który kładzie głowę na jej grzbiecie i następnie dochodzi do właściwego aktu zapłodnienia.

Ciąża u nosorożców indyjskich trwa przeciętnie 470 dni. tj. 16 miesięcy. Poród przebiega bardzo szybko, najdalej za godzinę jest już po wszystkim. Zazwyczaj samica zżera łożysko. Nowo narodzone młode już wkrótce po przyjściu na świat samo staje na nogi, a matka oblizuje je i masuje wargami. Dopiero co urodzony nosorożec ma w kłębie 62-64 cm i waży od 60 - 70 kg. Małe wygląda jak miniatura dorosłego zwierzęcia: wszystkie „płyty” i „nity” są już na swoim miejscu. Tylko na nosie, gdzie dorosłe osobniki mają róg, odnajdziemy owalną, gładką powierzchnię. Pierwszym zajęciem nowo narodzonego nosorożca jest szukanie źródła pokarmu, a więc wymienia matki. Młode obwąchuje każdy załom jej skóry, próbuje ssać w różnych miejscach, aż w końcu natrafia na strzyki. To poszukiwa­nie ma i inne ważne znaczenie: wzmacnia węchową łączność matki i dziecka. Od tej chwili mały nosorożec posłusznie idzie wszędzie za swą rodzicielką.

Spotykając młode i jego ogromnych rozmiarów matkę, trudno wyzbyć się obawy, czy nie zostanie ono przyduszone przez kładącą się samicę. Ale w ciągu pierwszych dni życia małe nosorożce wykazują szczególny refleks. Jak tylko coś dotknie ich grzbietu czy głowy, natychmiast reagują gwałtownym drgnieniem ciała i uskakują.

Matki zupełnie jeszcze małych nosorożców są bardzo agresywne, nie wahają się przed żadnym atakiem. Tylko tam, gdzie kontakt nosorożców z ludźmi jest częsty, nie są one zbyt wrażliwe na obecność człowieka. Gdy młode zabawi dłużej w wysokiej trawie, samica przyzywa je posapywa- niem i postękiwaniem. Mały nosorożec jest bardzo żywy, często w zabawie atakuje matkę, dosłownie boksując ją głową. Biega też dokoła niej z niewiarygodnie dużą szybkością. W zoo w Bazylei pewien młody nosoro­żec wybrał sobie za cel swoich harców mnie i dozorcę. Właśnie zatnie-

rżałem zrobić mu zdjęcie, gdy okrążył mnie i gwałtownie wbił się pomiędzy moje rozkraczone nogi Stałem się w ten sposób jeźdźcem nie z własnej woli, a po chwili wylądowałem w fosie, gdzie trafił za mną także dozorca.

Zawsze, gdy spotykałem w Kazirandze samicę z młodym, robiło mi się ęiepło koło serca na myśl, że może jednak uda się zachować ten gatunek. Rozród nosorożców jest niestety bardzo powolny. Obserwowałem wiele samic z młodymi. Na wolności samica prowadzi ze sobą młode co najmniej dwa, a nawet trzy lata. Gdy doliczymy 16 miesięcy ciąży, wyjdzie nam, że młode rodzi się co cztery, a bardziej prawdopodobne, że co pięć lat. Młode samic.e osiągają dojrzałość płciową w czwartym roku życia, a samce w siódmym — ósmym roku. U małego nosorożca zawsze podziwia­łem jego ogromną wytrzymałość. Już w parę godzin po porodzie pokonuje on wszelkie pułapki terenu, przedziera się przez gęstą trawę i brnie przez moczary. Zrobić zdjęcie samicy z małym nosorożcem jest niezmiernie trudno - nawet z grzbietu słonia. Jak tylko samica usłyszy lub zwęszy słonia, natychmiast rzuca się do ataku. Za nią biegnie młode. Tuż przed słoniem samica zawraca i ucieka z powrotem. Młode zaczyna biec przed matką, a w gęstej trawie często nie jest nawet widoczne.

Większość młodych nosorożców rodzi się w Kazirandze w zimie, przed okresem rui. Samice z młodymi przenoszą się po porodzie w jakieś szczególnie trudno dostępne miejsce, gdzie zazwyczaj od pięciu do siedmiu matek wychowuje swoje dzieci w specyficznej, macierzyńskiej społeczności. Prawdopodobnie takie zachowanie odgrywa podwójną rolę: j po pierwsze, samicom tym nie grożą pojedynki toczone w czasie zalotów, a po drugie, wspólnota kilku samic łatwiej stawia czoła niebezpieczeńs­twom grożącym młodym. Już po kilku tygodniach życia młode stają się dość samodzielne i podczas zabaw oddalają się od matki nawet na 50 m. Właśnie wtedy narażone są najbardziej na niebezpieczeństwo w postaci tygrysa. Ten największy drapieżnik z rodziny kotów nie odważa się co prawda napadać na dorosłe nosorożce, ale od czasu do czasu poluje na ich młode.

W Baguri tygrys napadł na młodego, mniej więcej dwumiesięcznego nosorożca. Zwierzę przeżyło ten atak, ale na pysku pozostały mu głębokie rany po tygrysich pazurach. Gdy samica usłyszała kwiczenie napadniętego dziecka, nadbiegła jak bogini zemsty, odrzuciła tygrysa głową i biegła za nim jeszcze dobrych 200 m. Tymczasem młode wstało i ruszyło w przeciwnym kierunku, tak że matka nie mogła go po powrocie odnaleźć.

Na drugi dzień opuszczone młode przyniesiono do stacji zarządu rezer­watu. Do rań spowodowanych przez tygrysa przybyły nowe — od lin, którymi zwierzę spętali strażnicy. Nosorożec próbował wstać, ale był mocno przywiązany do pala. Prosiłem o lepsze traktowanie rannego zwierzęcia i fachową nad nim opiekę. Musiałem jednak w tym czasie wyjechać do odległej części rezerwatu, a kiedy po trzech dniach wróciłem, nosorożec już nie żył.

Niestety, większość pracowników rezerwatu nie ma żadnego fachowego przygotowania i w rezerwacie ginie corocznie zupełnie bez sensu wiele młodych nosorożców, które albo zostały ranne, albo — walcząc o życie — utraciły siły podczas powodzi. Uświadomiłem sobie, jak głęboka jest przepaść między podejściem do zwierząt pracowników ogrodów zoologicznych a pracowników opisywanego tu rezerwatu. Podczas gdy pracownicy tak znienawidzonych przez miłośników przyrody ogrodów zoologicznych spędzają całe noce nad każdym opuszczonym zwierzęcym niemowlęciem, strażnicy w rezerwacie nie dysponują nawet mlekiem w proszku. A przecież z młodych uratowanych w rezerwacie mogłaby wyróść spora populacja i w ten sposób przyszłość gatunku wyglądałaby optymistyczniej.

Jeszcze bardziej rozgoryczony byłem stosunkiem pracowników rezer­watu do odłowu nosorożców. Wciąż jeszcze jest tam stosowana staro­dawna metoda chwytania tych zwierząt do jam wykopywanych na uczęszczanych przez nie ścieżkach. Podczas mego pobytu w Asamie samica, padając do jamy, zadusiła na śmierć swoje młode, które biegło przed nią. W dole wypełnionym bagiennym błotem pozostawia się zwierzę aż do zupełnego wyczerpania. Dopiero potem kopie się obok drugi dół, w którym zostaje umieszczona klatka. Następnie przekopuje się warstwę gliny oddzielającą oba doły i zagania zwierzę kijami do klatki. Klatki z nosorożcem nie umieszcza się na żadnym podwoziu, po prostu słoń ciągnie ją po ziemi aż do samej stacji.

Moje rozgoryczenie miało dwie przyczyny. Przede wszystkim dziś dobrze jest już opracowana metoda chwytania zwierząt za pomocą wystrzeliwanych środków narkotycznych; nie dochodzi wówczas do zbytecznych strat, a dla zwierząt jest to metoda niemal całkowicie nieszkodliwa. Od wielu lat sposób ten stosowany jest z powodzeniem w Afryce. Drugą przyczyną mego rozgoryczenia był fakt, iż złapane nosorożce nie wędrują bynajmniej do innych rezerwatów czy też do dobrze urządzonych zoo, ale służą bogaceniu się hinduskich i europejskich

handlarzy, z reguły tych cieszących się jak najgorszą opinią. Właśnie takie doświadczenia psuły mój pobyt w Kazirandze przede wszystkim dlatego, iż wobec tej kliki urzędników byłem bezradny nie tylko ja — przybysz z dalekiej Czechosłowacji, ale i specjaliści indyjscy. Perspektywa uzyskania 100 000 rupii za jednego nosorożca jest zbyt pociągająca, by komukolwiek chciało się szczerzej zajmować rzeczywistym losem chronionych zwierząt. Ta całkowita obojętność ludzi, którym powierzono zadanie ochrony przyrody, była najgorszą rzeczą, z jaką spotkałem się w Kazirandze. Liczba osób, którym naprawdę leży na sercu przyszłość nosorożców, jest bardzo mała. Dlatego też tym bardziej należy cenić wykonywaną przez nich pracę, tak lekceważoną w ich własnej ojczyźnie.

Moim zadaniem jako fachowca było zbadanie, co należy uczynić, aby przyszłe pokolenia mogły odziedziczyć choć część naturalnego bogactwa Kazirangi. Oficjalne sprawozdania zarządu rezerwatu roiły się od opty­mistycznych danych. Zgodnie z nimi miałoby żyć w Kazirandze 600 nosorożców. Kiedy jednak prowadziłem obliczenia, latając awionetką lub wędrując pieszo czy na słoniu, doszedłem do liczby 300 zaledwie egzemplarzy. Ponadto zarząd rezerwatu pominął też fakt, iż w latach 1972— 1973 60 zwierząt zostało zabitych przez kłusowników lub padło na księgosusz. Rekonesans z samolotu i zdjęcia lotnicze pozwoliły na stwierdzenie, że główna część populacji nosorożców żyje niemal wyłącz­nie na obrzeżach Kazirangi, gdzie moczary i łąki zapewniają dostatek pożywienia. Pośrodku chronionego terenu sam zarząd nakazał wzniecenie pożaru, jakoby po to, aby poprawić jakość pastwisk. Zniszczono w ten sposób całe podszycie. Dziś znajdują się tam porośnięte trzciną bagna, gdzie żadne nosorożce nie żyją. Kiedy skonfrontowałem własne spostrze­żenia z urzędowymi statystykami, zrozumiałem, iż zarząd rezerwatu po prostu przeniósł dane z obrzeży Kazirangi na całą jej powierzchnię.

Dalszym ważnym problemem dotyczącym przyszłości nosorożców jest fakt, że po uzyskaniu właściwego przyrostu naturalnego nosorożców rezerwat stanie się wkrótce terenem dla tych zwierząt za małym i za ciasnym. Z jednej strony granicę tworzy tam. Brahmaputra, z drugiej plantacje herbaty pokrywające więcej niż dwie trzecie obszaru sąsiadują­cego z rezerwatem. Dawniej zwierzęta szukały kryjówek w dżunglach porastających góry, dziś stają im na drodze zasieki z drutów. Jeśli chcemy uratować Kazirangę, to musimy zapewnić zwierzętom dogodne miejsce pobytu także w porze letnich deszczów. Już dzisiaj młode nosorożce są wypychane poza granice rezerwatu. Doświadczenia z Afryki pouczają nas,

że trzeba dla wszystkich tych zwierząt znaleźć nowe, dogodne tereny. W przypadku Kazirangi mógłby to być o 300 km oddalony rezerwat nad rzeką Manas. Trudnych kwestii związanych z ochroną nosorożców jest niemało, ale jest w ludzkiej mocy wszyskie je rozwiązać. Kiedy po powrocie pisałem o wynikach swej misji i o możliwościach ratowania populacji nosorożca indyjskiego, oczyma wyobraźni widziałem „Przyja­ciela Robina” i inne znajome nosorożce, jak kąpią się w bajorach, gonią za swoimi pannami lub opiekują się młodymi. Dla nich przedzierałem się wraz z mymi hinduskimi przyjaciółmi przez trzcinowe dżungle i moczary. Choć właściwie nie tyle dla nich, ile dla nas samych, by i w roku 2000 ludzie mogli cieszyć oczy widokiem tych jednych z najdziwniejszych ssaków naszej planety.

OPERACJA „TYGRYS"

Operacja „Tygrys” to jedna z największych akcji, jaką kiedykolwiek podjęła ludzkość w celu ratowania jakiegoś gatunku. Akcję tę organizują wspólnie rząd Indii oraz Światowa Unia Ochrony Przyrody. Propono­wane nakłady finansowe, wynoszące jeden milion dolarów, równają się zaledwie ułamkowi kosztów przeznaczanych na ratowanie świątyń ska­lnych w Abu Simbel czy też kosztów ponoszonych przez poszczególne' kraje chroniące swoje zabytki kultury materialnej. Podczas gdy otaczanie opieką dziedzictwa kulturalnego jest dziś w każdym rozwiniętym kraju sprawą zupełnie oczywistą, to ochrony przyrody wciąż jeszcze nie doce.nia się należycie. Już od zarania swych dziejów człowiek niezbyt szanował to, czego sam nie wytworzył. Stare budowle czy stare obrazy trzeba restau­rować, i to rozumie każdy. Jednak nie mniej istotne jest poważne zastanowienie się także nad tym, że identycznego zrozumienia i środków potrzebuje w dzisiejszych czasach również przyroda, której bogactwa — w odróżnieniu od wytworów kultury materialnej — nie jesteśmy w stanie nawet odwzorować, a co dopiero wytworzyć żywą kopię choćby najprost­szego organizmu, jakim jest na przykład bakteria!

Nie przypadkiem więc wszystkie światowe sławy przyrodnicze zgodziły się co do tego, iż tygrysowi — zwierzęciu znanemu i popularne­mu — trzeba pomóc. Tygrys nieodmiennie kojarzy się nie tylko z przyrodą Indii, ale nawet z samym tym krajem; nie ma książki o tematyce indyjskiej, w której nie byłoby bodajże wzmianki o tym drapieżniku. Wystarczy, że powrócę myślą do książek swojej młodości, a pamięć zaraz przywołuje Szir Chana, śmiertelnego wroga Mowgliego, czy też Iskrę, wierną i dzielną tygrysicę bohaterskiego kapitana Korkorana. W legen­dach asamskich występuje Bengala, nie mniej sławny król tygrysów, stojący na straży grobów i świątyń. Tygrysy są też bohaterami wielu opowieści wywodzących się ze starej literatury indyjskiej, pisanej w

sanskrycic, na przykład w zbiorze Pańczatantra lub Szukasaptati (Sie­demdziesiąt opowieści papuzich).

| Najstarszym, dziś już liczącym 5000 lat dokumentem świadczącym o istnieniu tygrysów w Indiach jest liczydło pochodzące z najdawniejszego centrum kultury indyjskiej — Mohendżo-Daro. Został na nim przedsta­wiony człowiek szukający ratunku w ucieczce na drzewo, pod którym stoi tygrys. Według oficjalnych statystyk jeszcze w roku 1930 żyło na terenie Indii 40 000 tygrysów. W roku 1939 liczba ta spadła do 30 000, natomiast w roku 1970 obliczono, że tygrysów jest tylko 1500 sztuk.

Tygrys indyjski, zwany dawniej bengalskim, jeszcze niedawno należał do zwierząt najliczniej reprezentowanych w ogrodach zoologicznych i cyrkach, a obecnie niewiele brakuje do jego całkowitego wytępienia. Oczywiście głównymi winowajcami byli tu znowu ludzie, przede wszys­tkim maharadżowie, angielscy urzędnicy kolonialni i bogaci łowcy grubej zwierzyny, przyjeżdżający do Indii z całego świata. Maharadżowie konkurowali nawet między sobą, kto z nich zabije więcej tygrysów, tak że dziś ściany ich pałaców są dosłownie wytapetowane tygrysimi skórami, często na poły pociętymi przez mole. Rekord należał do maharadży z Radżasthanu, który na początku naszego stulecia upolował 2700 tygry­sów! Ostatni z maharadżów z Gwalijaru miał na swym koncie „tylko” 700 sztuk, maharadża z Rewy 600, maharani Fath Singhdżi z Udajpu- ru — 375,itakmożiiabykontynuowaćtęwyliczankę.Myśliwskiesukcesy poszczególnych europejskich i zamorskich łowców nie były oczywiście tak imponujące, ale za to myśliwych tych były setki. Wszyscy na ogół dostojnicy państwowi odwiedzający Indie uważali niemal za swój obowią­zek upolowanie jednego czy kilku tygrysów. Podczas szczególnie dużych polowań zdarzało się, że brało w nich udział ponad 200 słoni wierzcho­wych oraz kilkuset tubylców w charakterze naganiaczy. Z oficjalnych statystyk wynika, iż sam lord Curzon zastrzelił w ciągu 5 dni 28 tygrysów, a książę Walii 7 w ciągu 4 dni. Wśród Anglików niechlubny rekord należał do pułkownicka Nightingale'a, który upolował około 300 tych wspania­łych kotów.

Oprócz pasji myśliwskiej do wytępienia tygrysów przyczyniła się także moda — po drugiej wojnie światowej pojawiły się futra damskie ze skór tygrysów i lampartów. Jeszcze w roku 1969 magazyny handlowe Bomba­ju, Kalkuty i Delhi oferowały na sprzedaż ponad 2700 skór tygrysich, a i dzisiaj, choć rząd indyjski zakazał odstrzału tygrysów i handlu ich skórami, można w Kalkucie kupić skórę tygrysa bez większych trudności

na czarnym r\nku. Tylko w ostatnim okresie na kalkuckim lotnisku międzynarodowym policja zatrzymała kilku turystów z Włoch i USA, którzy zamierzali przemycić ponad 50 skór tygrysów, lampartów i innych rzadkich drapieżników. Nic więc dziwnego, żc Międzynarodowa Unia Ochrony Przyrody w ręcz prosi wszystkie znane aktorki czy śpiewaczki, a nawet monarchinio i małżonki prezydentów, by dawały dobry przykład i nie nosiły futerzćskór dzikich zwierząt. W wielu ogrodach zoologicznych, włączonych do akcji ochrony przyrody, wisi nad wejściem napis: ..Kobie­tom w futrach ze skór zwierząt zagrożonych wytępieniem - wstęp wzbroniony!” Z prostego wyliczenia wynika, że jeśli wyniszczanie tygry­sów będzie postępować w obecnym tempie, to za 15 — 20 lat ten największy wśród kotów drapieżnik w ogóle przestanie na naszej Ziemi istnieć.

T ygrys indyjski (Panlhera ligris ligris) jest wciąż jeszcze najliczniejszym podgatunkiem tygrysa. Największy — tygrys syberyjski (Panlhera tigrjs altaiui) reprezentowany jest dzisia j przez zaledwie 100 sztuk żyjących w rezerwacie w rejonie Ussuri. Tygrys sumatrzański (Panlhera ligris suma- Irae) liczy obecnie 1 500 egzmplarzy, pogłowia resztek tygrysa chińskiego (Panlhera ligris amoyensis) nic znamy, tygrysa irańskiego (Panlhera ligris ihgaia) reprezentuje pięć osobników żyjących w Iranie, tygrysa jawaj- skiego (Panlhera ligris sonc/aica) — dziesięć osobników, a tygrysa z wyspy Bali (Panlhera ligris balica) — bodajże ostatnie cztery czy pięć sztuk.

Z pierwotnego obszaru występowania tygrysa, który ciągnął się od Kaukazu aż po tereny leżące nad Amurem, a na południu obejmował część Indii i Chin, Sumatrę, Jawę i Bali, pozostało obecnie zaledwie parę enklaw. W przypadku większości podgatunków liczba ich przedstawicieli jest tak znikoma, a w dodatku brak jest na ogół dogodnych dla nich terytoriów, że najprawdopodobniej nie da się już zapobiec ich zupełnemu wyniszczeniu. Dalszą egzystencję tygrysa z wyspy Bali, tygrysa jawaj- skiego oraz tygrysa irańskiego można ocenić na parę zaledwie lat. Niestety, żaden z tych podgatunków nie jest hodowany w ogrodach zoologicznych, tak że nie można mieć nawet nadziei, by mogły one przetrwać przynaj­mniej w niewoli. W przypadku tygrysów syberyjskich i sumatrzańskich żyje ich w niewoli kilkakrotnie więcej niż na wolności.

W ramach prowadzonej obecnie w obronie tygrysa akcji zainteresowane rządy wydzieliły dziewięć rezerwatów w Indiach, dwa w Nepalu i jeden w Bangladeszu. Ale ratowanie tygrysa żyjącego na łonie przyrody nie jest sprawą tak prostą, by wystarczyło — jak w przypadku roślinożer­

nych — utworzenie rezerwatów Szczegółowe badania ekologiczne wyka zały, że dla jednego tylko tygrysa potrzebny jest w warunkach indyjskich rejon łowiecki o przeciętnym obszarze wynoszącym 60 — 78 km2 Na przykład Kaziranga, jeden z wielkich rezerwatów, mający powierzchnię ponad 340 km', może wyżywić maksymalnie sześć —siedem tygrysów Natomiast potomstwo nawet takiej małej populacji jest wypychane przez dorosłe osobniki do sąsiednich rejonow rolniczych, gdzie tygrysy mc znajdują ani pożywienia, ani innych dogodnych warunków życia. Ponadto tygrysy są zabijane jako zwierzęta niebezpieczne dla ludzi.

I tu dochodzimy do problemu naprawdę kluczowego dla egzystencji nie tylko tygrysa, ale i wszystkich drapieżnych żyjących na wolności: na całym świccie ta grupa zwierząt jest przez człowieka niemiłosiernie tępiona Także u nas spotykamy przejawy takiej postawy ludzi; na przykład na wystawach trofeów łowieckich zobaczyć można napisy głoszące zgubę „szkodnikom”, często ułożone z czaszek wydr. dzikich kotów czy lisów Po prostu człowiek nie może ścierpieć myśli, aby ktoś poza nim polował na inne zwierzęta i żywił się nimi.

Zawsze staram się być możliwie obiektywny i dlatego w przeciwieństwie do wielu działaczy ochrony przyrody broniłem myśliwych europejskich, bo bez ich łowieckiej namiętności już od dawna me byłoby w naszych lasach ani jeleni, ani saren, ani wielu innych gatunków, na które urządza się polowania. Bez zaangażowania się myśliwych w sprawę utrzymania pogłowia zwierzyny łownej, bez ich aktywnego działania sami przyrod­nicy nie byliby w stanie zapewnić egzystencji wielu gatunkom Z drugiej jednak strony właśnie myśliwi ponoszą odpowiedzialność za to, że starając się nieustannie powiększać stan zwierzyny, praktycznie wytępi li wszystkie drapieżne. Nazwiska myśliwych, którzy na przykład zabili ostatniego w Czechach niedźwiedzia, wilka czy rysia, powinny — wypisane wielkimi literami - widnieć obok ich wypchanych, wyleniałych ofiar — niejako wyraz hołdu dla takiej „zasługi”, ale jako przestroga dla współczesnych nam i przyszłych pokoleń. Były to bowiem czyny wandali tak samo jak na przykład zniszczenie jakiegoś cennego artystycznie zabytku. Niestety, do dziś nie udało się przekonać większości myśliwych, iż dzielenie zwierząt na pożyteczne i szkodniki nie ma zupełnie sensu.

W ostatnim czasie-w środkowej Europie wytępiono sokoła, a pogłowie innych ptaków drapieżnych jest już bardzo niskie. W Czechosłowacji liczniej występuje wyłącznie pustułka, która uratowała się właściwie tylko dzięki temu, że całymi stadami zamieszkuje wieże kościołów i dachy

wielkomiejskich domów. W samej Pradze jest pustuiek więcej niż w całych Środkowych Czechach. Żyjącym w wielkich miastach pustułkom nie grozi niebezpieczeństwo ze strony skorych do strzelania „bohaterów”, którym nawet do głowy nie przyjdzie, by zadać sobie trud odróżnienia tych szczególnie użytecznych i chronionych ptaków od innych ptasich drapież* ników, a często nawet uważają zastrzelenie pustułki za powód do dumy.

Drapieżne odgrywają niezmiernie ważną rolę w utrzymaniu równowagi w przyrodzie. Jak już to podkreśliłem przy innej okazji, podtrzymują one egzystencję roślinożernych, regulują bowiem ich liczebność i dzięki temu populacje te nie przekraczają pewnej ilościowej granicy i nie dochodzi do likwidacji pastwisk. Jednocześnie zapewniają lepszą zdrowotność gatun­ków roślinożernych, zabijając osobniki stare i chore oraz mniej zdatne d© przeżycia młode egzemplarze. Tam, gdzie drapieżne zostały wytępione, utrzymywaniem równowagi wśród roślinożernych muszą się zajmować sami ludzie, stosując odstrzał. Szkody powodowane przez jelenie i sarny w kulturach leśnych są dowodem, iż nie jest to wcale zadanie łatwe.;

Wszystkie te fakty świadczą o tym, że nie ma.właściwie zwierząt użytecznych i zwierząt szkodliwych. Także zwierzęta uważane tradycy^ nie za użyteczne — jak na przykład jelenie —mogą w określonych warunkach stać się szkodnikami, a z kolei należąca do szkodników łasica jest pożyteczna wówczas, gdy tępi małe gryzonie, takie jak myszy- Dobro przyrody wymaga, by zarzucić te przestarzałe podziały, które już wielu gatunkom przyniosły prawdziwą zgubę. Naruszając prawa przyrody, człowiek pogarsza także swoje środowisko biologiczne i powoduje powsta­wanie zagrożeń dla własnej egzystencji.

Powroćmy do tygrysa, który nie tylko jest zwierzęciem bardzo typowym dla przyrody Indii, ale można go też uważać za typowego drapieżnika, rodzina kotów bowiem, do której należy, osiągnęła szczyt doskonałości w przystosowaniu się do prowadzenia polowań na inne zwierzęta. Charak­terystyczną cechą kotów jest okrągła głowa i uzębienie o stosunkowo niewielkiej liczbie zębów - jest ich 30, a w przypadku zębów mlecz­nych — 28. Siekacze są stosunkowo drobne, a koty nie używają ich w celu oddzielania kęsów pokarmu, jak czyni to na przykład człowiek. Funkcję tę przejęły zęby trzonowe i przedtrzonowe. Ostatni ząb przedtrzonowy w szczęce i pierwszy ząb trzonowy w żuchwie są szczególnie mocne i tworzą jakby potężne nożyce. Pożerając zdobycz, koty wycinają duże kawały mięsa — zawsze lewą lub prawą stroną szczęki i żuchwy. Zęby kotów nie są przystosowane do rozcierania pokarmu i dlatego mięso jest połykane w wielkich kęsach. Lwy i tygrysy wyrywają kawały mięsa również w ten sposób, że wbijają kły i siekacze w ciało ofiary i szybkim ruchem podrywają głowę. Potężne siekacze przeznaczone są przede wszyskim do zabijania i przytrzymywania zdobyczy. Za pomocą siekaczy oraz pokry­tego ostrymi, rogowatymi brodawkami języka koty potrafią obgryźć kości zupełnie do czysta.

Drugą charakterystyczną cechą kotów są ostre, sierpowato zagięte pazury. Tylko u gepardów nie są one wciągane w pochewki. Pierwsze człony palców, na których osadzone są pazury, są w stanie spoczynku

przytrzymywane w pozycji pionowej przez dwie pary elastycznych wiązadeł. Podczas ataku lub gdy tygrys się broni/ścięgna mięśni porusza­jących palcami powodują przemieszczenie się ostatnich członów palców do pozycji poziomej, co z kolei sprawia, że jednocześnie pazury wysuwają się i pochewek.«

Wszystkie koty są palcochodne, a ich przysłowiowy cichy chód jest możliwy dzięki miękkim poduszkom, znajdującym się na stopach. Oczywiście budowę ciała kotów charakteryzuje o wiele więcej typowych dla nich cech. Chciałbym jednocześnie wyjaśnić tym czytelnikom, którym może się wydawać, iż niepotrzebnie opisuję tu cechy odróżniające koty od innych drapieżnych, że czynię to z całą świadomością: w ciągu roku załatwiamy setki telefonów i odpowiadamy na wiele listów zapytujących, czy koty i tygrysy należą do psowatych czy do kotów. Jakkolwiek może się to wydawać nieuzasadnione, z pozostałych drapieżnych najbliższe kotom są właśnie psy.

W skład rodziny kotów wchodzi 38 gatunków, a dzieli się ona na dwie główne grupy: na małe koty, reprezentowane m.in. przez dzikiego kota, rysia, ocelota i pumę, oraz na koty wielkie, do których należą lampart, jaguar, tygrys, lew oraz pantera śnieżna. Osobną grupę stanowią gepar­dy. '

Już z powyższego podziału wynika, iż określenie „małe koty” nie jest najtrafniejsze, bo obejmuje także pumy, które wcałe nie są takie małe. Charakterystyczną cechą dzielącą obie grupy jest kształt nieowłosionej

części nosa: u dużych kotów sierść sięga aż do jego czubka, u małych zaś nieowłosiona partia jest wyraźnie większa. Drugą taką cechą jest kształt kości gnykowej. U małych kotów kość gnykowa jest całkowicie skostniała, a zwierzęta tej grupy mogą przy wydechu oraz wdechu wprawiać w drżenie poszczególne płytki kostne. Powstaje wówczas dźwięk zwany popularnie mruczeniem. Wydawaniem tego głosu dają koty wyraz swemu zadowole­niu i przyjaznym uczuciom. Ale zaryczeć jak lew czy tygrys małe koty nie potrafią. Dudniący, głośny ryk wielkich kotów umożliwia elastyczne wiązadło, znajdujące się na kości gnykowej. W przypadku lwa ma ono długość do 15 cm, a po naciągnięciu osiąga długość do 20 cm.

W'szystkie wielkie koty mają ponadto okrągłe źrenice, nie przypomina­jące w ogóle szparek cechujących nasze domowe czy też dzikie koty. Fakt ten jest jednak całkowicie ignorowany przez artystów plastyków, jak to często sami możemy stwierdzić, patrząc na plakaty reklamujące ogrody zoologiczne czy też przedstawienia cyrkowe. Nie jest to jednak cecha ściśle rozgraniczająca obie grupy, ponieważ niektóre małe koty, takie jak puma czy serwal,. mają także okrągłe źrenice. Kto ma w domu kota i porówna jego zachowanie z zachowaniem — powiedzmy — tygrysa w zoo, będzie mógł zauważyć szereg dalszych różnic. Na przykład małe koty jedzą zawsze na stojąco lub siedząco, a duże często robią to leżąc. Podczas jedzenia wielkie koty przytrzymują sobie mięso łapami, małym zdarza się to bardzo rzadko. Podczas odpoczynku małe koty chowają przednie

kończyny pod siebie i owijają się ogonem. Z kolei wielkie koty w takiej sytuacji wysuwają łapy przed siebie, a ogon spoczywa swobodnie, wyciągnięty do tyłu. Ale niektóre małe koty odbiegają od podanych tutaj schematów. Tak więc decydującymi cechami różnicującymi są tylko: owłosienie nosa i kształt kości gnykowej. Można też zauważyć pewne różnice w pielęgnacji sierści. Małe koty o wiele bardziej dbają o czystość, częściej myją się językiem, a łapkami zwilżonymi śliną czyszczą sobię głowę aż za uszami. Wielkie koty myją sobie łapami tylko grzbiet nosa.

Tygrysy są typowymi wielkimi kotami azjatyckimi. Ich pierwotną ojczyzną była najprawdopodobniej północno-wschodnia Azja, skąd zwie­rzęta te rozprzestrzeniły się niemal na cały kontynent. Tygrys indyjski jest po tygrysie syberyjskim drugim największym podgatunkiem tych ssaków: dorosły samiec waży od 220 do 230 kg, a szczególnie duże egzemplarze osiągają nawet 250-270 kg. Samice są mniejsze i ważą przeciętnie 160 kg. Długość ciała (wraz z ogonem, który ma od 80 do 90 cm) wynosi u samców od 276 — 312 cm, u samic zaś od 238—277 cm. Ubarwienia tygrysa nie trzeba bliżej opisywać, choć różni się ono u poszczególnych podgatunków tak odcieniem futra, jak i jego gęstością. Ogólnie można powiedzieć, że podgatunek sięgający najdalej na północ — tygrys syberyjski — ma futro najjaśniejsze i najmniej pręgowane. Natomiast mniejsze co do rozmiarów, żyjące na wyspach podgatunki południowe zdobi o wiele ciemniejsze i gęsto pręgowane owłosienie.

W ogrodach zoologicznych w Delhi i Kalkucie oraz w Bristolu i Waszyngtonie hodowane są białe tygrysy. Nie są one prawdziwymi albinosami, ponieważ mają niebieskie oczy, a na białej sierści — czarne pręgi. Tygrysy te pochodzą z posiadłości maharadży z Rewy w stanie Madhja Pradesz, gdzie - jak podają zapisy — w ciągu ostatnich 50 lat pojawiło się osiem tych niezwykle ubarwionych kotów. W maju roku 1951 zastrzelono podczas polowania samicę, która osierociła cztery dziewięcio­miesięczne kociaki. Jedno z tych tygrysiątek, białego samczyka, schwy­tano żywcem. Po czterech latach stał się on ojcem potomstwa urodzonego przez normalnie ubarwioną samicę, jednak żadne z tych tygrysiątek nie odziedziczyło jego białej sierści. Dwa następne przypadki ojcostwa tego tygrysa zakończyły się podobnym wynikiem. Dopiero kiedy w roku 1958 dopuszczono go do własnej córki z drugiego miotu, ze związku tego urodziły się cztery białe tygryski. Stały się one potem zaczątkiem słynnej już dzisiaj indyjskiej hodowli białych tygrysów.

Tygrysy albinosy są w Indiach bardzo szanowane i uważane niemal za przedmiot narodowej dumy. Do ich eksportu dochodzi tylko wówczas, gdy w grę wchodzą astronomiczne sumy. W rzeczywistości mamy tu do czynienia ze zjawiskiem częściowego bielactwa, spotykanym także i u innych gatunków. Na pewnej plantacji w Asamie, noszącej nazwę Bogobagh (Biały tygrys), widziałem skórę białego tygrysa o ciemnym pręgowaniu. Na granicy Kazirangi zastrzelono „czerwonego” tygry­sa — był to osobnik o czerwonobrązowej sierści, tak że ciemniejsze pasy były niemal niewidoczne. Strzelcem był dyrektor plantacji, który tego

samego roku zginął podczas powodzi spowodowanej wylewem Brahma- putry. Do dziś, zgodnie z miejscową tradycją, uważa się tam, iż była to kara za zastrzelenie tygrysa niezwykłej barwy. Zresztą i u nas panuje wśród myśliwych przesąd, iż zabicie białej sarny czy jelenia przynosi nieszczęś­cie. Z literatury znane są również cztery przypadki czarnych tygrysów, ale na potwierdzenie tych faktów nie mamy żadnych dowodów, choć nie można wykluczyć istnienia w przyrodzie i takich zjawisk.

Majestatyczny wygląd tygrysa jest zapewne przyczyną tego, że stał się on bohaterem wielu legend. Niektóre narody azjatyckie uważają go nawet za zwierzę święte. W całej południowo-wschodniej Azji do dziś wierzy się, iz pewni ludzie mają zdolność wcielania się w te drapieżne koty. W Malezji popularna jest piękna legenda przedstawiająca tygrysa jako demona w ludzkiej postaci. Pewnego razu tygrys pod postacią małego chłopca szedł lasem. Spotkał go pewien starzec, któremu zrobiło się chłopca żal, wziął go więc pod swoją opiekę. Bardzo o niego dbał, a nawet zaczął go posyłać do szkoły. Ale dzika, tygrysia natura nie dawała chłopcu spokoju: dokuczał swoim kolegom, aż nauczyciel musiał go za karę zbić kijem. Bity chłopiec zaczął nagle warczeć, stanął na czworakach, porósł sierścią — po prostu zmienił się w tygrysa i uciekł. Do dziś nosi na ciele pręgi — ślady po uderzeniach kijem zaaplikowanych mu przez nauczyciela. Również w Indiach oraz w Chinach krąży wiele legend opowiadających o przybiera­niu przez ludzi postaci tygrysa. Wiele plemion uważa tygrysa za króla stworzenia, na przykład w południowym Bengalu do dziś uznają go za bóstwo zarówno hinduiści, jak i muzułmanie.

Niektóre tygrysy mają w tyle czaszki, na ciemieniu, specyficzny, czarny rysunek. Są one uważane za szczególnie święte. Pełen nabożeństwa stosunek do tygrysów powoduje, iż często tubylcy boją się wymawiać jego imię i używają różnych innych nazw: mówią o „tym pręgowanym”, o „starym z dżungli”, o „tym z kudłatą twarzą”. Wyrazem szacunku i strachu jest też stosowana forma wypowiedzi „pan tygrys” W wioskach asamskich nie było rzadkością, że wieśniacy przepraszali tygrysy za to, iż biali zastawiali na nie pułapki lub też podkładali im zatrute przynęty oraz że polowali na nie maharadżowie. Znany myśliwy angielski Sanderson opisuje, jak dokoła martwego tygrysa zgromadzili się mieszkańcy wioski, by w końcu zgodnie oświadczyć: „Szkoda go, przeciez nigdy nie zrobił nam nic złego”.

Jakkolwiek tygrys to rzeczywiście piękne, a obecnie juz także rzadkie zwierzę, to jednak jest to przecież duży. drapieżny kot, a jego zachowanie

ściśle się z tym faktem wiąże. Muszę się jednak przyznać, że nie jestem w ocenie tygrysa całkiem obiektywny, uważam go bowiem za jedno z najpiękniejszych zwierząt na świecie, nie mające sobie równych, jeśli chodzi o połączenie siły z elegancją. W moim zawodzie mam możliwość doskonałej obserwacji wielu osobników tego gatunku. Widzę, jak wyra­stają, jak bawią się podobnie do naszych kociąt, jak osiągają wiek dojrzały — ale zawsze mym najgorętszym życzeniem było spotkać to zwierzę na wolności. Nie była to jednak sprawa łatwa — w ciągu dnia tygrys przebywa przeważnie ukryty w gęstych zaroślach bambusowych lub w gąszczu drzew i dopiero wieczorem lub w nocy wychodzi na polowanie. Często znajdowałem ślady jego potężnych łap na bagiennym podłożu, często podczas pięknych, gwiezdnych nocy słyszałem jego głos, ale długo nie udawało mi się go spotkać. Aż wreszcie pewnego dnia doszło do wymarzonego spotkania i kiedy już przełamałem pecha, udało mi się jeszcze kilka razy zobaczyć tygrysy na łonie przyrody.

Tego pierwszego razu skradałem się ostrożnie wzdłuż wysokiej ściany trzcin, by zbliżyć się do gniazda bielików, które właśnie karmiły młode. W ręce trzymałem aparat fotograficzny z ciężkim teleobiektywem. Tę wyprawę do dżungli zataiłem przed swym hinduskim przewodnikiem. Chciałem być raz zupełnie sam, nie udało mi się bowiem wytłumaczyć memu aniołowi stróżowi, iż zależy mi także na fotografowaniu na przykład zupełnie małych, pozornie nieciekawych ptaszków. Po jakichś 50 m zauważyłem, że w momencie, gdy się zatrzymałem, ustał także szelest sitowia po mojej lewej stronie. Myślałem, że ten szelest powodują jelonki bengalskie lub dzikie świnie, których mnóstwo się tam kręciło. Ruszyłem więc dalej w kierunku gniazda. Ale gdy się poruszyłem, trzask trzcin odezwał się znowu. Nie zwróciłem na to uwagi. Nagłe nade mną pojawił się samiec, a wkrótce potem także samica bielika — coś nie­wątpliwie wzbudziło ich niepokój. Najpierw pomyślałem, że to ja jestem celem ich ataku, ale potem dostrzegłem, że krzycząc, rzucają się na coś oddalonego ode mnie o jakieś 15—20 m. W sitowiu coś się poruszyło i był to właśnie mój pierwszy asamski tygrys. Na tle trzcin wydawał się zupełnie szary. Spoglądaliśmy na siebie przez kilka sekund. Orły atako­wały go zaciekle. Tygrys zaczął uderzać ze złości ogonem, wreszcie rzucił spojrzenie na bieliki, zawarczał i wyszedł pomału na wolną przestrzeń. Zatrzymał się niecałe 20 m ode mnie, znowu na mnie spojrzał i wreszcie — nie zważając na krzyk orłów i piski jelonków — ruszył wol­nym krokiem w kierunku dżungli.

Przyznam, że na moment zamarło mi serce — nie ze strachu, bo z zachowania tygrysa, które znam dobrze, nie wynikało, że nVa on w stosunku do mnie jakieś wrogie zamiary. Przy tak małej odległości nie miałbym zresztą szans ani uciec, ani wdrapać się na cokolwiek. Stałem więc bez ruchu, dosłownie urzeczony majestatem tego przepięknego zwierzęcia. Gdy szedł, pod jedwabistą, połyskliwą sierścią poruszały się harmonijnie potężne mięśnie; sprężysty krok przypominał pełne powabu ruchy hinduskich tanecznic. Kiedy wreszcie trochę oprzytomniałem i utrwaliłem tygrysa na matówce aparatu, znów nie mogłem się nadziwić, jak można strzelać do tak pięknego stworzenia. Chyba nie ma zwierzęcia, w którego zachowaniu i wyglądzie byłoby więcej siły, powabu i urody. Tygrys należy do tych gatunków, których życie studiowano wyłącznie przez celowniki potężnych gwintówek. Dopiero teraz, już niemal o dwunastej, ludzie zrozumieli, iż wszystkie te mrożące krew w żyłach opowieści o zbrodniczych instynktach i podstępności tygrysów, które przedostały się z opowiadań myśliwych także do beletrystyki, są albo zupełnie kłamliwe, albo dotyczą tylko tygrysów postrzelonych lub doprowadzonych do ostateczności. Znany zoolog amerykański prof. Schaller, autor znakomitej książki o jeleniach i tygrysach, stał kiedyś parę zaledwie kroków od tygrysa odpoczywającego w cieniu drzew i nawet wtedy drapieżnik go nie zaatakował. Nie myślałem, iż w kilka dni później sam znajdę się w podobnej sytuacji.

Przebywałem w tym czasie w rejonie Arimura i mieszkałem ze swym hinduskim przewodnikiem w chacie, dokąd co noc dochodził nas głos tygrysa. Chata stała na wysokich palach; pomiędzy nimi znajdowała się kuchenka, w której służący przygotowywał nam posiłki. Gdy zapadał zmrok, a roje komarów zapędzały nas do środka chaty, przychodziły w gościnę jelonki bengalskie. Szukały odpadków, a niektóre odważały się nawet wejść do kuchenki, gdzie raczyły się przede wszystkim solą. Pomyślałem sobie, że uwiecznię te zuchwałe jelonki za pomocą fotoapa­ratu i flesza. Usiadłem więc w rogu kuchni na jakiejś skrzynce, wycelo­wałem aparat w drzwi, przygotowałem flesz na baterię i zacząłem czekać. Księżyc nie świecił i tylko gwiazdy na niebie pozwalały dojrzeć zarys otwartych drzwi. Gdzieś po godzinie usłyszałem skrzypienie desek podłogi

i w drzwiach znajdujących się ze dwa metry ode mnie pojawiła się sylwetka zwierzęcia. Wydało mi się ono zbyt duże jak na jelonka bengalskiego. Pomyślałem, że to pewnie sambar. Zwolniłem migawkę i w powodzi światła ujrzałem potężnego tygrysa! Tygrys zasyczał, szybko się odwrócił i

zniknął w ciemnościach. Po chwili usłyszałem jego głos wyrażający niezmierne zdumienie — było to jakby szczekanie oddalające się od chaty. Do śmierci będę żałował, że film, na którym znajdowało się to właśnie unikalne ujęcie, wraz z wieloma innymi moimi rzeczami i bagażami, zaginął podczas strajku towarzystwa lotniczego Indian Airlines.

W trzeciej przygodzie z tygrysem brałem udział jako świadek. W rejonie Baguri pracował jeden z najzdolniejszych strażników rezerwatu, na którego informacjach mogłem zawsze w stu procentach polegać. Miał — jak zresztą wszyscy Hindusi — bardzo liczną rodzinę, a więc musiał dobrze się uwijać, by przy małej pensji wiązać koniec z końcem. Pewnego razu wracaliśmy wieczorem po akcji liczenia nosorożców. Na fotografowanie było już za ciemno, aparaty miałem więc schowane w torbie i mogłem się skupić wyłącznie na chłonięciu atmosfery dżungli.

Nagle słoń głośno wypuścił powietrze z trąby, co jest sygnałem ostrzegającym przed niebezpieczeństwem. Przy krzakach leżał tygrys obok świeżo upolowanego jelenia! Strażnik postanowił, że odgoni drapież­nika, a z jego zdobyczy przygotuje rodzinie ucztę. Pomimo naszych ostrzeżeń zaczął namawiać mahauta, by skłonił słonia do ataku. Ale ani słoń, ani mahaut nie chcieli podejść do tygrysa bliżej niż na pięć metrów. Tygrys był zdecydowany nie oddać swego łupu — groźnie warczał i położył po sobie uszy. Ponownie ostrzegliśmy strażnika, ale znów nadaremnie. Powiedział on, że robił to już co najmniej 20 razy i że zawsze udawało mu się odpędzić drapieżnika. Zeskoczył więc ze słonia i z kijem w ręce zaczął iść prosto na tygrysa. Ten bił już groźnie ogonem i widać było, że jest w najwyższym stopniu rozdrażniony. Kiedy strażnik zbliżył się do niego na jakieś dwa metry, tygrys skoczył i ugryzł Hindusa w udo. Potem powrócił do jelenia i odciągnął go w zarośla. Przegryzione udo silnie krwawiło, ale strażnikowi udało się mocno obwiązać nogę. Szybko odwieźliśmy go do szpitala, gdzie dr Banerjee starannie opatrzył nogę. Na pamiątkę po tym zdarzeniu pozostały strażnikowi na udzie,dwie głębokie blizny. Kiedy po powrocie do Pragi zapytałem w liście o zdrowie tego skądinąd bardzo dobrego pracownika rezerwatu, otrzymałem smutną wiadomość, że człowiek ten, który codziennie stykał się z nosorożcami, słoniami i tygrysami, zmarł śmiercią typową dla XX wieku — zginął w wypadku samochodowym.

Statystyki indyjskie, wymieniając przyczyny śmierci ludzi, podają także napadnięcie przez tygrysa. W zachodnim Bengalu, gdzie żyje ponad 35 milionów ludzi, przy średniej gęstości zaludnienia wynoszącej 6 osób na

km2 (dla porównania: w Czechach na 1 km' przypada 121 osób, ą w Słowacji 85), śmierć spowodowana przez tygrysy zdarza się od 20 do 35 razy w roku (badania z lat 1954— 1964). Ale nierzadko wypadki te byty wynikiem nic tyle krwiożerczości tygrysów, ile nieostrożności ludzi. Na przykład kłusownicy używają często staroświeckich strzelb śrutowych, które tylko ranią zwierzęta. Tygrys absolutnie nie jest żądnym krwi mordercą, ani także człowiek nic należy do jego naturalnych zdobyczy, zwierzę to bowiem żywi się głównie jeleniami i dzikimi świniami. Ale gdy tygrys czuje się osaczony, gdy jest ranny lub gdy tubylcy wyciągają tygrysicy młode z kryjówki, wówczas — rzecz jasna — drapieżnik broni się i w samoobronie często człowieka uśmierca. Jednak potem na ogół nawet nie dotyka trupa.

W niektórych rejonach Indii, w czasach, gdy jeszcze tygrysy nie należały do zwierząt rzadkich, pojawiały się poszczególne osobniki „wyspecjalizo­wane” w polowaniach na człowieka. Takie nietypowe zachowanie można by rzeczywiście nazwać ludożerstwem. Jednym z najbardziej pod tym względem znanych rejonów był stan Madhja Pradesz, gdzie jeszcze w' roku 1963 tygrysy zabiły 151 osób. Jedną z najciekawszych, najbardziej fachowych książek o tygrysach ludożercach napisał znakomity myśliwy, a także prawdziwy znawca przyrody indyjskiej, Jim Corbett. Jego imię nosi dzisiaj jeden z najsłynniejszych tygrysich rezerwatów. Książka Corbetta dostarcza nic tylko podniecającej lektury, ale jest również bardzo poucza­jąca. Jim Corbett przemienił się w końcu z myśliwego w miłośnika i obrońcę tygrysów. Zrozumiał, że obserwacja i fotografowanie tych zwierząt na wolności daje więcej satysfakcji niż najcenniejsze nawet trofeum.

Wspomniałem już o tym, że tygrysy polujące na ludzi należą zdecydo­wanie do wyjątków. Podczas oględzin zastrzelonych zwierząt, tych, które miały na sumieniu życic ludzkie, okazywało się przeważnie, że były one w jakiś sposób ułomne i nie mogły polować na zwykłą dla siebie zdobycz. Na przykład wicie z tych tygrysów miało gnijące rany od wbitych w głowę kolców jeżozwierzy, u innych znaleziono kolce w stopach, jeden miał nawet wybite oko. Jeszcze częściej zdarzały się ciężkie rany postrzałowe, spowodowane oczywiście przez ludzi. Stwierdzono przestrzelenie szczęki, wyrwanie przez kulę części uzębienia i inne kalectwa. Tak upośledzone zwierzę szybko uczyło się, iż upolować człowieka jest o wiele łatwiej niż zabić jelenia czy dziką świnię. 1, prawdę mówiąc, nie miało innej możliwości przeżycia. Polująca na ludzi tygrysica uczyła tego także swoje

młode. W ten sposób powstawały całe grupy tych wyspecjalizowanych w ludożerstwie drapieżników. Nie możemy jednak zapominać o głównej przyczynie tego zjawiska - był nią sam człowiek, który te zwierzęta niemiłosiernie prześladował, uważając je za szkodniki. Z różnych przeka­zów wiemy co prawda, że tygrysy ludożercy potrafiły być postrachem całej okolicy, ale były to przypadki zdarzające się wyjątkowo i już dzisiaj — wo­bec bardzo niskiego pogłowia tego gatunku — właściwie praktycznie nie występujące.

Popatrzmy teraz na tygrysa bez uprzedzeń, odrzucając różne wierzenia i myśliwskie legendy. Trzeba przede wszystkim stwierdzić, że jest to największy w ogóle drapieżnik wśród kotów i — jak większość kotów — samotnik. Razem trzymają się tylko pary (w okresie rui) lub samica z młodymi. Określenie „samotnik” nie jest jednak w przypadku tygrysa zbyt precyzyjne. Żyjąc dłuższy czas w dżungli, można często w nocy słyszeć tygrysie wołanie: „a — uunch, a — uunch”, które w mowie ludzkiej oznacza: „Jestem tutaj”. Głos taki nazywamy głosem powiada­miającym, ponieważ zwierzę powiadamia' nim innego osobnika tego samego gatunku o swej obecności. Głos ten niesie się bardzo daleko, słychać go jeszcze z odległości dwu kilometrów. Jeśli w pobliżu znajduje się drugi tygrys, natychmiast nań odpowiada. Ogólnie można powiedzieć, że samiec tygrysa nie ścierpi w swym rewirze łowieckim innego tygrysa, ale zezwala samotnym samicom, jak i samicom z młodymi, by pożywiły się jego łupem. Gdy na przykład upolowany zostaje bawół, tygrys wydaje głos powiadamiający, przywołujący na ucztę samicę z sąsiedztwa. Ale na polowanie tygrysy udają się zawsze w pojedynkę.

Wspomniałem już, iż łowiecki rewir tygrysa wynosi od 50 do 70 km ; oznakowanie takiego terenu samym głosem byłoby niemożliwe. Tygrys dysponuje jeszcze dwoma innymi typami znaków. Najczęściej stosuje ślad zapachowy zostawiany na pniach, skałach czy krzakach. Choć często podaje się, że koty nie mają najlepszego węchu, to jednak nie można powiedzieć, by w ogóle się nim nie kierowały. Tygrys najpierw kontroluje wybrany przedmiot nosem, a potem odwraca się do niego tyłem, podnosi ogon i z dużą precyzją polewa go ostro pachnącym moczem. Obok otworu odbytowego ma on gruczoły zapachowe, dzięki którym zarówno kal, jak i mocz tygfysa ma specyficzną, mocną woń, wyczuwalną także dla czło­wieka.

Przy okazji chciałbym wspomnieć o pewnej ciekawostce: otóż w stanie spoczynku prącie wszystkich kocurów skierowane jest do tyłu, a nie do

przodu jak u większości ssaków. Ten anatomiczny fakt nie jest znany na ogół odwiedzającym ogrody zoologiczne i bywa przyczyną niemiłych niespodzianek, gdy odwrócony tyłem tygrys czy lew poleje patrzących strugą niemile pachnącego moczu. Niektóre nasze tygrysy znalazły w tej zabawie szczególne upodobanie. Mieliśmy w zoo jednego takiego „dow­cipnisia”, który przyszedł do nas z cyrku. Widocznie nie przepadał za cyrkowcami noszącymi bogato złotem zdobione kostiumy, bo i wśród zwiedzających wybierał przede wszystkim oficerów ze złotymi naramien­nikami. Nie raz i nie dwa musiałem się kajać i wyjaśniać, że nie uczyliśmy tygrysa tej sztuczki. Znakowanie terenu moczem stosują nie tylko samce, ale i samice.

Drugi typ znakowania to pozostawianie kału. Jest on składany w miejscach położonych nieco wyżej, na skrzyżowaniach tygrysich ścieżek; często zwierzę grzebie tam jeszcze potem tylnymi nogami, robiąc w ziemi dwie głębokie bruzdy Na zakończenie tak przygotowany znak jest polewany moczem.

Poruszając się po swoim terytorium, tygrys regularnie kontroluje swoje znaki, a jeśli są, to również znaki innych tygrysów. Tam bowiem, gdzie jest

Usuuo.iiuJ».^ Mi

dostatek pożywienia, jeden rewir łowiecki może służyć większej liczbie osobników. Wiadomo, że u dzikich kotów ten sam teren może należeć do kilku zwierząt przebywających na nim w różnym czasie: jednego polują­cego wieczorem, drugiego — w nocy, a trzeciego - nad ranem. W Asamie zdarzyło mi się widzieć trzy tygrysy w miejscach niewiele od siebie oddalonych. Tygrys odświeża wyłącznie własne znaki, a znaki innych tygrysów tylko kontroluje węchem. Znany zoolog niemiecki prof. Ley- hausen, badający zachowanie kotów, porównał kiedyś dowcipnie kocie znaki z sygnałami świetlnymi na drogach: świeży znak to jakby zapalone czerwone światło, oznaczające: „Stać”! lub „Zawrócić! Tu wstęp wzbro­niony”! Natomiast stary znak, którego woń już na poły wywietrzała, to światło zielone: „Przejście wolne”. Znaki zapachowe odgrywają dużą rolę nie tylko w oznaczaniu określonego rewiru łowieckiego, ale także w ułatwianiu spotkania dwóch osobników różnej płci w okresie godo­wym.

Podczas spotkania dwa tygrysy pozdrawiają się specjalnym dźwiękiem, który powstaje w wyniku szybkiego wypuszczania powietrza nosem i paszczą. Kiedy któryś ze znajomych tygrysów zobaczy mnie przed swoją klatką, zawsze pozdrawia mnie w ten sposób. Dalszym wyrazem przyjaźni pomiędzy dwoma tygrysami jest dotykanie się najpierw głowami, a potem ocieranie się o siebie bokami. Każdy z nas zna niewątpliwie ten głęboko kotom wrodzony przejaw przyjaznych uczuć, bo i nasze domowe koty na przykład ocierają się często o nogi znajomych im osób. Niezrozumiałe, a co więcej i gruntu fałszywe są opinie ludzi, iż właśnie koty uosabiają fałsz i podstęp. Naprawdę mało jest zwierząt, które w tak czytelny i wyraźny

sposób przejawiałyby swoje nastroje. Z punktu widzenia zoologa jest to fakt całkowicie zrozumiały: drapieżniki wyposażone w broń doskonałą i niebezpieczną muszą rozumieć się bez żadnych niejasności, aby nie dochodziło do zbyt częstych konfliktów i pojedynków.

Jeśli tygrys nie jest w dobrym humorze, wówczas kładzie uszy po sobie, marszczy nos, obnaża białe zęby i głucho warczy. Znaczy to: „Zostaw mnie w spokoju, odejdź"! Mimika ta, którą można by nazwać grożeniem defensywnym, kryje też strach. Niezliczone plakaty i okładki książek pokazują taki właśnie portret tygrysa, przy czym ich autorzy błędnie uważają, że pokazują tygrysa w stanie prawdziwego rozwścieczenia. Jeśli zamiarem tygrysa jest atak, to ma on pysk zamknięty, a uszy postawione i obrócone w ten sposób, że widoczne są białe plamy. Zaraz potem następuje uderzenie łapą, a jeśli przeciwnik się nie podda — atak zębami. Wystarczy jednak, by pokonane zwierzę położyło się na grzbiecie i wystawiło brzuch, a atakujący drapieżnik zaniecha dalszej walki. Wal­czący tygrys wydaje też inny głos niż tygrys grożący: nie jest to już głębokie warczenie, ale specyficzny „kaszel”.

O nastroju tygrysa mówi też w pewnym stopniu jego ogon. Podczas czyhania na zdobycz tygrys porusza tylko koniuszkiem ogona. Natomiast tygrys, który czuje się zagrożony i szykuje się do ataku, bije ogonem to w prawo, to w lewo

W ciągu dnia tygrys przebywa na ogól w cieniu drzew albo w swojej kryjówce, czy to w rozpadlinie skalnej czy też pod korzeniami przewró­conego drzewa. Na polowanie wychodzi w nocy. Podobnie jak wiele innych żyjących w dżungli zwierząt nie lubi słońca i w promieniach słonecznych wygrzewa się tylko po chłodnej nocy lub po kąpieli. Tygrysy chętnie się kąpią i podczas upałów potrafią leżeć w wodzie po parę godzin. Są wyśmienitymi pływakami. Wiadomo, że tygrysy z wysp potrafią przepłynąć morskie przesmyki. Drugim ulubionym zajęciem tygrysa jest spanie — gdy jest najedzony, może spać ponad 16 godzin dziennie. Odwiedzający ogrody zoologiczne mają o to pretensje - chcą widzieć wszystkie zwierzęta w ruchu, a więc rzucają w śpiące tygrysy kamieniami, kłują je parasolkami i laskami.

Wspomniałem już, że tygrys wyspecjalizował się w polowaniach na wielkie kopytne. Ale w razie konieczności żywi się też rybami, żabami, żółwiami, ptakami i myszami, a nawet od czasu do czasu nie pogardzi owocami. Ważnym składnikiem pokarmu tygrysa jest również irawa. Trawę jedzą także z upodobaniem koty domowe, ale nie jest ona właściwym pokarmem, tylko materiałem owijającym w żołądku ostre kawałki kości, które są potem wydalane w całych kłębach, nie raniąc przy tym kiszek.

W pożywieniu tygrysów przeważają jednak zdecydowanie kopytne: w 30% są to dzikie świnie, w 50% — jelenie, a w pozostałych 20% - bawoły, małpy, bydło domowe i różne zwierzęta drobniejszych rozmiarów. Nie sądźmy jednak, by nawet tam, gdzie jest dostatek zwierzyny, tygrys mógł po prostu wyjść na polowanie, najeść się i powrócić do spania. Taka regularność snu i pożywiania się możliwa jest tylko w ogrodach zoolo­gicznych, gdzie zwierzęta są pewne swojej porcji mięsa.

Tygrys żyjący na wolności przeżywa na przemian to dni obfitości, to znów dni postu, a nawet głodu. Jelenie czy świnie mają na tyle czujne zmysły, że tygrysy mogą do nich podejść na dostateczną odległość przy zaistnieniu pewnych idealnych warunków: kiedy kierunek wiatru jest dogodny albo kiedy stado pasie się w pobliżu gęstych zarośli, pozwalając skradać się niepostrzeżenie. Tygrys rzuca się do ataku dopiero z odległości

10-25 m. Jego pogoń z dalszej odległości nie miałaby szans powodzenia,

jelenie bowiem biegają o wiele szybciej i jeśli atak nic jest rzeczywiście niespodziewany, z powodzeniem ratują się ucieczką. Również dlatego tygrysy udają się na łowy dopiero po zapadnięciu zmroku. Ich oczy wyposażone są w błonę odblaskową, umieszczoną za siatkówką i umoż­liwiającą dobrą obserwację ofiary nawet przy nikłym blasku gwiazd. Natomiast samą sylwetkę drapieżnika skrywa wówczas ciemność. Doświadczony tygrys rezygnuje z ataku na jelenia, który przybrał pozę ostrzegawczą lub 9 tym bardziej — wydaje już głos ostrzegawczy. Prof. Schaller stwierdził, że tygrys skrada się do upatrzonych ofiar dziesięć i więcej razy, zanim uda mu się wreszcie upolować jednego jelenia. W Kazirandze śledziłem ślady tygrysa, który w ciągu nocy schodził 22 km i bez sukcecu w łowach. Uczeni radzieccy stwierdzili, iż tygrys syberyjski (jego ślady na śniegu są lepiej widoczne) potrafi przejść w ciągu doby od 30 do 70 km.

Tygrys rzuca się do ataku gwałtownym ruchem, chwyta zdobycz pazurami za kark i grzbiet i przygniata do ziemi swym ciężarem. Czas duszenia ofiary zależy od jej wielkości. W przypadku dużych gatunków jeleni oraz bawołów wynosi od 8 do 14 minut Upolowane zwierzę nawet nie czuje bólu, ponieważ znajduje się w stanie szoku. Opisany tu sposób zabijania stosują nie tylko tygrysy, ale i lwy oraz lamparty, a także nasze rysie. Nie jest prawdą, że lwy czy tygrysy uderzeniem łap łamią najpierw

ofierze kark, a potem rozrywają jej gardło. Obecnie dysponujemy zarówno dostateczną liczbą bezpośrednich obserwacji, jak i licznymi zdjęciami oraz taśmami filmowymi — wszystkie te materiały jednoznacznie potwierdzają, że drapieżne z rodziny kotów uśmiercają swoje ofiary, dusząc je. Nie oznacza to jednak, że w ogóle nie dochodzi do skręcenia karku. Kręgi szyjne mogą ulec zwichnięciu podczas przygniatania upolo­wanego zwierzęcia do ziemi lub też podczas samego duszenia. Ale dokładne oględziny wielu zwierząt upolowanych przez tygrysy, lwy i lamparty — tak w Indiach, jak i w Afryce — pozwoliły stwierdzić, iż przypadki uszkodzenia kręgosłupa można określić jako rzadkie. Przy­czyną śmierci jest na ogół uduszenie.

Kocięta mają wrodzoną umiejętność chwytania zdobyczy za kark, a od matki uczą się tylko dokładnego odnajdywania miejsca, w które należy wbić zęby. Same chwytają kłami za kręgi szyjne ofiary i zdarza się, że mają potem poranione wargi i policzki od ukąszeń źle schwytanej myszy. Kocica często przynosi młodym żywą zdobycz i uczy je, jak pochwycić ofiarę tak, by się już nie mogła bronić. Takie przygotowanie kociąt do późniejszych samodzielnych polowań trwa całymi miesiącami.

faściskajgf silnymi szczękami gardło ofiary

O wiele trudniejszy jest trening młodych tygrysów, lwów czy lampar­tów. Ulubioną ich zabawą są gonitwy i wzajemne „bójki”. Zabawy tc są niczym innym jak właśnie stałym ćwiczeniem metod łowieckich. Chwyt zaszyję, kiedy drapieżnikowi nie grozi uderzenie ani kopytami, ani rogami ■czy porożem, trenowany jest przez tygrysiątka po kilka godzin dziennie nie tylko na sobie samych, ale i na matce. Samica, bawiąc się z dziećmi, deliktanie chwyta je za kark. Czasem w zapale walki któreś z młodych nieco mocniej wbije zęby w skórę brata czy siostry, ale wystarczy, by poszkodowane tygrysiątko zapiszczało, a uścisk się zwalnia. Skompliko­wane metody łowów są czynnikiem ograniczającym nadmierny wzrost populacji tygrysów, a jednocześnie zapobiegają zbyt drastycznej likwidacji kopytnych. Po raz pierwszy tygrysica przyprowadza swe młode do upolowanej zdobyczy, gdy mają one dwa-trzy miesiące. Tygrysiątka reagują na specyficzny, mruczący głos matki, brzmiący jakby: ur—ur—ur lubbru —bru —bru; towarzyszy mu parskanie. Głosem tym matka zachęca młode, by szły za nią. Optycznym sygnałem takiej akcji są wyraźne białe plamy z tyłu małżowin usznych, widoczne dobrze zwłaszcza wtedy, gdy małe tygrysy maszerują gęsiego ciemną dżunglą.

Po ukończeniu sześciu miesięcy życia tygrysy zaczynają towarzyszyć matce w polowaniach, ale z początku nie przejawiają większego zainte­resowania nowym zajęciem i często płoszą zdobycz. Tygrysica uderze­niami łapą dosłownie zmusza je do „zabawy” z ofiarą. Dopiero w wieku

11-16 miesięcy tygrysom udaje się — z pomocą matki — upolować swego pierwszego bawołu czy też jelenia. Brak doświadczenia jest jednak wciąż zbyt duży i schwytanemu zwierzęciu często udaje się uciec — ina­czej czeka je los przerażający, bo niewielkie jeszcze umiejętności młodych tygrysów oznaczają, iż uśmiercanie ofiary trwa trzy razy dłużej niż normalnie. Ale tygrysy przechodzą twardą szkolę. Nierzadko zdarza się, że gdy matka nie zdąży na czas z interwencją, bawół może je ciężko poranić. Te trudności i niebezpieczeństwa powodują, że tygrysica wodzi z sobą młode na polowania aż do czasu osiągnięcia przez nie dojrzałości płciowej, a więc do momentu ukończenia trzech, a w przypadku tygrysa syberyjskiego - nawet czterech lat. Dopiero wówczas tygrysy stają się zdolne do samodzielnej egzystencji. Dlatego też samice żyjące na wolności rodzą młode co cztery —pięć lat, a nie — jak w ogrodach zoologicz­nych — co rok. Zważywszy, że w miocie są przeważnie trzy koty, tygrysica, która żyje 16-20 lat, wychowuje w ciągu swego życia tylko około 12 młodych.

W ogrodach zoologicznych, gdzie tygrysy mnożą się z dużą regularnoś­cią, każde dorosłe zwierzę zjada dziennic od 8 do 10 kg mięsa. W przypadku dużych drapieżników jeden dzień w tygodniu jest zawsze wyznaczany na post, aby zostały wydalone niestrawione kawałki kości. Na wolności przyjmowanie pokarmu nie jest tak regularne. Z upolowanej zdobyczy wielki samiec zjada w ciągu nocy od 20 do 30 kg mięsa, a samica i dorastające młode od 15 do 20 kg. Tygrysy zabezpieczają swoją zdobycz przed innymi drapieżnikami: lampartami, szakalami, hienami, niedźwie­dziami i sępami. Większą jej część wloką zwykle w gęstwinę i nawet przykrywają trawą czy gałęźmi, a często też układają się do spoczynku w pobliżu takiej kryjówki. W Kazirandze zaobserwowałem, że dużego jelenia barasingę samiec tygrysa zjadł w ciągu trzech nocy. Jeleń ważył około 125 kg, a więc na dobę przypadało mniej więcej 20 — 24 kg mięsa. Prof. Schaller podaje, że duża samica z.czworgiem rocznych tygrysiąt zjadła raz w ciągu jednej nocy młodego bawołu o ciężarze 160 kg. Zostało z niego zaledwie 26 kg kości oraz 32 kg odpadków, na które złożyły się resztki jelit oraz przedżołądki. A więc na głowę każdego tygrysa przypadło wówczas po 16 kg mięsa. Po takiej uczcie następuje jednak zawsze post trwający od trzech do sześciu dni.

Doświadczenia z ogrodów zoologicznych oraz obserwacje profesorów Schallera i Nowikowa, poczynione na łonie przyrody, pozwalają określić roczny poziom spożycia mięsa przez jednego tygrysa na od 2500 do 3300 kg; doliczając kości, jelita i przedżołądki, których tygrysy nie jedzą, roczna waga upolowanej zwierzyny musi wynieść 4,5 tony. Jest to więc mniej więcej 50 jelonków bengalskich i 30 świń. Łatwo wyliczyć, że w Kazirandze, gdzie żyje 6-7 tygrysów, przypada na nie rocznie 25 000 kg zwierzyny. Choć liczba ta wydaje się bardzo wysoka, to jednak musimy sobie uświadomić, iż na 1 km2 tego obszaru żyje takie mnóstwo dzikich i domowych kopytnych, że ich ciężar - zwany łachowó biomasą - wyraża się liczbą 3800 — 4000 kg. Przy powierzchni rezerwatu wynoszącej około 300 km2 stanowi to 1 200 000 kg! Nie uwzględniłem tu nosorożców i słoni, które nie należą w zasadzie do tygrysiego pożywienia. Widzimy więc, że tygrysy zjadają właściwie tylko taką ilość mięsa, która gwarantuje utrzymanie populacji kopytnych na pewnym ograniczonym poziomie. W ten sposób roczny przyrost poszczególnych gatunków nie powoduje tak dużego wzrostu ich pogłowia, by mógł on doprowadzić do zdewastowania pastwisk. Powyższe liczby podałem głównie dlatego, by wykazać, że ochrona tygrysów nie polega jedynie na wydaniu zakazu polowań, ale •

przede wszystkim na zapewnieniu im dogodnych terenów z określoną ilością odpowiedniej zwierzyny. Praktycznie musimy więc chronić cale rejony, ich naturalną roślinność i żyjące tam kopytne. Dziś wiemy z całą pewnością, iż.w wielu miejscach tygrys wyginął, bo powiększanie terenów rolniczych było zgubą dla zwierzyny stanowiącej jego pożywienie.

W różnych opisach przyrody możemy przeczytać zadziwiające opo­wieści o tygrysach przeskakujących z krową w pysku. kilkumetrowe ogrodzenia. Oczywiście historie takie możemy włożyć między bajki. Ale faktem jest, że są to zwierzęta obdarzone naprawdę wielką silą. Prof. Schaller obserwował w Parku Narodowym Kanha, jak tygrys przeniósł upolowanego jelenia czytała na odległość 600 m. Sam miałem okazję zmierzyć w Kazirandze drogę, którą przebył tygrys ciągnący bawołu o ciężarze 8 — 9 kwintali. Bawół został przeciągnięty z moczarów na suche

miejsce po bardzo stromym zboczu. Miejsce, gdzie został upolowany, było oddalone od miejsca, gdzie został spożyty, o 1 50 m. Muszę tu jeszcze dodać, że czterech Hindusów usiłowało ściągnąć bawołu z pagórka, by go wykorzystać dla własnych celów kulinarnych, ale zwierzę ani drgnęło. Mniejsze łupy, jak jelonki bengalskie czy młode świnie, tygrys może rzeczywiście przenosić w pysku bez wleczenia ich po ziemi, ale nawet z takim mniejszym ciężarem w pysku tygrys nie jest w stanie skakać!

O sile tygrysa świadczy również to, iż od czasu do czasu zdarza mu się upolować najpotężniejsze kopytne indyjskiej dżungli: dorosłego byka gaura lub bawołu arni. Zarejestrowano nawet przypadki uśmiercenia słonia, gdy atak tygrysa był rzeczywiście nagły. Drapieżnik skakał słoniowi na grzbiet, dotkliwie kąsał mu kark, głowę i grzbiet, a potem krwawiące i oślepione zwierzę uśmiercał przegryzaniem gardła. Były to jednak sytuacje zupełnie wyjątkowe, mimo to trzeba przyznać, iż wszys­tkie słonie — nie wyłączając samców - gdy wyczują w pobliżu tygrysa, okazują zdenerwowanie, a nawet strach. Wiedząc o tym, nie mogłem nie docenić przyzwoitości tych wielkich kotów, które pozwalały obserwować się z naprawdę małych odległości.

Raz chciałem przegonić tygrysa leżącego w cieniu pod drzewem obok upolowanej zdobyczy — zamierzałem zrobić mu kolorowe zdjęcie i chciałem, by wyszedł na słońce. Tygrysa to rozdrażniło; warczał, ale widocznie był absolutnie pewien swej przewagi, bo ani w głowie mu było wstać. W końcu nie wytrzymali nerwowo i mahaut, i słoń, i szybko oddaliliśmy się z tego miejsca. Gdyby tygrys był rzeczywiście takim potworem, jakim go malują myśliwi i autorzy powieści przygodowych, to byłoby dla niego zupełną drobnostką skoczyć te dwa i pół metra, by dostać się na grzbiet słonia i rozprawić się z tym, kto zakłócał mu spokój. Tygrysy skaczą w dal bez trudu sześć —osiem metrów, a płoty o wysokości dwu metrów nie są dla nich żadną przeszkodą.

Znajomość tygrysów pozwala mi na sprostowanie jeszcze jednej infor­macji podawanej o tym zwierzęciu w literaturze. Wierzy się mianowicie, że tygrys nie potrafi włazić na drzewa i że siedzącemu tam człowiekowi nie grozi z jego strony żadne niebezpieczeństwo. Tymczasem byłem świad­kiem następującego zdarzenia. Dr Banerjee kazał sobie kiedyś przygoto­wać w koronie drzewa, w samym środku Kazirangi. specjalne stanowisko, aby móc wygodnie robić zdjęcia czy kręcić filmy. Czuł się tam całkowicie bezpieczny przed tygrysami. Ale pewnego dnia czekała go niespodzian­ka — jego miejsce zajął tygrys, który w gorące południe odpoczywał sobie

z wielkim zadowoleniem w cieniu gałęzi, leżąc na płycie prowizorycznej podłogi pięć metrów nad ziemią.

W niniejszym rozdziale starałem się przede wszystkim pokazać znacze­nie tygrysa dla zachowania niezbędnej w przyrodzie równowagi, nigdy jednak nie zapomnę wrażeń estetycznych, jakich dostarczyło mi pierwsze spotkanie z tym zwierzęciem na wolności. Na zawsze zostanie mi przed oczyma sylwetka potężnego samca, jak w złocistych promieniach zacho­dzącego słońca wychodził bezgłośnie z gęstych zarośli na polankę wśród moczarów. Życzyłbym sobie, by i przyszłe pokolenia mogła oczarować siła i uroda tego drapieżnika, a także jego w gruncie rzeczy przyjazna otoczeniu natura. Obecna sytuacja nie rokuje jednak nadziei, by moje marzenie mogło się spełnić. Jeśli zmiany w środowisku naturalnym będą w Indiach postępować w dotychczasowym tempie, tygrys zniknie z dżungli indyjskich wcześniej, niż dorosną nasze dzieci.

Tygrys jest co prawda największym przedstawicielem rodziny kotów, ale w Indiach żyje wiele innych gatunków tych drapieżników, tak samo ważnych dla utrzymania równowagi biologicznej w przyrodzie. Z dużych kotów nie mniej popularny jest tam lampart |Panthera pardus). Zwierzę to zamieszkuje bardzo rozległe terytorium: z wyjątkiem Sahary żyje w całej Afryce, w Indiach, w Sri Lance, na Jawie, w Chinach, Mandżurii i nad Amurem. Na tak wielkim obszarze występują oczywiście różne rasy geograficzne, różniące się tak wielkością, jak i umaszczeniem. Mało które zwierzę ma w języku czeskim tyle nazw co właśnie lampart. Podobnie jest także i w innych językach. Pewnie z powodu tego bałaganu w nazewnic­twie spotkać możemy zwłaszcza w powieściach i w licznych opisach podróży tak częste i tak poważne błędy dotyczące tego zwierzęcia. Chciałbym więc wyraźnie tu podkreślić, że lampart, leopard i pantera to różne nazwy jednego i tego samego kota, żyjącego w Afryce i w Azji. Lampart nic występuje w Amerykach — żyje tam inny wielki, cętkowany kot, mianowicie jaguar.

Tygrysowi grozi zupełne wytępienie m.in. z tej przyczyny, iż jego futro tak bardzo upodobały sobie bogate elegantki. Podobny los zagraża też lampartom. Według statystyk w końcu lat sześćdziesiątych przywożono do Europy Zachodniej i USA 18000 skór lamparcich rocznie, skór jaguarów — 20 000, a skór gepardów — 4000. Liczby dotyczące małych kotów były jeszcze tragiczniejsze: światowy przemysł futrzarski wyprawiał na przykład co roku do 200 000 skór południowoamerykańskich ocelo- tów. W ciągu krótkiego czasu te piękne zwierzęta zostały całkowicie

wytrzebione na całych ogromnych obszarach. Ponieważ nie było nadziei, by przeciwko tej modzie snobów wystarczyły rozumne argumenty, całym problemem zajęła się specjalna komisja Organizacji Narodów Zjednoczo­nych. W roku 1971 poszczególne państwa członkowskie zobowiązały się, że zabronią importu skór dzikich kotów. Pierwsze uczyniły to Stany Zjednoczone, które przez długie lata przodowały, niestety, w tej dziedzi­nie.

Pod wpływem mody stan pogłowia lampartów w Indiach, podobnie jak i w innych krajach, gwałtownie się zmniejszył. Na większej części teryto­rium Indii żyje lampart indyjski (Panthera pardus fusca), ale w Asamie występuje także długowłosy lampart nepalski (Panthera pardus perrtigra), żyjący poza tym wysoko w górach. W Indiach stosunkowo często pojawiały się również czarno umaszczone lamparty, zwane czarnymi panterami, były to jednak tylko melanistyczne odmiany tego samego gatunku. Czarny lampart stał się bardzo popularny dzięki angielskiemu pisarzowi R. Kiplingowi; w jego Księdze dżungli występuje taki lampart imieniem Baghira. Czarno ubarwionym lampartom przypisuje się szcze­gólną dzikość i krwiożerczość. Zresztą wszystkie czarne zwierzęta uwa­żane są za niebezpieczne, dzikie, tajemnicze, a z kolei zwierzęta białe - za łagodne i delikatne. Nie trzeba chyba podkreślać, że podobne twierdzenia są całkowicie pozbawione podstaw.

Długość ciała lamparta indyjskiego (wraz z ogonem) wynosi 215-240 cm. Samce ważą do 68 kg, samice przeciętnie 50 kg. Choć wyraźnie mniejszy od tygrysa, lampart równoważy tę różnicę ogromną zręcznością. Nie ma ani w połowie tak wielkich wymagań co do środowiska jak tygrys. Zamieszkuje stosunkowo niewielkie wysepki dżungli w Asamie. a dżunglę mogą mu zastąpić nawet rozległe plantacje herbaty. Na łowy wychodzi wyłącznie nocą i zobaczenie go w dzień należy do rzadkości. Jednak udało mi się spotkać lamparta już w dwa dni po przyjeździe do Asamu. Wybrałem się wtedy z żoną w odwiedziny do dyrektora wielkich plantacji. Kiedy zatrzymałem wóz przed jego bungalowem, niecałe dwa metry od nas usłyszałem głuche warczenie — pod krzakiem prawoślazu siedział okazały lampart. Nasza obecność przeszkodziła mu w odpoczynku, ale go nie zdenerwowała, bo dopiero po dobrej chwili odwrócił się i znikł w dżungli.

Lampart poluje na ogół na jelenie i cielęta bawołów oraz krów, ale zdarza się, że niektóre osobniki wypracowują zadziwiającą specjalizację. W pobliżu osad położonych na skraju Kazirangi żyło kilka lampartów.

których ulubionym pożywieniem były domowe psy. Ciekawe było zachowanie psów: z nadejściem zmroku po prostu kryły się w chatach i nie dawały się skusić ani na nocne włóczęgi, ani na kłusowanie w dżungli. Pewnego razu zostaliśmy zaproszeni na uroczystą kolację, która miała się odbyć w przepięknym ogrodzie dyrektora plantacji. Był to Anglik, którego oczko w głowie stanowiła hodowla przywiezionej aż z Europy krzyżówki buldogów z terierami. Ogród był jasno oświetlony, a w miarę upływu czasu goście zachowywali się coraz głośniej. Nagle nad dwumetrowym płotem śmignęło cętkowane ciało wielkiego lamparta. Korzystając z zamieszania, porwał psa i tą samą drogą zniknął w dżungli. W stosunku do rozmiarów ciała lampart jest rzeczywiście bardzo silny. Upolowaną zdobycz chroni przed tygrysami, szakalami i niedźwiedziami, włażąc na drzewa i zawie­szając jej resztki na gałęziach. Widziałem ukrytą w ten sposób świnię o ciężarze równym wadze lamparta, a nawet zawieszone na drzewie całe zebu, ważące około 80 — 90 kg.

Dzięki swej dużej zręczności lamparty polują także na małpy i są właściwie jedynym regulatorem ich pogłowia. Na plantacjach herbaty czyhają na jelonki bengalskie, ale też i na ptaki. Wśród gęstych krzewów lamparty kryją się często przez cały dzień. Podczas zbioru herbaty dwa szeregi kobiet zaczynają pracę z dwu przeciwległych krańców pola. Zdarza się, że lampart znajdzie się w,.pułapce” i nie ma innego wyjścia, jak tylko przeskoczyć ponad głowami przelęknionych kobiet. Zmarły niedawno, znakomity znawca fauny indyjskiej E. P. Gee podał przykład, jak w takiej sytuacji doszło do napadnięcia i poranienia człowieka. Był to jednak na pewno przypadek wyjątkowy — niemal zawsze bowiem lamparty starają się schodzić ludziom z drógi. Z drugiej jednak strony wiadomo, że B po­dobnie jak u tygrysów — u lampartów również zdarza się ludożerstwo z tych samych co u tygrysów przyczyn.

W Asamie lamparty są jeszcze wciąż gatunkiem stosunkowo licznie reprezentowanym, ale obserwowanie ich życia jest o wiele trudniejsze niż obserwowanie życia tygrysów. Na plantacjach herbaty odnajdywałem wiele oznakowanych przez lamparty miejsc — podobnie jak tygrysy, lamparty znaczą swoje terytoria łowieckie własnymi odchodami. Odchody te są dla zoologa również pomocą naukową, umożliwiającą badanie jadłospisu zwierząt. Znajdowałem w nich nie tylko sierść jeleni i małp, ale także ości rybie, skrzydełka owadów, pierze ptaków. Widziałem także miejsce, gdzie lampart sycił się swoją zdobyczą. Kiedy wieczorem wracałem wozem z odwiedzin u znajomych czy z rezerwatu, kilkakrotnie

-

w świetle reflektorów zauważałem przemykającego lamparta, który jednak zawsze znikał szybko jak duch.

Oprócz tygrysa i lamparta żyje w Indiach jeszcze jeden wielki kot, a mianowicie lew indyjski (Panlhera leo goojratensiś). Zwierzę to należy do najbardziej zagrożonych gatunków w ogóle. Kiedyś lew żył pospolicie nie tylko w Afryce, ale poprzez południowo-zachodnią Azję sięgał aż do Indii. Świadczą o tym nie tylko wykopywane szkielety, ale i liczne antyczne legendy. Najbardziej znana jest historia Pyramusa i Tysbe, opowiedziana przez Owidiusza w Przemianiach. Resztki tej lwiej populacji utrzymały się w rezerwacie Gir na półwyspie Kathijawaru, w stanie Gudżarat. Rezerwat ten, podobnie jak wiele innych rezerwatów indyjskich, cierpi z powodu zbyt dużej liczebności bydła domowego, które niszczy naturalną wegetację i wypiera z tych terenów zwierzęta stanowiące właściwe

pożywienie lwów: antylopy nilgau, jelenie i gami. Liczba lwów stale się zmniejsza i dziś nie ma ich więcej jak 170 sztuk.

Inny wielki kot, gepard (Acinonyx jubatus), który żyje zarówno w Afryce, jak i w Azji, został w Indiach definitywnie wytępiony w roku 1954. Władcy indyjscy — mughalowie — oraz niektórzy bogaci maharadżowie trzymali na swoich dworach po kilkadziesiąt, a nawet kilkaset oswojonych gepardów*, wytresowanych do polowań na antylopy. Myśliwi podjeżdżali do pasącego się stada na wózkach ciągnionych przez zebu. Gdy znajdowali się w odległości 150-200 m od antylop, zdejmowali gepardom skórzane kaptury zakrywające oczy i szczuli nimi stado. Gepardy są najszybszymi ze ssaków - na krótkich dystansach potrafią osiągać prędkość przekra­czającą 100 km na godzinę. Nic więc dziwnego, że zawsze udaje się im dopaść jakąś antylopę, choć i one wybornie biegają.

Wyliczając inne drapieżniki zagrożone w Indiach wytępieniem mogli­byśmy wymienić i mniejsze koty; należą tu na przykiad takie gatunki, jak mormi (Felis temmincki) czy chaus (Felis chaus), a także liczne cywety i mangusty. Wilki indyjskie (Canis lupus pallipes) reprezentują odmianę geograficzną o najmniejszych wśród wilków rozmiarach — są o wiele drobniejsze od naszych wilków europejskich. Od nich pochodzą najstarsze'

i najpopularniejsze zwierzęta domowe, a mianowicie psy. Drapieżne z rodziny psów nie mają budowy ciała tak doskonale przystosowanej do polowań jak koty. Niedostatek ten wyrównują kolektywną metodą łowów: w rodzinach lub w stadach. Upatrzona zdobycz jest naganiana przez część stada innym jego członkom. Zdarza się też, że stado zagania swą ofiarę na skraj urwiska. Zwierzę nie ma dokąd dalej uciekać, spada i zabija się. Koty to indywidualiści, drapieżniki psowate natomiast należą do zwierząt towarzyskich, żyjących w stadach, gdzie każdy osobnik zajmuje miejsce zgodnie ze ściśle obowiązującą hierarchią i prowadzi naprawdę wzorowe życie rodzinne. O ich historii możemy powiedzieć, że pochodzą z Ameryki Północnej, skąd przez Cieśninę Beringa przedostały się do Starego Świata.

Najliczniejszym gatunkiem drapieżnych z rodziny psów jest w Indiach szakal złocisty (Canis aitreus). Pierwszego takiego szakala zobaczyłem

zara/. po wyjściu z samolotu na lotnisku międzynarodowym w Kalku­cie — właśnie umykał z wielką konserwą porwaną z pasa startowego. Szakale żywią się resztkami po ucztach tygrysów i lwów, ale mniejsze lupy zdobywają same; mogą to być gryzonie, ale w dużej części także owady.

Oprócz dość już dziś rzadkiego wilka indyjskiego żyje w Indiach także cyjon (Cnon alpinus). Rzuca się w oczy piękne, czerwonobrązowe ubarwienie jego sierści. Co do rozmiarów cyjon zajmuje miejsce między szakalem a wilkiem. Nogi ma krótsze od wilka, ale w pogoni za ofiarą jest od niego wytrwalszy. Podczas liczenia nosorożców miałem okazję obser­wować również stado tych drapieżników, liczące ze 20 sztuk. Cyjony muszą mieć bardzo rozlegle rewiry łowieckie, bo inaczej i przy swej pracowitości i wytrwałości - szybko ogołociłyby ze zwierzyny mniejsze terytoria. Polują na jelenie i antylopy, ale potrafią napaść także i na bawołu. Atakują zawsze od tyłu | silnymi zębami wbijają się w brzuch ofiary, często dochodzi przy tym do wypadnięcia trzewi, które cyjony nierzadko połykają w biegu. Ofiarami takich pogoni padają jednak na ogół

zwierzęta stare lub chore. Toteż cyjony możemy uznać za służbę sanitarną przyrody. Należą one do tej grupy zwierząt, które często pojawiały się w legendach. Nie są znane przypadki, by cyjony odważały się napaść na człowieka, ale są to jedyne zwierzęta, które opanowane gorączką łowów potrafią zaatakować tygrysa. Co prawda, wielu przyrodników twierdzi, iż jest rzeczą niemożliwą, by ten stosunkowo mały pies, ważący zaledwie do 20 kg i mający od 40 do 50 cm wzrostu, mógł w jakikolwiek sposób zagrozić tygrysowi, ale literatura potwierdza, że cyjony mogą być bardzo niebezpieczne.

W roku 1944 Conell opisał, jak gromada cyjonów napadła na tygrysa z upolowaną zdobyczą. Tygrys zabił wprawdzie 12 psów, ale przez pozo­stałe został w końcu pożarty. Kiedy indziej znów cyjony odegnały tygrysa od jego łupu, którym same się pożywiły. W roku 1954 Anderson opisał walkę tygrysicy ze stadem cyjonów. Udało się jej zabić pięć z nich, ale nie potrafiła wryjść cało ze zmasowanego ataku i została w końcu pożarta. Wszystko to były co prawda wypadki dość wyjątkowe, ale mimo to świadczące o tym, że drapieżniki żyjące w grupach mogą — atakując wspólnie i pomagając sobie wzajemnie — pokonać dużo silniejszego przeciwnika. Wewnętrzna organizacja stada i system wzajemnego poro­zumiewania się stawia wilki na samym szczycie społeczności zwierzęcych. Cyjon nigdy nie należał do bardzo rozpowszechnionych ssaków, ale obecnie jest już jako gatunek poważnie zagrożony.

Na zakończenie tego rozdziału chciałbym wspomnieć o drapieżniku z rodziny niedźwiedzi — o wargaczu (Melursus ursinuś). Jest to duże zwierzę, ważące od 90 do 300 kg, a całkowita długość jego ciała wynosi od 140 do 180 cm. Rozmiary wargacza są wyraźnie mniejsze od rozmiarów naszego niedźwiedzia brunatnego. Jego sierść jest bardzo długa i czarna, tylko na piersi widnieje biała, sierpowatego kształtu plama. Krótkie nogi uzbrojone są w bardzo potężne, zagięte pazury. Swoją nazwę wargacz zawdzięcza długiemu pyskowi o długiej dolnej wardze, którą może wysuwać bardzo daleko, na 10 — 15 cm, tworząc jakby rurkę. Żywi się głównie termitami. Potężnymi pazurami rozdrapuje termitiery i wysysa termity zwiniętymi wargami z tunelów kopca. Wytwarza wówczas tak silny prąd powietrza, że powstały przy tym dźwięk słychać na odległość aż 200 m. W podobny sposób wybiera także miód; przed użądleniami pszczół chroni go grube futro. Wielkimi przysmakami wargacza są także słodkie owoce i soki roślin, które zlizuje długim, wąskim językiem. Czasami posila się ptasimi jajami, a nawet pisklętami, ale całość jego jadłospisu nie

odpowiada naszym wyobrażeniom o tym, jak żywią się żądne mięsa drapieżniki. A mimo to właśnie ten niedźwiedź należy do najniebezpiecz­niejszych zwierząt indyjskich dżungli.

Wargacze mają na sumieniu najwięcej śmiertelnych wypadków przy­trafiających się ludziom zbierającym leśne płody lub drewno. W odróż­nieniu od innych zwierząt wargacz ma bardzo głęboki sen. Budzi się dopiero wtedy, gdy człowiek jest już w jego bezpośredniej bliskości. Takie nagłe zaskoczenie, gdy zwierzę czuje się poważnie zagrożone, kończy się jedyną naturalną reakcją: atakiem. Wargacz powala człowieka na ziemię uderzeniem łapą w twarz, a następnie uśmierca go zaciśnięciem szczęk. Już wykopane szkielety pramieszkańców Indii miały na czaszkach typowe ślady po pazurach i szczękach wargaczy.

Nieźdwiedzie należą do najbardziej przez ludzi łubianych zwierząt. Pluszowe misie są najpopularniejszymi dziecięcymi zabawkami. Ale właśnie niedźwiedzie są wśród drapieżnych najniebezpieczniejsze. Tygrysy i wilki dysponują wyrazistą mimiką i różnymi sygnałami dźwiękowymi, dzięki którym człowiek może poznać ich nastrój i zamiary; mięśnie mimiczne u niedźwiedzi są w stadium zaniku. Ta nieruchomość niedźwiedziego pyska wprowadza ludzi w błąd; nie da się z niej wyczytać, czy zwierzę ma przyjazne czy też wrogie zamiary. W ogrodach zoologicz­nych niemal nie zdarzają się wypadki z kotami czy też z psowatymi, natomiast wypadki z niedźwiedziami, zwłaszcza przy nieostrożności zwiedzających, mogą być bardzo poważne. Niedźwiedzie są choleryka- mi — ich charakter absolutnie nie zgadza się z naszymi wyobrażeniami tworzonymi na podstawie bajek, które przedstawiają misie jako poczciwe, niezbyt mądre mruki. Ale i niedźwiedzie zajmują ważne miejsce w przyrodzie i wszelkie ich gatunki powinniśmy wszelkimi siłami ochra­niać.

Poświęciłem drapieżnym poniekąd więcej miejsca niż innym zwierzę­tom, ale też żadne inne zwierzęta nie spotykają się z taką wrogością ludzi jak właśnie one. Dlatego starałem się wyjaśnić rolę, jaką odgrywają w przyrodzie, i podkreślić znaczenie, jakie ma otoczenie ich ochroną. Polować na inne zwierzęta to odziedziczone powołanie drapieżnych. Nie wynika ono z krwiożerczości czy złych instynktów — podobne twierdze­nia są tak samo naiwne, jak naiwne byłyby na przykład oskarżenia rzucane na rzeźnika lub rodzinę zajadającą się cielęcymi sznyclami. W przypadku większości gatunków zwierząt drapieżnych naszym zadaniem jest ocalenie przynajmniej tych małych populacji, które jeszcze się zachowały. Powin­

niśmy podjąć te starania, bo są to zwierzęta naprawdę piękne, a ponadto ich życie rodzinne i wzajemne stosunki mogłyby służyć nam niejednym dobrym przykładem. Pomimo dużej sprawności w łowach poszczególne gatunki drapieżnych prawie że nigdy się wzajemnie nie zabijają i z sobą nie walczą.

W POSZUKIWANIU DŻUNGLOWEGO KARPIA

Opis przyrody Asamu nie byłby pełny, gdybym nie wspomniał o górach Mikiri, które opasują Kazirangę od strony południowej i południowo- -wschodniej. Wysokość ich dochodzi do 1400—1500 m, ale we wschód4 niej swojej części przechodzą w pogórze Naga, gdzie szereg szczytów ma Sponad 3000 m, po stronie zachodniej zaś łączą się z pogórzem Khasi, wysokim na 2000 m. W porównaniu z najwyższymi górami świata — Hi­malajami - wszystkie wspomniane wyżej pasma są właściwie pagórkami

i tak też je nazywa tamtejsza ludność. Mikiri — bardzo rozległe pasmo wzniesień, pocięte głębokimi dolinami z płynącymi w dole bystrymi potokami — jest tylko w części porośnięte prawdziwą dżunglą i zaroślami bambusowymi, jednak dla przyrodnika stanowi teren również niezmier­nie interesujący.

Podczas wędrówek moczarami Kazirangi niemal codziennie stykałem się z mieszkańcami tych gór — plemieniem Mikirów. Już na pierwszy rzut oka różnią się oni od asamczyków drobniejszą budową ciała, a rysy ich twarzy wskazują na pochodzenie mongolskie. Mikirowie są ludem tybeto-birmańskim i od Hindusów różnią się oczywiście nie tylko wyglądem, ale i językiem. Do Asamu przybyli prawdopodobnie z północy, z terenu dzisiejszych Chin. Żyją w odosobnieniu, ich wioski rozlokowane są na samych szczytach pasm górskich. Na wyrwanych dżungli poletkach uprawiają przede wszystkim ryż i jęczmień, walcząc 7 dżunglą głównie w okresie zimy, w porze suchej. Wzniecają wówczas duze pożary, w wyniku których ulegają likwidacji zwłaszcza wysokie drzewa Na grzbietach gór powstają w ten sposób rozległe, puste przestrzenie, które tylko w małej części wykorzystywane są pod uprawę. Choć Mikirowie to przede wszystkim rolnicy, to jednak urozmaicają swój jadłospis także złowionymi rybami i upolowanymi ssakami oraz ptactwem Za rybami kobiety wyprawiają się codziennie aż do Kazirangi Łowią w rzeczkach i

jeziorkach małe brzanki, a po południu wędrują znów wiele kilometrów z powrotem do swych wiosek. W dolinach Mikirowie uprawiają handel wymienny: w zamian za ręcznie tkane materiały z bawełny oraz wyroby koszykarskie otrzymują sól, noże i inne niezbędne artykuły.

Ze ścieżek wydeptanych przez Mikirów korzystałem i ja podczas swych wędrówek w góry graniczące z Kazirangą. Ich podnóża pokrywały rozległe plantacje herbaty. Niskie krzewy herbaciane chroni przed żarem tropi­kalnego słońca cień wysokich drzew sadzonych w rzadkich rzędach. Gdy w świeże, chłodne poranki wyruszałem w drogę, czas wędrówki umilały mi głosy różnych ptaków.

Charakterystyczne było monotonne nawoływanie pięknie upierzonych, zielononiebieskich brodaczy (Megalaima asiatica), przypominające raczej dźwięk wydawany przez pracującą maszynę niż ptasi śpiew. Brodacz jest rozmiarów kosa, a wokół mocnego dzioba wyrastają mu duże pióra dotykowe, podobne do wąsów. Ptak ten jest spokrewniony 1 dzięciołami, jednak w odróżnieniu od nich żywi się głównie jagodami i owocami, choć i owady wchodzą w skład jego jadłospisu. Na wysokich drzewach przebywają dwa gatunki naprawdę pięknych dzięciołów: Picus

Jlannucna - ze złotawą plamką, na ciemieniu — oraz dzięcioł zło- togrzbiety. Prawdziwym klejnotem lasów indyjskich jest podobny do dzierzb Pericrocotus flammeus. Samce mają upierzenie intensywnie czerwonej barwy, z czarną głową i czarnymi skrzydłami, u samic zaś zamiast czerwieni występuje kolor jasnożółty. Rozmiary i długie ogony upodabniają je do pliszek. Ptaki te nie są spokrewnione ani z kukułkami, ani z dzierzbami, lecz należą do rodziny gąsieniczników (Campephagidae) z podrzędu śpiewających. Całe stadka tych ptaków latają z jednego wierzchołka drzewa na drugi i łapią owady. Godne uwagi są ich zaloty: samiec unosi na przemian to jedno, to drugie skrzydło.

Niezmiernie cennymi okazami są nektamiki Nectarinia asiatica. Rozmiarami ciała, metalicznie połyskującym upierzeniem i długim, cienkim, zagiętym dziobem przypominają amerykańskie kolibry. Podob­nie jak one wysysają trąbkowatym, rozdwojonym na końcu języczkiem nektar z kwiatów, jednocześnie je zapylając. Trzepocząc skrzydełkami potrafią zatrzymać się w powietrzu przed kwiatem czy pajęczyną, nie­które bowiem gatunki — na przykład Arachnothera magra — mogą się żywić oprócz nektaru także pająkami. Nektarniki należą do śpiewających; w locie nie są tak zręczne jak kolibry, które z kolei nie są śpiewającymi jako spokrewnione z jerzykami. Przykład nektarników pokazuje, że gdy na danym terenie brakuje jakichś przedstawicieli fauny, w zastępstwie pojawia się inna grupa, która zdobywając w taki sam sposób pożywienie, w wyniku przystosowania się uzyskuje podobny kształt ciała.

Kwitnące drzewa i krzewy działają na ptasich mieszkańców dżungli jak magnes. Przyciągają je nektarem kwiatów, który zwabia również owady,

tak że pożywić się tam mogą również ptaki owadożerne. Trudno opisać te ponad 30Q gatunków ptaków, które miałem możność obserwować w górskich dżunglach Asamu, ale chciałbym tu choć krótko wspomnieć o dwu bardzo typowych grupach, a mianowicie o drozdach i kurtodroz- dach.

Drozdy stanowią odrębną rodzinę ptaków śpiewających i należą do najpopularniejszych ptasich mieszkańców Indii. Na ogół mają na głowie czubek, a rozmiarami przypominają nasze trznadle. Żywią się nektarem kwiatów oraz owadami i ich larwami.

Rodzina kurtodrozdów jest dobrym przykładem grupy, w której od jednego wspólnego przodka wywodzi się szereg rodzajów przystosowa­nych do najrozmaitszych sposobów zdobywania pożywienia. Różnią się więc one między sobą tak kształtem dzioba, jak i wielkością oraz kształtem ciała. Znakomity ornitolog niemiecki E. Hartert wyraził się kiedyś żartobliwie o tej grupie, że gdy ornitolodzy nie potrafią sobie z jakimś ptasim gatunkiem poradzić, po prostu włączają go do kurtodrozdów. Niezależnie od wszelkich różnic dotyczących rozmiarów, kształtów i barw upierzenia kurtodrozdy mają jedną cechę wspólną — są to mianowicie ptaki niezmiernie żywe, które przez cały dzień wiercą się w gąszczu zarośli. Największe z nich kształtem ciała i dzioba przypominają kruko- wate. Należy do nich na przykład piękny sójkowiec białoczuby (Garrulax leucolophuś). Inne podobne są do naszych drozdów (rodzaj Turdoixornis) i odżywiają się też podobnie jak one. Dalszy gatunek (z rodzaju Paradorus), odznaczający się mocnym dziobem, przypomina grubodzioby. Wreszcie

do kurtodrozdów zaliczamy także pięknie śpiewające ptaki owadożerne z rodzaju Leiothrix, zwane popularnie słowikami chińskimi. Charaktery­styczne dla kurtodrozdów jest także to, że ich młodym, jeszcze w okresie karmienia przez rodziców, wyrastają na głowie i szyi piórka w kolorach

takich, jak u dorosłych osobników. Można więc rozróżnić płeć i u niedojrzałych płciowo piskląt. Ponieważ kurtodrozdy bardzo wcześnie wstępują w związki małżeńskie, wspomniane przystosowanie ułatwia dobieranie się w pary osobników różnej płci.

Słowik chiński z powodu swego ładnego upierzenia i pięknego śpiewu bywa trzymany w klatkach. Ale wśród miłośników ptaków sławę zdobył inny gatunek: Copsychus malabaricus. Należy on do prawdziwych mistrzów śpiewu. Miałem okazję obserwować poszczególne samce pod­czas koncertów- Zauważyłem, że oprócz podstawowej tonacji, która jest im niewątpliwie wrodzona, różne osobniki mają swoje ulubione, własne motywy. Po tych motywach samice poznają swoich partnerów, ponieważ zapamiętują ich śpiew z czasu zalotów. Wiemy o tym, że i inne śpiewające, oprócz wrodzonego zasadniczego schematu śpiewu, uczą się sztuki śpiewaczej od swoich ojców jeszcze podczas przebywania w gnieździe. W ten sposób tworzą się jak gdyby rodzinne szkoły śpiew;u. Bardziej szczegółowe badania pozwalają wychwycić różnice w śpiewie samców pochodzących z różnych okolic. Swoje fletowe piosneczki Copsychus

malabaricus śpiewają w takcie na trzy czwarte, | kombinacje poszczegól­nych motywów przeczą — moim zdaniem - znanej opinii wybitnego kompozytora Igora Strawińskiego, który określił ptasi śpiew jako przy­padkowo zgrupowane tony, nie mające z muzyką nic wspólnego. Słucha­łem głosów kilku skrzydlatych mistrzów, żyjących w pobliżu osad ludzkich - były to wariacje na temat hinduskich pieśni ludowych.

Podczas wędrówek górami Mikiri musiałem także zmienić pogląd i na inną sprawę; stwierdziłem mianowicie, iż śpiew nie służy li tylko oznaczeniu zamieszkiwanego rejonu. U mniszki Lonchura punctulata pełni on też funkcje towarzyskie. Samce tego gatunku śpiewają i po wyprowadzeniu piskląt z gniazda. Najciekawsze jednak było to, iż wokół śpiewającego samca gromadziło się nawet kilkanaście innych ptaków, które słuchały go z wyciągniętymi szyjami. Niektóre z nich niemal przytykały swoje otwory uszne do dzioba śpiewającego towarzysza. Dosłownie tłoczyły się, by być jak najbliżej śpiewaka, a gdy któryś ze słuchaczy odleciał, jego miejsce natychmiast zajmował inny. Były też i takie samczyki, dla ludzkich uszu śpiewające zupełnie tak samo, które widocznie nie należały do ulubionych solistów, bo żadne inne ptaki wokół nich się nie gromadziły.

Do godnych uwagi śpiewaków Indii należy też szlamik indyjski (Zosterops palpebrosa). Jest to mały, zielonkawy ptaszek, podobny do naszych raniuszków, z piękną, białą obwódką wokół oczu. Szlamiki należą do ptaków najliczniej obsiadających kwitnące krzewy. Zawsze z niezmiennym podziwem przypatrywałem się ich zalotom. Gdy samiec przybliżał się do jakiejś samicy, ona reagowała na to zazwyczaj groźbą, otwierając napastliwie dziób. Ale w tej samej sekundzie samiec wrzucał jej do dzióbka pokarm z własnego wola. W przypadku, gdy wybranka nadal groziła swemu zalotnikowi dziobem, samczyk starał się ją ułagodzić, wsuwając swój długi języczek do jej dzióbka. Kiedy wreszcie samiczka zwróciła mu pocałunek, małżeństwo zostało zawarte. Nie mogące się zdecydować samice mają wygodę, iż oblatuje je i karmi kilka samców.

Według współczesnego przeglądu ptasiej fauny Indii, zestawionego przez wybitnego ornitologa prof. Alego, żyje tam 2061 form ptaków (tzn. gatunków i ras geograficznych). Wśród tej ogromnej liczby jest rzeczą wręcz niemożliwą uznanie jakiegoś gatunku za najbardziej typowy, najciekawszy czy najdziwniejszy. Ptaki są moją ulubioną grupą i jest mi szczególnie ciężko pogodzić się z krótkim tylko omówieniem kilku jej przedstawicieli. Chciałbym choć trochę odwdzięczyć się bogatej ptasiej

faunie Indii, wspominając na koniec najbardziej może osobliwe indyjskie ptaki — dzioborożce. Są one spokrewnione z naszymi dudkami, a w ich wyglądzie zwraca uwagę przede wszystkim potężny dziób, uzupełniony przyłbicą w postaci kostnej narośli pokrytej substancją rogową. Narośl ta znajduje się na górnej połowie dzioba.

Najdziwniejszą taką narośl ma homraj (Buceros bicornis)-. podłużny rowek rozdziela ją na dwa „rogi”. Dlaczego doszło do wykształcenia się takich narośli, dotąd nie wiemy. Wiemy natomiast, iż dzioborożce wykorzystują swój potężny dziób do utrzymywania równowagi, gdy spacerują po cienkich gałęziach, dziobiąc owoce. Oprócz homraja żyje w dżunglach Asamu bardzo licznie i inny wielki dzioborożec, czarno-biały dzioborożec ostrodzioby |Anthracoceres malabaricus). Obecność tego

ptaka poznawałem zawsze najpierw dzięki specyficznemu dźwiękowi, jaki wydają podczas lotu jego lotki. Dźwięk ten przypomina odgłos zbliżającego się pociągu. Naprawdę zdarzyło się, iż gdy po raz pierwszy usłyszałem lecącego dzioborożca ostrodziobego, omal się nie przestraszy­łem, że pośrodku dżungli ktoś wybudował linię kolejową.

Bardzo dziwny jest sposób gnieżdżenia się dzioborożców. Samiec z samicą wyszukują dziuplę w drzewie, w której samica na czas znoszenia jaj zamurowuje się dobrowolnie, często przy pomocy małżonka. Używa do tego materiału składającego się z mieszaniny gliny, odchodów i śliny. Niewątpliwie jest to sposób zabezpieczenia się przed wrogami: małpami, małpiatkami i gadami. Samiec karmi małżonkę, przynóśząc jej w dziobie owoce. Ze zdumieniem zawsze* obserwowałem, z jaką dokładnością samica i podrośnięte już pisklęta wystrzeliwują przez otwór w dziupli pestki i własne odchody. Tubylcy potrafią nawet odgadnąć po kiełkują­cych pod drzewami nasionkach, w jakim stadium rozwoju znajdują się pisklęta i czy nadeszła już pora opuszczenia gniazda. Poza tym o czystość gniazda'dbają również owady, które żywią się tak odchodami, jak i resztkami ptasiego pożywienia. Samice większych gatunków dzioboroż­ców są zamurowywane wraz z młodymi na trzy i pół miesiąca, a u gatunków mniejszych — na 30 — 60 dni. Podczas przebywania w dziupli samicy wypadają lotki i pióra w ogonie; wyrastają one na nowo jedno­cześnie z pierzeniem się piskląt. Dopiero wówczas cała rodzina opuszcza gniazdo.

Nic dziwnego, że długa wędrówka przez góry ubiegała mi bardzo szybko ną obserwowaniu wszystkich tych interesujących rzeczy. Nawet forsowa­nie stromych zboczy nie wydawało mi się zbyt uciążliwe. Prawę mówiąc, zoolog — gdy chce zobaczyć coś ciekawego — nie może szybkim krokiem pokonywać dużych odległości. Swój marsz często przerywałem, gdy tylko zobaczyłem coś godnego uwagi. Wreszcie dotarłem do wiosek Miki- rów.

Mikirowie spychani są przez asamczyków do wciąż odleglejszych partii gór. W miejscach, gdzie przed czterema laty odwiedzałem wraz z żoną Mikirów, dziś znajdują się ogromne plantacje herbaty. Już tylko do wspomnień należą te momenty, gdy łakociami wywabialiśmy mikirijskie dzieci z bambusowych chat. Dopiero po nich wychodzili ojcowie, matki, dziadkowie' i wreszcie babki. Pamiętam również to, że jako urodzony optymista uważałem eskortujących mnie dwu dziko wyglądających mężczyzn z potężnymi nożami za straż honorową, podczas gdy moja żona

niezbyt pewnym głosem przypominała o wspólnym ponoć pochodzeniu Mikirów i Nagów, łowców czaszek.

Dzisiaj wioski Mikirów są o wiele bardziej niedostępne niż niegdyś. Żeby do jednej z nich dotrzeć, trzeba mi było przejść w bród kilka rzeczek, inne przebyć na szczudłach z kijów bambusowych, balansując przy obciążeniu teleobiektywami i aparatem fotograficznym. Wreszcie w miejscu, gdzie rzedła puszcza, pojawiła się odkryta przestrzeń poletek. Na skraju wioski znajdowała się strażnica; z obawy przed dzikimi zwierzętami strażnice takie umieszcza się na wysokich palach. Rozłożoną na małym pagórku wioskę otaczał bambusowy płot. Na pólkach pracowały kobiety, które wiązały ryż w małe snopki. Mężczyźni w większości siedzieli w cieniu strzech, żując betel.

Od czasów mojej poprzedniej wizyty nic się tu nie zmieniło. 1 teraz, jak dawniej, stare kobiety chodziły do połowy nagie, natomiast młode, ładne dziewczyny zakrywały piersi kawałkiem materiału. Mężczyźni odziewali się bardzo skąpo: mieli przepaskę wokół bioder zakończoną z tyłu rodzajem ogona. Kiedy przechodziłem przez bramę, wioska wyglądała jak wymarła. Tylko psy poszczekiwały na mnie, a gromada małych, czarnych prosiąt z kwikiem chowała się po chatach. Naczelnik odważył się wyjść dopiero po chwili, a za nim wybiegła gromada dzieci. Podarowałem mu koszulę, a dzieciom cukierki, herbatniki i kolorowe obrazki. Pod koniec mego pobytu w wiosce jej mieszkańcy uważali mnie niemal za jednego z nich. Pomagali mi też w badaniach zoologicznych. Szybko pojęli, iż wielki teleobiektyw nie jest żadną bronią służącą do polowań na zwierzynę, i sami zaczęli mi znosić najróżniejsze ptaki i ssaki. W ten sposób zapozna­łem się z jednym z najdziwniejszych zwierząt naszej Ziemi: łuskowcem Manis aurita.

W Indiach żyje jeszcze jeden gatunek łuskowców - Manis crassicau- data. Charakterystyczną cechą tej grupy ssaków jest szczególne pokrycie ciała, jakim są wielkie, rogowe łuski. Pokrywają one z wyjątkiem brzucha, gardła, nosa i wewnętrznej strony kończyn całe ciało Dzięki tym dachówkowatym, rogowym tworom łuskowce nazywa się w Azji popu­larnie karpiami dżunglowymi. W książkach zwierzęta te przyrównuje się często do chodzącej szyszki. Łuskowce nie mają wśród żyjących dziś zwierząt żadnych bliskich krewniaków, nawet wśród południowoamery­kańskich szczerbaków: mrówkojadów, leniwców i pancerników, z któ­rymi były kiedyś zaliczane do wspólnego rzędu.

Błędem jest podawane w większości podręczników twierdzenie, jakoby

łuski powstawały u łuskowców ze zlepionych włosów. Są to rogowe twory naskórka. Liczba łusek jest stała od momentu narodzin osobnika, a ścieranie się ich jest rekompensowane ponownym ich odrastaniem. W miejscach, gdzie łuski nie rosną, ciało zwierzęcia pokrywają rzadkie włosy.

Stosunkowo bardzo mała głowa łuskowców ma wydłużony pysk, kończący się wąskim otworem gębowym. Zwierzęta te żywią się wyłącznie mrówkami i termitami. Rozdrapują mrowisko czy termitierę mocnymi pazurami przednich łap, często podpierając się przy tym długim, mocnym ogonem. Owady przylepiają się do języka pokrytego warstwą kleistego śluzu, długości 30—40 cm. Aby język mógł się zmieścić w pysku, musi być wciągany za pomocą mięśni do pochwy językowej, która sięga aż do jamy piersiowej. Mięśnie te są przyczepione do wyraźnie wydłużonego wyros­tka mostka, który ma kształt małego miecza i ciągnie się aż do miednicy. Zwilżanie języka lepkim śluzem zapewniają gruczoły ślinowe rozmiarów kurzego jaja. Łuskowce nie mają zębów; zamiast nich występuje w żołądku rogowa wyściółka. Przy odźwiemiku znajduje się komora zaopatrzona w silne mięśnie i rogowe ząbki, gdzie połknięte mrówki i termity zostają

doskonale roztarte, tak że mogą być potem łatwo strawione. Dzienne zapotrzebowanie łuskowców* na pożywienie dochodzi do niebagatelnej ilości 250 g owadów.

Łuskowce wyszukują swe pożywienie głównie za pomocą węchu. Ich małe oczka mają bardzo grube powieki, chroniące przed ugryzieniami owadów. Małżowiny uszne są w zaniku, podobnie jak otwór przewodu słuchowego. Łuskowce prowadzą nocny tryb życia; dnie spędzają w wygrzebanych przez siebie norkach. Ich jedyną obroną jest zwijanie się w kłębek oraz dość nieprzyjemny zapach pochodzący z dwu gruczołów, znajdujących się w okolicy odbytu. Zapach ten ułatwia jednak psom odnajdywanie łuskowców w ich jamach. Dzięki temu jeden okaz dostał się do rąk Mikirów, a potem moich. Mogłem go zmierzyć. Mial ciało długości 54 cm, a długość ogona wynosiła 37 cm Zmierzyłem nawet zwierzęciu temperaturę, która jest u łuskowców niższa niż u większości ssaków i u złapanego okazu wynosiła zaledwie 33°C. Stwierdziłem również, że była to samica. Samice mają tylko dwa sutki i rodzą jedno lub dwa młode.

Niestety, po tych oględzinach musiałem zaraz łuskowca oddać, gdyż także Mikirom złapanie jego zdarza się niesłychanie rzadko. Wolności nie mogłem biedakowi darować, bo ze zwierzęciem tym związanych jest zbyt dużo zabobonów i wierzeń. Jego mięso uważane jest nie tylko za przysmak, ale i za aphrodisiacum, a pazury i łuski traktowane są jako znakomite talizmany. Moi Mikirowie zyskali więc w łuskowcu doskonały towar. Nie przyszło im nawet do głowy, że złapany przez nich właśnie łuskowiec Manis aurita jest pierwszym egzemplarzem tego gatunku znalezionym w Indiach, gdzie według dotychczasowych danych miał żyć wyłącznie nieco od niego większy Manis crassicaudata. Obszary wystę­powania obu tych gatunków miała rozdzielać Brahmaputra. Wiem jednak z własnego doświadczenia, że łuskowce potrafią doskonale pływać.

Mija już ponad 20 lat, jak w praskim zoo szczyciliśmy się posiadaniem Manis aurita, który ustanowił światowy rekord w długości przebywania w niewoli; hodowla tego zwierzęcia nie należy bynajmniej do łatwych. Pewnej nocy nasz łuskowiec przelazł pod ogrodzeniem, przepłynął Wełtawę, lecz nim zdążył odwiedzić ogród otaczający willę pewnego ministerialnego dostojnika w dzielnicy Dejwice, został przez czujnych strażników zatrzymany i zabity w przeświadczeniu, iż. to niebezpieczny kfokodyl. Dopiero na jego trupie mogliśmy udowodnić, że zwierzę to z całą pewnością nie było zdolne do wykonania zamachu.

W mikirijskich górach towarzyszył mi śpiew, który rozbrzmiewał tam każdego dnia po wschodzie słońca. Nie mówię tu o śpiewie ptaków, lecz o głosie należącym do gibbonów huloków (Hylobaies hoolock). Gibbony reprezentują rodzinę małp człekokształtnych z rzędu naczelnych, są więc krewniakami człowieka. Już wielki przyrodnik szwedzki Karol Linneusz, który w swym dziele Systęma naiurae jako pierwszy uporządkował, w. sposób naukowy rośliny i zwierzęta, zaliczył małpy oraz człowieka do grupy naczelnych Przy nazwie każdej małpy dawał jej charakterystykę, natomiast w przypadku człowieka zadowolił się tylko hasłem: Nosce te ipsum (poznaj samego siebie). Jak dotąd nie całkiem się to ludziom udało, ale o gibbonach wiemy już znacznie więcej niż wielki Szwed. Przyrodnicy, ubiegłego wieku i na przykład znakomity uczony niemiecki Ernst Haec- kel - sądzili, iż gibbony są spokrewnione z człowiekiem bezpośrednio, ale dziś wiemy już z całą pewnością, że nie mają one z nim bliższych powiązań. I mnie to trochę smuci, że naszym najbliższym krewniakiem jest nie smukły, elegancki gibbon, ale choleryczny z usposobienia szympans. Gibbony stanowią jednak wspólnie z człowiekiem, oranguta­nem, szympansem i gorylem specjalną grupę, wyodrębnioną z innych małp na podstawie budowy ciała, choć ostatnio wielu autorów zaczęło zaliczać je do małp wąskonosych, negując ich bliższe powiązania z małpami człekokształtnymi.

Gibbony są typowymi małpami nadrzewnymi. Mają wyraźnie wydłu­żone przednie kończyny. Kciuki, podobnie jak u pozostałych naczelnych,

y

przeciwstawiają się pozostałym palcom, są jednak bardzo krótkie, niemal skarłowaciałe. Mała i okrągła głowa, zwłaszcza u młodych osobników, bardzo przypomina głowę ludzką. Tułów jest smukły, z dość szeroką, krótką klatką piersiową. Kręgosłup - w odróżnieniu od pozostałych człekokształtnych i człowieka - nie ma kształtu litery S. Natomiast podobnie jak małpy wąskonose gibbony mają nagnioty pośladkowe, które kryje gęsta, długa, niemal jedwabista sierść. Ogpn nie występuje.

Obserwacja gibbonów w dżungli jest niezmiernie trudna, ponieważ żyją wysoko w koronach drzew, 20 —30 m nad ziemią. Mimo iż zdradza je ich własny, przenikliwy i n<i kilka kilometrów słyszalny głos, to jednak zlokalizowanie gibbona w gęstwinie splecionych gałęzi i lian nie jest łatwe. Typowa dla wszystkich naczelnych przeciwstawność kciuka pozostałym palcom umożliwia łatwiejsze chwytanie gałęzi, oczy skierowane do przodu (inaczej niż u większości zwierząt) pozwalają na widzenie prze­strzenne i lepszą ocenę odległości. W połączeniu z rozwojem mózgu przystosowanie się do przebywania wśród gałęzi okazało się w miarę dalszej ewolucji czynnikiem decydującym: z umożliwiającej wspinaczkę ręki wykształcił się wszechstronnie użyteczny organ. Widzenie prze­strzenne pozwala na lepsze i dokładniejsze poznanie otaczającego świa­ta. -

Właśnie gibbony najdoskonalej ze wszystkich małp przystosowały się do życia w koronach drzew. W porównaniu z nimi inne naczelne wydają się ociężałe i niezbyt zgrabne. Długie kończyny przednie gibbonów stały się narządami ułatwiającymi tym zwierzętom przerzucanie się z gałęzi na gałąź. Gibbony — bez jakiegokolwiek dającego się zauważyć odbi­cia — potrafią za pomocą wahadłowego ruchu ciałem przelecieć nawet 12 m. Wystarczy, by podczas lotu gibbon dotknął lekko jedną ręką gałązki, a już kierunek lotu ulega zmianie.

Obserwowałem bawiące się gibbony przez wiele godzin i zawsze nieodmiennie wpadałem w zachwyt widząc, jak zwierzęta te potrafiły w locie zerwać owoc czy kwiat, zjadany przez nie po wylądowaniu. Lot jest wykonywany, z tak dużą prędkością, że dość często zdarza się, iż gibbon chwyta w locie wzbijającego się w powietrze drozda, a następnie ze smakiem go zjada. Jednak w jego jadłospisie przeważa pożywienie roślinne. Warto tu jeszcze dodać, że akrobatyczne skoki wykonują też samice z młodymi przy piersi. Gibbony cechuje jeszcze jedna właści­wość — po lianach i poziomo rosnących gałęziach biegają z dużą pewnoś­cią, rozkładając długie ręce i utrzymując równowagę jak akrobaci na linie.

Jeśli odległość pomiędzy drzewami jest zbyt duża, przerzucają się na sąsiednie drzewo za pomocą rozkołysanej liany. Na ziemię schodzą niechętnie. Jeśli mają pragnienie, zwieszają się głową w dół, przytrzymu­jąc się gałęzi nogami i jedną ręką, drugą zaś zanurzają w wodzie i wysysają wodę i sierści. Właściwie tylko wtedy, gdy gdzieś na dole dojrzewają właśnie słodkie owoce, gibbony decydują się na zejście na ziemię, po której poruszają się w pozycji wyprostowanej, z rozłożonymi rękoma. Ten sposób poruszania się, dość rzadki u innych małp, byl zapewne jedną z przyczyn, dla których niektórzy przyrodnicy byli przeświadczeni, iż gibbony i człowieka łączy bliskie pokrewieństwo.TCiedy jednak gibbonom zagraża na ziemi niebezpieczeństwo, zaczynają biec na czworakach, wykonując długie skoki i podpierając się rękoma.

Gibbony należą do nielicznych wśród naczelnych gatunków, które nie tworzą większych grup społecznych, lecz żyją w rodzinach. Rodzina składa się z czterech do sześciu osobników; tworzą ją samiec, samica i niedorosłe dzieci. W literaturze przyrodniczej podaje się, iż gibbony żyją w gromadach, są to jednak twierdzenia mylne, jak świadczą o tym rezultaty obserwacji poczynionych w Tajlandii i Indonezji. Zresztą także w ogrodach zoologicznych można hodować gibbony tylko, parami. W Asamie zrozumiałem, jak doszło do tych sądów o życiu gibbonów w stadach.

Rodziny gibbonów zamieszkują małe terytoria: od połowy do trzech czwartych kilometra kwadratowego. Musimy jednak uzmysłowić sobie, że powierzchnia nie określa wielkości gibboniego terytorium, ze względu bowiem na poruszanie się tych zwierząt wśród drzew jest ono właściwie trójwymiarowe. Pomiędzy rejonami należącymi do poszczególnych rodzin, znaczonymi przez samca i samicę głosem brzmiącym jakby: hahu-hahu-huha-huha-huhuhu-hahaha, znajduje się ziemia ni­czyja-teren nie należący do nikogo i służący sąsiadującym rodzinom do zbierania pożywienia. Gdy spotykają się dwie różne rodziny, dochodzi do wzajemnego uprzykszania sobie życia i kłótni; z koron drzew dobiegają wówczas okropne wrzaski. Taki głośny koncert może trwać ponad godzinę. Stąd zapewne wywodzą się twierdzenia, że gibbony żyją w stadach liczących do 12 osobników.

Mimo iż potyczki pomiędzy poszczególnymi rodzinami nie są groźne, a mocniejsze ugryzienia łagodzi gęste futro, to jednak hodując gibbony trzeba bardzo uważać na ich długie kły. Odzież nie chroni przed nimi tak dobrze jak sierść, a małpy te mogą spowodować naprawdę poważne

zranienia. W naszym zoo są to jedyne małpy, przed którymi musimy chronić nieostrożnych widzów podwójną siatką. Ponieważ te w zasadzie pokojowo nastawione zwierzęta były nieustannie przez zwiedzających drażnione, starały się dosięgnąć dręczycieli i ukarać ich pogryzieniem. Ich pozornie tylko słabe ręce potrafią przyciągnąć na dostateczną dla doko­nania odwetu odległość nawet dorosłego człowieka. Nie pozostało nam więc nic innego, jak tylko uniemożliwić małpom ten sposób obrony przez założenie gęstej siatki.

' W górskich dżunglach Asamu żyje jeszcze jeden gatunek małp: makak brodaty (Macaca assamensis). Małpy te zbliżają się do wielkich skupisk ludzi i należą do najlepiej poznanych przedstawicieli swojej rodziny. Są średniej wielkości, krępej budowy ciała, a wszystkie ich cztery kończyny mają tę samą długość i zdradzają, że makaki poruszają się zwinnie nie tylko po drzewach, ale i po ziemi. Należą one do rodziny małp wąskonosych, które mieszkają w Afryce i Azji. Już od dawna spełniają w medycynie rolę zwierząt doświadcżalnych.

Wielki grecki lekarz Galen, podobnie jak później lekarze średniowiecz­ni, robił sekcje makaków, by opisać budowę ciała ludzkiego. Można powiedzieć, że postęp w medycynie w znacznej mierze został osiągnięty dzięki najliczniejszym z makaków - indyjskim rezusom. Rezusy pomo­gły na przykład poznać uczonym dziedziczne właściwości tzw. czynnika Rh (od łacińskiej nazwy rhesus). Szczepionkę przeciw paraliżowi dziecię­cemu wypróbowano na nerkach makaków. Podobnie było i z innymi odkryciami. Wspomaganie nauki nie wyszło jednak makakom na dobre - laboratoria całego świata zużywały rocznie około 250 000 tych małp. Nic więc dziwnego, że rząd indyjski musiał całkowicie zabronić wywozu tych zwierząt. Ale o wiele istotniejszym powodem tej decyzji były względy natury religijno-politycznej.

W Indiach, przynajmniej w niektórych rejonach, rezus i gibbon należą do zwierząt uważanych za święte. Inteligentne małpy sprytnie to wyko­rzystują i pozwalają karmić się przeź ludzi. Potrafią też zakradać się do budynków i podbierać tam jedzenie, a także niszczyć różne rzeczy. W roku

1962 musiał się tym małpim problemem zająć na żądanie ministra obrony nawet parlament indyjski. Pomimo ścisłych straży makaki przedostawały się przez okna do kancelarii wojskowych, gdzie darły dokumenty lub je kradły. Jedynym sposobem zmuszenia zwierząt do zwrotu tajnych akt było zaoferowanie im wymiany za kawałek banana, orzeszek czy cukie­rek. Makaki brodate są bardzo podobne do rezusów - różnią się od nich właściwie tylko tym, że]kolor ich sierści na udach i siedzeniu nie ma czerwonobrązowego odcienia. Obserwacja tych małp jest niełatwa. Są to zwierzęta bardzo płochliwe i gdy tylko zauważą zbliżającego się człowie­ka, natychmiast pierzchają w dżunglę. Podczas gdy gibbony żyją w rodzinach, makaki grupują się — jak zresztą większość małp — w większe stada, którym przewodzi potężny samiec. Stado jest doskonale zorgani­zowaną społecznością, której poszczególni członkowie znają się bardzo dobrze między sobą, a zarazem znają też dobrze swoje miejsce w grupie. Ścisłe przestrzeganie tej społecznej hierarchii nie dopuszcza w zasadzie do powstawania konfliktów pomiędzy członkami stada. Jego przewod­nik — którym jest najsilniejszy i najbardziej doświadczony samiec — zaj­muje najwyższą pozycję, co jest w pełni respektowane przez inne małpy. Jednocześnie jest on ojcem większości młodych rodzących się w stadzie, choć oprócz niego w skład takiej małpiej społeczności wchodzi jeszcze kilka innych młodszych i słabszych samców, należących do różnych jak gdyby kast.

Przewodnik przebywa w otoczeniu samic i młodych, druga kasta ma za zadanie strzeżenie stada przed nieprzyjaciółmi. Pilnowanie to odbywa się i drzew lub pagórków. Trzecią, najliczniejszą kastę stanowią młode samce, które trzymają się z dala i pełnią w razie niebezpieczeństwa rolę jakby bufora. Podczas marszu dżunglą druga kasta wysyła je do przodu, zwłaszcza gdy droga prowadzi przez miejsca szczególnie niebezpieczne. Młode samce pełnią wówczas rolę przedniej straży. One też najczęściej padają ofiarą lampartów czy innych drapieżników; dzięki temu stado zyskuje możliwość ucieczki w bezpieczne miejce.

U samic pozycja społeczna jest na ogół dziedziczna — wiemy to z długoletnich obserwacji makaków japońskich. Córki wyżej w hierarchii postawionych matek automatycznie zajmują miejsce tuż za nimi, synowie zaś po dwu latach opuszczają swe rodzicielki i dostają«ię do zewnętrznego kręgu młodych samców. Im społeczna pozycja matki w niczym nie pomaga; wywalczyć sobie lepsze miejsce muszą same, nabywając z czasem coraz więcej doświadczenia i biorąc udział w kolejnych potyczkach.

Samce, o wiele fizycznie silniejsze od samic, co u żyjących w grupach naczelnych wiąże się z koniecznością obrony całej społeczności, dojrze­wają znacznie wolniej od samic. Przez dojrzewanie rozumiem tu nie tylko osiąganie dojrzałości płciowej, ale też zdobywanie pewnego zasobu doświadczeń społecznych.

Choć wystawianie młodych samców na groźne niebezpieczeństwa może się nam wydać okrutne, to jednak ta spartańska szkoła ma ogromne znaczenie dla całej społeczności makaków. Przyszły przewodnik stada musi przejść przez wszystkie stopnie hierarchii i cały ten okres jest właściwie przygotowywaniem się do pełnienia przyszłej, odpowiedzialnej funkcji. Przewodnikiem może się stać tylko to zwierzę, które nie tylko jest najsilniejsze, ale ma też najwięcej doświadczenia i które okazało się najlepsze w bronieniu stada w razie niebezpieczeństwa. Taki samiec staje się ojcem większości dzieci, kolejno bowiem parzy się ze wszystkimi samicami, przechodzącymi właśnie ruję (u makaków — podobnie jak u pawianów — ruję, tzn. okres, w którym samica może zostać zapłodnio­na — poznaje się po napęczniałych nagniotach pośladkowych). Przewod­nik nie pozwala młodszym samcom parzyć się z takimi samicami, jeśli jednak samce te kopulują z samicą po rui, przewodnik już ich nie odgania.

Co prawda, sam widziałem, jak korzystając z nieuwagi przewodnika, jeden z młodszych samców odciągnął samicę znajdującą się w okresie rui za gęste krzaki i tam z nią kopulował.

Znaczenie opisanej tu struktury społecznej u makaków nie polega wyłącznie na ochronie catej społeczności przed niebezpieczeństwami. U zwierząt odznaczających się wysoką inteligencją życie w gromadzie jest zarazem prawdziwą szkołą życia. Młode uczą się od dorosłych osobników wyszukiwania pożywienia oraz swoich ról w stadzie. Mogą się przy tym kształtować pewne tradycje. Jeśli któraś z małp wynajdzie nowe źródło jedzenia lub nowy sposób jego zdobywania, odkrycie takie — choć często przypadkowe — staje się po jakimś czasie „duchowym” majątkiem całej grupy, przekazywanym w procesie uczenia się z pokolenia na pokolenie. Z tego punktu widzenia życie w stadzie jest dla młodych osobników nie tylko bezpieczniejsze, ale i bardziej wzbogacające psychicznie niż wówczas, gdy rodzice żyją w parach.

Makaki - nie tak jak gibbony, które są dostosowane do życia głównie na drzewach — potrafią zamieszkiwać nie tylko dżunglę, ale i plantację herbaty, a nawet miejsca w pobliżu osiedli ludzkich. Zdolność ta wiąże się

właśnie z ich strukturą społeczną. Dzięki niej każdy członek stada swą codeienną działalnością przyczynia się do dobra całej grupy. Obserwując stade makaków możemy zauważyć, jak każda małpa starannie sprawdza kaidy korzonek, obraca kamienie, rozbija twarde owoce. Przy zmianie środowiska te badawcze skłonności mają ogromne znaczenie: wpływają na przyszłość całej populacji.

W górach Asamu obserwowałem także inne naczelne. Były to: lori kukangi (Nycticebus coucang) oraz tupaje, zwane też wiewiórecznikami iTupaia glis). Lori kukang, jak większość małpiatek, jest zwierzęciem nocnym. W ciągu dnia możemy go zobaczyć wśród gałęzi niższych drzew; podobny do srebrzystej kuli przytrzymuje się gałęzi mocno jak ptak. Aby zacwnąć palce nie jest mu potrzebny żaden wysiłek mięśni. Zgięcie nogi wywołuje automatycznie zacisk palców. Gdybyśmy chcieli oderwać zwierzę od gałęzi, musielibyśmy użyć dużej siły, a ponadto narazilibyśmy się na pogryzienie ostrymi jak igły ząbkami. Podobnie do innych

małpiatek lori ma na palcach płaskie paznokcie, a tylko na drugim palcu tylnych nóg występuje długi pazur, którym to zwierzątko czyści sobie gęste, delikatne futerko. Dopiero jak się zaczyna zmierzchać, łori wysta­wia głowę i otwiera wielkie, ciemnobrązowe oczy.

Przedstawiciele innego gatunku lori, zwanego wysmukłym, poruszają się powoli i z rozwagą; tylko gdy zauważą potencjalną zdobycz (oprócz owoców żywią się również owadami oraz drobnymi płazami i ptakami) podpełzają szybko i kocim skokiem dopadają ofiary. Lori mają stosun­kowo mały rewir łowiecki, który znaczą swym ostro pachnącym moczem. Przyciskają przy tym tylną część ciała do gałęzi i „perfumują” ją, wykonując ślizgowe ruchy tułowiem.

Tupaje są zwierzętami dziennymi. Kształtem ciała, wielkimi oczyma i puszystym, długim ogonem przypominają wiewiórki i swego czasu były przez zoologów za te zwierzęta uważane. W ostatnich latach kwestia ich miejsca w systematyce stała się przyczyną namiętnych sporów wśród przyrodników. Już w roku 1938 stwierdzono, że tupaje mają niektóre cechy wspólne z małpiatkami, niektórzy jednak uczeni wciąż obstają, iż zwierzęta te należą do przodków naczelnych: owadożemych. Podobnie jak naczelne mają okrągłe oczodoły, a pod językiem elastyczny, po części chrząstkowaty fałd podjęzykowy. Z małpami łączy je budowa łożyska, a z małpiatkami B narząd słuchu, od owadożernych zaś odróżnia wyższy stopień rozwoju mózgu. Z kolei w odróżnieniu od naczelnych tupaje mają na palcach pazury, a nie paznokcie, a w ich oczach — nie tak jak u małpiatek — znajdują się oba typy komórek wzrokowych, co sprawia, że tupaje reagują na kolory. I choć jest rzeczą pewną, że nie są one poszukiwanym ogniwem pomiędzy naczelnymi a owadożemymi, zasłu­gują na specjalne wyróżnienie. Dlatego też większość zoologów wyodręb­nia je w specjalną podgrupę małpiatek, stanowiącą jakby żywy model najprymitywniejszych naczelnych.

Ponieważ przez długi czas hodowałem tupaje w swej pracowni, starałem się skonfrontować swe ówczesne obserwacje z życiem tych zwierząt na wolności. Są to zwierzątka niezmiernie żywe, bardzo zwinnie łażące po drzewach. Na ziemi pracowicie zaglądają pod każdy kamień i grzebią w liściach; używają przy tym nie tylko nosa, ale i przednich kończyn. Żywią się owadami i robakami, ale nierzadko pałaszują także ptasie jaja, pisklęta i słodkie owoce. Żyją w parach, a każda para nie szczędzi trudu, by bronić swego terytorium przed innymi tupajami. Znakowanie rewiru należy głównie do samca, który przyciskając pierś do gałęzi, wyciera o nią ostro

pachnącą wydzielinę z gruczołu piersiowego. Oprócz tego podobnie jak szereg innych małpiatek - tupaje znakują swój teren moczem, który po wyschnięciu tworzy rodzaj powłoki. To nacieranie drzewa moczem odbywa się nie tylko za pomocą brzucha, ale i kończyn. Podobnie postępują również inne małpiatki. na przykład lorisowate.

Na swoim terytorium tupaje mają po kilka nor, w których śpią lub wychowują swoje młode. Samiec wyściela jamę listowiem, a samica rodzi tam dwoje lub troje młodych. Swoimi młodymi tupaje opiekują się w dość szczególny sposób: samica odwiedza je tylko raz na 48 godzin. Prawdo­podobnie chodzi tu o zmniejszenie ryzyka niebezpieczeństwa sprowadze­nia wrogów do gniazda. Młode potrafią jednak wypić naraz tak dużą ilość mleka, że ich brzuszki przybierają zupełnie kulisty kształt.

Tupaje - po długim okresie zapomnienia - stały się współcześnie modnymi zwierzętami doświadczalnymi. Przyczyna tej popularności leży nie tylko w ich godnej zainteresowania budowie ciała, ale i w fakcie, iż są to zwierzęta wręcz modelowe do badań nad stresem. Jeśli będziemy je hodować w sztucznie zagęszczonej społeczności, dojdzie - podobnie jak u szczurów — do stopniowego rozkładu całej struktury. Pod wpływem stresu samice pożerają swe młode lub zaczynają zachowywać się jak samce, samce natomiast tracą zdolność zapładniania. Podczas gdy u innych zwierząt stan permanentnego stresu można poznać wyłącznie przez sekcję (dochodzi u nich bowiem do uszkodzeń nadnercza), zestre­sowane tupaje jest bardzo łatwo odróżnić. U zdrowych sierść na ogonie jest gładka, natomiast te, które znajdują się pod działaniem stresu, mają włosy na ogonie zjeżone.

Na naczelnych kończymy przegląd fauny Asamu. Mikirowie opowia­dali mi jeszcze o różnych tajemniczych stworach, potworach właściwie, zamieszkujących ich góry. Wszystko jedno, czy nazwiemy je yeti czy inaczej, ważniejsze, że niestety nie udało mi się z nimi spotkać. O wiele bardziej dręczy mnie jednak fakt, iż musiałem tu pominąć wiele innych, niezmiernie ciekawych zwierząt. Powodów było kilka. Po pierwsze, określona objętość książki, która pozwoliła mi na opisanie tylko niektó­rych, cieszących się największym zainteresowaniem zwierząt i zwierząt najdramatyczniej zagrożonych wytępieniem. Drugą przyczyną było moje przeświadczenie, iż lepiej zapoznać czytelnika bliżej z pewnym reprezen­tatywnym Wyborem gatunków, niż zamienić książkę w spis wszystkich żyjących w Indiach zwierząt. Trzeci wreszcie powód to to, iż w czasie mego pobytu w Asamie nie zajmowałem się całą fauną, ale tymi tyl­ko gatunkami, które stanowiły przedmiot moich zaplanowanych prac badawczych. Niechętnie ograniczyłbym się do przepisywania faktów z innych książek, dlatego też starałem się opisywać te zwierzęta, których życie sam bliżej poznałem. Nie pisałem więc na przykład o płazach, bo w okresie zimowym widziałem w Asamie tylko kilka gekonów i jaszczurek,

jednego pytona i jedną kobrę. Mara jednak nadzieję, że i ten zawężony obraz fauny Indii przekonał moich czytelników ojej bogactwie i pięknie. Cieszyłbym się, gdyby ochrona tego bogactwa stała się przedmiotem międzynarodowych umów i pomocy wszystkich krajów świata. Jeśli tak się nie stanie, książka ta będzie smutnym dokumentem istnienia stworzeń, które przyszłe pokolenia będą znać już tylko z obrazków.

POSŁOWIE

Zdaję sobie sprawę z tego, że napisana przez mnie książka, której tematem jest fauna Asamu, jednego z najlepiej pod względem faunistycz­nym zachowanych rejonów Indii, nie nastraja zbyt optymistycznie. Nie je'st jednak tak, abym miał zwyczaj wyolbrzymiania problemów, nato­miast wierzę, iż właśnie ta smutna prawda o przyrodzie ustępującej i niszczonej pomoże przekonać ludzi całego świata, iż dzieje się coś nieodwracalnego. To, co napisałem o zwierzętach Indii, dotyczy bowiem właściwie wszystkich rejonów naszej Ziemi.

Są ludzie, którym największą radość sprawia polowanie, są też inni, dla których największym szczęściem jest rozmnażanie zwierząt, ich hodowla. Ci ostatni stawiają w domach klatki, budują akwaria. Znam też ludzi, którzy szczerze lubią zwierzęta, ale karmią je za często i nieodpowiednim jadłem, od którego zwierzęta giną. Działalność tych osób przynosi nierzadko rezultaty podobne do tych, jakie powodują ludzie nie cierpiący zwierząt. Przykro mi też, gdy przechadzając się po naszym ogrodzie zoologicznym, słyszę uwagi niektórych zwiedzających, dla których zwie­rzęta są atrakcyjne tylko pod postacią pieczonej gęsi, baraniego udźca czy filetu z ryby. Ten typ ludzi ceni tylko takiego gada, który ma uciętą głowę, i tylko takie miejsce, gdzie oprócz ludzi nie spotka się żadnego innego żywego stworzenia. •

Sentymentalne narzekania, zresztą podobnie jak i tylko czysto admini­stracyjne rozporządzenia» dla ochrony przyrody są mało istotne. Ochrona przyrody, a tym samym 'ochrona środowiska człowieka, polega przede wszystkim na działalności wychowawczej. Dopóki ludzie nie zrozumieją, że rośliny i zwierzęta potrzebują dla swej dalszej egzystencji tak samo jak ludzie czystej wody i czystego powietrza, nawet najlepsze przepisy okażą się całkowicie bezużyteczne. Problem ochrony przyrody jest o wiele bardziej skomplikowany, niż sobie to wyobraża społeczeństwo, a także i

niejeden z działaczy ligi ochrony przyrody. Życie jest złożoną cyrkulacją materii, uzależnioną od równowagi pomiędzy florą i fauną, a także pomiędzy poszczególnymi gatunkami roślin i zwierząt. Leży w granicach naszych możliwości poznanie praw rządzących tymi procesami; poznanie to jest zarazem koniecznością, człowiek bowiem jest jednym z ogniw w łańcuchu wiążącym te procesy.

Pisząc tę książkę, kierowałem się nie tylko miłością ku przyrodzie', ale i gniewem na tych, którzy nawet nie starają się pojąć tak oczywistego faktu, że jeśli stosunek ludzi do natury będzie nadal tak bezwzględny, to efektem tego stanu rzeczy musi być bezpośrednie zagrożenie dla całej ludzkości. Zachowanie zdrowego środowiska naturalnego to nie tylko problem architektów i inżynierów, ale bardzo skomplikowany kompleks spraw, którym zajmować się musi szereg specjalistów: biologów, lekarzy, wete­rynarzy, leśników, rolników itd. ■

Dziś już większość ludzi zaczyna się przyrodą interesować. Dlatego tez trzeba im ukazywać życie przyrody takim, jakim ono jest, bez sensacji i wymysłów, bo przecież sama przyroda jest wystarczająco ciekawa. Otaczający nas świat staje się tym piękniejszy i godniejszy uwagi, im lepiej jest przez nas rozumiany. Poznanie życia takiej, powiedzmy, pszczoły wymaga całych lat cierpliwej, niemal nadludzkiej pracy. Pracy tej towarzyszyć musi miłość, inaczej bowiem uczeni nie mogliby się jej z powodzeniem poświęcać. Tacy przyrodnicy, jak Bajkow, Benkt Berg, E. Seton, K. Lorenz, T. Tinbergen, Schaller, Lavickova czy Komarek poświęcili lub poświęcają teraz całe swoje życie pracy nad lepszym poznaniem życia zwierząt. Ludzie ci byli mi wzorem nie tylko w mojej pracy badawczej, ale i popularyzatorskiej. Być może na pierwszy rzut oka ich książki nie wydają się szczególnie sensacyjne, ale przynosząc ludziom wiedzę, wzbogacają nas w ten sposób.

Mówiąc o książkach i ich znaczeniu dla ochrony przyrody, muszę jeszcze na koniec przytoczyć piękną legendę z czasów starorzymskich. Gdy Rzym był jeszcze królestwem, panował tam król Tarkwiniusz. Pewnego dnia odwiedziła go w pałacu stara kobieta, z trudem dźwigająca dziewięć ksiąg. „Jestem Sybilla” — powiedziała i złożyła przed krojem swój ciężar. „Królu, w księgach tych znajdziesz całą wiedzę, rozum i mądrość świata, na których będziesz mógł zbudować podstawy imperium rzymskiego. Kupisz je ode mnie?” Król rzeczowo zapytał o cenę. „Daj mi za nie tysiąc złotych monet” — brzmiała odpowiedź. Król się roześmiał, cenę uznał za wygórowaną, a kobietę odesłał. Ale ta po chwili wróciła z

naręczem drewna i roznieciła na podłodze ognisko. Gdy drwa już się dobrze paliły, wrzuciła do ognia trzy tomy i spokojnie patrzyła, jak płoną. „Królu, zostało mi jeszcze sześć ksiąg, czy chcesz je kupić za tę samą cenę?” Król długo się nie namyślając znów odprawił Sybillę, mówiąc: „Za sześć książek chcesz tyle samo co za dziewięć? Odejdź!” Staruszka wrzuciła jednak w ogień trzy dalsze tomy i milcząc patrzyła Jak trawią je płomienie. Po chwili znów zwróciła się do króla: „Królu, oto trzy ostatnie księgi. Czy chcesz je kupić za tysiąc złotych monet?” Król, drapiąc się w głowę, zaczął przemyśliwać, czy jednak księgi nie są naprawdę bardzo cenne i znikną w ten sposób bezpowrotnie. W końcu księgi kupił, a była w nich zawarta cała wiedza i.mądrość, dzięki którym zbudowano potem potężne państwo rzymskie.

Legenda ta jest bardzo stara, ale odnajduję w niej dokładne odzwier­ciedlenie obecnej sytuacji przyrody na naszej planecie. Mamy wciąż jeszcze do dyspozycji te ostatnie trzy księgi. Czy mamy dopuścić, aby i one spłonęły?

Na koniec chciałbym podziękować mym hinduskim przyjaciołom, przede wszystkim drowi R. Baneijeemu i M. Tiwariemu, za wielką pomoc, jaką mi służyli podczas mego pobytu w Indiach. Wielką wdzięcz­ność jestem też winien naszemu ministerstwu kultury za umożliwienie podróżowania i naszemu konsulatowi w Kalkucie. Chciałbym też podzię­kować mojej żonie Alenie, która pomagała mi w czasie jednej z wypraw do Indii, a potem wykonała ogromną pracę związaną z redakcją i przejrze­niem rękopisu. Moje podziękowania należą się też tym wszystkim, którzy przyczynili się do wydania książki: pani Vilmie Simonovej za przepisanie rękopisu, a pracownikom wydawnictwa „Orbis” za przygotowanie tekstu do druku.

Jeśli książka ta choć trochę pomoże w budzeniu zainteresowania czytelników problemami ochrony przyrody, to wówczas mój cel zostanie osiągnięty.

Doc. dr Z. Veselovsky CSc. dyrektor Ogrodu Zoologicznego w Pradze


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Księga dżungli scen 3. mowgli wsrod zwierzat i ludzi
Księga dżungli scen, 6 czlowiek przyjaciel czy wrog zwierzat
DŻUNGLA wilgotny las tropikalny
Głosy zwierząt
10 Metody otrzymywania zwierzat transgenicznychid 10950 ppt
Ślady bytowania Zwierząt w Terenie
Zwierzęta Polski
zwierzęta spotykane w lesie
2 Etyka a badania na zwierz Ľtachid 20330 ppt
zwierzęta 3 2
zwierzaczki 25
TKANKI ZWIERZĘCE
dobrostan zwierząt, kryteria oceny
charakt zwierząt
Bóg się rodzi [bolero] orkiestra symfoniczna [partytura i głosy]
cykl Przyjaciel zwierząt 1
Zwierzęta cenniejsze od ludzi
Hotel dla zwierzat e 1ohk

więcej podobnych podstron