Tajemnice ruchu wszechświata kryją się zarówno w przestrzeniach mierzonych tysiącami lat świetlnych, jak i między dwoma źdźbłami mchu. Jakkolwiek różne są problemy makro- i mikrokosmosu, są one tego samego rzędu i tak jedne, jak i drugie pobudzają do refleksji filozoficznej. Nie każdy to rozumie i niektórzy podkpi- wają sobie z badań entomologicznych: któż nie zna dowcipów o zbieraczach motyli czy chrząszczy? Nie przeczę, że zapóźnione, prawie wykopaliskowe, okazy tych szacownych specjalistów snują się jeszcze czasem w salach muzeów przyrodniczych. Ale coraz częściej ustępują miejsca ludziom współczesnym, biologom, dla których owad stanowi jedynie pretekst — jakże zresztą wspaniały — do badania zagadek życia. Kto nie poświęcił entomologii wielu lat, nie może sobie wyobrazić oszałamiającego bogactwa instynktów i różnorodności struktur spotykanych w świecie owadów. Liczba poznanych l zarejestrowanych gatunków owadów przekracza półtora miliona, a co rok opisuje się nadal po kilkaset nowych gatunków. Systematycy twierdzą, że na Ziemi jest prawdopodobnie od 2 do 3 milionów gatunków owadów, a więc znalibyśmy tylko ich niewielką część. Nie tak dawno pewien badacz kopiąc pod kamieniem odkrył nie tylko
gatunek, ale zupełnie nieznany rząd maleńkich bez- skrzydłych owadów — pierwogonów (Protura), których poznanie ma ogromne znaczenie dla badań filogenetycznych. Liczba gatunków u owadów jest znacznie wyższa niż u wszystkich pozostałych grup zwierząt. Nieraz zadaję sobie pytanie, czy osiągnęły już one szczytowy moment rozwoju. Paleontologowie twierdzą bowiem, że każda grupa zwierząt powstaje, osiąga maksymalny rozwój, dla którego charakterystyczna jest duża liczba gatunków i szeroki zasięg geograficzny, i wreszcie chyli się ku upadkowi. Wydaje się, że takie objawy schyłkowe można dziś zauważyć u większości ważniejszych rzędów zwierząt, które w poprzednich okresach geologicznych były bardziej rozwinięte czy też bardziej zróżnicowane.
Natomiast nie widzę żadnych takich objawów u owadów. Są tak liczne, tak zróżnicowane i tak rozprzestrzenione, że człowiek z trudem broni się przed nimi, używając różnych trucizn, które zresztą przynoszą często więcej szkody niż pożytku.
Podwójne znaczenie świata owadów dla człowieka — teoretyczne i praktyczne — sprawia, że badaniom tym poświęca się coraz więcej uczonych. Rosną też z roku na rok wykazy prac entomologicznych w periodykach bibliograficznych. Ze względu na łatwą dostępność tego materiału badawczego wielu pracowników nauki nadmiernie zawęża zakres swojej pracy badawczej do tej tylko dziedziny. Na przykład, we Francji, która od czasów Latreille’a jest ojczyzną entomologii, liczba specjalistów zajmujących się owadami jest chyba zbyt duża, na pewno ze szkodą dla innych dyscyplin biologii. Trzeba tu dodać, że opisy życia owadów żywo interesują szeroką publiczność, zwłaszcza, jeżeli mają walory literackie. Tak więc wszyscy czytali nieśmiertelne Souvenirs entomolo- giąues * Fabre’a, a wielu pracowników nauki — chociażby ja sam — zawdzięcza mu swoje powołanie. Nie sposób też mówić o pszczołach lub termitach nie powołując się na Maeterlincka.
Ale nie jestem pewny, czy w tej literaturze dostatecznie wyraźnie zostały podkreślone wielkie problemy, jakie stawia współczesna wiedza entomologiczna, czy dość jasno pokazano, jak zazębiają się z innymi, znacznie szerszymi zagadnieniami biologii, od których rozwiązania zależy tak wiele. Chciałbym bardzo' przyczynić się do tego, by człowiek cywilizowany zetknąwszy się w lesie lub na łące ze światem owadów potrafił lepiej zdać sobie sprawę z fascynujących, a dotychczas niezgłębionych zagadek życia.
Oczywiście książka ta nie może pretendować do wyczerpującego ujęcia tych problemów. Będzie to raczej dość dowolny wybór pewnych doświadczeń spośród tych, które uważam za najbardziej ważkie. Mam nadzieję, że nie będzie mi poczytane za grzech, iż w znacznej mierze odwołam się do moich własnych prac i do badań moich uczniów; nie dlatego, że uważam je za bardziej interesujące od innych, ale dlatego, że znam je najlepiej.
Już wiele lat temu niemieoki uczony von Uexküll sformułował niezwykle ciekawą myśl. Jego zdaniem owady i w ogóle zwierzęta żyją w świecie odmiennym od naszego. Jego koncepcje początkowo nie znajdowały zro? zumienia, ale obecnie- są niemal jednogłośnie akceptowane. Zmysły zwierząt, twierdzi uczony, są bardzo różne od naszych, toteż otaczające przedmioty widzą one całkiem inaczej. Tak właśnie jest. u bardzo licznych „typów węchowców”, u których wzrok nie odgrywa tak dominującej roli, jak u człowieka. Ale nawet i wtedy, gdy narząd wzroku informuje i kieruje zachowaniem się zwierzęcia, dzieje się to inaczej niż u 'nas. Na przykład, pszczoła odznafcza się silnym astygmatyzmem i znacznie mniejszą niż człowiek ostrością wzroku. Nie rozróżnia czerwieni, myli ją z czernią, tak jak i błękit z zielenią, za to ultrafiolet widzi jako barwę. Z powodu pewnych właściwości fizjologicznych, o których będę jeszcze mówił, widzi
o wiele lepiej przedmioty w ruchu. Słowem, pszczoła żyje w świecie mniej lub bardziej gęstych cieni, które w miarę poruszania stają się wyraźniejsze. Mieni się on barwami, które dla nas zawsze pozostaną nieznane. Na przykład, dla pszczoły, przynajmniej w naszym klimacie, nie Istnieją kwiaty białe, które w różnym Stępniu odbijają promienie ultrafioletowe. Jak wynika z doświadczeń, pszczoły, a i wiele innych owadów rozróżniają różne rodzaje bieli, zależnie od stopnia odbijania ultrafioletu.
Z tego też powodu światło, które pada przez szklaną szybą, wydaje się pszczole barwne, gdyż żadne szkło nie przepuszcza całkowicie promieni ultrafioletowych; jeśli brak jej jakiegoś składnika „pszczelej białości” to postrzegany kolor stanowi dopełnienie „barwy” brakującej. Węch ma dość zbliżony do naszego, tzn. jest wrażliwa na podobne zapachy, jej smak także niewiele się różni, tyle że wykazuje większą wrażliwość na słodycz i doskonale rozróżnia cukier od sacharyny. Natomiast jest prawie nieczuła na dźwięki, postrzega tylko drgania. Świat pszczoły jest więc światem głuchego krótkowidza, za to mieni się barwami, których nie jesteśmy w stanie sobie uzmysłowić; jeżeli nawet moglibyśmy sobie wyobrazić nieobecność czerwieni, to nie mamy pojęcia, jak „wygląda” ultrafiolet jako barwa. Więcej, pszczoła rozróżnia światło spolaryzowane od zwykłego. A ponieważ błękit nieba odbija je w sposób wyraźnie dostrzegalny dla pszczoły, to w jej oczach niebo dzieli się na szerokie ciemniejsze i jaśniejsze odcinki.
Pod tym samym kwiatkiem, z którego zbierają pokarm owady błonkoskrzydłe siedzi przyczepiony do łodygi mały pasikonik z rodzaju Tettigonia. Nie rozróżnia on wcale kolorów, a słabo kształty, ale doskonale dostrzega ruch, a jeszcze lepiej dźwięki i drgania. Odbiera najdrobniejsze drgania ziemi przewodzone przez roślinę, do której jest uczepiony. Autrum obliczył, że drgania o amplitudzie równej połowie średnicy atomu wodoru mogłyby jeszcze wywołać reakcję pasikonika. Przyjrzyjmy się temu owadowi, gdy kieruje się w stronę, skąd dochodzi ćwierkliwy zew samca. Narządy słuchu znajdujące się na dwóch przednich odnóżach pozwalają mu bardzo ściśle zlokalizować źródło dźwięku (a u pewnych gatunków nawet źródło ultradźwięków). Tak więc świat pasikonika jest inny niż pszczoły, występuje w nim bowiem zupełnie nowy rejestr bodźców: dziedzina zjawisk akustyczno-wi- bracyjnych w całym bogactwie.
Można by stwierdzić istnienie jeszcze wielu światów u innych owadów: węchowego — ślepych mrówek, smakowo-dotykowego termitów... Chcąc zrozumieć zachowanie się owadów musimy stale pamiętać, że widzą świat
inaczej niż my, że ich narządy zmysłów odbierają tylko pewne cechy zjawisk, które dla nas są bez znaczenia. Dzięki ogromnej pomysłowości badaczy wiemy, często nawet bardzo dokładnie, co wychwytują z naszego świata zmysły owadów. Przekonamy się o tym zajmując się badaniem zmysłu wzroku, który budzi szczególne zainteresowanie.
Nie mam zamiaru napisać tu traktatu o anatomii, ani opisywać niezliczonych typów oczu owadów. Powszechnie wiadomo, że wśród nich wiele jest ślepych, np. owady jaskiniowe, że inne, np. gąsienice, mają oczy larwalne (stemmata) składające się z niewielkiej liczby fasetek, jeszcze inne posiadają oczy złożone czyli fasetkowe (oculi), które mogą osiągać wielkie rozmiary zajmując prawie całą powierzchnię głowy, np. u ważek. Oczy złożone i oczy larwalne składają się z różnej liczby, takich samych elementów, przy czym w oku złożonym ich liczba jest bardzo znaczna. Tym elementem jest oczko proste, czyli fasetka (ommatidium), maleńka światłoczuła rurka w otoczce z pigmentu. Na jej końcu zwróconym do wewnątrz, za przezroczystą warstwą rogówki znajduje się ciałko szkliste, a dalej komórki wzrokowe skupione wokół przezroczystej pałeczki, rabdomu. Od tych komórek rozchodzą się włókna nerwowe, które skomplikowanymi drogami biegną do mózgu. Bardziej szczegółowy opis anatomiczny nie wydaje mi się tu potrzebny, jak dotąd bowiem niedoskonałość naszej wiedzy nie pozwala na sprecyzowanie zależności między poszczególnymi właściwościami fizjologicznymi a cechami struktury morfologicznej. Wystarczy stwierdzić, że punkty świetlne odbite w ommati- diach zbiegają się w globalny obraz, zawsze dość niewyraźny. Przy tym poszczególne ommatidia, a nawet sposób ich połączenia z centralnym układem nerwowym są niejednakowe dla całej powierzchni oka. Również wypukłość oka może się znacznie różnić w rozmaitych jego częściach. To wszystko sprawia, że oko owada, oceniane jako przy- 1 rząd optyczny, jest bardzo niedoskonałe — przynajmniej
z naszego antropomorficznego punktu widzenia. Natomiast wydaje się doskonale przystosowane do innych zadań (patrz dalej oko jako „lupa czasu”).
Metody badania widzenia. Współczesna fizjologia rozporządza bardzo precyzyjną techniką badawczą, która pozwala na wprost niewiarogodnie subtelne doświadczenia. Polega ona na zastosowaniu cudownego przyrządu, oscylografu katodowego. Wiązka promieni Roentgena przenika pole elektryczne i pada na ekran powleczony substancją fluoryzującą. Każda zmiana pola elektrycznego powoduje odchylenie wiązki promieni, a przecież wszelkie zjawiska nerwowe wiążą się z różnicą potencjału; jeżeli nawet różnica jest bardzo nieznaczna, można wzmocnić ją za pomocą lamp o kilku elektrodach i doprowadzić do takiego natężenia, by oscylograf ją rejestrował. Z drugiej strony wiązka promieni Roentgena jest pozbawiona bezwładności. Każde zjawisko, jakkolwiek byłoby szybkie i przelotne, może więc być zarejestrowane. W ten to sposób uzyskuje się metodę badania o niezwykłej czułości, np. można zarejestrować prądy wytwarzane przez pyłek zapładniający słupek kwiatu. Przy doświadczeniach ze zwierzętami nie potrzeba nawet badać całego nerwu, wystarczy kilka włókien nerwowych, aby przekazać do oscylografu poprzez bardzo cienkie elektrody różnicę ich potencjałów.
Oczywiście jest to technika kosztowna i skomplikowana. Ale warto zdać sobie sprawę, że tak w tej, jak w innych dziedzinach pomysłowość badaczy prowadzi do znajdowania prostszych sposobów, które także wiodą do odkrycia prawdy. Dobrym tego przykładem są badania nad postrzeganiem barw. Zagadnienie to długo było przedmiotem nierozwiązalnych zdawałoby się kontrowersji. Wszyscy zgadzali się, że owady reagują na barwne płaszczyzny i na kolory kwiatów i wydaje się, że pewne kolory wolą od innych. Ale czy widzą je jako barwy, czy tylko jako różnice względnej jasności, jako fotografię czarnobiałą, czy jako kolorową? Z tą trudnością badacze nie umieli sobie poradzić, gdyż posługiwali się nieadekwatnymi metodami. Von Frisch pierwszy opracował plain eksperymentu, mogącego rozstrzygnąć ten problem.
Ułóżmy — zaproponował — szereg płaszczyzn szarych
o różnych odcieniach, a pośrodku jedną np. niebieską. Przyzwyczajmy pszczołę (albo innego owada) do siadania na niebieskiej powierzchni, umieszczając tam kilka kropel miodu. Kiedy pszczoła jest już wytresowana, prze-
suńmy niebieską płaszczyznę na koniec szeregu. Jeżeli owad odnajdzie ją pośród szarych powierzchni, z których co najmniej jedna ma ten sam stopień względnej jasności co kolor niebieski, to znaczy, że jest on dla pszczoły odmienną jakością niż wszystkie odcienie szarego, co pozwala się domyślać, że widzi go jako barwę. Ale czy kolor niebieski widziany przez pszczołę jest podobny do widzianego przez człowieka? Zdawałoby się, że za wiele wymagamy; pomysłowość badacza przezwyciężyła jednak i tę trudność, i można przypuszczać z coraz większym prawdopodobieństwem, że i na to pytanie będzie mógł dać odpowiedź twierdzącą. Na przykład, jeżeli wytresujemy pszczołę, by szukała miodu na purpurowym kartonie, który ¡następnie zastąpimy kartonem szarym
w okrągłe niebieskie plamy, to usiądzie ona na szarym, ale tuż przy krąwędzi niebieskich plam. Podobnie jak my jest wrażliwa aa zjawisko kontrastu jednoczesnego: kolor szary graniczący z błękitem wydaje się jej purpurowy. A więc, pszczoła nie tylko widzi barwę tak jak człowiek, ale ulega tym samym złudzeniom optycznym.
Za pomocą tresury można też badać postrzeganie kształtu i ruchu oraz ostrość widzenia. Bardzo łatwo można ustalić, jakie kształty są dla owadów wyraźne, a jakie im się mylą. Tu inna technika badawcza okazała się bardziej owocna (chyba nawet zbyt owocna): jest to tzw. metoda reakcji optomotorycznej lub odruchu opto- kinetycznego. Jeśli zwierzę, a szczególnie owada, umieścimy w obracającym się cylindrze pomalowanym w biała i czarne pasy, najczęściej kieruje się on ku pasom i posuwa wzdłuż nich zgodnie z kierunkiem ruchu lub zależnie od gatunku w kierunku przeciwnym. Zmniejszając stopniowo szerokość pasów osiągamy granicę, poza którą ta reakcją już nie występuje. Pozwala to obliczyć ostrość widzenia. Oświetlając pasy słabiej lub silniej można stwierdzić, że wiele owadów rozróżnia kształt jeszcze przy świetle, w którym oko ludzkie z trudem coś dostrzega.
Wnioski. Owady na ogół o wiele gorzej niż człowiek postrzegają różnice względnej jasności. U pszczoły percepcja jest dwadzieścia razy gorsza niż u człowieka, który rozróżnia płaszczyzny różniące się między sobą o 3,89% zawartości bieli, podczas gdy pszczoła zauważa tę różnicę dopiero przy 16 do 21°/o. Wrażliwość muszki owocowej jest jeszcze mniejsza; największa siła światła musi być sto razy większa od najsłabszej, by różnica mogła być dostrzeżona. Podobnie przedstawia się postrzeganie motyli i owadów prostoskrzydłych, np. patyczaka (Carausius morosus). Natomiast u wielu innych owadów, np. Macro- glossa stellatarum (piękny motyl o przezroczystych skrzydłach, który dzięki bardzo długiej trąbce zbiera nektar w locie, nigdy nie siadając na kwiatach*) można stwierdzić szczególną wrażliwość na kontrast; a zatem jasno
szara płaszczyzna umieszczona obok czarnej albo białej wyda mu się w pierwszym przypadku jaśniejsza, w drugim ciemniejsza. Motyl ten kryjący się na noc w ciemnych kątach, w pracowni chroni się chętnie pod ciemnymi krążkami odpowiedniej wielkości. Skoro ma do wyboru dwa krążki o tym samym odcieniu, z których jeden jest umieszczony na ciemno szarym, a drugi na czarnym tle, to wybierze pierwszy, ¡który przez kontrast wydaje mu się ciemniejszy.
Postrzeganie barw i ultrafioletu. Jeśli chodzi o widzenie barw, to cechą charakterystyczną dla owadów jest wydłużenie widzialnego widma w kierunku krótkich fal świetlnych, a więc czerwień jest przez wiele z nich odbierana jako ciemność. Na początku tego rozdziału mówiłem już o pszczołach; to, co wiemy o postrzeganiu przez nie barw, zawdzięczamy von Frischowi i jego uczniom. Tak więc pszczoły nauczone odnajdywania kropel miodu umieszczonych w niebieskozielonej części widma słonecznego nie przylecą, jeżeli czarkę^ postawimy na niebieskozielonym papierze. Wyjaśnienie jest proste. Papier mocno odbija ultrafiolet, który zlewa się z kolorem niebieskozielonym, i zmienia go. Można to sprawdzić tresując pszczoły tak, by szukały miodu na niebieskozielonym papierze. Nie będą się nim interesowały, jeżeli w następnej fazie doświadczenia przykryjemy papier filtrem eskulinowym, doskonale przezroczystym dla promieni widzialnych, ale nie przepuszczającym promieni ultrafioletowych. I na odwrót, pszczoły tresowane na odnajdywanie białego papieru nie odróżniają go od niebieskozielonego pokrytego filtrem eskulinowym; ultrafiolet stanowi więc dla pszczół barwę dopełniającą ¡kolor niebieskozielony. Czy tak jak barwa dopełniająca dla człowieka wydaje się on im czerwonawy? Aby się tego dowiedzieć, trzeba by przeprowadzić doświadczenia, zestawiając ten kolor z różnymi odcieniami czerwieni, co nie jest możliwe, gdyż pszczoła nie widzi czerwieni. A może „czerwień pszczoły” i „czerwień człowieka” znajdują się na przeciwległym krańcu widma, lub, kto wie, może dla różnych gatunków zwierząt ten sam kolor ma wiele barw dopełniających, całkowicie niedostępnych dla
wzroku człowieka? Nie wiadomo po prostu, co bardziej podziwu godne: pomysłowość badaczy, która pozwala posunąć się poza zdawałoby się nieprzekraczalne granice poznania, czy niepokojący charakter wniosków, do których prowadzą badania.
Pszczoła odwiedza mak w poszukiwaniu pyłku, bo nie ma on nektaru. Odnajduje kwiat bez trudu również i wtedy, gdy przykryty jest czarnym szkłem nieprzezroczystym w świetle widzialnym, ale przepuszczającym promienie ultrafioletowe. Ten „kolor” odbijany przez płatki maku ma zatem dla pszczoły oo najmniej takie znaczenie jak dla nas czerwień. Można też z łatwością wykazać przy pomocy podobnych doświadczeń, że ultrafiolet pomaga pszczołom rozpoznawać kwiaty, których ikolory są rozmaite dla oka ludzkiego. W przeciwieństwie do pszczół motyle z rodziny bielinków (Pieridae) odróżniają kolor żółty od zielonego, a także postrzegają kolor czerwony. Inne motyle — jak błyszczka (Plusia) — również widzą czerwień a nawet chętniej niż z innych kwiatów zbierają słodycz z czerwonych goździków Chartreux (Dianthus carthusianorum). Zmroczniki (Deilephila) odwiedzające kwiaty szałwii odznaczają się niezwykłą wrażliwością na kolor czerwonofioletowy, którego nigdy nie mylą z niebieskozielonym, nawet przy bardzo słabym świetle, kiedy oko ludzkie nie. rozróżnia już barwy. U szeregu innych owadów wrażliwość ^ia kolor jest niewielka.
Postrzeganie kształtu. U owadów, z których większość to krótkowidze i astygmatycy, na ogół jest ono dość słabe. Jego bardzo pierwotną formę bez wątpienia można dostrzec w zachowaniu się owadów, określonym przez Kal- musa barbarzyńską nazwą fotohorotaksji. Z tym zjawiskiem spotykamy się u wielu owadów. Mając czarne pasy namalowane na białym papierze, owady automatycznie posuwają się po czarnym tle trzymając się granicy białego i czarnego. Można zrobić ciekawsze doświadczenie z bezżądłą pszczołą (Trigona) lub innym owadem postrzegającym ultrafiolet. Malujemy pasy dwiema białymi farbami i tylko jedna z nich odbija promienie ultrafioletowe. W osłupienie wprawia badacza widok owada po
suwającego się dokładnie po granicy dwóch odmian bieli, których oko ludzkie nie potrafi rozróżnić.
Widzenie kształtu u pszczół. Technika tresury, która doprowadza pszczołę do kojarzenia z obecnością miodu rozmaitych rysunków, osiągnęła już rozwój doprawdy wspaniały. Krótko mówiąc (bo jeszcze powrócimy do tej sprawy), pszczoły mogą rozróżniać jednocześnie kontrast między figurą a tłem, mniejszą czy większą różnicę podziału między nimi i cechy charakterystyczne konturu. Niemniej trójkąty, kwadraty, koła lub elipsy, które nam wydają się bardzo różne, a nie znajdują się poniżej progu wrażliwości wzrokowej pszczoły, często bywają przez te owady nierozróżniane. Wiąże się to ze zróżnicowaniem wypukłości oka, które silnie zniekształca obraz figury jak to widać na poniższym schemacie, opracowanym przez Del Portilla.
U pszczół wyraźnie zaznacza się pociąg do figur silnie rozczłonkowanych, toteż można się zastanawiać, czy ich widzenie kształtu nie polega na postrzeganiu „migotania”.
e a
Być mioże to jest przyczyną, iż pszczoły odwiedzają przede wszystkim kwiaty chwiejące się na wietrze, lub papierowe kwiaty, poruszane przez eksperymentatora. Chętnie też zbliżają się do ruchomych pasów, i to tym chętniej, im ruch jest szybszy, oraz do błyskających świateł, proporcjonalnie do częstotliwości błyskania (oczywiście w określonych granicach).
Niemka, Matylda Hertz, poświęciła wiele lat pracy na badania postrzegania kształtu przez pszczoły. Wyniki, które osiągnąła są doprawdy zadziwiające, tak ze względu na liczbę doświadczeń, jak i na metodę, która pozwala niezawodnie wniknąć „w głąb mózgu” pszczoły. Rozpoczęła od sprawdzenia, jak dalece pociągające dla pszczoły są figury bardzo powycinane, zwracając jednocześnie uwagę na czynnik „bliskości konturów”, który sprawia, że mniejszy kształt jest bardziej atrakcyjny niż większy. Musimy z góry odrzucić hipotezę jakiegoś podobieństwa figury do kształtti kwiatów spotykanych przez owady w przyrodzie. Nie ma ono żadnego znaczenia, gdyż o wiele bardziej niż kwiatem pszczoła interesuje się czarno-białą szachownicą, która jest mocniej rozczłonkowana. Pamięć nie odgrywa tu żadnej roli, raczej oddziałują swoiste właściwości figury, inaczej mówiąc „organizacja” postrzegania. Pszczoła rozpoznaje figurę nie po jakiejś jej części, nie według barwy, ani według ogólnego zarysu, a nawet nie dzięki „bogactwu konturów”, ale raczej dzięki miejscu, jakie zajmuje w postrzeganej całości. Pokażmy pszczole czarne koło z czarną plamką w środku. Owady zazwyczaj będą siadały na tej plamce nawet, gdy zmniejszymy jej rozmiary do minimum pośtrzegalności. Jeżeli pośrodku czarnej plamki pozostawimy plamkę białą, to robotnice wybiorą raczej czarną obwódkę pierścienia, jaki się w ten sposób utworzył, niż jego białe wnętrze. Cecha „czarna figura wewnątrz” wyraźnie dominuje nad cechą „biały środek”. Jeżeli rozmiary centralnej figury wzrastają, wybór jest mniej pewny, ale wciąż jeszcze pszczoła będzie wolała środek, zwłaszcza gdy otoczymy go, by mocniej wystąpił, kilkoma czarnymi kołami koncentrycznymi. Taki sposób wyboru utrzymuje się nawet wtedy, gdy figura we
wnętrzna i otaczające ją koncentryczne kola są przesunięte ze środka. Atrakcyjność jest tu zatem niezależna od bezwzględnej odległości od najbliższego konturu, a także od położenia w stosunku do geometrycznego środka całości. Jeżeli podsuniemy robotnicy czarny krążek z wąskim trójkątem przylegającym podstawą do
obwodu koła, pszczoła będzie wolała trójkąt, ponieważ, decydującym czynnikiem będzie dla niej „nieregularność konturu”. Kiedy trójkąt przyczepimy wierzchołkiem nie zaś podstawą, stanie się on dla owada mniej pociągający, bowiem ze względu na zły wzrok wyda mu się słabo złączony z krążkiem, a szczegóły nie związane z całością są dla pszczoły mniej interesujące. Nie spieszmy się wszakże z twierdzeniem, że łamany kontur stanowi najważniejszą cechę figury, bo jeżeli umieścimy obok siebie krążek i trójkąt, oba czarne, o mniej więcej równej powierzchni (w ten sposób, by się ze sobą nie stykały), pszczoła nie dostrzeże między nimi żadnej różnicy. Wielokątność pociąga ją tylko wtedy, gdy zawarta jest w pewnej całości, a nie wtedy, gdy występuje osobno. Kąty wypukłe, jak się zdaje, nie są przez pszczoły bardziej łubiane niż kąty wklęsłe. Używając słownika psychologii postaci (Gestalt- psychologie) można powiedzieć, że nie kąt jako taki, ale przymiot konturu jest czynnikiem „ważkim” (franc. pre- gnant, niem. pragnant).
Nie jest rzeczą trudną przeprowadzić analogiczne doświadczenia stosując objętości zamiast powierzchni. Przede wszystkim pszczoła woli papierowy kwiat o powycinanych płatkach, sterczących na różnych poziomach, niż ten sam kwait, spłaszczony między dwiema szklanymi płytkami. Gdy ma do czynienia ze stożkiem lub piramidą, nie może rozróżnić wierzchołka i krawędzi od cienia padającego na podłoże. Ale jeżeli urozmaicimy kształt stożka umocowując na wierzchołku małą, pięcioramienną gwiazdkę, pszczoła chętnie się tam usadowi. Jeżeli ma do wyboru sześć stożków ustawionych normalnie ina arkuszu papieru i sześć odwróconych podstawami
do góry, leci ku drugim, bo ich brzegi są lepiej widoczne a cienie wyraźniejsze. Podobnie zachowuje się wobec czarnych stożków rozmieszczonych na czarnym tle albo wobec szarych stożków. Jeżeli mamy dwa krążki, jeden
trzymane nad jakąś powierzchnią na różnej wysokości rzucają słabszy i mocniejszy cień, wtedy pszczoły kierują sią do ciemniejszego cienia. To ostatnie zjawisko ma
swoje znaczenie biologiczne, bowiem i w przyrodzie pszczoła bez wątpienia woli kwiaty o głębokich kielichach, o silnie kontrastującym cieniu, niż kwiaty szeroko rozwarte. W każdym razie nie można jej wytresować, by rozróżniała określony odcień szarości, ani określoną głębokość cienia. Wyboru dokonuje na zasadzie kontrastu; jej postrzeganie ma charakter „strukturalny”.
Połóżmy obok siebie krążek o głębokiej czerni i kilka szarych trójkątów. Początkowo pszczoła zainteresuje się krążkiem, który jest ciemniejszy, ale po pewnym .czasie niektóre robotnice zaczną wybierać trójkąty, ponieważ są one bardziej rozczłonkowane. Stopień pobudzenia przez różne kształty może się więc zmieniać w czasie doświadczenia. Wyrazistość, z jaką figura odcina się od tła, nie jest zresztą jedyną przyczyną pobudzenia, działają tu bardziej skomplikowane prawa.
Owady rozróżniają nie tylko powierzchnie i bryły, ale również, choć tylko z grubsza, linie proste lub łamane. Tu także można zaobserwować wyraźne wyróżnianie układów bardziej skomplikowanych. Wreszcie punkty układane w linie bądź w figury wywołują podobne zjawisko.
Niemiecki badacz, Baumgartner, utrzymuje, że jeżeli umieścimy figurę w pobliżu mostka ula, to bliskość otworu ma wpływ na jej atrakcyjność. Wszystko, oo otacza wejście do ula, jest bardziej „ważkie”, mówiąc raz jeszcze językiem psychologii postaci. Friedlaender zakwestionowała powyższe twierdzenia. Umieszczała miód w małej skrzyneczce, do której pszczoła mogła wejść tylko przez otwór ozdobiony różnymi figurami. Pszczoły rozpoznają figury równie dobrze, kiedy wlot jest inaczej umieszczony w stosunku do nich, a nawet gdy znajduje się dosyć daleko. Jednakże kolorowe płaszczyzny znajdujące się poniżej otworu bardziej przyciągają uwagą pszczół, stąd wniosek, że jednak wlot do ula gra dosyć poważną rolę.
Widzenie kształtów u motyli i gąsienic. Motyle — do- stójka malinowiec (Argynnis paphia) i pawik dzienny (Vanessa io) rozwijają trąbkę, kiedy pokazujemy im różne czarne lub kolorowe rysunki. Wykorzystała to badaczka Ilse w badaniach nad ich sposobem postrzegania kształtu. Doszła do podobnych wniosków, jak wyżej opisane wyniki badania pszczół. Bardziej pociągające są figury ciemne, odznaczające się skomplikowanym konturem. Istnieje też pewna optymalna wielkość powierzchni przynęty, która czyni ją bardziej „ważką”, jednakże pod warunkiem jej silnego skontrastowania z tłem.
Jest wprost zdumiewające, że nawet nowo narodzone gąsienice brudnicy (Lymantria), których psychika i widzenie wydają się bardzo pierwotne, kierują się w stronę pewnych dobrze określonych przedmiotów. Hundertmark pokazywał im czarne, pionowo ustawione płaszczyzny. Gąsienice chętniej pełzną ku powierzchniom zwężającym się ku górze, niż ku zwężającym się do dołu, lub ku tym, które są jednakowe z obu stron. Kartony różnej wielkości, ale widziane pod tym samym kątem, wydają się im
takie same. Podobnie spośród dwóch kartonów zawsze wybierają wyższy, przy czym dla przedmiotu o szerokości 12 cm, widzianego z odległości 30 cm najmniejsza dostrzegalna różnica wynosi 1 cm. Natomiast nie rozróżniają obiektów, których wysokość przekracza 12 cm, a szerokość 13 do 19 cm. Jeżeli pokażemy młodym gąsienicom płaszczyzny czworoboczne o powierzchni 100 cm*,
0 rozmaitym kształcie, wolą te, których stosunek wysokości i szerokości wynosi 1 :6. Spośród trójkątów równoramiennych różnego kształtu, o powierzchni 100 cm*, wybierają te, których stosunek wysokości do podstawy wynosi 1 :8. Gąsienice orientują się według odległości górnej krawędzi figury od podstawy, a nie od poziomu pola doświadczalnego, to też reakcja się nie zmienia, jeżeli umieścimy figurę w pewnej odległości od podłoża. Wreszcie z dwóch przedmiotów identycznych ustawionych tak, że najdłuższy bok jednego ma położenie poziome, a drugiego pionowe, gąsienica zawsze wybierze drugi. Natomiast nie rozróżnia walca i prostokąta o tych samych wymiarach.
Poniższe rysunki, sporządzone przez Hundertmarka dobrze ilustrują przebieg tych doświadczeń. Na rys. 1 dwa czarne kartony o równej powierzchni i równej wysokości są ustawione w tej samej odległości (30 cm) od gąsienic, które kierują się do figury mającej podstawę szerszą od górnej krawędzi. Na rys. 2 kartony różnej wysokości
1 różnej powierzchni, są widoczne pod tym samym kątem 120°. Mniej więcej ta sama ilość gąsienic kieruje się ku każdemu z nich. Na rys. 3 identyczne kartony umieszczono w odległości 20, 30, 40 i 50 cm od gąsienic, które kierują się ku najbliżej położonemu. Na rys. 4 kartony równej szerokości umieszczono w równej odległości od gąsienic; najwyższy karton pociąga je najbardziej. Na rys. 5 trzy równej wysokości kartony, o szerokości 2, 6 i 10 cm, ustawione w tej samej odległości od gąsienic, Interesują je w stopniu wprost proporcjonalnym do szerokości. Na rys. 6 widzimy dwa identyczne kartony, z których jeden leży, drugi stoi; gąsienice dążą ku pionowemu. Jeżeli obrócimy całe urządzenie o 90°, to karton dotąd leżący poziomo stanie pionowo i gąsienice ten właśnie
wybiorą; a zatem kierunek siły ciążenia nie wywiera wpływu na ich zachowanie.
Być może, to Specyficzne widzenie kształtu u brudnicy mniszki (Lymantria monacha) wiążą się z biologią tego owada: wszak młode gąsienice muszą wpełzać na drzewa, tzn. na kształty, raczej wysokie niż szerokie, które wznoszą się nad horyzontem.
Widzenie ruchów. „Lupa czasu”. Najważniejsze doświadczenia w zakresie widzenia ruchu są dziełem Au- truma i jego szkoły. Aby dobrze zrozumieć te zjawiska, trzeba zapoznać się z pewnymi szczegółami z zakresu techniki badań elektrofizjologicznych, stosowanych w badaniach narządów zmysłów.
Autrum obliczył częstotliwość błysków światła, po-
Itrzebną by zniknął potencjał czynnościowy odpowiadający każdemu błyskowi. Pierwszych pomiarów dokonał na pszczołach. Do oka owada wprowadzał cieniutkie elektrody połączone z oscylografem katodowym. Początkowo pobudzał oko bardzo krótkimi błyskami; na taśmie oscy
lografu za każdym Tazem występuje niewielkie wychylenie; oko „rozróżnia” kolejne błyski i przy każdym wysyła do elektrody prąd czynnościowy. Autrum zwiększał częstotliwość błysków aż do czasu, kiedy bardzo szybko przesuwający się film rejestrował tylko dwa wychylenia: jedno na początku serii błysków, drugie na końcu, kiedy ponownie zapada ciemność. Tak więc oko zaczyna widzieć serię błysków jako światło stałe; błyski osiągają częstotliwość, przy której zlewają się, jest to tzw. krytyczna częstotliwość migotania. U pszczoły jest ona niezwykle wysoka, osiąga 300 błysków na sek; podobnie u muchy i osy. Można zresztą te same wyniki osiągnąć za pomocą reakcji optomotorycznej. Wystarczy zamknąć owada w lekko prążkowanym cylindrze i zmierzyć przy jakiej szybkości obrotów przestaje się on poruszać wraz z ruchem przyrządu. Następuje to, gdy ciemne i jasne paski cylindra zlewają mu się w jednolicie szarą płaszczyznę. A więc, by pszczoła mogła uzyskać w kinie złudzenie ruchu (przyjmując, że mogłaby tam cokolwiek zrozumieć), film musiałby być wyświetlany z ¡szybkością około 300 zdjęć na sek!
Przypomnijmy, że u człowieka częstotliwość odbioru obrazu ciągłego nie przekracza 30 zdjęć na sek., a kształty poruszających się przedmiotów są postrzegane, jeżeli każdy punkt obrazu odbitego na siatkówce przez 50 tysięcznych sek. obejmuje pole, na którym znajduje się element światłoczuły. Jest to czas graniczny, poniżej którego wrażenia świetlne zlewają się. Dla muchy plujki (Calliphora) czas ten wynosi 10 milisekund. Znając kąt rozwarcia ommatidiów wiemy, że przedmiot o średnicy 2,25 cm widziany z odległości 1 m zajmuje jedno omma- tidium. A zatem, jeżeli mucha leci z szybkością 5 m/sek, to ten sam przedmiot widziany jest przez każde jej omma- tidium w ciągu 10 milisekund i to widziany bardzo wyraźnie. Natomiast człowiek w tych samych warunkach zobaczy jedynie przelotny cień, ponieważ przedmiot działa na jego siatkówkę tylko w ciągu 0,1 milisek. Owad posiada więc, jak to trafnie określił Autrum, lupę czasu (Zeit.1 upe), która pomnaża liczbę chwil mieszczących się w jednostce czasu. Nie zapominajmy o tym, że wielkość
ommatidiów jest bardzo różna w poszczególnych częściach oka złożonego. Ich średnica jest na ogół większa w dolnej części oka niż w przedniej. Toteż przedmiot będący poniżej lecącego owada jest dłużej postrzegany przez każde ommatidium i lepiej rozróżniany, niż gdyby znajdował się przed nim. Owady są więc doskonale przystosowane do widzenia przedmiotów podczas lotu. Jednakże to, co chyba muchy i pszczoły zyskują z jednej strony, tracą z drugiej, gdyż ich oczy słabiej reagują na światło i widzą mniej ostro, choć mają większą szybkość pobudzenia.
Ale nie wszystkie owady mają ten sam typ oczu co pszczoły. Najczęściej te, które lubią mrok i odznaczają się wolnymi ruchami, mają zupełnie inne właściwości fizjologiczne. Na przykład, częstotliwość zlewania się błysków wynosi tylko 8 do 10 pobudzeń na sek dla niektórych karaczanów (np. Periplaneta americana) i dla pasikonika (Tachycines asynamorus); 20 do 40 dla pływaka i dla szarańczy (Melanoplus). Ich wrażliwość wzrokowa Jest o wiele większa niż u owadów o „szybkich” oczach. Na przykład, najsłabsze oświetlenie mogące wywołać prądy czynnościowe u muchy plujki wynosi 7, 10_s świec na cm2, u pasikonika już tylko 5,10-5 (140 razy słabsze), u patyczaka 1,10—5 (700 razy słabsze). Trzeba tu zauważyć, że karaczany i szarańcze mają inne problemy w zakresie fizjologii widzenia niż pszczoły lub muchy; ich wzrok jest przystosowany do właściwego im trybu życia.
Jeden z najtrudniejszych problemów fizjologii owadów. Integracja przebłyskowa; fizjologia i cybernetyka. Wprost trudno uwierzyć, że obserwacja owada w obracającym się cylindrze może postawić nas wobec tak zasadniczych problemów. W gruncie rzeczy jest to straszliwy przykład jakiejś nieograniczonej wydajności techniki, maszyny do wykrywania faktów. Człowiek jest ószołomiony liczbą możliwych kombinacji pąsów na cylindrze, a już od lat badacze niemieccy nie omieszkali obracać najprzeróżniejszych cylindrów. Wyniki są dość zaskakujące i, jak zobaczymy, wybiegają daleko poza banalne obserwacje postrzegania ruchu przez owady.
Niemiecki uczony, Kalmus, badał -muchówki — muszkę owocową (Drosophila) i muchę (Musca). Umieszczał
je najpierw w dwóch cylindrach obracających się niezależnie od siebie na jednej osi. Wewnętrzny jest pomalowany w czarno-białe pasy, na niektórych białych pasach ma okienka, przez które owad może widzieć zewnętrzny cylinder. Ruchy owadów, zgodnie z dość prostym prawem, są zależne od stosunku szybkości obrotów obu cylindrów i od szerokości pasów. Takie same wyniki otrzymujemy wyrównując większą szybkość obrotów jednego cylindra zwiększeniem liczby pasów na powierzchni drugiego. Jeżeli zamkniemy muchę w leżącej poziomo rurce, tak by nie mogła latać wkoło, a tylko poruszać się tam i z powrotem, i umieścimy rurkę w samym środku cylindra, to mucha nie reaguje, gdyż wrażenie obracania się cylindrów zostaje wyeliminowane wskutek jednakowego widzenia każdym okiem ruchu skierowanego w dwóch przeciwnych kierunkach. Reakcja pojawia się znowu, gdy z jednej strony rurki ustawimy kawałek kartonu. Ale spróbujmy obracać nie cylinder, a krążek z wyrysowaną spiralą. Owad idzie w kierunku krążka, kiedy spirala zdaje się zwijać, a ucieka, kiedy spirala się rozwija. Kalmus obracał też dwa układy pasów pod szalką Pe- triego, przy czym każdy układ obracał się pod połową szalki i w kierunku przeciwnym. Otóż uwięziony owad reaguje tylko na ruch układu z większą liczbą pasów. Ale jeżeli pod szalką obraca się krążek z paskami wymalowanymi promieniście, owad chodzi dookoła szalki opisując dosyć zbitą spiralę. Jakież stąd wnioski? Kalmus uważa, że teorią tropizmów w żaden sposób nie można wyjaśniać reakcji optomotorycznych (przebiegających zresztą w różnych, osobliwych położeniach ciała, których nie mogę tu opisywać). Reakcje te nasuwają myśl o istnieniu ośrodka integrującego postrzeganie i koordynującego odpowiedzi (taki pogląd głosi Sherrington, na podstawie innych doświadczeń). Z pojęciem integracji należy wiązać zarówno treść fizjologiczną, jak i matematyczną. Centralny układ nerwowy muchy posiadałby zdolność obliczania (na zasadzie serwomechanizmu z urządzeniem zdalnie sterującym wg wyrażenia Kalmusa) całek. które dają składowe wektorów T (przeniesienie — translation) i R (pozorny obrót). Chodzi tu oczywiście
o obliczenia tego typu, jakie wykonują maszyny liczące, a nie o operacje myślowe. W każdym razie mucha może, tak jak i człowiek, postrzegać ruch przedmiotu wtedy, gdy sama jest w ruchu. Stwierdziła to już Matylda Hertz. Umieszczała owady w pasiastym cylindrze, którego dolna część pozostaje nieruchoma, podczas gdy górna obraca się. Otóż stwierdzono, że owad reaguje tylko na ruch wyższej części, choć własne poruszanie się wywołuje na jego siatkówce przesuwanie się pasów cylindra nieruchomego.
Profesor von Buddenbrock i jego uczennica Moller- Racke otrzymali inne wyniki, badając wołka (Calandra oryzae). Kręgi zataczane przez owada w urządzeniu podobnym do tego, jakim posługiwała się Hertz (górne pasy cylindra ruchome, dolne nieruchome), są tak rozległe, że raczej można tu mówić o poruszaniu się po liniach prostych, jak gdyby pozorny ruch pasów dolnych znosił na siatkówce owada efekt rzeczywistego ruchu pasów górnych. Jeśli przyjrzeć się zjawisku bliżej, komplikuje się ono jeszcze bardziej. Oto Calandra oryzae reaguje zarówno na ruch pasów do przodu, jak i do tyłu, a Calandra granaría tylko na ruch do przodu. Jeżeli pokryjemy farbą prawe oko C. granaría owad będzie zataczał kręgi w prawo tak w białym, jak w pasiastym cylindrze; podobnie potraktowany C. oryzae krąży w prawo w cylindrze białym, a w lewo w cylindrze w pasy. Czyli w tym przypadku pozorny ruch obrazów na siatkówce daje wrażenie ruchu cylindra w lewo i owad nie rozróżnia rzeczywistego ruchu przedmiotów.
W pewnych, szczególnych warunkach u much mogą występować reakcje na pasy nieruchomego cylindra. Buddenbrock i MolJer-Racke utrzymują, że obserwowali, takie reakcje u muchy gnojki (Eristalis). Wydaje się jednak, że nie były to odruchy optomotoryczne, a po prostu reakcje na przedmiot nieruchomy, i to takie, jakie wywołują właśnie pasy poziome.
Inny Niemiec, Hassenstein, badał te same zjawiska u owadów tęgopokrywych, u zieleńczyka (Chlorophanus viridis). Zastosował on bardzo oryginalną technikę badawczą. Unieruchomiony owad trzyma w łapkach kulkę
z cieniutkich płatków metalu, którą może obracać na wszystkie strony, co pozwala na bardzo dokładne poznanie reakcji lokomotorycznych. Umieszczony w środku obracającego się cylindra widzi go tylko poprzez równo rozmieszczone okienka wewnętrznego, nieruchomego cylindra. Właściwie dobierając rozmiary okienek i szerokość czarnych pasów można doprowadzić do tego, aby tylko jedno ommatidium przechodziło naraz ze światła W ciemność. W tej samej chwili sąsiednie ommatidium przechodzi z mroku do światła. I wtedy owad „kręci się” w kierunku przeciwnym do ruchu pasów. I na odwrót, kiedy szerokość okienek jest tak dobrana, że cały szereg ommatidiów przechodzi równocześnie od światła do ciemności, owad obraca się zgodnie z kierunkiem ruchu cylindra. Tak więc układ fizjologiczny, niezbędny dla postrzegania ruchu składa się u zieleńczyka z dwóch ora- matidiów. Ale kiedy pasy poruszają się w kierunku pionowym, nie poziomym, owad wydaje się zupełnie zdezorientowany i nie sposób dopatrzyć się jakiejś prawidłowości w poruszaniu ściskanej łapkami metalowej kulki. Jakże wyjaśnić te sprzeczne kierunki ruchu, które zmieniają się zależnie od szerokości pasów i od oświetlania ommatidiów w takim lub innym porządku?
Jeżeli tak długo zatrzymałem się przy tych niepokojąco skomplikowanych zjawiskach, to dlatego, że mają ogromne znaczenie dla filozofii przyrody. Zwłaszcza badania Kalmusa pozwalają przypuszczać, że można by skonstruować jeszcze dwadzieścia innych urządzeń i przeprowadzić doświadczenia ze stu różnymi gatunkami owadów, a w rezultacie zjawisko skomplikuje się w sposób zastraszający i nie znajdziemy dlań prostego wyjaśnienia. Maszyna do wykrywania faktów działa, ale nie daje żadnej hipotezy scalającej; wydaje się nawet odsuwać ją w nieskończoność.
To mi przywodzi na myśl serię eksperymentów dotyczących problemów lokomocji i mechanizmu chodu owadów. Technika doświadczeń jest łatwa i można ją doskonalić w sposób wielce pouczający. Chód owadów odznacza się stałym rytmem: każda nóżka posuwa się naprzód w momencie określonym przez ruchy pozostałych odnóży;
rytm ten ulega pewnej zmianie, kiedy owad zaczyna biec. Istnieje wiele jego odmian zależnie od gatunku owada. Nic łatwiejszego jak amputacja jednej lub kilku nóżek; nie powoduje to przerwania funkcji chodzenia, ale wywołuje natychmiastową zmianę rytmu, zależnie od tego, które odnóże lub odnóża zostały amputowane. Można też przeciąć odcinek łańcucha nerwowego całkowicie lub częściowo (np. odrzucić jedno tylko spoidło łączące zwoje tułowiowe). Występują wówczas inne modyfikacje rytmu, nie pokrywające się z poprzednio opisanymi, itd... Dochodzimy do podobnych wniosków, jak w wyniku badań odruchu optokinetycznego: stajemy wobec masy zjawisk różnie przebiegających u rozmaitych gatunków, nie znajdując sposobu ich podsumowania, czyli nie czyniąc postępów.
Organizm jest maszyną złożoną integrującą kompleksy bodźców. A może nasza bezradność wynika z przyjętej a priori postawy filozoficznej? W rozdziale o tropizmach zobaczymy, jak silnie w umysłach wielu uczonych zakorzenione jest przekonanie, że fakty z dziedziny zachowania się zwierząt'można ująć w ramy prostego wyjaśnienia: otóż tu właśnie zapewne tkwi błąd. Anatomia i histología wołają wielkim głosem, że organizm jest mechanizmem złożonym. Neurofizjologia mówi, że bodźce zewnętrzne są „modulowane”, przetwarzane na nowo przez narządy zmysłów. Ale niektórzy specjaliści od zachowania się zwierząt upierają się, by tego nie widzieć ani o tym nie słyszeć. Elementarny i przestarzały asocjacjonizm — jaki głoszą — zakłada, że wszystko daje się wytłumaczyć prostą grą odruchów, w której bodziec bezpośrednio wywołuje reakcję. Porównanie organizmu do prostego mechanizmu ma swoje dobre i złe strony, jak wszelkie rozumowanie przez analogię. Jak sugeruje Kalmus, porównań trzeba tu szukać w dziedzinie rakiet samosterujących i najbardziej skomplikowanych maszyn liczących. Jeżeli w czasie badań biologicznych wyda się wam, że zachodzi izolowana reakcja prosta, to prawie na pewno popełniacie błąd lub sytuacja jest tak nienaturąlna, że nie wolno wyciągać ogólniejszych wniosków. Pawłowowski pies zamknięty w „wieży milczenia” nie jest już psem. Każda,
' .''H
najbardziej pierwotna Istota żyjąca (jeżeli w ogóle żywa istota może być „pierwotna”) jest maszyną bardzo skomplikowaną, scalającą w każdym momencie bardzo złożone sytuacje.
Biolog powinien starać się odnaleźć prawidłowości integracji; jest to postawa pod wieloma względami nowa. Żeby ją zilustrować wyobraźmy sobie na przykład, że obdarzony inteligencją Marsjanin stoi przed baterią obrony przeciwlotniczej, wyposażoną w radar i maszynę liczącą i usiłuje zrozumieć jej mechanizm. Zgodnie z tym, co wie z doświadczenia o działaniu takich urządzeń, będzie się starał ustalić przede wszystkim, jaki schemat połączeń elektronowych może wyjaśnić obserwowane zjawiska, bowiem taki podstawowy schemat pozwoli postawić hipotezę, którą należy zweryfikować. Stopniowo nasz Marsjanin wniknie w najdrobniejsze szczegóły mechanizmu. Można by mi zarzucić, że operuję tu czysto hipotetycznym przykładem, lecz wielu badaczy wypróbowało już tę drogę z dobrym wynikiem. Jest to eksperyment cybernetyczny.
Eksperyment eybernetyczny. Doświadczenie takie pierwszy przeprowadził von Holst, który badał mechanizm działania płetwy u ryb i borykał się z podobnymi trudnościami, jakie napotykali entomologowie zajmujący się odruchem optomotorycznym lub problemami lokomocji owadów. Największa trudność polega na zrozumieniu współzależności między ruchami płetwy jako całości, ruchami promieni i rozmaicie zhierarchizowanymi koordynującymi ośrodkami nerwowymi. Von Holst osiągnął swój cel konstruując mechaniczny model płetwy z wszelkimi połączeniami elektrycznymi, które są konieczne dla odtworzenia wszystkich ruchów. Niedawno Rosenblueth i Wiener w Meksyku i w USA pracowali nad fizjologią mięśni, i w tym przypadku także nie brakło im faktów. Ale jak je zsyntetyzować? Skonstruujmy, postanowili badacze, urządzenie działające w sposób możliwie najbardziej zbliżony do pracy mięśnia, takie które będzie w jednym ze swych wymiarów kurczyć się pod wpływem określonego wstrząsu elektrycznego, a przy określonej często.- tliwości podrażnień będzie zdradzać objawy skurczu tęż
cowego, itp... Aby osiągnąć tak różnorodne wynikł, badacze musieli oczywiście skonstruować szereg skomplikowanych połączeń elektrycznych i elektronicznych. Ale w końcu ich model zachowywał się jak mięsień. Wtedy znów zajęli się żywym mechanizmem, jakim jest organizm, i zasobni w doświadczenie odnaleźli w nim większość układów, które musieli sobie wyobrazić konstruując model z metalu, plastyku i szkła.
Oto doświadczenie, którego dalszych konsekwencji filozoficznych nie sposób przecenić. Aby poznać oko, by zrozumieć czynności lokomotoryczne owada, musimy naśladować przykład von Holsta, Rosenbluetha i Wienera, konstruując modele, które będą odtwarzać podstawowe właściwości narządów...
Słuch owadów zasadniczo różni się od naszego, gdyż wiele z nich odznacza się prawie zupełną głuchotą, za to wykazują fantastyczną niemal wrażliwość na drgania. Niektóre, zwłaszcza wśród owadów prostoskrzydłych, zdają się postrzegać dźwięki, nie za pośrednictwem bardzo zróżnicowanych narządów słuchu, ale poprzez drgania, w jakie dźwięki wprawiają podłoże. W tym przypadku subtelność percepcji wydaje, się nieograniczona, gdyż jak wykazał Autrum pasikoniki (Tettigoniidae) reagują na drgania, których amplituda nie przekracza połowy średnicy atomu wodoru! Znaczy to, że najlżejsze nawet drgania podłoża nie mogą im umknąć. To wszystko nie pozwala rozdzielić u owadów badań słuchu od badań nad postrzeganiem wibracji.
Z drugiej strony, zadziwiające jest doprawdy u owadów osobliwe rozmieszczenie narządów słuchu. Przede wszystkim zaskakuje obserwatora ich różnorodność: trudno dopatrzyć się cech wspólnych w narządach tympanalnych szarańczaków umieszczonych po obu stronach tułowia i w dziwacznych narządach słuchowych pasikoników znajdujących się na goleniach przednich odnóży. A co do motyli, to niektóre sówki odbierają wrażenia słuchowe przy pomocy zupełnie szczególnych urządzeń.
Skala wrażeń słuchowych owadów znacznie przekracza naszą, jeżeli idzie o niskie częstotliwości (ponieważ u wielu gatunków przejście od drgań o niskiej częstotliwości do właściwelgo dźwięku przebiega prawie niedostrzegalnie), przekracza ją także w zakresie drgań o wysokiej częstotliwości, bo duża liczba owadów, jak np. motyle i szarańczaki, są wrażliwe na ultradźwięki. Słowem świat wrażeń dźwiękowych u owadów wydaje się znacznie rozleglejszy i bogatszy niż nasz. Trzeba jeszcze do zmysłu wibracyjnego u wielu ślepych owadów dodać niezwykłą wrażliwość na ruchy powietrza, które są odbierane, jak się zdaje, za pomocą cienkich włosków pokrywających powierzchnię wyrostków rylcowych (creci) lub inne partie ciała.
Ale owady nie tylko odbierają dźwięki, one je również wydają. Wiele owadów społecznych, pszczoły, mrówki, nieprzerwanie niemal wydają ultradźwięki przez pocieranie (stridulację). Nie wiadomo jednak, czy robią to „umyślnie”, czy też jest to odgłos uboczny, jak np. zgrzyt kroków człowieka idącego po żwirze. Maleńkie, delikatnie prążkowane powierzchnie pocierane jedna o drugą wywołują ultradźwiękowe drgania, nie mające, jak się zdaje, żadnego znaczenia biologicznego. Nie udało się dotąd stwierdzić, by owady społeczne jakoś wyraźniej reagowały na dźwięki i ultradźwięki. Mrówki, podobnie jak pszczoły, wydają się prawie głuche lub — jeżeli wierzyć Hanssonowi — reagują tak. słabo, że trudno to uznać za objaw rzeczywistej wrażliwości słuchowej.
Inaczej sprawa przedstawia się u owadów prostoskrzy- dłych: tutaj drgania są wysyłane na skutek ściśle określonych potrzeb, np. w związku z kopulacją, i z całą pewnością są odbierane przez inne osobniki. Już przed wielu laty udowodnił to Regen, przeprowadzając ciekawy eksperyment. Ćwierkającego świerszcza samca umieszczał przed mikrofonem i transmitował jego głos przez odbiornik znajdujący się w sąsiednim pokoju. I oto samica zwabiona pieśnią kieruje się do głośnika, a nawet próbuje wcisnąć się do pudła (bardzo starego typu, bo Regen przeprowadzał doświadczenia w 1910 r.). Odtąd bardzo wielu autorów zajmowało się badaniem odgłosów stri-
dulacjł, wydawanych przez owady prostoskrzydłe, posługując się wciąż doskonaloną techniką zapisu dźwięków. Biologowie amerykańscy rozróżniają nawet ćwierkanie kilku odmian leśnego świerszcza Nemobius, którego śpiew jest tak uroczy, że — jakby powiedział poeta — przywodzi na myśl „drżenie kropli rosy na mchu”. Niektóre świerszcze amerykańskie z rodziny Katydidae wydają ultradźwięki, które według najnowszych pomiarów mogą osiągnąć 40 000—50 000 podwójnych drgań na sekundę.
Najwnikliwsze zrozumienie roli ćwierkania u prosto- skrzydłych zawdzięczamy, jak sądzę, autorom niemieckim. Niezmiennym wciąż autorytetem cieszą się słynne prace Fabera. Ich kontynuacją są prace Weiha, który zajmował się drobnymi szarańczakami polnymi (Steno- bothrus, Chorthippus, Omocestus). Zapisy magnetofonowe potwierdziły stwierdzenie Fabera, że jedne samce „odpowiadają” innym. Można by to porównywać ze śpiewem ptaków. Skoro ptak zbliża się do nieznanego miejsca, wydaje specjalne dźwięki, bardzo łatwe do rozpoznania, które przetłumaczone na język człowieka znaczyłyby: „Jestem tutaj, nadchodzę, czy ten teren należy do kogoś?” A „prawy właściciel” odpowiada innym przyśpiewem, też dobrze znanym ornitologom, który znaczy: „Jestem tu, oberwiesz, jeżeli zostaniesz”. I na ogół intruz nie upiera się przy swoim... Podobny sens ma chyba „Wymiana pieśni” u samców szarańczaków; w każdym razie natężenie śpiewu jest największe w okresie najsilniejszego pobudzenia płciowego, a zależy także od wzajemnego oddalenia śpiewaków. Samice też odpowiadają na zew samców, ale pieśnią zupełnie inną niż śpiew rywali. Weih imitował śpiew samic za pomopą niewielkiego aparaciku składającego się z kół zębatych o różnej liczbie ząbków. Zwabił kiedyś samca Chorthippus biguttulus, który nawet próbował kopulować z wabikiem. Istnieją ciekawe różnice między śpiewem różnych gatunków. Tak więc Chorthippus bicolor ma rodzaj i rytm pieśni dość zmienny, z wyjątkiem zewu samców rywali, kiedy temat brzmi zawsze jednakowo. Inaczej, zawsze niezmiennie śpiewa Chorthippus dorsatus. Zdarza się, że pewne osobniki, od
powiadają na zew rywala innego gatunku, stąd wniosek, że zew pewnego określonego gatunku pobudza drugi określony gatunek do stridulacji. Tak właśnie Omocestus rufipes odpowiada samcom Omocestus viridulus.
Motyle i nietoperze. Schaller i Timm obserwując gonitwę nietoperzy za motylami rzucili nowe światło na inny ciekawy problem z zakresu fizjologii zachowania się. Trzeba bowiem wiedzieć, że — jak to wykazali Griffin i Galambos — nietoperze znacznie wcześniej niż człowiek wynalazły echosondę. Cienkie piski, jakie wydają o zmroku, stanowią tylko część wysyłanych dźwięków, których większość pozostaje w zakresie ultradźwięków i człowiek ich nie słyszy. Ultradźwiękowe echo odbijając się od różnych przedmiotów, bądź to od przeszkód, bądź od zdobyczy, jest odbierane przez specjalne włoski w uszach zwierzęcia. Toteż ślepy nietoperz świetnie potrafi latać z ogromną szybkością po pokoju na wszystkie strony obwieszonym drutami, nie obijając się ani o druty, ani o ściany. Ale zabije się niechybnie, jeśli wiejemy mu do uszu odrobinę wosku.
Słowem mamy tu do czynienia z urządzeniem, w jakie wyposażone są ścigacze łodzi podwodnych, znanym pod nazwą asdicu (ultradźwiękowej echocondy). Ten system mógłby stać się straszliwą groźbą dla nocnych motyli, na które polują nietoperze. Byłoby dziwne, gdyby wszystko przewidująca przyroda, która dotychczas — wydaje się — chciała zachować przy życiu zarówno motyle, jak nietoperze, nie wyposażyła motyli w środki obrony. Otóż Schaller i Timm wykazali, że dała im jednak pewną szansę w walce z tak dobrze uzbrojonym wrogiem. Obaj badali słuch motyli przy pomocy nadajnika o częstotliwości 15 do 175 kiloherców. Badania przeprowadzono u sówek (Noctuidae), miernikowców (Geometridae) i garbatkowa- tych (Notodontidae) — zwłaszcza u błyszczki (Plusia), piętnówki (Mamestra), błędnicy (Calocampa), porżnicy (Orrhodia), walginy (Timandra), pomiernika (Larentia), wątlaka (Acidalia) i garbatki (Notodonta). Niektóre z tych gatunków reagują na ultradźwięki przyspieszeniem, lotu, inne zaś przeciwnie — siadają; te, które chodziły — wzlatują, te które spoczywały znów podejmują lot. Takie 40
reakcje występują najwyraźniej przy częstotliwości 40 do 80 kiloherców, a taka jest właśnie częstotliwość ultradźwięków emitowanych przez nietoperze. Okazało się, że przy odpowiednim drażnieniu nietoperza, można go skłonić do emisji ultradźwięków, na które motyle reagują tak samo, jak na działanie nadajnika. Reakcja nie występuje, jeśli odległość od nadajnika przekracza 4 do 5 m, ani u motyli pozbawionych głowy (ważne, bo wskazuje na udział ośrodkowego układu nerwowego), ani z uszkodzonymi -narządami tympanalnymi. Zawisakowate, które nie mają narządów słuchu, wydają się niewrażliwe na ultradźwięki, ale niektóre duże gatunki latają zdecydowanie szybciej niż nietoperze, mogą więc im umknąć. Pozbawione narządów słuchu są też bezskrzydłe samice niektórych gatunków motyli lub samce innych gatunków, ale ich największa aktywność przypada na godziny, w których nietoperze nie polują.
Będę się tu sikracał, gdyż te zagadnienia zostaną omówione w następnym rozdziale, poświęconym tropizmom, a zwłaszcza chernotropizmom. Dosyć trudno odróżnić u owadów wrażenia smakowe od węchowych (nie jest to łatwe nawet u człowieka, ponieważ w skład wrażeń smakowych wchodzą liczne komponenty węchowe). Narządy smaku i węchu owadów są mało zbadane. Składają się one z włosków chitynowych, czasem umieszczonych na dnie jamki (sensilla basiconica, coeloconica itd...) i właściwie nie bardzo wiadomo, czy mamy prawo wiązać różne pod względem morfologicznym narządy z dwiema formami wrażliwości. Toteż chyba rozsądniej jest mówić, jak Amerykanin Dethier, który przeprowadził wspaniałe badania nad wrażliwością chemiczną owadów: chemo- recepcja kontaktowa, kiedy reakcja ‘zachodzi w niewielkiej odległości od bodźca (wrażenia smakowe) i chemore- cepcja dystansowa w pozostałych przypadkach (czyli zbliżonych do wrażeń węchowych).
Badanie chemorecepcjd kontaktowej u pszczół było
przeprowadzane w sposób niezwykle staranny przez von Frischa i jego uczniów. Podobne badania u much prowadzili Amerykanie Dethier i Frings. Niestety, opis uzyskanych wyników wymagałby posługiwania sie pojęciami i terminami technicznymi co przekracza zakres tej książki. Wielkim ułatwieniem w tych pracach było odkrycie bardzo prostego testu, pozwalającego łatwo określić stopień smakowitości danej substancji dla danego owada. Narządy smaku znajdują się np. u pszczoły na czułkach i stopach. Wystarczy zbliżyć do nich kroplę słodkiego płynu, by wywołać charakterystyczną reakcję, rozwinięcie ryjka. Rozrzedzając słabiej lub silniej roztwór początkowy można dojść do momentu zahamowania reakcji, co pozwala ustalić stopień smakowitości różnych cukrów i porównywać je ze sobą. Równie łatwo można określać działanie soli, kwasu i goryczy, chociaż te substancje nie wywołują reakcji dodatnich: wystarczy zmierzyć ich poziom, gdy domieszane do początkowego roztworu słodkiego hamują rozwijanie ryjka.
Jak stwierdzają badacze pszczoła rozróżnia smak dosyć wielu cukrów. Niektóre wydają się jej równie słodkie jak człowiekowi, inne więcej, a jeszcze inne — mniej. Ale sacharyna nie jest dla niej słodka, a w silnych stężeniach działa wręcz odpychająco. Warto dodać, że w królestwie zwierząt tylko człowiek i niektóre ryby, jak np. kiełbie, odczuwają słodycz sacharyny, a ptaki, mięczaki i skorupiaki podobnie jak pszczoła nie odróżniają roztworu sacharyny od czystej wody. Pszczoły są wrażliwsze niż człowiek na kwas solny, mniej na kwas octowy, prawie tak samo na sól i o wiele mniej na gorzki smak chininy, natomiast kokaina wydaje się im o wiele bardziej gorzka niż nam.
Mrówki, osy a także muchy nie są tak wrażliwe na słodycz jak pszczoły. Ale wszystkie, również i gąsienice, na sól, kwas i gorycz reagują jednakowo. Stwierdzono, że stopy motyli są niesłychanie wrażliwe na cukry. Wygłodzone rusałki są dwieście razy wrażliwsze na cukier niż język człowieka, a według Andersona motyle Danais — mają wrażliwość dwa tysiące razy większą; są też równie Jak człowiek wrażliwe na chininę, ale mniej na sóL
Działanie chemorcccptorów dystansowych (węch) u pszczoły jest podobne jak u człowieka. Dzięki badaniom von Frischa jest to zresztą jedyny owad dobrze poznany pod tym względem. Próg wrażliwości węchowej na różne substancje wonne u pszczoły i u człowieka jest bardzo zbliżony, z tym że pszczoła wykazuje większą zdolność rozpoznawania zapachu określonej substancji zmieszanej z wielu innymi. I człowiek, i pszczoła nie rozróżniają zapachów nitrobenzenu i aldehydu benzoesowego, tak jak i zapachów estru metylowego, kwasu antranilowego i estru metylowego naftolu, chociaż budowa chemiczna tych związków nie ma cech wspólnych. Natomiast i pszczoła, i człowiek rozróżniają takie stereoizomery, jak octan amylu i metyl-heptenon, bromostyral i aldehyd fenylooctowy itd... Widocznie narządy węchowe pszczoły i człowieka, pomimo ogromnych różnic anatomicznych, funkcjonują w sposób analogiczny z punktu widzenia fizjologii. Ale jeżeli tak jest rzeczywiście, to węch pszczoły zdradza prawdziwe zboczenie, bowiem, jak bezspornie ustalono, woli ona brudną wodę od czystej; zaspokaja swe pragnienie w najbardziej śmierdzących kałużach. Pszczelarze paryscy (a jest ich wielu) wiedzą dobrze, że ich kochane pszczółki latają do ustępów, żeby się napić. Niemieccy badacze wykazali, że nasze niepokalane czcicielki rosy mają specjalny pociąg do indolu i skatolu, substancji o szczególnie przykrym zapachu, występujących w wodach ściekowych.
Wprost trudno uwierzyć, jak wielu badaczy dawniej i dziś spędza cale godziny na obserwowaniu poruszeń muchy lub gąsienicy w wiązce promieni równoległych, na badaniu tzw. „fototropizmu”. Jeszcze przed Viaudem, który w latach 40-tych wyjaśnił ten problem, bibliografia tropizmów liczyła setki prac, stanowiących nieprzebyty gąszcz, w który niewielu biologów odważyło się zapuszczać. Czym wytłumaczyć to zainteresowanie tak zdawałoby się prostym, a niespecjalnie ciekawym zjawiskiem? Trudno odpowiedzieć na to pytanie nie rzuciwszy okiem na historię problemu.
Około r. 1880 „ojciec tropizmu”, Loeb, wzbudził w święcie nauki zainteresowanie dla pewnych typów najprostszego zachowania się zwierząt; wierzył, że te badania pozwolą mu wyjaśnić całość życia psychicznego. Ten wielki biolog amerykański był ciekawym człowiekiem. Jak to często bywa. jego własnym postępowaniem kierowały pewne idee filozoficzne, proste ale i przemożne, których początku można by się zapewne doszukać w jakichś uczuciowych urazach wieku dziecięcego. Bowiem nasze najbardziej zuchwałe postawy intelektualne często wynikają z przesłanek nie mających nic wspólnego z rozumem. Toteż zanim zaczniemy rozważać jakieś twierdzenie, warto się zastanowić, dlaczego właśnie ten człowiek tak je w danej chwili sformułował... W każdym razie Loeb był mectianicystą, wąsko ¡pojmującym zagad- 44
nienia, oo zarzuca mu dziś wielu biologów. Jak sam mówił — „do szału” doprowadzał go problem wolności woli, ten odwieczny upiór, który wyegzorcyzmowany przez naukę, dawno już powinien był zniknąć... Przede wszystkim więc dążył do wykazania, że nasze zachowanie jest grą ślepych popędów, działających automatycznie i przypadkowo powiązanych ze sobą, jak atomy. Jeżeli poznamy prawa rządzące ich powstawaniem i sposób łączenia się w pewne układy, to potrafimy przewidzieć postępowanie tak ściśle, jak przebieg zjawisk fizycznych. Zachowanie człowieka przestanie być zagadką, gdy się okaże, że przebiega według praw tak koniecznych i nieubłaganych, jak wszystko inne. Proszę mi wybaczyć nieco ironii, ale doprawdy jest pewien komizm w wysiłkach biologa czy filozofa, pragnącego przekonać o czymkolwiek swych kolegów, gdy jego teza głosi, że tak poglądy, jak postępowanie jest wynikiem specyficznego układu atomów, w którym nic zmienić nie można.
Porzućmy jednak ten niebezpieczny temat. Gdzie znajdę — zastanawiał się Loeb — początkowy atom postępowania, fakt możliwie najprostszy i najłatwiejszy do zrozumienia, który pozwoli mi odtworzyć wszelkie pozostałe zjawiska? Spodziewał się zrobić to odkrycie w laboratorium, obserwując gąsienice jedwabnika złocistego (Por- thesia chrysorrhea) umieszczone w probówce, w której zamkniętym końcu silnie nagrzewanym przez słońce panuje ogromny upał. Gąsienice wchodzące przez otwarty koniec rurki kierują się automatycznie, i jakby można powiedzieć w ogłupieniu, ku zamkniętemu końcowi, gdzie szybko zabiją je promienie słoneczne. Można by powiedzieć — pisze Loeb — że „nadziewają się” na promienie jak na rożen. Dalsze doświadczenia potwierdziły nieunikniony charakter tych „tropizmów” i Loeb uznał, iż udało mu się znaleźć tak upragniony atom. Odtąd zaczął myśleć dogmatycznie. Był znakomitym obserwatorem, toteż doskonale się orientował, że pod wpływem promieni świetlnych w zachowaniu zwierzęcia wykazującego „fototropizm dodatni” można wyróżnić dwie fazy: początkową — obrotu do światła, ku któremu zwierzę zwraca swoje fotoreceptory, i następną — przesuwania
się w kierunku źródła światła, co podlega już odrębnym prawom. Jest jeszcze trzecia faza, o której Loeb zapomniał wspomnieć — jest to zespół czynności, które zwierzę wykonuje, gdy zbliży się już do światła, a tu właśnie problem się komplikuje.
Loeb orzekł, że tylko obrót w kierunku światła (faza pierwsza) należy traktować jako tropizm, i tylko on zasługuje na uwagę badacza. Trudno dziś pojąć to dziwaczne stanowisko, gdyby nie świadomość istnienia pewnej ukrytej myśli, którą można odnaleźć we wszystkich pracach Loeba. Jest to uparte, choć starannie ukrywane dążenie do wykazania jak najdalej posuniętej analogii między zachowaniem się zwierząt i roślin. Bowiem u roślin również występują tropizmy. Już w szkole dowiadujemy się, że wyginają się w kierunku światła i już dawno zjawisko to zostało gruntownie zbadane przez tak świetnych biologów, jak np. Sachs. Toteż, jeśliby się dało utożsamić tropizmy zwierzęce i roślinne, o ileż łatwiej byłoby udowodnić automatyzm zachowania, jak nieistotne stałoby się wówczas widmo wolności woli.
Niebezpiecznie jest dążyć do określenia istoty zjawiska zamiast poprzestać na jego możliwie ścisłym opisie, nie opartym na z góry powziętej hipotezie. Tak postępowano przed Galileuszem, którego ogromną zasługą było wyraźne stwierdzenie, iż starożytni zbyt łatwo tworzyli teorie opierając się na nie dość dokładnie zbadanych zjawiskach, nie znając praw ich pojawiania się i przemijania. Galileusz podjął czarną, niewdzięczną pracę budowania podstaw nowożytnej nauki, którą lekceważyli wówczas filozofowie, pogardzając wysiłkiem uczonych, zajmujących się nędzną materią. A wiemy wszak, co wynikło z tych tajemnych badań tylekroć podejmowanych w pracowniach uczonych... Niestety, wiele gałęzi współczesnej biologii wciąż jeszcze czeka ,na swego Galileusza lub Kopernika!
Tak więc Loeb usiłował odnaleźć u zwierząt działanie tych samych praw, które rządzą „zachowaniem się” roślin, i uwierzył, że to mu się udało. W dalszych rozdziałach spróbujemy ocenić, co z tego wynikło. Jednakże trzeba od razu podkreślić, że teorie Loeba odegrały
ogromną rolę w biologii, stwarzając klimat sprzyjający rozkwitowi wielu prac o pierwszorzędnym znaczeniu. Przed Loebem na badaniach nad zachowaniem zwierząt ciążyło piętno interpretacji antropomorficznej, która uniemożliwiała ich naukowe wyjaśnienie. Zwierzęta, nawet owady „cierpiały”, „bały się”, „niepokoiły się” losem młodych itd. itd... A przecież co odczuwają inne organizmy poza człowiekiem, stanowi w gruncie rzeczy dla nas zupełną tajemnicę; możemy starać się ją zgłębić tylko drogą analogii często mocno kulejących. Toteż Loeb miał słuszność tępiąc bezlitośnie słownictwo odnoszące się do człowieka i dążąc do obiektywnego opisu zachowania zwierząt. Za jego sprawą można było przeprowadzić zupełnie nieodzowny w tym zakresie, gruntowny porządek. Błąd polegał na tym, że nie poszedł dalej i zbyt pochopnie zinterpretował fakty. Przed nim mówiono, że zwierzęta czują podobnie jak ludzie, Loeb i jego uczniowie utrzymywali, że są to maszyny, których mechanizm stanowią tropizmy, a i człowiek należy do tej samej kategorii istot. Spróbujmy sformułować stanowisko pośrednie: obiektywne badania zachowania zwierząt nie posunęły się tak daleko, by można było zgodzić się z jednym lub drugim wnioskiem. Toteż dalej skromnie i metodycznie opisujmy tylko poczynania zwierząt, nie zakładając nic a priori, choćby to były zjawiska wymagające skomplikowanych wyjaśnień. Przekonamy się dalej, co z tego wyniknie. Powróćmy wszakże do badania problemu tropizmu i spróbujmy podsumować osiągnięcia Loeba i jego kontynuatorów.
Tropizmy i ich klasyfikacja. Kto mówi o tropizmie, z konieczności ma na myśli fototropizm, czyli reakcję na światło. Rzeczywiście w większości prac posługiwano się czynnikiem świetlnym ze względu na jego dogodność. Dlatego całość dyskusji sprowadza się w gruncie rzeczy do fototropizmu. Owad bądź to dąży w kierunku światła (fototropizm dodatni) po linii prostej (tropotaksja, telo- taksja) lub zataczając mniej czy więcej zwartą spiralę (menotaksja), bądź ucieka od światła (fototropizm ujemny). Posłużymy się oboma przykładami takiego zachowania.
W tym punkcie, lub niewiele dalej kończy się zazwyczaj wykład o tropizmach. I właściwie tylko w celu pewnej charakterystyki podajemy przykłady jeszcze innych tropizmów, jak dążenie w głąb ziemi lub przeciwnie (dodatni lub ujemny geotropizm), do wody w postaci pary, lub cieczy (hydrotropizm), do przedmiotów posiadających określony smak lub zapach (chemotropizm). Powrócimy do tego jeszcze w szerszym zakresie. W końcu jest możliwe, że ciążenie, woda czy skład chemiczny ciał ma większy wpływ na normalne zachowanie się zwierząt niż światło.
Fototropizm. Schemat Loeba wymaga, by owad poddany działaniu światła zwracał się ku niemu tak, żeby jego światłoczułe receptory otrzymywały maksymum naświetlenia. Od takiego ustawienia, od takiego obrotu (tpomj — obracam się) pochodzi nazwa tropizmu. Ponieważ na tym opiera się cała teoria postąpimy rozsądnie, rozpatrując znane przykłady i zastanawiając się, czy rzeczywiście zjawisko jest tak proste i łatwe do wyjaśnienia.
Stonka ziemniaczana, zgodnie z teorią, rzeczywiście obraca się, kiedy promień światła padnie na nią od tyłu lub z boku i możliwie najbardziej wystawia na światło powierzchnie oczu. Podobnie zachowuje się pewien duży gatunek Acridiidae — szarańcza wędrowna — którą badałem w ciągu wielu lat; zjawisko to regularnie się powtarza. Chciałbym tu przypomnieć, zresztą tylko ze względu na historyczne znaczenie tego faktu, dziwaczne wytłumaczenie orientacji w kierunku światła, które podawał Loeb. Na powierzchni całego ciała znajduje się jakaś światłoczuła substancja, która bezpośrednio (?) działa na mięśnie. Światło powoduje jej rozkład, w wyniku czego następuje hypotonia mięśni po oświetlonej stronie; ich napięcie po stronie nieoświetlonej pozostaje normalne, toteż, gdy zwierzę chce się posunąć, strona nieoświetlona przeważa i powoduje zwrot tropiczny. Wyjaśnienie to ma na celu ujęcie reakcji w możliwie prosty schemat, a zwłaszcza wykazanie podobieństwa między zachowaniem się zwierząt, a zjawiskiem występującym np. w geranium, którego łodyga wygina się w kierunku światła.
Rabaud umieszczał szarańczę w szklanej rurce, za
1 fi f * |* i ""/ v ;■"... * ■ 4- ■
wąskiej na to, by mogła się w niej obrócić, i naświetlał od tyłu wiązką promieni równoległych. W tych warunkach światłoczuła substancja musiałaby ulec rozkładowi po obu stronach, a zatem napięcie mięśni musiałoby być jednakowe. Tymczasem owad rozpaczliwie próbował się obrócić. To i inne podobne doświadczenia z punktu wykluczają możliwość przyjęcia interpretacji Loeba.
Inny jeszcze eksperyment okazał się równie bezowocny; miał on wyjaśnić ruchy maneżowe. Jeśli pokryjemy jedno oko owada nieprzezroczystym lakierem, drugie zaś pozostawimy bez zmiany, to o ile odznacza się on fototro- pizmem ujemnym, zaczyna się obracać w stronę oka za- lakierowanego, a w przeciwną, jeśli jego fototropizm jest dodatni. Loeb i jego szkoła uważają, że i to daje się bardzo łatwo wyjaśnić. Napięcie mięśni jest znacznie zmniejszone po stronie oka pokrytego lakierem i ta asymetria napięcia doskonale wyjaśnia ruchy dookolne. Jednakże zjawisko komplikuje się, jeżeli przyjrzeć się mu bliżej. Ogromna asymetria układu lokomotorycznego zwierzęcia, znacznie przewyższająca zaburzenia w równowadze napięcia mięśni, nie przeszkadza ruchom maneżowym. Na przykład, całkowita lub prawie całkowita jednostronna amputacja odnóży u chrząszcza pływaka lub szarańczy, którym usunięto połowę mózgu (co wyłącza ruchy maneżowe), nie przeszkadza im dalej bez końca kręcić się w kółko. A więc trudno tu odrzucić hipotezę regulacji centralnej na rzecz regulacji obwodowej. Poza tym różne grupy mięśni reagują bardzo rozmaicie na takie asymetryczne uszkodzenia. Istnieje jak się zdaje, pewna przewaga działania zginaczy po stronie normalnej (choć ta reguła ma prawie tyle wyjątków, co przypadków, w których się sprawdza). I wreszcie wiele owadów, zupełnie oślepionych zalakierowaniem obojga oczu wykonuje bardzo powolny, szeroki, spiralny ruch okrężny... Wiele owadów kręci się też w koło w zupełnej ciemności lub w świetle czerwonym (większość nie postrzega czerwieni, która równa się dla nich ciemności); inne zachowują się podobnie w świetle rozproszonym. To Wszystko wskazywałoby, że niewątpliwie łatwiej jest wyjaśnić ruch ma- neżowy specyficzną asymetrią układu nerwowego, która
-W*
zależnie od osobnika wywołuje posuwanie się w tym, a nie innym kierunku.
Tak więc okazuje się, że od początku dobrze nie rozumiemy istoty zjawiska, które powoduje, że owad zwraca się ku światłu. Jeśli się mu przyjrzeć bliżej, pojawia się mnóstwo trudności z zakresu fizjologii.
Ale to nie wszystko. Powtórzmy doświadczenie Ra- bauda; skoro szarańcza stara się obrócić w swej szklanej rurce, czy nie dzieje się tak dlatego, że jej oko daje impuls wywołujący obroty, wysyłając sygnały bezpośrednio do odpowiednich grup mięśni?
Można tu także założyć, że tylna część oka, w doświadczeniu Rabauda oświetlana w pierwszej kolejności, wysyła do mięśni tylko jeden sygnał, którego rezultatem jest obrót ciała... Jeśli zaś zwierzę patrzy na źródło światła, a więc najpierw zostaje oświetlona przednia część oka, to mięśnie otrzymują inny sygnał, którego wynikiem jest posuwihie się naprzód itd... Łatwo by więc było, za pomocą wybiórczego lakierowania różnych partii powierzchni oka, ustalić, jakiej grupie mięśni odpowiada poszczególny fragment oka. To doświadczenie przeprowadzano głównie na owadach o możliwie największych oczach, jak ważki i niektóre muchy. Z początku wydawało się, że wyniki nieźle odpowiadają poszukiwaniom. Mucha gnojka (Eristalis) po polakierowaniu np. górnej części oka rozpłaszcza się na ziemi, jak gdyby jej tułów przytłaczał miażdżący ciężar; napięcie mięśni prostowników odnóża ulega znacznemu osłabieniu. I odwrotnie, przy polakierowaniu dolnej części oka, mucha prostuje odnóża, zwłaszcza przednie, znacznie zaś zmniejsza się napięcie mięśni źginaczy. W ten sposób możina też wyznaczyć bardzo szeroką boczną strefę oka pluskolca (No- tonecta), której pobudzenie wywołuje ruch dookolny w jej stronę oraz przednią strefę oka, powodującą przeciwne obroty ciała. Granica między nimi odpowiada strefie patrzenia, o której wkrótce będzie mowa. Dla każdej z tych stref istnieje zatem szereg progów działania zależnych od intensywności światła; w pewnych granicach reakcja wywołana przez określoną strefę oka może nawet zmienić kierunek.
Doświadczenia Urbana i Mas ta. Tak więc odeszliśmy dosyć daleko od rażąco prostego schematu Loeba. Orientacja w .kierunku światła zależałaby tedy od skomplikowanego mechanizmu oka związanego bezpośrednio z różnymi grupami mięśni. Ale oto wyniki doświadczeń Urba- na i Masta wszystko podają w wątpliwość. Badacze ci pracowali nad pszczołami i muszką owocową i wykazali, że poszczególne strefy oczu tych owadów są bardzo zróżnicowane. Urban stwierdził przede wszystkim, że u pszczoły jednostronnie oślepionej regulacja powraca bardzo szybko, ruchy maineżowe ustają i owad zmierza ku światłu po linii prostej. Ponadto przez częściową amputację odnóży, lub wycięcie pewnych partii łańcucha nerwowego można zmusić pszczołę do zajęcia niezwykłej postawy pochylonej na bok, oo zupełnie zmienia normalne rozmieszczenie światła na ¡różnych częściach oczu; jednakże to wcale nie przeszkadza jej kierować się ku światłu po linii prostej. Podobnie jest u muszki owocowej, którą Mast poddawał analogicznym operacjom; również i w tym przypadku bardzo szybko, niemal natychmiast, następował powrót do stanu, przy którym owad dąży do źródła światła po linii prostej.
Zjawiska te każą nam przyjąć, że ani granice między poszczególnymi strefami oka ani liinia patrzenia nie zależą od struktury morfologicznej, a stanowią raczej wynik skomplikowanego współdziałania czynników fizjologicznych. Zresztą doświadczenia Urbana i Masta zbliżone są do eksperymentów Rabauda z szarańczą posuwającą się w szklanej rurce wstecz w kierunku światła. Tu także poszczególne części oczu isą naświetlane w sposób zupełnie niezwykły; normalne zawiadywanie mięśniami zostało tak zachwiane, jak nigdy dotąd od czasu pojawienia się szarańczy na ziemi. A pomimo tego regulacja następuje natychmiast. Cóż zatem może być przyczyną, że ten mechanizm nerwowo-mięśniowy, posiada plastyczność, która pozwala mu przystosowywać się do wprost nieprawdopodobnych warunków, z jakimi przedtem nigdy się nie zetknął? Badając prosty akt posuwania się owada w kierunku światła dotykamy sedna niepokojącego problemu fizjologii, a być może i filozofii.
Doświadczenie Grisona. Ale rzeczywistość jest jeszcze bardziej skomplikowana. Pamiętam, jak pewnego wieczora jeden z moich przyjaciół, Grison — który pracował wtedy podobnie jak i ja w Pracowni Ewolucjonizmu Wydziału Nauk Przyrodniczych — zaproponował, bym wraz z nim przeprowadził obserwację zgoła niezwykłego zjawiska. Poszliśmy do „sali tropizmów”, całkowicie pomalowanej na czarno, stanęliśmy przy stole doświadczalnym oświetlonym przez równoległe promienie wielkiego reflektora. Słychać było tylko głuchy szmer wałka rejestracyjnego i buczenie termostatu za naszymi plecami. Po stole, w promieniach światła w sposób idealnie miarowy posuwała się stonka (dzięki tej właściwości stanowiąca wymarzony obiekt do badań nad tropizmem). Grison ustawił na jej drodze przeszkodę w postaci płytki z przezroczystego plastyku; stonka poruszająca się po linii prostej w kierunku światła powinna była wpaść na nią, co też się stało. Po nie kończących się wahaniach
i wielokrotnym chodzeniu tam i z powrotem wzdłuż płytki owad odnalazł wreszcie jej brzeg i podjął swój niepowstrzymany marsz ku światłu. Kiedy dochodził już do reflektora Grison złapał go i umieścił znów na początku drogi. Gdy tym razem stonka natknęła się znów na przeszkodę, wahanie było nieco krótsze, tak mi się przynajmniej zdawało. Grison dziesięciokrotnie powtórzył doświadczenie z tym samym okazem. Ale jeszcze przed zakończeniem eksperymentu pojąłem, o co tu chodzi: wahanie prawie ustało. Spoglądaliśmy na siebie, ze zdumieniem. Teraz stonka skręcała bez ociągania się, gdy tylko czułkami dotknęła powierzchni płytki i prawie natychmiast odnajdywała jej brzeg: najwyraźniej byliśmy świadkami uczenia się. Przekonamy się za chwilę, jak bardzo złożone jest to pojęcie. Zrozumieliśmy wtedy, że badając tropizmy tak na pozór proste, trzeba uwzględniać działanie pamięci i przystosowanie się do pokonywania przeszkód. Tak to stopniowo musieliśmy uznać, że w czynnościach owada zmierzającego ku światłu ujawnia się cała złożoność żywego organizmu.
Wszyscy prawie dawniejsi autorzy na ogół tylko faz Jeden poddawali swoje zwierzęta działaniu czynnika świe
cącego, wywołującego tropizm. Być może, nie przyznając się do tego, obawiali się, że zjawiska przystosowywania
i regulacji, które musiałyby się ujawnić, jeszcze bardziej skomplikują i tak już zawikłany schemat tropizmów? A przecież trzeba pamiętać, że w życiu zwierzę może wielokrotnie zetknąć się z tymi samymi bodźcami, a więc musimy uwzględniać jego zachowanie się i w tym przypadku. Jeśli bowiem zbyt usilnie dążymy, by uzyskać zjawisko w najczystszej postaci, to wyrywamy je z kontekstu i wtedy staje się niezrozumiałe. Albo przywiązujemy doń zbyt wielkie znaczenie, co właśnie miało miejsce przy badaniach tropizmów, albo też zawsze w celu wyróżnienia możliwie najprostszego zjawiska, pomniejszamy pewne jego cechy, nad którymi wszakże warto się zastanowić. Wiadomo np. od dawna, że po pokryciu lakierem jednego oka owada, ruch maneżowy występuje tylko bezpośrednio po zabiegu. Po upływie pewnego czasu, rozmaitego dla różnych gatunków i różnych osobników, ruch dookolny ustaje, następuje wyrównanie zaburzeń i zwierzę znów dąży ku światłu po linii prostej. W tym przypadku nie jest to jednak wynik powtórnego uczenia się, a po prostu przystosowania. Jeśli bowiem pokryjemy lakierem jeijno oko owada i unieruchomimy go przez kilka minut na wprost źródła światła, to po uwolnieniu posuwa się on ku światłu prostą drogą. Dzieje się tak zapewne dlatego, że impulsy nerwowo-mięśniowe wysyłane przez oko miały dosyć czasu na wyrównanie zaburzeń wywołanych przez zabieg doświadczalny.
Odmiany fototropizmu. Nie należy jednak sądzić, jak już widzieliśmy, że wszystkie owady kierują się do światła po linii prostej. Niektóre z nich w określonych warunkach eksperymentalnych wykazują piękną orientację loebowską; mówimy o nich, że wykazują tropotaksję. U tych owadów ruchy maneżowe występują najwyraźniej, a wyrównywanie jest najsłabsze. U innych natomiast obserwujemy przewagę odmiennego procesu, w którym na pierwszy plan wysuwają się pewne określone części oka (strefa lub linia patrzenia). Ruch maneżowy po całkowitym zalakierowaniu oka nie występuje lub jest zaledwie dostrzegalny. Zalakierowanie określonej
strefy oka zdaje się działać tu wyraźniej niż u poprzedniej grupy owadów na pewne określone mięśnie. Najbardziej wszakże powszechnym typem poruszania się jest menotaks ja: osobnik posuwa się w kierunku światła po spirali, której środek stanowi źródło światła; tak właśnie zachowuje się motyl zanim rzuci się w płomień. Inne owady, jak larwy muchy mięsnej i niektóre gąsienice nie mają oczu (oculus) a tylko mniej lub bardziej szczątkowe stemmata. Znalazłszy się w wiązce promieni kołyszą przednią częścią ciała, na której znajdują się ich narządy światłoczułe, jak gdyby szperając w przestrzeni komórką fotoelektryczną. Jest to zjawisko klinotaksji *, które może prowadzić do bardzo dokładnej orientacji. Wreszcie u wielu owadów występuje tylko czucie kine- statyczne, to znaczy działanie światła jedynie wzmaga tub osłabia ich ogólną aktywność; np. nagłe oświetlenie ♦luja i karakonami trzymanego w ciemnym termostacie wywułuje wśród tych owadów zdumiewające podniecenie. I przeciwnie, szkodnik bananowy czarny ryjkowiec (Caiviapoiites sordidus), wyrządzający ogromne szkody w Gwinei i na Antylach nieruchomieje w promieniach światła l może pozostawać bez ruchu przez długie godziny. ni znów zapanuje ciemność, w której zazwyczaj śyje.
Trupimi Jako zjawisko sztucznie wywołane. Kończąc tan bardzo pobieżny przegląd zagadnień fototropizmu można zapytać, co ostało się z kategorycznych twierdzeń Locha. Obawiam się, że niewiele. Co nam pozostaje ze słynnych opisów głoszących, że owad „nadziewający się tak na rożen" na promień nieuchronnie zmierza ku iró- dlu światła' Widzieliśmy jak dalece zmienia się jego zachowanie, jeżeli zachcemy chwilę poczekać i powtórzyć doiwiadczenie. Nic dziwnego, że Loeb przejął się tak iywo obserwacją gąsienic kuprówki rudnicy (Euproctis ckrysorrkca), uparcie zmierzających ku promieniom słonecznym, których temperatura musi js zabić. Stąd, stwierdzi) uczony z triumfem, tropizm nie ma nic wspólnego
z interesem osobnika, jak tego chcieli naiwni witaliści w rodzaju Bernardin de Saint-Pierre’a. Ale przy tym uszedł uwadze Loeba i jego szkoły fakt ogromnej wagi, którego zresztą nikt w tym czasie nie dostrzegał, to mianowicie, ie nigdy, absolutnie nigdy tak się nie zachowują młode gąsienice kuprówki żyjące na swobodzie. Znajdujemy je raczej w cieniu, niż w pełnym słońcu, czy też dokładniej — zdają się nie tyle troszczyć o słońce, co
0 miejsca, w których znajduje się świeży pokarm.
Jak więc wytłumaczyć wyniki doświadczeń Loeba z gąsienicami w szklanych rurkach? Może to jest po prostu zjawisko patologiczne. Chciałbym wyjaśnić: mechanicyści kierują się zasadą maksymalnego uproszczenia doświadczenia, starając się badać tylko jeden czynnik (zmienny) przy możliwie najbardziej dokładnie zachowanej niezmienności reszty środowiska. I właściwie można by przy- klasnąć stosowaniu najprostszych reguł w metodzie doświadczenia, pod warunkiem że eksperyment jest rzeczywiście prosty. Tymczasem ten, którym się zajmujemy jest bardzo skomplikowany; weźmy młode gąsienice żyjące zazwyczaj na sieci jedwabnych nitek i zacznijmy je zdejmować (pierwsze zakłócenie); następnie pozbawmy je bodźców węchowych, wzrokowych i dotykowych, którym podlegają w swoim normalnym świecie (zielonych liści, które im służą za pokarm), umieśćmy je na podłożu, do którego nie są przyzwyczajone (szklana rurka), itd... Nie można się więc dziwić, że reagują w sposób nienormalny
1 nieprzystosowany, toteż na tej podstawie nie można oprzeć prawie żadnych wniosków. Doznają zapewne takiego samego „wstrząsu”, jak Eskimos w ciągu kilku sekund przeniesiony w centrum Sahary. A komu przyszłoby do głowy badać w takich warunkach biologiczną naturę Eskimosa?
O analogii między zwierzętami I roślinami, Jak jui mówiliśmy Loeb cieszyłby się mogąc stwierdzić, ie zwierzęta nie są niczym więcej niż specyficzną odmianą roślin, zdolnych wprawdzie do poruszania się, ale tak samo nierozumnych i zautomatyzowanych jak wszystkie pozostałe. Chcąc to osiągnąć starał się wykazać, ie prawa tropizmu roślinnego stosują się doskonale do zwierząt.
Jedno z nich głosi, że jeśli promienie świetlne wychodzące z dwóch źródeł o równej intensywności tworzą ze sobą pewien kąt, to roślina poddana działaniu takiego dwoistego bodźca wygina się po linii dwusiecznej tego kąta. Loeb wykazał, że larwy, czyli plywiki (nauplius), małych skorupiaków morskich, pąkli (Balanus), zachowują się właśnie w ten sposób, gdy akwarium z nimi umieszczone jest między dwiema lampami. Jednakże gdy chodzi o owady, zjawiska stają się znacznie bardziej skomplikowane. Większość z nich od razu kieruje się ku jednemu z dwóch źródeł światła, lub też dość krótko posuwa się po dwusiecznej, a następnie zdecydowanie zwraca się ku jednej z lamp; bądź też porusza się po dwusiecznej mniej więcej do linii biegnącej między lampami i dopiero wtedy wybiera jedną z nich co — zdawałoby się — nie powinno nastąpić, bowiem receptory owada nie są tu pobudzone równomiernie. Mówi się wówczas, że „punkt decyzji” jest mniej lub więcej oddalony od punktu wyjścia.
Inne prawo, wynikające z obserwacji roślin głosi, że najsilniej działa promieniowanie krótkofalowe, błękit pobudza silniej niż czerwień. Jeśli znajdziemy jakieś fakty na poparcie tej tezy w świecie owadów, to za chwilę przekonamy się, jak dalece one komplikują się w miarę bardziej szczegółowego badania. Mamy tu mianowicie do czynienia nie z jednym a z dwoma rodzajami wrażliwości; pierwszy wiąże się z postrzeganiem szczególnie pobudzanym przez kolor żółtozielony; drugi, jakkolwiek wydaje się to bardzo dziwne, nie wiąże się z narządem wzroku. Inaczej mówiąc, różne dosyć spore okolice ciała owada, poza oczami, są wrażliwe na światło, i mogą wpływać na zachowanie się zwierzęcia. Nawet prawo Bunsena Roscoe (iloczyn natężenia światła przez czas naświetlenia jest wielkością stałą) nie sprawdza się w całym zakresie zjawiska tylko w pewnych granicach. Powyżej określonej siły światła bardzo często zmienia się kierunek reakcji: owad odznaczający się fototropizmem dodatnim zaczyna wykazywać fototropizm ujemny. Ale nawet w granicach wytrzymywanego natężenia światła prawo jest bardziej złożone, wyraża się zależnością logarytmiczną. Działanie
U
Światła wpływa nieraz na szybkość przemieszczania się, która się zmienia, jak to widzimy u stonki, czasem zaś działa tylko na długość czasu prezentacyjnego (reakcji utajonej), gdyż owad długo jeszcze nie porusza się, gdy promień światła padnie na jego receptory; do chwili „decyzji” mijają sekundy, a nieraz i minuty. Wreszcie, jeżeli natężenie światła jest za słabe, to nic nie pomoże przedłużanie czasu naświetlenia, reakcja nie występuje, owad zachowuje się tak jak w ciemności.
A jednak jest pewna analogia między reakcjami na światło u roślin i u zwierząt, ale zachodzi tu niemal odwrotność tego, co przypuszczał Loeb. Qtóż stwierdzono,
że na wierzchołku młodej łodygi owsa jest pole bogate w żółtoczerwony barwnik, karoten, tzw. „oczko karote- nowe” specjalnie wrażliwe na światło; jego wybiórcze pobudzenie powoduje wyginanie się młodej łodygi w kierunku źródła światła. Promieniowanie żółtozielone działa tu najsilniej. Jeżeli owiniemy oczko karotenowe kawałkiem staniolu, to reakcja nie ulegnie całkowitemu zahamowaniu. Może nastąpić leciutkie wygięcie łodygi, ale już przede wszystkim pod wpływem promieniowania błękitnego i fioletowego. Jest więc tu wręcz uderzająca analogia z dwoma rodzajami wrażliwości — wzrokową i po- zaoczną, które występują u owadów.
Pozaoczna wrażliwość owadów. Już dawno Graber stwierdził, że pokrycie oczu owada czarnym, nieprzezroczystym lakierem wcale nie powstrzymuje reakcji na światło. Później Tucolesco badał fototropizm chrząszczy mącznych, którym obcięto głowy (dla owada utrata głowy jest sprawą bez większego znaczenia i nie pociąga za sobą natychmiastowych przykrych skutków; niektóre pluskwiaki, m. in. Rhodnius, którym Wigglesworth poświęcił swe znakomite badania, nawet rok mogą żyć w tym stanie). Stwierdził on u tych owadów dalsze występowanie reakcji na światło. Jest to zresztą zjawisko powszechne, obserwowane u wielu grup zwierząt: oczy nie są nieodzownym podłożem wrażliwości na światło, ale niewątpliwie są niezbędne dla tworzenia obrazu. Jeszcze znacznie ciekawsza jest u owadów różnica wrażliwości na długość fal świetlnych między aparatem wzrokowym i poza- ocznym. Można się o tym przekonać pokrywając lakierem całe ciało owada oprócz oczu i przyoczek (ocelli), lub wykonując zabieg odwrotny. Łatwo wtedy stwierdzić, że promienie niebieskozielone mocniej pobudzają zwierzęta, których oczu nie dotykano, i na odwrót, na zwierzęta
o polakierowanych oczach największy wpływ wywierają promienie niebieskie i fioletowe; przejawia się tu wyłącznie wrażliwość pozaoczna. Jeśli chodzi o siedlisko tej zagadkowej wrażliwości, to nie bardzo wiadomo, czy mieści się ono w warstwie pancerza, czy w układzie nerwowym. Pierwsza hipoteza znajduje zwolenników wśród tych autorów, którzy wrażliwość pozaoczną nazwali „der- matoptyczną”. Jednakże, jak dotąd, nie potrafili dostarczyć argumentów na poparcie twierdzenia zawartego w tej nazwie ani przekonać, że w samej pokrywie zachodzą zmiany pod wpływem bodźców świetlnych. Natomiast, jak wynika z dawnych doświadczeń Prossera, obnażony łańcuch nerwowy raka poddany działaniu światła może odchylać wiązkę promieni oscylografu katodowego, tzn. może wysyłać prądy czynnościowe. A ponieważ owady
i prawie wszystkie zwierzęta używane przez niego do badań nad fototropizmem były zazwyczaj mniej lub bardziej przezroczyste, można przyjąć, że światło pobudza bezpośrednio ich układ nerwowy przechodząc przez pan- 58
cerz. Jednakże by dać ostateczną odpowiedź, trzeba jeszcze nowych doświadczeń.
Jakkolwiek by było, możemy tu wykryć niesłychanie uderzającą analogią z dwoma rodzajami wrażliwości u młodej łodygi owsa i naprawdę interesujące pokrewieństwo między zwierzętami i roślinami, jak gdyby pewne podstawowe reakcje na światło charakteryzowały wszelką żywą plazmę. Ale podstawowe twierdzenia Loeba dotyczące tych podobieństw są, jak widzimy, prymitywne
i powierzchowne.
Należałoby koniecznie zebrać szereg dodatkowych danych o tej zagadkowej wrażliwości na światło, nie związanej z oczami, która, jak się zdaje, nie jest znana w gromadzie ssaków, chociaż Jules Romains, w czasach kiedy nazywał się jeszcze Farigoule, wierzył przez chwilę', że odkrył ją u człowieka. Doświadczenie, na którym się oparł, można cytować, jako przykład nieprawidłowego posługiwania się statystyką. Nasz autor zawiązywał badanemu oczy, a następnie kładł mu na rękach różnobarwne płytki; pacjent miał określić ich kolor. Uzyskano 66% prawidłowych odpowiedzi, czyli wynik choć niewiele, był wyraźnie wyższy niż przy przypadkowym wyborze. Wielu badaczy zainteresowało się tym zjawiskiem, ale próżno szukano zadowalającego wyjaśnienia; trudno było doszukać się błędu w technice stosowanej przez Fa- rigoule’a... aż do dnia, w którym wyznał, że nie widząc w tym nic złego, starał się zawsze kończyć doświadczenie na wyniku dodatnim; jeśli badany mylił się, eksperymentator zanim skończył serię doświadczeń zachęcał go do powtórnej próby. Jeśli odpowiedź była trafna, przerywał badanie. To właśnie a priori dawało przewagę odpowiedziom trafnym i pozwoliło wyjaśnić, jak osiągnięto w ostatecznym wyniku aż 66%. Był to błąd, jakich dziś już się nie popełnia, ponieważ umiemy analizować wyniki doświadczeń znacznie krytyczniej i coraz lepiej dostrzegamy prawdę poprzez zmienne postacie rzeczywistości. A mimo tego dzisiejsze prace mogą się kiedyś wydać naszym wnukom równie niepewne, jak nam badania Jules Romains’a.
Motyl leci do płomienia nieświadomy problemów, jakie
wynikają z każdego ruchu. Dawniej biologowie uważali go za prosty mechanizm, którego reakcje maże tłumaczyć niewielka liczba kombinacji. Później przyjrzeli się dokładnie), a las problemów gęstniał; oto w każdy ruch zaangażowany Jest cały organizm w całej swej straszliwej złożoności. Toteż czy możemy dziś trzymać się kar* tezjańskiej metody dzielenia zachowania zwierzęcia na, zdawało by się, najprostsze do zrozumienia elementy? Może świat ożywiony wcale nie jest kartezjański? Może dzielenie trudności na tyle części, na ile się da, jak zalecają Regulae od directionem ingenii uniemożliwia uogólnienie?
A zresztą my wciąż Jeszcze tkwimy w laboratorium. Otwórzmy więc drzwi i chodźmy zobaczyć, jak wyglądają tropizmy w przyrodzie, w polu, gdzie gąsienice kpią tobie ze słońca i gdzie ostatecznie musimy sprawdzić wszystkie teorie,
Pułapki świetlne. Praktyczne zastosowanie troplzmo. Człowiek prowadzi nieustającą i nie zawsze zwycięską walką i owadami szkodliwymi. Zaraz przytoczymy szereg przykładów. Każdy badacz spotyka się z motylami urzeczonymi światłem, a tyle jest szkodliwych owadów iuskoekrzydlych. że myśl o wykorzystaniu pułapek świetlnych do Ich wabienia i niszczenia jest zupełnie naturalna. Posługujemy slą tu naelektryzowanymi siatkami lub pro- leiej fazami duszącymi, które wydzielają się w pobliżu pułapek. Zastosowano tą metodą przy zwalczaniu szkodnika bawełny, który potrafi zamienić owoce rośliny w rojącą sią matą gąsienic. Niestety, najczęściej do światła lecą tylko samce, a samice chronią się, nie wiadomo dokąd.
A raczej nie wiedziano tego do lat ostatnich, kiedy praca dra W.Ulania« ae słynnej angielskiej stacji biolo- głcanej w Kothamsted wywołała wielkie poruszenie w świec te nauki. Williams jest już dosyć wiekowym ba- daesem, którego koledzy nie traktowali zbyt serio, aż do ostatnich czaeOw. ponieważ niemal wyłącznie zajmował slą chwytaniem motyli w pułapki: świetlne 1 ssące (te ostatnie to ogromne pochłaniacze, mniej wiącej wielkości doroalego człowieka. które wciągają wszystko, co sią ikłtśy | Ich szerokiego otworu). Byłam świadkiem, jak
promiennie uśmiechnięty Williams pokazywał kolegom, którzy podśmiewali się z niego nazywając go „mordercą”, dobre pól funta sówek — wynik łowów jednej nocy. Stary badacz obojętny na kpiny dalej robił swoje ze spokojnym przeświadczeniem, jakie daje pewność, że posuwa się w gąszczu wiedzy po właściwym tropie. W ciągu czterech lat złowił 450 000 motyli! A wtedy zaczął publikować coraz to bardziej interesujące wnioski, które wynikały z tych niezliczonych połowów. Williams wyjaśnił przede wszystkim, dlaczego w czasie nocnych połowów chwytamy tylko samce: okazało się, że samice latają na innym poziomie. Williams porównywał połowy dokonywane na różnych wysokościach (do 16 metrów); samice bardzo wielu gatunków latają znacznie wyżej niż samce
i często na wysokości 16 metrów łowi się prawie wyłącznie samice. A przecież osobniki obu płci muszą się jednak czasami spotykać! Uczeni gubią się w domysłach, jakie mogą być przyczyny różnicy poziomu lotu. Być może wiąże się to z różną wrażliwością na temperaturę
i wilgotność, które bardzo się zmieniają w miarę wznoszenia się nad ziemię. Jakkolwiek jest, dzięki William- sowi mamy nadzieję, że pewnego dnia uda się wykorzystać pułapki świetlne do walki z łuskoskrzydłymi szkodnikami.
Angielski badacz nie przerywał pracy. Oznaczał dokładnie złowione motyle; liczba schwytanych osobników danego gatunku nie jest sprawą przypadku, podlega pewnemu prawu: najczęściej poszczególne gatunki reprezentowane są w tych nocnych połowach przez niewielką liczbę okazów. Można zatem obliczyć „wskaźnik różnorodności” i spróbować sformułować szereg interesujących wniosków dotyczących dynamiki populacji. Być mote będziemy jeszcze mieli okazję powrócić do tych zagadnlert.
Do sprawy pułapek świetlnych powrócił niedawno Robinson, aby udowodnić istnienie pewnych osobliwych zjawisk. Tak na przykład, jeżeli ustawimy pułapki świetlna w niewielkiej odległości i z miejsca gdzie stoi jedna widać następną, to odławiana fauna jest na ogół dosyć jednorodna: znak to. że owady o fototroplzmie dodatnim tą przyciągaue tylko z bardzo niewielkiej odległości.
Fauna odławiana o kilkaset metrów dalej może się znacznie różnić, zależnie od rodzaju szaty roślinnej otaczającej badany punkt. Owady są szczególnie mocno przyciągane przez blask źródła światła, tzn. duża lampa „matowa” budzi mniejsze zainteresowanie niż niewielkie, ale bardzo błyszczące światło. U osobników wykazujących dodatni fototropizm atrakcyjność światła przejawia się tylko powyżej lub poniżej określonego progu świecenia (tzw. „zdolność fotopatyczna” Viauda). I oto mamy wyjaśnienie zjawiska, które tak dręczyło Reaumura: dlaczego nocne motyle lecą ku światłu świecy, a nie widać ich w ogóle w jasny dzień? Dzieje sdę tak dlatego, że blask świecy nie przekracza ich wytrzymałości na świa- Iło; poza tym większość z nich w ciągu dnia zapada w stan kataleptycznego spoczynku.
Wreszcie, nawet wśród owadów wykazujących fototropizm dodatni zdarza się niewielki procent osobników odznaczających się fototropizmem ujemnym, na które działa tylko bardzo słabe źródło światła. Z podobnym, tyle że odwrotnym zjawiskiem, spotykamy się u owadów o fototropizmie ujemnym, tzn. niektóre z nich dążą do światła nawet dość silnego. Tak więc tropizmy to nie tylko cecha osobnicza, zagadnienie to ma również aspekt populacyjny. Pasjonujące byłoby badanie nad wyróżnieniem cech „większej” lub „mniejszej” fotonegatywności, przeprowadzone zgodnie z zasadami genetyki w hodowli selekcyjnej.
Wkraczamy tu na teren nowy, który nie był zbadany tak starannie jak fototropizm, choć praktyczne znaczenie chemotropizmu dla świata owadów wydaje się większe. Po prawdzie nie bardzo można odróżnić, kiedy owad wyraźnie kieruje się ku źródłu woni lub smaku; ale czy może być inaczej wobec rozproszenia zapachu w powietrzu? Jeśli zaś chodzi o smak, który właściwiej byłoby nazwać wrażliwością chemiczną przez kontakt, to można mówić tylko o przyciąganiu lub odpychaniu na bardzo niewielką odległość, właściwie przy bezpośrednim zetknięciu.
Ale tak jak motyl leci ku światłu, tak też dąży do samicy, kierowany wydzielanym przez nią zapachem, nawet na odległość kilku kilometrów. Sam wiele razy obserwowałem to zjawisko, poszukując poczwarek motyli do hodowli. Dobrze pamiętam jedną z nich, wykluła się zaraz następnego dnia pod niewielkim kloszem z metalowej siatki. Był to okaz zawisaka, Sphinx ocellata, przepysznie szaro i fiołkowo ubarwiony, wspaniała samiczka nieruchomo przyczepiona do ścianki klosza. Wieczorem tego samego dnia usłyszałem, że coś łopocze o szybę; to przyleciał wielki szarobrązowy motyl z dużymi plamami fioletu, samiec... Przyglądałem się tej parze zadumany nad masą problemów, jakie fcryje w sobie tak zdawałoby się proste zjawisko. Meli obliczył, że samice mogą wabić samce z odległości 11 kilometrów. Ta cyfra wydaje się przesadzona, albo dotyczy wyjątkowych przypadków. Ale jest rzeczą pewną, że duże samce łatwo odnajdują swe samice w odległości pięciu, sześciu kilometrów. Znam przecież maleńki gruczoł wydzielający woń przyciągającą, która dla człowieka nie ma zapachu. Jeśli nawet założymy, że składa się on z najbardziej wonnej substancji, jaka być może, to rachunśk wykaże, iż rozrzedzenie w półkuli o promieniu 10 kilometrów jest ogromne, odpowiada mniej więcej jednej molekule na metr sześcienny. Jakkolwiek obliczenie jest przybliżone i uproszczone, pozwala nam uzmysłowić sobie nikłość rozmiarów zjawiska. A jednak te tak bardzo rozsiane cząsteczki wystarczają jako gradient wiodący samca, który odnajduje samicę w stosunkowo krótkim czasie. Czy mamy więc prawo nazywać węchem ten zmysł tak bardzo różny od naszego? Zgódźmy się więc na używanie tego terminu tylko z braku innego, bardziej odpowiedniego. Można by tu myśleć o jakimś nowym rodzaju „fal”, ale to hipoteza nie oparta na żadnych podstawach eksperymentalnych.
Skoro nie znamy istoty zjawiska, to zgodnie ze wskazaniami Bacona możemy przynajmniej próbować je wyłączyć lub modyfikować. Wiadomo, że przyciąganie nie zachodzi, gdy umieścimy samicę pod hermetycznym kloszem, lub jeśli usuniemy jej gruczoły wonne. Samiec będzie interesował się wyłącznie amputowanym gruczołem
położonym na szklanej płytce, z którym nawet będzie próbował kopulować, a zupełnie nie zwróci uwagi na znajdującą się tuż obok samicę, zoperowaną ale żywą. Materiałem do badań nad gruczołem wonnym niekoniecznie muszą być motyle nocne, mogą to być równie dobrze jedwabniki, które mają dla badacza tę zaletę, że nie latają.. Posługiwał się nimi w swych badaniach słynny niemiecki chemik, Butenandt. Kiedy umieszczał samicę w koszu z wychodzącymi z poczwarki samcami, zaczynały natychmiast bić skrzydłami i wspinać się po ściankach chcąc się do niej dostać. Podobny skutek miało podsunięcie na bagietce gruczołu wonnego. Łatwo uzyskać mi-' liony jedwabników, bo można kupić kilogram jaj, z których każde waży ułamek miligrama. Tak właśnie Butenandt wyhodował wiele tysięcy motyli, z których udało mu się otrzymać kilka miligramów wonnej substancji w stanie czystym. Posiada ona wprost niewiarygodną moc, bagietka zanurzona w roztworze tej substancji jeden na tysiąc podnieca samce w tym samym stopniu co prawdziwa samica. Tak więc, jeśli nawet problem nie został rozstrzygnięty, to jednak zaczął się przedstawiać o wiele jaśniej. Cóż to za tajemnicza substancja, o której wiemy tylko, że zawiera trzy składniki, tj. węgiel wodór i tlen, natomiast nie zawiera azotu? Czy substancja wonna występująca u jedwabnika i dużych motyli nocnych należy do tej samej grupy związków? Czy ma jakieś nieznane właściwości, że może przyciągać samce z odległości wielu kilometrów, i co to za właściwości? Tak więc, prawdę mówiąc, praca badawcza wcale nie została zakończona, zaledwie się zaczęła *.
Warto tu zauważyć, że z podobnym zjawiskiem spotykamy się u psa dążącego po tropie zająca. Śluzówka węchowa naszego wiernego towarzysza jest dziesięć razy lepiej rozwinięta niż ludzka, a jej wrażliwość jest wręcz nieprawdopodobna. Człowiek się dziwi, jak pies potrafi odnaleźć zwierzynę po kilku dniach, kiedy pozostawiony trop to tylko krótkie zetknięcia aparatu lokomotorycz
nego zwierzęcia z ziemią. Wystarczy zresztą, by ktoś przez kilka sekund miał w ręku laskę, by dobrze wytresowany pies mógł rozpoznać woń tego człowieka i by potrafił odnaleźć jego ślad. Zdolność do tropienia występuje również u owadów, a jest bardzo rozpowszechniona u błonkoskrzydłych pasożytów. W zachowaniu niektórych gatunków występują do dziś nie wyjaśnione zjawiska. Na przykład, wiele błonkówek o długim pokładełku nigdy nie widzi ofiary, w ciele której składa jajo, gdyż znajduje się ona w ziemi, lub nawet w gałązkach twardych drzew, ze wszystkich stron otoczona szczelną osłoną, której grubość wynosi ponad pół centymetra. Co myśleć
o zapachu, który przenika poprzez półcentymetrową warstwę drzewa, i którego źródło daje się tak dokładnie zlokalizować, że niemal niedostrzegalne gołym okiem jajeczko zostaje delikatnie złożone w ciele maleńkiej larwy? Staje tu przed nami problem tej samej kategorii, co problem pociągu płciowego u motyli.
Substancje czynne i ich zastosowanie. Możność ekstrahowania substancji, które wywołują zjawiska chemotro- pizmu, i uzyskanie ich w silniejszych stężeniach niż występują w przyrodzie stworzyłaby nam ciekawe perspektywy. Może dałoby się przyciągać szkodliwe owady tak, jak magnes przyciąga żelazne opiłki — i niszczyć je bez przeszkód. Albo przeciwnie, można by zapobiegać szkodom przez stosowanie substancji odpychających. Trzeba przyznać, że w wielu przypadkach już to realizujemy. Jeśli chodzi o substancje przyciągające, to stwierdzono, że szkodnik oliwek muchówka Dacus interesuje się przede wszystkim pochodnymi eugenolu (iso- lub metyloeugenol). Wystarczy potrzeć czarkę szmatką zwilżoną którąś z tych substancji, a za chwilę jest ona do połowy zapełniona muchami zresztą znacznie mniejszymi niż mucha domowa. Jeden z badanych przez Beckera tęgopokrywych Hylo- trupes bajulus niszczy świerkowe szałasy w Alpach, drążąc w ściankach niezliczone dziury. Niemiecki autor spróbował impregnować belki pochodnymi terpentyny, ekstrahowanymi z żywicy drzew iglastych i stwierdził, że samice interesują się tylko węglowodorami z grupy pi- nenów i sylwestrenów i wyłącznie nimi. Jeżeli związków
tych nie ma w drewnie, pozostaje ono nietknięte. Amerykanie żywią poważne obawy przed rozprzestrzenieniem się u nich japońskiego żuka majowego (Popilia japonica), który jest pasożytem wybitnie polifagicznym. Toteż podejmują tam różne starannie przemyślane środki, mające od początku zapobiec szerzeniu się tej plagi. Stosuje się zwłaszcza pułapki z geraniolem, związkiem który tak bardzo pociąga te żuki, że można je po prostu zbierać, nawet tam, gdzie nigdy przedtem ich nie spotykano. A wreszcie na komary działa przyciągająco zwykły kwas węglowy, i zapewne to on wydzielany przy oddychaniu oraz ciepło ciała są główną przyczyną przykrości, jakich doznaje od nich człowiek. Sporządzono więc doskonałe pułapki na komary, zaopatrzone w niewielkie urządzenie wydzielające ten gaz, które w czasie wojny rozstawiane wokół obozowisk znalazły szerokie zastosowanie w armii amerykańskiej.
Czarny ryjkowiec, szkodnik bananowca. Jednakże sprawa nie zawsze jest aż tak prosta. Zdarza się, że przyciąganie zależy nie od jednego czynnika, ale można powiedzieć, od całego zesoołu bodźców, których eksperymentalna synteza jest często nieosiągalna. Przed Pplku laty jeden z moich uczniów, Cuillé, prowadził badania nad czarnym ryjkowcem, szkodnikiem bananowca (który został dziwacznie nazwany Cosmopolites sordidusï). Ta prawdziwa plaga plantacji w Gwinei i na Antylach przenika do cebulki bananowca, drąży tam niezliczone korytarze, i roślina ginie w szybkim czasie. Cuillé i ja chcieliśmy koniecznie dojść, co w tej roślinie tak pociąga owady, toteż wzięliśmy pod uwagę sposób, którym posługują się plantatorzy w walce ze szkodnikiem. Sporządzają oni pułapki i kawałków gnijącego na ziemi pnia bananowca. Co rano murzyńscy chłopcy zbierają duże nieraz ilości ryjkowców, które tam właśnie się chronią. Cuillé udało się wyekstrahować z tych pułapek oraz z cebulek rozpuszczalną w roztworze ługu brunatną substancję, która działa silnie przyciągająco na ryjkowca. Obydwaj nie posiadaliśmy się ze szczęścia. Już wyobrażaliśmy sobie, jak będzie wyglądała produkcja sztucznych pułapek przesączonych silnie działającą substancją
ftA
o znacznym stężeniu, która pozwoli przyciągać i niszczyć miliony owadów. Rzeczywiście w laboratorium atrakcyjność substancji zdawała się wzrastać nieograniczenie wraz ze stężeniem.
Jednakże daleko od ust do pucharu i rychło mieliśmy się o tym przekonać. Trzeba było powtórzyć doświadczenie w warunkach na wpół naturalnych, a nie jak poprzednio w szklanych pojemnikach. Urządziłem więc w piwnicy terrarium, w którym utrzymywaliśmy temperaturę 30° i 100% wilgotności. Pośrodku umieściliśmy kawałek pnia bananowca. Słowo daję, że biotop musiał być właściwy, bowiem pień wypuścił maleńki zielony pęd, a wprowadzone do piwnicy ryjkowce szybko odnalazły bananowiec i zaczęły się rozmnażać. Zaczęły się też chować pod pułapki sporządzone podobnie, jak to robili plantatorzy, z kawałków połupanego pnia. Mój uczeń, Lecomte, który brał udział w doświadczeniu w terrarium, pełen był najlepszych nadziei; i oto pewnego dnia użyliśmy zamiast pułapek gąbek roślinnych nasyconych substancją przyciągającą o silnym stężeniu. Nazajutrz miał być oczekiwany wielki dzień. Z dumą otworzyłem drzwi do piwnicy-terrarium, spodziewając się znaleźć co najmniej po dwieście sztuk ryjkowców pod każdą gąbką. Niestety, pod wszystkimi łącznie znalazłem tylko dwa! I to powtarzało się przez półtora roku. Gubiliśmy się w domysłach, snując jedną za drugą najbardziej nieprawdopodobne hipotezy. Co wieczór półnagi Lecomte schodził do piwnicy, by rozpocząć następne doświadczenie, które dawało wynik równie ujemny, jak poprzednie. Podobne próby podjęte według naszych wskazówek w Gwinei też nie dały lepszych wyników. Toteż miałem już zamiar zarządzić przerwanie doświadczeń, kiedy pewnego dnia... zszedłem rano do piwnicy. Widząc w kącie stos zużytych gąbek po raz dziesiąty powtórzyłem Le- comte’owi, że należy je wynieść na śmietnik. Powróciłem do biura, a w kilka minut przyszedł tam Lecomte i pokazał mi jedną ze stosu gąbek, na której siedziała dobra setka ryjkowców. „Proszę Pana, powiedział, ta gąbka leżała w samym środku stosu; ani na wierzchu, ani pod spodem nie ma wcale ryjkowców”. Ogromnie przejęty
zszedłem, aby to sprawdzić. Niezwłocznie przeprowadziliśmy badanie zawartości wody w każdej z gąbek ze stosu. Te, które leżały wyżej istotnie były bardzo wilgotne, leżące niżej bardzo suche. Natomiast gąbki znajdujące się w środku zachowały dokładnie taką wilgotność jak pseudo-pień bananowca, używany jako pułapka.. Tak więc potrzebna jest ryjkowcom nie tylko określona substancja przyciągająca; interesują się nią tylko wtedy, gdy znajduje się na podłożu o zawartości wody zbliżonej do bananowca. Toteż skuteczność pułapki zależna jest od połączonego działania dwóch bodźców. Stwierdzenie to przewróciło nasz projekt produkcji sztucznych pułapek, bo jakże utrzymać w nich optymalną zawartość wody? Pozostawało nam tylko pracować nad udoskonaleniem naturalnych pułapek i nad wprowadzeniem do nich trucizny, o ile to będzie możliwe. Pozwoliłoby to chociaż obejść się bez zbierania pasożytów przez młodych murzynów, bez tej pracy zawsze źle wykonywanej, nużącej i mało opłacalnej. Niestety. Wszelkie wypróbowane przez nas insektycydy działały odstraszająco i całkowicie niweczyły przyciągające właściwości pułapek. Jak udało się nam wreszcie uzyskać mieszankę obojętną, a przy tym silnie trującą, to już zupełnie inna historia, która wymagała jeszcze roku pracy.
Substancje odstraszające. Oczywiście substancje odstraszające mają równie poważne znaczenie,, jak i przyciągające. Znajdują coraz szersze zastosowanie, mają bowiem tę przewagę nad insektycydami, że działają wybiórczo. Nie niszczą owadów pożytecznych, a ograniczają się do odstraszania owadów szkodliwych. Wypróbowy- wano ich działanie specjalnie na komarach i oto na początku ostatniej wojny Amerykanie zaczęli stosować preparat „Rudgers”, którym nasycano siatkowe maski do zakrywania twarzy, a także nacierano ręce i twarz. Jednakże działanie „Rudgersu” ogranicza się do kilku godzin. W jego skład wchodzi pewna ilość dwumetylofta- lanu. Później próbowano innych, bardzo różnych kombinacji i udało się wreszcie otrzymać mieszanki o znacznie dłuższym działaniu.
Ku wielkiemu zadowoleniu pań domu odniesiono też
wielki triumf w walce z molami (Tineola), które dotychczas niszczyły nasze ubrania. Okazało się mianowicie, że substancje oparte o allil — lub fenylotiomocznik są tak dalece wstrętne dla larw mola, że wolą zginąć z głodu na kawałku tkaniny nasyconej taką substancją. Wystarczy tylko raz zwilżyć ubranie tym odpychającym roztworem, a jest zabezpieczone przed molami na cały rok.
W wielu roślinach występują substancje odpychające i wtedy omijają je owadzie szkodniki. Przykładem może tu być Melia azedarach, niewielki krzew wielkości śliwy, występujący w Północnej Afryce. W czasie straszliwych inwazji szarańczy (o czym będzie jeszcze mowa) owady te tysiącami obsiadają gałęzie krzewu, które łamią się pod ich ciężarem, jednakże ani jeden listek nie bywa przy tym naruszony. Toteż można skrapiać wyciągiem z Melia azedarach inne rośliny, zazwyczaj pożerane przez szarańczę; jest to doskonały środek ochronny. Wydaje się, że substancje odpychające są związkami dość trwałymi. Kiedyś próbowałem je wyodrębnić. Później, wobec pewnych trudności technicznych, zwróciliśmy się z jednym z moich przyjaciół, Mentzerem, w nieco innym kierunku. Zaczęliśmy poszukiwać sztucznej substancji odpychającej. Dosyć łatwo było ustalić test jakościowy dla wypróbowywania substancji odstraszających, tym bardziej że rozporządzałem już wtedy pokaźną hodowlą szarańczy. Wystarczyło porządnie ją wygłodzić, a następnie podawać opłatki przyklejone do wilgotnych gipsowych płytek; szarańcza chętnie żywi się przaśnym chlebem. W zależności od stężenia substancji odpychającej, którą nasączamy opłatki, powierzchnia zjadana przez szarańczę jest większa lub mniejsza. Przeprowadzając jej pomiary otrzymujemy wskaźnik pozwalający wyliczyć jednostki odpychania, charakterystyczne dla danego stanu stężenia. Liczba jednostek odpowiada liczbie litrów roztworu
o działaniu granicznym; który można otrzymać z jednostki wagi substancji. Doszliśmy do tego w wyniku bardzo licznych doświadczeń, zużywając mnóstwo opłatków. Moja sekretarka kupowała je w pobliżu Saint-Sul- pice u pewnego starego jegomościa, mocno podejrzliwego, który koniecznie chciał się dowiedzieć, jaka parafia po
trzebuje tylu hostii. O mało biedak nie zemdlał, kiedyśmy mu wyjaśnili, że używamy ich do karmienia szarańczy.
Wszystko szło dobrze; wypróbowaliśmy ze sześćdziesiąt związków syntetycznych należących do różnych grup chemicznych. Gdy któraś wykazywała "własności odpychające, Mentzer próbował spotęgować jej działanie dołączając np. rodnik etylu lub resztę acetylową zamiast metylowej, itd... Wszystkie te zabiegi to klasyczna technika chemii organicznej. Wystarczy znaleźć punkt wyjścia, nawet najsłabszy, a potem odpowiednio modyfikować cząsteczkę, by mieć poważne dane na osiągnięcie założonego rezultatu. Ten pogląd przyjęła tak poważna firma jak Dupont de Nemours, która wyliczyła, że przeprowadzając próby z 2000 związków wybranych losowo ma pewność uzyskania pożądanego punktu wyjścia.
Udało się nam osiągnąć taki stopień własności odpychającej wybranej cząsteczki, że już przy stężeniu pięć na sto szarańcze nie tykały skropionych opłatków, a na^ wet młodych pędów pszenicy, na które są szczególnie łase. '4 \ v •.
Wydawało się, że wreszcie przyszedł moment na przei- prowadzenie próby w terenie. Pełni nadziei udaliśmy się samolotem, Mentzer i ja, do Maroka. Wielka chmara szarańczy zdewastowała właśnie rejon Sous i podążała w kierunku Marrakeszu. Wieźliśmy ze sobą kilka kilogramów cennej substancji odpychającej i już widzieliśmy jak szarańcza opada milionami na pola uprawne, a następnie oddala się zrażona działaniem naszego preparatu.
Kiedyśmy przybyli do Marrakeszu był styczeń, a na rynku (czarnym!) na placu Dżamaa el Fna sprzedawano gotowaną szarańczę. W kilka dni później, gdy nasze doświadczenia rozwijały się pełną parą, poniosłem jedną z najbardziej bolesnych porażek w mojej karierze naukowej. Nie udało się stwierdzić najmniejszej różnicy między stanem roślin opryskanych substancją odpychającą, a roślinami kontrolnymi. Pracownicy służby ochrony roślin, którzy udzielili nam daleko idącej pomocy, zaczynali sobie z nas podkpiwać, a istotnie przedstawialiśmy widok dosyć żałosny. Zresztą z grubsza zdawaliśmy sobie sprawę z przyczyny niepowodzenia. Nasza substancją od
pychająca nie rozpuszczała się w wodzie i przez to nie dość dokładnie pokrywała powierzchnię, którą miała chronić. Natomiast wystarczyło te same rośliny pokropić wodą, w której wygotowano owoce Melia, aby szarańcze pozostawiły je w stanie zupełnie nienaruszonym. Tak oto zawiodła jedna z moich początkowych hipotez. W Paryżu przed każdym doświadczeniem poddawałem szarańczę 24-godzinnej ścisłej głodówce w temperaturze 35°. Otóż takie wyjątkowe ciężkie warunki życia nigdy prawie nie zdarzają się w przyrodzie. A więc, rozumowałem, moje szarańcze są daleko bardziej głodne, niż to im się może zdarzyć w Afryce, toteż jeżeli pomimo tego nie ruszają roślin skropionych środkiem ochronnym, to tym bardziej nie uczynią tego w warunkach naturalnych. Zapomniałem przy tym o jednym jakże ważnym czynniku: moje paryskie szarańcze pochodziły z hodowli prowadzonej od wielu pokoleń w zamkniętej przestrzeni. A wiemy doskonale, że w takich warunkach szczep zdradza często oznaki osłabienia i reaguje niezupełnie tak samo jak na wolności i w stanie dzikim. Wydaje się więc, że w łaknieniu zaszły tu tak głębokie zmiany, że nie wolno było wyprowadzać tak daleko idących wniosków. Głód dzikiej szarańczy musiał być nieskończenie większy niż zwierząt przez nas hodowanych, nawet eksperymentalnie doprowadzanych do stanu wygłodzenia. Był tak wielki, że nasz „odpychacz” okazał się środkiem absolutnie nieskutecznym!...
W przeddzień wyjazdu błąkaliśmy się z Mentzerem zupełnie przygnębieni wśród wzgórz niedaleko Marrakeszu. W styczniu pokryte są one mnóstwem kwiatów i w niczym nie przypominają odrażającego widoku spalonej rogoży, jaki przedstawiają dwa miesiące później. Grupa robotników Berberów, pod kierunkiem pracownika służby wodnej i leśnej, była tam zatrudniona przy wielkich pracach związanych z zalesianiem terenu. Sam nie wiem, dlaczego zwróciłem się do ich zwierzchnika, by zadał im następujące pytanie: „Czy znacie taką trawę, której dżerad nigdy nie jada?” Okazało się, że znają takie rośliny i wskazali nam trzy: duży złotowłos i mały CAsphodelus tenuijolius) i duża cebulica morska (Scilla
maritima). Bez większych nadziei, raczej dlatego, że w nauce nie wolno niczego zaniedbać, zebrałem liście i cebulki tych trzech roślin i wziąłem do Paryża,
Badania, które natychmiast przeprowadziliśmy na młodych pędach owsa spryskanych miazgą części nadziemnych oraz cebulek tamtych roślin, dały wyniki wyraźnie negatywne, z wyjątkiem miazgi cebulek Scilla. Ta ostatnia wykazała równie silne odpychające właściwości, co wyciąg z Melia azedarach. Trzeba dodać, że cebulka Scilla jest dość dokładnie zbadana pod względem biochemicznym. Wiadomo, że zawiera glikozyd scillaren, który używany jest jako środek pobudzający akcję serca i można go dostać w każdej aptece. Czyżby to on właśnie miał być czynnikiem odpychającym? Wyskoczyłem natychmiast na drugą stronę bulwaru Raspail, do najbliż-, szej apteki i kupiłem preparat scillarenu. Opylenie młodych łodyżek owsa i podanie go szarańczy było dziełem jednej chwili. I oto nazajutrz przeżyłem minutę, która bywa nagrodą za wieloletni trud — szarańcze nie tknęły opylonego owsa, natomiast pożarły do korzeni rośliny kontrolne. A zatem znaleziona została jeszcze jedna roślina obficie występująca na wybrzeżach Morza Śródziemnego, której wyciąg może służyć dla ochrony bogatych upraw. Dalsze badania podjęte według moich wskazówek przez Wyższą Szkołę Rolniczą w Algierze | potwierdziły, że cebulica morska ma co najmniej równie silne właściwości odpychające, jak Melia azedarach.
Pamiętajmy, że wspólną cechą wszelkich substancji działających odpychająco na szarańczę, zarówno naturalnych jak i syntetycznych, jest ich wielka gorycz. Jednakże nie wszystkie gorzkie substancje działają odpychająco. Tak np. szarańcza jest niewrażliwa na siarczan chininy (jedną z najbardziej gorzkich dla człowieka substancji) i z przyjemnością pożera opylane nim rośliny. Wyciąg z kory Melia nie jest gorzki, to też nie działa jako środek ochronny, natomiast działa tak wyciąg z liści, które są bardzo gorzkie. W Ameryce Południowej wyselekcjonowano odmianę kukurydzy zwaną Amargo (po hiszpańsku znaczy „gorzka”), której szarańcza nie atakuje. Oczywi
ście, skoro uda się wyhodować roślinę, która sama wydziela substancje mające właściwości ochronne, to jest to najlepsze wyjście, o wiele lepsze niż jakiekolwiek opylanie.
Hydrotropizm, termotropizm, geotropizm
Omówię tu pobieżnie reakcje na temperaturę i wilgotność. Owady są bardzo wrażliwe na te czynniki. Jak w pułapkę można je „łowić” w strefę ciepła. Prawie wszystkie wykazują bardzo wyraźne „preferendum”, to znaczy odpowiada im pewna temperatura wahająca się w określonych granicach. Chopard podaje pewne dawne doświadczenie, które poglądowo wykazuje termiczną wybiórczość owadów. Podgrzewamy środek płytki metalowej palnikiem Bunsena i puszczamy na nią kilkanaście szarańczy. Owady momentalnie tworzą regularny krąg wokół maksymalnie podgrzanego miejsca. Na obwodzie koła temperatura wynosi 35—37°. Warto tu wspomnieć
o pewnym dość osobliwym zjawisku: podczas gdy owady dobrze reagują na ciepło rozproszone, to — jak dotąd — nie udało się wywołać kierunkowej reakcji na ciepło wiązki promieni podczerwonych (może z jednym wyjątkiem, mianowicie w badaniach Wiggleswortha nad egzotycznym pluskwiakiem Rhodnius).
Badanie hydrotropizmu nastręcza pewne trudności, choć owady wykazują także wielką wrażliwość na stan wilgotności powietrza, jak i na obecność wody w stanie ciekłym. Istnieje tu znaczne stopniowanie, zaczynając od chrząszcza mącznęgo, 'który woli środowisko suche, nie osiągające 10% wilgotności, aż do dorosłego 'osobnika czarnego ryjkowca, szkodnika banana, który wybiera tylko takie miejsca, gdzie wilgotność wynosi lub przekracza 80—90%.
Zatrzymajmy się nieco dłużej nad geotrópizmem. Termin ten oznacza tendencję do dążenia w kierunku zgodnym z siłą ciążenia, czyli w kierunku ziemi (geotropizm dodatni) lub odwrotnie, w kierunku przeciwnym sile ciążenia, oo się przejawia w tym, że owad wspina się w górę po jakimś przedmiocie (geotropizm ujemny). Przypomina
mi to wschodnią opowieść o Tamerlanie, który pewnego dnia, znużony rzeziami zabawiał się w swoim namiocie, pozwalając mrówce wspinać się po patyczku, a gdy nieszczęsny owad osiągał wyższy koniec, odwracał patyk, i tak przez cały dzień. Ta stara bajka kończy się pytaniem, kto miał więcej cierpliwości, Tamerlan czy mrówka? Jaka szkoda, że Tamerlan nic nie wiedział
0 teorii tropizmów, bowiem — być może — ta mrówka
1 patyczek nasunęłyby mu wiele ciekawych problemów. Według teorii tropizmu sensu stricto, która traktuje zwierzęta, jak bardzo proste maszyny, reagujące na niewielką liczbę bodźców elementarnych, mrówka wykazująca geotropizm ujemny powinna się zatrzymać, gdy osiągnie wyżej położony koniec pałeczki. Nie ma żadnego powodu, by zrobiła inaczej. W rzeczywistości jednak mrówka porusza się badając przestrzeń czułkami i ostatecznie schodzi w dół, o ile nie zmieniamy położenia pałeczki. Może w ten sposób wchodzić i schodzić wiele razy. Mówimy wtedy, że są to kolejne odwrócenia tropizmu. Podobne fakty wiążą się również z fototropizmem. Osobnik wykazujący fototropizm dodatni będzie w końcu uciekał od światła, jeśli będzie długo wystawiony na jego silne działanie. Jednakże takie odwrócenie kierunku najwyraźniej występuje w przypadku geotropizmu.
Być może historia wędrowania tam i z powrotem działa nieco usypiająco, jak niewielkie dawki opium, mnie jednak mrówka Tamerlana spędzała sen z powiek. Wobec tego zaproponowałem jednemu z moich uczni, młodemu księdzu, przeprowadzenie następujących badań: prusakowi (Blattella germanica) należało podstawić pałeczkę i nie dotykając wcale owada przyglądać się godzinami, co też będzie robił. Ksiądz Darchen (tak się nazywał mój uczeń) w swej skromnej plebanii, na zapadłej wsi w Bauce, urządził maleńką pracownię, w której przez trzy lata przyglądał się prusakom. Zachował przy tym daleko posuniętą ostrożność, by rzecz nie doszła do wiadomości parafian, którym nie sposób byłoby wyjaśnić znaczenia całej pracy (ani tym bardziej jej celu). Później ksiądz przyjechał do mnie, przywożąc wiele osobliwych obserwacji. Otóż, jak przewidywaliśmy, prusak wchodził 74
i schodził po pałeczce wiele razy z rzędu. Ale okazało się, że po dziesięciu minutach liczba centymetrów przebywa- nych w jednostce czasu wyraźnie się zmniejszyła. Gdzieś koło dwudziestej minuty prusak zatrzymywał się gdziekolwiek bądź. Czyżby miało to być zjawisko zwykłego zmęczenia? Darchen skrócił więc swoją pałeczkę i stwierdził, że liczba centymetrów przebytych przed zatrzymaniem się nie jest już ta sama, a zmniejsza się wyraźnie i to tym bardziej, im krótsza jest pałeczka. A zatem zmęczenie nie ma nic wspólnego z tym zjawiskiem, tym bardziej że krzywa spadku aktywności jest taka sama dla pałeczek pionowych, jak dla poziomych. A więc czy to już nie jest zjawisko geotropizmu? O nie — te bardzo proste obserwacje prusaka wdrapującego się po pałeczce każą nam sięgać do pojęć najmniej zbadanych z zakresu nauki o zachowaniu. Chcę tu mianowicie mówić o aktywności orientacyjno-badawczej. Wiemy dobrze, że każdy pies myśliwski, nawet obficie najedzony, będzie tropił zwierzynę, bez względu na prawdopodobieństwo jej znalezienia. Jest to zjawisko powszechne: zwierzę, w naszym przypadku prusak, który otrzymuje w swej norze pokarm i wody do syta, opuszcza ją jednak, jak gdyby dla wybadania terenu na wszelki wypadek. W bardzo wielu przypadkach można ustalić, że takie poszukiwanie, pozornie daremne, prowadzi do swego rodzaju rejestracji danych o przestrzeni, do pewnej „wiedzy”
o miejscach, która może być wykorzystana później. Przywodzi to na myśl wyobrażenie maszyny organicznej, jako stale ściśniętej sprężyny, która musi działać przez sam fakt istnienia. Jeśli nie ma bezpośredniego powodu do działania, przygotowuje przyszłą akcję przez wstępne poszukiwania (oczywiście nie chodzi o koniecznie świadome poszukiwania). Tę koncepcję wysunęli etologowie. Stwarza ona nowe, niewyczerpane — jak dotąd — możliwości.
Tak więc obserwując prusaka wdrapującego się po pałeczce Darchen stanął wobec bardzo ważnego i bardzo ogólnego problemu filozofii przyrody. Toteż przystąpił do metodycznych badań nad prawami rządzącymi aktywnością orientacyjno-badawczą zwierząt. Najpierw, gdy owad pozostawał prawie w spoczynku, badacz z zachowaniem
wszelkich ostrożności wymieniał górną część pałeczki, którą łączył z jej dolną częścią za pomocą spojenia
0 ograniczonym tarciu. Kiedy owad natknie się na nasadę nowej części, natychmiast podejmuje wspinaczkę
1 krzywa centymetrów przebytych w jednostce czasu wyraźnie się wznosi. Natomiast jeżeli nie wymieniano pałeczki lub poprzestano na ponownym zamocowaniu górnej części po odłożeniu jej ina kilka sekund, to owad jak gdyby dostrzegał, że żadna istotna zmiana nie nastąpiła i krzywa w dalszym ciągu opadała prawidłowo. Pamięć wyników badania trwa przez dwadzieścia cztery godziny, co stanowi okres dosyć znaczny dla owada o tak krótkim życiu. Później Darchan odkrył znaczenie różnych bodźców: zmiany kształtu lub średnicy pałeczki, zmiany oświetlenia, lub otoczenia itp..., które mogą wywoływać u owadów powrót do aktywności. Jest to rodzaj aktywności niezmiernie czułej na warunki zewnętrzne i oczekuje zbadania.
Spróbujmy przyjrzeć się teraz owadom z innego punktu widzenia miż teoria tropizmów.
Powszechnie wiadomo, że w naukach przyrodniczych zdarzają się co jakiś czas przewroty, które niekoniecznie muszą mieć taki rozgłos, co wydarzenia zwiastujące początek ery atomowej; najważniejsze to nie znaczy najbardziej głośne. Jestem (przekonany, że etologia * będzie miała takie znaczenie dla psychologii zwierząt, jak ewo1 lucjonizm dla oiauk biologicznych.
Aby zdać sobie w pełni sprawę z doniosłości tej teorii, trzeba się cofnąć w przeszłość, sięgnąć do historii psychologii; czasem wypadnie nam może powrócić do spraw już omówionych (zwłaszcza w rozdziale o tropizmach) lub nieco oddalić się od świata owadów.
Rozwój psychologii zwierząt. Jeszcze sto lat temu nie mogło być mowy o problemach psychologii zwierząt: w tej dziedzinie 'panowała jednomyślność. Ptak podnosił źdźbło, „aby” wić gniazdo; wilk tropił zwierzynę, „aby” zaspokoić głód. Przyjmowano bez dyskusji — sprawa zdawała się zupełnie oczywista — że zwierzę posiada rodzaj rozwagi, świadomej woli, czy też poczucia celu, słowem coś zbliżanego do właściwości psychicznych
człowieka. Psychologia zwierząt długo była w powijakach: po co prowadzić badania, jeśli sprawa jest jasna? Lepiej zająć się człowiekiem niż zwierzętami.
Obalenie tego nieszczęsnego przesądu jest zasługą Loeba i innych twórców teorii tropizmów. Dziś wiemy już wszakże, że posunęli się oni zbyt daleko w kierunku przeciwnym. W świecie zwierząt, a nawet u człowieka reakcje zostały uznane za ślepą i automatyczną odpowiedź na bodźce, z którymi organizm styka się w życiu. Trzeba tylko poznać różne kombinacje bodźców z jednej strony i ich skutki — z drugiej, a wszystko od razu stanie się zrozumiałe. W ten sposób powstało wielkie uogólnienie teoretyczne. Tak jak w świecie nieorganicznym przypadkowo wiążące się ze sobą atomy tworzą cząsteczki, które dalej łączą się w również przypadkowe kombinacje, podlegając tylko prawom fizyki.
W zaraniu wieków, zapewne w jednym z pradawnych ciepłych mórz pojawił się pierwszy organizm. Zaczął on przypadkowo reagować na pobudzenia z zewnątrz, a miliardy innych podobnych organizmów wyginęły dlatego, że ich konstytucja nie pozwoliła im odpowiedzieć na bodźce w sposób gwarantujący dostatecznie długie trwanie. Utrzymały się tylko te organizmy, które były najmniej źle przystosowane, a które żyły w stanie równowagi chwiejnej, stale na progu śmierci. Aż wreszcie po upływie setek milionów lat ślepy dobór reakcji ślepców zagubionych w niepojętym świecie stopniowo doprowadził do powstania człowieka.
Oto więc jeszcze jedna wspaniała synteza, do której przyznaliby się na pewno i Epikur, i Lukrecjusz. Budzi ona wszakże dokładnie takie same zastrzeżenia, co poglądy naiwnych finalistów, o których mówiłem na początku tego rozdziału. Zakłada mianowicie, że problem jest rozstrzygnięty, a więc wszelkie badania byłyby tu jałowe lub co najwyżej potrzebne tylko w bardzo wąskim zakresie. O tym, czy reakcje zwierząt są zupełnie ślepe, jak powiadali zwolennicy Loeba, czy też, że są doskonale przystosowane, jak głoszą finaliści, dowiadujemy się na końcu, a nie na początku naszych badań nad zachowaniem. Wszyscy ci dogmatyzujący naukowcy przyj
mują, że nauka jest czymś skończonym, gdy tymczasem ona zaledwie zaczyna się rozwijać.
Narodziny etologii. Na początku naszego stulecia znalazło się kilku uczonych, których nie zadowalały teorie obu szkół. Heinroth, Huxley i inni badacze w ciągu dziesiątków lat zajmowali się badaniem różnych dzikich zwierząt, zresztą wyłącznie kręgowców (podczas gdy zwolennicy szkoły Loeba zajmowali się przede wszystkim bezkręgowcami i owadami), i osiągnęli dość głęboką wiedzę w tym zakresie. Żywili oni silne, choć niedostatecznie jasno wypowiedziane przekonanie, że niemożliwe jest zastosowanie żadnej z modnych wówczas teorii do wyjaśnienia tego, co widzieli.
W tym samym mniej więcej czasie pewien młody student Konrad Lorenz uczęszczał na wykłady amerykańskich profesorów z psychologii zachowania się zwierząt. Wychodził z nich w stanie skrajnego rozdrażnienia. Ci słynni uczeni mówili o białym szczurze w labiryncie,
0 problemach uczenia się, i widocznie nigdy nie wychylali się poza cztery ściany laboratorium. Zdawało się, że zupełnie nie znają przyrody dzikiej — kaczki pływającej rankiem po stawie, lisa ostrożnie tropiącego ofiarę
1 wielu innych niewyjaśnionych spraw, które młody austriacki student obserwował tysiące razy.
Lorenz nie mógł pojąć tego istotnie zastraszającego, zupełnego oderwania pracy laboratoryjnej od przyrody, jakie cechowało początek naszego wieku. Biologowie i psychologowie zajmowali się poszukiwaniem zjawisk prostych, dających się łatwo odtwarzać i mierzyć. Zbytnia wierność tej troistej zasadzie doprowadziła do zamknięcia się w czterech ścianach. Istotnie przedmiotem nauki mogą być tylko zjawiska dające się zmierzyć, jednakże należy przy tym dokonać właściwego wyboru tego, co warto mierzyć, bo przecież ogromna nawet ilość danych liczbowych może nie mieć najmniejszego znaczenia. A z tworzeniem teorii w środowisku zbyt sztucznym zawsze wiąże się ryzyko, że nie będą one pasowały do warunków panujących w wolnej przyrodzie.
W poprzednim rozdziale omówiliśmy ogromne trudności, jakie napotykała teoria tropizmów. Wydaje mi się, że
dziś Lorenz zdobył już sobie uznanie większości uczonych. A przecież jego idea stanowi tylko powrót do zasad zdrowego rozsądku, jak to już wielokrotnie bywało w biologii.
Austriacki uczony jest dziś szpakowatym olbrzymem
o olimpijskim (ale uśmiechniętym) obliczu Jowisza, otoczonym plejadą uczniów pełnych entuzjazmu, którzy publikują swe poglądy na łamach starego i znanego czasopisma Zeitschrift für Tierpsychologie. Spotkałem się z nim przed kilku laty i nigdy nie zapomnę wrażenia, jakie na mnie wywarł. Trudno o coś bardziej porywającego, niż jego rozważania o życiu zwierząt wypowiadane w doskonałej francuszczyźnie. Wyczuwa się w nich ogromną, ogarniającą najdrobniejsze szczegóły znajomość zwierząt, które są przedmiotem jego badań. Ze szczególnym upodobaniem prowadził badania nad dzikimi kaczkami i gęśmi, które obserwował przez wiele, wiele lat, jedząc i sypiając o tej samej porze, co one.
Etologowie stawiają następujące podstawowe pytanie: jak naprawdę zachowują się zwierzęta na wolności, kiedy badacz obserwuje je bez powziętej z góry koncepcji, a one nawet nie podejrzewają czyjejś obecności? Otóż w tych warunkach działanie zwierząt bywa bardzo dziwne; psycholog prowadzący badania tylko w laboratorium nawet nie przypuszcza możliwości podobnego zachowania się. Chcąc je określić jednym słowem, powiedzielibyśmy, że ruchy zwierząt są zrytualizowane. Kaczor nie może parzyć się nie poprzedzając tego aktu całym ceremoniałem, w czasie którego prezentuje samiczce pewne szczególnie ozdobne partie ciała, na przykład zieloną obwódkę na szyi. Wyrażenie „nie może parzyć się” należy rozumieć dosłownie. Jeżeli bowiem oskubiemy mu szyję, spotka się z pogardą każdej samicy. Rytuał godowy bywa nieraz bardzo skomplikowany i pozornie absurdalny; samica — powiada Koehler — reaguje jak „koło zębate” na każdą fazę samczego tańca (ponieważ często jest to prawdziwy taniec, taki jak można zobaczyć np. w niektórych filmach Walta Disneya o ptakach). Wszystko więc przemawiałoby za tym, że zwierzęta nie są specjalnie wrażliwe na bodźce proste (światło, temperatura), jak
to głosiła szkoła Loeba, lecz raczej na całe obiekty (czyli na złożone układy organicznie powiązanych bodźców). Zwierzęta widzą je zupełnie inaczej niż my, i to nawet niezależnie od odrębnych właściwości ich narządów zmysłów. Taki lub inny szczegół narzuca im się mocniej. Na przykład, dwa walczące cierniki (por. słynne doświadczenie Tinbergena) szczególnie podnieca obecność podłużnego przedmiotu o czerwonym spodzie (samiec rywal). Ten sam efekt wywołuje byle jak wykonana makieta, lekko wydłużona i czerwona od spodu, natomiast wobec ciernika, którego olśniewającą szatę godową zamalujemy na szaro, rywale nie podejmują żadnych działań zaczepnych. Tego rodzaju wybijające się szczegóły są jakby „bodźcami wyzwalającymi*’ (evocateur, releaser, Auslöser). W odziedziczoną po przodkach reakcję zwierzęcia wryty jest pewien wzorzec, tzw. wrodzony schemat wyzwalający (angeborene auslösende Schema), dokładny obraz przedmiotu, na który powinno reagować; przeważnie jest to zespół cech osobnika płci przeciwnej, wśród których jedna ma czasem większe znaczenie. Na ogół jednak istotna jest raczej całość, a nie szczegół.
Każdy szczegół przedmiotu, powiada Lorenz, wnosi mniej lub więcej swoistej energii do centralnego zbiornika; rozumie się wszakże, że niedobór jednej właściwości może być wyrównywany zwiększeniem intensywności innej tak, że sam akt dokonuje się w sposób niezmieniony. Organizm, jak mówią Koehler i van Holst, nie jest leniwym osłem (a lazy ass), na którego, aby szedł, potrzeba kija w postaci bodźca; to ognisty koń, rwący się do brania przeszkód, który nie może tego dokonać, dopóki w jego polu wrażeniowym nie pojawi się odpowiedni przedmiot, jak gdyby otwierający zasuwy.
Tradycyjni mechanicyści jeszcze i dziś zaciekle zwalczają tę nową koncepcję. Parafrazując słynny aforyzm mówią, że prowadzi ona do stwierdzenia, iż aktywność jest wydzieliną układu nerwowego, tak jak żółć jest wydzieliną wątroby, a mocz produktem nerek. Koncepcja ta wprowadza ich zdaniem ponownie „żywiołowość” do badań nad zachowaniem zwierząt. Organizm posiadałby pewne „quid proprium”, które nie sprowadza się do
zwykłej kombinacji bodźców i reakcji. Widmo witalizmu pojawiło się znów na horyzoncie! Wydaje mi się wszakże, że ten niepokój mechanicystów jest mocno przesadzony. Stanowisko etologów przekracza zarówno przestarzałe teorie witalistycane, jak i bariery koncepcji mechani- stycznych. A jeśli dopuszcza pewną żywiołowość, to trzeba tu natychmiast wyjaśnić, że opiera się na faktach obiektywnych i odcina od źle zdefiniowanych, przestarzałych pojęć filozoficznych.
‘‘Jeżeli przez bardzo długi czas organizm jest pozbawiony bodźców, to jednak jego zasoby energii są uzupełniane przez sam fakt, że żyje, bo życie jest działaniem. Na pewnym poziomie, do wyzwolenia działania wystarczy najlżejszy bodziec, nawet niewłaściwy: jest to reakcja upustowa (Leerlaufreaktiori). Bywa i tak, że akt ulega gwałtownemu zahamowaniu w trakcie wykonywania (np. przez zniknięcie partnera w czasie zalotów). Energia zahamowana odpływa sąsiednim kanałem i obserwujemy wtedy reakcje absurdalne. Na przykład, pozorowane zdobywanie pokarmu w czasie walk ptaków odpowiada tego typu działaniom przerzutowym (displacement reaciion).
Nieco dalej zapoznamy się z kilkoma przykładami tej teorii w zastosowaniu do owadów. Ale już od razu możemy zauważyć poważną zmianę punktu widzenia w stosunku do teorii tropizmów. Etologia to badanie psychofizjologii działania w jego rzeczywistej postaci, bez prób dowolnego upraszczania. Świat nie jest chaosem bodźców, na które przypadkiem reaguje organizm, nie jest chaosem struktur. Świat jest zorganizowany i zwierzę wyróżnia w nim pewne elementy. Czy są to zjawiska przystosowania, jak twierdzą finaliści? W pewnym sensie tak i przystosowanie jest tu znakomite; zwierzę jest doskonale przystosowane do zjednoczenia się z partnerem w akcie płciowym. Ale czy te tańce, te zaloty trwające całymi godzinami, też mają charakter przystosowawczy? Czy to wszystko nie mogłoby odbywać się prościej. Prawda, że wtedy zapewne następuje wydzielanie się hormonów, co umożliwia dopełnienie aktu... Oto jak zagmatwało się pojęcie przystosowania. Może należy ono do już minionego okresu biologii? Może stanowi jeden
z problemów, jakie nurtują naukę w jej okresie dziecięcym, a etolcaia wskazuje drogę przejścia na wyższy poziom?
Taniec motyli pstrokolników (Eumenis) wg Tinber- gena. To co dalej opowiemy stanowi krótki wykład teorii oparty wyłącznie na żyoiu owadów, ale nie trzeba zapominać, że tak samo, a może nawet łatwiej można by to wyjaśnić za pomocą faktów z życia ssaków lub innych kręgowców, np. ptaków.
Dosyć charakterystyczny jest taniec godowy bardzo pospolitego dziennego motyla pstrokolnika (Eumenis se- mele). W okresie godów samiec, nieruchomo siedząc na liściu czatuje na przelatującą samiczkę, a gdy ta się pojawi, zrywa się do wirowego lotu oblatując partnerkę coraz ciaśniejszymi kręgami. Zmusiwszy samicę do usadowienia się, zbliża się i wolniutko krąży wokoło, opisując półkola i leciutko rozchylając przednie skrzydła za każdym razem, kiedy przed nią przelatuje. Na skrzydłach znajdują się specjalne gruczoły wonne, budzące — jak się zdaje — zainteresowanie samicy, która wreszcie wsu-
wa swe czułki między skrzydła samca i dotyka łusek jak gdyby je „wąchała”. Od tego momentu samica przestaje się poruszać i kopulacja może się dokonać.
Tinbergen i jego uczniowie badali pierwsze fazy takiego zachowania motyli — taniec godowy. Przede wszystkim stwierdzono, że samca pociąga nie tylko samica, ale także wabiki, nawet nieprecyzyjne w kształcie i kolorze. Wystarcza, by miały ciemną barwę i wielkość zbliżoną do rozmiarów motyla. Skomplikowany rysunek skrzydeł nie gra, jak się zdaje, żadnej roli, w każdym razie w tej fazie zalotów. Inne cechy mają większe znaczenie. Nieruchome wabiki nie działają na samca, ale też
nie każdy ruch może oddziałać. Powinien on przypominać lot samicy z charakterystycznym szybowaniem oraz kołysaniem się. Wspomniałem wyżej o ciemnej barwie, chciałem przez to powiedzieć, że białe lub jasne wabiki nie przyciągają uwagi samca. Ale tu występuje bardzo ważne zjawisko zastępowania się bodźców. Mianowicie, jasna makieta poruszana w odpowiedni sposób może oddziaływać skuteczniej niż ciemna, a nie wprawiona we właściwy typ ruchu. Podobnie działa jasny wabik widoczny z niewielkiej odległości w przeciwieństwie do poruszanego zbyt daleko od samca. Rozmiary i kształt makiety też odgrywają pewną rolę. Jednakże reakcja stanowi pewną niepodzielną całość: albo występuje, albo nie występuje wcale i nie sposób określić, jaka jej część wiąże się z każdym bodźcem. Reakcję wywołuje cały przedmiot, a skądinąd wiadomo, że brak jakiejś jego części może być zrównoważony przez podkreślenie innej cechy. I wreszcie, jeśli raz za razem będziemy podsuwać samcowi makietę, to jego reakcje zaczną stopniowo słabnąć aż wygasną zupełnie. Nie wiąże się to prawdopodobnie ze zjawiskiem zmęczenia, bo zużycie energii było niewielkie. Bardziej prawdopodobny jest pogląd Lorenza, który twierdzi, że następuje tu wyczerpanie swoistej energii „wypompowywanej” (auspumpiert) przez powtarzanie się pobudzenia.
Zachowanie się termitów podczas rójki. Dokładne badania tych zjawisk przeprowadził Grasse. Francuskie termity (Reticuliterm.es, Calotermes) zachowują się w czasie rójki bardzo osobliwie. Wiemy, że termity chroniąc się w kopcach przed światłem, żyją w skomplikowanym systemie korytarzy i komór termitiery. Budowla ta drążona w drewnie spajana jest wydzielinami termitów. Z chwilą rojenia się w kolonii zaczyna panować ogromne podniecenie. Skrzydlate, dojrzałe płciowo osobniki biegają tam i z powrotem do czasu, kiedy robotnicy wydrążą dla nich otwory, którymi będą się mogły wydostać na zewnątrz. Jeżeli pogoda pozwala, skrzydlate osobniki wylatują całą gromadą i ten wzlot zazwyczaj nazywamy rojeniem się. Następnie, bardzo szybko opadają na ziemię i natychmiast usiłują pozbyć
się skrzydeł, bądź bijąc nimi o ziemię, bądź krusząc i wyrywając odnóżami i końcem odwłoka, a nawet czasem starając się • je wyrwać szczękami. Kruche skrzydełka odpadają zresztą bardzo łatwo. Ogromnie podniecone owady biegają we wszystkie strony. Jeśli przy tym spotkają się osobniki płci odmiennej, to następuje wzajemne długotrwałe głaskanie się czułkami po głowach i pocieranie się głaszczkami. Para raz po raz przerywa i znów podejmuje te dotknięcia. Zdarza się, że samica przerywa je i porzuca samca. Jeżeli jednak przyjmuje zaloty, to wykonuje półobrót i znów zaczyna wędrówkę. Samiec idzie za nią dotykając czułkami końca jej odwłoka; są to słynne „tandemy”, które opisuje Grasse i które mogą trwać godzinami i dniami. W czasie tej wędrówki bez celu para może napotkać kawałki drewna lub grudy wilgotnej ziemi nadające się do założenia gniazSfa, * ale to nie budzi jej zainteresowania. Wreszcie, bez żadnych widocznych przyczyn, oba osobniki przystępują do drążenia komory godowej, czyli kopularium, zaczątka przyszłego gniazda, w kawałku drewna zdawałoby się zupełnie podobnym do innych. Tam właśnie nastąpi kopulacja poprzedzona długim wylizywaniem głów i wzajemnym amputowaniem ostatnich członów czułków, na których mieszczą się liczne narządy czuciowe.
Warto zapamiętać, że najbardziej charakterystyczną cechą zachowania się termitów podczas rójki jest jego różnorodność. Można by przypuszczać, np. że kolejnej czynności — lot godowy, zrzucanie skrzydeł, wędrówka samca za samicą, drążenie kopularium, kopulacja — muszą być wypełnione bezwarunkowo. Jednakże Grasse, zbierając osobniki dojrzałe płciowo i wprowadzając je do sztucznych gniazd, wykazał, że rozród może doskonale odbywać się i w takich warunkach. W przeciągu krótkiego czasu skrzydła odpadają i zaczyna się drążenie kopularium, bez lotu i bez wędrówki par. Bywa i tak, że w czasie wędrówek równie dobrze samica może podążać za samcem, jak samiec za samicą. Takie odwrócenie po- ; rządku zdarza się często. Wydaje się, że właśnie dotknięcie do przedniej części głowy ustala porządek, w jakim odbywa się wędrówka, zależnie od tego czy samiec, czy e
samica znajdzie się na przedzie. Obserwowano zresztą też tandemy osobników jednej płci. Trzeba tu jeszcze parę słów powiedzieć o sposobach zrzucania skrzydeł przez termity. Ich różnorodność pozwoliła Grassemu f sformułować zasadę wielorakości bodźców, która głosi, że wiele bodźców może wywołać tę samą reakcję, przy czym jeden bodziec może zastępować lub uzupełniać działanie innego. Zasada wielorakości i zastępowania się bodźców ma podstawowe znaczenie, toteż etologowie szeroko ją rozwijają. Nieraz jeszcze będziemy mieli sposobność powracać do tej sprawy.
Agresywność pszczół. Jeden z moich uczniów, Lecomte, próbował zastosować koncepcje etologów do wyjaśnienia agresywnego zachowania się pszczół. Wszyscy dobrze wiemy, że pszczoły żądlą i w pamięci każdego z nas istnieje jakieś piekące wspomnienie o tym. Wykształcenie zawodowe pszczelarza polega przede wszystkim na tym, że na własnej skórze uczy się odróżniać sytuacje, w których trzeba się obawiać agresywności pszczół i takie, w których można spokojnie zajmować się ulem. Bowiem to nie pszczoły znają swego gospodarza, jak to głosi błędna ale trwała tradycja, to gospodarz wie, co należy robić, żeby ich nie drażnić. Na przykład, nie znoszą one gwałtownych ruchów, potu, krzyków i niektórych ciemnych kolorów, a zbliżająca się burza denerwuje pszczoły tak samo jak człowieka.
„ Wszelako te zjawiska nigdy nie były przedmiotem badań naukowych, d pierwszy podjął je Lecomte. Umieszczał on po 50 robotnic w małych oszklonych kla- teczkach, dostarczając im picia i pożywienia w nadmiarze. Przez 8 dni pozostawiono je w termostacie w temperaturze 30°, po to by przyzwyczaić pszczoły do kla- teczek (nieco dalej spróbujemy wyjaśnić, na czym polega przyzwyczajanie). Następnie wprowadza się do klateczki pszczołę obcą albo nawet robotnicę z tego samego ula, którego lokatorki klateczek już nie pamiętają. Wtedy następuje atak o ustalonym stereotypie: napastniczki ustawiają się naprzeciwko intruza, po czym zataczając półkola potrącają pszczołę czułkami. Wreszcie wskakują jej na plecy wibrując skrzydełkami z groźnym
brzęczeniem i starają się użądlić. Natomiast martwa lub uśpiona pszczoła nie jest atakowana i robotnice nie zwracają na nią najmniejszej uwagi. Jeżeli wszakże zawiesimy ją na stalowej nitce, którą będziemy rytmicznie poruszać, to atak następuje i przebiega z taką furią, jak by to była żywa pszczoła. Wystarczy też zwykła makieta. Najżywsze działanie wywołują makiety w ciemnych kolorach, kosmate (np. kłaczki wełny) i ruchome. Występują tu te same zjawiska, które obserwowaliśmy u motyla pstrokolnika. Makieta jasna działa na ogół słabo, ale jeśli będziemy nią szybko poruszać, to wywoła silniejszy atak niż ciemna, poruszana wolno, prawie niedostrzegalnie. Osobliwe właściwości ma zapach jadu pszczelego. Dwie jednakowe makiety, z których tylko jedna jest skropiona jadem, są jednakowo atakowane. Natomiast agresywność pszczół gwałtownie wzrosła, kiedy Lecomte, za pomocą bardzo prostego urządzenia, skierował do klateczek strumień powietrza przepuszczony przez wyciąg z gruczołów jadowych. A więc działanie jadu rozproszonego, wywołuje ogólne pobudzenie, natomiast nie jest to zróżnicowany sygnał wyzwalający. Zjawisko to jest dobrze znane pszczelarzom, którzy wiedzą, że po pewnej ilości ukąszeń człowiek pachnie jadem; pszczoły stają się wtedy tak wściekłe, że pozostaje tylko ucieczka.
Jednakże, reakcje pszczół wcale nie są proste i jeśli uważnie przyjrzymy się, co dzieje się wokół niedoskonałej makiety, to będziemy mieli okazję zaobserwować nowy interesujący fakt. Wspomniałem już wyżej, że w ataku można wyróżnić pewne fazy. Najpierw robotnice zwracają się ku obcej pszczole, zbliżają się, towarzyszą jej ruchom, wskakują na nią i wreszcie żądlą. Otóż wszystkie te poczynania zawsze następują jedno po drugim w niezmiennym porządku. Można by powiedzieć, że rytuał ataku składa się z szeregu sekwencji. I oto doszliśmy do podstawowego twierdzenia etologii:
Działania zwierząt sq bardzo stereotypowe; stanowią pewien „rytuał”: rytuał kopulacji, rytuał walki, rytuał zakładania gniazda itd... Każdy z nich można rozłożyć na szereg sekwencji następujących po sobie w niezmiennym
porządku, a każda z nich zazębia się, jak koło zębate, z reakcjami partnera.
Poszczególne sekwencje mogą wypaść, natomiast nie mogą ulec żadnej modyfikacji. Na przykład, jeżeli makieta jest bardzo źle wykonana, to robotnice poprzestaną na zwróceniu się ku niej. Jeśli działa lekko pobudzająco, posuną się nieco w jej kierunku, jeśli podnieca jeszcze nieco bardziej, wskakują na nią, by porzucić ją zresztą po kilku sekundach. Dopiero bardzo dobra makieta może doprowadzić do końoowej sekwencji użądlenia.
Tak jak u pstrokolnika przedłużające się działanie makiety prowadzi do wygasania reakcji, poprzez wyczerpanie swoistej energii.
Ale Lecomte odkrył zjawisko jeszcze ciekawsze, a dotyczące wyłącznie pszczół. Oznakował wszystkie robotnice w klateczce i stwierdził, że atakują zawsze te same pszczoły, inne zaś tylko z rzadka lub nigdy. Po usunięciu najbardziej agresywnych okazało się, że wzrósł znacznie współczynnik agresywności pszczół spokojnych, natomiast pszczoły najbardziej agresywne przeniesione do innej klateczki wykazały jeszcze większą skłonność do atakowania. Dosyć podobne zjawisko obserwował Schjel- derup Ebbe u kurcząt. Można wśród nich wykryć grupy wyraźnie odrębne pod względem pozycji, w społeczności, które można wymierzyć za pomocą „peck-order” (liczba dziobnięć odbieranych przez osobnika niższej rangi od osobnika górującego). Otóż, jeżeli usuniemy kurczę dominujące, to następuje przesunięcie na wyższy szczebel osobników dotychczas dziobanych. Nie byłoby jednak rzeczą ostrożną nadużywać tej analogii, ponieważ zachowanie się pszczół ma,' jak się zdaje, inny charakter. Czyżby, podobnie jak u termitów i mrówek, istniała wśród pszczół odrębna kasta żołnierzy, tyle że tu niewyróżnico- wana pod względem morfologicznym? A może po prostu chodzi o różnicę wieku? Albo o szczególny przypadek zmienności indywidualnej tak wyraźnej u owadów społecznych. Lecomte nie rozstrzyga tej sprawy, ale ostatnia hipoteza zasługuje, by się nad nią chwilę zatrzymać.
Jest wysoce prawdopodobne, że nieprzebrany tłum pszczół, mrówek lub termitów, który w obrębie danej
kasty wydaje się nam tak jednorodny, w rzeczywistości wcale taki nie jest. Już Schneirla, który tresował mrówki w krążeniu po labiryncie zauważył bardzo wyraźne zróżnicowanie indywidualnych zdolności do uczenia się. Chen liczył, ile „łopat” ziemi mogą przerzucić mrówki ryjące gniazdo, i stwierdził istnienie robotnic leniwych i bardzo czynnych, których obecność pobudza inne do pracy. Nic- kel i Armbruster prowadząc badania nad długowiecznością pszczół napotkali kilka osobników, które żyły około roku. I oto Lecomte ze swej strony zwrócił uwagę na zróżnicowane zachowanie, nie związane z podłożem morfologicznym, na zjawisko, u pszczół dotąd nie podejrzewane. Oto dowód, jak wiele zagadnień w biologii owadów społecznych wymaga pogłębienia.
Nieodwracalny bieg strumienia działań: szczerkliny Baerendsa. Do najwspanialszych doświadczeń szkoły eto- logicznej, które ugruntowały jej podstawy teoretyczne, należą przeprowadzone przez Baerendsa obserwacje nad zachowaniem się szczerklin (należących do samotnych os zw. grzebaczowatymi). Jakaż jest potęga drobiazgowych obserwacji, cierpliwie prowadzonych w ciągu wielu lat.
Szczerklina (Ammophila campestris), tak jak wszystkie gatunki tego rodzaju, paraliżuje gąsienice i wnosi je do swojej norki, gdzie służą młodym larwom za pożywienie. Technika zdobywania gąsienic zasługuje na szersze omówienie. Wszyscy pamiętamy znakomite stronice dzieła Fabre’a, na których opowiada, jak osa nakłuwa jeden po drugim trzy zwoje tułowiowe (mowa tu o błonkówce — drapieżniku prostoskrzydłych), aby sparaliżować trzy pary odnóży, co ułatwia transport ofiary. Fabre zachwyca się chirurgiczną precyzją tego zabiegu, który dokonywany jest bez wahania poprzez warstwę pancerza tuż nad danym zwojem. O wiele później Rabaud, który nie znosił Fabre’a, podjął obserwacje tych os i stwierdził zjawiska będące dokładnie odwrotnością tego, co odkrył pustelnik 1 Serignan.
Walcząca z szarańczakiem szczerklina zapuszcza żądło w jakiekolwiek miejsce. Jest to istna rzeź, po której szarańczak na wpół martwy, ciężko zatruty jej jadem przestaje stawiać opór. Ten opis stał się triumfem wszy
stkich naiwnych mechanicystów lat trzydziestych, którzy nie szczędzili Fabre’owi sarkazmów. Po dziesięciu latach ujawnił się jednak Molitor i raz jeszcze podjął badania nad szczerklinami nie sugerując się ani mechanistycz- nym, ani finalistycznym poglądem. I oto, co się okazało. Początkowo sprawa wygląda tak, jak to opisał Rabaud. W gwałtownych zmaganiach z ofiarą osa kłuje, gdzie może. Kiedy jednak szarańczak jest już zmęczony, następuje manewr opisany przez Fabre’a. Szczerklina przyciskając brzuszek ofiary do swego usiłuje unieruchomić jej odnóża ściskając je między swoimi. Gdy uda się jej na chwilę unieruchomić ofiarę, zgina odwłok i z niezwykłą precyzją zatapia żądło w trzech zwojach tułowiowych szarańczaka. A więc Rabaud widział początkową fazę procesu, a Fabre końcową... Swoisty punkt widzenia każdego z nich żadnemu nie pozwolił widzieć sprawy taką, jaka jest. Jakże ostrożnie należy formułować twierdzenia, zwłaszcza gdy dyskusja trwa! I jak nie można zapominać o roli odgrywanej w nauce przez mniej lub bardziej uświadomione uprzedzenia filozoficzne.
Powróćmy jednak do badań Baerendsa. Samica szczer- kliny wygrzebuje norkę, paraliżuje gąsienicę, przenosi ją do gniazda i składa na niej jajo. Następnie wierci drugą dziurkę i przynosi tam inną gąsienicę. W tym czasie w pierwszej norce wykluła się młoda larwa i zaczęła pożerać ofiarę. Matka powraca tedy do niej i uzupełnia zasoby pokarmu, po czym idzie do drugiego gniazda zanosząc i tam nowe gąsienice. Wreszcie przychodzi po raz trzeci do pierwszej norki przynosząc dodatkowo sześć lub siedem gąsienic, następnie zagrzebuje ją i już tam więcej nie wraca. W ten sposób może obsługiwać trzy gniazda na raz. Baerends zauważył, że szczerklina odwiedza wszystkie trzy norki rano przed wyruszeniem na polowanie i ta jedna jedyna wizyta wyznacza zachowanie się owada przez cały dzień. Badacz może do woli burzyć porządek w gniazdach, wyjmując lub dodając gąsienice przed przybyciem matki. Ale rzecz niezwykle ważna, przebiegłość eksperymentatora ma znaczenie tylko przed jej pierwszym przybyciem, bo szczerklina zdaje się nie zauważać ani przybytku, ani ubytku, który następuje w ciągu dnia.
Można z tego wnosić’ że istnieje sięgający nawet do 10 godzin termin reakcji, ale możliwość wyzwolenia się jej jest ograniczona do jednej tylko pory dnia. Z przykładami podobnych zjawisk możemy się spotkać przy badaniach zachowania nabytego. U tych samych szczerklin można też obserwować inną lokalizację zdolności. Na przykład, zachowanie się wobec gąsienic jest ściśle uzależnione od instynktu „zaktywizowanego” w danym momencie. Gdy osa poluje, sam widok gąsienicy wywołuje działanie agresywne i użycie techniki paraliżowania ofiary. Ale połóżmy już obezwładnioną gąsienicę w pobliżu gniazda dokładnie w chwili, gdy osa czyni przygotowania do otwarcia go, by umieścić tam dodatkową porcję pożywienia. Otóż porywa ona gąsienicę i wpycha do gniazda, bez żadnych zabiegów obezwładniających. Jeśli podrzucimy inną gąsienicę później, gdy matka zamyka gniazdo, to zostanie użyta jako materiał służący do zapchania otworu. Jeszcze później, gdy szczerklina robi porządki, oczyszcza i wyrównuje starannie okolicę gniazda, gąsienica zostanie odrzucona, jak niepotrzebny śmieć. Tak więc ten sam przedmiot może wywoływać bardzo różne reakcje, zależnie od stadium działania łowcy, chociaż gąsienica zawsze pozostaje źródłem tych samych bodźców wzrokowych, węchowych i dotykowych. Można by powiedzieć, że pewne drogi systemu nerwowego drapieżcy ulegają zablokowaniu, co wyznacza określony kierunek przebiegu reakcji.
Owad nie może odwrócić strumienia działania; te same ruchy muszą być wykonywane w tym samym porządku, jak w jednokierunkowej reakcji łańcuchowej. Przystosowanie i uczenie się może występować tylko w ściśle określonych momentach. Więcej, spośród licznych bodźców, jakie stwarza dany przedmiot, oddziałują tylko niektóre, tak że zachodzi tu podwójne ograniczenie: na wstępie osobnik wykazuje wrażliwość tylko na niektóre bodźce, na końcu — możliwe są tylko niektóre reakcje. Na przykład, polująca szczerklina odkrywa ofiarę kierując się głównie węchem, ale jeżeli zabierzemy jej zdobycz, to odnajduje ją przede wszystkim za pomocą bodź- , ęów wzrokowych.
Innego przykładu selekcji bodźców dostarcza nam obserwacja polującego pluskolca (Notonecta).
Organizm i selekcja bodźców. Zachowanie się pluskolca. Uwagę pluskolca przyciąga ofiara, która wpadając do wody wywołała drganie i falowanie powierzchni. Łowca zbliża się na odległość około 20 cm kierując się falowaniem wody; ale w odległości 5 cm od zdobyczy jego zachowanie zmienia się całkowicie. Silnym ruchem rozpostartych odnóży pluskolec rzuca się na ofiarę. Ostatni skok wywołany jest już tylko przez bodźce wzrokowe. Sprawdził to Baerends wywołując drgania wody za pomocą cieniutkiego metalowego drutu, który owad źle dostrzegał, a w tym samym czasie za szybą akwarium trzymał większy przedmiot. I właśnie w jego stronę skoczył pluskolec, chociaż dotychczas posuwał się w kierunku źródła drgań wody. Pozostają do wykonania jeszcze dwie kolejne czynności: wbicie ryjka i wysysanie. Wbicie ryjka zależy od konsystencji przedmiotu, który zostaje zbadany narządami pyszczkowymi: kuleczka skórzana jest bardzo szybko odrzucana, natomiast kulkę z wełny owad nakłuwa. Tu działają bodźce dotykowe. Ale wysysanie następuje tylko wtedy, kiedy kulka z wełny jest przesycona sokiem z mięsa (bodźce smakowe). Wydaje się więc, że w tym właśnie przypadku można poniekąd wyróżnić udział w reakcji każdej grupy bodźców w każdej kolejnej sekwencji.
Co dla owada jest przedmiotem? Etologia pozwala odpowiedzieć na to pytanie, które ma zasadnicze znaczenie, ponieważ, jak wiemy, owad żyje w świecie przedmiotów, nie zaś w świecie bodźców.
Stwierdziliśmy już, jakie właściwości ofiary budzą zainteresowanie drapieżcy. W rozdziale o homochromii i mi- metyzmie rozpatrzymy zjawiska wręcz odwrotne (jak odwrócić uwagę ofiary lub drapieżcy). A teraz, kiedy mówimy o wrażeniach zmysłowych u owadów, łatwo możemy wyróżnić, jakie właściwości kwiatów budzą zainteresowanie pszczół i innych owadów odwiedzających kwiaty. Kwiat — a zwłaszcza środek figury, którą tworzy — nie jest bynajmniej źródłem prostych bodźców, lecz ma mniej lub bardziej złożone cechy. Właśnie środek często zazna
czony jest w kwiecie plamami lub pasami odmiennej barwy. Pszczoła wysuwa swój ryjek w kierunku plam, w okolicy których przeważnie znajdują się miodniki. Podobnie jest u trzmieli. Jeżeli chodzi o motyle, to do szukania pożywienia na ogół pobudza je zapach kwiatów. Ale o wyborze kwiatów, które motyl ma zbadać, decydują wyłącznie czynniki wizualne, intensywność kontrastu lub rodzaj barwy.
Szczególnie zaskakujące zjawisko obserwujemy u stor- czykowatych. Wiadomo, że nie są to kwiaty miododajne, ale ich rozmnażanie się jest całkowicie zależne od owadów. Pyłek storczyków stanowi kleistą masę, tzw. pyłkowiny, które nie mogą dostać się do żeńskich narządów rozrodczych, jeżeli jakiś owad ich tam nie przeniesie. Otóż liczne gatunki orchidei są podobne do owadów, skąd właśnie pochodzą ich łacińskie nazwy (Ophrys muscifera, apifera itd...). Podobieństwo to jest dla oka ludzkiego uderzające. Wydaje się, że podobnie widzą je również owady, które kopulują z tymi kwiatami. Tak, dobrze przeczytaliście, chodzi tu o kopulację, oczywiście niezupełnie prawidłową, ale wystarczającą, by pyłkowiny w czasie aktu przylgnęły do odwłoka samca. Bo tymi kwiatami interesują się właśnie samce. Na przykład, Goleman zajmował się specjalnie Lissopimpla semipun- ctata, które kopulują z kwiatami Cryptostylis leptochila. U innych orchidei, jak Ophrys muscifera górna warga kwiatu jest wycięta w długie antenny. Otóż kopulujące błonkówki wsuwają swe czułki między te pasma, tak jak w czasie kopulacji z samiczką. Wtedy główka zwrócona jest ku pyłkowinom, które przylepiają się do niej. Warga Ophrys fusca nie jest tak przedłużona, toteż odwłok zapładniającej błonkówki skierowany jest do środka kwiatu, pyłkowiny przyczepiają się więc do tylnych części ciała.
Samce błonkówek wychodzą z poczwarek daleko wcześniej niż samice i kopulują ze storczykami, kiedy ich popęd płciowy osiąga maximum. Storczyki zostają porzucone skoro samice dojrzeją. Są one, jak widać, nosicielkami o wiele silniejszych bodźców. Nie ma potrzeby przypominać o koniecznej zbieżności czasu kwitnienia
storczyków I czasu pojawienia się dorosłych samców błonkówek. Czym wytłumaczyć to zetknięcie się dwóch światów, zwierzęcego i roślinnego, które daje zjawisko tak doskonałego przystosowania?
Pączki gruszy i kwieciak. Kwieciak (Anthonomus cin- ctus) składa jajeczka wewnątrz pączka kwiatu gruszy, poprzedzając zazwyczaj tę czynność kilkoma nakłuciami, żeby się pożywić. Jajeczko zostaje złożone w otworze wydrążonym poprzez łuskę pączka, zwykle powyżej dwóch trzecich jego wysokości. Cały ten proces można łatwo obserwować w laboratorium, używając bądź pączka normalnego, bądź odwróconego czubkiem do dołu. W tym drugim przypadku otwór dla jajeczka pozostaje w tym samym miejscu, powyżej dwóch trzecich wysokości. Jeżeli pączek oderwano, a .następnie przytwierdzono szpilką tak, by jego czubek dotykał do węzła gałązki, to owad drąży z rzadka kilka otworów, ale nie składa jajeczka. Podobnie sprawa wygląda, jeżeli oddzielimy górną połowę pączka i zamienimy ją kawałkiem rdzenia bzowego tego samego kształtu, lub gdy zamienimy tylko najwyższą jego część, a również wtedy, gdy wewnętrzne tkanki pączka gruszy pokryjemy łuskami pączka jabłoni. Składanie jajeczek następuje także w przypadku, gdy środek zostaje zastąpiony przez rdzeń bzowy, który okrywa zaledwie kilka łusek pączka gruszy. Owady obficie i powierzchownie nakłuwają również kawałki rdzenia bzowego nie okryte łuskami, o ile mają kształt stożkowaty (czyli zbliżony do kształtu pączka), natomiast nakłucia będą nieliczne, jeśli mają kształt sześcianu lub kuli. Można więc w procesie składania jajeczka wyróżnić trzy kolejne reakcje: a) reakcję polegającą na przybraniu pozycji ciała spowodowanej stożkowatym lub jajowatym kształtem podłoża; b) drążenie otworu przeznaczonego do złożenia jajeczka, które następuje natychmiast po tym; c) złożenie jajeczka wywołane reakcją smakową, zachodzącą pod wpływem zjadania zewnętrznych łusek pączka. Warto byłoby podjąć te pasjonujące badania przeprowadzane przez Grisona i Chevalliera (1947). Można by bez wątpienia wykazać klasyczne przykłady zastępowania się bodźców, o czym już wielokrotnie wspominaliśmy.
Dary muchówek (Empididae) Pojawienie się symbolu
Warto zakończyć ten, niestety, zbyt pobieżny przegląd zalotów opisem urzekającego zjawiska w biologii owadów, a mianowicie składania daru ślubnego przez muchówkę wujka (Empis). Samce różnych typów muchówek
dujące się na stopach samca. Można też spotkać się z ofiarowaniem pustego kłębuszka (lub zawierającego płatek kwiatu zamiast prawdziwej ofiary). Wkraczamy tu, jak się zdaje, w bardzo ważny etap badań nad bodźcami; ten dobrowolny „dar” żywo przypomina symbol. Ale czy można mówiąc o owadach posługiwać się już tak skomplikowanymi pojęciami? Jestem skłonny odpowiedzieć twierdząco, pod warunkiem ostrożnego ich stosowania.
Trzeba tu jeszcze dodać, że taki ślubny dar nie jest w królestwie zwierząt przypadkiem odosobnionym. Ptaki, np. rybitwy (Sterna), przed kopulacją obdarzają samiczkę rybą. Ona trzyma ją w dziobie, a następnie upuszcza w chwilę po tym, jak samiec wypełnił swą powinność lub nieco przed tym. Często się zdarza, że tak porzucona ryba zostaje podniesiona przez innego samca, który zapewne uważa łowienie za rzecz zbyt fatygującą, i zaraz ofiarowuje ją jakiejś samiczce, którą sobie właśnie upatrzył. Muchówki także nie gardzą podniesieniem kłębuszka upuszczonego przez innego samca, by zrobić z niego taki sam użytek.
Ruchy owadów; o korzyściach jakie daje szczegółowa ich obserwacja
Etologowie zawsze byli najbardziej dokładnymi i drobiazgowymi obserwatorami. Każda pozycja, najmniej znaczący ruch są dla nich ważne i zasługują na zanotowanie. Jeden z przedstawicieli tego kierunku poświęcił się bardzo szczegółowemu badaniu ruchów drapania się u dużych ssaków. Są one całkowicie stereotypowe i równie niezmienne jak cechy morfologiczne najlepiej ustalone. Toteż mogą być one, podobnie jak te ostatnie, podstawą do różnego rodzaju uogólnień ewolucyjnych.
Jacobs i jego monachijscy uczniowie prowadzili podobne obserwacje gestów owadów, zwłaszcza prostoskrzy- dłych (Orthoptera). Na przykład, bardzo powszechne ruchy czyszczenia czułków wykonywane są zawsze w spo
sób charakterystyczny dla danego gatunku. Świerszcze, pasikoniki o długich czułkach, skorki pochylają głowę, podnoszą przednie odnóże po stronie czyszczonego czułka, chwytają ten przydatek i doprowadzają do zetknięcia z narządami pyszczkowymi, którymi owad szczotkuje czułek od podstawy do wierzchołka, czasem wiele razy. Szarańczaki o krótkich czułkach pochylają głowę i odnóżem skierowują czułek do ziemi, chwytając go jak najbliżej podstawy. Następnie główka się podnosi, a odnóże pozostaje na miejscu i czułek przesuwa się między stopą a ziemią do czasu, kiedy jest już zupełnie oczyszczony. U Tetrix główka pochyla się i podnosi wiele razy, aż na narządach pyszczkowych ukaże się przezroczysta wydzielina; wtedy owad zwilża stopę i przeciąga tam i z powrotem po czułku. Rzecz dziwna, skorek i turkuć podjadek, gatunki o stosunkowo krótkich czułkach czyszczą je przeciągając przez narządy pyszczkowe, a więc w sposób właściwy gatunkom o długich czułkach. Jaoobs sugeruje, że ich przodkowie musieli posiadać znacznie dłuższe czułki i zachowanie się przy czyszczeniu przetrwało zmiany morfologiczne. Zdarza się też i odwrotne zjawisko, jak to wykazał Weih, to znaczy pewien typ zachowania może poprzedzać pojawienie się odpowiadającej mu właściwości morfologicznej. Oto larwy szarań- czaków wykonują odnóżem ruch odpowiadający czyszczeniu czułków u osobników dorosłych, ale samej czynności nie. mogą wykonać, ponieważ ich. czułki są ,na to jeszcze za krótkie.
Równie stereotypowe są ruchy odwracających się owadów, położonych na stronę grzbietową. Niektóre owady, jak biegaczowate (Carabidae), przewracają się na bok i odpychają tylnymi i środkowymi odnóżami ze strony przeciwnej. Niektóre omarlice (Silpha) odpychają się środkowymi odnóżami, natomiast krętaki (Gyrinus) posługują się tylko jedną przednią nóżką. Inne owady, jak niektóre stonkowate (Chrysomelidae), za punkt oparcia w takich przypadkach biorą koniec odwłoka, zaś chrząszcze z rodzaju Hoplia opierają się na głowie. Inne stonkowate (Plagiodera) otwierają pokrywy, które opierają
o ziemię, tak jak i głowę, starając się wykonać pełny, obrót itd... Trzeba tu jeszcze raz podkreślić, że sposoby odwracania się są absolutnie ustalone i każdy owad powraca do swej normalnej pozycji jedynie w sposób właściwy danemu gatunkowi.
Wnioski. Za przykładem Lorenza i Tinbergena przyjrzyjmy się zwierzętom nowym okiem, a przekonamy się, że nic nie wiemy o ich działaniach. Zanim zaczniemy wszystko tłumaczyć jako odruchy warunkowe i tropizmy, spróbujmy wyróżnić to, co rzeczywiście jest do wyjaśnienia. Otóż bezstronny obserwator patrzy na świat ożywiony z zupełnie innego punktu widzenia niż dwadzieścia pięć lat temu. Jest to świat sygnałów. Dany gatunek wyróżnia tylko niektóre sygnały, w których zamyka się jego świat. Inne aspekty wszechświata pozostają zupełnie niezauważone, lub nie mają znaczenia, ale właśnie one są najbardziej istotne dla innego gatunku. Spotkanie z partnerem odmiennej płci lub z ofiarą, budowa gniazda, polowanie itp., wszystko odbywa się według stereotypowego rytuału, ale zwierzę nie porusza się, jak przypuszczali zwolennicy Loeba, w świecie bodźców, a w świecie przedmiotów. Jego umiejętność przystosowania i zdolności uczenia się bywają bardzo znaczne, ale przejawiają się tylko w ściśle określonych momentach, właśnie w przerwach między czynnościami rytualnymi.
Czy to wszystko nie stosuje się również i do człowieka? Tak właśnie myślą etologowie. Niektórzy, jak, Koehler, są nawet rzecznikami czegoś w rodzaju odwrotności an- tropomorfizmu. Zarzucają oni zwolennikom klasycznego mechanicyzmu, że o ile chodzi 0 ciało, to bardzo ściśle wiążą rozwój człowieka z ewolucją zwierząt, ale procesy psychiczne chcieliby traktować całkowicie oddzielnie; nie chcą myśleć, że zwierzęta (a przynajmniej wyższe kręgowce) czują nieco podobnie jak my i wobec wszechświata doznają czegoś w rodzaju ludzkich „uczuć”. Takie stanowisko nie da się utrzymać. W pewnym stopniu podzielam opinię Koehlera. I chociaż to znacznie przekracza ramy tej książki, chciałbym dodać, że badania przedmiotów wywołujących uśmiech niemowlęcia, określanie cech, pozwalających mu rozpoznać swoich bliskich — jednym
słowem stosowanie bez żadnych zmian tej samej techniki doświadczalnej, którą posługiwano się dotąd wyłącznie przy badaniu zwierząt, dało wielce obiecujące rezultaty. Jeśli zaś chodzi o pogląd głoszący, iż każdy gatunek zwierzęcy przykrawa sobie wszechświat w sposób sobie tylko właściwy, to uważam, 'że ma on wielką doniosłość filozoficzną, bo czyż nie tak samo czyni człowiek?
Pytanie to brzmi może dziwacznie, ale odpowiedź twierdząca otwiera przed nami nowe dziedziny. Już wiemy, że w swym życiu codziennym (patrz — powrót do miejsca schronienia) owad może zapamiętywać wiele szczegółów, zwłaszcza topograficznych, które pomagają mu odnaleźć własne gniazdo. Ale pójdźmy jeszcze dalej. W jakiej mierze informacje pochodzące ze świata zewnętrznego mogą podlegać modyfikacjom, lub w jakie Wtórne kombinacje wchodzą w zależności od potrzeb organizmu lub zadań jakie mają być wykonane?
By zrozumieć wagę tego problemu, trzeba wkroczyć w dziedzinę pozornie dosyć daleką od naszych rozważań, a mianowicie w zagadnienia psychologii białego szczura. Zwierzę to szczególnie sobie upodobali badacze amerykańscy. Od trzydziestu przeszło lat zmuszają je do biegania po coraz bardziej skomplikowanych labiryntach, zmieniając rytm przebiegów i okresy odpoczynku między nimi, stosując w ściśle określonych miejscach wstrząsy elektryczne, itp... Uzbierała się monumentalna, licząca tysiące tytułów bibliografia tych badań; jest tego tyle, że jeden człowiek nie jest w stanie wszystkiego przeczytać. Toteż może się nasunąć przypuszczenie, że coś się popsuło w mechanizmie badań i że w odpowiednim czasie nie dokonano niezbędnego ich podsumowania. Ale jakkolwiek jest, technika labiryntu, a ogólniej rzecz biorąc metody tresury okazały się niezwykle wydajne, pozwą-
łając wyciągać bardzo Interesujące wnioski dotyczące pamięci, inteligencji, pobudliwości itd... Okazuje się na przykład, że szczury uczą się lepiej, jeżeli przedłuża się okres odpoczynku między przebiegami (uczenie się rozłożone w przeciwieństwie do uczenia się skoncentrowanego). Wszak podobnie jest i u człowieka, kiedy każemy mu zapamiętać szereg nie powiązanych ze sobą sylab. Zmieniając długość czasu odpoczynku i prowadząc wykazy błędów popełnianych w labiryncie można, jak się zdaje, coraz lepiej poznawać prawa rządzące zapamiętywaniem. A teraz inaczej: spróbujmy zaskoczyć szczura, spokojnie przebiegającego labirynt, np. nagłym, przeraźliwym gwizdem. Jego podniecenie odbije się na wzroście krzywej błędów, która potem powoli opada do poziomu krzywych kontrolnych. Jest to obraz pobudliwości zwierzęcia, a ponieważ daje nam miernik oceny, można by przeprowadzić pasjonujące doświadczenia z gwizdkiem, działając na szczura na początku bądź pod koniec uczenia się, zmieniając natężenie, stosując serię kolejnych gwizdów itd. ... Tak więc labirynt jest narzędziem, dzięki któremu możemy posunąć się w badaniach psychologii pobudliwości dalej, niż to było dotąd możliwe. I wreszcie, w momencie kiedy proces uczenia się jest już bardzo zaawansowany, możemy modyfikować warunki zadania, czyli w jakimś punkcie labiryntu zmienić kolejność i położenie zaułków. Szczur musi wtedy zreorganizować swoje poprzednie doświadczenie. Będziemy więc świadkami jego „hipotez” lub prób, których dokona chcąc przezwyciężyć nową trudność. Czyż takie przekształcanie przeszłości w celu uzgodnienia jej z teraźniejszością nie jest jedną z najważniejszych funkcji „inteligencji” (że posłużymy się tym jakże nieodpowiednim terminem)? W którym miejscu labiryntu zwierzę najłatwiej reorganizuje swe zachowanie? W jakim momencie uczenia się? Czy można nową trudność spotęgować tak, by tylko niektóre osobniki mogły ją pokonywać, co pozwoliłoby wyselekcjonować najbardziej „inteligentne”...?
Jednym słowem, labirynt to rodzaj mikroskopu, który wystarczy skierować na interesującą strefę zachowania zwierzęcia, by tam dostrzec cały świat zjawisk.
A jeżeli nie ograniczymy się do białego szczura, jak to niestety przydarzyło się Amerykanom, ale za pomocą tej samej techniki będziemy porównywać gatunki, a nawet rzędy zwierząt, może uda nam się stworzyć psychologię porównawczą opartą na niezwykle szerokich i trwałych podstawach. Do tego właśnie zmierza wielu badaczy zaj- mujących się owadami. Oczywiście, dotychczasowe wyniki nie są jeszcze tak obfite, by można było sobie pozwolić na bardziej szczegółowe wnioski, niemniej jednak rysują się liczne bardzo interesujące kierunki badań..
Uczenie się owadów niższych. Prusak (Blattelia germanica). Wiele już lat minęło od czasu, gdy żywo interesowałem się techniką labiryntu, która pociągała mnie prostotą i elegancją. Będąc specjalistą od owadów chciałem ją zastosować do ulubionego przedmiotu moich studiów. Jaki owad najlepiej nadaje się do takich badań? Przy opracowaniu programu prac najtrudniejszą bodaj rzeczą jest wybór właściwego materiału. Tym bardziej że w owym czasie zagadnieniem uczenia się owadów zajmowali się jedynie Schneirla (mrówki) i Brecher (karaluchy — Blatta orientalis). Wtedy właśnie hodowałem, zresztą w zupełnie innych celach, dużą ilość gatunku małego prusaka (Blattelia germanica), który ze względu na swą żywotność, mnożność i niewielkie wymagania jest ehyba równie doskonałym zwierzęciem laboratoryjnym jak muszka owocowa (Drosophila). Szybko przystąpiłem do montowania elementów labiryntu z giętej, biało malowanej blachy cynkowej, oświetliłem go silną lampą
i umieściłem w pokoju, w którym temperatura nie spadała poniżej 25°. U wylotu labiryntu znajdowała się „nagroda” w postaci rury z zaczernionego szkła, w której zazwyczaj żyły prusaki, i gdzie mogły schronić się przed światłem. Umieszczałem je u wejścia do labiryntu i z bijącym sercem oczekiwałem, co z tego wyniknie. Niestety! Choć w ciągu trzech miesięcy wykonałem 3000 doświadczeń, nie zdarzyło się nic ciekawego. Ale w końcu zacząłem rozumieć dlaczego tak się dzieje: prusak jest owadem odznaczającym się niezwykłą ruchliwością i niesłychaną pobudliwością. Najmniejszy błąd w obchodzeniu się z nim ze strony eksperymentatora wywołuje szaleńczo
gwałtowne reakcje; owad miota się wtedy po labiryncie, na łeb na szyję rzuca się do lodowato zimnej wody, która go otacza (właśnie po to by uniemożliwić ucieczkę), i po trzech czterech próbach zupełnie traci siły, tak że nie pozostaje- nic innego, jak pozwolić mu odpocząć przez jeden dzień w jego zwykłym schronieniu. Konstrukcja labiryntu miała także swoje defekty. Początkowo zastosowałem typ labiryntu galeriowego, w którym owad zostaje zamknięty. Ale okazało się, że prusaki chodzą nie tylko po dnie, ale i po ściankach, co utrudniało dokładną obserwację ich zachowania. I wreszcie, jeżeli owad napotkał najmniejszą szparkę w konstrukcji, to natychmiast wsuwał w nią czułki, czyniąc rozpaczliwe wysiłki, by przecisnąć całe ciało. W trakcie następnych doświadczeń prusaki zdawały się doskonale pamiętać rozmiesz- czenie szpar i stale powtarzały swoje zabiegi, i to tak uporczywie, że po niedługim czasie zdawały się być „odurzone” widokiem szpary, toteż wszelkie próby tresowania szły na marne. Lepszy okazał się inny typ labiryntu, zwany w Ameryce elevated maze, czyli zwykła nie obrzeżona platforma, wzniesiona kilka milimetrów nad powierzchnią wody. W ten sposób usunąłem największe trudności, ale minęło jeszcze pięć miesięcy, w ciągu których zajmowałem się po dwie i pół godziny tresurą moich owadów, aż nadszedł dzień, kiedy kolejne doświadczenie oznaczyłem liczbą porządkową 10 000. Nie pracowałem jednak na próżno. Owad, tak zdawałoby się nisko stojący pod względem rozwoju odkrył mi, zgodnie z przewidywaniami, ukrytą złożoność swego zachowania.
Warunki uczenia się. Przyjęty przeze mnie test przewidywał dziesięć kolejnych przebiegów z trzyminutowym wypoczynkiem między nimi we własnym schronieniu. Po tej serii udzielałem owadowi półgodzinnego odpoczynku zawsze w jego schronieniu, po czym następowało następne dziesięć przebiegów. Porównywałem liczbę błędów popełnionych w pierwszej i drugiej serii. Czasami, kiedy nie udawało mi się osiągnąć optymalnych warunków tresury, różnice bywały tak nieznaczne, że trzeba było uciekać się do metod statystycznych dla określenia ich wartości.
Prusak nie pozostawia w labiryncie najmniejszego śladu własnej woni, bowiem przemywanie po każdym przebiegu wodą, alkoholem 1 eterem powierzchni urządzenia nie wywołuje żadnych zaburzeń w tresurze. Natomiast stałe przestawianie elementów labiryntu między przebiegami uniemożliwia tresurę. To znaczyłoby, że odnajdywanie drogi dokonuje się na podstawie maleńkich różnic w budowie poszczególnych części, sposobu łączenia itp. ... no
1 zapewne pod wpływem bodźców dotykowych. Jeżeli np. zamienimy pierwszy element labiryntu z czwartym
i na odwrót, to rozpoznanie przez dotyk staje się niemożliwe. Wniosek ten znalazł potwierdzenie w doświadczeniu przeprowadzonym przez jednego z moich uczniów, Hullo, który na czas drugiej serii przebiegów pokrywał cały labirynt arkuszem celofanu. W tych warunkach nie następowało zmniejszenie się liczby błędów, nie występowały widoczne objawy uczenia się. Jednakże źródłem najsilniejszych bodźców jest schronienie owada. Nie wystarczy przygotować zaczernioną rurkę, w której owad może się schronić przed światłem, aby skłonić go do „nauczenia się” labiryntu. Trzeba jeszcze, by schronienie było przesiąknięte zapachem właściwym prusakom (zresztą uchwytnym i dla węchu człowieka), inaczej owad nie chce tam wejść i nic nie wychodzi z uczenia się. Podobnie zachowuje się, jeżeli przemyjemy rurkę alkoholem
i eterem, co by świadczyło, że substratem zapachu są rozpuszczalne ciała tłuszczowe. Jeżeli chodzi o narządy, z których owad korzysta przy przebieganiu labiryntu, to pierwszoplanową rolę zdają się odgrywać czułki. Jeżeli je amputujemy, tresura nie daje żadnych wyników, lub też następują takie zaburzenia w zachowaniu owadów, że jakiekolwiek wnioskowanie staje się niemożliwe. Ponadto stwierdziłem pewien dość ciekawy fakt, którego — jak dotąd — nie umiem zinterpretować: jeżeli w czasie pierwszej serii przebiegów labirynt jest w idealnie izotropowym otoczeniu, i jeżeli na czas drugiej serii obrócimy go o 180°, to następują silne zaburzenia w tresurze, chociaż w środowisku zewnętrznym nic się nie zmieniło, tak że człowiek będąc na miejscu prusaka, uznałby, te wszystko jest tak samo jak było.
Pruiak 1 biały szczur. Po przeprowadzeniu wyżej opisanych doświadczeń można już było przystąpić do porównania ich z wynikami badań nad białym szczurem. Bardzo istotne różnice rzucają się oczywiście w oczy. Szczur zdaje się mieć ogólne „metody” rozwiązywania zagadki labiryntu, które może stosować przez „transfer” („przeniesienie”) w różnych typach aparatów. Przeciwnie prusak, o wiele mniej subtelny i prymitywniejszy w swoim zachowaniu, jest ściśle uzależniony od budowy labiryntu, która narzuca zaburzenia stereotypu zachowania się; wydaje się on niewolnikiem kilku podstawowych tendencji. Różnią się także motywy: u prusaka głód, pragnienie lub popęd płciowy nie decydują o uczeniu się, podczas gdy wyraźnie działają na szczura. Ale te różnice nie powinny nas dziwić. Ciekawsze byłoby ukazanie podobieństw, które są tak liczne i tak ścisłe, że nie sposób uznać ich za przypadkowe. Na przykład, zmywanie śladu lub wyłączenie zmysłu wzroku ma tylko niewielki wpływ na uczenie się zarówno u prusaka, jak i u szczura. Ale w obu przypadkach znaczne zaburzenia wywołuje zamiana elementów labiryntu przy każdym przebiegu, co zmusza zwierzę do kierowania się jedynie wrażeniami kinestetycznymi. I szczur i prusak wyraźnie odczuwają pochylenie labiryntu w jedną stronę — proces uczenia się ulega u obu pewnym modyfikacjom. Natomiast zaburzenia wywołane obróceniem labiryntu o 180° nie występują u szczura. Wkrótce przejdziemy do rozważań inspirujących równie ciekawe analogie, których przykłady zaraz podamy.
Do dalszych badań musiałem powołać niewielki zespół badaczy, którzy zgodzili się codziennie na długie godziny zamykać w ciemnym pokoju i niestrudzenie zawracać prusaki do punktu wyjścia. Udało mi się to nie bez trudu
i oto mamy obecnie za sobą tysiące doświadczeń, których wyniki zmieniają lub uzupełniają w wielu punktach moje pierwsze wnioski. Przede wszystkim, znacznie ulepszy-, łem tresurę przez prosty fakt umieszczenia lampy dokładnie nad schronieniem prusaków. Powstaje skojarzenie lampa — schronienie, które ułatwia owadowi odnajdywanie drogi i znacznie poprawia wyniki. Tę technikę
zawdzięczamy Goustradowi, który razem z Le Bigotem pogłębił wiedzę o stosowaniu wstrząsów elektrycznych w poszczególnych stadiach uczenia się, pozwalając wykazać dalsze analogie z białym szczurem. Można bowiem u szczura przyspieszyć eliminację błędów stosując wstrząs elektryczny przed każdym ślepym zaułkiem, do którego zwierzę nie powinno zboczyć. Ale, rzecz ciekawa, jeśli zastosować wstrząsy także na samym początku, postęp w uczeniu się będzie równie znaczny. Otóż Le Bigot odkrył zupełnie podobne zjawisko u prusaka. I wreszcie, wracając do uczenia się rozłożonego i skoncentrowanego,
o czym już wspominałem, to u prusaka daje ono bardzo ciekawe wyniki, które raz jeszcze kierują uwagę w stronę białego szczura: oto przedłużanie odpoczynków między przebiegami wyraźnie poprawia wyniki ćwiczeń u prusaka, u szczura, a nawet u człowieka.
Ale analogia sięga jeszcze dalej. Nad uczeniem się prusaka pracowali przed nami dwaj badacze amerykańscy, Minami i Dallenbach. Wykazali oni, że w okresie dzielącym pierwszą i drugą fazę uczenia się zachodzi coś niezwykłego w układzie nerwowym zwierzęcia i właśnie owo „coś” jest warunkiem zapamiętywania. Można to zauważyć wywołując sztuczne wzmożenie aktywności tuż przed drugą fazą uczenia się (przy końcu odpoczynku), bądź zaraz po pierwszej fazie uczenia się (na początku odpoczynku), bądź wreszcie w środku tego okresu. U prusaka maksymalne zaburzenia występują na skutek pobudzenia aktywności zaraz po uczeniu się, na początku okresu odpoczynku. Aktywność wywołana w środku lub w końcu tego okresu odbija się na zapamiętywaniu mniej wyraźnie. I rzecz szczególna akurat tak samo jest u białego szczura i u człowieka. : Czy uczenie się jest zjawiskiem podstawowym? Nie sposób doprawdy nie zastanawiać się nad tak daleko posuniętymi analogiami między zwierzętami, które znajdują się na tak różnych stopniach rozwoju. Można bez wątpienia stwierdzić, że podstawowa zdolność uczenia się jest im wspólna, chociaż długie tysiąclecia dzielą je w filogenezie. A zatem, w konsekwencji nie jest absurdem wybór jakiegokolwiek materiału — prusaka, szczura
czy człowieka — do badania podstawowych praw uczenia się, które w jakiejkolwiek postaci występuje, jest nieodłączną właściwością żywej materii (niektórzy niemieccy autorzy sądzili nawet, chyba niesłusznie, że udało się im odkryć uczenie się organizmów jednokomórkowych). Zresztą gdy minie pierwszy moment zdziwienia, łatwo przechodzimy do uznania tych zjawisk za zupełnie normalne. I słusznie, bowiem trwanie wolno żyjących istot byłoby niemożliwe, gdyby nie były obdarzone pobudliwością, kilku choćby z grubsza przystosowanymi tro- pizmami i zdolnością do znajdywania i wyboru pożywienia. Utrzymanie się przy życiu byłoby nie do pomyślenia bez mechanizmu, choćby nie nazbyt sprawnego, rejestrującego doświadczenia i pozwalającego wykorzystać je w przyszłości. Muszę też dodać, by uspokoić zasępionych mechanicystów, że świadomość nie wydaje mi się koniecznym elementem procesu uczenia się.
Zjawiska wyższego rzędu; uczenie się utajone; „insight”. Tolman i jego współpracownicy w toku gruntownych badań odkryli bardzo ciekawe zjawisko, które stało się niedawno przedmiotem gwałtownych dyskusji w świecie nauki. Wnioski, jakie można było wyciągnąć, mają zupełnie podstawowe znaczenie; chodzi mianowicie o uczenie się utajone. Jeśli pozostawimy szczura w labiryncie, nie poddając go działaniu żadnych pobudzeń, to zobaczymy, że błądzi sobie po ścieżkach i zaułkach, a następnie jakby przypadkiem powraca na własny trop. W tym samym czasie szczury kontrolne tresuje się w identycznych labiryntach, a następnie po udzieleniu nagrody zawraca się je do punktu wyjścia. Po peww nym czasie bierzemy naszego szczura-łazika i poddajemy uczeniu tak jak współtowarzyszy, zachowując ten sam rytm i dając taką samą nagrodę. Stwierdzamy ze zdumieniem, że krzywa jego błędów opada bardzo szybko, •szczur osiąga i przekracza wyniki zwierząt kontrolnych. Po dziesięciu latach sporów o uczenie się utajone, teraz, gdy prawdziwość faktów jest dowiedziona, nie sposób unikać .dalej sformułowania epokowego wniosku: w mózgu szczura, zdawałoby się błąkającego się bez celu, rysuje się mapa rozpoznawcza („cognitive map” — według
wyrażenia Tolmana) całego labiryntu. Prawie niemożliwe jest tu obejście słowa „poznanie”, bo chodzi wszak o wiedzę nabytą bez żadnych nacisków, bez widocznego związku między bodźcem (jakim bodźcem?) i odpowiedzią (jaką odpowiedzią?). Toutes proportions gardées nie unikniemy tu jednak analogii z tym, co dzieje się z człowiekiem pierwotnym, zwykłym rejestrować wszelkie szczegóły topograficzne terenu, po którym się porusza, nawet gdy nie zamierza tam powracać ani na łowy, ani w zamiarach wojennych.
Trzeba tu jeszcze raz podkreślić znaczenie zwrotu, jakiego dokonała psychologia na nowo uznając pojęcie poznania u zwierząt po okresie „catharsis”, skądinąd dobroczynnym, który jednak obejmował kilka pokoleń uczonych. Iluż badaczy wychowano tak, że odrzucali wszelkie wyjaśnienie tych zjawisk poza odruchem warunkowym lub pojęciami pokrewnymi? Zmiana poglądów może być traktowana jako przyznanie się do niewiedzy, ale może też oznaczać zgodę na inną płaszczyznę interpretacji wszechświata, gdzie podstawowe pojęcia, którymi posługiwaliśmy się dla dotychczasowych osiągnięć, stają się przestarzałe.
W każdym razie zdumienie moje nie miało granic, gdy jeden z mych uczniów, Verrón, opowiedział mi przez telefon, jak w czasie obserwacji zjawisk uczenia się u prusaka stwierdził pewne fakty, które mogą się wiązać z uczeniem utajonym. Przypominamy sobie, że standardowa tresura składa się z dwóch serii po dziesięć przebiegów każda; między nimi jest półgodzinny okres odpoczynku. Otóż Verrón pozostawiał zwierzęta w labiryncie mniej więcej przez kwadrans przed rozpoczęciem tresury. Okazało się, że liczba popełnionych błędów spadła do poziomu osiąganego zazwyczaj dopiero w drugiej serii przebiegów, jak gdyby zapamiętanie drogi już nastąpiło. Sprawa przedstawia się tak samo, jeżeli od razu umieścimy owada na szklanej płycie, która całkowicie pokrywa labirynt. Natomiast „utajone” uczenie się nie wychodzi, jeżeli wsuniemy pod szkło arkusz szarego papieru, który zasłoni owadowi widok labiryntu. Tak więc wydaje się, że istotnie zachodzi tu „latent learning”
w tym znaczeniu, jak je rozumie Tolman, a główne miejsce zajmują tu bodźce wzrokowe, których źródłem jest labirynt.
Oczywiście, przypisywanie owadom funkcji poznawczych wydaje się grubą przesadą; jednakże po namyśle rzecz może wydać się zrozumiała sama przez się. Zastosujmy tu takie samo rozumowanie, jak w sprawie uczenia się: jakie zwierzę potrafiłoby utrzymać się przy życiu, gdyby nie umiało poruszać się po terenie działania omijając przeszkody? Jeżeli nawet nie szuka właśnie pożywienia czy partnera płci przeciwnej, to i tak rejestrowanie wszelkich szczegółów topograficznych jest dlań kwestią życia, choćby dlatego, że pozwoli mu umknąć, gdy nieoczekiwanie pojawi się drapieżca. Czyż jest możliwe, by najniższe choćby zwierzęta mogły wyłączać wszystkie narządy recepcyjne i zablokować wszelkie mechanizmy zapamiętywania, kiedy nie są pod presją naglącej potrzeby? Byłoby to niepojęte, a zresztą tak codzienne, jak i naukowe doświadczenia wykazują, że jest inaczej.
,,lnsight”, U owadów występuje inne jeszcze zjawisko, które również jest przedmiotem spornych interpretacji.
Chodzi o tzw. „insight”, czyli „wgląd” — nagłe zrozumienie, które przejawia się w gwałtownym spadku liczby błędów w dwóch kolejnych doświadczeniach lub w ustaniu szukania na ślepo. Bardzo jaskrawego przykładu tego zjawiska dostarczają nam szympansy, które dla przyciągnięcia banana umieszczonego za kratami klatki dostają kilka kawałków wędziska. Po paru szybkich i bezowocnych próbach zdolniejsze osobniki sadowią się w kącie nie spuszczając z oczu wędki; zdają się namyślać.
I oto raptem bez wahania chwytają porozrzucane kawałki, łączą je ze sobą i przyciągają banan; zadanie zostało zrozumiane.
Czy u owadów również zachodzi coś w rodzaju „wglądu”? Thorpe uważa, że tak, a ja podzielam ten pogląd. Czyż to nie „wgląd”, to niezwykłe zjawisko, które wkrótce będziemy rozpatrywać, występujące u pszczół, zdolnych po kilku sekundach obserwacji ustalić dokładne położenie ula w danej okolicy? Chyba tak. Thorpe obserwował podobne zjawiska u szczerklin (Ammophila pu- bescens). Wydaje się, że owad ten doskonale zna krajobraz wokół swoich gniazd, które zaopatruje w żywność w regularnych odstępach czasu. Natychmiast omija szerokie zasłony zawieszane na jego drodze; również i w tym przypadku uczenie się — tak doskonałe jak tylko być może — następuje z błyskawiczną szybkością.
Uczenie się owadów wyższych. Pszczoły i mrówki. Labirynt jest urządzeniem jak gdyby specjalnie stworzonym dla tych owadów, zwłaszcza dla. mrówek, które - żyją w gnieździe o skomplikowanym systemie korytarzy. W ślad za Kalmusem liczni badacze zajmowali się tresurą pszczoły zbieraczki na szukanie miodu w czarce umieszczonej w głębi labiryntu, który musi przebyć w odwrotnym kierunku, aby się wydostać. Weiss używał labiryntu, w którym ścianki były w dwu kolorach, co pomagało pszczole w przechodzeniu bardzo skomplikowanego
i urozmaiconego szlaku. Na przykład, wszystkie lewe ścianki są żółte, wszystkie prawe niebieskie. Jeśli po odnalezieniu przez pszczołę czarki z miodem, obrócimy labirynt tak, że wracając będzie miała ścianki żółte po prawej stronie, a niebieskie po lewej, to liczba błędów
wzrośnie a wahanie będzie trwało długo. Można też zastąpić ścianki kolorowe płytkami z przezroczystego szkła, a na podłodze nakreślić zygzakowatą kolorową linię, której kolejne odcinki będą na przemian żółte i niebieskie; pszczoła bardzo szybko przyzwyczaja się do kierowania się według tej linii, nawet gdy usuniemy szklane ścianki, które ją do tego zmuszały. Jeżeli jednak w tej samej chwili odwrócimy kolorowe odcinki tak, że te, które dotąd biegły w lewo, będą biegły w prawo, to pszczoła najpierw długo się waha, potem zaś poleci prosto ku czarce nie zwracając uwagi na zygzak. Natomiast jeżeli układ kolorowych odcinków będzie taki sam jak w pierwszej fazie tresury, pszczoła bez zakłóceń będzie trzymała się linii rysunku.. Tak więc wydaje się, że orientacja według koloru jest bardzo dokładna i pozwala zwierzęciu nie zwracać uwagi na inne znaki zewnętrzne. Inaczej jest w jednobarwnym labiryncie, którego zresztą pszczoła „uczy się” równie dobrze; ani obracanie go o 180° czy o 90°, ani przesunięcie całego urządzenia, ani zmiana papieru wyściełającego podłogę aparatu dokonana w czasie tresury, ani wymiana starych ścianek labiryntu na nowe nie powodują zaburzeń. Wszystko to dowodzi, choć nie w sposób absolutny, że wrażenia kinestetyczne mogą dominować nad obrazem wzrokowym i pozwalają na orientację nawet, gdy otoczenie tak się zmienia, że nie można się według niego orientować. Jednakże w labiryncie o kolorowych ściankach wystarczy zmienić kolor tylko jednej z nich, a następują wyraźne zaburzenia. Dzieje się tak dlatego, że organizm cechuje preferencja orientacji według barwy przed orientacją według wrażeń kinestetycznych i ta pierwsza ma znaczną przewagę.
Trudno jest dokonać'uogólnienia wszystkich tych faktów. W przypadku prusaka możemy wykluczyć możliwość orientacji na podstawie wonnego śladu, bowiem zmiana papieru wyściełającego podłogę labiryntu po każdym przebiegu nie wywołuje żadnych zaburzeń. Natomiast wydaje się pewne, że pszczoła rozporządza licznymi mechanizmami orientacji. Ma ona zdolność rejestrowania wszelkich danych, które mogą się przydać w odnajdywa
niu właściwego kierunku, ale posługuje się tylko jednym, takim lub innym sposobem, zależnie od okoliczności.
Te same wnioski dotyczą białego szczura, z którym przeprowadzano podobne doświadczenia. Nawet prusak, stosownie do warunków, posługuje się różnymi grupami bodźców. Lecomte osiągnął zupełnie zadowalające wyniki uczenia się w prawie zupełnej ciemności. A więc działające tu czynniki są bądź węchowe, bądź dotykowe, natomiast nie może być mowy o kojarzeniu źródła światła ze schronieniem.
Schneirla tresował mrówki na przechodzenie skomplikowanego labiryntu tam i z powrotem (z gniazda do pożywienia i od karmnika do gniazda). W swych pracach, niestety nie dość przejrzystych, wskazuje on na znaczenie pewnych czynników specyficznych dla mrówek. Mianowicie, jeżeli zamiast pokarmu umieścimy kilka larw należących do ich własnej kolonii, to mrówki za rzecz najpilniejszą będą uważały odniesienie ich do gniazda, dzięki czemu bardzo poważnie zwiększa się sprawność przebywania labiryntu i liczba błędów spada szybciej. Kilka lat temu podjąłem analogiczne eksperymenty z małymi mrówkami z rodzaju wysmuklić (Leptothorax), których wyniki pokrywają się z tym, co wykazał Schneirla. Mrówka powinna kryć się w ciemnym schronieniu położonym w oddalonym końcu labiryntu. Otóż wykonywała to zadanie tylko wtedy, jeśli schronienie pozostawało w „wonnej” łączności z kolonią macierzystą. W doświadczeniu schronienie było oddzielone od mrowiska płytką z maleńkimi otworami.
Wydaje się, że z tych wszystkich doświadczeń wynikają te same wnioski, do których doszliśmy i w innych częściach tej książki. Owady są szczególnym, lecz jakże atrakcyjnym przypadkiem świata zwierzęcego. Posługując się nimi można, znacznie mniejszym kosztem, osiągnąć te same podstawowe wyniki, które Amerykanie uzyskali w badaniach nad szczurem w zakresie psychologii uczenia się. Potwierdzenie tego może przyjść z całkiem nieoczekiwanej strony. Obecnie badacze zza oceanu ogromnie się interesują napadami drgawek u szczura, wywołanymi przez nagłe i silne dźwięki lub
114
przez powtarzające się wstrząsy elektryczne, stosowane w różnych punktach labiryntu bez określonego porządku. W ten sposób doprowadzają zwierzęta do prawdziwych chorób nerwowych, które następnie usiłują leczyć. Badaniom tym przypisuje się zasadnicze znaczenie. Otóż prusak również dostaje drgawek, jeśli mu zaaplikujemy serię moonych wstrząsów elektrycznych, po których następuje poważne zaburzenie w jego zachowaniu. Kto wie, może już w niedalekiej przyszłości będziemy mogli prowadzić takie badania jak Amerykanie na naszych ulubionych owadach.
5
Odnajdywanie gniazda i pokarmu przez owady
Wszystkie opisane w poprzednim rozdziale doświadczenia nad uczeniem się zwierząt nasuwają to samo zastrzeżenie. Ponieważ warunki, w których przebiegają są sztuczne, zapewne obraz właściwości psychicznych gatunku nie jest zupełnie wierny. Takie obiekcje wysuwają zwolennicy Lorenza i Tinbergena i trzeba się z nimi zgodzić, że nieraz obserwacja owadów w warunkach naturalnych daje inne pojęcie o ich zdolnościach. Na ogół owady wykazują wobec problemów życiowych zdolności przyswajania sobie ze zdumiewającą szybkością wszelkich danych o stosunkach przestrzennych oraz innych,
i których natychmiast czynią użytek. Najbardziej jaskrawych przykładów dostarcza nam w tym zakresie zachowanie się związane z poszukiwaniem pokarmu i z powrotem do schronienia.
Od bardzo dawna obserwatorzy podziwiają niezwykłą dokładność pszczół w odnajdywaniu właściwej drogi do ula. Wystarczy przesunąć ul o dziesięć, dwadzieścia centymetrów, aby wywołać wyraźne zamieszanie. Zbieraczki gromadzą się właśnie w tym miejscu, w którym był ul, znajdujący się zresztą tylko kilka kroków dalej; widzą go na pewno, ale nie wzbudza ich „zainteresowania”.
Mija nieraz pół godziny, zanim jakaś zabłąkana zbie- raczka usiądzie jak gdyby przypadkiem na ulu i zaczyna „trąbić na zbiórkę”. Ta bardzo charakterystyczna czynność polega na tym, że pszczoła unosi koniec odwłoka, wystawiając specjalny gruczoł, tzw. gruczoł Nassonowa, przy czym bardzo energicznie wibruje skrzydełkami. Wtedy zabłąkane robotnice przyłączają się do swej towarzyszki i wszystko powraca do ładu. Można powtarzać to doświadczenie setki razy i zawsze ta niezwykle dokładna orientacja pszczół sprawia ten sam kłopot pszczelarzom, którzy mogą przenosić ule tylko na dużą odległość, inaczej wszystkie zbieraczki gromadzą się w miejscu, w którym uprzednio znajdował się ich rój
i są stracone. Toteż jeżeli się chce zmienić plan pasieki, trzeba dochodzić do tego stopniowo, przesuwając każdy ul nie dalej niż o pół metra dziennie.
Oczywiście badacze nieraz zadawali sobie pytanie, jakiego rodzaju znaki zapewniają tak ścisłą orientację. Wydaje się, że sam ul ma tylko uboczne znaczenie, bowiem pszczoły nie spostrzegają go w swej bezpośredniej bliskości. Więcej, jeżeli obrócimy ul o 180° to zbieraczki będą się do niego dobijały w miejscu, gdzie przedtem znajdował się mostek. Przez długie minuty błąkają się jak oszalałe po ścianie ula, aż któraś okrąży go i odnajdzie nowe miejsce wejścia. Tak więc, jeśli zapach ula odgrywa rolę w orientacji pszczół, to tylko dodatkową.
Von Frisch ustawiał jeden obok drugiego cały szereg uli, jedne zasiedlone, inne puste, a ich przednie ścianki przykrywał różnokolorowymi ekranami. Jeżeli pszczoły przyzwyczaiły się wchodzić np. do żółtego ula, to po przeniesieniu żółtego ekranu na inny ul, wchodzą do niego, nawet jeżeli jest pusty. Jest bardzo ważne, że w tym doświadczeniu ule ustawione były tuż obok siebie, a z praktyki wiadomo, że nie byłoby żadnych wyników, gdyby odległość między ulami wynosiła kilka metrów. Wolf próbował, używając tej samej techniki, skłonić zbieraczki do wchodzenia pod przesycone zapachem ekrany ustawione przed ulami. Okazało się to możliwe, przy czym Wolf twierdzi, że większe znaczenie ma intensywność zapachu niż jego jakość.
Zawsze tak jest w warunkach naturalnych, że ul sam w sobie ma dla pszczoły mniejsze znaczenie niż ul wraz z otoczeniem. I właśnie zbadanie roli czynników należących do otoczenia było zadaniem słynnych doświadczeń Wolfa. A więc przede wszystkim najważniejsze wydaje się słońce. Wolf zamykał pszczoły w ciemnym pudełku w chwili, kiedy zbierały miód z czarki i uwalniał je dopiero po kilku godzinach, gdy słońce znacznie już przesunęło się na horyzoncie. Poniższy rysunek (ryc. 14) łatwiej niż długie wyjaśnienia pozwala zrozumieć błąd, jaki popełniają pszczoły. Powracają one po linii two-
rżącej pewien kąt ze słońcem, która powinna je zaprowadzić prosto do ula, lecz zdają się nie dostrzegać, że słońce się przesunęło, toteż przylatują nieuchronnie do miejsca w pewnej odległości od ula. Wtedy jak gdyby dostrzegając popełnione odchylenie wykonują charakterystyczny lot okrężny, który pozwala im odnaleźć znajome właściwości terenu, a dzięki temu i własny ul.
Nasuwa się tu następujące pytanie: w jaki sposób w warunkach naturalnych pszczoły mogą korygować linię lotu wobec zmieniającego się położenia słońca, jeżeli nie potrafią tego zrobić w doświadczeniach Wolfa? Ten
sam oczywisty paradoks spotykamy u mrówek: one również zachowują się jak gdyby zdawały sobie sprawę ze stopniowego przemieszczania się słońca, lecz tracą tę orientację wobec dużej zmiany, która dókonuje się w czasie ich zamknięcia w ciemnym pudełku. Co najmniej taką samą rolę jak słońce grają w orientacji mrówek nierówności terenu. Tu jak zawsze, zwierzę nie kieruje się działaniem jednego prostego, izolowanego bodźca, lecz całym zespołem przedmiotów, na podstawie których ustala kierunek. Za chwilę podamy jeszcze ładny przykład, świetnie opracowany przez badaczy holenderskich, dotyczący taszczyny (Philanthus triangulum), osy grze- baczowatej żyjącej w piasku.
Wolf wykazał rolę znaków w terenie, wytyczając drogę od ula do czarki z miodem za pomocą na przemian ustawianych żółtych i niebieskich ekranów. Pszczoły okazują wyraźny niepokój, jeżeli przemieszczamy bądź rząd ekranów, bądź ul. Natomiast nie ma żadnych oznak niepokoju przy jednoczesnym przesunięciu ula i ekranów, nawet gdy wyraźnie się zmienia położenie całego układu wobec otoczenia. Można by powiedzieć, że pszczoła „dokonała wyboru” znaków charakterystycznych i trzyma się go konsekwentnie.
Krótkie spięcie. Jednakże bądźmy ostrożni! I tu także nie spieszmy się z przyjmowaniem, że zależność wzglę-
dem znaków jest działaniem na ślepo, co w Innym doświadczeniu Wolf wykazuje w sposób oczywisty. Tutaj droga do pokarmu wyznaczona ekranami tworzyła zakręt
i pszczoły bardzo szybko się do tego przyzwyczajały. Jednakże po upływie jakiegoś czasu w ich zachowaniu się następowały zmiany. Trzymały się jeszcze wprawdzie wytyczonej drogi lecąc w kierunku karmnika, ale wracały do pasieki już właściwie po linii prostej. W końcu lot tam i z powrotem odbywał się po linii prostej, tzw. „pszczelim lotem”, jak gdyby pszczoły nie dostrzegały ekranów. Kierowały się one jedynie położeniem słońca.
Myślę, że to doświadczenie Wolfa nie zostało tak ocenione, jak na to zasługuje. Stanowi ono niezwykle wyraźny przykład uczenia się, kiedy zwierzę wykorzystuje bardzo liczne elementy położenia, ich przeróżne kombinacje, ich nieustanną, „modulację”, które pozwalają owadom różnymi środkami osiągać ten sam cel. Pokazaliśmy już wiele innych przykładów podobnych zdolności, opowiadając o zachowaniu się owadów w labiryncie.
Rrla czułków. Wynikałoby więc, że orientacja pszczół ma charakter wyłącznie wzrokowy. Tymczasem dawne doświadczenia Bethego wskazują, jak się zdaje, na poważną rolę, jaką w orientacji przestrzennej owadów odgrywają czułki. Robotnice pozbawione czułek wracają do gniazda o wiele później Jub nie wracają wcale. Wolf szukał potwierdzenia tych wniosków w serii doświadczeń, której wyniki nie dały tak jasnych odpowiedzi, jakie chciał uzyskać, a czasem nawet zdawały się być sprzeczne z założeniami. Kiedyś wykazaliśmy z Grassem, że amputacja czułków jest dla pszczoły kalectwem bardzo poważnym, prowadzącym do rychłej śmierci, w przeciwieństwie np. do osy, która bardzo łatwo znosi taką operację. Wydaje mi się, że wobec tego nie można wyciągnąć jednoznacznych wniosków. Toteż nie ma powodu, by odrzucić pogląd, do momentu nowych odkryć, iż wzrok jest jedynym zmysłem mającym podstawowe znaczenie dla orientacji pszczół w terenie.
Wy miana pszczół między rojami. W ogromnych pasiekach położonych w jednorodnym środowisku, zdarza się, 120
że pszczoły wracające z pola mylą ule. Dlatego właśnie wielu pszczelarzy uważa za właściwe malowanie ich na różne kolory i rozmieszczanie w sposób nieregularny, w nie nazbyt jednostajnym otoczeniu. Rosjanie, zwłaszcza Niekrasow, postawili sobie pytanie, czy ta wymiana pszczół stanowi jakąś niedogodność i czy odbija się na wydajności ula. W tym celu ustalili wagę każdego roju w wielkiej pasiece, liczącej 250 uli, znajdującej się w jednym miejscu, w jednorodnym otoczeniu, a ustawionej w trzy koncentryczne kręgi. Okazuje się, że ule znajdujące się w środku pasieki mają większą populację w porównaniu z położnymi na skraju, ale te różnice nie są istotne. Można zamiast układu koncentrycznego zastosować ustawienie uli w cztery bloki, rozmieszczając je na planie greckiego krzyża. Wtedy występują bardziej charakterystyczne różnice, nie tyle nawet pod względem liczebności pszczół, ile w pożytku miodu. Różnice te zależą od położenia pola, na którym znajdują się miodo- dajne rośliny. Wiele zbieraczek obciążonych nektarem zatrzymuje się w pierwszym napotkanym szeregu uli, nié zadając sobie trudu odszukania własnego roju. Według Livenetza również ii samcom zdarza się zabłąkać mniej więcej w tym samym stosunku liczbowym.
Technika badania terenu przez pszczoły. W jaki sposób rozpoznają interesujące je strefy? Do najbardziej banalnych obserwacji należy fakt, że pszczoły odwiedzają kwiaty. Ale każdy kwiat posiada kolor, kształt i zapach
i biologowie zastanawiają się, który z tych trzech czynników jest dla pszczoły najważniejszy. Obawiam się, że to sformułowanie jest oznaką pfzestarzałego sposobu myślenia, o którym niejednokrotnie już wspominałem: dlaczego upierać się, że działa tylko jeden bodziec, lub że zawsze odgrywa dominującą rolę? Czyż nie wydaje się raczej, że żywa istota gra na wielu rejestrach równocześnie i że wpływ jakiegoś jednego wybranego bodźca ma charakter epizodyczny? I należy przewidywać że badacze nie będą mogli uzgodnić między sobą, jaki to mianowicie bodziec dominuje, bowiem zależy to od sposobu ustawienia eksperymentu. Plateau przypisuje najważniejszą rolę zapachowi, ponieważ robotnice wytrwale odwie
dzają kwiaty o mało widocznych miodnikach, nie zwracają najmniejszej uwagi na tak wyróżniający się kwiat jak lilia, chyba że wprowadzimy do kielicha kilka kropel miodu. Natomiast Andreae widział pszczoły przylatujące do bukietu kwiatów dobrze widocznego pod szklanym kloszem, a nie zwracające żadnej uwagi, o ile był przykryty nieprzezroczystą osłoną przepuszczającą tylko zapach. Forel wabił pszczoły kwiatami sztucznymi z lekka pomazanymi miodem; wtedy nie zwracały uwagi nawet na prawdziwe kwiaty!
Nieco później von Frisch, do którego musimy się odnosić zawsze kiedy mowa o pszczołach, tresował robotnice na odwiedzanie niebieskiego pudełeczka pachnącego jaśminem. Następnie podawał im dwa inne pudełka: jedno żółte, pachnące jaśminem i drugie — niebieskie, bez zapachu. W drugiej fazie doświadczenia pszczoły sześć razy bardziej interesowały się pachnącym pudełeczkiem, pomimo że nie były przyzwyczajone do tego koloru. Wszystko się zmienia, jeżeli pudełka nie znajdują się obok siebie, a są przedzielone szerokimi ekranami; wtedy w drugiej fazie doświadczenia pszczoły kierują się znajomym kolorem (nie zapachem). Świadczyłoby to, według von Frischa, że z daleka kolor bardziej pociąga pszczoły niż zapach, z bliska zaś przewagę ma zapach.
Oczywiście, jak to słusznie zauważył Ribbands, wszystko zależy od warunków doświadczenia. Zdarza się bowiem, żę duża ilość kwiatów (np. rzepaku) wydziela zapach dostatecznie silny, by przyciągać zbieraczki z bardzo daleka. Von Frisch przeprowadzał doświadczenie, w którym przez stopniowanie «intensywności zapachu zwabiał do swych pudełek odpowiednio mniej lub więcej pszczół. Zauważał, że robotnice na ogół chętniej zatrzymują się na ekranach pachnących niż na pozbawionych zapachu.
Pszczoły zwiadowczynie i pszczoły zbieraczki. Jednakże nie wszystkie zbieraczki. biorą udział w wynajdywaniu pokarmu. I oto trzeba się tu odwołać do dawnych, ale bardzo ciekawych doświadczeń Bonniera, który po prostu starał się zwabiać pszczoły do czarki wody z miodem. Zauważył, że najłatwiej to osiągnąć w godzinach rannych, coraz trudniej w miarę narastania dnia, a prawie
zupełnie niemożliwe — po południu, kiedy całymi godzinami ani jedna zbieraczka nie pojawia się przy czarce. Zależy to również od pory roku. W okresie obfitych pożytków trudno zwrócić uwagę pszczół na cokolwiek prócz kwiatów, które zazwyczaj oblatują. Natomiast wczesną wiosną i na jesieni, kiedy pokarm jest skąpy, doświadczenia przebiegają bardzo pomyślnie, oczywiście jeżeli sprzyjają warunki meteorologiczne.
Są więc godziny i pory roku, jakby specjalnie przeznaczone do badań. Bonnier uważa, że zwiadowczynie różnią się od zwykłych zbieraczek lotem, bardziej nierównym, i tonem brzęczenia. Znacznie później badania zapoczątkowane przez Bonniera podjęła pod kierunkiem von Frischa Teresa Oettingen-Spielberg. Znakując każdą pszczołę oddzielnie stwierdziła, że zwiadowczynie należą do wszystkich klas wieku i zawsze jest ich bardzo niewiele, z wyjątkiem okresów, kiedy brak nektaru. W czasie głównych pożytków nie można znaleźć ani jednej zwiadowczyni. Według Lindauera większość zbieraczek to „wyrobnice”, całkowicie zależne od pszczół-tancerek, kiedy chodzi o wyszukiwanie nektaru. Spośród 159 znakowanych robotnic tylko 9 wyruszyło w drogę samodzielnie, nie naśladując przedtem poruszeń tancerek. Ze 150 innych 79 wróciło do ula z identycznymi drobinami pyłku kwiatowego jak te, które przyniosły tancerki (co świadczy, że odwiedzały te same kwiaty). W r. 1949 Opfinge- rowi udało się nawet wyróżnić trzy kategorie zbieraczek wyrobnic: a) takie, które uporczywie Odwiedzają kwiaty ubogie w nektar nawet wtedy, gdy w pobliżu znajduje się bogata roślinność miododajna; jest ich stosunkowo niewiele; b) większość zbieraczek trzyma się jakiegoś kwiatu, dopóki jego miodniki dostarczają dostatecznych porcji nektaru; c) i wreszcie niewielki procent, to pszczoły, które „nie mogą usiedzieć na miejscu”; jest to zapewne kategoria pośrednia między zwiadowczyniami i wyrobnicami.
Można się dziwić staranności, z jaką badano zbieranie nektaru przez pszczoły. Jednakże ta książka, nie będąc dziełem z zakresu pszczelarstwa, może dać o tym tylko bardzo niedokładne pojęcie. Ale poważnym błędem by
łoby przypuszczać, że nie ma tu już nic do odkrycia. Jeden drobny fakt może wszystko postawić pod znakiem zapytania i przypomnieć nam, że nauka to zaczarowane koło, wokół którego rozciąga się nieznane; im dalej jest granica między tym, co znane, a tym, co nieznane, tym większa jest jej długość. Zastanawiam się, czy to, co odnalazłem pewnego dnia u Ribbandsa w opisie doświadczeń Coopera, który przeniósł na wrzosowisko siedem uli stojących przedtem wśród białej gorczycy, nie jest przypadkiem patykiem w szprychach tej zbyt zaawansowanej hipotezy. Roje miały „pod nosem” obfitość wrzosu, ale nie zwracały nań żadnej uwagi udając się stale na pole gorczycy, oddalone teraz o przeszło kilometr. Pszczoły z innych uli, przyzwyczajone do wrzosów, przez cały rok nie interesowały się gorczycą. Oczywiście, zjawisko można zupełnie prosto wyjaśnić, np. niezwykłą trwałością indywidualnej pamięci zbieraczek szukających niezależnie od wszystkiego rośliny, do której przywykły. Warto tu przypomnieć dawną tradycję istniejącą wśród zawodowych pszczelarzy. Ci ludzie, z których niejeden posiada tysiące uli, uprawiają nierzadko swego rodzaju koczownictwo i przenoszą setki rojów, powiedzmy, na rozmaryn lub lawendę. Utrzymują przy tym jednogłośnie, że zbiór miodu bezpośrednio po przeniesieniu jest wyraźnie mniejszy niż po upływie roku, w czasie którego ul pozostaje bez przerwy w nowym miejscu. Miałem możność obserwować to zjawisko na stacji w Bures-sur-Yvette. Czy to sprawa aklimatyzacji? Chyba nie, bo aklimatyzacja dokonuje się bardzo wolno; osiągnięcie stanu równowagi właściwego rojom miejscowym wymaga długiego czasu, który przekracza okres życia najbardziej długowiecznych zwiadowczyń. Cały problem tkwi w tym, że zmiana tego elementu środowiska, którym jest jakość dostępnych kwiatów, odbija się przede wszystkim na krótko żyjących zbieraczkach, nie na matce ani na młodych, które nie opuszczają jeszcze ula. Być może, trzeba tu wziąć pod uwagę możliwość zbiorowej pamięci roju, trwającej chyba w komórkach nerwowych bardzo starych pszczół, których istnienie odkrył Nickel, a które żyją czasem więcej niż rok.
Rozpoznawanie badanej strefy. Mówiliśmy już o tym, jak różne znaki wizualne wskazują pszczole drogę powrotu. Ale jak odbywa się rozpoznawanie miejsca, które interesuje pszczołę, gdy przylatuje tam ona po raz pierwszy? Oto pytanie, na które znalazł odpowiedź Opfinger w swych słynnych doświadczeniach. Układał on pod szklaną płytą jeden na drugim trzy kolorowe kartony: np. pod samym szkłem — zielony, potem żółty, a wreszcie niebieski. Na płycie znajduje się czarka wody z miodem. Kiedy pszczoła zaczyna pić, Opfinger usuwa zielony karton, a później — gdy pszczoła zbiera się do odlotu — żółty karton. Zanim znów powróci, badacz ustawia po kilka czarek na żółtym, niebieskim i zielonym tle. Oznakowana pszczoła wkrótce wraca i bez wahania opuszcza się na tło zielone; a więc zapamiętała kolor tła jedynie w momencie siadania, a jego zmiana podczas pobierania pokarmu nie ma dla niej znaczenia. Podobnie sprawa się przedstawia, jeżeli zastosujemy zamiast kolorowych kartonów rysunki różnych figur: jedynie pierwszy, dostrzeżony w chwili przylotu (Anjlug) pozostaje w pamięci pszczoły.
W każdym razie szczegóły dalszego otoczenia mogą wryć się w pamięć pszczoły w czasie odlotu, natomiast szczegóły postrzegane z bliska są rejestrowane tylko w momencie przylotu. Udowodnił to również Opfinger, kładąc miód na czterech barwnych płytkach, które umieszczał w rogach dużego kwadratowego stołu. Statystyka wykazała, że liczba pszczół siadających na dwóch płytkach, z których jedna leży na linii przylotu a druga na linii odlotu, jest prawie równa.
Są też dowody, że pewną rolę odgrywają znaki orientacyjne znajdujące się w odległości kilku metrów. Pszczoły, które siadały na białym stole w strefie obfitującej we wszelkiego rodzaju znaki orientacyjne przenoszono w czasie pobierania pokarmu na inny stół,
0 kilka metrów dalej. Większość z nich wraca potem na stół, z którego odleciały a nie na ten, do którego przyleciały. Wreszcie można też zamiast kolorowych stosować kartony przesycone różnymi zapachami. Również
1 w tym przypadku w pamięci robotnic pozostaje jedynie zapach kojarzący się z przylotem.
Kiedyś w niewielkim lasku złożonym z kasztanów i leszczyny w pobliżu Eperon obserwowałem kolumnę wielkich mrówek kartoniarek czarnych (Dendrolasius fuli- ginosus), które schwytane wydzielają silny eterowy zapach. Czarne robotnice posuwały się po ścieżce prawie w linii prostej, między opadłymi liśćmi, zaaferowane, dźwigając różnorodny ładunek lub ciągnąc własny rozdęty słodkim sokiem odwłok. Nie umiem przypatrywać się długo owadom nie próbując ich zaczepić w jakiś sposób. Toteż wysunąłem palec, a robotnice wspinając się na tylnych łapkach szeroko rozwierały żuwaczki w moją stronę; wtedy ze dwa razy przeciągnąłem palcem w poprzek ścieżki. Nie zaszło więc nic, albo prawie nic szczególnego, ale jakaż panika ogarnęła natychmiast mrówki, tak jak gdyby stanęły przed niewidzialną zaporą. Oto mijające się kolumny owadów zatrzymują się jak porażone i czarniawa magma kłębi się po obu stronach niewidzialnego śladu pozostawionego przez mój palec. Z rzadka któraś z nich zbliża się lękliwie do „no man’s land”, dzielącej obie grupy, ale bardzo szybko rzuca się do tyłu, jak gdyby czymś przestraszona. Przypatruję się próbom okrążenia tej strefy, kilka bardziej awanturniczych mrówek porzuca ścieżkę i próbuje obejść naokoło niematerialną barierę zagradzającą drogę. Wspinają się na łapkach, drżącymi czułkami obmacują nieprzyjazny świat zewnętrzny, by wreszcie wycofać się gwałtownie w bezpieczne kłębowisko odnóży i czułków towarzyszek. Minął prawie kwadrans, zanim po długich wahaniach na ścieżce znów zapanował porządek. Z chwilą gdy pierwsze robotnice pokonały wreszcie przeszkodę, normalny ruch został przywrócony w ciągu kilku minut i kartoniarki potoczyły się jak po szynach w obu kierunkach wzdłuż wąziutkiej dróżki.
Tak więc powtórzyłem dawne doświadczenie, które wielokrotnie podejmowali Lubbock, Brun, Forel i ich współpracownicy, a które doczekało się wielu interpretacji, czasem zgoła fantastycznych. Jakież to ważne a delikatne właściwości ma droga mrówek: żeby ją przeciąć
wystarczy muśnięcie palcem lub lekkie zamiecenie ziemi? Może to być wonny ślad pozostawiany przez mrówki. Ale w jaki sposób odróżniają kierunek prowadzący w świat od tego, który wiedzie z powrotem? Bardzo łatwo odróżnić mrówki wyruszające z gniazda, bo nie dźwigają ładunku, a odwłok mają prawie pusty, natomiast powracające do mrowiska niosą zdobycz lub płynny pokarm wypełniający ich przewód pokarmowy. Z drugiej strony ruch na dróżce jest tak ożywiony, że robotnice nierzadko wpadają jedna na drugą, i nie mogą trzymać się własnego śladu, tym bardziej że często się zatrzymują, aby w sposób charakterystyczny poklepać się wzajem czułkami. Jeżeli zaś na dróżkę coś spadnie, to ruch ustaje tylko na chwilę, mrówki bardzo szybko okrążają przeszkodę lub wspinając się przechodzą przez nią. A więc nie jest rzeczą łatwą doprowadzić je do utraty poczucia kierunku wyjścia i powrotu.
Ale w jaki sposób zwykły wonny ślad może im ten kierunek wskazywać? Można oczywiście zakładać, jak dawniejsi autorzy, że odnóża wychodzących robotnic mają charakterystyczny zapach gniazda, który słabnie w miarę ich oddalania się. Niegdyś pewien biolog posłużył się nawet następującym porównaniem. Wyobraźmy sobie, że w domu, w którym podłogi posypano miałką czerwoną kredą, przebywa tłum ludzi. Na pewno ci, którzy stamtąd wychodzą unoszą na podeszwach tyle czerwonego pyłu, że dojście do domu jest dobrze widoczne. Wiadomo również, że w miarę ich oddalania się czerwony ślad na ziemi będzie stopniowo zanikał, toteż mieszkańcy chcąc odnaleźć właściwy kierunek będą szukali coraz wyraźniejszej czerwonej ścieżki. Zamieńmy słowo „kolor” słowem „zapach”, a otrzymamy hipotezę wcale nie absurdalną i dającą się z powodzeniem zastosować do mrówek. Jest tu jednak pewna trudność: oto ruch na ścieżkach jest bardzo ożywiony, a strumień mrówek powracających równie gęsty jak wychodzących, i to musi zacierać stopniowanie intensywności zapachu. Ale istnieje jeszcze poważniejszy kłopot: ścieżki mrówek są bardzo długie, ciągną się, jak to za chwilę zobaczymy, nieraz ponad 50, a nawet i 100 metrów od mrowiska i .tworzą zawiłą sieć,
której mapy sporządzali autorzy angielscy. Jakie tu więc zakładać istnienie gradientu przydatnego jako znak kierunku w takiej odległości od hipotetycznego źródła zapachu?
Inni autorzy przyjmowali, że „mikroślad” pozostawiony przez każdą nóżkę mrówki jest spolaryzowany: miałby on zatem biegun przedni i tylni, i byłby rozpoznawalny dla narządu węchowego lub dla chemoreceptorów stóp. W ten sposób mrówka natychmiast mogłaby łatwo odnaleźć kierunek. Ale nie od rzeczy jest tu przypomnieć raz jeszcze, że wychodzące i powracające mrówki mijają się bez przerwy. Jakże więc w takiej plątaninie można odnaleźć najmniejszy choćby ślad polaryzacji?
Forel, wierny swej teorii „węchu topochemicznego” uważa, że mrówki (i wiele innych owadów) postrzegają „formę zapachów”: wydłużony zapach źdźbła trawy, krągły zapach orzecha itp... Według niego lewa i prawa strona ścieżki może odznaczać się charakterystycznym szeregiem znaków topochemicznych, które przesuwają się jak film w jedną lub drugą stronę stosownie do kierunku obranego przez mrówkę.
Wreszcie znany myrmekolog belgijski Raignier twierdzi, że mrówki, tak jak i pszczoły, wysyłają prawie bezustannie sygnały ultradźwiękowe. Czy ta „muzyka gniazda”, ta burza ultradźwięków wydawanych przez stridulujące masy robotnic nie może służyć jako znak rozpoznawczy?
Tyle o hipotezach. Przejdźmy do doświadczeń. Rozporządzałem jedynie kilkoma kawałkami suchego drewna, paru deseczkami i kawałkami dachówki, ale naukę o zachowaniu się można rozwijać nawet za pomocą tak prymitywnych narzędzi. Spróbujmy najprzód wyłączyć hi-' potezę Raigniera. Jeżeli z gniazda rozbrzmiewa muzyka, to musi być jakaś możliwość jej zahamowania lub wywołania poważnych zaburzeń. Przeszukałem mrówczą ścieżkę na odcinku metra i znalazłem ciemną dziurę o gładkich brzegach, z której prawie co sekundę wypryskała ciemna robotnica. Nietrudno było zatkać otwór kawałkiem dobrze ugniecionej gliny, co oczywiście wywołało wielkie zamieszanie w jego bezpośredniej bliskości. Zie-
mła pokryła się płaszczem mrowiących się kartoniarek. Ich ostry zapach chwytał za gardło, ruchliwe czułki fe- brycznie uderzały o siebie. Natomiast o kilka metrów dalej, na ścieżce, tłumy robotnic niezmącenie biegły w dwóch kierunkach. Nie widać było żadnych objawów zamieszania, jakie powinno by nastąpić, gdyby fala dźwięków wydawanych przez gniazdo uległa przerwaniu...
Co się tyczy wpływu brzegów ścieżki, można to łatwo sprawdzić. Oczyściłem dokładnie kraj ścieżki na długości metra, przy czym bardzo uważałem, by nie tknąć samej drogi. Nieco dalej nakryłem sklepieniem z dachówki trzydziestocentymetrowy odcinek ścieżki. Mrówki nie okazują żadnego niepokoju, dopóki pozostaje nietknięte niewidoczne pasmo, którym się kierują.
Pozostaje jeszcze słynne doświadczenie Bethego, eksperyment z trzema deseczkami, tylekroć opisywany w podręcznikach. Kładę na dobrze ubitym odcinku ścieżki trzy deseczki a, b, c, których końce oznaczam różnymi cyframi. Następuje oczywiście straszliwe zamieszanie, które trwa jeszcze po upływie pół godziny. Przychodzę wkrótce po tym, by stwierdzić, że kilka odważniejszych mrówek zajmuje się badaniem deseczek. Dwie godziny później ruch wraca do nofmy. Biedne kartoniarki dojrzały do dalszych badań... Tak, jak robił to Bethe, przenoszę deseczki a na miejsce c i odwrotnie. Według niemieckiego badacza tym razem zamieszanie nie jest tak duże, powrót do normy następuje szybko; sam to także zauważyłem. Odwracam następnie deseczkę a drugim końcem, i jeśli wierzyć Bethemu, teraz powinno nastąpić szalone zamieszanie, bowiem zapach zostaje „zorientowany” w kierunku odwrotnym niż dotychczas. Ale prawdę mówiąc zamęt nie wydał mi się o wiele większy niż za pierwszym razem. Natomiast uderzyło mnie co innego: oto niepokój koncentruje się przede wszystkim na krańcach deseczki, gdzie mrówki długo obmacują jej krawędź. Trzeba przyznać, że w zaroślach pod Epernon bardzo trudno o odpowiedni sprzęt do badań, toteż miałem kłopoty z deseczkami, których nie mogłem dopasować tak, by brzegi dobrze do siebie przylegały. Nie udało mi się
tak ich dopasować, by na pewnych odcinkach nie było między nimi szparki. I wydaje mi się, że to właśnie tak fascynowało mrówki, tam się zatrzymywały i gorączkowo obmacywały partie, na których nie było wonnego śladu. Z chwilą gdy i ta przeszkoda została pokonana, mrówki ochoczo wchodziły na deseczkę, bez względu na to, czy leżała w pozycji normalnej czy też była odwrócona. Czy przyczyną zamieszania, które stwierdził Bethe, nie było raczej przerwanie wonnego pasma niż jego odwrócenie?
Można by zatem postarać się uniknąć całkowicie zaburzeń. Z kilku deseczek i dwóch gwoździ sporządziłem przyrząd pokazany na rysunku. Drewniany krążek daje się obracać pod dwoma nachodzącymi nań klockami. Tu-
taj więc ścieżka nie ulega przerwaniu. Możemy łatwo stwierdzić, czy odwrócenie kierunku ma jakieś znaczenie. Ale po zainstalowaniu przyrządu trzeba czekać długie godziny, by na nowo ustaliła się ścieżka mrówek, by ustało niekończące się obmacywanie. Ale w końcu taki moment nadchodzi. Królestwo oddałbym za tę jedną chwilę, która nastąpiła po obróceniu krążka o 180°. I oto krążek odwrócony, „kierunek woni” odwrócony. Co za szczęście! nie widać śladu zamieszania. Tak więc Bethe pomylił się; jak to się często w nauce zdarza, przystąpił do badań, z gotową już hipotezą ukierunkowanego zapachu i powzięta myśl stanęła między nim a zjawiskami. Zanadto ufał sobie samemu, nie umiał więc należycie patrzeć. Zapach nie jest ukierunkowany, a mrówki wrażliwe są jedynie na najniklejszą nawet przerwę w paśmie zapachu, utkanym z niezliczonych śladów ich odnóży.
Czy z tego wynika, że wszystko już wyjaśniliśmy? Daleko jeszcze do tego; takie już są prawa nauki, że gdy rozstrzygniemy jeden problem wyrasta cała masą innych. Oto przykład. Jeżeli zapach wcale nie stanowi dla mrówek wskazówki kierunku, to w jaki sposób rozpoznają drogę wyjścia i powrót? A przede wszystkim, czy rzeczywiście ją rozpoznają? Podnosiłem wracające do gniazda mrówki ze ścieżki i ustawiałem o metr dalej, zwracając głową w stronę mrowiska lub w kierunku przeciwnym. Za każdym razem szły jak ślepe we wskazanym przeze mnie kierunku i trzymały się go na ponad metrowym odcinku, aż znikały mi z oczu. W ten sposób zmuszałem ciężko obładowane robotnice do oddalania się od gniazda, a te, które wybierały się po żywność — do przedwczesnego powrotu. Wydaje się więc, że ścieżka rzeczywiście stanowi coś w rodzaju szyn, które wyznaczają drogę wagonów, ale nie nadają im kierunku. Kiedy mrówki dochodzą do końca ścieżki, który zawsze znajduje się w miejscu stanowiącym źródło pożywienia do wykorzystania, kiedy zaopatrzą się już w pokarm, nie pozostaje im nic innego, jak wracać po „szynach”, które prowadzą do gniazda. Wyjaśnienie to jest proste, ale nie zadowala mnie zupełnie, właśnie dlatego, że jest zbyt proste. Znamy wszak całą masę faktów świadczących
w sposób oczywisty, że mechanizm nerwowy dokonuje integracji niezmiernie złożonych sytuacji, że jest zdolny reagować na bardzo zróżnicowane znaki uzupełniające i wymieniające się. Toteż sądzę, iż długo jeszcze mrówki sunące po swoich ścieżkach będą nam dostarczały wciąż nowych zagadek.
Rozmaite sposoby orientacji zależnie od gatunku. Trzeba tu przede wszystkim przypomnieć, że wyżej opisane doświadczenia dotyczą tylko kartoniarek czarnych (Den- drolasius fuliginosus), a nie odnoszą się do żadnych innych mrówek. Duże mrówki rudnice (Formica rufa), które budują z malutkich gałązek kopulaste mrowiska, kierują się głównie wizualnymi znakami orientacyjnymi, toteż zamiecenie ich ścieżek albo nie daje ciekawych wyników, albo daje niewielkie. Podobnie u Formica cinerea, które kompletnie dezorientuje zamalowanie oczu, gdy tymczasem ten sam zabieg wywołuje niewielkie zabu- ępia u hurtnic (Lassius), żniwiarek (Messor) i koczow- .ek (Tapinoma). U ostatnich trzech gatunków podstawą orientacji jest, jak się zdaje, zmysł węchu. Ale w takim razie, czym wytłumaczyć fakt, że zamiecenie ścieżki dezorientuje koczowniczki, a u żniwiarek i hurtnic wywołuje tylko niewielki zamęt. Można przypuszczać, że z chwilą zakłócenia bodźców węchowych przez zamiecenie, żniwiarki przestawiają się na znaki wizualne; blask słońca odbity w lustrze wywołuje wśród nich duże zamieszanie.
Rola słońca i zewnętrznych znaków wizualnych. Analogia do pszczół. Z mrówkami można przeprowadzać takie same doświadczenia, jak z pszczołami; wyniki są identyczne. Na przykład, mrówka przeniesiona przez badacza na pewną odległość od gniazda i zmuszona do przebycia bardzo zawiłej drogi potrafi, jak to wykazał Brun, powrócić do mrowiska po linii prostej. Jeśli będziemy zamykali robotnice różnych gatunków to wiele z nich, tak jak i pszczoły, popełni błąd kątowy odpowiadający przesunięciu słońca, jakie wystąpiło podczas uwięzienia. A zatem mrówka również nie umie dostosować się do znacznych i szybkich zmian położenia słońca, wobec których stawia ją technika eksperymentu. Natomiast rozpo
rządza licznymi mechanizmami orientacji, które pozwalają jej zdawać tobie sprawę z powolnego, normalnego przemieszczania się słońca w ciągu dnia tak, że nie myli się co do kierunku, w którym znajduje się gniazdo. Można też wprowadzać w błą*J mrówki, podobnie jak szarań- czaki, za pomocą zwierciadła odbijającego światło słońca (patrz wyżej), zasłaniając słońce ekranem. W rezultacie
mrówki idą w kierunku przeciwnym, niż powinny pójść normalnie. Pytanie tylko, jak długo mogą pozostawać w błędzie?
I wreszcie mrówki, tak jak pszczoły, postrzegają «polaryzowane światło jasnego nieba, co wykazały niedawno przeprowadzone badania. Podobnie jak pszczoły mogą zapewne zdawać sobie sprawę z położenia słońca nie widząc go, jedynie na podstawie obserwacji jednej strony jasnego nieba.
Zwiadowczynie. Zanim stwierdzono występowanie tego zjawiska u pszczół, różni autorzy opisywali osobliwe zachowanie się mrówek zwiadowczyń, które znajdują pokarm i sygnalizują to swym towarzyszkom. Przypuszcza się, że zwiadowczynie kierują się przede wszystkim znakami wizualnymi. Zwiadowczynie hurtnicy pospolitej (Lasius niger) bez wahania odnajdują żer, nawet gdy przykryjemy papierem ślady, które pozostawiły przedtem; jednakże taki sam zabieg dezorientuje inne robotnice, posuwające się za zwiadowczyniami.
System dróg. Sieć dróg stanowi na ogół system stały, przynajmniej w ciągu jednego sezonu. Drogi mogą ciągnąć się przez 100 i więcej metrów od mrowiska u gatunków dużych. Zbadany teren jest zazdrośnie strzeżony przed natrętami, chyba że są to mrówki pochodzące z ko- lonii-filii, jak to opisał Raignier. Sieć dróg może się zmieniać z roku na rok.
Badania Birukowa. Można by sądzić, że skomplikowane sposoby porozumiewania się pszczół (a może i mrówek) właściwe są tylko owadom wyższym. Ale. oto berliński badacz Birukow opublikował właśnie wyniki bardzo dziwnych doświadczeń. Prowadził badania nad orientacją zwykłego chrząszcza, zwanego krówką lub żukiem gnojowym (Geotrupes), wielkiego ciemnego żuka o fioletowym brzuszku, którego spotyka się na krowim nawozie. Zwierzę to wykazuje dość wyraźny fototropizm a zarazem geotropizm ujemny. Nietrudno skłonić go do przej
ścia określonej drogi po pochyłości tworzącej pewien kąa z ziemią, a oświetlonej wiązką światła; przebyta droga odpowiada wypadkowej działania siły ciężkości i natężenia oraz kierunku stycznej wiązki światła. Zjawisko to znane jest pod nazwą geomenotaksji (termin ten ukuto w odniesieniu do zjawiska po raz pierwszy opisanego przez Prechta u patyczaka CaraiLsius; w przypadku do-
świadczeń Birukowa właściwszy byłby termin — fotogeo* menotaksja). Spróbujmy wygasić wiązkę światła lub zastąpić ją światłem rozproszonym; stwierdzimy wtedy, że kierunek ruchu pozostaje ten sam, jak gdyby orientacja zwierzęcia przestawiła się wyłącznie na siłę ciążenia, gdy tymczasem w początkowej fazie zależała i od światła, i od siły ciążenia. Mamy tu więc do czynienia z przestawieniem się bardzo podobnym do zjawisk towarzyszących tańcowi pszczół. Przy czym u mrówki kąt tworzony ze światłem zostaje zastąpiony przez równy poprzedniemu kąt tworzony z kierunkiem siły ciążenia zawsze po tej samej stronie ciała owada. U pszczoły jest odwrotnie: światło padające od przodu zostaje zamienione przez siłę ciążenia działającą z tyłu (por. schemat) i na odwrót. Jeżeliby wszakże taniec pszczoły wyznaczał lot powrotny do ula, a nie przeciwnie, to zgodność byłaby zupełna. Birukow przypuszcza, że różnice zależą od dróg, po których poruszają się owady, a które krzyżują się lub nie, zależnie od gatunku. Musi jednak istnieć jeszcze jakiś ośrodek integrujący (w tym znaczeniu, jakie mu nadają etologowie), w którym impulsy kierunkowe, stwarzane bądź przez światło, bądź przez siłę ciążenia zostają przetworzone i dają zawsze taki sam ostateczny rezultat.
Taszczyn (Philanthus). W ciągu wielu lat badacze holenderscy prowadzili zadziwiająco dokładne badania różnych faz orientacji przestrzennej taszczyna (Philanthus). Jest to osa grzebaczowata, która paraliżuje pszczoły i daje swoim larwom; odnosząc je do swego gniazda za każdym razem tak starannie zatyka otwór, że obserwator ma trudności z odnalezieniem go. Natomiast osa odnajduje gniazdo z łatwością za pomocą złożonego systemu znaków. Zagadnienie jest niezmiernie interesujące ponieważ, jak się za chwilę przekonamy, żaden określony, pojedynczy bodziec nie działa sam; jest to raczej układ bodźców, w którym jeden może uzupełniać niedostatki innego. Wy-
daje się, że taszczyn nie rozróżnia poszczególnych elementów układu jako takich, że raczej „rozpatruje” go w całości.
Van Beusekom układał wokół norki taszczyna — w momencie kiedy wylatywał z gniazda po raz pierwszy — wieniec szyszek sosnowych tak, że wejście znajdowało się w samym środku. Powracając owad trafiał dokładnie na to samo miejsce. Podobnie było i po usunięciu połowy szyszek przy czym zachowany został kształt kolisty, równie dobrze dostrzegalny dla osy, jak i dla człowieka.
Ale oto holenderski 'badacz chce postawić nieszczęsną osę przed trudniejszym wyborem: raz usuwa połowę szyszek zachowując kształt koła, następnie' pozostawia kolejno dwa półkola raz z jednej, raz z drugiej strony (por. ryc. 21). W każdym przypadku osa siada w środku domniemanego kcła, którego kształt pozwalają jej rozpoznać zachowane elementy: można by powiedzieć, że tak jak człowiek, uzupełnia „w myśli” brakujące części.
Van Beusekom nie poprzestaje na tym. Zmienia nawet kształt poszczególnych części składowych, zamiast szyszek układa klocki, krążki a nawet jednolity pierścień, w którym nie ma żądnych oddzielnych elementów. Tasz- czyn równie często wybiera koło z klocków, jak koło z szyszek, natomiast nie dokonuje zamiany, kiedy położy mu się obok koła z szyszek jednolity pierścień, chyba że ten ostatni jest nieco wzniesiony nad ziemię i rzuca wyraźny cień. Wtedy zamiana udaje się łatwo. To pozwala nam wyróżnić ważne dla taszczyna właściwości kształtu; jest to przede wszystkim „kontrast z podłożem”. Spot
kaliśmy się już z bardzo podobnymi przykładami, mówiąc o postrzeganiu kształtu u pszczół. Natomiast kolor nie ma, jak się zdaje, znaczenia. Osa bez wahania „zamienia” koła z żółtych, czarnych lub białych szyszek.
Uczony holenderski ułożył następnie szyszki w stos przy wejściu do gniazda, ale tym razem osa go nie odnalazła. Znaczyłoby to, że nie interesuje się szyszkami jako takimi, ale figurą, którą tworzą. Van Beusekom
wykrył jeszcze jeden ważny dla taszczyna wskaźnik, a mianowicie stopień, w jakim figura jest „zamknięta” lub „otwarta” (their degree of closure; termin „closure”
nie ma dobrego odpowiednika w języku francuskim [ani w polskim]). Można na przykład, usuwać kolejno jedną po drugiej szyszki z pierścienia utworzonego przez 10 szyszek. Do pewnego momentu kształt koła jest rozpoznawany, ale kiedy liczba szyszek spada do czterech, rozpoznanie staje się rzadkie i niepełne.
Tym samym testem można się oczywiście posługiwać w badaniach nad postrzeganiem kształtu (jak u pszczół).
Nie ma żadnych dowodów, że owady odróżniają koło od elipsy, ale wiadomo, że taszczyn nie myli koła i kwadratu, ani koła i trójkąta z szyszek, natomiast pszczoła miesza te figury.
A wreszcie, jeśli układane przez nas figury są mniej „zorganizowane”, jak np. rządy szyszek nie tworzące wyraźnie określonej figury, to osy siadają chętniej bliżej „środka”, tzn. w miejscu mniej lub bardziej wyraźnie otoczonym szyszkami. Wydaje się, że wolą wszelki kształt, chociażby z lekka tylko przypominający początkowy okres tresury (takie figury zawsze są bardziej atrakcyjne niż jakiekolwiek inne, które dalibyśmy jednocześnie do wyboru). Jeżeli zaś takich nie ma w danej chwili, wtedy osa zmierzy ku innym, które najbardziej przypominają kształtem owe brakujące figury. Trzeba tu wspomnieć o zdumiewającym fakcie, do którego będę musiał jeszcze powrócić, mianowicie osa zawsze wybiera te formy, które w takiej samej sytuacji wybierze człowiek. Tak więc pomimo olbrzymich różnic budowy anatomicznej i właściwości psychicznych człowiek i owad mają coś wspólnego. I może właśnie dzięki temu zachowanie się owadów jest dla na* w pewnej mierze zrozumiałe.
Nie tylko owady wyższe wybierają sobie schronienie i powracają doń regularnie. Już dosyć dawno temu Cappe de Baillon opisywał patyczaki (Carausius /Dixippus] mo- rosus), które przyczepiają się do gałązki bluszczu zawsze w tym samym miejscu. A przecież zielony patyczak noszący taką uczoną nazwę i będący od dawna ulubionym kozłem ofiarnym fizjologów, nie odznacza się specjalnie skomplikowanym zachowaniem, przeto stwierdzenie u niego tak złożonego zjawiska, jak powrót do stałego miejsca schronienia, może budzić pewne zdziwienie. W każdym razie sprawa ta nie dawała mi spokoju, toteż postanowiłem zadać moim patyczakom kilka prostych pytań. Na szczęście owady te są bardzo wygodnym materiałem doświadczalnym i potrafią przystosowywać się
najwspanialej na świecie: dwanaście niedużych akwariów, nieco liści bluszczu, kilka stojaków o zróżnicowanych kształtach, których owady mogą się uczepić i można przystąpić do doświadczeń. Prawdę powiedziawszy badania takie ciągną się przez miesiące i lata, bowiem patyczaki poruszają się tylko w nocy, zaś w ciągu dnia trwają w stanie zupełnej katalepsji. Z drugiej strony, o powrocie do stałego schronienia formalnie można mówić tylko wtedy, jeśli zjawisko powtarza się przez wiele dni. Zacząłem od wyboru osobników i ustawienia w czterech rogach akwarium małych stojaków możliwie najbardziej podobnych do siebie. Niektóre owady przyczepiały się wszystko jedno do którego, inne od razu dokonywały wyboru miejsca odpoczynku i powracały doń regularnie przez wiele dni. Po upływie piętnastu dni, skoro „przyszłe obiekty” zostały wybrane, zacząłem w różny sposób niepokoić owady. Pierwsze doświadczenie polegało na zamianie stojaków, na przestawianiu jednego na miejsce drugiego. Jeżeli ponadto posypie się dno akwarium cienką warstwą miałkiego piasku, można łatwo ustalić ślady nocnych wędrówek oraz ocenić stopień zamieszania wśród zwierząt. A zamieszanie jest ogromne, nieszczęsny patyczak błądził najwyraźniej przez całą noc po akwarium nie mogąc trafić do ulubionego stojaka. Ważny jest przy tym nie tylko sam stojak, ale i jego miejsce w układzie. Jeżeli zostawimy w spokoju wszystkie inne, a tylko jeden stojak dokładnie umyjemy, lub zamienimy innym, absolutnie identycznym ale dotąd nie używanym do badań, to zamieszanie będzie równie poważne. Są zatem pewne właściwości schronienia, najprawdopodobniej rozpoznawane węchem. Orientacja węchowa pozwoli owadowi odnaleźć wreszcie schronienie po upływie kilku dni, ale nie jest wystarczająca, by mógł szybko trafić do przestawionego stojaka. A więc nie sam stojak, ale cały układ: stojak 4- otoczenie pozwoli mu powrócić do schronienia.
Aby owad mógł należycie rozróżnić stojaki, muszą być odpowiednio oddalone od siebie. Jeżeli stoją w czterech rogach akwarium, rozróżnienie jest możliwe. Jeżeli natomiast są zgrupowane w jednym kącie, owady nie mogą ich odróżnić, chyba że stojaki mają rozmaite kształty.
«ekwentnie się go trzymał. Wtedy pozostawiłem ten stojak na miejscu, a trzy pozostałe zamieniłem na modele 2, 4 i 5 i przysunąłem je do pierwszego. Jeżeli owad wyruszył na poszukiwanie pokarmu już po przybliżeniu nowych stojaków, to powracał bez oznak niepokoju do własnego, na którym 'normalnie się uczepiał. W przeciwnym razie przyczepiał się w zupełnie innym miejscu
Kształt stojaków. Dla wykazania, że moje owady rozróżniają taki czy inny kształt stojaka umieściłem w czterech rogach dużego akwarium stojaki typu 3. Właściwe doświadczenie zaczęło się po ośmiu dniach, w ciągu których patyczak dokonał wyboru jednego stojaka 1 kon-
i znajdowałem go bądź na którymkolwiek stojaku, bądź gdzieś w akwarium. Tak udało mi się wykazać, że patyczak nie może rozróżnić stojaków, których powierzchnia przekroju różni się w stosunku 1 :10, że z trudem poznaje stojak zygzakowaty wśród trzech nrostych, a łatwo stojak prosty wśród trzech zygzakowatych. Wiąże się to zapewne z tym, że owad ma większe trudności w uczepieniu się stojaka zygzakowatego, ponieważ na ogół stara się przylgnąć całą powierzchnią brzuszną do czegoś twardego.
Stosując tą samą technikę badań, a posługując się jednym białym i czterema czarnymi stojakami lub odwrotnie, stwierdzono, że patyczaki bądź nie rozróżniają tych kolorów, bądź też nie wyzyskują tego typu spostrzeżeń wracając do schronienia.
Niewiele jest owadów wędrownych, ale istniejące zdają się poświęcać życie obłędnemu wprost rozrodowi. Weźmy na przykład szarańczę; waga jednego osobnika wynosi dwa do trzech gramów, a jedna, średniej wielkości chmara waży ponad 10 000 ton. Niegdyś, jeszcze w czasach Kunckel d’Herculais próbowano zaorywać pola, na których szarańcza składała jaja, aby je niszczyć. Otóż Kunckel opublikował wtedy fotografie, na których widać stosy zebranych jaj sięgające wysokości pierwszego piętra! A przecież trzeba wziąć pod uwagę, że robotnicy arabscy z pewnością zostawili w glebie ilość jeszcze ze trzy albo cztery razy większą. Gdy w Sud- Constantinois ścigałem szczególnie ruchliwą chmarę szarańczy, to stanąwszy pod topolą doszczętnie ogołoconą z liści i młodej kory, po kostki ugrzązłem w odchodach owadów. Mieszkańcy Rabatu, nad którym przelatywała ogromna chmara, przez cały dzień nie mogli wychodzić z domów, bo prawie nieprzerwany deszcz ekskrementów spadał na 'miasto niszcząc ubrania przechodniów. Po czym miliardy szarańczy utonęły w morzu, w pobliżu miasta. Całe tony gnijących owadów zaległy brzegi, zagrażając nieszczęsnym mieszkańcom epidemią dżumy lub cholery... Trudno w to uwierzyć, jeśli się tego nie widziało na własne oczy.
Chciałem szferzej zająć się problemem migracji szarańczy, gdyjs nie jest najlepiej znany, choć nawet były
organizowane badania „akrydiologiczne” na skalę międzynarodową. Opiekę nad nimi sprawował Anti Locust Research Center kierowany przez dra Uwarowa. Warto opowiedzieć o tym uczonym, cieszącym się światową sławą.
Uwarow i teoria faz
Uwarow, z pochodzenia Rosjanin, był w r. 1926 kierownikiem pracowni znajdującej się w strefie inwazji szarańczy wędrownej (Locusta migratoria). Dokoła roiły się masy czarnych i czerwonawych owadów, dewastujących pola uprawne. Zauważono wśród nich kilka zielonych osobników innego gatunku szarańczy — „osiadłej” (Locusta danica). Uczony założył hodowlę obu gatunków, umieścił ich larwy w oddzielnych klatkach i zlecił swemu asystentowi zaopatrywanie ich w świeży pokarm roślinny. Potem musiał na kilka dni wyjechać. Jakież było jego zdumienie, gdy po powrocie, już po wylince larw, zobaczył, że kilka okazów szarańczy wędrownej czarnych i rudych znajduje się w klatce z zielonymi larwami szarańczy osiadłej. W pierwszej chwili zaczął robić wymówki asystentowi, że źle zamykał klatki i w ten sposób nastąpiły niepożądane przenosiny. Ale ten bronił się, jak sam diabeł, z taką energią, że Uwarow postanowił zbadać sprawę dokładniej. Założył nową hodowlę szarańczy osiadłej i nie wierząc własnym oczom zobaczył przemianę jednego gatunku w drugi. Umieszczona razem szarańcza osiadła traci po pierwszej wylince swe zielone ubarwienie przywdziewając czarną i rudą liberię charakterystyczną dla szarańczy wędrownej. I na odwrót, oddzielnie chowane młode szarańcze wędrowne stają się zielonkawe, przybierając, jak powiada Uwarow, cechy charakterystyczne dla fazy osiadłej.
Odkrycie Uwarowa wywołało silne wzburzenie. Badacze wkrótce zaczęli odróżniać dwie fazy — samotną, osiadłą (solilcria) i wędrowną, stadną (migratoria) — u wszystkich dużych szarańczaków wędrujących, u szarańczy pustynnej (Schistocerca gregaria), u Nomadacris septem- fasciata i u różnych form australijskich, amerykańskich
1 południowoafrykańskich. Piękne badania Uwarowa dały początek wielu pracom, które stanowią ich kontynuację i uzupełnienie. Faure opublikował znakomite studium
o szarańczach południowo-afrykańskich. Hindusi rozwinęli bardzo interesujące badania, pod protektoratem autentycznego radży, który jest jednocześnie świetnym biologiem, Khana Bahadur Azfal Husaina. Zołotarewski zajął się zagadnieniami szarańczy na Madagaskarze, Mi- stikawi i Zoheiry prowadzili badania w Egipcie...
Wyniki narastały tak szybko, że zaistniała potrzeba utworzenie organizacji międzynarodowej, która zajęłaby się metodycznym podziałem zakresu badań. Działo się to gdzieś około 1931 roku, kiedy zastanawiałem się nad tematem mojej pracy doktorskiej. Komitet do badań nad szarańczą zaproponował mi wtedy zajęcie się zagadnieniem zmiany ubarwienia szarańczy wędrownej zachodzącej w warunkach izolacji i skupienia. Ten istotnie pasjonujący problem rozpalił moją wyobraźnię.
Pamiętam dobrze te dawne dni spędzone w Pracowni Entomologicznej Muzeum, gdzie wtedy pracowałem. Na cichej ulicy Buffona ruch był niewielki. Każdego dnia udając się do pracy spoglądałem na fronton muzeum paleontologii ozdobiony medalionami uczonych natura- listów z ubiegłego wieku: Lamarcka, Cuviera, Geoffroy Staint-Hilaire’a... Czy kiedykolwiek stanę się podobny do któregoś z nich? Coraz bardziej o tym wątpiłem wobec wyników obserwacji mojej hodowli szarańczy. Opasłe zwierzaki o brunatnoczerwonych oczach wcale nie chciały zdradzić swych tajemnic. Owszem, obserwowałem ową osławioną zmianę ubarwienia, zachodzącą w warunkach skupienia, a nawet po kilku miesiącach mniej więcej wiedziałem, jak polepszając warunki można ją wywołać. Zielone ubarwienie charakterystyczne dla fazy samotnej (osiadłej) pojawiało się jedynie w absolutnej izolacji. Toteż własnym przemysłem (kredyty były bardzo skąpe w tych czasach) sfabrykowałem dwieście maleńkich kla- teczek. każdą dla jednego osobnika, w których co rano, odnawiałem zapasy pokarmu... w dwustu klatkach po kolei, nie licząc hodowli grupowych. Nawet gdy przychodziłem do pracy o 8-ej rano. nie starczało całego
przedpołudnia na wykonanie tej roboty. A trwało to dobrych kilka lat. Jednakże, dzięki ustawicznej obserwacji i różnym, raczej przypadkowym doświadczeniom, zaczynałem lepiej pojmować zjawiska zachodzące w skupiskach. Osobniki samotne (osiadłe) nabierały cech osobników fazy wędrownej (stadnych) tylko wtedy, gdy zagęszczenie grupy osiągało pewną wartość graniczną. Jeżeli umieścimy dwie larwy samotne iw dostatecznie dużej klatce, to pozostaną zielone. Natomiast, jeżeli klatka jest odpowiednio mała, to wystarczy umieścić w niej dwa osobniki, a po następnej wylince pojawia się ubarwienie właściwe fazie stadnej. Poza tym, jeżeli chcemy uzyskać młode osobniki samotne i zielone, to ich pary rodzicielskie powinny pozostawać w izolacji jak długo się da, aż do momentu kopulacji. Każde, najkrótsze choćby życie rodziców w skupisku odbija się na młodym pokoleniu w postaci wyraźnej pigmenłacjd właściwej fazie stadnej. Wreszcie w pancerzach osobników żyjących gromadnie znalazłem obficie występujący barwnik brunatny, należący do grupy ommatyn, całkowicie nieobecny w pancerzach osobników samotnych. Pozwoliło to na pewną charakterystykę biochemiczną fazy. Już mi się wydawało, że zbliżam się do celu, kiedy wybuchła wojna... Z ciężkim sercem opuszczałem moje szarańcze. Wiedziałem, że nikt nie może dalej prowadzić tych doświadczeń, bo przez cały czas pracowałem sam. Widzieć już rozwiązanie pasjonującego problemu d w tym momencie dać się zamknąć, jak w więzieniu, w ramach niepotrzebnych i bezsensownych zajęć życia wojskowego! Doprawdy było
o co się wściekać.
W czasie cofania się wojsk zostałem wzięty do niewoli, ale z obozu jeńców udało mi się zbiec. Tylu Francuzów przeżyło podobne przygody, że nie warto tiu o nich wspominać. Wszyscy ludzie nauki zrozumieją mnie dobrze, gdy powiem, że po powrocie do Paryża pomyślałem przede wszystkim o szarańczach. Odnalazłem moje urządzenia w nieładzie na strychu, ale w przyzwoitym stenie; w niektórych klateczkach leżały jeszcze zeschłe zwłoki owadów. Dowiedziałem się, że prof. Rabaud z Instytutu Pasteura utrzymywał małą hodowlę szarańczy i po
szedłem do niego. W głębi pracowni dostrzegłem z piętnaście prawdziwych, żywych i zdrowych szarańczy, leniwie poruszających się w niewielkiej klatce. Dostałem z «tego jedną jedyną parę! Prawie nie wierzyłem własnemu szczęściu, bo jakakolwiek łączność z północną Afryką była wtedy niemożliwa i nie miałem żadnej szansy, by zobaczyć moje ukochane szarańcze wędrowne przed upływem długich lat...
Pozostawiam wyobraźni Czytelników wizję starań, jakimi otoczyłem moją jedyną parkę. Nie posiadałem się wprost z radości, gdy samiec przystąpił wreszcie do kopulacji, która u szarańczy trwa całymi godzinami. Nie śmiałem oddychać, gdy samica zaczęła drążyć w piasku otwór, w którym miała złożyć jaja. A gdy po miesiącu wykluło się wreszcie 50 młodych czarniutkich szarańczy poczułem, że wygrałem wielką stawkę. Wkrótce hodowla szła pełną parą i dawała mi tyle osobników samotnych i stadnych, ile dusza zapragnie.
Jednak moja myśl nie była tak płodna jak szarańcza. Co robią moi koledzy, zapytywałem z rozpaczą, aby rozpatrzyć tyle hipotez, gdy szukają rozwiązania jakiegoś problemu? Czy osiągnę kiedykolwiek taką umiejętność? Nie zdawałem sobie sprawy, że wtedy zaledwie stawiałem ipderwsze kroki na drodze poszukiwań naukowych.
Widziałem, jak samotna szarańcza nabierała cech szarańczy stadnej, gdy umieszczałem ją pod szklanym przykryciem wśród skupiska tej szarańczy, natomiast pozostawała zielona, jeżeli to samo doświadczenie przeprowadzałem w ciemności, chociaż samotne szarańcze zgrupowane na małej przestrzeni w ciemności przybierały jednak ubarwienie stadne. Wreszcie zdawało mi się, że aktywność form stadnych, tak różna od apatii szarańczy samotnej, nie odgrywa w tym zjawisku takiej roli, jaką przypisywali jej inni autorzy. Husain utrzymuje 'na przykład, że można doprowadzić do przemiany formy samotnej w stadną przez sztuczne wywoływanie ruchliwości. W tym celu umieszczał szarańcze w długich cylindrach z metalowej siatki, ustawionych jeden obok drugiego wzdłuż tej samej osi. Za pomocą bardzo prostego urządzenia powodował periodyczne przewracanie cylindrów
I larwy, odznaczające się bardzo silnym geotropizmera ujemnym musiały pełznąć ku górze, by dostać się do wierzchołka, który przedtem stanowił podstawę. Skonstruowałem urządzenie nieco różne od opisanego: cylindry z metalowej siatki zastąpiłem przez podłużne pudła drewniane, które obracały się gwałtownie w regularnych odstępach czasu. Przy każdym przewrocie rzucałem w samotną szarańczę garścią otrąb, co powinno było stanowić dodatkową podnietę do ruszania się. Takie postępowanie mogło nie tylko spaczyć charakter, ale i uszkodzić pancerz owada. Niestety! szarańcze były ciągle beznadziejnie zielone.
Miałem więc do czynienia z samymi wzajem sobie przeczącymi faktami i któregoś wieczora opowiadałem
0 tym wszystkim koleżance z pracowni fizjologii Wydziału Medycznego, gdzie pracowałem wówczas pod kierunkiem Verne’a. Była ona czystej krwi biochemikiem
1 niewiele miała wspólnego z biologią. „Nie mogę pojąć — powiedziała — czego tu Pan nie rozumie. Przecież to najwyraźniej widok innych osobników wpływa na zmianę ubarwienia pańskich szarańczy; świadczą o tym wszystkie Pana doświadczenia”. Z początku uznałem tę hipotezę za tak zuchwałą, że zwalczałem ją z zapałem. Przyjęcie jej było wówczas niemal awanturnictwem, dziś jesteśmy bardziej odważni. I słowo daję, ostatecznie poddałem się! Rzeczywiście była to jedyna możliwa do przyjęcia hipoteza. Tłumaczy ona, dlaczego szarańcza zamknięta w szklanym kloszu, a otoczona współbraćmi nabiera cech stadnych, i dlaczego pozostaje formą samotną, jeśli to samo doświadczenie przeprowadzamy w ciemności... Ale czemuż to zgrupowane w ciemnośd formy samotne, którym pozwolimy swobodnie się poruszać, nabierają jednak pigmentacji form stadnych? Prawdopodobnie dlatego, że zaczynają działać inne rejestry pobudzeń, zapewne dotykowe, które zajmują miejsce wzroku i mogą zastąpić go całkowicie. Obecnie psychologia zwierząt zna więcej takich przykładów wymiennego działania analogicznych rejestrów pobudzeń.
Udało mi się nawet zrozumieć, dlaczego moje wyniki tak się różniły od wyników Husaina: jego szarańcze wy
kazujące wzmożoną ruchliwość były zamknięte w cylindrach z metalowej siatki, a więc przezroczystych i umieszczonych jeden obok drugiego na tej samej osi, słowem widziały się nawzajem. Drewniane ścianki mojego urządzenia nie pozwalały owadom widzieć się wzajemnie, toteż działał na nie jedynie bodziec wzmagający ruchliwość, natomiast nie działały uzupełniające bodźce wzrokowe. Wzrost aktywności był tylko skutkiem, nie zaś przyczyną zjawisk skupiskowych. Przy tym bodźce wzrokowe muszą osiągnąć pewien próg, by mogły wywołać zmiany- ubarwienia i dlatego szarańcze umieszczone w zbyt obszernej klatce, w której szanse spotykania się były niewielkie, pozostawały formami samotnymi. Poza tym, bodźce skupiskowe nie muszą działać przez cały czas. W rezultacie stwierdziłem, że grupowanie szarańczy samotnej na jeden dzień w odstępach trzy-cźterodnio- wych wystarcza, by nabrała ubarwienia stadnego.
Czy bodźce wzrokowe mają jakąś specyfikę, czy też nie? Aby odpowiedzieć na to pytanie, powtórzyłem stare i bardzo pouczające doświadczenie Fabre’a. Grupował on larwy szarańczaków osiadłych z larwami samotnej formy szarańczy wędrownej. Te ostatnie szybko nabierały pig- mentacji stadnej. Hodowałem więc larwy szarańczy wędrownej z larwami szarańczy egipskiej, bardzo powszechnego w Północnej Afryce gatunku nie migrującego. Trzymałem je nawet z larwami świerszcza domowego i z wielkimi muchami odznaczającymi się ogromną ruchliwością. Podobnie jak u Fabre’a, prawidłowa pigmentacja stadna występowała w pierwszym przypadku, natomiast w obecności świerszcza lub muchy utrzymywały się cechy formy samotnej. I wreszcie, szarańcza samotna zachowuje własny typ pigmentacji, jeśli trzymamy ją wśród zmumifikowanych zwłok współbraci, bez względu na to, czy są to formy stadne, czy nie, przy czym dokładamy starań, aby owady wyglądały jak żywe.
Pamiętajmy, że szarańcza egipska przybierająca pig- mentację stadną ma w stanie larwalnym kolor szarawy, zupełnie różny od koloru szarańczy wędrownej. A więc nie kolor, lecz określona budowa (charakterystyczna „szarańczakowata” budowa cechuje większość przedsta
wicieli tej rodziny) oraz określony typ ruchu dostarczają bodźców koniecznych dla zmiany ubarwienia. Zresztą są to kategorie dosyć zawodne. Wystarczy bowiem przypomnieć, że jeśli umieszczamy młodą larwę razem z dojrzałymi osobnikami tego samego gatunku, to nabiera ona właściwości stadnych, pomimo że budowa i typ ruchą form dojrzałych daleko odbiega od budowy i typu ruchu larw, przynajmniej dla oka ludzkiego.
Podjąłem próbę uogólnienia tego zjawiska. W tym celu zamykałem samotne larwy w przezroczystych pudełkach, które umieszczałem w środku bębna malowanego w kolorowe pasy silnie kontrastujące z tłem. Ale nie uzyskałem żadnych wyników, nawet wtedy, gdy przypinałem do bębna zasuszone szarańcze; moje samotne larwy pozostawały zielone. Rytm ruchów ma zapewine jakieś bardziej subtelne właściwości, za mało uchwytne, by można je było odtworzyć. Skomplikowałem jeszcze eksperyment hodując larwy w ogrodzeniu z czterech luster; ich najmniejszy ruch odbijał się w nieskończoność w lustrach, ale to wcale nie pomogło i larwy nie przybierały właściwości stadnych. Nie wiemy, czym dla owada jest jego odbicie w zwierciadle. Wiemy tyle, że można zmylić drogę łańcucha larw szarańczy zasłaniając im z jednej strony słońce, a pokazując jego odbicie w lustrze ustawionym z drugiej strony; podobnie można zmylić drogę mrówek.
Nie znamy wciąż jeszcze fizjologii tej reakcji, ale najbardziej prawdopodobne jest, że pewien schemat optyczny pobudza wydzielanie jakiegoś gruczołu, zapewne corpora allata. Ostatnio Joly opublikował wyniki pięknych doświadczeń nad wpływem ttych gruczołów na pig- mentację szarańczowatych.
Rzecz oczywista, bardzo wiele jeszcze problemów trzeba rozstrzygnąć, zanim dojdziemy do gruntownego zrozumienia zjawisk stadnych u szarańczowatych. Na przykład, wiadomo, że nie tylko larwy zmieniają ubarwienie. Samce szarańczy wędrownej w okresie dojrzałości płciowej przybierają piękną cytrynową barwę, ale tylko wtedy, gdy żyją w skupisku; samce odosobnione pozostają szarawe. A przy tym, w odróżnieniu od lariw,
9zary samiec trzymany pod szklanym kloszem w otoczeniu innych osobników pozostaje szary. Do zmiany ubarwienia konieczny jest bezpośredni kontakt. Jeżeli zgrupujemy samce, z amputowanymi czułkami, to pozostają szare, natomiast jeżeli w tych samych .warunkach tylko zamalujemy im oczy, przybierają żółte ubarwienie. Wszystko to wskazuje, że zmiana ubarwienia w wieku dojrzałym uwarunkowana jest pobudzeniami odbieranymi przez czułki. Istota tego zjawiska inie została dotychczas wyjaśniona.
Nie znamy też mechanizmu bardzo ciekawego zjawiska, które można by nazwać „skupiskowością płciową". Jeżeli zbyt długo trzymamy samice z samcami, to młode wykazują właściwości stadne, a procent form stadnych, czarnych w pierwszym stadium, jest tym wyższy, im dłużej rodzice pozostawali razem.
Ważne jest, by zjawiska stadne umieścić w ogólniejszych ramach działań grupowych powszechnie występujących w świecie zwierząt. Potem powrócimy do naszych szarańczy wędrownych.
Wpływ grupy. Jeszcze dwadzieścia lat temu za dziwactwo uznano by pogląd, że grupa może wywierać wpływ na zwierzęta wchodzące w jej skład. Można było wprawdzie znaleźć gdzieniegdzie w literaturze luźne wzmianki
o „oddziaływaniu grupy”, ale jakoś nikomu nie przychodziło na myśl, by podsumować te fakty i w ogóle zwrócić na nie większą uwagę. Dopiero kiedy Allee opublikował książkę (1938) o wzajemnym oddziaływaniu na siebie zwierząt żyjących w grupach, świat nauki zaczął się bli-. żej interesować tym problemem. Jednakże wiele faktów podanych przez Alleego, dotyczących np. orzęsków wiąże się, jak to jasno wykazał Grasse, raczej z wpływem skupienia czy też nadmiernego zagęszczenia, niż z oddziaływaniem grupy. Jest rzeczą oczywistą, że gdy duża liczba jakichkolwiek zwierząt jest stłoczona na zbyt małej przestrzeni, to zaczynają występować różne zjawiska (nadmierna śmiertelność itp.), które może wyjaśnić raczej toksykologia. Wszyscy dawno o tym wiedzieli i można przypuszczać, że właśnie tego rodzaju zjawiska mieli na myśli darwiniści mówiąc o walce o byt. Jednakże od-
działywanie grupy we właściwym znaczeniu tego słowa ma miejsce tylko wtedy, gdy niewielka lub średnia ilość zwierząt, nie dotkniętych przeludnieniem, żyje razem, mając do rozporządzenia nadmiar pokarmu. Otóż, w większości takich przypadków, życie w grupie jest korzystne dla osobnika w tym sensie, że rozwija się on wyraźnie szybciej, składa więcej jaj itd... niż przy samotniczym trybie życia. -
Ogólnie rzecz biorąc owady (lub inne zwierzęta), o ile żyją w grupie, mogą bądź zamieniać tylko same bodźce bez jednoczesnej zmiany środowiska (tak jak w przypadku szarańczy), bądź zmieniać skład środowiska bez zamiany bodźców, bądź jeszcze jednocześnie zmieniać i bodźce, i środowisko.
Przykłady pierwszej kombinacji znajdujemy u migrujących szarańczy i u niektórych ptaków, jak np. gołębie. Tzw. ptasie mleko, wydzielina wola samca, którą karmi pisklęta, nie wydziela się w izolacji. Aby się pojawiła, potrzeba mu towarzystwa innego gołębia (płeć nie ma tu znaczenia), wystarczy też po prostu lustro, w którym może oglądać swoje odbicie. Podobnie u samicy nie dochodzi do uformowania się jaj, jeżeli pozostaje w izolacji; mamy tu do czynienia z tą samą prawidłowością, która determinuje działanie gruczołów samca.
Dość rzadkie zjawisko zmiany substancji środowiska bez jednoczesnej zmiany bodźców były badane przez Alleego u pewnych ryb żyjących w wodach „uwarunkowanych" przez uprzednią obecność ryb tego samego gatunku. Wody te zawierały substancje wzrostowe, nie będące witaminami.
Najczęściej wszakże spotyka się jednoczesne zmiany środowiska i zamiany bodźców. Prowadząc badania nad prusakami (BIattella germanica) zauważyłem kiedyś, że wzrost larw izolowanych jest nieco szybszy niż hodowanych w grupie. Ale wzrost osobników zgrupowanych po 5 (w rurkach 35 cm*) jest szybszy niż osobników izolowanych; „przestrzeń życiowa” przypadająca na jednego prusaka wynosi zatem 7 cm*. A więc dwie larwy umieszczone w naczyniu o objętości 14 cm* powinny rosnąć szybciej niż w odosobnieniu, co potwierdzają doświadczenia-
186
Nie wiąże się to z duszną atmosferą, w jakiej przebywają larwy, ponieważ identyczne zjawisko zachodzi i na wolnym pownetrzu. Chociaż bodźce wzrokowe zapewne nie grają takiej roli, jak u szarańczy wędrownej, bowiem prusaki izolowane w szklanych rurkach wśród licznej populacji żyjącej wokoło nie wykazują żadnego przyspie-* szenia wzrostu. Z drugiej strony prusaki zgrupowane po 10 (na 35 cm3) rosną wolniej niż izolowane jeżeli zaś amputujemy im czułki, osiągają takie samo tempo wzrostu jak w odosobnieniu. Wreszcie wzrost i rozwój owadów przyspiesza dodawanie do pokarmu ekskrementów w ilości 1%. Składnik pobudzający wzrost jest rozpuszczalny w eterze, ciepłoodporny, o swoistym działaniu: odchody innego gatunku prusaka nie dają takich efektów. Zdawałoby się, że w warunkach normalnych osobniki żyjące w grupie, których pokarm jest bardziej pomieszany z ekskrementami niż pokarm osobników izolowanych, powinny rosnąć szybciej. Jednakże sprawa przedstawia się odwrotnie, a to dlatego, że hamujące wzrost pobudzenie czułków jest o wiele silniejsze niż przyspieszające ten proces działanie ekskrementów.
Amerykańska szkoła Parka i Chapmana rozwinęła na wielką skalę badania nad skutkami działania grupy. Za przykładem tych mistrzów, wielu badaczy spędza życie na obserwowaniu słojów z ziarnem, w którym znajdują się wołki zbożowe lub Tribolium. Analiza statystyczna zmian liczebności tych owadów przynosi bardzo cenne wiadomości o prawach rządzących wzrostem i zmiennością populacji w ogóle (nie wyłączając populacji ludzkiej). Jest to naprawdę pasjonujący problem, ale tutaj nie mogę się nad nim dłużej zastanawiać. W każdym razie trzeba powiedzieć, że jest pewne optimum zagęszczenia dla maksymalnego liczebnego wzrostu populacji. Chapman i Allee ocenili, że optymalne zagęszczenie wynosi 0,125 osobnika na gram mąki. Mac Sayen otrzymał trochę inną cyfrę: 2 chrząszcze na 1 g. Tak jak u muszki owocowej zbyt mała gęstość zasiedlenia nie daje dobrych rezultatów ze względu na niedostateczną liczbę dochodzących do skutku kopulacji. Jednakże przy wzrastającym zagęszczeniu zwiększa saę oofagia ( pożeranie jaj
przez osobniki dorosłe). Płodność samic wzrasta w miarę jak zwiększa się liczba kopulacji. Wreszcie w mące „uwarunkowanej” (w której chrząszcze przebywały długo) zarówno płodność, jak oofagia ulegają ograniczeniu, wydłuża się natomiast okres rozwoju larwalnego. Czynnikiem humającym rozwój populacji może być w tym przypadku domieszka etylochinonu, obficie wydzielanego przez chrząszcze, choć trzeba dodać, że te same zjawiska występują w mące uwarunkowanej .przez Rhizopertha, które etylochinonu nie produkują. Odwrotnie sprawa wygląda u ryb; Allee uważa, że woda uwarunkowana zawiera czynnik przyspieszający wzrost. Dodajmy jeszcze, że dla osiągnięcia tego samego stadium1 rozwoju chrząszcze pustosze (Ptinus) żyjące w grupie potrzebują o wiele więcej pokarmu niż izolowane.
Można by przytoczyć wiele jeszcze przykładów wpływu grupy na owady społeczne (patrz dalej) gryzki (Pso- cotera), mszyce (Aphidae) itd... Ogólnie rzecz biorąc zdawałoby się, że oddziaływanie grupy powinno być wyraźniejsze u zwierząt, które w przyrodzie żyją wyłącznie samotniczo; Mosebach Pukowski dowiódł, że wzrost gąsienic motyli z rodzaju rusałek (Vanessa) jest taki sam w warunkach izolacji, jak w grupie. Działanie grupy najłatwiej jednak wykazać u owadów i zwierząt bytujących w warunkach zagęszczenia, np. u jedwabników (Bombyx mori), gąsienic kuprówki (Euproctis) itp.
Opisane skutki oddziaływania, grup na szaraóczaki są więc tylko przykładem, prawda że nie bardzo jaskrawym, zjawisk mających charakter bardziej powszechny.
Uczeni nie zadowolili się obserwowaniem szarańczy w klatkach, wiele prac poświęcono również obserwacjom chmar i gromad w okresach wędrówek. Przejdźmy więc od razu do zjawiska, które najbardziej interesuje badaczy: chodzi mianowicie o całkowitą niemal niezmienność kierunku, jaki zachowują gromady owadów nieraz bardzo długo. Zwłaszcza larwy posuwają się jak ślepe
lub opętane w obranym kierunku — takich właśnie określeń używali pierwsi obserwatorzy tych zjawisk — i nic nie jest w stanie ich powstrzymać, ani woda, ani ogień, ani żadne naturalne przeszkody, które omijają albo w inny sposób pokonują. Przyrodnik długo pozostaje pod wrażeniem widoku, jak miliardy posuwającej się szarańczy szereg za szeregiem rzucają się w żar ognia rozpalonego na ich drodze. Owady gaszą go wreszcie swoją masą; przeszkoda zostaje pokonana, dalsze szeregi są poza niebezpieczeństwem. Wyrażenie „szereg” zresztą nie jest właściwe, raczej należałoby mówić o „fali”, bo głębia takiej zgrai szarańczy nie jest wielka. Pierwsze szeregi są bardzo zwarte, tak że nieraz larwy włażą jedna na drugą. Ale gęstość maleje bardzo szybko i już o kilka metrów dalej znajdują się prawie wyłącznie owady chore lub opanowane przez pasożyty.
Bóg wie ile hipotez wysuwano dla wyjaśnienia stałości kierunku wędrówek szarańczy: wiatr, wpływ pochyłości, słońce itd. Zdaje się, że jednemu tylko Kennedy’emu udało się sprowadzić szarańcze z* drogi. Zasłaniał im słońce ekranem, za pomocą lustra, rzucając jego odbicie na przeciwną stronę. Nie wydaje mi się wszakże, by stałość kierunku można było wyjaśnić działaniem słońca czy jakiegoś innego ze znanych bodźców. O ile bowiem kierunek jest stały to położenie słońca jest zmienne, a więc kierunek wędrówki powinien by się zmieniać w ciągu dnia. A tak nie jest. Dosyć dziś modna teoria zakłada, że żaden pojedynczy bodziec nie wyjaśnia sprawy stałości kierunku, natomiast kombinacje różnych bodźców zmieniających się w sposób regularny lub nieregularny (np. wiatr, słońce) mogą pomóc ją zgłębić. Pomimo wielu wysiłków (nie potrafiłem — jak doitąd — zrozumieć tej teorii.
Szarańcza na Korsyce. Przez wiele lat obserwowałem szarańcze w pracowni i doskonale zdawałem sobie sprawę, że wciąż brak mi czegoś bardzo istotnego — zobaczenia jej w stanie naturalnym. Toteż skorzystałem z pierwszej nadarzającej się okazji i wyruszyłem na Korsykę, w czasie bardzo silnej inwazji pewnego gatunku drobnej szarańczy.
KrzyźogTzblelek (Docłoataurtu muroccanus). Zamierzałem zająć się przede wszystkim czynnikami determinującymi kierunek wędrówek. Zaczęliśmy od długiej wyprawy, w pogoni za krzyżogrzbietkiem, czyli szarańczą marokańską, oraz szarańczą Calliptamus, które zaczynały właśnie się gromadzić. Dobrze pamiętam długie godziny, jakie poczynając od wczesnego rana, spędzałem na polach pod Calacuccia, przyglądając się poczynaniom szarańczy, zachowującej się według klasycznych wzorów. Poprzedniego dnia o zmierzchu gromada rozprasza się i każdy osobnik wdrapuje się na wierzchołek roślinnej łodygi (jest to ważny szczegół, do którego jeszcze powrócę). Kiedy słońce już wzejdzie i temperatura się podniesie, larwy schodzą na ziemię, gdzie robią kilka chwiejnych kroków. Ich aktywność powoli wzrasta i wkrótce już wszystkie schodzą z łodyg. Potem nagle — trudno określić, w jakim momencie rozpoczyna się to zjawisko — następuje wędrówka gromady, ma się rozumieć dokładnie w tym samym kierunku, co wczoraj. Siedziałem pośród nich na ziemi, zupełnie osłupiały, a obok mnie cichutko szemrał wentylator psychrometru Asmanna. Korsykańscy chłopi przyglądali się ciekawie temu dziwnemu, burczącemu przyrządowi, przekonani, że szukam źródeł wody!... Skorzystałem z tego, by ich rozpytać o drogi, którymi wędruje szarańcza. Miało to swój sens, bowiem na ogól inwazje powtarzają się przez szereg kolejnych lat. Otóż według słów wieśniaków gromady larw posuwają się zawsze tą samą drogą. Pisano o tym wiele razy, a jeden z moich uczniów, Vuillaume, obserwował to zjawisko u małej pstrokatej szarańczy Zonocerus, żyjącej na Wybrzeżu Kości Słoniowej. Szkoda, że nie mamy więcej danych na ten temat. Ponieważ dawniejsi autorzy, jak La Baume. uważali, że szarańcza schodzi zawsze ku dolinom, próbowałem skojarzyć jej drogi ze spadkiem terenu. Okazało się to niemożliwe, bowiem szarańcza równie dobrze wspina się, schodzi w dół i porusza się po równej drodze, nie wykazując najmniejszej skłonności do geotropizmu.
Próbowałem jakoś niepokoić owady. Niewielka gromada szarańczy przechodziła właśnie o kilka centymetrów od
miejsca, gdzie zwykłem siadywać. Zdjąłem parę kamieni 1 sąsiedniego muru i ustawiłem w poprzek drogi, myśląc, że wespnie się na nie bez trudu. Nie zrobiła nic podobnego — zboczyła z drogi dobry kawałek przed przeszkodą i obeszła ją. wcale nie usiłując atakować od frontu, następnie stopniowo skorygowała odchylenie i zaraz za przeszkodą powróciła na szlak, którym posuwała się przed siebie. Co było w tej ścieżce, co tak pociągało owady? Może wonny ślad, jak to jest u mrówek? Nie, bo staranne rozgrzebanie i zagrabienie ścieżki na kilkumetrowym odcinku nie dało żadnych rezultatów. Może działają tu bodźce optyczne, może gromada zwykła poruszać się po wydłużonych i pozbawionych roślinności powierzchniach? Jak zobaczymy ta ostatnia hipoteza jest najbardziej prawdopodobna.
Ale powróćmy do naszego kamiennego murku, który zagradza drogę i zróbmy pośrodku niewielki otwór, o szerokości około 10 cm. Czy szarańcza go zobaczy? Owszem, widzi. Już nie zbacza z drogi, tylko kolumna ściska się, by przejść przez wąską bramkę wśród kamieni. Działają tu na pewno także bodźce wzrokowe: jasna plama (bramka) na ciemniejszym tle (murek) określa zachowanie się owadów. Nie zapominajmy, że szarańcze mają wzrok dobrze rozwinięty, dalej spotkamy wiele dowodów, które to potwierdzą. Ten drobny fakt. doskonale, zgadza się z tym, co mówią chłopi korsykańscy. Według nich szarańcza bardzo często wchodzi przez otwartą bramę do ogrodów otoczonych murem. Co innego, że gdyby wejście było zamknięte szarańcza mogłaby bardzo łatwo przejść przez ogrodzenie górą.
Wszystko to nie wyjaśniało mi jednak sprawy stałości kierunku wędrówek. W Calacuccia gromady nie były dość duże, by stanowić dobry obiekt badań, toteż wyjechałem do Ajaccio. Znudziłem się przy tym miejscową polityką, narodowym sportem Korsyki, gdyż wbrew moim chęciom zostałem wciągnięty w rodowe spory, które rozgorzały właśnie z powodu walki z szarańczą!
W Ajaccio olbrzymia gromada larw zmierzała od ośmiu dni w stronę miasta posuwając się drogą wiodącą z północy. Na próżno szukałem początku i końca pochodu,
musiał on ciągnąć się wiele kilometrów. Spotkałem się i tymi samymi zjawiskami co w Calacuccia, tyle ze tu występowały wyraźniej. W niektórych miejscach zarośla prawie dochodzą do drogi. Gromada zapuszcza się w krzewy i tracimy ją z oczu na przestrzeni dziesiątków metrów. Owady przedzierają się przez gąszcz, każdy jak może, przy czym przyjmują najrozmaitsze położenia ciała. Ale po wyjściu z zarośli strumień szarańczy nieubłaganie toczy się dalej zawsze w tym samym kierunku. Jeżeli możliwe jest okrążenie, połowa larw, aby ominąć przeszkodę skręca pod kątem prostym w jedną stronę, a połowa w drugą. Ale zaraz za przeszkodą obie partie owadów znów się zlewają i dalej niezłomnie dążą do Ajaccio.
Ruchliwość owadów jest całkowicie zależna od słońca, od palącego słońca Korsyki, które przypiekało mi kark w czasie wielogodzinnego sterczenia nad krzyżogrzbiet- kiem. Kiedy nadchodzi chmura, pochód natychmiast zatrzymuje się i szarańcze spoczywają w różnych pozycjach. Ale gdy znów błysną ciepłe promienie, owady przyjmują położenie marszowe i skaczący pochód rusza dalej w tym samym kierunku. Ktoś może mi powiedzieć, że nie ma w tym nic dziwnego, że wszyscy dobrze wiedzą, iż ciepło słońca wywiera poważny wpływ na szarańczaki. Nierzadko wszak widzimy, jak owady całymi godzinami błogo wygrzewają się na słońcu; rozumiemy więc również, że krzyżogrzbietek zatrzymuje się gdy jego pokrywy nie są wystawione na intensywne promieniowanie cieplne.
Ale to nie takie proste! Ziemia nagrzewa się w słońcu do bardzo wysokiej temperatury, którą próbowałem błyskawicznie obniżyć zgarniając górną warstwę (wiemy wszak, że temperatura spada gwałtownie wraz z zagłębianiem się w ziemię, która jest bardzo złym przewodnikiem ciepła). Otóż, gdy tylko szarańcza wejdzie na taki zimny obszar zatrzymuje się i rozprasza się tak, jak gdyby chmura właśnie zasłoniła słońce. Z tego wynikałoby, że aktywność utrzymuje się tylko przy pewnym stałym stosunku między ciepłem nagrzewającym powierzchnię (słońce) i ciepłem odbitym (promieniowanie emanujące z nagrzanej ziemi). Jeżeli zmieni się więc jeden człon tego stosunku (zasłonięcie słońca przez
chmurę, zgarnięcie ziemi), to pochód natychmiast zatrzymuje się. W jakimś miejscu wysokie i gęste dęby zaciemniają drogę, jednakże szarańcze bez wahania wchodzą w strefę głębokiego cienia, nie zwalniając ani na jotę marszu, pomimo że temperatura była tam daleko niższa niż w pełnym słońcu. Jest rzeczą pewną, że w tym przypadku jednocześnie zmieniły się oba człony stosunku ciepło słońca — ciepło odbite ziemi, toteż w zachowaniu owadów nie wystąpiły zaburzenia. Jednakże coś w tej interpretacji sprawia, że nie jestem z niej tak zupełnie zadowolony.
Rola wzroku. Wszystkie te doświadczenia wcale mi nie wyjaśniły, w jaki sposób szarańcza po rozproszeniu się
o zmroku i wspięciu się na rośliny odnajduje nazajutrz ten sam kierunek, w którym dążyła wczoraj. Kupiłem więc słoik szybkoschnącej farby i zacząłem znęcać się nad moimi owadami w inny sposób. Złowiłem pięć czy sześć szarańczaków ze środka gromady i zamalowałem im oczy i oczka. Kiedy umieściłem je na powrót wśród towarzyszy, tkwiły nieruchomo, ustawione w różnych, byle jakich kierunkach. Nie reagowały na żadne bodźce nawet wtedy, gdy inne osobniki właziły im na grzbiet i przechodziły jak przez martwy przedmiot. Doświadczenie nie jest łatwe do interpretacji, gdyż wielu badaczy wykazało, że oczy i oczka są narządami „pobudzenia”, których nienaruszalność jest warunkiem niezbędnym dla utrzymania aktywności życiowej na poziomie normalnym. Zawisak fruczak (Macroglossa stellatarum) lata w pełnym słońcu lub przy blasku silnej lampy elektrycznej, jeżeli zaś wyłączymy światło spada jak kamień, nie potrafi poruszać się w ciemności. Toteż bez wątpienia moje szarańczaki zatrzymują się nie dlatego, że oczy są im niezbędne dla utrzymania kierunku, w którym podąża gromada, lecz dlatego, że przy wyłączeniu pobudzeń wzrokowych poziom ich aktywności spada zbyt nisko, by mogły kontynuować marsz.
Muszę przyznać uczciwie, że nie wszyscy autorzy są mego zdania. Kennedy i wielu innych autorów przypuszcza, źe największe znaczenie dla utrzymywania kierunku przez gromadę mają właśnie bodźce wzrokowe.
Kennedy uważa, że słońce 1 wiatr stanowią czynnik} współdziałające z naśladownictwem (każdy szarańczak wykazuje skłonność do naśladowania ruchów sąsiadów i dążenia w tę samą stronę, co jest bezsporne) i współ- określające stałość kierunku. Istnieją wszakże, i Kennedy to uznaje, różne przeszkody terenowe, plamy cienia itp., które mogą wywołać wielkie zaburzenia, ale wtedy występuje jeszcze jeden czynnik — siła inercji stada (gregarious inertia), charakterystyczna dla grupy tendencja do utrzymania kierunku bez względu na indywidualne zachcianki i odchylenia. Można przyjąć z całą pewnością, że jakiś lokalny incydent nie wpływa ipso facto na całą gromadę, choćby ze względu na jej rozmiary; właściwe gromadzie naśladownictwo utrzymuje przy niej każdego poszczególnego osobnika. Ta hipoteza staje się trudniejsza do przyjęcia, gdy za jej pomocą chcemy wyjaśniać także niezmienność kierunku pomimo różnić w położeniu słońca, któremu trzeba przyznać, według Kennedy’ego, podstawowe znaczenie dla orientacji gromady. Zawodzi zaś zupełnie, jeżeli chodzi o wyjaśnienie w ten sam sposób zjawiska podejmowania marszu, zawsze w tym samym kierunku, po nocnym rozproszeniu się gromady. Jeżeli jakieś osobniki o niższym progu aktywności zaczną poruszać się przed innymi i pociągną za sobą resztę, to doprawdy nie wiadomo, dlaczego pójdą w tym samym co wczoraj kierunku.
Nieznany czynnik — coś co owady przekazują przez stopy. Bez większych nadziei na rozstrzygający wynik próbowałem wyłączać poszczególne narządy zmysłów. Amputacja czułków nie wywołuje żadnych zaburzeń w zachowaniu się szarańczy marokańskiej, lub tak nieznaczne, że nie warto nawet o tym mówić. Żadnych efektów nie daje również usuwanie lub lakierowanie dużych narządów tympanalnych znajdujących się na brzusznej części odwłoka. Pozostają więc tylko stopy, które u owadów często są wyposażone w narządy czuciowe. Jak je wyłączyć, nie pozbawiając owada całkowicie szansy wtórnej orientacji, która może nastąpić dzięki pobudzeniom wzrokowym związanym z naśladownictwem stadnym? Znalazłem w śmietniku starą puszkę po biszkoptach i umieściłem
w środku wędrującej gromady. Złowiłem jedną larwę i umieściłem w puszce, przykrywając kawałkiem kartonu, by pozbawić ją możliwości orientacji według słońca. W tych warunkach larwa przez kilka minut zachowuje normalną aktywność, a to wystarcza dla doświadczenia. Larwa idzie w tym samym kierunku, w którym podąża gromada, a następnie przyczepia się do ścianki znajdującej się przed nią. Obracamy puszkę starając się uniknąć wstrząsów. Po upływie kilku sekund larwa schodzi ze ścianki, do której była uczepiona, i idąc znów w tym samym kierunku, co jej towarzyszki z zewnątrz, po chwili zaczepia się na przeciwległej ściance. Jeżeli przy odrobinie szczęścia aktywność na skutek braku promieni słonecznych nie spadnie zbyt szybko, można powtórzyć doświadczenie z tą samą larwą trzy, cztery razy.
Skoro w pobliżu część gromady napotyka na przeszkodę nie do pokonania, skręca pod kątem prostym do kierunku głównego. Jeżeli zamkniętą w puszce szarańczę umieścimy w tym nurcie, skieruje się w tę samą stronę, co zbaczające z drogi towarzyszki. Czyżby więc jakieś pobudzenia emanowały z gromady nie zaś z podłoża? Ale zjawisko nie występuje, jeżeli polakierujemy stopy owada. Jego ruchy są wtedy niepewne i bez wyboru przyczepia się on do różnych ścianek puszki. A więc to stopy są szczególnie wrażliwe na drgania. Zwłaszcza prostoskrzydłe (Orthoptera) mają skoncentrowane na stopach nadzwyczaj czułe receptory wibracyjne. Tak przynajmniej twierdzi Autrum (patrz rozdz. Owad i jego świat). Liczne prostoskrzydłe są mniej lub bardziej głuche (w każdym razie w sensie ludzkim), jednakże odbierają dźwięki dzięki zmysłowi dotyku, którym wyczuwają drgania podłoża. Jeżeli tak jest istotnie, to można by w jeszcze inny sposób zmylić zamkniętą szarańczę, stawiając puszkę na poduszce izolującej zwierzę od drgań. Sporządziłem więc gruby materac z puszystej trawy, i cóż? Rzeczywiście owad stracił poczucie kierunku, kiedy postawiłem puszkę na tej podkładce. Traci on orientację również wtedy, gdy biorę puszkę w ręce i unoszę ją, zwłaszcza ponad pewną wysokość. Oczywiście, wszystkie te doświadczenia skłaniają nas do przypuszczeń, że działa tu ważny czynnik
(zapewne drgania, odbierane przez stopy) posiadający podstawowe znaczenie dla orientacji kierunkowej.
Natomiast w dalszym ciągu nie rozumiem, w jaki sposób drgania mogą decydować o stałości kierunku wędrówek, czy też raczej, w jaki sposób owady każdego ranka potrafią odnaleźć ten sam kierunek marszu. Wiemy tylko, że dźwięki i drgania odbierane przez narządy znajdujące się na stopach pozwalają takim owadom, jak pasikonik zielony (Locusta viridissima) lub pluskolec (Notonecta) ha bardzo dokładną orientację, gdzie znajduje się grający samiec lub ofiara muskająca lekko powierzchnię wody. Szarańcza idąc przestawia na przemian dwa przednie odnóża wyposażone w receptory, które pomagają jej ustalić źródło dźwięku według różnicy wrażeń odbieranych przez każdą nóżkę; owad zmienia kierunek aż do chwili, kiedy obie stopy odbiorą bodźce o jednakowym natężeniu.
Jak już przed chwilą powiedziałem, wszystko to nie powstrzymuje nas od prób rozwiązania problemu stałości kierunku wędrówek. W pewnym momencie zainteresowałem się nieco fantastyczną hipotezą prądów telurycz- nych, chcąc ją wykorzystać do kierowania moich gromad szarańczy. Kierunek tych prądów zależy m. in. od właściwości gleby. Zdarzają się jednak przypadki odwrócenia kierunku. Otóż wydaje się, że wszędzie, skąd można uzyskać względnie systematyczne dane, gromady szarańczy rok rocznie wędrują bardzo podobnymi drogami. Zdarza się też (sam spotkałem się z tym u krzyżogrzbietka — Dociostaurus) odwrócenie kierunku wędrówki, zwłaszcza u pierwotnych, niewielkich gromad. Powróciwszy do pracowni zmontowałem posypany piaskiem, okrężny tor długości jednego metra, przez który puściłem prąd stały,
o natężeniu, które można było dowolnie zmieniać. Szarańcza wędrowna (nie miałem pod ręką krzyżogrzbietka) stanowczo wykazywała pewne podniecenie w momentach włączania lub wyłączania prądu. Ale nie zaszło nic co by wskazywało na tendencję ustalenia kierunku przebytej drogi; poszczególne osobniki obierały kierunek całkowicie dowolnie. Pomimo to sądzę, że nie można wyciągać żadnych wniosków zanim nie podejmiemy doświadczeń w warunkach naturalnych, nie tylko w pracowni.
Drobne wędrujące szarańczowate i mikromigracje
Istnieje cała gradacja między gatunkami dużych szarańczo waty ch, u których zjawisko fazowości występuje bardzo wyraźnie, a które mogą odbywać dalekie wędrówki w stanie larwalnym i jako osobniki dojrzałe (Schi- stocerca, Locusta nomadacris, itd.) a małymi szarańcza- kami, odznaczającymi się katastrofalną wprost rozrodczością, ale bez wyróżnionych faz, a których wędrówki mają zasięg ograniczony (Dociostaurus, Calliptamus, Zo- nocerus).
Ten ostatni gatunek był przedmiotem badań jednego z moich uczniów, Vuillaume’a, na Wybrzeżu Kości Słoniowej. Jak wielu innych akridiologów miałem nadzieję, że poznanie zachowania się małych szarańczowatych rzuoi jakieś światło na ciemne punkty biologii małych gatunków. Mała pstrokata szarańcza (Zonocerus) wychodzi z gęstych zarośli nieraz w znacznych ilościach, a niewiele wiemy o warunkach, w jakich odbywa się jej rozród. Vuillaume w ciągu wielu lat obserwował migracje tych szarańczy w wielkim parku przy pracowni Adiopodoumś w pobliżu Abidżanu. Cóż za widok i jak różny od migracji dużych gatunków. Osobniki pstrokatej szarańczy powolne i jakby senne trzymają się w pewnej, dosyć znacznej odległości jeden od drugiego, nawet gdy tworzy się coś w rodzaju gromady. Nie widać tu tego tłoku, charakterystycznego dla szarańczy wędrownej. Tutaj każdy osobnik posuwa się długimi skokami zawsze w tym samym kierunku, a inne podążają za nim nieraz po upływie kwadransa.
Mała pstrokata szarańcza może także przez wiele lat z rzędu poruszać się tymi samymi drogami, z tą tylko różnicą, że potrzebuje nieraz piętnastu dni dla przebycia kilku kilometrów. W ogóle występuje tu szereg charakterystycznych zjawisk, z jakimi spotkaliśmy się u dużych gatunków wędrujących. Na przykład, Zonocerus jak wszystkie szarańczowate ma wzrok bardzo rozwinięty i czuły na każdy ruch otaczających przedmiotów, zwłaszcza zaś na ruch swoich współbraci. Sprawdził to Vuil-
laume strzelając z pukawld w stronę szarańczy kulkami z rdzenia bzowego; owad natychmiast zaczyna skakać w kierunku pocisku i nawet można go w ten sposób doprowadzić do znacznego zboczenia z właściwej drogi. Bardzo ciekawe jest zjawisko występujące również i u dużych szarańczowatych, a mianowicie ponowna orientacja po skoku, kiedy to larwy opadające na ziemię przybierają najrozmaitsze pozycje, ale natychmiast po tym „poprawiają się” i ustawiają równolegle do kierunku, w którym podążały poprzednio. Zonocerus podobnie jak inne gatunki wdrapuje się wieczorem na rośliny, by nazajutrz wyruszyć dalej w tym samym kierunku.
Również jeśli chodzi o problem stałości kierunku, to dzięki badaniom Vuillaume’a wiemy o tym gatunku nieco więcej niż o innych szarańczach migrujących.
Szarańcze pstrokate są szczególnie wrażliwe na większe nierówności gruntu, a zwłaszcza zwracają uwagę na duże drzewa. Tym się też tłumaczy, że ich gromady poruszają się latami po tej samej drodze na danym terenie. Wydaje się nawet, że wśród różnych nierówności lub wielu drzew Zonocerus (tak jak i chrabąszcze majowe, które badał Schneider) „wyróżniają” najwyższe. Poza tym orientują się zdecydowanie według słońca, co potwierdził Vuillaume uzyskując w doświadczeniach z lustrem te same wyniki co Kennedy. Można więc przyjąć, że przez całe swoje życie larwalne szarańcze zmierzają do tego samego celu, na przykład do olbrzymiego serowca rosnącego samotnie na skraju równiny. Nie muszą nawet z dnia na dzień o nim pamiętać. Po prostu o świcie, kiedy schodzą z roślin, drzewo znów jest przed nimi i ma tę samą co wczoraj siłę przyciągającą. Jeżeli jakaś przeszkoda zasłoni jego widok, to tylko chwilowo (a jeżeli jest zbyt wielka, to zachodzi przejściowa lub trwała zmiana kierunku wędrówki).. Można nawet wyróżnić pewne prawa działania takich przeszkód. Larwy starają się, na przykład, iść w miarę możności po miejscach jak najmniej porośniętych roślinnością. Automatycznie wdrapują się na pochyłości. Punktami orientacyjnymi są zawsze przedmioty oddalone, co jest zrozumiałe, ponieważ owady wdrapują się na przedmioty bliżej położone lub
omijają je. Jak już przed chwilą wspominałem, widać tu ścisłą analogią z zachowaniem sią chrabąszczy, które również z bardzo daleka kierują, się ku wznoszącej się nad horyzontem kępie drzew, zależnie od tego czy nadaje się na żerowisko, czy nie. Po skoku owad dokonuje poprawki bądź na podstawie odległego celu, bądź kierując się położeniem słońca. Jest też prawdopodobne, że ów odległy cel utrwala sią w psychice młodej szarańczy przez „imprinting” (patrz wyżej, w poprzednich opisach) i w ten sposób wywiera większy wpływ od wielu innych przeszkód.
Wątpię wszakże, by hipoteza ta mogła znaleźć bardziej ogólne zastosowanie. Natomiast oddaje pewne usługi przy badaniach małych szarańczy wędrownych, jak pstrokaty Zonocerus. Larwy dużych szarańczy wędrownych poruszają się z szybkością znacznie większą niż larwy małej szarańczy pstrokatej, toteż otaczający je krajobraz kilkakrotnie zmienia się zupełnie w ciągu dnia. Pamiętam choćby moje krzyżogrzbietki (Dociostaurus) z Ajaccio, sunące w stronę miasta poprzez najróżniejsze przeszkody, które niejednokrotnie zasłaniały im całkowicie widok przedmiotów dalej położonych, a jednak jak niezłomnie zachowany został kierunek na całej rozciągłości pochodu! A nie można powiedzieć, by były niewrażliwe na nierówności terenu. Kennedy i inni badacze wykazali wyraźnie coś wręcz przeciwnego. Szarańcze umieją pokonywać przeszkody, które nie działają w tym stopniu, by owady zapomniały o zagadkowej wierności obranemu kierunkowi.
Jest więc coś odmiennego w zachowaniu się dużych szarańczy wędrownych. Ale w tym punkcie wciąż wyrasta przed nami mur, którego nie przebiły dotąd wieloletnie wysiłki licznych-badaczy, Do tego, jak na złość, zjawisko stałości kierunku, z jego wszystkimi za i przeciw, występuje powszechnie w wędrówkach zwierząt, czy to u ptaków przelotnych, czy u opętanych hord lemingów, czy u motyli i ważek. I jest bardziej niż prawdopodobne, że odkrycie istoty zjawiska u któregokolwiek z tych zwierząt, na pozór tak od siebie odległych, przyczyni się do ogromnego postępu badań. Słowem, w biologii zachowania sią nie ma większego znaczenia, czy
przedmiotem badań, ich materiałem, są ssaki czy owadyl Każdy problem jest odbiciem całego świata, byleby, co najważniejsze, dobrze rozważyć go pod właściwym kątem widzenia.
Należy jeszcze zaznaczyć, że zupełnie świadomie zajmowałem się tu jedynie pieszymi wędrówkami larw, a pominąłem chmary szarańczy skrzydlatych, których wędrówki są przedmiotem równie skrupulatnych badań. Nie ma chyba badacza, który by nie śledził przez lornetkę ich lotu i nie nanosił kierunku na mapę. I choć wydaje się, że pewną rolę ^odgrywa wiatr, nie jest to wyjaśnienie zadowalające i znów grzęźniemy w tej samej koleinie, którą brnęliśmy obserwując piesze pochody larw.
Jak powstają chmary szarańczy. Oto znów inny pro* blem, o którym nie brak nam danych. Nie będziemy nużyć Czytelnika jego historią. Powiedzmy od razu, że sedno sprawy tkwi w odkryciu ośrodków tworzenia się gromad szarańczy. Otóż okazuje się, że każda z dwóch faz u dużej szarańczy wędrownej ma własne środowisko. Szarańcze stadne zajmują obszar inwazji jedynie czasowo, a następnie znikają zupełnie; z chwilą odlotu chmary nie można znaleźć na tym terenie ani jednego osobnika, prócz chorych lub okaleczonych. Formy samotne natomiast żyją przez okrągły rok na dosyć ściśle określonych obszarach, gdzie w pewnych latach rozmnażają się w zastraszających ilościach. I stamtąd właśnie przybywają chmary szarańczy. W odkryciu i badaniu ośrodków tworzenia się gromad szarańczy wsławili się tacy badacze, jak Zołotarewski, Murat, de Lepiney i niektórzy współpracownicy Uwarowa. Duża część obszaru tworzenia się gromad szarańczy wędrownej znajduje 'się, na nieszczęście, na kresach Rio de Oro, niepokojonych przez mauretańskich rozbójników. Zołotarewski i Murat sporządzili do swych strzelb naboje z miałkiego piasku, którymi można było zabijać szarańcze nie kalecząc ich zanadto. Często wszakże ich eskorta musiała posługiwać się zwyczajną amunicją dla obrony uczonych przed Arabami, których zgoła nie interesowały problemy akrydio- logii. I oto w regionie, dużym jak kilka departamentów, nie udało się zebrać więcej niż kilkadziesiąt egzemplarzy
samotnej szarańczy, choć drogo płacono za każdą sztukę dostarczoną przez koczujących tubylców... Schistocerca flaviventris (dawna nazwa szarańczy wędrownej) występowała tam niezwykle rzadko. A jednak — i to stanowi następną zagadkę szarańczowatych — niewątpliwie te gdzieniegdzie rozsiane owady dają początek chmarom szarańczy, z których każda ma wiele tysięcy ton żywej wagi! Jak to jest możliwe? Są wprawdzie liczne hipotezy, ale moim zdaniem podstawowym ich niedostatkiem jest irytujący wprost brak dowodów eksperymentalnych. Nie przeprowadzono na tym terenie dostatecznie pogłębionych badań biometrycznych w początkowym okresie zjawiska. Prawda, że obserwowano z bliska zaczątkowe stada szarańczy i w ten sposób poznano różne aspekty procesu rozrodu. Ale chodzi mi o co innego. Musi wszak, na samym początku, występować jakiś gwałtowny wzrost płodności samic samotnych szarańczy albo bardzo znaczny spadek śmiertelności jaj i larw, związany zapewne ze sprzyjającymi warunkami meteorologicznymi (które skądinąd znamy: m. in. są to zapewne wahania związane ze zmianami wysokości opadów na danym obszarze). Ale w jaki sposób może dokonać się przeskok od warunków tak niekorzystnych dla gatunku, że utrzymują się przy życiu nieliczne tylko osobniki, do takiego wzrostu potencjału rozrodczego, z jakim nie spotykamy się nigdy u innych gatunków (jedynie z wyjątkiem gatunków migrujących)? Zgadzam się. że w początkach okresu rozrodu pustynia może dostarczać większej obfitości pokarmu, a naturalni wrogowie szarańczy mogą właśnie w tym momencie występować bardzo rzadko. Ale chwila przełomu pozostaje dla mnie zagadką, której w żadnym stopniu nie wyjaśniają prawidłowości postępu geometrycznego. Trzeba temu zjawisku przyjrzeć się z bliska.
Przyjmijmy, że okres rozrodu już minął. Matki szarańczy samotnej wydały na świat wielką liczbę młodych, które z kolei zaczynają się też rozmnażać. Ale tu spotykamy się ze znamiennym faktem, młode nie są podobne do starszego pokolenia, ich ubarwienie zmienia się całkowicie, przybierają postać stadną. W tym samym czasie, jak wykazali Butler i Innes, zwiększa się ich aktywność
życiowa, przemiana materii ulega przyspieszeniu. Wszystko to jest możliwe dlatego, że najpierw wielkie ilości szarańczy zbierają się w jednym miejscu, a następnie dlatego, że pojawia się wtedy nowe zjawisko — przyciąganie społeczne. Oba te zjawiska — początkowe skupianie się i przyciąganie społeczne — zasługują na uważne rozpatrzenie, powstało bowiem wokół nich wiele teorii.
Początkowe skupianie się. Warunkiem wystąpienia zjawisk stadnych jest silne zagęszczenie szarańczy skupionej w jednym miejscu. Otóż typ roślinności charakterystyczny dla obszarów tworzenia się gromad szarańczy jest jakby stworzony do tego celu. Składa się ona z rzadkich zarośli
i krzaczków wyrastających gdzieniegdzie na skąpym trawiastym poszyciu. Kennedy wykazał, jak bardzo takie przedmioty przyciągają larwy z daleka, nieraz z odległości kilkuset metrów. Wyższy niż inne krzew może po upływie jakiegoś czasu ściągnąć całą populację szarańczy z sąsiedniego terenu. Mówiliśmy już o przejawianiu się takich tendencji u małej szarańczy pstrokatej. Vuillaume próbował zgłębić naturę tych zjawisk. Jedno z jego bardziej poglądowych doświadczeń polegało na wetknięciu w ziemię szeregu coraz wyższych tyczek w odstępach, które szarańcza może pokonać jednym skokiem. Osobniki umieszczone obok najkrótszej tyczki włażą na nią, potem przeskakują na następną, nieco dłuższą przy czym prawie zawsze trafiają, i tak dalej, aż do najdłuższej tyczki. Nie bez znaczenia jest pozycja, jaką tam przyjmują. Ciało owada zawieszone jest zawsze pionowo, głową do góry. Jeżeli na końcu tyczki umieścimy nieprzezroczysty krążek, to owad tam nie wejdzie, lecz zatrzymuje się nieco niżej, aby pozostać zawsze w miejscu najsilniej oświetlonym. Również grubość łodygi ma swoje znaczenie. Szarańcza chętniej wspina się na łodygę, którą może objąć łapkami niż na grubszą. Jeśli łodyga ma boczne odgałęzienia, włazi na każdą gałązkę, nawet jeśli później będzie musiała zejść dla odnalezienia głównej linii wspinaczki (przypomina to bardzo zachowanie się orienta- cyjno-badawcze prusaków Darchena). Na pionowo ustawioną spiralę szarańcze wdrapują się wolno i z widocznym wahaniem; robi to wrażenie, że odczuwają głęboki
wstręt do nieustannej zmiany kierunku i wolą „chodzić skrótami”, przeskakując z jednego skrętu na drugi, pionowo w górę. Jeżeli obracamy spiralę, szarańcze dostosowują swój sposób poruszania się, usiłując zachować stałość kierunku. Wreszcie, jeżeli spirala położona jest poziomo, to owad dochodząc do szczytowego punktu skrętu przeskakuje na sąsiedni nie próbując w ogóle zejść w dół. Wielu autorów podtrzymuje pogląd, że przyczyny wchodzenia wieczorem na rośliny należy szukać w termo- tropizmie. Rzeczywiście, w ciągu dnia gleba jest cieplejsza niż bezpośrednio z nią sąsiadująca warstwa powietrza, natomiast w nocy jest odwrotnie, przy czym różnica temperatury wynosić może dobre kilka stopni. To odwrócenie stosunków termicznych o świcie i o zmroku odbywa się bardzo gwałtownie, nieraz w ciągu niecałego kwadransa. Stwierdziłem w czasie mych badań na Korsyce, że wspinanie się krzyżogrzbietka (Dociostaurus)
i schodzenie z roślin jest ściśle związane z tym zjawiskiem. Ale Vuillaume zauważył, że małe szarańcze pstrokate (Zonocerus) wspinają się na łodygi wówczas, kiedy temperatura gleby osiąga pewną określoną wysokość; otóż bardzo często w momencie wdrapywania się jeszcze nie nastąpiło odwrócenie się stosunków termicznych-i temperatura jest praktycznie taka sama na ziemi, jak na wierzchołkach roślin trawiastych, na które larwy wspinają się najchętniej. O ile więc temperatura ma decydujące znaczenie dla występowania zjawiska, to z pewnością nie ma zasadniczego wpływu na jego dalszy przebieg. Dodajmy, że Z onocerus wdrapują się na rośliny po pochyłości; stado włazi na nią w 100°/o; tylko wtedy, kiedy kąt nachylenia jest dostatecznie duży; owady te w ogóle wykazują skłonność do poruszania się po linii największego nachylenia i to tym większą (w przyrodzie) im większy jest kąt nachylenia.
Tak jak w badaniach Darchena z prusakami, widzimy tu całą złożoność zjawiska, które dawniejszym badaczom wydawało się o wiele prostsze. Krótko mówiąc atrakcyjność pionowych łodyg jest zupełnie oczywista; jeżeli występuje tu geotropizm, to wyrównywany jest przez inne tendencje (jak np. odruch orientacyjno-badawczy), któ-
rych działanie jest całkowicie równoważne. Do tego trzeba dodać uzupełniające działanie różnych właściwości podłoża, jak grubość łodygi, zacienienie lub nie itp...
Bardzo podobne zjawiska obserwowano u wielu innych owadów. Spotkał się z nimi np. Precht w swych badaniach nad patyczakiem (Carausius). Hundertmark szczegółowo opisał zachowanie się młodych gąsienic brudnicy nieparki (Lymantria dispar) posuwających się w kierunku przedmiotu sterczącego na horyzoncie; tu znajdziemy wiele analogii z naszymi szarańczakami (por. rozdział Owad t jego śimat). Byłoby bardzo niewłaściwe nadawać nazwę geotropizmu wszystkim tym sposobom zachowania się, jak to właśnie było niegdyś nieco zbyt powszechnie przyjęte. Moim zdaniem zjawiska te należy raczej zaliczyć do reakcji na przedmiot, które tak często występują u owadów i których liczne przykłady już podawaliśmy.
O atrakcyjności przedmiotu decydują wrażenia wzrokowe, a o geotropizmie ujemnym możemy mówić tylko
o tyle, o ile odnóża owada pozostają w kontakcie z przedmiotem wznoszącym się nad podłożem. A może słuszniej byłoby omówić pociąg do przedmiotów w rozdziale poświęconym czynnościom orientacyjno-badawczym?
Przyciąganie społeczne. Gromadzenie się szarańczy odbywa się początkowo w sposób do pewnego stopnia bierny, tj. dzięki oddziaływaniu przedmiotu z zewnątrz. Ale już po. pierwszej wylince młode larwy zmieniają ubarwienie i zaczyna występować zachowanie się stadne.
0 ile owady samotne są „stworzeniami lubiącymi cień”,
1 na ogół nie opuszczają zarośli, które dają im jakie takie schronienie przed promieniami słońca to formy stadne schodzą z roślin tylko wtedy, gdy świeci słońce i przechadzają się po nagrzanej ziemi kresów Mauretanii. Tylko w najgorętszych godzinach dnia włażą z powrotem w gąszcz lub kryją się w cieniu. Ale przede wszystkim reagują na obecność swych towarzyszy i kierują się ku nim. Wiele autorów wspominało o tym „przyciąganiu społecznym” („interattraction”), ale zajmowano się głównie faktem gromadzenia się owadów nie przywiązując należytej wagi do odróżnienia efektów przyciągania od działania zwykłego tropizmu, np. cieplnego. De Lśpiney
widział dwie gromady szarańczy, które podążały ku sobie, pomimo że między nimi znajdowało się wzniesienie, które nie pozwalało się im wzajemnie widzieć. Wołkoń- ski obserwował inny jeszcze przypadek: gromada szarańczy z dosyć daleka ciągnęła ku pustej klatce, w której przedtem znajdowały się szarańcze, obszukała klatkę, opuściła ją i podążyła w dalszą drogę. Wreszcie Kennedy
i inni autorzy dokładnie zbadali, że larwa odłączona od gromady i przeniesiona na pewną odległość dogania natychmiast swoje towarzyszki, nawet jeśli ich nie widzi poprzez odpowiednio umieszczone przeszkody. Zdarza się, że samotna larwa włącza się do gromady szarańczy stadnej i podąża wraz z nią (a podobnie mogą zachowywać się również niemigrujące szarańczowate, co dowodzi, że
i wśród tych owadów może występować zjawisko przyciągania społecznego). Co prawda, jeżeli oddzielimy ją od stada, to zachowuje się inaczej niż forma stadna: trwa bez ruchu i nie dąży do ponownego połączenia się z gromadą. Doświadczenia dotyczące tego interesującego zjawiska są nieliczne. Jak się wydaje osobnika stadnego, izolowanego od gromady pociągają ku niej jakieś inne bodźce, nie wzrokowe, bowiem odnajduje gromadę nawet wtedy, gdy jakieś przeszkody nie pozwalają mu jej widzieć (por. opisane doświadczenie z puszką po biszkoptach). Próbowałem przeprowadzić doświadczenia nad przyciąganiem społecznym w mojej pracowni, ale .nie dały wyników. Nie sądzę, by w tym przypadku doświadczenia prowadzone w laboratorium mogły nam coś dać, bo zachowanie się szarańczy ulega tu zbyt głębokim zakłóceniom.
Zjawiska te badał Vuillaume na małej szarańczy pstrokatej (Zonocerus) i moim zdaniem są to pierwsze metodyczne doświadczenia w tym zakresie, jakimi rozporządzamy. Za pomocą skomplikowanych zabiegów eksperymentalnych na początek doprowadził on do tego, że zamknięte w słoju owady zaczęły zdradzać pewne objawy przyciągania społecznego, które były słabe — larwy rozłaziły się, jeżeli doświadczenie trwało zbyt długo. Dzieje się tak dlatego, że ruchliwość larw zamkniętych w klatkach doświadczalnych jest o wiele większa niż na wol-
ności, dosłownie nie mogą usiedzieć na miejscu, podczas gdy w przyrodzie mała szarańcza pstrokata jest owadem bardzo spokojnym. Toteż Vuillaume bardzo słusznie zdecydował się na obserwacje w terenie. Tu stwierdził przede wszystkim, że na dobrze uprawionym polu, na którym wszystkie rośliny są mniej więcej tej samej wielkości, larwy rozmieszczają się zwartymi grupami tylko na dwóch, najwyżej trzech listkach. Biesiadnicy trzymając się zawsze razem pożerają jeden listek, aby przejść na następny, potem na trzeci itd. Nie sposób dopatrywać się odczuwalnych różnic mikroklimatu między dwoma listkami bezpośrednio sąsiadującymi. Później Vuillaume wyodrębnił kwadrat o możliwie jednorodnej roślinności, puścił tam bezładnie swoje szarańcze. Po kilku godzinach znalazł wszystkie osobniki skupione na jednym liściu. Po zalakierowaniu oczu przyciąganie społeczne zdaje się zanikać. Sztucznie zgrupowane na jednym liściu, oślepione szarańcze szybko się rozłażą, co nigdy nie zdarza się osobnikom normalnym, umieszczonym przez eksperymentatora obok siebie. Toteż jest rzeczą bardzo prawdopodobną, że przyciąganie społeczne jest jednak zjawiskiem uwarunkowanym przez bodźce wzrokowe — przynajmniej u małej szarańczy pstrokatej.
Pojawianie się cech stadnych. Oto widzimy nasze szarańcze zebrane w olbrzymich nieraz ilościach na bardzo niewielkiej powierzchni. Ich ubarwienie staje się z każdą wylinką ciemniejsze; nieco później samice prawie jedna przy drugiej składają jaja, a młode natychmiast tworzą skupienia. Od tej chwili gromada zaczyna się posuwać
i owady wykazują już typowo stadne zachowanie się. Następnie odlatują osobniki dojrzałe.
Młode dojrzałe osobniki Schistocerca gregaria są ciemnoczerwone. Niezapomniane wrażenie sprawia widok wzbijającej się do lotu ogromnej, czerwonej chmury, przesłaniającej światło słońca. Nie wiadomo, co wywołuje odlot. Bywa i tak, że szarańcze opuszczają samotne żerowiska po to, by odlecieć w pustynię. Nie da się więc tego wyjaśnić poszukiwaniem pokarmu.
Badania Keya. Tak właśnie, dosyć prosto, wyobrażaliśmy sobie wędrówki szarańczy do lat ostatnich. Myśle
liśmy, że osobniki samotne, żyjące na obszarach tworzenia się gromad na ogół nie opuszczają zarośli. Kiedy warunki klimatyczne są sprzyjające, ich liczba zaczyna gwałtownie wzrastać, zmienia się ubarwienie i jednocześnie rozwija się instynkt wędrowania. Wielu badaczy wysuwało wszakże zastrzeżenia co do wartości poznawczych tak prostego schematu. Swe wątpliwości uzasadniali przede wszystkim wynikami analiz morfometrycznych. Istotnie, wraz z występowaniem zjawisk stadnych zmienia się nie tylko ubarwienie. Zmieniają się również proporcje ciała, zwłaszcza rozmiary pronotum oraz długość skrzydeł i ud tylnych odnóży. Bardzo często w wędrującej gromadzie znajdujemy osobniki, których morfologia znacznie odbiega od typu stadnego: do niedawna zwano je przejściowymi, zakładając, że jest to specjalna faza, pośrednia, jeśli chodzi o ubarwienie i budowę, między dwiema wielkimi fazami — samotniczą
i stadną. Ale oto badacze hinduscy dostarczyli nieodpartych dowodów, że typowe szarańcze samotne mogą dokonywać bardzo dalekich wędrówek, równie odległych jak formy stadne. To wyjaśnia sprawę zmian lokalizacji ośrodków tworzenia się gromad, które wcale nie są tak ustalone, jak przypuszczano. Istotnie nic nie wyklucza możliwości, że samotna szarańcza odkrywa w czasie takiej wędrówki obszar sprzyjający utrzymaniu się przy życiu i ewentualnie rozmnażaniu gatunku. Key zebrał
i omówił wszystkie te obserwacje, dorzucając do nich wyniki własnych badań. Jego praca spadła na wielu akrydiologów jak bomba. Wynika z niej bowiem ni mniej ni więcej tylko zaprzeczenie istnienia korelacji między ubarwieniem i cechami morfometrycznymi z jednej strony, a zdolnością do wędrówek z drugiej. Tak więc cały problem migracji i jej determinizm staje przed nami na nowo i niewątpliwie może być rozstrzygnięty nie w laboratorium a na drodze badań terenowych.
Wszystko to jest nieco demobilizujące, bo znów wróciliśmy do punktu wyjścia. Dziesięć lat temu myśleliśmy, że piękne odkrycia Uwarowa wyjaśnią ostatecznie problem wędrówek szarańczy. Ale Key, nie negując znaczenia teorii faz, stawia nas znów przed odwiecznym pro
HpS • ■+, ..! *
>r " V;?I»
ty
. isSr.;
r-*-- *
■»X fi£|
blemem masowego rozrodu i masowego wywędrowywa- nia w jakimś kierunku, którego chmara będzie się następnie trzymać przez wiele dni. Czym jest ten instynkt wędrówki, to szaleństwo, które ogarnia szarańcze, lemingi i motyle? Właściwie nic o tym nie wiemy i wyjaśnianie trzeba zaczynać od początku. Ale nauka zna wiele takich spraw i jestem pewien, że jednak dojdziemy do celu.
Wędrówki innych owadów. Wspomnę o /tym krótko, jako że nasza wiedza o motylach i ważkach jest o wiele szczuplejsza od tego, cośmy osiągnęli w badaniach nad szarańczą.
Chmary motyli żywo przypominają chmary szarańczy. Francis de Croisset opisał kiedyś swoje przerażenie, gdy w sercu cejlońskiej dżungli został wraz ze swym przyjacielem uwięziony przez olbrzymią gromadę wędrujących motyli. Dosłownie dusili się w biało-żółtym obłoku, złożonym z tysięcy puszystych skrzydeł, a ich buty grzęzły we krwi rozdeptanych motyli.
Można by naliczyć ze dwadzieścia gatunków motyli odbywających dalekie wędrówki, a wśród nich — któżby pomyślał — jest nasz spokojny bielinek kapustnik. |Pierris brassicae). Chopard twierdzi, że widział „gromady bielinków, lecące całymi godzinami czterokilome- trowym frontem, w ilości ocenianej na trzysta do czterystu milionów osobników”. Co prawda wędrówki bielinka odbywają się tylko w pewnych, szczególnych warunkach, dotychczas nie dość wyjaśnionych. Podobnie wygląda sprawa wędrujących ważek, choć tu mamy tylko niewiele danych, których podsumowanie wydaje się bardzo trudne.
Bardzo interesujące są badania wędrownych motyli południowoafrykańskich i australijskich, u (których można wyróżnić w stanie larwalnym „fazy” ubarwienia, odpowiadające życiu osobniczemu lub grupoiwemu, analogiczne do faz u szarańczy. Wiąże się to zapewne, tak jak
i u szarańczowatych, z działaniem różnych czynników na strefę wrażeń zmysłowych.
7
Zjawiska wyższego rzędu: organizacja społeczności owadziej, sposoby porozumiewania się
Nie mam zamiaru dodawać jeszcze jednej pozycji do ogromnej serii książek (traktujących o owadach społecznych. Jednakże choć rozporządzamy fantastyczną wprost ilością obserwacji w tym zakresie, to rzadziej spotykamy się z eksperymentami. Chciałbym tu omówić kilka wybranych doświadczeń wprowadzających nas od razu w problematykę dziwnego „społeczeństwa” owadów. W cudzysłowie umieszczam słowo społeczeństwo, bo nie jestem pewien słuszności porównywania go ze społeczeństwem ludzkim. Przeciwnie niż Escherich i wielu innych coraz mniej rwierzę w analogie między nimi. Wewnętrzny mechanizm społeczeństwa owadów wydaje mi się tak pierwotny, że trafniejsze będzie porównanie go z organizmem, którego wolne elementy komórkowe, jak leukocyty, mogą niezależnie od siebie zmieniać miejsce.
Kilka lat temu w środowiskach naukowych rozeszła się zaskakująca wiadomość. Znany ze swych świetnych prac z zakresu fizjologii porównawczej uczony austriacki, Karl, von Frisch, ogłosił, iż udało mu się odkryć „język”
pszczół. Zbieraczka, która znalazła źródło pokarmu, po powrocie do ula przekazuje wiadomość swym towarzyszkom, wykonując specjalny taniec, którym oznajmia, w jakiej odległości i w jakim kierunku znajduje się to Interesujące miejsce. Prawdę mówiąc von Frisch zawsze zajmował się pszczołami i już dwadzieścia lat temu opisywał w różnych czasopismach naukowych zjawisko tańca i jego prawdopodobne znaczenie. Ale wtedy jakoś nie udało mu się wzbudzić wielkiego zainteresowania. Trzeba bardzo długo czekać, by zostać wysłuchanym przez ludzi nauki, zwłaszcza jeśli chodzi o tak niezwykłe zjawiska. Dopiero po ostatniej wojnie taniec pszczół stał się codziennym przedmiotem ¡rozmów w pracowniach uczonych. Przeważały ¡zresztą na ogół opinie nieprzychylne. Ci biologowie francuscy, którzy nigdy nie zajmowali się życiem pszczół, inie wahali się mówić o „absurdalnych mrzonkach” von Frischa. Biolog angielski z Cambridge, Thorpe, wspomina o „namiętnych sprzeciwach”, jakie wzbudziły wśród kolegów twierdzenia uczonego austriackiego. W tym przypadku bowiem, jak się za chwilę przekonamy, cały szereg ważnych pojęć podstawowych raz jeszcze stanęło pod znakiem zapytania.
Jest zasługą Thorpe’a, że był bardziej obiektywny niż jego koledzy. Postanowił porozmawiać z von Frischem w miejscu jego pracy. Warsztat badawczy jest bardzo prosty, objaśnił go uczony: obserwowany ul i kątomierz, którym mierzymy kąt między liniami tańca a pionem. „W parku ukryte są czarki z miodem. Nie zdradzę Panu ani ich odległości, ani kierunku, tylko wskażę, jak należy odczytać informację | tańca pszczół. To sprawa kilku minut. Po czym vorn Frisch oddalił się pozostawiając Thorpe’a w stanie niepewności wobec frenetycznie roztańczonych zbieraczek. Ściskając w ręku kątomierz próbował zastosować się do pouczeń von Frischa i, jak mówił, wpadł w prawdziwy zachwyt, kiedy udało mu się odszukać wszystkie czarki, kierując się jedynie informacjami podanymi w tańcu. Powrócił do Cambridge jako gorący zwolennik poglądów von Frischa, a ogólna opinia stała się bardziej przychylna dla pszczelich tańców. Podobne doświadczenia podjęli uczeni amerykańscy i szwaj -
cafscy i stosując technikę von Frischa osiągnęli te same wyniki. Toteż zapanowała powszechna zgoda, że pszczoły przekazują sobie tak skomplikowane „zdania” jak to: „Uwaga, pokarm w kwiatach fiołka alpejskiego w odległości 800 m, pod kątem 40° w stosunku do słońca”. Zobaczmy jak to jest możliwe i wróćmy w tym celu do pierwszych doświadczeń von Frischa.
Kluczowe doświadczenie, którego wyniki stały się podstawą tej teorii wyglądało następująco: umieszczamy wokół obserwowanego ula według czterech stron świata cztery czarki z miodem, w odległości 100 m. Po upływie pewnego czasu zbieraczka odkrywa jedną z czarek, powiedzmy północną. Można łatwo oznakować zbieraczkę barwną plamą, bowiem robotnice zajęte zbieraniem miodu są prawie niewrażliwe na jakiekolwiek pobudzenia. Oznakowana pszczoła powraca do ula, a w kilka minut inne zbieraczki przylatują do północnej czarki; tym razem nie znajdujemy wśród nich zwiadowczym. Inne czarki nie są odwiedzane, a opuszczające ul zbieraczki kierują się bez wahania prosto na północ. Jeżeli w tym czasie przesuniemy czarkę o dziesięć metrów, pszczoły gromadzą się w poprzednim miejscu i zachowują się tak, jakby czegoś szukały. Świadczy to, że zwiadowczyni w jakiś sposób podała swym towarzyszkom odległość i kierunek źródła pokarmu. Jest to jedyny możliwy wniosek.
Jakże się więc zachowuje powracająca do ula zbieraczka? Wykazuje niezwykłą ruchliwość, obserwowaną już przez tysiące badaczy, której nikt dotąd nie rozumiał. Pszczoła tańczy. Lata w płaszczyźnie pionowej, ciało jej opisuje rodzaj ósemek, 'czemu towarzyszy gwałtowna wibracja końca odwłoka. Inne pszczoły wydają się mocno zainteresowane tym krążeniem. Dwie, trzy robotnice odrywają się od tłumu i podążają za tańczącą pszczołą, naśladując wszystkie jej ewolucje. Następnie (nieraz zanim zwiadowczyni ukończy taniec) wylatują z ula prosto do źródła pokarmu. Po długich godzinach spędzonych przy oszklonym ulu, von Frisch rozwiązał zagadkę pszczelego tańca. Jego rytm wskazuje zarazem stopień podniecenia pszczoły i odległość, która dzieli ją od miodu. Im bliżej, tym robotnica bardziej jest podniecona i tym
gwałtowniejsze staje się tempo tańca. Można odtworzyć to zjawisko za pomocą krzywej, którą znajdziecie obok. Na załączonym rysunku można zauważyć, że oś ósemki jest mniej lub więcej nachylona do linii pionowej. I to
było drugie genialne odkrycie von Frischa, który rozumiał, że kąt, który tworzy oś ósemki z linią pionową (lub, co na jedno wychodzi, z kierunkiem siły ciążenia) odpowiada innemu kątowi, utworzonemu przez dwie linie, z których jedna łączy ul z pokarmem, a druga ul ze słońcem. Podany schemat pozwoli łatwiej niż wszystkie objaśnienia zrozumieć to zjawisko.
Mamy więc odległość i kierunek, ale pszczoły mogą
przekazywać jeszcze inną, bardzo ważną informację, dotyczącą rodzaju pokarmu. Uczniowie von Frischa zauważyli, że pancerz pszczoły wchłania zapachy znacznie silniej iniż inne materie organiczne, ¡takie jak drewno, wełna lub skóra. Kiedy zwiadowczym zbiera nektar kwiatu, jej ciało nasiąka zapachem. Rozumiemy, więc teraz zachowanie się robotnic w czasie tańca zwiadowczyni. Skoro lecą za nią, bardzo blisko towarzysze ewolucjom, muskają czułkami jej odwłok obwąchując ją (na czuł- kach znajdują się narządy węchu) i w ten sposób rozpoznają zapach rośliny.
Ale wiele kwiatów miododajnych ma słaby zapach, albo nie ma go wcale, a jednak zwiadorwczyni umie dokładnie wskazać położenie czarki z miodem lub nawet z ocukrzoną wodą, całkowicie pozbawianą. zapachu. Dokładniejsze 'obserwacje przynoszą ciekawe wyniki. Pszczoła końcem odwłoka dotyka powierzchni podłoża,
0 którym ma powiadomić towarzyszki. Specjalny gruczoł, zwany gruczołem Nassonowa, wysuwa się na zewnątrz
1 jego wonna wydzielina (która przypomina zapachem melisę) przesyca bezwonny kwiat lub brzeg czarki z ocukrzoną wodą. W czasie późniejszego tańca wystarczy, że zwiadowczyni wynicuje gruczoł Nassonowa, a jej towarzyszki dowiadują się w ten sposób, że należy szukać „miejsca pachnącego pszczołą”. Mając wskazówki co do odległości i kierunku pszczoły przylatują w najbliższą okolicę tego miejsca, szuikają smugi woni, która musi się tam unosić. I odnajdują ją bez trudu, nawet z dużą dokładnością, co pokazał von Frisch w monachijskim ogrodzie botanicznym, gdzie źródłem pokarmu była tylko jedna kępa kwiatów pośród kilkuset innych gatunków.
Niie należy jednak myśleć, że gra tu rolę tylko zapach ciała. Przeciwnie, jeszcze większe znaczenie ma chyba zapach spożytego nektaru. Przemawiają za tym wyniki doświadczeń przeprowadzonych przez uczniów von Frischa. Mianowicie: jeżeli wśród floksów ukryjemy czarkę z ocukrzoną wodą o zapachu fiołków alpejskich, to zaalarmowane przez zwiadowczynię zbieraczki będą szukały tylko fiołka alpejskiego, chociaż pancerz przesiąknięty jest zapachem floksów i odwrotnie.
Oto bardzo już skomplikowany typ zachowania się, ale to jeszcze nic. Jeżeli odległość jest bardzo mała, zmienia się charakter tańca, który ogranicza się do zwykłego koła, a więc nie daje wskazówki co do kierunku. Jeżeli odległość jest bardzo duża, taniec staje się bardzo powolny i określa odległość bardzo niedokładnie. Jak widać na krzywych von Frischa stosunek między rytmem tańca i odległością, którą ma określić, przestaje być wyraźny jeżeli przekracza ona dwa kilometry. Jest to w praktyce odległość maksymalna, którą pszczoły przekraczają jedynie w przypadku, gdy w okolicach położonych bliżej ula zupełnie brak pokarmu. Trzeba tu dodać, że pszczoła nie jest bardzo silną maszyną latającą; ważny jest dla niej wiatr, który ułatwia latanie, jeśli jest zgodny z kierunkiem lotu, a bardzo przeszkadza, jeżeli wieje w przeciwną stronę. W pierwszym przypadku rytm tańca jest szybszy niżby należało, w drugim — wolniejszy: informacja dotyczy nie tyle odległości, ile wielkości wysiłku mięśni, jakiego trzeba dokonać. Wydaje się przy tym, że pszczoła zachowuje w pamięci raczej lot w kierunku pokarmu, niż powrotny. Prawdopodobnie są też różnice między odmianami: np. zwiadowczyni odmiany włoskiej tańczy przy tej samej odległości w rytmie wolniejszym niż pszczoła miodna właściwa.
Pszczoła i spolaryzowane światło jasnego nieba. Często słońce przesłonięte jest chmurami lub innymi przeszkodami naturalnymi i wtedy pszczoła widzi tylko mniejsze lub większe połacie jasnego nieba. A jednak tańczy tak samo zawzięcie jak w okresie jednolicie słonecznej pogody. Von Frisch obserwował taki taniec w małym oszklonym ulu, gdzie plastry leżą poziomo. Tutaj oś ósemkowego tańca jak busola wskazuje kierunek, w którym znajduje się pokarm, nie następuje tu już przemieszczenie względem kierunku siły ciążenia, jak w płaszczyźnie pionowej. Taniec poziomy można też obserwować bez trudu na mostku ula, o ile jest on bardzo szeroki, czyli w warunkach zupełnie normalnych. Von Frisch nie omieszkał wziąć pod uwagę licznych błędów popełnianych w tańcu na płaszczyźnie poziomej. W wielu przypadkach informacje o odległości były nawet całkiem roz
bieżne. Von Frisch diugo się zastanawiał nad przyczynami, aż nic nieznaczący przypadek, jak to często bywa, .wskazał mu właściwą drogę.
Błędy były popełniane przede wszystkim w tych razach, gdy szyba ula dla celów obserwacji pozostawała długo odsłonięta bezpośrednio pod jasnym niebem. Kiedy zastosowano szkło czerwone (pszczoły, jak wiemy, nie widzą czerwieni), lub jeżeli robotnice nie mogły przez szybę widzieć nieba, wskazówki co do kierunku były zupełnie prawidłowe. Rzecz w tym, że układ sygnałów przystosowany jest do działania w ciemności (z wyjątkiem okresu rójki, o czym za chwilę będzie mowa). Kiedy światło wdziera się nagle przez szybę do ula wywołuje reorientację, nakładającą się na wspomnienie kierunku, który powinna wskazać zwiadowczyni. Ale takie błędy zdarzają się tylko przy jasnym niebie, natomiast nie występują, kiedy jest zasnute obłokami. Więcej, jeżeli przykryjemy szybę ula płytką polaroidu, tworzywa z plastyku, które niweluje wszelkie drgania światła poza przebiegającymi w jednej płaszczyźnie, i jeżeli będziemy nią odpowiednio obracać, to możemy w ten sposób prowokować pszczoły do popełniania takich błędów, jakie tylko zechcemy wywołać.
Orientacyjnego znaku kierunkowego należy więc szukać w ¡spolaryzowanym świetle jasnego nieba. Od dawna wiadomo, że polaryzacja światła emitowanego przez jasne niebo zmienia kierunek i intensywność zależnie od miejsca, jakie zajmuje w stosunku do słońca dany wycinek sklepienia niebieskiego. Instytut Fizyki w Grazu, w mieście, w którym wówczas pracował von Frisch, bez trudu sporządził do użytku badacza niewielki analizator, pozwalający cokolwiek znającemu się na rzeczy obserwatorowi określać położenie słońca względem jakiegokolwiek punktu jasnego nieba. Przyrząd ten składał się z ośmiu trójkątów równoramiennych przyklejonych w kształcie rozety do szklanej płytki w ten sposób, że płaszczyzna polaryzacji światła jest równoległa do podstawy każdego trójkąta. Obserwując za pomocą tego przyrządu część sklepienia niebieskiego otrzymuje się obraz bardzo różny, wynikający z położenia słońca w stosunku do tej części.
Przyjrzyjmy Się teraz oku pszczoły, bowiem ono właśnie ma odgrywać rolę analizatora. Przenikamy wszystkie jego sekrety dzięki magicznemu przyrządowi, którym uczeni posługują się na co dzień, a który nazywamy oscylografem katodowym (por. rozdz. Owad i jego świat). Autrum umieszczał bardzo delikatne elektrody na włóknach nerwowych oka pszczoły i oświetlał spolaryzowanym światłem jedno tylko ommatidium. Efekt jest o wiele wyraźniejszy niż przy zastosowaniu zwykłego światła o równym natężeniu i jak się wydaje każda z ośmiu komórek reti- nuli (podobnych do ośmiu elementów polaroidu sporządzonego przez fizyków z Grazu) odznacza się wrażliwością na płaszczyznę polaryzacji. Właśnie dzięki tym ośmiu komórkom pszczoła może się orientować przy jasnym niebie.
Tę percepcję spolaryzowanego światła Stookhammer wykorzystał dla tresury zbieraozek na odnajdywanie czarki syropu oznaczonej jedynie wiązką spolaryzowanego światła, podczas gdy czarki kontrolne ustawione były w zwykłym świetle. Oczywiście różnica ta nie jest dostrzegalna dla oka ludzkiego. Wielu innych autorów stwierdziło istnienie tego typu wrażliwości również u mrówek, u staroraka, skrzypłocza (Limulus), czego nikt nie podejrzewał przed eksperymentami von Frischa. Zdaje się, że chorzy dotknięci pewną anomalią oczu (wiązka Haidingera) wykazują niejaką wrażliwość na spolaryzowane światło.
Problemy orientacji i porozumiewania się pszczół. Jednakże nie wszystko zostało wyjaśniane, daleko jeszcze do pełnego poznania sposobów porozumiewania się pszczół. Na przykład, wiadomo, że nie lubią przelatywać nad pagórkami, wolą je okrążać. Pewnego lata von Frisch pracował w Tyrolu, gdzie ustawił swój ul pod górą. Doświadczalną czarkę z miodem dzieliła od pszczół cała szerokość góry, a odnajdywały ją z łatwością. Obserwując pilnie taniec pszczół austriacki uczony stwierdził rzecz zupełnie zdumiewającą: zwiadowczynie podawały kierunek od ula do czarki odpowiadający linii prostej biegnącej na wskroś góry, natomiast rytm tańca odpowiadał rzeczywistej odległości przebytej wokół góry. To nie przeszkodziło raz zaalarmowanym towarzyszkom od-
krywczej pszczoły ruszyć do czarki bez wahania, tą samą drogą co ona. Jak dotąd zjawisko to, wielokrotnie potwierdzone, nie doczekało się żadnego wyjaśnienia.
Dodamy jeszcze, że pszczoły z równą łatwością odnajdują ii sygnalizują pokarm, gdy niebo jest całkowicie pokryte chmurami, a przecież światło padające przez chmury nie jest spolaryzowane. Von Frisch przez jakiś czas przypuszczał, że dostrzegają one podczerwone widmo słońca, które istotnie przebija poprzez chmury, co widać na kliszach fotograficznych wrażliwych na tę długość fal. Ale ta hipoteza nie znalazła, jak dotąd, eksperymentalnego potwierdzenia, a badania podjęte w Grazu wykazały tylko, że tresura pszczół na źródło promieni podczerwonych nie jest możliwa *.
•d——— — I
Każdy pszczelarz wie, ze w okresie głównego pożytku pszczoły wylatują o zmroku, a nawet ciemną nocą, aby zebrać jak najwięcej nektaru. Bez trudu odnajdują drogę powrotną do ula, chociaż Wolf i wielu innych autorów twierdzi, że ich orientacja ma charakter wyłącznie wzrokowy.
Wiele danych wskazuje na to, że teorie von Frischa będą wymagały dosyć głębokich korektur, a sam uczony pierwszy gotów jest je wprowadzić. Ten drobny, głuchy i małomówny człowiek, żyjący w dalekim Tyrolu, otoczony aureolą geniuszu, nie ukrywa tego, że wszystkie jego odkrycia pozwalają mu przede wszystkim ocenić ogrom własnej niewiedzy.
Inny typ porozumiewania się pszczół: budowa plastrów woskowych
Pszczoły i inne owady społeczne błonkoskrzydłe, jak trzmiele i bezżądłe pszczoły melipony, budują komórki woskowe, w których składają zapasy i pielęgnują czerw. Wszyscy o tym wiedzą. Mniej natomiast znana jest technika tego budownictwa. Już Réaumur i Maraldi stwierdzili, że sześcioboczna komórka plastra odznacza się największą możliwą pojemnością przy najmniejszym zużyciu materiału. Ale w jaki sposób pszczoły osiągają ten efekt? François Huber próbował obserwować pracę pszczół budowniczych. Okazało się to nadzwyczaj trudne, jako że skupiają się w zbite i prawie nieruchome masy. W środku tego tłumu produkującego wosk temperatura jest bardzo wysoka, może przekracżać 34°. Wydzielany wosk gromadzi się na zw. lusterkach (na segmentach odwłoka). Kiedy przezroczysta płytka wosku jest już zupełnie gotowa, robotnica zdejmuje ją, obrabia przy użyoiu wydzieliny specjalnych gruczołów ślinowych, następnie odłącza się od gromady towarzyszek i umieszcza płytkę w odpowiednim miejscu rozpoczętej konstrukcji. I na tym właściwie kończy się nasza wiedza o tych zjawiskach. O tajemniczym planie, którym muszą z natury rzeczy kierować się robotnice, nie wiemy prawie nic.
Mój uczeń, Darchen, zajął się specjalnie zagadnieniem odległości pomiędzy plastrami. Wiadomo, że jest to na ogół wielkość stała, w każdym razie wówczas, gdy pszczoły nie napotykają na żadne przeszkody. Spróbujmy umieścić węzę zbyt blisko jakiegoś plastra. Pszczoły prawie natychmiast zdradzają zainteresowanie, zaczynają ją obrabiać i przystępują do budowy, ale jednocześnie odsuwają od plastra, aby przywrócić normalną odległość. Następnie Darchen przykrył plaster arkuszem kartonu i ze zdumieniem stwierdził odwrotne zjawisko: poprzednio odciąganą węzę pszczoły starają się zbliżyć i przykleić do kartonu. Podobne zachowanie często obserwują pszczelarze. Jeżeli na krańcach ula ramka umieszczona jest za blisko, pszczoły przylepiają ją do drewnianej ścianki. Darchen wykonał następnie doświadczenie, które przyniosło jeszcze dziwniejszy wynik. Pociągnął swój karton cieniutką warstwą wosku, a mimo to pszczoły uparcie przybliżały węzę do kartonu i starały się ją przylepić do ścianki. Widocznie po to, by pszczoły starały się utrzymać normalne rozstawienie swoich konstrukcji, muszą one nie tylko rozpoznać wosk, ale i zarys komórek na ściance.
Jaki jest wewnętrzny mechanizm tego zjawiska? Czy zależy to od pojedynczej pszczoły, czy od wielu pszczół? Zastanówmy się, co nam da ta pierwsza hipoteza (pojedyncza pszczoła jest odpowiedzialna za całość organizacji). Musielibyśmy przyjąć, że ta jedyna robotnica postrzega rozstawienie ścianek i tylko ona jest zdolna przywrócić stan normalny, o ile został naruszony. Nie jest to postrzeganie wzrokowe, bowiem wewnątrz ula panuje ciemność; nie jest też dotykowe, bowiem odległość między plastrami jest zbyt duża, a robotnica jest nieustannie od nich oddzielana przez tłum towarzyszek poruszających się we wszystkie strony. A może jest to postrzeganie węchowe? Ale w jaki sposób zapach mógłby decydować
o orientacji przy odległościach liczących kilka milimetrów? A poza tym zapach wosku musiałby być wyraźnie odczuwalny, a to nie jest możliwe, gdy wosk jest zakryty płaszczem niezliczonych, mrowiących się pszczół. A może mamy do czynienia z postrzeganiem ultradźwięków, z ro
dzajem echosondy? Czytelnikowi nie obznajomionemu z pszczołami pytanie to może się wydać absurdalne i bezpodstawne. Ale ostatnio Rose, Sawornin i Casanova wykryli w badaniach uli prawie ciągłą emisję ultradźwięków. Co prawda nie można, jak dotąd, stwierdzić, czy odgrywa to jakąś rolę i czy w ogóle pszczoły zwracają na to jakąkolwiek uwagę (chociaż, jak wyżej pisaliśmy, niektóre owady np. mrówki i prostoskrzydłe mogą emitować ultradźwięki). Jednakże orientacja na zasadzie echosondy wydaje się mało prawdopodobna. W jakiż bowiem sposób pszczoła mogłaby odróżnić echo odbite przez plaster od echa odbitego przez ciała poruszających się po nim robotnic?
Problem jest trudny. Darchen nie zdołał go jeszcze rozwiązać, ale opracował kilka metod ułatwiających dalsze badania. Na przykład, między plastrem i zbyt bli- soko umieszczoną węzą ustawiał szeroką przegrodę z metalowej siatki, która uniemożliwia przejście z jednej części ula do drugiej. Pomimo to życie w ulu toczy się dalej normalnie i .pszczoły w dalszym ciągu starają się odsunąć od plastra zbyt blisko umieszczoną węzę. Tak więc musimy przyjąć, że w rozpoznawaniu odległości bierze udział wiele pszczół, bowiem pojedyncza nie mogłaby ogarnąć obu członów zadania: plastra i węzy; informacja dotycząca właściwego rozstawienia plastrów przekazywana jest przez metalową 'siatkę. Czy ogniwem przewodzącym nie jest tu czasem łańcuch budowniczych? Co się dzieje między tymi pszczołami sczepionymi łapkami w gęste grona wokół świeżego wosku^ który zostanie użyty do budowy?
Termity znane są jako zapaleni budowniczowie. Nie wszyscy jednak wiedzą, że niektóre olbrzymie termitiery spotykane w Afryce zajmują więcej niż 100 m2 powierzchni, a wysokość ich sięga 3, a nawet 4 m. Ale nie to jest przedmiotem naszych rozważań, zajmiemy się raczej architekturą niż rozmiarami tego budownictwa. Pa
sjonujące opisy zawdzięczamy uczonemu belgijskiemu, nazwiskiem Desneux. Ukazał on cały rozwój budowy, którą ryciny pozwolą lepiej zrozumieć niż długi tekst. Te przerażające i poniekąd iniecelowe konstrukcje wprawiają nas w prawdziwe zdumienie, a badanie sposobów, jakimi posługują się termity w budownictwie, prowadzi do jeszcze osobliwszych stwierdzeń.
Grassś specjalnie badał konstrukcję komory królowej. Ma ona bardzo regularne sklepianie, a przebywa tam olbrzymia królowa termitów, kilka tysięcy razy większa niż termit robotnik. Wyjmijmy ją stamtąd wraz z garstką sług i kilkoma kawałkami suchego drewna
W-m ■*** -
-./■ :-;Vv 1
í V - LTi á; ¿,lí. ,-i ” VJ
A * Xf « •Ü«■“‘■¿V. V%yli-T- iJ
^fcii'L- LW: í iś I
»<»<%%
(fc>
■‘^z,.-* - -'^ >>: ... ;í *v . • ■ ••■^. ■: V ? ., .;<- *-■•■ %
IfX-■ / ' ". --■;-■ tí^*^'■- ’f- •['' ***■ 1 ■ * ** '•- ~i"1 -"- "■.■•■ .■„■''
« il %&, C V
'*7^*S,'3E tw
i umieśćmy na dnie dużego krystalizatora. Bardzo szybko uspokaja się wzburzenie i robotnicy znikają pod wiórami drzewa, gdzie wykonują jakieś zagadkowe zajęcia. W tym czasie królowa, monstrualna biaława. masa, spoczywa
iefcko tętniąc. Trzeba (pozostawić to wszystko w ciemności, bo termity nie znoszą ipracy przy świetle. Kiedy od czasu do czasu rzucamy okiem na roboty przy budowie, stwierdzamy, że postępują bardzo wolno. Rozróżniamy tylko nieregularne słupki, na których gdzieniegdzie wspiera się zaczątek sklepienia, budowanego oddzielnymi fragmentami przez grupy robotników po obu stronach królowej. Po dziesięciu godzinach nad królową wznosi się bardzo regularne sklepienie. Jego grubość nie przekracza kilku milimetrów, a jednak obie połowy, dokładnie spojone, osłaniają całkowicie ciało królowej. A czyż trzeba tu przypominać, że termity-robotnicy są zupełnie ślepe? Nie wiemy, jakimi zmysłami kieruje się
10). A — Kul W
i porozumiewa ten drobny ludek, który zdawałoby się w sposób zupełnie przypadkowy przykleja do słupków kuleczki własnych ekskrementów, stanowiących jedyny materiał budowlany. A jednak obie połówki sklepienia zostają złączone z dokładnością do jednego milimetra.
Grasse badając podstawę termitiery odkrył jeszcze jeden prawie równie zdumiewający przykład zbiorowej konstrukcji. Są to dziwne stożkowate słupki, czasem nieco większe niż dwie pięści człowieka, gładko polerowane. Szczególną ich właściwość stanowi to, że nic nie podpierają, bo wierzchołkami nie dotykają ziemi. Są to raczej stalaktyty niż słupki. I oto zawsze ten sam problem: w jaki sposób maleńcy robotnicy mogą wykonywać tak ogromne obiekty, tak regularne w kształcie, tak starannie wykończone, jak gdyby były dziełem tokarza? I po co je budują, skoro, jak się wydaje, nie służą one żadnym praktycznym celom?
Odbudowa gniazda u mrówek prządek
Kilka lat temu przebywałem czas jakiś na Wybrzeżu Kości Słoniowej, koło Abidżanu, na brzegu ogromnej laguny Ebriś. To prawdziwy raj mrówek prządek, zwanych też tkaczkami, krawcami lub szwaczkami (Oecophylla). Szczególnie chętnie przebywają one na krzewach kawowych, nieraz w takiej obfitości, że czarni robotnicy odmawiają zbierania kawowych „wiśni”.... Bowiem kiedy się poruszy gałęzie krzewu, okrutne mrówki natychmiast rzucają się na zbieracza, szybko wpijają się ostrymi żu- waczkami w skórę, zginają w pół i do świeżej ranki wsączają kroplę jadu wydzieloną z końca odwłoka. Są one tak agresywne i ruchliwe, że nawet drapieżne mrówki, straszliwe czarne „bestie”, przed którymi ucieka wszystko, co żyje w zaroślach, nie szukają z ńimi zaczepki.
Gniazdo prządek składa się z liści krzewu kawowego zbliżonych do siebie i złączonych jedwabiem. Opowiada się takie cuda o technice ich budowy, że nie posiadałem się wprost z niecierpliwości obejrzenia tego na własne oczy. Pospiesznie, za cenę kilku solidnych ukąszeń zdją-
tem gniazdo i zabrałem ze sobą do wielkiego laboratorium w Adiopodoumś, gdzie wtedy pracowałem.
Panował nieznośny upał, zbierało się na popołudniowy cyklon, który zapowiadały chmury kłębiące się nad oło- wianoszarymi wodami laguny Ebrie. Ale praca nad gniazdem prządek tak mnie pochłaniała, że nie czułem przypominającej turecką łaźnię atmosfery, jaka panowała na Wybrzeżu. Leciutko rozchyliłem dwa liście gniazda i natychmiast fala czerwonych rozzłoszczonych mrówek zalała całą powierzchnię. Ale bardzo szybko zapanował porządek. Grupa największych robotnic (maior) wsparta na liściach, wyciągając się możliwie najdalej, chwytała przeciwległy liść żuwaczkami i natychmiast ściągała ku sobie, toteż brzegi otworu wyraźnie się zbliżały. Po kilku sekundach na ciągnące mrówki wdrapała się inna robotnica trzymająca w żuwaczkach młodą larwę i zaczęła nią szybko dotykać na przemian to jednego to drugiego brzegu otworu. Larwa pozostawiała za każdym razem cieniutką jedwabną nitkę przytwierdzoną do każdego liścia. Bardzo szybko, ruchami tkacza przerzucającego czółenko, prządka splatała jedwabną siatkę, z każdą minutą gęstszą, a trzymające brzegi robotnice nie zmniejszały swych wysiłków. Nie opuściły stanowiska, dopóki mocna siatka nie uczyniła ich pracy zbędną. Dwanaście razy z rzędu otwiera-
iem jniazdo i niweczyłem ich pracę. Dwanaście razy roż- darcie zostało załatane. Przeszkadzałem mrówkom zdejmując pincetą wszystkie robotnice ciągnące liście. Za każdym razem inna ekipa zastępowała poprzednią, aż wreszcie straciłem cierpliwość.
Ale postanowiłem niepokoić mrówki w inny sposób. Nie łatwo jest prowadzić badania nad konstrukcją gniazda w warunkach naturalnych, toteż postanowiłem zmusić mrówki, by zbudowały mi gniazdo „na miarę”. Poprosiłem moich czarnych asystentów, by mi przynieśli kilka gniazd, następnie rozmontowałem je szybko w szklanym pudle, wytrząsając z nich wszystkie mrówki. Zebrałem sporo ukąszeń i wkrótce ręce broczyły mi krwią, ale nie dało się tego inaczej załatwić. Wtedy podałem mrówkom kilka liści, dobranych wedle mego uznania. Zamieszanie wkrótce ustało, robotnice zaczęły zbierać rozsypany wokół czerw i skupiły się przy nim. Jak przekonamy się na innych jeszcze przykładach, ta wstępna faza grupowania się poprzedza u owadów społecznych wszelkie formy prawdziwie społecznego działania. Potem mrówki odkryły zawieszony nad nimi liść i zwiadow- czynie zaczęły go przebiegać tam i z powrotem przez dłuższy czas. Następnie zaczęło się przenoszenie larw na miejsce przyszłego gniazda. Po dwóch czy trzech godzinach wszystkie jaja, larwy i robotnice zostały zgrupowane razem. I wtedy pojawiły się robotnice ciągnące. Pozornie niezależnie jedna od drugiej zaczęły ciągnąć brzeg liścia tak, by przykrył stos czerwiu. Nigdy nie usiłowały ciągnąć w innym kierunku lub z innej strony. Kiedy usunąłem wszystkie robotnice w tym stadium pracy, -natychmiast zastąpiły je inne, tak jak już to wyżej opisałem. I rzecz ciekawa, nowe ustawiają się niemal dokładnie w tym samym miejscu, a można to łatwo sprawdzić oznaczając pozycję poprzedniczek. Trzeba głęboko wyciąć nożyczkami miejsce, na którym znajdowały się pierwsze robotnice, by następne zdecydowały przenieść się dalej. Być może wydzielina gruczołów ślinowych pozostawiona na liściu przez poprzedniczkę przyciąga następne robotnice i skłania je do podjęcia zadania w tym samym miejscu.
Podawałem mrówkom dwa leżące obok siebie liście. W takich razach układają one jaja i larwy zawsze między liśćmi, których brzegi zbliżają do siebie robotnice. Przy czym te, które ciągną pojawiają się dokładnie w tym samym czasie na przeciwległych brzegach liści, co by znaczyło, że z „lośrodka zainteresowania”, którym jest zgrupowanie czerwiu i karmicielek, muszą wychodzić jednocześnie.
Zasadniczo mrówki przyciągają liście chwytając za brzegi, ale w wielu przypadkach nobią to nie bezpośrednio a posługując się jakimś przedmiotem: może to być kawałek jedwabiu przylepiony do blaszki, naderwany strzępek liścia, a nawet bardzo często ciało innej mrówki ściskającej żuwaczkami brzeg.
W tym jakże złożonym zachowaniu się jedna rzecz jest ściśle określona — kierunek przyciągnięcia liścia; jest on zawsze wyznaczony tak, by przykryć jaja i larwy. Ale sposoby wykonania zadania są bardzo różne: co mają wspólnego kawałek jedwabiu z naderwanym brzegiem liścia lub ciałem mrówki? Podobnie jest z pracą prządki. Nie myślcie, że jedwabna nić jest przyczepiona zawsze do brzegu lub choćby w pobliżu brzegu liścia; w rzeczywistości punkty zaczepienia znajdują się byle gdzie. Spotykałem się z taką „mrówczą siatką” wielkości dłoni, która pokrywała całą powierzchnię liścia bez żadnej widocznej potrzeby.
Zauważmy, że całe to zachowanie się cechuje ogromna plastyczność przystosowawcza; w istocie musi ono odznaczać się plastycznością i nie może być podporządkowane rygorystycznym regułom. Bo pewnie nie ma na świecie dwóch identycznych liści krzewu kawowego, ani tak samo ułożonych jeden względem drugiego. A bywają gniazda mrówek złożone z 3—4, nawet z 6 liści połączonych ze sobą w bardzo różny sposób. Zmuszone przez złośliwego eksperymentatora mrówki-prządki potrafią zbudować gniazdo z wydłużonych liści palmy olejowca (Elais), zupełnie odmiennych od liści krzewu kawowego.
Odnajdujemy tu więc całą plastyczność i złożoność zachowania się, którą tak często w gruncie rzeczy możemy podziwiać, jeżeli przyglądamy się zwierzęciu z bli-
ska. Nie potrafią nawet wskazać jednego bodźca czy zespołu bodźców, które z reguły wywołują ciągnięcie liści. Wszystko, co mogę o tym powiedzieć, to tyle, że czynność jest podejmowana, a może raczej, że jest wykonywana bliżej brzegów liści niż środka i że jej kierunek jest zawsze ściśle określony. Pewnego razu przyczepiłem nawet strzępek jedwabiu pośrodku liścia a mrówki zaczęły go ciągnąć z wielkim zapałem, ale rzecz ciekawa, ciągnęły we wszystkie strony, tak jakby chciały go oderwać.
Musiałem wcześniej przerwać moje badania nad zachowaniem się prządek, bo mnie tak solidnie pokąsały, że ranki na rękach w tym klimacie i przy poceniu się osłabiającym naskórek zaczęły się jątrzyć. A przecież tyle zostało spraw do wyjaśnienia, tyle doświadczeń należałoby jeszcze przeprowadzić. Na przykład takie, którego nie mogłem wykonać: przypuśćmy, że--usuwamy kolonię mrówek z gniazda i podajemy jej liść, który mrówki będą zginać wzdłuż; oczywiście, mrówki mogą zginać go również w poprzek lub łączyć dwa sposoby składania. Znów wyrzućmy je z gniazda i dajmy nowy liść. Czy zachowały pamięć poprzedniego „rozwiązania” i czy zastosują się do niego tym razem? Wiele jeszcze tortur można by zadawać biednym prządkom.
Nigdy nie mogę zrozumieć, dlaczego mechanicyści pewnej francuskiej szkoły dostają gorączki, kiedy mowa
o owadach społecznych i padają takie zakazane słowa, jak „współpraca”. Na czele tej szkoły stoi bardzo zasłużony uczony, Rabaud, który wiele lat temu opowiedział się za stanowiskiem dziś nie dającym sią już utrzymać. No cóż, ponieważ zestarzał się w tej twierdzy, którą uważał za niezdobytą, to teraz trudno mu ją porzucić.
Jego zdaniem, u owadów społecznych nie ustalają się żadne szczególne stosunki wzajemne. Każdy w swojej kolonii postępuje tak, jak gdyby był samotny, posłuszny tropizmom, prawie nie związany obecnością współtowarzyszy. Teoria ta wydaje się dziś absurdalna, ale trzeba
uczciwie przyznać, że odegrała ona pewną pożyteczną rolę w latach trzydziestych, wtedy gdy Rabaud ją sformułował. Byliśmy wtedy pod wrażeniem naiwnego witalizmu, który głosił, że wszystko w świecie zwierząt i w społeczeństwach owadów jest podporządkowane wyższym interesom organizmu i kolonii. Takie stanowisko z miejsca wyklucza wszelką próbę naukowego wyjaśnienia, bowiem wszystko dzieje się jak najlepiej na tym najlepszym ze światów i nie pozostaje nic innego, jak podziwiać ten stan rzeczy... Przeciwko zwolennikom „melona, który dlatego ma zaznaczone wypukłości, by mogła go spożywać rodzina” wystąpił Rabaud ze zjadliwością, właściwą jego temperamentowi. Bez większych trudności wytknął tym zacofańcom, że nie posiadają jeszcze klucza do kosmosu, .jest mnóstwo dziwnych zjawisk niepojętych i wyraźnie nieprzystosowawczych. Nie sposób zresztą wszędzie dopatrywać się przystosowania, a w dodatku w wielu przypadkach nie można go nawet określić. Aż dotąd możemy całkowicie zgodzić się z poglądami Ra- feaud i winniśmy mu głęboką wdzięczność za usługi, jakie oddał biologii. Ale oto, odniósłszy zwycięstwo, popadł w ten sam błąd, który kiedyś popełnił Loeb. Uznał się za posiadacza tego klucza, którego nie mieli jego poprzednicy! Według niego światem żywym (jak i nieorganicznym) rządzą kaprysy chemii, które łączą ze sobą żywe cząstki, słowem rządzi przypadek. Życie jest ślepe, ‘błądzi po omacku, ustawicznie na krawędzi śmierci, bowiem nieprzystosowanie dominuje nad przystosowaniem. Zwłaszcza tropizmy, ślepe i automatyczne, nie mają nic wspólnego z dobrem osobnika.
Nie raz spotykaliśmy się z podobnie kategorycznymi twierdzeniami. Ale teraz wszyscy, lub prawie wszyscy, myślą rozsądniej. Nikt przecież nie posiada klucza do kosmosu. A gdybyśmy go mieli, to prawdę powiedziawszy, nie wiedzielibyśmy, co z nim począć przy aktualnym stanie naszej wiedzy. Dziś nasze wiadomości są zaledwie w stadium zarodkowym, i nie pozwalają twierdzić z pewnością, że świat jest albo nie jest właśnie taki.
Możecie mi • zarzucić, że zbyt daleko odeszliśmy od współpracy mrówek. Nie tak znów daleko, bo jeżeliby
się udało wykazać jej istnienie, podważyłoby to podstawy teorii głoszącej, że społeczność owadów nie ma własnej organizacji, a pozwoliłoby ujawnić związki między osobnikami tę społeczność tworzącymi. A przecież, jak już mówiłem, w najdrobniejszym zjawisku, jeżeli patrzymy nań pod odpowiednim kątem, odbija się wszechświat.
Wydaje mi się, że głównym powodem sporów o istnienie współpracy u zwierząt społecznych był brak trafnej definicji tego terminu. Jednakże taka definicja musiałaby być obiektywna, bowiem .ostrość sporu wynika przede wszystkim stąd, że zwolennicy ścisłego mechanicyzmu wyobrażają sobie, iż ich przeciwnicy wiążą z tym pojęciem świadomość: mrówka, widząc swą towarzyszkę uginającą się pod brzemieniem przerastającym jej siły, po namyśle decyduje się udzielić jej pomocy. Prawie nie ma potrzeby udowadniać, że problem nigdy nie był tak stawiany. Jak dotychczas, nie mamy żadnego sposobu dowiedzenia się, co myśli mrówka i czy w ogóle myśli. Jeżeli przypadkiem „decyduje się”, to jej motywy są na pewno dalekie od naszych. Wydaje mi się, że najtrafniejsze byłoby następujące rozumowanie: jeżeli dwie mrówki przenoszą ten sam ciężar, to wynika stąd znaczna oszczędność czasu potrzebnego do przebycia danej odległości w porównaniu do czasu, jaki zużyłaby jedna mrówka, i w tym sensie możemy mówić o „współpracy”, nie wnikając w wewnętrzny mechanizm zjawiska.
Do moich badań wybrałem alejkę w starym ogrodzie, w którym spędziłem dzieciństwo. Nazywaliśmy ją z bratem „aleją mrówek”, ponieważ od trzydziestu lat mrówki przecinały ją zawsze w tym samym miejscu. Były to mrówki rudnice (Formica rufa), które znoszą dla sporządzenia gniazda niezliczone ilości igieł sosnowych. W naszym ogrodzie prawie zapełniły nimi spory loszek podziemny. Kiedy moi rodzice postanowili zrobić z tego pomieszczenia jakiś użytek, ogrodnik przez całe rano wywoził taczkami produkty pracy mrówek.
Starannie oczyściłem na mrówczym szlaku ścieżkę długości 30 cm i oznaczyłem ją tyczkami. Po krótkich wahaniach mrówki zaczęły bez dalszych oporów przechodzić
tą drogą. Był to sierpień i mnóstwo os brzęczało w ogrodzie. Wszystkie były mniej więcej tych samych rozmiarów I tej samej wagi i po zmiażdżeniu głowy stanowiły idealny ładunek dla mrówek. Ulokowałem się więc w odpowiednim miejscu „alei mrówek” ze spodeczkiem martwych os.
Sprawa nie była taka prosta, toteż po trzech tygodniach tkwiłem tam jeszcze, obserwując mrówki cztery do pięciu godzin dziennie.
Kiedy mrówka natknie się na martwą osę, z początku odskakuje do tyłu, potem ostrożniutko, krok za krokiem, zbliża się jak kot czatujący na mysz, następnie obmacuje zdobycz czułkami, włazi na nią i kilkakrotnie przebiega w różnych kierunkach. Jest to stadium badania, po którym następuje stadium ciągnięcia ofiary za odnóże lub czułek. Odbywa się ito bardzo szybko, o ile teren temu sprzyja. Jeżeli ina drodze znajdzie się przeszkoda, mrówka zaczyna -ciągnąć zdobycz bez (określonej metody na prawo, na lewo, często zmieniając punkt przyłożenia siły ciągnięcia. Po niekończących się, podejmowanych jakby na ślepo próbach mrówki najczęściej pokonują przeszkodę.
Pokażmy teraz innej mrówce zdobycz, do której już zaprzęgała się jedna ciągnąca mrówka. W tym celu wystarczy podnieść pincetą ciągnącą mrówkę wraz z ładunkiem i przesunąć na miejsce, przez które przechodzi jakaś powracająca do gniazda robotnica. Zabieg można wykonać bez trudności, ponieważ mrówki tego gatunku zajadle trzymają się zdobyczy i nie puszczają jej, skoro już raz zaczęło się holowanie.
Oto już dwie mrówki ciągną tę samą osę, a ja stoję z bijącym sercem spoglądając na stoper: zyskają na czasie czy nie, pokonując we dwie 30-centymetrowy odcinek drogi? O talk, i oszczędność osiąga nawet 50%. Słowo daję, te minuty to nagroda za nudne godziny obserwowania stworzeń, które zawsze zrobią coś wręcz przeciwnego niż to, czego chcielibyśmy.
W dalszym przebiegu doświadczeń udawało mi się zaprząc do jednej osy trzy a nawet cztery mrówki. Ale oszczędność jest mniejsza przy trzeciej mrówce, a żadna przy czwartej. Odnajdujemy tu tę cechę zachowania się,
którą opisuje wielu autorów: mrówki ciągną zdobycz każda w swoją stronę, istna anarchia. Próbowałem też skłonić je do transportu bardzo ciężkiego ładunku, np. trzech — czterech związanych ze sobą os. Wyniki były mało interesujące. Bez względu na to. czy zaprzęgniemy dwie, czy cztery mrówki, nie ma żadnej oszczędności czasu i panuje kompletna anarchia; robotnice potrafią nawet ciągnąć zdobycz w kierunku przeciwnym niż gniazdo (prawda, że nie trwa to długo i ostatecznie osa zostaje tam dostarczona).
Ale uwaga! przecież, jak powiadają inżynierowie, nie trzymałem się założeń projektu. Kilkugodzinna obserwacja pouczyła mnie, że mrówki ciągną zawsze zdobycz określonej wielkości, a właśnie jedna osa ma rozmiary maksymalne. Rzadko się widuje, by do takiej zdobyczy zaprzęgły się więcej niż dwie mrówki, a prawie nigdy, nie widuje się czterech. Tak więc przekroczyłem normę fizjologiczną, dając zbyt wielki ciężar i organizując zbyt liczny zaprzęg. Toteż doświadczenie dało wyniki, których nie sposób rozsądnie zinterpretować.
Jest więc coś takiego jak współpraca, czyli, powtórzmy to raz jeszcze, przyspieszenie społecznej pracy przez to, że dwie mrówki zamiast jednej wykonują to samo zadanie. Oczywiście, nie należy generalizować, bo te wyniki odnoszą się do jednego tylko gatunku mrówek. Grasse opisał takie zachowanie się prządek, jak ciągnięcie zdobyczy w dwóch przeciwnych kierunkach, jak nieustanne zmiany kierunku itp. ..., co mogłoby świadczyć o braku współpracy. Być może, zjawisko to występuje tylko w pewnych warunkach; możliwe także, że mrówki, które tak doskonale kocrdynują wysiłki, gdy idzie o budowę gniazda, tylko w tym zakresie zdobywają się na społeczną współpracę...
Od dawna wiadomo, że inie każda pszczoła spełnia to samo zadanie. Na przykład, młode robotnice pozostają w ulu. a tylko stare udają się na zbieranie pokarmu. Nie-
miecki uczony, Rosch, zajął się bliżej tym zagadnieniem. Przede wszystkim, w wyniku badań anatomiczno-porów- mawczych gruczołów robotnic, udowodnił, że są one bardzo zróżnicowane pod względem rozmiarów i rozwoju. Młode robotnice spełniają rolę karmicielek i wytwarzają wosk i w związku z tym gruczoły żuwaczikowe i gardzielowe wydzielające pokarm dla larw mają znaczną objętość i są całkowicie czynne. Z innej strony gruczoły woskowe wytwarzają wosk w wielkich ilościach wtedy, gdy ul jest dobrze zaopatrywany w nektar. Po upływie około dwóch tygodni wszystkie te gruczoły ulegają atrofii i pszczoła przygotowuje się do wyjścia z ula: teraz będzie do końca życia odwiedzała kwiaty. Rosch przestawił ul wczesnym popołudniem w ten sposób, by zbieraczki nie mogły odnaleźć wejścia, a wystarczy przesunąć go o kilka metrów dalej. Na dawnym miejscu ustawia się inny ul, w którym znajduje się plaster zawierający jaja i larwy, a nie ma ani jednej dojrzałej pszczoły. W fen sposób w jednym ulu są tylko stare pszczoły oraz czerw, w drugim tylko młode robotnice karmiące i wytwarzające wosk, natomiast nie ma wcale zbieraczek. Ten eksperyment pozwolił Róschowi odkryć zjawisko odwracainości rozwoju gruczołów. Gdyby był on trwale jednokierunkowy oba ule skazane byłyby na wymarcie. Po szaleństwie, jakie zdradzały pszczoły w pierwszych chwilach, nastąpiła reorganizacja kolonii. Gruczoły młodych pszczół uległy przedwczesnej atrofii; opuściły one ul 8—10 dni przed normalnym terminem, i zaczęły zaopatrywać go w nektar i w pyłek, ratując w ten sposób kolonię. A co do starych pszczół z drugiego ula, to w ich organizmach zaszły jeszcze dziwniejsze zjawiska: zanikłe już gruczoły mleczne rozwijają się ponownie i larwy otrzymują swe mleczko w porcjach niewiele mniejszych niż normalnie. Rozentuzjazmowany własnym odkryciem Rosch powziął głębokie przekonanie o istnieniu u pszczół podziału pracy: a zatem miałyby one być kolejno .czyścicielkami, karmiciel- kami, woszczarkami, później zbieraczkami; każdej kategorii odpowiadała określona klasa wieku, a odchylenia mogą zachodzić tylko wtedy, kiedy jakiejś klasy pszczół nagle zabraknie w /ulu.
Ale oto nieco później niemiecki badacz Lindauer i Japończyk Sakagami, którzy w tym samym czasie, ale niezależnie od siebie, prowadzili podobne badania, przedstawili nam dość odmienny obraz społeczności owadów. Rösch miał w swych pracach do czynienia z przypadkiem poniekąd skrajnym, a okazało się, że robotnice daleko łatwiej niż myślał przechodzą z jednej kategorii do innej. Młoda robotnica może z powodzeniem stać się zbieraczką, nigdy nie biorąc udziału w wytwarzaniu wosku, lub też, skoro trafi do innej części ula niż ta, w której przebywała zazwyczaj, zaczyna wykonywać czynności zupełnie innego typu. Na przykład, wytwarza wosk, chociaż godzinę temu karmiła larwy, ponieważ w nowym miejscu, w którym się znalazła, jest nadmiar karmicielek. Bardzo szybko może też powrócić do karmienia, jeżeli zajdzie potrzeba.
Nie należy także zapominać o bardzo licznych pszczołach, które, jak mówi von Frisch, zajęte są nic-nierobie- niem i całymi godzinami tkwią nieruchomo w pustych komórkach plastrów.
Zgodnie z tym, co stwierdzili Lindauer i Sakagami, należałoby przypuszczać, że o podziale populacji na różne kategorie robotnic decydują raczej potrzeby kolonii niż wiek pszczół.
Co prawda, „potrzeby kolonii’ to pojęcie dosyć niejasne. W jaki sposób przejawiają się? Jakie społeczne mechanizmy regulacyjne skłaniają karmicielki, by stały się woszczarkami, gdy hp. w ulu jest nadmiar nektaru? Dlaczego, gdy matka jest bardzo płodna, karmicielki rekrutują się ze wszystkich grup wiekowych oprócz najstarszych? Zaczynamy dopiero zdawać sobie sprawę z pewnych szczegółów tych mechanizmów, a ich szersze poznanie jest sprawą przyszłości.
Najbardziej chyba zadziwiającym zjawiskiem, z jakim spotyka się obserwator życia pszczół, jest ich zdolność do reakcji zbiorowych. Ileż to razy z podziwem przyglądałem się powracającemu do pustego ula rojowi? Próbo- 204
Wałem go zrzucać z mostka na ziemię; półtora do dwóch kilogramów pszczół rozpościera się wtedy czarną, mrowiącą się, donośnie brzęczącą plamą. Potem nagle, po upływie paru minut, charakter tego brzęczenia zmienia się, kilka pszczół wchodzi do ula, inne pozostają przed wejściem, nie ruszając się z miejsca; skrzydłami wściekle biją powietrze, podniesiony odwłok pozwala zobaczyć na ostatnich jego segmentach jakby żółtawą przepuklinę, gruczoł Nassonowa. JRszczoły grają na zbiórkę — jak mówią pszczelarze. „Trębaczki” tworzą czasem podwójny łańcuch, którego tylna linia, zwrócona do ula, otacza ¡rój. W tym właśnie momencie pszczoły zaczynają wlewać się strumieniem do ula; wystarczy kilka minut, by wszystkie zebrały się w norwym schronieniu, skąd wciąż jeszcze dobywa się groźny poszum zbiórki, trwający aż do momentu całkowitej reorganizacji kolonii, nieraz i pół godziny... Oczu nie można oderwać od tego widowiska.
W skrzyniach, którymi pszczelarze posługują się w wymianie rojów (bardzo ożywionej), pszczoły z reguły tworzą wielkie grona przyczepione do sufitu. Zgrupowane w ten sposób roje i ich tropizmy zbiorowe badał Sendler. Rój przyczepia się zawsze do górnej ścianki, zwłaszcza jeżeli jest z chropowatego drewna pociągniętego woskiem, nie przyczepia się natomiast do szkła. Pszczoły mogą czasem przyczepiać saę do powierzchni pochyłych, ale wolą poziome. Już przy różnicy pochylenia wynoszącej 10° następuje pewna zmiana zachowania się. Przyciąga- jąco działa na rój -matka zamknięta w małej klateczce umieszczonej na podłodze; możemy w ten sposób spowodować konflikt między wiernością królowej a ujemnym geotropizmem. Rój rozwiązuje go kompromisowo i nie porzucając miejsca, w którym jest uczepiony, tworzy przedłużenie, rodzaj niby-nóżki zwisającej do klateczki z królową. Jeżeli na dnie ustawimy kilka takich kia teczek, otrzymamy szereg stalaktytów spuszczających się ku nim. W niektórych przypadkach rój ryczałtem zaspokaja swój pociąg do ¡bliskości matki i ujemny geotropizm, zwłaszcza przy sprzyjających proporcjach puszki: opuszcza igórną ściankę i uczepia się na połowie wysokości, Zbliżając się w ten sposób do matki.
Ale co skłania pszczoły do grupowania się w grona? Mój uczeń Lecomte prowadził nad tym bardzo interesujące doświadczenia. Umieścił kilkaset pszczół w dużej skrzyni, niewiele mniejszej niż ul, i na dnie ustawił dwie klatki z podwójnej metalowej siatki: w jednej znajdowały się pszczoły, druga była pusta. Kolejne fazy zjawiska zostały utrwalone na zdjęciach fotograficznych, dokonywanych co 5 minut. Najpierw, wśród wolnych zwłaszcza pszczół, powstaje wielkie zamieszanie, następnie pszczoły zaczynają się zbijać w niewielkie grupki, które potem zlewają się w jedną. I to jest jedyny moment, w którym ujawnia się „tropizm grupy”: powolutku pszczoły, przytulone jedna do drugiej, zbliżają się do klateczki z więźniarkami. Wchodzą na nią i czepiając się jedna drugiej tworzą wokół grono. Podwójna ścianka nie pozwala na wymianę pożywienia między robotnicami z zewnątrz i wewnątrz klatki. A więc przyciąganie nie sprowadza się do chemotropizmu kontaktowego i zjawisko polega zapewne na działaniu bodźców węchowych. Jednakże, jeżeli zamknięte zostaną świeżo zabite pszczoły przyciąganie nie występuje. Lecomte’owi przypadkowo udało się stwierdzić, że przyciąganie nie występuje również wtedy, gdy klateczka nie dotyka dna skrzyni, jeżeli zawiesimy ją na nitce w powietrzu lub podłożymy pod nią warstwę waty. Czyli działać tu muszą inne bodźce, zapewne drgania. I rzeczywiście odczuwamy silne drgania. jeżeli ustawimy klateczkę na dłoni. Ale odbiór drgań także nie wystarcza, aby przyciągnąć pszczoły, o czym można się przekonać umieszczając „trębaczki” w dobrze zamkniętym metalowym pudełku, które drga zupełnie wyraźnie, a jednak grono pszczół nie tworzy się na jego powierzchni.
Lecomte rozstrzygnął ostatecznie zagadkę tego zjawiska, kładąc na pudełku kilka świeżo zabitych pszczół, które w poprzednim doświadczeniu nie wywołały reakcji. Grupowanie się pszczół występuje wtedy w tych miejscach, gdzie bodźce wibracyjne działają wraz z bodźcami węchowymi.
Drgania wywoływane są przez mięśnie skrzydeł, ich częstotliwość jest rzędu 30 Hz. Lecomte nie umiał wy
wołać ich sztucznie. Aby bodziec taki działał, trzeba wielkiej liczby drgań harmonicznych, czego nie możemy uzyskać.
Integracja społeczna: teoria nadorganizmu
Naprawdę osobliwy to widok — kolonia często reagująca tak jak jeden mąż. Toteż pewna stara teoria, do której nawiązuje i teraz wielu autorów, głosi, że nie jest to społeczeństwo zwierzęce, które da się porównywać ze społeczeństwem ludzkim, a raczej szczególnego typu organizm. „Pszczoły, jak mówił Bergson, rzeczywiście, a nie tylko w przenośni, tworzą jedyny w swoim rodzaju organizm”. Teoria ta nie jest tak dziwaczna jakby się zdawało, a jest rzeczą pewną, że im bliżej się przypatrujemy zjawiskom, tym częściej spotykamy się z niezwykłymi zgoła faktami w szczególności można by powiedzieć, że czynności pszczoły izolowanej i pszczół, które żyją w grupie, właściwie nie mają ze sobą nic wspólnego. Aby to sobie dokładnie uświadomić najlepiej je rozpatrzyć jedną po drugiej, co też uczynimy.
Żywotność. Pszczoła (a dotyczy to również mrówek i termitów) nie może żyć w izolacji i to jest najważniejsze. Zastanawialiśmy się kiedyś z Grassem nad tym zjawiskiem: uderzyło nas, jak niewiele potrzeba, by owad żyjący społecznie zginął, kiedy znajdzie się w izolacji. W ciągu kilku dni wymarła połowa pszczół izolowanych, podczas gdy pozostawione w grupie przeżyły. W niektórych przypadkach wystarczy pozostawić razem dwa, trzy osobniki, a ich egzystencja wyraźnie się przedłuża. Przeprowadzałem później bardziej szczegółowe doświadczenia. Okazało się, że dodawanie do pokarmu witamin (np. "kwasu pantctenowego) znacznie przedłuża życie osobników izolowanych. Zresztą wystarczy, by pszczoły mogły komunikować się z żyjącymi w grupie towarzyszkami, chociażby przez metalową siatkę o gęstych oczkach, żeby osiągnęły normalny wiek. Jeżeli jednak odosobnione pszczoły są oddzielone podwójną siatką, która nie pozwala na wymianę pokarmu, to umierają bardzo szybko. Wydaje się więc, że taka wymiana jest konieczna do
żyda. Prace Haydaka z Uniwersytetu w Minnesota wyjaśniają, jakie czynniki wchodzą tu w grę: młoda pszczoła ma w swym organizmie więcej witaminy B niż stara, a skądinąd wiemy, że dodawanie witamin (właśnie z grupy B) przedłuża życie pszczół izolowanych. Jest więc rzeczą prawdopodobną, że jest to wymiana pokarmu bogatego w witaminy, zapewne tzw. mleczka, które wydzielane jest tylko przez młode pszczoły.
Oddychanie. W oddychaniu pszczoły izolowanej nie ma nic szczególnego, co warto by podkreślić i co by ją różniło od innych owadów. Przemiana materii jest dosyć szybka i ogromnie wzrasta w czasie lotu, ale z tym samym spotykamy się również u wielu tęgopokrywych i u motyli.
Jeżeli wszakże będziemy obserwować ul jako całość, obraz zupełnie się zmieni. Dosyć łatwo można założyć cienkie sondy w sam środek populacji i pobrać próbki powietrza z wnętrza ula. Ze zdumieniem stwierdzamy tam obecność partii zepsutego powietrza zawierającego ponad 3% dwutlenku węgla (przypominam, że w powietrzu normalnie bywa zaledwie 2%o CO2). Odpowiednio mniejsza jest też zawartość tlenu. Trzeba powiedzieć, że ta ilość dwutlenku węgla zdaje się nie bardzo szkodzić pszczołom. Powszechnie używamy w pracowniach tego gazu do usypiania różnych owadów, np. przed zabiegami chirurgicznymi. Narkoza taka trwa nieraz kwadrans i więcej, bez żadnego szkodliwego wpływu na owady. Wiemy też, że pszczołę niełatwo unieruchomić na dłużej niż na kilka minut, chyba że trzymamy ją bez przerwy w czystym dwutlenku węgla, a i tak bardzo szybko powraca do normalnej aktywności. Jakże więc wygląda sprawa wentylacji ula, którą stwierdził François Huber, a która może nieraz silnie odchylać płomień świecy przystawionej do wylotu ula? Ale występuje ona tylko w niektórych przypadkach i nie jest zjawiskiem .ciągłym. Na przykład, jeżeli podejdziemy do uli w majowy wieczór, czyli w okresie głównego pożytku, ze wszystkich kolonii dochodzi nas mocny szum związany z intensywną wentylacją. Długie kolumny robotnic zwróconych w kierunku wylotu wachlują skrzydłami, zresztą raczej dla usunięcia
nadmiaru wody z nektaru niż dla odświeżenia powietrza. Spróbujmy wtłoczyć nagle do ula litr czystego dwutlenku węgla. Usłyszymy natychmiast charakterystyczny groźny szmer i silny prąd powietrza uchodzi z wylotu. Doprawdy paradoksalne zjawisko: wentylacja jest tak skuteczna, że założenie sondy w kilka minut po rozpoczęciu wachlowania pozwala stwierdzić bardzo znaczne obniżenie ilości dwutlenku węgla, zaledwie przekraczającej teraz 0,5%. Ale, trzeba to jeszcze raz podkreślić, ul nie jest wentylowany w normalnych warunkach ani stale. W zwykłych warunkach zanieczyszczone powietrze, które nie może swobodnie dyfundować (ponieważ zbiera się w lukach między warstwami pszczół, często bardzo ściśniętymi między plastrami), jest usuwane powoli i nieregularnie, w miarę przemieszczania się robotnic.
Regulacja cieplna. Jest to zjawisko ściśle związane z życiem społecznym, nie występujące w ogóle u pszczoły izolowanej, która jest zwierzęciem zmiennocieplnym, tak jak wszystkie inne owady. Jej temperatura, wyjąwszy takie szczególne okoliczności jak lot, jest prawie taka sama jak temperatura otoczenia. W czasie lotu, dzięki niezwykle dużej aktywności mięśni skrzydeł, temperatura tułowia podnosi się chwilami powyżej 40°, ale spotykamy się z tym również u innych dobrze latających owadów.
W swych badaniach nad zachowaniem się pszczół wobec pobudzeń termicznych Lavie i Roth stwierdzili taki oto znamienny fakt. Posługiwali się specjalnym aparatem do określania termopreferendum, zwanym organkami Hertera. Jest to długa miedżiana płyta z jednego końca nagrzewana, z drugiego chłodzona, tak że powstaje gradient cieplny. Prawdę powiedziawszy, obserwacje pojedynczej pszczoły wprowadzonej do aparatu nie przynoszą nic szczególnego. Jak wszystkie inne owady, umieszcza się ona w określonym miejscu (termopreferendum) między dwoma biegunami cieplnymi. Ale wszystko zmienia się z chwilą, kiedy umieścimy na przyrządzie większą liczbę pszczół naraz. Błąkają się one bezładnie do momentu, w którym zbiją się w niewielkie grupki, bez widocznego związku z gradientem cieplnym. Wprowa-
dzony do środka grupki cieniutki termometr wskazuje zawsze tę samą temperaturę 31°—32°, czyli taką właśnie, jaka panuje w ulu. Inaczej mówiąc, już bardzo mała liczba robotnic (trzydzieści) posiada zdolność wytwarzania własnego klimatu jak pszczoły w normalnym ulu, i to przy temperaturze podłoża od 10° do 40°. W pobliżu górnej granicy zbyt słaba grupa nie może długo utrzymać własnej temperatury; pszczoły zaczynają wtedy wachlować skrzydłami, a następnie grupa przesuwa się na inne miejsce.
Trudno o równie- piękne przykłady w zakresie innych czynności owadów.
Trzeba tu jeszcze wspomnieć o tym, że w grupie nigdy nie są spełniane funkcje wydalnicze. Nigdy pszczoła nie wypróżnia się w ulu, nawet jeśli znajduje się tam tak długo, że rectum jest wypełnione do ostatnich granic wytrzymałości.
Jeśli chodzi o tropizmy społeczne, to przykłady podaliśmy już omawiając badania Sendlera i Lecomte’a. Pszczoła izolowana nie zdradza tak wyraźnego geotro- pizmu ujemnego jak rój, chociaż trudno to ściśle ocenić wobec tego, że pszczoły w roju są bardzo podniecone. Pojedyncza pszczoła wykazuje silny fototrbpizm dodatni, podczas gdy grupy pszczół zdradzają raczej bądź foto- tropizm ujemny, bądź niewrażliwość na światło. W doświadczeniach Lecomte’a bardzo pouczający jest widok grupowania się pszczół przed wyruszeniem w kierunku klateczki z pszczołami zwołującymi na zbiórkę.
Liczebność krytyczna. Jest rzeczą niezmiernie ciekawą, że różne funkcje społeczności pszczelej występują tylko wtedy, gdy grupa osiąga pewną liczebność, rozmaitą dla każdej funkcji. Zjawiskiem zachodzącym najszybciej jest podział pracy. Jak to stwierdzają niezależnie od siebie Milojević i Rabaud, może on dokonać się już przy spotkaniu się dwóch pszczół. Działanie agresywne, atak na obce pszczoły może nastąpić tylko wtedy, gdy grupa liczy co najmniej dziesięć robotnic (Lecomte, por. rozdz. Co to jest etologia). Rozwój rurek jajnikowych u młodych pszczół, które świeżo wyszły ze stadium larwalnego, przebiega prawidłowo tylko w grupach liczących nie
mniej niż dwadzieścia pszczół (Pain, 1953). Warunkiem termogenezy (wytwarzanie charakterystycznej ciepłoty, gdy pszczoły są zgrupowane) jest minimum trzydzieści pszczół w grupie (Lavie i Roth, 1953). Tropizmy społeczne (patrz wyżej opis przyciągania pszczół przez zamknięte w klateczce ..trębaczki”) ujawniają się wtedy, gdy liczba pszczół osiąga 50 (Lecomte). Normalna żywotność cechuje pszczoły pozostające w grupach nie mniejszych niż sto robotnic (Chauvin, 1952).
Teoria nadorganizmu. Spróbujmy oderwać się na czas jakiś od zwykłego ula i pomyślmy o pszczołach, jak
0 szczególnym organizmie nowego typu. Spróbujmy porównać pszczoły stojące na najwyższych szczeblach drabiny ewolucyjnej z gąbkami zajmującymi dolne, wyjściowe szczeble. Porównajmy je do organizmu osiadłego, porowatego, w którego jamach znajdują się skupienia gazu zawierającego dużo dwutlenku węgla, a mechanizm skutecznej wentylacji działa tylko w pewnych warunkach. Krążenie takich związków, jak witaminy lub różne substancje odżywcze jest bardzo intensywne. Nixon i Rib- bands podali 6 pszczołom radioaktywny fosfor. Po dwudziestu czterech godzinach 40% całej populacji ula (liczącej około 40 000 pszczół) wykazywało radioaktywność. Oto doskonały wskaźnik intensywności krążenia substancji odżywczych. Organizm ten jest obojnaczy (ponieważ w każdym ulu znajdują się samce i jedna samica), ale jest to obojnactwo sezonowe, ponieważ samce znikają w okresie chłodów. Posiada on narządy obrony (pszczoły strażniczki), narządy wydżielania wosku (woszczarki),
1 coś w rodzaju macicy (zespół karmicielek), we wnętrzu której czerw rozwija się aż do końca stadium larwalnego.
Koncepcja taka jest tylko o tyle interesująca, o ile znajduje jakieś zastosowanie, tzn. o ile jest źródłem inspiracji nowych badań. Takie jest prawo nauki. Jakież więc hipotezy można by postawić, jeżeli staniemy na gruncie teorii nadęrganizmu?
Teoria ta po prostu i w sposób oczywisty umniejsza rolę matki, a nadaje większe znaczenie całości kolonii. Matka przestaje być królową, a staje się. zwykłym na
rządem rodnym. Natomiast potraktowanie ula jako organizmu obojnaczego może inspirować nowe doświadczenie. Warto by na przykład zbadać, co się stanie, jeżeli przesuniemy równowagę płci kosztem elementu żeńskiego lub odwrotnie? W pierwszym przypadku (eliminacja elementu żeńskiego) następuje długotrwały, monstrualny wręcz przyrost elementu męskiego, ponieważ u starych robotnic zaczynają się rozwijać jajniki i składają nie zapłodnione jaja, z których oczywiście lęgną się samce. Przerost narodzin samców prowadzi w krótkim czasie do zmarnienia ula. Sprawa wygląda mniej jasno przy wzmocnieniu elementu żeńskiego. Jednakże Kovtunowi udało się, za pomocą niezwykle pomysłowych metod, utrzymać w ulu jednocześnie kilka płodnych matek i wtedy nie rodziły się trutnie. Te ciekawe doświadczenia powinny zainteresować tych badaczy, którzy mogliby zweryfikować wynikające stąd wnioski.
Wiadomo też, że każdy organizm ma zdolność do regeneracji. Od czasu, kiedy pszczelarzom znane są sposoby sztucznego tworzenia rodzin pszczelich, wiadomo, jak szybko może wyrównać straty silna populacja, której zabrano połowę jej składu. Uważa się, że zbyt wielka liczba' robotnic wpływa hamująco na rozwój i nie pozostawia dosyć miejsca na składanie jaj przez matkę. Czy słusznie? Czy znamy systematycznie prowadzone doświadczenia, w których kolonia pszczela w miarę rozwoju miałaby odpowiednio coraz więcej miejsca do rozporządzenia i w których byłaby mierzona szybkość jej wzrostu i rozwoju? Dlaczego węza umieszczona w środku gniazda czerwia w ciągu kilku godzin zostaje obudowana i zapełnia się jajami, podczas gdy ten sam proces trwa często kilka dni w jakimkolwiek innym miejscu ula? Czy nie jest tak, jak w każdym innym organizmie, że są miejsca, gdzie szybkość regeneracji osiąga maksimum?
A wreszcie jest rzeczą wysoce prawdopodobną, że istnieją ośrodki „nerwowe”, które kierują w taki lub inny sposób mechanizmem regulacji społecznej. Warto by np. zbadać strukturę ośrodków cieplnych, które występują szczególnie wyraźnie w niewielkich kłębach pszczół. Jest to miejsce o średnicy nie przekraczającej kilku centy
metrów, którego temperatura wynosi 31—32°, otoczone dużymi .gronami pszczół o dużo niższej temperaturze. A może tak doskonale działająca regulacja cieplna jest dziełem tylko nielicznych robotnic, szczególnie wrażliwych na zmiany temperatury?
Rozwiązanie tych problemów jest sprawą przyszłości i badaczy, którzy nam kiedyś powiedzą czy klasyczne koncepcje roju są wystarczające do wyjaśnienia tych zjawisk, czy też pszczoły (i inne owady społeczne) przedstawiają szczególny typ nowego organizmu, którego podstawowe „komórki” są wprawdzie ze sobą połączone bardzo ścisłymi więzami, ale nie stanowią spoistej ciągłości, jaka cechuje inne organizmy żywe.
8
Drapieżca i ofiara: homochromia, ubarwienie odstraszające, mimetyzm
Zbliżamy się teraz do najdziwniejszych rozdziałów historii owadów, do tysięcy sposobów „maskowania się”, jak to nazywa Cott, dla zmylenia wroga. Czasem w sposób zdumiewający upodabniają się one do podłoża lub do przedmiotów, z którymi zazwyczaj się stykają (gałązka, kamyczek, zeschły liść). Nazywamy to homochro- mią. Albo też odwrotnie, przybierają bardzo jaskrawe ubarwienie, które nie może ujść uwadze drapieżcy. Dzieje się tak, gdy owad jest niejadalny i ostrzegawcze barwy jego naskórka mają właśnie o tym informować ewentualnych wrogów (ubarwienie odstraszające). I wreszcie, szczyt przebiegłości, 'niektóre gatunki mogą przybierać odstraszające ubarwienie innych niejadalnych lub niebezpiecznych owadów i w ten sposób utrzymują drapieżcę w należytej odległości. To nazywamy mimetyzmem.
Ochronny charakter homochromii, ubarwienia odstraszającego i mimetyzmu został potwierdzony przez niezliczone doświadczenia, które stanowią doskonały materiał dowodowy. W ubiegłym wieku, a również i na początku naszego, przejęci entuzjazmem biologowie wszędzie dopatrywali się homochromii i mimetyzmu, co oczywiście nie ma sensu, a co przyczyniło się do wytworzenia wokół teorii przystosowań ochronnych atmosfery pewnego niedowierzania. We Francji, gdzie niestety wielu biologów niebardzo dba o znajomość literatury za
granicznej jeszcze i teraz, zwykło się pokpiwać na ten temat. Zjawiska te są uważane za ,/wybryk natury”, bez większego znaczenia praktycznego i uparcie lekceważy się setki prac, z których wynika coś zupełnie przeciwnego.
Taka postawa :napsuła mi tyle krwi., że nie mogę się powstrzymać od przeprowadzenia szczegółowej krytyki tutaj na początku tego rozdziału. Jej przykrą stroną jest wydobycie na światło dzienne niesłychanej wprost lekkomyślności pewnych badaczy, jej stroną dodatnią jest mocniejsze podkreślenie filozoficznego znaczenia problemu. Zastrzeżenia dotyczyły przede wszystkim walorów ochronnych homochromii, toteż moje omówienie zacznę od nich.
Wątpliwości dotyczące wartości ochronnych wynikają przede wszystkim bądź z założeń przyjmowanych a priori, bądź z pewnych bezapelacyjnie głoszonych poglądów,- pozbawionych podstaw eksperymentalnych.
Zastrzeżenia wynikające ze swoistości wrażeń wzrokowych zwierząt. Nikt nigdy nie przeczył, że wobec wzroku człowieka niektóre układy homochromiczne znakomicie spełniają swą rolę i pozwalają zwierzęciu ukryć się całkowicie. Ale nasz sposób widzenia jest tak różny od wrażeń wzrokowych drapieżnych ptaków, gadów lub owadów, że nie można z góry przyjąć, iż ofiara niedostrzegalna dla człowieka nie jest również widziana przez zwierzęta. Aż dotąd rozumowanie jest nieodparcie prawidłowe i wynika z daleko posuniętej ostrożności naukowej. Obiekcje powstają dopiero, jeżeli prowadzi ono do wniosku, wyrażonego mniej lub bardziej explicite, iż różnice są tak wielkie, że zwierzę niewidoczne dla nas prawdopodobnie bez trudu może być odkryte przez drapieżcę. W tym momencie rozumowanie przestaje być obiektywne, zapomina się o tym, że sprawę rozstrzygnąć może jedynie doświadczenie. A przy tym, choć prawdą jest, że człowiek widżi niezupełnie tak samo jak ptak, gad czy tym bardziej owad, to nowsze badania nad fizjologią zmysłów (najwyraźniej ignorowane przez przeciw
ników przystosowania homochromatycznego) wskazują, że często są to raczej różnice stopnia niż rodzaju widzenia. To prawda, że ptaki widzą dokładniej niż ludzie. Liczne obserwacje dowodzą jednak, że i one dają się zwodzić jak my doskonałym naśladownictwem liści lub gałązek, które często kryją smakowitą zdobycz. W wielu przypadkach imitacja mie musi być aż tak doskonała. Dowcipne doświadczenia Mottrama wykazują, jak łatwo ryby dają się nabierać na bardzo prymitywne przynęty wędkarzy, i każdy o tym dobrze wie. Ale mylą się również i ptaki, mimo że widzą nieskończenie lepiej. Pewnego razu Mottram łowił ryby podczas masowego pojawu jętówki (Ephemerella ignita), którą bardzo interesują się jaskółki. Pech chciał, że ¡tego dnia używał przynęt przypominających jętkę. Jak tylko zarzucał wędkę, jaskółki zrywały mu przynętę i unosiły ze sobą, aż wreszcie musiał zmienić miejsce. Nie był to przypadek, bowiem angielski biolog obserwował później podobne zainteresowanie tą przynętą u ptaków dziesięciu innych gatunków. Wydaje mi się, że spostrzeżenia Mottrama mają poważne znaczenie i powrócę jeszcze do nich w zakończeniu rozdziału.
Co się tyczy gadów, ¡to niektóre z nich, zwłaszcza jaszczurki, mają dosyć dobry wzrok, chociaż nie lepszy, a nawet nie równie ostry jak człowiek.
Jeżeli chodzi o owady, warunki są inne i zupełnie nie mamy doświadczeń, może prócz prac Pophama, które by przemawiały za tym, że homochromia chroni przed owadami drapieżnymi. Dotychczas interesowano się pod tym względem głównie drapieżnymi ptakami, gadami, rybami i płazami. Niemniej jednak wiemy, że wzrok np. pszczoły nie różni się tak bardzo od naszego, by nie ulegała niektórym złudzeniom optycznym (kontrast jednoczesny, zjawisko Purkinjego). Nie postrzega ona jednak czerwieni, a za to widzi ultrafiolet jako barwę. Niektóre owady, jak ważki i osy piaskowe, polują kierując się wzrokiem. A nieraz się przecież widuje ważkę goniącą za unoszonym przez wiatr piórkiem lub listkiem, jak by to była zdobycz. Ostrość widzenia jest u owadów, bez wyjątków, dużo mniejsza niż u człowieka,
, toteż należy przypuszczać, że nawet niezbyt dokładne naśladownictwo podłoża wystarczy, by zmylić „drapieżcę wzrokowca”. W ldzieiiśmy to, gdy zastanawialiśmy się nad etoiogią d opisywaliśmy makiety wzmagające popęd płciowy.
Jednakże warunkiem koniecznym skutecznego oddziaływania jest, aby zwierzę nie opuszczało środowiska odpowiadającego jego ubarwieniu i aby takie właśnie środowisko wybierało. Otóż wiele owadów porusza się rzeczywiście w bardzo wąskich granicach. Znakując motyle fosiorem radioaktywnym stwierdzono, że niektóre gatunki prawie nigdy nie opuszczają obszaru o promieniu kilkuset metrów, przy czym samice są większymi do- matorkami niż samce.
Najwyraźniej występuje to u niektórych prostoskrzy- dłych. Ergene stwierdził np., że Acrida turrita dobierają podłoże do koloru własnego ubarwienia, żółtego lub zielonego, i wracają, jeżeli je stamtąd przepędzić. Zapoznamy się dalej z innymi zjawiskami tego rzędu. Wydaje się, że np. powrót do schronienia patyczaka (Carausius) jest zjawiskiem dosyć powszechnym.
Jednakże znane są przypadki, gdy drapieżcy, zwłaszcza ptaki, bez wahania odnajdują i zjadają owady odznaczające się tzw. przystosowaniem ochronnym. Z tym argumentem spotykamy się najczęściej, zwłaszcza we Francji. Kryje on w sobie wszakże zupełny brak zrozumienia problemu. Ochronne działanie homochromii jest tylko prawidłowością statystyczną, która realizuje się jedynie w odniesieniu do pewnej liczby drapieżców (nie wszystkich) i w pewnej liczbie przypadków. Gdyby było inaczej, to oczywiście zwierzęta wykazujące przystosowanie ochronne opanowałyby od dawna całą ziemię. Nie pomyślawszy o tym, pewien autor, którego wolę nie wymieniać z nazwiska, uznał, że wyniki jego doświadczeń zadają druzgocący cios homochromii ochronnej.
Umieszczał on patyczaki, których ubarwienie, kształt i postawa do złudzenia przypominają zieloną gałązkę, wśród kęp bluszczu, gdzie zostały niezwłocznie odkryte i pożarte przez wpuszczone tam kury. Otóż patyczak pochodzi z Indii, a tam nie żyje na bluszczu i nie jest na
rażony aa ataki kur. Zastrzeżenia wysuwane we Francji wobec ochronnych walorów homochromll opierają się na ogól na tego typu doświadczeniach.
Badania treści żołądkowej u ptaków wykazują, że zarówno te owady, które odznaczają się ubarwieniem ochronnym, jak 1 te, które go nie mają, znajdują się w niej w ilości proporcjonalnej do częstości ich występowania w przyrodzie. To już jest zastrzeżenie dość zasadnicze, oparte na bardzo poważnych pracach Mac Atee (1912— 1933), który zbadał zawartość jelit 80 000 ptaków. Wykazał on, że łupem stają się wszelkie owady, zarówno ubarwione homochromatycznie. jak i nie, a zatem nie Istnieje u drapieżców nic takiego, jak szczególne, wybiórcze „upodobanie” łub „wstręty”; homochromia nie ma więc walorów ochronnych, a tylko częstość występowania gatunku decyduje o pożeraniu go przez drapieżce.
Jednakże doświadczenia Mac Atee można też interpretować w inny sposób. Badał on drapieżnictwo równocześnie u wszystkich gatunków ptaków, a więc nieuchronnie w globalnej masie ofiar musiał znajdować przedstawicieli wszelkich gatunków owadów. W przeciwnym razie, trzeba by uważać, że homochromia chroni pewne osobniki przed wszystkimi ptakami, a jak się przekonaliśmy, taka hipoteza byłaby absurdalna; zresztą zwolennicy ochronnych właściwości homochromii nigdy Jej nie podtrzymywali.
Czy stosu}ąc metodę Mac Atee można określić, czym w danej chwlU rozporządzał ptak, jak ustalić proporcje owadów ubarwionych homochromatycznie w stosunku do ubarwionych heterochromatycznie? Słowem, w jaki sposób dowiedzieć się. co pozostało przy życiu, skoro znamy tylko to, co zostało pożarte? Taka metoda w żadnej mierze nie może zastąpić, a tym bardziej przeczyć wynikom bezpośrednie] obserwacji. Jednakże doprowadziła ona Mac*Atee do zdumiewających wniosków, które z humorem krytykował Cott. Zakładać na podstawie globalnych liczb, te właściwości ochronne nie odgrywają żadnej roili to tyle — powiada Cott — co twierdzić, te „komitet drapieżców*'. przyjmując łub odrzucając eksponaty na doroczną wystawą Brytyjskiego Towarzystwa Fotografiki»
lców, dokonuje tego losowo. A przecież nie jest absurdem zakładać, że liczba twórców dopuszczonych do poszczególnych sekcji (fotografia kolorowa, fotografia czarna, martwa natura, zdjęcia astronomiczne itp....) jest, z grubsza biorąc, proporcjonalna do liczby nadesłanych ekspomatów. Rozumując jak Mac Atee, można by wnioskować, że cechy ochronne (zdolność fotografa, staranność wykonania itp.) nie mają żadnego wpływu na jury.
Mac Atee zaprzecza również istnieniu specjalizacji upodobań smakowych drapieżców. Takie twierdzenie jest zupełnie bezpodstawne i dowodzi tylko, jak dalece może zmylić badacza nieadekwatna metoda. Aby zdać sobie z tego sprawę, wystarczy dokonać krótkiego przeglądu obserwacji, które dowodzą czegoś wręcz przeciwnego. Pozwoli to nam lepiej ocenić znaczenie ubarwienia homo- chromatycznego, odstraszającego i mimetyzmu.
Specjalizacja drapieżców. Spośród ssaków Carpenter szczegółowo badał małpy ogoniaste. Zjadają one ze smakiem różne gatunki szarańczy, jak np. Cyrthacanthaeris, ale zdradzają objawy wstrętu na widok innych, jaskrawo ubarwionych, gatunków, jak Dyctiophorus productus 1 Zonocerus elegans. Dalej przekonamy się, że nietoperze niezmiennie unikają zdobyczy ubarwionej odstraszająco, przy tym będziemy mieli okazję do głębszej analizy mechanizmu tej odrazy.
Wśród ptaków jaskółki zajadają się jętkami, natomiast nie tykają czarnych muchówek (Bibio marci), których roje przesuwają się powolnym ciężkim lotem w tych samych strefach. Kluijver stwierdził, że szpaki spożywają mnóstwo owadów, ale nie ubarwionych odstraszająco; unikają zwłaszcza gąsienic marzymłódki (Hypocrita jaco- bea), ubarwionych w czarne i pomarańczowe pasy, oraz os i biedronek. Najciekawszą rzeczą jest, jak stwierdził Cott, wstręt wielu ptaków do pszczół robotnic, podczas gdy nieużądlone trutnie są chętnie zjadane.
Wir ód gadów jaszczurki (gakony, Anolis), zdaniem Darlingtona i Car pen tera, zdradzają bardzo nierówne zainteresowanie owadami, które pojawiają się w ich zasięgu, a zupełni« nie interesują się owadami ubarwionymi odstraszająco.
SIO
Wśród płazów rzekotka drzewna (Hyla arborea) prawie całkowicie gardzi motylami wyraźnie woląc muchy. Przeprowadzono badania podobne do wykonanych przez Mac Atee. Analiza zawartości jelit przyniosła zupełnie inne wyniki. U 17 żab trawnych (Rana temporaria) i 15 ropuch (Bufo) zbadanych w Anglii w tym samym czasie i na tym samym terenie, znaleziono u żab 13u/u motyli i 0,4% mrówek, a u ropuch 2,4°/o motyli i 41,6°/o mrówek; ropuchy zachowują się więc jak wyspecjalizowane myrmekofagi. Cott potwierdził i podbudował te wnioski wynikami badania znacznie większej liczby żab i ropuch. Zaznaczamy, że żaby występowały w biotopie obfitującym w mrówki i łowiono je tam często wraz z ropuchami. Podobną specjalizację obserwujemy u rzekotki Hy- perolius bayoni występującej w portugalskich koloniach afrykańskich w tym samym środowisku, co inna żabka- rzekotka Megalixalus fornasinii, która prawie nie interesuje się mrówkami, lecz woli muchy i mszyce. Płazy na ogół gardzą błonkoskrzydłymi, poza mrówkami, a szczególnie brzydzą się osami i pszczołami.
Wszystkie ryby, a wśród nich pstrąg, wolą jętki (Ephe- meroptera) niż muchówki z rodziny Bibionidae, spośród jętek chętniej wybierają Baetis pumillus niż Baetis bio- culatus, a nie ruszają prawie nigdy Heptagenia sulfurea ani Leptophlebia marginata, nawet jeżeli ich gęste roje przelatują im przed nosem.
Trzeba więc stwierdzić, że zastrzeżenia najczęściej wysuwane a priori przeciw ochronnym walorom homochro- mii wynikają bądź z niedokładnego zrozumienia problemu, bądź z zastosowania wątpliwych metod. Ale jak dotąd nie ustaliliśmy jeszcze, czy homochromia ma istotne walory ochronne. Pozostaje więc przytoczyć wyniki eksperymentów, które to potwierdzają. Należy dodać, że są one mniej liczne od doświadczeń nad cechami odstraszającymi.
Obserwacje w wolnej przyrodzie. Mają one większe znaczenie niż doświadczenia przeprowadzone z drapieżcami więzionymi, ponieważ w tym przypadku można zawsze mieć zastrzeżenia, że instynkt drapieżcy podlega zbyt poważnym zaburzeniom, by wnioski były całkowicie pewne.
Poulton i Snaders, jako przedmiot doświadczeń wybrali nimfy pokrzywnika |Vanessa urtica) umieszczając je na podłożu homochromatycznym i heterochromatycznym. Stwierdzili oni, w każdym razie w miejscach, gdzie znajduje się dużo ptaków, że prawie wszystkie osobniki na podłożu heterochromatycznym giną, natomiast przeżywają prawie wszystkie osobniki znajdujące się na podłożu homochromatycznym.
Gerouldowi udało się spotkać u motyla szlaczkonia (Colias philodice) mutację błękitno-zieloną, dobrze widoczną w porównaniu z gąsienicami normalnymi, zielonymi i dokładnie homochromatycznymi w stosunku do listowia. Założył on doświadczenie umieszczając na wolnym powietrzu populację składającą się w trzeciej lub czwartej części z mutantów. Ogromnie się nimi zainteresowały wróble domowe, tak że po upływie dziesięciu dni z mutantów pozostały przy życiu tylko najmniejsze, które niełatwo zobaczyć. Wszystkie inne zniknęły w ptasich żołądkach. Gąsienice ubarwione homochromatycznie pozostały przy życiu niemal w komplecie.
Przytoczmy jeszcze znane doświadczenia di Cesnola z modliszką zwyczajną, która występuje w dwóch formach: zielonej i żółtej. Autor twierdzi, że zieloną spotykał zazwyczaj w świeżej trawie, a żółtą na zeschłej darni. .Rabaud kwestionuje te .spotrzeżenia i zapewnia, że ani żółte, ani zielone wcale nie wybierają sobie homochroma- tycznego podłoża. Prawdę mówiąc, na podstawie moich własnych obserwacji wydaje mi się, że di Cesnola i Rabaud zapominają obaj o przypadku pośrednim, a jakże częstym, kiedy trawa jest na wpół zeschnięta, i wtedy modliszki żółte i zielone są również „kryptyczne” i kompletnie niezauważalne w plątaninie zielonych i żółtych źdźbeł. Nie jestem też pewny, czy statystyki Rabauda obejmują dostatecznie dużą liczbę przypadków, by na ich podstawie można było wykluczyć wybór podłoża, który może zdarzać się często, ale nie ma charakteru koniecznego ani stałego (patrz początek tego rozdziału). Rabaud (tak jak, niestety, wielu z nas!) często przerywał doświadczenia w momencie, kiedy wszechświat wydawał mu się dostatecznie zgodny z jego z góry powziętym założeniem.
Jakkolwiek to jest, dl Cesnola przytwierdził 110 zielonych i żółtych modliszek do źdźbeł trawy tego samego lub innego koloru, tak by otrzymać cztery możliwe kombinacje (zielony owad na żółtej trawie, żółty na żółtej, żółty na zielonej, zielony na zielonej). W praktyce okazało się, że ptaki wyjadły wszystkie owady hetero- chromatyczne, a pozostawiły w spokoju wszystkie homo- chromatyczne.
W 1927 r. Bielajew przeprowadził z modliszkami doświadczenia dość podobne do badań di Cesnola. Stwierdził on, jak zresztą należało oczekiwać, że nie każdy ptak daje się zwieść ubarwieniem homochromatycznym. Na przykład, białorzytka (Oenanthe oenathe) i Tinnunculus nie ruszają owadów ubarwionych homochromatycznie, ale wrony pożerają je na równi z heterochromatycznymi.
Tego samego typu metodyczne doświadczenia, tyle że nie z modliszkami a z szarańczakami podjął Isely. Białawe gatunki (Trimerotropis pistrinaria, Hadrotettix tri- fasciatus) zbierano na białej glinie, czarne (Encoptolophus subgracilis, Trachyrhachis, Kiouwa fuscifrons) na czarnej, czerwone (Spharagmon, Hadrotettix) na glebach czerwonych i wreszcie zielone (Chorthophaga) na trawie.
A zatem wszystkie są na ogół homochromatyczne lub „kryptyczne”. Isely przymocowywał lub drogą narkozy unieruchamiał owady na różnych podłożach homochro-1 matycznych i heterochromatycznych. Rozmaite ptaki mogły więc je atakować bez przeszkód: kury, indyki, mimy, kardynały, wróble. Tabela Iselyego zasługuje na zamieszczenie.
Niektóre owady homochromatyczne, pomimo nieustannej obecności ptaków, pozostawały przy życiu ponad 48 godzin. Isely stwierdził również, że kury zjadają w ciągu pierwszej minuty do 40 szarańczaków heterochromatycz- nych, znajdując w tym samym czasie tylko 6 homochro- matycznych. W innym doświadczeniu szarańczaki nie były unieruchomione przed wypuszczeniem' kur i indyków i mogły sobie same dobierać podłoże. Oto wyniki:
Drapieżca |
Zestawienie barw |
Owady | pożarte |
Przeżyło |
Razem |
Kury i indyki |
homochromatyczne |
9/30% |
21/70% |
30 |
heterochromatyczne |
30/100% |
0 |
30 |
Jeszcze bardziej znamienne jest doświadczenie Carric- ka, który umieszczał homochromatyczne i heterochroma- tyczne gąsienice w pobliżu gniazd różnych ptaków: strzyżyka (Troglodytes troglodytes), pokrzewki (Sylvia), świ- stunki pierwiosnki (Phylloscopus trochilus), rokitniczki «Aerocephalvs schoenobachus). Gąsienic Lycia hirtaria prawie nie sposób odróżnić od gałązek, natomiast zielone Taenio campa gothica widać dosyć wyraźnie. Carrick obserwował również wybitnie homochromatyczne gąsienice Selenia bilunaria. Poza nielicznymi wyjątkami, ptaki zupełnie nie ruszały owadów homochromatycznych, natomiast objadały się pozostałymi. Doświadczenie to było tym ciekawsze, że ptaki szybko spostrzegły, iż pokarm obficie występuje koło gniazd, toteż pilnie przeszukiwały gałęzie, przy czym wielokrotnie mijały gąsienice homochromatyczne, nie dostrzegając ich!
Warto tu dodać, że wiele motyli zazwyczaj opada na ziemię, gdy ptak zamierzy się na nie dziobem. Dolna powierzchnia ich skrzydeł jest często idealnie homochroma- tyczna z ziemią. Bardzo liczne obserwacje wykazują, że drapieżca krąży przez kilka chwil ponad miejscem, na które opadł motyl' i nic nie znajdując odlatuje zawiedziony.
Wiele motyli, zwłaszcza miernikowców (Geometridae) na szarym lub żółtawym tle ma ciemnoszare przepaski. Kiedy siadają na korze, kręcą się przez chwilę, dopóki
nie ustawią ich równolegle do bruzd, co sprawia, że przestają być widoczne dla obserwatora i zapewne dla ptaka. Jest to, typowy przykład reakcji optomotorycznej.
Przytaczane dotychczas badania są już dość dawne. Ale ostatnio podobne, bardzo precyzyjne doświadczenia przeprowadzał badacz ze Stambułu, Ergene. Wykazał on przede wszystkim na przykładzie szarańczaków Oedipoda coerulescens i Acrida turrita, że naprawdę posiadają zdolność widzenia barw. Owady te odróżniają płaszczyzny w różnych kolorach od odpowiednich płaszczyzn szarych (jest to klasyczna technika, którą już omawialiśmy w rozdziale o zmysłach owadów). W tym przypadku widzenie barw jest zupełnie pewne, bowiem po zalakierowaniu oczu zjawisko nie występuje i zwierzę siada na byle jakiej płaszczyźnie. Pozostaje do wyjaśnienia preferencja, jaką owad wykazuje w stosunku do jednego określonego koloru. Otóż Ergene dowiódł, że po większej części owady dobierają kolor do własnego ubarwienia, co by znaczyło, że aktywnie poszukują one podłoża homochromatycznego. Jest to odpowiedź na stare już zastrzeżenia wysuwane przeciw ochronnej roli homochro- mii. To samo zjawisko powtarza się u larw i u postaci dojrzałych Oedipoda oraz u Acrotylus longipes. Jeszcze parę słów o końcowym wyniku tych doświadczeń, który można było przewidzieć na podstawie tego, co wiedzieliśmy dotychczas. Oto kameleony wpuszczone do klatki z osobnikami Acrida turrita prawie natychmiast zjadają wszystkie szarańczaki, które nie znajdują się na podłożu homo- chromatycznym, a pozostałych niemal zupełnie nie ruszają.
Wreszcie Popham wykazał, że pluskwiaki wodne. Co- rixa, pozostające na tle. homochromatycznym, są atakowane przez wrogów (chrząszcz pływak, larwy ważek, ryby) trzy razy rzadziej, niż gdy przebywają na podłożu heter ochromatycznym.
Właściwości ostrzegawcze (odstraszające)
Do zjawisk dziwnych, ale i potwierdzonych przez liczne doświadczenia należą: szczególnie jaskrawe ubarwienie lub rzucające się w oczy cechy budowy, które mają za
zadanie uprzedzać drapieżcą, ze tak wystrojona ofiara jest niejadalna. Trzeba raz jeszcze powtórzyć to, o czym już mówiłem do znudzenia, że ta właściwość ochronna odgrywa rolę tylko wobec drapieżców, które polując posługują się wzrokiem, a więc przede wszystkim wobec kręgowców (oczywiście też nie wszystkich). To pewne, że na innych wrogów (mam na myśli głównie owady pasożytnicze) odstraszające ubarwienie w ogóle nie działa. Jest też wiele różnych czynników ograniczających jego działanie. Gdyby ich inie było, gatunki tak ubarwione rozmnożyłyby się do tego stopnia, że Ziemia nie mogłaby być zamieszkała przez inne zwierzęta,
Na przykład, jak stwierdza Pocock, chrząszcze biega- czowate — biegacz, czyli szczypica (Carabus violaceus), latacze (Pterostichus niger, Pterostichus madidus), które odznaczają się jaskrawym ubarwieniem i obrzydliwym zapachem, są bardzo chętnie zjadane przez różne ptaki, jak np. bażant srebrzysty. Ale jeżeli skusi się na nie jakiś ssak, odrzuca je natychmiast.
Natomiast właśnie ssaki chętniej iniż ptaki zjadają pomarańczowe w czarne pasy gąsienice marzymłódki (Hypocrita jacobae). Acraea odrzucane przez wszystkich drapieżców, nawet przez modliszki, są atakowane przez muchy łowiki (Asilidae). Zdarza się jednak, jak to stwierdził Swynnerton, że bardzo wygłodzony rabuś nie gardzi nawet Acraea. Wreszcie posiadające jadowe włoski gąsienice wędrowne korowodówki sosnówki, do których żywi wstręt większość drapieżców, są ulubioną potrawą kukułek.
Dlaczego owady o ubarwieniu odstraszającym są niejadalne? Przyczyną jest tu wydzielina o wstrętnym zapachu lub nieprzyjemny smak. Każdy zna przykry i trwały zapach (pachnący pluskwą) pluskwiaków (He- teroptera) z rodziny tarczówkowatych (Pentatomidae). Przy tym wiele z nich odznacza się jaskrawym czerwono- -czarnym ubarwieniem, choć trzeba uczciwie przyznać, że są też gatunki „kryptyczne” pachnące równie odrażająco. Złociste szczypice odznaczające się olśniewającą szatą, wyrzucają z końca odwłoka ciecz o nieznośnym zapachu kwasu masłowego, podobnie jak wiele innych ga
tunków i rodziny Carabidae. Przenikliwą woń wydzielają również odstraszająco ubarwione motyle jak Heliconinae, Danainae, Acraeinae itd... Przykłady można by mnożyć w nieskończoność. Ale czy z tego, że te zapachy są nieprzyjemne dla człowieka należy wnioskować, iż działają odstraszająco i na zwierzęta drapieżne? Wydaje się, że tak, sądząc z przytoczonych przykładów. Koati, który poluje kierując się węchem i najpierw obwąchuje zdobycz, ucieka od cuchnących owadów, chociaż wcale nie jest wybredny. Wiele ssaków i ptaków pochwyciwszy taką zdobycz przez pomyłkę lub na skutek złośliwości eksperymentatora, natychmiast ją odrzuca i długo ociera pysk lub dziób o ziemię czy o zarośla, jak gdyby zwierzę chciało usunąć wszelki ślad obrzydliwego zapachu. Zajmując się właściwościami odstraszającymi, spotkamy się z niejednym jeszcze zabawnym przykładem zachowania się drapieżców wobec zdobyczy, posiadającej takie cechy ochronne.
Zachowanie się owadów o ubarwieniu odstraszającym. Pewne owady mające jaskrawo kolorowe plamy tylko na niektórych częściach ciała zazwyczaj zakrytych lub mało widocznych. Kiedy zbliża się niebezpieczeństwo, błyskawicznie odsłaniają te żywo ubarwione części, co nawet człowieka wprawia w osłupienie. Tak właśnie modliszka Idolum diabolicum odsłania swe rozszerzone jaskrawo ubarwione przednie biodra. Motyl kraśnik (Neurosym- ploca ranthosoma) unosi skrzydła i pokazuje swój wspaniale żółty odwłok, co jak opisuje Carpenter, tak zaskoczyło małpę, szykującą się do schwytania owada, że uciekła. Małpy zostawiają w spokoju również modliszkę, kiedy przyjmuje „postawę zastraszenia”.
Przez długi czas ten typ zachowania się uważany był za osobliwy wyjątek w przyrodzie. Ale niedawno etolo- gowie wyjaśnili, że w tańcach godowych zwierząt można odnaleźć liczne przykłady takiego demonstrowania bodźców wyzwalających, czyli „kluczowych”. Na przykład pod koniec tańca samiec motyla pstrokolnika (Eumenis) rozchyla skrzydła, na których znajdują się gruczoły wonne, aby samica mogła je „obwąchać”. Podobnie zachowuje się samiec prusaka (Blattella), stawiając skrzydła pod
kątem ,prostym i wyciągając się możliwie najbardziej, by odsłonić gruczoły wonne i „podsunąć je .pod nos” samicy, która je liże. Również u ssaków, ptaków i ryb można znaleźć liczne przykłady pokazywania bodźców wyzwalających. Często ina jakiejś części ich ciała znajduje się plama w kształcie oczka, która natarczywie podsuwana jest samicy, aż przyjmie ona wyczekiwaną pozycję seksualną. Wśród gamy właściwości odstraszających widzieliśmy właśnie doskonałe przykłady ukazywania „negatywnych bodźców wyzwalających”.
Dodajmy jeszcze, że charakterystyczną cechą owadów posiadających ubarwienie odstraszające jest to, że nie tylko prowadzą przeważnie dzienny .tryb życia, ale chętnie przechadzają się w pełnym słońcu po roślinach, najwyraźniej nie próbując się ukrywać.
Czy rzeczywiście drapieżce gardzą zdobyczą ubarwioną odstraszająco? Ochronne znaczenie ubarwienia. Dysponujemy taką liczbą doświadczeń dotyczących ochronnego znaczenia cech odstraszających, że jedyną trudność stanowi ich rozsądne zreferowanie. Myślę, że najlepiej będzie przedstawić kolejno zachowanie się wobec ofiary drapieżców różnych gatunków: ssaków, .płazów, ptaków, ryb i gadów.
Ssaki. Bardzo liczne badania dotyczą nietoperzy. Whittaker podawał im gąsienice plamca agreściaka (Abraxas glossulariata). Jest to jaskrawo ubarwiony gatunek, którego nie chce zjadać wielu drapieżców. Nietoperz karlik (Pipistrellus) wziął kawałeczek gąsienicy z rąk eksperymentatora, wypluł go, a następnie uczepił się w kąciku klatki i przez czas jakiś odmawiał przyjmowania pokarmu od człowieku, który tak złośliwie z niego zakpił. Inni autorzy liczyli skrzydła motyli pozostawiane przez nietoperze w pobliżu ich schronień. Na 1368 okazów Cott znalazł tylko 16 jaskrawo ubarwionych, należących do nocnych motyli o bardzo nieprzyjemnym smaku (nietoperze, będące przedmiotem badań były z gatunku gacek wielkouch — Plecotus auritus).
Wspomniałem o pięknych pracach Carpentera, dotyczących małp ogoniastych (Cercopithecidae). Analiza ich zdobyczy (224 owady) przynosi następujące wyniki. Na
143 gatunki o ubarwieniu odstraszającym małpy nie tknęły 120 gatunków, zjadły zaś 23. Natomiast na 101 gatunków „kryptycznych” małpy zjadły 83, a nie ruszyły 18. Wyniki te znalazły potwierdzenie w badaniach Philipsa przeprowadzonych nad cejlońskimi lemurami (Loris tar- gigradus), które również zjadają większość owadów „kryptycznych”, a nie ruszają owadów o ubarwieniu odstraszającym. Szczególnie zabawne jest zachowanie się małp ogoniastych wobec szarańczaka Dictyophorus productus, leniwego, jaskrawo ubarwionego owada. Początkowo małpa, niezwykle podniecona zbliża się, ale ożywienie znika, gdy przyjrzy mu się z bliska. Jednakże podnosi go, obwąchuje, wreszcie na powrót odkłada na ziemię. Car- penter skłonił małpę do spróbowania przysmaku, toteż wreszcie go polizała. Gdy dotknęła językiem odrobiny żółtej piany, wyrzuconej przez owada uciekła i odtąd w żaden sposób nie można było jej skłonić, by zbliżyła się do szarańczaka.
Podobnie zachowują się zwierzęta wobec innej „cuchnącej szarańczy” Zonocerus variegatus, którą można znaleźć prawie wszędzie w strefie podzwrotnikowej, tym łatwiej, że wcale się nie ukrywa. Drapieżca ostrożnie zbliża się do owada, czasem go obwąchuje, a nawet chwyta, później odkłada na ziemię nie zdradzając najmniejszych oznak napastliwości. Natomiast duże brunatne szarańcze, jak Cyrthacanthacris rujicornis, Catantops decoratus i Catantops melanosticus, które znajdujemy obok gatunków o odstraszającym ubarwieniu, pożerane są w oka mgnieniu.
Alcock opowiadał, jak na próżno usiłował nakłonić swego oswojonego niedźwiadka himalajskiego do spróbowania odstraszająco ubarwionej szarańczy Aularches miliaris. Kiedy starał się nakarmić go siłą, niedźwiadek
o mało go nie ugryzł, a przecież bez grymasów zajada się na ogół łapczywie szarymi, podawanymi mu owadami prostoskrzydłymi.
Jak już mówiliśmy efekty wywołane postawą zastraszenia, którą przybiera atakowany owad, bardzo wyraźnie widać u małp. Oto jeszcze jeden przykład. Phymateus viridipes, duży zielony szarańczak o czerwono obramo-
m
wanym tułowiu przechadza się zazwyczaj leniwie w pełnym świetle, ale kiedy jakiś drapieżca zaczyna szukać z nim zaczepki, podnosi pionowo swe czarno-purpurowe skrzydła. Efekt jest zaskakujący nawet dla człowieka, a ogoniaste małpy Carpentera musiały odczuwać coś podobnego, bowiem natychmiast uciekły i potem kategorycznie odmawiały żbliżenia się do tego straszliwego zwierza.
Jeszcze ciekawsze są obserwacje Pitmana nad lemurami (Periodicus potto) i Marshalla nad dwoma pawianami. Podawali oni swoim zwierzętom gąsienice Chaero- campa eipenor i Chaerocampa osiris. Jeżeli podrażnić te duże gąsienice, to zazwyczaj wciągają głowę i segmenty tułowia a rozdymają sąsiednią część odwłoka, na którym znajdują się duże plamy przypominające oczy węża. Wrażenie uderzające nawet dla człowieka. Lemury ratowały się ucieczką natychmiast, zanim jeszcze gąsienica zdążyła zademonstrować cały swój talent, a pawiany dosłownie oszalały, odskoczyły do tyłu i z krzykiem zawisły na prętach klatki. Marshall zbliżył się do nich z gąsienicą w ręku i — jak opowiadał— urządziły mu takie widowisko „upadlającego strachu”, że z obawy pokąsania zostawił je w spokoju. A przecież na ogół bez grymasów zjadają gąsienice i łapią wszystko co im wpadnie w ręce.
Ptaki i właściwości odstraszające. Oczywiście najwięcej doświadczeń przeprowadzono z ptakami wyłącznie owadożernymi. Podobnie jak w doświadczeniach ze ssakami, rozmaitym ptakom — rudzikom, trznadlom, ziębom, gilom, drozdom śpiewakom, świergotkom drzewnym — podawano gąsienice agreściaka (Abraxas) razem z gąsienicami innych gatunków, które były natychmiast zjadane. Gąsienice agreściaka natomiast krążyły sobie swobodnie i żaden ptak nie niepokoił ich w jakikolwiek sposób. Po- cock zauważył to samo i u innych ptaków, chociaż warto dodać, że świergotek łąkowy (Anthus pratensis) dosyć chętnie spożywa agreściaki, a taka heretyczka gastronomiczna jak kukułka zajada się nimi z wyraźną przyjemnością. Morton Jones urozmaicił doświadczenie mieszając wyciągi z owadów różnych gatunków o ubarwieniu od
straszającym ze śmietanką; robił z nich gałeczki i podawał je ptakom, których większość z reguły odmawiała przyjęcia takiego pokarmu. Ptaki te brały natomiast wyciągi z owadów skromnie ubarwionych i odznaczających się zapewne przyjemniejszym smakiem. Jones stwierdził też, że mrówki odrzucają te same gałki, których nie chciały ptaki.
Wiele owadów ubarwionych odstraszająco posiada też dodatkowe środki ochrony przed możliwymi pomyłkami drapieżnych ptaków lub ssaków, w postaci elastycznego pancerza i szczególnej odporności. Tak np. motyle Da- nainae i Acraeinae przy zgnieceniu tułowia nie odnoszą poważniejszych obrażeń — nie występują nawet objawy paraliżu — a jeśli zegniemy ich skrzydła we dwoje to niezwłocznie się odprostują. Podobną odporność wykazują i inne motyle, jak Zygenidae i Charaxes. Swynner- ton widział, jak motyl Charaxes schwytany przez Pycno- notus layardi wyrywał się drapieżcy trzydzieści razy z rzędu nim znalazł się w żołądku ptaka. Jak się za chwilę przekonamy, nie każdy drapieżca ma wrodzony wstręt do zdobyczy określonego gatunku, na ogół jest to odraza nabyta w pierwszym okresie samodzielnego życia. Toteż sprawa wytrzymałości fizycznej ma, jak się zdaje, duże znaczenie dla gatunków posiadających cechy odstraszające.
W Ameryce Morton Jones rozkładał obok siebie duże ilości zabitych owadów ubarwionych odstraszająco i nie posiadających takiego ubarwienia i obserwował przez lornetkę zachowanie się dzikich ptaków, które znajdowały ten pokarm. Następnie, zależnie od stopnia atrakcyjności owadów dla drapieżcy, oznaczał je wskaźnikami od 100 do 0. Okazało się, że owady ubarwione odstraszająco jaskrawymi żółtymi, pomarańczowymi lub czerwonymi plamami stanowią większość osobników ostatniej grupy (od 25 do 0), zjadanych najrzadziej: na ogólną liczbę 423 ptaki nie tknęły 343 okazów! Z pozostałych 2409 okazów z innych grup, należących do 90 gatunków, zjadanych bez zastanowienia, ani jeden osobnik nie miał bardzo jaskrawych znaków na ciele. Natomiast wszystkie, poza nielicznymi wyjątkami, owady szarobrązowe („pro-
kryptyczne”) zostały pożarte natychmiast (przypominam, że to nie były doświadczenia nad homochromią i okazy na ogół wyraźnie kontrastowały z podłożem). Morton Jones przeprowadził te same doświadczenia na Florydzie z innymi owadami i ptakami, co przyniosło ściśle porównywalne wyniki. Na przykład, wyraźnie odstraszająco ubarwiona szarańcza Romalea microptera pozostała w 89,3%> niezjedzona.
Opisywałem tu już inną metodę, polegającą na umieszczaniu owadów ubarwionych odstraszająco i bez takiego ubarwienia w pobliżu ptasich gniazd. Carrick obserwował przez lornetkę zachowanie się strzyżyków, świstunek pierwiosnek i rokitniczek wobec umocowanych na gałęziach 58 żywych okazów o barwach neutralnych i 44 żywych okazów ubarwionych odstraszająco. Ptaki pożarły pięćdziesiąt okazów, z czego 86% pierwszych i 4,9% drugich.
Wiele owadów zdradza jawny wstręt do os. Bridley próbował, bez powodzenia, karmić nimi łyski. W niektórych, zresztą rzadkich, przypadkach silnie podniecone ptaki chwytają osy, ale natychmiast je odrzucają i pochylając dziób starają się pocierać nim o różne przedmioty, zdradzając wszelkie objawy obrzydzenia (być może chodzi tu o zapach jadu lub jego gorzki smak?).
Właściwości odstraszające i gady. Jak zawsze, tak i w doświadczeniach z jaszczurkami Butler posługiwał się gąsienicami agreściaka. Jaszczurka zielona (Lacerta viridis) połyka prawie wszystko, co się jej nawinie. Prawdę mówiąc, chwyta i agreściaka włożonego do klatki, ale odrzuca go natychmiast otwierając szeroko pyszczek, aż wypadnie gąsienica, która, jak się zdaje, nie jest w najmniejszym stopniu uszkodzona. Jaszczurka zdradza wszelkie objawy obrzydzenia i po pierwszym doświadczeniu nie sposób jej nakłonić do powtórnego spróbowania agreściaka. Te gąsienice są odrzucane nawet przez pająki, którym zdarzyło się je schwytać. Toteż nie mają one wielu wrogów, poza kukułką, o czym już wspominałem. Według innych obserwacji, przeprowadzonych przez Weira zielone jaszczurki odrzucają nie tylko gąsienice, ale i dojrzałe osobniki agreściaka. Jeżeli włoży się im nawet gąsienicę do pyszczka, doznają tak silnego
wstrętu, że musi minąć co najmniej piętnaście dni zanim znów go spróbują. Podobne obrzydzenie zdradzają również jaszczurki: zwinka (Lacerta agilis) i żyworódka (Lacerta vivípara). W ogóle tę zwierzęta obserwowane w warunkach naturalnych przejawiają zupełnie określone „gusty” przy wyborze zdobyczy, podobnie jak ptaki i ssaki. Powrócimy jeszcze do tego, kiedy będziemy mówić o kubańskiej jaszczurce Anolis sagrei i o mimetyzmie.
Ubarwienie odstraszające i płazy. Według Cotta nadrzewne płazy z wysp Kanaryjskich i z portugalskich posiadłości w Afryce Wschodniej również 'nie chwytają owadów ubarwionych odstraszająco. Na 11 780 okazów wyróżnionych w treści żołądkowej tych płazów było tylko 0,17% owadów ubarwionych odstraszająco.
Prawda, że Mac Atee i Hargitt ogłosili wyniki serii doświadczeń, z których by wynikało, że płazy, a zwłaszcza ropuchy i rzekotki, nie wykazują na ogół większego zaniepokojenia na widok odstraszająco ubarwionej zdobyczy i zjadają z powodzeniem osy, pszczoły i chrząszcze Doryphora. Ale Mac Atee dodaje też, że nie zdradzają przy tym większego zadowolenia. Cott podjął podobne doświadczenia na znacznie większą skalę, co pozwoliło mu wyjaśnić przyczyny obrzydzenia drapieżcy wobec odstraszająco ubarwionej zdobyczy. Jest to odraza nabyta, a nie wrodzona.
W jaki sposób drapieżce unikają niebezpiecznej zdobyczy? Doświadczenia Coitta z ropuchami są szczególnie interesujące, bowiem wskazują na pewne możliwości uczenia się, czego dotąd nie podejrzewano. Cott bardzo żywo opisuje zachowanie się ropuch wobec pszczół, które badacz wybrał do swych doświadczeń, jako owady mogące szybko pouczyć zbyt łatwowierne ropuchy o zgubnych skutkach żarłoczności. Oto ropucha, pożądliwie wpatrzona w ul, zbliża się doń, z brzuchem lekko uniesionym nad ziemią, ostrożnie przestawiając krótkie łapki i nie odrywając oczu (te zwierzęta polują kierując się wzrokiem) od czarnych, brzęczących i zapewne soczystych zwierzątek. Nagle wysuwa język i szybko niemal niedostrzegalnym ruchem chwyta jedną, potem drugą pszczołę. Ale przełknięcie pokarmu najwyraźniej sprawia jej trud
ności. Oczywiście pszczoła nie omieszkała zostawić żądła w gardzieli ropuchy, której zachowanie ulega zmianie. Posmutniała, ciągnąc brzuch po ziemi, jakby „sflaczała” | przymkniętymi oczyma, powraca na stanowisko przed ulem. Kiedy jakaś pszczoła zbliży tsię ku niej, ropucha odwraca się i odskakuje dalej. Obserwowano oddzielnie trzydzieści trzy ropuchy w ciągu wielu dni. Cott stwierdził duże różnice indywidualne w przebiegu uczenia się. Niektóre z nich nie ruszają pszczół po przełknięciu jednej. Była też taka ropucha, która codziennie, aż do końca doświadczeń połykała jedną pszczołę. Ale żadna nigdy nie zjadała następnego dnia więcej pszczół niż dnia poprzedniego. Liczba zjadanych pszczół stopniowo spadała aż do momentu, kiedy ropuchy były tak zniechęcone, że odmawiały zainteresowania się owadami i uciekały od ula, jeżeli Cott umieszczał je w pobliżu. Doświadczenie trwało siedem dni, w ciągu których już uprzednio wygłodzone ropuchy nadal pozostawały głodne; _ nie miały żadnego pokarmu prócz pszczół. Toteż ich łaknienie było ogromne, o ‘czym iniał się przekonać Cott podając im wreszcie dżdżownice. Niektóre potrafiły pożreć aż 32 sztuki w ciągu kilku minut. Od pokazania całej żarłoczności, jaką odznacza się przyzwoita ropucha, powstrzymywała je jedynie natura ofiary — pszczoły. Cott nie mógł dokładnie zbadać trwałości śladów, jakie pozostawia w pamięci ropuchy to piekące doświadczenie; w każdym razie trwa ono ponad 24 godziny.
Można by jednak wysunąć pewne zastrzeżenia wobec doświadczeń Cotta. Pszczelarze algierscy i południowoamerykańscy doskonale znają pewien gatunek ropuch, dobrze się mających w tamtych stronach, które chętnie chronią się pod ulami. I nierzadko zdarza się widzieć, jak z mechaniczną niemal precyzją chwytają i zjadają wielkie ilości pszczół. Tak duże, że trzeba ustawiać ule na dosyć wysokich podstawach, aby je zbezpieczyć przed łakomymi płazami. Co prawda, nie mam pojęcia, o jakim gatunku ropuch mowa i nigdy nie słyszałem, żeby coś podobnego zdarzyło się we Francji. Nie wykluczone, iż niektóre gatunki są wyspecjalizowane w żywieniu się pszczołami; wiemy przecież, że by wają ropuchy, które gu-
gustują w ostrym i piekącym pożywieniu takim, jak mrówki....
Uczenie się tego, które z możliwych ofiar są niejadalne, wydaje się zjawiskiem powszechnym. Odstraszające ubar-? wienie nie jest bodźcem wyzwalającym jakieś mechanik zmy wrodzone. Ale po pierwszych smutnych doświadczeniach niesmaczna zdobycz zostaje raz na zawsze wyłączona z menu drapieżcy. Mackenzie, a później Philips obserwowali lemury, które początkowo chwytały odstra-' szająco ubarwione motyle*i zaraz wypuszczały je, nie zadając żadnych widocznych obrażeń. Podobnie jest i u ptaków, u których odraza do owadów odstraszająco ubarwionych zupełnie nie wygląda 'na właściwość wrodzoną. Lloyd Morgan mówi, że gąsienice marzymłódki oraz biedronki są niezmiennie chwytanej „próbowane"^ a potem odrzucane i przeważnie nie doznają przy tym wcale krzywdy. Kaczęta i kurczęta, które raz poczuły, co to jest żądło, nigdy już nie próbują nie tylko pszczół, ale również podobnej do nicłr muchy gnojki (Eristalis).
Nie zapominajmy też, że możliwe jest uczenie się przez naśladowanie rodziców. Cott zupełnie słusznie zwraca'-' uwagę, że może to odgrywać poważną rolę u .niektórych gatunków. '
Nauka płynąca z doświadczenia dostępna jest wszystkim zwierzętom do jaszczurek włącznie. Według Poultona nawet kameleonowi wystarczyła jedna jedyna próba, by po miesiącach jeszcze pamiętał, że należy zostawić w spokoju ten rodzaj zdobyczy. Maleńka jaszczurka żyjąca na murach lęka się bardzo os i szerszeni. Toteż kiedy Poul- ton podał jej mimetycznego motyla Trochilium crabro- niforme, zbliżała się doń bardzo nieufnie i schwytała z zachowaniem wszelkich ostrożności. Straciła wiele czas\i nim przekonała się ostatecznie, że mimetyczny owad „zakpił sobie” ż niej, i gdy go jednak Wreszcie schrup pała, w ciągu następnych dni mie dawała ;się już .tak łatwo zwodzić. Jest to przykład podobny do tego, który' obserwowaliśmy w stosunku kurcząt do muchy gnojki., Według Pritchetta, jaszczurka, podobnie jak ptaki, najpierw chwyta odstraszająco ubarwioną zdobyć?, gdy wi
dzi ją po raz pierwszy, ale zaraz potem puszcza ją i za- phawuje wspomnienie^ o tym, oo zaszło (patrz wyżej).
Jak odwrócić uwagę wroga. Podwójna rola oczek. Długo ¿zastanawiano/się, czy oczka, znajdujące się na skrzydłach motyli, nieraz bardzo duże-i doskonale widoczne,,-mają jakieś znaczenie biologiczne. Teraz już można' znaleźć odpowiedź na to pytanie. Według Tinbergeńa, różne za- wisaki (Sphinx ocellata) o dosyć skromnym ubarwieniu mają na tylnych skrzydłach żywo ubarwione oczka, normalnie zasłonięte przednimi skrzydłami. Żawisaki gwał- 'townie odsłaniają oczka, gdy zbliża się drapieżca. Wiele ^małych ptaków zdradza objawy przerażenia -i niezwłocznie ratuje się ucieczką. Otd, oprócz Wielu już przytoczonych, jeszcze jed'en przykład pokazywania „znaku ostrze-' gawczego”. Ale oczka stały się przedmiotem jeszcze bardziej interesujących obserwacji, przeprowadzonych przez Swynnertona. Stwierdził on, że przeciwnie, u niektórych gatunków ślady uderzeń dzioba występują właśnie obok oczek. Wyraził więc przypuszczenie, że są to miejsca, które powinny kierować ataki- ptakóto na części ciała nie mające istotnego życiowego znaczenia. Zasługa Swynnertona polega przede wszystkim na dążeniu do eksperymentalnego potwierdzenia: tej, zdawałoby się fantastycznej, teorii. W tym celu wymalował oczka na skrzydłach 51 motyli CharaXes, które następnie wypuścił. Po ich ponownym złowieniu znalazł na skrzydłach motyli łącznie 47 śladów uderzeń dzioba, w tym 36 w same oczka, ą 11 w bezpośredniej . bliskości. Wydaje się, że w ten sposób udogodniono podwójną funkcję oczek: ostrzegawczą, i przyciągającą.
Często miesza się ze sobą pojęcia homóchromii i mi- metyzmu, chociaż jak Się zdaje ich mechanizm jest zupełnie różny. Nie zagłębiając się w bardzo nieraz subtelne rozróżnienia w pojmowaniu ^nimetyzmu przez Batesa i przez Mullera, przypomnijmy tylko, że chodzi tu o naśladowanie przez gatunek o normalnym smaku, koloru
i Wyglądu innego gatunku, który wszystkim drapieżcom znany jest jako niejadalny. Oczywiście nie brak- iprze-
ciwników tej koncepcji, uważających mimetyzm ochronny za mrzonkę. Nie przywiązujmy zbyt wielkiej wagi do odwiecznych zastrzeżeń, mających źródło w niewłaściwym pojmowaniu złożoności przyrody. Lepiej wyjaśnijmy, na czym polega mimetyzm.
Na wstępie trzeba zaznaczyć, że naśladowanie owada ubarwionego odstraszająco, bywa nie tylko przybliżone. Przeciwnie bywa tak dokładne, że nieraz kolekcjonerzy- erudyci dają się zwieść podobieństwu i umieszczają obok siebie, podobne dzięki mimetyzmowi, a w istocie dosyć oddalone od siebie gatunki. Skądinąd jednak wiadomo, że poza nielicznymi wyjątkami, gatunki naśladujące i naśladowane występują na ogół w tej samej strefie geograficznej. Bardzo piękny przykład podaje Dixey: motyle z rodzaju Prioneris naśladują odstraszająco ubarwione motyle Delias. Rodzaje Prioneris i Delias występują na obszarach między łańcuchem Himalajów i Borneo, ale zasięg każdego gatunku jest niewielki, a w tych wąskich granicach zawsze występują obok siebie naśladowany gatunek Delias i naśladujący gatunek Prioneris. Na przykład w Indii Prioneris clemanthe naśladuje Delias agos- tina, a Prioneris thestylis — Delias belladonna. Na Borneo Prioneris cornelia naśladuje Delias indistincta, itd...
W zachowaniu się owada naśladującego zaznacza się pewna „troska”, by stworzyć wierną imitację. Cott informuje, że Prioneris latają zawsze w towarzystwie Delias
i siadają podobnie jak one ze złożonymi skrzydłami na czerwonych kwiatach lantana. A oto inny przykład tego samego typii: brazylijski szarańczak Scaphura nigra jest podobny do osy Pepsis saphirus itylko wtedy, kiedy się porusza: a więc biega zygzakiem z rozpostartymi skrzydłami, tak jak ta osa, której niespokojny chód właśnie naśladuje. I wtedy podobieństwo jest uderzające.
Ale Cott przytacza też inne, bardziej dyskusyjne przykłady. Muchy trzmielówka (Volucella) i nieczuja (Crior- hina) miały włazić do gniazd trzmieli (Bombus), „do których są podobne” (Cott). Nie przeczę temu, że istotnie muchy tam były i terroryzowały nieszczęsne trzmiele, ale muchy gnojki (Eristali) i trzmielówki są znacznie bardziej podobne do pszczół niż do trzmieli,
Ja sam, wraz z moim przyjacielem BourM&rem, obserwowałem larwy pluskwiaków Nabidae, które naśladują mrówki. Oczywiście, znajdowaliśmy je przede wszystkim w tych samych zaroślach i na murawach, gdzie przebywają mrówki, ale również po trosze i w innych miejscach... "W dodatku podobieństwo larw pluskwiaków do mrówek występuje wyraźniej, gdy oglądamy je z góry, a nie z profilu, co każe się domyślać, że mimetyzm chroni je (jeżeli w ogóle chroni) przede wszystkim przed ptakami.
A «wreszcie motyl Trochilium crabronijormae, o którym już mówiłem, a który naśladuje osy, nie prowadzi nocnego trybu życia jak inne gatunki tej rodziny, lecz lata w ciągu dnia, czyli wtedy, gdy naśladowany gatunek wykazuje największą aktywność.
Anatomiczny mechanizm naśladownictwa. Od dawna już badacze zauważyli pewną osobliwość. Oto bardzo często cechy barwne występują u gatunku naśladującego na zupełnie innych częściach ciała niż u gatunku naśladowanego. Na przykład Abispa ephippium, osa bardzo rozpowszechniona w Australii, jest naśladowana przez wiele owadów różnych rzędów: przez muchy, motyle
i chrząszcze. Dwa gatunki chrząszczy korkowatych (Ce- rambycidae — Tragocerus jormosus i Hestheris ferru- gineus) mają', tak jak i Abispa, czarne przepaski na pomarańczowym tle. Ale są one zupełnie inaczej rozmieszczone. U Tragoceus znajdują się na pokrywach. Ale Hestheris nie ma pokryw, toteż naśladuje osę Abispa mime- tycznym ubarwieniem odsłoniętego odwłoka. Można by jeszcze przytoczyć wiele równie zadziwiających przykładów (szczegółowo omówionych w pięknej książce Cotta). Regułą jest tu, że zabarwienie mimetyczne występuje u gatunku naśladującego i naśladowanego na innych częściach ciała. Również pod względem biochemicznym nie ma tu podobieństwa. Ford wykazał, że pigment motyli bielinków (Pieridae) naśladujących pazia (Papilio) ma zupełnie inny skład chemiczny. A wreszcie naśladownictwo jednego gatunku przez kilka innych realizuje się za pomocą bardzo różnych środków anatomicznych i biochemicznych (patrz wyżej — przykład z osą Abispa).
I jakże ma się tu nie nasuwać fundamentalna zasada, którą głosił Cott, że zjawiska mimetyzmu realizują się wbrew ograniczeniom, jakie zdają się stwarzać anatomia
i dziedziczność.
Czy właściwości mimetyczne mają znaczenie ochronne? Wyniki doświadczeń przeprowadzonych na Kubie przez Darlingtona pozwalają dać twierdzącą odpowiedź na to pytanie. Niejadalne chrząszcze Thonalmus (Thonalmus suavis, a zwłaszcza Thonalmus aulicus) są upstrzone czerwonymi, pomarańczowymi i niebieskimi plamkami; nie kryją się wcale, przeciwnie, żyją w dość gęstych gromadach, w pełnym słońcu. Pośród licznych drapieżców występujących w tym samym biotopie Darlington wyróżnił jaszczurkę Anolis, która pożera wszystko, co się znajdzie w jej zasięgu, oprócz właśnie tego chrząszcza, którego wyrzuca, jeżeli nawet włoży się go jej do pyszczka. Otóż Thonalmus jest mniej lub bardziej udatnie naśladowany przez bardzo wiele owadów, które żyją w jego pobliżu, a mianowicie przez chrząszcze Oedemeridae (Co- pidita thonalmus), Cerambycidae (Calocosmus venustus, Trichous divisus, Trichous pilipennis). Jeżeli podamy jaszczurce któregoś z tych owadów, odrzuca go równie zdecydowanie jak Thonalmus. W czasie sześciodniowej nieprzerwanej obserwacji Darlington nie widział ani razu, by zjadła choć jeden taki okaz. Natomiast sześć innych rozmaicie ubarwionych gatunków zjadła z apetytem.
Wszystkie opisane tu zjawiska nie są jednakowo dokładnie zbadane, ale w sumie składają się na dosyć dobrze ugruntowaną wiedzę- Omawiałem tylko to, co dotyczy życia owadów, ale nie należy zapominać o niezliczonej ilości ptaków, płazów, ssaków i gadów posiadających również ubarwienie homochromatyczne, odstraszające lub mimetyczne. Istnienie tych właściwości u różnych zwierząt i ich znaczenie ochronne są stwierdzone w sposób równie pewny jak u owadów. Jakże się to wszystko dzieje?
Jest rzeczą bezsporną, mówi Cott, że np. ubarwienie mimetyczne jest przeznaczone dla oka drapieżcy i „stara się go oszukać” z pominięciem wszelkich przeszkód psychologicznych, anatomicznych i chemicznych, jakby ich wcale nie było. Wiadomo także, że skrzydło motyla Kal- lima naśladuje zeschłe liście tak wiernie, iż fitopatolo- gowie potrafią określić gatunek pleśni, jaki jest na nich odtworzony. A liśćce i patyczaki nie tylko są podobne do zielonych łodyg i do liści, ale również i ich jaja naśladują nasiona tak, że nieraz można się pomylić.
W jaki sposób mogą powstać te osobliwe cechy? Zwróćmy się do oficjalnie przyjętych mechanizmów ewolucji, do doboru naturalnego i mutacji. Wyobraźmy sobie mutacje, z których każda przynosi na przykład chrząszczowi z rodziny Oedemeridae cechę troszkę bardziej upodabniającą go do Thonalmus. Te chrząszcze, które najbardziej przypominają Thonalmus, są cora’fc rzadziej zjadane przez jaszczurkę Anolis. Toteż w doborze naturalnym automatycznie zyskują one przewagę i po upływie wielu wieków pojawia się wreszcie zupełnie dokładna kopia. Teoria wygląda bardzo prawdopodobnie, pod warunkiem że nie będziemy przyglądać się jej z bliska. Wielu uczonych bardzo by chciało, by była prawdziwa, bo jest harmonijna i urzeka geometrę, który drzemie w sercu niejednego biologa.
Jednakże, jak to zwykle w nauce bywa, i ta teoria musi stanąć przed jedynym bezstronnym sędzią, jakiego mamy: przed doświadczeniem, które przesądzi o tym, czy jest należycie uzasadniona. Nie można, jak to robią Huxley i Fisher w swej najnowszej książce, traktować doboru naturalnego jako niezbitej zasady, której. wszystko musi być przyporządkowane. Biologia, która nie wyszła jeszcze z okresu dziecięctwa, nie zna takich zasad, a bałwochwalcze uwielbienie prowizorycznych wartości prowadzić może jedynie do wyjałowienia koncepcji badawczych. Uważajmy darwinowski dobór naturalny za hipotezę roboczą, a odda on nam jeszcze niejedną przysługę.
W badaniach dotyczących ochronnego znaczenia cech rola wiodąca należy przede wszystkim do psychofizjo- loga. Czy niewielkie udoskonalenia naśladownictwa mi-
metycznego istotnie powodują częstsze pomijanie zdobyczy przez jaszczurkę Anolis? Być może, ale nie jest to sprawa oczywista. Należałoby, posługując się metodą eto- logów podsuwać jaszczurce coraz gorzej wykonane przynęty i notować, od jakiego momentu zdecydowanie nie tyka ona makiety, lub od kiedy częstość pomyłek wzrasta. Czy „krzywa odrzucania” będzie równoległa do „krzywej doskonałości przynęt”, czy /też linie te rozchodzą się w sposób istotny? Tego nie wiemy, a bardzo łatwo moglibyśmy zbadać. Ale dopóki nie przeprowadzimy odpowiednich badań, nie możemy twierdzić, że mechanizm doboru naturalnego odegrał jakąś rolę w „dialogu” Anolis — Thonalmus.
A poza tym, czy rzeczywiście dokładne naśladowanie Thonalmus jest koniecznym warunkiem ochronności owada naśladującego? Przypomnijmy tu raz jeszcze to, co wynika z danych zgromadzonych przez Cotta:
a) drapieżce systematycznie stronią od żywo ubarwionej zdobyczy;
b) ich odraza jest, jak się zdaje, nabyta a nie wrodzona;
c) wszystko składa się na przekonanie, że wystarczy dosyć nikły stopień podobieństwa, a przede wszystkim przemawia za tym fakt, że w tym samym biotopie występują zarówno lepsze, jak i gorsze imitacje Thonalmus i wszystkie w jednakowym stopniu są respektowane przez jaszczurkę Anolis.
A więc najlepsze imitacje (chociażby Calocosmus i Tri- chous) byłyby właściwie mówiąc hyperteliami (nadmiernym podobieństwem), niepotrzebnymi a absurdalnymi z punktu widzenia doboru naturalnego. Czy jesteśmy pewni, że tak doskonałe naśladownictwo, jakie widzimy u motyla Kallima, jest konieczne dla zmylenia drapieżcy? Czy imitacja tak dokładna, że aż pozwalająca botanikowi określić gatunek pleśni odtworzonej na skrzydle niby na opadłym liściu, daje dodatkową szansę przeżycia? Czy nie wystarczyłaby plama z grubsza podobna do pleśni? Czy próbowano odpowiedzieć na te pytania za pomocą łatwych i odpowiednio przeprowadzonych doświadczeń? O ile wiem, nigdy.
Przed chwilą użyłem słowa hypertelia, a oto sedno mojej myśli. Otóż podejrzewam, że zwierzęta homochro- matyczne i mimetyczne, a przynajmniej te najdoskonalej naśladujące, reprezentują ową hypertelię, której nie można wytłumaczyć działaniem doboru naturalnego. Cott gładico przechodzi nad tą sprawą do porządku, jak gdyby uważał, że drapieżce odznaczają się tak dobrym wzro-; kiem, iż żadne naśladownictwo, nie jest dla nich zbyt dokładne. Powtórzmy więc pytanie: a skąd to wiadomo? gdzie są doświadczenia z mniej lub. bardziej dokładnymi makietami? i dlaczego Cott powołuje się na Mottrama, który tak łatwo zwabiał ptaki prymitywnymi przynętami wędkarskimi? A z drugiej strony widzieliśmy przecież, że bardzo niedokładne makiety wystarczają, by sprowokować taniec godowy owadów (a również ptaków).
Nie zagubmy po drodze głębokiej myśli Koehlera — nie ma na świecie rzeczy mniej jasnej niż początek. A zatem istoty homochromii i mimetyzmu należy szukać w modelach możliwie najdoskonalszych. I myślę, że tam właśnie odnajdujemy tę siłę organizującą, która działa w całym przebiegu ewolucji, a o której istocie wciąż jeszcze tylko gaworzymy.
Może mi ktoś powiedzieć, że jeżeli rzeczywiście jest coś takiego jak hypertelia, to znamy i inne jej przykłady: przyroda stwarza cechy, które ulegają potwornym nieraz hypertrofiom. Weźmy chociaż olbrzymie rogi jelenia Me- gaceros, w porównaniu z którymi rogi naszych dzisiejszych jeleniowatych (Cervidae) wydają się bardzo ubogie. Albo szalony, bezsensowny, nieproporcjonalny rozrost śródtułowia pluskwiaków z rodziny Membracidae, którego rozmiary są nieraz większe od całego ciała (co prawda te wyrostki, tak bardzo w oczach człowieka obciążające owady, zdają się wcale im nie przeszkadzać). Wszystko to nie poddaje się ściśle'ewolucyjnej interpretacji; po prostu raz uruchomiony mechanizm fizjologiczny działa zbyt szybko, albo zbyt długo.
Sprawa hypertelii homochromatycznych lub mimetycz- nych przedstawia się wszakże inaczej. One mają określony sens, w odniesieniu do środowiska zewnętrznego, można praktycznie sprawdzić ich działanie, a systematyk
może je określać (pleśń na skrzydłach motyla Kallima). To są kopie jakichś realnie istniejących rzeczy i nie sposób temu zaprzeczyć nie narażając się na niebezpieczeństwo jakiejś akrobacji myślowej. Nie zamykajmy oczu, nie wypierajmy się zdolności obserwowania, dlatego tylko, że staje przed nami cały ogrom problemu... Jeżeli ewolucja zmierza w określonym kierunku, to być może homochromia i mimetyzm powiedzą nam, w jakim. Zabierajmy się więc bez wahania do nowych doświadczeń. Zdobądźmy się na odwagę!
Będę zachwycony jeżeli Czytelnik, zapoznawszy się z tym pobieżnym omówieniem niektórych problemów życia owadów, odniesie wrażenie, że nie ma nic pewnego, że wszystko się dopiero zaczyna, że nasza młoda biologia zaledwie otwiera oczy w blasku płomiennej zorzy... Pragnąłem bowiem, by to tak właśnie zostało odczute, bo sam tak myślę. Biologia raz jeszcze stała się nauką młodą, niechże się więc odważy zrzucić swe stare szaty — antyczne teorie, które krępują jej kroki. Dobrze, że potrafiła odrzucić uświęcony dawniej, prostacki finalizm, a będzie jeszcze lepiej, kiedy porzuci dziecinny mechanicyzm, z którego głównie był taki pożytek, że można było odrzucić finalizm. A będzie wręcz cudownie, jeżeli każdy biolog potrafi zawsze bez uszczerbku zachować swój zasób ciekawości badawczej, co bywa trudne, zwłaszcza po pięćdziesiątce.
Trzeba wyrzec się zbyt prostych analogii, aluzji do dźwigni, do równi pochyłej, do taczek, w których szuka inspiracji pewna teoria odruchów. Trzeba widzieć żywą istotę taką, jaka jest, w całej złożoności, która trwoży naszą wyobraźnię. A jeżeli już mamy szukać analogii, to w zakresie najbardziej złożonych maszyn liczących, w zakresie rozwijającej się cybernetyki (niechże jednak i ona nie zapomina o własnym, tylko prowizorycznym charakterze, niechże się ustrzeże przed nieprzemyślanym filozofowaniem). Załóżmy więc, że organizmy są maszynami;
takie założenie jest pożyteczne, opłacalne 1 pobudza do eksperymentowania. Na pewno jednak nie są to maszyny proste. Najwłaściwsza jest tu analogia do maszyn liczących i mechanizmów samosterujących. Ale to też tylko prowizorium. Podkreślany przez najznakomitszych cybernetyków fakt różnicy wielkości (aby otrzymać mechanizm dokładnie naśladujący to, co robi mrówka, trzeba by urządzeń większych niż Empire State Biiilding) każe się zastanowić nad istotą tych różnic.
Szczęśliwy, powiada Lukrecjusz, kto odwiedza ciche świątynie, kochane przez mędrców, i czerpie siły z ich nauk. Ale w tych światyniach nie ma fałszywych bogów ani przestarzałych teorii strzeżonych przez bezpłodnych czcicieli. Nauka idzie naprzód i uczony powinien dotrzymać jej kroku. Obecnie biologia, która zajmuje się; owadami, spogląda nowymi oczami na świat istot żywych. Wciąż jednak jeszcze czeka na tego, kto pozwoli jej wkroczyć w nowy etap, zespalając w genialnej, choćby nawet prowizorycznej teorii ogromny zbiór faktów, nad którymi straciliśmy kontrolę. Jak dawniej astronomia, tak dziś biologia czeka na swego Kopernika. Niech-przybywa, co prędzej! Obyśmy potrafili go wysłuchać z godnością mędrca, który ze spokojem rzuca w ogień to, co wielbił, w nadziei, że będzie mógł lepiej zrozumiećI