Geibler Czekając na miłość

Sina-Aline GeiBler

CZEKAJĄC NA MIŁOŚĆ

RZECZ O MASOCHIZMIE KOBIET Przełożył Jarosław Ziółkowski

SAPIENS

GDAŃSK 1995

Tytuł oryginału:

Lust an der Unterwerfung

Copyright O 1990 by Yerlagsunion Pabel-Moewig KG, Rastatt O Copyright for Polish edition by SAPIENS, Gdańsk

DRUK: ,ARTEX", tel. (058) 32-20-67

Redaktor Beata Demska

Special thanks to Hans-WUhelm Schwichow

ISBN 83-86585-00-5

SAPIENS, 81-701 Sopot l, skr. poczt. 107

Spis treści

Prolog

Masochizm - zakazana rozkosz Wprowadzenie

Fascynacja strachem Dzieciństwo pewnej masochistki

Walczyć, aby zostać zwyciężoną Młodość pewnej masochistki

Pragnienie cierpienia Narodziny Świadomości masochistycznej

Małżeński rytuał karny Marga

Aniol wbrew własnej woli Sabina

Ujarzmiona władczyni Córa

tycie w dwóch światach Uirike

Przecież tego potrzebujesz niewolnico!" Niedola masochistki

Weź jedną masochistkę... Niedoskonałość teorii psychologicznych

Wolność w uległości „Historia O"

Okrężne drogi O trudnościach bycia masochistka

Los kobiety Fryderyk Nietzsche a ruch feministek

Cichy triumf masochizmu Teoria Simone de Beawoir

Słodycz oddania si? Lin

Odwaga i pokora O rozkoszy bycia masochistka

Masochizm jako szansa Ruch feministek a iycie uczuciowe kobiety


143 153 161 165 185 203


Prolog


ANKIETA przeprowadzona przez Elisabeth Roden, se­ksuologa z Hamburga, wykazała, że co druga kobieta przejawia tendencje masochistyczne, co czwarta z nich akceptuje te skłonności, jednakże dopiero co piętnasta realizuje je w życiu.

Kobiecy masochizm ciągle jeszcze, a może zwłaszcza w dzisiejszych czasach, jest fenomenem budzącym niepo­kój całego społeczeństwa, a szczególnie kobiet, których bezpośrednio dotyczy.

Coraz więcej z nich zdobywa się na odwagę, aby nie zapierać się swych skłonności i potrzeb oraz wyżywać się w nich seksualnie. Ku radości podobnie myślących. Ku przerażeniu otoczenia.

Kobiety, które podporządkowują się seksualnie mężczyźnie, które chcą, by je bito i upokarzano - to szo­kujące, bowiem sprzeczne z drobnomieszczańską moral­nością zjawisko. Co gorsza, jest ono bolesnym ciosem skierowanym przeciwko feminizmowi, szydzeniem z dą­żeń tegoż ruchu, zdradzieckim atakiem z własnych sze­regów. A przynajmniej tak jest interpretowane. W rzeczywistości wszystko wygląda inaczej. Całkowicie inaczej.

Mało kto jednak zna prawdę. Bo któż, poza bezpośrednio dotkniętymi tym problemem, miałby ją znać, skoro żądze



i życie masochistek ciągle jeszcze muszą szukać ukrycia w zakazanym i wypartym świecie. A ten świat istnieje. Kobiecy masochizm żyje i ma swoje prawa, jak wszystkie inne uczucia i potrzeby. Ruch feministek żąda dla kobiet praw do samostanowienia o sobie i zaspokajania własnych pragnień. Z dążeń tych nie można wykluczyć zwłaszcza prawa do masochizmu. Masochistyczne skłonności i sztuka prowadzenia zgod­nego z nimi trybu życia są w rzeczywistości dowodem uwieńczonej powodzeniem, prawdziwej i wiarygodnej emancypacji. Najwyższy czas, by za takie je uznać.

Sina-Aline GeiBler

MASOCHIZM - ZAKAZANA ROZKOSZ

WPROWADZENIE

MASOCHIZM - używający tego terminu w pozytywnym znaczeniu napotykają na gwałtowny sprzeciw. Z czym należy to wiązać? Co właściwie kryje się pod tym poję­ciem?

Masochizm - słowo to jest źródłem spontanicznych sko­jarzeń: rozkosz odnajdywana w cierpieniu, instynktow­ne pożądanie bólu, seksualnego poniżenia, zostania ujarzmionym, dobrowolna zgoda na niewolnicze życie... I prawie odruchowo klasyfikujemy te obrazy jako na­leżące do świata tego co zakazane, anormalne, zdrożne;

odsyłamy je na margines, w mrok, skazujemy na izo­lację.

Masochizm i ludzie mu hołdujący - to zgodnie z obowią­zującymi poglądami coś chorego, perwersyjnego, z pew­nością godnego również ubolewania, ale jednak podejrzanego i w jakiś sposób niebezpiecznego.

BADANIA amerykańskich seksuologów z 1987 roku wy­kazały, że popędy kierujące sadystami są o wiele pro­stsze do pojęcia dla „normalnie" odczuwających ludzi, niż te, którym ulegają masochiści. Istnieje popularna teoria, wyjaśniająca powstawanie sadystycznych żądz:

sadyści są osobnikami odczuwającymi potrzebę ujarz-

miania innych, bowiem jako dzieci byli zmuszani do uległości. W związku z tym trawi ich chęć zemsty. Przyjemność odnajdywana w męczeniu innych zdaje się być bardziej zrozumiała niż jej przeciwieństwo. Każdy z nas nosi w sobie odrobinę sadyzmu. I każdy, z wię­kszym czy mniejszym przerażeniem, odkrył kiedyś tę skłonność w samym sobie. Wobec tego popędy sadystów są łatwiejsze do zrozumienia - przynajmniej w określo­nych granicach.

NIEZROZUMIAŁE natomiast wydaje się, że ktoś może pra­gnąć, aby się nad nim znęcano. Każdy człowiek przy zdro­wych zmysłach przeciwstawia się uciskowi, ze wszystkich sił broni się przed poniżeniem i fizycznym cierpieniem! Chęć noszenia jarzma, tak w sensie fizycznym jak i psy­chicznym, oraz poddania się męczarniom, wyrażana przez osobę będącą przy zdrowych zmysłach, uchybia nie tylko naszym normom moralnym i prawom broniącym ludzkiej godności, ale również naturalnemu poczuciu normalności.

MASOCHIZM jest czymś nie do pojęcia. A ponieważ on sam, jak i jego zwolennicy skazani są na moralne banictwo, na przebywanie w ciemnym króle­stwie tego, co zakazane i wyparte, nie powinno nikogo dziwić, że pozostają obcy naszemu społeczeństwu, że wzbudzają w nim niepokój, i że z tego względu są przez nie odrzucani.

Chcę przyczynić się do zwalczenia bądź przynajmniej re­dukcji obaw i uprzedzeń towarzyszących masochizmowi. Udać się to może tylko poprzez staranne wyjaśnienie problemu oraz stopniowe usuwanie nieporozumień. A to z kolei zakłada konieczność uniesienia zasłony, za którą ukrywa się nieznane, zapewnienie dostępu do tajemnic stanowiących otoczkę tej formy życia i miłości.

W rzeczywistości bowiem masochizm nie jest niczym innym Jak tylko pewną formą życia. Formą, której podo­bnie jak i wielu innym, powinno zostać przyznane prawo do istnienia.

CZYM JEST MASOCHIZM?" - na to pytanie nie sposób udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Podobnie jak w wypadku innych form obcowania ludzi ze sobą, również ta odmiana życia i miłości nie daje się podporządkować jednej, obejmującej wszystkie możliwo­ści definicji.

Masochizm jest tym, co czynią z niego poszczególni lu­dzie. Określenie to może równie dobrze oznaczać chęć absolutnego poddania się, jak i potrzebę służalczości je­dynie w ściśle ustalonych granicach życia seksualnego;

może określać rozkosz czerpaną z czysto fizycznego bólu, jak i pragnienie duchowego upokorzenia. Masochizm to nic więcej, jak tylko ogólny termin, którym posługujemy się z braku lepszego. To pusta rama, którą każdy wypeł­nia swoimi indywidualnymi odczuciami i życzeniami. Masochiści są do siebie tak mało podobni, jak inni „normal­nie" odczuwający ludzie. Każdy ma swoje upodobania, prio­rytety, czy antypatie. Każdy jest jednostką i jako taka reprezentuje złożony splot możliwości, doświadczeń i pra­gnień występujących w tysiącach różnych kombinacji. I mimo to Jeżeli chcemy się porozumieć, zmuszeni jesteśmy do pozostania przy tym problematycznym określeniu. Bądź co bądź posiada ono pewien wspólny i niezależny od indy­widualnych doświadczeń i odczuć mianownik.

W JAKI SPOSÓB MASOCHIZM objawia się w życiu człowieka, jak jest przeżywany i odczuwany - na to pyta­nie odpowiada każda jednostka, każde życie inaczej i tyl­ko samemu sobie. Aby opisać ten fenomen w sposób wyczerpujący, należałoby zainwestować ilość czasu i do-

ze zainteresowania niezbędną do zgłębienia setek od­miennych, zgodnie z socjologicznymi kryteriami wyszu­kanych przypadków. Podjęcie się takiego zadania w ramach tej publikacji nie tylko nie jest możliwe, ale i nie odpowiada mojej intencji.

Nie zamierzam zwracać się do osób profesjonalnie zaj­mujących się tym problemem. Moja książka skierowana jest przede wszystkim do odbiorcy gotowego zagłębić się w tajemniczy świat uczuć i życie masochistów.

DOKŁADNIEJ: chodzi o kobiety masochistki.

Tak, ich istnienie nie podlega najmniejszej wątpliwości,

a ilość ich nieustannie rośnie.

Albo precyzyjniej: dzisiaj nie ma ich wcale więcej niż

przed łaty, ale coraz więcej spośród nich uznaje swoje

odczucia za normalne i kieruje się nimi w życiu.

PÓJŚCIE ZA GŁOSEM takich pragnień nie jest z pew­nością łatwym przedsięwzięciem. Bowiem ciągle jeszcze masochizm jest zbyt silnie spycha­ny w sferę tabu, trafia na zbyt głębokie uprzedzenia i kłóci się ze społecznymi normami. Powyższe stwierdzenie zwielokrotnia swoją moc, jeżeli mowa o masochizmie kobiecym.

POSTĘPOWANIE kobiety, która otwarcie, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, przyznaje się do skłonności maso­chistycznych i realizuje je w życiu, zakrawa na skandal. To zjawisko, które poddaje się izolacji, zaliczając do skrajnie perwersyjnych przypadków. Ignoruje się je, na ile to tylko możliwe.

Pozwolę sobie na przytoczenie jednego przykładu. W cza­sach, kiedy domina, czyli kobieta o skłonnościach sady­stycznych, stała się już dawno chlebem powszednim w prasie brukowej, a nawet należy do normalnego obra­

12

zu nowoczesnego społeczeństwa, o tyle niełatwo znaleźć tam cokolwiek na temat kobiet masochistek. Nie dzieje się tak bez powodu. Domina - dumna, ubrana w skórę i buty na wysokich obcasach, z klęczącym u jej stóp mężczyzną, któremu udziela lekcji strachu, pasuje idealnie do naszych czasów. Kobieta - wyzwolona z uci­sku, wyemancypowana, wydająca rozkazy; mężczyzna -przez lata patriarcha i pasza, teraz na ziemi skomlący o litość. Ten obrazek mógłby być motywem przewodnim ruchu feministek i jako taki zostałby zaakceptowany. Według tych samych zasad akceptuje się mężczyznę -masochistę. Wreszcie, po latach, spotyka go to, na co sobie jako przedstawiciel wszystkich bezwzględnych i upajających się władzą samców, zasłużył...

ZMIANA OBRAZU. Mężczyzna jako dominus o twar­dych i bezwzględnych rysach twarzy sadysty. Ramię uz­brojone w pejcz wzniesiony nad bezbronną, słabą kobietą. Ta, wypełniona strachem przed czekającymi ją męczarniami, klęczy u jego stóp... Nie tylko wśród oburzonych moralistek z pism kobie­cych, ale też u przeciętnej gospodyni domowej wywołamy tym opisem uczucie zgrozy.

Przecież tacy oni są, ci mężczyźni. Degradują kobietę do obiektu, przy pomocy którego zaspokajają swoje żądze, wykorzystują ją seksualnie, poniżają, dyskryminują. Chwała walce o wolność kobiety. Nigdy więcej żadna z nich nie może zostać zmuszona przez mężczyznę do przyjęcia tej hańbiącej postawy. Odtąd zawsze z podnie­sioną głową, pewna siebie, sama stanowiąca o sobie, obok niego, nigdy pod jego butem...

I WTEM, całkiem nieoczekiwanie, jakiś delikatny kobie­cy głosik, niepewny i zawstydzony, niemalże strachliwy, oznajmia:

13

- Ale ja tego chcę. Chcę, by mężczyzna zmusił mnie do uległości...

Wokół przerażenie.

Właściwie nic się nie stało. Ten głosik można zlekce­ważyć. To jakaś zabłąkana, może pomylona, bo jak to inaczej wytłumaczyć. Takie rzeczy zdarzają się, ale osta­tecznie nie są w stanie zagrozić idei ruchu wyzwolenia kobiet.

Jednakże zaraz słychać drugi głos, już silniejszy od pier­wszego, po czym trzeci, czwarty... Pewne siebie, wyeman­cypowane, wolne od strachu przyznają się:

- Bycie ujarzmianą sprawia mi rozkosz! Panika. Przerażenie. Feminizm w niebezpieczeństwie! Idea została zdradzona! Kompleks Kopciuszka - od razu są odpowiednie określenia pod ręką - grasuje w obozie kobiecych bojowmczek o wolność. Czyżby klęska ?

KOBIETY, które w dzisiejszych czasach przyznają się do masochizmu, wszystkie bez wyjątku określają same sie­bie jako absolutnie wyzwolone. Niektóre z nich odnoszą sukcesy zawodowe znaczniejsze od swych partnerów. Wiele bierze aktywny udział w ży­ciu politycznym, walczy z przemocą i uciskiem. A wieczorami, pewne siebie i pokorne, pochylają głowę przed wolą i ręką mężczyzny. Czyżby sprzeczność?

ODPOWIEDZI na powyższe pytanie chcę udzielić mniej­szą książką, przytaczając doświadczenia i historie z ży­cia kobiet - masochistek.

Chcę umożliwić innym wczucie się w ich żądze i pra­gnienia, zwątpienia i obawy. W ich samotność w dąże­niu do tolerancji. W ich rozczarowania i zagubienie.

W poszukiwanie zrozumienia ze strony otaczającego je

świata.

Chcę pokazać, ze w rzeczywistości wszystko wygląda

inaczej.

FASCYNACJA STRACHEM

DZIECIŃSTWO PEWNEJ MASOCHISTKI

PAS

Czuję zimno gładkiej skóry na mojej dłoni Dziś wieczorem...

Twoje spojrzenie w drzwiach, przy pożegnaniu, powie­działo mi wszystko.

Dziś wieczorem poczuję twoją siłę, namiętność i gładkość zimnej skóry. Dziś wieczorem...

Strach i fascynacja. Podniecenie i trwoga. Wszystko we mnie burzy się. Niepokój. Oczekiwanie Dziś wieczorem...

Będę twoją niewolnicą -

uległą

pokorną,

posłuszną,

wydana twojej woli

wypełnię twe rozkazy.

Czekam na ból. Dziś wieczorem.

W lustrze twarz płonąca podnieceniem. Odurzone, pełne miłości i dumne spojrzenie:

jestem kobietą i masochistką.

Chcę poniżenia, posłuszna tobie, mojemu ukochanemu.

Chcę bólu - i czułości.

Bezwzględności - i tkliwości.

Zawsze tego chciałam,

już jako dziecko.

OBRAZY DAWNO MINIONYCH DNI pojawiają się przed moimi oczami:

Dwie małe dziewczynki, zapomniawszy o całym świecie, bawią się w piaskownicy. Ta mniejsza, z ciemnym war­koczem, to ja.

Naraz okrzyk przerażenia, panika. To banda osławio­nych Wilków wpada na plac zabaw. Ratuj się kto może! Jeżeli wpadniesz w ich łapy, jesteś zgubiona! Wrzaskiem zagłuszamy brzęk łańcuchów, które niedbale wiszą u skórzanych pasów chłopaków. Krzycząc i piszcząc uciekamy najszybciej, jak tylko po­trafimy.

Potem z ulgą, bo ledwo uszłyśmy śmierci, toniemy w ra­mionach naszych matek. Jeszcze raz udało się - przemyka mi przez głowę.

GDY NAGLE TA ZAKAZANA MYŚL. Potajemna i cicha:

A co by było, gdyby się kiedyś nie udało? Gdyby mnie złapali? Co zrobiliby ze mną?

Ujrzałam siebie leżącą w jaskini bandy. Związaną i bez­radną, wydaną na łaskę i niełaskę chłopaków. Ritchie, ich wódz i najsilniejszy ze wszystkich, sądzi mnie i wy­daje wyrok. Ból...

Martinowi, chłopcu z sąsiedztwa, wypalili swój znak -

trupią główkę. Czy ze mną postąpiliby podobnie...? Mój

Boże - ten ból!

Gdybym tak następnym razem uciekała wolniej...

Ale nie, nie! To tylko urojenia, brednie. Zawsze byłam

wystarczająco szybka.

TO DZIWNE, tak niepokojące i zabronione uczucie ponow­nie pojawiło się w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Kiedyś wybraliśmy się w trójkę na wagary i zostaliśmy przyłapani w czasie wałęsania się po złomowisku. Ode­brał nas ojciec jednego z chłopców. Z wyrazem wściekło­ści na twarzy polecił nam wsiąść do samochodu. Ledwie znaleźliśmy się u nich w mieszkaniu złapał syna i po­ciągnął za ucho do sąsiedniego pokoju. Kiedy my z niepokojem oczekiwaliśmy przybycia na­szych rodziców, obok, przy akompaniamencie nieustają­cych razów, rozległ się wrzask bólu, krzyki i błagania naszego kolegi.

Ogarnęło nas współczucie i strach. Ale oprócz tego znów obudziło się we mnie coś jeszcze. Napięcie i pobudzenie.

Byłam pewna, że i mnie spotka lanie i całkowicie się z tym pogodziłam. Jednakże nic takiego nie nastąpiło. Mój ojciec okazał się wyrozumiały i zebrało mu się na radosne wspomnienia o jego młodzieńczych wybry­kach.

Upiekło mi się. Ale w jakiś sposób byłam rozczarowana...

PRZYPOMINAJĄ mi się niedzielne poranki spędzane w łóżku rodziców. Ojciec opowiadał historie o złych męż­czyznach zaciągających małe dziewczynki do lasu. Miały one mnie odstraszyć od zadawania się z obcymi.

Słuchałam zafascynowana. Źli panowie mogliby spokoj­nie być jeszcze gorsi, natomiast szczęśliwe zakończenia tych przygód nie wzbudzały mego zainteresowania.

PEWNEGO RAZU, w czasie spaceru, rzeczywiście zgu­biłam się w lesie. Kiedy błądziłam, ściemniło się. Słysza­łam tylko głosy ptaków i szelest liści. Panował złowieszczy nastrój. Liczyłam się z tym, że zostanę po­chwycona przez jednego z tych niedobrych mężczyzn. I faktycznie - odnalazł mnie pewien mężczyzna. Tyle, że przycisnął mnie uszczęśliwiony do piersi, ciesząc się, że nic złego mi się nie przytrafiło. Był to mój ojciec. Opisałam tę przygodę na lekcji niemieckiego. Jednakże opatrzyłam ją innym zakończeniem. Co prawda tata cieszy się z mego odnalezienia, ale sprawia mi lanie, ponieważ oddaliłam się bez pozwolenia od grupy. Incydent ten nieco zirytował moich rodziców. Natomiast mój nauczyciel przyznał, że również wlepiłby mi kije. Byłam w nim zakochana do końca roku szkolnego.

STRACH I FASCYNACJA.

Zawsze, kiedy czytam bądź słyszę o biciu, pojawiają się te uczucia. Pod wpływem filmów, książek, opowiadań... Pobudzona do szpiku kości oglądałam w telewizji film pt:

Dwuletnie wakacje**. W czasie wycieczki po morzu do­chodzi do porwania klasy szkolnej. Uczniowie buntuj ą się i próbują ucieczki, jednakże bez powodzenia. Dwójka prowodyrów zostaje przykuta łańcuchami do masztu na dziobie okrętu i poddana chłoście. Pozostali muszą przy­glądać się wymierzaniu kary. Oglądam tę scenę jak urzeczona i ledwo mogę spokojnie usiedzieć na kanapie w pokoju rodziców. Nie chcę prze­oczyć żadnego szczegółu. Nie wiem, co się ze mną dzieje. Czuję się tak, jakby to mnie dosięgły wszystkie razy. Nie

wzbudza to we mnie przerażenia. Jestem zafascynowana i nie mogę wyrwać się spod uroku tej sceny. Odtwarzam ją w myślach. Tylko że tym razem to ja wiszę na maszcie i to mnie trafiają rzemienie dziewięcio-ramiennego pejcza.

Do dzisiaj znam na pamięć nieliczne słowa, które padają w trakcie tej sceny, wiem, ile jest uderzeń, pamiętam odgłosy bezlitosnych razów, wrzaski bólu...

W CZASIE TAKICH SCEN ojciec przytulał mnie opie­kuńczo i mówił:

- Popatrz, tak kiedyś cierpiał tatuś. Ale ciebie to nie spotka. Nie dopuszczę do tego. Nie mógłbym podnieść na ciebie ręki, moja malutka. Nigdy nie może ci się coś takiego przytrafić.

Obrazy przemocy budziły w nim przykre wspomnienia, bowiem jako dziecko musiał się strasznie nacierpieć. Prawie codziennie był przekładany przez krzesło i bity skórzanym pasem przez swego ojca. W zastępstwie sze­ściu sióstr i za ich przewinienia. Ostatecznie nigdy nie biło się dziewczynek - nawet w czasach faszyzmu. Wobec tego musiał, jako jedyny syn w rodzinie, pokutować za rodzeństwo.

Mój ojciec cierpiał z powodu ciągle nad nim ciążącego dzieciństwa. Często opowiadał o swoich figlach i zbyt ciężkich karach, zbyt mocnych razach, które go za nie spotykały.

- Ty jednak masz dobrze - kończył najczęściej. - Zawsze powtarzałem sobie, że moje dziecko nigdy nie zostanie uderzone.

CZYŻ TO NIE IRONIA LOSU? Ta, która ma szczęście być chronioną przed jakimkolwiek aktem przemocy ze strony rodziców, szuka nieświadomie tego, czego ci sta­rają się jej zaoszczędzić.

7]

Jako dziecko nie zdaje sobie z tego sprawy, ale swoje zabawy, bezwiednie i konsekwentnie, podporządkowuje temu celowi.

KOLEJNY KROK to zabawy w kierownika domu dzie­cka z każdym nadającym się do tego chłopakiem. Musi być silny i duży - reszta nie ma większego znaczenia. Najistotniejszy jest przebieg zabawy i podział ról. Mój a polega na byciu krnąbrnym i impertynenckim dzie­ciakiem, opierającym się wszelkim zakazom i nakazom. Na koniec zawsze uciekam z rygorystycznego domu, po czym zostaję schwytana.

Ta scena jest najważniejsza. Nareszcie nastąpi to, co najciekawsze. Moja nagroda jest bliska. Oczywiście nie wiem wszystkiego w tym momencie, ale dbam, aby doszło do wymierzenia mi kary. Jako zbieg zostaję zaprowadzona przed oblicze kierownika i zgodnie z ustalonymi przeze mnie regułami, klęcząc muszę cze­kać na wyrok.

Teraz kolej na reprymendę, po której wreszcie następuje oznajmienie kary - naturalnie cielesnej. Jakież spotyka mnie rozczarowanie, jeżeli kierownikowi poza aresztem domowym, albo zakazem oglądania telewizji nie przycho­dzi nic innego do głowy. Wówczas staję się niecierpliwa. Już w wieku siedmiu lat wiem dobrze, że za ucieczkę karze się dzieci laniem.

W takich przypadkach powyższa scena jest powtarzana. I to tak długo, aż dojdzie do wyznaczenia stosownej kary. Zostaję przywiązana do pala na dziedzińcu domu dzie­cka i publicznie wymierza mi się z góry ustaloną ilość razów kijem, które sama muszę głośno odliczać. Metodę tę podpatrzyłam w jednym z filmów. Ta zabawa nie znudziła mi się przez wiele lat. Również wtedy, gdy już właściwie byłam na nią za duża. Niestety,

22

w miarę upływu lat, coraz trudniej było o chętnych i od­powiednich partnerów.

PEWNEGO DNIA usłyszałam o istnieniu domów popra­wczych, w których na porządku dziennym jest stosowa­nie radykalnych środków zaradczych w celu wychowania „niedobrych dzieci". Chodziło o tak zwane poprawczaki, a umieszczeniem w jednym z nich grożono pewnemu dziecku z sąsiedztwa. To było to! Tam chciałam się znaleźć! Ale w jaki sposób?

- „Niedobre" dzieci - wyjaśniła mi mama - to te, które kłamią, kradną i biją się: To dzieci, które przysparzają rodzicom tyle zmartwień, że ci w końcu stają się wobec nich bezradni. Ty jesteś kochanym dzieckiem. Ciebie tam nie zamkną, nie bój się.

Wszystko staio się jasne. Teraz wiedziałam, co mam robić i nie zasypiałam gruszek w popiele. Najpierw okradłam rodziców, a potem, na wszelki wypadek, także nauczycielkę. Chodziłam na wagary, raz nawet podrobi­łam usprawiedliwienie nieobecności charakterem pisma matki. Do tego, o wiele dłużej niż mi na to pozwalano, pozostawałam na dworze. Wypełniało mnie radosne oczekiwanie na to, co niechybnie musiało nastąpić. By­łam pewna, że już nic nie mogło uchronić mnie przed domem poprawczym.

Jednakże myliłam się. Moi rodzice, zalewając się łzami, zadawali sobie pytanie, na czym polegał ich błąd wycho­wawczy. Pocieszali mnie i podnieśli mi kieszonkowe. Ukoronowaniem wszystkiego była rozmowa z psycholo­giem. Klapa na całej linii.

NIE ZANIECHAŁAM DALSZYCH PRÓB uświadomie­nia moim rodzicom, jak bardzo zależało mi na surowym

23

wychowaniu. Oni jednak, podobnie jak całe otoczenie, nie brali mnie poważnie. I tak oto dowiedziałam się dosyć wcześnie, że moja potrzeba bycia surowo traktowaną jest na tyle dziwna, iż najlepiej zachować ją dla siebie. Nic z domu poprawczego, dyktatorskich rodziców, czy niedobrych mężczyzn, którzy mieli mnie porwać. Nawet banda Wilków od czasu, kiedy przez braci jednej z jej ofiar została zaprowadzona na policję, przestała być stra­szna. Członkowie jej musieli teraz dbać o dobre sprawo­wanie.

Coraz bardziej oczywiste stawało się dla mnie, że rzeczy­wistość nie jest w stanie zaspokoić moich potrzeb. Pozo­stawała ucieczka w bezgraniczny świat fantazji oraz namiastki oferowane przez książki i filmy.

PRZYGODY TOMKA SAWYERA autorstwa Marka Twain'a zniewalały mnie. A przede wszystkim te sceny, które dla większości czytelników nie są zbyt podniecają­ce. Jednakże dla mnie...

Zaraz na początku, jeszcze na pierwszej stronie, Tomek zostaje zbity przez swoją ciotkę za wyjadanie marmolady, a potem, z miłości do szkolnej koleżanki, przyznaje się do przewinienia, które w rzeczywistości było jej sprawką. Za to otrzymuje przed całą klasą porcję batów trzcinką. Podniecające!

JESZCZE bardziej podobały mi się książki Karola May'a. Najbardziej oczarował mnie Winnetou. Opowieści o wo­dzu Apaczów fascynowały mnie z dwóch powodów. Po pierwsze kochałam samą postać jako taką - tego dużego, silnego, niepokonanego, a jednakże zawsze łaskawego, dobrotliwego, pełnego zrozumienia, sprawiedliwego i wstawiającego się o pokój swego ludu człowieka. To był on - mężczyzna mego życia. Nie podlegało to najmniejszej wątpliwości.

24

W atlasie kreśliłam czerwoną kredką drogę ucieczki, która mnie, wówczas ośmiolatkę, miała zaprowadzić do rezerwatów Apaczów. Chciałam ich namówić, aby znów zaczęli wieść życie opisane w książkach Karola May'a. Byłam pewna, że tam znalazłabym też mojego mężczy­znę, którego pojmowałam jako kogoś na kształt ojca, czy też starszego brata.

I oto nadeszła ta noc. Z piętnastoma markami ze skar­bonki, mapą i obrazkiem przedstawiającym Winnetou wyruszyłam z mojego dziecinnego pokoju w wielki świat, którym rzekomo rządzą siła i twarde prawa. Rodzicom pozostawiłam wiadomość, że mam w życiu zadanie waż­niejsze niż codzienne chodzenie do szkoły. Niestety, już na drugim skrzyżowaniu moja ucieczka dobiegła końca, bowiem klekotanie pozostawionego prze­ze mnie otwartego okna obudziło matkę. Obiecano mi podróż do Ameryki Północnej. Po maturze...

OPOWIEŚCI O WINNETOU emocjonowały mnie z jesz­cze jednego względu. Ciągle powtarzały się epizody, kie­dy to zwaśnione szczepy wykopywały topór wojenny, wyruszały na ścieżkę wojenną i ze zmiennym szczęściem brały wrogów do niewoli.

Najbardziej interesujący był pal męczeński. „Przeżyje swoją śmierć dwadzieścia razy" - to zdanie przeszywało mnie do szpiku kości. Nie brakowało też zmyślonych, ale dokładnych opisów strasznych męczarni powodują­cych powolną śmierć. Chłostanych do krwi męczenni­ków rzucano sępom na pożarcie albo smarowano słodką mazią, aby zwabić insekty, lub przykutych nago do pala pozostawiano w podnoszącej się wodzie. Łama­no ich kołem, krępowano, ciągnięto po ziemi przywią­zanych do konia aż wyzionęli ducha. Pod palami męczeńskimi rozpalano ogień, aby zmusić ich do mó­wienia...

25

W opowiadaniach tych występowała niezliczona różno­rodność meczami. Nie chciałam bynajmniej znaleźć się na miejscu któregoś z męczenników, bowiem, prawdę mówiąc, byłam bardzo wrażliwa na ból. Co mi nie dawało spokoju, to beznadziejność sytuacji, w których znajdowa­ły się ofiary i straszne oczekiwanie na to, co miało nastą­pić. Rozkosz, którą odczuwałam wyobrażając sobie ból i męczarnie, nakazywała mi recytować z pamięci wszy­stkie stosowne ustępy tekstu - oczywiście potajemnie.

DRUGA STRONA MOJEJ EGZYSTENCJI, ta oficjalna, to radosna dziewczynka, która cierpliwie szyła ubranka dla lalek, dumnie odbębniała na fortepianie pierwsze etiudy Mozarta i uważana była za nad wyraz pilną uczennicę.

To moje wcielenie ciążyło ku beztroskim, jasnym, bezpie­cznym i miłym uciechom życia. Moje lalki cieszyły się wolnym, pełnym miłości wychowaniem. Moje wypraco­wania, wyjąwszy wspomniany wyjątek, były utrzymane w radosnym, wolnym od trosk nastroju. Podobnie moje pierwsze kompozycje na fortepian, jak i niewinne dziew­częce zabawy z niefrasobliwymi dziećmi z sąsiedztwa. Moi rodzice mogli być ze mnie dumni: byłam dobrze wychowaną dziewczynką, która życzyła sobie kochanego męża, wielu dzieci i chciała być taka sama, jak jej mamu­sia. Ta ostatnia promieniała " nie sposób było nie kochać takiego dziecka. Zawsze gotowego do pomocy. I tak ra­dosnego! Ale to była tylko maska.

Tak zaczyna się „dramat uzdolnionego dziecka": Powie­dzcie mi, jaką się wam podobam, a taką będę. Nie - taką będę grała! Bądź co bądź zapewniała mi ta udawana egzystencja przestrzeń niezbędną do tego, co coraz moc­niej dochodziło we mnie do głosu: żądza ciemności, strach, ból - dotarcie do granic.

W JASNYM LETNIM UBRANKU, machając grzecznie do mamy w oknie, biegłam niby to do piaskownicy. Jed­nakże w rzeczywistości, kilka ulic dalej, kryłam się w gęstych krzakach. Ściągałam ubranko, ubierałam strój sportowy i na boisko.

Tam byli sami chłopcy. Dla dziewcząt wstęp wzbroniony. Wiedziałam o tym i właśnie dlatego ciągnęło mnie do tego miejsca.

Znałam również odpowiedź na moje pytanie, czy mogę z nimi zagrać: wybuch śmiechu, kpiny, gwizdy:

- Ty?? Baba?? Tu nie przedszkole! Nie masz dosyć siły! To było to. To słowo - „siła". Rzucałam się na najsilniejszego.

- Ja nie mam dosyć siły?!

Rozdzielałam jak wściekła niekontrolowane razy, kopa­łam. Znałam również zakończenie tej „walki", toczonej po to, aby zostać pokonaną.

Potem uspokajałam się. Wybawiona, w jakiś sposób wolna. W krzakach wkładałam ponownie letnią sukienkę, przy­gładzałam włosy - „grzeczne dziewczynki nigdy się nie brudzą". Wieczorami w łóżku, dumna i szczęśliwa, oglą­dałam ramiona i nogi pokryte siniakami wyniesionymi z moich potyczek. Znaki...

W CZASIE ŚWIĄT BOŻEGO NARODZENIA telewizja pokazuje filmy, których akcja rozgrywa się w starożyt­nym Rzymie. Wolno mi je oglądać. Po raz pierwszy w ży­ciu słyszę o gladiatorach i niewolnicach. Wydaje mi się, że odnalazłam moje przeznaczenie: zostanę niewolnicą. Brakuje jeszcze tylko silnego rzymskiego wodza. Ojciec uśmiecha się:

- Dziecko, to wszystko już nie istnieje. Dzięki Bogu mi­nęły już te czasy. Niewolnictwo to coś bardzo złego.

Nikomu nie wolno uczynić niewolnikiem drugiego czło­wieka, decydować o jego losie, zadawać mu ból. A ja wiem tylko, że podoba mi się życie, które wiodły niewolnice w rzymskich świątyniach. Niestety, urodzi­łam się o wiele, wiele za późno.

Wkońcu zaczynam traktować filmy iksiążkijedynie jako wzorce dla moich własnych fantazji. A te mają tę prze­wagę, ze zawsze są aktualne, w każdej chwili można je przywołać i dokładnie odpowiadają moim najskrytszym życzeniom.

PRZYKŁADNE ŻYCIE grzecznej dziewczynki toczyło się równolegle dalej. Ku radości rodziców po czwartej klasie przeszłam do renomowanego prywatnego katolickiego gimnazjum dla dziewcząt.

Również ja miałam powody do radości. Było tam kilka zakonnic, reliktów z innej epoki. Ciągle grzebały się we wspomnieniach, przywoływały do życia historię sta­rych murów, zachwycały się „dobrymi starymi czasa­mi", kiedy to z podobnymi nam uczennicami postępowało się zupełnie inaczej. Już samo ich istnie­nie i sposób noszenia się idealnie podkreślały ascety-czność otaczających mnie ścian. Byłam oczarowana. Mój zachwyt potęgował jeszcze fakt, że codziennie przypominano nam historię Męki Pańskiej. W końcu byłyśmy wychowankami katolickiego gimnazjum, a do tego grzesznicami, którym nie wolno było pozwolić na zapomnienie o ofierze, jaką poniósł za nas Jezus Chry­stus:

- Biczowali go do krwi, na głowę wcisnęli mu cierniową koronę... Skazano go na śmierć przez ukrzyżowanie. Sam, na własnych plecach, poganiany razami rzymskich biczów, musiał nieść krzyż na miejsce kaźni... Wówczas przywiązali go do niego i przybili dłonie i stopy gwoździami...

Siostra Ludmiła była pod wrażeniem wpływu, jaki wy­wierała na mnie historia męki Chrystusa. Nie mogłam się jej nasłuchać i dopytywałam się o szczegóły. Ciągle domagałam się też opowieści o prześladowaniu chrześci­jan i o grzesznicach, na przykład o niewiernych kobie­tach, które zostały ukamienowane. Podobał mi się również poranny rytuał przed rozpoczę­ciem lekcji w szkole: śpiewy, modlitwa, spowiedź, godzin­na msza. Dopiero po takim oczyszczeniu i przygotowaniu przystępowałyśmy do doczesnych zajęć. Dzieci ze szkół świeckich naśmiewały się z nas z tego powodu. Również strach, który wzbudzał w nas dyrektor, był przyczyną kpin ze strony rówieśników. Rzadko któraś z nas miała możliwość zobaczenia go. Najwyżej wówczas, jeżeli czyny, których się dopuściła, wskazywały na to, że jedynie surowe słowo Najwyższego może sprowadzić ją na właściwą drogę. Minęło kilka lat nim sama miałam okazję spotkania się z nim oko w oko. Mimo to wszędzie odczuwało się jego władzę. Był, że tak powiem, wszech­obecny dzięki swojej nieobecności. Atmosfera tej szkoły zaczynała odciskać na mnie swoje piętno. Zafascynowa­na słuchałam o pokorze, ascezie, konieczności podpo­rządkowania się woli Bożej. Również klęczenie po otrzymaniu eucharystii wpływało na mnie inspirująco. Mrok kaplicy, powietrze pachnące kadzidłem, pieśni bła­galne, przytłaczająca cisza. Dowiedziałam się o ludziach, którzy poszczą, biczują się, rezygnują z wszelkich przy­jemności. A wszystko to dla NIEGO, Boga. Usłyszałam też o klasztorach.

PO RAZ KOLEJNY byłam przekonana, że wreszcie od­nalazłam swoje przeznaczenie. Chciałam pójść do kla­sztoru. I to do najsurowszego, tak, aby zrezygnować ze wszystkiego i wszystko JEMU ofiarować. Kiedy podzie­liłam się z siostrą Ludmiłą moimi planami, ta otarła

ukradkiem łzę wzruszenia ze swoich starych, zmęczo­nych oczu i powiedziała:

- Kochane dziecko, dzisiejsze życie zakonne wygląda nieco inaczej. Chętnie pokażę ci nasz klasztor. Pewnego popołudnia, trzymana za rękę przez poirytowa­ną matkę, zostałam oprowadzona przez siostrę Ludmiłę po klasztorze. Nędzne cele ustąpiły miejsca miłym i wca­le nie tak skromnie urządzonym pokojom. Nie pościło się prawie wcale, czego wyraźnym dowodem były zaokrąglo­ne kształty sióstr. A ponadto okazało się, że dzień współ­czesnej zakonnicy niewiele różni się od dnia innej pracującej kobiety. Wszystkie chodziły do pracy i chociaż oddawały część swojego wynagrodzenia przełożonej, to na tym, jeżeli nie liczyć obowiązku noszenia ściśle okre­ślonego stroju, kończyły się wszelkie obostrzenia. Rezyg­nacja z miłości cielesnej wydawała mi się wówczas sprawą drugorzędną.

Koniec z biczowaniem, ascezą, całkowitym poświęce­niem się.

Byłam rozczarowana, a mojej matce spadł kamień z ser­ca. Dobrotliwe spojrzenie siostry Ludmiły wyrażało zro­zumienie.

ŻYCIE toczyło się dalej, a ja nie ustawałam w poszuki­waniu.

W poszukiwaniu czegoś, czego nie potrafiłam nazwać. Nie wiedziałam nawet tego, że nieustannie szukałam. Jednakże coś we mnie nie dawało mi spokoju. Jakaś głęboka, bolesna tęsknota gnała mnie dalej. Szukałam siły, bezwzględności, granic - a jednocześnie i miłości.

Kiedyś, po długiej i bezowocnej odysei przez rzeczywi­stość, zaczęłam wymyślać różne historie. Właściwie było to coś więcej niż tylko historie. Był to pewien zamknięty świat. Świat, który należał tylko do mnie, do

którego tylko ja miałam dostęp, który sama tworzyłam. W tym świecie, którego detale widzę jeszcze dzisiaj z ów­czesną dokładnością, doświadczyłam wszystkiego, czego bezskutecznie szukałam w świecie rzeczywistym: napię­cia, strachu, bólu, miłości, obawy, nadziei, wybawienia.

MOJA PIERWSZA HISTORIA dotyczyła pewnej rodziny farmerskiej z czwórką dzieci. Wszyscy musieli ciężko pracować, aby przeżyć. Ja sama byłam najmłodszym spośród czworga braci (chłopakiem!) i dlatego zwalniano mnie od najcięższych prac. Za to starsze rodzeństwo swą złość i agresję automatycznie wyładowywało na mnie. Na najmniejszym, najsłabszym, bezsilnym. Pozostawiali mnie samego w lesie, trzymali w zamknięciu, bili i kazali robić rzeczy, które nieuchronnie ściągały na mnie karę ze strony ojca. A przed tym człowiekiem, którego życie pozbawiło wszelkiej czułości, odczuwałam niesamowity lęk. Jednocześnie jednak szanowałam go i bezgranicznie kochałam - za jego sprawiedliwość. Nigdy nie bił nas bez powodu, wszystko co czynił miało sens. I chociaż zrozu­mienie tego nieraz bywało bolesne, działo się to przecież dla mojego dobra.

Cierpiałam i bałam się, ale mimo to byłam nieskończenie szczęśliwa w tym świecie. Nie było przewinienia, którego bym nie popełniła. Nie uszłam żadnej niegodziwości wy­myślonej przez moich braci. Nie ominęła mnie ani jedna kara... Ukoronowaniem był zawsze rytuał jej wymierza­nia - chwile największej meczami, ale również spełnienie i wybawienie. Wszelkie przygody i występki służyły je­dynie skonstruowaniu wiarygodnego tła dla zawsze tej samej sceny finałowej.

Napięcie zaczynało narastać od chwili, gdy stawało się jasne, że jakiś wybryk został odkryty i że ojciec dowie­dział się o nim. Przedłużałam okres strachu i lęku do granic możliwości. Rozkoszowałam się nim. Już nic nie

mogło odwrócić biegu wypadków. Upajała mnie świado­mość bycia wydanym na łaskę i niełaskę woli ojca. I wte­dy ta nieunikniona chwila. Stoję przed nim. W gardle czuję bijące serce. Trzęsę się również na jawie, leżąc bezpiecznie w moim łóżku. Przyznanie się do winy, skru­cha. Ogłoszenie kary. Napięcie osiąga szczyt. Potem kara. Zawsze cielesna. Choć bezwzględnie i kon­sekwentnie przeprowadzana, jednak sprawiedliwa. Mój płacz, lament, krzyk.

Łzy moczyły moją poduszkę, pociłam się, szlochałam, rozklejałam się całkowicie. Po wymierzeniu kary ojciec posyłał mnie do mojego pokoju. Tam musiałam przez jakiś czas pozostać sama, aby zastanowić się nad swoim postępowaniem. Również ta sytuacj a była pełna napięcia - czekanie na to, że przyjdzie, aby wybawić mnie z samo­tności.

Kroki. Napięcie ponownie sięga szczytu. W ciemnościach dziecinnego pokoju wstrzymuję oddech i drżę na całym ciele. W końcu zjawia się...

Bierze mnie na ręce, głaszcze, pociesza. Wybaczył mi wszystko. Kocha mnie.

Był to zawsze najpiękniejszy moment, w którym wszy­stkie uczucia, do których byłam zdolna, zlewały się w harmonijną całość. Wypełniało mnie ciepło, spokój;

byłam otwarta na wszystko. Wybawienie, szczęście.

POWOLI WRACAŁAM do realnego świata. Zastanawia­łam się nad moim zawsze pełnym wyrozumiałości ojcem, który nie byłby w stanie podnieść na mnie ręki, a który tak często odpychał mnie od siebie. Który bywał niespra­wiedliwy i ulegał nastrojom. W stosunku do którego nig­dy nie miałam pewności, czy mnie naprawdę kocha. Obserwowałam matkę, dla której liczyły się jedynie war­tości zewnętrzne, to, że byłam najlepszą uczennicą w kla­

sie gimnazjum cieszącego się prestiżem wśród elit społe­cznych. Jakże była dumna ze swej grzecznej dziewczyn­ki: słońce, fortepian, wyniki, posłuszeństwo, książki dla dziewcząt...

Coraz częściej zanurzałam się w moim świecie. Prosto ze szkoły szłam do domu i odrabiałam lekcje, aby jak naj­szybciej móc znaleźć się w łóżku. Zamykałam oczy i zapuszczałam się w mój świat. Mama była zachwycona:

- Jakie grzeczne dziecko! Kiedy o szóstej przychodzę z pracy, już leży w łóżku. Dla niej liczy się tylko szkoła i dla szkoły jest gotowa do wszelkich ofiar. Ofiara...

PRZEZ JAKIŚ CZAS żyłam inną historią. Miesiącami byłam wydana na łaskę i niełaskę pewnej opętanej przez diabła kobiety, która sprawiała wrażenie czułej i troskli­wej. W rzeczywistości rzuciła na mnie urok, tak aby moje postępowanie pozostawało w ciągłej niezgodzie z wszel­kimi możliwymi nakazami. Wówczas okazywała rozcza­rowanie, wpadała w złość, a nawet wściekłość i karała mnie z odpowiednią surowością. Zawsze z nieprzenik­nionym uśmieszkiem na ustach. Skuta łańcuchami, poddawana egzorcyzmom, cierpia­łam w ciemnych korytarzach i piwnicach. Kobieta ta by­ła moją zgubą i wybawieniem. Nie było żadnej ucieczki przed jej magiczną mocą, jej diabelskimi sztuczkami, przy pomocy których wpajała we mnie zło. Z natężeniem równym niebezpieczeństwu, na które byłam wystawio­na, szukałam jej pocieszenia i przebaczenia. Absolutne uzależnienie, idealne oddanie się.

MIAŁAM DZIEWIĘĆ LAT. Mama nie chciała, abym czytała bajki, ponieważ byłam za mała, a ponadto zbyt wrażliwa na te okropności...

Sekretny świat fantazji wywarł wpływ na moje dzieciń­stwo . Do dzisiaj żadne realne doznanie nie może równać się z przeżyciami, które wówczas sama wymyślałam. Żadne uczucie nie osiągnęło chociaż zbliżonej intensyw­ności do tych, które powodowały mną w marzeniach. Rzeczywistość była mdła, bezbarwna i nieciekawa. Jednakże mimo przeżywanych w moim świecie chwil pełnych strachu i radości, stale narastał we mnie niepo­kój . Chciałam doznać realnego strachu, poczuć prawdzi­wy ból, skryć się w ramionach z krwi i kości obejmujących mnie pocieszająco.

PO RAZ OSTATNI SPRÓBOWAŁAM znaleźć u mojego ojca to, czego szukałam.

Fałszowałam świadectwa, chodziłam na wagary, ponow­nie ukradłam pieniądze - tym razem jakiemuś bardzo ważnemu klientowi ojca.

Teraz, myślałam, teraz musi się przecież coś zdarzyć! A wszystko, podkreślam to raz jeszcze, odbywało się cał­kowicie nieświadomie. Wówczas nie wiedziałam o tym, że chciałam doświadczyć bólu, rozkoszować się uczuciem bycia wydaną na czyjąś łaskę. Wtedy twierdzenia takie odrzuciłabym z oburzeniem, w ogóle nie rozumiejąc, o co chodzi.

Wreszcie nadszedł dzień, w którym konstrukcja wznie­siona z moich kłamstw załamała się. Załamali się także moi rodzice. Rozczarowani wyglądali niczym zbite psy -jednakże nikt mnie nie zbił. Matka rozpłakała się, a oj­ciec wzdychał:

- Co mamy teraz z tobą począć? Mogłam dać mu niejedną radę, ale nie uczyniłam tego. Powinien sam wiedzieć, że musi być silny, sprawie­dliwy i konsekwentny. Jak ojciec z mojego tajemnego świata.

Sama płakałam również, ponieważ bolało mnie, że nie było go tutaj, że nie istniał naprawdę. Moi rodzice wzięli moje łzy za oznakę skruchy i raz jeszcze wszystko wybaczyli.

PROMYKIEM NADZIEI była czekająca mnie rozmowa z dyrektorem szkoły. Ostatecznie dopuściłam się fałszer­stwa świadectw. Wychowawca pochwycił mnie i bezlitoś­nie poprowadził, po raz pierwszy, stromymi schodami w górę wieży, do pokoju, w którym mieścił się gabinet dyrektora. Byłam przygotowana na najgorsze i strasznie zdenerwowana. Ciężkie drewniane drzwi otworzyły się. - Przyprowadziłem ją - powiedział wychowawca, we­pchnął mnie do środka i odszedł. Mały, skarłowaciały mężczyzna za olbrzymim biurkiem przysunął do mnie swoje krzesło i popatrzył spuchnięty­mi, czerwonymi oczkami. Niepewnymi dłońmi pochwycił sfałszowane świadectwa i sepleniąc począł szybko mówić o paragrafach i prestiżu swojego gimnazjum. Skończyło się na naganie i zagrożeniu wyrzuceniem ze szkoły w ra­zie kolejnego wykroczenia. To było wszystko. A ja bałam się tego człowieka! Jakież rozczarowanie.

OD RZECZYWISTOŚCI nie można było wiele oczekiwać. Również moje historyjki przestawały mi wystarczać. Ostatecznie przyszłam sama sobie z pomocą. Oczywiście ciągle jeszcze nieświadomie - miałam przecież dopiero jedenaście lat.

Były to czasy sekt. Na każdym rogu śpiewali uczniowie Hare Kriszny, a wyznawcy „Dzieci Boga" czekali przy bramach szkolnych, aby pokazać nam drogę ku lepszemu życiu.

Nie, nie wstąpitam do żadiiej z nich. Motywy ich działa­nia były dla mnie zbyt oczywiste, a poza tym nie miałam pieniędzy i już z tego powodu nie wzbudzałam ich zain-

teresowania. Ale idea jako taka podobała mi się. I tak oto założyłam swoją własną sektę. Tylko dla mnie. Byłam jedynym i najważniejszym adeptem .Sekty Czar­nego Księżyca".

Czarny Księżyc, przywódca i bóg, był straszliwie suro­wym, zawsze ubranym w czerń człowiekiem. Nigdy nie widziałam jego twarzy. Nie znał współczucia ani lito­ści. Był bezwzględny i wymagał absolutnego posłuszeń­stwa.

Kupiłam gruby, czarny zeszyt. W tej „Księdze Czarnego Księżyca" starannie spisałam ponad sto praw, których. musiałam ściśle przestrzegać. Dotyczyły one ubioru, po­siłków, ćwiczeń w posłuszeństwie, wypełniania poleceń i wielu, wielu innych spraw. W przypadku wykroczenia następowały ciężkie kary, których listę również zamie­ściłam w Księdze.

Przy fortepianie skomponowałam „Pieśń Czarnego Księ­życa". Od dawna darzyłam skrytym upodobaniem Bacha, Chopina i Debussy'ego. Jednocześnie rodzicom grywa­łam głównie Mozarta! Haydna. Mroczne, ciężkie, misty­czne dźwięki. Marsze żałobne. Opuszczone katedry, których dzwony odzywały się nagle we mgle o północy. Po muzycznym wstępie musiałam uklęknąć. Przygotowałam sobie mały ołtarz z obrazkami, świecą i lustrem. To przed nim osuwałam się na ziemię. Wtedy nadchodziła godzina wyznania grzechów. Klęcząc na twardym kawałku drewna, znalezionym na strychu, przyznawałam się do swoich występków i prosi­łam o litość. Czarny Księżyc nie okazywał jej nigdy. Następowało ogłoszenie kary. Przyjmowałam ją z wdzię­cznością i prosiłam o przebaczenie. Miałam też mały pejcz będący częścią karnawałowego kostiumu pogromcy zwierząt. Wzmocniłam go jeszcze skórzanymi sznurowadłami. Innymi przyrządami służą­cymi wymierzaniu kary były pasek i kije. Musiałam się

rozebrać i przełożyć przez taboret. Lustro ustawiałam w taki sposób, że widziałam tylko bijącą dłoń. Ze stoickim spokojem wymierzałam karę, która zawsze była ciężka.

Pięćdziesiąt razów pejczem i dwadzieścia kijów. Nastę­pnie klęcząc musiałam za nią dziękować i odmówić pię-ciostronicową modlitwę własnego pióra. Na koniec kładłam się do łóżka. Naga. Między nogami nacierałam się piekącą maścią i musiałam wytrzymać tak kilka godzin, w niewygodnej pozycji. Czasami stałam w kącie z uniesionymi ramionami, doprowadzając się nie­malże do stanu omdlenia.

Matka cieszyła się ze swojej pilnej dziewczynki, która już dawno odrobiła lekcje, kiedy ona wieczorem wracała z pra­cy. Ojciec był dumny z moich dobrych ocen. Nie wiedział o tym, że zobowiązywała mnie do nichjedna z reguł sekty...

PIERWSZEGO DNIA po wakacjach letnich pojawiła się w klasie nowa uczennica. Do tego zajęła miejsce w ławce obok mnie.

Na początku nie zwracałam na nią uwagi, a i ona nie odzywała się w ogóle. Wkrótce wszyscy spostrzegli to -nawet nauczyciel. W końcu spytał ją, dlaczego jest tak zamknięta w sobie i czy nie zechciałaby o sobie opowie­dzieć. Jąkając się zaczęła mówić o swoim życiu. O suro­wych rodzicach, o katuszach i razach, które ją spotkały i o ciężkiej pracy, którą musiała codziennie do późnej nocy wykonywać.

Wszyscy milczeli zmieszani. Przełknęłam ślinę. Nauczy­ciel osobliwie poruszony kręcił głową. O czym nikt, poza nim oczywiście nie wiedział, i z czego mi się potem zwierzyła, nie miała żadnych rodziców. Mieszkała w internacie, który słynął z liberalnych metod wychowawczych... Została moją najlepszą przyjaciółką.

Godzinami włóczylyśmy się, trzymając się za ręce. Na szkolnym dziedzińcu wymyślałyśmy historie o ode­pchniętych dzieciach i biednych sierotach, a nawet pisa­łyśmy i opatrywałyśmy w ilustracje naszą własną małą gazetę pt.: „Straszne przeżycia wychowanka domu dzie­cka". Zawierała ona sprawozdanie o najnowszych i naj-straszniejszych karach oraz opowiadania z dreszczykiem o bezlitosnych wychowawczyniach. Wymyślałyśmy dla nas choroby, które można było ule-czyć jedynie najboleśniej szymi metodami, j ak np.: olbrzy­mimi zastrzykami, trwającym godzinami mierzeniem temperatury i boleśnie piekącymi maścmi. Domowa ap­teczka moich rodziców opróżniała się w podejrzanie szyb­kim tempie.

Byłam szczęśliwa. Wreszcie miałam sprzymierzeńca. Sio­strę. Nareszcie nie byłam już więcej sama.

NIE POTRZEBOWAŁAM już świata snów ani ucieczki w fantazje. Z moją przyjaciółką mogłam przeżyć wszy­stko to, co poprzednio odnajdywałam jedynie w moich historiach.

Jednakże chciałam mieć jedno i drugie. Rzeczywistość i świat marzeń. Albo inaczej - chciałam połączyć te świa­ty w jeden.

Zebrałam się na odwagę i po raz pierwszy opowiedziałam innemu człowiekowi o moich historiach i o mojej sekcie. Chciałam ją, która była tak do mnie podobna i tak dobrze mnie rozumiała, wprowadzić do mojego świata i sekty. Słuchała. Oglądała z ciekawością Czarną Księgę, czytała zawarte w niej prawa i kary. Podziwiała pejcz własnej produkcji.

I nagle wybuchnęła śmiechem. Śmiała się ze mnie. Ona. Chichotała z tego, co było dla mnie najważniejsze:

z mojego świata, z wymarzonego ojca, z sekty - z moich

38

uczuć. „Bzdurą" nazwala to, co stanowiło treść mojego życia. A ja byłam tak pewna, że wszystko to spodoba się jej, jak mnie samej!

Sekciarstwo" uznała za głupie. Zabawy w doktora były czymś innym, ale nawet do nich straciła ochotę. Odeszła śmiejąc się.

PŁAKAŁAM przez cały weekend. Po niej. Po sobie. Po utraconym śnie, obróconym w niwecz świecie, zdetro­nizowanym bogu.

Potem uspokoiłam się. I pojęłam, że to co robiłam, czego chciałam i co mnie uszczęśliwiało, nie było poprawne, nie było normalne. Byłam inna niż wszyscy. Byłam sama.

Melchior: ... O czym śniłaś, Wendio, leżąc ul trawie przy Złotym Potoku?

Wendla: - - Głupstwa - Figle -

Melchior: Z otwartymi oczami?!

Wendla: Śniło mi się, że byłam biednym, żebrzącym dzieckiem. Już wcześnie o piątej wysłano mnie na ulicę. Musiałam żebrać przez cały dzień. Pogoda czy burza. Wśród grubiańskich ludzi o sercach z kamienia. I kie­dy wróciłam wieczorem do domu, trzęsąc się z głodu i zimna, i nie miotam tylu pieniędzy ile oczekiwał oj­ciec, zostałam zbita-zbita... Ja nigdy w życiu, Melchio­rze, nie byłam bita. Ani razu. Nie jestem sobie w stanie wyobrazić jak to jest być bitym. Już biłam siebie samą, aby dowiedzieć się, jak się człowiek wtedy czuje. To musi być coś strasznego.

Melchior: Nie wierzę, aby kiedykolwiek dzięki temu jakieś dziecko stało się lepszym.

Wendla: Przez co?

Melchior: Przez bicie go.

Wendla: Tą rózgą na przykład! - Aj, ależ ona jest twarda i smukła.

Melchior: Tnie skórę do krwi!

39

Wendla: Nie zechciałbyś raz zbić mnie nią?

Melchior: Kogo?

Wendla: Mnie.

Melchior: Co też przychodzi ci dogtowy, Wendio!

Wendla: A cóż w tym złego?

Melchior: Zamilcz? - Nie będę bił ciebie.

Wendla: Przecież zezwalam ci na to!

Melchior: Nigdy, dziewczyno!

Wendla: Ajeżeli cię o to poproszę, Melchiorze?

Melchior: Straciłaś rozum?

Wendla: Nigdy w moim życiu nie zostałam zbita!

Melchior: Jeżeli potrafisz o to poprosić...!

Wendla: Proszę - proszę -

Melchior: Nauczę cię prosić! - (Uderzają.)

Wendla: Och Boże, nic nie poczułam!

Melchior: Nic dziwnego - przez te wszystkie suknie...

Wendla: To bij mnie po nogach!

Melchior: Wendio! - (Uderza mocniej.)

Wendla: Ty głaszczesz mnie tylko! - Głaszczesz mnie!

Melchior: Poczekaj czarownico. Już ja wypędzę z ciebie szatana! (Odrzuca kij na bok i tak okładają pięściami, że ta wybucha potwornym krzykiem. On nie zwraca na to uwagi i bije z wściekłością dalej. Po jego policzkach spływają duże łzy...)*

z: Frank Wedekind, „Przebudzenie się wiosny"

WALCZYĆ, ABY ZOSTAĆ ZWYCIĘŻONĄ

MŁODOŚĆ PEWNEJ MASOCHISTKI

NADSZEDŁ OKRES DOJRZEWANIA - również i dla mnie. Wcześnie i gwałtownie. Ze wszystkimi nowymi od­czuciami i zamętem, w który popada dziewczyna w tym wieku.

Zapomniałam o moich zabawach, spaliłam księgę sekty. Na znaczeniu zyskało lustro. Zaczęły się miłosne afery nastolatki i obowiązkowe kłopoty sercowe. Uchodziłam za silną, dziką i arogancką - nie do poskromienia. A sama tęskniłam za tym, by ktoś mnie poskromił. Lubiano mnie i pożądano, miałam wielu przyjaciół, któ­rzy byli bardzo mili w stosunku do mnie. Zbyt mili. Prowokowałam. Szalałam, wściekałam się i wrzeszcza­łam, biłam. „No, ujarzmij mnie który", chciałam krzy­czeć, „kiedy w końcu zjawi się ktoś...?" „Szalona dziewczyna, ciężki orzech do zgryzienia, czapki z głów!" Otoczenie, a zwłaszcza przedstawiciele płci mę­skiej, klękali z podziwu.

A ja sama płakałam pod maską siłaczki, błagałam o zba­wienie . Żeby wreszcie pojawił się ktoś...! Żeby powiedział:

Wystarczy tego!" Żeby któryś w końcu uderzył! Kręciłam się wokół własnej osi, wymachując histerycznie pięściami. Ciągle w kółko. Bez celu. Bez sensu. Nie ist-

41

nialyjuż dla mnie żadne granice. I nie pragnęłam nicze­go innego, jak tylko dotrzeć do którejś z nich. Okres mojego dojrzewania stal się horrorem dla rodzi­ców. Byłam rockersem, punkiem, paliłam, piłam, krad­łam, włóczyłam się. Byli wobec mnie bezradni, nic nie wiedząc o mojej bezradności. Pocierali sami siebie jak tylko mogli:

- To sprawiedliwe wyrównanie za jej przykładne dzieciń­stwo...

A ja szukałam dalej. Gdzie jest to coś? Gdzie jest on? Gdzie są granice, których szukam, których potrzebuję? Szukałam siły, autorytetu, dominacji. Szukałam miłości, zrozumienia, ciepła. Bólu i wybawienia. Pędziłam jak szalona przez czas, związki, nadzieje i roz­czarowania. Potem nowe znajomości, nowe nadzieje... Niszczyłam jedne iluzje, aby tworzyć nowe. Nie pojawił się nikt. Płakałam widząc w „Przeminęło z wiatrem" Rhetta Butlera w scenie, kiedy w końcu chwyta tę rozwiązłą i egocentryczną, ale też piękną ko­bietę i pokazuje jej, kto tu jest panem. Dobrze rozumia­łam jej pozorowaną obronę, a jeszcze lepiej blask jej oczu następnego ranka.

Dlaczego nie mogę być nią? Gdzie jest mój Rhett But-tler? Gardziłam tymi, którzy pozornie czynili wszy­stko, aby mnie uszczęśliwić, a praktycznie nie robili nic w tym kierunku. Tymi, którzy twierdzili, iż mnie kochają i nie dostrzegali, kim byłam naprawdę. Tymi, którzy wszystko rozumieli i wybaczali. Gardziłam nimi tak samo, jak moim ojcem. Oni nazywali to wczuwaniem się w moje położenie, zrozumieniem. Ja-obojętnością i ig­norancją.

Nie miałam żadnego wsparcia, nie istniały już dla mnie żadne granice. Byłam całkowicie sama. I walczyłam. Bez widoków na powodzenie toczyłam wal­ką o własną porażkę. Walczyłam także przeciwko wszel-

42

kim nierzeczywistym autorytetom, społeczeństwu, ro­dzicom, szkole.

Prowokowałam każdego. Pędziłam dalej gnana boles­nym niepokojem. Ktoś musi przecież kiedyś... - Kobiet nie biję - powiedział bezradnie Johnny, szef pewnego gangu rockersów po tym, jak go wobec wszy­stkich ośmieszyłam, a nawet zaatakowałam. Ten John­ny, którego bano się z powodu jego brutalności... Niespokojna pędziłam dalej. Ciągle szukając i sama nie wiedząc czego.

I znów pozostawała tylko ucieczka w fantazję. Szukanie schronienia w innym świecie.

TYM RAZEM jednak nie pojawia się już ojciec, który dobrze wie, jak należy ze mną postępować. Teraz ta surowa, ale sprawiedliwa i czuła osoba przeradza się w mężczyznę. Ma te same rysy, te same oczy. Jest bezwzględny, ale i pełen ciepła. I posiada moc. Niezrozumiałą, cichą moc i dar dominacji, nie wymagające dowodów ani ponownego upewniania się o ich autentyczności. W tym mrocznym, ale chroniącym mnie świecie stałam się kobietą, młodą dziewczyną. I każdym wlókienkiem mojego ciała kochałam tego męż­czyznę. Dojrzalej i bardziej fizycznie niż kochałam ojca z moich snów. Znów opieram się jego rozporządzeniom, łamię wszystkie umowy. Pojawia się napięcie, strach przed odkryciem wykroczenia, pokuta. Zmieniły się też występki i kary, ale uczucia pozosta­ły: strach i fascynacja. W jego ramionach staję się kobietą. Dzięki niemu moje ciało rozgrzane razami zaznaje po raz pierwszy cielesnych rozkoszy i zaspo­kojenia.

On nie zna niezdecydowania, nie wie, co to zakłamanie. I nigdy mnie nie rani. (Naprawdę nigdy).

43

Wymaga absolutnego, catkowitego oddania się. Wyjawie­nia moich najskrytszych pragnień. Zawierzam mu je. Tylko jemu. I wiem, że on będzie ich strzegł.

PIERWSZE SYMPATIE i przeżycia seksualne z rówieś­nikami nudziły mnie. Mimo tych rozczarowań wszystko inne funkcjonowało nienagannie. Dzięki przywdziewa­nej masce.

PEWNEGO DNIA nadaję imię memu mężczyźnie: Jac-kson. Zdobywam złoty łańcuszek z tabliczką, na której zlecam je wygrawerować. Od tej chwili otacza mnie mit nieprzystępności, który jeszcze bardziej intryguje męskie otoczenie. Ale przy NIM nikt nie ma najmniejszych szans.

STAŁAM SIĘ SPOKOJNIEJSZA. Już nie tak nieznośna. Oceny w szkole poprawiły się. Rodzice odetchnęli: udało się! Wreszcie dorosła.

- Cieszę się, że jesteś szczęśliwa, moje dziecko - powie­działa kiedyś matka, spoglądając z zadowoleniem na bezosobowego młodzieńca o niewinnych zamiarach. Była pewna swego:

- Wie czego chce. To w sam raz ktoś dla ciebie!

- Zadawaj mi ból! - poprosiłam go, kiedy nasze zbliżenia seksualne stały się dla mnie nie do zniesienia.

- Uderz mnie! - powtórzyłam prośbę.

Wyskoczył przerażony z łóżka i zaczął się ubierać:

- Nie jestem zboczeńcom! - usłyszałam na pożegnanie.

JACKSON wie dobrze, jak należy ze mną postępować. Za to, że zdradziłam go z tym bladym młodzieniaszkiem, muszę pokutować. Ogon pejcza spada na plecy, nogi i między uda:

- To należy do mnie - mówi.

44

Ależ tak, tylko do niego, przecież dobrze o tym wie. Rozpływam się, oddaję się. Jemu, bólowi, rozkoszy...

MATKA zaczynała się martwić. Kolejny, z którym wią­zała nadzieje na zięcia, zniknął. - Może jesteś za silna - domyślała się męczona matczy­nym niepokojem. - Daj im odczuć, że to oni są silniejsi. Mężczyźni potrzebują tego.

JACKSON staje się jeszcze bardziej bezwzględny i bru­talny.

Zmusza mnie do przyjmowania obscenicznych póz. Na­kazuje, abym w ordynarnych pozycjach sama na sobie dopuszczała się pewnych czynów. Codziennie chłoszcze mnie. Kocham go za to jeszcze bardziej.

W SKLEPIE PAPIERNICZYM pojawiła się nowość -papeteria z pieczątką o metalowych literach, które moż­na było wyciskać w wosku. Każdy mógł zapieczętować list, opatrując go swoimi inicjałami. Był to absolutny przebój sezonu w klasie.

Kupiłam pieczęć z literą J. Przez kilka minut trzymałam ją w płomieniach świecy, po czym przycisnęłam do piersi. Z bólu krzyczałam na całe gardło. Ale byłam szczęśliwa.

Nikt więcej nie miał prawa mnie dotknąć. Tylko on. Zawsze tylko on. Jego znak miał odstraszyć wszystkich innych. Byłam taka dumna. Najchętniej chodziłabym nago, aby wszyscy mogli widzieć ten znak, nawet jeżeli brakowało łuku i blizna przypominała raczej literę I.

W MOIM ŚWIECIE, w którym istnieje Jackson, jestem szczęśliwa. Nikt nie może mi jej odebrać - mojej miłości do niego. Nikt nie jest w stanie jej zniszczyć.

45

ON jest tam zawsze. Kocha mnie taką, jaką jestem. Nie wiem, jak on wygląda. Pozostajedla mnie czarną, zamgloną sylwetką. Widzę tylko wyraz jego oczu: miękki, czuły, deli­katny, a jednocześnie straszny, surowy i pewny siebie.

MATKA ponownie zaczęta się martwic. Jak na prawie osiemnastoletnią dziewczynę prowadziłam zbyt kontem­placyjny tryb życia. Szkoła, odrabianie lekcji w moim pokoju, a potem wcześnie do łóżka. Poza tym nic. Wobec tego zmuszałam się raz czy dwa razy w tygodniu do wyjścia z domu - do ludzi, do życia. Zmarnowany czas. Czas bez Jacksona, czas bez uczuć.

NA PEWNYM WIECZORKU DYSKUSYJNYM spoty­kam Daniela. Pociąga mnie, bowiem wywiera osobliwe wrażenie. Zamknięty w sobie. Spokojny. Przeczuwam wzajemność. Mówi tylko wówczas, gdy ma do powiedze­nia coś znaczącego. Zawsze spokojnie, jasno i pewnie. Zatapiam się w jego oczach. Przez chwilę są to oczy Jacksona. Wytrzymuje moje spojrzenie bez emocji. Natomiast ja sama popadam w zdenerwowanie, staję się niespokojna i ogarnia mnie lęk. W czasie przerwy uni­kam go, ponieważ nie mogę wytrzymać tego wzroku, który zdaje mi się w jakiś sposób zagrażać. Muszę się chronić, moje uczucie i oczywiście Jacksona, a jednak tydzień później jestem tam ponownie. Niczym kierowana obcą ręką.

On jest również. Uśmiecha się niezobowiązująco. Ma ogromną wiedzę i zdaje mi się być, z tym spokojem i zimną krwią, niczym skala w kipieli morskiej. Czuję silę, która od niego promieniuje. Od niego, który jest tylko o pól głowy wyższy ode mnie. Próbuję wydostać się spod jego wpływu. Walczę o Jacksona, o mój bezpieczny i tajemny świat. Na darmo. Poddaję się spojrzeniu Da­niela, jego spokojowi, jego wiedzy.

46

Po czwartym wieczorze bierze mnie za rękę, ot tak, po prostu. Spokojnie, bez pośpiechu, jakby było to samo przez się zrozumiałe.

Jestem zakochana. Po raz pierwszy w życiu. Czuję jego przewagę, którą czerpie z zupełnie innych źródeł, niż dotychczas przypuszczałam.

Na widok J unosi pytaj ąco brwi, ale nic nie mówi. W ogóle mówi niewiele. Ja też jestem spokojna, zawsze jednakże nieco skrępowana w jego obecności. Pozostaje dla mnie obcy, zagadkowy. Wzbudza też we mnie strach. Moje uczucie do niego zmusza mnie do zrezygnowania z doty­chczasowego życia, z Jacksona. Przestaję śnić o razach, przemocy, męczarniach i torturach. Jestem szczęśliwa. Dzięki miłości do niego.

JEDNAK COŚ WE MNIE burzy się przeciwko temu szczęściu. Ponownie pojawia się niepokój, ciche parcie ku granicom. Zaczynam starą zabawę z lat dziecinnych, prowokacje, kłótnie, wybuchy wściekłości. Daniel jest zaskoczony, zirytowany. Ale zachowuje spo­kój. To wytrąca mnie z równowagi i posuwam się jeszcze dalej. Chcę, żeby straci! panowanie nad sobą, żeby się rozłościł, żeby...

Pewnego wieczoru aranżuję kłótnię o nic, podsycam własne emocje niekończącymi się monologami i w chwili gdy osiągają szczyt, uderzam go. Dziko i nie panując już nad tym biję go po twarzy. Przecież musi w końcu...! Podnosi się całkowicie opanowany, przytrzymuje moje ramiona tak, że nie jestem w stanie wykonać najmniej­szego ruchu, przekłada przez kolano i uderza. Całkiem spokojnie. Chyba z dziesięć razy - już nie pamiętam dokładnie. Boli, ale nie za bardzo. - Jeżeli zachowujesz się jak dziecko, trzeba cię karcić jak dziecko - wyjaśnia mi potem, będąc ciągle wcieleniem spokoju.

47

Jestem głęboko zawstydzona, wstrząśnięta i zmieszana. W śmiesznie patetycznej pozie opuszczam dom i mężczy­znę, który dopuścił się tego, za czym ciągle bezwiednie tęskniłam.

DOPIERO PÓŹNIEJ zdałam sobie sprawę, że decyzja odejścia nie była skierowana przeciw niemu, ale przeciw­ko mnie samej i moim odczuciom. Stało się tak, ponieważ przestraszyłam się możliwości spełnienia się moich naj­skrytszych pragnień. Na to było jeszcze za wcześnie.

Straciłam wiele. Nie tylko Daniela, ale też Jacksona. Ich obrazy zlały się w Jeden, tak że już nie potrafiłam odnaleźć drogi powrotnej do mężczyzny moich marzeń, do mojego świata.

Incydent z Danielem poruszył coś we mnie, zniszczył wał obronny... obnażył pragnienia dotychczas skrywane pod plastrem snów.

Czułam się naga i bezbronna.

Szalały we mnie burze. Czułam się zbita z tropu, jak nigdy przedtem. Pozbawiona możliwości ucieczki w bez­pieczny świat wyobraźni.

Byłam wydana na zamęt moich pragnień i uczuć. Kręci­łam się w kółko, bez nadziei, zagubiona. Pędziłam przez czas i ulice. Gdyby się wreszcie ktoś zjawił... Byłam tak samotna. Samotność przytłaczała mnie gro­żąc uduszeniem, a ja nie widziałam żadnego wyjścia.

POWODOWANABEZSILNOŚCIĄzdecydowałamsięna związek, o którym od początku wiedziałam, że nie był tym, czego pragnęłam i szukałam. Beznadziejna próba znieczulenia rany ropiejącej tęskno­tą i osamotnieniem. Związek od zarania skazany na nie­powodzenie.

Męczyłam się, tocząc banalne wojny, ulegając płytkim wzburzeniom i pozornemu zaspokojeniu.

- Jest w tobie coś, do czego nie sposób dotrzeć - oświad­czył pewnego dnia mój partner. Nie potrafiłam udzielić na to żadnej odpowiedzi. Czułam to przecież sama.

- Nigdy nie mam uczucia posiadania ciebie całej - skar­żył się. - Nawet wówczas, kiedy razem śpimy. Również na to nie potrafiłam nic odpowiedzieć. Ten dziwny niepokój napawał mnie lękiem. Byłam pusta i samotna. Jedynym doznaniem stał się ból. Coraz silniej odczuwałam potrzebę rozpłynięcia się, jeżeli ostatecz­nie... Zerwałam ten nieudany związek.

OD CZASU, kiedy wyprowadziłam się do miasta oddalo­nego o kilkaset kilometrów od stron rodzinnych, tylko sporadycznie widywałam ojca i matkę. Nie zawierałam też nowych znajomości, unikając wszelkich sposobności po temu. Obawiałam się jakichkolwiek kontaktów, związków czy zobowiązań, żyłam uwięziona w snach na jawie, otoczona księżkami, sama w moim mieszkaniu. Zapomniana.

JASIEK" autorstwa Christiany Rochefort nie daje mi spokoju. Jest to historia miłości i poddaństwa pewnej kobiety, która zostaje uwiedziona przez młodego intele­ktualistę. Związek ten doprowadza ją do granic jej jeste­stwa, pozbawia woli i godności. Mimo tego skwapliwie godzi się na tę miłość. Bez wstydu i zastrzeżeń. I dzięki temu osiąga nowy rodzaj godności:

Wszystko wyrywa się ze mnie na wolność, wypełnia mnie dumą z bycia kobietą..."

Płaczę przez kilka nocy. Najpierw przez nią, potem ra­zem z nią, a w końcu z żalu i zazdrości, że mnie nie

spotkało takie szczęście, że nie ma nikogo, kogo mogła­bym kochać, rezygnując z samej siebie, że nie ma męż­czyzny, który traktowałby mnie w taki sposób.

CZYTAM DALEJ, chodzę na odpowiednie filmy do kina. I to mimo tego, że potem czuję się jeszcze bardziej osa­motniona, że ból samotności staje się jeszcze bardziej świadomy.

La stradę" oglądam siedem razy. Za każdym razem zalewam się łzami. Wielki Zampano nie zaprzepaści żad­nej okazji, aby swoją towarzyszkę traktować w jak naj­gorszy i najbardziej niegodziwy sposób. A jednak jest przez nią darzony miłością.

Natomiast ona sama nie zezwala, aby cokolwiek zbiło ją z tropu w jej uczuciach, a nawet odrzuca propozycję przyłączenia się do innego, przystojniejszego i o wiele bardziej szarmanckiego artysty. Pozostaje u boku Za-mpana, i to mimo narastającego poniżenia. Upokorzenie nie pozbawia jej godności, wręcz przydaje aury bycia kimś wyjątkowym.

Poniżenie jest niczym diament emitujący tajemnicze światło z jej wnętrza.

Pewnego dnia, kiedy rozchorowuje się, Zampano z zimną krwią porzuca ją. Jednakże potem, nie mogąc zaznać spokoju, próbuje ją odnaleźć - tę, którą gardził i którą odepchnął. W końcu dowiaduje się o jej śmierci. Ostatnia scena filmu pokazuje go w stanie całkowitego załamania, kiedy płacze na plaży, w miejscu, gdzie zmarła. Jej obraz przypomina boginię czy świętą. A do godności tej wynios­ło j ą poniżenie. Moja sąsiadka w kinie sapie oburzona:

- To wrogie kobietom!

- Niczego nie rozumiesz! - chcę krzyczeć, jakby chodziło o moje życie. Ale właściwie ja sama nie rozumiem... Wiem tylko, że chcę żyć tak, jak ta kobieta z ekranu.

CZUŁAM SIĘ DZIWNIE. Jakbym była chora i nie na miejscu na tym świecie. Wokół mnie pary promieniujące szczęściem, a jednak nie zazdrościłam im. Nie było bo­wiem ich udziałem to, czego szukałam. Chociaż ciągle jeszcze nie wiedziałam, czym to coś było. To coś, co mnie drążyło, gnało i nie pozwalało zaznać spokoju. Próby uczynienia zrozumiałym tego, co niepojęte, spełzły na niczym. Nie byłam w stanie znaleźć żadnych słów, żadnych metafor. Zapadałam się coraz głębiej w ciemny jar dobrowolnej samotności. Wydawało mi się, że ucie­czka w normalność, w banalny przyjacielski związek, nie jest już możliwa. Gdyby wreszcie nadszedł ktoś...

ALE ON NIE ZJAWIŁ SIĘ. Za to wpadł w moje ręce pewien magazyn. Przez pomyłkę znalazł się w mojej skrzynce na listy.

Wolne Forum Wychowawcze" czytałam poirytowana. Spojrzałam na czarno-białą okładkę. Przedstawiała ko­bietę, która z obnażonymi pośladkami leżała przełożona przez krzesło. W tle mężczyzna wznoszący ramię dzier­żące trzcinkę.

Z bijącym sercem przycisnęłam do piersi książkę, którą właściwie powinien otrzymać któryś z sąsiadów. Za­mknęłam drzwi i okna i otworzyłam ją. Oglądałam zdję­cia i czytałam. Wreszcie zrozumiałam.

PRAGNIENIE CIERPIENIA

NARODZINY ŚWIADOMOŚCI MASOCHISTYCZNEJ

Z WOLNA i rzeczywiście dopiero teraz zaczynam pojmo­wać, że nie jestem wybrykiem natury, że nie jestem chora

- że jestem masochistką!

Kilka razy z rzędu czytam opowieści dręczonych i dzięki temu szczęśliwych kobiet. O ich spełnieniu znajdowa­nym w uległości, o bólu jako źródle stymulacji, o przyje­mności odnajdowanej przez mężczyzn w zniewalaniu i karceniu kobiet. Naraz wszystko staje się jasne. Wszystko nabiera sensu

- moje zabawy, historie, sekta, Jackson, tajemny świat, moje uczucie.

Płaczę. Są to łzy odkupienia. Naraz przezwyciężyłam zwątpienie, ciążącą niepewność, zamęt - już nie jestem samotna. Jestem tylko trochę inna. Ale są też inne mi podobne. W końcu wiem, kim jestem i nareszcie mogę nazwać mój problem po imieniu. Wiem też, jaki musi być mężczyzna, którego potrzebuję. Wiem, że odnajdę swoje szczęście! Nagle wszystko jest takie proste. Oszałamiająco proste. Czytam o „O", o „Justynie", czytam, czytam, czytam i ro­zumiem coraz więcej. Zaczynam też pojmować najtrud­niejsze, czyli samą siebie.

53

Jestem podenerwowana i wewnętrznie spięta. Pełna nadziei. Oczywiście brakuje jeszcze odpowiedniego mężczyzny. Ale jakże wspaniale proste stało się wszy­stko.

W STOSOWNYCH MAGAZYNACH aż roi się od ogło­szeń odpowiednich mężczyzn. Od dawna już leży u mnie w domu pełen asortyment tych pism. Nie kryjąc się z tym, pełna nadziei, biegam do miejscowych sex-shopów. Euforia pozbawiła mnie całkowicie poczucia wstydu. Odpowiadam na dwa anonse, sama zamieszczając jeden. Wypełnia mnie chęć życia, jestem pobudzona, a jedno­cześnie o wiele spokojniejsza niż przedtem. Kilka razy dziennie zaglądam do skrzynki na listy. Nie mogę docze­kać się tej chwili - teraz, po tylu latach, po długim czasie niepewności i braku nadziei.

PEWNEJ SOBOTY otrzymuję pierwszą odpowiedź:

Wiedz, że będziesz całkowicie wydana na moją laskę" -czytam.

Widzę przed sobą Jacksona, jego wspaniałą surowość i ciepło w oczach. A dalej: „Złamię twoją wolę, zmuszę do posłuszeństwa". Jestem podenerwowana, jak nigdy przedtem. „Masz natychmiast zadzwonić!" - kończy się ten krótki list.

Podchodzę dziesięć razy do aparatu, dwadzieścia razy podnoszę słuchawkę, by tyleż razy ją odłożyć. Nagle ogarnia mnie strach. Prawdziwy strach. Kieliszek musu­jącego wina, nabieram głęboko powietrza i dopiero teraz wybieram numer.

- Tak - odzywa się głos, który jest nieco jaśniejszy od oczekiwanego.

Jąkając się mówię kim jestem.

Głos natychmiast przybiera ciemniejszą barwę. Coś mi się w tym nie podoba.

54

Rozkazuje mi przyjść do siebie do domu. Już następnego wieczora.

Również to powoduje, że czuję się nieswojo. Ale... niech tam. Chcę wreszcie dowiedzieć się wszystkiego.

JADĘ DO NIEGO. Stoję drżąc przed drzwiami i gapię się na dzwonek. W końcu przemagam się. Odzywa się brzęczek. Na chwiejnych nogach wspi­nam się po schodach. Na drugim piętrze otwierają się drzwi.

Ma na sobie czarne spodnie ze skóry, czarne wysokie buty, czarną skórzaną kurtkę, a w ręce skórzany pejcz. Jednakże najlepsza ze wszystkiego jest czarna, skórzana maska, która zakrywa połowę twarzy. O mało nie wybu­cham śmiechem.

- Wejdź! - rozkazuje głosem, który ma brzmieć groźnie, ale ze zdenerwowania przeskakuje w bezradny falset. Mój strach znika natychmiast. Również napięcie. Chwyta mnie za ramię i ciągnie do drugiego pomieszcze­nia. Tam czerwone światło, do którego muszę najpierw przyzwyczaić oczy. Wkrótce rozpoznaję wiejskie łoże przykryte narzutą z materiału, a na stole z białego mar­muru różne przybory: pejcz, dyby, kleszcze, kajdany i sztuczne genitalia męskie.

- Na kolana! - szczeka czarna maska. - Albo stop. Roz­bieraj się, natychmiast! - sapie. Robi mi się niedobrze. Czuję się zawstydzona, jakby ze mnie lżono. Tak długo czekałam na ten pierwszy raz, a teraz wszystko to jakieś zimne, zredukowane do na­miastki tego, czym mogłoby być. Walczę sama ze sobą: być może to tylko strach przed własną śmiałością, przed pierwszym razem? Człowiek w skórze nie pozostawia mi czasu na znalezie­nie odpowiedzi.

55

- Natychmiast ściągaj ciuchy! - drze się, a głos ponownie przechodzi w falset. Jego bezradność rozczarowuje mnie. Ale mimo tego mechanicznie rozbieram się. Ledwo zdążyłam rozpiąć stanik już obmacuje moje piersi. Niezdarnie i grubiańsko targa nimi na wszystkie strony.

- Ty..., - odzywam się-ja...

Pac - to jego spocona dłoń trafia mój prawy policzek.

- Ani słowa więcej, pizdo! - parska. Rzuca mnie na podłogę, błyskawicznie sięga do stołu, chwyta moje ręce i nim zdążyłam pomyśleć o obronie już jestem przykuta kajdankami do wezgłowia łóżka.

- Nie! -krzyczę z całych sił. Chcę uciec, okropnie się boję. Jego zachowanie brzydzi mnie.

Podnosi się, potyka o moje nogi, spieszy do stołu, zatrzy­muje niezdecydowany i w końcu wybiera rózgę. Staje nade mną na szeroko rozstawionych nogach, unie­ruchamiając moje ciało między buciorami. Otwiera roz­porek, z którego wyskakuje penis. Dławię się. Podnosi rózgę i z całej siły trafia moje piersi. Z bólu nie mogę złapać powietrza, dyszę. A tu następne uderzenie i jeszcze jedno. Brutalne, o wiele za mocne. Drę się jakby mnie obdzierano ze skóry, więc knebluje mi usta zakurzonym ręcznikiem. Wydaje mi się, że się uduszę. Rozkłada moje nogi, sięga do marmurowego stołu. Tym razem decyduje się na pejcz.

- A teraz dziwko kolej na cipę - przeżuwa słowa. Duszę się. Walczę o powietrze. Jest ohydnie. Niczym nocny koszmar. Już same słowa, których używa. Jak może!

Raz po raz uderza pejczem między moje szeroko rozpo­starte nogi. Ból jest tak straszny, że obawiam się, że się wykrwawię. Szarpiąc z całej siły kajdankami, przesu­wam łóżko. Uznaje to za wyraz nieposłuszeństwa, które należy ukarać.

56

Kiedy sięga po kleszcze prawie tracę przytomność. Ciąg­nie mnie nimi za sutki.

Łzy zalewają mi twarz. Żegnam się z życiem. - Tak, to cię podnieca, czyż nie? Taka niewyżyta pizda jak ty potrzebuje tego. Teraz dopiero robi ci się mokro między nogami.

Ciężko sapiąc wsuwa mi coś między uda i wprowadza siłą do pochwy. Sztuczny członek pokryty gruzełkami. Pie­cze, boli.

Okłada trzcinką wewnętrzną stronę moich ud. Nieczule, mechanicznie.

Spływają krwią. Pozostaje mi tylko cieszyć się z plam, które pojawiają się na dywanie. Jednakże najohydniejsze dopiero nadejdzie. Staje nade mną i eksponuje, dokładnie przed moją twarzą, swego członka w stanie wzwodu. Jego stękanie jest coraz głoś­niejsze i szybsze. Moje łzy pobudzają go jeszcze bardziej. Lamentująca ofiara, co za ekscytujący widok! Opłakuję moją zranioną duszę, Daniela, jego spokój. Czuję, że umrę ze wstydu.

Wtem dziko wyrywa knebel z moich ust i wpycha mi podrygującego członka do gardła.

CISZA

Dochodzę do siebie, powracam niczym z długiego kosz­maru do rzeczywistości. Człowiek w czarnej skórze siedzi zapadnięty w fotel. Jego zwiotczały penis zwisa z rozpo­rka. Ziewa.

Jestem niczym odurzona. Prawie nie dociera do mnie, że uwalnia mnie z kajdanek. Jak w transie ubieram się. Jego niepewne i niespokojne spojrzenie śledzi moje po­spieszne ruchy.

Pędzę do drzwi i o mało nie spadam ze schodów. Uciec, jak najszybciej uciec stąd.

57

PRZEZ TYDZIEŃ nie opuszczam łóżka. Trzęsę się z ob­rzydzenia i wstydu. Z wanny do łóżka, z łóżka do wanny. Czuję się jak świnia, jak brudna ohydna świnia. Chcę być normalna! Przecież nie jestem taka! Nie jestem niewyżytą pizdą. Nie jestem masochistką, jeżeli oznacza to to, co przeżyłam. Wykrzykuję to do czterech ścian. Niewysłuchane echo powraca rykoszetem, maltretując moją zranioną duszę. Rany na moich piersiach i udach goją się powoli. Rany w sercu nie zabliźnią się pewnie nigdy.

WSTAJĘ PO OŚMIU DNIACH. W skrytce znajduję list

- drugą odpowiedź. Napisany przed czterema dniami:

"Przyjdę do Ciebie w sobotę wieczorem" - czytam w nim. Wpadam w panikę. Nie mam więcej niż trzy godziny, by uciec. Oczywiście nie zastanie mnie tutaj, kiedy przyj­dzie. Nie chcę mieć z tym więcej do czynienia. Znów zaczy­nam płakać, wlokę się do łóżka wstrząsana spazmami. Nagle dzwonek. Kiedy wreszcie, z oczami pełnymi łez, docieram do drzwi i otwieram je, widzę w progu obcego mężczyznę.

- Łzy - już teraz...? - pyta uszczypliwie, ale łagodnie. Szok poraża mnie. Przyszedł o wiele wcześniej niż się zapowiedział.

Prawdopodobnie przypuszczał, że zechcę uciec. Nie wiedząc, czy postępuję rozsądnie, zapraszam go do środka. Moje mieszkanie zapewnia mi w jakiś sposób bezpieczeństwo. Poza tym jestw nim duży nóż kuchenny. W zasięgu ręki, w szufladzie na prawo ode mnie. Siedzimy, pijemy kawę, rozmawiamy. Mija kilka godzin. Jest miły, spokojny i wyrozumiały. Otwieram przed nim serce. Pociesza mnie. Nigdy nie uczyniłby czegoś, co by mi nie odpowiadało - mogę mu całkowicie zaufać.

- Mam sprawić ci lekkie lanie? - pyta cicho.

Jego ciepłe spojrzenie trafia na moje zdziwione oczy.

58

Darzę go zaufaniem, nie boję się i jestem pewna, że nie uczyni niczego wbrew mojej woli. I nagle stwierdzam, że nie o to mi chodzi.

Pozostawiam mu nadzieję, że może następnym razem. Spojrzenie pełne zrozumienia. Głaszcze mnie niepewnie po włosach.

Zbyt wiele dobra, za dużo wyrozumiałości. ROZUMIEM CORAZ MNIEJ. Sama dla siebie staję się coraz bardziej niepojęta. Jestem sobie tak obca, jak nigdy przedtem - teraz, kiedy wydawało mi się, że wreszcie poznałam siebie.

Wierzyłam, że moje poszukiwanie skończyło się w chwili, kiedy rozpoznałam w sobie masochistkę pragnącą cier­pienia i bólu.

Tragiczna pomyłka. Moje poszukiwania dopiero co się rozpoczęły.

NIEDŁUGO POTEM zostaję zasypana listami. Są to odpowiedzi na moje ogłoszenie. Otrząsam się ze strachu i uprzedzeń i ponawiam próbę. Zaczyna się Odyseja zgrozy.

MOJE PRZYZNANIE SIĘ do bycia masochistką zostało przez wielu mężczyzn zinterpretowane jako glejt do cie­miężenia mojej osoby. Nie miałam nic do powiedzenia i redukowano mnie do pozbawionej wszelkich praw nie­wolnicy. Jednakże były to jeszcze znośne przypadki. O wiele bardziej odstraszająco działały przeżycia z pa­stwiącymi się nade mną sfrustrowanymi dziwakami, którzy z pewnością jako dzieci siedzieli pod pantoflem matki, a później trafili na partnerki reprezentujące ten sam rodzaj kobiety. Teraz skwapliwie korzystali z okazji zemsty na rodzaju żeńskim. W bezmyślnej furii bili mnie i upokarzali w nieludzki sposób. - Potrzebujesz tego! Chcesz tego przecież! A może nie!

59

Nie, tego nie chciałam. Ale czegóż chciałam właściwie? Będąc dzieckiem pragnęłam być bita, biczowana jako niewolnica, poniżanajako służka czyjejś chuci. Ale chcia­łam też, by postrzegano mnie jako kobietę. Takie to proste. I takie skomplikowane...

POJAWIŁY SIĘ też trudności innego rodzaju - ze strony wielu kobiet.

Moje skłonności byty niepożądane, a wręcz skandaliczne. Kłóciły się z duchem czasów, czego z pewnością nie moż­na bagatelizować. Obowiązującym hasłem była walka wydana wszelkim formom ucisku ze strony mężczyzn. Wyznanie chęci bycia męczoną przez nich uznano za atawizm brzmiący niczym szyderstwo z wieloletnich wy­siłków feministek. Moje pożądanie cierpienia odebrano jako podstępny atak z własnych szeregów. Ja sama nie dostrzegałam sprzeczności między wyzwo­leniem kobiet a masochizmem. Zbierałam datki na za­kładanie pierwszych przytułków dla ciemiężonych i bitych kobiet, w których mogły znaleźć schronienie, a sama jednocześnie pragnęłam być bita przez mego partnera.

Była to moja niezależna decyzja, aby w pewien sposób zostać okiełznaną. Potrzebowałam, by mnie bito i ujarz­miano. Czyżby ruch kobiecy nie domagał się uznania własnych pragnień i możliwości realizacji ich w życiu?

Z GŁOWĄ nabitą hasłami feminizmu odważyłam się na próbę opowiedzenia o sobie i moich skłonnościach na fo­rum pewnej autoempirycznej grupy kobiecej.

- Jestem lesbijką - przedstawiła się, bez cienia niepew­ności, pierwsza z nich.

- Usunęłam trzy ciąże i jestem lekomanką - odezwała się kolejna.

60

To odpowiednie miejsce dla mnie", pomyślałam i urado­wana przedstawiłam się:

- Jestem masochistką. Milczenie, zakłopotanie.

- Poddaj się jak najszybciej leczeniu! -wykrzyknęła moja sąsiadka. - Musisz szukać pomocy.

TWOJE CIAŁO NALEŻY DO CIEBIE" - słyszy się ze wszystkich feministycznych ust. I to właśnie ciało, samo-stanowiąc o sobie, oddaje się związkom monogamicznym, zachodzi w dążę i usuwają, wydaje się na pastwę farmacji. Wszystko to zdaje się być po myśli ruchu kobiecego. Dlaczego wobec tego nie mogę dysponować moim ciałem, poddając się mężczyźnie, jeżeli tego pragnę. Czyżby gmach teorii feminizmu wzniesiono na tak niepewnym gruncie, że tego rodzaju potrzeba może doprowadzić do jego runięcia?

Wielokrotnie ponawiałam próbę uzmysłowienia tego „normalnie" odczuwającym kobietom. Jednakże nie zna­lazłam zrozumienia. Dostrzegano natomiast we mnie zagrożenie dla ruchu kobiecego.

KOBIETĘ MASOCHISTKĘ spycha się w mrok, skazuje na wygnanie do tajemnego odosobnionego świata. W ży­ciu codziennym nie ma miejsca na tę formę miłości. Czyżby rzeczywiście go nie byto? Coraz częściej zadawalam sobie pytanie, jak radzą sobie inne, podobne mi kobiety. Czy prowadzą życie zgodne z ich skłonnościami? Czyżby rzeczywiście były tak usaty­sfakcjonowane jak donoszą rzekomo autentyczne spra­wozdania w odnośnych czasopismach. Czy istnieją masochistki żyjące w czułych związkach zintegrowanych dzięki ich skłonności będącej źródłem szczęścia dla obu stron?

61

Potrzeba wymiany doświadczeń z kobietami o podo­bnych zapatrywaniach przybierała na sile. Przeszłam do ofensywy. Zamieściłam ogłoszenie w celu odnalezienia tych spośród nich, które prowadzą życie zgodne z ich potrzebami. Byłam ciekawa, czy takie kobiety w ogóle istnieją.

Okazało się, że tak. Zgłosiło się kilka. Z niektórymi prze­prowadziłam dłuższe rozmowy, a teraz pragnę przedsta­wić historie ich życia i miłości.

MAŁŻEŃSKI RYTUAŁ KARNY

MARGA

TROCHĘ NIEPEWNIE naciskam dzwonek u drzwi za­dbanego i niewinnie wyglądającego domku szeregowego na skraju pewnego osiedla na przedmieściach. Jestem podenerwowana! Mam spotkać się z kobietą-masochi-stką, która nie zapiera się swoich skłonności i kieruje się nimi w życiu. Marga ma czterdzieści jeden lat, jest go­spodynią domową i matką dwojga dzieci. Wprowadza mnie do pokoju mieszkalnego. Meble z Ikei, kwiaty doni­czkowe, przytulnie: dzieci bawią się w ogrodzie. Rodzin­na idylla.

Kiedy zaczyna opowiadać, odsłania się przede mną zu­pełnie inny świat.

DZIECIŃSTWO w domu wychowawczym na pomocy Niemiec. Znalazła się tam przez przypadek. Po wojnie domy dziecka były przepełnione i kto miał pecha trafiał tam, gdzie ona. Bowiem Marga miała pecha. Jej dzieciństwo zostało podporządkowane surowemu sty­lowi życia na wzór zakonny. Na ciepło i czułość brakowa­ło siostrom miłosierdzia czasu. Wówczas trzeba było zadowolić się nakarmieniem głodnej dziatwy, odzianiem jej i zapewnieniem dachu nad głową. Najważniejszym przykazaniem, któremu dzieci musiały się podporządko­wać, był bezkonfliktowy przebieg dnia.

63

- Indywidualizm nie był pożądany - mówi Marga. Zadaniem dziewczynek ubranych w szkolne mundurki było maszerowanie równym krokiem - z sypialni do ja­dami, z Jadalni do klasy, stamtąd ponownie do jadalni i z powrotem do sypialni. A wszystko przeplatane modli­twami i śpiewem.

Marga marzyła o rodzinie, ojcu i matce tylko dla siebie. Siostry zakonne nie mogły podjąć się roli rodziców. Pra­cowały na zmiany. Osobiste relacje nie były możliwe, a wręcz niepożądane. Miłości można było oczekiwać tyl­ko i wyłącznie ze strony Boga. I trzeba było sobie na nią zasłużyć. Codziennie na nowo - przez posłuszeństwo i po­korę. Nieposłuszeństwo było grzechem, a ten należało wytępić. Również to odbywało się zgodnie z ustalonym planem.

Za przewinienia otrzymywało się punkty karne. Podli­czano je na koniec tygodnia, a pomnożone przez dwa dawały ilość wymierzanych kijów. Malutka Marga czuła szorstkość materiału, kiedy ze strachu przed pokutą, szukając pomocy, uczepiła się habitu jednej z sióstr. Jed­nakże jej mała główka została bez litości popchnięta ku ziemi - karę musiała przyjąć klęcząc. „Czyń pokutę, wyznaj żal za grzechy! - rozlegał się twar­dy głos zakonnicy."

- Błagałam przy tym o pomoc Boga niczym ojca, bo nie znałam innego imienia, nie miałam poza nim nikogo, do kogo mogłabym się zwrócić - opowiada dorosła Marga rwącym się głosem.

Ból wywołany razami omal nie doprowadził jej do utraty świadomości. Chciała krzyczeć, błagać o litość, uciekać, a stać ją było jedynie na ciche jęki. Skargi czy krzyki oznaczały bunt, ten - odwrócenie się od Boga, lekceważe­nie jego woli, czyli grzech. A za grzechy karano... Płakała więc cicho, błagając Go o pomoc - tego samego boga, w którego imieniu była bita.

Potem, ciągle jeszcze klęcząc i ledwo mogąc z powodu bólu i łez dobyć z siebie głos, musiała wyrazić wdzięcz­ność za karę.

Wieczorami leżała w swoim wąskim łóżku w sali sypial­nej. Wyblakła, płócienna pościel, zapach szarego mydła i skrzypienie linoleum pod stopami petniącej dyżur noc­ny siostry, która bez przerwy krążyła oświetlając jaskra­wym światłem łóżka dziewcząt, by zapobiec nieprzyzwoitym uczynkom. Ręce musiały spoczywać na kołdrze.

CZAS MIJAŁ. Miejsce rodziców w jej marzeniach zajął mężczyzna. Miał być duży i silny. Powinien, ochraniać ją i bronić przed całym światem, serdeczny i czuły pocie­szać i wynagrodzić lata pozbawione miłości i ciepła. Wówczas, leżąc przyzwoicie zawinięta w wyblakłą po­ściel, jednego była pewna: na gnębienie i bicie nie miało być już nigdy miejsca w jej życiu. Nigdy więcej...

DZISIAJ klęczy znowu, by odbierać razy - dobrowolnie i z rąk swojego męża. Punkty karne, jak i stałe dni obra­chunku, nie zmieniły się.

- Dzisiaj - mówi - dzisiaj jest to moja dobrowolna decyzja. Dzisiaj tego chcę. Wówczas byłam wydana na pastwę cu­dzej woli, dzisiaj wydaję się sama. W chwili wymierzania kary jestem znów matą dziewczynką z tamtych czasów, ale jednocześnie kobietą, która otrzymuje to, czego chce.

NA POCZĄTKU małżeństwa mąż nic nie wiedział o jej skłonnościach - podobnie jak i ona sama. Czuła tylko, że chociaż życie oferowało jej wszystko, czego potrzebowała, by być szczęśliwą, czegoś jednak jej brakowało. Narasta­ło niezadowolenie i rozdrażnienie. Aż pewnego dnia małżonek stracił cierpliwość i zagroził, właściwie dla żartu, że doprowadzi ją do porządku meto-

darni, które znała z dzieciństwa. Wywołało to u niej prze­rażenie, odrazę i oburzenie.

- Ale myśl o tym nie opuszczała mnie. Coraz wyraźniej docierało do mnie, że było to dokładnie to, czego chciałam. Ogarnęło mnie bezgraniczne przerażenie. Jak to możli­we, aby drzemały we mnie takie życzenia; jak mogło to, co przez tyle lat było źródłem cierpienia, wprawić mnie w podniecenie? Wstydziłam się sama przed sobą. Kilka razy byłam o krok od dobrowolnego poddania się leczeniu psychiatrycznemu. Uważałam moje pragnienia za chore i perwersyjne.

Marga nie miała nikogo, z kim mogłaby porozmawiać o swoich skłonnościach.

- Bałam się, aby nie zauważono, że coś ze mną jest nie w porządku. Zwłaszcza, że sama byłam tego zdania. Nie miałam pojęcia o sadomasochiźmie, o seksualnych roz­koszach wynikających z bycia poskromioną. Bo skądże miałam o tym wszystkim wiedzieć? Jej masochistyczne fantazje przybierały na sile.

- Wyobrażałam sobie jakby to było, gdyby zaczął mnie bić kijem. Uzupełniałam ten obraz o kolejne szczegóły, aż kiedyś, gdy uznałam go za ukończony, stwierdziłam, że przedstawiał scenę z mojego dzieciństwa. Chciałam przeżyć ją jeszcze raz, ale tym razem dobrowolnie i z moim mężem. W moich marzeniach dużą rolę odgrywała miłość i zaufanie, a także seksualne spełnienie. Jej masochizm stawał się stopniowo rzeczą oczywistą. Ale tylko dla niej samej. I przez prawie cały rok pozosta­wał jej tajemnicą.

- Wstydziłam się moich skłonności. Byłam pewna, że mąż, gdybym mu o nich opowiedziała, przeraziłby się i odszedłby ode mnie. Mimo tego nie ustawałam w alu­zjach, opowiadałam o moim dzieciństwie, o dniach wy­mierzania kary mając nadzieję tym sposobem zbliżyć się do delikatnego tematu. Ale on przypuszczał, że powraca­

łam tak często do tych wspomnień, ponieważ ciągle nie mogłam otrząsnąć się z przeszłości. I pocieszał mnie czu­le...

Pewnego razu, w czasie weekendu, kiedy nie było w domu dzieci, zdecydowała się postawić wszystko na jedną kartę.

- Z pomocą kilku martini i czarnej księgi kar - opowiada.

- Dzięki Bogu szybko pojąt, o co mi chodziło, a co najważ­niejsze, sam odnalazł w tym przyjemność.

PIERWSZA MAŁŻEŃSKA SCENA WYMIERZENIA KARY staje się dla obojga niezapomnianym przeżyciem, które domaga się powtórzenia. W zaciemnionym pokoju, wśród zdjęć ich dzieci i otoczeniu kwiatów, jej miłość, jej oddanie i zaspokojenie seksualne osiągają całkiem nowy wymiar. To drobnomieszczańskie otoczenie, jak i konie­czność do poprzestania na sobotach, kiedy dzieci są poza domem, nie przeszkadzają jej. Warunki zewnętrzne nie odgrywają żadnej roli. Ważny jest tylko rytuał kary, nieuniknione cielesne cierpienie, wzbogacone o erotyczną rozkosz i łagodzone zaufaniem do partnera. To nie otrzymywane cięgi są źródłem doznawanej przy­jemności. Jest nim sprzeczność między miłością a cier­pieniem - sprzeczność, która właściwie nie istnieje. Dobrowolne poddanie się i zgoda na uległość w granicach odpowiadających jej własnym życzeniom nie tolerują od­chyleń od poczynionych przez mą samą ustępstw. Wszel­kie odstępstwa odbierają jej możliwość oddania się, a tym samym zdolność do seksualnej rozkoszy i spełnienia.

MAJR.DZE potrzebna jest mieszczańska codzienność. Po zakończeniu rytuału podnoszą się rolety w oknach, dzieci wracają do domu.

- To są moje dwa bieguny i zasadnicze potrzeby - z jednej strony rodzina, na którą można liczyć i bezpieczeństwo, a z drugiej uległość, strach, ból, pożądanie, oddanie się.

Takie życie u boku męża i jej miłość do niego czynią ją szczęśliwą. .

- Jesteśmy wspaniale dobraną parą, która prowadzi bu­rzliwe życie seksualne. Nie uważam też, abym była w ja­kiś sposób uciskana. Mój mąż szanuje mnie. Czy mógłby to lepiej udowodnić, niż biorąc poważnie moje potrzeby i zaspokajając je? Często słyszy się zarzut, że masochi-stka to kobieta, która wychodzi naprzeciw życzeniom mężczyzn, oferując im możliwość powrotu do ustalonej tradycją roli macho. Jest to oczywiście bzdura. Życie ze mną jako masochistką nie jest łatwe. Oznacza ono pod­jęcie się roli przywódczej, wymaga wrażliwości i sporej umiejętności zrozumienia potrzeb drugiej osoby. Nie chcę bowiem, ot tak po prostu, być poniewieraną. Mężczyzna musi potrafić balansować między moją dziecinną tęsknotą za autorytetem z jednej strony, a kobiecą seksualnością z drugiej, jednocześnie uznając moje prawo do równo­uprawnienia i partnerstwa na innych płaszczyznach. Wy­maga to od współczesnego mężczyzny całkowitej zmiany sposobu myślenia. Zmusza go nagle, przynajmniej w pew­nych granicach, ponownie do czynów, które poddaje nega­tywnej ocenie, jako ucisk i dyskryminację. Marga przerywa wyczerpana. Jej relacja brzmi stanow­czo. Pytam, czy spotkała się z przypadkami niezrozumie­nia i odsunięcia się od niej.

- Już nieraz próbowałam rozmawiać o tym z dobrymi przyjaciółmi. Jednakże szybko zarzuciłam te wysiłki. Niestety, nie można, oczekiwać zbyt wiele od innych kobiet. Gdy dowiedziały się o moich skłonnościach, za­czynały się mnie obawiać. Tymczasem stały się one moją... nie, naszą najlepiej skrywaną tajemnicą. Już chociażby ze względu na dzieci. Swoje dzieci wychowuje w nowoczesny i liberalny spo­sób. Nigdy nie dostały i nie dostaną lania ani od ojca, ani od matki.

68

- Uważam, że nie ma nic gorszego i bardziej niegodziwe­go od ucisku bezbronnego człowieka. Moja dobrowolnie wyrażona zgoda na bycie bitą jest czymś zupełnie innym. Rozkosz, którą z tego czerpię, należy do mnie. Jestem szczęśliwa, mogąc tak żyć, i nikt na świecie nie jest w stanie mi wmówić, że to niewłaściwe.

OTWIERAJĄ SIĘ DRZWI. Do pokoju wchodzi pań domu. Małżonkowie obejmują się, patrząc na siebie czule. Od­czuwa się panujące między nimi napięcie. Raz jeszcze wędruję wzrokiem po jasnym i przyjaźnie wyglądającym pokoju, który w sobotę zamieni się na kilka godzin w ciemną komnatę. Zastanawiam się, przez który z foteli tym razem będzie musiała przełożyć się Marga.

ANIOŁ WBREW WŁASNEJ WOLI

SABINA

ZAZDROŚĆ, ALE I NADZIEJA wypełniają mnie po od­wiedzinach u Margi. Zazdroszczę jej, co prawda zapla­nowanego, ale mimo to czułego związku sadomasochistycznego. Nadzieję natomiast czerpię z fa­ktu, że skoro innym kobietom udało się osiągnąć ich cel, dlaczegóżja nie miałabym dopiąć swego? Ta sama nadzieja utrzymuje przy życiu Sabinę. Jednak­że w jej przypadku coraz częściej dochodzi do głosu zwąt­pienie.

NA PIERWSZY RZUT OKA nikt by jej nigdy o to nie podejrzewał. Ma dwadzieścia sześć lat, jest studentką Akademii Sztuk Pięknych i posiada wszystko, o czym tylko mężczyzna mógłby zamarzyć. W każdym razie je­żeli chodzi o powierzchowność. Delikatna, o proporcjo­nalnych kształtach, długich blond włosach i niebieskich oczach, które powinny każde męskie serce przyprawić o mocniejsze bicie.

- Serca mężczyzn faktycznie zaczynają bić, ale nie oni sami " wzdycha. - Moja powierzchowność raczej prze­szkadza, a nie pomaga mi w znalezieniu odpowiedniego partnera. U wszystkich bowiem natychmiast pojawia się skojarzenie: anioł - nad wiek rozwinięte dziecko - prze­budzenie instynktu opiekuńczego. Nikt mi nie wierzy, że

nie chcę, by mnie ochraniano, albo w każdym razie nie tylko ochraniano, ale że pragnę być również męczona, poniżana i bita.

Spogląda na mnie bezradnie dużymi niebieskimi oczami dziecka i rozumiem mężczyzn, którzy odczuwają potrze­bę chronienia jej przed jakąkolwiek formą przemocy i zła, bezwzględnością i oziębłością świata. Nie sposób wyobrazić sobie to uosobienie niewinności zwijające się z rozkoszy pod razami pejcza, klęczące w łańcuchach przed mężczyzną...

A właśnie tego pragnie. I niczego innego. Podnosi hardo głowę:

- Właśnie taka jestem!

O tym, że taka jest, wie dopiero od trzech lat. Uświado­miła to sobie w zaskakujący i dosyć gwałtowny sposób.

MIAŁA WÓWCZAS dwadzieścia trzy lata. Pełna oczeki­wań i napięcia wkraczała w dorosłe życie. Była nieco bojaźliwa, nagle zdana na samą siebie, pozba­wiona ochrony ze strony matki i bezpieczeństwa, które dawał jej wytworny dom rodzinny i beztroskie życie.

- Żyłam odizolowana od świata niczym pod szklanym kloszem.

Ojciec rzadko bywał w domu z powodu interesów. Opłacal­nych interesów. Przeprowadzali się do coraz większych domów, jeździli coraz szybszymi samochodami, ubrania Sabiny były coraz elegantsze, pokoje coraz to bardziej lu­ksusowe. Ojciec, kiedy był w domu, zawsze się uśmiechał.

- Ciągle miał dobry nastrój i poświęcał mi nieskończenie dużo czasu. Dostawałam od niego wszystko, czego zapra­gnęłam, a jeżeli chciałam się z nim bawić - rzucał każde zajęcie.

Sabina była jedynaczką i powodem dumy rodziców. Zaj­mowała się tenisem, baletem, grała na skrzypcach i jeździła konno.

Nie wiedziała nic o twardej i bezwzględnej rzeczywisto­ści, o nieszczęściach, walce, cierpieniach i chorobach. Skutecznie odizolowano ją od tego świata. Żyła szczęśli­wie i beztrosko, co spowodowało, że w jej wyobraźni po­wstał adekwatny obraz własnej przyszłości.

KIEDY BYŁA JUŻ śliczną nastolatką, nadal nic nie zakłócało jej pogodnej egzystencji.

- Bywałam tylko w wyższych sferach - prywatna szkoła, wybrane grono przyjaciół, literatura, muzyka klasyczna. Do tego doszedł pierwszy chłopak, syn sąsiadów, który uzupełnił obraz okresu dojrzewania pod szklanym klo­szem. Rodzice obojga byli uradowani z powodu wyboru dokonanego przez ich latorośle. Latem, wszyscy razem, wybrali się prywatnym jachtem w rejs. Matka Sabiny, puszczając do niej oczko, włożyła do szuflady paczuszkę środków antykoncepcyjnych.

I ten pierwszy raz - wwyłożonej mahoniem kajucie jach­tu ojca. Wydarzenie, które nie zrobiło na niej większego wrażenia, pasowało idealnie do obrazka: delikatność, cierpliwość, uszanowanie drugiej strony.

- Moje całe życie było niczym wesoło szemrzący stru­myk. Zawsze w tym samym rytmie. Nic nie przerywało monotonii.

Rozstanie z pierwszym mężczyzną jej życia nie było dra­matem. Drugi, nieco starszy, podporządkował się równie dobrze obowiązującym regułom. Sabina żyła z dnia na dzień, beztrosko, w przyjaznym i ciepłym otoczeniu. Maturę zdała na piątkę. Zresztą nikt nie oczekiwał niczego innego. Taka była po prostu kolej rzeczy. Również decyzje kontynuowania nauki na Aka­demii Sztuk Pięknych nie była dla nikogo zaskoczeniem. Chciała prowadzić galerię, mając jednocześnie solidne wykształcenie. Natychmiast też otrzymała miejsce na studiach.

JEDNAKŻE studia oznaczały pożegnanie z domem ro­dzinnym. Pożegnanie z chroniącą dłonią rodziców. Uczelnia znajdowała się w mieście oddalonym o trzysta kilometrów od domu.

Oczywiście nie szczędzono ani pieniędzy, ani wysiłków, aby ułatwić jej przejście do samodzielnego życia. Pod domem czekał nowy Golf - miała być niezależna i mieć swobodę poruszania się. Również małe, własnościowe mieszkanie niedaleko uczelni było rzeczą oczywistą. Na­tomiast miesięczne „wypłaty" miały zaspakajać bieżące potrzeby.

Radośnie i z nadzieją spoglądając w przyszłość, odjecha­ła swoim nowym samochodem. W lusterku wstecznym widniała rodziców machających jej na pożegnanie. Jeszcze raz słońce, spokój, radość. Przygoda mogła się zaczynać.

PRZEBUDZENIE.

Bezwzględność i chłód rzeczywistości poza szklanym klo­szem, anonimowość wielkiego miasta i tempo życia w nim wstrząsnęły Sabiną.

- Naraz stałam się nikim. Bezimienna, bezradna i bez­bronna.

Błądziła po ulicach, błąkała się wśród ludzi. Tylko prze­lotne znajomości. Po raz pierwszy w życiu została wysta­wiona do wiatru, wyśmiana, odepchnięta. Najdotkliwszym ciosem była dla niej obojętność otoczenia. Ona, która przez lata była oczkiem w głowie rodziców, lubiana i adorowana, zawsze będąca czymś szczególnym, stwierdziła nagle, że ludzie, bez okazywania należnego jej zainteresowania, przechodzili obojętnie obok. Tutaj, w mieście, była jedną z wielu, kroplą w morzu, bez znaczenia. Po raz pierwszy w życiu poczuła się samotnie. Wpadła w panikę. Niewiele pomagało mieszkanie, samochodu nie używała w ogóle, a regularnie nadchodzące paczki z domu również nie dawały poczucia bezpieczeństwa.

- Czułam się niczym w topieli pełnej czyhających niebez­pieczeństw, jak na lodzie, gdzie w każdej chwili mogłam się poślizgnąć i upaść. Nie mogłam liczyć na żadną po­moc. Nie miałam skrawka twardej ziemi pod nogami, żadnej gwarancji bezpieczeństwa. Mieszkanie zamieniło się w twierdzę. Opuszczała je tyl­ko udając się na wykłady.

Czuła się, jakby zerwano jej z oczu różowe okulary, przez które dotychczas spoglądała na świat. Wszystko było obce. Nie potrafiła porozumieć się z ludźmi, którzy wy­chowali się w tym świecie. Nie nawiązywała żadnych kontaktów na uczelni.

Kiedy pewnego dnia odwiedził ją jej przyjaciel z dawno minionych dziewczęcych lat, stwierdziła, że nie mają sobie już nic do powiedzenia. Zdawał się jej być niewia­rygodnym świadkiem świata położonego z dała od wszel­kiej rzeczywistości.

Sabina całkowicie odcięła się od otoczenia. Tylko książki, książki i jeszcze raz książki. Biblioteka stała się jej dru­gim domem.

PEWNEGO DNIA, właśnie tam, poznaje Ingrid - kobietę w wieku ponad czterdziestu lat, atrakcyjną, śmiałą, sku­piającą na sobie uwagą otoczenia, znającą miasto, świat i życie; wiedzącą czego chce i zawsze dopinającą celu. A tym razem chce Sabiny.

Ta z kolei cieszy się z nowej przyjaźni i matczynego wsparcia, którego udziela jej Ingrid. Odrobina ciepła i beztroski zagląda znów do jej życia. Odpręża się i roz­koszuje powrotem dawnych czasów. Ingrid całkowicie przejmuje inicjatywę. Dwa małe mie­szkania to bezsens. Jedno wspólne i duże jest lepszym rozwiązaniem. Również mały samochód jest zbędny. Du­że rodzinne auto Ingrid wystarczy im w zupełności.

Blond włosy należy rozpuścić, ubranie powinno być bar­dziej na luzie... Sabina jest posłuszna i wdzięczna.

- Robiłam wszystko, czego Ingrid zażądała, jadłam to, co gotowała, nosiłam wybrane przez nią rzeczy, wszystko, co mówiła, brałam za dobrą monetę. Zrywa kontakt z rodzicami - to również jedno z rozporzą­dzeń Ingrid. Sabina czuje się pewnie i bezpiecznie. Igno­ruje, po części podejrzliwe, po części złośliwe spojrzenia innych studentów, kiedy Ingrid, czekając na nią tuż po zakończeniu zajęć, niecierpliwie naciska klakson. Naiw­ność? Prostoduszność? Może po prostu zwykle wygodnic­two jest tym, co wpędza Sabinę coraz głębiej w sieci zastawione przez Ingrid?

Sama tego nie wie. Odczuwa po prostu ulgę, nie musząc nadal znosić samotności.

Niespodziewanie Ingrid zaczyna żądać więcej. Czułości. Sabina cofa się przerażona.

- Nigdy tego nie chciałam i nie przyszłoby mi też do głowy, że mogłaby mieć wobec mnie takie zamiary. Sabina czuje się coraz mocniej przypierana do muru. I to akurat przez osobę, od której oczekiwała wsparcia i bez­pieczeństwa, i która dotychczas spełniała pokładane w niej nadzieje.

W końcu dochodzi do tego, co było nieuniknione, a wkrót­ce nie ma już wieczora, by Ingrid nie oczekiwała Sabiny w jej łóżku. Ta panicznie ucieka z niego, czasami z poko­ju, a raz nawet z mieszkania.

- Nigdy nie rozmawiałyśmy o tym, ale następnego wie­czora wszystko zaczynało się od nowa.

KTÓREGOŚ RAZU naczynie przepełnia się, Sabina ma dosyć wszystkiego, chce spokoju, chce w końcu móc znów bez obaw położyć się spać. Godzi się nawet na samotność i chce zamieszkać sama.

76

W przypływie odwagi i zdecydowania informuje o tym Ingrid.

Ta słucha - uważnie i spokojnie. Kiedy Sabina kończy porywczą mowę, Ingrid wybucha śmiechem, po czym błyskawicznie chwyta Sabinę, ude­rza w twarz i sapiąc mówi:

- Tutaj ja decyduję o wszystkim, rozumiesz aniołku? Zostaniesz ze mną i koniec z wybiegami. Od teraz obo­wiązuje cię absolutna uległość. Sabina przełyka ślinę, po czym zacinając się kontynuuje:

- Wiem, że powinnam była odejść, a gdyby to było konie­czne, wyrwać się siłą. Ale coś mnie powstrzymywało. I to nie tylko strach. Chodziło o coś więcej. W niewiarygodny sposób fascynował mnie wyraz jej oczu i promieniująca z niej ogromna moc. No i zostałam.

PRZEZ PONAD ROK nie istnieje dla Sabiny nikt i nic poza Ingrid. Jej wola, czułość, miłość i razy. Musi porzucić studia i zerwać wszelkie kontakty ze świa­tem zewnętrznym. Dostaje nowe ubrania, odpowiednie do nowej sytuacji - skórzaną bieliznę, podwiązki, ale nie brakuje też łańcuchów i pejczy.

Ingrid wyżywa się. Jej erotyczna fantazja zdaje się nie mieć granic, jej chuć - nie do zaspokojenia.

- Nie było wieczora, by pozostawiła mnie w spokoju -opowiada Sabina.

Ciągle popada w stany zwątpienia i wstydu. Najczęściej za dnia, kiedy pozostaje sama ze sobą w mieszkaniu zamknięta na klucz przez Ingrid.

- Ale nie miała innego wyboru. Albo Ingrid albo samo­tność.

Więc pozostaje. I cierpi. I pławi się w rozkoszy.

77

- Doznawałam niewiarygodnych uczuć. Kiedy mnie zbi­ła, by potem czule pieścić, opuszczały mnie wszelkie wątpliwości. Po raz pierwszy w życiu dowiedziałam się, czym mogą być erotyczne doznania. Po raz pierwszy doświadczyłam cielesnego zaspokojenia. Czasami wychodzą razem. Odwiedzają eleganckie re­stauracje, bywają w wytwornym towarzystwie. Na takie okazje Sabina musi się odpowiednio przygotować. Nie ma na sobie żadnej bielizny, a na szyję zakłada obrożę dla psa. Nie pozostawia to żadnych wątpliwości, co do jej losu i statusu Ingrid.

Zamówienia składa Ingrid - dla obu. Sabina spuszcza pokornie wzrok na ziemię. Opór podlega karze - natych­miastowej i konsekwentnej.

Sabina nieraz klęczy na dywanie w jakimś drogim loka­lu, aby pokornie przyjąć karę. Uwaga, którą wzbudzają wśród obecnych, jest nieunikniona. Sabina wstydzi się, a Ingrid delektuje sytuacją.

Poniżenie Sabiny w obecności innych osób sprawia In­grid coraz więcej przyjemności. Niemal codziennie zapra­sza gości do ich wspólnego mieszkania. Najczęściej są to kobiety - dominy, albo takie, które chciałyby nimi zostać. Wszystkie bez wyjątku lesbijki. Oczywiście podziwiają bezgranicznie Ingrid - jej wład-czość i siłę. Czasami wręcz trzęsą się razem z Sabiną, gdy Ingrid zbyt mocno bije swoją niewolnicę i zmusza ją do coraz to bardziej poniżających czynów.

Z PRZYWIĄZANIA nie pozostało ani śladu.

- Uczuciowo właściwie nic już nas nie łączyło. Nawet nasza przyjaźń, niezależnie od tego, jaką miała postać, należała do przeszłości. Ingrid potrzebowała mnie tylko do swoich przedstawień. Byłam instrumentem niezbęd­nym po to, by mogła imponować innym. Jako człowiek nie odgrywałam już dla niej żadnej roli i strasznie mnie

78

to bolało. Czułam się wtedy okropnie samotna. Również wtedy, kiedy byłyśmy tylko we dwie, kiedy mnie pieściła. Sytuacja zaczynała coraz bardziej przypominać grote­skowy film. Każda scena była przygotowana tak, aby wywrzeć odpowiednie wrażenie na publiczności - nawet, jeżeli widowilia była pusta.

Jednakże Sabinie nie udało się jeszcze wówczas uwolnić od Ingrid.

- Tymczasem zaczynałam czuć się jeszcze bardziej samot­na i opuszczona niż w czasach, kiedy rzeczywiście nikogo przy mnie nie było. A mimo to nie potrafiłam wykrzesać z siebie wystarczająco dużo siły, by odejść. Ciągle jeszcze udawało się jej zmuszać mnie do uległości. Miała sposób bycia, którego nie można opisać; osobowość, która całkowi­cie uniemożliwiała mi sprzeciwienie się jej woli.

PEWNEGO WIECZORU Sabina czytała „Historię O". Ingrid dała jej tę książkę mówiąc: „Żebyś się dowiedziała, jakie mam jeszcze wobec ciebie zamiary". Sabina przeczytała ją kilka razy - ze łzami w oczach.

- Wiem, że to zabrzmi śmiesznie i patetycznie, ale ta historia poruszyła mnie do głębi. Związek miłosny mię­dzy „O" i jej Renę wydał mi się fascynujący, a późniejsze uczucie bohaterki do Sir Stephen'a jeszcze bardziej na­turalne. Nagle coś we mnie pękło. Leżałam w łóżku i pła­kałam gorzkimi łzami. Chciałam, by ktoś mnie tak kochał, jak była kochana „O"... Chciałam być karcona i zmuszana do uległości, jak ona - ale przez mężczyznę, którego bym kochała. I który by mnie kochał. Lektura „Historii O" była dla Sabiny zabiegiem terapeu­tycznym. Naraz odzyskała pewność siebie i odwagę. Opuściła Ingrid nagle i bez pożegnania, przeprowadza­jąc się do innego miasta. Chciała rozpocząć nowe życie.

79

ZNÓW BYŁA SAMA. Znów obce otoczenie. A jej sytuacja wyjściowa p wiele gorsza niż za pierwszym razem - nie miała mieszkania, miejsca na studiach, samochodu i po­zbawiona była wsparcia rodziców. Mimo to dała sobie radę.

- Odkryłam w sobie niewyczerpane pokłady energii. Wie­działam już, czego chciałam i postanowiłam za wszelką cenę dopiąć swego. Po pierwsze musiałam stanąć mocno na nogach, znaleźć fundament, na którym opierając się, byłabym zdolna do pochylenia głowy i uległości, gdy tyl­ko zjawiłby się odpowiedni mężczyzna. Szybko stworzyła sobie odpowiednie podstawy. Już wkrótce dysponowała skromnym, ale finansowanym z własnych środków mieszkaniem, miała pracę i widoki na uzyskanie miejsca na uczelni w nadchodzącym roku. Odetchnęła - udało się.

ZUPEŁNIE NIEOCZEKIWANIE nadszedł kryzys psy­chiczny.

- Zaskoczył mnie całkowicie. Dopóki miałam cel, do któ­rego dążyłam, czyli konieczność znalezienia dachu nad głową i pracy, czułam się wyśmienicie, byłam szczęśliwa. Zresztą udało mi się rozwiązać te problemy. Ale wraz ze spokojem pojawiła się panika. Zaczęła doskwierać mi sa­motność, a prawdę mówiąc, brakowało mi seksualnego za­spokojenia i spełnienia. Ostatecznie przez dobry rok seks był centralnym punktem mojej egzystencji, a tu naraz ab­solutna cisza w eterze. Zaczęłam odczuwać niepokój. Sabina nie zaczęła rozglądać się za jakąkolwiek seksual­ną przygodą czy pierwszym z brzegu mężczyzną. Chciała znaleźć tego odpowiedniego.

- Tylko że właściwie sama nie wiedziałam, jaki on miał być. W zasadzie wyobrażałam go sobie jako podobnego do Ingrid z początkowego okresu naszej znajomości. A więc pewny siebie, dominujący i władczy, ale również pełny

ciepła i delikatny. Szukałam mężczyzny, który by mnie kochał i traktował poważnie pod każdym względem - moją potrzebę bycia okiełzaną, jak i moje prawo do szczęścia.

ZACZĘŁA SZUKAĆ tego wyśnionego. Na ślepo. Błąkała się po kawiarniach, knajpkach, przeglądała ogłoszenia prasowe, pisała listy. Bezskutecznie.

- Mój zapał stygł, byłam rozczarowana. Nie brakowało mężczyzn, którzy mnie chcieli, i którzy na pierwszy rzut oka odpowiadali moim oczekiwaniom. Niektórzy z nich faktycznie starali się, ale nie udało im się mnie uszczę­śliwić. Często chodziło o drobnostki, które od początku skazywały związek na niepowodzenie - jakiś szczegół w barwie głosu i już nic z tego. Dawno straciła wszelkie złudzenia.

- Wydaje mi się, że to najbardziej skomplikowana forma miłości, jaka w ogóle istnieje. Większość moich doświad­czeń przebiegała niczym w oparciu o dwa alternatywne schematy. Mężczyźni byli albo zachwyceni mną i starali się czynić wszystko, by mnie uszczęśliwić - a wówczas nic z tego nie wychodziło, bo byli zbyt gorliwi, bo zanadto troszczyli się o moje zaspokojenie. Inni natomiast rzucali się na mnie brutalnie i grubiańsko, nie bacząc na moje potrzeby, co było absolutnie nie do przyjęcia. Dotychczas nie spotkałam ani jednego mężczyzny, który w wiarygod­ny sposób godziłby w sobie obie cechy i był w stanie po­twierdzić ich autentyczność stylem życia - ciepło i siłę, delikatność i władczość. Mimo to nigdy nie porzuciła nadziei.

- Tak bardzo pragnę tego mężczyzny. Trawi mnie jakaś szalona tęsknota za nim. Często przemierzam ulice my­śląc: „Kiedyś musi przecież wreszcie przyjść, wziąć mnie za rękę i poprowadzić, czule, ale zdecydowanie..." Dotychczas nie przyszedł.

CZASAMI Sabina nie może dłużej wytrzymać tęsknoty i niezaspokojonej żądzy.

- Kilka razy byłam w takim stanie, że chciałam zadzwo­nić do Ingrid.

Jednakże nie uczyniła tego. Za to zwróciła się do kilku innych kobiet, korzystając z ogłoszeń w codziennej prasie. Przeżycia z nimi, mimo że właściwie z góry nie obiecywa­ła sobie po nich zbyt wiele, rozczarowały ją.

- Zimne, czysto zawodowe podejście do sprawy. Prawdziwej dominacji ze strony tych kobiet nie odczuła w ogóle. Kilkakrotnie próbowała „normalnego związku". Wynik:

- To bylo straszne. Dla obu stron. Zawsze brakowało tego, co najistotniejsze, zwłaszcza w wymiarze seksual­nym. Po stosunku leżałam obok niego i zrozpaczona za­dawałam sobie pytanie: „I co teraz?" Pozostawała tylko bolesna pustka. Nie, tak nie moglo być dalej. A poza tym nie zamierzałam tłumić uczuć, które czyniły dla mnie życie i miłość tak powabnymi. Czeka więc dalej - na tego właściwego. Przecież kiedyś musi się zjawić, wziąć ją za rękę...

PO SPOTKANIU z Sabiną mój zapał ostygł. Wspaniałe widoki na przyszłość! Jeżeli tej anielskiej zjawie nie udało się znaleźć tego „właściwego", jakże wyglądają moje szansę? Zwłaszcza że nasze oczekiwania są zbliżo­ne. Oczami wyobraźni widzę siebie latami ganiającą po ulicach z głową nabitą snami podobnymi snom Sabiny, że przecież kiedyś przyjdzie, weźmie mnie za rękę... I nie wiedząc kiedy - zestarzeję się. Dlaczego tak trudno jest kobiecie o masochistycznych skłonnościach znaleźć odpowiedniego mężczyznę? Dla-czegóż to wszystko jest tak skomplikowane? Ale Mardze udało się przecież uczynić z tej skłonności i żądz trwały element życia. Jest szczęśliwa. Bądź co bądź to już jedna.

Nie zapominaj, że ona ma swój rytuał" - szepcze we mnie jakiś złośliwy głos. - „Odprawianie rytuału jest o wiele łatwiejsze, niż uganianie się za czymś nieokreślonym". Ma rację ten zły głos, który odzywa się gdzieś we mnie. Nie mam żadnego scenariusza, który wystarczyłoby od­tworzyć po znalezieniu odpowiedniej obsady. Nie dyspo­nuję niczym, poza niejasnym przeczuciem. Nie wiem, co jest dobre, ale szybko zauważam, kiedy coś się nie zga­dza, co zresztą zdarza się najczęściej. Niczym Sabinie zagraża mi zaplątanie się w sprzeczno­ściach moich potrzeb. Powinien być twardy, ale również miły i dobry. Miałby mnie poskromić, ale zgodnie z moi­mi wyobrażeniami. Kiedy mówię „nie" musi wiedzieć, że w rzeczywistości krzyczę „tak", ale też, że czasami moje „nie" znaczy faktycznie „nie". Jeszcze jakieś życzenie? Cała masa! Musi mieć przewagę nade mną nie tylko w lóżku. Moje masochistyczne skłonności musi traktować jako funda­ment naszego związku, a nie tylko jako jeden z warian­tów życia erotycznego. Powinien mnie również szanować, kochać i nie pozbawiać wolności. Jestem nowoczesną kobietą i jako taka chcę, by mnie szanowano, ale i zmuszano do uległości. Mężczyzna musi wiedzieć, kiedy mam czegoś dosyć, a kiedy mi czegoś brakuje. Poza tym powinien czasami okazać słabość. Jeżeli faktycznie ma przewagę, nie potrzebuje przy każ­dej okazji demonstrować swojej siły. Musi wiedzieć, kie­dy jestem dzieckiem, a kiedy niewolnicą, kiedy jego partnerką, a kiedy po prostu tylko kochanką. Jednocześnie musi być mężczyzną godnym mojego podzi­wu. W przeciwnym razie nie mogłabym go kochać. Musi mieć pozycję, ale nie może być uwikłany po drobnomie-szczańsku w życie. Musi mieć pozycję społeczną, która umożliwi mu całkowite poświęcenie się mi i naszej miło­ści. Poskromienie mnie musi być najważniejszą rzeczą

dla niego. Nie wolno mu jednak ograniczyć się tylko do tego jednego-, bo natychmiast utraci swojąwiarygodność. Wówczas przestanę go kochać, a bez miłości nie będę w stanie godzić się na jego jarzmo... Takie to proste.

Ktoś taki musi się przecież w końcu gdzieś znaleźć. Cho­ciaż „znaleźć" to nie jest odpowiednie słowo, znów coś się nie zgadza. Nie chcę go znaleźć, ale zostać przez niego znalezioną.

Być może powinnam krzykiem oznajmić światu moje potrzeby, wypisać je na wszystkich ścianach. Ale to też nie to. Nie mogę mu przecież powiedzieć: „Ujarzmij mnie, ale proszę w taki, a nie inny sposób..." Znalezienie „tego właściwego" zdaje się być przedsięwzię­ciem pozbawionym widoków na powodzenie.

ZACHODZĘ do najbliższego lokalu z zamiarem bezsen­sownego upicia się, a tu już zbliża się pierwszy adorator. Zna mnie z czasów studiów, szepcze mi coś na ucho. Czy nie miałabym ochoty wybrać się z nim na koncert? Dlaczegóż by nie!

Idziemy obok siebie, a on obrzuca mnie płochliwymi spoj­rzeniami z ukosa, unikając mojego wzroku. Jakby już teraz wstydził się swoich zamiarów. Koncert jest beznadziejny, jedzenie po nim nie lepsze, a mój towarzysz coraz bardziej niepewny siebie. Wtem wręcz rozpaczliwa próba:

- Powiedz, nie miałabyś może ochoty wstąpić jeszcze do mnie... Nie chodzi o to, o czym myślisz... Mam dobre wino w lodówce...

Te proszące oczy, poddańcze spojrzenie, to „nie to o czym myślisz"... Ogarnia mnie szewska pasja. Myślę o Sabinie, ojej niespełnionych marzeniach, o mnie i moich równie beznadziejnych życzeniach i czuję, że mogłabym tego

mięczaka, który za każdą prośbą jeszcze przeprasza, uderzyć w twarz.

Bądźże mężczyzną" - chcę krzyczeć. Dlaczego nie może po prostu powiedzieć: „Weź torebkę, idziemy do mnie!** Nie chłodno, brutalnie, czy dwuznacznie, tylko po prostu ot tak. Spokojnie i stanowczo.

- Ty fajtłapo! - wybucham rozgoryczona ku absolutnemu zaskoczeniu mojego zmieszanego adoratora i wybiegam z lokalu. - Absolutne zero!

Nie wierzę, że kiedykolwiek pojmie, co mogło doprowa­dzić mnie do takiej wściekłości. Próbował przecież wszy­stkiego, aby w taktowny i ostrożny sposób przerzucić subtelny pomost między nami... Wściekła wlokę się do domu, rzucam na łóżko i żałuję, że nie jestem jedną z tych, których kolana miękną wobec tak pełnego taktu postępowania. Gratulacje dla ruchu wyzwolenia kobiet. Wspaniale się wam to udało! Płci zamieniają się rolami! Dzisiejszy mężczyzna nie jest już krnąbrny. Musi przepraszać za swoje życzenia i żądze. Jeżeli zbliży się do kobiety, to trwożliwie, niepewny siebie, ostrożny i zawsze wyrozu­miały.

Mężczyźni ci przypominają mi kobiety, które już dłużej nie były w stanie znosić tej roli i w końcu wydały jej uwieńczoną powodzeniem walkę. Walkę, którą sama wspierałam! Jestem po prostu zbyt bezinteresowna. Bo co ze mną? Co z moimi życzeniami? Oto jestem wy­zwoloną kobietą, a nie mogę oddawać się temu, na co mam ochotę

UJARZMIONA WŁADCZYNI

CÓRA

WILLA nad jeziorem. Bogactwo i luksus. Córa, trzecia z kobiet, które odwiedzam, nie zawodzi oczekiwań, które wzbudziło we mnie to otoczenie. Jej imię pasuje idealnie do zieleni kocich oczu, czerni bujnych włosów, zgrabnej figury i wyprostowanej sylwetki. Mogłabym ją sobie wyobrazić jako dominę - w czarnej skórze opinającej ciało i z pejczem w dłoni; nigdy jednak w roli pokornej niewolnicy. Czyżby zaszła pomyłka?

- Ależ nie - śmiejąc się uspokaja mnie i zaprasza do środka. Schodzimy do piwnicy. Następnie przemierza­my niekończący się korytarz. Na jego końcu Córa uchyla przede mną ciężkie, żelazne drzwi. Zapiera mi dech. Oto stoję na progu średniowiecznej katowni. Nie brakuje tu niczego: kajdany, pejcze, krzyże, klatki, dyby, łoża tortur i pochodnie na ścianach czekają tylko, by ich użyć.

Przez chwilę wydaje mi się, że śnię, ale to pomieszczenie jest równie realne jak atrakcyjna, czterdziestoletnia przewodniczka, która kwituje moje zdumienie z uśmie­chem:

- To mój świat... mój raj. Wiem, że dla niewtajemniczo­nych brzmi to makabrycznie... Mówiąc to głaszcze czule dziewięciorzemienny pejcz.

87

- Tutaj cierpię i jestem szczęśliwa... ogromnie szczęśli­wa - popada w zadumę.

- Ale wiodła do tego długa droga... strasznie długa droga. Czasami traciłam już wiarą w to, że pewnego dnia zacznę wieść życie, o którym marzyłam.

CÓRA - to imię widnieje na metalowej tabliczce spinają­cej łańcuszek, który nosi na szyi. Córa to imię, które sama sobie, jako niewolnicy, nadała. Nazywa się tak tylko tutaj, w piwnicy, gdzie jest niewol­nicą, uniżoną służką swego pana, czy też dziwką; gdzie odgrywa role wymyślane przez jej władcę. Przeznaczeniem Córy jest całkowite i bezwarunkowe poddanie się. Poddanie się torturom, bólowi, razom pej­cza oraz każdemu mężczyźnie, który potrafi przewodni­czyć temu misterium. Ona sama żyje tylko po to, by móc cierpieć i służyć.

Na co dzień nazywa się Vera, ale wówczas zmienia się nie do poznania:

- Już jako dziecko zostałam skazana na sukces. Ostate­cznie od początku było wiadomo, że pewnego dnia odzie­dziczę firmy moich rodziców. Nie zawiodłam też pokładanych we mnie nadziei - matura, studia ekonomi­czne, potem dyplom... Już jako dziewczynka miałam świat, a w każdym razie najbliższe otoczenie, u stóp -zdolna, zbierająca najlepsze noty i śliczna... Później, kie­dy byłam dorosłą kobietą, nic się nie zmieniło. Ze strony mężczyzn darzących mnie respektem mogłam liczyć tyl­ko na wyszukane grzeczności. Byłam w końcu córką sze­fa i jego następczynią... A do tego mój wzrost - tu wzdycha. Ma przynajmniej metr osiemdziesiąt.

ZOSTANIE NIEWOLNICĄ było jej .odwiecznym pra­gnieniem", zwierza się Vera.

- Czytałam opowiadania o niewolnicach w starożytnym Rzymie, o służkach w indiańskich świątyniach i podda­wałam się ich urokowi. Aż któregoś dnia zaczęłam sama wymyślać i spisywać podobne historie. W ten sposób powstały „Opowieści rzymskiej niewolnicy Córy" - sześćset stronic zapełnionych niecierpliwym, dziewczęcym charakterem pisma. Córa, razem z innymi niewolnicami, mieszka w pałacu. Wszystkie zabiegają o szczęście ich Pana i Władcy, ale ona jest pierwszą wśród nich, a więc i jedyną, której wolno dzielić z nim łoże. On, arystokrata i naczelny wódz legionów rzymskich, chłoszcze i torturuje swoją niewol­nicę na wszelkie możliwe sposoby. Córa znosi męczarnie pokornie, bowiem jego razy są wyróżnieniem napawają­cym ją dumą i wynoszącym ponad pozostałe niewolnice. Z czasem znikają ze stron pozostałe kobiety, a w związku służki z jej panem dochodzą do głosu uczucia. Córa zo­staje w końcu żoną swego władcy, a nawet rodzi mu dziecko. Za dnia wiedzie żywot przeciętnej mieszczki, ale za to wieczorami przeistacza się znów w ulegtą niewolnicę. Vera alias Córa śmieje się:

- Pisząc te opowiadania całkiem nieświadomie przewi­działam swoją przyszłość i kształt związku, o którym najpierw marzyłam, a w którym obecnie żyję.

JEDNAKŻE DROGA DO OSIĄGNIĘCIA CELU nie była łatwa, a pierwsze doświadczenia miłosne nie miały abso­lutnie nic wspólnego z jej wyobrażeniami.

- Był to ciąg załamujących przeżyć. Wszystko utrudniały jeszcze nazwisko ojca, które nosiłam i moje osobiste su­kcesy zawodowe. Gardziłam mężczyznami, którzy w mo­jej obecności popadali w zachwyt, stawali się niepewni siebie, czerwienili się bądź zaczynali się jąkać. Podobnie reagowałam na tych, którzy przybierali pozę obojętności.

89

Nudziło mnie to potwornie. A do tego jeszcze niepewność:

Chodzi mu o mnie, czy o mój status i pieniądze?" Wszystkie romanse przebiegały według jednego schematu:

- Mężczyźni najpierw popadali w zachwyt, po czym nad­chodziło załamanie wynikające z poczucia niższości. W końcu, aby ponownie postawić ich na nogi, musiałam odgrywać rolę mamusi; udawać słabszą niż byłam w rze­czywistości, aby oni mogli poczuć się silnymi. Byłam więc zmuszona zachowywać się w sposób, który jawnie kłócił się z moimi skłonnościami. Po pewnym czasie miałam tego dosyć.

W końcu pojęła, że klasyczny związek nie jest w stanie spełnić jej oczekiwań; natomiast o rezygnacji z marzeń nie mogło być w ogóle mowy.

- TEN DOM kupiłam po śmierci ojca. Potem, kawałek po kawałku, urządzałam piwnicę. Sprawiało mi to pra­wdziwą przyjemność. Za projekt posłużyły mi szkice z przeszłości, którymi jako dziewczynka ilustrowałam opowieści Córy. Upłynęło sporo czasu, zanim wszystko zaczęło odpowiadać moim wyobrażeniom, ale pewnego dnia pomieszczenie to stało się wiernym odbiciem sta­rych rysunków. Teraz brakowało tylko najważniejszego - Pana i Władcy.

- Nie spieszyłam się. Wiedziałam, że szansę na znalezie­nie go przez ogłoszenie były nikle, a na spotkanie na ulicy również nie mogłam liczyć. Jednocześnie nie marzyłam o niczym innym, jak tylko o tym, by jak najszybciej po­znać odpowiedniego mężczyznę. To jednakże wymagało czasu. Zaczęła myśleć i postępować z wyrachowaniem:

- Nie chciałam obciążać siebie kolejnymi banalnymi ro­mansami. Zbyt ważne były dla mnie moje przeżycia seksualne, by narażać się na kolejne rozczarowania. Z drugiej strony dochodziły do głosu potrzeby cielesne,

90

domagając się zaspokojenia. Wobec tego pozostało tylko

jedno...

Vera zaczęła wynajmować mężczyzn za pieniądze.

ODWIEDZAJĄ JĄ dwa razy w tygodniu. Za każdym razem inny. Vera przekazuje kopertę z pieniędzmi, po czym schodzą do piwnicy. Tam staje się Córą, a płatny sługa jej panem. Córa krzyczy, błagając o litość, za której brak uprzednio zapłaciła -jeszcze jako Vera. Przez opłacony i z góry określony czas jest Córą. W piw­nicy, którą sama urządziła, staje się bezwolnym obie­ktem pozbawionym wszelkich praw i zapatrywań. Mężczyźni, których wynajmuje, są obcymi i anonimowy­mi osobnikami. Nigdy potem ich już nie spotyka. Jest to konieczny warunek, bowiem tylko dzięki anonimowości udaje się jej przelotnie osiągać stan całkowitego oddania swojemu przeznaczeniu i żądzy. - Z przyjemnością wspominam tamte czasy. W ulotności spotkań, a być może w samotności owych dni ( bowiem wszystkie niewolnice skazane są na samotność ), odnajdy­wałam jedyne w swoim rodzaju spełnienie. Ważnym było, że żadnego z tych mężczyzn nie znałam i nie wiedziałam o nich nic - nawet jak się nazywali. W związku z tym nie miałam żadnych oczekiwań, a więc nie mogły spotkać mnie żadne rozczarowania. Wszystko było zredukowane do kilku przeżyć - do bólu, ujarzmienia, poniżenia i razów. Było to nadzwyczaj powabne, ale tylko przejściowe rozwiązanie, które nie mogło zapewnić mi szczęsna. Musiałam się jed­nak na to godzić i jest to cena, którą z pewnością płaci wiele kobiet o podobnych do moich skłonnościach.

GDY VERA MA CZTERDZIEŚCI LAT UMIERA JEJ MATKA, a ona sama, jako jedyna spadkobierczyni, staje się niespodziewanie właścicielką trzech dużych agencji reklamowych. Przez dwa lata inwestuje, przebudowuje,

91

ryzykuje... i odnosi sukces. Agentury rozrosły się i pozy­skały wielu ważnych partnerów. Vera, zaspokojona sukcesem, odpręża się. Córa, wieczo­rami zakuwana w średniowieczne dyby i licząca wymie­rzane jej razy, również doznaje zaspokojenia. W związku z powiększeniem firmy zatrudniono nowych pracowników: autorów tekstów, grafików, fotografów. Z tej okazji w najlepszym lokalu w mieście wydano ban­kiet.

- Jak zawsze na tego rodzaju przyjęciach, zebrało się wokół mnie grono prześcigających się w pochlebstwach pracowników. Nudziłam się śmiertelnie i modliłam tylko o to, by ten wieczór wreszcie dobiegł końca. Wtem, gdzieś w tłumie, pochwyciłam jego spojrzenie. Było tak inne od dotychczas mi znanych. Nie dostrzegłam w nim podziwu;

taksował mnie nim raczej. I nie odwrócił wzroku pod wpływem mojego spojrzenia.

Podszedł do niej. Był to nowy fotograf bez znaczących sukcesów zawodowych i ledwie dorównujący jej wzro­stem.

- Powiedział całkiem spokojnie „Idziemy" - i poszłam z nim.

OD TEGO DNIA spełnia wszystkie jego polecenia, cho­dzi dokąd jej rozkaże, ubiera tylko rzeczy, które jemu odpowiadają.

- To niesamowicie pasjonująca gra. W dzień w firmie jestem jego szefem i pracodawcą. I daję mu to odczuć. Przy podejmowaniu wszelkich decyzji musi prosić mnie o przyzwolenie, znosić moje krytyczne uwagi i humory. Ale wieczorem... Oczywiście często posuwam się bardzo daleko. Świadomie szykanuję go - również w obecności innych pracowników, którzy nie mają pojęcia o tym, że jesteśmy razem. Musi godzić się posłusznie na wszystko. Ale jego spojrzenie i porozumiewawczy uśmiech dają mi

92

T


gwarancję, że wieczorem rachunki zostaną wyrównane... Że nadejdzie spełnienie. Moje spełnienie oczywiście. Vera zdaje sobie dobrze sprawę z tego, że jej szczęście uzależnione jest od pewnych okoliczności:

- Nie wierzę, że mogłabym być Córą i jego pokorną nie­wolnicą, gdyby nie fakt, że w firmie spotykamy się na płaszczyźnie będącej całkowitym odwróceniem tej rela­cji. Gdyby nie ta dwoistość, nie potrafiłabym prawdopo­dobnie tak intensywnie wyżywać się w obu rolach. I to bez obawy o utratę czegokolwiek. O tym, że pewnego dnia wszystko może się skończyć, nie myślę wcale. Je­stem szczęśliwa, po prostu niesamowicie szczęśliwa.

VERA NIE POTĘPIA SIEBIE za swe skłonności, a mimo to oddaje się im tylko skrycie. Chwile, w których wiedzie żywot niewolnicy, są dla niej równie ważne jak te spędza­ne za biurkiem szefa firmy. Jednakże wszystko, co ma związek z pierwszym wcieleniem, rozgrywa się w świecie hermetycznie odizolowanym od otoczenia. Czyżby jej to nie przeszkadzało ?

- Nie, a wręcz przeciwnie - pada odpowiedź na moje pytanie. - Myślę, że urok tego związku polega właśnie na tym, iż tajemnicę o jego istnieniu zachowaliśmy wy­łącznie dla siebie. A ona łączy partnerów o wiele silniej od konwencjonalnych więzów. Mogłabym oczywiście za­cząć afiszować się moimi upodobaniami i oficjalnie wy­stępować w roli niewolnicy, zachowując się w sposób adekwatny do tej roli. Tylko że byłoby to jedynie tanią prowokacją nie dającą się do tego pogodzić z pozycją kobiety wyzwolonej i mającej na swoim koncie znaczące sukcesy zawodowe. Jeszcze dużo wody musi upłynąć, zanim nasze społeczeństwo dorośnie do uznania dobro­wolnego wyboru przez kobietę roli niewolnicy służącej mężczyźnie. Wiem dobrze, jaką rolę wyznaczyło mi to społeczeństwo.

Jestem kobietą sukcesu, dynamiczną i wyzwoloną, stwo­rzoną do wydawania poleceń innym. Nikt nie byłby w stanie pojąć, że o wiele lepiej czuję się w jarzmie nało­żonym mi przez mężczyznę. Od razu zaczęto by dopatry­wać się zaburzeń psychicznych i prawdopodobnie zredukowano by wszystko do następstwa jakiegoś stra­sznego przeżycia z okresu dzieciństwa. Jednak tego ro­dzaju wyjaśnienia wątpliwej psychologicznej wartości nie interesują mnie w najmniejszym stopniu. Zwłaszcza jeżeli chodzi o sferę życia, która swój urok zawdzięcza temu, że wymyka się wszystkim racjonalnym wyjaśnie­niom i nie podlega żadnym regułom. Za niedorzeczność uważam dociekliwe rozmowy o wszystkich szczegółach intymnego życia, których jedynym celem jest próba zni­szczenia tajemniczości czyniącej erotykę tak atrakcyjną. Potrzebuję tego pogrążenia w sekretnym i mrocznym świecie, do którego dostęp mamy tylko my - on i ja. Potrzebuję i chcę tego.

Mówi to pewnie, bardziej jako Vera niż Córa, głaszcząc w zadumie pejcz zakończony supłami.

ŻYCIE W DWÓCH ŚWIATACH

ULRIKE

CZTERDZIESTOSZEŚCIOLETNIĄ Uirikę poznaję do­piero po kilkakrotnym przełożeniu terminu, a i zmianie przez nią miejsca naszego spotkania... Odbywa się ono w dyskretnym hotelu na przedmieściach jednego z dużych miast Westfalii. UIrike ukrywa się za specjalnie na tę okazję założonymi okularami i pod fałszywym nazwiskiem. Przywiązuje wagę do anonimowości, która stała się fundamentem jej egzystencji - podwójnego życia, które prowadzi od ponad dwudziestu lat.

JEJ DZIECIŃSTWO i młodość miały jednakże konwe­ncjonalny przebieg. Pochodzi z prostego domu, w którym obowiązywały purytańskie obyczaje. Będąc dziewczynką podporządkowała się im, zarówno w okresie szkoły, jak i pierwszych przyjaźni. UIrike, jak sama o sobie mówi, była „przeciętnym dzieckiem o przeciętnej urodzie, prze­ciętnej inteligencji i przeciętnym dzieciństwie."

ZA TO DZISIAJ z pewnością nie należy do przeciętnych kobiet. Jest mistrzynią w żonglowaniu między dwoma zupełnie odmiennymi światami.

Jeden to żywot niewolnicy z wyboru. Egzystencja, w któ­rej całkowicie zrzeka się swego ja, by być „tylko obiektem i służyć swemu Panu i Władcy". Czy jako dziecko miała już jakieś skłonności wskazujące na masochistyczną postawę?

Ależ tak! Jedno po drugim przypominają się jej przeżycia z dzieciństwa.

BÓJKI na dziedzińcu szkolnym. Nie chodziło jej o zwy­cięstwo. Wie o tym teraz, kiedy spogląda wstecz.

- Nieporównywalnie większe uczucie triumfu ogarniało mnie po przegranej.

Zwycięzca klęczy na niej, odbierając jej ciału wszelką możliwość ruchu. Demonstruje swoją siłę.

Ona wije się pod nim, jest bezradna. A jednak napawa ją skryta rozkosz odnajdowana w bólu, w upokorzeniu, we wstydzie. Do tego okrzyki innych uczniów stłoczonych w kręgu wokół walczących:

- No, pokaż jej!

- Rozebrać ją, rozebrać ją!

- Uduś ją, załatw j ą!

Kiedy opowiada o tym, oczy jej błyszczą w słabym świetle

zaciemnionego pokoju.

- Patrzyłam mu zawsze prosto w oczy - mojemu pogrom­cy. Rozkoszował się moim strachem, a ja jego silą. I to napięcie • co zrobi teraz ze mną? Zbyt litościwi zwycięzcy, którzy zadawalają się zaapliko­waniem jej porcji łaskotek, wywołują jedynie rozczaro­wanie. Zwykle już wkrótce szuka następnej potyczki. Zwykłe lanie nie wzbudza w niej zainteresowania, a wręcz przeciwnie:

- Byłam szczęśliwa, że mnie to ominęło. Dzieci sąsiadów były często bite. Trzcinką albo skórzanym pasem. Na szczęście zaoszczędzono mi tego.

T


Fascynują ją zabawy w bandytów i żandarmerię. Za­wsze występuje w roli przestępcy. Żandarmi chwytają ją i razem z innymi odstawiają do piwnicy budynku gro­żącego zawaleniem. Złoczyńcy trafiają pod klucz. Koniec zabawy.

NAJMOCNIEJ wryło się jej w pamięć następujące prze­życie:

- Pewnego dnia, kiedy bandyci ponownie zostali schwy­tani, któraś z matek zawołała nas. Wszyscy pospiesznie opuścili wiadomy dom, bowiem nie wolno się nam było tam bawić. Był niezamieszkały z powodu zagrożenia za­waleniem.

Wszyscy uciekają, drzwi do sieni zatrzaskują się, światło gaśnie.

Uirike zastaje sama. W ciemności. Koszmar dla każdego dziecka. Sama, zapomniana w głę­bokich ciemnościach absolutnie pustego domu.

- Właściwie makabryczne przeżycie, ale mi przypadło ono do gustu. Dziwnym sposobem odpowiadało mi bycie bezsilną, wydaną na łaskę losu. Popada w stan osobliwego napięcia zbliżonego do uczucia towarzyszącego potyczkom toczonym na dziedzińcu szkolnym. Jej los znajduje się w rękach innych, to oni mają władzę nad jej ciałem, jej życiem. Ratunek nadchodzi o wiele za wcześnie, wywołując roz­czarowanie podobne temu, które zna ze szkolnych bójek. A potem znów niepokój, który gnają dalej i dalej...

PIERWSZE PRZEŻYCIA MItOSNE. Jak to zwykle bywa

- pocałunki, objęcia. Stosunek przed zamążpójściem był nie do pomyślenia.

W końcu pojawił się Rudolf. Uirike potraktowała ten związek o wiele poważniej od poprzednich. Dlaczego, te­go nie wiedział właściwie nikt.

W gronie rodzinnym doszło do zaręczyn, a pół roku później nastąpił ślub. Na zdjęciach Uirike promienieje. W rzeczy­wistości brakowało w tym związku wielkiego uczucia.

- Myślałam, że tak właśnie musi być. Z napięciem oczekiwała na noc poślubną, na pierwsze zbliżenie. W drodze do sypialni, gdzie czekał na nią świe­żo upieczony małżonek, matka i chrzestna pouczały ją:

- Załatw to szybko, najlepiej zamknij oczy. Wiesz, dla kobiety to tylko ofiara...

I tak też się stało - w przypadku Uiriki byta to rzeczywi­ście ofiara. Jednakże na to rozczarowanie została dobrze przygotowana.

- Nie miałam uczucia, że ta normalność mi nie wystar­cza, że być może chciałabym czegoś innego, że posiadam jakieś szczególne skłonności. Od normalności nie można było wiele oczekiwać - o tym wiedzieli wszyscy, bo takie jest właśnie życie, życie kobiety. A skoro spotkało mnie rozczarowanie, wszystko było w porządku. Już taki nasz los, myślałam, że pozostaje nam tylko rozczarowanie, brak zaspokojenia i... niepokój.

Na początku małżeństwa Rudolf dbał bardzo o osiągnię­cie satysfakcji seksualnej - ale tylko własnej.

- Co dwa dni odwiedzał moją połowę małżeńskiego łoża, po prostu wtaczając się na mnie. Zamknąć oczy, pośladki w górę - i wkrótce już po wszystkim. Wewnętrzna pustka była o wiele gorsza od upokorzenia i poniżenia, które spotykały ją ze strony egoistycznego męża.

- W jakiś sposób nawet odpowiadało mi to upokorzenie

- leżeć w łóżku i liczyć się z tym, że jeżeli najdzie go ochota, to weźmie po prostu to, czego chce, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi.

Uirika zaszła w ciążę. Jednakże w czwartym miesiącu poroniła, a potem długo leżała w szpitalu. Rudolf trosz­czył się o nią w serdeczny i taktowny sposób.

T


Kiedy wróciła do domu, pozostawił ją w spokoju. Skończyły się czasy lękliwego, a jednak radosnego ocze­kiwania, że może weźmie po prostu to, na co ma ochotę. Życie toczyło się dalej. Pozbawione niespodzianek i spo­kojne niczym szereg następujących po sobie codziennych rytuałów.

PEWNEGO WIECZORA spotkało ją coś strasznego. Właśnie wracała do domu po odwiedzinach u matki.

- Szłam spokojną, słabo oświetloną ulicą, gdy niespo­dziewanie zaczęli zbliżać się do mnie dwaj mężczyźni -jeden z przodu, drugi z tyłu. Ogarnął mnie paniczny strach. Zaczęłam krzyczeć, chciałam uciekać - nadarem­nie. Zaciągnęli mnie w krzaki. Jeden z nich trzymał m-nie, a drugi zdzierał ubranie.

Leży naga w mrocznym uścisku jednego z napastników. Drugi odpina pasek, spuszcza spodnie...

- W tym momencie odskoczyła jakaś zapadka w mojej głowie. Inaczej nie potrafię tego opisać. Nagle przestałam się bać. Byłam podniecona, jak nigdy przedtem w życiu -seksualnie oczywiście....

Obaj mężczyźni gwałcą ją na zmianę w różnych pozy­cjach, a także zmuszają do poniżających dla niej zabie­gów na ich ciałach.

- Na przykład w czasie, gdy jeden gwałcił mnie od tyłu, musiałam wziąć głęboko w usta członek drugiego z nich. W końcu późno w nocy wszystko kończy się. Uirike wlecze się do domu. W podartych rzeczach, krwa­wiąca, brudna i uwalana - ale szczęśliwa.

- Najchętniej pozostałabym w tym stanie. Przysiadłam na ławce i rozkoszowałam się tym, co właśnie przeżyłam -bólem, poniżeniem. Teraz wiedziałam - to było to- Tylko to. Nie odnajduje w sobie wstydu ani przerażenia. Zbyt moc­ne jest uczucie szczęścia, zaspokojenie zbyt intensywne. Przez kolejny tydzień powoli powraca do życia.

- Ciągle przywoływałam to przeżycie w wyobraźni, jego szczegóły, każde słowo, każdą chwilę i zawsze powracało tamto uczucie.

NIEPOKÓJ trapiący Uirikę zniknął - na krótko. W tym okresie jej życie małżeńskie stało się bardziej namiętne. Po dziewięciu miesiącach przyszła na świat córka Ciau-dia, a po dwóch latach syn Stefan. Jednakże niepokój powrócił. Małżeńskie życie seksualne popadło w letarg - Rudolfowi wystarczyło raz w miesiącu.

ALE NIE ULRICE. Tęsknota, siła jej skłonności i niepo­kój zmusiły ją do przyznania się przed samą sobą, że potrzebuje czegoś innego.

Czego dokładnie, sama nie wie. Po prostu czegoś, co dostarczy bólu i zmusi do uległości. Słowo masochizm jest jej obce - nawet jeszcze dzisiaj...

- O ogłoszeniu w prasie nie odważyłam się nawet pomy­śleć. Byłam tak naiwna, iż myślałam, że każdy, kto by je przeczytał, wiedziałby od razu, że to ja je zamieściłam. Jednakże kiedyś, gdy niepokój staje się zbyt silny, a po­żądanie mocniejsze od lęku, jedzie do innego, o czterdzie­ści kilometrów oddalonego miasta, aby zajść do sex-shopu.

- Byli tam tylko mężczyźni, a j a jedyną kobietą. Czerwieniąc się pędzi przez sklep, chwyta pierwszy le­pszy zeszycik, rzuca pieniądze na ladę i wypada na ulicę.

BROSZURKA będąca niewinnym pisemkiem ogłoszenio­wym z propozycjami kontaktu nie zawiera niczego, co by ją szczególnie pobudziło: zwykły sex, nawet jeżeli ze zmieniającymi się partnerami. Jednakże znajduje w nim kilka anonsów mężczyzn, którzy za odpowiednią opłatę, gotowi są spełnić wszelkie życzenia kobiety. Uirikę dzwoni do jednego z nich.

7


- Było mi jakoś głupio z powodu tych pieniędzy, a do tego nawet dokładnie nie wiedziałam, o co mi chodziło. .Gwałci" ją, pęta, bije jakimś prętem.

- Fizycznie było to wspaniałe doznanie, ale całości bra­kowało powagi sytuacji. Przez cały czas nie mogłam zapomnieć, że robi to na moje życzenie i dlatego, że za to płacę...

JEDNAKŻE przeżycie to dodaje jej odwagi. Ponownie zagląda do sex-shopu, ale tym razem nie spieszy się. W magazynie kontaktowym dla „Koneserów o osobli­wych upodobaniach** znajduje odpowiednie ogłoszenia. Pochodzą od panów i władców, którzy „każdą kobietę wytresują na niewolnicę, zredukują do pozbawionego własnej woli obiektu".

Uirikę popada w stan skrajnego napięcia. Odpisuje na trzy oferty.

I czeka. Trwożliwa i podniecona. W domu wszystko toczy się ustalonym rytmem. Dzieci za dnia przebywają u teściowej, a ona sama od jakie­goś czasu pracuje na pół etatu jako sekretarka w średniej wielkości przedsiębiorstwie. Tam też nadchodzą odpowie­dzi zamaskowane jako materiały reklamowe.

JUŻ WKRÓTCE spotyka się z jednym z autorów ogło­szeń - „władcą, który wie, czego potrzeba niewolnicom". Jedzie z nim do jego mieszkania. Pokój z izolacją akusty­czną. Mężczyzna od razu zabiera się do rzeczy. Nie jest zainteresowany zbędną gadaniną.

- Nie oszczędza! się, a z mojej skóry leciały wióry. Pośpiesznie naciera ją pastą dezynfekcyjną - następna proszę. Uirikę jest zszokowana, ale fizycznie zaspokojona.

- Temu przeżyciu zawdzięczam świadomość, iż potrze­buję bólu - naprawdę silnego, fizycznego bólu.

Jej plecy palą tygodniami niczym ogień. Jeszcze wów­czas, gdy Rudolf po raz kolejny wtacza się na nią, aby wypełnić swój comiesięczny obowiązek małżeński.

- To było wspaniałe uczucie.

Również Rudolfa cieszy namiętność jego małżonki.

JAKO „BEZLITOSNY DOMINUS" reklamował się drugi

mężczyzna w swoim ogłoszeniu.

Spotkanie z mm kończy się już przed hotelem.

- Chciał dokładnie wiedzieć czego, kiedy, gdzie i w j akiej ilości sobie życzę. To nie wchodziło w grę! Przecież sama tego nie wiem i wcale nie chcę wiedzieć. A poza tym nie chcę, aby wolno mi było o tym decydować. Od razu opu­ściły mnie strach i napięcie. Nie mogę przecież dostar­czać instrukcji obsługi, a potem ponownie wczuwać się w rolę słabszego.

Na spotkanie z trzecim udaje się bez entuzjazmu i złu­dzeń.

Ma się stawić w mieszkaniu na dachu jednego ze wspa­niałych punktowców w centrum miasta. Kiedy jedzie windą na górę, serce zaczyna tłuc się jej w piersiach bez żadnego racjonalnego powodu.

Drzwi są otwarte. Wahając się wchodzi w progi aparta­mentu. Nie widzi nikogo, panuje absolutna cisza.

- Byłam zbita z tropu i najchętniej bym wyszła. Ale coś trzymało mnie na miejscu.

Nagle zjawia się przed nią. Po prostu stoi, nie odzywając się słowem.

- W tym momencie rozstrzygnęło się wszystko, mój los został przesądzony. Pojęłam natychmiast, że ten mężczy­zna był silniejszy ode mnie, że nie byłam w stanie mu się oprzeć. Wiedziałam, że znalazłam się tam, dokąd zawsze chciałam dotrzeć. Natychmiast całkowicie mu się podda­łam.

102

Mężczyzna, do którego musiała zwracać się „Sir", na powitanie popchnął jej głowę ku dołowi, po czym za włosy rzucił na kolana:

- Pozdrów mnie, jak na to zasługuję, nędzna niewolnico! -rozkazał jej przeraźliwie monotonnym i chłodnym głosem. Uirikejest nieprzytomna z zachwytu.

- O mało nie rozpłakałam się ze szczęścia. Najpierw jednak płacze z bólu. Ochoczo wypełnia wszy­stkie rozkazy. Klęcząc liże mu stopy, potem nogi, a w końcu bierze do ust jego władczą męskość. Jednakże okazuje się być przy tym zbyt nerwowa, zbyt dzika, zbyt natarczywa - i za to musi pokutować. Mężczyzna każe jej, prowadząc ją na łańcuchu, czołgać się po olbrzymim apartamencie i całować podłogę. Jednocześnie otrzymuje razy pejczem, i to nie tylko sym­boliczne.

- Po raz pierwszy w życiu zostałam naprawdę wychło-stana. Nie było to bojażliwe głaskanie, ale też nie brutal­na młócka, tylko uderzenie za uderzeniem idealnie dozowany ból. Jej imię nie interesuje go, podobnie jak jej życie w ogóle:

- Jesteś tylko przeklętą niewolnicą i niczym ponadto, zrozumiano!

Uirike rozumie i kiwa potakująco głową - jest zachwyco­na, niczego innego bowiem nie pragnie, jak bycia właśnie tym i niczym innym.

Sytuacjabyłaby idealna, gdyby mogła zostać jego niewol­nicą.

On Jednakże chce to najpierw w spokoju rozważyć. Na taki przywilej trzeba sobie bowiem zasłużyć nie podlega­jącym wątpliwości posłuszeństwem i dowodami absolut­nej uległości.

Tego wieczoru Uirike idąc do domu, zapomina o bożym świecie, buja w obłokach.

- Mogłam płakać z wypełniającej mnie błogości.

103

Niepokój kończy się. Dotarła do celu. Znalazła go. Zna­lazła swoje szczęście.

W PIERWSZYCH TYGODNIACH okresu próbnego nie­wolnictwa niczego nie otrzymuje za darmo i nic nie zo­staje jej oszczędzone. Ale właśnie to przywiązuje ją jeszcze bardziej.

Jej Mistrz, Pań i Władca nie pomija niczego - żadnej katuszy i żadnej formy poniżenia z szerokiej palety tre­sury i tortur.

Uirike cierpi i delektuje się. Obojętnie, czy jest to trakto­wanie rozgrzanym woskiem, czy przekuwanie brodawek piersi i warg sromowych igłami.

- Byłam bliska utraty przytomności, ale ten ból nie do zniesienia spowodował, że całkowicie zaniechałam obro­ny, w pełni poddałam się.

Uirike jest dumna z JEGO znaków, z namacalnych do­wodów niewolniczej egzystencji. I jest też absolutnie pewna, że H, jak jej Władca sam siebie określa, naprawdę ją kocha, bo w końcu zajmuje się - nawet jeżeli w tak bolesnej formie - każdym milimetrem jej ciała, w czasie gdy Rudolf, jej mąż...

-... od lat nie spojrzał na moje piersi, a najwyżej tłamsi je dziko poprzez nocną koszulę, tuż przed stosun­kiem.

Z H wszystko jest inne, nieporównywalnie intensywniej­sze, przy tym nie brakuje też czułości. I nie wpływają na to ciągle powtarzające się poniżenia słowne czy fizyczne. Uirike wie bowiem, że...

-... jestem śmieciem, bezwolnym obiektem jego żądzy, bezwartościowym kawałkiem mięsa, który może w każ­dej chwili zastąpić innym.

Uirike mówi o tym dniu jako o „najpiękniejszym w jej życiu" - o dniu, w którym zdała egzamin i została JEGO niewolnicą.

104

Przyjął ją do grona swoich wybranych służek i obiektów zaspokajania żądzy. Uirike nie jest jedyną. H dysponuje pięcioma stałymi służącymi, które żyją w ciągłej obawie, że mogą zostać odepchnięte lub sprzedane. Również Uirike zna ten strach.

- Muszę się ciągle z tym liczyć, że pewnego dnia nie zechce mnie więcej, że znudzi się mną. To, że prócz niej są inne, wcale jej nie przeszkadza, a wręcz przeciwnie. Jest to przecież nieodłączny element życia niewolnicy.

- Jakże mogłabym wpaść na pomysł krytykowania jego woli, sprzeciwienia się jego decyzjom? On czyni to, na co ma ochotę, a ja, co mi rozkaże.

TRZY RAZY W TYGODNIU popołudniami w jego apar­tamencie wykonuje wszystkie jego polecenia. Od ponad dwudziestu lat. Oprócz tego jest tym, czym już zawsze była - żoną, matką i od lat kobietą biznesu z sukcesami.

- Spotkania z H dają mi tak wiele siły, czynią w jakiś sposób niewrażliwą na wszelkie ciosy. Jakże bowiem mogłabym darzyć respektem moje zawodowe otoczenie, czy też bać się tam czegoś lub kogoś, skoro w moim drugim wcieleniu, jako niewohiica, jestem przyzwyczajo­na znosić naprawdę wszystko.

Oficjalne życie jest dla mnie grą, prześmiesznie latwą grą. Jestem absolutnie niewrażliwa na upokorzenie i wszelkiego rodzaju próby sił. Jest to z pewnością taje­mnica mojego szybkiego awansu zawodowego. Również jako matka nie ma żadnych problemów - kocha swoje dzieci i poświęca im wiele czasu.

- Jako niewolnica musiałam nauczyć się czekać, odsu­wając moje potrzeby na dalszy plan. Bycie matką wyma­ga dokładnie tego samego - czekania, bycia na miejscu, gdy dzieci ciebie potrzebują, rezygnacji z żądań, dawania wszystkiego.

105

Jestem pewna, że dzięki temu, iż z pomocą H udało mi się rozwinąć te cechy charakteru, mogę być dobrą i wy­rozumiałą matką.

Potrzebuje tej rozbieżności panującej między jej oficjal­nym życiem, a egzystencją niewolnicy. Chociaż w razie potrzeby byłaby w stanie zrezygnować z rodziny. Ale nie z H.

- Męża takiego jak Rudolf znalazłabym w każdej chwili, dzieci są dorosłe, a i z podobną pracą nie byłoby z pew­nością kłopotów. Natomiast spełnienia, które daje mi H, nie udałoby mi się znaleźć już nigdy.

TO, CZY SPOTKA JĄ SPEŁNIENIE zależy od uznania jej Pana.

- Są dni, kiedy nie chce mnie widzieć albo przynajmniej mieć ze mną do czynienia. Wtedy nakazuje mi na przy­kład posprzątać w mieszkaniu, a sam zajmuje się inną niewolnicą.

To boli - i dlatego jest tak piękne. Czasami, gdy wpadnie na taki pomysł, wypożycza ją komuś. Ostatecznie trzeba sobie wzajemnie pomagać, a nie każdy władca ma szczęście dysponowania pięcioma ochoczymi niewolnicami jednocześnie. Uirike nie ma nic przeciwko temu.

RÓWNIEŻ nie mą nic przeciwko temu, że H raz na kwartał prezentuje ją w klubie niewolnic „Justyna". Najpierw, naga lub przyodziana w odpowiednią skórza­ną konfekcję, jest zakuwana w łańcuchy, wieszana na drewnianym krzyżu, lub przywiązywana do pala. Tak jest wystawiana na pokaz.

Po tym, kiedy już zostanie dokładnie obejrzana przez władców i obecne tam dominy, przystępuje się do próby posłuszeństwa. Każdy ma prawo brać udział w ustaleniu zadań, jakie niewolnica powinna wypełnić. Ograniczeń

106

nie ma w zasadzie żadnych. Powodzeniem cieszą się wszelkie odmiany posług seksualnych oraz możliwie jak najbardziej poniżające prezentacje ciała przy akompa­niamencie skrajnie poniżających obelg. Z kolei próba wrażliwości na ból. Również tutaj pomysłowość władców i domin nie zna granic. Niewolnice są biczowane i kopa­ne, pętane w bolesnych pozycjach i rozciągane, parzone woskiem i gorącym żelazem, kłute igłami, poddawane lewatywom. Biada tej, która zbyt wcześnie wybuchnie skargą! Czekająza to oddanie dodobrowolnej dyspozycji wszystkim obecnym. Tym samym staje się bezpańska, a wobec tego faktycznie już tylko obiektem pozbawio­nym nawet nadziei na wstawiennictwo ze strony jej pana. Tej sytuacji boją się wszystkie. Chociaż...

-... w jakiś sposób jest to podniecające - jak przyznaje Uirike. Taka niewolnica jest potem przekazywana z rąk do rąk, od władcy do władcy, czy też dominy. I to nie tylko w czasie tego spotkania, ale już zawsze w przyszłości. Chyba że swoim zachowaniem zasłuży sobie na litość któregoś z władców i zostanie uznana przez niego za stałą niewolnicę.

Najlepsza z niewolnic, to znaczy najusłużniejsza i w naj­większym stopniu wyzbyta wszelkich tabu, ta która naj­dłużej potrafi znosić ból i poniżenie, otrzymuje nagrodę. Odbierają oczywiście nie ona sama, ale jej pań i wycho­wawca.

U H w mieszkaniu stoi wiele takich trofeów. Trzy spo­śród nich zdobyła dla niego Uirike, bowiem nie ma już dla niej żadnego tabu. Prawie żadnego:

- Seks ze zwierzętami i dziećmi - nie mam z tym nic wspólnego. Ale H również nie, wobec czego nie odma­wiam mu tym posłuszeństwa.

107

NIE ODMAWIANIE POSłUSZEŃSTWA i nie rozzłasz-czanie H to bardzo ważne dla niej. Nie tylko z obawy przed karą, ale o wiele bardziej ze strachu przed zwolnie­niem. Uirike nie odmłodnieje, a H jest wymagający -również pod względem estetycznym. Aż trudno uwierzyć, ile jest ślicznych, młodych i usłuż­nych niewolnic.

Przykładowo: odpowiednie anonse H wywołują zawsze gwałtowny napływ poczty z prośbami i błaganiami o przyjęcie w poczet jego niewolnic. H może wobec tego wybierać - Uirike nie.

- Za kilka lat moja rola będzie kończyła się na posługi­waniu mu. Już dzisiaj zdarza się to coraz częściej. „Posługiwanie" oznacza, że Uirike zajmuje się jego cia­łem. To ona powoli staje się aktywną stroną związku. On sam prawie już w ogóle nie troszczy się o nią - zupełnie inaczej niż na początku.

- Pewnie, że to boli. Dawniej zaspakajał mnie w nie­wiarygodny sposób i czynił nieskończenie szczęśliwą, a przy tym sam odczuwał taką przyjemność, że ciągle zadawał sobie trud wymyślania coraz to nowych tor­tur. Wówczas zajmował się rzeczywiście bardzo inten­sywnie całym moim ciałem. Chciał je oglądać, kiedy się buntowało, dygotało, wiło pod razami i odprężało. Dzi­siaj już go to nie pociąga. Teraz muszę sama wypraco­wać to, wybtagać. Już prawie nie sypia ze mną, co również jest bolesne. Ale ciągle jeszcze mam możliwość proszenia go o te przywileje i przez uległość zasłużenia sobie na nie. Taki już mój los. Niewolnica musi zado­wolić się tym, co dostaje. Chciałam tego i nie chcę, by było inaczej.

Z RUDOLFEM, swoim mężem, wcale nie sypia częściej -od kilku już łat jedynie raz na dwa miesiące. Również on się starzeje, a stres wynikający z pracy obciąża go poważ-

ins

r


nie i ogranicza fizyczne możliwości. Mimo to Uirike spo­kojnie spogląda w przyszłość.

- Najważniejsze, aby H nie odtrącił mnie całkowicie. Nie ma też żadnych planów na przyszłość.

- To nie przystoi niewolnicy.

CZEKA od poniedziałku do środy, od środy do piątku i od piątku do poniedziałku. To dni należące do H. Popołud­nia. Zawsze trzy godziny i ani chwili dłużej. A czasami nawet mniej, kiedy H ma jej dosyć. Ma kilka życzeń, a wszystkie łączą się z H i jej egzystencją jako niewolnicy.

- Chciałabym znaleźć się w absolutnej ciemności, naga, w łańcuchach. Kilku zamaskowanych mężczyzn przy­chodzi po mnie, a jednym z nich jest H. Ja nie wiem, który to. Biją mnie, po czym zamykają ponownie. Nie wiem nigdy, kiedy znów i czy w ogóle się pojawią. Ale oni zawsze wracają, gwałcą mnie, zmuszają do miłosnych posług, po czym ponownie odprowadzają do ciemnej sa­motni. Życzę sobie również, aby byli tak bezwzględni, bym nigdy nie wiedziała, czy uda mi się tym razem przeżyć. Chcę dotrzeć do granic wytrzymałości. Więc również strach przed śmiercią? O nią otarła się już nieraz, kiedy H zbyt dhigo męczył ją impulsami prądu elektrycznego, albo trzymał jej głowę w lodowatej lub gorącej wodzie.

- W takiej chwili coś puszcza w tobie. Jest to absolutna rezygnacja z siebie samej - rausz!

JEDNOCZEŚNIE jej mąż uskarża się przed kolegami z powodu pruderyjnej żony.

Życie seksualne w małżeństwie popada w coraz głębszy letarg. Jeżeli Rudolf decyduje się już, by jeszcze raz zbliżyć się do Uirike, to zawsze według tego samego schematu - od dwudziestu lat. Zawsze w ciemności i za­wsze w tak zwanej pozycji „po bożemu".

Nigdy nie zauważył jej ran i blizn. Raz tylko stał się podejrzliwy, kiedy Uirike nie mogła chodzić - H zbyt długo przypalał jej stopy rozgrzanym żelazem.

BLIZNY po poparzeniach na stopach są jej dumą. Pielęg­nuje je z oddaniem, bowiem są oznakąjej niewolnictwa -JEGO znakiem.

Więcej nie potrzebuje, więcej od niego nie żąda. - H - zaczyna mówić i spuszcza wzrok - H jest największą miłością mojego życia, spełnieniem, bezdennym szczę­ściem.

PO ROZMOWIE z Uiriką znów znalazłam się w domu. Raz jeszcze dokonałam przeglądu minionych spotkań. Cztery kobiety, które uznały swoje skłonności i wprowa­dziły je, albo przynajmniej próbowały tego, w życie. Pozostałam ja. Jakoś zrobiło mi się lżej. Nie byłam już osamotniona. Ale też jakaś smutna, bo nie znalazłam dotychczas wielkiego szczęścia jak Córa, ani nawet tak małego jak Uirike.

Do końca nie rozpoznałam siebie w żadnej z czterech spotkanych kobiet, chociaż tu i ówdzie zauważyłam po­dobieństwa. Jednakże zawsze brakowało mi czegoś, coś przeszkadzało mi. Nawet jeżeli osiągnięte przez nie speł­nienie zdawało się być tak pełnym... Przychodzą mi na myśl słowa Very, która tak chętnie przeistacza się w Córę: godzenie się na kompromisy, układanie się. Mnie nie interesowały żadne kompromisy. Nie chciałam z niczego rezygnować. Chciałam tylko tego, czego chciałam.

PO ROZMOWACH z Marga, Sabiną, Verą i Uiriką pozo­stałam sam na sam ze sobą. Ogarnął mnie spokój, popad­łam w zadumę, zamknęłam się w sobie. Wieczorami leżałam w łóżku - sama.

Tylko moje książki dotrzymywały mi towarzystwa. Czy­tałam i czytałam. Przez krótki czas byłam Justyną. Na kilka innych nocy wcieliłam się w „O". Nie pozostawało mi nic innego...

Samotne diii i noce. Noce pełne tęsknoty i niespełnionej namiętności.

PRZECIEŻ TEGO POTRZEBUJESZ NIEWOLNICO F

NIEDOLA MASOCHISTKI

W CIEMNOŚCIACH dotarliśmy w końcu do schodów. Zakonnik polecił mi wspinać się po nich, a sam podążył za mną. Zauważył moją niechęć.

- Nędzna tajdaczko! - ofuknął mnie. Nagle powróciła jego uprzejmość. • Chyba nie wydaje ci się, że mogłabyś się jeszcze cofnąć? Zobaczysz, że lepiej byłoby dla ciebie, gdybyś dostała się w łapy bandy zbójów, niż w ręce czte­rech mnichów?

Ledwo wypowiedział te słowa, moim oczom ukazał się przerażający widok. Drzwi zostały otwarte i ujrzałam trzech mnichów i trzy młode dziewczyny. Wszyscy siedzie­li przy jednym stole, przedstawiając zdumiewająco lu­bieżny widok. Dwie z dziewcząt byty całkowicie nagie, a trzecią właśnie rozbierano.

Również mnisi znajdowali się w nad wyraz frywolnym stanie.

Ten, który mnie tu przywiódł, pozdrowił trójkę przyjaciół, po czym wskazał na mnie:

- Oto ta, której nam brakowało. Pozwólcie przedstawić sobie najprawdziwszy rarytas. Ta dziewczyna jest jeszcze dziewicą.

Jego jednoznaczne, a przy tym i nieprzyzwoite gesty, wy­wołały salwą śmiechu.

W takim oto towarzystwie miałam od tego dnia pędzić mój żywot! A ja ufałam, że napotkam w tym miejscu wszelkie cnoty tego świata.

Dano mi do zrozumienia, że najrozsądniej postąpię, za­chowując się tak, jak moje towarzyszki - okazując abso­lutne posłuszeństwo.

- Powinnaś wiedzieć - odezwał się ojciec Rafael - że w tym ustronnym miejscu nie pomogą ci żadne próby sprzeci­wiania się naszej woli. Spotkało cię już niejedno nieszczę­ście. a to najw'ększp, które może przytrafić się cnotliwej dziewczynie, przeżyjesz dopiero tutaj. Zgodzisz się chyba, że bycie dziewicą w twoim wieku kłóci się z naturą. Ten stan nie może trwać wiecznie. Przyjrzyj się twoim towa­rzyszkom! Również one na początku broniły się, kiedy nakazywaliśmy im posłuszeństwo. W końcu ugięły się, bowiem pojęły, że sprzeciw może przynieść jedynie po­gorszenie ich sytuacji. Jeżelijesteś mądra, pójdziesz ich śladem. Bo jakże jeszcze chciałabyś się bronić w twojej sytuacji? Kogo wezwać na pomoc? Chyba nie Boga, do którego się tak żarliwie modlisz, a który posłużył się twoją wiarą, aby zwabić cię w pułapkę. Jak sama wi­dzisz, nie ma żadnej siły na niebie, ani na ziemi, która mogłaby cię uwolnić. Nie ma też mocy, która mogłaby ci dopomóc w zachowaniu dziewictwa, do którego przy­wiązujesz taką wagę. Nikt i nic nie jest w stanie przeszko­dzić w uczynieniu z ciebie obiektu naszej rozpasanej lubieżności. I to na wszelkie możliwe sposoby. Obnaż się więc! Zasłuż sobie na naszą życzliwość przez absolutne posłuszeństwo, bowiem jeżeli nie będziesz nam uległą, poddamy cię najstraszliwszym i najbardziej hańbią­cym zabiegom.

Padłam na kolana, błagając ojca Rafaela, aby nie wyko­rzystywał mojej bezbronności, łzami próbowałam wzbu­

dzić jego litość. Nie wiedziałam jeszcze, że łzy stanowią wyjątkową podnietę Pozostał niewzruszony.

- Bierzcie tę łajdaczkę! - zakrzyknął. - Rozbierzcie ją natychmiast - tu, na naszych oczach. I uświadomcie jej, że ludzie nam podobni nie znają litości.*

KIEDY ZJAWIA SIĘ MARIO postanawiam, że to on. Mam dosyć czekania, jestem zmęczona samotnością. Chcę w końcu żyć i kochać - a przede wszystkim cierpieć! Być może, mówię sobie, miałam dotychczas zbyt wygóro­wane wymagania. Być może byłam zbytnio nastawiona na znalezienie tylko i wyłącznie tego, co wydumałam sobie w moich marzeniach.

Marzenia są tylko marzeniami, a ja chcę w końcu dowie­dzieć się, jak wygląda rzeczywistość, jak to jest być ma-sochistką i niewolnicą.

Już lepiej kompromisy niż całkowita rezygnacja, myślę. A poza tym, kiedy poznaję Mario, zdaje mi się, że nie będą musiały one być aż tak znaczące.

SPOTYKAM GO PRZYPADKOWO, a więc nie dzięki ogłoszeniu. W chwili poznania nie mam absolutnie żad­nych wyobrażeń czy oczekiwań. Do spotkania dochodzi na niewinnym odczycie poświęconym problemom ekolo­gii, a kończącym się dyskusją.

Mario jest dwumetrowym brodatym olbrzymem o silnej budowie i dźwięcznym głosie. Promienieje ciepłem, bez­pieczeństwem i spokojem. I też jakby... Spotykamy się kilka razy. Idziemy do restauracji, kina i korzystamy z innych niewinnych przyjemności. Właści-

* z: Marquis de Sade, „Justyna"

wie nic nie wskazuj e na to, aby mogła połączyć nas miłość - a już z pewnością nie taka, jakiej sobie życzę. Jednak stale towarzyszą mi moje marzenia, fantazje i wielka, przez lata nagromadzona tęsknota i namięt­ność. Teraz pragnę jej realizacji! Jakże latwo jest dopatrzeć się w przeciętnym człowieku skłonności do dominacji i cech przywódczych! Każde spojrzenie, każde słowo można zinterpretować w sposób odpowiadający naszym własnym życzeniom. Zwłaszcza jeżeli się tego pragnie...

On po prostu musiat być tym oczekiwanym. A cechy zewnętrzne też niczemu nie zaprzeczały - był o kilka lat starszy, większy, zawodowo dobrze usytuowany. I do tego ten spokój!

NA PIERWSZY KROK zdobywam się po kilku tygo­dniach. Żartując mówię o moim pragnieniu zostania uja­rzmioną, o żądzy bólu.

Nawet gdybym chciała, nie mogłam wyrazić tego w bar­dziej jednoznaczny sposób. Ponadto sama nie wiem o wiele więcej o moich uczuciach. Nie potrafię opisać siebie ani zakwalifikować. Moje pragnienia wiążą się z bólem, razami i uległością. Określa się to mianem ma­sochizmu, który rozpoznałam w sobie dzięki lekturze odpowiedniej literatury. Ale to już wszystko i nie wiem nic ponadto.

Mario, kiedy daję mu do zrozumienia, o co mi chodzi, jest zachwycony.

Dokładnie tego, właśnie takiej kobiety, szukał przez całe życie.

Nie jest w tym osamotniony. Nie spotkałam dotąd ani jednego mężczyzny, obojętnie w jakim wieku i z jakiej grupy społecznej, który wobec oświadczenia, iż jestem masochistką, nie ofiarowałby entuzjastycznie swoich

usług. Naprawdę - ani jednego. Świat potrzebuje maso-chistek...

Mario chce mi pokazać, gdzie jest moje miejsce. Delikat­nie, ale konsekwentnie. To, co mówi, brzmi obiecująco.

Nabieram zaufania, pojawia się napięcie. W końcu zacz­nie się! Moje jarzmo, życie niewolnicy. Rozkoszuję się uczuciem niemożliwości ucieczki przed nim. Chociaż jest to absolutna nieprawda, bowiem w każdej chwili mogę przecież odejść. Ale delektuję się fantazjami o nieuchron­ności mojego losu.

Mario sporządza umowę o moim niewolnictwie, którą muszę podpisać.

Niniejszym zobowiązuję się zawsze, bez zastrzeżeń i w każdej formie do spełniania jego życzeń, bycia do dyspo­zycji i absolutnego posłuszeństwa wobec jego zarządzeń. Umowa jest ostro sformułowana, a chociaż słowa, który­mi mnie w niej określa, nie odpowiadają mi, przypusz­czam, że są one nieodzowną częścią mego niewolnictwa. Muszę się po prostu nauczyć znosić również tego rodzaju werbalne poniżenie.

To samo mówi Mario. Twierdzi też, że mnie kocha, a ja mu wierzę. Nie dopuści się niczego, co by mi nie odpowia­dało, a w każdym razie niczego, co rzeczywiście pozosta­wałoby w sprzeczności z moim dobrem. Również teraz wierzę każdemu jego słowu. Zwłaszcza, że na razie jest czuły i delikatny. Czuję się przy nim dobrze i bezpiecz­nie, darzę go całkowitym zaufaniem.

TO CO MÓWIŁ brzmiało dobrze. Natomiast realizacja tych obietnic pozostawiała wiele do życzenia. Tylko że to zauważyłam dopiero później - o wiele za późno. Czy była to naiwność? Może po prostu niespełniona tęsk­nota za odpowiednim mężczyzną, za życiem niewolnicy? Tęsknota, która nakazała mi wytrzymać z Mario - tygo-

dnie, miesiące i lata? Jak to się stalo, że nie zauważyłam, iż nic w jego sposobie postępowania nie odpowiadało moim potrzebom?

W błąd wprowadziły mnie jego postura, wzrost i głos, wyraz oczu, który odebrałam jako serdeczny, a mimo to nieprzenikniony. Czyżby to, co dostrzegałam w jego spoj­rzeniu, było po prostu chłodem? Zmyliła mnie też stanowczość, z jaką po pierwszej spę­dzonej ze mną nocy oznajmił, że mam z nim zostać, pozbyć się mieszkania i zrezygnować z przyjaciół. A mo­że nie była to stanowczość tylko zwykły strach, który skłonił go do odizolowania mnie od mojej przeszłości? Jego spojrzenie było pogodne i pewne, bowiem takiego życzyłam sobie: jego ramię silne, bo potrzebowałam sil­nego ramienia; jego nakazy dobre, bowiem chciałam w końcu móc wypełniać czyjeś zarządzenia. Ale wówczas nie rozumiałam tego. Myślałam, że udało mi się osiągnąć cel, do którego zawsze pragnęłam do­trzeć.

MARIO i ja byliśmy zgodni, że powinnam być gotowa do uczynienia wszystkiego, by stać się pokorną niewolnicą, służką mego Pana i Władcy. Tego przecież chciałam, czyż nie? - Tak - odpowiedziałam z przekonaniem. Życie niewolnicy może mieć różne oblicza. Może układać się serdecznie, być subtelnie i z wyczuciem dopasowane do jej osoby, z fantazją wypełnione treścią i przez to prowadzić do spełnienia dla obu stron. Ale może też być zredukowane do formy czysto zewnętrznej. Służenie panu prowadzić może do bierności i pełnego oddania się. Ale może też być przeciwieństwem tego, czyli wymagać aktywnej postawy i służalczości w każdej po­staci. Mario przewidział ostatni scenariusz.

118

I mając ten cel przed oczami, konsekwentnie dążył do uczynienia ze mnie takiej właśnie niewolnicy. Niestety, nie była to w żadnym wypadku egzystencja, która mogła zapewnić mi szczęście. Ale wówczaa, jak już zaznaczyłam, nie wiedziałam jesz­cze o tym. Natomiast Mario to nie interesowało.

MOJA PRZEMIANA w niewolnicę odbywała się pod jego skrupulatną i niemalże perfekcyjną reżyserią. Czekałam na niego wieczorami przyodziana w buty na wysokim obcasie, w skórzany gorset i pończochy z pod­wiązkami. Na szyi i nadgarstkach nosiłam łańcuchy lub przynajmniej skórzane obroże umożliwiające w każdej chwili zamocowanie tychże łańcuchów. Skąpe skórzane figi obnażały to, czego nie powinny zakrywać. Zawsze byłam krzykliwie uszminkowana, włosy natapirowane, a paznokcie pokryte czerwonym lakierem. Tak wyobrażał sobie w snach i fantazjach niewolnicę. I tak też, już wkrótce po podpisaniu kontraktu, wygląda­łam.

Ledwo wieczorem pojawiał się w domu, natychmiast klę­czałam przed nim wierna memu przeznaczeniu. Nigdy nie udało mu się w spokoju zdjąć kurtki, bowiem już rozpinałam mu pasek, zamek błyskawiczny i ściągałam spodnie.

A potem to, co dla mnie jako niewolnicy powinno być (a nigdy nie było) największą rozkoszą - członek Pana i Władcy w moich ustach. - Ty lubieżna łajdaczko - stękał. A ja przełykałam moją odrazę razem ze spermą władcy. Być niewolnicą - ostatecznie tego przecież chciałam, czyż nie?

STARAŁAM SIĘ dobrze wywiązywać z moich obowiąz­ków. Moją niechęć tłumaczyłam sobie jako całkiem natu-

119

rainą reakcję, którą należało przezwyciężyć. Bowiem to właśnie oznaczało bycie niewolnicą. Własne uczucia nie miały znaczenia - liczyły się tylko żądze Pana i Władcy. Zostałam poddana konfrontacji z rzeczywistością, a ta w niczym nie przypominała tej wyśnionej. Czegóż właści­wie oczekiwałam?. Czyżby miał zawsze czynić to, czego sobie właśnie życzyłam? Wiedziałam przecież dobrze, że największym błędem, który mógłby popełnić, byłoby speł­nianie moich zachcianek. Nie, tego z pewnością nie chcia­łam!

Chciałam się poddać rozkazom, wypełniać Jego wolę i ro­bić to tak dobrze Jak tylko potrafiłam.

I UDAŁO MI SIĘ zadowolić mojego Pana, bowiem po pewnym czasie zostałam wyniesiona do godności niewol­nicy liżącej. Pozycja ta dawała mi przywilej codziennego delikatnego budzenia i mycia mego Władcy przy pomocy języka, aby zaoszczędzić mu konieczności kąpieli. Mia­łam też prawo do pieszczenia wieczorami w ten sam sposób każdego zadraśnięcia i każdej zmarszczki jego władczego ciała.

Sapałam pod jego ciężarem, kiedy wtłaczał mi w twarz swoje pańskie pośladki.

- Liż porządnie niewolnico, ale to już, językiem do środ­ka, ty niewyżyta pizdo...! Gorzko smakował mój Władca.

Wiłam się. Wszystko to nie podobało mi się. Ani trochę. To normalne, mówiłam sobie, że się przed tym wzdra­gam. Ale muszę być mu posłuszna. Podwiązywal mi piersi sznurkiem, przyozdabiał brzu­chatymi butelkami, po czym fotografował. Zgolił mi wło­sy łonowe, a na wargach sromowych zamocował kolczyki. Wymieniał z innymi władcami doświadczenia na temat najnowszych metod zastosowania rozgrzanego wosku i wstrząsów elektrycznych.

120

Coraz bardziej przejmowało mnie to zgrozą. Ale nie ode­szłam. Ostatecznie chciałam przecież tego, czyż nie?

CZASAMI przebiera mnie za prostytutkę, zakuwa w łań­cuchy i zawozi do pewnych miejsc w mieście, albo w lesie, które znane są odpowiednim kręgom. Zatrzymuje samo­chód, a tam stoją już gapie i klienci, czekając na to, co im podaruje noc.

- Spójrzcie na lubieżną pizdę! - zachwala mnie Mario.

- Nie może się doczekać, kiedy wreszcie będzie mogła

wyssać z was soki.

Zawsze wstrząsa mną dreszcz, kiedy wymawia to słowo:

pizda. Nienawidzę tego wyrazu. Nienawidzę też przed­stawienia, które daję, ani tego rodzaju posłuszeństwa. Łapczywie wyszczerzone w uśmiechu zęby, obmacujące ręce, wzniesione członki - w moich ustach, w moim ciele. Mario, mój Pań, jest zadowolony:

- No, czyż nie wychowałem dobrze tej lubieżnej pizdy?

Chodzi za mną jak pies. Spija wszystko, do ostatniej

kropelki.

A ja faktycznie przełykam wszystko.

Potrzebujesz przecież tego, nieprawdaż?

PIESZCZOTY są dla niewolnicy tabu. Nikt jej nimi nie darzy, a i jej samej nie wolno nikomu ich ofiarować. Zaspakajać muszę się sama. Rozumie się, że dopuszczal­ne jest to tylko pod jego surowym okiem. Nie znosi zbędnego grzebania przy jego ciele. Do rzeczy! Mario, Pań i Władca, zredukowany do jednej części ciała, której miejsce jest w moich ustach, między moimi pier­siami, głęboko w moim brzuchu - z tyłu, z przodu i z boku.

- To dostaniesz, niewolnicza kurwo, jedynie do tego masz prawo.

121

CZASAMI liżę zbyt mało łapczywie, zbyt niedokładnie. Czasami chcę całować jego usta, a nie tylko członka. Za takie nieposłuszeństwo dostaję cięgi pejczem - brutal­nie, grubiańsko i po całym ciele: po piersiach, brzuchu, plecach i między nogami.

- Zasługujesz tylko na to, krnąbrna pizdo! - ryczy i maca mój srom, aby sprawdzić „czy sok już cieknie". Bo coś takiego mnie przecież podnieca, czyż nie? Potem daje mi - nareszcie - swój władczy członek. Ale nie od razu. Najpierw muszę żebrać:

- Proszę, proszę, przeleć mnie! Jestem tak gorąca. Je­stem przecież twoją lubieżną niewolnicą. Muszę stękać. Coraz głośniej. To sprawia mu przyje­mność.

Najważniejsze są jęki. A to, czy moje podniecenie jest prawdziwe, czy tylko udawane, nie Interesuje go wcale. Potrzebuje mego stękania, by funkcjonwać, by osiągnąć satysfakcję.

A więc jęczę, bowiem potęgowanie rozkoszy mojego Władcy jest przecież celem mego istnienia, nieprawdaż? Wydaję z siebie krzyki rozkoszy, krótkie, płytkie, dygo­czę i krzyczę coraz głośniej. Krzyki pożądania, które z po­żądaniem nie mają nic wspólnego. Ale przecież chciałam być niewolnicą, a to tutaj to mój los. Moje spełnienie, największa rozkosz, zaspokojenie. I to dzięki temu, że tak ciężko przychodzi mi pogodzić się z nim. To dowód mojej pokory i mego posłuszeństwa.

POKORA. Myślę o Jacksonie. Wiele, wiele lat po spotka­niu z nim zostałam wreszcie niewolnicą i leżąc w nocy powracam do marzeń z dziewczęcych lat. Jackson był czuły, twardy i sprawiedliwy. Jackson - jemu chodziło o mnie. A mimo tego byłam mu uległa - a może właśnie dlatego. Mario uważa, że będąc czułym, albo tylko przez

122

chwilę zabiegając o mnie i moje zadowolenie doprowa­dziłby do podważenia swojej pozycji i autorytetu. A to nie służy żadnemu władcy. Czy jest on prawdziwym autory­tetem i prawdziwym władcą?

Czy niewolnica musi znosić mężczyznę takiego jak Mario i jednocześnie znajdować spełnienie? A co z Jacksonem? Czyżby sny o nim nie miały najmniejszej szansy na speł­nienie?

Z pewnością nie. Ktoś podobny Jacksonowi nie istnieje. Muszę to pojąć. Już rozmowy z innymi kobietami wyka­zały wyraźnie, że trzeba się układać, że możliwe jest co najwyżej odbywanie jakiegoś rytuału. Jedynie Sabina miała jeszcze marzenia. Niektóre z nich nawet podobne do moich. Tylko że też nie znalazła odpowiedniego męż­czyzny.

I tak poddaję iię rzeczywistości i jemu, Mario - Jego rozkazom i jego władzy.

SŁUŻĘ MU przez dwa lata. Dzień za dniem. A zwłaszcza w nocy.

Moje gesty, wyraz twarzy i słownictwo oraz sposób mó­wienia zmieniają się.

Mario wymusza na mnie sposób bycia, który mu się podoba - poruszam się jak ulicznica. Jestem niewolnicą, lubieżną pizdą, kurwą - jak chcesz, żebym zrobiła ci dzisiaj dobrze?

Przez dwa lata nie wiem, co to pieszczoty. Ale taki jest przecież los niewolnicy. Przez dwa lata jęczę, dyszę, krzyczę, zwijam się z rozko­szy - przez dwa lata trwa przedstawienie dla mego Pana. Jemu to odpowiada. Jego wymagania są ograniczone i łatwe do zaspokojenia. A ja czuję się coraz bardziej pusta. Niewolnica musi być pusta, aby mogła przyjąć wszystko, co spadnie na nią ze strony władcy. Przecież tego chcę, nieprawdaż?

123

PŁACZĄC poddałam się przerażeniu, gdy wtem otwarły się drzwi mego więzienia. Był to Daluille. Bez słowa wszedł do środka; świecę, którą oświetlał sobie drogę, odstawił na podłogę i rzucił się na mnie niczym jakaś bestia. W brutalny sposób uczynił mnie powolną swojej żądzy i nasycił swą lubieżność. Potem, nie powiedziawszy ani słowa, wziął światło i opuścił więzienie, ryglując po­nownie drzwi.

Następnego dnia nie pokazał się ani razu. Jednak około północy przyszedł znów i potraktował mnie podobnie jak poprzedniego wieczora.

Zdobyłam się na odwagę i błagałam go, by ulżył memu losowi.

- Dlaczegóż miałbym to uczynić? - odpowiedział. - Nie oczekujesz chyba nagrody za to, iż mogę się tobą zaba­wiać. Mam może na kolanach błagać cię o twoje względy, abyś w zamian mogła żądać jakichś usług? Nie, ja nie potrzebuję cię o cokolwiek prosić. Biorę po prostu to, na co mam ochotę. Czynię użytek z mojej władzy nad tobą. To, że ciebie używam, nie ma nic wspólnego z miłością. Z kobietami zadaję się tylko z powodu potrzeb natural­nych, tak jak używa się nocnika, kiedy zachodzi po temu konieczność. Jeżeli czynię jakąś kobietę powolną mym życzeniom za pieniądze lub dzięki mojej pozycji, nie ma potrzeby, abym dodawał do tego czułości. To, że dostaję czego chcę, zawdzięczam tylko sobie, a od kobiety oczekuję jedynie bycia mi uległą. Nie widzę więc potrzeby, aby okazywać tobie jakiekolwiek uczucia...*

PO DWÓCH LATACH SŁUŻBY spotyka mnie kolejny awans. Mam zostać podniesiona do rangi niewolnicy pisuarowej. Oznacza to, że wolno mi delektować się mo-

* z: Marquis de Sade, „Justyna"

czem mego Pana. I to tak często, ilekroć zechce się zała­twić.

- Otwórz ładnie pyszczek! Połykam. On śmieje się:

- Czekałaś na to, nieprawdaż, moja łapczywa mordko?

NIE! NIE! NIE!

W końcu następuje przebudzenie. Nie, za nic w świecie, tego nie chciałam! I nigdy nie będę chciała. Ale chciałam być niewolnicą, chciałam żyć w poddań­stwie!

Jednak nie tak, nie w ten sposób. Chciałam czegoś zupeł­nie, ale to zupełnie innego. Chciałam poczuć prawdziwą moc, a nie tylko być poddawaną tępym męczarniom. Chciałam być poniżana z własnej, nieprzymuszonej woli, a nie zostać wytresowaną na dziwkę. A przede wszy­stkim chciałam miłości!

KIEDY ODCHODZĘ Mario mierzy mnie przerażonym spojrzeniem. Zarzuca mi, że skłoniłam go do tego związ­ku nieprawdziwymi obietnicami.

- Żadna z ciebie niewolnica. Kilka lekkich klapsów to i owszem, ale biada, jeżeli miałoby się coś zacząć na poważnie. Marzenia pod pierzynką - szydzi. Jego zdaniem nie byłabym w stanie znieść rzeczywistości. Może ma i rację. To nawet bardzo prawdopodobne. Ma­rzenia, które nie wytrzymują konfrontacji z rzeczywisto­ścią. Nieważne. Tylko uciec, uciec stąd! Odejść od tej zimnej, nieczułej atmosfery. Nie jestem kurwą, nie je­stem lubieżną pizdą! Nie chcę żadnego pana. Znów czuję się zagubiona. Znam tu uczucie z czasów, kiedy jeszcze nie wiedziałam, co oznaczają moje urojenia. A teraz, kiedy znam ich imię, kiedy rozmawiałam z po­dobnymi mi kobietami i po dwóch latach, w czasie któ-

rych pędziłam życie niewolnicy, jestem zagubiona tak, jak nigdy przedtem.

Coś się nie zgadza z moimi uczuciami, z moimi pragnie­niami. A przede wszystkim z ich realizacją. Jeszcze raz ratuję się ucieczką w świat książek. Książek poświęconych masochizmowi.

WEŹ JEDNĄ MASOCHISTKĘ...

NIEDOSKONAŁOŚĆ TEORII PSYCHOLOGICZNYCH

WEŹ JEDNĄ MASOCHISTKĘ, dodaj pejcz i jednego sadystę, a potem... Nie, nie. Nie jest to tak proste. A ra­czej bardzo trudne, bardzo skomplikowane. Jak skompli­kowane, dowiadujemy się po lekturze książek renomowanych myślicieli, którzy zajmowali się fenome­nem masochizmu.

JAK DOCHODZI DO TEGO, że ktoś zostaje masochistą? Dlaczego kobieta? Czyżby była rzeczywiście, być może z powodu budowy anatomicznej, predestynowana do ma­sochizmu, czy też to mężczyzna popychają w tym kierun­ku? A być może rozkosz czerpana przez nią z cierpienia jest natury psychotycznej? Teorii na ten temat jest wiele. Prawdę - swoją prywatną - zna z pewnością każda z do­tkniętych tym problemem kobiet. Ale właściwie nie jest to wcale tak ważne. Znaczenie posiada jedynie fakt po­znania swoich potrzeb, uznania ich za słuszne i zaspoko­jenie ich.

Ja w każdym razie nie odczuwam potrzeby zrozumienia mego masochizmu, analizowania go. „Powiedz czym jest miłość!" - tego rodzaju wezwanie może mieć sens tylko retoryczny. Miłości, jakiej formy by nie przyjęła, nie można zdefiniować. A już z pewnością

nie w sposób uniwersalny. Miłości nie można też podda­wać analizie. Podobnie ma się sprawa z masochizmem, któryjestjednązjej odmian.

Mimo to, dopóki jakaś teoria nie stanie się dogmatem, teoretyzowanie jest z pewnością dozwolone. Jest w tym coś wzruszającego, że tyle osób na przestrzeni lat zasta­nawiało się, dlaczego człowiek jest taki, jaki jest. Niektó­rym z nich oddaję teraz głos, aby przedstawić psychologiczne teorie zajmujące się przyczynami leżący­mi u podłoża mego wyobcowania.

SIGMUND FREUD - pradziad psychoanalizy i ten, który zgłębił podświadomość, stwierdza: kobieta i masochizm są częściami jednej całości. Kropka. Dlaczego?

Anatomia jest zrządzeniem losu" tłumaczy, a kobiety, z powodu swojej budowy, są predestynowane do maso­chizmu. Już chociażby dzięki nadanej im przez naturę bierności. A trudno byłoby znaleźć bardziej bierną posta­wę od masochistycznej.

Freud znajduje trzy teoretyczne punkty oparcia wyjaś­niające zjawisko masochizmu.

PO PIERWSZE: masochizm jest skierowanym do wnę­trza, a więc przeciwko samemu sobie, sadyzmem. Dziecięca seksualność na odpowiednim poziomie roz­woju osiąga fazę sadystyczną. Ten dziecięcy sadyzm ukierunkowuje się z reguły na zewnątrz. Jednakże nie­które jednostki kierują go - najczęściej z powodu wypar­cia, na przykład kompleksu Edypa - przeciwko samemu sobie.

Wyparcie to powoduje, iż dorosłe osoby pozostają we wczesnodziecięcej fazie rozwoju seksualnego. Dopiero gdy uda się im stanąć twarzą w twarz z własną przeszło­

ścią, mają szansę na wyzbycie się części trapiącego je lęku i skierowanego przeciw samemu sobie sadyzmu. Według Freuda „masochizm, jak i wszystkie inne ^per­wersyjne skłonności*, sięga korzeniami dzieciństwa. Każde dziecko ma takowe predyspozycje i skłania się ku nim, co wynika z jego niedojrzałości. Perwersyjna seksualność nie jest niczym innym, jak tylko rozrośnię­tą i rozłożoną na poszczególne emocje jej infantylną formą..."

A „najbardziej frapującym objawem tej perwersji jest fakt, że jej aktywna i pasywna forma występują z jedna­kowym natężeniem u jednej osoby. Kto znajduje przyje­mność w zadawaniu bólu innym na tle seksualnym, jest również obdarzony zdolnością do delektowania się nim, Jeżeli jest on wynikiem zabiegów związanych z przeży­ciami seksualnymi".

Sadystajest wobec tego zawsze jednocześnie masochistą. Nawet jeżeli aktywna i pasywna postawa mogą występo­wać z osobnicze zmiennym natężeniem.

PO DRUGIE: masochizm można wyjaśnić stosując teorię spontanicznego dążenia do rozkoszy. Według Freuda wszyscy ludzie, wliczając w to masochistów, kierują się tym dążeniem.

Przy czym o ile zdrowe i pozbawione perwersyjnych skłonności jednostki dążą do osiągnięcia rozkoszy po­przez przyjemne, czyli pozytywne uczucie, o tyle maso­chiści postępują niejako wbrew tej zasadzie. W dziele „Poza zasadą przyjemności" wyjaśnia: „Ból speł­nia u masochisty jakąś funkcję, bowiem jest nie do przy­jęcia, że ból, tak samo jak inne nieprzyjemne doznania, wpływa na seksualne pobudzenie i wywołuje stan przy­jemnego samopoczucia". To, że ból spełnia u masochisty jakąś funkcję, tłumaczy Freud tak zwanym popędem śmierci: „Celem każdego życia jest śmierć."

Masochista chce osiągnąć ten cel szybciej niż zdrowi ludzie. Dąży do rozpłynięcia się, do nicości. Chce unice­stwić siebie, pragnie zostać unicestwionym.

PO TRZECIE: masochizm wynika z nieświadomego po­czucia winy.

Jakieś wyparte wydarzenie z dzieciństwa, wywołujące uczucie winy, nakazuje masochiście cierpieć. Ból i cier­pienie są dla niego zadośćuczynieniem, jako pokuta na­łożona samemu sobie. Przy czym jest mu obojętne, kto wymierza karę.

Masochista nadstawia policzek tam, skąd może spodzie­wać się uderzenia..."

Preud doradza poddanie się analizie, które wyjaśni po­wód poczucia winy.

Pomysły Freuda nie przekonują mnie. Dotychczas nie miałam skłonności sadystycznych ani nie odczuwałam popędu śmierci. I dlaczegóż miałabym poddawać się ana­lizie, skoro mi dobrze z moim masochizmem. Zgoda, Freud przyznaje, że jeżeli chodzi o masochizm, to pozostaje jeszcze wiele do przemyślenia, zbadania i wy­jaśnienia. Szkoda, że nie mógł mnie spytać o zdanie... A ponadto, czy jako kobieta mogę w ogóle brać poważnie analityka, który zajmował się tylko masochistami płci męskiej? Wobec tego jako następna powinna przemówić kobieta.

KAREN HORNEY, również psychoanalityk, poświęca się głównie problemom swojej płci. „Masochistki mają skłonność do popadania w uzależnie­nie od innych osób", wyjaśnia, „a to zdaje się być im niezbędne do życia, bowiem kobiety o takich predyspozy­cjach uważają, że nie są w stanie egzystować bez ciągłej bliskości, gotowości do poświęceń i miłości drugiego czło­wieka".

130

Masochistka jest więc kobietą - jak jestem zmuszona rozumieć panią Horney - która uczepiwszy się kogoś, nie jest już w stanie dostrzegać niczego poza tym związkiem. Związki, które bazują na tej formie zależności, noszą piętno nienawiści kobiety do jej partnera. Powodem tego są oczekiwania, których on nie jest w sta­nie spełnić. Ponieważ brakuje jej energii, inicjatywy i od­wagi, oczekuje tego wszystkiego od niego i spotyka ją rozczarowanie.

Nie jest w stanie wyrazić swojej wrogości i złości, wobec czego - w każdym razie zgodnie z wyobrażeniami Karen Horney - rodzi się w niej uczucie goryczy. Prowadzi to do zaostrzenia już i tak istniejącego konfliktu. Z jednej stro­ny potrzebuje tej drugiej osoby, a jednocześnie nienawi­dzi jej.

Dalsze pogłębianie konfliktu wynika stąd, że kobieta nie może znieść najmniejszego dystansu między nią a part­nerem. Wydaje się jej, że musi, bez stawiania warunków, spełniać wszystkie jego życzenia, aby go nie utracić, a swoją służalczość interpretuje jako ucisk z jego strony. „W czasie sporadycznych wybuchów rozładowuje swoje napięcie, jednakże w sumie nie pozbywa się wrogości, bowiem potrzebuje partnera i obawia się go utracić. Ostatecznie", jak twierdzi pani Horney, „żyje w ciągłym konflikcie między uzależnieniem a wrogością". Wobec tego masochistka, jeżeli podążamy dalej za tą myślą, nie jest w stanie nikogo kochać, a i nie wierzy, aby jej partner lub ktokolwiek mógł obdarzyć ją uczuciem. Jej oddanie się nie jest niczym innym jak tylko dziecin­nym czepianiem się spódnicy mamy. „Przede wszystkim chce być dzieckiem, a to", wyjaśnia Karen Homey, Jest neurotycznym życzeniem". Natomiast neurozy, jak wiadomo, bazują na wypartych przeżyciach z dzieciństwa, które muszą zostać poddane psychoanalizie...

131

WYPARTE PRZEŻYCIA z dzieciństwa, neurozy, wro­gość, nienawiść do partnera...

Po lekturze pani Karen Homey musiałabym zacząć bać się samej siebie.

Ale nie poddawajmy się tak łatwo. Zobaczmy, co ma do powiedzenia na ten temat inna kobieta.

TEORIĘ HELENY DEUTSCH, również analityka, moż­na streścić w następujący sposób: „Kobieta odbiera sto­sunek płciowy jako akt masochistyczny". Właściwie to dopiero początek. Do punktu kulminacyjne­go dochodzi po dziewięciu miesiącach, bowiem poród jest niczym innym J ak „orgią masochistycznej rozkoszy" (na­prawdę tak jest napisane!).

Tym sposobem można też udzielić odpowiedzi na pyta­nie, kiedy dziewczyna staje się kobietą - otóż, jak tylko zwróci się w stronę masochizmu". (W moim wypadku nastąpiło to dosyć wcześnie!)

Kolejnym stopniem potęgującym przyjemność masochi­styczną jest macierzyństwo. Popędy seksualny i zacho­wania gatunku zostały teraz połączone „masochistycznym mostem", a swój najsilniejszy wyraz masochizm kobiety znajduje w relacji panującej między matką a dzieckiem...

Bez znaczenia jest, czy komuś dane jest cieszyć się szczę­ściem macierzyństwa, czy też nie. „Cierpienie jest dla kobiet o wiele atrakcyjniejsze niż dla mężczyzn". Tyle Helenę Deutsch w roku 1944.

POPADAM w coraz większy zamęt, pojawiają się wątpli­wości - być może wcale nie jestem masochistką. Przecież u mnie wszystko, ale to absolutnie wszystko, wygląda inaczej,

A może sięgnęłam po książki niewłaściwych kobiet? Daj­my więc szansę jeszcze jednej z nich.

132

MARIE BONAPARTE w swojej wydanej w 1953r. książ­ce o seksualności, zajmującej się między innymi kobie­cym masochizmem, mówi jasno:

Masochizm jest rodzaju żeńskiego" - i to niezależnie od tego, w jakiej formie się manifestuje. (Czyżbym nie czy­tała czegoś podobnego u Freuda...?) Wiedziałam przecież - wszystkie kobiety są masochistka-mi.

W każdym razie Marie Bonaparte wyjaśnia, że każda kobieta, przez całe swoje życie, czy tego chce czynie, daje dowody (ukrytego) masochizmu. Zaczyna się od wczesno-dziecięcego życzenia zostania zgwałconą i bycia bitą przez ojca, kontynuację stanowi pragnienie zostania wy­kastrowaną przez niego, a kończy się nadzieją dorosłej kobiety na bycie gwałconą i zmuszaną do uległości przez mężczyznę zastępującego teraz ojca. „Zwłaszcza w trakcie stosunku płciowego każda kobieta udowadnia mimowolnie swoje masochistyczne skłonno­ści. Otóż przyjmując ruchy kopulacyjne, które w rzeczy­wistości są odpowiednikiem razów, odczuwa przyjemność".

Acha, wszystko jasne. Jestem całkowicie normalna, nie­samowicie kobieca. To tylko inne nic nie wiedzą o swoim masochizmie, być może wyparły go ze swojej świadomo­ści. A gdyby tak poddać je psychoanalizie!

MOJA BEZSILNOŚĆ narasta. Jeżeli nawet kobiety zaj­mujące się psychoanalizą nie są w stanie dostarczyć mi teoretycznego punktu oparcia... Spróbujmy wobec tego jeszcze raz z mężczyzną. Co pra­wda masochizm był dla niego tylko tematem ubocznym, ale bądź co bądź uważany jest za specjalistę od tego rodzaju problemów.

133

ERICH FROMM dopatruje się źródeł moich masochisty­cznych skłonności zupełnie gdzie indziej, niż jego powy­żej cytowani koledzy.

Prześledźmy krótko teorię, którą rozwija w swojej książce pt. „Ucieczka od wolności". „Pępowina łączy płód z matką. Po rozwiązaniu potączenie to ulega zerwaniu " również w prze­nośni. Pierwsze więzy, które dawały dziecku poczucie pew­ności, bezpieczeństwa i świadomość przynależności, muszą zostać przecięte, aby mogło stać się samodzielne i wolne". Utrata tych więzów oznacza nie tylko wolność, ale rów­nież samotność. Obcy świat, który jest „przygniatająco silny i wielki, często również groźny i niebezpieczny" wy­wołuje u dziecka „uczucie bezsilności i strachu". Po uzyska­niu budzącej obawę wolności dziecko stoi przed dwiema możliwościami. Pierwsza to spontaniczne nawiązanie kon­taktu ze światem oraz niewymuszony rozwój zmysłów i intelektu poprzez miłość, pracę i uczucia. Jeżeli uda mu się osiągnąć tę pozytywną wolność, może ponownie sta­nowić jedność z bliźnimi, naturą i samym sobą, nie tra­cąc jednocześnie samodzielności. W drugim przypadku dziecko rezygnuje z wolności. Re­zygnacja ta idzie w parze z rozwojem mechanizmów ucieczki. Jednym z nich jest masochizm. „Poprzez stopienie swojej osobowości z kimś lub czymś ze świata zewnętrznego, poprzez poddanie się jakiemuś autorytetowi masochista próbuje zastąpić pierwotne więzy wtórnymi". Ta sama zasada znajduje zastosowanie w przypadku sadysty. „W obu wypadkach chodzi o ucie­czkę przed samotnością".

Acha! Przychodzą mi do głowy moje przeżycia z dzieciń­stwa. Czyżbym dlatego poddawała się woli mego urojo­nego ojca czy też przywódcy Sekty Czarnego Księżyca i wreszcie Jacksonowi, ponieważ nie mogłam znieść od­dzielenia mnie od ukochanej matki? Tylko dlaczego tak bardzo chciałam być kiedyś przez nią zbita.

Być może widzę to zbyt subiektywnie. Podążajmy więc dalej za Frommem.

Najczęściej masochizm dochodzi do głosu jako uczucie niższości, bezsilności i bycia kimś nieważnym. Analizy wykazują, że ludzie ci co prawda skarżą się z powodu takich uczuć, ale podświadomie pragną ich doznawać". Tylko że ja przecież wcale się nie uskarżam! I nie chcę czuć się jak ktoś bez znaczenia! W żadnym wypadku. Mam raczej uczucie, iż tym bardziej zyskuję na znacze­niu, im bardziej ulegam naprawdę kochanemu i silnemu człowiekowi. Nie chcę być lekceważona, czy też uważana za nic. Chcę być dla niego najważniejszą, najwspanialszą i najwartościowszą osobą pod słońcem. I co pań na to, panie Fromm?

Człowieka, który nie jest w stanie znieść życia na wol­ności, nie należy za wszelką cenę określić mianem oso­bowości neurotycznej". (Dzięki Bogu!) „Jego miłość i zadziwiająco skwapliwa gotowość do podporządkowa­nia się ulegają automatycznie przebudzeniu w zetknię­ciu z siłą czy władzą. I to niezależnie od tego, czy jej źródłem jest druga osoba, czy też jakaś instytucja, bo­wiem siła fascynuje go jako taka". Aleja nie mam najmniejszej ochoty podporządkowywać się instytucjom i to choćby nie wiem jak potężnym. A siła jako taka interesuje mnie niewiele. Nie boję się też wolności, a wręcz przeciwnie - potrzebuję jej, bowiem tylko mając ją za punkt wyjścia mogę się podporządkować, i w ogóle...

CAŁKIEM SERIO " Jestem zagubiona. Być może nie jestem wcale masochistką?

Nie rozpoznałam siebie w żadnej z tych tak mądrze sfor­mułowanych tez, które podobno miałyby mówić o mnie. I to nie dlatego, że nie chciałam przyznać im racji, tylko ponieważ żaden z tych modeli nie przystawał do mojej osoby, ani do moich pragnień.

A tych, jak już powiedziałam, nie zamierzam się wyzbyć za żadną cenę - zamiłowania do uległości, bólu, pragnie­nia miłości i sily...

ROZCZAROWANA psychologicznymi teoriami przecho­dzę do poszukiwania wzorców literackich dla kobiet o masochistycznych skłonnościach. Przekopuję stosy literatury erotycznej i takiej, która chciałaby za nią uchodzić. Bezskutecznie.

W końcu nie pozostaje nic innego, jak sięgnięcie po wy­próbowane dzieła...

WOLNOŚĆ W ULEGŁOŚCI

HISTORIA O"

HISTORIA O" uzyskała światowy rozgłos jako arcydzie­ło literatury sadomasochistycznej. Jest objawieniem, jak zwykło się ją określać, dla każdej masochistki. Twierdze­nie to zdaje się zawierać prawdę, bowiem nie spotkałam dotąd ani jednej wśród nich, która nie rozpływałaby się nad tym dziełem w zachwytach. Dlaczego?

Jeżeli mam być całkowicie szczera, sama nie rozumiem tego fenomenu do końca. Książka została napisana przez niejaką Paulinę Reage. Istnieje przypuszczenie, że jest to pseudonim, pod którym ukrywa się mężczyzna.* „O" jest zupełnie normalną kobietą, początkowo nawet niezbyt uległą i jak na ówczesne stosunki bardzo wy­emancypowaną. Do tego dosyć ładną i mającą na swoim koncie sukcesy zawodowe.

W „O" przeistacza się dzięki Renę -jej kochankowi, który jest przystojnym, jednakże bardzo nieśmiałym młodym człowiekiem. Ten żąda od niej więcej niż tylko zwykłej

* W rzeczywistości autorką ^Historii O" jest dzisiaj już 86 letnia Dominique Aury. Pisarka ujawniła się w 1994 roku - 40 lat po pierwszym wydaniu książki (przypis tłumacza).

137

miłości. Chce jej uległości. Zarządza, że „O" staje się jego własnością i winna jest mu posłuszeństwo. By przeforso­wać swojąwolę, nie potrzebuje ani łańcuchów, ani pejcza. Bowiem „O" dobrowolnie zostaje jego niewolnicą - z mi­łości. Dla mnie jest to jeden z najważniejszych ustępów dzieła, ponieważ ukazuje on prawdziwie masochistyczną cechę „O": ona chce być mu uległą. Jej los rozstrzyga się, kiedy pewnego dnia, razem z Renę, wsiada do osobliwej taksówki. W czasie drogi, której celu nie zna, musi odpiąć swój pas, zdjąć pończochy, a w końcu i figi.

Samochód zatrzymuje się wreszcie w pięknej alei przed małym pałacykiem. Renę informuje ją, że dotarli na miejsce, rozpina jej bluzkę, przecina scyzorykiem ramią-czka stanika i ściąga go. Pod bluzką, którą ponownie zapina, jak i niżej, po kolana, ciało jej jest absolutnie nagie.

Teraz nadchodzi moment, który podnieca każdą pokorną masochistkę.

- Słuchaj uważnie - zwraca się Renę do „O" - nadeszła ta chwila. Pozostawiam cię teraz samą. Wysiądziesz z sa­mochodu i zadzwonisz do drzwi pałacu. Potem masz po­dążać za osobą, która ci otworzy i czynić wszystko, czego od ciebie zarządają. Jeżeli nie będziesz posłuszna, zosta­niesz zmuszona do posłuszeństwa. Twoja torebka? Nie, nie potrzebujesz już żadnej torebki. Teraz jesteś już tylko dostarczoną przeze mnie dziewczyną. Idź! I „O" idzie - posłuszna i pokorna, bez słowa, bez oglądania się za siebie. Dom, do którego się udaje, służy tylko jednemu celowi - używa się w nim kobiet i zmusza je do uległości, stosując przy tym wszelkie możliwe metody. „Skórzany pejcz, który wisiał u pasa mężczyzny, składał się z sześciu zakończonych węzłami rzemieni, które zda­wały się być bardzo sztywne, i jak już wkrótce mogła przekonać się o tym na własnej skórze, takimi też były.

138

Dotknął nimi jej łona i rozwarł uda, aby na delikatnej skórze po ich wewnętrznej stronie lepiej mogła poczuć, jak wilgotne i zimne były sznury pejcza". „O" jest poddawana chłoście, gwałcona i torturowana. Musi stosować się do przepisów służących rozwojowi jej posłuszeństwa. Na przykład nosi jedynie takie ubrania, które obecnym tu mężczyznom, a w przyszłości jej ko­chankowi, umożliwią wzięcie jej w każdej chwili. Nigdy nie wolno jej łączyć nóg, usta muszą zawsze pozostawać do połowy otwarte i nie wolno jej spoglądać w twarz mężczyznom. Spojrzenie zezwala się jej wznosić jedynie do wysokości ich narządów płciowych i ani trochę wyżej, ponieważ nic innego nie jest dla niej przeznaczone. Po kilku tygodniach „O" jest odpowiednio przygotowana. Stała się tak uległa, jak życzył sobie tego Renę i może udać się z nim do domu. Tam dalej prowadzi nowoczesny styl życia. Jest posłuszna Renę i kocha go. Jednakże pewnego dnia jej ukochany oddaje ją nowemu i o wiele bardziej surowemu panu. Jest nim Sir Stephen, z którego bezwzględnością i konsekwencją Renę nie mo­że mierzyć się w żaden sposób. Chłoszczeją i żąda abso­lutnego posłuszeństwa. Wypożycza innym i poniża. Na jej wargach sromowych wypala swoje inicjały. „O" należy teraz całkowicie do Sir Stephena i kocha go tak jak niegdyś Renę.

Miłość przeradza się w skrajne uzależnienie psychiczne. „O" poddaje się całkowicie woli Sir Stephena, do tego stopnia, że z radością czyni wszystko, czego on od niej zażąda. Na przykład pławi się w rozkoszy, mogąc spełnić życzenie bycia obserwowaną przez niego w łóżku z inną kobietą. „O" staje się bezwolną i jednocześnie szczęśliwą niewolnicą.

Historia O" ma różne zakończenia. W pierwotnej wersji bohaterka wraca do domu, w którym wychowano ją na niewolnicę.

139

Drugie zakończenie jest bardziej dramatyczne. „O" wi­dząc, że Sir Stephen zamierzają opuścić, prosi go o zgodę na swoją śmierć i otrzymuje jego zezwolenie.

TO TYLE, jeżeli chodzi o losy „O". Oczywiste jest, że historia jej ujarzmienia i wychowania na idealną niewolnicę ma momenty, które każdą maso-chistkę wprawiają w zachwyt. Dzieło to zawiera jeszcze jeden ciekawy aspekt, znacznie bardziej interesujący niż opisy scen gwałtu i meczami. Myślę o fakcie, że na pierwszym planie znajdują się potrzeby „O". Jest co prawda poniżana, chłostana i gwał­cona, ale mimo wymierzanych kar mężczyźni są tylko sadystami. Ich rola ogranicza się do dawania „O" tego, czego ta, ze względu na masochistyczne skłonności i nar­cystyczne ambicje, potrzebuje. Mężczyźni, tak służący jak i władcy, tworzą jedynie odpowiednie tło dla tej, o którą tylko i wyłącznie chodzi - dla „O". Jej historia ukazuje w uderzający sposób, jak bardzo powodzenie tej formy miłości, czy też tylko seksualnego poddaństwa, w ostatecznym rozrachunku uzależnione jest od tej, która pozornie wypuściła wszystkie sznurki z rąk, pozostaje bierna i uległa. „O" rzeczywiście poddaje się woli innych, ale zawsze czyni to jako wolna osoba i to dopiero wówczas, gdy zastanie lub wykreuje odpowiednią sytuację spełniającą jej oczekiwania.

Nie sposób wyobrazić sobie tej fabuły bez „O". Jest ona jedyną postacią, której nie można zastąpić kimś innym. Cała akcja posiłkuje się jej osobowością, uległością, jej sposobem poddawania się, jej miłością i bólem. Gwałt, który ją spotyka, wykonawcy razów, a nawet jej kochankowie mogliby zostać zastąpieni przez inne osoby. Takiego Renę, miłego, ale nieco za delikatnego i pozba­wionego własnej woli młodzieńca, można spotkać na

każdym kroku. Podoba mu się, kiedy „O" jest bita, ale sam nie podnosi na nią ręki. A do tego jest potulny, co wyraźnie staje się widoczne, gdy na scenę wkracza Sir Stephen i żąda ,0" dla siebie.

Również Sir Stephen, jej wielka miłość, nie jest postacią dominującą. Podobnie jak Renę pozostaje cieniem, niewyraźną sylwetką, której zadanie ogranicza się do spełnienia ściśle określonej roli. Jedyne, co go nobilituje, to miłość, którą darzy go „O".

ULEGŁA „O" jest najsilniejszą osobowością tej historii. Ona to nadaje bieg wydarzeniom i tym sposobem opowia­danie o niej urzeczywistnia w pewnym sensie potrzeby wszystkich masochistek, ich pragnienie bycia tą najważ­niejszą i właśnie dzięki własnej uległości znajdującą się w centrum uwagi osobą.

Czyżby paradoks? Wiele zdaje się na to wskazywać. Niemniej jest to podniecająca sprzeczność w psychice tych kobiet, a „Historia O" tylko ją ujawnia - dopiero w chwili, kiedy „O" zostaje uwolniona od prawa decydo­wania o sobie, od prawa do prywatnej rozkoszy, ponie­waż traci swoją tożsamość, dopiero wówczas odnajduje prawdziwie własną osobowość.

Nareszcie czuję się pewnie, jestem silna, dumna i czy­sta, wypełnia mnie wewnętrzny spokój. W końcu odnala­złam samą siebie, bowiem sama siebie zgubiłam. W końcu stałam się O".

Właśnie na uzmysłowieniu sobie tej sprzeczności może polegać urok, który roztacza „Historia O".

OKRĘŻNE DROGI

O TRUDNOŚCIACH BYCIA MASOCHISTKĄ

WSZYSTKIE MĄDRE TEORIE tłumaczące kobiecy ma­sochizm, jak i „Historia O", tak przekonywająco przed­stawiająca pewne elementy masochistycznej egzystencji, nie były w stanie pomóc mi w rozwiązaniu moich osobis­tych problemów.

Po wpadce z Mario stałam się bardzo ostrożna. Zbyt głębokie były poniesione rany, zbyt wielkie spustoszenie. Zbyt długo zapierałam się siebie w tym związku, pokła­dając w nim nadzieje na spełnienie od dawna tłumionych pragnień.

Tuż po zakończeniu służby u Mario wycofałam się całko­wicie z życia. Nie odważyłam się na kolejne eksperymen­ty z niewolniczą egzystencją.

Bałam się tego po minionych trzech latach. Był to pra­wdziwy strach. Sama dostrzegałam dziwność sytuacji -przez lata pragnęłam poddać się czyjejś woli, a w momen­cie, kiedy doszło do spełnienia marzeń, związane z tym poniżenie zraniło mnie do głębi duszy. Czyżby istniało „dobre" i „złe" poniżenie? Nie, w to nie mogłam uwierzyć. Prawdopodobnie Mario miał rację. Bylam tchórzem. Bałam się rzeczywistości. Doszłam do wniosku, że sama sobie to wszystko wmówiłam.

143

Nie jestem żadną masochistką, ale zupełnie przeciętną kobietą. Być może z nieco wybujałą fantazją, ale poza tym całkowicie normalną.

UZNAJĄC SIEBIE za normalną, postanowiłam wyciąg­nąć z tego praktyczne konsekwencje i spróbować żyć i kochać jak przystało na zwykłą kobietę. Kilka flirtów z normalnie odczuwającymi mężczyznami. Bylam w stanie rozkoszować się ich czułością. Wynikało to z krzywdy wyrządzonej mi przez Mario, jego znęcania się nade mną i psychicznego okrucieństwa. Dzięki tym nielicznym przygodom, które przeżyłam po spędzonych z nim latach, dostrzegłam poniesione straty.

KIEDY PO RAZ PIERWSZY usłyszałam moje imię wy­mówione delikatnie przez mężczyznę, kiedy pieścił mnie i całował, rozpłakałam się. On popadł w niepewność. Zaczęłam coś opowiadać, jąkając się, o jakimś niedobrym ciemięzcy, nie wyznając całej prawdy. - Takiego należałoby powiesić! - zaperzył się delikatny młodzieniec w moim łóżku. - Mój Boże, przecież to nie człowiek.

I zaczął głaskać mnie jeszcze czulej, wyrażając w ten sposób swoje współczucie. A ja rozkoszowałam się balsa­mem jego tkliwości, która koiła zranione serce. Miałam ogromną potrzebę nadrobienia czułych zaległości.

JEDNAKŻE ledwo moja dusza została nieco ukojona, a żądza znalazła wystarczające zaspokojenie, obudziły się dawne wątpliwości.

Czyżbyś faktycznie właśnie tego potrzebowała? - pyta­łam samej siebie po pewnym nad wyraz czułym, delikat­nym i bardzo namiętnym przeżyciu. Czy to miałaby być twoja przyszłość? Czyż tak wygląda twoje spełnienie?

Tak, tak, tak! - wbijałam sobie do głowy. Jesteś przecież normalna, a więc to, co czym szczęśliwymi innych, uszczę­śliwi też ciebie.

ZAPRZYJAŹNIŁAM SIĘ z normalnym, przyzwoitym, przeciętnym, czułym, młodym mężczyzną i już wkrótce zaczęłam myśleć o małżeństwie. Koniec z bredniami - i to na zawsze. Zamieszkaliśmy razem w gustownie urządzonym miesz­kaniu, mieliśmy te same zainteresowania i wspólnych przyjaciół.

Nasze życie seksualne układało się dobrze. On był ta­ktowny, zaspokojenie moich potrzeb było dla niego tak samo ważne, jak jego własnych. Mówił o dzieciach, roz­mawialiśmy o nich oboje.

Nasi rodzice cieszyli się. Mojej matce spad! kamień z ser­ca, a ojciec zmusił się do uśmiechu:

- Wreszcie się opamiętała. Skończyły się dzikie lata.

MATKA zaczęła robić na drutach sweterki dla dziecka, termin ślubu został ustalony, pierwsze zaproszenia na­pisane. Było to na krótko przed Bożym Narodzeniem. Chodziłam świątecznie udekorowanymi ulicami, wśród zapachu smażonych jabłek i cynamonowych gwiazdek, szukając wyprawy. Ekspedientka w sklepie doradzała mi pościel z płótna:

- Ta wytrzyma do końca życia. Do końca życia...

Cale życie w płóciennej pościeli. Całe życie obok niego • noc za nocą. Płótno. Nagle obudziło się we mnie jakieś wspomnienie. Powróciło z bardzo daleka: płótno, pościel, biała płócien­na pościel... Marga. Dzieciństwo w domu wychowaw­czym. Wypłowiałe płótno.

Mój Boże, Marga. I ja, wówczas próbująca odnaleźć samą siebie, szukająca spełnienia jako masochistka. Kiedyż to było?

- Mamy płótno we wszystkich kolorach. Nie musi pani kupować białego - wyjaśniała sprzedawczyni. - Może różowe albo żółte...

Żółte płótno. Dobrze pasowałoby do dofinansowanych przez moich rodziców mebli w sypialni. Lita sosna. Musi być coś solidnego, skoro ma wystarczyć na zawsze. W soboty Marga przekładała się przez pokryty kordem dębowy fotel. Z obnażonymi pośladkami. Razy kija. Przez cały tydzień spoglądała na ten mebel z uczuciem miłości i napięcia, tego byłam pewna. Być może szukała śladów w drewnie, na materiale. Siadów miłości, bólu, rozkoszy.

Na żółtym płótnie nie pojawią się żadne ślady, a w każ­dym razie nie takie ślady.

- Może pani spokojnie prać w pralce automatycznej i przy dziewięćdziesięciu stopniach. O takich rzeczach muszę teraz myśleć. Koniec z duma­niem o śladach, o pożądaniu, o bólu... Poprosiłam o zapakowanie żółtej płóciennej pościeli.

- Dobry zakup. Będzie służył pani przez całe życie. Przez cate życie. To zdanie tłukło mi się w głowie. Wi­działam siebie leżącą pod żółtym płótnem - przez całe życie: w wieku lat trzydziestu, czterdziestu, jako matka trójki dzieci, u boku śpiącego małżonka, później jako babcia. I ciągle w tym samym płótnie.

JESZCZE CZTERY TYGODNIE dzieliły nas od ślubu. Przygotowania przebiegały pełną parą. Nagle zauważyłam, że nie mogę dłużej znieść spokoju. Czas płynął, a ja powoli wpadałam w paniką. Wykłócałam się o to, jak posadzić gości przy weselnym stole, o zmianę parafii, w której miała odbyć się ceremo­

nia ślubu. Sprzeciwiłam się zaproszeniu siostry babki, bowiem nie odpowiadała mi jej orientacja polityczna oraz ubraniu wybranej sukni ślubnej, która nagle przestała mi się podobać. Walka dla walki:

Nie chcę, aby obraz wisiał na tym miejscu! Nie chcę też tej idiotycznej żółtej pościeli! Nie chcę telewizora w sy­pialni! Nie będę gotowała w kuchence krótkofalowej! Chcę spać na japońskich materacach, bo są zdrowe! Je­żeli nie ma mebli z litej sosny, to nie chcę żadnej szafy w sypialni. Nie chcę też gotowej zabudowy kuchennej. To dobre dla filistrów! Chcę mieć fotel na biegunach! Chcę urządzić małe party! Chcę, chcę, chcę...

WYBUCH nastąpił dokładnie na tydzień przed ślubem. Szalałam, wściekałam się, krzyczałam. Darłam się na mężczyznę, którego za tydzień miałam poślubić. Stał bezradny, myśląc, że jestem chora, albo że to wynik zbyt dużego zdenerwowania. Chciał wezwać lekarza.

- Lekarza - szydziłam z niego - to podobne do ciebie! A potem prosto w twarz:

- Mężczyzny mi trzeba!

Znów, po tyłu latach, rozpoznałam w sobie d^ziką szesna­stolatkę. Szaleć, wściekać się, krzyczeć. Walczyć, aby zostać pokonaną. Szukać granic, poczuć je. Ale nie było nikogo, kto by mi je wskazał. Konsternacja.

Odwrócił się. Nie wiedział, jak się zachować wobec czegoś podobnego, nie znał się na tym. Był normalny. Ale nie ja.

- Nie jestem normalna, rozumiesz? - krzyczałam do nie­go. - Jestem masochistka! Zmieszany i przerażony otworzył szeroko oczy:

- Sama nie wiesz co mówisz!

O nie, to akurat wiedziałam. I wiedziałam też, że było to prawdą, i że będzie mi ciężko, że być może jestem skaza­na do końca życia na szukanie, być może nadaremne. Przez całe życie. Ale lepiej poświęcić życie na poszukiwa­nie tego właściwego, niż spędzić je w smutnym świecie normalności, tuląc się do żółtego płótna. Było mi lekko tej nocy, kiedy go opuściłam. Teraz wiedziałam, ze już nie zdradzę samej siebie. Nie sprzedam się za odrobinę spo­koju, za złudne bezpieczeństwo. Chciałam żyć i kochać. Chciałam cierpieć. Nawet jeżeli ta wędrówka miałaby stać się jeszcze cięższa.

BYŁO OCZYWISTE, że czeka mnie trudna próba. Stałam się jeszcze bardziej ostrożna. Nie chciałam nicze­go ponaglać. Każdego, który byt potencjalnym dominu-sem, obchodziłam z daleka.

Niemniej tęsknota dawała mi się we znaki bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Zastanawiałam się, jak czują się inne kobiety po rozstaniu. Słyszałam i czytałam o takich, które przez jakiś czas świadomie pozostają same i to, jak się zdaje, bez ujemnych skutków dla życia seksualnego i duchowego. Zgoda, czasami przyznają się, że samotność im doskwiera. Ale najczęściej jest to cena, którą chętnie płacą za wolność osobistą. A w razie potrzeby " nie trudno o jakąś miłostkę.

Również to wprawiło mnie w zdumienie. W czym zako­chuje się „normalna" kobieta?

- W jego ślicznych oczach...

- W jego zadbanych dłoniach...

- W jego zmysłowych ustach...

Nie byłam w stanie nadążyć. Są tysiące zmysłowych ust, miliony ślicznych i pełnych wyrazu oczu, większość mę­skich dłoni jest zadbana. Jakże prostym musi być dla „normalnej" kobiety zakochanie się!

Nic dziwnego, że „normalne" o wiele łatwiej mogą zrezyg­nować ze związku i lepiej wytrzymać rozstanie. Bez tru­du mogą też znaleźć zastępcę. Aja?

U mnie wszystko wygląda zupełnie inaczej i jest o wiele trudniejsze...

NIE ZWRACAM UWAGI na męskie oczy, dłonie, czy usta. Wchodzę do pokoju, kawiarni, wsiadam do metra, albo idę na party - i czuję. Najczęściej nic, a jeżeli już, to całą sobą. Fizycznie odczuwam atmosferę władzy i siły, dominacji.

Moje reakcje są czysto odruchowe - kolana miękną, serce zaczyna bić szybko i głośno. Ogarnia mnie niepokój, więc szukam źródła tej mocy - człowieka, z którego ona ema­nuje.

Jego wygląd rejestruję tylko na marginesie - takie dru­gorzędne sprawy są bez znaczenia- Interesuje mnie jego postawa, gesty, sposób mówienia, spojrzenie. Kiedy pod­dam się jego działaniu, już wkrótce może być po wszy­stkim. I najczęściej też tak bywa. Dziko gestykulujący pyszałek, jedno niepewne spojrzenie, zbyt szybki potok słów, lub nadto głośny ton - i koniec! Jednakże w przeciwnym wypadku pierwotne uczucie do­znaje wzmocnienia: on ma coś w sobie. Coś takiego... Uważnie słuchać. Zbliżyć się do niego. Niepostrzeżenie. Kolejna trudność - nie wolno mi w żadnym wypadku podejmować inicjatywy, zwracać na siebie jego uwagi. Byłby to z pewnością koniec. To on musi podejść. I to we właściwy sposób i w odpowiedniej chwili. Już lepiej nieco za późno niż odrobinę za wcześnie. Jeżeli okaże mi swoje zainteresowanie, to może w ten sposób więcej zniszczyć, niż będąc nadto opieszałym. Tu dziewięćdziesięciu sied­miu na stu oblewa egzamin.

Albo nie zwracają na mnie wcale uwagi (co przynajmniej ma specyficzny urok), albo (i to zdarza się najczęściej) podchodzą do mnie w niewłaściwy sposób. Zbyt bezpośrednio, niepewnie, zdecydowanie lub mimo­chodem.

Często w takich sytuacjach pojawia się życzenie bycia normalną. Bowiem jeżeli do tego momentu wszystko się udało, to jest to dopiero początek drogi. Teraz zaczyna się bieg przez płotki z setkami nieprzewidywalnych, drob­nych przeszkód, które z początku znajomości mogą uczy­nić jej koniec.

Jest może pewny siebie i z sukcesami, ale ma zasady i nie bije kobiet.

Albo chciałby mieć aktywną partnerkę. Albo jest zbyt delikatny. Albo zbyt brutalny.

Albo zbyt szybko przechodzi do konkretów. Albo zbyt wolno.

Zbyt wiele mówi o tym przed. Nie rozmawia o tym w ogóle.

ALE TEMU, KTO pokonał wszystkie przeszkody, temu... nie ma jeszcze czego zazdrościć. Teraz następuje coś, co dla większości mężczyzn nie należy do rzeczy pożądanych - zakochuję się. I to w spo­sób szydzący z każdej normalnej miłości. Bowiem męż­czyzna, który tak głęboko wniknie w mój system obronny, już nigdy się mnie nie pozbędzie - tego jestem pewna. Oddaję się, rozpływam, rzucam prosto w jego ramiona, albo jeszcze lepiej - do jego stóp. I teraz zależy tylko od niego, co ze mną pocznie. Mam o wiele więcej problemów niż inne kobiety - ze sobą samą. Nie jestem w stanie uwolnić się od tego człowieka. Nawet jeżeli czuję, że nie chce mnie posiąść w sposób, w jaki sobie tego życzę.

150

Właściwie powinnam natychmiast odejść, ale zostaję i cierpię - jako wolna i pewna siebie kobieta. Pozostaję, ponieważ cierpię.

COŚ PODOBNEGO przeżyłam z Mario. Zaczęłam nim gardzić, a i niemalże nienawidzieć za spo­sób, w jaki mnie poniżał, za to, jak lekceważył moją osobę, moje uczucia i moje pragnienia. Ale ja potrzebowałam i chciałam tego cierpienia, bólu, jarzma i poniżenia. I zdecydowałam się pozostać i dalej cierpieć - bardzo długo.

Świat moich uczuć jest osobliwy - skomplikowany, sprze­czny i niezrozumiały.

LOS KOBIETY

FRYDERYK NIETZSCHE A RUCH FEMINISTEK

NIETZSCHE stał się niegdyś dla mnie, jako masochistki, objawieniem. I to mimo tego, że nie wspomina ani sło­wem o kobiecym masochizmie. Wypowiada się natomiast o kobiecie, o „niewieście" i o tym, jak powinna się zachowywać i czym jest. Nigdy później nie spotkałam się z ani jedną wypowiedzią mę­skiego, czy też żeńskiego autorstwa, która pod pewnymi względami tak by do mnie pasowała i wykazywała tak dogłębne zrozumienie dla tego, czym chcę być i jak chcę, by mnie pojmowano. Przy czym nie pada u niego nigdzie słowo masochizm.

Przypadek sprawił, że ponownie natknęłam się na Nie-tzschego. W szkole był dla mnie niestrawny i dlatego wepchnęłam go do najdalszego kąta regału z książkami jako przestarzałego, nudnego i ciężkiego. Ale potem przyszło mi znów do głowy to zdanie • wezwanie wywo­łujące oburzenie każdej moralistki i feministki, a mnie tak niesamowicie fascynujące: „Idąc do niewiasty, nie zapomnij o pejczu...

POŚPIESZNIE zdjęłam jego pisma z półki. Przede wszy­stkim „Poza dobrem i złem**. Serce zaczęło mi rosnąć " z tym mężczyzną mogłabym żyć. Chociaż i ja, która tak

153

chciałam zostać ujarzmioną, musiałam nie raz przełykać ślinę, czytając jego wywody o „niewieście". Jak przykła­dowo ten fragment z „Poza dobrem i złem": „Niewiasta chce się usamodzielnić i zaczyna uświadamiać mężczy­znom czym jest. Zjawisko to należy do najgorszych prze­jawów ogólnego zohydzenia Europy. Bo co też muszą wydobyć na światło dzienne te prostackie próby niewie­ściej naukowości i obnażania się!** Już słyszę przerażony krzyk feministek: „Co to ma zna­czyć? Już najwyższy czas, aby w końcu powiedzieć męż­czyznom, kim jesteśmy i o co nam chodzi". Moim zdaniem Nietzsche widzi to inaczej. Oznajmia, iż:

Niewiasta ma wystarczająco dużo powodów do wstydu. Tkwi w niej tak wiele pedantem, powierzchowności, baka-larstwa, drobnego aroganctwa, małostkowego wyuzdania i braku, skromności - wystarczy tylko przestudiować jej obejście z dziećmi! - które dotychczas utrzymywała w ry­zach w zasadzie jedynie obawa przed mężczyzną".

JEDNAKŻE NIE STANOWI TO ISTOTY JEGO WYPO­WIEDZI i dlatego też nie jest stosowne, iż każda femini­styczna dyskusja poświęcona mu wykazuje oburzenie z powodu tego ustępu. Nietzsche uważa poza tym, że kobiety popełniają poważny błąd, próbując wyjaśniać swoją biologię, odczucia i żądze. Według niego tym spo­sobem pozbawiają siebie tajemniczości, której od setek łat zawdzięczają swój powab, bowiem:

... Już dzisiaj z medyczną dokładnością wygraża się, czego niewiasta wpierw, a czego na końcu chce od męż­czyzny. Czyż nie jest to w najgorszym guście, kiedy nie­wiasta w ten sposób sili się na naukowość?... Jednakże ostatecznie wolno nam, przy wszystkim co niewiasty o niewieście piszą, zachować podejrzenie, czy chce ona tego samopoznania i czy go właściwie chcieć może. Dla-czegóż w ogóle miałoby zależeć jej na prawdzie?"

Nietzsche nie rozumie tego w sposób, w jaki wiele zapal­czywych języków ciągle go jeszcze interpretuje, albo przynajmniej ja nigdy go tak nie pojmowałam. On nie chce przez to powiedzieć, że prawda j est tak wielką cnotą, iż dana jest jedynie rodzajowi męskiemu. Określa on raczej kłamstwo jako sztukę, umiejętność tworzenia po­zorów jako talent, których to zdolności mężczyzna nie posiadł, bowiem są obce jego charakterowi:

Wielką sztuką niewiasty jest kłamstwo, jej najwyższym zadaniem pozór i piękno. Przyznajmy, panowie, że czci­my i kochamy właśnie tę sztukę, właśnie ten instynkt w niewieście - my, którym tak ciężko i którzy chętnie dla znalezienia ulgi garniemy się do istot, pod których dłoń­mi, spojrzeniami i wobec których naiwności nam samym nasza powaga, dostojność i głębia nieomal zdaj ą się być naiwnością".

Zresztą Friedrich Nietzsche ma o wiele mniej wątpliwo­ści co do naukowych talentów kobiety, niż co do jej uczciwości wobec innych kobiet. Dostrzega olbrzymią konkurencję i wrogość panujące w ich obozie. „Na koniec pytam: czy zdarzyło się kiedyś, aby jakaś nie­wiasta przyznała innej głębię umysłu, a sercu niewieście­mu sprawiedliwość. I czyż nie jest, z grubsza rachując, prawdą, że dotychczas niewiasta na największą pogardę natrafiała ze strony niewiasty, a nie ze strony mężczyzn?"

NAWET JEŻELI jeszcze teraz pozostały jakieś wątpli­wości związane ze stosunkiem Nietzschego do płci żeń­skiej, które dałoby się uzasadnić jego nieco szorstkimi sformułowaniami, to pod wpływem jego dalszych wypo­wiedzi, za każdym razem, gdy je czytam, przeszywa mnie dreszcz. Przede wszystkim chodzi o jeden ustęp, w któ­rym zakochałam się po pierwszej lekturze:

Dotychczas mężczyźni traktowali kobiety niczym ptaki, które z jakichś wyżyn zstąpiły między nich przez pomył-

kę. Jako coś subtelniej szego, wrażliwszego, dzikszego, osobliwszego, słodszego, bardziej uduchowionego, ale też jako coś, co należy trzymać w zamknięciu, aby nie uleciato". Czyżby tylko kobieta o masochistycznych skłonnościach byla w stanie odczytać prawdziwe znaczenie tych siów? Szacunek dla naszej płci, który tchnie z tych wersów? Czy też mam pozwolić oślepiać się słowom? Być może postrzega Nietzsche kobiety jako zwierzęta? Jako ptaki, drapieżne koty, które się co prawda chętnie ogląda, ale które nie są w stanie myśleć, ani się rozwijać? Wiem, że nasuwają się takie wątpliwości. Ale ja rozu­miem mojego ulubionego filozofa zupełnie inaczej.

NIETZSCHE uważa za niebezpieczne zaprzeczanie „bez­dennemu antagonizmowi" i odwiecznie nieuniknionej wrogości, które panują między mężczyzną a „niewiastą". Podobnie ocenia mrzonki o równych prawach, jednako­wych obowiązkach, wychowaniu i roszczeniach, bowiem:

Mężczyzna o powadze rozumu i pożądań, jak też głębo­kiej łaskawości, 'którą stać na surowość i twardość i łatwo z nimi pomylić, potrafi o niewieście myśleć jedynie orien-talnie - pojmuje ją jako własność, jako dający się za­mknąć majątek, jako coś predestynowanego do roli służebnej i w niej stającego się esensją doskonałości". Zgodnie z przekonaniem Nietzschego kobieta powinna być pojmowana jako własność mężczyzny. Wiem, że to ciężki orzech do zgryzienia i że nie ma dla kobiety poważniejszej prowokacji od tej właśnie wypowiedzi. A w każdym razie jeżeli chodzi o kobietę o normalnych skłonnościach, która poszukuje szczęścia w harmonii równouprawnienia i związku partnerskim. Jednakże ja nie potrafię odnaleźć się w tym sposobie myślenia i pra­wdopodobnie dlatego też słowa Nietzschego stały się dla mnie objawieniem. Mogłabym po każdym jego zdaniu postawić wielki wykrzyknik. Jak po tym na przykład:

Słaba płeć nie była nigdy traktowana przez mężczyzn z takim szacunkiem jak w naszej epoce. Ale ona chce więcej, uczy się żądać: »niewiasta« staje się bezwstydna. Dodajmy też od razu, że wyzbywa się smaku. Zapomina o strachu przed mężczyzną, a niewiasta, która •zapomi­na o strachu«, wyrzeka się swoich najbardziej kobiecych instynktów,.."

ABSTRAHUJĄC OD NIETZSCHEGO - czym są kobiece instynkty?

Wstydliwość, pokora, bierność? Jakie instynkty należą do tych, które znajdują uzasadnienie w istocie kobiety, a które zostały narzucone jej przez mężczyznę? Istnieją na ten temat interesujące teorie. Oczywiście nasuwa się przypuszczenie, że wspomniane cechy, jak bierność i pokora, w żaden sposób nie odzwier­ciedlają instynktów kobiety, ale są przymiotami, które wmusił jej rodzaj męski w celu uczynienia swego życia jak najprzyjemniejszym i możliwie najwygodniejszym. Ale to tylko jedna z teorii. Inna powiada, że cechy, do których większość dzisiejszych kobiet rości sobie prawo, jak siła, czy zdolność do rezygnacji z ciepła, wcale nie są kobiecymi. W rzeczywistości wynikają one bezpośrednio z męskiego dogmatu, Historia feminizmu z wszystkimi pozornymi udogodnieniami, które kobiety uzyskały, fa­ktycznie jest kolejnym dowodem posłuszeństwa wobec mężczyzny. Zgodnie z teorią szwedzkich naukowców obu płci mężczyźni chcieli, by im ulżono. Chcieli zostać zwol­nieni z wyłącznej odpowiedzialności aa troskę o dobro materialne rodziny, z aktywnej roli seksualnej, z rządze­nia światem. I teraz, podobnie jak przez wieki, kiedy płeć żeńska byta bierna, bo odpowiadało to wymaganiom męż­czyzn, kobieta spełnia gorliwie to nowe życzenie. Nietzsche dostrzegał to „zagrożenie" już wiele lat wcześ­niej, pisząc: „To, że niewiasta odważa się podnieść głowę,

gdy mężczyzna przestaje być źródłem lęku, jest stosowną i zrozumiałą reakcją - trudniej pojąć to, że niewiasta z tego samego względu wyrodnieje".

RÓWNIE wyzywająco wypowiada się Nietzsche na te­mat ekonomicznego, socjalnego i prawnego równo­uprawnienia kobiety. Nie pojmuje go jako celu, o który walka może się opłacić, ale dostrzega w nim kolejny krok „niewiasty*' ku samozaparciu, który jedynie może przy­nieść szkody - kobietom, mężczyznom i panującym mię­dzy nimi relacjom.

Gdzie duch przemysłu zatriumfował nad militarnym i arystokratycznym, dąży teraz niewiasta do ekonomicz­nej i prawnej samodzielności... W czasie kiedy zagarnia nowe prawa, zabiega o »władzę«, wypisuje hasła niewła-ściego postępu na swoich sztandarach i chorągiewkach, z przerażającą wyrazistością dochodzi do realizacji od­wrotnego procesu: niewiasta cofa się". Mówiąc o „cofaniu się" zdaje się Nietzsche mieć na myśl to, o czym dzisiaj czytamy w niektórych czasopismach kobiecych: emancypacja ruszyła pewne sprawy z miej­sca, eliminując w jakimś stopniu niesprawiedliwość, ale cena jaką przyszło kobietom, a nie mężczyznom, za to zapłacić i którą do dzisiaj płacą, nie należy do najniż­szych. Winą za to obarcza Nietzsche „półgłówków wśród mężczyzn, uczone osły męskiego rodzaju, które doradzają niewieście wyzbyć się jej kobiecości i naśladować wszy­stkie głupstwa, które trawią w Europie »mężczyznę«, europejską omęskość^.

Przyznaję, że takie i im podobne wypowiedzi ułatwiają feministce stanie się krytykiem Nietzschego. Czyżby ce­nił on mężczyzn wyżej od kobiet? Czy tylko mężczyzna jest w stanie być „nadczłowiekiem", potrafi myśleć i żyć wolno? Czy kobieta musi być trzymana w klatce jak ptak?

158

Rozważania Nietzschego nie każdemu przypadają do gustu. Jednakże mi lektura jego pism dala nieskończenie dużo. Już choćby same refleksje na temat podstawowych różnic między mężczyzną a kobietą. Nietzsche utrzymu­je kobiecą i męską naturę w ich pierwotnej formie, w ich pierwotnym przeznaczeniu jako idealnie ze sobą har­monizujące, odczuwa ich naturalne inklinacje jako naj­bardziej prawdopodobne źródło obustronnego oczarowania i jest pewien, że dalsza przemiana kobiety po myśli idei feminizmu doprowadzi do zniszczenia tego naturalnego pociągu, a co za tym idzie - prawa życia. Dostrzegał nadciągającą erę ^nudnej niewiasty".

CICHY TRIUMF MASOCHIZMU

TEORIA SIMONE de BEAUVOIR

ZNALAZŁAM w końcu kobietę, która pojęła, co oznacza moja odmienność. Jest nią Simone de Beauyoir. Wielka dama wyzwolonych kobiet nie dostrzega - czytam i moje zdumienie nie ma granic - żadnej sprzeczności między moim pragnieniem zostania okiełznaną, a świa­domością feministki:

Przede wszystkim należy zauważyć, że nie oznacza ono biernej uległości, jeżeli przypisze się bólowi erotyczne znaczenie. Ból często służy pobudzeniu żywotności jed­nostki, która z powodu silnego podniecenia i żądzy ulega odurzeniu. Ból jest naturalną częścią składową erotycz­nej ekstazy".

Pisarka ta zaskakuje mnie, mówiąc o wielu istotnych sprawach. Cieszę się, że właśnie jedna z wiodących po­staci ruchu wyzwolenia kobiet rozpoznaje w uległości i bólu drogę wiodącą ku wolności i zniesieniu zahamowań:

Erotyzm pozwala wyrwać się z własnego Ja, jest burzą uczuć, ekstazą. Również cierpienie znosi granice, na któ­rych straży stoi nasze Ja, prowadzi do ich przekraczania, do paroksyzmu. Pieszczota może stać się torturą, a męka rozkoszą".

To wszystko prawda! Cierpienie i ból jako środek do likwidacji własnych ograniczeń i schematów. Ale zabieg ten wymaga odpowiedniego człowieka, który potrafi wia-

ściwie postępować. W przeciwnym razie strona cierpią­ca, rezygnując z granic i przekraczając je, stoczy się w przepaść pozbawioną punktów oparcia. Jemu czy też jej musi zostać podana pomocna dłoń. Świadomie, serde­cznie i pewnie.

Jeżeli z jakiegoś powodu prestiż kochanka został nad-wyrężony, musi on uważać, aby jego razy i żądania nie wzbudziły nienawiści. Wywierają one właściwy efekt je­dynie jako wyraz boskości gorąco kochanej osoby. Kobie­ta popada w zachwyt, stając się zdobyczą obcej wolności. Oznacza to dla niej zaskakującą przygodę, rozkwita w zmieniającej się i władczej woli drugiego człowieka". Tak, panie Fromm, pani de Beauvoir sformułowała to w o wiele celniejszy sposób!

SIMONE DE BEAWOIR nie ogranicza swojej tezy jedy­nie do kobiet o masochistycznych skłonnościach. W do­browolnej uległości wolnej kobiety dostrzega poważne możliwości rozwoju, wzbogacenia jej seksualności i bo­gactwa uczuciowego.

W końcu kiedyś sprzykrzy się ciągłe przywdziewanie tej samej skóry. Ślepe posłuszeństwo jest jedyną możliwo-ścią radykalnej zmiany daną istocie ludzkiej. Kobieta staje się niewolnicą, królową, kwiatem, sarną, służącą, kurtyzaną, muzą, matką, siostrą, dzieckiem - w zależno­ści od zmieniających się pragnień i zmuszających ją do tego rozkazów ukochanego".

PONIŻENIE zapewnia nie tylko seksualne podniety i rozwój osobowości. Przez Simone de Beauvoirjest ono również rozumiane jako czysta kalkulacja, bowiem ko­bieta poniżając się, doznaje dzięki temu wywyższenia. Pozostając bierną i zdając się iia czyjąś łaskę, decyduje jednocześnie o dalszym biegu wypadków, ponieważ swo­ją pasywnością zmusza drugą stronę do aktywności:

Poprzez upadek w najgorsze poniżenie kobieta zapew­nia sobie najwspanialsze triumfy. Czy to chodzi o boga, czy też o mężczyznę, uczy się, że przystając na najgorsze poniżenie staje się wszechmocna. Podoba się sobie w sza­cie masochizmu, który obiecuje jej najwspanialsze zdo­bycze".

A skąd czerpie wiedzę o tym, że poniżenie gwarantuje jej najwyższy triumf? Według Simone de Beauvoir kobiety dowiadują się tego już we wczesnym dzieciństwie. Tłumaczą im to bajki:

Święta Blandine, biała i krwawiąca w lwich pazurach, martwa Królewna Śnieżka spoczywająca w szklanej trumnie, Śpiąca Królewna czy nieprzytomna Atala skła­dają się na orszak delikatnych bohaterek, który prezen­tuje ich młodszym siostrom umęczony, cierpliwy, zraniony, klęczący, poniżony i czarujący prestiż dręczo­nej, opuszczonej i pogodzonej z losem piękności..."

CZYŻBY KOBIETA rzeczywiście była lepszym takty­kiem, kiedy posługuje się własnym poniżeniem, aby dzię­ki temu uzyskać władzę nad mężczyzną i biegiem świata?

Tak, bowiem kobietę, która sama poddaje się czyjejś woli, nie sposób już upokorzyć. Ma ona tę przewagę, że w wy­szukany przez siebie sposób poddaje się wybranemu przez nią człowiekowi, stając się dzięki temu nieczułą na wszelkie ciosy.

Spróbuj poniżyć dumną niewolnicę, a wzbudzisz śmiech i odejdziesz zawstydzony!

Władza nad światem znajduje się w rękach słabych. Czyżby masochizm był chytrym fortelem feministek?

SŁODYCZ ODDANIA SIĘ

LIN

OD CZASU KIEDY ZACZĘŁA kupować te czasopisma, spojrzenie jej stale natrafiało na zdjęcia kobiet w czarnej bieliźnie bądź nagich, zakutych w łańcuchy, nad którymi stał mężczyzna z pejczem w dłoni. Również w filmachpojawiały się takie sceny. I to nie tylko w tych wyświetlanych w „Emporium" - kinoteatrze, do którego jej i koleżankom nie wolno było chodzić. Na zew­nątrz, w gablotach, widywała podobne zdjęcia. Także w całkiem normalnych filmach zdarzało się, że ich boha­terowie bili kobiety, bo byty, podobnie jak ona, zbyt bez­czelne i aroganckie. Mężczyzna wpadał przez drzwi, przekładał bohaterkę przez kolano, a ona krzyczała wnie­bogłosy. Ale potem ubóstwiała go, wodziła za nim wzro­kiem i była poddanczo posłuszna. Jasnym było, że nigdy nie przestanie go kochać. Nazywano to podbojem i odda­niem się, przy czym pierwsze było udziałem mężczyzny, a drugie przypadało kobiecie. Kiedy leżała w łóżku ipie­ściła swoje ciało, obrazy te zakradały się do jej wyobraźni. Było to nieuniknione. Jej pierwsze doświadczenia z samą sobą, mimo nieudolności, były niesamowicie podniecają­ce. Nie potrafiła zarzucić tych praktyk, przerażona tym, co wyczyniała ze swoim ciałem i wbrew wszystkiemu eksperymentowała dalej.

165

W czasie, kiedy poszukując nowych doznań, pieściła sa­mą siebie, jej myśli nieuchronnie zwracały się ku temu, co określamy mianem masochistycznych fantazji. Jed­nakże o tym dowiedziała się dopiero po latach. Czytała wszystko, co wpadło jej w ręce. A nie było tego mało. Lekcje o postępowaniu wobec kobiety w starożyt­nych Chinach, prawodawstwo angielskie do wieku dwu­dziestego, czy też obyczaje w krajach islamskich dostarczały jej materiałów do nowych fantazji. Szekspira „Komedia pomyłek" oraz greckie, rzymskie i angielskie sztuki teatralne ofiarowały jej wgląd w światy, w któ­rych takie rzeczy były dozwolone.

Poza tym było wiele filmów, jak chociażby „Przemi­nęło z wiatrem", filmy wojenne, czy też inne przedsta­wiające nikczemnych mężczyzn, którzy dręczyli ładne kobiety.

Nawet mniej spektakularne sceny wystarczały, aby pobu­dzić jej wyobraźnię. Wybierała jakąś kulturę, miejsce i czas akcji, wyobrażając sobie pozostałe szczegóły. Cen­tralne miejsce wydarzeń zajmowała walka o władzę. Kie­dy wiele lat później zapoznała się z pornografią, uznała ją za nudną i apatyczną w porównaniu z własnymi wspaniałymi fantazjami, zawartymi w nich scenami, ko­stiumami, zaciętością walki. Kiedy miała już za sobą setki godzin wędrówek po dro­gach wybrukowanych męskim okrucieństwem wobec ko­biet, wiedziała, że ważnym elementem jej podniecenia było poniżenie. Kobiece postacie z jej wyobraźni bywały przeróżne: szlachetne, waleczne, śmiałe, wytrwałe, ale też bezradne i bierne. Jednakże łączyła je jedna wspólna cecha - stawały do walki o władzę. Mężczyźni z kolei byli aroganckimi i okrutnymi osobnikami, przekonanymi oprzewadze swojejpłci. Nie opuszczała ich jednak głębo­ka fascynacja kobietą, której ujarzmienie było dla nich sprawą najważniejszą i wartą każdego wysiłku. Ponie-

166

waż mężczyzna byt w posiadaniu całej mocy, kobieta mogła go sprowokować jedynie stawiając opór. W momencie oddania się, w chwili orgazmu, cały strach i nienawiść odczuwana przez kobietę przeradzały się w miłość i wdzięczność. Towarzyszyła temu świadomość, że mężczyzna przeżywa to samo. W takich momentach wszelka moc traciła swoje znacze­nie, rozpływając się w harmonii...

LIN zaczęła już spisywać swoje dzieje. Jest pół Azjatką, co widać na pierwszy rzut oka: dziecięca figura, gładka złoto - brązowa cera i czarne błyszczące włosy. Ma prawie czterdzieści lat, ale mało kto dałby jej więcej niż dwadzie­ścia pięć. Zawdzięcza to swojej matce z Azji.

POZNAŁAM JĄ w kinie, a dokładniej mówiąc grała w pewnym sex-nlmie z oryginalnym dźwiękiem. Nosiła w nim imię „Niewolnica Kiru". Film był tak nie­samowicie słaby, że gdyby nie to, iż dzięki niemu pozna­łam Lin, już dawno nie pozostałby po nim najmniejszy ślad w mojej pamięci.

Aby zrozumieć mój krytyczny stosunek to tego rodzaju produkcji, trzeba je najpierw poznać. Wszystkie bez wy­jątku są nudne i naprawdę źle zrobione, a jako stymula­cja dla masochisty absolutnie bezużyteczne - chyba że jako kuracja odwykowa.

Na ekranie kręci się kilka nagich kobiet przyodzianych w czarną skórę i łańcuchy, a także kilku podobnie ucha-rakteryzowanych mężczyzn, którzy jednakże zamiast łańcuchów dzierżą w dłoniach pejcze. Szorstkim głosem, który rzadko brzmi wiarygodnie, niewolnice są zmusza­ne przez swoich „władców", tytułowanych przez nie „Sir" (również stereotyp), do miłosnych posług. Reszta odbywa się zawsze według tego samego wzorca: niewolnice ssą, liżą, głaszczą, ale oczywiście nigdy wystarczająco dobrze,

167

za co karze się je chłostą. Jednak nawet tego nie robi się porządnie, a jedynie na niby. We wszystkich tych marnych filmach odgłosy uderzeń są podkładane, dlatego pojawiają się niezgodności mię­dzy akcją i tonem, prowadząc do raczej komicznych efe­któw. Również obraz nadto często demaskuje z żenującą dokładnością, jak mało pobudzeni są tak zwani „władcy" mimo żarliwych starań ich służalczych „O". Często widzi się zbyt długo w zbliżeniu twarze „pożądliwych" pokojó­wek, które rzadko wyrażają coś więcej niż: „Kiedy wresz­cie skończy się ta bzdura?" Rzeczywiście nie sposób przekonać się do tych tandet­nych filmików. W przypadku nieco ambitniejszych, po­wiedzmy średnio słabych produktów, można przynajmniej dopatrzeć się starań wczucia się w świat masochistycznych doznań. Naturalnie nawet mimo do­brych chęci całe przedsięwzięcie spełza na niczym, bo­wiem nigdy nie widzi się prawdziwej rozkoszy wywołanej bólem - nawet jeżeli odtwórcy ról dysponują odpowied­nim przygotowaniem aktorskim. Po prostu masochizmu nie można zagrać.

W JEDNYM Z FILMÓW z kategorii „średnio słabych" występowała Lin. Historyjka była, jak już wspomniałam, ani lepsza, ani gorsza od wielu innych:

Przed wiejski dworek zajeżdża samochód. Otwierają się drzwi i wysiada z niego nic nie przeczuwająca, lekko zdezorientowana, bardzo ładna i młoda kobieta. Prowa­dzaj ą do domu, gdzie piękną nieświadomą wita pań tych włości - mężczyzna w zaawansowanym wieku, zaj­mujący się wychowywaniem krnąbrnych dziewcząt i kobiet na idealne niewolnice. Kilku męskich pomoc­ników, kilka wytresowanych niewolnic, skóra, pejcze, łańcuchy - to byłoby na tyle. Po prostu plagiat „Hi­storii O".

168

Ale to jednak nie wszystko, bowiem to właśnie Lin była niewolnicą Kim i na ekranie pojawił się wyraz jej twarzy - błogi uśmiech, absolutne oddanie w chwilach chłosty. I najwidoczniej była rzeczywiście chłostana, bo rzemienie pozostawiały wyraźne pręgi na jej pozbawionej wszelkich skaz skórze. (To również oznaka nieco wyższej jakości tego filmu, gdyż w tańszych produkcjach wszystkie czę­ści ciała niewolnic pozostają nietknięte). Więc Lin czuła razy pejcza i pokazywała to. Widziało się jej ból, chwilę zdziwienia nim, a potem rozluźnienie, oddanie i błogi uśmiech. Już na sam jego widok przeni­kały mnie dreszcze. Ten wyraz twarzy! W chwilach od­dania i bólu zdawała się być ponad wszystkim, całkowicie wolna, a jednocześnie stanowiąca jedność ze swoim ciałem. Jej uśmiech przywodził na myśl niemowlę tuż po nakarmieniu go piersią matki. Oddanie, ciepło, zaspokojenie, błogość.

Już nie pamiętam zakończenia filmu ani jego tytułu. Jednakże byłam poruszona do głębi. Twarz Lin, jej spoj­rzenie i ruchy długo zaprzątały moje myśli. Przypadek chciał, że po latach, przeglądając jakiś maga­zyn dla niewolnic (bo a nuż...), natrafiłam na zdjęcie Lin. Rozpoznałam ją natychmiast. Fotografia była częścią ogłoszenia, ponad którym tłustym drukiem napisano Niewolnica Lin", po czym następował krótki tekst:

Mój Pań życzy sobie, abym była posłuszna woli innych Władców. Pragnę tego również. Pokornie oczekuję Ciebie..." Zadzwoniłam.

Opowiedziałam jej kim jestem, co robię, i że chciałabym z nią porozmawiać. Śmiała się, gdy wspominałam o fil­mie. Była bardzo miła, jednakże na rozmowę, którą chciałam z nią przeprowadzić, musiała najpierw uzyskać zgodę swego pana.

Czekałam. Dzień za dniem. Zadzwoni? Zaprosi mnie? Nic.

169

^0 UPŁYWIE DWÓCH TYGODNI otrzymałam pismo od „Sir Stephen'a" i „Niewolnicy Lin**. Aby podjąć de­cyzję w sprawie mego życzenia odbycia osobistej rozmo­wy z niewolnicą Lin - jak przeczytałam - „Sir Stephen" potrzebuje bliższych informacji o mojej osobie i zamia­rach. Załączony był też formularz z pytaniami, który nie ustępował w niczym najbardziej bezwzględnemu testowi kwalifikującemu nowo zatrudnianych pracow­ników. Musiałam złożyć podanie - pisane ręcznie i ad-•esowane osobiście do Sir Stephena, który „wkrótce odejmie decyzję w tej sprawie", i załączyć zdjęcie pasz-rtowe... V spełniłam posłusznie wszystkie zalecenia, odpisałam

aniżonym tonie i załączyłam moją najładniejszą foto­grafię.

Potem - czekałam. Tydzień, dwa, trzy, cztery tygodnie... Zaczynałam się niecierpliwić: to niemożliwe, on faktycz­nie nie zezwoli mi z nią porozmawiać! Zastanawiałam się, czy nie powinnam przedzwonić, ale wiedziałam, że musiałaby potem to odpokutować. Więc lepiej nie! Po pięciu tygodniach zwątpiłam całkowicie. Szkoda, tak chciałam się dowiedzieć, jaka ona jest, jak żyje, jak kocha...

W końcu, po siedmiu tygodniach, nadeszła odpowiedź. Koperta, jak za pierwszym razem, bez nadawcy. Kilka zdań na karcie. Ważne słowo: „zezwolono". Był podany termin - data i godzina. Rozmowa musiała się odbyć się u niego w studio. Miałam przyjść sama. Nie wolno mi było zabrać ze sobą ani magnetofonu, ani aparatu foto­graficznego, ani długopisu i papieru. I jeszcze coś: rozmo­wa nie mogła trwać dłużej niż dwie godziny.

USTALONEGO DNIA, po południu, siedzę naprzeciw Lin. Bez magnetofonu i przyborów do pisania, ale za to z postawionymi w stan pogotowia szarymi komórkami,

które muszą zastąpić wszelkie pomoce. Jestem spięta i podenerwowana; spojrzenie zwrócone na zegarek, któ­rego wskazówki poruszają się w niebezpiecznie szybkim tempie.

Mamy dwie godziny na całe życie. Dwie godziny na czterdzieści łat. To o wiele za mało. Lin również doszła do wniosku, że nie będziemy miały wystarczająco dużo czasu. Dlatego też zaczęła spisywać historię swego życia. Nie udało się jej posunąć daleko, bowiem w zasadzie nie wolno jej tego robić i mogła odda­wać się temu zajęciu tylko po kryjomu. W każdym razie lepsze to niż nic...

Jego na razie nie spotkałam. Gosposia czy ktoś w tym rodzaju otworzyła mi drzwi i zaprowadziła na górę do studia. Po pewnym czasie przez inne drzwi weszła Lin. Studio, w którym się znajdujemy, jest olbrzymią salą. Z pewnością sto metrów kwadratowych. Ale pomieszcze­nie zdaje się być jeszcze większe dzięki lustrom, które znajdują się na wszystkich ścianach i suficie. W ogóle cały dom jest urządzony z rozmachem. W każdym razie jego wnętrze. Z zewnątrz wygląda jak każdy inny prze­ciętny dom dwurodzinny.

LIN patrzy na mnie promiennym wzrokiem. Jej twarz, jej gesty wyrażają szczęście, radość z życia, pełnię zado­wolenia.

- Wyglądasz na absolutnie szczęśliwą. Lin. To robi na mnie dziwne wrażenie, tutaj, w tym otoczeniu, na jego tle. Lustrzana sala, w której się znajdujemy, jest gabinetem niewolnic. Z sufitu zwisają najprzeróżniejsze przyrządy do podwieszania, jak metalowe pierścienie, prowadnice do łańcuchów, obroże. Na środku stoi kwadratowe łoże z metalu, którego pręty u wezgłowia jak i u stóp są rów­nież zaopatrzone w łańcuchy i obręcze. Na ścianie do­strzegam krzyże, dyby, małą klatkę, a obok utensylia

w niewyobrażalnych ilościach. W rogu stoi video z du­żym ekranem, kamera i przeróżne lampy. W oczy rzucają się liczne drzwi. Jedne z nich prowadzą do małego pomieszczenia.

- Gumowa łazienka - wyjaśnia Lin. - Niektórzy panowie lubią to.

Inne wiodą do przebieralni, a w niej guma, skóra, jedwab w setkach wariacji, rozmiarów i kolorów.

- Od tego się zaczyna - mówi Lin. - Panowie ustalają strój, który mam nosić w czasie ich pobytu. W tej chwili ma na sobie kostium z białego jedwabiu. Wystarczająco skromny, aby można rozpoznać wdzięki jej ciała i nasycić oczy miodowym kolorem skóry.

- Wybrał go Sir Stephen - mówi. - To mój Pań, mężczy­zna, do którego należę.

Jeszcze jedne drzwi - te, przez które weszła na początku mojej wizyty. Za nimi znajduje się jej pokój. Ogarnia mnie zgroza. Najwyżej siedem metrów kwadratowych, gołe ściany, materac na podłodze, koc. Poza tym nic. Nie ma nawet okna. Lin zauważa moje przerażenie.

- Przecież nie potrzebuję niczego więcej - mówi pewnym głosem - a i więcej nie wolno mi jeszcze posiadać. Rzut oka na zegarek wzbudza panikę - minęło już dwa­dzieścia minut.

- Opowiedz mi o twoim życiu, Lin, z wszystkimi szcze­gółami. Opowiedz mi naprawdę wszystko. I szybko, do­brze?

- Wszystko?

- Tak, wszystko. Od początku. O dzieciństwie, o pier­wszych doświadczeniach, o wszystkim...

LIN promienieje, kiedy zaczyna mówić.

- Moje dzieciństwo nie było czymś wyjątkowym. Uwa­żam, że było całkiem normalne. Co utkwiło mi w pamięci,

to wzajemny stosunek rodziców do siebie. Zawsze spra­wiali wrażenie bardzo zakochanych. Również wiele lat po ślubie. Matka była bardzo ładna, a ojciec formalnie ją rozpieszczał. Była typową Azjatką - zawsze uprzejma, cierpliwa i zabiegająca o szczęście męża. Obydwoje byli też bardzo dobrzy dla mnie.

- Więc nie wychowywano cię surowo? Przecież cielesna kara w stosunku do dziecka byla na porządku dziennym za twoich czasów.

- To prawda, ale ja sama nigdy nie dostałam lania. Nie pasowałoby to też do atmosfery panującej w naszym do­mu. Jeżeli zrobiłam coś niestosownego lub byłam niepo­słuszna, to rodzice nie popadali w gniew, ale martwili się tym. Tłumaczyli mi, na czym polegał mój błąd. Chociaż rzadko dochodziło do takich sytuacji, bowiem nie było prawie niczego, na co by mi nie zezwalano.

- Więc w dzieciństwie nie miałaś żadnych masochistycz­nych fantazji? Nie życzyłaś sobie, aby cię bito, ani nie bilaś sama siebie, jak to było w moim przypadku? Lin śmieje się.

- Nie. Byłam bardzo delikatną istotą, niesamowicie wra­żliwą na ból. W moich dziecinnych marzeniach nie poja­wiały się żadne okropności. Jeżeli w filmie lub książce bito kogoś, przerażona przewracałam kartkę lub odwra­całam wzrok.

- Wobec tego z pewnością pierwsze myśli związane z masochizmem pojawiły się w wieku dojrzewania. Pa­miętasz jeszcze, jak do tego doszlo? Wiąże się to z jakimś wyjątkowym przeżyciem? Lin chwyta się za włosy.

- Oj, to już tak dawno temu. Nie pamiętam dokładnie, jak to było. W każdym razie uległość odgrywała zawsze bardzo ważną rolę wśród moich pierwszych erotycznych odczuć. To znaczy, kiedy gdzieś w wieku czternastu lat zaczęłam się masturbować, nagle pojawiło się to. Najbar-

dziej podniecałam się, wyobrażając sobie sytuacje, w któ­rych na koniec byłam słabsza, gdy bito mnie i torturowano. Wówczas moje pobudzenie sięgało szczytu.

- A twoje pierwsze przeżycie heteroseksualne?

- Niech się zastanowię. Ach tak, to był kolega ze szkoły. Obydwoje mieliśmy po szesnaście lat, ale to ja byłam aktywną stroną.

- Uwiodłaś go?

- Tak. I jak się zdaje w umiejętny sposób. Zaprosiłam go na prywatkę, która się nie odbyła i nigdy odbyć się nie miała. Był jedynym zaproszonym gościem w czasie we­ekendu, kiedy miałam wolną chatę.

- A dlaczego to właśnie on?

- Był największy i najsilniejszy z całej klasy.

- Jak się to odbyło?

- Dziwnie. Naprawdę bardzo dziwnie. Był taki duży i silny, a ja tak malutka. I mimo to musiałam przejąć inicjatywę. Musiałam mu wszystko pokazać, przy czym sama wiedziałam tylko to, czego dowiedziałam się z ksią­żek i filmów. Pokazałam mu jak się całuje i jak powinien mnie pieścić. Zdobyłam go szturmem. Tak, w końcu znaleźliśmy się razem w łóżku, on położył się na mnie -i już.

- Czyli nie próbowałaś wówczas urzeczywistnić twoich fantazji?

- Nie, nic by z tego nie wyszło. Pomyśl, musiałam mu pokazać jak miał mnie całować i pieścić. Już tym był wystarczająco zaskoczony. Jak zareagowałby biedaczy-sko, gdybym wcisnęła mu do ręki pejcz?

- Kiedy wobec tego uczyniono z ciebie po raz pierwszy niewolnicę?

- To nastąpiło o wiele później. Wówczas nie wiedziałam jeszcze, że chcę być niewolnicą. Natomiast wydarzyło się coś, co mi się bardzo spodobało. Było to seksualne prze­

życie, w czasie którego partner całkowicie mnie zdomi­nował.

- Ile miałaś wówczas lat?

- Gdzieś około siedemnastu. Ciągle jeszcze chodziłam do szkoły, jednakże niektóre popołudnia poświęcałam na dobrowolne odwiedzanie wykładów na uniwersytecie. Musisz wiedzieć, że byłam strasznym kujonem. W sto­łówce poznałam młodego mężczyznę. Miał już ponad trzydziestkę. Na początku tylko kłóciliśmy się. Ja chcia­łam zawsze mieć rację, ale to on wiedział wszystko lepiej. Pewnego dnia poszliśmy do jego pokoju i tam doszło do tego. Na strasznie niewygodnym materacu. Ciągle jesz­cze kłóciliśmy się, i kiedy próbował mnie uspokoić ode­pchnęłam go. Powtórzyło się to kilka razy, aż w końcu nagle złapał mnie i powalił na materac.

- Zgwałcił cię?

- Większość kobiet tak by to nazwała. Ale ja nie. Osta­tecznie chciałam tego i sprowokowałam go. To nie był gwałt, ale też żaden czuły akt miłości. Trzymając mnie mocno, oznajmił mi, co zamierza ze mną zrobić. Podobało mi się to. A najbardziej podniecałam się, kiedy powie­dział, że stawiając opór tylko pogorszę moje położenie. Mimo to był w jakiś sposób miły w stosunku do mnie. Nie odbyło się to całkiem na poważnie.

- Czyli ta forma ujarzmienia nie wystarczyła tobie -w każdym razie później. Dlaczego? Czego ci brakowało? I kiedy byłoby to wystarczająco na serio?

- Nie wiesz tego? - pyta się mnie Lin niedowierzająco. -Przecież widziałaś mnie w filmie!

- Chcesz przez to powiedzieć, że to ten film był prawdzi­wym początkiem dla ciebie?

- Oczywiście. Miałam osiemnaście lat, zaczęłam studio­wać i byłam biedna jak mysz kościelna. Przeczytałam w gazecie ogłoszenie agentury filmowej poszukującej „odtwórczyń kobiecych ról w erotycznym filmie specjal-

nej klasy na bardzo dobrych warunkach finansowych". Nie wahałam się długo i ostatecznie przedstawiłam się. Reżyserowi bardzo spodobało się moje ciało i streścił mi fabułę filmu. Niezbyt przypadła mi do gustu. Nie wie­działam też dokładnie, na co się właściwie godzę. Jasne było, że miałam zagrać niewolnicę i dostać za to dwa tysiące marek. Wówczas było to dla mnie niesamowicie dużo pieniędzy. No i przystałam na te warunki.

- Jak spodobała d się ta rola? Przypuszczalnie bardzo, czyż nie? Ciągle mam przed oczami wyraz twojej twarzy.

- Że w ogóle zauważyłaś moją twarz. Sądziłam, że wszy­scy patrzą tylko na pewną część ciała. - Śmieje się. - Tak, spodobała mi się bardzo. W czasie prób właściwie nic się nie wydarzyło, ale potem, kiedy już kręciliśmy, jeden z mężczyzn, ten który miał mnie poskromić, przestał grać, a reżyser nie przerywał. Od tego momentu ani jedna scena nie była udawana, każde uderzenie trafiało. Widać to?

- Właśnie! Miałaś prawdziwe pręgi.

- I też nieźle bolało. Zapomniałam wówczas, że kręcimy film. Przeistoczyłam się w czucie. Był tylko ból wywoły­wany razami pejcza i łańcuchami, przy pomocy których wlekli mnie po pomieszczeniach... Reżyser był nami za­chwycony, a do mnie powiedział: „Jesteś pierwszą pra­wdziwą niewolnicą, która stała przed moją kamerą. Zostań, a zarobimy masę pieniędzy. Ktoś taki jak ty ma wartość unikatu". Poprosiłam o czas na zastanowienie. Ale przede wszystkim myślałam o tym, że powiedział, iż jestem prawdziwą niewolnicą. Wieczór spędziłam przed lustrem powtarzając sobie: „Lin, jesteś prawdziwą nie­wolnicą!"

- Jak się czułaś? Wstydziłaś się? Byłaś w szoku?

- Nie. Byłam niesamowicie szczęśliwa. Czułam, że wszy­stko było w porządku. Wiedziałam, że bycie niewolnicą nie jest rzeczą normalną, i że z punktu widzenia innych

było perwersją. Ale jeżeli znasz uczucia, które temu towarzyszą, to zrozumiesz doskonale, iż uważałam to wszystko za właściwe dla mnie. Czułam się dobrze i by­łam szczęśliwa, a w żaden sposób przerażona czy zawsty­dzona.

- Rozmawiałaś wówczas z kimś o tym?

- Tak, opowiedziałam wszystko rodzicom. Jak i o tym, że zagrałam w pewnym filmie i chciałabym kręcić kolej­ne. Nie chciałam, aby dowiedzieli się o wszystkim od innych ludzi. Poza tym nie chciałam się ukrywać. Nie uważałam, abym robiła coś złego, czy tarzała się w bru­dach, abym musiała to skrywać, lub wstydzić się tego.

- A jaka była reakcja rodziców?

- Byli zaszokowani i przygnębieni. Nie przypuszczałam, że mogłoby to być dla nich takim ciosem. Zresztą nie rozumiałam tego do końca, bowiem zawsze mówili, że chcą mojego szczęścia. A teraz, kiedy je znalazłam, za­chowywali się tak, jakbym oznajmiła im o końcu świata. Woleli by może, abym była lesbijką albo sadystką. Ale to, że pozwalałam się chłostać i do tego publicznie, było dla nich nie do przyjęcia. Ich nastrój dał się również i mi we znaki. Jednak nie spowodowało to niepewności - i to zarówno jeżeli chodzi o podejmowanie decyzji, jak i o uczucia.

- Kręciłaś więc kolejne filmy? Ile jeszcze?

- Cztery. Pierwsze dwa z tą samą obsadą. Tylko że teraz musiałam usługiwać pewnej dominie jako pokojówka, a to mi nie odpowiadało. Chciałam być niewolnicą Pana, a więc mężczyzny. Zauważono moje niezadowolenie. Obydwa filmy były do niczego. Zerwałam umowę i znów zaglądałam sporadycznie na uniwerek, aby otrzymywać stypendium.

- Czy miałaś w tym okresiejakieś związki z mężczyznami?

- Tak, był to okres bogaty w przeżycia z nimi. Od tego czasu datują się moje związki sadomasochistyczne. Pier-

wszym był Jo - partner z filmu, który obejrzałaś. To ten, który przejął kierownictwo na planie i naprawdę mnie wychłostał. Również prywatnie byl w stanie wyobrazić sobie partnerkę jedynie jako niewolnicę. Wobec tego ze­szliśmy się. Zaczęło się to już w czasie kręcenia pierwsze­go filmu.

- Jak długo trwał wasz związek? Mieszkaliście wówczas razem?

- Ależ oczywiście! Związki takie jak ten nie mają racji bytu, jeżeli mieszka się oddzielnie. Wprowadziłam się do niego i zostałam jego niewolnicą. Był to wspaniały okres dla nas obojga. Jo był moim mistrzem. Muszę to tak określić, bowiem nauczył mnie wszystkiego. Wszystkie­go, co dobra niewolnica powinna potrafić - na przykład w jaki sposób może najlepiej zadowolić swego pana, w ja­kiej pozycji prezentuje się najbardziej podniecająco, jak powinna się poruszać i wiele innych rzeczy. Obydwoje byliśmy wówczas bardzo szczęśliwi...

- A jednak rozstaliście się. Dlaczego?

- Nastąpiło to po roku. Powodem był brak miłości do niego. Bardzo go szanowałam i do dzisiaj jestem wdzię­czna za pobrane nauki, ale nie potrafiłam go pokochać. Nie była to ani jego, ani moja wina. Po prostu nie wyszło.

- Czy miłość do twojego Pana ma dla ciebie aż tak duże znaczenie?

- To najważniejsza sprawa. W każdym razie dla mnie. Z pewnością miłość nie jest najistotniejszą rzeczą dla niewolnicy, która potrzebuje jedynie bólu, aby być szczę­śliwą i potrafi osiągnąć ten stan u boku każdego pana, a nawet dominy. Ale niewolnica nie jest równa niewolni­cy. Nie chcę rozkoszować się tylko bólem, ale też móc pozwolić sobie na bezwarunkową uległość. A na to stać mnie jedynie wtedy, kiedy kocham. Tylko kiedy kocham wszystko, co ze mną robi, jest dobre i słuszne. Nawet jeżeli przekracza moje granice.

- Istnieją dla ciebie jakieś granice czy tabu?

- Tak, chociaż to niepożądane dla mnie jako niewolnicy. Dlatego muszę doprowadzić do wyzbycia się ich. A to potrafię jedynie z pomocą mężczyzny, który umie mnie poprowadzić, którego kocham i którego w związku z tym darzę zaufaniem. Samą przemocą nie da się znieść żad­nej granicy. Możnająoczywiście zburzyć, zgruchotać, ale wówczas zniszczeniu ulega wszystko. Mimo woli przychodzi mi na myśl dalekowzroczna Simo-ne de Beauyoir, która dostrzegła wielkie niebezpieczeń­stwa kryjące się za utratą autorytetu kochanka czy pana będącego stroną dominującą. Teraz wiem też, dlaczego mój związek z Mario nie był w stanie mnie usatysfakcjo­nować.

Tylko nie tracić czasu! Już dawno minęła pierwsza go­dzina naszej rozmowy. Pytam Lin:

- A rozstanie z Jo? Czy to takie łatwe dla niewolnicy uwolnić się od pana, kiedy tylko tego zechce?

- Dopóki nie stała się jego własnością - jest to możliwe. Mimo tego rozstanie nie jest tak proste i samo przez się zrozumiałe, jak w wypadku zwykłych par. Jo nie uwie­rzył mi, kiedy powiedziałam, że chcę odejść. Ukarał mnie bezwzględnie, aby odwieść od tego zamiaru, ale nie zmie­niłam postanowienia. Wobec tego ustalił trzymiesięczny okres, powiedzmy, wymówienie. Oznaczało to, że jeszcze przez kwartał musiałam pozostać jego niewolnicą.

- Czy taki termin jest przyjętą praktyką?

- Nie, zetknęłam się z tym tylko u niego. Każdorazowo obowiązują reguły ustalone przez pana.

- Jakie były te trzy miesiące dla ciebie?

- Nie trwało to tak długo. Koniec nastąpił już po czterech tygodniach, kiedy kupił mnie Sir Stephen. Przestaję rozumieć cokolwiek:

- Kupił?

W oczach Lin pojawia się blask:

- Tak, miałam naprawdę tyle szczęścia. Sir Stephen, mój Pań, widział jeden z filmów. Jeden z tych marnych, z do­minami. Mimo tego spodobałam mu się. Poszedł do agen­cji filmowej i nie dał im spokoju, dopóki nie uzyska! mojego adresu: Ten byt już nieaktualny, ale nie szczędził trudu i w końcu odnalazł mnie u Jo. Pewnego wieczora odezwał się dzwonek u drzwi, a kiedy otworzyłam, on stał przede mną - wysoki, ciemnowłosy mężczyzna. Tylko popatrzył na mnie, bardzo długo. Potem podszedł Jo, ale on nie zwrócił na niego uwagi. „Odwróć się", powiedział do mnie, a ja odwróciłam się. Po tym, kiedy długo mnie oglądał z tyłu, musiałam się znów odwrócić do niego twa­rzą. Wziął moją głowę w dłonie i zmusił, abym na niego spojrzała. Miał piękne oczy o twardym, a mimo to ciepłym wyrazie. Kiedy je zobaczyłam, zapomniałam o Jo. Zapo­mniałam o samej sobie. Po prostu patrzyłam w te oczy.

- I co dalej? - poganiam ją.

- Sir Stephen odkupił mnie od Jo. Za trzydzieści tysięcy marek. Przed dziewiętnastoma laty. Za to musiałam podpisać umowę, która uczyniła mnie do końca życia jego poddaną.

- I podpisałaś ją od razu pierwszego wieczora? - pytam przerażona.

- Nie minęło nawet pół godziny. Natychmiast zabrał mnie ze sobą - tak jak stałam. Musiałam wszystko zosta­wić i nie wolno mi było pożegnać się z Jo. Mamy tylko dwadzieścia minut. Zaczynam się niepokoić. Jeszcze tyle chciałabym się dowiedzieć. Lin wyciągnęła się na żelaznym lożu. Jej twarz jaśnieje szczęściem. W tej chwili zdaje się być świętą, czymś nieskończenie drogocennym. Promienieje spełnieniem, którym może się rozkoszować. Wywiera to na mnie nie­wiarygodne wrażenie. Duma, pokora i wielka miłość roz­świetlają jej oczy, kiedy mówi dalej:

- Dotarliśmy tutaj w nocy. Wprowadził mnie do poko­ju i ponownie oglądał - znów bardzo długo. To, co na­stąpiło potem, to najpiękniejsze doznanie mego życia. Przyciągnął mnie do siebie, wziął w ramiona i całował moją twarz. Wiele razy i bardzo delikatnie. Potem po­wiedział:

- Moja jedyna niewolnica. Przysporzę ci strasznego bólu, będę bezwzględny. Następny raz pocałuję cię i wezmę w ramiona, kiedy staniesz się taką, jaką sobie ciebie życzę. Kiedy w wystarczający sposób udowodnisz mi twoją pokorę i posłuszeństwo. Dopiero wtedy. Ale nie zapominaj, że poniżenie, któremu zostaniesz poddana, służy doprowadzeniu ciebie do tego celu. I jeszcze coś, o czym powinnaś wiedzieć. Powiem to tylko jeden jedyny raz - kocham cię! Głos Lin drży.

Sama jestem porażona. Ze wzruszenia. Już nie spoglą­dam na zegarek. Tylko słucham i pragnę, aby to opowia­danie nie miało końca.

- Po tym, jak to powiedział, uderzył mnie w twarz. I po­tem jeszcze wiele razy. Mocno, tak że zataczałam się. Zaciągnął mnie do piwnicy i zamknął w ciemnym, abso­lutnie pustym pomieszczeniu. Nie wiem, jak długo tam przebywałam. Nie wiedziałam, kiedy dzień się kończył i zaczynał nowy. Myślę, że trwało to bardzo długo. Byłam głodna, chciało mi się pić i marzłam. Siedziałam na zi­mnej podłodze, opierając się o zimną ścianę... i byłam szczęśliwa. Tak bardzo mnie kochał. Myślałam: „Jeżeli pozwoli mi tu umrzeć, to będzie to największy dar". Przyszedł, kiedy spalam. I przyprowadził tutaj, na górę

- śmieje się. - Wcześniej powiedziałam, że Jo uczynił ze mnie niewolnicę. To prawda. Ale dopiero tutaj, dzięki Sir Srephenowi, stałam się kobietą. Dopiero tutaj i przy nim oddałam się całkowicie. Nie posiadam już niczego. Wszy­stko co mam, należy do niego.

- Podołałaś jego wymaganiom? Czy udało ci się stać taką, jaką chciał abyś była? Czy wziął cię kiedyś ponow­nie w ramiona? Milcząc Lin długo spogląda na mnie.

- Tak, udało mi się to. Jestem taka, jaką mnie chciał. Wziął mnie też w ramiona. Przed rokiem. Potrzebowa­łam na to osiemnastu lat.

Dreszcz przeszywa moje ciało. Jest mi jakoś dziwnie. Mam uczucie, że właśnie dowiedziałam się od Lin czegoś niezmiernie ważnego.

- Trwało to bardzo długo, zanim stałam się taką, jak on postanowił. Czasami, gdy już prawie osiągnęłam cel, znów popełniałam jakiś błąd - zabrakło mi pokory, nie byłam wystarczająco uległa. To trudniejsze niż się przy­puszcza, całkowicie zrezygnować z siebie i swoich pra­gnień. Nawet jeżeli się tego bardzo chce. Szczególna trudność wiązała się z tym, że Sir Stephen wymagał, aby nie towarzyszyło temu uczucie składania ofiary. Chce, abym rozumiała, jaką życzliwością mnie darzy, pozwalając mi składać mój los w jego ręce. Ko­cham go za to, że tak właśnie widzi naszą relację i z całą bezwzględnością wymaga, abym rozumiała j ą tak samo.

- Jak wygląda twoje dzisiejsze życie. To ogłoszenie w magazynie...

- Żyję tutaj jako poddana Sir Stephena i robię to, co on zarządzi. Jako niewolnica cały czas stoję do jego dyspo­zycji, dniem i nocą powolna jego woli. Nie robię nic ponadto. Domem opiekuje się kilka kobiet. Sir Stephen zabiera mnie też ze sobą, idąc się rozerwać. Czasami wyjeżdżamy na kilka dni. Nie bije mnie w miejscach publicznych, ale karze potem, jeżeli byłam nieposłuszna, jeżeli na przykład odezwałam się bez jego wyraźnego przyzwolenia albo popełniłam inną gafę. Zatopiona we wspomnieniach rozgląda się po pokoju. Wtem przypomina sobie moją uwagę na temat anonsu:

182

- Ach tak, ogłoszenie. Już wspomniałam, że po osiemna­stu latach zasłużyłam wreszcie na to, iż ponownie wziął mnie w ramiona. Ale to dopiero pierwszy stopień, który udało mi się osiągnąć. A jest ich wiele. Ja chcę i muszę przejść wszystkie, bowiem każdy z nich przybliża mnie do niego. Następny oznaczałby, że wolno mi, w wybrane dni tygodnia, sypiać w jego łóżku i uzyskać kolejne przy-wileje. Na przykład mam otrzymać prawdziwy własny pokój i zgodę na samodzielne opuszczanie domu. Ale aby to osiągnąć muszę dać jeszcze wiele dowodów posłuszeń­stwa i pokory. Dotychczas służyłam tylko jemu. Od pew­nego czasu muszę stać do dyspozycji również innym panom. Stąd też ogłoszenie. Obowiązuje mnie wobec nich takie samo posłuszeństwo, jak wobec Sir Stephena, który wszystko kontroluje. Pyta ich, czy są ze mnie zadowoleni i rejestruje błędy, które popełniłam.

- Czy nie przychodzi ci ciężko służyć innym mężczy­znom? Mówisz przecież, że kochasz Sir Stephena.

- Właśnie z powodów, o których myślisz, nie mam z tym większych problemów. Był to dla mnie wielki krok do przodu. Bycie niewolnicą poddaną woli innych mężczyzn wymagało ode mnie wiele pokory i poświęcenia. Jednak­że uczyniło mnie też wolną. Nie mogę traktować tegojako obowiązku lub ofiary. Jest to dobrowolne oddanie się wynikające z pokory wobec Sir Stephena. Dlatego też muszę robić to najlepiej, jak potrafię, co możliwe jest tylko wówczas, jeżeli bez jakichkolwiek zastrzeżeń po­zwalam używać siebie jako niewolnicy.

- Czy oprócz ciebie ma Sir Stephen jeszcze inne kobiety, inne niewolnice?

- Tego nie wiem. Nazywa mnie swoją jedyną niewolnicą. W każdym razie czasami. Inne kobiety? Nie mam prawa o to pytać. Ale to nieważne dla mnie. Nie narusza to niczego między nami.

183

OTWIERAJĄ SIĘ DRZWI. Stoi w nich Sir Stephen. Za­uważam, że miękną mi kolana. Nie mówi ani słowa. Lin wstaje natychmiast. Oczy jej błyszczą, twarz przyjmuje wyraz błogości.

- Muszę się pożegnać - mówi z najdumniejszym i najpo-

korniejszyra spojrzeniem, jakie kiedykolwiek widziałam

i kieruje się do drzwi, które prowadzą do jej ascetycznego

pokoiku.

Robi mi się ciężko na sercu. Tak chciałabym dowiedzieć

się więcej, być w jej pobliżu.

Sir Stephen spogląda mi w oczy, kiedy przechodzę obok

niego, zmierzając w kierunku schodów. To spojrzenie!

Teraz rozumie Lin, pojmuję każde jej słowo.

Na dole, przed drzwiami domu, mówię cicho:

- Dziękuję Lin, dziękuję ci bardzo za tę rozmowę... Lin zapewne nigdy nie dowie się, jak jestem jej wdzięcz­na. Nie będzie nigdy wiedziała, jak bardzo pomogła mi w znalezieniu mojej własnej drogi, opowiadając swoją historię. Czuję się nieskończenie bogatsza po rozmowie z nią.

Po dwóch godzinach spędzonych z Lin wszystko stało się nagle jasne i zrozumiałe...

ODWAGA I POKORA

O ROZKOSZY BYCIA MASOCHISTKĄ

SPOSTRZEGŁAM obserwującego mnie mężczyznę. Był ubrany na czarno. Studiowałam jego skończenie propo­rcjonalną twarz, która mimo, a może właśnie z powodu łysej czaszki, była piękna.

Nagle ujrzałam w niej dwa czarne diamenty, lśniące w miejscu oczu.

Pozbawione źrenic, czarne jak smoła kryształy wypełniające oczodoły, wysyłały taki blask, że nie sposób było na nie patrzeć, nie odczuwając bólu. Było jakbym spoglądała na nieznane stonce. Widok ten napełnił mnie takim strachem, że z trudem powstrzymywałam okrzyk przerażenia. Nieznajomy podszedł do mnie ipoleciłmi uklęknąć przed sobą. Widocznie nie okazałam wystarczającej pokory, bowiem pochwycił mnie za włosy. Zastygłam dysząc w tej pozycji. Chciałam się oddalić, ale nie puszczał mnie. Zamknęłam oczy, a mimo tego ciągle widziałam przed sobą tę trupią twarz z oczodołami wypełnionymi czernią diamentów.

Mężczyzna wziął mnie na ręce i poniósł przez pokój. Za~ uważyłam, że przewiązał moje przeguby, mocując je do pierścienia w ścianie. Ciągle dyszałam - ze strachu i ob­rzydzenia. Jego nienaturalne spojrzenie przerażało mnie na równi z tym, czego było zapowiedzią.

Pierwsze uderzenie bicza z impetem trafiło piersi, napi­nając wszystkie mięśnie. Potem nastąpiły kolejne. Wiłam się, mimowolnie nadstawiając ciało pod coraz mocniejsze razy.

W chwilach takiej rozkoszy nadchodzi moment, kiedy przestaje się odczuwać ból. Już nie cierpi się, a żar prze­nika aż do serca. Człowiek zaczyna sam poszukiwać kolejnych uderzeń, przywoływać je, pragnąc aby chłosta nie miała końca, aby obdarto go ze skóry. Oczywiście opiera się, prosi i błaga oprawcę, aby ten przestał, ale jednocześnie skamle służalczo, żebrząc o mocniejsze razy. I właśnie to czyniłam.

Usłyszałam jego śmiech i poczułam dłonie na poranio­nych pośladkach. Rozsunął je na boki i zaraz potem roze­rwał mnie. Potworny ból przeszył ciało, potęgując jeszcze rozkosz.

- Wiesz - powiedziałam do niego wiele lat później - chcia­łabym mieć jeszcze jedno ciało, abyś to tutaj mógł znisz­czyć. Przy tobie moje pragnienie bólu nigdy się nie wyczerpie. Jestem wdzięczna ci za to, że wymyślasz dla mnie te cierpienia. Nigdy żadna kobieta nie była pełniej­szym więźniem mężczyzny.

PO ROZMOWIE z Lin ogarnął mnie spokój. Naraz byłam pewna swoich uczuć. Wiedziałam, że będę na NIEGO czekać. Na mężczyznę, którego będę mogła pokochać. Na tego, który mnie będzie kochał i szanował. I dopiero jemu stanę się uległa. Całkowicie i dumnie jak Lin. Nie chciałam już nigdy więcej poddać się bezradnym razom i pozbawionym uczuć ciemięzcom, ani też udawać satysfakcji.

Poczułam, że jestem kimś szczególnym. Innym mogłam wydawać się dziwna, zboczona czy chora. Jednakże we własnych oczach byłam kimś nadzwyczajnym i warto­ściowym.

Od tego czasu cenię wszystkie masochistki. Za ich skłon­ności, za intensywność uczuć. Czegoś takiego nie wolno trwonić.

Chciałam się oddać, ale tylko mając pewność, że zostanie to właściwie zrozumiane i przyjęte oraz napotka na czułą odpowiedź.

Chciałam być pokorna i jednocześnie mieć pewność, że jestem taka z miłości, a niejako element pewnej insceni­zacji.

JAKŻE NAIWNA byłam przedtem, jak niepewna siebie i jak mato wiedziałam. W końcu pojęłam, że nie o to chodzi, kto jest silniejszy, większy czy bardziej brutalny. Miłość jest jedyną możliwością osiągnięcia spełnienia dla masochistki. Właściwie wiedziałam o tym już przedtem, od najwcześniejszego dzieciństwa. Nie, nie wiedziałam, ale czułam. Gdybym chociaż raz dokładniej przyjrzała się tajemni­czemu światu mego dzieciństwa! Ojciec z moich fantazji, a później Jackson - obaj twardzi, konsekwentni i surowi. Również później, szukając następcy Jacksona w realnym świecie, zwracałam uwagę na te cechy. Miał być twardy, surowy i konsekwentny. Ale mężczyźni z moich rojeń charakteryzowali się czymś jeszcze, czymś o wiele waż­niejszym, o czym zapomniałam poszukując ich realnego zastępcy - oni kochali mnie. I to z wzajemnością. A to jest najważniejsze, bowiem dopiero dzięki miłości ból staje się pieszczotą, dzięki niej poniżenie staje się wywyższeniem, a pokora oddaniem. Wszystko to czułam bardzo wcześnie i znajdywałam wła­ściwe rozwiązania w świecie marzeń. To nie poprzez cięgi moje uczucia osiągały maksimum wówczas, kiedy byłam małą dziewczynką, ale dopiero w chwilę po odebraniu kary, w ramionach ojca, a potem mężczyzny. To moment,

w którym miłość zezwalała na przemianę wstydu w od­danie wynosi! mnie na najwyższy poziom wrażliwości. Wiedziałam o tym, a mimo tego przez lata uganiałam się za pustymi kukłami. Szukałam fizycznej siły i służyłam dwumetrowemu, ważącemu prawie sto kilogramów ma­nekinowi, zapominając jednocześnie o najważniejszym.

CHCIAŁAM NA NIEGO CZEKAĆ. Chciałam zachować siebie dla niego. Podjęłam tę decyzję po rozmowie z Lin, kiedy szłam do domu, przedzierając się przez zimną listopadową mgle.

Pragnęłam na niego czekać i już to było początkiem mojej pokory i uległości. Pragnęłam czekać aż ON nadejdzie. Już nie chciałam szukać. Postanowiłam zaprzestać cho­dzenia z rozpostartymi ramionami. ON mnie z pewno­ścią rozpozna i będzie wiedział, co należy czynić. Wypełniała mnie wiara w przyszłość. Czułam się poważ­nie i radośnie. Wiedziałam, że on nadejdzie.

TA PEWNOŚĆ dodała mi skrzydeł, niosąc przez kolejne miesiące. Byłam spokojna i skoncentrowana, a jedno­cześnie o wiele bardziej otwarta. Czułam się tak jakby mój horyzont uległ kilkukrotnemu poszerzeniu. W końcu sięgnęłam również po inną lekturę, chodziłam na przed­stawienia teatralne i do kina na filmy, w których „to" nie odgrywało absolutnie żadnej roli. Przestałam kupować wiadome magazyny, a otaczających mnie mężczyzn za­częłam postrzegać takimi jak byli. Wreszcie skończyłam z dopatrywaniem się na siłę w każdym z nich oznak do­minacji.

- Jesteś zakochana? • pytali mnie znajomi. - Masz coś takiego w oczach... Nie odpowiadałam.

188

Bo cóż miałam właściwie powiedzieć? Zakochana? W każdym razie nie w powszechnie przyjętym znaczeniu tego słowa.

Byłam dumna z mojej pewności siebie, ze złożoności mo­jej kobiecej natury. Ledwo tylko zdecydowałam się nie okazywać mężczyznom żadnego zainteresowania, a całe ich zastępy zaczęły ubiegać się o moje względy.

- Jesteś taka nieprzystępna.

- Otacza cię jakaś tajemnica. Tak, coś takiego pociąga!

Tylko cóż mi po tym... Ja czekałam na NIEGO. Jeżeli byłoby to konieczne, to do końca życia.

NA SZCZĘŚCIE nie muszę poświęcać na to całego życia. A wręcz przeciwnie. Naraz wszystko zaczęło toczyć się dość szybko.

ON, ani dominus odziany w czarną skórę, ani Rhett Butler, tylko mężczyzna i człowiek, zjawia się. Jednakże najpierw nie on sam, ale artykuł jego autor­stwa w piśmie kobiecym.

Tematem jest, bo jakże by inaczej, kobiecy masochizm. Moją pierwszą reakcją jest oburzenie. Jak mężczyzna może w ogóle mieć czelność pisać o uczuciach masochi-stek?!

Czytam jego tekst po raz drugi i trzeci. Niektórym tezom muszę przyznać rację, inne bezwzględnie odrzucam. O wielu kwestiach chciałoby się podyskutować, ale nie jest to możliwe. Artykuł kończy się zdaniem: „We wszy­stkich tych kobietach żyje melancholia, jakiś rodzaj po­ezji ulotny niczym wieczność, w której chciałyby zawiesić swoje pragnienia. Ulotny, ale stanowczy. Niełatwo, bar­dzo trudno jest się im oprzeć..." To zdanie nie daje mi spokoju. Podobnie jak oburzenie wywołane innymi uwagami. Po­stanawiam ulżyć memu wzburzonemu umysłowi wjedy-

189

ny sposób, jaki pozostal mi do dyspozycji: piszę list do redakcji - piekielnie diugi list.

W następnych numerach szukam jego przedruku - nada­remnie. „Tchórze" - myślę. - „Mężczyźni mogą oczywiście rozpowszechniać swoje teorie, ale niech tylko spróbuje tego kobieta, której dany problem faktycznie dotyczy..." Po ukazaniu się czwartego numeru rezygnuję. Mój list nie zostanie opublikowany. Zapominam o nim i o arty­kule. Przestaję też interesować się tym czasopismem.

PRAWIE PÓŁ ROKU później znajduję w skrzynce list, którego nadawca jest mi nieznany: Wolfgang Burger. Szukam w pamięci, ale nazwisko to nadal nic mi nie mówi.

Za to treść czterech napisanych na maszynie stronic, które znajdują się w kopercie, wyjaśnia wszystko. Jest to odpowiedź na mój dawno zapomniany list do redakcji, i to, nie wierzę własnym oczom, podpisana osobiście przez autora pamiętnego artykulu. List został nadany przed ponad czterema miesiącami, ale w związku z moją kolejną przeprowadzką dopiero dzisiaj dotarł do mnie. Okazało się, że nie publikuje pod prawdziwym nazwi­skiem, ale posługuje się pseudonimem. Ma mi niejedno do powiedzenia. Pojawiają się krytyczne uwagi i umiarkowana aprobata dla mojego punktu wi­dzenia oraz powściągliwa propozycja podtrzymania ko­respondencji, bowiem moje poglądy wzbudziły jego zainteresowanie.

Czytam list ponownie. Podoba mi się. Spokojna stanow­czość jego wypowiedzi, pewność siebie polegająca właści­wie na przyznaniu się do wątpliwości, ostrożność, z jaką proponuję dalszy kontakt. Natychmiast odpisuję i pędzę na pocztę. Wolfgang Burger, Wolfgang Burger, Wolfgang Burger... Podał też numer telefonu. A może zadzwonić?

Bzdura. Ma z pewnością żonę i dzieci. I co miałabym powiedzieć jego małżonce? Sprawy zawodowe... Oczywi­ście, bo cóż innego. Ostatecznie na tym kończy się prze­cież jego zainteresowanie moją osobą. Mieszka w niewielkiej wiosce pod Heidelbergiem. Trzy godziny drogi stąd.

Czy odpisze? Opuszczam przedpołudniowe wykłady, bo o tej porze przychodzi listonosz. Z irytacją stwierdzam, że gdzieś zapodział się mój spokój - i to na dobre. To absolutnie zwariowany pomysł - przecież wcale nie znam tego mężczyzny!

Kiedy po upływie tygodnia ciągle nie ma żadnej odpowie­dzi, próbuję myśleć o czymś innym. „Głupia kozo" - mó­wię do siebie - „ledwo przeczytasz kilka słów od kogoś starszego, dojrzalszego i pewniejszego siebie i już zaczy­nasz od nowa! Szukasz w każdym dowodów jego domina­cji. Ten etap masz przecież za sobą, nieprawdaż? Więc spokój!

Przepisałam sobie długie spacery, filmy rozrywkowe i stosy lektur na studiach. Pomogło - dwa tygodnie po napisaniu historycznego listu mam wykutą na blachę filozofię Hegla i ledwo jestem w stanie przypomnieć so­bie jakiegoś Wolfganga Burgera. Nadchodzi telegram. Od niego.

Przyjeżdżam w poniedziałek o osiemnastej, Dworzec Główny. Wolfgang B."

Poniedziałek - to dzisiaj. Osiemnasta za cztery godziny. Nawet nie wiem jak on wygląda. Ani onjakja. Jakmamy się rozpoznać?

Ale chwileczkę. Kto powiedział, że w ogóle tam pójdę? On oczywiście. Treść telegramu jest przecieżjednoznaczna. A więc... co mam ubrać? Dżinsy, a może lepiej czarną suknię?

Zaprosi mnie do restauracji? A co jeżeli zechce przyjść tutaj? Moje spojrzenie błądzi po bałaganie w studenckim

mieszkaniu - ani kawałka wolnego miejsca. Właściwie dlaczego jestem tak zdenerwowana? Z powodu jakiegoś nieszkodliwego dziennikarza, który zajął się dotyczącym mnie przypadkowo problemem? Który z czysto zawodo­wych pobudek zainteresowany jest wymianą poglądów? Po cóż więc to przedstawienie? Może tylko przypadek zrządził, że znalazł się w tej okolicy. Ajeżelijest nachalnym starszym facetem? Po przeczyta­niu mojego nieprzemyślanego listu pomyślał z pewno­ścią, że ta mała musi tego rzeczywiście pilnie potrzebować!

Koniec z wygłupami. Nie pójdę na to spotkanie! Jeszcze raz szybko zajrzeć do jego listu... Pół godziny kopię w stosach papieru. Nareszcie, mam go! Czytam słowo po słowie. Co to za człowiek? Pisze z takim wyczuciem. Serce zaczyna bić mi mocniej. A może to tylko jego sposób na kobiety?

Co wobec tego mam ubrać? Chcę sprawiać neutralne wra­żenie i tak też wyglądać. Jakby od niechcenia, chłodno... A jeżeli przyjdzie z kimś? Z kolegą? Może z jakąś kobie­tą? Ze swoją żoną?

NADGORLIWIE, już za piętnaście szósta, stoję na pero­nie. Czasopismo z jego artykułem, które wzięłam ze sobą jako znak rozpoznawczy, znalazło się tymczasem w ko­szu na śmieci. Jedynym ustępstwem z mojej strony bylo zadanie sobie trudu odnalezienia peronu, na którym zatrzymuje się pociąg z Heidelberga. A jeżeli on nie przyjeżdża stamtąd? Spóźnienie.

Zastanawiam się, co począć z oczami, kiedy nadjedzie pociąg. Żadne wyjście nie wydaje się być dobre. Gapić się na niego? To zbyt nachalne! W przeciwną stronę? Nadto demonstracyjna obojętność i przez to znów niewłaściwe rozwiązanie. Utkwić wzrok w ziemi? No jasne, pokorna

masochistka wie, jak należy się zachować - zawsze ślicz­nie uniżona, obojętnie kto nadchodzi! A może w niebo? Już na samą myśl muszę się roześmiać. Bzdura.

W końcu, kiedy pociąg wtacza się na peron, studiuję desperacko rozkład jazdy wiszący na prawo ode mnie. Godziny odjazdów kotłują się w mojej głowie. Dyskretny rzut oka na tłum zmierzający do wyjścia. Ten stary w kapeluszu? Nie, wygląda zbyt urzędowo jak na dziennikarza. Może ta parka, tam? Nie, jest z nimi dziec­ko. Młody mężczyzna w garniturze? Zbyt prostoduszny, a może jednak?

Ten długowłosy? Nie, pies nie pasuje do sytuacji. Poza tym nie ma nikogo.

Burczy mi w brzuchu. Godziny odjazdów rozmywają się. Jeszcze tylko jedna minuta, mówię do siebie uspokajają­co, a potem idę!

- Dzień dobry! - słyszę głos za plecami. Odwracam się gwałtownie, niechcący uderzając torebką nic nie przeczu­wającego mężczyznę.

- Przepraszam...

Para niebieskich oczu w oprawie okrągłych okularów. Wysoko nade mną. Ciemne włosy przetkane siwizną. Trencz. Gładko ogolona twarz. Wrażliwe usta. Ach tak, nie zapomnieć podać ręki.

- Dzień dobry...

Mówi coś o nagłym terminie w okolicy. Wiedziałam prze­cież, że to nic ponad praktyczne powiązanie zawodowych interesów.

Ach tak, puścić jego dłoń. Idziemy do wyjścia, wychodzimy na ulicę. Co dalej? Ratuje sytuację:

- Po drugiej stronie jest kawiarnia.

Siedzę naprzeciw niego i znów pojawia się ten sam prob­lem - co począć z oczami? Spis herbat! Studiuję go bardzo sumiennie.

- Poproszę kawę - mówię do kelnerki. On śmieje się.

Spoglądam na listę herbat i czerwienię się. Wiem o tym zawsze dobrze. Zazdroszczę ludziom, którzy czerwienią się nie zauważając tego. Ostatnia deska ratunku - do toalety. Czekam przed lustrem, aż moja twarz przybierze w mia­rę normalny kolor.

Nabieram głęboko powietrza. Jak ty się zachowujesz! A gdyby tak tylnym wyjściem...? Nic z tego! Pójdę kiedy zechcę i to z własnego wyboru i otwarcie! Głowa do góry, pewny krok. Znów siadam naprzeciwko niego. Ignoruje całe zajście. Opowiada o sobie, swoim życiu i że mój pierwszy list wzbudził jego ciekawość, a jeszcze wię­kszą ostatni.

Ponownie oblewa mnie rumieniec. Nic nie mogę na to poradzić.

Uważa, że mimo młodzieńczego tonu wiele w nim tęs­knoty.

Acha, pań psycholog. Psychologia to jego pierwszy fakultet. Podoba mi się jego sposób mówienia. Jego ręce spoczywa­ją przy tym spokojnie.

Nienawidzę, kiedy zbyt gorliwi mówcy każde słowo pod­kreślają dziką gestykulacją.

Teraz chce rozejrzeć się za hotelem, a potem pójść ze mną coś zjeść.

Posprzątałam nadaremnie. Chociaż racja - z pewnością nie zaszkodziło.

Zaprasza mnie do restauracji. Spoglądam bezradnie na moje wyblakłe dżinsy.

194

- Pójdziemy dokąd zechcesz. Ostatecznie jesteś tu lepiej zorientowana.

Jego głos jest niezmiernie głęboki i spokojny. Porusza mnie do głębi, uspokaja niczym brzmienie głosu matki śpiewającej starą piosenkę dla dzieci. Beztroska. Spokój. Raptem wpadam w panikę. Zrywam się:

- Dobrze, o ósmej tutaj. Zastanowię się, dokąd można by pójść. Ale teraz mam coś do załatwienia - wyduszam z trudnością z siebie i wypadam na ulicę. Nie, nie, nie. Coś napawa mnie lękiem. Jego głos. Cały on. Muszę się z tego wyplątać. Zabarykaduję się w mie­szkaniu. Wyłączyć dzwonek, odłożyć telefon, słuchawki na uszy, kołdra na głowę. Niech sobie myśli co chce! Zasypiam.

BUDZĘ SIĘ w nocy. Druga trzydzieści. Czekał na mnie, a ja nie przyszłam. Wtem pojawia się inny lęk. A co jeśli go utracę? Bezsens! Co znaczy „utracę"? Przecież nigdy nie był twój! Rozma­wiałaś z nim zaledwie godzinę. Mimo to... Jestem poruszona do głębi. Całymi godzinami płaczę w poduszkę.

Sama. Niczym opuszczone, zapomniane dziecko. Już nie słychać dziecięcej piosenki, ani tego głosu... Mój a dusza krzyczy: „On przemówił do mnie, poruszył we mnie to coś głęboko ukrytego, a nie powłokę, nie kobietę mocarza, ale mnie".

O szarym poranku piszę najdłuższy list mego życia. Z pustym żołądkiem pędzę na pocztę - otwierać, otwierać w końcu! Nareszcie!

- Poproszę ekspres i superekspres! Urzędnik śmieje się:

- To musi być wielka miłość...

195

CZY odezwie się jeszcze kiedyś?

Czy wybaczy?

Ten głos... Te oczy... Dłonie... Widzisz, naraz zwracasz

uwagę na te same rzeczy, co normalne kobiety - na ręce,

glos, oczy. Być może jeszcze nigdy dotychczas nie bylam

zakochana?

A gdyby tak zadzwonić. Powiedział, że mieszka sam, że

jest kawalerem. Moje serce tłucze się.

Wykręcam numer. Wolny sygnał. Pstryk:

- Burger.

Serce przestaje mi bić. Odkładam. Czekanie. Nie mogę ani czytać, ani pisać. Nie jestem nawet w stanie skupić się nad filmem. Wolfgang, Wolfgang. Nie pisze. Nie pisze!

Nic dziwnego. Nikt nie zachowuje się tak idiotycznie! Czekanie.

Nie mogę już tego znieść: dzwonię. Wyzbyłam się strachu przed zblaźnieniem.

Chcę, chcę, chcę... On śmieje się, słysząc mniew słuchaw­ce. Ten głos... Miękną mi kolana. Właśnie wysłał list. Nie było go przez kilka dni. Mam przyjechać w czasie we­ekendu.

- Ty mały dzikusie - powiedział gdzieś między słowami. Jakoś tak ciepło.

Nadstawiam zdziwiona uszy. Nie rozpoznaję brzmienia mego głosu - jest całkiem nowy, zmieniony, miękki i ci­chy.

Ja, która mówiąc nie znam żadnych hamulców, ledwo znajduję siły na nabranie powietrza; ja, dzika siłaczka, a teraz „mały dzikus..."

W CZASIE pozostającym do weekendu jestem tak pobu­dzona, że o mało nie pęknę. Wyobrażam sobie jego głos

i już budzi się gdzieś głęboko we mnie coś, czego nigdy wcześniej nie czułam, co pozostawało w ukryciu. Ciągle popłakuję. Nie ze smutku, nie z radości. Czuję się dziwnie... Odbiera mnie na dworcu. - No i jak?-śmieje się.

Rozmawiamy, rozmawiamy, rozmawiamy. Opowiadam mu o moim życiu, moich uczuciach, rozmyślaniach. Nocuję u niego.

W pokoju mieszkalnym na rozłożonej sofie. I nic ponadto. Potem listy. A w czasie weekendu znów - niekończące się rozmowy. Opowiada o swoich uczuciach. Że pragnie po­skromić jakąś kobietę, ale w bardzo subtelny sposób. Czule.

Znów śpię na sofie.

Listy. W dni, które spędzam sama, biegam niczym odu­rzona po ulicach.

Towarzyszy mi tylko jedna myśl: Wolfgang. Nagle pojawia się strach, potwornie wielki strach. Ten człowiek poruszył we mnie najczulszą strunę, wie tak dużo o mnie, a dotychczas ani słowem nie wspomniał o nas.

NADCHODZI TYDZIEŃ bez wieści od niego. Znajduję się na skraju załamania. (Wolfgang, Wolfgang!)

Z końcem drugiego tygodnia udzielam sama sobie odpo­wiedzi: nie chce mnie.

Powinnam była już dawno zauważyć, że on po prostu mnie nie chce. Na nic moje uczucie. Zmarnowana, nieod­wzajemniona miłość.

Zmuszam się do bycia twardą. To boli. Chcę po raz ostatni stanąć z nim twarzą w twarz, dumna i zimna. Nie może się to, ot tak , po prostu skończyć.

PEWNEGO DNIA, bez zapowiedzi, staję pod jego

drzwiami. Szukam znaków, śladów, które go zdradzą.

Jestem przygotowana na wszystko - na jego nieobecność,

obojętność, inną kobietę.

Otwiera drzwi.

Jest sam. Jego. głos brzmi czule.

Dumnym krokiem przechodzę obok niego, kieruj ąc się do

pokoju.

- Chciałam się tylko pożegnać - mówię zjadliwie, ale w chwilę potem wybucham niekończącym się monolo­giem słów napęcznialych nagromadzoną złością i rozgo­ryczeniem.

Słucha. Naraz bierze mnie w ramiona. Bronię się, odpy­cham go, krzyczę, ale on nie puszcza. Moja obrona i upór, mój chłód, moje mury obronne kruszą się. Przez całą noc płaczę w jego ramionach. Kapituluję, od­daję się. On obejmuje mnie, pieści. Ta noc trwa całą wieczność.

- CHCĘ CI ZADAĆ BÓL - mówi nagle, aja odpowiadam:

- Tak, proszę, zrób to!

Mówię to z głębi serca. Tam rodzą się moje słowa, a nie w głowie. Nie są też wynikiem czysto cielesnego pożąda­nia. Tak, tak, tak, ty masz mi sprawiać ból i tylko ty! Bije mnie skórzanym rzemieniem. Krzyczę, płaczę i błagam o litość, ale on bije dalej. Bezwzględnie i czule jednocześ­nie. Sprzeciwiam się tylko przez krótką chwilę. Ból zmu­sza mnie do oddania. Poddaję się. Obnażona i bezbronna leżę u jego stóp. Spoglądam na niego. Wiem z całą pew­nością, że chce tylko mego dobra. Że mnie nie zrani, że będzie troszczył się o moje ciało, jak o własne. Darzy mnie i moje absolutne oddanie szacunkiem. Tuli i pieści. Głaszcze pręgi na mojej skórze. Zamykam oczy. Oto moje szczęście, moje spełnienie - ciepło, miłość i pie­szczoty po bólu.

198

Spełnienie, które poznałam już jako dziecko w wyima­ginowanym świecie, w wymyślonych przeze mnie związ­kach. Teraz przeżywam je w dojrzałej formie. Nigdy przedtem nie zaznałam tych uczuć w rzeczywistości. Od­dawać się, znaleźć się w mocy silniejszego i mieć pew­ność, że nie będzie się uciskanym i pozostawionym bez opieki. Oto prawdziwe spełnienie. Czekałam na nie przez całe życie. W takich chwilach, dzięki absolutnemu oddaniu, prze­staję istnieć. I właśnie to sprawia, że osiągam pełnię istnienia.

ZOSTAJĘ. Już nie wracam do mojego mieszkania, do mojego miasta.

Chodzę ulicami Heidelbergu. Obce miasto. Czuję się niczym wybranka z aureolą wokół głowy. Kocham wszystkich ludzi, promienieję tym uczuciem. A oni spoglądają na mnie i odwzajemniają mój uśmiech. - Wyglądasz tak szczęśliwie - mówi do mnie całkowicie obcy człowiek.

Myślę o Lin. Dopiero teraz wiem, jakie to uczucie, kiedy naprawdę całkowicie oddajesz się - z miłości. Zawsze zdawało mi się, że wielka miłość będzie niczym hucząca burza, niczym niepohamowany wulkan namiętno­ści i bólu, szalejący we mnie dziko. Jest zupełnie inaczej. Wypełnia mnie ta boska pewność, że wszystko jest na­prawdę i takie jak być powinno, że dotarłam do celu. Nie mam nic więcej do powiedzenia - tylko tyle, że osiągnę­łam to, o czym marzyłam. Z mężczyzną, który nie potrze-buje ani strojów ze skóry, ani brutalności, aby zademonstrować swoją przewagę. Jego dobroć i miłość, samo spojrzenie wystarczą, abym padła na kolana. Roz­pływam się, wlewam w jego dłonie - ukształtuj mnie, jak tego pragniesz!

199

CHCĘ BYĆ BITA. Chcę, aby to on zadawał mi ból - silny i długotrwały. Aby dawał mi ból i miłość. Pojawia się napięcie. Pewność, że mnie skarci. Że uczyni to w sposób bezwzględny i pełen miłości. Nareszcie nadchodzi moment chłosty. Leżę przed nim. Wydana na jego pastwę, bo tego właśnie chcę, bo domaga się tego moja miłość.

Ból. Sprzeciw. Obrona. Ale nie przerywaj, nie przesta­waj! Uderzenie za uderzeniem. Gorąc wypełnia moje ciało. Nicość, gotowość na wszystko, rozkosz. Nadchodzi kulminacja. Eksploduję, poddaję się w długich konwul­sjach, a potem lekko falując. Wybawienie. Podchwytuje mnie opiekuńczą, pewną i kochającą dło­nią. Gorzkawo-słodki smak szczęścia.

WSZYSTKO PASUJE, zgadza się. Chociaż nic nie zosta­ło zainscenizowane. Dopiero doświadczenie zbierane u boku Wolfgąnga uświadamia mi, że to właśnie insceni­zacja była tym, co mi dotychczas przeszkadzało. I to zarówno w przypadku przeżyć moich własnych, jak i in­nych kobiet.

Wolfgang obchodzi się bez katowni w piwnicy i bez rytu­ałów. Nie bawimy się we władcę i niewolnicę - grę, którą musiałam uprawiać z Mario. Nie ustalam od kiedy do kiedy jestem jego poddaną. Nie używam kostiumów. Mój masochizm, moje życzenie odczuwania bólu i bycia uja­rzmioną oraz jego pragnienie panowania nade mną nie są częścią naszego związku. One naszym związkiem. Dlatego też napięcie powstające wskutek balansowania między jego dominacją a moją uniżonością jest wszech­obecne. Zarówno w czasie robienia wspólnych zakupów, jak w teatrze, w kuchni i w łóżku. Nie ma żadnych ustalonych reguł i godzin. Bije mnie, kiedy ma na to ochotę. Nie przebieramy się przedtem, nie

200

schodzimy do piwnicy, do innego świata, nie wcielamy się w żadne role.

Wszystko jest naturalne, samo przez się zrozumiałe i ma swoje źródło w nas, w naszych osobowościach.

KOCHAM i jestem kochana. Jako dziecko, jako kochan­ka i jako kobieta.

Jestem bita i pieszczona, poniżana i wynoszona pod nie­biosa.

Nie chcę niczego analizować, niczego rozumieć. Chcę tylko napawać się moją innością, drzemiącymi we mnie sprzecznościami, moim cierpieniem i szczęściem.

Zbliżają się kroki. Twarde kroki. Zapadł wieczór. O wiele za wcześnie. Dzisiaj wieczorem...

Twoje spojrzenie spoczęto na mnie.

Spokojne, zdecydowane.

Oddaję się.

Twojej miłości. Twojej sile.

Bólowi.

Naszemu szczęściu.

MASOCHIZM JAKO SZANSA

RUCH FEMINISTEK A ŻYCIE UCZUCIOWE KOBIETY

ALICE SCHWARZER usunęła mnie poza nawias społe­czeństwa. A wraz ze mną wszystkie kobiety, które szczę­ście i radość życia czerpią z pokornego poddania się mężczyźnie.

Wydarzyło się to w lutym 1988 roku w czasie dyskusji transmitowanej przez telewizję, a poświęconej sporne­mu prawu mającemu na nowo uregulować problem po­rnografii. „Nieludzkie, uwłaczające godności, wrogie kobietom, godne kryminału" - takimi słowami skomento­wała pani Schwarzer zdjęcia kobiet zamieszczane w sex-magazynach.

Jednakże to nie poglądy dotyczące pornografii, które wówczas wygłosiła, dotknęły mnie do głębi, ale inne, które pojawiły się niejako na marginesie dyskusji. Zapytana o kobiety przyznające się otwarcie, iż pozowa­nie do tego rodzaju zdjęć sprawia im przyjemność, a czy­tanie wspomnianych zeszycików uważają za podniecające, zdefiniowała bliżej prasę, którą miata na myśli. Chodziło jej mianowicie o tę o cięższym kalibrze, która prezentuje kobiety w pozach je dyskryminujących. Na prośbę przedstawienia przykładów okazało się, że:

- Jest tego cała masa! -1 tu zademonstrowała fotografie kobiet w łańcuchach, klatkach, pod buciorami mężczyzn,

203

kobiet nadstawiających plecy pod razy pejcza, kobiet w pętach, kobiet odzianych w gumę i skórę.

- Coś takiego - tu o mało ze zdanerwowania nie przeszła na falset - coś takiego to perwersja uwłaczająca ludzkiej godności! Najpodlejsza rzecz, jaką można sobie wyobrazić! A na głos protestu ze strony publiczności:

- Być może podoba się to niektórym kobietom - zareago­wała agresywnie:

- To chyba pańskie pobożne życzenie. Żadna normalna kobieta, zgodnie z dalszymi wywoda­mi pani Schwarzer, nie ma takich potrzeb. Do tego rodzaju praktyk kobiety są zmuszane. To prymitywna męska żądza, odnosząca się z pogardą do godności lu­dzkiej, zredukowała kobietę do obiektu zaspakajającego nienormalne potrzeby seksualne. Żadna, ale to żadna kobieta na świecie, nie zgodziłaby się na coś podobnego dobrowolnie...

I TU MYLI SIĘ PANI, szanowna pani Schwarzer. Istnie­ją bowiem kobiety, które z własnej, nieprzymuszonej wo­li poddają się mężczyźnie. I nie są to przypadki odosobnione. A ja jestem jedną z tych kobiet. Jestem przeciwna uciskowi bezbronnych, walczę przeciw przemocy i niesprawiedliwości, przeciw krzywdzie wy­rządzanej słabszym i kobietom. Czytałam pani książki, zbierałam datki na przytułki dla kobiet, brałam udział w demonstracjach popierających dążenie do równo­uprawnienia i samostanowienia kobiet. I sama również nie zamierzam z tego prawa rezygnować

- z prawa do samostanowienia o swoim losie. Natomiast w imieniu własnym i innych podobnie myślą­cych przedstawicielek naszej płci oświadczam, żejestnas wiele. I nie zmieni pani tego, próbując zaprzeczać nasze­mu istnieniu.

Jestem feministką i wolną kobietą, a mimo to chcę, by mnie chłostano i zakuwano w kajdany. I chcę, by czynił to mężczyzna.

Nie uważam, aby był to przejaw zacofania. Natomiast w próbach takiej interpretacji dostrzegam realizację pewnej idei, której współtwórcą i jedną z osób jej hołdu­jących jest pani.

Proszę przyjąć nasze istnienie do wiadomości i spróbo­wać pojąć, że jesteśmy trwałymi i chlubnymi owocami prawdziwej emancypacji. Jesteśmy kobietami, które sa­me stanowią o swoim losie i którym, tak samo jak innym, przysługuje prawo do szczęścia i zaspokojenia najskryt­szych pragnień.

PANI AUCE SCHWABZER nie stanowi wyjątku. Musi upłynąć jeszcze wiele czasu, nim masochizm zostanie wła­ściwie zrozumiany. O ile u jednych rodzi on obawy przed utratą własnej wolności, o tyle dla innych stal się poręcz­nym argumentem, którym posługują się w zwalczaniu fe­minizmu. I to całkiem bezpodstawnie. Pragnienie zostania uj arzmioną nie jest bowiem rezygnacją z wolności ani rów­nouprawnienia. Nie należy również dopatrywać się w nim usankcjowania patriarchatu czy też sadyzmu zboczeńców seksualnych pastwiących się nad kobietami.

MASOCHIZM, w obronie którego występuję i który na­daje mojemu i wielu innych kobiet życiu sens, to jeszcze jedna forma miłości - jej odmiana, która burzy wszelkie przyjęte normy ograniczające rozwój innych związków. Jest to również jedyna w swoim rodzaju forma istnienia. Zdaję się na łaskę i niełaskę mężczyzny. Godzę się na ból, odaję się pożądaniu i dzięki temu wiem, że uczestniczę w prawdziwym życiu.

W bólu doznaję unicestwienia, przeradzam się w czysty byt. I dzięki tej degradacji do prostej egzystencji staję się

kimś pełniejszym. Jestem człowiekiem, kobietą, istotą wrażliwą i czułą, zdolną doznawać szczęścia. Uczucia te są zbyt wzniosłe, aby nadużywać ich w dys­kusjach za czy przeciw feminizmowi.

NIE JEST PRZYPADKIEM, że ból pojawia się tak często w historii jako sposób na wewnętrzne przełamanie się, jako droga do prawdziwego poznania. Wszystkie religie, a zwłaszcza religie wschodu, przywią­zują dużą wagę do cierpienia i bólu. Uznają je za sposoby na zbliżenie się do boga i dotarcie do najgłębszych zaka­marków własnego Ja".

Również chrześcijaństwo zna tę drogę. Człowiek, który cierpi i znosi ból, przenosi się w stan wewnętrznej kon­centracji i rezygnacji z rzeczy nieistotnych i powierz­chownych; zaczyna zastanawiać się się nad sobą, nad sensem bólu, oraz myśleć o Tym, który ma nadejść. Stany te nie są mi obce. Przeżywam je równie głęboko, aczkolwiek nie mają one charakteru religijnego. Bez­bronna i zdana na łaskę ukochanego mężczyzny odczu­wam z niesamowitą mocą jego miłość i czułość, którymi mnie darzy.

Oddaję się mu, ale tylko po to, by zawsze w zamian otrzymywać coś nowego. Oddaję się, by móc przyjmować. Cierpię, by doznawać szczęścia. Ulegam, by zostać wyniesioną. Poniżam się, by doznać wywyższenia.

WYDAJE MI SIĘ, że życie większości dzisiejszych ko­biet, a zwłaszcza ich życie uczuciowe, jest zimne i pozba­wione miłości. Nie rozumiem, dlaczego ta normalność miałaby być bardziej wartościowa i mniej naganna od mojej mitości i mojego sposobu na życie.

Nie ma żadnej dobrej ani żadnej złej drogi, jeżeli w grę wchodzi miłość. Na świecie żyją miliony kobiet, a każda z nich ma odmienne pragnienia, które może realizować na nieskończoną ilość sposobów. Masochizm jest tylko jedną z możliwości. Dla mnie najpiękniejszą.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
48 Kasey Michaels Czekajac na milosc
Brown Sandra Czekając na miłość
Roberts Nora Rodzina Stanislaski Nick Czekając na miłość
Brown Sandra Czekając na miłość
Michaels Kasey Czekając na miłość
CZekAjĄc nA iDeAł mOżNa PrZeGaPić PrAwDziWą mIŁoŚć
czekajac na robota
Verdis Siedem Dni Na Miłość
Streszczenie CZEKAJĄC NA GODOTA, Szkoła, XX- lecie międzywojenne
Czekając na Godota -o utworze, Szkoła, XX- lecie międzywojenne
Czas na miłość Korona
Pytania czekające na odpowiedź, Polska dla Polaków, Farsa obrony przestrzeni powietrznej
Czekajac na Godota
Postawmy na miłość
CZEKAM NA MIŁOŚĆ, teksty piosenek
Czekając na Godota sztuka Samuela?cketta
Na miłość nie ma rady Eleni
Na miłość nie ma rady, Teksty piosenek, TEKSTY
Postawmy na miłość

więcej podobnych podstron