Boge Anne Lise Grzech pierworodny 14 Powrót syna

Anne - Lise Boge

POWRÓT SYNA

Grzech pierworodny 14

Przełożyła Anna Marciniakówna


Wydarzenia przedstawione w serii powieściowej „Grzech pierworodny” rozgrywają się w gospodarstwie należącym do rodziny mojej matki. Dwór, przyroda, postaci i tło kulturowe są autentyczne. Chciałabym jednak zaznaczyć, że ani ludzie, ani cała historia opisana w serii nie mają żadnego związku z rzeczywistością. To powstało w mojej wyobraźni.


























Dla Anne - Berit, mojej mądrej synowej z Surnadalen,

z podziękowaniami za wszelką praktyczną pomoc

w pracy nad „Grzechem pierworodnym”

Anne - Lise Boge


DZIEJE BOHATERÓW PIERWSZEJ CZĘŚCI SAGI „GRZECH PIERWORODNY”

W pierwszej, złożonej z trzynastu tomów, części sagi Anne - Lise Boge poznaliśmy kilka pokoleń rodziny osiadłej we dworze Stornes, pięknym, bogatym gospodarstwie, położonym nad fiordem w środ­kowej Norwegii.

Główną postacią sagi jest Mali Stornes, z domu Buvik, którą czytelnik poznaje w 1910 roku jako dziewiętnastoletnią dziew­czynę i towarzyszy jej losom w kolejnych tomach serii. Mali jest córką komornika, pochodzi z najbiedniejszej warstwy społecznej na ówczesnej norweskiej wsi. Ojciec licznej rodziny nie był w sta­nie spłacać wszystkich zobowiązań wobec właściciela ziemi, po­padł w długi i rodzinie groziła katastrofa. Mali, najstarsza z có­rek, została przyjęta na służbę w bogatym dworze Gjelstad i tam spotkała Johana Stornesa, jedynego syna i dziedzica wielkiego majątku, starego kawalera, mężczyznę blisko czterdziestoletnie­go, który z jakichś powodów do tej pory nie znalazł sobie żony. Johan Stornes zakochał się w pięknej Mali od pierwszego wejrze­nia, ale jego miłość była niczym opętanie, pożądał tej dziewczyny jak niczego na świecie, gotów był nawet walczyć z własną matką, która do tej pory rządziła nim i całą rodziną żelazną ręką, i któ­rej Johan po prostu się bał. Matkę zdołał przekonać, gorzej było z samą Mali, która mówiła otwarcie, że nic do niego nie czuje i że Johan nie jest takim mężczyzną, o jakim ona marzy.

Wkrótce Mali zdała sobie jednak sprawę, że małżeństwo z Jo­hanem mogłoby uratować jej rodzinę. On bowiem gotów był pokryć wszystkie długi rodziny Buvików, wykupić dla nich gospodarstwo, czyli dać im niezależność. To oznaczało lepszą przyszłość dla licznego rodzeństwa Mali, spokój jej matki. I Mali się zgodziła... Nie mogła tylko przestać myśleć i mówić, że ona nie wyszła za mąż do Stornes, tylko została tam sprzedana.

Została sprzedana czy sprzedała się sama, to już bez znaczenia, tak czy inaczej Johan, który przed ślubem zapewniał, że będzie ją kochał i nosił na rękach, a Mali na tych jego zapewnieniach budo­wała kruchą nadzieję, że może im się jednak jakoś życie ułoży, natychmiast po ślubie poczuł się w prawach właściciela, a młodą żonę potraktował jak przedmiot, narzędzie zaspokajania własnej żądzy, i w noc poślubną brutalnie ją zgwałcił Mali musiała także walczyć z surową teściową, która nie tak wyobrażała sobie żonę jedynego syna, a na małżeństwo zgodziła się tylko dlatego, iż Johan zapowie­dział, że innej nie weźmie, co z kolei oznaczało brak dziedzica dla wielkiego majątku. Nędzarka Mali musiała więc odpokutować za to, że ów jedyny syn zapłonął do niej taką namiętnością. Pociechą dla nieszczęsnej dziewczyny jest przyjaźń z babką Johana, bardzo mądrą staruszką, która wiele w życiu doświadczyła, no i jej własne marzenia, że może z czasem los okaże się łaskawszy.

Jednym z ostatnich wydarzeń przed ślubem Mali, kiedy jeszcze była służącą u dawnych chlebodawców, było pojawienie się w oko­licy cygańskiego taboru, prowadzonego przez niezwykle urodziwego młodzieńca Jo. Ów Cygan Jo i Mali rozmawiali ze sobą kilkakrot­nie, w niej jego obecność budziła gwałtowne uczucia. Zresztą w nim również W rok później, po bardzo bolesnych przeżyciach w roli mężatki, bita i poniewierana przez męża, źle traktowana przez teś­ciową, przekonana, że nigdy w życiu nie zazna już szczęścia, Mali ponownie spotyka Jo. W dodatku tym razem Cygan zostaje zatrud­niony w Stornes jako robotnik sezonowy na cale lato. Mali kom­pletnie traci spokój.

Ona też nie jest mu obojętna, nie trzeba długo czekać, a sprag­niona miłości dziewczyna przestaje nad sobą panować. Uczucie trwa kilka tygodni, jest gwałtowne i wspaniałe, Mali oddaje się ukocha­nemu mężczyźnie bez reszty, kiedy jednak Jo musi wyjechać i prosi Mali, by rzuciła wszystko i poszła z nim, ona odmawia. Jeśli opuści Stornes, jej rodzina z pewnością znowu znajdzie się w nędzy, Mali nie może na to pozwolić, poświęca się po raz drugi.

W jakiś czas po wyjeździe Cyganów okazuje się, że Mali będzie miała dziecko. Z Johanem dotychczas w ciążę nie zachodziła, jest przekonana, że z jego winy, a zatem urodzi dziecko Jo! Ogarnia ją wielka radość, ale z drugiej strony przerażenie, co będzie, jeśli prawda wyjdzie na jaw?

Sam Johan i jego rodzice są uszczęśliwieni - nareszcie urodzi się dziedzic dworu! Tylko babka Johana wie, jak jest naprawdę, ona od początku znała tajemnicę Mali, na szczęście mądra staruszka jest po stronie dziewczyny i przekonuje ją, że wszystko będzie dobrze.

Na świat przychodzi chłopiec, Sivert. Jest niczym skórka zdjęta z ojca, ale jakoś nikt ani w rodzinie, ani we wsi za bardzo nie do­myśla się, co się stało. Przynajmniej na razie nikt nie mówi, że to cygański bękart.

Życie Mali nareszcie zyskuje sens, będzie ona teraz za wszel­ką cenę dążyć do tego, by owoc jej jedynej miłości, ukochany syn, został dziedzicem Stornes. Samotnie dźwiga swoją tajemnicę, ów grzech pierworodny, którym się okryła, zdradzając męża, grzech, z którego konsekwencjami będzie się zmagać do końca swoich dni, ale wie, że robi to wszystko dla Siverta. Johan jest nieprzy­tomnie zakochany w chłopcu i niczego złego nie podejrzewa. Ona myśli tylko o Jo, wciąż bardzo za nim tęskni i po kilku latach on znowu się pojawia. Mali jest akurat z dzieckiem na górskim pastwisku, tam przychodzi do nich Jo, który o istnieniu syna nie miał pojęcia. Po raz drugi prosi Mali, by z nim odeszła, ale ona ponownie odmawia - Sivert jest przecież dziedzicem Stornes! Na pastwisku zjawia się też Johan i nagle, kiedy widzi Małego Siverta obok Jo, dociera do niego prawda. W strasznym gniewie spycha rywala w przepaść. Jo ginie, Mali z Sivertem wracają do domu. Johan nie pozwoli im odejść, ale odpycha od siebie uwiel­bianego dotychczas syna, a życie Mali zamienia w jeszcze większe piekło. On sam płaci za to chyba największą cenę, świadomość, że utracił wszystko, że z człowieka bogatego, który miał piękną żonę i wspaniałego syna, stał się zwyczajnym rogaczem, a żona wolała Cygana, podkopuje jego zdrowie i po jakimś czasie Johan umiera na zawał. Wkrótce się jednak okaże, że Mali ponownie jest w ciąży, tym razem nie ma wątpliwości, że nosi dziecko Joha­na! Po kilku miesiącach na świat przychodzi chłopiec Ola Johan Stornes, którego w rodzinie będzie się nazywać Oja.

Mali wciąż tęskni za zmarłym kochankiem, ale teraz przynaj­mniej już na nic nie czeka, uważa, że wszystko, co w życiu najważ­niejsze, ma za sobą. Jest jednak w gospodarstwie sama, tylko ona i służba, bo wcześniej teść, stary Sivert Stornes, zginął w wypadku, teściowa Beret już się nie miesza do prowadzenia dworu, Mali po­trzebuje więc zarządcy i kogoś, kto by jej doradzał. I wtedy pojawia się Haward Gjelstad. Znają się z czasów, kiedy Mali była służącą u jego rodziców, Havard zawsze okazywał jej specjalne zaintereso­wanie, a nawet więcej, nie ukrywał, że gdyby tylko zechciała, on zro­biłby dla niej wszystko. Młodzi nie potrzebują wiele czasu. Wkrótce po urodzeniu synka Mali wychodzi za mąż za Havarda, on przyjmu­je nazwisko Stornes.

I w końcu można by powiedzieć: żyli długo i szczęśliwie. Ale los nie jest dla Mali aż taki łaskawy. Owszem, znalazła nareszcie życio­wą przystań u boku ukochanego i kochającego mężczyzny, jest za­można, cieszy się coraz większym szacunkiem sąsiadów, ale przecież popełniła grzech, grzech pierworodny, jak sama o tym myśli, i musi za niego pokutować.

Nieustannie trawi ją lęk, że sprawa pochodzenia Siverta wyj­dzie na jaw, i wie, że ludzie by jej tego nie wybaczyli. A co by powie­dział mąż? Mali obawia się, że musiałaby wraz z dzieckiem opuścić dwór. Sam Sivert też dostarcza matce powodów do zmartwienia. Chłopiec rośnie, ale jakoś nie widać, żeby się szykował do roli gospodarza. Któregoś roku do dworu znowu przyjeżdżają Cyga­nie z tego samego rodu, z którego pochodził Jo, i stary skrzypek stwierdza, że Sivert jest niezwykle uzdolniony muzycznie. Doradza Mali, by kupiła synowi skrzypce. Te skrzypce staną się przyczyną jej wieloletniej udręki. Bo Sivert odkrywa, że tak naprawdę pocią­ga go wyłącznie muzyka i jej chce się poświęcić, a nie prowadzeniu dworu, choćby i najbogatszego.

Mali i Havard mają córeczkę, Ruth, wszystkie dzieci chowają się zdrowo, tylko z Oją są kłopoty. Mali jakoś nie ma serca do tego syna, zbyt jej przypomina Johana i straszne lata, które przeżyła z pierw­szym mężem. Malec wyczuwa matczyny chłód, robi się krnąbrny, uparty i złośliwy, przez co staje się jeszcze bardziej podobny do ojca. Tylko że to on wykazuje ogromne zainteresowanie gospodarstwem, Mali sama musi przyznać, że z niego to by dopiero był wspaniały dziedzic!

Tymczasem kolejnego lata znowu przyjeżdżają Cyganie. Ten sam, od dawna znajomy tabor. Mali przeżywa szok, bo nieocze­kiwanie staje przed nią mężczyzna dokładnie taki sam jak Jo. Gdyby nie wiedziała, że Jo nie żyje, byłaby pewna, że to on! Ale to młodszy brat Jo, Torgrim. Ożywają pogrzebane wspomnienia, wraca tęsknota za pierwszą miłością. Choć Mali od dawna była pewna, że wszystko, czego pragnęła jako kobieta, daje jej Havard, nie jest w stanie się powstrzymać, marzy, by jeszcze raz przeżyć tamte uniesienia, jeszcze raz znaleźć się w ramionach Jo. Jest jak opętana, tropi i śledzi młodego mężczyznę, który nie bardzo wie, co to oznacza. W końcu dochodzi do spotkania, ale będzie ono rozczarowaniem. Torgrim uważa, że Mali mu się oddaje, bo nie znalazła spełnienia w małżeństwie, on sam nie ma w sobie nic z Jo, nie ma w nim miłości ani czułości tamtego, Mali musi przy­znać, że popełniła błąd. Drugi raz popełniła błąd i teraz będzie już tylko pragnąć, żeby wymazać go z pamięci. Zapomnieć jednak nie jest łatwo, bo w jakiś czas później Mali stwierdza, że znowu jest w ciąży, i nie wie, czy to dziecko Havarda, czy może Torgrima. Jest w rozpaczy. Gdyby urodziła drugie czarnowłose, podobne do Jo i do Siverta maleństwo, ludzie z pewnością domyślą się prawdy... Mali nie znajduje innego wyjścia, postanawia pozbyć się płodu. Przygotowuje bardzo silny wywar ziołowy, stosowany w takich sytuacjach przez wiejskie akuszerki, i pije go systematycznie. Po paru tygodniach przychodzi krwotok, Mali jest pewna, że poroni­ła, wyznaje Havardowi, że była w ciąży, ale straciła dziecko, czym on strasznie się martwi, ale też stara się pocieszać żonę.

Tymczasem krwotok był fałszywym alarmem, wkrótce wycho­dzi na jaw, że ciąża nadal się rozwija, i teraz nic już nie można na to poradzić. Rodzi się synek, dziecko Havarda, ma jego włosy, jego niebieskie oczy, ale jest słabiutki, niezdolny do życia i wkrót­ce umiera. Skutki pierworodnego grzechu Mali zatoczyły kolejny krąg, teraz będzie musiała żyć również ze świadomością, że zabiła Havardowego syna. To kolejne brzemię, które musi dźwigać sama tak jak poprzednie, nikt jej w tym nie pomoże, przede wszystkim dlatego, że nikt nie może poznać prawdy. Mali bardzo by chciała jednak dać Havardowi syna, po śmierci Małego Havarda stara się znowu zajść w ciążę i w końcu jej się udaje, dziecko przychodzi na świat zdrowe, ale widocznie Bóg jej nie przebaczył tego, co zrobiła, bo to nie jest syn. Córeczka Dorbet będzie wielką miłością Havarda, ale syna Mali ukochanemu mężowi dać nie może.

Mija kilka spokojniejszych lat, Mali bardzo intensywnie rozwija talent, który posiada i który od dawna byt dla niej źródłem radości. Gospodyni Stornes jest mianowicie bardzo uzdolnioną tkaczką, tka z wełny makaty, kilimy i narzuty. Z upływem lat staje się prawdzi­wą artystką, co zresztą zostaje zauważone nie tylko przez najbliższe otoczenie. Ludzie bardzo chcą kupować jej piękne wyroby. Talent artystyczny zaczyna też przeważać w poczynaniach Siverta, chłopak wyjeżdża z domu, żeby uczyć się muzyki, i odnosi sukcesy. Mali jest coraz bardziej zaniepokojona, że najstarszy syn nie zechce przejąć dziedzictwa, o które tak walczyła z losem właśnie dla niego.

Najgorsze jednak ma ją dopiero spotkać. Otóż pewnego dnia dorosły już Sivert przyjeżdża do Stornes w towarzystwie bardzo pięknej czarnowłosej dziewczyny imieniem Tordhild i oznajmia, że to jego ukochana. Mają zamiar się pobrać, i to jak najszybciej, bo Tordhild jest w ciąży. Mali z przerażeniem patrzy na dziewczynę. To Cyganka, co do tego nie może być wątpliwości, poza tym tak zdumiewająco podobna do Jo, że Mali ogarnia przerażenie. Jak się okazuje, uzasadnione - Tordhild jest córką Jo! Mali nie wie­działa o nim wszystkiego. Wtedy, tamtego lata, kiedy połączyło ich uczucie, on miał już żonę i córkę. Pewnie chciał je opuścić, skoro proponował Mali, żeby z nim pojechała, ale to nie zmienia faktu, że ją oszukał, zataił prawdę.

Co zrobić teraz, skoro Sivert i Tordhild są przyrodnim rodzeń­stwem? I ona jest w ciąży... Przecież to straszny grzech, ale też prze­stępstwo wobec prawa. Mali nie może postąpić inaczej, musi obojgu młodym powiedzieć, kim są. Szok przeżywają oboje, ale większy jed­nak Sivert, bo okazuje się, że do tej pory niewiele wiedział o sobie samym, żył w przekonaniu, że jego ojcem był Johan Stornes, który najpierw bardzo go kochał, a potem od siebie odepchnął. Sivert nie może tego matce wybaczyć, ciska jej w twarz, że jej nienawidzi i nie chce jej znać, po czym oboje z Tordhild w największym pośpiechu wyjeżdżają. Mali musi wyznać prawdę Havardowi.

Dla niego jest to też straszny wstrząs. Wzburzony wybiega z domu. Spotyka Laurę, młodą kobietę z sąsiedztwa. Od najmłod­szych lat Havard bardzo jej się podobał, posyłała mu powłóczyste spojrzenia, on jednak nie widział nikogo poza Mali. W tym stanie ducha, w jakim znajduje się teraz, Havard jest wobec Laury bez­bronny i spędza z nią noc.

Wkrótce wraca do Mali, jest pewien, że ta sprawa z Laurą to nic takiego, jest mu wstyd, ale znajduje dla siebie rozmaite usprawied­liwienia. I tak będzie, dopóki się nie okaże, że Laura jest w ciąży. Wprawdzie niedawno owdowiała, więc wszyscy sądzą, że to dziecko zmarłego męża, ona jednak wie, że ojcem jest Havard, i nie zamierza tego przed nim ukrywać. Ma też wobec niego sprecyzowane plany. Małżeństwo Mali wkracza w bardzo poważny kryzys. Ona wie, że musi Havardowi wybaczyć, skoro on jej wybaczył grzechy, które mu wyznała. Wciąż jednak żyje w lęku, że zatajona mroczna historia Torgrima i malutkiego Havarda, który żył ledwie kilka tygodni, wyj­dą na jaw, a wtedy na pewno utraci męża. Bo są granice tego, co człowiek może wybaczyć, nawet jeśli tym człowiekiem jest Havard i w dodatku jest tak zakochany jak on w Mali.

Wybacza Havardowi zdradę, choć nigdy nie pozbędzie się stra­chu, że miłość do tego nieślubnego synka może zwyciężyć i Havard porzuci ją i dzieci po to, by żyć dalej z Laurą i synem. Havard zapewnia, że nigdy do tego nie dojdzie, ale cóż człowiek wie o uczuciach? Tak więc Mali żyje na pozór szczęśliwie i dostatnio, nieustannie jed­nak uczucie szczęścia przeplata się z lękiem, że prawda o jej zatajo­nych przed światem grzechach wyjdzie na jaw.

Z ulgą przyjmuje do wiadomości, że Sivert po kilku latach już nie żywi do niej nienawiści, ale umiera ze strachu na myśl o tym, że jej syn, który tymczasem zdobył światową sławę jako znakomi­ty skrzypek, będzie kiedyś musiał ponieść konsekwencje tego, że ożenił się ze swoją przyrodnią siostrą i w dodatku ma z nią dziec­ko. Dla niego jednak miłość była wartością największą. Miłość do Tordhild oraz do muzyki, dla nich zrzekł się - na rzecz młodszego brata - prawa dziedziczenia dworu. Może z czasem zdoła też pojed­nać się z matką?

ROZDZIAŁ 1

Trwało wigilijne przedpołudnie.

Dzień był cichy i zimny. Zmrożona mgła snuła się nad ciem­nym fiordem, a na najwyższych szczytach słońce mieniło się w oślepiająco białym śniegu. Blask słońca nie spływał jednak na dół, do Stornes. Będą musiały minąć jeszcze cztery tygodnie, zanim tutaj dotrze.

Dom pachniał świętami, jak zwykła mawiać Dorbet, kiedy była małą dziewczynką. Ją zawsze w tym dniu przejmowały właśnie zapachy. Widocznie wzmagały jej oczekiwanie na to wszystko, co miało się zdarzyć wieczorem. Była wśród moich dzieci tą, która najbardziej oczekiwała gwiazdkowego wieczoru, pomyślała Mali. Może dlatego, że to ona z całej rodziny miała największą zdolność odczuwania radości. Niezależnie czego to dotyczyło.

I oto znowu świąteczne zapachy powróciły, zapach świeżo wymytego domu, pomarańczy i daktyli oraz wigilijnej kaszy, którą poda się do stołu, kiedy Sivert i Tordhild przyjadą, a także woń żeberek, które zaczynały się już rumienić w piekarniku.

Mali zastanawiała się przez chwilę, czyby nie zmienić zwy­czajów i nie ubrać już przed południem dużego drzewka, które stało pokryte szronem, oparte o ścianę pralni. Tak, żeby choinka była gotowa w izbie, kiedy zjawią się goście. Mieliby na co po­patrzeć! Szybko jednak zdała sobie sprawę, że dla syna Siverta będzie wielkim przeżyciem uczestniczenie w ubieraniu choinki. Jeśli oczywiście przyjedzie, pomyślała nie wiadomo który raz i znowu poczuła skurcz żołądka. Zrobi się więc tak jak zawsze, wniesie choinkę i zostawi w sieni, żeby szron się roztopił, zanim drzewko stanie w izbie.

Wciąż miała jakieś sprawy przy oknie wychodzącym na dro­gę. Stawała tam przez chwilę i wypatrywała, czy nie dostrzeże w oddali chmury śnieżnego pyłu wznieconej przez sanie. Na ra­zie jednak niczego nie widziała.

- To kiedy oni mają przyjechać? - spytała Dorbet, pomaga­jąc Ingeborg w nakrywaniu stołu.

- Przed południem - zapewniła Mali i pośpiesznie wróciła do piekarnika, by znowu spojrzeć na żeberka. - Wcześniej czy później, ale przed południem.

- O tej porze roku nigdy nie wiadomo, co z podwodą - wtrą­cił Oja.

Wpadł do domu, żeby coś zabrać, i teraz ostra woń stajni mieszała się ze świątecznymi zapachami.

- Nie moglibyśmy zjeść, zanim oni się zjawią? - zapytał, spoglą­dając na Ane, która stała nad wielkim garnkiem i mieszała kaszę.

- Zabieraj się do stajni i dokończ mycie koni - odparła Mali krótko. - Zanim skończysz, goście z pewnością będą na miejscu. Pogoda dzisiaj ładna, drogi też przejezdne - dodała. - Kaszę po­damy o zwykłej porze.

Oja posłał jej mroczne spojrzenie. W ostatnim czasie zrobił się miły i sympatyczny. Zwłaszcza po tym, jak Mali zaprosiła Ruth Linę do Stornes i przyjęcie udało się nadzwyczajnie. Ale jedno nie uległo zmianie, uświadomiła sobie Mali. Kiedy tylko rozmowa schodziła na Siverta, Oja spoglądał na nią znowu tym swoim mrocznym wzrokiem. Jakby się czegoś bał. Jakby się bał lub nie był pewien, a może i jedno, i drugie.

- Oni chyba też zjedzą z nami kaszę, Ruth i ten jej Samuel, prawda? - spytała Dorbet, licząc, ile talerzy trzeba postawić na stole.

- Oczywiście, że zjedzą - przytaknęła Mali. - Ślub dopiero trzeciego dnia świąt. Pewnie, że będą jadać z nami. Przecież nie prowadzą jeszcze własnego gospodarstwa - dodała.

- Jeśli o tych dwoje chodzi, to nigdy nic nie wiadomo - prychnęła Dorbet. - Samuel potrafi wymyślać najdziwniejsze rzeczy. Czy ty wiesz, że on każdego popołudnia odprawia dla Ruth nabożeń­stwo? Ona siedzi na kanapie w domu dziadków, wyprostowana niczym świeca, z Biblią w rękach, i nie podnosi wzroku. Któregoś dnia weszłam tam niespodziewanie i zobaczyłam... Przewracała oczami, spoglądając na matkę.

- Czy ty uważasz, że Ruth wygląda tak, jak przystało na szczęśliwą narzeczoną? - spytała nieoczekiwanie.

Mali nie od razu odpowiedziała. Myśl o przyszłym małżeństwie Ruth z Samuelem nie przestawała jej dręczyć. Odkąd misjonarz przyjechał, wielokrotnie słyszała dziwne dźwięki z jego sypialni, choć wiedziała, że Ruth nadal sypia u siebie. Tylko że on przetrzy­muje ją w domu dziadków do późnej nocy, Mali była tego pewna. I wciąż się zastanawiała, co się tam właściwie dzieje.

Mali rozpaczliwie czekała, by Sivert porozmawiał z Ruth. Miała szczerą nadzieję, że dotrze jakoś do siostry. Nie zostało już zbyt wiele czasu. Ale jeśli Sivert zdoła przekonać Ruth, że popełniła błąd, i ślub zostanie odwołany, to naturalnie we wsi wybuchnie skandal. Tylko że tego Mali się już nie bała. Takie przeciwności gotowa jest przyjąć z podniesioną głową. Będzie walczyć o Ruth niczym lwica, wiedziała ponadto, że wszyscy we dworze będą ją wspierać. Najważniejsze jest nie to, żeby wydać Ruth za mąż, ale żeby była szczęśliwa. A Mali coraz mniej wierzyła, że Samuel jest tym mężczyzną, z którym córka spędzi szczęśliwe życie.

- Mamo, pytałam cię o coś - powtórzyła Dorbet. - Ja myślę, że Ruth...

W tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi. Mali drgnę­ła. Przecież nie mogła przeoczyć przyjazdu gości! Powinna stać na ganku i witać ich oraz...

Drzwi się otworzyły i w progu pokazał się Ola Granvold. Mali stała przy piecu i patrzyła na niego zakłopotana. Był ostatnim czło­wiekiem, którego spodziewałaby się zobaczyć tego przedpołudnia. Przesunęła wzrok z Oli na Dorbet, która znieruchomiała przy stole z talerzem w ręce. Córka zrobiła się płomiennie czerwona.

- A cóż to się stało? Czy to naprawdę ty odwiedzasz nas w wigilijne przedpołudnie? - wykrztusiła w końcu Mali, wycią­gając rękę do gościa.

- Przepraszam, jeśli przychodzę nie w porę - tłumaczył się Ola, który wciąż tkwił przy drzwiach z czapką w ręce. On też był czerwony jak burak, ale on to chyba od mrozu. Zresztą może też trochę ze skrępowania, pomyślała Mali. Po raz pierwszy, odkąd on i Dorbet są razem, przyszedł do Stornes bez zaproszenia.

- Chodź, mój drogi - zapraszała Mali. - Usiądź na chwilę. Nie stój tak przy tych drzwiach. Czy stało się coś wyjątkowe­go? - zapytała raz jeszcze, przyglądając mu się badawczo.

- Tak, to znaczy nie... chciałem powiedzieć... - jąkał się niczym uczniak. - Tylko bardzo chciałem porozmawiać z Dor­bet - wyznał w końcu pośpiesznie. - I mam coś...

Dopiero teraz Mali zauważyła, że gość wciąż stoi z jedną ręką ukrytą za plecami. Musiała się uśmiechnąć. Ten chłopak przyszedł tutaj z gwiazdkowym prezentem!

Dorbet odstawiła talerz i podeszła do Oli z promiennym wzrokiem. Mali widziała oddanie w oczach chłopaka, kiedy patrzył na Dorbet. Gdyby mógł ją zjeść, to właśnie teraz by to zrobił, pomyślała.

- Czy mogę zabrać Olę i pójść na...

Dorbet umilkła i spojrzała pośpiesznie na matkę. Najwyraźniej zdała sobie sprawę, że nie wypada prosić, by mogła zabrać gościa do swojej sypialni. Jeśli o to chodzi, Mali nie jest taka liberalna jak Marit, akurat tego nikt Dorbet tłumaczyć nie musiał.

- Czy możemy na chwilę wyjść do sieni? - zapytała wobec tego.

- Oczywiście, jeśli macie sobie do powiedzenia coś, czego nie możecie powiedzieć tutaj w izbie, to naturalnie idźcie - od­parła Mali. - Uprzedzam tylko, że tam jest strasznie zimno.

Ale jestem pewna, że ci dwoje potrafią się rozgrzać, pomyśla­ła przy tym.

- Dziękuję, no i życzę wesołych świąt wam wszystkim tutaj w Stornes - wybąkał Ola. - I mam przekazać pozdrowienia od całej naszej rodziny.

- Dziękuję, i ty przekaż nasze pozdrowienia - uśmiechnęła się Mali. - My wam też życzymy wesołych świąt.

Potem drzwi za dwojgiem młodych zamknęły się cicho.

Kiedy tylko znaleźli się sami w sieni, Ola objął Dorbet i mocno do siebie przytulił.

- Nie widziałem cię już dwa dni - szeptał jej do ucha. - O mało nie zwariowałem.

- Ale idą święta, Ola. Ja musiałam siedzieć w domu i poma­gać. Wiesz przecież, że oczekujemy gości i jeszcze wesele szy­kujemy. Jest tyle do zrobienia, mama zbiłaby mnie na kwaśne jabłko, gdybym teraz wyszła chociaż na chwilę.

- Mam coś dla ciebie - oznajmił Ola, pokazując paczkę, któ­rą wciąż chował za plecami. - To prezent gwiazdkowy.

Było to czworokątne, płaskie pudełeczko starannie zapa­kowane w ciemnoniebieski świąteczny papier i przewiązane złotym sznureczkiem. Dorbet natychmiast się domyśliła, że to nie zostało kupione w wiejskim sklepie. To prezent przywiezio­ny z miasta, widziała to wyraźnie. Uśmiechnęła się promiennie i wzięła pudełeczko. Potrząsnęła nim ostrożnie.

- Co to jest? - spytała, patrząc Oli w oczy.

- Dowiesz się dziś wieczorem, kiedy otworzysz - wyjaśnił Ola i znowu przyciągnął ją do siebie.

Odnalazł wargami jej usta i mocno pocałował. Dorbet po­czuła mrowienie w dole brzucha.

- Ja też mam coś dla ciebie - wyszeptała dziewczyna. - Ale ja to mam w sypialni.

Ola pośpiesznym spojrzeniem ogarnął drzwi do izby.

- Chodź - wyszeptała Dorbet, pociągając go za sobą.

- Ale twoja mama...

- Chyba wolno nam pójść po prezent, który przygotowałam dla ciebie - upierała się Dorbet. - Poza tym mama jest tak zajęta przyjazdem Siverta i Tordhild, że zaraz o nas zapomni. Przynaj­mniej na chwilę. No chodź już!

Ola nie dawał się dwa razy prosić. Zrzucił z nóg buty i na palcach szedł za Dorbet schodami na górę.

Nigdy przedtem nie był w sypialni. Zatrzymał się tuż przy drzwiach i patrzył na przytulny pokoik, chociaż ten nie bardzo się różnił się od innych tego rodzaju pomieszczeń. Wzrok chło­paka padł na łóżko pod ścianą i Ola wciągnął głęboko powietrze. Dorbet podeszła do łóżka, pochyliła się i wysunęła spod niego duży pakunek, który tam leżał. Kiedy się wyprostowała, wpadła prosto w objęcia Oli.

- Ola, no coś ty... nie chcesz wziąć swojego prezentu, co ty myślisz...

Ola zarumienił się i przyjął paczkę. Przez chwilę badał ją pal­cami i spoglądał na Dorbet.

- Co to jest? - spytał. Dorbet roześmiała się cicho.

- Dowiesz się dziś wieczorem - drażniła się z nim. - Ty mi odpowiedziałeś tak samo.

Ola skinął głową i odłożył prezent na nocny stolik. Potem znowu zwrócił się ku niej. Wzrok mu płonął. Dorbet uśmiech­nęła się i zarzuciła mu ręce na szyję.

- Och, jak ja za tobą tęskniłam, ja też - szeptała.

I nagle ogarnęło ją pożądanie. Ola pachniał dobrym myd­łem i świeżym powietrzem. Oczywiście, że za nim tęskniła! Kie­dy popchnął ją lekko i położył na łóżku, roześmiała się cicho. W niepamięć poszedł lęk przed zajściem w ciążę. W niepamięć poszła matka. Oboje oddychali coraz szybciej.

- Weź mnie - wyszeptała Dorbet podniecona.

- Ale twoja mama...

- Weź mnie szybko - wykrztusiła Dorbet ochryple. - Nie musimy się rozbierać tak jak u ciebie. Ale możemy...

Ola rozumiał, co mogą. Gwałtownymi ruchami zdjął jej majtki, a spódnicę podciągnął aż do pasa. Potem pośpiesznie rozpiął spodnie i opuścił je na tyle tylko, by mógł zrobić to, co zamierzał. Dorbet pojękiwała z rozkoszy. Nigdy przedtem tak tego nie robili. Pośpiesznie, w ubraniu, i z matką nasłuchującą w kuchni. Dorbet czuła, że serce bije jej mocno z podniecenia i trochę ze strachu.

Nie mówili do siebie nic. Nie było żadnych pieszczot. Ledwie dwa czy trzy pocałunki, zanim Ola się w nią wdarł. Szorstki sa­modział jego spodni drapał skórę na udach Dorbet. Odczuwała to i jako przyjemność, i jako ból. Odrzuciła w tył głowę i jęknęła. To chyba tak jest, kiedy kobieta jest gwałcona, pomyślała nagle. Gwałciciel po prostu ją przewraca, zrywa ubranie i gwałci. Ta myśl podnieciła ją tak, że musiała zagryzać rękę, żeby nie krzy­czeć.

Wszystko dokonało się bardzo szybko. Zbyt szybko. Dorbet miała ochotę pobudzić go jeszcze raz. Chciała więcej. Ale wte­dy na schodach rozległy się kroki. Oboje zerwali się na równe nogi. Ola w najwyższym pośpiechu zapinał spodnie i przeczesy­wał palcami potargane włosy. Dorbet wcisnęła majtki pod pie­rzynę i wygładziła spódnicę. Kiedy rozległo się krótkie pukanie do drzwi, oboje stali pośrodku pokoju sztywni niczym ołowiane żołnierzyki.

- Zdawało mi się, że mieliście być w sieni - rzekła Mali z wy­rzutem.

Ogarnęła spojrzeniem obie rozpalone twarze.

- Tak, ale musiałam przynieść prezent dla Oli - odparła Dorbet trochę zdyszana.

Wzięła z nocnego stolika duży pakunek i złożyła go w drżące ręce Oli. Mali popatrzyła na zburzoną pościel i wiedziała, co się stało. Wyczuwała też zapach tego, co tu miało miejsce. W tej sprawie nie odezwała się jednak ani słowem.

- Sanie z twoim bratem widać już na drodze - poinformo­wała. - Uważam, że powinniśmy wyjść na ganek powitać gości.

- Dobrze, zaraz przyjdę - obiecała Dorbet posłusznie. Kiedy matka odwróciła się i wyszła, Dorbet wzięła rękę Oli i ścisnęła ją mocno. Uśmiechnęła się do niego z gwiazdami w oczach.

- Wesołych świąt - wyszeptała, wspięła się na palce i poca­łowała go.

Potem pośpiesznie ruszyli za matką na ganek.

W sieni Ola włożył buty i naciągnął czapkę na głowę.

- No dobrze, w takim razie wesołych świąt - powiedział jesz­cze raz, zaczerwieniony po korzonki włosów i z koszulą wystają­cą mu spod kurtki.

- Powinieneś chyba włożyć koszulę w spodnie - rzekła Mali cierpko. - Wygląda to trochę dziwacznie, kiedy tak chodzisz z powiewającymi połami koszuli - dodała.

Ola znowu zrobił się ogniście czerwony, niezdarnie wpychał koszulę w spodnie i kłaniał się. W końcu zniknął.

- A ty...

Mali wpiła spojrzenie w Dorbet.

- Czy ze mną też coś nie w porządku? - spytała dziewczyna, patrząc na matkę z uśmiechem w oczach. - Wyglądam chyba wystarczająco reprezentacyjnie, czyż nie?

Szybko przeszła obok matki. I wtedy Mali znowu poczuła ten wyjątkowy zapach. Zapach pośpiesznego kochania.

Kiedy sanie zajechały, na dziedzińcu w Stornes stali wszyscy do­mownicy. Mężczyźni właśnie wrócili z pracy, Oja skończył mycie koni. Mali splotła swoje lodowate dłonie, niewymownie szczęśli­wa, ale równocześnie przestraszona i spięta. Havard położył rękę na jej ramieniu. Nie zdążył się jeszcze umyć i przebrać, pachniał potem i oborą. Mali jednak tego nie zauważała. Nie odrywała wzroku od pojazdu, który się właśnie przed nimi zatrzymał. Kątem oka dostrzegła, że z domu dziadków wyszła Ruth. Otu­lała się szczelnie zarzuconą na ramiona chustką, jakby marzła. Ostatnio wygląda na to, że Ruth nieustannie marznie, pomyślała Mali niepewnie. I chyba tak jest, kiedy ktoś tak bardzo schudnie. A córka z dnia na dzień robiła się szczuplejsza. Niedługo zosta­nie tylko brzuch, już teraz wyraźnie się zaokrąglił.

Za Ruth ukazał się również Samuel, wielki i zwalisty.

Oparł ciężko dłoń o ramię Ruth, jakby chciał ją przytrzymać, Mali odniosła takie wrażenie. To mu się jednak nie uda. Skoro Sivert przyjechał, to mu się nie uda.

Sivert pierwszy zeskoczył z sań. Miał na sobie grube ciemne spodnie i długi do kolan płaszcz z kołnierzem z futra. Na głowie nosił dużą futrzaną czapkę. Mali nigdy jeszcze nie widziała ta­kiej pięknej futrzanej czapki. Wyciągnął ręce i Tordhild podała mu małego chłopca. On wziął go w ramiona, a potem odwrócił się i postawił dziecko na ziemi, tuż obok sań.

Mali czuła, że serce tłucze się ciężko w jej piersi. Więc oto jest jej pierwszy wnuk. Wpatrywała się w chłopca, ale widziała go bardzo niewyraźnie. Łzy wolno spływały po jej twarzy.

- Rany boskie! - zawołała Dorbet zaskoczona. - Co to za dziecko?... Czy Tordhild i Sivert mają dziecko?

- Mają - potwierdziła Mali cienkim głosem. - Syna, który kończy pięć i pół roku.

- Ale dlaczego nic nie mówiłaś...

- Bo nie wiedziałam, czy zechcą go ze sobą zabrać - bąknęła Mali cicho.

- Dlaczego mieliby go nie zabrać? - zdziwiła się Dorbet. - Jeśli się ma syna, to się go przecież zabiera ze sobą, o ile mi wia­domo.

Sivert pomógł Tordhild wysiąść z sań, a potem woźnica za­czął zdejmować duże walizki. Na samym końcu znalazł się fu­terał ze skrzypcami. Sivert wziął go tak, jak się bierze chorego noworodka.

- Syn - wykrztusił Oja ponuro. - Więc wtedy... tamtym ra­zem. .. Tordhild była w ciąży. Ale dlaczego oni uciekli? I dlacze­go Sivert zrzekł się dziedzictwa? Bo przecież teraz dziedzictwo jest moje, prawda?

- Dziedzictwo jest twoje, Oja - potwierdziła Mali, ale wciąż nie spuszczała wzroku z chłopczyka, który poprawiał czapkę na głowie. Nie potrafiłaby powiedzieć, do kogo dziecko jest podob­ne. Sanie stały zbyt daleko.

- Ale na pewno? - spytał Oja z napięciem w głosie.

- Na pewno - potwierdziła Mali, spoglądając pośpiesznie na młodszego syna.

Oja miał spiętą twarz, wzrok mu pociemniał. Było oczywiste, że nie cieszy się z tego, iż najstarszy brat spędzi Boże Narodzenie w domu. Wciąż nie był pewien, czy dziedzictwo rzeczywiście na­leży do niego, Mali zdawała sobie z tego sprawę. Oja boi się, żeby Sivert nie zmienił zdania, zwłaszcza teraz, kiedy ma syna.

Mali położyła rękę na ramieniu młodszego syna.

- Są przecież papiery, Oja - powiedziała cicho. - Sivert naprawdę zrzekł się prawa do Stornes. Tego nie można już od­mienić. Tym bardziej, że ty wcale nie jesteś złym dziedzicem - uśmiechnęła się. - Co ja mówię, ty zawsze byłeś najlepszy, tobie należy się dwór.

Na moment napotkała jego spojrzenie. Zapaliło się w nim światełko. Oja wolno skinął głową.

- Tak, chyba tak - przyznał i wolno wypuścił powietrze z płuc.

- Chodźcie, chłopaki, pomożemy gościom wnieść bagaże - zarządził Havard, ruszając w stronę sań.

Mali poszła za nim. Spostrzegła, że Ruth wyrwała się Samu­elowi i również idzie w stronę gości.

- Witaj - powiedziała Mali dziwnie cienkim głosem, kiedy dotarła na miejsce i wyciągnęła rękę do Siverta.

- Dziękuję bardzo - odpowiedział i potrząsnął jej ręką, drugą przez cały czas mocno przyciskał do siebie futerał ze skrzypcami.

- I ty także, Tordhild, witaj w domu - ciągnęła Mali. - Tak się cieszymy, że przyjechaliście.

Przysiadła w kucki i przyglądała się małemu chłopcu, który tulił się do matki i rozglądał wokół trochę niepewnie.

Havard mrugnął do niego, na co twarzyczka chłopca roz­jaśniła się w szerokim uśmiechu. Mali poczuła ukłucie w ser­cu. Miała wrażenie, że widzi twarz Siverta. On też tak wyglądał w tym wieku. Te same zielone oczy ze złotymi plamkami. Ta smagła skóra mimo zimy. Ten sam szeroki uśmiech, który miał Sivert. Mali była pewna, że kiedy tylko chłopiec zdejmie czap­kę, zobaczy gęste, ciemne, kręcone włosy. Pogłaskała dziecko po zimnym policzku. W piersiach czuła dławiący ból.

- Witaj w Stornes - wyszeptała łagodnie. - Jestem twoją babcią.

- Wiem - odparł chłopczyk, przyglądając się jej uporczy­wie. - Masz na imię Mali.

- To prawda - przyznała Mali. - Ale jestem też twoją babcią. I mam nadzieję, że będziesz mówił do mnie babciu.

Havard pochylił się i wziął chłopca na ręce. Trzymał go wy­soko nad swoją głową.

- A ja jestem Havard - przedstawił się.

- Tylko ciągle nie wiemy, jak ty masz na imię - wtrąciła Mali.

- Johannes - odparł chłopiec.

Krew odpłynęła z twarzy Mali. Szukała wzrokiem oczu Siverta.

- Tak, to jest Johannes - potwierdził syn spokojnie. - Dostał imię po swoich dziadkach, po Johanie i po Jo. Uważaliśmy, że tak będzie najbardziej właściwie, Tordhild i ja. Lepszego imienia nie mógł dostać ten nasz syn - dodał, wytrzymując jej spojrze­nie.

Mali bez słowa skinęła głową. Nagle poczuła, jakby stali przy niej niczym zimne zjawy, obaj, i Johan, i Jo. Przeszłość wróciła z tym małym chłopcem. Przeszłość i grzechy.

- Czy mogę wziąć cię za rękę? - spytała i wyciągnęła do chłopca zimną, drżącą dłoń.

Malec przyjął ją z ufnością. Złożył w jej dłoni swoją ciepłą rączkę. I tak Johannes Stornes poszedł do dworu. Ręka w rękę ze swoją babką.

ROZDZIAŁ 2

Kiedy Mali i Johannes odwrócili się i ruszyli w stronę domu, Ruth rzuciła się na szyję Sivertowi, wciąż stojącemu przy sa­niach. Uczepiła się go niemal desperacko. Po chwili brat ostroż­nie uwolnił się z jej objęć i odsunął lekko od siebie.

- Przyjechałeś - wyszeptała z oczyma pełnymi łez. - Jednak przyjechałeś!

- Pewnie, że przyjechałem - odparł Sivert z lekkim uśmie­chem i pogłaskał ją po policzku. - Przecież ma być twój ślub. I najwyraźniej bardzo ci się śpieszy - dodał. - Domyślam się, że jesteś w ciąży.

Ruth spłonęła intensywnym rumieńcem i spuściła wzrok. Sivert znowu poklepał ją po zimnym policzku.

- Przydarzyło się to wielu pannom, nie tylko tobie, Ruth - rzekł łagodnie. - To naprawdę nie ma znaczenia, bylebyś tylko była szczęśliwa.

- Czy to narzeczony, ten pan, który stoi na ganku domu dziad­ków? - spytał, spoglądając pośpiesznie w stronę Samuela, który oparty o futrynę drzwi patrzył na to, co się dzieje na podwórzu.

Ruth lekko odwróciła głowę i dostrzegła plecy Samuela zni­kające w drzwiach. W milczeniu skinęła głową.

- No cóż, pewnie będę mógł się z nim przywitać później - skwitował całą sprawę Sivert.

Dorbet również przybiegła, żeby się przywitać, a potem obie siostry uściskały Tordhild i cieszyły się z jej przyjazdu.

- Nie wiedziałam tylko, że macie syna - stwierdziła Dorbet, patrząc w ślad za Mali i Johannesem, którzy zbliżali się już do domu.

- Wiele w tym mojej winy - tłumaczył Sivert. - Mama i ja uzgodniliśmy to wtedy, kiedy tak nagle stąd wyjechaliśmy, ja z Tordhild. Było coś, co... no cóż, to nikogo nie musi obchodzić - dodał. - Zresztą nie wiedzieliśmy jeszcze, że Tordhild jest w ciąży, ale, jak się później okazało, była.

Pośpiesznie spojrzał na Tordhild i uśmiechnął się.

- Matka też nie wiedziała nic o Johannesie do mojej ostat­niej bytności w domu, ale wtedy prosiłem ją, żeby zachowała tę wiadomość dla siebie. Nie byłem pewien, czy jeszcze kiedyś przyjadę do Stomes ani czy przywiozę tu chłopca - dodał.

- Ale dlaczego nie? - zdziwiła się Dorbet i patrzyła na brata.

- Ech, to długa historia, którą mamy już za sobą, Dor­bet - westchnął Sivert. - No ale teraz Johannes jest tutaj, cho­ciaż muszę przyznać, że głównie dzięki Tordhild. Ona widzi róż­ne rzeczy wyraźniej niż ja. Ja mogę być czasami trochę... trochę uparty - wyznał szczerze. - Tordhild taka nie jest. No i postano­wiła, że Johannes z nami przyjedzie, a teraz już wiecie, że mamy syna. Wspaniałego syna - dodał z dumą. - I dla was, jak sądzę, Johannes jest największą niespodzianką.

- Wcale nie jest bardzo podobny do mamy ani do rodu Stornesów - zastanawiała się Dorbet. - Bardziej przypomina ciebie i trochę też Tordhild.

- Możliwe - zgodził się Sivert. - Ale to nie jest takie ważne, do kogo człowiek jest podobny, Dorbet. Ważniejsze, jakim jest człowiekiem - dodał. - Chociaż różne podobieństwa tutaj we wsi zawsze ludzi bardzo zajmowały... Moim zdaniem jednak to są głupstwa, tak to po prostu widzę. Nigdy nie rozumiałem, nad czym się tu zastanawiać. Ludzie są, jacy są, i ważne, żeby mogli pozostać sobą.

- Czy twój syn odziedziczył po tobie muzyczne zdolności? To znaczy, czy zostanie muzykiem? - spytała Dorbet.

- Zostanie, kim sam zechce - odparł Sivert. - My nigdy nie będziemy wywierać na nim żadnej presji. Chce być piekarzem, to proszę bardzo, byleby tylko wiedział, że wybrał sam, z własnej woli. I żeby był wolny oraz szczęśliwy - dodał.

Oja stał przez cały czas nieco z boku i nie odzywał się ani słowem. Teraz Sivert spojrzał na niego. Wyciągnął rękę, żeby się przywitać.

- No i jak to jest, kiedy prowadzi się taki wielki dwór? - spytał.

- Całkiem dobrze - bąknął Oja krótko. - Przynajmniej na razie.

Spojrzenie młodego gospodarza znowu stało się mroczne. Było jasne, że przyjazd brata bardzo go zaniepokoił, mimo iż Mali próbowała temu przeciwdziałać. I widok Johannesa wcale mu nastroju nie poprawił. Fakt, że Sivert ma syna, syna, który mógłby odziedziczyć dwór, gdyby wszystko poszło tak, jak mat­ka chciała. Gdyby Sivert nie zrzekł się prawa do dziedziczenia. Oja wciąż nie miał pewności, czy sprawy rzeczywiście zostały do końca uporządkowane. Teraz niespokojnie przestępował z nogi na nogę. Dokumenty dokumentami, myślał, spoglądając na ro­dzinę prawowitych spadkobierców. A gdyby tak Sivert się rozmyślił? Oja słyszał o ludziach, którzy z tego powodu trafiali do sądów. Przynajmniej wydawało mu się, że o takich słyszał.

- Jestem pewien, że wszystko układa się dobrze - oznajmił Sivert spokojnie, udając, że nie dostrzega mrocznego spojrzenia brata i jego zdawkowej odpowiedzi. - Ty zawsze byłeś urodzo­nym gospodarzem, w przeciwieństwie do mnie. Przy mnie to nawet chwasty by nie wyrosły - uśmiechnął się. - Mam nadzieję, że później mi wszystko pokażesz.

Oja nie odpowiedział. Śledził wzrokiem postać matki i małego chłopca, którzy właśnie wchodzili do domu. Poczuł, że marznie.

Havard stał tuż za Dorbet, ale do tej pory się nie odzywał. Teraz zrobił krok naprzód i wyciągnął rękę do Siverta.

- Bardzo się cieszę, że przyjechaliście - powiedział. - To wiele znaczy... dla wielu osób w tym domu - dodał, patrząc Sivertowi w oczy. - I ty też witaj, Tordhild - mówił dalej. - Dobrze widzieć cię znowu tutaj, w Stornes.

- Dziękuję - odparła z uśmiechem. - Ja się naprawdę bar­dzo cieszę i na święta w wielkim dworze, i na wesele.

Sivert nie skomentował słów żony.

Zapłacił woźnicy, potem mężczyźni wzięli bagaże i wszyscy razem ruszyli w stronę domu:

Minęło sporo czasu, zanim mogli usiąść do stołu. Domownicy także chcieli się witać, wszyscy mówili coś jeden przez drugiego. A tym, który gadał najwięcej i wzbudzał największe zaintereso­wanie, był Johannes. Chłopiec nie mógł nigdzie zagrzać miejsca, zdawało się, że jest wszędzie naraz.

Fakt, że Tordhild i Sivert mają syna, był wielkim zaskocze­niem również dla pozostałych domowników. Mali widziała, że zarówno Ingeborg, jak i Ane liczą szybko w myślach, by okreś­lić, kiedy dziecko zostało poczęte. Nie miała jednak pojęcia, czy tamtą pośpieszną ucieczkę przed sześcioma laty obie służące wiążą z ciążą Tordhild. Zresztą wcale się tym nie przejmowała. O tamtej historii nikt nie powinien, a nawet nie może wiedzieć.

- Ale że wy macie syna - dziwiła się Ingeborg, przyglądając się Johannesowi. - Jak to możliwe, że nikt nigdy w tym domu o nim nie wspomniał...

- Jak już powiedziałem moim siostrom, wina jest po mojej stronie, Ingeborg - powtórzył Sivert. - Mieliśmy z mamą umo­wę w tej sprawie. Tak więc Johannes będzie w tym roku wielką wigilijną niespodzianką dla wszystkich.

Potem już więcej o sprawie nie wspominano. Sivert był bar­dzo uprzejmy, ale też w jego głosie brzmiała taka stanowczość, że nikt nie chciał zbyt dokładnie się dopytywać.

Kiedy Ingeborg podjęła ten temat, Mali siedziała z sercem w gardle ze strachu. Pośpiesznie spojrzała w stronę Siverta. Napotkała jego wzrok i westchnęła cicho. Tak się cieszyła, że syn z rodziną przyjeżdża. O mało się nie rozpłakała z radości, kiedy zobaczyła Johannesa. Mimo wszystko wiedziała, że Sivert, Tordhild, a już zwłaszcza Johannes wywołają plotki i gadanie, zarówno tu, we dworze, jak i we wsi. Ludzie nie zapomnieli tej pięknej, ciemnowłosej dziewczyny, którą Sivert kiedyś przywiózł do domu i z którą potem tak nieoczekiwanie, w największym pośpiechu opuścił dwór, a nikt nigdy nie potrafił tego porządnie wyjaśnić. Mali wielokrotnie słyszała aluzje na ten temat. Więc jednak ludzie swoje myślą, westchnęła w duchu. Ale niech tak zostanie. Wyglądało na to, że Sivert świetnie sobie z całą sprawą poradzi. Potrafi powstrzymać spekulacje. Więc niech ludzie my­ślą, co chcą, uznała i pogłaskała pyzaty, ciepły policzek Johan­nesa. Zresztą i tak się tego nie uniknie.

- Moglibyśmy pójść obejrzeć zwierzęta? - spytał Johannes i oparł się mocno o kolana Mali, która siedziała na długiej ła­wie. - Chciałbym zobaczyć krowy i owce, i... a macie króliki? - spytał nagle, szarpiąc Mali z całej siły za spódnicę. - W domu znam jednego takiego, który ma króliki. One są mięciutkie i śliczne. Macie króliki?

- Króliki? - powtórzyła Mali zaskoczona. - Nie. Królików nie mamy. Ale mamy i konie, i świnie - wyliczała. - I starą kot­kę - uśmiechnęła się, kiedy duża podpalana kotka wskoczyła jej na kolana.

- Ze zwierzętami jeszcze zaczekamy, Johannes - upomniał Sivert. - Najpierw zjemy kaszę. I chyba nie zapomniałeś, że dzi­siaj jest Wigilia, co?

- Och nie - zapewnił malec z szerokim uśmiechem. - My mamy prezenty...

- To ma być niespodzianka, wszystko okaże się dopiero wie­czorem - ostrzegła Tordhild przyjaźnie. - Nic na razie nie mów. Obiecałeś, że dochowasz tajemnicy.

Johannes skinął głową i wrócił na ławę. Najwyraźniej już się wybierał, żeby przynieść prezenty.

- A gdzie choinka? - spytał, spoglądając na Mali. - Choinka chyba będzie?

Johannes rozglądał się po izbie.

- Pewnie, że będzie choinka - uśmiechnęła się Mali i nie mogła powstrzymać chęci pogłaskania jeszcze raz jego ciem­nych, miękkich loków. - Będzie taka aż do samego sufitu! Na ra­zie leży na ganku w domu dziadków. Zwykle ubieramy drzewko pod wieczór - dodała. - Myślę, że nam w tym pomożesz.

- Och tak! - Johannes rozpromienił się znowu. - A nie mog­libyśmy zaraz zacząć ubierać?

- Nie, teraz będziemy jeść - powtórzył Sivert.

- Mój Boże, to dziecko mówi dialektem - stwierdziła Mali, spoglądając na Tordhild. - Myślałam, że posługuje się tylko miejskim językiem.

- My w domu najchętniej rozmawiamy dialektem - wy­jaśniła Tordhild. - Chcemy, żeby Johannes dobrze znał swoje korzenie. Ale obawiam się, że usłyszycie tu dziwną mieszankę, bo z dziećmi w mieście Johannes rozmawia w miejskim języ­ku, poza tym zna trochę angielskiego. I my... - Spojrzała na Siverta z uśmiechem. - Z nami też pewnie będzie tak samo, obawiam się. Tyle podróżujemy, a musimy rozmawiać z ludźmi tak, żeby nas rozumieli, więc chyba nie zawsze mówimy zbyt poprawnie.

Ona jest jeszcze ładniejsza niż dawniej, pomyślała Mali, przyglądając się synowej. Sześć lat i poród zmieniły tamtą prze­straszoną młodziutką dziewczynę, którą Sivert przywiózł do Stornes, w dojrzałą piękność. Długie ciemne warkocze obcię­ła i nosiła teraz półdługą fryzurę, układającą się miękko przy twarzy. Mali widziała w jakimś kobiecym piśmie, że teraz taka moda. W każdym razie w miastach. Spojrzenie Tordhild było spokojne i bez lęku, za każdym razem kiedy spoglądała na Siverta lub syna, pojawiała się w nim miłość i duma. Najwyraźniej nie dręczyło jej to, że żyje w grzechu i na dodatek w zakazanym związku. Żyła po prostu z mężczyzną, którego kocha. Nic inne­go nie miało dla niej znaczenia. Z Sivertem jest tak samo, Mali widziała to. Najwyraźniej wszystko to złe, co się między nimi wydarzyło, nie zdołało zniszczyć miłości.

To była dla Mali niewielka pociecha. Ona sama bowiem zniszczyła tak wiele zarówno w życiu Siverta, jak i Tordhild. Ale z radością patrzyła, że teraz jej syn jest szczęśliwy. Żyje w szczęś­ciu i poczuciu bezpieczeństwa.

Jej jednak wciąż nie wybaczył. Czuła wyraźny dystans, kiedy podawał jej rękę na powitanie. Był uśmiechnięty i uprzejmy, ale w jego oczach widziała ból. Ten ból miał tam pewnie pozostać na zawsze. Ale nienawiści już w sobie nie nosił, powiedział to sam, kiedy ostatnio był w domu. Mali musiało to wystarczyć. Właś­ciwie na nic więcej sobie nie zasłużyłam, myślała ze skurczem w sercu...

Drzwi się otworzyły i w progu stanął Samuel.

- Czekałem, aż przyjdziesz i zabierzesz mnie na obiad - zwrócił się do Ruth, jakby nie zauważył gości.

Twarz miał spiętą, wzrok mroczny.

Ruth zrobiła się czerwona i wbiła wzrok w podłogę. Nerwo­wo bawiła się guzikiem bluzki.

Sivert wstał i podszedł do Samuela.

- Jesteś chyba na tyle dorosłym mężczyzną, żeby znaleźć drogę do izby bez niczyjej pomocy - rzekł z przekąsem w gło­sie. - Bo ty jesteś Samuel, prawda?

- Owszem, jestem misjonarz Samuel Langmo - przedstawił się tamten, niechętnie ujmując rękę, którą Sivert do niego wy­ciągnął. Było oczywiste, że nie podobało mu się napomnienie Siverta. Samuel w ogóle źle znosi wszelkie uwagi, pomyślała Mali. Zauważyła to już dawno temu. Misjonarz należy do tych, którzy dostrzegają źdźbło w oku bliźniego, w swoim natomiast belki nie widzą. Miała wiele okazji, żeby się o tym przekonać.

- A ja jestem najstarszym bratem Ruth - wyjaśnił Sivert. - Siostra znaczy dla mnie bardzo wiele - dodał.

- O tak, zdążyłem zauważyć - burknął Samuel. - Miło wi­dzieć takie przywiązanie w rodzinie. Chociaż ciebie to jednak w domu często się nie widuje, o ile zdążyłem się zorientować.

Przyglądał się Sivertowi badawczo.

- No cóż, wybrałem muzykę, a ona nie zostawia wiele czasu na inne sprawy - powiedział Sivert. - Tak już niestety jest.

- Jesteś sławny na całym świecie - rzekł Samuel z uśmie­chem, który nie docierał do oczu. - Jeździsz, jak słyszałem, po całym globie i koncertujesz. I w gazetach o tym czytałem - wyjaśnił.

Najwyraźniej bardzo mu to imponowało. Z jednej strony mu imponuje, a z drugiej budzi zazdrość, pomyślała Mali, spogląda­jąc na misjonarza. Samuel zawsze najbardziej lubił być w cen­trum zainteresowania. Być tym, wokół którego wszystko się obraca. Ludzie ze wsi mogli się o tym przekonać podczas spot­kań modlitewnych. Po prostu rozkwitał, kiedy wszyscy padali na kolana z twarzami zwróconymi w jego stronę.

- Ale mimo wszystko uważam, że to niezwykłe zrzec się swo­jego dziedzictwa tak, jak ty to zrobiłeś - ciągnął Samuel, a w jego oczach pojawiały się ponure błyski. - I to w dodatku zrzec się takiego wspaniałego dworu jak Stornes - dodał ze zdziwieniem w głosie. - Mogłeś przecież zachować majątek i skłonić innych, żeby dla ciebie pracowali.

Najwyraźniej bardzo chciał wiedzieć, co też się kryje za tą całą historią. Za tym, że Sivert zrzekł się prawa do dziedziczenia majątku i wybrał własną drogę. Spojrzenie misjonarza przenosi­ło się nieustannie z Tordhild na Johannesa i z powrotem. Mali poczuła, że żołądek zaciska jej się boleśnie. Samuel mógłby być niebezpieczny, gdyby wiedział za wiele.

- Na świecie jest mnóstwo rzeczy niezwykłych - odpowie­dział mu Sivert spokojnie. - Na przykład to, że pewien misjonarz uczynił moją siostrę brzemienną, choć jeszcze jej nie poślubił.

Na dłuższą chwilę w izbie zaległa paraliżująca cisza. Samu­el powoli robił się coraz bardziej czerwony, a jego oczy miotały nienawistne błyski. Boże, oni zaraz skoczą sobie do gardeł, my­ślała Mali przerażona. Sivert nie ukrywał, że nie znosi przyszłe­go szwagra. Powinien bardziej panować nad swoim językiem, uważała matka. On jednak zawsze taki był, zawsze mówił to, co myśli. Zwłaszcza jeśli wyczuwał fałsz. Tego nigdy nie tolerował. Teraz nie tolerował tego tym bardziej, że chodzi o Ruth.

Samuel chwycił narzeczoną za ramię, szarpnął ją gwałtow­nie i przyciągnął do siebie.

- Myślę, że zjemy u siebie - oznajmił. Jego głos był nabrzmiały gniewem.

- Nie, zjecie tutaj! - wtrącił Havard krótko. - Usiądziemy do stołu i zjemy wszyscy razem tak, jak było postanowione.

- Ale ja nie pozwolę, żeby...

- Odpowiedziałem tylko na zaczepkę, panie misjonarzu - od­parł Sivert spokojnie. - Sprawy dziedzictwa i naszego dworu nie powinny cię w ogóle obchodzić. Żenisz się z Ruth, a nie z dworem. I nie ma żadnych powodów do zmartwienia - dodał. - Stornes znaj­duje się w najlepszych rękach, nikt nie mógłby mieć zdolniejszego dziedzica, niż my mamy w osobie mojego brata.

Zdawało się, że w duszy Oi coś się nareszcie otworzyło. Sztywno uniesione w górę ramiona opadły, w oczach pojawił się blask. Zaciśnięte szczęki uchyliły się i coś w rodzaju uśmiechu wypłynęło na twarz. Kiedy patrzył na brata, w jego spojrzeniu widać było ulgę i wdzięczność.

- A teraz przywitaj się z moją żoną - mówił dalej Sivert, pod­chodząc z Tordhild do Samuela. - I z moim synem - dodał, roz­glądając się wokół. - Jeśli tylko wyjaśnimy, gdzie się podział...

- Leży z kotką przy piecu - poinformowała Ingeborg.

Te słowa wzbudziły powszechną wesołość i nieprzyjemny nastrój ustąpił. W końcu mogli zasiąść do stołu.

Mali zjadła niewiele.

Siedziała i nie spuszczała wzroku z małego Johannesa. Nieskończona miłość, jaką budzi w niej to dziecko, dziwiła ją i zaskakiwała. Nie zna przecież wnuka, a mimo to czuje całym sercem, że on jest częścią jej samej. Jest krwią z jej krwi, powstał dzięki gorącej, zakazanej miłości jej oraz Jo tamtego lata dawno, dawno temu. Byłam wtedy taka młoda, pomyślała nagle. Taka młoda, zrozpaczona i samotna. I przepełniona taką tęsknotą za miłością. Za bliskością i ciepłem. Przez to właśnie stało się to, co się stało.

Johannes okazał się tak podobny zarówno do Jo, jak i Siverta, że jego widok po prostu sprawiał Mali ból. Kiedy pochylał głowę nad talerzem, jego ciemne loki lśniły niebieskawo. Mali doznała skurczu serca, kiedy spojrzał na nią tymi zielonymi, mieniącymi się oczyma, a blask stearynowych świec zapalał w nich złote bły­ski.

Mali zmagała się z trudną do opanowania potrzebą przytule­nia dziecka. Chciała poczuć to ciepłe, małe chłopięce ciało przy swoim. Poczuć jego małą piąstkę w swojej dłoni, dotyk pulchne­go policzka na swojej twarzy. Chciała z nim rozmawiać. Jak naj­lepiej go poznać. Zerknęła ponad stołem w stronę Siverta. Nie była pewna, czy on by chciał, żeby poświęcała jego synowi aż tyle uwagi. Być może czuł, że matka nie ma do niego żadnego prawa, ona, która swojego syna okłamywała przez tyle lat. Ale przecież teraz nie chce mu niczego zabrać. Chcę tylko dać to, co we mnie płonie, myślała. Bo Johannes należy też do niej, tak to odczuwała.

Nabrała łyżkę jedzenia i spojrzała na koniec długiego stołu. Nagle znalazła się w odległej przeszłości; przy tym samym dłu­gim stole w gorący letni dzień. Jo uśmiechał się do niej. Wspo­mnienie sprawiło, że się zakrztusiła, jedzenie wpadło nie tam, gdzie trzeba, i Mali zaczęła kaszleć tak, że z oczu popłynęły jej łzy. Kiedy nareszcie mogła znowu oddychać, napotkała spoj­rzenie Havarda. Jego niebieskie oczy patrzyły na nią badawczo. Otarła rąbkiem fartucha łzy z twarzy i uśmiechnęła się do niego. Jo był tylko wspomnieniem. Ale wszystko najcudowniejsze, co z nim przeżyła, wróciło teraz z wielką siłą razem z tym małym chłopcem, który zajadał kaszę z takim zapałem, że mleko ście­kało mu po brodzie, a na swetrze porobiły się wielkie plamy. To dziecko jest owocem grzechu, i to w podwójnym rozumieniu. Ale to nie ma najmniejszego znaczenia. Mali go kocha. Tego, co czuje do chłopca, nie odczuwała nigdy do żadnego innego człowieka. To musi być miłość babki, pomyślała ze zdumieniem. Jest wielka, nieznana i dziwnie bolesna.

Jo jest wspomnieniem, które czasami do niej wraca, prawie tak jak smak pierwszych dzikich jagód, które zbierała w czasach młodości. Nic nie może się równać z tamtym smakiem ani z ma­rzeniem o lecie i o wszystkim, czego nie doznała. Jest tak od dawna. I tak też było z Jo. To marzenie. Bo człowiekiem, którego kocha naprawdę, jest Havard. Uśmiechnęła się do niego szcze­rze, z głębi serca. I wiedziała, że on rozumie. Że to on, i tylko on, jest dla niej ważny. Nic nie ma większego znaczenia.

Jeszcze nie wstali od stołu, gdy Johannes chwycił ją gwałtownie za spódnicę.

- Teraz już się najedliśmy, to możemy iść do zwierząt, babciu. Fakt, że tak ją nazwał, że powiedział do niej babciu, znowu wycisnął łzy z oczu Mali.

- Idź, idź - powiedziała Ane, kiwając głową do gospodyni. - Już my się tu wszystkim zajmiemy.

- Możesz zaprowadzić Tordhild i Siverta na górę do ich sy­pialni? - Mali popatrzyła na Dorbet. - Z pewnością będą chcieli się rozpakować i może odpocząć trochę po długiej podróży - tym razem zwróciła się do Tordhild.

- Ja nie mam nic przeciwko temu - roześmiał się Sivert i po­klepał po brzuchu. - Chyba zjadłem za dużo tej kaszy. Poczułem się nagle jak w dawnych czasach - dodał.

- Ja mogę teraz...

Ruth najwyraźniej chciała także iść na górę, ale Samuel zła­pał ją za ramię i poprowadził ku drzwiom.

- Twoja siostra świetnie sobie poradzi - warknął. - Ty też musisz odpocząć. Czeka cię długi wieczór, potrzebujesz więc trochę spokoju.

Objął ją ramieniem i uśmiechnął się. Ruth spojrzała na niego zdumiona. Nie była rozpieszczana taką czułością z jego strony. Zarumieniła się z radości.

- Jeżeli ty tak uważasz...

- Ja tak uważam, moja droga - rzekł przyjaźnie.

Ruth patrzyła na Samuela z wdzięcznością w oczach. Na jej policzkach pojawiły się czerwone, gorączkowe rumieńce. Bied­na Ruth nie rozumie, że to nie troska o nią, ale sposób trzymania jej z dala od Siverta, pomyślała Mali i westchnęła ciężko.

Sivert nie odezwał się, dopóki za tamtymi nie zamknęły się drzwi, ale jego wzrok mówił więcej niż słowa. Mali raz jeszcze zdała sobie sprawę z tego, że dziś wieczorem musi z nim poroz­mawiać. O Ruth, Samuelu i o ślubie. Sivert musi przemówić Ruth do rozumu. To ostatnia szansa, by powstrzymać coś, czego Mali obawiała się coraz bardziej.

- Babciu!

Johannes wziął ją za rękę i ciągnął w stronę drzwi.

- Obiecałaś, że pójdziesz ze mną...

- No, już idziemy - uśmiechnęła się Mali. - Popatrzymy so­bie na wszystkie zwierzęta.

W sieni pomogła mu włożyć kurtkę i ciepłe buty. Sama otuliła się wielką chustką i razem wyszli w mroźny dzień. Cie­pła rączka dziecka spoczywała bezpiecznie w jej dłoni i Mali znowu doznała tej dziwnej potrzeby, by się rozpłakać, choć przecież serce jej przepełniała nieskończona wdzięczność i szczęście. Tylko że ten mały chłopiec przywoływał tak wiele zapomnianych wspomnień. I Mali zdawała sobie też sprawę, że los pożycza jej wnuka ledwie na kilka krótkich dni. Myśl o tym, że być może nigdy więcej go już nie zobaczy, kładła się ciężkim brzemieniem na jej duszy. Starała się, jak mogła, odsuwać ją od siebie. Teraz powinna się cieszyć każdą chwilą, którą może razem z nim spędzić.

Johannes miał ten sam niezwykły stosunek do zwierząt, który zawsze obserwowała u Siverta. Mali odkryła to bardzo szybko. Bez lęku chłopiec wdrapał się na ogrodzenie pomieszczenia dla owiec, a zwierzęta, zwykle takie płochliwe, szczypały jego ubra­nie.

- Czy one nie są śliczne? - spytał, obejmując rączkami jedną z owiec i tuląc twarz do jej porośniętej gęstą wełną szyi. - Jak będę duży, to będę miał dwór i mnóstwo zwierząt.

- Ale ty przecież mieszkasz w mieście - roześmiała się Mali. - Co byś tam robił ze zwierzętami?

- To się przeprowadzę - odparł chłopiec. - Może sprowadzę się tutaj. Mógłbym?

- Pewnie, że byś mógł - przytaknęła Mali, zastanawiając się, ile w tym wszystkim jest fantazji, a ile jego rzeczywistych prag­nień. - Ale jak sądzisz, co na to mama i tata...

- Możemy się przeprowadzić wszyscy - odpowiedział niezrażony, jego zdaniem nie było żadnego problemu.

Mali poczuła ból w sercu, kiedy pomyślała, że ten dwór mógł­by kiedyś należeć do niego, gdyby wszystko poszło tak jak po­winno. Gdyby ona nie namieszała w całej sprawie. Teraz jednak dwór odziedziczą dzieci Oi.

Weszli do obory dla krów i Johannes bardzo się wzruszył widokiem tygodniowego cielaczka. Znowu wdrapał się na ogro­dzenie kojca i wyciągnął rękę do zwierzątka. Cielak zaczął ją łapczywie lizać. Pienista i lepka ślina ściekała po ręce na swete­rek chłopca.

- Zobacz, jakie on ma śliczne oczy - zachwycał się Johan­nes. - Myślisz, że jest szczęśliwy?

Mali oniemiała, słysząc takie pytanie. Nigdy się nie zastana­wiała nad tym, czy cielęta są szczęśliwe, czy nie.

- Dlaczego miałby nie być szczęśliwy? - spytała, przytrzy­mując Johannesa, żeby nie spadł.

- Przecież nie może być przy swojej mamie - wyjaśnił Jo­hannes. - Siedzi w tej zagrodzie zupełnie sam.

- Ale cielęta zazwyczaj bywają...

- Ja mu przyniosę mojego misia - oznajmił Johannes i wy­ciągnął rękę z pyska cielęcia, otarł ją potem o własne spodnie. - Na pewno się ucieszy.

- Ale chyba sam chciałbyś mieć swojego misia?

- Ja mam dwa - poinformował chłopiec. - A potrzebuję tyl­ko jednego.

Biegiem ruszył w stronę drzwi.

- To świń ani koni dziś nie będziemy oglądać? - zapytała Mali.

Chłopiec odwrócił się i popatrzył na nią. Mali siedziała na stołeczku do dojenia krów i przyglądała się wnukowi. Ten stał przez chwilę niepewnie. Potem podszedł i usiadł jej na kola­nach.

- A nie moglibyśmy zrobić tego później? - zastanawiał się, nawijając na palec kosmyk włosów babki, który wymknął się spod chustki.

Palce miał lepkie i pachniał oborą. Mali przestraszyła się, co też Tordhild na to powie. Chyba trzeba będzie i chłopca, i wszystkie jego ubrania wsadzić do balii przed wigilijną kolacją, tyle wiedziała na pewno.

- Pewnie, że możemy, na przykład jutro - zgodziła się, przy­tulając dziecko do siebie. - Teraz mamy mnóstwo innych rzeczy do zrobienia. Przecież musimy ubrać choinkę i...

- Ja mam dla ciebie paczkę - uśmiechnął się mały tajemniczo.

Jego słodki oddech łaskotał ją po policzku. Przytuliła twarz do jego buzi. Pocałowała go delikatnie.

- Ja dla ciebie też - szepnęła cichutko.

- Ty jesteś bardzo kochana, babciu - wyznał, patrząc na nią z wielką powagą. - Dlaczego dawniej tutaj nie przyjeżdżałem?

- Twój tata ma tyle zajęć...

- Ale mama i ja możemy przyjeżdżać - stwierdził.

- Możecie - przytaknęła Mali. - Kiedy tylko będziecie chcieli.

Mały uśmiechnął się szeroko, zeskoczył z kolan babki i wziął ją za rękę.

- Powinniśmy jednak popatrzeć też na świnie i na konie - oznajmił. - Nie powinniśmy robić różnicy. Byłoby im przykro.

Najwyraźniej na chwilę zapomniał o misiu, Mali jednak nie wątpiła, że zabawka znajdzie się jeszcze przed wieczorem w koj­cu cielaka. Uśmiechnęła się i pogłaskała wnuka po policzku. Serce przepełniały jej najrozmaitsze uczucia. To dziecko jest takie podobne do Siverta, Sivert też taki był, zanim wszystko po­szło nie tak. To chodzenie po oborze z rączką Johannesa w dłoni to tak, jakby wrócić do czegoś, co dawno temu utraciła.

- Obawiam się, że trzeba go będzie wykąpać - rzekła Mali, spoglądając na Tordhild, kiedy w końcu znaleźli się znowu w iz­bie.

- Ale to nic nie szkodzi - uśmiechnęła się Tordhild. - Zoba­czyłeś wszystkie zwierzęta, Johannes?

Chłopiec skinął głową i wyciągał przed siebie ręce, kiedy matka zdejmowała z niego lepki, niezbyt ładnie pachnący swe­ter.

- Muszę przynieść małego misia - zawołał. - Cielaczek jest kompletnie sam, widzisz...

- To znaczy, że chciałbyś dać cielaczkowi...

- Nikt nie lubi być tak całkiem sam - wyjaśnił i szybko wbiegł na schody. - W którym pokoju my mieszkamy?

- Musisz zawołać tatę - wyjaśniła Tordhild. - On cię usłyszy i otworzy drzwi. Jeżeli jeszcze naprawdę nie zasnął - dodała.

- A ty nie powinnaś też trochę odpocząć? - spytała Mali.

- Ech, ale wtedy musiałabym zostawić Johannesa...

- Tym się akurat nie przejmuj - zapewniła Mali pośpiesz­nie. - Ja bardzo chętnie się nim zajmę. Bo jego to się chyba nie da zmusić, żeby trochę pospał?

- O nie, nie, on zostanie na nogach do końca wigilijnego wieczoru - roześmiała się Tordhild. - Sama nie wiem, skąd się w tym dziecku bierze tyle energii, sami zobaczycie, jaki on jest.

- To rzeczywiście niezwykłe dziecko - przyznała Mali. - A ja tak się bałam... tak się bałam, że on nie przyjedzie - dodała bar­dzo cicho, tak aby nikt nie słyszał jej słów.

- Rozumiem, że było ci ciężko - potwierdziła Tordhild ci­cho. - Ale Sivertowi też było trudno po tym, jak ty... - głęboko wciągnęła powietrze do płuc. - Sivert jest bardzo wrażliwą natu­rą - dodała. - To artysta. Jest najlepszym człowiekiem, jakiego znam, ale może być bardzo bezkompromisowy. Nie toleruje fał­szu ani zdrady.

- Zawsze tak było - szepnęła Mali, wpatrując się w podłogę, tak by synowa nie zauważyła płynących z jej oczu łez.

- Ale teraz on dojrzał - zapewniła Tordhild. - Zrozumiał, że życie nie jest ani tylko białe, ani tylko czarne. I że każdy może popełnić błąd. Chociaż wciąż nie jest mu łatwo...

- Czy ty mnie nienawidzisz, Tordhild? - Mali spojrzała na nią błyszczącymi oczyma.

Tordhild ujęła jej zimną rękę w swoje dłonie.

- Nie - odparła spokojnie. - Nie żywię do ciebie nienawiści.

- Wyrządziłam ci wiele krzywdy - szepnęła Mali.

- Ale dałaś mi też coś wspaniałego, co najbardziej na świecie cenię - odparła tamta.

Przez chwilę stały spokojnie, nie mówiąc nic.

- Sądzisz, że jeszcze kiedyś przyjedziecie? - spytała Mali tak cicho, że brzmiało to właściwie jak oddech. - Że będę mogła jeszcze zobaczyć Johannesa...

- Z pewnością przyjedziemy - odparła Tordhild. - Sivert też nie żywi do ciebie nienawiści. Powinnaś o tym wiedzieć.

- Tak, ale on mi nigdy nie wybaczy - westchnęła Mali, pa­trząc Tordhild w oczy. - I ja to rozumiem. Nie zasłużyłam na wy­baczenie. Przynajmniej nie od niego i nie od ciebie. Ale ja... ja... ja tak bardzo go kocham. I ciebie też. A teraz jeszcze Johannesa. Wydaje mi się, że... że nie mogłabym żyć bez...

- Wszystko się ułoży, Mali - zapewniła Tordhild i pogłaska­ła dłonią mokry policzek teściowej. - Nie utraciłaś Siverta. Daj mu tylko czas, to on do ciebie wróci. Przyjedziemy wszyscy tro­je - dodała. - Bo wszyscy należymy do tego domu.

Mali pochyliła głowę, odwróciła się plecami do Ingeborg i Ane, które zajmowały się gotowaniem, i zaczęła płakać. Chcia­ła podziękować synowej, ale nie zdołała wykrztusić ani słowa. czule objęła Tordhild i przytuliła do siebie. Trzymała ją mocno. Po chwili Tordhild uwolniła się z jej objęć. Położyła dłonie na ramionach Mali i popatrzyła jej w oczy.

- Masz swoją siłę - powiedziała cicho. - Korzystaj z niej.

- Ona się już wyczerpała - odparła Mali wolno.

- Nie, ona wciąż w tobie trwa - upierała się Tordhild. - To ona sprawia, że żyjesz. Pierwotna siła nie znika, Mali.

- Ale ja muszę dźwigać straszne brzemię - wyznała Mali szeptem.

- Ja o tym wiem - przytaknęła tamta. - To brzemię jednak musisz dźwigać sama. Nikt ci w tym nie pomoże. Przecież za­wsze o tym wiedziałaś.

Mali skinęła głową. Owszem, wiedziała. Teraz czuła się taka zmęczona. Stara i zmęczona. Popatrzyła na Tordhild. Może te święta sprawią, że brzemię nieco zelżeje. Może...

- Dziękuję - wyszeptała, ściskając dłoń synowej. - Dziękuję.

ROZDZIAŁ 3

Mali żyła w dziwnym oszołomieniu - z jednej strony przepeł­niało ją szczęście, że ma przy sobie Siverta i jego rodzinę, oraz wielka miłość, jaką odczuwała do wnuka, zarazem jednak gdzieś w głębi duszy czaił się strach, że może utracić ich na zawsze. Że nigdy więcej ich nie zobaczy. Że Sivert uzna, iż nie należy już do Stornes. Przecież ostatnim razem tak powiedział, Mali o tym nie zapomniała. Teraz przyjechał tylko ze względu na Ruth.

Bardzo nie chciała w to wszystko wierzyć. Po prostu nie była w stanie znieść takiej myśli. Miała nadzieję, że Tordhild zdoła prze­mówić Sivertowi do rozumu, gdyby on coś takiego wymyślił. Po prostu muszę jej ufać, powtarzała sobie Mali. Ale była i druga spra­wa, najgorsza ze wszystkiego. W środku wielkiej radości z powodu czekającego ich wyjątkowego wieczoru wigilijnego tkwił bolesny niepokój z powodu nieuchronnego już chyba małżeństwa Ruth.

Mali mogła siedzieć długo i przyglądać się Johannesowi. Uczy­ła się na pamięć wszystkich rysów jego ślicznej buzi. Wpatry­wała się w promienne uśmiechy i roziskrzone oczy ze złotymi plamkami, starała się ten widok ukryć głęboko w swoim sercu. Kiedy tak siedziała i przyglądała się wnukowi, lepiej rozumiała Havarda i jego uczucia do synka. Rozumiała jego tęsknotę i fru­stracje, kiedy zdał sobie sprawę, że dziecko żyje w domu, w któ­rym nie czuje się dobrze. Bo oboje już teraz wiedzieli, że ani Lau­ra, ani Knut Gran nie przejmują się specjalnie chłopcem. Gdyby Mali odkryła coś takiego w odniesieniu do Johannesa, byłaby w rozpaczy. Co do tego nie miała wątpliwości.

- Babciu, już się zbliża wieczór. Czy nie powinniśmy zacząć ubierać choinki?

Johannes oparł się mocno o jej kolana i szarpał za bluzkę, zarumieniony z podniecenia. Musiała porzucić swoje rozmyśla­nia.

- Zaraz się do tego zabierzemy - uśmiechnęła się i pogłaska­ła go po policzku.

Nie była w stanie odmówić sobie, żeby go nie dotknąć, kiedy tylko nadarzała się okazja.

- No to spytaj Havarda i parobków, czyby nie przynieśli cho­inki do izby. Trzeba ją najpierw umocować, wiesz, żeby pewnie stała na podłodze, a to jest robota dla mężczyzn. Ja już przygoto­wałam wszystkie ozdoby - dodała.

Johannes podszedł do kanapy, na której leżał Havard, zakryw­szy twarz gazetą. Chłopiec ostrożnie pociągnął go za ramię.

- Mógłbyś ustawić drzewko, Havardzie? - spytał cichutko.

Havard uniósł się na posłaniu i posadził Johannesa obok siebie. Mali ze wzruszeniem patrzyła, jak sympatycznie Havard odnosi się do chłopca. A przecież nie jest to jego wnuk. Poza tym Havard wie, że Johannes nie jest też wnukiem Johana, tyl­ko Jo. Nigdy jednak w żaden sposób nie dał do zrozumienia, że tak myśli. Kiedy patrzył na Johannesa, w jego oczach pojawiała się szczera radość. Bo taki właśnie jest Havard, pomyślała Mali i ogarnęła ją wielka czułość. Serdeczny i nie chowa w sercu daw­nej urazy. Nie znała drugiego takiego jak Havard.

- Gwarantuję ci, że nigdy jeszcze nie ubierałeś takiego wiel­kiego drzewka - powiedział i uśmiechnął się do Johannesa. - Zaraz je tu przyniesiemy. Musisz z nami iść, to będziesz otwierał drzwi.

W ustach tego dziecka nigdy nie pojawiało się słowo „nie”, teraz przejęty zeskoczył z kanapy i ruszył ku drzwiom.

- Myślałam, że przynajmniej Dorbet pomoże ubierać drzew­ko - westchnęła Ane, która pociła się przy kuchni nad przygoto­waniem wigilijnej kolacji. - I może nawet Ruth...

- Zaraz sprowadzę Ruth - obiecała Mali. - Ale jeśli chodzi o Dorbet, to mam wrażenie, że pobiegła do Granvold. Zdaje mi się, że widziałam ją jakiś czas temu. Widocznie nie mogła już usiedzieć w domu.

- Oja też nie mógł - poinformowała Ingeborg cierpko. - Za­przągł do sań i zniknął jakąś godzinę temu. Nie mam wątpliwo­ści, dokąd się wybierał, co to, to nie - dodała.

- Tak, tak, Johannes. W takim razie tylko ty mi zostałeś do pomocy - zwróciła się Mali do chłopca. - Ingeborg i Ane mają mnóstwo innej pracy.

- Ale mama mogłaby nam pomóc - oznajmił chłopiec, od­wracając się w stronę babki. - Gdzie się podziała mama?

- Myślę, że i ona, i twój tata poszli trochę odpocząć - wy­jaśniła Mali. - Dzisiaj zostawmy ich w spokoju. W końcu damy sobie radę sami, prawda?

Chłopiec skinął głową i otworzył drzwi.

- No to chodź, Havardzie - zachęcał. - Musimy wnieść cho­inkę.

I Havard poszedł. Wziął Johannesa za rękę, a Aslak i Olav ru­szyli za nimi. W tym roku obaj parobcy i ich żony będą obchodzić Wigilię w Stornes. Przyjedzie też Ragnhild, córka Ane i Aslaka. Dziewczyna uczy się w szkole pielęgniarskiej w Trondheim, ale będzie miała parę dni wolnych na święta. Ragnhild skończyła dwa dni temu dziewiętnaście lat. Wyrosła na szczupłą, ładną dziewczynę, z której rodzice, zresztą bardzo słusznie, są dum­ni. Dla Mali jest niczym rodzona córka. Ragnhild przecież była w tym domu od urodzenia i właściwie zawsze należała do rodzi­ny, podobnie jak jej rodzice, a także Ingeborg i Olav. Trafili nam się niezwykle wierni i pracowici ludzie tu w Stornes, tak było przez wszystkie lata, myślała Mali z wdzięcznością.

Johannes wykrzykiwał z radości na widok dużego drzewka wno­szonego do izby.

- Do samego sufitu! - wołał. - Ona sięga aż do sufitu!

Mali przyniosła pudełka z choinkowymi ozdobami, a także śliczne czerwone świeczki. Uśmiechała się do chłopca. Ileż on ma w sobie radości, cieszyła się. Ten jego zachwyt i oczekiwanie!

Ale to jednak mija z latami. Przynajmniej w jej przypadku tak było. Albo może to są uczucia zarezerwowane jedynie dla mło­dych, niewinnych istot. Dla tych, którzy mają dostęp do raju, przemknęło jej przez głowę. A minęło już dużo czasu, odkąd poczuła, że dla niej bramy raju zostały zamknięte. Chociaż aku­rat teraz, z Johannesem u boku, ona również odczuwała ciepłą, intensywną radość.

- Miałam nadzieję, że Oja mi trochę pomoże - zwróciła się Mali do Havarda. - Drzewko jest takie wysokie, że sama nie zdo­łam zawiesić ozdób na czubku ani umieścić świec tak wysoko. Ale Oja zniknął.

- W takim razie możemy poprosić mojego tatę - zapropono­wał Johannes. - On na pewno zechce.

Sam jednak nie miał czasu wyjść z izby. Klęczał na długiej ławie i rozpromienionym wzrokiem przyglądał się choinkowym ozdobom.

- A może moglibyśmy tatę zawołać? - spytał.

- Nie, ale możemy zastukać w sufit - uśmiechnęła się Mali. - Zawsze tak robiłam, kiedy on jeszcze mieszkał tutaj w domu. Na pewno się domyśli, że chcemy, żeby do nas przyszedł.

Wzięła szczotkę na długim kiju i trzy razy zastukała w sufit w miejscu, gdzie znajdowała się sypialnia Siverta i Tordhild.

- Teraz przyjdzie - uśmiechnęła się. - Pewnie zresztą przyj­dą oboje z mamą.

Nie sądziła jednak, że Sivert zechce przymocowywać świece czy też obcinać zbyt długie gałęzie choinki. Jego ręce nie są prze­znaczone do takich prac.

- No ale my możemy chyba zaczynać? - dopytywał się Jo­hannes. - Zanim oni zejdą na dół, chciałem powiedzieć.

- Pewnie, że możemy - roześmiała się Mali i poczochrała mu włosy.

Znowu przeniknęła ją głęboka radość, że będzie mogła ubie­rać choinkę w Stornes razem z synem Siverta... Marzyła o tym od tamtego dnia, kiedy mogła go do siebie przytulić. Nie sądziła jednak, że sprawy przybiorą taki obrót.

Kiedy rozległo się stukanie w sufit, Sivert objął ramionami Tord­hild. W domu panowała cisza, więc leżąc tu, słyszał od czasu do czasu radosne okrzyki Johannesa.

- Kto to stuka w ten sufit? - spytała Tordhild zdumiona.

- Myślę, że mama - odparł. - W ten sposób się ze mną po­rozumiewała, kiedy chciała ściągnąć mnie na dół. Nie musiała wchodzić na górę, żeby mi to powiedzieć.

Uśmiechnął się lekko i przeczesał palcami włosy.

- To było tak dawno temu - szepnął. - Wydaje mi się, jakby w innym życiu.

- Powinniśmy chyba w takim razie zejść na dół. Tordhild usiadła na łóżku, ale Sivert pociągnął ją z powro­tem na poduszki i mocno do siebie przytulił.

- Tak się cieszę, że przyjechaliśmy - powiedziała Tordhild z wargami przy jego policzku. - To było słuszne, Sivercie. I dobre dla wszystkich.

- Tak, chyba masz rację - zgodził się Sivert, przesuwając pieszczotliwie palcem po jej wargach. - Ale stało się tak wyłącz­nie dzięki tobie... bo gdyby ciebie nie było...

- Gdyby mnie nie było, to ty byś tutaj mieszkał, głupta­sie - powiedziała z uśmiechem i pocałowała go delikatnie. - Nie miałbyś ani mnie, ani Johannesa, ale z pewnością jakąś inną - dodała. - Inną, która byłaby w Stornes młodą gospody­nią.

- Nie - zaprotestował Sivert. - Ja bym stąd i tak wyjechał. Nie jestem urodzony na gospodarza. W jakiejś chwili i tak mu­zyka by mnie sobie podporządkowała, mimo wszystko. Tak już po prostu jest. Ale wtedy, kiedy przyjechałem tu do domu z tobą, a ty byłaś w ciąży... wtedy postanowiłem, że obejmę gospodar­stwo. Tylko że...

Leżał przez chwilę bez ruchu i wpatrywał się w sufit.

- A żadnej innej bym nie miał - dodał gwałtownie. - Tylko ciebie, ciebie jedną, dobrze wiesz.

Muskał wargami jej twarz i całował miękkie wargi. Kochali się po południu, kiedy przyszli tu odpocząć. Długo i z czułością. Teraz Sivert oparł się na łokciu i spoglądał na żonę.

- Tak bardzo cię kocham - wyszeptał.

Tordhild odgarnęła w tył jego włosy i uśmiechnęła się. - No i nawzajem - powiedziała cicho. - Dla mnie też istniejesz tylko ty.

Kiedy jednak chciał wsunąć jej rękę pod bluzkę, powstrzy­mała go.

- Nie teraz, Sivercie. Jeśli natychmiast nie zejdziesz na dół, to za pięć minut twój syn stanie przed drzwiami. A chyba nie chcesz...

- Ech, ja chcę - wykrztusił ochryple, odsuwając kołdrę na bok.

Rozpiął jej bluzkę, przywarł wargami do ciemnej brodawki. Tordhild jęknęła.

- Sivert, nie teraz - mamrotała, głaszcząc go po plecach. On jednak wyczuwał, że nie jest taka niechętna.

Zerwali się na równe nogi, kiedy na schodach rozległy się kroki. Tordhild pośpiesznie zapięła bluzkę, Sivert wyskoczył z łóżka i wciągał spodnie. Kiedy jednak kroki przeszły obok ich drzwi, popatrzyli na siebie z niepewnymi minami. Sivert odwró­cił się znowu do Tordhild, ona jednak go powstrzymała.

- Wieczorem - wyszeptała, całując go czule. - Wieczorem.

Dorbet miała nadzieję, że Marit Granvold jej nie zauważy, ale się oczywiście przeliczyła. Nikt nie może zbliżyć się do Granvold, żeby Marit tego nie dostrzegła, pomyślała dziewczyna z wes­tchnieniem, kiedy drzwi na ganek się otworzyły.

- Mój Boże, to ty, Dorbet? - rozpromieniła się Marit w nie­bieskim fartuchu okrywającym wydatny brzuch i w białym czep­ku przytrzymującym włosy. - W samiutką Wigilię!

- Tak, chciałam tylko bardzo szybko życzyć wam wesołych świąt - wyjaśniła Dorbet. - Widzę, że jesteś zajęta gotowaniem, nie będę przeszkadzać. Ale chętnie bym...

- Chętnie byś zobaczyła Olę, jak się domyślam - uśmiechała się Marit zadowolona. - Ola jest w stajni i karmi konie.

- W takim razie zajrzę tam do niego - rzekła Dorbet. - No a my zobaczymy się trzeciego dnia świąt.

- Tak, w te święta naprawdę będzie bardzo uroczyście - stwierdziła Marit. - A wy w Stornes to pewnie macie urwanie głowy, bo to i święta, i wesele, i na dodatek goście z miasta. Wi­działam podwodę - wyjaśniła.

Dorbet skinęła głową. Dziwiłoby ją raczej, gdyby Marit podwody nie widziała. Jej wiewiórczym oczom nic nie umknie.

- No i właśnie dlatego muszę się śpieszyć - powtórzyła Dor­bet. - Właściwie powinnam siedzieć w domu i pomagać.

- Tak, jednak Ola bardzo się ucieszy, jak cię zobaczy - za­pewniała Marit. - Nie musisz tu być tak długo, żeby twoja mama się rozzłościła - dodała.

Dorbet jeszcze raz życzyła jej wesołych świąt i pobiegła w dół do stajni. Usłyszała Olę wcześniej, niż go zobaczyła. Zajęty był noszeniem siana dla koni. W stajni było ciepło i wilgotno. Rów­nież tutaj konie zostały starannie wymyte i teraz para unosiła się nad ich wielkimi, lśniącymi ciałami.

Przez chwilę Dorbet stała i po prostu przyglądała się Oli. Miał na sobie granatowy roboczy kombinezon. Ubranie napi­nało się na jego szerokich plecach. Dorbet głęboko wciągnęła powietrze. Na jego widok dziwna słodycz rozlała się w jej ciele.

- Wesołych świąt, Ola - powiedziała cicho, wyglądając zza wielkiej belki, za którą się ukryła.

Chłopak podskoczył i rozglądał się zdumiony. W końcu jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. W oczach miał radosne błyski. Wrzucił ostatnią garść siana do końskiego żłobu i podszedł do niej.

- Dorbet! Co ty tu robisz w wigilijne popołudnie? Przecież ja byłem u was...

- Ale ja chciałam ci życzyć wesołych świąt - roześmiała się i przechyliła kokieteryjnie głowę tak, że jej długie gęste włosy opadały na ramiona. - Chciałam ci jeszcze raz życzyć wesołych świąt - dodała z uśmiechem.

Ola objął ją i przyciągnął mocno do siebie. Unosił się nad nim zapach koni. A właściwie zapach koni, potu i mydła. Objął dłońmi głowę dziewczyny i popatrzył jej głęboko w oczy. Jego usta opadły na jej wargi, ona otworzyła je lekko i poddała się długiemu, zmysłowemu pocałunkowi.

- Powinnam natychmiast wracać - wykrztusiła w końcu, odsuwając się lekko od Oli. - Mama pojęcia nie ma, że ja...

Ola nie odpowiadał. Pociągnął ją za sobą w narożnik stajni, gdzie zgromadził stos pachnącego siana, żeby starczyło dla koni na całe święta. Zanim Dorbet zdążyła się zorientować, do czego zmierza, popchnął ją lekko na siano.

- Ależ Ola... nie powinniśmy teraz... - protestowała. - Ja muszę...

Zrobił się bardziej zuchwały, pomyślała Dorbet, kiedy pod­nosił jej w górę spódnicę. Jeszcze niedawno stanąłby bez ruchu, zarumieniony i onieśmielony, gdyby tylko powiedziała „nie”. Teraz jednak trzymał ją mocno i zdejmował z niej majtki. Po czym sam zrzucił swój kombinezon. Pod spodem miał tylko podkoszulek i kalesony.

- Ola... Ola, coś ty!

Zatrzymał się na chwilę i spoglądał w dół na nią.

- Nie chcesz? - spytał niepewnie.

Dorbet popatrzyła na niego, na mięśnie napinające się pod skórą ramion, na spoconą twarz i potargane włosy, na wielką bulę pod bielizną. Jęknęła z rozkoszy. Było w tym wszystkim coś dzikiego. Coś zakazanego. Niedozwolonego. Nie robi się takich rzeczy w samą Wigilię, pomyślała, a już na pewno nie robi się tego w stajni.

- Jezu, oczywiście, że chcę - wykrztusiła ochryple, głos z trudem wydobywał się z gardła, kiedy Ola położył się na niej i rozsunął jej nogi.

- Ale jakby tu ktoś wszedł...

- Nikt nie przyjdzie - odparł Ola zdyszany, podłożył jej ręce pod pośladki i uniósł je ku sobie.

Kiedy wdarł się w nią gwałtownie, Dorbet krzyknęła cicho. Potem objęła go ramionami i mocno przyciągnęła do siebie. Napinała mięśnie brzucha i pojękiwała z podniecenia. To pobu­dzało go jeszcze bardziej, kochał ją szybko i gwałtownie. Jęczał przy tym tak głośno, że konie przestały jeść, odwracały głowy i patrzyły na tych dwoje na kupie siana swoimi wielkimi, brązo­wymi, smutnymi oczyma.

- Konie nam się przyglądają - wyszeptała Dorbet, która wi­działa zwierzęta ponad barkami Oli.

- One nie roznoszą plotek - rzekł Ola i pogłaskał ją po wło­sach, potem wodził wargami po jej twarzy i wzdychał zadowolo­ny.

- Ja już muszę iść, Ola - rzekła Dorbet cichutko. - Wybieg­łam z domu tylko, żeby...

- Strasznie się cieszę, że to zrobiłaś - oznajmił i pomógł jej wstać. - Te świąteczne dni, kiedy nie będziemy się widywać... nie wiem, jak to wytrzymam - dodał, obejmując ją znowu i przy­tulając do siebie.

- No ale w każdym razie dzisiaj to było dwa razy - uśmiech­nęła się Dorbet szelmowsko. - Poza tym będziesz dla mnie lepszy, jeśli na następny raz będziesz musiał trochę poczekać - drażniła się z nim, czochrając jego włosy.

- Już bardziej czekać na ciebie nie mogę - westchnął. - Właściwie nie myślę o niczym innym, tylko o tobie, powinnaś wiedzieć. Chciałbym cię mieć tutaj w Granvold każdego dnia i każdej nocy - dodał.

- W takim razie musielibyśmy się pobrać - stwierdziła Dor­bet.

- No to pobierzmy się - rzekł ochryple, patrząc na nią z po­wagą. - Naprawdę nie moglibyśmy się pobrać, Dorbet?

Dorbet wymknęła mu się z objęć i strzepywała źdźbła siana ze spódnicy. Jak zawsze, kiedy on mówił takie rzeczy, w jej piersi pojawiało się jakieś nieprzyjemne uczucie. Jest w nim zakocha­na i nie chciałaby w żaden sposób z niego zrezygnować. Zara­zem jednak bardzo chciała pozostać wolna. W każdym razie nie wiązać się jeszcze na całe życie. Jeszcze nie teraz. To ją przera­żało. Ale niczego takiego nie powiedziała. Zdawała sobie sprawę z tego, że zabrnęła za daleko i teraz nie wolno jej mówić takich rzeczy. Matka wytłumaczyła jej to bardzo dokładnie. Więc właś­ciwie i tak jest związana. Choć przecież nie jest ani zaręczona, ani zamężna. Jeszcze nie. I niech tak na razie zostanie, czas po­każe, co będzie dalej.

- Ty chyba zwariowałeś - prychnęła, nie patrząc na niego i porządkując włosy. - Matka obedrze mnie ze skóry, jak zaraz nie pojawię się w domu.

Wspięła się na palce i cmoknęła go w czubek nosa. Nie po­zwoliła, żeby ją znowu objął.

- Wesołych świąt - wyszeptała, głaszcząc go po policzku. Potem cicho wybiegła ze stajni.

- To naprawdę ty? - zdumiała się Helga, kiedy Oja stanął w drzwiach w Gjelstad. - Och, ja znam kogoś, kto się strasz­nie ucieszy. Ruth Lina nie miała jak przekazać ci gwiazdkowego prezentu, cały dzień marudziła dzisiaj ojcu, że musi pojechać do Stornes. Ale on zaprotestował. Powiedział, że nie wypada na­chodzić ludzi w dzień wigilijny.

- I chyba miał rację - przyznał Oja, zdejmując czapkę. - Ja też nie przyjechałem tu, żeby przeszkadzać, wcale nie. Widzę, że jesteś bardzo zajęta przygotowywaniem kolacji. Ale ja też nie miałem okazji dać Ruth Linie prezentu, więc...

Zrobił się czerwony i przestępował z nogi na nogę.

- Tak, a chciałem, żeby go ode mnie dostała - bąkał skrępo­wany.

- Jak to miło z twojej strony - uśmiechnęła się Helga. - I nie myśl, że przychodzisz nie w porę. Ty zawsze jesteś u nas mile widziany.

- No właśnie, tak też to czuję - odparł Oja. - Ale w domu mówią, że wciąż wiszę u klamki w Gjelstad.

- A czy oni mają coś przeciwko temu... że ty i Ruth Lina spędzacie ze sobą tyle czasu? - zapytała Helga, mrużąc oczy.

- Nie, nie, czy Ruth Lina nie opowiadała, jak miło było pod­czas jej wizyty w Stornes? - spytał Oja. - Moja mama... moja mama bardzo serdecznie ją przyjęła. Ja sam byłem zaskoczony - dodał.

- No tak, a twoja mama nie wszystkich przyjmuje z otwarty­mi ramionami - zauważyła Helga, otwierając drzwiczki piekar­nika, żeby sprawdzić, czy żeberka się już upiekły.

- Mama zrobiła całe przyjęcie - mówił Oja, jakby to miało wszystko wyjaśnić.

- Tak, tak, słyszałam - potwierdziła Helga. - I bardzo sobie to cenię. Wiesz przecież, że twoja matka i ja nie zawsze byłyśmy zgodne we... we wszystkim. Teraz najważniejsze jest jednak, że ona dobrze przyjmuje moją córkę. Tak, bo jeśli pewnego dnia miałoby dojść do tego, że... skończyć się tym, że...

Przerwała i zaczerwieniła się mocno. Nagle zaczęło jej się bardzo śpieszyć z przesuwaniem garnków na kuchni. Oja nie odpowiedział na aluzję Helgi, chociaż świetnie rozumiał, co miała na myśli. Zresztą rozumiał to już od dawna. Ta wyniosła Helga, nosząca wysoko głowę, nie robiłaby żadnych przeszkód, gdyby on chciał pojąć Ruth Linę za żonę. Wprost przeciwnie. Od dawna Helga patrzyła przez palce na to, że młodzi tyle czasu spędzają w sypialni dziewczyny. A przecież nie jest głupia i musi wiedzieć, co tam robimy, myślał Oja. Nie sądzi chyba, że siedzi­my sobie i rozmawiamy, chociaż Ruth Lina jest jeszcze taka młodziutka.

Drzwi się otworzyły i weszła Ruth Lina. Uśmiechnęła się promiennie na widok Oi, podbiegła do niego i ściskała mu ręce.

Ona nie jest taka śliczna jak Dorbet, pomyślał Oja. Nikt nie jest taki jak Dorbet. Ale Ruth Lina ma w sobie wiele wdzię­ku. Jest szczupła, tak samo wyprostowana jak matka. Tylko że jej twarz ma o wiele łagodniejsze rysy, a uśmiech jest otwarty i szczery, odsłania dwa rzędy mocnych, białych zębów. Włosy Ruth Lina ma ciemniejsze niż matka, lekko rudawe, a kiedy je rozpuści, sięgają aż do talii.

W ciągu ostatniego pół roku Ruth Lina bardzo się zmieni­ła. Jej dawniej nieco kanciaste ciało nabrało kształtów. Teraz pod bluzką rysowały się niewielkie, ale jędrne piersi, a szczupła talia wydawała się jeszcze szczuplejsza, gdy biodra zaczęły się zaokrąglać.

I charakter miała taki, jak Oja lubił, trochę nieśmiała i cza­sami jakby skrępowana, równocześnie jednak buzowały w niej bardzo silne uczucia. Kiedy pierwszy raz się kochali, była dzie­wicą i leżała przy nim niemal sztywna z przerażenia. Oddała mu się jednak z własnej woli. I nigdy nie ukrywała, jak bardzo jest w nim zakochana ani że Oja podoba jej się bardziej niż ktokol­wiek inny. Jemu sprawiało to przyjemność. W domu nigdy nie czuł się tym najlepszym, wiedział, że dla matki jest zawsze drugi. U Ruth Liny było odwrotnie, to on był najlepszy. Sama to mó­wiła, a zresztą Oja poznawał to po jej zachowaniu. W ciągu tego czasu, kiedy byli parą, Ruth zrobiła się swobodniejsza i śmielsza. Oja najwyraźniej budził w niej bardzo silne uczucia, bo teraz już nigdy nie była w łóżku ani sztywna, ani taka niewinna. To też Oja bardzo cenił, lubił wiedzieć, że wzbudza w niej pożądanie. Ruth Lina nawet nie spoglądała na innych chłopaków, o tym był przekonany. Dziewczyna należy do niego i będzie należeć tak długo, jak on będzie sobie tego życzył.

- Nie miałem okazji przekazać ci gwiazdkowego prezen­tu - powiedział Oja, szukając ręką w kieszeni. - Tyle było zajęć w ostatnich dniach, że...

- Ja też nie miałam okazji - bąknęła Ruth Lina, rumieniąc się. - Ale mam dla ciebie paczkę. W sypialni - dodała, spogląda­jąc ukradkiem na matkę. - Prosiłam ojca, żeby...

- Możecie przecież iść do sypialni po ten prezent - przerwa­ła Helga. - Rozumiem, że Oja ma mało czasu, przecież to Wigi­lia. A ty też potem będziesz musiała mi trochę pomóc - dodała, spoglądając na córkę. - Zaraz trzeba będzie ubierać choinkę. I nakrywać do stołu. Będziemy mieć gości na wigilijnej kola­cji - dodała, zwracając się do Oi.

- Zaraz wrócę - obiecała Ruth Lina, wzięła Oję za rękę i po­ciągnęła za sobą. - Jak tylko Oja odbierze swój prezent.

- No właśnie, wesołych świąt wszystkim - powiedział Oja przy drzwiach. - Zobaczymy się w trzeci dzień świąt. Na wese­lu.

- Tak, zobaczymy się - potwierdziła Helga. - Wciąż jesz­cze nie mogę uwierzyć, że to Ruth ma brać ten ślub, ale, ale... wszystko poszło tak szybko - dodała. - No i żeby z misjona­rzem. .. jakoś nie rozumiem...

Oja domyślał się, że chciałaby dłużej porozmawiać o tym, co się dzieje w Stornes, ale on tematu nie podjął. Zamknął za sobą drzwi i poszedł za Ruth Liną.

W sypialni Ruth Liny było ciepło, w piecu palił się ogień. Ele­gancka sukienka, którą miała włożyć wieczorem, wisiała na ha­czyku wbitym w ścianę.

Dziewczyna otworzyła szufladkę swojej nocnej szafki i wyję­ła stamtąd płaski, miękki pakuneczek.

- Proszę bardzo - rzekła, podając go Oi. - Mam nadzieję, że ci się spodoba. Poświęciłam na to całą jesień - dodała z uśmie­chem.

Oja położył prezent na łóżku i objął dziewczynę. Przytulał jej delikatne, szczupłe ciało. Czuł jej jędrne piersi.

- Jestem pewien, że będzie się podobało, niezależnie od tego, co to jest - rzekł cicho. - Mogę otworzyć już teraz?

- Nie, przecież to ma być niespodzianka - zaprotestowała, patrząc mu w oczy. - Musisz poczekać do wieczora.

Oja wyjął z kieszeni maleńką paczuszkę i podał dziewczy­nie. - A to dla ciebie.

Ruth Lina obracała w palcach paczuszkę. Spostrzegła, że to coś kupionego w mieście, i zarumieniła się z radości.

- A co to takiego?

Oja roześmiał się i znowu przyciągnął ją do siebie.

- O nie, nie, ty też musisz zaczekać do wieczora - mówił ze śmiechem.

Świeżo umyte włosy dziewczyny pachniały rozkosznie, a jej wargi były czerwone i kuszące. Oja całował ją, a ona zarzuciła mu ręce na szyję. Dłonie Oi same odnalazły dziewczęce piersi. Ruth Lina nie protestowała. Nawet kiedy zaczął rozpinać guziki bluzki, też mu na to pozwoliła.

- A twoja mama...

- Mama siedzi w kuchni - uspokoiła go Ruth Lina, lekko zdyszana.

Oja położył ją na łóżku. Podniecenie narastało w nim coraz bardziej. Oja nosił w sobie gwałtowne pragnienia, odkrył to już dawno temu, jeszcze w czasach, kiedy służące, jakie miewali w Stornes, uczyły go życia. Ale dopiero szczupłe, jeszcze nie cał­kiem dojrzałe ciało Ruth Liny potrafiło rozpalić go tak gwałtow­nie.

Kiedy leżała już naga na łóżku, on przez chwilę stał i przyglą­dał się temu ciału, tym napiętym, małym piersiom z brodawka­mi przypominającymi jagody, tej szczupłej talii i zaokrąglonym już biodrom i tym rudawym włosom w dole brzucha. Pochylił się potem nad nią i głaskał jej delikatną skórę.

Ruth Lina przyciągnęła go do siebie. Splotła dłonie na jego karku i przyciskała swoje piersi do jego ciała. On drażnił języ­kiem jedną brodawkę, a dziewczyna wzdychała cicho. Prężyła się z rozkoszy. Oja powoli całował ciało ukochanej, coraz niżej i niżej, w talii, po brzuchu, i jeszcze niżej. Dziewczyna zesztyw­niała. Oja nigdy przedtem nie używał warg inaczej niż do piesz­czenia jej piersi.

- Co ty robisz? - spytała ochryple.

- Chcę cię wziąć całą - odparł, rozsuwając jej nogi.

- Ale... tak przecież nie można, żeby...

Próbowała odepchnąć jego głowę, kiedy ciepły język zdecy­dowanie dotykał jej łona i podążał dalej.

- Oja...

- Będzie ci dobrze - wyszeptał. - Ja bardzo chcę. W tym nie ma nic złego.

Ruth Lina głośno wciągała powietrze, kiedy poczuła w naj­bardziej intymnym miejscu ciepły oddech Oi. Pozwoliła mu jednak, żeby robił, co chce. On wsunął język głęboko w jej cia­ło, Ruth Lina krzyknęła głośno. Oja czuł, że krew pulsuje mu w podbrzuszu. Już od dawna miał na coś takiego ochotę, bał się jednak, że ją wystraszy. Nie sądził, że dziewczyna ulegnie tak ła­two. Położył się teraz na niej i wszedł w jej ciało. Bardzo szybko osiągnął spełnienie. Fakt, że pozwoliła mu się pieścić językiem, sprawił, że mógłby osiągnąć ekstazę, wcale w nią nie wchodząc.

Przez chwilę leżeli bez ruchu. Ogień trzaskał w piecu, poza tym panowała zupełna cisza.

- Czy zrobiłem coś, czego nie chciałaś? - spytał w końcu Oja, bawiąc się długim lokiem jej włosów.

- Nie, tylko ja nie wiedziałam, że... że ktoś może zrobić...

- Nie było ci dobrze? - dopytywał się, pieszcząc palcami jej pierś. - Nie lubisz tego?

Dziewczyna zarumieniła się i odwróciła głowę. Oja z powro­tem odwrócił ku sobie jej twarz.

- Podobało ci się to?

Ruth Lina skinęła głową, ale nie patrzyła mu w oczy.

- To następnym razem będzie twoja kolej - oznajmił.

- Moja kolej?

Tym razem spojrzała na niego przestraszona.

- Ty też możesz pieścić mnie ustami - wyjaśnił.

Ruth Lina wyglądała na kompletnie zbitą z tropu. Potem po­woli intensywny rumieniec wypłynął na jej twarz.

Ale znowu skinęła głową. Wolno, jakby nieśmiało, ale jed­nak skinęła.

- Jeśli ty tak chcesz, to... - wyszeptała. - Ale ja nigdy nie robiłam takich...

Sama myśl o tym, jak to będzie, znowu podnieciła Oję. Lek­ko odsunął od siebie dziewczynę.

- No to zrób to teraz - poprosił ochryple.

Nie jest ona ekspertem w tych sprawach, pomyślał, kiedy wargi dziewczyny jakby trochę niechętnie zamknęły się wokół jego członka. Ale z pewnością się nauczy, tego był pewien. Wy­starczy, że raz to zrobi, to...

Odsunął ją od siebie i mocno pocałował. A potem wziął ją jesz­cze raz. Kiedy doszło do spełnienia, miał wrażenie, że w jego głowie rozbłysły błyskawice, a potem potrzebował sporo czasu, żeby móc znowu normalnie oddychać. Uniósł się, oparł na łokciu i przyglą­dał dziewczynie. Uśmiechał się do niej i głaskał po policzku.

- Tego właśnie chciałeś? - spytała Ruth Lina cicho, bardzo skrępowana.

- Tak, muszę jednak wiedzieć, że ty też tego chcesz - oświad­czył. - Na szczęście mamy dużo czasu - dodał. - Tyle jest rzeczy, które możemy robić ze sobą w łóżku.

- Ja nie miałam pojęcia o... - Nagle wpiła w niego spojrze­nie. - A skąd ty wiesz o takich rzeczach? - spytała. - Kto cię tego nauczył...

- Tym akurat nie powinnaś kłopotać swojej małej główki - odparł i ucałował ją czule. - Mężczyźni zwykle wiedzą o takich sprawach więcej niż kobiety. A ty jesteś jeszcze taka młodziut­ka - dodał.

- To może nie będziesz ze mnie zadowolony - wymamrota­ła, odwracając wzrok.

Po jej policzku spłynęła w dół samotna łza.

- No, teraz to już wygadujesz głupstwa - oświadczył cicho i lekko ugryzł ją w ucho. - Naprawdę jestem z ciebie bardzo zadowolony. I tylko ciebie pragnę, czyżbyś tego nie wiedzia­ła?

Ruth Lina przytuliła się do niego. Oja zauważył, że pod jej długimi rzęsami pokazały się łzy.

- Mnie pragniesz? Na zawsze?

- Na zawsze - przytaknął z wargami przy jej szyi.

Nagle zdał sobie sprawę z tego, co powiedział, i przyszło mu do głowy, że może powinien bardziej panować nad słowa­mi. Dziewczyna jest jeszcze taka młoda, a na świecie istnieje mnóstwo kobiet, pięknych, pełnych wdzięku, podniecających dziewczyn, które nie ukrywają, że bardzo chętnie poszłyby z nim na siano. Parę razy dał się uwieść, również teraz, kiedy był już z Ruth Liną, ale to nigdy nie było nic poważnego. Zawsze wra­cał do niej. Tęsknił za jej uśmiechem, za tym cichym śmiechem, którym go witała, i za jej nieskrywanym podziwem. Miał dla niej bardzo wiele dobrych uczuć i też wcale tego nie ukrywał. Ale żeby zostać z nią na zawsze...

Ruth Lina oplotła go ramionami.

- I ja też chcę do ciebie należeć - wyszeptała mu do ucha. - Będziemy parą, Oja. Będziemy parą ty i ja.

- Na razie jednak powinnaś to zachować dla siebie - pora­dził. - Bo w przeciwnym razie zacznie się to całe gadanie, że jesteś za młoda, i spekulacje na temat, co my robimy, kiedy jesteśmy sami.

Dziewczyna zachichotała cicho uszczęśliwiona, zarumienio­na i z błyszczącymi oczyma.

- O tak, żeby oni tylko wiedzieli - roześmiała się. - Ja uczy­nię cię szczęśliwym, Oja - dodała, ujmując jego twarz w dłonie. - Dam ci wszystko, czego tylko będziesz chciał.

Oja wstał i zaczął się ubierać.

- Twoja mama musi się już zastanawiać, co my tu robi­my - zaniepokoił się. - A ja też powinienem pomagać trochę w domu.

Ruth Lina włożyła majtki i spódnicę.

- Ale ja nie codziennie się zaręczam - odparła, obracając się, jakby miała zamiar tańczyć.

- Zaręczasz się?

- Przecież powiedziałeś, że chcesz mnie mieć na zawsze.

Oja skinął głową i wziął paczkę.

- Czy ty mówiłeś poważnie, powiedz?

- Oczywiście, że poważnie - wymamrotał. Unikał jednak patrzenia jej w oczy.

Kiedy Oja ściągnął lejce i skierował sanie do Stornes, na dworze od dawna było ciemno. Był rozgrzany i rozluźniony po tym, co się stało w sypialni Ruth Liny, mimo wszystko odczuwał jakiś dziwny niepokój. Chyba obiecał za wiele, teraz wyraźnie zdawał sobie z tego sprawę. No ale to się przecież jakoś tam ułoży. Może nawet zdarzyć się tak, że to Ruth Lina z nim zerwie. W każdym razie to jest zbyt dobra dziewczyna, żeby ją oszukiwać, pomyślał. Nie bez znaczenia jest też to, że matka najwyraźniej ją zaakcep­towała. A on strasznie się bał nieporozumień w Stornes.

Popędzał konia pod rozgwieżdżonym niebem i nagle poczuł, że jest dorosły. Otulił się szczelniej derką. To bardzo przyjemne uczucie.

ROZDZIAŁ 4

Izba w Stornes tonęła w blasku świec. Wielka choinka jest chy­ba najpiękniejsza ze wszystkich, jakie kiedykolwiek mieliśmy, pomyślała Mali i uśmiechnęła się, widząc, że większość ozdób została umieszczona na najniższych gałązkach. Bo tylko tam Johannes sięgał. Ona zaś nie miała serca zdejmować powieszo­nych przez niego zabawek i przenosić wyżej. Chłopiec był taki zachwycony rezultatem swojej pracy. Długo stał i wpatrywał się w ubraną choinkę.

- To najpiękniejsze świąteczne drzewko, jakie widziałem - rozpromienił się i zwrócił ku Mali z błyszczącym wzrokiem.

- Tak, ja też ładniejszego nie widziałam - uśmiechnęła się babka, głaszcząc go po policzku. - Nigdy nie mieliśmy w Stornes ładniejszego drzewka.

- To dlatego, że dzisiaj ja je ubierałem - stwierdził z dumą i wyprostował plecy.

- Tak, to dlatego, że ty ubierałeś - potwierdziła Mali, po­nownie dotykając pośpiesznie jego policzka. - To na pewno dla­tego.

Siedzieli przy długim stole, zarówno gospodarze, jak i go­ście. Wszyscy pięknie wystrojeni, uroczysty nastrój wyczuwało się w całym domu. Za oknami panowały nieprzeniknione ciemności, ale nad górami wisiał wielki bladożółty księżyc i zabarwiał okrywający ziemię śnieg niebieskawą poświatą.

- Zanim przystąpimy do jedzenia, chciałbym przeczytać fragment Ewangelii na Boże Narodzenie - oznajmił Havard i wstał ze swojego miejsca ze zniszczoną Biblią Starego Siverta w rękach.

- A ja myślałem, że to ja powinienem przeczytać Słowo Pańskie - wtrącił Samuel i nerwowo poprawił swój ciemny kra­wat. - To przecież ja jestem misjonarzem - dodał, ujmując Bi­blię, którą położył na długiej ławie między sobą i Ruth.

- W Stornes zawsze gospodarz czyta Ewangelię - odparł Havard spokojnie. - Tego zwyczaju przestrzegano tutaj od po­koleń. Więc i w tym roku tak będzie.

Samuel zrobił się czerwony i nagle można było odnieść wra­żenie, że krawat ma zawiązany za ciasno. Popatrzył na Ruth, ona jednak siedziała ze złożonymi rękami i spuszczonym wzrokiem. Nikt się nie odezwał. Wobec tego Havard odchrząknął i zaczął: „I stało się w tych dniach, że cesarz August wydał polecenie...”

Kiedy Havard skończył, usiadł na swoim miejscu. Jeszcze przez krótką chwilę przy stole panowała cisza, po czym Mali dała znak Ingeborg i Ane, by zaczęły wnosić półmiski z wigilij­nymi daniami.

- Czy dzisiejszej nocy anioły sfruną na ziemię? - zapytał Jo­hannes bardzo zaciekawiony i popatrzył na swojego ojca. - Czy one będą w nocy śpiewać na chmurach?

- Chyba nie, nie bardzo w to wierzę - odparł Sivert z uśmie­chem. - To się chyba wydarzyło tylko jeden raz. Tamtej nocy, kiedy Jezus przyszedł na świat.

- Ale czy ktoś nie spał przez całą noc i patrzył, co się dzie­je? - dopytywał się Johannes. - Bo jak nie, to mogło się zdarzyć, że one przyleciały, ale nikt ich nie widział.

- Bóg zsyła swoje anioły ludziom, którzy w Niego wierzą - oznajmił Samuel swoim profetycznym głosem. - Dobrym lu­dziom Boga, którzy zostali obdarzeni Jego łaską. Inni nie widzą aniołów - zakończył.

- A ty je widziałeś? - spytał Johannes, przyglądając się z za­ciekawieniem Samuelowi.

- Zdarzyło mi się - odparł tamten i znowu poprawił kra­wat. - Ja jestem człowiekiem Boga.

- A ja to nie?

W ciemnych oczach dziecka lśniły złote plamki.

- Owszem. Ty jesteś dzieckiem Boga, Johannesie - wtrąciła Mali spokojnie. - My wszyscy jesteśmy dziećmi Boga, tak jest napisane w Biblii. A teraz możemy zaczynać kolację - dodała, widząc, że Samuel ma zamiar protestować przeciwko temu, co powiedziała.

Samuel popatrzył wokół mrocznym wzrokiem, ale się nie odezwał. Ruth też nie podnosiła oczu, przynajmniej dopóki In­geborg nie postawiła przed nią półmiska z żeberkami, kiełbaskami i kotletami. Ruth wzięła malutki kawałek żeberek i jedną kiełbaskę.

- Musisz więcej jeść, Ruth - rzekł Sivert i uśmiechnął się do niej ponad stołem. - Zauważyłem, że jadasz niczym ptaszek. Dziewczyno, toż to przecież Wigilia!

- Ja... ja nie jestem taka głodna - odparła Ruth cicho.

- To są nerwy przed ślubem - zauważyła Dorbet, nakładając sobie na talerz różne pyszności. - Słyszałam, że z nerwów przed ślubem to człowiek może być po prostu chory...

- Może i tak bywa - skrzywił się Samuel. - Ale to bardziej w przypadku, kiedy człowiek nie jest pewien, czy dobrze robi.

On naładował sobie na talerz tyle jedzenia, że zaczynało nie­mal spadać na stół. Ten to przynajmniej jest pewien swego, po­myślała Mali ze złością.

- A Ruth jest pewna - zakończył swoje Samuel.

- W tej sprawie to ona chyba sama powinna się wypowie­dzieć - wtrącił Sivert spokojnie. - Mnie nie było w domu od dawna, ale pamiętam, że Ruth zawsze potrafiła powiedzieć, co czuje - dodał.

- No właśnie, ty to jakoś bardzo wcześnie wyjechałeś z domu - zmienił temat Samuel. - Ruth mi opowiadała. I wasze wesele też nie odbyło się tutaj we dworze, o ile dobrze zrozumiałem. Domy­ślam się, że wesele było u twoich rodziców, Tordhild?

- Ja już nie mam rodziców - odparła Tordhild, pomagając Johannesowi pokroić mięso. - Moi rodzice nie żyją, oboje. My wzięliśmy cichy ślub w Oslo, Sivert i ja. Wtedy było to najbar­dziej odpowiednie - dodała.

- Ale musisz mieć jakąś rodzinę?

Samuel nie dawał za wygraną.

- Oczywiście, mam bardzo dużą rodzinę, tylko że rozproszo­ną po całym kraju - odparła Tordhild. - Myślałam, że wiesz, że pochodzę z cygańskiego rodu - dodała z uśmiechem.

Samuel mało nie udławił się jedzeniem. Dostał ataku kaszlu, z oczu popłynęły mu łzy.

- Z cygańskiego rodu? No to muszę...

- A ja uważam, że powinieneś zostawić ten temat - wtrącił Sivert krótko. - Jeśli chcesz o tym podyskutować, to znajdziemy okazję innym razem. Dzisiaj świętujemy w tym dworze wieczór wigilijny.

Samuel napił się soku i otarł oczy. Jego spojrzenie wędro­wało od Siverta do Tordhild i z powrotem. Mali spostrzegła to i poczuła, że strach zaciska jej żołądek. Żeby tylko nie doszedł do wniosku, że ci dwoje, Tordhild i Sivert, są jakoś dziwnie do siebie podobni. Dużo bardziej niż na przykład Sivert i Oja, któ­rzy przecież uważani są za braci. Skierowała więc rozmowę na inny temat i reszta wieczoru minęła już w spokoju.

Po kolacji mężczyźni rozsiedli się wygodnie, kobiety tymczasem sprzątały ze stołu, zaczęły zmywać i wynosić świąteczne jedzenie do chłodnej spiżarni. Tordhild poszła z Mali, niosąc dużą miskę wypełnioną kotletami, żeberkami i kiełbaskami.

- Wystrzegaj się trochę tego Samuela - ostrzegła Mali cicho, spoglądając pośpiesznie na synową. - W jego obecności ja się nigdy nie czuję bezpieczna.

- A Ruth czuje się przy nim bezpieczna? - spytała Tord­hild. - Ja po prostu widzę, że ona się go boi. A w każdym razie nie jest szczęśliwa.

- No właśnie, sama nie wiem - westchnęła Mali. - Ale wi­dzisz, ona wierzy, że ciężko zgrzeszyła...

Tordhild prychnęła.

- O tak, i z pewnością słyszy to raz po raz od tego zadu­fanego w sobie, fałszywego misjonarza - potwierdziła, a jej czarne oczy miotały skry. - Bo on najwyraźniej zdaje się nie mieć z jej grzechem nic wspólnego, tak mi się po prostu wy­daje. On uważa, że mamy tu do czynienia z niepokalanym poczęciem, prawda?

Odstawiła miskę i odwróciła się do Mali.

- Wiem, że ty się boisz tego, że ja pochodzę z cygańskiego rodu. I że ktoś mógłby się domyślić, iż Sivert i ja... Ale ja tak nie uważam. Nikt Siverta o nic takiego nie posądzi. On jest sławny, Mali.

- Ale ty nie znasz naszej wsi, Tordhild - ostrzegła Mali. - Po­myśl, co by to było, gdyby oni się dowiedzieli, co ja kiedyś zrobi­łam. To by zrujnowało życie wam wszystkim.

Tordhild przez chwilę stała w milczeniu. Wzięła kawałek kiełbaski z miski i zaczęła jeść.

- Czy ty kochałaś mojego ojca? - spytała nagle.

- Tak, wtedy kochałam go bardzo. Nie wiem, czy to była miłość, która mogłaby przetrwać lata, gdybym wtedy zdecydo­wała się wyjechać i razem z nim wędrować... naprawdę tego nie wiem - dodała cicho. - Wtedy jednak było mi tak strasznie źle, że...

- Ale on ci nie powiedział, że ma żonę i córkę, kiedy byliście razem tamtego lata?

- Nie, tego mi nie powiedział - przyznała Mali cicho. - Pro­sił mnie tylko, żebym z nim wyjechała. Jak chciał ułożyć te spra­wy, też nie mówił, pojęcia nie mam, co by się stało, gdybym ja się zgodziła. Ale ja powiedziałam „nie” - dodała. - Czułam, że wyrządziłabym krzywdę bardzo wielu ludziom, gdybym po pro­stu poszła swoją drogą. Miałam zobowiązania, powinnaś o tym wiedzieć. Życie wielu ludzi ode mnie zależało. Tu nie chodziło tylko o mnie ani o to, co ja czuję czy chcę, nie.

Przygładziła ręką włosy.

- Nie, ja myślałam, że Jo jest wolny - ciągnęła dalej z nie­obecnym wzrokiem. - Nic też nie powiedział, kiedy wrócił do mnie, blisko pięć lat później, kiedy spotkaliśmy się na górskim pastwisku. Nie powiedział, że wtedy był z kimś związany, to mam na myśli. Kiedy go jednak zapytałam wprost, przyznał, że ma żonę i dziecko, i że musi wrócić do nich do domu. Zrozumia­łam to tak, że ożenił się po... no, po tym, kiedy ja nie chciałam z nim wyjechać tamtego lata. Ale i wtedy w górach tamtej jesieni chciał zabrać i mnie, i Siverta...

Popatrzyła na Tordhild. Wzięła jej dłoń i mocno uścisnęła.

- Ja po prostu nie miałam pojęcia o twoim istnieniu. Nic nie wiedziałam, dopóki nie przyjechałaś wtedy z Sivertem i nie opo­wiedziałaś mi, kim jesteś i ile masz lat. Że jesteś dwa lata starsza od Siverta. Wtedy zrozumiałam...

- A czy sprawy potoczyłyby się inaczej, to znaczy, czy byłaby dla ciebie jakaś różnica, gdybyś wiedziała o mnie wtedy, kiedy po raz pierwszy spotkałaś ojca?

Tordhild wbiła w nią spojrzenie i Mali poczuła, że się rumieni.

- Tego nie wiem - wyznała wolno. - Być może nie byłoby żadnej różnicy, bo ja po prostu nie myślałam, że to, co robimy, może mieć konsekwencje. Nie zachodziłam w ciążę z Johanem i byłam przekonana, że nie mogę mieć dziecka.

Przetarła twarz zimną ręką.

- I tamtego lata... nic na to nie mogłam poradzić - dodała szeptem.

- Nie było ci łatwo żyć tutaj w tym dworze.

- Nie. Dźwigałam bardzo ciężkie brzemię - potwierdziła Mali. - I dźwigam je nadal, wszędzie mi ono towarzyszy. Ale i tak miałam szczęście. Spotkałam Havarda. I swoją tajemnicę mogłam zachować wyłącznie dla siebie. No, przynajmniej pra­wie dla siebie - dodała.

- A Havard...

- Ja kocham Havarda bardziej niż własne życie - wyznała Mali. - Niczym nie zasłużyłam na kogoś podobnego. I on wie o wszystkim.

Ani o Torgrimie, ani o zmarłym synku wolała nie wspomi­nać. Tego nadal nikt nie powinien wiedzieć.

- Sivert nie żywi do ciebie nienawiści, Mali, już ci to mó­wiłam - zapewniła Tordhild, obejmując ramionami teścio­wą. - Chociaż ty sama pewnie nie masz odwagi w to uwierzyć. Ja wiem, co to dla ciebie znaczy i jak musiałaś cierpieć, kiedy on wyjechał. Ale Sivert... jemu jest teraz dobrze. Tak dobrze, jak to tylko możliwe. Tylko fakt, że nie powiedziałaś mu, kim jest... on o tym nigdy nie zapomni, nie możesz tego oczekiwać. On jest artystą - dodała z uśmiechem. - Widzisz, to specjalny gatunek ludzi. On też ma swoje gorsze strony... na przykład kiedy kom­ponuje albo przed wielkimi koncertami. Wszystko się jednak ja­koś układa. Ja go rozumiem. I kocham go - dodała. - W moim życiu jest tylko Sivert i nigdy nikogo innego nie będzie. W jakiś sposób my oboje do siebie należymy.

Mali pogłaskała ją po policzku. W oczach miała łzy.

- Byłam po prostu zrozpaczona, kiedy zrozumiałam, kim je­steś - wyznała cicho. - A jeszcze jak Sivert powiedział, że jesteś w ciąży... nie miałam pojęcia, jak was ratować. Ale wy wzięliście sprawy w swoje ręce i teraz bardzo się z tego cieszę. Powinnaś wiedzieć, jak bardzo jestem rada z tego, że to właśnie ty dostałaś Siverta, niezależnie od całej tej sytuacji. Jesteś niezwykle mą­drym i dobrym człowiekiem, Tordhild - wyszeptała. - Sivert nie mógł dostać lepszej żony.

- I ty też jesteś wspaniałą osobą, Mali - oświadczyła Tord­hild. - Jesteś dobrym człowiekiem. Żebyś ty wiedziała, jak ja cię podziwiam.

- Nie ma znowu tak wiele do podziwiania - rzekła Mali krótko.

- Owszem, bo ty zawsze będziesz walczyć o swoich do upad­łego - powiedziała Tordhild. - Ty nigdy nie zboczysz z obranej drogi i zawsze masz odwagę powiedzieć to, co inni wolą przemil­czeć. W dzisiejszych czasach niewielu ludzi tak robi.

Tordhild zjadła kiełbaskę i obie z Mali zaczynały już marznąć.

- Chciałabym, żebyś wiedziała, że mój brat z żoną na razie u nas mieszkają - Tordhild nagle zmieniła temat. - Wiesz być może, co się teraz dzieje z Cyganami. Władze i ludzie tacy jak ten wasz misjonarz postanowili się z nami rozprawić. Najpierw odebrali nam konie, tak żebyśmy nie mogli wędrować po kraju. Odebrali nam podstawę naszego życia. Teraz posuwają się jesz­cze dalej. Zamykają Cyganów w obozach i odbierają im dzieci! Mówią, że sami nie są w stanie zająć się własnymi dziećmi. A je­śli ktoś się temu sprzeciwia...

Tordhild oddychała ciężko.

- ...to tacy poddawani są lobotomii - stwierdziła drżącym głosem. - Tak, żeby nie pamiętali, jak to jest być wolnym, móc wędrować z taborem i żyć. Śpiewać i grać. Oni mówią, że Cyga­nie to naród, który trzeba unicestwić. I dlatego dokonują pod przymusem sterylizacji młodych dziewcząt. Odbierają im prawo rodzenia dzieci. Tylko dlatego, że są Cygankami!

Mali wpatrywała się w synową wytrzeszczonymi oczyma.

- Lobotomia? - spytała niepewnie. - Co to takiego?

- To zabieg chirurgiczny, wycinają im coś w mózgu, i potem oni nie są już normalnymi ludźmi - wykrztusiła Tordhild z nie­nawiścią w głosie. - Zmieniają Cyganów w powolne, milczące zjawy, którymi nie trzeba się już przejmować.

- Ale to nie może być prawda - wyszeptała Mali. - Nikt... nikt nie ma prawa robić czegoś takiego. Wobec nikogo!

- To spytaj tego tam w izbie. Tego misjonarza. Tacy jak on wiedzą, kto jest wystarczająco dobry. Dla nich Cyganie do­brzy nie są. Dokonywany jest gwałt na całym narodzie, Mali. I to przy milczącej zgodzie wszystkich pozostałych, nikt nie protestuje.

- A więc twój brat...

- Bratowa oczekuje dziecka, a oboje wiedzą, że są ścigani. Dlatego wzięliśmy ich do siebie. Żeby nikt im nie odebrał dzie­ci.

- Ale przecież nikt nie może tak po prostu...

- Owszem, oni mogą i robią to! Jestem ciotką pewnej dziew­czyny, która została poddana sterylizacji, choć ma zaledwie sie­demnaście lat. Młoda, piękna, wspaniała dziewczyna, mająca przed sobą całe życie. Teraz jest... teraz jest nikim - wykrztusiła Tordhild. - Gdybyśmy tylko mogli przeciwdziałać atakom, chęt­nie wzięlibyśmy do domu więcej krewnych.

- Ale to przecież może... ludzie zaczną gadać, domyślać się...

- Boisz się, że zaczną gadać, kim i my jesteśmy - pomogła jej Tordhild. - No cóż, mogą sobie gadać. Nikt mnie nie tknie, cho­ciaż jestem Cyganką, bo moim mężem jest sam Sivert Stornes. A nikt nie wie, że i on należy do naznaczonych. Poza granicami tej wsi Sivert Stornes to naprawdę wielkie nazwisko, Mali. On cieszy się światową sławą. Ci dranie go nie tkną.

Drzwi się otworzyły i Johannes zajrzał do pomieszczenia.

- Gdzie wy się podziewacie? Zaraz będziemy tańczyć wokół choinki. Dziadek zapalił świeczki na drzewku!

- Już wracamy - zapewniła Tordhild, wzięła syna na ręce i pocałowała go. - Zagadałyśmy się obie z babcią tak, że straciły­śmy poczucie czasu.

Tordhild zauważyła spojrzenie, jakie Mali posłała Johanne­sowi. Spojrzenie, w którym płonęła miłość i czułość.

- Będziesz widywała go częściej - obiecała cicho. - Już ja o to zadbam. On ciebie potrzebuje.

Potem wszyscy troje wrócili do izby.

Wszystkie inne światła w izbie zostały pogaszone, tylko wielkie drzewko mieniło się blaskiem świec. Potem ludzie wzięli się za ręce, chodzili tanecznym krokiem dookoła choinki i śpiewali stare kolędy, a Sivert przygrywał im na skrzypcach. Delikatne tony wypełniały izbę, to były naprawdę bardzo uroczyste chwile. Mali trzymała małą, spoconą rączkę Johannesa w swojej dłoni i wiedziała, że nigdy więcej takiej Wigilii nie przeżyje. Pewnie będą jeszcze nieraz wspólnie obchodzić święta, nigdy jednak nie będzie już tak jak dziś. Kręciła się razem z innymi i śpiewała trochę zachrypniętym głosem, bo płacz dławił ją w gardle. Zwróciła wzrok ku gwieździe na samym czubku drzewka, a potem popatrzyła na ciemną głowę Johannesa. Pragnęła zamknąć tę chwilę głęboko w sercu.

Wkrótce po izbie rozszedł się zapach świeżo parzonej kawy i wniesiono tace pełne wszelakiego świątecznego ciasta.

- Czy teraz mógłbym dostać swoją paczkę? - spytał Johan­nes z przejęciem, wskazując na prezenty ułożone pod drzew­kiem.

- Owszem, teraz będziemy pić kawę i sok, a przy okazji mo­żemy otwierać prezenty - zgodził się Havard. - Musisz być jed­nak cierpliwy niczym anioł - dodał.

- Być może nawet spłynę na ziemię z chmury - roześmiał się Johannes. - Tak jak ten anioł, o którym jest mowa w Biblii.

- Nie widzę, żeby wyrastały ci jakieś skrzydła - roześmiał się Havard, macając łopatki chłopca. - Ale charakter masz tak samo dobry jak jakiś anioł, to absolutnie pewne - dodał ze śmiechem.

- Takie gadanie to czyste bluźnierstwo - zaprotestował Samuel urażony. - Dziecko może nabrać o sobie niewłaściwego wyobrażenia.

- A ja uważam, że nie powinieneś się tego obawiać - wtrąci Sivert cierpko. - Johannes wie, kim jest, i pozostanie tym, kim jest. A nie wszyscy są tacy. Anioły czy nie.

- Spójrz no tutaj, Johannes - zawołała Mali, stojąca tuż przy choince. - Ta paczka jest dla ciebie.

Tym samym rozmowa ponownie została skierowana na inne tory. Rozdawano prezenty, zebrani pili kawę i jedli świąteczne ciasto. Paczek nie było zbyt wiele, więc tym większe zainteresowanie im towarzyszyło. Wszyscy musieli patrzeć, jak są otwierane, dlatego ceremonia ciągnęła się w nieskończoność.

Johannes był bardzo zadowolony. Od Mali i Havarda dostał śliczne saneczki. Havard wiele czasu spędzał w stolarni od chwili, kiedy usłyszał, że Sivert z rodziną przyjedzie na święta, w rezultacie powstało prawdziwe, pomalowane na niebiesko cudo na metalowych płozach.

- Możemy iść na dwór i na nich pojeździć? - pytał Johannę z przejęciem, siadając na sankach pośrodku izby.

- No, chyba nie teraz - roześmiała się Tordhild. - Ale obiecuję ci, że jutro będziemy jeździć, jak długo zechcesz, ty i ja.

Mali długo się zastanawiała nad prezentem dla Tordhild i Siverta. W końcu wyjęła ze swoich zbiorów piękny gobelin, który utkała po ostatniej bytności Siverta w domu, we wrześniu. Przez kilka dni po jego wyjeździe prawie nie wstawała od warsztatu tkackiego, spędzała przy nim nawet noce i zawarła w tkaninie cały swój smutek, udrękę i radość. Obraz był wyjątkowy. Wydaje się jak żywy, pomyślała teraz, kiedy Tordhild otworzyła paczkę i starannie rozłożyła kilim. Mali znowu poczuła dawny ból i nie­spokojnym ruchem otarła oczy.

Tordhild i Sivert długo siedzieli w milczeniu i patrzyli na gobe­lin. Potem Sivert uniósł wzrok na matkę. Widziała, że zrozumiał.

- Dziękuję, mamo - wyszeptał. - Niczego piękniejszego nie mogłaś nam dać.

- Ta tkanina będzie z nami zawsze, gdziekolwiek pojedzie­my - zapewniła Tordhild. - To będzie nasze Stornes.

Dla obu córek Mali utkała materiały na sukienki. Nowej su­kienki do ślubu Ruth jednak nie chciała. Jedna sprawa to to, że wszystko potoczyło się tak szybko i na szycie nie było czasu. Druga jednak to protest Samuela, który uważał, że dotychcza­sowa świąteczna sukienka Ruth jest wystarczająco dobra. Nie powinno się bez potrzeby wydawać pieniędzy - oznajmił. Mali poczuła gniew niczym lodowatą kulę w żołądku. Człowiek raz w życiu bierze ślub i Ruth chciałaby, naturalnie, być piękna w tym swoim dniu. Ona jednak broniła Samuela.

- I tak będę ładnie wyglądać - zapewniała. - Jeżeli będę mogła pożyczyć od ciebie welon, mamo...

Mali nie powiedziała ani słowa. Przymierzyły starą sukienkę i welon, Ruth była zadowolona.

- Powinnaś mieć długą, białą suknię - uważała Dorbet. - Teraz śluby bierze się właśnie w takich. Z pewnością widziałaś zdjęcia w czasopismach. A do tego wielki bukiet - dodała. - Z ży­wych kwiatów. Ja taki będę miała w dniu mojego ślubu.

- To po prostu głupstwa, które nie mają żadnego znacze­nia - odparła Ruth, obracając się przed lustrem. - Będę w mojej sukience, bo właśnie taką chce mnie Samuel.

Dorbet przewracała oczami, Mali jednak posłała jej karcące spojrzenie, wobec tego młodsza siostra milczała.

Dla Havarda Mali utkała piękną kamizelkę w stonowanych bar­wach. Ona zaś dostała od męża długi, ciężki łańcuch ze srebra.

- Ależ Havardzie... - patrzyła na męża zaskoczona. - To na­prawdę zbyt wiele!

- Nie, nie dla ciebie - zaprotestował. W jego oczach widziała miłość.

- Nic nie jest za dobre dla ciebie. Mali wzięła łańcuch i powiesiła go sobie na szyi. Bardzo dobrze pasował do jej niebieskiej sukienki. Posłała Havardowi uśmiech. Tak naprawdę, od serca, podziękuje mu, kiedy zostaną sami.

Najwięcej paczek dostał Johannes. Leżał teraz na podłodze, objedzony, zmęczony, w otoczeniu samochodzików i pięknych ubranek, a sanki i nowe narty leżały obok.

- Wydawało mi się, że dostałaś coś od Oli? - spytała Mali, spoglądając na Dorbet. - Przecież zachodził do nas dziś przed południem. I ty, Oja, też chyba coś dostałeś od Ruth Liny, o ile się nie mylę?

Dorbet wyjęła małe pudełeczko, które przyniósł jej Ola. Wszyscy wyciągnęli szyje, żeby lepiej widzieć. W pudełeczku znajdował się cieniutki złoty łańcuszek, a przy nim serduszko. Dorbet zarumieniła się, zarówno z radości, jak i ze skrępowa­nia.

- No, nie szczędził pieniędzy na ten złoty prezent dla cie­bie - mruknął Havard. - To musiało swoje kosztować!

Dorbet nie odpowiadała. Siedziała w milczeniu i bawiła się łańcuszkiem.

- Mam pomóc ci go włożyć? - spytała Mali.

- Nie, wolałabym trochę poczekać, odłożyć... na później - wybąkała Dorbet.

Chciała przymierzyć ozdobę, kiedy będzie sama. Bardzo ją ucieszył ten prezent. Ale z drugiej strony było to jakby jeszcze jedno przypomnienie o tym, jak się sprawy mają. Że Dorbet jest jednak związana.

Ruth Lina uszyła dla Oi piękną koszulę ozdobioną przy szyi haftem. Mali przyglądała jej się uważnie.

- Musiała włożyć w to mnóstwo pracy - powiedziała, spo­glądając na Oję. - I jaka z niej zdolna krawcowa - rzekła z po­dziwem.

- No a ty, Ruth? - spytał Sivert. - Co przyszła panna młoda dostała od swojego narzeczonego?

Ruth ostrożnie otwierała płaską paczuszkę, tak żeby nie zniszczyć papieru. Wyjęła z niej psałterz.

- Aha, no to będziesz miała na zapas, na wypadek gdybyś zgubiła ten, który dostałaś przy konfirmacji - skomentował Oja cierpko.

Ruth milczała. Popatrzyła na Samuela i ledwie dostrzegalnie skinęła głową na znak podziękowania. Było oczywiste, że spo­dziewała się czegoś innego. Ona również uszyła piękną koszulę. I też ozdobiła ją starannym haftem, Samuel jednak zdawał się nie pojmować, ile pracy musiała w to włożyć. Ledwie bąknął „dziękuję” i odłożył prezent na bok.

Kiedy wszyscy zaczęli zbierać papiery od prezentów, a Inge­borg i Ane składały je starannie, żeby można je było wykorzystać w przyszłym roku, Mali wyszła na chwilę, a potem wróciła z jesz­cze jedną paczką.

- To jest dla ciebie, Johannes - oznajmiła.

Johannes z zaciekawieniem chwycił paczkę i rozerwał pa­pier. Stał później oniemiały z naszyjnikiem ze srebra w ręce. Ozdoba była świeżo wyczyszczona, wszyscy widzieli, że to pięk­na i wyjątkowa, stara robota.

- Co to jest? - spytał chłopiec, patrząc pytającym wzrokiem na Mali.

- To jest naszyjnik - wyjaśniła Mali. - Taka obręcz, której w dawnych czasach używali dla ozdoby, i kobiety, i mężczyźni. Dostałam to kiedyś od...

Przerwała i zarumieniła się po korzonki włosów.

- No i chciałabym, żebyś to miał - zakończyła.

Sivert wziął ozdobę z rąk syna i przyglądał się jej uważnie, po­tem podał Tordhild. Ona spojrzała ukradkiem na swój pierścionek. Zarówno Tordhild, jak i Sivert nosili pierścionki, które Mali dała Sivertowi w czasie ostatniego spotkania. Pierścionek, który należał do niej, i ten, który nosił Jo. Kiedy tylko teraz przyjechali, Mali na­tychmiast je zauważyła, ale nic na ten temat nie powiedziała. Bar­dzo ją to ucieszyło. Wiedziała, że Jo też by się cieszył.

Nie ulegało wątpliwości, że naszyjnik wykonał ten sam artysta, który zrobił pierścionki, Mali miała jednak nadzieję, że nikt tego nie odkryje. Długo się wahała, czy dać Johannesowi ten na­szyjnik. Bała się, że cała sprawa wzbudzi liczne pytania i domysły. W końcu jednak zapakowała go starannie. Dla niej osobiście było ważne, żeby to właśnie wnuk odziedziczył ozdobę, którą zrobił jego dziadek. A ona już jakoś to wytłumaczy domowni­kom, gdyby ktoś pytał.

- Jesteś pewna, że chcesz to komuś oddać? - spytał Sivert, spoglądając na matkę.

Nie ulegało wątpliwości, że domyśla się, skąd Mali ma tę ob­ręcz. I że znaczy ona dla niej bardzo wiele.

- Tak, jestem pewna - stwierdziła cicho. - Od tej chwili Jo­hannes powinien być właścicielem tej ozdoby. U niego jest dla niej właściwe miejsce - dodała, patrząc synowi w oczy.

- A skąd to się wzięło? - spytał Oja. - Ludzie używali takich ozdób bardzo dawno temu. Ostatni raz widziałem taką obręcz, kiedy...

- To dawny podarunek - przerwała mu Mali pośpiesznie. - Chciałam, żeby Johannes to dostał, bo przecież jest moim pierw­szym wnukiem. Zresztą teraz takie ozdobne obręcze znowu są coraz częściej noszone - dodała.

- Moim zdaniem to najwięcej używali ich Cyganie - wtrącił Samuel, wyciągając szyję, żeby lepiej widzieć. - Dziwne, że to trafiło do ciebie - dodał, przyglądając się Mali badawczo.

- Dlaczego to takie dziwne? - spytał Sivert. - To przecież może być podarunek od jednego z tych licznych cygańskich ta­borów, które zatrzymywały się w naszym dworze przez długie lata. Oni byli niezwykle uzdolnionymi artystami, jeśli chodzi o kowalstwo i obróbkę srebra, przynajmniej wielu z nich - mó­wił. - A w naszym domu odnosiliśmy się zawsze do Cyganów bardzo życzliwie.

- No pewnie, w to akurat wierzę - rzekł Samuel cierpko. - Ty to nawet się ożeniłeś z jedną z nich.

- Owszem, ożeniłem się i nigdy tego nie żałowałem - odparł Sivert wyzywająco. - Ale to oczywiste, że ty widzisz sprawy zu­pełnie inaczej. - Patrzył Samuelowi w oczy i mówił dalej: - To wprost niewiarygodne, że są ludzie, którzy mogą czuć się lepsi od innych. I wyobrażać sobie, że to właśnie oni posiedli prawdę we wszystkich sprawach.

- Kiedy człowiek zostanie natchniony przez Boga...

- Boga to ty do tego nie mieszaj - przerwał mu Sivert krót­ko. - Moim zdaniem ludzie sami ponoszą odpowiedzialność za to, co robią. Nawet tacy ludzie jak ty. Bóg nie ma nic wspólnego z twoim postępowaniem, dobrze o tym wiesz.

- W Biblii napisano...

Samuel próbował znowu dowodzić swoich racji, twarz mu poczerwieniała.

- W Biblii powiedziano, że ten, kto jest bez winy, może pierwszy rzucić kamieniem - przypomniał Sivert. - Kto jest bez winy, panie misjonarzu? Ty?

Na chwilę w izbie zaległa dręcząca cisza. Zaraz jednak Jo­hannes pociągnął Mali za rękaw.

- Czy ja mogę wziąć jeszcze jedno z tamtych ciastek? - spy­tał.

- Dzisiaj jest Wigilia i możesz dostać wszystko, co tylko chcesz - uśmiechnęła się Mali. - Tylko żebyś się nie przejadł i nie rozchorował. Ja naprawdę nie wiem, skąd się bierze tyle miejsca w tym twoim małym brzuszku.

Dzięki temu dyskusja Siverta z Samuelem została przerwa­na, Mali niespokojnie ocierała swoją rozpaloną twarz. Kątem oka zerknęła na Samuela i przeniknął ją strach, jakby jakieś szpony chwytały ją za kark. On może być niebezpieczny, ten cały Samuel Langmo. Ten nędznik to nie tylko nieodpowiedni mąż dla ich córki. Jeśli Sivert nie zdoła wybić Ruth z głowy tego małżeństwa... gdyby mu się jednak udało, to Samuel mógłby się stać jeszcze bardziej niebezpieczny, pomyślała Mali. On nie należy do takich, którzy nie pragną pomścić porażki.

Mali chodziła po domu, patrząc, czy wszystkie światła zostały po­gaszone. Strach przed pożarem zawsze nosiła głęboko w duszy.

Stół do śniadania na następny dzień był już nakryty. To bę­dzie wczesne śniadanie, bo wszyscy wybierają się na nabożeń­stwo do kościoła w Kvannes. Niewiele snu pozostało im tej świą­tecznej nocy.

Usłyszała, że drzwi się otwierają, i odwróciła głowę. Do izby wszedł Sivert.

- Zostawiłem tu skrzypce - wyjaśnił i podszedł do stołu.

- Zechcesz porozmawiać jutro z Ruth, Sivercie? - spytała Mali cicho. - Nie jestem pewna tego jej małżeństwa...

- Tak, porozmawiam z nią - obiecał. - Jak wiesz, nie należę do ludzi, którzy wtrącają się w życie innych, ale kiedy widzę...

Stał w półmroku i wodził palcem po pudle skrzypiec.

- Samuel Langmo nie jest dobrym człowiekiem, mamo - oznajmił cicho. - Domyślałem się jednak, że coś takiego może się przytrafić Ruth... bo ona jest silna i rozsądna pod wieloma względami, kiedy jednak chodzi o wiarę... on wykorzystał jej czystą wiarę w Boga, ten misjonarz. Większego grzechu chyba na świecie nie ma - dodał. - I dlatego chciałbym z nią porozma­wiać.

- Mam nadzieję, że zechce cię wysłuchać - westchnęła Mali. - Ale ona jest przekonana, że musi odpokutować, bo po­pełniła grzech. Ze musi zostać ukarana.

- Tak, ludzie mają różne wyobrażenia o tym, jak powinni być ukarani za swoje grzechy - przyznał Sivert cicho.

Jego słowa trafiły Mali niczym cios w żołądek. On pewnie uważa, że ja nie otrzymałam właściwej kary, pomyślała. Tak na­prawdę to właśnie powiedział i sprawiło jej to większy ból, niż była w stanie znieść.

- Dobranoc - bąknęła cicho i poszła ku drzwiom. - Zgasisz ostatnią świecę, zanim pójdziesz na górę?

Sivert skinął głową i Mali cicho wyszła za drzwi.

Położyła się obok śpiącego głęboko Havarda, leżała, wpatrując się w grę księżycowego światła na belkach sufitu, gdy nagle usły­szała muzykę skrzypiec. Ponad uśpionym dworem unosiły się tony Ave Maria tak cudownie piękne, że Mali poczuła mrowie­nie na plecach.

I wtedy przyszedł płacz.

ROZDZIAŁ 5

Sivert lekko zapukał do drzwi w domu dziadków. Kiedy nikt nie odpowiadał, uchylił je ostrożnie.

- Halo, jest tam kto?

Ruth odwróciła się przestraszona. Stała przy wanience do zmywania i nie słyszała, że ktoś puka.

- Ach, to ty, Sivercie - rzekła, wycierając ręce w fartuch. - Wejdź, wejdź, proszę.

- Nie chciałbym przeszkadzać - tłumaczył się Sivert. - Może przyszedłem w nieodpowiednim momencie?

- Nie, nie.

Na policzkach Ruth pojawiły się dwa gorączkowe rumieńce. Szybkimi, nerwowymi ruchami zdjęła z siebie fartuch.

- Może napijesz się kawy?

- Nie, dziękuję. Wypiłem już chyba z litr - odparł Sivert, sia­dając na kanapie. - Mieliśmy bardzo mroźną wyprawę do koś­cioła. Wszyscy przemarzliśmy do szpiku kości. I dlatego piliśmy przed obiadem gorącą kawę. Myślałem, że wy też przyjdziecie.

Spoglądał na nią pytająco. Ruth była płomiennie czerwona i nerwowo zwijała w palcach chusteczkę do nosa.

- Samuel również bardzo zmarzł, więc poszedł się położyć i trochę odpocząć - wymamrotała Ruth. - Mam go obudzić przed obiadem, bo na obiad przyjdziemy do rodziców.

- Myślę, że to raczej ty powinnaś odpoczywać - stwierdził Sivert. - To przecież ty jesteś w ciąży i...

- Nie, ja... ze mną wszystko w najlepszym porządku - uświadczyła Ruth, nie patrząc mu w oczy.

- A nie mogłabyś na chwilę przy mnie usiąść? - zapytał Si­vert. - Chętnie bym z tobą porozmawiał. Tak w cztery oczy, tylko ty i ja - dodał.

Spojrzenie dziewczyny wciąż było rozbiegane, palce skubały niespokojnie wszystko, czego dotknęły.

- Ruth, to ja, twój brat - upomniał ją Sivert. - Na Boga, dlaczego jesteś taka zdenerwowana? Nie rozmawiałem z tobą poważnie od wielu lat, a teraz ty wychodzisz za mąż. Chciałbym wiedzieć, jak ci się powodzi. Przecież zawsze rozmawialiśmy ze sobą właściwie o wszystkim - mówił. - Chodź i usiądź tu przy mnie.

Poklepał miejsce obok siebie, Ruth podeszła i usiadła.

- Taka jestem wdzięczna, że ty... że wy przyjechaliście - wy­krztusiła cicho. - To dla mnie bardzo ważne, że będziesz przy mnie, kiedy będę brała ślub. To mi doda odwagi i poczuję się chyba bezpieczniejsza - wyjaśniła nieoczekiwanie.

- To jasne, że musiałem przyjechać - odparł Sivert, obej­mując ramieniem jej barki i przytulając do siebie sztywne ciało siostry. - Ale co miałaś na myśli, mówiąc, że będziesz bezpiecz­niejsza w mojej obecności?

- Nie, to... - Ruth próbowała zbagatelizować swoje słowa, zabrzmiało to jednak bardziej jak szloch. - To... wszystko stało się tak szybko i...

Popatrzyła na brata. Jej oczy były niczym mroczne studnie pełne cierpienia i czegoś, co przypominało strach. Sivert pogła­skał ją po policzku. Przytulił jeszcze mocniej do siebie, jakby była małym dzieckiem.

- Co się dzieje, Ruth? - spytał. - O co chodzi? Bo przecież widzę, że nie jesteś szczęśliwa.

Nie od razu odpowiedziała. Siedziała w jego objęciach i sku­bała już i tak podartą chusteczkę do nosa.

- Bo widzisz, ja... ja zgrzeszyłam przeciwko Bogu - wyszep­tała w końcu głosem nabrzmiałym łzami. - Ja nie powinnam była nigdy... ale kiedy Samuel powiedział, że... że jesteśmy so­bie poślubieni wobec Boga i że nie będzie grzechem, jeśli my...

Uniosła twarz i spojrzała Sivertowi prosto w oczy.

- Ale to i tak był ciężki grzech, prawda? - wykrztusiła.

Sivert siedział przez chwilę i nie mówił nic. Jego ciepłe dło­nie głaskały siostrę uspokajająco.

- Wszyscy grzeszymy, Ruth - rzekł na koniec. - Ja wiem, ile dla ciebie znaczy twoja wiara, powinnaś jednak wiedzieć i to, że Bóg ludziom wybacza. To ludzie oceniają i odmawiają wybacze­nia, nie Bóg.

Odgarnął kosmyk włosów z jej twarzy i przyglądał się jej uważnie.

- Ja sam popełniłem taki grzech jak ty - oznajmił. - Tord­hild była w ciąży wtedy, kiedy po raz pierwszy przywiozłem ją do Stornes. A to tylko jeden z długiej listy grzechów, jakie mam na sumieniu - dodał. - Gdybym jednak wierzył w Boga tak jak ty, to wolałbym sądzić, że on rozumie ludzi i wybacza, jeśli człowiek Go o to prosi.

Przez chwilę słychać było tylko tykanie starego zegara nad kanapą.

- Ja uważam, że sami ponosimy odpowiedzialność za włas­ne życie - ciągnął dalej Sivert. - Człowiek jednak może zostać oszukany i wykorzystany. Ty zostałaś wykorzystana - dodał i po­czuł, jak jej drobne ciało sztywnieje jeszcze bardziej. - Samuel wykorzystał fakt, że wierzyłaś, iż on wie, co jest dobre, a co złe. Ty zawsze sama też to wiedziałaś, Ruth, ale on wmówił ci co innego.

- Tylko że ja też chciałam do niego należeć - Ruth starała się bronić Samuela. - Ja go kochałam... w każdym razie my­ślałam, że go kocham - bąknęła niepewnie. - Myślałam, że jest tym, którego Bóg dla mnie przeznaczył. Był taki sprawiedliwy, taki dobry...

- Gdyby to była prawda, nie postąpiłby z tobą w ten spo­sób - odparł Sivert spokojnie.

- Ale przecież ja chciałam...

- Tak, słyszę, co mówisz, ale to on cię namówił do grzechu. I gdybyś kochała go tak, jak twierdzisz, to nie odchodziłabyś te­raz od zmysłów ze strachu i wyrzutów sumienia - mówił dalej Sivert. - Bo mam rację, Ruth, prawda? Byłabyś teraz szczęśliwa mimo wszystko. Pewna i swojej miłości, i jego, i miłości Boga do was obojga. Ale ty pewna nie jesteś. Już w to nie wierzysz, wydaje ci się, że jest tylko piekło, kara i potępienie.

Ruth otarła dłonią twarz i wtuliła się ciężko w ciepłe, silne ciało Siverta. Kiedyś miała nadzieję, że tak właśnie będzie mogła siedzieć obok Samuela. Że on będzie ją obejmował i pocieszał. Że pokaże, jak bardzo mu na niej zależy. Będzie jej okazywał szacunek i troskliwość, przyniesie ulgę jej niespokojnej duszy.

On tymczasem zachowuje się jak ktoś obcy. Zmusza ją, by robiła rzeczy, których nienawidzi. Które uważa za niewłaściwe. Niewłaściwe i wstrętne. Nie zawahał się również przed tym, żeby ją uderzyć, ani wtedy, kiedy ją brał, ani przy byle jakiej okazji, kiedy ona natychmiast nie podporządkowuje się jego woli. To ją przerażało i nie pozwalało do końca poznać, jaki on właści­wie jest. Dlaczego tak szybko zmienia się jego nastrój. Prawie nie sypiała, ponieważ czuła, że nie tylko popełniła grzech, ale na dodatek jest na najlepszej drodze, by związać się na cale życie z mężczyzną, którego się boi i którego czasami nienawidzi. Męż­czyzną, co do którego zaczynała wątpić, czy on rzeczywiście jest człowiekiem Pana. Kiedy jednak nachodziły ją takie myśli, robi­ła się sztywna ze strachu. To nie może być! Tak bardzo nie mogła się pomylić co do Samuela. Jeśli jednak tak właśnie się pomyliła, to to jest jej osobista wina, jej ślepe zakochanie, jej zmysłowe pożądanie, to wszystko pchnęło ją w ramiona Samuela. A skoro tak, to zrywając z nim, popełniłaby jeszcze jeden grzech.

Do tego nie ma najmniejszego prawa. Sama ściągnęła sobie na głowę nieszczęście. Są granice tego, co Bóg może wybaczyć, myślała.

- Ruth, posłuchaj teraz, co ci powiem - poprosił Sivert. - Nie chciałbym się mieszać do twojego życia. Ja, może bardziej niż większość ludzi, uważam, że każdy ma prawo decydować o sobie. Ty także masz takie prawo. To właśnie chcę ci powie­dzieć, bo moim zdaniem robisz coś, czego nie uważasz za właś­ciwe i słuszne. Jesteś na najlepszej drodze, żeby wpakować się w coś, czego tak naprawdę nie chcesz, bo sądzisz, że nie ma dla ciebie drogi odwrotu. Ale ja chcę ci powiedzieć, że taka droga istnieje - dodał z naciskiem. - Dobrze wiesz, że mama i Havard zajmą się zarówno tobą, jak i dzieckiem. I w głębi duszy wiesz zapewne również, że i Bóg zechce ci wybaczyć, Ruth. Nie bę­dziesz stracona, jeśli uznasz, że lepiej jest odmówić Samuelowi. To nie on jest Bogiem, Ruth. To nie on ma prawo cię osądzać.

Ruth nie odpowiadała, tylko łzy cicho spływały po jej twa­rzy.

- Ale ja nie mam prawa... - zaczęła udręczona. - To prze­cież jest dobry człowiek...

- Naprawdę?

Ruth mocno zagryzła dolną wargę.

- Czy ty coś wiesz? - wykrztusiła przerażona. - Czy ktoś we dworze się czegoś domyśla... czy to mama coś ci powiedzia­ła...?

- A co mama mogłaby mi powiedzieć? - spytał Sivert, czu­jąc, że żołądek zaciska mu się ze zdenerwowania. - Co tu się dzieje?

Ruth spojrzała na niego zapłakanymi oczyma. Zarzuciła mu ręce na szyję i wtuliła się w niego rozpaczliwie.

- Bo on... on...

Nagle umilkła i zasłoniła usta dłonią.

- Nie, to nic takiego - bąknęła cicho. - Nic, o czym należa­łoby rozmawiać.

Sivert siedział bez ruchu i milczał. Z wolna zaczynało do nie­go docierać, że Samuel Langmo być może jest nie tylko człowie­kiem nadętym i dwulicowym, ale że nie zachowuje się też wobec jego siostry tak, jak powinien. Sivert słyszał, że dzieją się różne rzeczy również w środowisku, do którego należy Samuel. Trud­no mu jednak było uwierzyć, że coś takiego może się odnosić do misjonarza. Wtedy nawet Ruth zrozumiałaby, że coś jest grubo nie w porządku, i być może powiedziała rodzicom.

- Ruth!

Uniósł jej mokrą twarz ku sobie i wpatrywał się w nią na­trętnie.

- Jeśli Samuel robi coś, co twoim zdaniem jest nienormal­ne. .. jeśli on... nie powinnaś wierzyć, że on wszystko robi w imię Boże, Ruth. Są ludzie chorzy... ludzie, którzy...

Nagle jakby jakieś tamy w duszy Ruth puściły. Oparła głowę o pierś Siverta i szlochała tak, że cała się trzęsła. On obejmował ją, ale w głowie kręciło mu się ze strachu i gniewu. Coś jest moc­no nie w porządku. Strasznie nie w porządku. Na tyle znał Ruth, żeby się domyślać.

- Pozwól mu odejść - wyszeptał cicho z wargami przy jej policzku. - Pozwól mu odejść, Ruth. To wszystko jest jakieś cho­re.

- Ja nie mogę - szlochała Ruth głośno. - Ja mu się odda­łam. .. zostaliśmy sobie poślubieni wobec Boga...

- Nie, nie zostaliście - zaprotestował Sivert. - Poślubio­na zostaniesz trzeciego dnia świąt w kościele, Ruth. Ani dnia wcześniej. Dobrze o tym wiesz.

- Ale ja jestem w ciąży...

- No to co? Wiele dziewcząt przed tobą też było - uspokajał Sivert. - Myślisz, że nie byłoby lepiej dla ciebie i dla dziecka, gdybyście mogli żyć w spokoju tutaj we dworze bez...

- Ale co ludzie powiedzą? - szeptała zrozpaczona.

- Tym nie powinnaś się przejmować - odparł Sivert. - Oni i tak będą gadać. I nie o ludzkim gadaniu powinnaś myśleć prze­de wszystkim, Ruth. Ani nawet o sobie samej. Ale o dziecku. Czy ty chcesz, żeby dziecko, które nosisz pod sercem, dorastało przy takim ojcu jak Samuel? Tylko ty możesz na to odpowiedzieć, bo tylko ty znasz go na tyle dobrze.

- Ale on chyba nic złego dziecku nie zrobi - zastanawiała się Ruth cicho, niemal pytająco. - Dziecku chyba nie...

- A zatem on tobie coś robi, tak?

Ruth zaczerwieniła się płomiennie i odwróciła wzrok.

- Jaki dom stworzycie razem, skoro on nie okazuje ci sza­cunku? Tylko ty możesz wybierać w imieniu swojego dziecka, Ruth!

Przez dłuższą chwilę Ruth siedziała w milczeniu i skubała chusteczkę. Od czasu do czasu ocierała nos rękawem. W koń­cu wstała. Było w niej coś bardzo zdecydowanego, kiedy stanęła przed bratem.

- Na to już za późno, Sivercie - powiedziała tylko. - Ja wiem, że ty chcesz dla mnie dobrze, jestem ci wdzięczna, że tutaj przy­szedłeś. Ale jest za późno. Z mojego punktu widzenia jest już za późno.

- Nigdy nie jest za późno, Ruth - zapewnił Sivert z uporem i on również wstał. - Nie jest za późno, jeśli wiesz, że postępujesz słusznie.

- Ale ja zgrzeszyłam i muszę teraz dźwigać krzyż na włas­nych plecach - odparła. - Dla mnie nie istnieje inne wyjście, Sivercie. Tak powiedziano w Biblii.

Usłyszeli kroki na schodach ze strychu i Ruth podskoczyła. Chwyciła ścierkę do zmywania, namoczyła ją w wodzie i prze­myła swoją zapłakaną twarz. Niespokojnymi rękami przygładzi­ła włosy i poprawiła bluzkę.

Do izby wszedł Samuel. Ogarnął wzrokiem scenę przed sobą: zapłakaną młodą dziewczynę i jej poważnego brata o mrocznym spojrzeniu. Oczy obu mężczyzn spotkały się i Sivert zrozumiał, że Samuel domyśla się, iż on przyszedł tutaj, żeby wyperswado­wać Ruth małżeństwo z misjonarzem. Sivert poznał to po jego spojrzeniu. Było rozbiegane i niepewne. A już myślał, że ma Ruth w swoich rękach, przemknęło Sivertowi przez głowę. Że nikt nie zdobędzie się na to, by wywołać skandal, odwołując ślub na dwa dni przed terminem.

Sivert zastanawiał się, dlaczego właściwie Samuel zgodził się na to całe małżeństwo. Bo przecież nie żeni się z Ruth z miłości, tego był pewien. Gdyby misjonarz był zdolny żywić takie uczu­cia do kogokolwiek, to sam byłby innym człowiekiem i z pew­nością już dawno żonatym.

Matka, pomyślał Sivert. Matka to wszystko zaaranżowa­ła. Nie ze złej woli, w to by nie uwierzył. Chciała tylko chronić Ruth przed wstydem zostania samotną matką. Chciała oszczędzić wrażliwej córce plotek i złej ludzkiej radości. I być może także wierzyła, że pomaga Ruth dostać tego, którego dziewczy­na pragnie. Samuel poddał się temu ze strachu przed współwy­znawcami i zwierzchnością, Sivert był w stanie to zrozumieć. Misjonarz chciał wyjść z całej sprawy z honorem. Chociaż ho­nor. .. ten człowiek jednak potrafi się wykręcić z przykrej sytu­acji, uważał Sivert. Ciekawe, jaką to historię zaserwował swoim przełożonym, chętnie bym się dowiedział. Być może nawet Sa­muel powiedział im, że żeni się z dziedziczką wielkiego dworu. I chyba sam w to wierzy. Był dziwnie zainteresowany sprawami dziedziczenia, przypomniał sobie Sivert i wpił ponure spojrzenie w Samuela.

Samuel przygładził ręką lekko potargane włosy i wyprosto­wał się. Nagle stał się zupełnie innym człowiekiem. Zaczął się nawet uśmiechać.

- Cóż widzę, mamy gości? - rzekł przyjaźnie, spoglądając na Siverta.

- Tak, Sivert wstąpił do nas - przyznała Ruth cicho.

- A nie poczęstujesz gościa kawą?

- Dziękuję, ale już piłem u rodziców - odparł Sivert. - Wstą­piłem po prostu, żeby porozmawiać trochę z siostrą.

- I porozmawialiście?

- Tak, porozmawialiśmy - rzekła Ruth krótko. - Sivert właś­nie wychodzi. Zresztą my też niedługo pójdziemy na obiad.

Sivert spoglądał na Ruth przez dłuższą chwilę. Gniew i roz­pacz dławiły go w gardle. Teraz wiedział, że Ruth jest na naj­lepszej drodze, żeby zmienić swoje życie w piekło. Swoje i życie tego dziecka, które nosi. Ruth dobrze o tym wie, tego akurat był pewien. Mimo wszystko to zrobi, żeby przebłagać Pana Boga. To wszystko dlatego, myślał Sivert, choć trudno mu było pojąć, że siostra jest aż taka głupia.

Skinął głową Samuelowi i ruszył ku drzwiom. Tam odwrócił się jeszcze raz, ale Ruth nie chciała już na niego patrzeć. Sztyw­na i przestraszona stała przy wanience do zmywania. Sivert wy­szedł i głośno zatrzasnął za sobą drzwi.

Na ganku zatrzymał się jeszcze na chwilę. Czuł się bezradny, wściekły i przerażony. Nagle z całej siły uderzył pięścią w ścianę tak, że aż zadzwoniło.

- Niech cię diabli wezmą - syknął, spoglądając ku drzwiom domu dziadków, za którymi został Samuel. - Zarówno ciebie, jak i tego twojego Boga, na którego wciąż się powołujesz!

- Czy on miał jakiś specjalny interes? - spytał Samuel, pod­chodząc do Ruth.

Dziewczyna potrząsnęła głową i odwróciła się do stołu, za­częła go wycierać, choć i tak był wystarczająco czysty. Samuel położył jej ręce na ramionach. Odwrócił ją ku sobie i pogłaskał po policzku.

- Ale ty płakałaś? - zauważył łagodnym głosem. - Czy coś się stało, moja kochana?

- Nie... nie, to... nie, ja tylko...

Samuel przyciągnął ją do siebie i ukrył twarz w jej włosach.

- Moja kochana, mała Ruth - mówił cicho. - Nie chcę, żeby ktoś sprawiał ci ból.

- On mi nie sprawił bólu - mruknęła Ruth. - Sivert nigdy by mi nie zrobił nic złego.

Była przygotowana na to, że zaraz znajdzie się w krzyżowym ogniu pytań Samuela. Może nawet ją uderzy. Tymczasem on był czuły i pełen życzliwości. To kompletnie zbiło ją z tropu.

- Dla twojej rodziny to chyba nie jest łatwe, że wychodzisz za mąż - stwierdził. - Wszystko dokonało się tak nagle, w dodat­ku prawie wcale mnie nie znają. To zrozumiałe, że się martwią. A jeszcze ty jesteś taka blada i chuda - ciągnął, unosząc jej twarz ku sobie. - Ja ich rozumiem - powtórzył. - Myślą pewnie, że jesteś nieszczęśliwa i niepewna, że to dlatego...

Ruth nie odpowiadała. Stała tuż przy nim, czuła silny uścisk, troskę i płynące od niego ciepło. Poddawała się ciepłym dło­niom, które ją czule głaskały.

- Mam nadzieję, że zjesz chociaż trochę na obiad - mówił. - Bądź grzeczną dziewczynką i zjedz odrobinę. Dla mnie i dla na­szego dziecka - prosił i uśmiechał się do niej łagodnie.

Delikatnie położył rękę na jej lekko wypukłym brzuchu. Ruth stała przy nim i zupełnie nie miała pojęcia, co o tym są­dzić. Była przygotowana na wszystko, ale nie na tyle życzliwości i dobroci.

- Wszystko będzie lepiej, jak już weźmiemy ślub - tłumaczył, całując ją w czoło. - Teraz jesteś spięta i chyba jednak tro­chę niepewna. Ale to nic dziwnego. To przecież poważny wybór, wybór na cale życie, kiedy człowiek musi komuś powiedzieć „tak”. Rozumiem to, moja kochana.

- Ale przecież ja powiedziałam tak już dawno temu - przy­pomniała Ruth cicho. - Wtedy... wtedy, kiedy my...

- Mimo wszystko powiedzieć tak w kościele, publicznie, to zupełnie coś innego - tłumaczył Samuel cierpliwie. - Ja wiem, że później będziesz się czuła lepiej. Bo ty taka jesteś - uśmie­chnął się. - Dla ciebie wszystko musi być tak jak powinno. I zapewniam cię, że nikt nie cieszy się bardziej z tego powodu niż ja.

Poprowadził ją do kanapy.

- Usiądź sobie - powiedział. - Mam coś dla ciebie. Coś, co zamierzałem ci dać w dniu ślubu. Myślę jednak, że mogę to zro­bić teraz.

Otworzył stary sekretarzyk i wyciągnął małą ukrytą szuflad­kę. Kiedy wrócił do Ruth, usiadł przy niej na kanapie i położył na jej dłoni maleńkie niebieskie pudełeczko. Ruth spoglądała to na pudełeczko, to na niego. Samuel uśmiechał się i głaskał czułą dłonią jej policzek.

- No otwórz - zachęcał.

W pudełeczku na podkładzie z białej waty leżał złoty łańcu­szek ze ślicznym krzyżykiem. Ruth wstrzymała oddech.

- Ależ Samuelu... to naprawdę zbyt wiele.

- Nie dla tej, która niedługo stanie ze mną przed ołtarzem - oznajmił. - Dla tej, którą kocham - dodał z uśmiechem.

Wziął łańcuszek w palce i założył jej na szyję. Przesunął na bok długi warkocz tak, by móc zapiąć zameczek. Ruth dotknęła dłonią szyi i poczuła na skórze chłodny metal.

- Dziękuję - wykrztusiła cicho. - Jesteś naprawdę bardzo hojny, Samuelu.

On przyciągnął ją do siebie i mocno trzymał. Wciąż gładził ją po plecach. Ruth wstydziła się, że mogła w niego zwątpić. Ten mężczyzna teraz to jest jej Samuel. On taki właśnie jest, myślała, ciepły, szczodry i dobry. Ten właściwy.

Wieczór był długi i bardzo przyjemny. Ruth jest jak odmieniona, myślał Sivert. Uśmiechała się, raz po raz dotykała ręki Samuela. Sivert nie pojmował, co się stało, dopóki nie dostrzegł krzyżyka mieniącego się na odkrytej szyi siostry. A zatem misjonarz przestraszył się, że jego sytuacja jest niepewna, pomyślał z obrzydze­niem. Sięgnął więc po swoje srebrniki. Zawiesił na szyi Ruth judaszowy krzyżyk. Niestety Sivert nie mógł jej tego powiedzieć. Akurat w tej chwili nie chciałaby go słuchać i nie zrozumiała, o co mu chodzi. Ale nadejdzie dzień, kiedy łuski będą musiały opaść z jej oczu.

Sivert westchnął i ujął rękę Tordhild. Nagle ogarnęło go pragnienie, by zostać z nią sam na sam. By oboje mogli płakać nad zagubioną duszą.

- Ja myślę, że czas już spać - powiedział, wstając. - Wczoraj położyliśmy się bardzo późno, a czeka nas jeszcze wiele długich wieczorów. Dobranoc.

- Co się stało? - spytała Tordhild, kiedy znaleźli się na ganku.

- Chodzi mi o Ruth - wykrztusił ochryple. - Ona oddaje się we władanie diabłu.

- Ależ Sivercie...

- Jeszcze wspomnisz moje słowa - rzekł, wchodząc na scho­dy. - Ale ja nie mogę jej od tego odwieść.

- Ależ Sivert, chyba nie jest aż tak źle - próbowała pocieszać go Tordhild, obejmując go ramieniem w pasie.

- Jest gorzej, niż myślisz - odparł cicho.

W chwilę później wstał również Samuel.

- Myślę, że my też się pożegnamy - oznajmił. - Ruth potrze­buje odpoczynku.

Ruth poczuła, że serce dosłownie skacze jej do gardła. Czego on znowu zażąda od niej dzisiejszego wieczora? Wstała wolno, kolana się pod nią uginały.

On jednak przystanął na strychu przy drzwiach do jej sypial­ni i objął ją czule.

- Śpij dobrze, najdroższa - wyszeptał. - I niech Bóg cię bło­gosławi.

Potem odwrócił się i poszedł do siebie.

Ruth stała bez słowa, nie była w stanie zrozumieć, co się dzieje. Nawet jej nie tknął! Nie próbował do niczego zmuszać. Był po prostu dobry. Z wolna jej serce zaczęła przepełniać wdzięczność.

- Samuelu - rzekła cicho i pobiegła za odchodzącym. - Tak bardzo cię kocham. I nie ma we mnie niepewności. Już nie - westchnęła uszczęśliwiona i zarzuciła mu ręce na szyję.

On przytulił ją mocno i uśmiechał się nad jej ramieniem. Wygrał oto starcie z Sivertem Stornesem. Ruth należy do niego!

ROZDZIAŁ 6

Mali obudziła się o świcie, bo słyszała hałasy dochodzące z kuch­ni. Był drugi dzień świąt, dzień przed weselem. Bo jednak wesele się odbędzie, domyśliła się tego natychmiast, kiedy wczoraj Sivert wrócił do domu.

- Ruth jest jak zaczadziała - powiedział do Mali. - Rozma­wialiśmy długo i ona nawet płakała. Tam dzieje się naprawdę coś bardzo złego, tyle zdołałem zrozumieć. Ona jednak nie od­ważyła się nawet pisnąć, o co chodzi.

Patrzył na Mali i palcami przeczesywał włosy. Oczy mu po­ciemniały z frustracji i rozpaczy.

- Całą noc dzisiaj myślałem - ciągnął dalej. - Czy ty nie za­uważyłaś, żeby Samuel... że on się odnosi źle do Ruth?

- No wiesz, co to znaczy źle - zastanawiała się Mali niepew­nie. - Widzę przecież, że ona nie wygląda na zadowoloną. Nawet niekiedy robi wrażenie kompletnie wystraszonej. Ale misjonarz jest taki dominujący - westchnęła zmartwiona. - Nie pomyśla­łabym jednak, że mógłby...

Przyglądała się Sivertowi z niepokojem we wzroku.

- A jak ty sądzisz, co on mógłby jej robić? - spytała cicho, nie przestając na niego patrzeć.

- Nie, no nie wiem. Ale zdarzało mi się słyszeć o takich jak on, którzy głoszą co innego zwyczajnym ludziom, sami zaś pro­wadzą zupełnie inne życie. Ludzie chorzy na władzę, człowiek nigdy nie wie, czego się po nich spodziewać.

- Chyba nie myślisz, że on mógłby podnieść na nią rękę? - Mali wpatrywała się w Siverta przerażona. W jej oczach było niedowierzanie i strach.

- Ty chyba wiesz lepiej niż większość ludzi, co mężczyzna może zrobić swojej żonie - odparł Sivert, wpijając w nią wzrok. - I podnieść rękę, i zmuszać ją do...

Umilkł i głośno wciągnął powietrze.

- Zrozumiałem przecież to i owo, kiedy ostatnio byłem w domu - dodał. - Nie powiedziałaś mi za wiele i nie chciałaś się wdawać w szczegóły, aleja i tak swoje zrozumiałem. Zresztą gdzie indziej też widziałem i słyszałem podobne rzeczy.

- Nie! On nie może...

Stłumiony krzyk wyrwał się z gardła Mali. Nagle pojawiły się wspomnienia o tym, co musiała znosić ze strony Johana. Rów­nież w sypialni. Na myśl o tym zaczęła dygotać. Chyba Samuel nie jest taki jak Johan?

- On jest misjonarzem, Sivert - powiedziała, ujmując syna za rękę, jakby szukała u niego pociechy i wsparcia. - Jest kimś, kto... kto powinien żyć zgodnie z nakazami Biblii i...

- To, że jest misjonarzem, nie ma tu żadnego znaczenia - od­parł Sivert. - Tacy zresztą często są najgorsi, bo oni to wszystko robią w imię Boże. Ja nie sądzę, że wszyscy są tacy. Spotkałem wśród nich wielu uczciwych ludzi. I dobrych, którzy pragną dobra dla swoich bliźnich. Którzy niosą im pociechę i nadzieję na zbawienie. Spotkałem jednak wielu takich jak Samuel. Oni istnieją wszędzie, zarówno w miastach, jak i na wsiach. Straszą ludzi takich jak Ruth, odbierają im szacunek dla samych siebie oraz zdrowy rozsądek. I on mi właśnie na takiego wygląda ten cały Langmo. W każdym razie takie na mnie robi wrażenie - do­dał ponuro.

- Ale... ale czy my coś możemy zrobić? - pytała Mali w roz­paczy. - On może zniszczyć Ruth życie, jeśli... ona nie jest na to wystarczająco silna.

Pomyślała teraz, ile ją kosztowało przeżycie tych lat z Jo­hanem. A Ruth nie ma takiej siły jak ja, stwierdziła ze zgrozą. Ona sama zniosła wszystko, bo była do tego zmuszona. Musiała chronić rodzinę. A mimo to nie wyszła z tego małżeństwa cało. Grzech pierworodny będzie ją prześladował do końca życia. Do końca życia będzie na niej spoczywać odpowiedzialność za to, by konsekwencje jej grzechu nie wyrządziły więcej szkody bliskim, niż się to już stało. Zdawała sobie jednak sprawę z tego, że nie jest panią swego losu. Grzech pierworodny okazał się od niej silniejszy. Rozchodził się niczym kręgi na wodzie i obejmował przyszłość całych pokoleń, a ona musiała się temu przyglądać bezradnie.

- Moglibyście jej zabronić tego małżeństwa - podpowiedział Sivert. - Ona ma tylko osiemnaście lat i nie jest jeszcze w pełni dorosła w rozumieniu prawa. Jeśli więc zaprotestujecie przeciw­ko temu małżeństwu, to będzie musiała... będzie przynajmniej musiała poczekać, tak myślę. Może się zastanowi. Może tymcza­sem odzyska zdrowy rozsądek. Otworzą jej się oczy i zobaczy, kim właściwie jest ten jej Samuel Langmo - mruczał Sivert.

- Zabronić jej? Ależ my nie możemy tego zrobić - wyjaśniła Mali, spoglądając na Siverta. - Myśmy podpisali i wysłali prośbę o zgodę na to małżeństwo. Tak jest, byliśmy do tego zmuszeni, bo Ruth rzeczywiście ma dopiero osiemnaście lat. Zresztą to tyl­ko formalność, zwłaszcza że ani Havard, ani ja nie zgłaszaliśmy żadnych pretensji. Nie mogliśmy jej przecież zabronić, Sivercie - powtórzyła Mali, patrząc na niego z rozpaczą. - Nie mogliśmy tego zrobić, skoro ona... i wtedy nie mieliśmy pojęcia, że on jest taki, jak myślisz. Poza tym i ona... ona też powinna zareagować sama, gdyby Samuel... gdyby on...

Znowu zalała ją fala wspomnień. Przecież ona też o wszyst­kim milczała. A później, w miarę upływu czasu, zdała sobie sprawę, że większość kobiet przeżywających podobne udręki zachowuje się tak samo. Żadna z nich nic nie mówi. Dlaczego Ruth miałaby postąpić inaczej. Zwłaszcza że sama twierdzi, iż zasłużyła sobie na taki los, bo zgrzeszyła.

- W każdym razie ja nic więcej zrobić nie mogę - poin­formował Sivert. - Ona jest zdecydowana stanąć jutro przed ołtarzem.

Mali skinęła głową.

- Dziękuję ci mimo wszystko - wyszeptała i puściła jego rękę.

Właściwie to powinna pomagać w domu w przygotowaniach do wesela. Zamiast tego Mali wzięła Johannesa i wyszła na dwór. Czuła, że potrzebuje powietrza. Musi zrobić coś innego, nie tyl­ko krzątać się po domu i martwić. Poza tym było dla niej ważne, by możliwie jak najlepiej wykorzystać czas z wnukiem. Wizyta dziecka jest zbyt krótka, wydawało jej się więc, że powinna spę­dzać z nim wszystkie drogocenne chwile, niezależnie od tego, że szykuje się wesele.

Dzień był pogodny, mroźny i cichy.

- Dokąd idziemy? - spytał Johannes, z zainteresowaniem podnosząc wzrok ku babce.

- Pomyślałam sobie, że może trochę pojeździmy na sanecz­kach - zaproponowała Mali. - Albo możemy robić coś innego, co ty byś chciał?

- Na sankach jeździłem już wczoraj z mamą - rzekł. - Bo te sanki, które od was dostałem, są naprawdę śliczne - pośpieszył z wyjaśnieniami. Najwyraźniej się przestraszył, że babka pomy­śli, iż nie jest zadowolony z prezentu. - Później jeszcze będziemy dużo jeździć. Ale teraz najchętniej poszedłbym do zwierząt.

Znowu spojrzał na Mali pytającym wzrokiem. Ona uśmiechnęła się i pogłaskała go po policzku. Sama powinna się była domyślić, dokąd chłopiec chciałby pójść. Oczywiście, do zwierząt.

- W takim razie idziemy do obory - rzekła, biorąc go za rękę. - I powiem ci, że być może czeka tam na nas pewna nie­spodzianka - dodała.

- Niespodzianka? - Johannes patrzył na babkę promien­nym wzrokiem. - Co to takiego?

- No, nie jestem taka całkiem pewna, ale wydaje mi się, że dzisiejszej nocy stara kotka urodziła małe kocięta.

Johannes stanął jak wryty. Oczy robiły mu się coraz większe.

- Urodziła kocięta? Całkiem sama w oborze?

- Nasza stara kotka taka jest - wyjaśniła Mali. - Wiele zwie­rząt tak się zachowuje, widzisz, one najchętniej zostają same, kiedy mają urodzić młode. Ze zwierzętami jest inaczej niż z ludźmi.

- Ale ona pewnie musiała cierpieć, biedna stara kotka - zmar­twił się Johannes i ruszył pośpiesznie w stronę obory. - No i kto jej daje jeść, kiedy musi tam leżeć sama i pilnować swoich dzieci?

- Jeśli naprawdę urodziła kocięta, to zaniesiemy jej mleka, ty i ja - obiecała Mali. - Poza tym jednak ona daje sobie radę sama. Łapie myszy i...

- No ale wtedy myszy umierają!

Johannes patrzył na nią wciąż tymi wytrzeszczonymi szeroko oczyma.

Mali ukucnęła obok wnuka. Wzięła jego ręce w swoje.

- Tak to już jest - westchnęła. - Niektóre zwierzęta zjadają się nawzajem, przecież wiesz. I ludzie też jedzą zwierzęta, my również.

Chłopiec patrzył na nią i w jego ciemnych oczach pojawiły się błyski.

- Nie powinniśmy tego robić - oznajmił cicho. - Biedne zwierzęta.

- Ale Bóg tak wszystko urządził, Johannes - mówiła Mali łagodnie.

Przyciągnęła go do siebie i mocno objęła.

- Twój tata też taki był - powiedziała. - On chciał, żebyśmy hodowali wszystkie zwierzęta, jakie się urodzą. Ale przecież tego robić nie możemy. Bóg dał nam zwierzęta i ryby, żebyśmy mieli co jeść. Myślę jednak, że nie powinniśmy się więcej nad tym za­stanawiać, co? - uśmiechnęła się i wyprostowała. - Nie sądzisz, że powinniśmy zakraść się na palcach do obory i zobaczyć, czy stara kotka rzeczywiście ma młode?

Wzrok chłopca znowu się rozjaśnił, Johannes z entuzja­zmem pokiwał głową.

- A wiesz, gdzie ona może być? - spytał.

- Och tak, zawsze wybiera sobie takie jedno miejsce w ką­cie, znosi tam słomę i siano, przygotowuje coś w rodzaju gniaz­da, kiedy spodziewa się młodych. Jest im tam dobrze i ciepło. A w oborze są krowy i pilnują wszystkich.

- Kotka się pewnie ucieszy, kiedy przyjdziemy. My możemy pilnować jej dzieci i dbać o nie. Krowy przecież tego nie potrafią, chyba rozumiesz.

- Ale ona chyba nie chce - wtrąciła Mali. - Wolałaby radzić sobie sama i zostać z dziećmi w spokoju. Chociaż na twój widok na pewno się ucieszy.

Chłopiec spojrzał na nią z uśmiechem.

- Oczywiście, że się ucieszy - potwierdził. - Ona mnie prze­cież zna. Wie, że nigdy bym jej nie zrobił nic złego.

Mali nie była taka całkiem przekonana, czy stara kotka wie, ona sama jednak wiedziała na pewno, że Johannes nawet mu­chy by nie zabił. Ścisnęła jego rączkę i razem wkroczyli do obory. Jest tak jak kiedyś, dawno temu, pomyślała Mali wzruszona. Jak w czasach Siverta.

Znaleźli kotkę tam, gdzie Mali znajdowała ją zawsze, kiedy na świat przychodziły kocięta. Leżała teraz na boku w dołku wy­grzebanym w sianie, z trzema kociętami przy piersi.

Mali i Johannes ostrożnie ukucnęli obok. Kotka spojrzała, nie ruszyła się jednak, widząc, że to Mali.

Johannes ukląkł i wpatrywał się jak zaczarowany.

- Jakie one malutkie i śliczne - wyszeptał po chwili. - Nigdy przedtem nie widziałem malutkich kotków.

Popatrzył na Mali. Złote plamki mieniły się w jego oczach.

- Czy ona się rozgniewa, jakbym jednego pogłaskał? - spytał.

- Nie, nie pogniewa się - zapewniła Mali. - Możesz nawet jednego wziąć w ręce.

Ostrożnie uniosła jedno z kociąt i złożyła je w dłoniach Jo­hannesa. Chłopiec oddychał ciężko i bardzo ostrożnie dotykał małego zwierzątka.

- On nie ma oczu - wyszeptał przestraszony, spoglądając na babkę.

- Nie, jest taki maleńki, że nie może jeszcze otworzyć oczu - wyjaśniła Mali. - Z małymi kociętami tak zawsze jest. Otworzą oczy dopiero za jakiś czas. I wtedy będą jeszcze ładniejsze - uśmiechnęła się.

Johannes uniósł kotka do twarzy. Dotykał wargami mię­ciutkiego futra i wzdychał. Siedział tak długo, całkiem bez ruchu.

- Czy mógłbym jednego dostać? - spytał nagle.

Mali spojrzała na wnuka zaskoczona. Zwykle we dworze nowo narodzone kocięta nie miały długiej przyszłości. Jeden z parobków pozbawiał je życia, jak tylko zostały znalezione. Nie mogli mieć dworu pełnego kotów, a kotka z latami stawała się coraz bardziej produktywna. Mali już miała nadzieję, że kocica jest za stara na kolejne młode, za każdym razem jednak się myliła.

- Ale przecież nie możesz zabrać kotka do Oslo - rzekła nie­pewnie, żeby go nie urazić. - I te tutaj są zbyt maleńkie, by je­chać z tobą za kilka dni. Zginęłyby po drodze, Johannes. Zresztą nie wiem, co twoi rodzice by na to powiedzieli...

- Ja ich bardzo poproszę - rzekł, patrząc na nią oczyma peł­nymi łez. - Ja zawsze chciałem mieć zwierzątko, ale...

- Ale taki kot musi wychodzić na dwór, przecież wiesz - tłu­maczyła Mali. - Kot jest przyzwyczajony do swobody. A w mie­ście, gdzie tyle samochodów, tramwajów i mnóstwo ludzi... nie bardzo by pewnie wiedział, gdzie się podziać.

- Przecież może mieszkać z nami w domu - wtrącił Johan­nes pośpiesznie. - Ja będę się nim opiekował, będzie mógł bie­gać po salonie i...

- No a kiedy wyjedziecie za granicę?

Chłopiec głaskał i głaskał małego kotka. Mali widziała, że łzy spadają na drobne ciałko zwierzątka i na ręce wnuka.

- Ja myślę, że mógłbyś sobie wybrać jednego i on tutaj zosta­nie - zaproponowała pośpiesznie, obejmując dziecko. - Ja będę się nim zajmować, dopóki nie przyjedziesz następnym razem. Chciałbyś tak, Johannes?

Buzia chłopca się rozjaśniła. Otarł nos rękawem.

- Można by tak? - spytał i popatrzył na nią z wielką nadzie­ją. Wciąż jeszcze łzy mieniły się na jego długich rzęsach. - Ale on będzie tylko mój, prawda? Ty będziesz się nim tylko opieko­wać, jak ja stąd wyjadę.

- Oczywiście, że tak - zapewniła Mali. - Kotek będzie tylko twój. Będziesz mógł nadać mu imię, zanim wyjedziesz.

Zastanawiała się, co Havard na to powie. Nie mówiąc już o Ingeborg, która nie była zadowolona nawet z tej jednej starej kotki, kręcącej się po obejściu. Z pewnością wszyscy stwierdzą, że wystarczy nam ten jeden kot, którego już mamy, myślała Mali. Ale to nie ma znaczenia. Johannes dostanie swojego kocia­ka. Nikt jej nie odbierze tej radości, że może mu dać coś, czego chłopiec tak szczerze pragnie. Poza tym nikt nie wie, jak długo jeszcze stara kotka pożyje, a jakiegoś kota we dworze Mali jed­nak chciała mieć. Była do tego przyzwyczajona od najwcześniej­szej młodości. To też może wykorzystać jako argument, gdyby się okazało konieczne.

- No to którego byś chciał? - spytała, podnosząc dwa pozo­stałe kotki.

Johannes patrzył na nie błyszczącymi oczyma. Jego brudne ręce głaskały wszystkie po kolei.

- A mógłbym dostać wszystkie trzy? - spytał, nie odrywając oczu od zwierząt.

Mali potrząsnęła głową.

- Nie, trzy to stanowczo za dużo - zaprotestowała. - Najle­piej będzie, jak wybierzesz jednego. Trzy to naprawdę dla ciebie zbyt wiele. Dla mnie zresztą też - dodała. - Bo to ja mam się nimi opiekować, kiedy wyjedziesz...

Johannes przyjął to do wiadomości.

- No dobrze, bo pewnie później ona będzie miała młode i wtedy zachowamy wszystkie i...

- Zobaczymy, jak to będzie - uśmiechnęła się Mali.

Nie przypuszczała, że mały wybiegnie myślą tak daleko w przyszłość. Będziemy mieć problemy, jeśli jego kotek doczeka się młodych do następnej wizyty swojego właściciela. Ale znaj­dzie się na to jakaś rada. Zrobi się z nimi porządek tak, żeby chłopiec nie widział i nie odczuwał bólu. Mimo wszystko zamie­rzała dotrzymać obietnicy. A młodymi, które miałyby się poja­wić później, będzie się też później martwić. Teraz nie chciała o tym myśleć.

- No więc wybierz, którego byś chciał.

- A kto dostanie dwa pozostałe?

Mali spuściła oczy. Nie mogła wyjawić, że zostaną pozbawio­ne życia. Dziecko by nie zrozumiało, że coś takiego jest w ogó­le możliwe, Mali nie była w stanie powiedzieć mu prawdy. Nie uwierzyłby, że można tak postępować, a ona chciała, żeby nie tracił jeszcze dziecięcych złudzeń.

- Obiecaliśmy je naszym sąsiadom - skłamała.

- Więc i one będą miały dobrze? - dopytywał się Johannes.

- Oczywiście, tego możesz być pewien - odparła Mali z wiel­kim przekonaniem, nie patrząc wnukowi w oczy.

- No to, kiedy znowu tu przyjadę, wezmę mojego kota i od­wiedzimy tamte pozostałe - rozpromienił się Johannes. - Wtedy będą mogły się spotkać, z pewnością im się to spodoba. Są prze­cież rodzeństwem - dodał.

Mali wstrzymała oddech. To małe kłamstwo, którego się dopuściła, może jej w przyszłości narobić kłopotu. Teraz musi koniecznie znaleźć ludzi, którzy wzięliby pozostałe kocięta, a nie będzie to łatwe. W każdym dworze mają koty. Zajmie się jednak tą sprawą dopiero po wyjeździe Johannesa. W każdym razie musi zadbać, żeby nikt nie pozbawił kociąt życia. Jeszcze nie teraz.

- Rozumiem, że chciałbyś mieć kotkę? - spytała, żeby zmie­nić temat.

- No tak, bo kotka będzie mieć młode - uśmiechnął się Jo­hannes wzruszony. - A to one nie wszystkie są kotkami?

- Tego jeszcze nie wiem - powiedziała Mali. - Musimy zbadać.

Odwracała małe stworzonka i uważnie je badała. Johannes przyglądał się z zainteresowaniem.

- Skąd ty wiesz, czy to kot, czy kotka?

- Po prostu widzę - odparła Mali. - Kotki i koty różnią się między sobą. Dokładnie tak jak chłopcy i dziewczynki. Chyba wiesz.

Johannes skinął głową.

- Oczywiście, że wiem - odpowiedział rezolutnie. - Tata i ja mamy siusiaki, a mama i dziewczynki nie.

No tak, to dziecko wie, co trzeba. Mali nie bardzo się zdziwi­ła. I jest to dla niego takie naturalne, bo Sivert i Tordhild z pew­nością w sposób naturalny z nim o tym rozmawiali, nie robili żadnych tajemnic. Inne dzieci z pewnością tak by nie odpowie­działy, mimo że też z pewnością wiedzą, na czym polega różni­ca. Zwykle ludzie z dziećmi o takich sprawach nie rozmawiają. W każdym razie nie tutaj we wsi.

- Tym razem urodziła same dziewczynki ta nasza stara kotka - stwierdziła Mali. - Możesz więc sobie wybrać, którą chcesz.

Johannes długo stal i przyglądał się trzem kłębuszkom. W końcu wskazał palcem na złocistożółtawego kotka z białymi łapkami i białym krawatem.

- Chcę tę - oznajmił. - Nie żeby tamte nie były ładne, ale chciałbym mieć tę.

- A jakie nadasz jej imię? - spytała Mali.

Johannes podniósł kociątko, które sobie wybrał, i przytulił do niego policzek. Namyślał się długo, aż między jego brwiami pojawiła się głęboka bruzda.

- Eliza - powiedział w końcu.

- Eliza? - Mali patrzyła na niego zaskoczona. - Dlaczego tak? Nigdy nie słyszałam, żeby jakiś kot miał na imię Eliza.

- Tata gra taki utwór, który się nazywa Dla Elizy - wyjaś­nił Johannes. - To bardzo piękny utwór muzyczny. Słyszałaś może? Ja też umiałbym go zagrać - dodał. - Więc moja kotka będzie miała swoją muzykę - opowiadał dalej. - Zagram jej to, kiedy przyjadę tutaj następnym razem i przywiozę ze sobą swoje skrzypce. A teraz poproszę tatę, żeby on jej zagrał. Bo przecież musimy urządzić prawdziwe chrzciny - dodał. - Polejemy jej głowę wodą i...

- Wody to ona chyba nie lubi - zaprotestowała Mali. - A poza tym jest taka maleńka, że mogłaby się rozchorować, gdy­byś ją zmoczył. Ale tata oczywiście może zagrać, a ty będziesz ją tymczasem trzymał w rękach. To będą naprawdę uroczyste chrzciny.

Chłopiec zastanawiał się chwilę nad propozycją, w końcu skinął głową.

- Nie wiedziałam, że ty też umiesz grać - zdziwiła się Mali. Zdumiewało ją, że ani Sivert, ani Tordhild o tym nie wspo­mnieli.

- I mam własne skrzypce - powtórzył Johannes. - Chciałem mieć i dostałem. Ale nie jestem aż taki zdolny jak tata - dodał z dziecinną szczerością.

- No cóż, ale twój tata ćwiczy od bardzo dawna - wtrąciła Mali, próbując ukryć uśmiech. - Czy chciałbyś również być mu­zykiem, jak twój tata?

- Tego jeszcze nie wiem - odparł Johannes beztrosko. - Ale chyba nie. Bardzo lubię grać. Nie, kiedy dorosnę, to zostanę doktorem od zwierząt - ciągnął dalej, patrząc na Mali. - Taki doktor nazywa się weterynarz - wyjaśnił. - Na świecie jest bar­dzo niewielu doktorów dla zwierząt.

Mali przytaknęła. Chłopiec siedział z małym kotkiem przy­tulonym do policzka i wyglądał tak pięknie, że Mali o mało się nie rozpłakała. Myśl o tym, że dziecko wkrótce wyjedzie, powo­dowała ból w piersi. Bez niego w domu zrobi się tak cicho i pu­sto. Bardzo pusto.

- Myślę, że będziesz bardzo dobrym weterynarzem - uśmiechnęła się. - Jestem tego pewna.

- Oczywiście - potwierdził bez skrępowania. - Będę dobrym doktorem.

Stara kotka uniosła głowę i miauknęła.

- Ona chce dostać z powrotem swoje dziecko - wyjaśniła Mali. - My natomiast weźmiemy jej miseczkę i przyniesiemy trochę mleka od krowy, żeby mogła się napić czegoś dobrego i ciepłego.

Johannes patrzył wielkimi oczyma, kiedy Mali wyciskała mleko z krowiego wymienia i napełniała nim kocią miskę.

- A ja nie mógłbym spróbować? - spytał zaciekawiony i po­chylił się ku niej.

- No to otwórz buzię - roześmiała się Mali.

Johannes otworzył i Mali skierowała strumień mleka prosto do jego ust. Poleciało wprawdzie na boki, Johannes pośpiesznie ocierał rękawem to, co się rozlało.

- Smakowało ci? - spytała Mali.

Chłopiec kiwał głową i mlaskał.

- Kiedy przyjadę do domu, to wszystkim opowiem - mówił ze śmiechem. - Powiem im, że piłem mleko prosto od krowy. Pewnie mi nie uwierzą. Oni tam w mieście myślą, że mleko to się bierze z butelki.

Postawili miseczkę z mlekiem przy posłaniu starej kotki, po czym cicho wyszli z obory. Na dworze ostre światło raziło ich w oczy.

- Muszę biec do domu i powiedzieć, że dostałem małą kot­kę - oznajmił Johannes. - I powiem tacie, żeby się przygotował, bo po południu będziemy ją chrzcić. Ale potem możemy jeździć na sankach - uśmiechnął się, biorąc babkę za rękę.

Mali skinęła głową. Pomyślała o tym, co właściwie powinna teraz robić. Ale wesele odbędzie się i bez tego. Wieczorem zrobię wszystko, co w ciągu dnia zaniedbałam, pomyślała. Johannes zostaje u nas tylko przez kilka drogocennych dni.

- A co to za mały domek tam na dole? - Johannes nagle przerwał jej rozmyślania.

Patrzył w stronę fiordu i pokazywał szopę na łodzie.

- To jest szopa na łodzie - wyjaśniła Mali. - Trzymamy w niej też sprzęt potrzebny do łowienia ryb.

- Chciałbym tam pójść - oznajmił stanowczo. - Chcę zoba­czyć łódź.

- Ale na dole jest mnóstwo śniegu...

Mali poczuła dziwne ssanie w żołądku. Nie bardzo chciała prowadzić teraz Johannesa do szopy na łodzie, choć niezupeł­nie wiedziała dlaczego. Jeśli przyjedzie tu w lecie, to z pewnością będzie tam spędzał całe dnie. Będzie się kąpał i łapał kraby. Ale tyle zakazanych wspomnień łączy się z tym budynkiem. Stać tak na dole z wnukiem Jo... nie była pewna, czy jest już na to gotowa.

- Nie przejmuj się, przejdziemy przez ten śnieg - zapewniał Johannes. - Ja już chodziłem po takim głębokim śniegu, że pra­wie nie było mnie widać.

Mali wolno skinęła głową.

- Pewnie, oczywiście, że przejdziemy - przytaknęła. - Bieg­nij teraz do domu i opowiedz o kotku, a ja tu na ciebie pocze­kam.

Chłopiec zniknął na ganku, Mali zaś stała i spoglądała w stro­nę starej szopy. W jej pamięci pojawiały się obrazy z przeszłości, ona i Jo przy tej szopie. Początek grzechu pierworodnego. Tor­grim. Na myśl o nim wstrząsnął nią dreszcz. I powrót Siverta do domu w tym roku we wrześniu. Kiedy nagle stanął przy ścianie szopy, była pewna, że to cud.

Mali zdała sobie sprawę, że najważniejsze wydarzenia w jej życiu mają jakiś związek z tą szopą. I dobre, i złe. A teraz ma iść tam z Johannesem. Tam, gdzie jego ojciec został poczęty w go­rączkowym akcie zakazanej miłości.

- Ja ci pomogę, babciu - zapewniał Johannes, kiedy wrócił. Wziął ją za rękę i oboje, brnąc w głębokim śniegu, ruszyli w dół przez ogród. - Damy sobie radę, nie przejmuj się. Pomogę ci i razem przejdziemy.

Mali kiwała głową i mocno trzymała jego rękę.

- No, jak ty mi pomożesz, to na pewno ze wszystkim sobie poradzę - uśmiechnęła się.

Ale jej serce pełne było łez.

ROZDZIAŁ 7

Ane rozpaliła w pralni. W ten drugi dzień świąt potrzebowali mnóstwa gorącej wody, więc z samego rana zawieszono nad pa­leniskiem największy kocioł. Dym z komina wyglądał niczym długi, szary duch, unoszący się nad dworem w ten spokojny zi­mowy dzień.

Bo chociaż to święta, trzeba było we wszystkich pokojach powycierać kurze i pomyć podłogi. Wielkie sprzątanie na wesele zostało zrobione w tygodniu przed świętami, ale wciąż w domu kręciło się tylu ludzi, którzy wychodzili i znowu wracali, że trze­ba wszystko umyć od nowa, choć już może nie tak dokładnie. I przed obiadem w kuchni przed piecem wystawiono dużą balię, by wszyscy mogli się wykąpać i umyć włosy.

- Coś ty, na Boga, robił? - roześmiała się Tordhild, gdy ukucnęła przed Johannesem, żeby go rozebrać. - Jesteś kompletnie przemoczony i brudny, naprawdę potrzebujesz gorącej kąpieli przed jutrzejszym weselem. Będziesz musiał się jutro bardzo ładnie ubrać.

- Wiesz, mieliśmy mnóstwo zajęć, Johannes musiał odwie­dzić wszystkie zwierzęta - tłumaczyła Mali. - Nie protestowa­łam, bo wiedziałam, że i tak wyląduje w balii.

- On tu jakiś czas temu wpadł zdyszany i opowiadał nam, że dostał malutkiego kotka - śmiała się Tordhild. - I że będziesz się tym kotkiem opiekować pod jego nieobecność.

- Mam nadzieję, że nie będziesz protestować? - Mali spoj­rzała pośpiesznie na synową. - Ale on tak bardzo prosił...

- Nie, nie, to bardzo miło z twojej strony - przerwała jej Tordhild. - On zawsze pragnął mieć jakieś zwierzątko, ale w mieście... no i my tyle jeździmy. Chociaż teraz to się pewnie zmieni, kiedy Johannes pójdzie do szkoły. Sivert będzie musiał wyjeżdżać sam. Nie jest to, niestety, sytuacja, której wyglądam z utęsknieniem - westchnęła Tordhild. - Ja nie czuję się w mie­ście u siebie, rzadko wychodzimy z domu, żeby się z kimś spot­kać. Będę więc prowadzić samotne życie. Ale to, że Johannes będzie tu miał kotka, który na niego czeka, uważam za bardzo dobre rozwiązanie.

Spojrzała pośpiesznie na Mali z błyskiem w oczach.

- I wiem już teraz, że ktoś będzie bardzo marudził, żebyśmy jak najszybciej znowu tu przyjechali - uśmiechnęła się.

Na policzkach Mali pojawiły się rumieńce. Ona też o tym pomyślała, kiedy zaproponowała Johannesowi kociaka. W innej sytuacji też by mu go nie odmówiła, musiała jednak przyznać, że taka myśl pojawiła się w jej głowie. I Tordhild to zrozumiała, wcale się zresztą z tego powodu nie gniewała. Mali uśmiechnęła się do synowej z ulgą.

- Mam nadzieję, że wysłuchacie jego próśb - rzekła. - A jeśli ty zostajesz sama na dłuższy czas, to przecież możesz po prostu wziąć Johannesa i przyjechać. Zawsze jesteś u nas serdecznie witana, wiesz o tym dobrze.

Tordhild skinęła głową, ale nie powiedziała nic. Zaczęła ścią­gać z Johannesa sweter, ale chłopiec wymknął się jej z rąk.

- Nie mogę się kąpać, dopóki nie ochrzcimy kotka - zapro­testował. - Chodźmy, tato. Ty musisz zagrać. Obiecałeś mi - przypomniał.

Sivert trochę niechętnie kręcił głową, ale wstał z miejsca. Fu­terał ze skrzypcami leżał na kanapie i Mali zrozumiała, że syn został powiadomiony o tym, co go czeka, już wówczas, kiedy Johannes przybiegł tu z obory, uszczęśliwiony, że został właści­cielem kociaka.

To było przed wyprawą do szopy na łodzie, pomyślała i po­czuła skurcz w żołądku.

Bo dla Johannesa tam na dole łodzie były czymś nadzwy­czajnym. Wchodził wysoko, jak tylko mógł, czołgał się po ziemi i badał wszystko dokładnie, także sieci i inne wyposażenie rybac­kie. Dla Mali zaś było to spotkanie z dawnymi wspomnieniami, które boleśnie paliły w piersi. Starała się je od siebie odsuwać. Nie teraz, myślała. Nie teraz.

- Nie ma chyba na świecie drugiego kota, który by miał takie uroczyste chrzciny - chrząknął Havard z kanapy.

- Czy ty też mógłbyś z nami pójść, dziadku?

Havard spojrzał na niego zaskoczony.

- Ja?

- Tak, i ty, mamo, i babcia, i... Johannes rozglądał się po izbie, żeby znaleźć jeszcze więcej osób, które mogłyby uczestniczyć w ceremonii chrztu.

- Nie, ja myślę, że pójdziemy we troje, tylko ty, ja i twój tata zdecydowała Mali. - Starej kotce by się nie podobało, gdybyśmy się zjawili tak tłumnie. Bałaby się o swoje dzieci, musisz to zro­zumieć.

Johannes zastanawiał się przez chwilę. Było oczywiste, że wymarzył sobie bardzo uroczystą ceremonię w oborze. Między brwiami znowu pojawiła się głęboka bruzda, chłopiec rozglądał się po izbie, potem jednak z powagą skinął głową.

- Masz rację, moglibyśmy ją przestraszyć - zgodził się. - Ale widzisz, mnie to ona już zna - dodał i z dumą popatrzył Havarda. - Trzymałem w rękach jej dzieci. Ty będziesz musiał poczekać do jutra, dopiero wtedy zobaczysz Elizę, i wszyscy i też. Ale ochrzcić musimy kociaka dzisiaj, bo obiecałem to i tej małej, i starej kotce. One tam teraz pewnie leżą i czekają.

Po tych słowach ruszył ku drzwiom.

Mali nie była pewna, czy Sivert rzeczywiście zechce to zrobić. Czy zabierze drogocenne skrzypce do obory i będzie grał dla kota. Kiedy się jednak lepiej zastanowiła, to uznała, że nie mógł odmówić Johannesowi. On rozpoznawał w synu wiele z samego siebie i wiedział bardzo dobrze, co może dla niego zrobić. Mali w to nie wątpiła.

- Oczywiście, że chcę - odparł, kiedy zagadnęła go o to na podwórzu. - Pamiętam dobrze, ile zwierzęta dla mnie znaczyły, kiedy byłem małym chłopcem. Zresztą nadal jest tak samo - do­dał. - Zwierzęta i natura... to jest ważna część mnie. I na zawsze tak zostanie. Johannes jest do mnie podobny. Ja też bym się pewnie cieszył, gdyby... gdyby mój ojciec zagrał...

Przerwał i brnął dalej w głębokim śniegu. Mali też już nic więcej nie powiedziała. On w tamtym czasie po prostu nie wie­dział, kto jest jego ojcem, pomyślała i poczuła znajome ssanie w żołądku. Odebrałam mu ich obu. I prawdziwego ojca, i tego, którego za ojca uważał. Johana.

Mali stała w milczeniu przy ścianie obory. Johannes ukląkł obok posłania kotki. Przyniósł ze sobą z domu białą ścierkę do naczyń. Rozpostarł ją sobie teraz na kolanach, ostrożnie wyjął z gniazda rudawego kociaka i położył na białej ścierce. Jego brudna, mała rączka spoczęła delikatnie na głowie zwierzątka. Z wody zrezygnował po tym, jak Mali mu wytłumaczyła, że koty tego nie lubią. W końcu dał znak ojcu, który stał ze skrzypcami, przygotowany.

- Kiedy ją ochrzczę, to ty zacznij grać - powiedział. Sivert z powagą skinął głową. Napotkał wzrok Mali i uśmiechnął się. Szerokim uśmiechem, pełnym czułości i miło­ści dla syna.

- Chrzczę ciebie i nadaję ci imię Eliza - mruczał Johannes wolno, klęcząc na sianie. - Jesteś moja i tylko moja, i ja zawsze będę przy tobie. Amen.

Podniósł wzrok na ojca. Sivert oparł podbródek na pudle skrzypiec. Mali widziała chłopca z kociakiem w mdłym świet­le lampy pod sufitem. Dźwięki skrzypiec wypełniały oborę i brzmiały niemal cudownie. Poczuła, że łzy zaczynają płynąć jej z oczu. Opierała się o zimną ścianę i miała wrażenie, że znajdu­je się w katedrze. Nie mogła być przy Sivercie, kiedy brał ślub. Nie było jej też wtedy, kiedy Johannes się urodził. Ani kiedy był chrzczony. Teraz poczuła, że przeżywa to wszystko razem, że mimo wszystko może w tamtych wydarzeniach uczestniczyć. Ocierała wierzchem dłoni mokrą twarz.

Kiedy ostatnie tony zamarły w oddali, Johannes uniósł ko­ciaka do ust i leciutko ucałował.

- No to zostałaś ochrzczona, Elizo - powiedział i położył maleństwo przy boku starej kotki. - Teraz jesteś moja.

- To były bardzo piękne chrzciny - uśmiechnęła się Mali i wzięła go za rękę.

- Tak, to prawda - przytaknął Johannes zadowolony. - Ale ona na to zasługuje - dodał.

Drugą rękę podał ojcu, który zdążył już ostrożnie włożyć skrzypce do futerału. I tak wszyscy troje, trzymając się za ręce, wrócili do domu.

Johannes został wsadzony do balii. Rozkoszował się myciem w ciepłej wodzie i raz po raz wychlapywał wielkie strumienie na podłogę. Ani chwili nie mógł usiedzieć spokojnie. Wziął ze sobą do kąpieli parę kawałków drewna, które teraz były statkami. Amerykańskimi statkami, jak objaśnił wszystkim dookoła. Myjka była górą lodową, a kostka mydła błyskawicą, która spadała na statki i rozbryzgiwała wodę na wszyst­kie strony. Ingeborg nieustannie musiała wycierać podłogę i wykręcać mokre ścierki, by za chwilę wszystko zaczęło się znowu od początku.

Długo jednak nie mogło to trwać, bo wielu potrzebowało wody. Ruth musiała umyć włosy. Wszyscy się wprawdzie kąpali przed wigilijną kolacją, tak jak wymaga tego zwyczaj, Ruth jed­nak wolała zaczekać z myciem włosów. Chciała, żeby były świe­żo umyte przed ślubem, lśniące i pachnące.

- Powinniśmy umyć włosy Ruth przed obiadem - oświad­czyła Mali. - Trzeba wielu godzin, żeby wyschły, takie są długie i gęste. Zresztą po obiedzie nie będzie już na to czasu. Musimy zacząć nakrywać stoły.

Odwróciła się w stronę młodszej córki, która razem z Tord­hild siedziała w kucki przy balii i bawiła się z Johannesem.

- Dorbet, sprowadź tu Ruth - poprosiła. - Powiedz, że bę­dziemy myć jej włosy. I niech przyniesie ze sobą suszone jagody jałowca, zaparzymy je i wypłuczemy włosy w wywarze. Ona mia­ła je u siebie przechowywać.

- Czy Ruth nie mogłaby sama raz umyć sobie włosów? - ma­rudziła Dorbet.

- Przecież wiesz, ile to kłopotu - odparła Mali. - Sama też potrzebujesz pomocy, przynajmniej przy płukaniu. A ja obieca­łam Ruth, że tym razem jej pomogę. Jeszcze by tego brakowało, przecież ona jutro bierze ślub - Mali zaczynała tracić panowa­nie.

- A dlaczego właściwie ona nam w niczym nie pomaga? - ciągnęła dalej Dorbet. - Przecież to ona wychodzi za mąż, więc powinna też zrobić to i owo, a nie tylko siedzieć w domu dziad­ków z tym swoim misjonarzem, kiedy my wszyscy...

- Dorbet!

Głos Mali brzmiał ostro.

- Powiedziałam Ruth, żeby się położyła przed obiadem i od­poczęła. Będzie nam pomagać później. I postarajmy się zacho­wać spokój - poprosiła stanowczo. - Chcę, żeby jutrzejszy dzień był dla Ruth możliwie jak najpiękniejszy, żeby zapamiętała go na długo.

Dorbet podniosła się niechętnie i ruszyła ku drzwiom.

- O rany boskie, chyba zapamięta - mamrotała, przewraca­jąc oczami. - Wychodzić za mąż za misjonarza! Tego nigdy nie zapomni.

Uciekła pośpiesznie, zanim matka zdążyła jeszcze raz na nią nakrzyczeć.

Wkrótce potem Ruth weszła do izby. W ręce trzymała słoik z suszonymi jagodami jałowca. Już od dawna Mali nie widziała swojej starszej córki takiej zadowolonej i rumianej. Dziewczyna po prostu promieniała. Mali przyglądała jej się zdumiona. Co to znowu się dzieje? Sivert dawał do zrozumienia, że Ruth wcale się nie cieszy z zamążpójścia, ale nie widzi możliwości wyplą­tania się z całej tej sprawy. Tymczasem jej niebieskie oczy po prostu płoną szczęściem.

- Odpoczęłaś sobie trochę? - spytała Mali, głównie po to, by coś powiedzieć.

- Tak, leżałam od samego śniadania i teraz jestem w świet­nej formie - zapewniła Ruth. - Po obiedzie chciałabym wam pomagać. To niesprawiedliwe, że wy macie tyle pracy z mojego powodu, a ja tymczasem...

Spostrzegła Johannesa w balii, podeszła do niego i ukucnęła. Oczy jej lśniły. Pewnie zdała sobie sprawę, że wkrótce sama zo­stanie matką, pomyślała Mali. Pamiętała, jak ona wzruszała się na widok dzieci, kiedy była w ciąży.

- Och, jaki jesteś czysty i śliczny - powiedziała Ruth, do­tykając delikatnie głowy Johannesa. Włosy chłopca kręciły się jeszcze bardziej, kiedy były mokre. Patrzył teraz na ciotkę spod oka.

- Nie mogliśmy cię zaprosić, kiedy chrzciliśmy mojego kot­ka - tłumaczył, wypluwając mydło z buzi. - Ale jutro będziesz mogła zobaczyć Elizę. Albo jeszcze dzisiaj po obiedzie - dodał z nadzieją.

- Powinnaś wiedzieć, że Johannes dostał jedno z kociąt, któ­re urodziła stara kotka - tłumaczyła Tordhild. - Jakiś czas temu kociak został uroczyście ochrzczony.

- Och, chciałabym przy tym być - uśmiechnęła się Ruth. - Ale widzisz, jutro to ja biorę ślub - wyjaśniła i pogłaskała Johannesa po policzku. - Może jednak uda mi się zobaczyć Elizę pojutrze.

- Jutro nie będziesz miała czasu? Johannes przyglądał się Ruth badawczo.

- Myślę, że chyba nie - odparła Ruth ze śmiechem. - Jutro będę tylko piękną panną młodą.

- No to może dzisiaj po obiedzie?

- Przestań, Johannes - jęknęła Tordhild. - Ruth zdąży obej­rzeć twojego kota, zanim wyjedziesz. Tego możesz być absolut­nie pewien. Ale teraz ona umyje włosy i potem nie będzie już mogła chodzić do obory. Bo włosy nabrałyby zapachu obory, a to niedopuszczalne, skoro ma stanąć przed ołtarzem jako panna młoda. Tego dnia musi być bardzo piękna, szczęśliwa i pachnieć ładnie.

- Zapach obory też jest ładny - zaprotestował Johannes i niechętnie pozwolił, by matka wyciągnęła go z balii.

- Akurat na ten temat zdania są podzielone - wtrąciła Dor­bet, która nakrywała do stołu. - Ja osobiście znam mnóstwo rze­czy, które pachną o wiele ładniej.

- To znaczy, że ty nie lubisz krów?

Johannes stał na podłodze owinięty w wielki ręcznik, wyszo­rowany do czysta, potargany i zarumieniony od gorącej wody. Dorbet podeszła i poczochrała mu włosy.

- Oczywiście, że lubię krowy - uśmiechnęła się. - Ale ciebie lubię jeszcze bardziej. Jesteś naprawdę świetnym chłopcem.

Mali spojrzała na młodszą córkę. Było coś niezwykle mięk­kiego, niemal macierzyńskiego w jej głosie, kiedy rozmawiała z Johannesem. Mali nigdy nie przyszłoby do głowy, że Dorbet będzie się tak przejmować jakimś małym chłopcem, najwyraź­niej jednak to był błąd. Ta dziewczyna bardzo się zmieniła, i to pod wieloma względami, odkąd zaczęła się spotykać z Olą, po­myślała Mali. Bardzo dojrzała. Coś mi się wydaje, że niedługo nie będę już miała córek w domu, przemknęło jej przez głowę. W ogóle Stornes stanęło wobec wielkich zmian. Wkrótce pew­nie zjawi się tu jakaś młoda gospodyni. Ciekawe, jak to będzie, Mali nie była w stanie sobie tego wyobrazić.

Jej wzrok podążył w stronę Havarda, który siedział na krze­śle i czytał. Na skroniach męża pojawiły się siwe włosy. Wokół ust miał wyraźnie zarysowane linie, których przedtem tam nie było. Zaczynamy się starzeć, pomyślała i czułość przeniknęła gorącą falą jej ciało. Całym sercem ufała, że ich życie trochę się teraz uspokoi. Że dzieciom wszystko ułoży się jak najlepiej i że ona z Havardem będą mieć więcej czasu dla siebie nawzajem. I że ona będzie mogła częściej siadywać do krosien. Bo ostatnio to naprawdę brakowało jej na to czasu.

Minie pewnie jednak jeszcze parę lat, zanim zaczną się jakieś większe zmiany, rozmyślała dalej. Ona sama nie zamierza tak zaraz oddawać dworu Oi, nawet gdyby się ożenił za jakiś rok czy dwa. Stornes, to, czym teraz jest ten dwór, to jej zasługa. Jej i Havarda. Oja jest bardzo zdolny i chętny, aby przejąć zarządza­nie, ale nadal potrzebuje czasu, żeby nauczyć się czego trzeba. Tak samo ewentualna młoda gospodyni będzie potrzebowała czasu, żeby stać się odpowiedzialną panią domu. Więc pewnie na razie wszystko w Stornes zostanie tak, jak jest, miała nadzieję Mali. Pragnęła tylko, żeby jej dzieciom było dobrze, żeby zaznały szczęścia. Wtedy ona da radę każdemu wyzwaniu. A gdyby jesz­cze Sivert z bliskimi mógł przyjeżdżać częściej... to może znowu staliby się rodziną.

Mali głęboko wciągnęła powietrze do płuc i popatrzyła Johannesa. Kto wie, może Bóg da, że nadchodzące lata będą najlepszym okresem mojego życia, pomyślała nieoczekiwanie optymistycznie. Może to, co najgorsze, już minęło. Choć może jest to tylko cisza przed burzą? Na myśl o tym dostała gęsiej skórki.

Przeżyła już chyba dość, a brzemię i tak będzie dźwigać za­wsze. Byleby jednak tylko panował wokół niej spokój, to da so­bie radę.

Mimo wszystko niepewność zostanie w sercu. Na zawsze.

Jak długo człowiek może być karany za swoje grzechy, zasta­nawiała się. Kiedyś wreszcie musi się to skończyć, nawet w od­niesieniu do niej.

- Jak ty pięknie pachniesz!

Samuel przeczesywał palcami świeżo wymyte, pachnące wło­sy Ruth. Luźno opuszczone spływały jej na plecy. Nie zostaną zaplecione aż do jutra. Ruth stała tuż przy nim, przed drzwiami swojej sypialni. Na korytarzu było bardzo zimno, mdłe świat­ło świec sprawiało, że cienie pełgały niespokojnie po ścianach, Ruth splotła ręce na karku Samuela i patrzyła na niego błysz­czącymi oczyma.

- Tak uważasz? - spytała szeptem.

Jego ręce przesuwały się w dół po chudych plecach i zatrzy­mały się w talii. Wodził miękkimi wargami po jej rozpłomienio­nej twarzy.

- Będziesz najpiękniejszą panną młodą, jaką kiedykolwiek widziano - rzekł cicho prosto do jej ucha. - Od jutra będziesz moja.

Ruth przeniknął słodki dreszcz. Również dzisiaj, przez cały dzień, Samuel był dla niej bardzo miły. Chwalił wszyst­ko, cokolwiek zrobiła. Raz po raz nieoczekiwanie głaskał ją po policzku. Był dokładnie taki, jakiego pamiętała z pierwszego okresu, gdy przyjechał do Stornes. Z niewypowiedzianą radoś­cią i wdzięcznością za jego dobroć Ruth odsuwała od siebie pa­mięć wszystkiego, co wydarzyło się później. Pamięć tego, co ją przerażało i upokarzało. Teraz trwało to tylko niczym mroczne cienie gdzieś w głębokich zakamarkach jej mózgu. Najchęt­niej w ogóle by nie wierzyła, że coś podobnego miało miejsce. Bo Samuel taki nie jest! To zło, które jej wyrządził, wynikało z pewnością z tego, że on również jest zdenerwowany przed jutrzejszym dniem. I z tego, że znajduje się pod presją, zarów­no wiernych, zwierzchników, jak i jej rodziny. Ale teraz im się ułoży. Wszystko będzie dobrze. Samuel jest taki jak wczoraj i dzisiaj, pomyślała uszczęśliwiona i przytuliła się do niego mocno. Napotkała spojrzenie narzeczonego i zadrżała w jego ramionach. Pojawiło się znowu dawne pragnienie. Dawne go­rące zakochanie. Pożądanie.

On jest taki urodziwy, pomyślała z bijącym sercem. Taki przystojny. I ona kocha go tak bardzo.

- O, Samuelu - wymamrotała z wargami przy jego ustach i przytuliła się jeszcze mocniej. - Taka jestem szczęśliwa.

On roześmiał się cicho, ujął jej twarz w swoje duże, ciepłe ręce. Całował ją długo i namiętnie. Ruth z trudem chwytała po­wietrze. Czuła pulsowanie w dole brzucha. Pragnęła go! Chciała leżeć w jego ramionach i czuć ciepło tego silnego ciała. Odda­wać mu się z ufnością i miłością. Pragnęła, by kochał ją delikat­nie i bez pośpiechu. By ją uszczęśliwiał.

- Samuelu...

Wypuścił ją z objęć i zdjął jej ręce ze swojego karku. Pogła­skał narzeczoną po policzku i uśmiechnął się.

- A teraz idź do siebie i śpij dobrze - wyszeptał. - A jutro będziesz moja. Na zawsze moja, mała Ruth.

Ruth stała z opuszczonymi rękami. Nie chciała, żeby od niej odchodził! Chciała towarzyszyć mu do jego sypialni.

On jednak wyciągnął rękę i otworzył drzwi za jej plecami.

- Dobranoc, moja kochana - powiedział cicho. - Śpij dobrze i niech Bóg będzie przy tobie.

Potem odszedł. Ruth widziała jego plecy, kiedy znikał na końcu korytarza. Stała jeszcze przez jakiś czas i patrzyła w ślad za nim. Serce tłukło się jej w piersi. A gdyby tak za nim pobieg­ła? Odepchnęła jednak od siebie tę myśl. Wszystko jest przecież tak, jak chciała, żeby było. A tamto inne... nie, nie chcę nawet myśleć. To się nigdy więcej nie powtórzy. Mimo wszystko Ruth się nie pomyliła. Samuel jest tym właściwym mężczyzną! Teraz, kiedy tak stała na tym zimnym korytarzu, w jej sercu nie było ani cienia wątpliwości.

Poczuła, że marznie, i weszła do swojej sypialni. Nie zapa­lając światła, podeszła do okna. Była roziskrzona, pogodna zi­mowa noc. Księżyc wisiał nisko nad górami, a gwiazdy mieniły się w ciemnym fiordzie. Ruth przycisnęła rozpalone czoło do zimnej szyby i uśmiechała się. To ostatni wieczór, kiedy mogę stać przy tym oknie, pomyślała. Pokój należał do niej od wielu lat. Przy tym oknie spędziła mnóstwo wieczorów, wyglądając na zewnątrz. Tutaj zastanawiała się nad życiem. Myślała o przyszło­ści. Znowu przygładziła dłońmi swoje długie włosy. Przeczesy­wała je palcami, wchłaniała delikatny zapach mydła i jałowca.

Jutro wieczorem Ruth będzie mężatką! Będzie się mogła przeprowadzić do wspólnej z Samuelem sypialni. Będzie sypiać w jego łóżku. Znowu przeniknął ją słodki dreszcz.

Jutro...

ROZDZIAŁ 8

- Również i ciebie pytam, Ruth Stornes, czy chcesz tego Sa­muela Langmo, który tu przed tobą stoi, pojąć za małżonka? Czy chcesz żyć z nim zgodnie ze świętymi przykazaniami Boga, kochać go i szanować, i trwać przy nim wiernie, dopóki śmierć was nie rozłączy?

Mali patrzyła na tych dwoje, klęczących przed ołtarzem. Głos pastora docierał do niej jakby z bardzo daleka. Drgnęła, kiedy Ruth odparła „tak”. Głos był cichy, ale czysty i brzmiał pewnie. Mali miała wrażenie, że to jedno krótkie słowo płynie ponad głowami ludzi przez kościelną nawę i wraca do niej ni­czym ciśnięte z całej siły echo. Tak, tak, tak...

A więc teraz nie ma już odwrotu.

Chociaż Ruth tego ranka była taka promienna, kiedy uka­zała się ubrana do ślubu, Mali nie mogła pozbyć się dręczącego ją niepokoju. Nic nie ucieszyłoby jej bardziej niż szczęście córki. Tylko że nie mogła zrozumieć gwałtownej odmiany, jakiej uległa Ruth. Jeszcze niedawno przecież nie ukrywała, jak bardzo jest niepewna i nieszczęśliwa, było tak nawet wówczas, kiedy Samu­el znowu przyjechał i oświadczył, że chce się z nią ożenić. Co więcej, potem wydawała się jeszcze bardziej zrozpaczona. Przy­gnębiona i przestraszona. Teraz jednak wszystko się zmieniło, można powiedzieć, z piątku na niedzielę. Mali tego nie pojmowała. Stało się to po rozmowie Siverta z Ruth. Syn przecież zwie­rzył się matce, że siostra ma poważne wątpliwości. Że podczas rozmowy z nim płakała. Następnego dnia jednak była niczym zaczarowana. Pogodna, zarumieniona, z błyszczącymi oczyma. Co takiego się stało?

Dłoń pastora spoczywała na głowie Ruth bardzo delikatnie, by nie pognieść panieńskiego welonu. Ruth nie chciała nowej sukni. Mali na myśl o tym czuła, że gniew dławi ją w gardle. To także dzieło Samuela. Ruth nie powinna myśleć o sprawach doczesnych, jak się wyraził. On sam jednak wystąpił w świeżo wyprasowanym, znakomitym czarnym garniturze i olśniewają­co białej koszuli oraz czarnym krawacie. Był taki wypucowany i wystrojony, że Mali nie miała wątpliwości, iż poświęcił na to cały ranek. Tymczasem jej córka...

Ruth była śliczna mimo starej sukienki. Mali odświeżyła ją nad parą i pożyczyła Ruth swój wielki, biały, piękny kołnierzyk ozdobiony draperią. Ten kołnierzyk zdziałał cuda. Sukienka nieoczekiwanie zrobiła się bardzo elegancka. Kiedy dziewczyna kręciła się po izbie, by pokazać, jak wygląda, a ślubny welonik unosił się nad jej uradowaną twarzą niczym biała mgiełka, wy­glądała tak pięknie, że Mali łzy napłynęły do oczu.

- Żebyś tylko była szczęśliwa - wyszeptała, tuląc córkę do siebie.

- Będę szczęśliwa, mamo - Ruth miała gwiazdy w oczach. Będę najszczęśliwsza na całym świecie!

Wydawała się taka pewna. Dlaczego więc ja jej nie wierzę, zastanawiała się Mali niespokojnie.

Państwo młodzi usiedli. Onieśmielona Ruth wpatrywała się w psałterz, który trzymała w rękach. Nie miała ślubnego bu­kietu. To także sprawka Samuela. Psałterz uznał za ważniejszy. W geście protestu Mali siedziała wczoraj wieczorem do późna i naszywała na utkaną na krosnach opaskę główki suszonych kwiatków, zrobiła coś w rodzaju ślubnego wianka. Mali zawsze zbierała dzikie kwiaty przez całe lato i jesień, a potem suszyła je w pralni. Używała ich do bardzo wielu rzeczy. Chwilę przed tym, zanim Ruth wsiadła do sań, by pojechać do kościoła, włożyła jej ten wianek na głowę.

- To taki mały prezencik ode mnie - powiedziała z uśmie­chem. - Uważam, że dzikie kwiatki bardzo do ciebie pasują. Za­wsze przecież bardzo lubiłaś naturę. Teraz jesteś jeszcze ładniej­sza, prawda, Samuelu?

Napotkała wzrokiem jego spojrzenie, kiedy tak stał gotowy, by wsiadać do sań. Dostrzegła w nim głęboką niechęć. I zasko­czenie. Wyglądało na to, że chciałby coś powiedzieć, ale upór w spojrzeniu Mali go powstrzymał. Widocznie zdał sobie spra­wę, że i tak posunął się już wystarczająco daleko. Że istnieją gra­nice tego, co Mali byłaby gotowa z jego strony znieść. Wiedział, że Mali jest silna i ma władzę.

I potrafię zadbać, żeby ten drań nigdy o tym nie zapomniał, myślała.

- Bardzo ładna - wymamrotał niechętnie.

Potem podał rękę Ruth i pomógł jej wsiąść do sań.

Zaczęli śpiewać psalm. Głęboki tenor Samuela słychać było w całym kościele. I o to pewnie chodzi, pomyślała Mali ziryto­wana. Wszyscy powinni go słyszeć i wszyscy powinni go widzieć. Nawet tego dnia chciał być w centrum uwagi. Panna młoda jest tylko dodatkiem do niego. I rzeczywiście, ludzie wypełniający kościół po brzegi pośpiesznie spoglądali w stronę misjonarza. Niektórzy uśmiechali się życzliwie. Inni tylko patrzyli na niego z podziwem w oczach.

Samuel Langmo nadal cieszył się powszechnym zaufaniem, Mali wyraźnie to widziała. Fakt, że żeni się z Ruth, prowadził jedynie do gorących uścisków dłoni i życzeń szczęścia... Tym­czasem. Bo na razie mało kto przecież wie, że Ruth jest w ciąży, myślała Mali. Ciekawe, co powiedzą o misjonarzu, kiedy odkry­ją prawdę. Ale tacy jak Samuel zawsze spadają na cztery łapy. Je­śli ktoś zostanie obciążony winą, to z pewnością będzie to Ruth. Powiedzą, że to ona wodziła go na pokuszenie! Wcale by mnie nie dziwiło, gdyby tak się właśnie stało, myślała Mali z goryczą.

Pastor mówił w kazaniu o małżeństwie. O tym, że powin­ni się kochać i szanować nawzajem zarówno w czasie dobrych, i jak złych dni. O tym, że powinni sobie nawzajem pomagać w dźwiganiu brzemienia, że każde powinno dochowywać wiary temu, kogo sobie wybrało. Mali słuchała tego wszystkiego jed­nym uchem. Jej wzrok wędrował po zgromadzonych. Przyszli wszyscy. Nawet Laura się pokazała. To prawdziwy cud, że udało jej się wyciągnąć z łóżka swojego męża, który wyglądał marnie. Knut Gran był szary, wymięty i miał mocno zaczerwienione oczy. Najwyraźniej od początku świąt bardzo obficie raczył się pędzonym w domu bimbrem, co nie pozostało bez śladu.

Między nimi siedział mały Ola Havard. Mali zwróciła uwa­gę, że chłopiec jest blady i przygnębiony, że on też nie wygląda za dobrze. Rozpromienił się jednak, kiedy witali go przed koś­ciołem.

- Już niedługo wieczór sylwestrowy - przypomniał, pat­rząc na Havarda. - Chyba nie zapomnieliście, że mam do was przyjechać?

- Skąd, nie zapomnieliśmy - uśmiechnął się Havard i po­głaskał go po policzku. - Cieszymy się wszyscy w Stornes, że nas odwiedzisz.

- I ja też się cieszę!

Chłopiec nie spuszczał z Havarda wzroku pełnego tęsknoty.

- A jak długo będę mógł zostać? - zapytał cichutko.

- Przecież dobrze wiesz - wtrąciła Laura, kładąc mu rękę na ramieniu. - Do następnego dnia po Nowym Roku. Mali ma zawsze tyle pracy, chyba rozumiesz - tłumaczyła, posyłając Mali złośliwe spojrzenie. - Ona nie ma czasu na to, żebyś się tam plą­tał po całych dniach i przeszkadzał.

- To nieprawda! - W głosie Havarda słychać było tłumiony gniew. - Umawialiśmy się, ty i ja, a Mali nie ma z tym nic wspól­nego. Dobrze o tym wiesz.

- No, skoro przypominasz o umowie, to chciałam powie­dzieć, że chłopak miał być u was przez cały czas między świę­tami a Nowym Rokiem - oznajmiła Laura. - Ale potem do was przyjechali eleganccy goście, Sivert i jego rodzina. Ja zresztą nie miałam pojęcia, że on się ożenił, a już tym bardziej, że ma syna. Niewiele wiadomości wycieka od was ze Stornes - uśmiechnęła się tajemniczo. - Zresztą zawsze tak było, chociaż prawdę po­wiedziawszy, to przez te wszystkie lata w waszym domu działy się różne rzeczy.

Jej słowa zawisły w mroźnym grudniowym powietrzu. Mali odetchnęła głęboko. Aż się w niej gotowało ze złości. I z powodu lęku, jaki ją znowu ogarnął. Laura nigdy nie da za wygraną! Do­póki nie dostanie Havarda, to nie ustąpi. Mali nie miała co do tego wątpliwości.

- No to i ty też masz teraz wnuka, Mali - uśmiechnęła się Laura z fałszywą słodyczą.

Ale uśmiechały się tylko wargi, oczy pozostały lodowate.

- Co chcesz przez to powiedzieć, że ja też mam wnuka? Kto jeszcze ma?

- No, w innych dworach już dawno mają, czas najwyższy, żebyś i ty się doczekała, tylko to chciałam powiedzieć. Zwykle nie spóźniasz się w różnych życiowych sprawach. A syn Siverta musi być rówieśnikiem Oli Havarda, z tego, co słyszałam. Więc od lat masz wnuka, ale nie pisnęłaś na ten temat ani słowa. Inne babcie są strasznie dumne i zadowolone w takiej sytuacji - do­dała. - Ty jednak...

Wpatrywała się w Mali zmrużonymi oczyma.

- I dziwne, że dotychczas oni tu nie przyjeżdżali. Bo chyba tak było? Nigdy też nie słyszałam, żebyście wy jeździli na wesele czy na chrzciny dziecka. Jak to możliwe? - nie przestawała się dziwić. - A gdzie on jest teraz, ten chłopiec?

Mali dostrzegła w jej spojrzeniu błysk tryumfu. Laura wie­działa, że ma przewagę. Gdyby tylko zechciała, może ogłosić wszem wobec, kto jest ojcem Oli Havarda. Powiedziała, że tego nie zrobi, Mali jednak nie wierzyła ani jednemu jej słowu. Laura złamie każdą obietnicę, jeśli zobaczy w tym swój interes. Na tyle Mali ją zna.

Havard objął żonę ramieniem.

- Jest ze swoją mamą - odparł krótko. - Myślę, że powi­nieneś pójść do Johannesa - mówił dalej, zwracając się do Oli Havarda. - Widzisz, on stoi tam, to ten chłopiec w ciemnej kurt­ce. Bardzo się ucieszy, mogąc cię poznać.

Ola Havard popatrzył niepewnie na matkę, ona jednak ski­nęła głową. Wobec tego chłopiec ruszył w stronę Tordhild i Jo­hannesa.

Kiedy nie mógł już słyszeć dorosłych, których opuścił, Havard wpił spojrzenie w Laurę.

- Wnuk Mali nie powinien cię nic obchodzić - warknął krótko. - Ani inne sprawy, o których tu rozprawiasz. Pilnuj swo­jego nosa. Wygląda na to, że masz pełne ręce roboty, żeby pokie­rować własnym życiem z tym zapijaczonym mężem.

Laura gniewnie potrząsnęła głową.

- Syn Siverta i Ola Havard mogliby się zaprzyjaźnić - za­protestowała, patrząc wyzywająco na Havarda i Mali. - Są prze­cież. .. no tak, są w tym samym wieku, a teraz zdążyli się już poznać - dodała, patrząc na syna, który z ożywieniem rozmawiał z Johannesem. - Jak długo tu zostaną, Sivert i...

- Wyjadą zaraz po weselu.

Havard starał się opanować gniew. Wciąż obejmował Mali ramieniem, teraz oboje odwrócili się od Laury i odeszli bez po­żegnania.

- Ona jest...

Havard ledwo mógł mówić ze złości, kiedy szedł z żoną w stronę drzwi kościoła.

- Ona jest taka, jak zawsze była - pomogła mu Mali. - To wstrętne babsko, nie można jej ufać.

- Bardzo mi przykro, że...

- Nic nie możemy na to poradzić, Havardzie - przerwała mu Mali. - Teraz jest tak, jak jest. I powinniśmy brać to, co nad­chodzi. I kiedy nadchodzi - dodała.

Przy organach zrobiło się jakieś zamieszanie. Ludzie odwracali się i spoglądali w górę. Sivert wstał. Oparł brodę na skrzypcach. Przez chwilę trwał bez ruchu. Szukał wzrokiem spojrzenia Ruth. Ona popatrzyła na niego, zrobiła się czerwona i natychmiast znowu spuściła wzrok. Ręce ściskały nerwowo psałterz.

Sivert sprawił swoją grą, że w oczach ludzi pojawiły się łzy. Miękkie tony unosiły się pod sklepieniem kościoła, przypominały jakby szum strumienia a może nawet bolesny płacz, Mali nie mo­gła się temu nadziwić i ugniatała w dłoniach chusteczkę do nosa.

Miała wrażenie, że Sivert swoją muzyką opowiada życie Ruth. Był to utwór, który z pewnością on sam skomponował. To właśnie jego sposób, by powiedzieć siostrze, jak bardzo ją kocha, przypomnieć jej wszystkie radosne dni i zachwyty nad wspaniałą naturą. Powiedzieć o łączącej ich wspólnocie. Potem pojawiły się tony bolesne. Jakby skrzypce płakały w jej imieniu. Te ostatnie dźwięki musiał napisać teraz, już po przyjeździe do Stornes - pomyślała Mali. I po rozmowie z Ruth. Kiedy zoba­czył, jak bardzo się zmieniła. Jaka jest przepełniona poczuciem winy i zwątpieniem. Po tej rozmowie on też płakał w imieniu Ruth. Płakał w głębi duszy. Mali to widziała, na tyle znała swoje­go syna.

W kościele zaległa taka cisza, że ludzie ledwie mieli odwa­gę oddychać. Mali musiała ocierać oczy. Raz po raz spoglądała w stronę Ruth. Córka siedziała z mocno pochyloną głową i w rę­kach ściskała psałterz. Mali widziała, że jej ramiona drżą od pła­czu, nad którym stara się zapanować.

Ruth zawsze miała szczególny stosunek do Siverta. Pod wie­loma względami brat i siostra byli do siebie podobni. Od dzieciń­stwa łączyło ich wielkie porozumienie, którego nikt nie mógł zakłócić. Rozumieli się nawzajem bez słów.

Czy dlatego ona teraz płacze? - zastanawiała się Mali. Czy zrozumiała coś, co przedtem do niej nie docierało? Czy muzyka zdołała dotrzeć do niej głębiej, niż docierały słowa? Nawet słowa Siverta? Mali przymknęła piekące oczy. Jej serce również płaka­ło z powodu Ruth tak jak serce Siverta. Bo teraz to już naprawdę jest za późno.

Dom w Stornes wypełniały śmiechy i gwar rozmów. Obiad się skończył, ludzie siadali w grupach lub krążyli po pokojach, szu­kając znajomych, żeby z nimi porozmawiać.

Samuel przenosił się z uśmiechem z miejsca na miejsce. Ale nawet dzisiaj jego uśmiech nie docierał do oczu. Przez cały czas obejmował ramieniem Ruth. Szczególnie czułym gestem przytu­lał ją wtedy, kiedy witał swojego zwierzchnika, Thorvalda Brattbakka z Berkak, i jego małżonkę. Goście przyjechali prosto do kościoła i Mali zdążyła ich tylko powitać, zanim usiedli do stołu. Na rozmowę nie było czasu. Brattbakk okazał się wysokim, so­lidnie zbudowanym mężczyzną z wydatnym brzuchem i rzadki­mi włosami. Żona sięgała mu ledwie do ramienia. Była to chuda, blada kobiecina o gładko zaczesanych włosach, która otwierała usta wyłącznie wtedy, gdy ktoś zwrócił się bezpośrednio do niej.

Mali słyszała, jak Samuel wychwala Ruth i opowiada, ile miał szczęścia, że dostał taką wyjątkową żonę. I jak bardzo sobie ceni to, jak został przyjęty przez rodzinę w Stornes. Dopytywał się też, czy zwierzchnik nie uważa, że dwór jest wspaniały. Ow­szem, zwierzchnik tak uważał. Uścisnął rękę Ruth, uśmiechnął się i powiedział coś, czego Mali nie słyszała.

Samuel krążył z Ruth wśród gości. Przystawał to tu, to tam, wysoki i wspaniały, wymachiwał rękami, jakby wygłaszał ka­zanie. Wiedział doskonale, co powiedzieć, by wzbudzić zainte­resowanie, zaufanie i podziw, pod tym względem nasz Samuel Langmo radził sobie bardzo dobrze. Ludzie kiwali głowami, uśmiechali się i ściskali ręce zarówno misjonarza, jak i Ruth. Rozpromienionej Ruth, która nieustannie spoglądała na swoje­go męża z wielkim oddaniem. Po łzach z kościoła nie zostało śladu. Ruth jaśniała z dumy i szczęścia.

Dobry Boże, spraw, żeby nie cierpiała, modliła się Mali w du­szy. Pozwól, żeby jej się wszystko ułożyło. Daj jej dobre życie, Boże. Ona na to zasługuje!

- No cóż, to teraz już dwoje z twoich dzieci założyło rodzi­ny - powiedział jakiś głos tuż za plecami Mali. - Sivert ożenił się z tą czarnowłosą panną, której nikt nie zna, a Ruth wyszła za misjonarza. Wiedzą, jakich wybierać sobie małżonków te twoje dzieci, Mali Stornes. I w dodatku nie pytają o zgodę, bo domy­ślam się, że nie cenisz specjalnie żadnego z nich, ani synowej, ani zięcia?

Mali odwróciła się i napotkała wzrok Helgi. Jak zwykle tam­ta była przesadnie wystrojona. Suknia musi być nowa, pomyśla­ła Mali, mierząc szwagierkę wzrokiem. I nie jest to suknia szyta w domu. Została kupiona w mieście i jest zgodna z najnow­szą modą. Tylko że wyraźnie za ciasna, pomyślała z niechęcią i szczerą satysfakcją. Napina się zarówno na wielkim biuście, jak i na brzuchu. Helga też już nie ma dwudziestu lat, stwierdziła Mali w duchu, chociaż suknia wskazuje, że woli nie przyjmować tego do wiadomości.

- Pojęcia nie mam, o czym gadasz - odparła spokojnie, choć serce zaczęło jej szybciej bić.

- Oj, wiesz, wiesz - uśmiechnęła się Helga złośliwie. - Za­wsze było jasne, że masz swoje tajemnice, ty jednak nigdy do niczego nie chciałaś się przyznać.

Spojrzenie szwagierki zatrzymało się na Sivercie i Tordhild, którzy stali i rozmawiali z Bengtem i Sigrid.

- Ale, jak to mówią, swój ciągnie do swego - dodała szy­derczo.

- I co by to miało znaczyć?

- To, że Sivert... że to, co mówił mój teść...

- Powinnaś trzymać gębę na kłódkę, Helga, ty, która we­pchnęłaś starego gospodarza z Gjelstad do dołu z gnojówką - warknęła Mali. - Jeżeli uważasz, że u nas w domu dzieje się coś złego, to zadbaj lepiej, żeby twoja Ruth Lina zerwała z Oją - do­dała. - Bo chybabyś nie chciała, żeby Ruth Lina skończyła jako gospodyni w Stornes, o ile dobrze cię rozumiem.

Helga zamrugała pośpiesznie. Jej wzrok powędrował w stro­nę Oi, który obejmował ramieniem jej córkę.

- Ja ci zresztą mogę pomóc w zerwaniu tego związku - ciąg­nęła dalej Mali, podążając wzrokiem za spojrzeniem tamtej. - No bo jeśli uważasz, że trudno ci będzie wytłumaczyć Ruth Linie, iż Oja nie jest dla niej dobrą partią, to ja bym mogła...

- Niczego takiego nigdy nie powiedziałam - zaprotestowała Helga. Jej piersi falowały ciężko.

- Tego może akurat nie, ale wciąż masz chyba za dużo do powiedzenia - odparła Mali krótko. - A ja mam tego dość. W gruncie rzeczy bardzo lubię twoją córkę, być może dlatego, że nie bardzo jest do ciebie podobna, ale jeśli nie skończysz z tym swoim głupim gadaniem, to ja się postaram, żeby ona nigdy nie weszła do naszej rodziny. Dobrze wiesz, że mówię poważnie - dodała. - I że zrobię tak, jak powiedziałam.

- A ja nie rozumiem, co Oja i Lina mają z tym wspólnego - bąknęła Helga nieco spłoszona.

- Oja jest bratem Siverta - rzekła Mali krótko. - Nie chcia­łabym podziałów w rodzinie. A do tego dojdzie, jeśli wciąż bę­dziesz wygadywać różne głupstwa na temat Siverta i go oczerniać. Jest wiele dziewczyn, Oja ma w czym wybierać. Zresztą dobrze wiesz, że on nie jest złą partią.

Obie kobiety wpatrywały się w siebie nawzajem przez dłuż­szą chwilę. Helga pierwsza odwróciła wzrok. Mali domyślała się jednak, że szwagierka aż się pali, by zdobyć potwierdzenie tego, w co od dawna wierzyła: że Sivert nie jest synem Johana.

- A ty nie wyciągaj mi dawnej historii z teściem - syknęła Hel­ga gniewnie. - Dobrze wiesz, że to był nieszczęśliwy wypadek.

- Nie, nie wiem - odparła Mali, patrząc na nią mrocznym wzrokiem. - Widziałam to, co widziałam. Ale pomogłam ci się z tego wygrzebać, być może jeszcze o tym pamiętasz?

- To wszystko działo się tak dawno temu - warknęła Helga ponuro. - Do niczego nie dojdziesz, jeśli teraz zaczniesz o tym opowiadać. Sprawa jest przedawniona.

Mali roześmiała się.

Helga spoglądała na nią niepewnie.

- Niewiele wiesz o takich sprawach, Helgo, prawda? Ale ja wiem - mówiła dalej Mali. - Najlepiej więc, żebyś zachowywała się jak ludzie. Bo dobrze wiesz, że tutaj chodzi o morderstwo.

- To nieprawda - syknęła Helga. - Nikt nie zechce ci uwie­rzyć...

- Chciałabyś się przekonać? - rzekła Mali lodowatym to­nem. - A ja myślałam, że ty się czegoś nauczyłaś, Helga. I po­wtarzam ci, jeśli nie przestaniesz mnie dręczyć swoimi starymi podejrzeniami i nie skończysz z rozsiewaniem plotek na mój te­mat, to Bóg mi świadkiem, że załatwię i ciebie, i twoją córkę. Nie chcemy, żeby w Stornes młodą gospodynią została córka mor­derczyni. Rozumiesz to czy nie? Są granice tego, czego możesz od nas wymagać - dodała, potrząsając głową.

Jej spojrzenie znowu powędrowało w stronę Oi i Ruth Liny.

- Jaka szkoda - westchnęła cicho. - Szkoda, bo sprawiają wrażenie szczęśliwych. Sądzę, że nie wierzysz, by twoja córka mogła otrzymać w życiu lepszą propozycję niż ta, którą daje jej Oja. A nie zostanie młodą gospodynią w naszym dworze, jeśli wyjdzie na jaw, co ty zrobiłaś. Jednak, jak powiedziałam, Bóg mi świadkiem, że będzie tak, jak ty sama zechcesz!

Helga patrzyła na nią blada z wrażenia. Oddychała ciężko. Spojrzenie, które skierowała na Mali, pełne było nienawiści.

- No to jak będzie?

- Ja... ja nie mam zamiaru nikogo rozdzielać - wykrztusiła Helga ochryple.

- Głupio byś zrobiła - roześmiała się Mali, kiwając przyjaź­nie głową jakiejś parze, przechodzącej obok. - Ja jednak jestem zmęczona tym, że nie możesz skończyć ze swoimi głupstwami. No i teraz będzie nareszcie koniec. Nigdy więcej nie bąkniesz na ten temat ani słowa. W porządku?

Helga skinęła głową prawie niedostrzegalnie. Nie spuszczała wzroku z córki, która uśmiechała się promiennie do Oi.

- To dobrze - stwierdziła Mali. - Bo kolejny raz takiej roz­mowy już bym nie zniosła, rozumiesz to?

Helga znowu skinęła głową przygnębiona. Popatrzyła w stronę Siverta. Ten stał obok swojej czarnowłosej żony, z synem na rękach.

- No to jak będzie, Helgo? - glos Mali zabrzmiał niczym świst bicza.

- Nie, ja... my przecież bardzo sobie cenimy, że Oja przyjeż­dża do Gjelstad - bąkała Helga. - A ja nie należę do tych, którzy by robili awantury z... z jakiegoś powodu - dodała. - Co to, to nie, niech mnie Bóg broni!

- Tak właśnie myślałam - stwierdziła Mali.

Helga przeniosła wzrok z Siverta na Mali. Jej oczy błyszczały złowieszczo, głos jednak był słodziutki.

- Jak to miło, że Sivert przyjechał z rodziną na ten ślub - powiedziała. - I jeszcze raz ci powiem, że ładną żonę sobie zna­lazł. Tak, syn też urodziwy - dodała. - Ale jego żona nie pocho­dzi chyba z naszych okolic, prawda? Ludzie gadali, że Sivert przywiózł ją do domu za pierwszym razem, że ona... no cóż, że ona jest... jakaś obca.

Mali poczuła, że gniew się w niej gotuje. Już myślała, że w końcu udało jej się zatkać Heldze gębę, ale ta najwyraźniej wciąż ma coś na wątrobie. Zmieniła tylko taktykę. Teraz prze­mawia słodkim głosikiem. Mali wiedziała jednak, że jest co najmniej tak samo niebezpieczna jak wówczas, kiedy gniewnie wykrzykuje swoje podejrzenia.

- Tak, rzeczywiście, nie pochodzi z naszej okolicy - odparła krótko. - To przecież dla nikogo nie jest żadna tajemnica. No i nie wszyscy przecież biorą sobie żony z sąsiedztwa. Czy to dla ciebie jakiś problem?

- Nie, niech Bóg broni - uśmiechnęła się Helga. - Człowiek może sobie przecież wybierać, kogo chce. Chociaż mnie to nie bardzo by się podobało, gdyby Lina przyprowadziła do domu kogoś całkiem obcego... tak ja to widzę. Kogoś, o kim bym nie wiedziała, czy jest... czy jest dobrą partią.

- Nie wszystko musisz wiedzieć, Helga - odparła Mali chłod­no. - My wiemy, kim jest Tordhild, i to nam wystarczy.

Serce biło jej głośno. Wciąż spoglądała na Siverta i Tordhild. Strach ściskał ją w gardle. Jacy oni są do siebie podobni! Żeby tylko Helga nie zaczęła czegoś podejrzewać. To naprawdę jest rodzinne podobieństwo!

- No ale Oja jest nam dobrze znany i wiemy na pewno, że pochodzi ze Stornes - ciągnęła swoje Helga. - Nic mi do tego, kogo znalazł sobie Sivert.

- To akurat prawda, nic ci do tego - warknęła Mali. - A sam Sivert pochodzi ze Stornes tak samo jak Oja - dodała. - Bo wy­dawało mi się, że wspomniałaś tylko Oję.

Helga zaczęła się śmiać. Był to wymuszony śmiech.

- Przecież ja nie miałam nic złego na myśli - chichotała. - Co ty znowu sobie wyobrażasz? Ale, jak mówiłam, jesteśmy bar­dzo zadowoleni, że Oja przychodzi do Liny. Ja nie zamierzam stwarzać wam żadnych problemów, tyle chyba możesz zrozumieć. I wiem, jakie by to było dla nas ważne, gdyby moja córka trafiła do tego dworu. Stornes przecież zawsze było najlepszym dworem w okolicy - dodała przypochlebnie.

- O, tu masz rację - potwierdziła Mali. - Jeśli jednak twoja córka ma wejść do naszej rodziny, to ty też musisz przyjąć re­guły gry. Bo jak nie, to postaram się, żeby ona się tu nigdy nie znalazła.

Po tych słowach odwróciła się pośpiesznie i odeszła. Helga patrzyła na jej wyprostowane plecy i zagryzała wargi. Nienawiść do Mali paliła ją w piersi.

Ale Ruth Lina liczyła się dla niej bardziej. Jeśli wszystko uło­ży się tak, jak na to wygląda, to nadejdzie dzień, kiedy jej córka zostanie gospodynią w tych pokojach. Trzeba tylko trochę po­czekać. ..

Ola Granvold nie odrywał oczu od Dorbet. Była taka śliczna, że aż odczuwał ból. Ta intensywnie czerwona sukienka musi być nowa, myślał, przynajmniej on jej nigdy przedtem nie widział. Opinała ciało dziewczyny tak, że Oli kręciło się od tego w gło­wie. Jej włosy mieniły się niczym stare złoto w blasku świec. Mia­ła je dzisiaj niezaplecione, przewiązała tylko czerwoną wstążką nad czołem. Ola czuł, że zasycha mu w ustach, i zastanawiał się, czy szybko podadzą kawę. Podszedł do Dorbet, która pomagała w kuchni. Położył jej delikatnie dłoń na ramieniu. Dziewczyna odwróciła się szybko. Jej twarz rozjaśniła się w uśmiechu, kiedy zobaczyła, że to on.

- Ola!

- Czy ty musisz przez cały czas tutaj siedzieć? - spytał ci­cho. - Bo właściwie to ja jeszcze nie dostałem...

- Nie dostałeś czego? - uśmiechnęła się przekornie i ko­niuszkiem języka gładziła swoje kredowobiałe zęby. - Widzisz, u nas jest wesele i muszę trochę pomagać. Ale właśnie podajemy kawę, to będę przez chwilę wolna.

Wsunęła mu rękę pod ramię i wsparta się na nim ciężko. Po­czuł jej jędrną pierś i głęboko wciągnął powietrze.

- Ty... ty sprawiasz, że rozum mi się miesza - wyszeptał z ustami przy jedwabistych włosach dziewczyny. - Czy nie mog­libyśmy pobyć chociaż chwilę sam na sam? Nikt by niczego nie zauważył. Może w twojej sypialni...

- Dobrze wiesz, że nie mogę - roześmiała się, przesuwając jego rękę na swoją szczupłą talię. - Nie dzisiaj, Ola. Wszędzie jest pełno ludzi.

Dotknął ręką złotego serduszka, które dał jej na gwiazdkę. Kolana się pod nim ugięły, kiedy poczuł pod palcami ciepłą, miękką skórę na szyi Dorbet.

- Podoba ci się?

- Bardzo, ale to naprawdę zbyt drogi prezent - odparła Dor­bet, kładąc rękę na jego dłoni. - Nie powinieneś był...

- Nic nie jest zbyt kosztowne dla ciebie - wymamrotał go­rączkowo.

- Dziękuję ci - szepnęła i pogłaskała palcami jego wargi. - A tobie, czy tobie podobał się prezent ode mnie...

- Jeszcze się pytasz, miałem ci to już dawno powiedzieć, ale wciąż mi uciekasz. Bardzo dziękuję. To najwspanialszy sweter, jaki kiedykolwiek widziałem.

- Zrobiłam go na drutach całkiem sama - rozpromieniła się Dorbet. - Nawet wzór sama wymyśliłam. Jest na świecie tylko jeden taki sweter, Ola, i ten sweter należy do ciebie.

Ręka chłopaka obejmowała ją mocno w tali. Jego spojrzenie zatrzymało się na Ruth.

- To powinnaś być ty - westchnął cicho.

- Kim powinnam być?

Dorbet spoglądała na niego, niczego nie rozumiejąc.

- To ty powinnaś być panną młodą.

- No nie, powiem ci, że bardzo się cieszę, że nie jestem pan­ną młodą i nie będę musiała dzielić łóżka z tym misjonarzem - zachichotała Dorbet, przewracając oczami. - Poza tym Ruth jest starsza...

- Następnym razem to będziemy my, ty i ja - upierał się Ola. - Jesteś wystarczająco dorosła, a nawet więcej niż dorosła. Moja mama też to mówi. Twoi w domu pewnie nie mieliby nic przeciwko naszemu małżeństwu, o ile mi wiadomo?

- Na razie jeszcze nikogo o to nie pytałam - mruknęła Dor­bet, bawiąc się swoim złotym łańcuszkiem.

Nie lubiła, kiedy rozmowa schodziła na takie tematy. Nie chciała, żeby Ola znowu zaczął gadać o małżeństwie.

- Ty jesteś moja!

Mówił cicho, ale bardzo stanowczo, prosto do ucha dziew­czyny. Jego gorący oddech łaskotał ją po policzku i po odkry­tej szyi.

- Przecież wiesz - odparła Dorbet cicho i cofnęła się nie­co. - Mama na nas patrzy - ostrzegła szeptem. - Uważam, że powinniśmy... - Ola puścił ją i zaczerwienił się.

- Kiedy zaczną się tańce...

- No to długo będziesz czekał - prychnęła Dorbet. - My­ślisz, że ludzie będą tańczyć, kiedy żeni się misjonarz? Nie, na tańce musimy iść gdzie indziej, ty i ja, Ola.

Spojrzała na niego i uśmiechnęła się.

- No właśnie, przecież możemy gdzieś pójść - ciągnęła z oży­wieniem. - Kiedy następnym razem będzie zabawa w domu lu­dowym w Kvannes, to moglibyśmy pójść...

- Jeśli mi obiecasz, że będziesz tańczyć tylko ze mną - oznaj­mił Ola, patrząc na nią płomiennym wzrokiem.

Rany boskie, pomyślała Dorbet zakłopotana. Czasami on bywa po prostu straszny. Ale jeśli tylko zgodzi się zabrać ją na tańce, to gotowa jest wybaczyć mu wiele. Może nawet zdoła go przekonać, żeby pozwolił jej też od czasu do czasu zatańczyć z kimś innym. Dorbet wiedziała, co zrobić, żeby postawić na swoim. Uśmiechnęła się teraz pod nosem.

- Będę tańczyć tylko z tobą, obiecuję - powiedziała i skrzy­żowała palce za plecami. - Tylko, tylko z tobą!

- Dorbet, pomóż Ane wnosić jedzenie ze spiżarni - rozległ się glos Mali tuż za nimi. - Zaraz będziemy podawać kawę.

Dorbet i Ola podskoczyli.

- Zobaczymy się później - zawołała Dorbet, posyłając Oli promienny uśmiech.

Zniknęła w drzwiach izby, a on znowu został sam. Czuł, że dłużej nie wytrzyma bez ukochanej. Jego wzrok znowu padł na Ruth. Następnym razem to Dorbet będzie panną młodą, pomy­ślał po raz kolejny i poczuł słodkie mrowienie w dole brzucha. A on będzie panem młodym, który poprowadzi narzeczoną do małżeńskiego łoża. Następnym razem...

Helga krążyła po pokojach i rozmawiała to z jednym, to z dru­gim znajomym. Przez cały czas śledziła kątem oka Siverta. Jesz­cze się z nim nie przywitała. Nie przyjrzała się też dokładniej jego żonie. Nagle mały synek Siverta wpadł prosto na nią. Helga przytrzymała go ze śmiechem.

- Johannes, Johannes - zawołała tamta śliczna ciemnowło­sa kobieta, biegnąc dziecku na ratunek. - Powinieneś zachowy­wać się trochę spokojniej, chłopcze.

- Nic się nie stało - uśmiechnęła się Helga. - Jeśli tylko on się nie uderzył, to...

- Jemu to akurat nic nie będzie, cały czas chodzi poobija­ny - przerwał Sivert i wziął chłopca na ręce. - A w ogóle to dzień dobry, dużo czasu minęło od ostatniego spotkania.

- Tak, od paru lat nie widzieliśmy cię w Gjelstad - uśmiech­nęła się Helga. - Zniknąłeś wtedy tak nagle, że...

- A u Oddleiva i Hakona wszystko w porządku? - Sivert sta­rał się skierować rozmowę na inne tory.

- Owszem, owszem, w porządku. Oddleiv prowadzi dwór razem ze swoim ojcem. Przecież jest dziedzicem, jak wiesz. Po­dobnie jak ty jesteś dziedzicem... to znaczy byłeś - dodała po­śpiesznie.

- Tak, byłem - powtórzył Sivert spokojnie. - Ja wybrałem inne życie. Dla mnie najważniejsza jest muzyka. I uważam, że Stornes dobrze na tym wyszło - dodał. - Ja nigdy nie miałem zdolności, żeby zostać gospodarzem, Helgo. Natomiast Oja... tak, i jak widzę, jest coś między moim bratem i twoją córką.

Helga zarumieniła się, obracała w palcach guzik na obfitej piersi.

- Owszem, na to wygląda - przyznała. - Ale Lina jest jeszcze taka młoda, że sama nie wiem, czy...

- Wiek akurat nie ma tutaj wielkiego znaczenia - rzeki Sivert. - Poza tym Oja jest wystarczająco dorosły. A on zwykle wie, o co mu chodzi, i mnie się zdaje, że już wybrał tę, którą chciałby dostać.

Policzki Helgi zarumieniły się z dumy.

- Ale, ale... może zechcesz przywitać się z moją żoną - wtrą­cił Sivert, obejmując Tordhild ramieniem. - Pozwól, Tordhild, to jest Helga, żona Kristena Gjelstada. Brata Havarda - wyjaśniał.

- Domyśliłam się tego - rzekła Tordhild, wyciągając do Helgi delikatną, ciepłą rękę. - Sivert opowiadał mi o latach swojego dzieciństwa i wtedy słyszałam wiele o Gjelstad - uśmiechnęła się.

Z bliska jest jeszcze ładniejsza, pomyślała Helga. Ten szczery uśmiech, te piękne, ciemne oczy, włosy mieniące się niemal nie­bieskim blaskiem. A skórę ma niczym matowozłocisty jedwab.

- No właśnie, więc to ty jesteś tą Tordhild, która zniknęła tak nagle razem z Sivertem, że nikt z nas nawet nie zdążył się z tobą przywitać?

Helga wpijała w nią swoje ciekawskie oczy.

- Ja nawet nie wiem, skąd ty pochodzisz - dodała.

- Jestem z cygańskiego rodu - poinformowała Tordhild spo­kojnie. - Wcześnie straciłam rodziców, więc wychowywałam się w różnych miejscach u krewnych.

Helga otworzyła usta ze zdziwienia. Że też ta kobieta może tak stać i po prostu informować bez skrępowania, że pochodzi z cygańskiego rodu! Nic dziwnego, że Mali była taka nieprzy­jemna.

Ale że synowa Mali może naprawdę być Cyganką! Helga nie posiadała się ze zdumienia.

- Ty jesteś... ty jesteś...

Wpatrywała się w spokojne, ciemne oczy tamtej. Jak ona może coś takiego powiedzieć? Czy nikt jej nie poinformował, że Cyganom nie wolno poruszać się swobodnie po kraju?

- Wyglądasz, Helgo, jakbyś zjadła coś, co ci zaszkodziło - powiedział Sivert cierpko, patrząc jej prosto w oczy. - Czy to dla ciebie jakaś różnica, że Tordhild jest Cyganką z pochodzenia?

- Och, nie! - Helga złapała się za pokrytą czerwonymi pla­mami szyję. - Nie, moi kochani, nic takiego nie myślałam. Je­stem tylko... tak, jestem trochę zaskoczona - dodała, nie będąc w stanie opanować podniecenia. - Myślałam tylko, że Mali nie chciałaby...

- Że moja mama nie chciałaby mieć synowej, która pocho­dzi z cygańskiego rodu?

Sivert patrzył na Helgę z taką miną, jakby nią pogardzał.

- Tutaj, w tym dworze, osądzamy ludzi po tym, jacy są. A nie po tym, skąd pochodzą - dodał. - Zresztą moja mama zawsze z wielką życzliwością przyjmowała Cyganów.

- Tak, tak, ona zawsze taka była - rzekła Helga ze złośliwym uśmiechem. - Jeśli o to chodzi, to masz całkowitą rację, Sivercie.

Helga pośpiesznie otarła chusteczką swoją spoconą twarz.

Sivert uparcie patrzył jej w oczy.

- Czy coś cię dręczy, Helgo? - spytał cicho.

- Nie, nie! Co mogłoby mnie dręczyć? - śmiała się Helga sztucznie.

- Czy coś jeszcze chciałabyś wiedzieć? No to pytaj - zachęcał Sivert. - Teraz już wiesz, skąd pochodzi Tordhild, jeśli wcześ­niej tego nie wiedziałaś - dodał sucho. - Nie sądziliśmy, że to coś takiego, co należałoby utrzymywać w tajemnicy. Czy nad czymś jeszcze się zastanawiasz?

Helga popatrzyła na niego. W jego mroczne, uparte oczy. Raz po raz spoglądała też na kobietę, którą obejmował ramieniem.

- Nie, ja... nie, ja się nad niczym nie zastanawiam, - była bardzo zdyszana. - Co takiego by to mogło być?

- No, ja też nie wiem - odparł Sivert.

Johannes wyrywał się z objęć ojca, kiedy zobaczył, że wnoszą ciasta.

- Teraz będziemy jeść tort! - rozpromienił się. - Chodźcie!

- Wszystkiego najlepszego - uśmiechnęła się Tordhild do Helgi. - Możliwe, że się jeszcze spotkamy.

- Pozdrów Oddleiva i Hakona - dodał Sivert.

Poszli w stronę stołu, a Helga nadal nie ruszała się z miejsca, patrzyła w ślad za nimi z bijącym sercem. Tordhild jest Cygan­ką! I to nie stanowi tajemnicy. Helga zastanawiała się, jak Mali mogła im pozwolić, żeby tak swobodnie o tym mówili. Mimo wszystko coś mi się tu jednak nie zgadza, myślała, nie spuszcza­jąc wzroku z Tordhild i Siverta. Nie zgadzało jej się coś, co po­winna była zrozumieć. Nie miała jednak pojęcia, o co to chodzi.

ROZDZIAŁ 9

Zbliżała się północ. Tytoniowy dym gęstymi kłębami wypełniał ciepłą izbę, ludzie po raz kolejny pili kawę. Wielu było w niezwyk­le pogodnym nastroju, co należy chyba wiązać z nieustającymi wizytami w wygódce, zarówno po to, by opróżnić pęcherz, jak i po to, by na dworze wypić coś mocniejszego. Wszędzie trwały głośne rozmowy i śmiechy. Bo w taki świąteczny wieczór moż­na nie myśleć o codziennej mozolnej pracy i ludzie wiedzieli, że trzeba z tego korzystać. Przeważnie bowiem życie składa się z długich i męczących dni powszednich, nawet dla bogatych go­spodarzy.

Mali zatrzymała wzrok na Heldze. Tamta siedziała obok Kristena i piła kawę.

Rozmowa ze szwagierką wciąż nie dawała Mali spokoju. Nie była pewna tej Helgi. Dlatego odniosła się do niej tak ostro. Wia­domo przecież, że atak jest najlepszą formą obrony, myślała. Na szczęście miała wobec tamtej środek nacisku w postaci stosun­ku łączącego Oję z Ruth Liną. Mali bowiem nie miała ani przez chwilę wątpliwości, że Helga więcej niż chętnie widziałaby córkę jako młodą gospodynię w Stornes, niezależnie od tego, że uzy­skała właśnie potwierdzenie, iż do tej rodziny weszła Cyganka.

Mali głęboko wciągnęła powietrze. Jeśli o nią chodzi, to wo­lałaby, żeby nikt nie wiedział, iż Tordhild pochodzi z cygańskiej rodziny. Młodzi jednak nie życzyli sobie, by stanowiło to jakąś tajemnicę. Tordhild chciała z podniesionym czołem informować otoczenie o swojej rodzinie. Mali rozumiała, że dziewczyna jest z tego dumna, i nie chciała się wtrącać. Było jednak wykluczo­ne, by Sivert i Tordhild komukolwiek wyznali, że są przyrodnim rodzeństwem. To by zniszczyło nie tylko ich życie, lecz także ży­cie Johannesa, a do tego nigdy nie dopuszczą. I jest już wystar­czająco źle tak, jak jest, westchnęła Mali. Wielokrotnie widziała tego wieczora pochylające się ku sobie głowy gości, którzy roz­mawiali szeptem, śledząc oczami Tordhild i Siverta. Większość wiedziała, że to Cyganka, ta dziewczyna, którą Sivert przywiózł do domu ponad pięć lat temu. Dotychczas były to tylko plotki. Teraz ludzie wiedzą na pewno!

Małżonkowie z Gjelstad nie wymieniali ze sobą wielu słów. Sie­dzą obok siebie i wyglądają jak dwoje obcych sobie ludzi, po­myślała Mali. Helga zarumieniona i bujna. Kristen szary, chudy i przygnębiony. Mali pamiętała tamten czas, kiedy Kristen sta­rał się o rękę Helgi. Niemal trudno pojąć, że to wciąż ten sam mężczyzna, myślała, odczuwając coś w rodzaju współczucia dla szwagra. W tamtych latach był to wyprostowany, dumny młody człowiek, zakochany po uszy. Wprawdzie nie taki przystojny jak Havard, ale i tak było na co popatrzeć, wspominała Mali. Teraz był cieniem samego siebie z tamtych lat. Tak to bywa, kiedy mi­łość się kończy i staje się jasne, że człowieka niewiele już łączy z tą drugą osobą.

Właściwie to ich chyba nigdy wiele nie łączyło, rozmyślała Mali dalej. Przypominała sobie też czas, kiedy Helga pojawiła się w Gjelstad. Wysoka i szczupła, piękna i zarozumiała. Kristen był zakochany i dumny niczym jakiś młodzieniaszek. Ale Helga nigdy się tak naprawdę nim nie przejmowała! To on był kom­pletnie zaślepiony, oszołomiony pożądaniem i miłością, myślała Mali. Dla Helgi nigdy się specjalnie nie liczył, Mali domyśliła się tego od razu, kiedy spotkała ją po raz pierwszy. Helgę intereso­wało Gjelstad i pozycja, jaką daje rola gospodyni takiego wiel­kiego dworu, to dlatego powiedziała Kristenowi „tak”. Tylko że Kristen zrozumiał to za późno.

Mali zauważyła, że Helga macha zirytowana ręką na coś, co Kristen powiedział. Mimo braku uczucia jednak z nim zosta­ła. Nigdy w życiu nie wypuściłaby z rąk tego, co raz osiągnęła, o tym Mali była absolutnie przekonana. Dlatego ta kobieta na zawsze pozostanie w rodzinie.

Helga odwróciła się prawie całkiem od Kristena. Przesuwała badawcze spojrzenie po gościach, nieustannie wkładając do ust kolejne kawałki ciasta. Mali miała wyjść do spiżarni, by przynieść więcej ciasta, kiedy odkryła, że wzrok Helgi z zaciekawieniem na czymś się zatrzymał. Kobieta przestała jeść, siedziała bez ruchu i gapiła się na coś z dziwnym błyskiem w oczach. Mali podążyła w ślad za jej spojrzeniem i drgnęła. Otóż Helga siedziała i gapiła się na Havarda! On stał z Johannesem na rękach. Grzywka opadła mu na czoło i wyglądał niczym chłopiec, a w błękitnych oczach miał tyle ojcowskich uczuć! Był taki urodziwy, że Mali poczuła ssanie w żołądku, kiedy na niego patrzyła. Musiałam się chyba pomylić, pomyślała i raz jeszcze spojrzała na Helgę. Ale nie! Helga gapiła się na Havarda rozpalonym, wygłodniałym wzrokiem!

No, tylko nie to, Mali była bliska paniki. Już i tak jest wystar­czająco dużo powodów do kłótni z Helgą. Ale dotychczas nigdy nie zauważyła, by tamta kierowała łakomy wzrok na Havarda. Tylko która kobieta tego nie robi, pomyślała z uczuciem pieką­cej zazdrości w piersiach. Mój mąż nadal jest mężczyzną, na któ­rego można popatrzeć i którego można pragnąć!

Na szczęście Havard nigdy by się Helgą nie zajął, stwierdzi­ła, podchodząc zdecydowanym krokiem do męża. Zresztą ani Laurą, ani żadną inną kobietą! Havard jest mój! Uśmiechnęła się do niego i do Johannesa, przytuliła się czule do męża. Czuła spojrzenie Helgi na swoim karku i objęła ramieniem plecy Havarda.

- A wy dobrze się bawicie, chłopcy? - spytała i potargała włosy Johannesa.

- Świetnie - Havard odpowiedział jej uśmiechem. - Jest tutaj tylko jeden młody człowiek, który zjadł chyba za dużo toru. I miał ochotę posiedzieć trochę u mnie na rękach.

- Już mi lepiej - zapewnił Johannes.

Oczy poszarzały mu ze zmęczenia.

- Myślę, że niedługo będziesz musiał się położyć - oznajmi­ła Mali. - Chcesz, żebym poszła z tobą na górę?

- Nie, mama ze mną pójdzie - odparł Johannes, rozglądając się ponad ramieniem Havarda za Tordhild. - Chcę na ziemię - zawołał i starał się wymknąć z objęć Havarda.

Ten puścił chłopca i objął ramionami żonę. Przyciągnął ją do siebie i przyglądał się jej z czułością. Był tak blisko, że czuła jego ciepły oddech na swoim policzku, ale się nie odsunęła. Tego się Helga nie doczeka!

- Jaka ty jesteś piękna - wymamrotał Havard tuż przy jej uchu.

- I ty też - uśmiechnęła się Mali. - Tak się cieszę na mo­ment, kiedy będziemy nareszcie mieli trochę czasu dla siebie.

- Dzisiaj w nocy? - spytał Havard pośpiesznie.

Mali poczuła, że się rumieni.

- Ja niekoniecznie miałam na myśli...

Zaraz jednak przypomniała sobie Helgę i przytuliła się jesz­cze mocniej do męża.

- Dlaczego nie? - rzekła łagodnie, pogłaskała go pośpiesz­nie po policzku i wymknęła się z jego objęć. - Teraz jednak mu­szę przynieść więcej ciasta - szepnęła. - Ale w nocy...

Helga odwróciła wzrok. Poszarzała ze złości wstała, by dołożyć sobie słodyczy. Nie podobało jej się to, co przed chwilą zobaczy­ła. Na stołach zabrakło miejsca na wszystkie tace i patery, więc również ławy uginały się od kuszących wypieków. Helga stała, trzymając już bardzo wypełniony talerzyk w jednej ręce, drugą próbowała sięgnąć po kawałek szarlotki ze śmietaną. Nagle po­czuła czyjąś silną dłoń na ramieniu.

- Czy mógłbym pani pomóc?

Helga odwróciła się lekko i stwierdziła, że tuż za nią stoi Samuel Langmo. Nie rozmawiała z nim jeszcze, zdążyła tylko złożyć gratulacje przed kościołem, jak wszyscy.

- Dziękuję, to bardzo miło z twojej strony - wybąkała z uś­miechem.

- Ty jesteś Helga Gjelstad, jeśli się nie mylę... szwagierka Mali?

- Tak, to ja.

- Miło poznać cię bliżej - uśmiechnął się znowu, ogarniając wzrokiem jej bujną sylwetkę. - Będę potrzebował sporo czasu, żeby zapoznać się ze wszystkimi.

- Tak, bardzo szybko doszło do tego wesela - wtrąciła Helga.

- Tak to bywa, jak między ludźmi pojawi się miłość - uśmiechnął się Samuel.

Helga spojrzała na niego uważnie. Przystojny mężczyzna, pomyślała. Ale łże jak pies! Takie rzeczy ona wietrzyła natych­miast. Te jego misjonarskie maniery są przede wszystkim na pokaz. To nie miłość sprawiła, że jest dzisiaj panem młodym. Nagle Helga pojęła wszystko z wielką jasnością. Ruth jest w ciąży! O mało nie wybuchnęła głośnym śmiechem. Rany boskie, a to dopiero! Misjonarz sprokurował przed ślubem dziecko tej cnotliwej Ruth Stornes! Och, jak szczerze Helga życzyła czegoś takiego Mali! Nareszcie pojęła teraz chłodny stosunek Mali do pana młodego. Nie takiego zięcia życzyła sobie gospodyni ze Stornes, o nie! Helga to akurat znakomi­cie rozumiała! Wszystko w niej chichotało w złośliwej satys­fakcji.

Uniosła wyżej talerzyk i pozwoliła, by Samuel położył na nim kawałek szarlotki. Ich spojrzenia się spotkały. Coś w nim jest dziwnego. Coś mrocznego, pomyślała. To nie jest dobry człowiek. Helga Gjelstad rozpoznawała podobnych sobie, gdy tylko znaleźli się w zasięgu jej wzroku. Może on mógłby się oka­zać pożyteczny dla mnie, teraz, kiedy znajdzie się w czterech ścianach dworu Stornes jako członek rodziny...

- Uważamy za wspaniałe, że Ruth znalazła kogoś takiego jak ty - kłamała gładko, oblizując wargi. - Dla rodziców to bardzo ważne, z kim nasze dzieci wchodzą w związki małżeńskie, powinieneś wiedzieć. Zresztą wiesz, ty, który jesteś misjonarzem i w ogóle - uśmiechnęła się do niego szero­ko. - Uważam, że Mali będzie cenić cię bardziej niż tę swoją synową.

Spojrzenia obojga znowu się spotkały. Samuel uniósł brwi.

- Uważasz, że Mali mogłaby mieć coś przeciwko Tordhild, to próbujesz mi powiedzieć? - spytał z czujnym zainteresowa­niem we wzroku.

- No przecież ona jest Cyganką - oznajmiła Helga słodziut­kim głosem. - A chyba nikt by nie chciał, żeby akurat w jego rodzinie przytrafiło się coś takiego. Tym bardziej, że Stornes jest teraz wielkim dworem i rodzina ma wiele do stracenia, a taka cygańska krew, która pojawiła się...

- To Mali nie lubi Cyganów?

Helga wepchnęła spory kawałek szarlotki do ust.

- Owszem, lubi - mówiła, mlaszcząc i patrząc mu prosto w oczy. - Lubi nawet bardziej niż większość ludzi - dodała ze złośliwym uśmiechem.

Samuel patrzył na nią. Nie pojmował, co ta kobieta ma na myśli, zrozumiał jednak natychmiast, że gotowa jest wyrządzić krzywdę Mali. Ciekawe, do czego też doszło między obiema szwagierkami? Bo że nie żyją w zgodzie, to i widział, i wyczuwał. Owa bujna kobieta, z którą miał zamiar wymienić jedynie kilka grzecznościowych formułek, nagle stała się dla niego bardzo interesująca.

- Mam nadzieję, że my dwoje będziemy mieli okazję wi­dywać się częściej - uśmiechnął się. W jego oczach pojawił się błysk. - Zdaje mi się, że mamy sobie to i owo do powiedzenia.

- Możliwe - przytaknęła Helga. - Właśnie pomyślałam do­kładnie to samo.

Po tych słowach odwróciła się i wróciła do swojego poszarza­łego męża. Samuel odprowadzał ją wzrokiem. Helga Gjelstad. Powinien ją sobie zapamiętać.

Ruth miała wrażenie, że ten wieczór jest czymś nierzeczywi­stym. Czuła się lekka i taka szczęśliwa, taka pełna buzującego napięcia i oczekiwania. Jestem jak ten zwiewny welonik panny młodej, myślała, potrząsając głową, na której welon pysznił się niczym biała piana. Nigdy jeszcze nie wydawała się sobie taka piękna. Nigdy, aż do tego dnia. To uczucie ją oszałamiało.

Śmiała się więcej niż zazwyczaj. Rozmawiała z ludźmi, któ­rych nie widziała od dawna. Wszyscy byli tacy życzliwi i uśmiech­nięci. Głaskali ją po policzkach i życzyli wszystkiego dobrego. Mówili, że zawsze była wspaniałą dziewczyną. I że dzisiaj jest piękną panną młodą.

Ruth bardzo się to wszystko podobało. Tego wieczora podo­bało jej się wszystko.

- Dobrze się czujesz?

Mali stanęła obok córki i przyglądała jej się uważnie.

- Och tak - wyszeptała Ruth rozpromieniona. - Taka jestem szczęśliwa, mamo.

- Nic nie sprawia mi większej radości niż takie słowa z two­ich ust - przyznała Mali, obejmując córkę ramieniem. - Jesteś naprawdę promienną panną młodą. Po prostu emanujesz bla­skiem. Jak dobrze jest widzieć cię taką.

Ruth uśmiechnęła się i zarumieniła. Spuściła wzrok i wygła­dziła sukienkę.

- No widzisz, mamo, wszystko skończyło się dobrze - wy­szeptała cicho. - Nawet nie myślałam, że to pójdzie właśnie tak, bo były... były takie sprawy, że...

Przerwała pośpiesznie i na krótki moment w jej oczach poja­wił się mrok. Coś bolesnego.

- Ale teraz jest już tylko dobrze - powtórzyła i uściskała matkę. - Dziękuję za to wspaniałe weselne przyjęcie, jakie przy­gotowaliście dla mnie. Dla nas... - dodała pośpiesznie, rozglądając się za Samuelem.

- Żebyś tylko była szczęśliwa...

- Ale ja jestem, mamo!

Ruth uśmiechnęła się z miłością do matki i mocno ścisnęła jej rękę.

- Powinnaś mi wierzyć. Przecież bym ci nie kłamała!

- Och nie, wierzę ci - zapewniła Mali cicho. Nie musiała słuchać zapewnień, że Ruth jest szczęśliwa. To było po prostu widać. Zawsze taka była, od dzieciństwa.

- Żeby tylko małżeństwo i współżycie z Samuelem było ta­kie, jak sobie wymarzyłaś - westchnęła cicho.

- Takie będzie!

Samuel podszedł do nich szybkim krokiem i położył rękę na ramieniu Ruth.

- Ja myślę, że my to już chyba pójdziemy do siebie - powie­dział i pogłaskał ją po policzku.

Mali spostrzegła zaskoczenie we wzroku Ruth.

- Jak to, już? - spytała dziewczyna zarumieniona i trochę onieśmielona.

Podniosła wzrok na swojego męża. Tak czekała na ten mo­ment. Marzyła o tym, że zostanie zaprowadzona do dużej sypial­ni jako małżonka Samuela. Drzwi zostaną zamknięte, a jej życie rozpocznie się od nowa. Marzyła, że on będzie dla niej dobry. Że będzie czuły, ciepły i delikatny, taki, jak był w ciągu ostatnich dwóch dni. Staną się jednością, tak jak pastor powiedział dzisiaj w kościele. Będziemy się nawzajem kochać i szanować, myślała, ściskając dłoń męża.

Czuła ssanie w żołądku. Już niedługo stanie się jednością z Samuelem. Poczuje jego wielkie, silne ciało tuż przy swoim. Będzie czuć ciepło jego dłoni, pieszczotliwych i dobrych.

Poczuje jego wargi. Otworzy się przed nim w pragnieniu i ra­dości. Odda mu się w miłości i pożądaniu. Kiedy ludzie są sobie poślubieni, to wszystko jest właściwe, zarówno wobec Boga, jak i bliźnich. To, co Bóg złączył, człowiek niech się nie waży rozłą­czać - powiedział pastor.

- Moim zdaniem i tak jest już bardzo późno - uśmiechnął się Samuel i pociągnął ją ku sobie. - Bardzo bym chciał teraz pobyć sam na sam z moją piękną żoną. Czekałem na to przez cały wieczór.

Jego spojrzenie ogarnęło Mali, mroczne, niezgłębione spoj­rzenie, którego matka panny młodej nie umiała pojąć. Doznała jakiegoś dziwnego uczucia, którego nie potrafiłaby wytłumaczyć. Że w Samuelu jest coś... to niesprawiedliwe, że tak myślę. Bo cokolwiek czyniło Ruth taką zrozpaczoną i nieszczęśliwą przez długi czas, to na pewno już minęło. Nie ma co do tego najmniejszej wątpliwości. I Sivert też mówił, że Samuel nie był wobec Ruth miły... Mali jednak pośpiesznie odepchnęła od sie­bie tę myśl. Wszystko to musiało być jakimś wielkim nieporozu­mieniem.

Ruth poczuła, że serce bije jej szybciej. Uśmiechnęła się nie­śmiało i znowu spojrzała w górę na Samuela. Potem odwróciła wzrok ku matce. W jej oczach były gwiazdy.

- No to w takim razie podziękujemy już, mamo - rzekła ci­cho i raz jeszcze uścisnęła rękę matki. - Nie pogniewasz się, że już idziemy?

Mali uśmiechnęła się i skinęła głową.

- Oczywiście, idźcie - pozwoliła i jeszcze raz pośpiesznie spojrzała na Samuela.

Szukała czegoś w jego wzroku. Ciepła, pomyślała. Miłości do mojej córki, która pełna oczekiwań i zarumieniona stała tuż przy nim. Bo to też Mali dostrzegała, że Ruth idzie do małżeń­skiego łoża z radością. Że się nie boi, tak jak ona tamtego wie­czora, kiedy pijany Johan wciągnął ją siłą na strych, zgwałcił i upokorzył. W tym roku mija dwadzieścia pięć lat od tamtej nocy. Mali pewnego dnia, kiedy siedziała w tkalni, zdała sobie sprawę z tego, że gdyby Johan żył i ich małżeństwo przetrwało, to tej jesieni obchodziliby srebrne wesele. Do tego jednak nie doszło, bo Johan zniszczył wszystko już w czasie nocy poślub­nej. Ale z Ruth tak nie będzie - przekonywała Mali samą siebie w myślach. Ona jest pełna szczęścia i nieśmiałego oddania. Mali próbowała zagłuszyć to, co mówiło jej niespokojne matczyne serce. Znowu popatrzyła na Samuela, on jednak stał po prostu spokojny i uśmiechnięty. Jego wzrok nic jej nie mówił.

- Sami decydujecie, kiedy chcecie odejść do siebie.

- Czy musimy wszystkim uścisnąć ręce na pożegnanie? - spytała Ruth i znowu popatrzyła na matkę.

- Wszystkim nie, ale niektórym. Zresztą sama wiesz komu - odparła Mali.

Ruth skinęła głową. Popatrzyła na Samuela, kiedy matka od nich odchodziła.

- Ja też tak czekałam na... na to, aż będziemy mogli zostać sami - wyszeptała, rumieniąc się.

Samuel roześmiał się cicho i spojrzał na nią jakoś dziwnie. Czuła jego oddech na swoim uchu. Czuła też mrowienie pod skórą, fale ciepłej słodyczy ogarniały raz po raz jej ciało. Z ręką wsuniętą pod pachę męża rozpoczęła pożegnalną rundę wśród gości.

Kiedy drzwi sypialni zamknęły się za nimi, z Samuela jakby opadła maska. Gwałtownym ruchem zerwał wianek z głowy Ruth. Cisnął go ze złością na łóżko.

- Wiedziałaś, że nie życzę sobie, żebyś się w ten sposób stro­iła! - warknął gniewnie. - Ale ty mimo wszystko musiałaś…

Ruth odskoczyła przerażona i patrzyła na niego. Atak kom­pletnie ją zaskoczył.

- Ale... ale co w tym złego? - wyszeptała. - Nie miałam ślubnego bukietu, bo tego nie lubisz. Nie miałam nowej sukien­ki. Uznałam, że to miło ze strony mamy, że...

- Od tej chwili nie liczy się to, czego chce twoja matka - oznajmił lodowatym tonem. - Mówiłem ci to już dawno, że teraz ja jestem twoim mężem. To mnie masz słuchać i mnie masz się podporządkować.

- Ależ ja to robię - bąkała Ruth, skubiąc nerwowo chustecz­kę do nosa.

Dawny strach powrócił, jakby zalała ją fala przerażenia. Nie pojmowała, jak on może tak nagle się odmienić. W ciągu ostat­nich dwóch dni dosłownie nosił ją na rękach. Był najbardziej troskliwym i pełnym szacunku mężem, o jakim tylko mogła ma­rzyć. I oto teraz...

Wspomnienia dawniejszych wydarzeń w tej sypialni spadły na nią niczym fala powodziowa i o mało jej nie zadławiły. Nigdy więcej nie może być znowu tak! On przecież taki nie jest!

Kiedy podszedł do niej, odskoczyła gwałtownie w tył. Ude­rzyła się o krawędź łóżka i upadła na posłanie. On rzucił się na nią, czerwony na twarzy z wściekłości, której Ruth nie rozumiała. Jak mógł być taki miły i przyjazny przez cały dzień i przez cały cudowny wieczór, skoro najwyraźniej nosił w sobie tę straszną złość?

Samuel chwycił Ruth i potrząsał nią niczym szmacianą lal­ką. Ślubny welon spadł, warkocz się rozplótł. Włosy zasypały jej twarz, zasłoniły oczy.

- Przez cały wieczór kręciłaś się wśród gości i przewraca­łaś oczami do chłopów - wysyczał. - Dobrze widziałem, ty przebiegła kurwo!

Ruth próbowała odgarnąć włosy z twarzy, by go widzieć.

- Co ty wygadujesz? - wyszeptała przerażona. - Ja przecież nic takiego nie robiłam...

- Mówisz, że ja kłamię?

Jego głos był niczym świst bicza, Ruth skuliła się ze strachu.

- Nie, nie chcę powiedzieć, że kłamiesz, Samuelu, ale ja... ja przecież nie...

On nie powiedział już nic więcej, ale złapał ją gwałtownie i postawił na nogi.

- Rozbieraj się! - warknął. Jego oczy płonęły dziwnym og­niem. - Zdawało mi się, że już się nauczyłaś, jak powinnaś się zachowywać, ale okazuje się, że nie. Będziesz dopóty karana, dopóki się nie nauczysz, rozumiesz?

- Karana?

Ruth stała przed nim z opuszczonymi rękami i potarganymi włosami.

- Samuelu, to jest nasza noc poślubna - wyszeptała udrę­czona. - Ja myślałam... ja myślałam, że będziesz dla mnie dobry. Wierzyłam, że mnie kochasz...

- Tego, kogo się kocha, tego się karze, moja mała Ruth! Mówiłem ci to już przedtem. Ale ty bardzo szybko zapominasz, prawda?

Złapał ją z całej siły w pasie.

- Rozbieraj się, nie słyszałaś?

Drżącymi rękami Ruth zaczęła zdejmować z siebie ubra­nie. Łzy spływały jej po twarzy, bardzo niewyraźnie widziała jego twarz w chwilach, kiedy odważyła się na niego spojrzeć. Samuel stał przed nią, wielki, zwalisty. Kiedy zdjęła z siebie ostatnią sztukę ubrania, usiadła na łóżku i skuliła się, jakby chciała się ukryć. Była sztywna ze strachu i rozpaczy. Kim on jest, ten mężczyzna, którego właśnie poślubiła? Przecież ona wcale go nie zna!

Samuel powoli zaczął wyciągać pasek ze spodni.

- Nie, Samuelu - wykrztusiła Ruth zrozpaczona. - Nie, nie rób tego! To jest nasza noc poślubna...

- No i właśnie dlatego - wycharczał ochryple. - Ja nie chcę mieć nieposłusznej żony. Czy ty tego nie rozumiesz?

- Tak, ale ja zrobię wszystko, co każesz - szlochała Ruth. - Ja będę...

- Uklęknij na łóżku!

- Samuelu...

- Milcz i rób, co mówię! - wysyczał. - I żebyś mi nawet nie pisnęła, rozumiesz? Wszędzie kręci się pełno ludzi, a ja nie chcę, żeby oni słyszeli twoje zawodzenie. Dostajesz tylko to, na co za­sługujesz. Musisz się nauczyć być małżonką Samuela Langmo.

Ruth uklękła na łóżku i objęła rękami głowę. Skuliła się, kie­dy pierwszy cios spadł na jej plecy, ale nawet najlżejszy dźwięk nie wydostał się z jej gardła. Ból był niczym pieczenie żywego ognia za każdym razem, kiedy pas spadał na jej skórę, w końcu Ruth upadła na posłanie. Tłumiony szloch o mało jej nie zadła­wił. Samuel gwałtownym szarpnięciem podniósł ją, znowu zmu­sił, żeby uklękła, i bił dalej.

Ruth była w szoku, z bólu kręciło się jej w głowie. W us­tach czuła smak krwi. Zagryzała ręce, by nie krzyczeć. Co on by zrobił, gdybym zaczęła wzywać pomocy, pomyślała nieśmiało. Czyby mnie zamordował?

Przez krótką, szaloną chwilę pomyślała, żeby uciekać. Wy­biec z sypialni i głośno wzywać matki i ojca. Odepchnęła jednak od siebie tę myśl. Nie wolno jej tego zrobić. Nikt nie może się o tym dowiedzieć. Nigdy, nigdy.

Nagle Samuel przestał bić. Ruth słyszała tylko jego świsz­czący oddech gdzieś za sobą. Ostrożnie wyjrzała spod ręki, na której była oparta, i zobaczyła, że on zrywa z siebie ubranie. Do­myśliła się, co ją czeka, nie miała jednak odwagi się poruszyć. Samuel odwrócił ją, rzucił na posłanie i wdarł się w nią niczym dzikie zwierzę, taki podniecony, że żyły na skroniach zrobiły się niemal granatowe pod skórą. Kiedy w nią wszedł, Ruth nie była w stanie dłużej milczeć. Wydała z siebie stłumiony krzyk, ale on natychmiast zakrył jej usta twardą ręką. Paznokcie jej popękały, kiedy wbijała palce w krawędź łóżka w bólu, którego nie mogła znieść. Była kompletnie nieprzygotowana na spotkanie z męż­czyzną, sucha wewnątrz, na co on zupełnie nie zwracał uwagi.

Dziecko, pomyślała zdjęta przerażeniem, zanim pogrążyła się w niosącej ulgę, czerwonej mgle. Moje dziecko...

Ruth nie miała pojęcia, jak długo tak siedziała na twardym krze­sełku przy oknie. Czas przestał dla niej istnieć.

Leżała sztywna u boku Samuela, dopóki nie poznała po jego spokojnym oddechu, że zasnął mocno. Dopiero wtedy wymknę­ła się cichutko z łóżka i usiadła na krzesełku.

Niebo na zewnątrz dosłownie ociekało gwiazdami. Łączyły się w roziskrzoną poświatę, kiedy spoglądała na nie przez łzy, Jak mogło dojść do czegoś takiego? Pytanie wirowało jej w oszo­łomionej głowie, ale nie znajdowała odpowiedzi. Jak to możli­we, by człowiek zmieniał się tak nagle i stawał się dziką bestią? Jak to możliwe, żeby ktoś, zwłaszcza ktoś taki jak Samuel, mógł tak strasznie bić drugiego człowieka? Bić ją, której wyznawał miłość,..

Ruth podciągnęła nogi pod nocną koszulą i objęła ramio­nami kolana. W pokoju zaczynało być zimno. Odkąd wrócili na górę, nikt nie dokładał do ognia, a to było już dawno temu. W każdym razie jej się zdawało, że dawno.

Spojrzenie Ruth padło na Samuela, który leżał na plecach z szeroko rozłożonymi nogami i spał. Kim jest ten człowiek? Jak Ruth mogła wyjść za mąż za kogoś takiego? Jak mogła być taka zaślepiona? Miała przecież możliwość, żeby się wycofać, Zarówno rodzice, jak i Sivert próbowali odwieść ją od tego małżeństwa. Czyżby oni rozumieli, jaki jest Samuel? - zastanawiała się Ruth.

Nie, to niemożliwe! Nikt przecież nie wie, że istnieją tacy lu­dzie jak ten misjonarz. Ruth nigdy w to nie uwierzy. Zdarza się, że małżonkowie się ze sobą nie zgadzają, bywa nawet, że mąż uderzy żonę, tego typu sprawy nie były jej obce. Słyszała też różne historie o służących wykorzystanych przez bogatych chle­bodawców. O służących, wyrzuconych potem na mróz razem z dzieckiem. Ale żeby robić coś takiego, co zrobił Samuel...

Przecież jednak posmakowałam już tego jeszcze przed ślu­bem, przemknęło Ruth przez głowę. Dlaczego wtedy nie do­myśliłam się, że on jest chory? Zadrżała, patrząc na mężczyznę w łóżku. Chory lub szalony - tego nie potrafiła rozstrzygnąć. Nie rozumiała niczego, co ją spotkało.

Nie była w stanie myśleć o tym, że on bił ją pasem, jeszcze zanim wzięli ślub. Wtedy wierzyła, że wszystko się zmieni, kie­dy tylko zostaną mężem i żoną. I Samuel przecież był taki miły, czuły i kochający przez ostatnie dwa dni. Tylko że to musiała być gra, tyle nawet Ruth była w stanie zrozumieć.

Siedziała na twardym krzesełku i w ciągu jednej nocy sta­ła się dorosła. Wszystkie jej piękne marzenia zostały zdeptane. Niezależnie jak bardzo by się starała dogodzić Samuelowi, on zawsze znajdzie powód, by ją ukarać. Bo on to lubi, przemknęło jej przez głowę, kiedy widziała jego płonące dzikim ogniem oczy. Przeraziło ją to tak, że na samo wspomnienie jęknęła cicho.

Jak zdoła z nim żyć po czymś takim? Jak będzie mogła chodzić po domu, w którym mieszkają rodzice i służba, żeby nikt się nie domyślił, jak się rzeczy mają?

Mama już i tak rozumie, że coś jest nie w porządku. Zresztą ona zawsze rozumie wszystko pierwsza. Tym razem jednak za nic nie może się dowiedzieć, że ma rację. Tego by nie zniosła, a Ruth nie jest w stanie nawet myśleć o tym, by swoim nie­szczęściem obarczać tych, których kocha. Musi sobie poradzić sama. Z dołu docierały do niej rozmowy i śmiechy, powoli jed­nak wszystko cichło. Słyszała, jak ludzie na palcach wchodzą po schodach na strych. Drzwi zamykały się cichutko, nikt nie chciał przeszkadzać.

Noc poślubna Ruth dobiegła końca.

ROZDZIAŁ 10

- Rany boskie, dlaczego ty wstajesz tak wcześnie? - mam­rotała Tordhild sennie, kiedy Sivert ostrożnie usiłował przez nią przejść w nieudanej próbie niezrywania jej ze snu. - Wczoraj wieczorem położyliśmy się bardzo późno, a przecież wyjeżdża­my dopiero o jedenastej.

Pogłaskała go pośpiesznie po brzuchu, który akurat znajdo­wał się nad nią.

- Czy wydarzyło się coś szczególnego?

- Nie, nic innego tylko to, że mam ochotę porozmawiać z Oją, zanim wyjadę - odparł Sivert, zaczynając się ubierać.

- Z Oją? A to o czym?

- O dworze i o dziedzictwie. On nie czuje się bezpiecznie, byłoby niedobrze, gdybym wyjechał i go tak z tym zostawił.

- Ale chyba nie powiesz mu, że...

Tordhild usiadła i patrzyła na Siverta wytrzeszczonymi oczyma.

- Nie, nie, chcę tylko zapewnić mojego brata, że dwór jest jego. Na zawsze. Że nie powinien się niczym martwić. Że niczym go nie zaskoczę i nadal myślę, że dobrze postąpiłem. Patrzyłem na niego, kiedy przyjechaliśmy. Nie wszystko z nim jest w po­rządku.

Zapiął koszulę i wciągnął przez głowę sweter.

- Być może nasze stosunki ułożą się znacznie lepiej, będziemy ze sobą bardziej szczerzy, jeśli go o wszystkim zapewnię - dodał. - On musi się tego dowiedzieć ode mnie, to chciałem powiedzieć.

Tordhild opadła z powrotem na poduszki i patrzyła na męża.

- Ty jesteś bardzo dobrym człowiekiem, Sivercie - powie­działa cicho. - Zawsze myślisz o innych. Chcesz, żeby im było dobrze. Niewielu ludzi tak czyni.

Sivert pochylił się i pocałował ją delikatnie.

- Pośpij sobie jeszcze - powiedział, głaszcząc ją po policz­ku. - Czeka nas dzisiaj długa podróż.

Tordhild skinęła głową, podciągnęła pierzynę do samego nosa i westchnęła sennie. Już zasypiała, kiedy dotarł do niej dźwięk cicho zamykanych drzwi.

Sivert słyszał, że w kuchni są już ludzie. Ktoś stukał naczynia­mi, ktoś przesuwał meble. Ścierka do podłogi raz po raz spadała z plaśnięciem. Najwyraźniej służące już od dawna sprzątały to, czego nie zdążyły uporządkować wczoraj wieczorem, po wyjściu ostatnich gości.

Włożył w sieni kurtkę i wyszedł na dwór.

Dzień był szary i mglisty. Gęsta mgła poruszała się wolno ponad fiordem i chociaż nie było nawet w połowie tak zimno jak wczoraj, to czuło się chłód i wilgoć. Sivert wsunął obie ręce w kieszenie i ruszył w stronę stajni.

Ciepły zapach koni uderzył go w nozdrza, kiedy otworzył drzwi i wszedł do środka. Sivert głęboko wciągnął powietrze. Spadły na niego wspomnienia z przeszłości. W tej stajni spędził tak wie­le czasu, zwłaszcza od kiedy Johan podarował mu Simę. Jakże on kochał tego konia! Sam przejął całą opiekę nad nim - kar­mienie, przeprowadzanie, czyszczenie i ścielenie, odkąd był na tyle duży, by sam mógł sięgnąć do grzbietu wspaniałego konia. Tylko że do tego musiało minąć parę lat. Johan bowiem dał mu tego koma, kiedy Sivert skończył trzy lata. To czyste szaleń­stwo wzbudziło też zainteresowanie w całej wsi i daleko poza nią. Nikt nie daje wspaniałego konia trzylatkowi, nawet jeśli ten jest dziedzicem Stornes, gadali ludzie, spoglądając nienawistnie w stronę dworu. Ale Johan to zrobił. Nic nie było za dobre dla jego syna, pomyślał Sivert.

Zapamiętał Johana Stornesa takim, jakim go widział we wczesnym dzieciństwie. Jako dobrego ojca. Dlatego nie mógł pojąć, co się stało, kiedy ojciec nagle całkowicie się odmienił. Johan stał się ponury, bez powodu wpadał w złość i w ogóle nie odzywał się do chłopca. Zaczął też dużo pić. Sivert rozumiał to, chociaż miał wtedy zaledwie pięć lat.

Na pół z płaczem zapytał matkę, czy tata go już nie kocha. Mali pośpieszyła z jakimiś wyjaśnieniami, że tata jest zmęczony, bo odpowiedzialność za cały dwór spoczywa na jego głowie, ale to Sivertowi niewiele pomogło. Zapamiętał, jak bardzo cierpiał w tamtym czasie. I chyba nie on jeden, ale to zrozumiał dopiero, kiedy poznał całą prawdę, sześć lat temu. Johan musiał prze­żyć największy szok w życiu, kiedy dotarło do niego, że Mali go zdradziła oraz że ten syn, którego stawiał ponad wszystko na ziemi, wcale nie jest jego synem, tylko cygańskim bękartem!

Matka mówiła, że ojciec traktował ją źle również przedtem, ale że po tym, jak Johan odkrył jej tajemnicę, życie z nim stało się piekłem. Sivert świetnie to rozumiał. Niewielu by milczało, gdyby im ciśnięto w twarz taką prawdę. Sivert był przeciwny wszelkiej przemocy, mimo to żywił pewne zrozumienie, że Johan zmienił się w potwora po tym, czego się dowiedział. W jednej chwili odebrano mu wszystko, czym żył. Syna, żonę, dziedzica, honor i przyszłość. Z człowieka, który posiadał tak wiele, nagle Johan Stornes stał się żałosnym rogaczem. Żona wolała Cygana!

Sivert pamiętał swoją babkę, tę wyprostowaną, surową Beret. Pamiętał, jakie ważne dla wszystkich w Stornes było zacho­wanie pozorów, sprawy dziedziczenia i to, co ludzie powiedzą, Johan też został tak wychowany. Sivert potrafił zrozumieć, U niełatwo było mu żyć, kiedy ponura prawda wyszła na jaw. I tu ona do tego doprowadziła, moja matka, pomyślał z goryczą.

Przeczesał palcami włosy, westchnął i starał się o tym nie myśleć. Na nic się zda nieustanne roztrząsanie starej historii, Tordhild powtarzała mu to raz po raz. I Sivert wiedział, że żona ma rację. Nigdy jednak te sprawy nie opuściły jego pamięci. Lecz dotknęły go samego zbyt boleśnie.

Poczuł krótki, ostry ból, który sprawił, że się skulił. Boże Narodzenie w Stornes przypomniało mu ponownie wszystko, co utracił. Bo choć sam miał się teraz bardzo dobrze i chociaż zaszedł już tak daleko, że był w stanie przyjechać znowu do Stornes - zresztą głównie dzięki Tordhild, pomyślał - to nic nie było takie jak przedtem. Stosunek do matki też nie. Układało się między nimi poprawnie, Sivert musiał jednak przyznać, że oboje utracili coś na zawsze.

Kochał ją tak bardzo. W jego oczach była pozbawiona ja­kichkolwiek wad. Nikt nie mógł się równać z jego piękną, silną matką. Nikogo nie cenił wyżej od niej. Gniew, rozpacz i poczu­cie, że ją utracił, pozostaną na zawsze. I tęsknota... tęsknota za tamtymi dobrymi dniami, poczuciem bezpieczeństwa i radością bycia z nią. To już nigdy nie wróci. Nigdy nie będzie jak dawniej. Domyślał się tego już wcześniej, ale rana nadal krwawiła. Mówi się, że czas leczy rany, ale Sivert nie był tego taki pewien.

- Co ty tu, na Boga, robisz?

Z głębi stajni wyłonił się Oja ze zgrzebłem w ręce. Podszedł do zagrody wielkiego ogiera i zaczął go czyścić długimi, zdecy­dowanymi ruchami. Sivert nie od razu odpowiedział. Pochylił się w stronę zagrody i przyglądał się bratu. Po chwili Oja spojrzał na niego. Wpił w niego spojrzenie. Było to spojrzenie mroczne, niemal agresywne, a zarazem niepewne.

- Chciałem porozmawiać z tobą, zanim dzisiaj wyjedzie­my - oznajmił Sivert, rozpinając kurtkę. - Przedtem nie było na to zbyt wiele czasu - dodał.

- Miałeś całe trzy dni - mruknął Oja, nie patrząc na brata. Głos miał ochrypły.

- Chciałem porozmawiać z tobą w cztery oczy - wyjaśnił Sivert. - A jakoś nie trafiła się okazja.

Zauważył, jaki brat jest spięty. Woń ludzkiego potu mieszała się ze znajomym, dobrym zapachem konia.

- Czy my dwaj mamy jeszcze coś do omówienia?

Głos Oi brzmiał teraz ostro i chłodno. Sivert wyciągnął rękę i położył mu na plecach. Oja podskoczył, przestał czyścić konia i odwrócił się do brata.

- Posłuchaj no mnie teraz, Oja - zaczął Sivert spokojnie. - Obaj wiemy, że to ja miałem zostać dziedzicem naszego dworu. I rzeczywiście zamierzałem nawet podjąć próbę, zająć się gospo­darstwem, wtedy, kiedy przyjechałem tutaj z Tordhild, chociaż nigdy nie miałem zadatków na gospodarza. Właściwie nigdy nie chciałem tego dworu - dodał. - Nie bardzo jednak miałem moż­liwość się nad tym zastanawiać. Jeśli ktoś jest dziedzicem, to po prostu nim jest. Wspomniałem jednak mamie, zanim wyjecha­łem, że ja wolałbym poświęcić się muzyce.

Roześmiał się cicho, potem zgarniał jakieś wiórki z belki, o którą się opierał.

- Zresztą po raz pierwszy powiedziałem jej to, kiedy miałem jakieś pięć czy sześć lat. To jednak nie padło na podatny grunt. Mimo wszystko zamierzałem z tym zerwać. Uprzeć się. Potem jednak spotkałem Tordhild i zapragnąłem mieć coś stałego. Rodzinę. Dom. I chyba właśnie dlatego przyjechałem wtedy do domu, żeby się ożenić i osiąść tutaj na zawsze.

Oja stał sztywny, bez ruchu, i patrzył w ziemię. Oddychał ciężko.

- I teraz chcesz odebrać dwór? - wykrztusił z trudem.

- Nie, wcale tego nie chcę, Oja.

Sivert znowu położył rękę na ramieniu brata. Oja próbował się usunąć, ale koń stał mu na drodze.

- Ja wiem, że ty się przez cały czas boisz - ciągnął dalej Sivert. - Boisz się, że zażądam zwrotu dworu. Chociaż wiem, że widziałeś dokumenty, w których zostało napisane, że zrzekam się prawa do dziedziczenia Stornes.

- Papiery można napisać od nowa - mruknął Oja cicho.

- Nie takie papiery, Oja. To, co widziałeś, to jest oficjalny do­kument, potwierdzony w sądzie. Ja nie mogę się teraz wycofać. Zresztą nigdy nie miałem takiego zamiaru.

Po raz pierwszy Oja spojrzał mu prosto w oczy. Wciąż miał we wzroku tę niepewność.

- Ale masz syna...

- Mam i bardzo się z tego cieszę - uśmiechnął się Sivert. - To jednak niczego nie zmienia. Zrzekłem się dziedzictwa z włas­nej woli. Dwór jest twój i na zawsze twoim pozostanie. Będziesz się więc musiał niedługo zatroszczyć o syna, ty także, byś miał komu później przekazać dwór.

Przez dłuższą chwilę w stajni zaległa cisza. Oja niespokojnie szarpał zgrzebło.

- A co spowodowało, że zrzekłeś się prawa do Stornes? - za­pytał w końcu.

Sivert przeczesał ręką włosy. Przez moment jego spojrzenie było dalekie i niezgłębione. W końcu głęboko wciągnął powietrze.

- Nie musisz tego wiedzieć - odparł spokojnie. - To jest spra­wa, którą i ja dawno zostawiłem za sobą. Ty także powinieneś to zrobić. Odkąd przyjechaliśmy, widziałem, jak bardzo jesteś nie­pewny, i nie chcę, żeby dalej tak było. Zawsze pragnąłem mieć brata, ale jakoś nigdy nie udało mi się do ciebie zbliżyć. Pewnie wiele rzeczy się na to złożyło, myślę jednak, że najważniejszą rolę odegrał ten właśnie dwór - mówił w zamyśleniu. - Stornes jest twoje, Oja. Nie zdobyłeś go podstępem. Otrzymałeś je w ho­norowy sposób. Ja nie chcę ci niczego odbierać.

Oja długo mu się przyglądał. Powoli napięcie opuszczało jego ciało.

- Muszę przyznać, że tego nie rozumiem - bąknął cicho.

- Ja mam muzykę - odparł Sivert. - I nigdy nie miałem za­datków na gospodarza, Oja.

Przez twarz brata przemknął lekki uśmiech.

- Chyba rzeczywiście nie, skoro tak uważasz... Znowu spoważniał. Spojrzał Sivertowi w oczy.

- Ale do twojej decyzji musiało się przyczynić coś więcej niż tylko to, że nie masz zadatków na gospodarza - powiedział. - Mimo wszystko byłeś pierworodnym synem, dziedzicem, dwór był twój. A Stornes to przecież nie byle jaki dwór. Być może w przyszłości twój syn chciałby go przejąć - dodał.

- Ale przejmie go twój syn - oznajmił Sivert i mocno uścis­nął dłoń brata. - Ja mam wszystko, czego mógłbym pragnąć, Oja, z wyjątkiem brata...

Oja spojrzał na niego pośpiesznie. Powoli rumieniec wypły­wał na jego twarz.

- Masz przecież mnie...

- Tak, ty zawsze tutaj byłeś. Nigdy jednak nie czułem, że je­steśmy braćmi. A ty?

Oja nie odpowiedział. Niespokojnie przestępował z nogi na nogę. Koń uniósł głowę i szturchał go chrapami. Oja pogła­skał go, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co robi. Sivert to spostrzegł. Oja wolno wyszedł na środek stajni. Stanął twarzą w twarz z Sivertem. Zgrzebło wypadło mu z ręki, ale na to też nie zwrócił uwagi.

- Ja... ja... - Oja głośno wciągnął powietrze. - Ja zawsze czułem, że wszystko kręci się wyłącznie dookoła ciebie - wy­szeptał. - Nasza mama... ja dla niej byłem nikim.

Patrzył na Siverta. Wzrok miał mroczny i lekko zamglony. Sivert pojął, że brat walczy z płaczem.

- Bywały chwile, że cię nienawidziłem - wykrztusił Oja. - Ty miałeś wszystko, dwór, mamę... wszystko. Ja nie miałem nic, tak to odczuwałem. Nie znałem nawet swojego ojca. Stałem się więc zimny i... momentami zły.

Otarł rękawem nos i patrzył gdzieś w dal przez małe okienko w stajni. Ja też nie znałem swojego ojca, pomyślał Sivert ponuro. Ja tylko myślałem, że znam ojca.

- Dwór znaczył dla mnie po prostu życie - ciągnął dalej Oja. - Kiedy dotarło do mnie, że nie będzie do mnie należał, przeżyłem szok. Pamiętam, że mama mi to któregoś dnia powiedziała. Miałem wtedy kilka lat, ale odkąd pamiętam, zawsze myślałem, że to ja będę dziedzicem. Nic innego nie przychodziło mi do głowy, nie wiem dlaczego. I nagle okazało się, że to nie­prawda. Ze wszystko jest twoje...

- Bardzo dobrze to rozumiem. Sivert patrzył na brata. - Naprawdę rozumiem to wszystko, Oja. Zrozumiałem to już dawno i dlatego chciałem porozmawiać z tobą sam na sam. Bo chciałbym, żebyś wiedział, że wszystko jest tak, jak ma być, to znaczy tak, jak jest teraz. Mój syn nie umrze z głodu, jeśli nie do­stanie Stornes. On nie ma żadnego prawa do tego dworu. Zresztą nie wiem, czy byłby lepszym gospodarzem niż ja - dodał po chwili z uśmiechem. - Ale to nie o to chodzi, Oja. Chodzi o to, że chciał­bym, abyś wiedział, że stało się tak dlatego, bo ja chciałem, żeby tak było. Dwór jest twój i przejmą go twoje dzieci.

Wolno wyciągnął rękę do brata.

- Czy możemy sobie teraz uścisnąć dłonie jak bracia? - spy­tał cicho. - Jak dobrzy bracia.

Oja popatrzył na niego. Próbował ukryć łzy, które napływały mu do oczu. Z jego serca spadło brzemię, które dźwigał przez wiele lat. Wiedział, że może polegać na Sivercie. Że nie musi już dłużej zachowywać czujności. Przepełniała go niewypowiedzia­na wdzięczność i głęboki szacunek dla brata. Wolno wyciągnął rękę. Sivert ujął ją i mocno uściskał.

- Zabrało mi to sporo czasu, ale w końcu mam brata. Ja też mam brata - uśmiechnął się. - To bardzo dobre uczucie, pragną­łem go od dawna.

- I ja - przytaknął Oja cicho. - Wciąż nie do końca to ro­zumiem, ale to chyba nie ma wielkiego znaczenia. Masz rację, nie muszę wszystkiego wiedzieć. Teraz wiem to, co jest dla mnie najważniejsze, że mianowicie Stornes jest moim dworem. Żebyś ty wiedział...

- Ja wiedziałem - rzekł Sivert z wolna. Skinął głową i wy­puścił dłoń Oi. W jego ciemnych oczach pojawiły się złociste plamki. Oja nigdy przedtem nie zwrócił uwagi na to, że brat ma takie dziwne oczy.

- Powinienem wracać do izby i zjeść śniadanie - powiedział Sivert. - O jedenastej wyjeżdżamy.

- Mam nadzieję, że niedługo znowu przyjedziecie - rzekł Oja, patrząc bratu w oczy. - Naprawdę tak myślę, Sivercie, te­raz chyba wiesz. Ty i twoja rodzina będziecie zawsze serdecznie witani u nas w Stornes. Mam przecież tylko jednego brata - do­dał cicho.

- Dziękuję ci - uśmiechnął się Sivert. - Nie zapomnę o tym, bracie.

Potem odwrócił się i wyszedł ze stajni.

Ruth powoli otrząsała się z oszołomienia, w którym od dłuższe­go czasu się znajdowała. Nie spała przez całą noc, od czasu do czasu jedynie zapadała w coś w rodzaju zamroczenia, wywołane­go bólem, żalem i rozpaczą.

Nie dawało jej to wytchnienia, czuła się taka zmęczona i wy­czerpana, że nie była w stanie myśleć o tym, by kiedykolwiek podnieść się z łóżka.

Kiedy próbowała się ostrożnie przewrócić na drugi bok, z jej gardła wyrwał się cichy jęk. Plecy i pośladki Ruth były jedną otwartą raną po tych wszystkich ciosach, które poprzedniego wieczora zadał jej pas Samuela. Była sztywna z bólu, naprawdę nie miała pojęcia, jak zdoła wstać.

Samuel spał obok niej. Ruth na moment zatrzymała na nim spojrzenie. Poczuła, że go nienawidzi!

Świadomość tego spadła na nią niczym błyskawica, musiała mocno zasłonić ręką usta. Boże, ja muszę mu wybaczyć! Myślała tak, bo to przecież ona zgrzeszyła, ona oddała się mężczyźnie bez ślubu. Nie ma więc teraz prawa nienawidzić Samuela Mimo wszyst­ko jednak nienawidziła go. To uczucie płonęło w jej duszy żywym ogniem, Ruth skuliła się, gdy mdłości podeszły jej do gardła.

Jak zdoła żyć dalej z Samuelem? Przyszłość z tym człowie­kiem, na którą tak czekała, wydała jej się nagle niezmierzoną, nieprzeniknioną ciemnością. W ciągu tej nocy łuski opadły jej z oczu. Zdała sobie sprawę, że Samuel musi być w jakiś sposób chory. Albo chory, albo szalony, myślała, czując, że strach dławi ją w gardle. Być może zresztą i jedno, i drugie. I znowu będzie ją bił, tego była absolutnie pewna. Zniszczy jej życie, wykorzysta ją i upokorzy. Nie znała żadnego człowieka, który mógłby komuś zrobić coś takiego, co Samuel zrobił jej.

O tylu rzeczach nie miałam pojęcia, pomyślała ze smutkiem. Była taka naiwna, taka zajęta czekaniem na przyjście właściwe­go mężczyzny. Tego, którego Bóg dla niej wybrał. Uwierzyła, że to jest Samuel, ponieważ on był taki mądry, a ona taka głupia. Ale z Samuelem Pan Bóg nie ma nic wspólnego, zrozumiała to dopiero teraz. Samuel jest dziełem szatana!

Czego on od niej chce? Bo przecież niemożliwe, żeby interesował się jej osobą, w każdym razie nie mogło być mowy o uczu­ciach wtedy, gdy upokarzał ją tak jak ostatniego wieczora. Co do tego również nabrała tej nocy pewności. Tego, co on jej zrobił, nie robi się z miłości. Nie robi się też z poczucia sprawiedliwo­ści, chociaż misjonarz był szczerze przekonany, że ma prawo ją karać. Za tym wszystkim musi się kryć coś innego. Coś, co przez moment dostrzegła w jego oczach. Jakieś dzikie podniecenie...

Ale w końcu nie musiał się ze mną żenić, pomyślała Ruth. Rodzice co prawda byli bardzo stanowczy, ale mimo wszystko ślub nie był konieczny. Tymczasem Samuel zgodził się na mał­żeństwo bez najmniejszego protestu.

Nagle Ruth przypomniała sobie rozmowę z nim na temat spadku. Tak, to chyba właśnie jest powód! On uważał, że to Ruth odziedziczy Stornes, a przynajmniej znaczną część tego znakomitego dworu. Musiała mu się wydawać godna pożądania ze względu na pieniądze!

Nie, on nie jest taki! Łzy znowu pociekły po twarzy, mu­siała wbić sobie do ust narożnik pierzyny, żeby stłumić szloch. To przecież jest mój Samuel, myślała z rozpaczą. Czuły, ciepły i pełen troskliwości. Największe przerażenie budziło w niej to, że w Samuelu jest równocześnie jakby dwóch ludzi, ale mimo wszystko jest to wciąż Samuel. On mnie nie tylko przywołuje do porządku i karze w zwyczajny sposób, tak jak na to zasłużyłam, myślała Ruth w rozpaczliwym żalu z powodu tego, co zrobiła. On mnie też upokarza i wykorzystuje. A to nie jest właściwe.

Ogarnęła ją kolejna fala mdłości. Położyła rękę na małym zaokrągleniu w dole brzucha. Łzy spływały strumieniem na roz­palone policzki. Mimo wszystko teraz jest już za późno. Ruth nosi dziecko Samuela, poza tym przysięgała mu w obliczu Boga i ludzi. Rodzice i Sivert przejrzeli Samuela, teraz to rozumia­ła. To dlatego mówili, że chętnie wezmą na siebie wstyd, iż ich córka jest panną z dzieckiem. Ale niestety, to sama Ruth musi odpowiedzieć za to, co zrobiła. Musi brać dni takimi, jakie będą. Cierpieć i milczeć. Ale najważniejsze, to przeżyć, pomyślała pół­przytomnie. Przeżyć ze względu na dziecko.

Ruth wymknęła się z łóżka cicho, by nie budzić Samuela. Będzie wściekły, kiedy się obudzi i stwierdzi, że ona zeszła już na dół, ale trudno, Ruth zniesie i to. Nie była w stanie patrzeć na niego ani z nim rozmawiać, przynajmniej w tej chwili. Zniesie więc konsekwencje tego, co teraz robi, kiedy nadejdzie pora.

Bezgłośnie ubrała się i na palcach zeszła na dół. Umyć może się w kuchni. Nikt nie powinien niczego po niej poznać. Teraz była zadowolona, że zdecydowali się na skromne wesele. Zwyk­le następnego dnia po ślubie po domu kręci się mnóstwo gości. Wielu ludzi nocuje w domu weselnym i oczekuje, że para młoda usiądzie z nimi do późnego śniadania. Tym razem było inaczej. W domu został tylko Sivert i jego rodzina. Nawet zwierzchnik Samuela z Berkak i jego małżonka woleli wyjechać wieczorem do Surnadalen i przenocować w tamtejszej gospodzie. Chcieli rano pierwszym autobusem wyruszyć na północ.

Ruth słyszała, że w domu rodziców są jacyś ludzie, nie wie­działa jednak, kto to. Pośpiesznie zeszła do kuchni. Stary zegar na podłodze wskazywał parę minut po dziesiątej. Sivert i Tord­hild wkrótce wyjadą. Ruth powinna się ogarnąć i wyjść, żeby się z nimi pożegnać.

Poczuła ból w całym ciele, kiedy pochyliła się nad miednicą i obmyła twarz w zimnej wodzie. Kiedy zobaczyła swoje odbicie w lustrze, przestraszona odskoczyła w tył. Twarz miała niemal białą i sine cienie pod oczami. Natomiast oczy... co się stało z jej oczami? Ruth pochyliła się bliżej lustra i przyglądała się ba­dawczo swojemu odbiciu. Wyglądała okropnie. W jakimś sensie była do siebie niepodobna. Nie miała pojęcia, dlaczego tak jest. Zrozumiała to dopiero, kiedy w lustrze napotkała własne spoj­rzenie. Światło w jej oczach zgasło.

Ruth uczesała włosy, zaplotła je w warkocz i znowu spojrzała w lustro. Nikt nie może widzieć jej w takim stanie! Natychmiast by zrozumieli, że coś jest nie tak, że stało się coś strasznego. Nie była w stanie nawet myśleć o spojrzeniach domowników i o ich cichych pytaniach. Gdyby ktoś mnie objął, na pewno bym się rozpłakała, myślała przerażona. Załamałabym się. Nie wolno do tego dopuścić.

Matka i tak zrozumie, że dzieje się coś złego, od tego Ruth nie ucieknie. Może jednak odsunąć to wszystko w czasie. Być może pójdzie na chwilę do izby w ciągu dnia. Będzie udawać, że jest tylko zmęczona po weselu i poślubnej nocy. Często uważa się za dobry znak to, że panna młoda jest blada i niewyspana po pierwszej nocy z mężem. To oznacza bowiem, że pan młody wykonał swoje zadanie, jak należy, i że bardzo się starał. Muszę tylko dać sobie trochę czasu, to jakoś przeżyję spotkanie z rodzi­cami i resztą domowników, myślała Ruth. Ale Sivert...

Sivert natychmiast by zrozumiał. Sama myśl o tym sprawiła, że Ruth skuliła się z jękiem. Sivert wiedziałby, jaki straszny błąd popełniła. Chciałby ją objąć i przytulić, a wtedy ona nie zdołała­by powstrzymać płaczu. I do czego by to wszystko doprowadzi­ło? Być może Sivert wziąłby sprawę w swoje ręce i natychmiast przegonił Samuela z dworu?

Ruth wyobraziła to sobie i z przerażenia zakręciło jej się w głowie. Żeby tylko chciał tak zrobić, pomyślała zrozpaczona, żeby tak chciał uwolnić ją od tej strasznej sytuacji, żeby naresz­cie miała spokój. Żeby już nie musiała spotykać tego człowie­ka, który leży i śpi tam na górze. Wolałabym raczej znaleźć się w piekle, niż patrzeć na niego, myślała. Tam nie byłoby mi dużo gorzej niż w życiu, jakie czeka mnie z człowiekiem, którego po­ślubiłam.

Ściągnęłaby jednak wstyd na rodzinę i dwór. Wszyscy cier­pieliby z jej powodu. A jej dziecko na zawsze zostałoby pozba­wione ojca. Nie, czegoś takiego Ruth zrobić nie może! Weszła w związek z Samuelem z otwartymi oczyma. Pozwoliła, by po­żądanie i zmysły kierowały jej postępowaniem. W takim razie teraz weźmie na siebie sama całą odpowiedzialność za swoje postępowanie. Ruth skuliła się, kiedy usłyszała jakiś ruch za drzwiami. Serce tłukło się jej w piersi jak szalone, mocno trzy­mała się ławki, na której siedziała. Nagle usłyszała dźwięczny śmiech Johannesa i zrozumiała, że Sivert wraz z rodziną są go­towi do wyjazdu.

Nie zdążyła jeszcze napalić w kuchni. Ostrożnie zdmuchnę­ła świece, które zapaliła, kiedy zeszła na dół. Gdyby teraz ktoś tutaj zajrzał, stwierdzi, że w domu dziadków jest pusto i zimno. Pomyślą, że Ruth nadal śpi. Żeby tylko Samuel nie zszedł na dół, pomyślała, nasłuchując dźwięków z góry. Wtedy bowiem wszystko by się wydało.

Ostrożnie wyglądała przez kuchenne okno. Podwoda była już gotowa i czekała na podróżnych. Ruth nie może pozwolić, żeby Sivert wyjechał bez pożegnania! Nagle wydało się jej, że tyl­ko ta sprawa ma jakiekolwiek znaczenie. Chciała poczuć uścisk silnych ramion brata. Pragnęła przytulić twarz do jego ciepłej szyi i rozpłakać się. Bo Sivert byłby w stanie ją uratować!

Na dziedzińcu zrobiło się zamieszanie. Ruth słyszała rozmo­wy i śmiechy. Słyszała, jak mama mówi coś do Tordhild. Słyszała Johannesa.

- Czy Ruth jeszcze nie wstała?

Ruth przywarła do ściany, kiedy usłyszała głos Siverta.

- Nie, najwyraźniej jeszcze śpi - odparła Mali. - Bo w prze­ciwnym razie z pewnością by zeszła, żeby się z wami pożegnać.

- No to ja zajrzę do domu dziadków - oznajmił Sivert.

Z bijącym sercem Ruth słuchała, jak jego kroki zbliżają się do drzwi. Na trzęsących się nogach stała przy samej ścianie. Drzwi do domu dziadków otworzyły się.

- Hallo, jest tam kto? Ruth...

Tak, tak, chciała krzyknąć, ale przez jej spękane wargi nie przedostał się żaden dźwięk. Drzwi ponownie się zamknęły. Ruth położyła się na kuchennej leżance i wyglądała przez okno. Widziała Mali, Havarda i Oję, którzy czekali przy saniach. Przez łzy Ruth patrzyła, jak Johannes obejmuje ich wszystkich po ko­lei. Patrzyła, jak tamci ściskają sobie ręce na pożegnanie.

Kiedy sanie ruszyły, widziała jeszcze, że Sivert ogląda się i pa­trzy w jej okna. Cofnęła się ostrożnie, jakby się bała, że mimo wszystko ją zobaczy. Sanie szybko przejechały przez mostek przy pralni i skierowały się w stronę wzgórza. Teraz jest już za późno!

Płacz i mdłości sprawiły, że nie mogła oddychać. Na chwiej­nych nogach brnęła w stronę umywalki, dotarła tam w ostatniej chwili i zwymiotowała.

ROZDZIAŁ 11

Kiedy Samuel wkroczył do izby w domu dziadków, Ruth leżała na leżance. Napaliła w piecu, poza tym jednak nie zrobiła nic. Nie nakryła do śniadania, nie zapaliła ani jednej świecy.

Samuel zatrzymał się w drzwiach i patrzył na nią. W to zim­ne, szare, zimowe przedpołudnie wyglądała straszliwie blado.

- Dlaczego wstałaś przede mną? - spytał, podchodząc do leżanki. - Chyba jest w zwyczaju, również w tych okolicach, że para młoda następnego dnia po ślubie wstaje razem?

- Musiałam zwymiotować - odparła Ruth cicho. - Nie chciałam cię budzić. Dlatego zeszłam na dół.

- Zwymiotować? Czy ty jesteś chora, to chcesz powiedzieć?

- Po prostu musiałam zwymiotować - powtórzyła Ruth. - Nie zastanawiałam się specjalnie nad tym, dlaczego.

- Coś mi się wydaje, że ty po prostu chciałaś się pożegnać z Sivertem - uznał Samuel. - Nie chcesz chyba jednak przyznać, że brat znaczy dla ciebie więcej niż ja.

Ruth wolno odwróciła głowę. Spojrzenie miała mroczne.

- Nie pożegnałam się z Sivertem - wykrztusiła ochryple.

Samuel usiadł obok niej na kanapce i wziął jej ręce w swo­je. Dłonie Ruth były lodowate. Ona sama z bliska wydawała się jeszcze bledsza.

- Biedna mała Ruth - powiedział i pogłaskał ją po policzku. Zauważył, że ciało żony sztywnieje, kiedy on go dotyka. Od­wrócił jej twarz ku sobie.

- Czy ty jesteś na mnie za coś zła? - spytał.

Ruth nie odpowiedziała. Zamiast tego odsunęła się na bok i usiadła.

- Już mi lepiej - oznajmiła krótko, wstając. - Chcesz śniada­nie czy wolisz poczekać, aż pójdziemy do rodziców na obiad? To już niedługo.

Samuel objął ją i przyciągnął do siebie. Ciało Ruth stawiało opór. Sztywna i niechętna stała przy nim, nawet nie próbowała go objąć.

- Co się z tobą dzieje, Ruth?

- A jak myślisz? - wysyczała cicho przez sztywne wargi.

- Czyżbyś była zła za to, że musiałem...

- Ja naprawdę nie rozumiem, że ty... że ty posunąłeś się do tego, by mnie bić, Samuelu! W każdym razie nie... nie w ten sposób - dodała niemal bezgłośnie.

Jej mroczne spojrzenie nagle zapłonęło i mówiła dalej: - Ja wiem, że zgrzeszyłam i że zasłużyłam na karę. Ale grzech popeł­niłam wobec Boga, Samuelu. I to Bóg może mnie karać. A ty nie jesteś Bogiem! Pod tym względem bardzo się pomyliłam - doda­ła z goryczą. - Od początku nie widziałam różnicy między tobą a Bogiem.

- Ruth, Ruth, co to znowu za gadanie? Teraz ja jestem two­im małżonkiem. I ty dobrze wiesz, co zostało napisane w Biblii, że kobieta musi być poddana swojemu mężowi. I poza tym ja jestem wysłannikiem Boga, Ruth. Dobrze o tym wiesz. Jestem w Jego służbie, jestem Jego narzędziem. Dlatego to ja cię karzę. W imię Boga - dodał z powagą.

- To nie znaczy, byś mógł... żebyś mógł robić ze mną takie rzeczy, jak dzisiaj w nocy - zaprotestowała Ruth cicho. - To jest takie... takie obrzydliwe... ja tego nie rozumiem, Samuelu. Poza tym grzeszyliśmy we dwoje. Ty też brałeś w tym udział. Dlaczego więc ja mam być ukarana, a ty nie?

Między brwiami Samuela pojawiła się głęboka pionowa bruzda. Było oczywiste, że nie podoba mu się to, iż Ruth się przeciwko niemu burzy.

- Bardzo nie lubię tego, że moja żona mnie lekceważy, i to już następnego dnia po ślubie. A już najbardziej mi się nie po­doba, że podajesz w wątpliwość moją duchową pracę, Ruth. Ja tylko wypełniam słowa Pana, wiesz o tym. A karanie... co ty możesz wiedzieć na temat tego, co jest między mną a Panem Bogiem?

Pogłaskał dłonią jej starannie uczesane włosy.

- I wczoraj też mi się sprzeciwiłaś, włożyłaś wianek z kwia­tów. Poza tym gadałaś za dużo z... z innymi - ciągnął swoje. - To nie przystoi szanującej się kobiecie, a już zwłaszcza tobie, mojej małżonce! Pamiętaj o mojej pozycji, Ruth. Pamiętaj o tym, kim ja jestem!

Ruth wbiła w niego wzrok.

- Prawie całą noc przesiedziałam na krzesełku przy oknie, Samuelu - oznajmiła cicho. - Nie mogłam pojąć, że ty w naszą noc poślubną posunąłeś się do tego, że tak strasznie mnie pobi­łeś. Przedtem też podnosiłeś na mnie rękę, ale potem byłeś jak odmieniony, więc...

Zmęczonym ruchem otarła swoją poszarzałą twarz.

- Ja myślałam, że wiem, kim jesteś, ale tak nie było. Nie ro­zumiem tego, co się dzieje. Kiedy do nas przyjechałeś... uwie­rzyłam, że jesteś tym, którego mi Bóg przeznaczył. Teraz już tego nie wiem, bo głównie się ciebie boję, Samuelu. Boję się cie­bie, kiedy...

Mimo woli jej wzrok padł na pasek Samuela ze lśniącą sprzączką. Na jego widok skuliła się przestraszona. - Ale wy­szłam za ciebie za mąż i muszę pozostać w tym stanie - doda­ła. - Nie mogę popełnić jeszcze jednego grzechu i zerwać mał­żeństwa. I będę milczeć na temat tego, co ze mną robisz. Nie mogę znieść myśli, że moi rodzice mogliby się dowiedzieć... sama sobie ciebie wybrałam - dodała z goryczą.

- Czy ty mnie kochasz, Ruth?

Samuel ujął podbródek żony i zwrócił jej twarz ku sobie.

- Nie bardziej niż ty kochasz mnie - odparła Ruth cicho. - Więc pewnie odpowiedź powinna brzmieć, że nie, prawda? Bo ty mnie nie kochasz, chyba się nie mylę?

Puścił ją i podszedł do okna.

- A co to znowu za gadanie - zdenerwował się. - Ja się wcale nie musiałem z tobą żenić, dobrze o tym wiesz. Nigdy przedtem nie byłem żonaty, bo nie spotkałem kobiety, którą bym uznał za odpowiednią. W każdym razie nie spotkałem takiej przed tobą, Ruth. Tylko że ty jesteś taka młoda i niedoświadczona, jest tyle rzeczy, których nie rozumiesz. Myślę jednak, że wszystko się ułoży.

Wrócił znowu do niej i położył jej ręce na ramionach.

- Oczekuję, że będziesz dla mnie dobrą i wierną małżon­ką - oznajmił spokojnie.

- A czego ja mogę oczekiwać od ciebie? - spytała Ruth wolno.

Przez jego twarz przemknął blady uśmiech. Oczy mu za­płonęły. Ruth ogarnęło drżenie. Bardzo nie lubiła tego jego uśmiechu.

- Ty możesz oczekiwać tego, na co sobie zasłużysz - rzekł, spoglądając na żonę. - Wiesz, że pragnę dla ciebie tylko dobra, ale akurat pod tym względem sprawy mi nie ułatwiasz. Mam nadzieję, że z czasem będzie lepiej. Że zrozumiesz, iż mężczyzna karze tę, którą kocha. To jest jego obowiązek, moja kochana. Tak zostało powiedziane w Biblii.

Przytulił twarz do jej włosów. Ruth poczuła zapach jego wody po goleniu. Pachniał bardzo przyjemnie. Jego ręce przesu­wały się po jej plecach. Na moment Ruth poczuła, że wszystko może się ułożyć. Że może być tak, jak powinno. Ostatnia noc wydała jej się odległym koszmarem. Głęboko wciągnęła powiet­rze. To właśnie tego nie mogła zrozumieć, że Samuel może się składać z dwóch tak kompletnie różnych ludzi. Gdyby jednak zrobiła wszystko, co w jej mocy, gdyby starała się być taka, jak on sobie życzy, to może wszystko mogłoby być dobrze, nadzieja przemknęła przez jej udręczoną głowę. Powiedział przecież, że ją kocha. Że zanim ją poznał, nie spotkał innej kobiety, którą mógłby zaakceptować. Może... jeśli ona...

- Uważam, że powinnaś się trochę ogarnąć - powiedział Sa­muel i pocałował ją w czoło. - Zabrudziłaś sobie sukienkę. Nie możesz pójść na obiad tak, jak wyglądasz. Zadbaj o siebie, prze­cież potrafisz? Zrób coś z tym.

Popchnął ją ku drzwiom. Ruth nie protestowała. Samuel miał rację, ona też nie chciała budzić zainteresowania domow­ników. A tak by się na pewno stało, gdyby weszła do izby brudna i zapłakana. Nikt nie może mieć najmniejszych podejrzeń, że między nimi jest coś nie w porządku.

- A właśnie, chyba zapomniałem wczoraj ci powiedzieć - mówił dalej Samuel za jej plecami. - Trzeciego stycznia muszę jechać na spotkanie do Berkak. Brattbakk mi o tym powiedział. Musimy odbyć serię rekolekcyjnych spotkań w całym okręgu, nie będzie mnie w domu ponad trzy tygodnie.

Ruth stała bez ruchu. Duszę wypełniało jej poczucie ulgi. Sa­muel musi wyjechać! Na długo! Powoli odwróciła się i spojrzała mu w oczy.

- Nie, wczoraj mi o tym nie mówiłeś - przyznała spokojnie.

- No cóż, to teraz już wiesz - bąknął Samuel. - Zresztą moż­na się było tego spodziewać. Mam przecież swoją pozycję, wiesz o tym. Musiałaś się liczyć z tym, że będę często nieobecny. Roz­mawialiśmy zresztą o tym.

Ruth skinęła głową.

- Nie przejmuj się - mruknęła. - Mam tu przecież rodzinę. Potem odwróciła się i wyszła z izby.

- Oto i mamy młodą parę! - uśmiechnął się Havard, kiedy Ruth z Samuelem weszli do izby. - Jak tam się czujecie następ­nego dnia po ślubie?

- Dziękujemy, mamy się znakomicie - odparł Samuel i objął ramieniem Ruth. - A teraz chciałbym jeszcze raz podziękować, że urządziliście nam takie wspaniałe weselne przyjęcie. Zapa­miętamy to na całe życie. Prawda, Ruth?

Ruth skinęła głową i uśmiechnęła się. To blady uśmiech, bez blasku w oczach, pomyślała Mali, przyglądając się badawczo córce. Ruth była straszliwie blada. Gdzie się podziała ta promienna panna młoda z wczorajszego wieczora?

- A ja muszę przekazać wam serdeczne pozdrowienia od Siverta, Tordhild i Johannesa - rzekła pośpiesznie. - Jeszcze nie wstaliście, kiedy oni wyjeżdżali, a nikt nie chciał budzić młodej pary - dodała.

Przez twarz Ruth przemknął prawie niezauważalny grymas. Jej oczy zrobiły się wilgotne.

- Ja bardzo chciałam...

- Nie myśl już o tym - uspokajała ją Mali. - Oni rozumieją, dlaczego nie przyszłaś. Poza tym mamy nadzieję, że niedługo znowu do nas przyjadą.

Ruth nie odpowiedziała. Wymknęła się z objęć Samuela i po­szła w stronę kuchni.

- Czy mogę w czymś pomóc?

- Nie, moja kochana - uśmiechnęła się Mali, obejmując córkę. - Dzisiaj masz wolne. Ale od jutra będziesz gospo­dynią we własnym domu, chociaż to na razie tylko domek dziadków - dodała, stwierdzając ze zdziwieniem, że córka jest dziwnie sztywna i napięta. - Wtedy będziesz musiała sama zaj­mować się wszystkim.

Odsunęła leciutko Ruth od siebie i poklepała ją po policzku.

- Jesteś bardzo blada - stwierdziła. - Dobrze się czujesz?

- O, bardzo dobrze - odparła Ruth pośpiesznie. Zbyt pośpiesznie, pomyślała Mali zatroskana.

- Jestem tylko trochę zmęczona, i poza tym ja... rano było mi niedobrze, miałam mdłości...

- To akurat nic dziwnego, że panna młoda jest zmęczona następnego dnia - roześmiał się Havard. - Ty, Mali, chyba jesz­cze pamiętasz, co?

Owszem, Mali dobrze pamiętała, jak to było następnego dnia po każdym z jej ślubów. Kiedy wyszła za mąż za Johana, z wiel­kim trudem przeżyła ten dzień. Zdała sobie sprawę z tego, że jej życie legło w ruinie, że przyszłość rysuje się przed nią niczym nieprzenikniona ciemność.

Z Havardem natomiast było tak, jakbym się obudzili w raju, wspominała. Była oszołomiona szczęściem i pełna oczekiwań. Havard spełnił je wszystkie, co do jednego. Ruth jednak nie obudziła się w raju, nietrudno było to zauważyć. Fakt, że jest taka blada i zmęczona, nie wynika jedynie z jej porannych mdłości, myślała Mali. Znowu coś jest nie tak, nie rozumiała jednak, o co chodzi. Poprzedniego wieczoru Ruth była taka rozpromieniona, dumna i szczęśliwa, kiedy odcho­dziła do sypialni dla nowożeńców. A teraz... Mali znowu poklepała ją po policzku.

- Może lepiej się poczujesz, jak zjesz coś ciepłego - rzekła z udaną swobodą. - Siadajmy do stołu. Jedzenie jest gotowe.

Mali odsuwała od siebie złe myśli. Nie była w stanie znowu zacząć się zamartwiać małżeństwem córki. Nie teraz. A może to i prawda, że Ruth jest taka zmęczona i źle wygląda, bo jest w ciąży i wczoraj późno poszła spać? Trzeba po prostu trochę poczekać, myślała Mali, nakładając parujące ziemniaki do du­żych salaterek. Nawet jeśli nowo poślubieni małżonkowie będą prowadzić własne gospodarstwo i żyć własnym życiem, to prze­cież mieszkają w obrębie tego samego dworu. Będą się widywać bardzo często. Gdyby działo się coś naprawdę złego, Ruth nie zdoła tego na dłuższą metę ukryć. Nie przede mną, myślała Mali. Poczekajmy więc i miejmy oczy i uszy otwarte.

- Co się stało z Dorbet?

Mali usiadła obok Havarda, który leżał na tapczanie; starą gazetą okrył twarz.

- Ja śpię - mruknął spod gazety.

Mali odsunęła ją na bok. Havard uśmiechnął się do niej, przyciągnął ją ku sobie i zmusił, by położyła się obok niego na tapczanie.

- Czyś ty oszalał - szepnęła Mali przestraszona, patrząc w stronę drzwi. - W każdej chwili ktoś może wejść, Ane albo...

- Ale na razie nikogo tu nie ma - szepnął Havard i delikat­nie przygryzał jej ucho. - Udała ci się noc poślubna?

Na myśl o tym Mali zrobiła się czerwona. Położyli się póź­no i Mali zapomniała, co obiecała mu na początku wieczoru. Havard jednak pamiętał. Kiedy zaczęła szukać swojej nocnej koszuli pod pierzyną, jakoś nie mogła jej znaleźć.

- Ja ją mam - roześmiał się Havard. - Bo myślę, że przez jakiś czas nie będzie ci potrzebna.

- Havard, jest strasznie późno - protestowała, wyciągając rękę po koszulę.

- Obiecałaś!

Podszedł i objął ją. Mali była zmęczona. Pracowała niemal od świtu, więc teraz lekko zirytowana próbowała mu się wymknąć.

- Będą inne wieczory, Havardzie - prosiła cicho. - Szczerze mówiąc, jestem taka zmęczona, że mogłabym...

- Ale oczywiście możesz się położyć - odparł ze śmiechem, wziął ją na ręce i zaniósł do łóżka.

- Ale ja nie chcę...

Havard nie odpowiadał. Wsunął jej rękę pod ubranie i poło­żył ją na jednej piersi. Mali próbowała go odepchnąć.

- Ja mówię poważnie - mamrotała.

- Ja też - uśmiechnął się Havard, całując żonę. - Obie­całaś!

- My przecież jesteśmy starzy, Havardzie - westchnęła Mali niechętnie. - A ty czasami zachowujesz się jak jakiś mło­dy chłopak.

- Bo ja jestem młodym chłopakiem - wyszeptał z ustami przy jej policzku. - Przy tobie jestem zawsze tylko młodym chłopcem. I pragnę cię, Mali. A ostatnio jesteś ciągle taka zajęta i zmęczona.

Mali nie odpowiedziała mu na to, musiała jednak przyznać, że ma rację. Długie, wypełnione pracą dni i nieustanne zmar­twienia sprawiały, że wieczorem padała na posłanie bez sił. Poza tym rzeczywiście nie są już młodzi. Mali nie odczuwała takiego pożądania jak dawniej. W każdym razie nie tak często.

Ręce Havarda pieściły jej ciało. Dobrze wiedziały, co ona lubi. A jego usta... wciągnęła głęboko powietrze, kiedy język męża, gorący, ruchliwy, przesuwał się po jej nagim brzuchu. Przeczesała palcami jego włosy, poczuła jego zapach. Ciepło i nagle przed oczami stanęła jej Helga taka, jaką zapamiętała ją z wesela. Z tym spojrzeniem, które utkwiła w Havardzie. On jest nadal dla kobiet godny pożądania, pomyślała Mali. Powinnam się strzec, by nie traktować jego obecności w moim życiu jako czegoś, co mam już na zawsze. Myśl o tym, że Havard mógłby odejść do innej, była trudna do zniesienia. Utrata męża była czymś najgorszym, co mogłoby ją spotkać. Bez Havarda... poczuła skurcz w żołądku.

Położyła się na plecach i pozwoliła mu się do siebie zbliżyć. Powoli ogarniało ją pożądanie. Jak mogła mówić mu „nie”? On jest przecież wszystkim, czego Mali w życiu pragnie. Jest delikat­ny i zarazem zuchwały, i obdarzony taką niewiarygodną zdolnoś­cią odczytywania, czego ona akurat pragnie. Przyciągnęła go do siebie i zaczęła całować. Rękami pieściła jego szerokie plecy.

- Havard, Havard - szeptała wolno.

On uniósł się na łokciach i patrzył na żonę. Pogłaskał deli­katnie jej twarz, pełną garścią ujął jej gęste włosy, które opada­ły falą na poduszki. Serce Mali przepełniała dobroć dla męża, przysunęła się do niego jeszcze bardziej i pieściła całe jego ciało. Zasypywała je krótkimi pocałunkami. Kiedy nareszcie ją wziął, skrzyżowała nogi na jego plecach i przywarła do niego z całej siły. Nie panowała już nad pożądaniem. Na moment przed tym, zanim pogrążyła się w morzu światła i rozkoszy, pomyślała, że powinni robić to częściej. To takie ważne dla ich wspólnego ży­cia. Im rzadziej się do siebie zbliżają, tym mniej jest w nich prag­nienia. Odkryła to jakiś czas temu. Stwierdziła, że teraz dłużej może sobie radzić bez intymnych zbliżeń. Kiedy już jednak to się stanie... gryzła go delikatnie w ramię i przyjmowała chętna i oddana, przepełniona pragnieniem uszczęśliwienia Havarda. Ja go pragnę, chcę go mieć, nie mogę bez niego żyć...

- Czy tobie jeszcze zależy na mnie tak jak dawniej? - spytał Havard wolno, kiedy potem leżeli przytuleni do siebie.

Mali zarzuciła mu ramiona na szyję i ukryła twarz przy szyi męża.

- Jeszcze bardziej - odparła. - Nie wiem, jak to możliwe, ale to prawda. Zależy mi jeszcze bardziej.

- To dlaczego jesteś tak często zmęczona i niechętna, aby...

- Tyle obowiązków na mnie spoczywa - wyszeptała. - Ale to nie tak. Bo ja mam na ciebie wciąż tyle samo ochoty... więc mnie nie słuchaj - prosiła cicho. - Ja chcę, Havardzie. Ja chcę często, gdybyś tylko był bardziej stanowczy...

Zarumieniła się niczym młoda dziewczyna, a on uśmiechnął się i głaskał ją po policzku.

- No to się nie przejmuj - obiecał cicho. - Teraz kiedy wiem, że ty chcesz, nie będę ustępował.

- Chcę - powtórzyła gorączkowo i przytuliła nagie ciało do męża. - Chcę, chcę!

Zasypiali mocno objęci i przytuleni do siebie.

- Zaraz ktoś tu może wejść - powtórzyła Mali, wciąż leżąc obok męża na tapczanie. - Jakby ktoś zobaczył...

- Przecież nie robię nic złego - zachichotał Havard i pocało­wał ją we włosy. - Ale gdybyś miała zamiar mnie...

- Havardzie!

Mali usiadła, mocno zarumieniona, i poprawiła włosy. Popatrzy­ła na męża, po czym uśmiechnęła się i pogłaskała go po policzku.

- Rany boskie, jesteś niemożliwy - roześmiała się skrępowa­na. - Żebyś ty wiedział, jak strasznie cię kocham.

- No a czy to, co powiedziałaś dzisiaj w nocy, jest ważne rów­nież w świetle dnia? To, że chcesz...

Mali zarumieniła się jeszcze bardziej. Spojrzała jednak na niego z błyskiem w oku i uśmiechnęła się. To uśmiech młodej dziewczyny, poczuła, i zakłopotana przygładziła ręką włosy.

- Wszystko zachowuje ważność, tak. Ale pytałam cię, gdzie podziała się Dorbet. Czy coś może na ten temat wiesz?

- Nie jestem całkiem pewien, myślę jednak, że nie popeł­nię wielkiego błędu, jeśli powiem, że Oja wziął konia i zniknął w Gjelstad u Ruth Liny, Dorbet natomiast...

Roześmiał się pogodnie i ciepłą dłonią pogłaskał Mali po plecach.

- Dorbet z pewnością zajmuje się teraz mieszaniem w gło­wie temu nieszczęsnemu dziedzicowi z Granvold.

- Dzisiaj powinni siedzieć w domu, wszyscy - mruknęła Mali i wstała.

- Ale oni są młodzi i zakochani, moja Mali - tłumaczył jej Havard. - Czy już nie pamiętasz, jak to bywa?

Mali milczała. Poszła do kuchni i nastawiła wodę na kawę. Zbliżała się pora podwieczorku.

- Uważam, że Ruth wyglądała dzisiaj blado i bardzo nieswo­jo - rzekła, nie odwracając się w stronę tapczanu.

- To chyba nic dziwnego. Możliwe, że ma za sobą gorącą noc. A na dodatek jest w ciąży...

Mali skinęła głową. Ruth jednak nie wygląda na zmęczoną po miłosnej nocy, pomyślała. Gdyby spędziła taką noc z Samu­elem, prawdziwą, wartą zapamiętania na całe życie noc poślub­ną, to miałaby gwiazdy w zmęczonych oczach. A Ruth żadnych gwiazd dzisiaj nie miała.

- Teraz nie musisz się już tak bardzo martwić o Ruth - ciąg­nął Havard z tapczanu. - To dobrze, że oni oboje z Samuelem na razie będą mieszkać we dworze, będziemy ich więc rzecz jasna ciągle widywać. Ale musisz zdać sobie sprawę z tego, że Ruth jest mężatką i ma prawo żyć własnym życiem. Zdobywać własne doświadczenia.

Złożył gazetę i usiadł.

- Oni znają się nawzajem nie tak długo, Ruth i Samuel. Potrzebują czasu, żeby się do siebie dostosować. Dajmy im ten czas, Mali.

- Ja się tylko boję, że ona nie jest szczęśliwa...

- Na to już nie możesz nic poradzić - westchnął Havard. - Daliśmy jej przecież szansę, mogła się wycofać z tego małżeń­stwa, ale ona nie chciała. I poza tym wczoraj, o ile dobrze pamię­tam, była niezwykle szczęśliwą panną młodą.

Tak, rzeczywiście wczoraj była szczęśliwa, myślała Mali. ł właśnie to tak ją martwiło. Te nieustanne zmiany od rozpaczy i łez do największego szczęścia. To przecież nie jest normalne. Ale Havard ma rację. Teraz musi pozwolić córce żyć własnym życiem. Będzie jednak mieć na oku zarówno Ruth, jak i Samuela. Bo po­czucie, że nie wszystko jest jak trzeba, nie chciało jej opuścić.

- Zastanawiałam się nad tym, Havardzie, żeby jutro przyjechał do nas Ola Havard.

- Ale... mówiłaś przecież, że będzie mógł przyjechać dopiero na sylwestra.

Glos Havarda lekko drżał.

- Ja wiem, że tak mówiłam. Teraz jednak uważam, że mógł­by przyjechać wcześniej.

Mali czuła taką tęsknotę za Sivertem i Johannesem, że bola­ło ją serce. Wiedziała, że potrwa to bardzo długo. Tordhild przed samym wyjazdem objęła ją i szepnęła do ucha, że niedługo zno­wu przyjadą. Że ona to załatwi. Mali miała nadzieję, że jej się to uda. Tak dobrze było mieć ich przy sobie. Nawet Oja jest jak odmieniony - pomyślała. Kiedy przyjechali, był burkliwy i nie­chętny, jakby się czegoś bał. I niewiele pomogło to, że zapewnia­ła go, iż dziedzictwo jest jego. I oto nagle wszystko się zmieniło. A pożegnanie obu braci było po prostu wzruszające, kiedy teraz sobie to przypominała. Sama taka była przejęta własnym smut­kiem, że wyjeżdżają, że właściwie nie zwróciła uwagi na to, co się dzieje przy saniach. Teraz przypomniała sobie, że obaj bracia długo i serdecznie ściskali sobie ręce, a potem... potem się po prostu objęli! Dziwne, pomyślała jeszcze raz, radosne, niezależ­nie od tego, czym było to spowodowane.

- A masz czas, żeby przyjąć chłopca już jutro? Havard podszedł do niej i objął ją w pasie.

- Ja rozumiem, że ty nie... że on nie jest twój, chciałem po­wiedzieć - dodał wolno.

- Ale jest twój, więc przez to również mój - odparła Mali. - Johannes też nie jest twoim wnukiem, ale nikt nie mógłby prag­nąć lepszego dziadka, niż on znalazł w tobie.

Odwróciła się w jego objęciach i uśmiechnęła serdecznie.

- Chcę, żeby Ola Havard przyjechał już jutro - powtórzyła. - To nie jest żaden kłopot. Ja kocham tego chłopca. I myślę, że on potrzebuje zniknąć na parę dni ze Storhaug. Nie sądzę, żeby oni tam mieli jakieś wyjątkowo radosne święta Bożego Narodzenia.

Bardzo dobrze to rozumiała. Gdyby ona wiedziała, że Johannesowi dzieje się krzywda...

- Dzwoń do Laury - szepnęła, przeczesując palcami jego włosy. - Zrób to zaraz, Havardzie.

- Dziękuję.

Jego głos brzmiał ostro, oczy zrobiły się wilgotne. Mali cier­piała razem z nim. Być może sądził, że potrafi zachować pewien dystans do tego syna, którego urodziła mu Laura. W takich spra­wach jednak nie decyduje rozsądek. Havard szczerze pokochał chłopca, Mali o tym wiedziała. I teraz, kiedy poznała Johannesa, rozumiała go jeszcze lepiej niż poprzednio. Miłości nie można powstrzymać, zwłaszcza miłości do dziecka czy wnuka. Tak już po prostu jest.

- No idź i zadzwoń - powtórzyła cicho i pogłaskała go po policzku. - Bardzo się cieszę, że mały do nas przyjedzie.

Havard wypuścił ją z objęć, ale wzroku z niej nie spuścił.

- Jesteś bardzo dobra, Mali.

Nie, to nie dlatego tak się zachowuję, pomyślała. Przynaj­mniej nie przede wszystkim dlatego. To prawda, że pokochała Havardowego syna, chociaż życie byłoby prostsze bez niego. Ale tak naprawdę najważniejsze jest to, że kocha Havarda. To jemu pragnie sprawić przyjemność. Przywiązać go do siebie tak, by ni­gdy nawet do głowy mu nie przyszło spojrzeć na inną kobietę.

- No idź już - uśmiechnęła się, odpychając go lekko od siebie.

Jego twarz rozjaśniła się w uśmiechu. Nikt nie ma takiego uśmiechu jak on, pomyślała Mali. Poczuła, że jej serce zaczy­na szybciej bić, odwróciła się pośpiesznie w stronę kuchni, żeby nie dostrzegł pożądania w jej oczach. To już raczej sprawię mu niespodziankę wieczorem, pomyślała, czując słodkie mrowienie w dole brzucha. Uwiodę go, jak dawniej.

Usłyszała, że drzwi izby zamknęły się za mężem.

ROZDZIAŁ 12

Tego popołudnia Mali poszła do swojej tkalni. W domu po wczorajszym gwarze panowała kompletna cisza. Nawet nie za­prosili nikogo na kawę, chociaż na ogól tak się robi po weselu. Zwyczaj każe podejmować ludzi, którzy przysłali prezenty, choć na wesele proszeni nie byli. W tym przypadku jednak było ich tak niewielu, że Mali dała sobie spokój. Ze względu na wesele w Stornes nie odbyło się też tradycyjne przyjęcie drugiego dnia świąt. Po Bożym Narodzeniu też będą jeszcze święta i niedzie­le - powiedziała Mali do Sigrid. Bo właśnie rodzina ze Stornes miała w tym roku jechać w gości do Innstad. Sigrid się z nią zgodziła. Zresztą i tak miała dom pełen ludzi, dzieci i wnuków, które przyjechały świętować razem z rodzicami.

Ostry zapach wełnianej włóczki uderzył Mali w nozdrza, gdy tyl­ko otworzyła drzwi do tkalni. Usiadła na stołku i pieszczotliwie przesuwała ręką po krosnach.

Zbyt długie są przerwy między chwilami, kiedy mogę posiedzieć tutaj przy pracy. Mali odczuwała z tego powodu niepokój. Owe ciche godziny spędzone w samotności przy krosnach znaczyły dla niej więcej, niż początkowo przypuszczała. Mogła w te swoje gobeliny przelewać wiele z tego, z czym codziennie mu siała się zmagać - swoje stare grzechy, troski i gniew. Lecz tak że dobre wspomnienia, radosne chwile, uśmiechy i promienie słońca. Stanowiły one jasny element w tkanych obrazach, przeważnie zdominowanych przez ciemne barwy. Nie rozumiała, że w gruncie rzeczy tkanie wpływa na nią uspokajająco, dopóki nie musiała opowiedzieć Sivertowi o swoim związku z Jo. O mało nie umarła z żalu i rozpaczy, kiedy zabrał Tordhild i zniknął. Siadywała wtedy w swojej tkalni do późna w nocy i kończyła do­piero, kiedy była już strasznie zmęczona. Powoli jednak wracał jej spokój, a po jakimś czasie zrozumiała, że to właśnie dzięki pracy nad gobelinami. W każdym razie w znacznej mierze dzię­ki temu. Później często chodziła do tkalni i przesiadywała przy robocie, nawet jeśli czuła się chora ze zmartwienia i tęsknoty. Przekonała się, że to pomaga.

Mali bardzo rozwinęła swoje zdolności w zakresie sztuki tkackiej. Jej wyroby cieszyły się coraz większym powodzeniem zarówno ze strony oficjalnych urzędów, jak i bogatych osób prywatnych. Z czasem poświęcała się też coraz bardziej tkaniu dużych kilimów. Znalazła na strychu dużą teczkę z wzorami, kiedy robiła porządek w kufrze, zostawionym jej przez starą babkę Johana. Mali nie mogła zrozumieć, jak to się stało, że te wzory leżały niezauważone na samym dnie kufra. Kiedy teraz zaczęła je przeglądać, natychmiast pojęła, że natrafiła na praw­dziwy skarb. Wzory i techniki były bardzo stare, musiała po­święcić bardzo wiele czasu, żeby się ich nauczyć. Powoli jednak wszystko zaczynało iść coraz lepiej, różni ludzie coraz częściej o nie pytali.

Do Mali przybył w odwiedziny nawet angielski lord wraz z wytworną żoną. Było to ubiegłego roku na początku jesieni. Lord i jego żona kupili posiadłość w Sunndalen, po drugiej stro­nie fiordu, i każdego lata razem z przyjaciółmi przyjeżdżali ło­wić łososie w bardzo rybnej rzece, która płynęła w dolinie.

Pierwsi bogaci Anglicy odkryli Sunndalen już na przełomie wieków, z czasem coraz więcej ich przyjeżdżało tutaj każdego lata. Chłopi, którzy mieli prawo połowu ryb w rzece, zarabiali na cudzoziemcach bardzo dobrze. Mieli też u nich pracę, pomagali zarówno w domu, jak i przy łowieniu ryb.

To właśnie jeden z bogatych chłopów z Sunndalen przyje­chał do Stornes z angielską lordowską parą. On sam kupił kie­dyś jeden kilim i makatkę utkaną przez Mali, to właśnie u niego angielska lady zobaczyła tkaniny i zachwyciła się nimi od razu.

Oboje z mężem spędzili w Stomes wiele godzin, a kiedy wyjeż­dżali, zamówili u Mali dwie wielkie makaty i jeden gobelin.

- To nie są ostatnie zamówienia, jakie dostałaś od moich Anglików - śmiał się chłop do Mali, kiedy się z nią żegnał. - Ta­kie wiadomości szybko się rozchodzą. Wkrótce będziesz popu­larna wśród angielskiej arystokracji, Mali Stornes. Wspomnisz moje słowa!

No i okazało się, że miał rację. Już w następnym tygodniu przyjechała kolejna angielska para. Wielu telefonowało, że też chcą ją odwiedzić, Mali jednak musiała odmawiać. Nie starczy jej czasu na to, by wykonać tak wiele zamówień. Trzeba przecież te tkaniny zrobić i oddać. Uznała, że wykona przyjęte już zamó­wienia, a angielska para odbierze je sobie, kiedy przyjedzie tutaj następnego lata.

Mali popatrzyła na listę zamówień, którą powiesiła na ścia­nie przy krosnach, i westchnęła. Pojęcia nie miała, jak z tym wszystkim zdąży. Właściwie powinnam była odmówić, myślała. W każdym razie tym ostatnim Anglikom. Ale pochlebiały jej te zamówienia, kusiło ją też to, że jej dzieła trafią do Anglii. Wciąż dostawała też zamówienia z USA, po tym jak Martin Bakken zabrał stąd jej trzy gobeliny. Najwyraźniej nie ukrywał, skąd te wyjątkowe dzieła pochodzą. I Mali domyślała się, że oglądało je wielu ludzi. Ten Bakken ma przecież mnóstwo znajomych, zdawała sobie z tego sprawę już wówczas, kiedy był w Norwegii.

Martin Bakken, a właśnie... Mali pogrzebała w koszyku z włóczką. Głęboko, całkiem na dnie, pod kłębkami i motkami wełny leżał list. Wyjęła go teraz i rozłożyła. To był list z Ameryki. Szczęście, że tamtego dnia w listopadzie, kiedy parowiec go przy wiózł, to ona sama była na przystani. Odebrała list, ale nie po­kazała go nikomu. Nawet Havardowi. Jeszcze go nie pokazałam, pomyślała i ogarnęło ją nieprzyjemne poczucie winy. Tylko że najpierw musi się zastanowić, co z tym wszystkim zrobić. List bowiem był od Bakkena, Amerykanina norweskiego pochodzenia który zamówił u niej ten wielki gobelin do kościoła w Lademocu Odsłaniano go podczas wielkiej uroczystości w Trondheim, we wrześniu 1930 roku. To już ponad pięć lat temu!

Martin Bakken, milioner, który wraz z rodzicami wyemigro­wał dawno temu do USA, był zachwycony nie tylko obrazem. Zwrócił uwagę również na Mali. Nagle we wspomnieniach Mali pojawiło się to, co się wydarzyło tutaj, w tej tkalni, kiedy Bakken przyjechał do Stornes, by zakupić kilka jej prac. Prosił ją wtedy, żeby opuściła Stornes i pojechała z nim do USA. Obiecywał, że da jej wszystko! Wyznał jej miłość, miał nawet ze sobą diamen­towe serduszko, którym usiłował ją zwabić. Mali wyrzuciła go za drzwi i nigdy później tego nie żałowała. Moje życie jest tutaj, myślała, u boku Havarda, razem z dziećmi. Pieniądze i diamen­ty nie były w stanie zmienić jej przekonań.

Ale to bardzo urodziwy mężczyzna, ten Martin Bakken - przystojny, elegancki i obyty w świecie. I chociaż Mali nie potra­fiła sobie wyobrazić życia z nim, to jednak odczuwała jakąś przy­jemność. Tylko z tego powodu, że taki mężczyzna mógł zwrócić na nią uwagę! Sama nie miała wątpliwości, czego w życiu prag­nie, mimo wszystko jednak to było... tak, to było podniecające wiedzieć, że jest się tak podziwianą i pożądaną. Nie mogła się tego wyprzeć. Zainteresowanie Martina nie miało dla niej żad­nego znaczenia, przypominała sobie. Świadomość, że ktoś jej pragnie, była jednak niezwykle miła.

Powiedziała mu wtedy, że nie chce mieć z nim nigdy więcej do czynienia. Mimo to przyjmowała zamówienia, jakie załatwiał jej w Ameryce. Ale że on odważy się kiedyś napisać...

Mali spojrzała na arkusik papieru, zapełniony wyraźnym pismem, i poczuła, że w jej duszy coś się niespokojnie poru­szyło.

Mali Stornes,

nie zapomniałem, że powiedziałaś, iż nigdy więcej nie chcesz mnie widzieć. Przez ponad pięć lat trzymałem się od ciebie z dale­ka i byłem jedynie pośrednikiem, kiedy ktoś pragnął zamówić two­je prace. Ale teraz, w styczniu, wybieram się znowu do Norwegii. U mojej rodziny w Rinndalen będzie wielka uroczystość i chciałbym wziąć w niej udział. To stamtąd przecież pochodzi mój ród, tam są moje korzenie. Ty prawdopodobnie nie zmieniłaś swoich poglądów. Mimo to pozwolę sobie jeszcze raz zapytać, czy mógłbym i teraz przyjechać do Stornes, wyłącznie po to, by zakupić i zamówić two­je gobeliny i makaty. Śledzę twoje poczynania, jak się z pewnością domyślasz, i zauważyłem, że oprócz dawnych gobelinów zaczęłaś też tkać niezwykle piękne makaty.

Obiecuję ci, że będzie to jedynie formalna wizyta w interesach, jeśli się zgodzisz, bym przyjechał. Mam też dla ciebie pewną propo­zycję, czysto biznesowego charakteru. Tak się złożyło, że mam za­miar otworzyć tutaj sklep, w którym będą sprzedawane wyłącznie norweskie towary. Mam nadzieję, że później stworzy się z tego cała sieć sklepów z filiami w licznych dużych miastach Stanów Zjed­noczonych. Twoje prace, jak wiesz, są tutaj bardzo cenione przez wszystkich, którzy je znają, zamówień ze Stanów masz przecież sporo.

Chciałbym więc zawrzeć z tobą umowę, abyś robiła i przekazy­wała do mojego sklepu gobeliny i makaty. Otrzymasz bardzo do­brą zapłatę i spodziewam się, że z czasem mógłbym spopularyzować twoje nazwisko i twoją sztukę daleko poza granicami mojego stanu. Można by też pomyśleć, żeby twoje wyroby połączyć w jakiś sposób z koncertami twojego syna. Jego nazwisko jest bardzo dobrze znane w znacznych częściach naszego kraju i z pewnością budziłaby wiel­kie zainteresowanie wiadomość, że wy dwoje to matka i syn. Można by na przykład urządzić wystawę twoich prac w związku z jego kon­certem. Ale o tym oczywiście będziesz w każdym przypadku decydo­wać ty sama. Długo się zastanawiałem, zanim usiadłem do pisania tego listu. Uważam jednak, że musiałem cię zapytać, bo to przecież unikalna możliwość dla ciebie, sam muszę ci to powiedzieć. Taka możliwość nie zdarza się każdemu, a na ogół tylko raz w życiu. Onet in a life time jak mawiają Amerykanie.

Mam nadzieję, że przynajmniej mi odpowiesz.

Z największym szacunkiem, Martin Bakken

Mali odłożyła list, długo siedziała, wpatrując się gdzieś przed siebie pustym wzrokiem. Nie napaliła w piecu i w tkalni było bardzo zimno. Zdała sobie sprawę, że nie będzie mogła długo tutaj siedzieć.

Co powinna zrobić w tej sytuacji? Pod wpływem pierwszego impulsu chciała zgnieść list i wrzucić go do ognia. Coś jednak ją przed tym powstrzymało. Tkanie z latami stało się czymś o wiele więcej niż hobby, którym zajmowała się w czasie wolnym. Teraz jest to ważna część jej życia. Odczuwała radość i dumę, widząc, że jej prace budzą coraz większe zainteresowanie w świecie. I były też z tego pieniądze. Bardzo trudny okres na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych, kiedy to tysiące ludzi bankru­towało i traciło pracę, oni w Stornes przeżyli, prawie niczego nie odczuwając. I to właśnie dzięki jej tkactwu. Szkatułka z pie­niędzmi, którą oboje z Havardem zakopali przy ścianie domu, systematycznie się wypełniała.

W ostatnich latach sytuacja zaczęła się stabilizować również w gospodarce norweskiej. Havard mówił, że wkrótce będą mogli umieścić pieniądze w banku. Uważał, że to teraz bezpieczne po­sunięcie, a bank będzie im wypłacał odsetki. To Mali wstrzymy­wała jeszcze ostateczną decyzję. Lęk przed niedobrymi tenden­cjami w gospodarce światowej wciąż w niej trwał. Pamiętała, że jeszcze niedawno bankrutowały również banki... ale te czasy już minęły - zapewniał Havard z wielkim przekonaniem. On cały czas trzymał rękę na pulsie. Ustalili więc, że na początku no­wego roku wybiorą się do Stangvik, do Kasy Oszczędnościowej. Mali zastanawiała się, jaką minę zrobi szef banku, kiedy zoba­czy, ile pieniędzy ze sobą przywieźli.

Ale pieniądze to jedna sprawa. Oczywiście dobrze jest je mieć. Jednak popularność, również za granicą, zdawała się zna­czyć dla niej co najmniej tyle samo. Już dawno zdała sobie spra­wę z tego, że jest więcej niż zdolna. Że w swojej dziedzinie jest artystką dokładnie tak samo jak Sivert w swojej. Świadomość tego buzowała w niej czasami i budziła dumę. Dlaczego miałaby ukrywać swoje osiągnięcia i nie skorzystać, kiedy nadarzają się takie wspaniałe możliwości? Zresztą miałoby to znaczenie nie tylko dla niej, lecz także dla Norwegii, gdyby jej prace zdobyły uznanie i popularność za granicą.

Mali ponownie wzięła list. Dawniej była pewna, że nie chce mieć nigdy więcej do czynienia z Martinem Bakkenem. Powie­działa mu to otwarcie, kiedy odwiedził ją w Stornes. Gdyby te­raz zgodziła się na kolejne spotkanie, chociaż dotyczyłoby ono jedynie interesów... Havard nie byłby zadowolony, co do tego nie miała wątpliwości. Jego wzrok ciemniał z zazdrości natych­miast, gdy tylko ktoś wspomniał światowego Amerykanina. Jak więc Mali miałaby mu powiedzieć, że ten człowiek znowu do nich przyjedzie?

Ale to przecież moja sprawa, pomyślała nagle. Tu chodzi o moją pracę, o moje możliwości. Havard będzie się musiał jakoś z tym pogodzić. I nagle wiedziała już, że odpowie na list Ame­rykanina. I zgodzi się na kolejną wizytę. Najpierw jednak będzie musiała pokazać list Havardowi. Miała nadzieję, że mąż zrozu­mie, iż chodzi tylko o interesy. Nie, nie tylko, pomyślała, skła­dając list i chowając go w kieszeni fartucha. Chodzi też o sławę i uznanie. Kusiło ją to wszystko.

Wstała, strzepnęła ze spódnicy strzępki wełny. Oczywiście, że odpowie Amerykaninowi!

- Ukrywałaś list od tego drania przez tyle czasu? - syknął Havard, kiedy poinformowała go o wszystkim jeszcze tego sa­mego wieczora w sypialni. - Noga tego faceta nie postanie w na­szym dworze, powiedziałem i zdania nie zmienię.

- No a ja, czy ja nie mam już nic do powiedzenia? - spytała Mali ostrym tonem. - Tu chodzi o moją pracę, Havardzie. To jest wyjątkowa możliwość, tyle to chyba i ty pojmujesz?

- On kupiłby cały świat, gdyby tylko dzięki temu mógł do ciebie dotrzeć, ten cały Bakken - warknął Havard gniewnie. - Wszystko, o czym pisze, to tylko kolejna próba, by zwabić cię do USA.

- No teraz to wygadujesz prawdziwe głupstwa - rzekła Mail spokojnie. - Gdyby mnie pociągały jego miliony, to pojecha­łabym za pierwszym razem, kiedy mi to zaproponował. Rany boskie, Havard, przecież my nie jesteśmy już młodzi. Dobrze wiesz, że ja mam tutaj we dworze wszystko, czego pragnę, przy tobie...

- Nie, najwyraźniej nie wszystko - odparł ze złością. - Bo gdyby tak było, to już dawno spaliłabyś ten przeklęty list!

- Nie zachowuj się jak smarkacz - krzyknęła Mali, rozpla­tając warkocz. - To po prostu interesy, Havardzie. To wyjątkowa możliwość, by upowszechnić moje prace...

- Ciekawe tylko, skąd weźmiesz na to czas? I tak masz dni wypełnione od świtu do nocy. Ciągle jesteś zmęczona i... jak za­mierzasz to zorganizować...

- Zastanawiałam się już nad tym - odparła Mali. - Musimy przyjąć więcej ludzi do pomocy. Ja muszę mieć czas na pracę w tkalni...

- Więc nie będziesz już gospodynią we dworze? - Havard oddychał ciężko i biegał po pokoju tam i z powrotem.

- Oczywiście, że będę gospodynią. Muszę tylko mieć więk­szą pomoc...

- Doba ma dwadzieścia cztery godziny, nawet dla ciebie, Mali. Ktoś będzie musiał ponieść konsekwencje, i ja już wiem, kto to będzie. Ja! Będę cię widywał jedynie przy posiłkach, do sypialni będziesz się zakradać późną nocą, kiedy ja od dawna już będę spał. No i będziesz jeździć tu i tam...

Mali poczuła, że zaczyna ją dławić gniew. Jakie to typowo męskie, pomyślała. Gdyby to Havard otrzymał taką możliwość lub podobną, w ogóle nie byłoby żadnej dyskusji. Ona jednak jest kobietą, a kobieta powinna trzymać się domu, nie mieszać się w jakieś zewnętrzne interesy. Tylko że to jest moje życie! Moja wyjątkowa szansa. Dlaczego miałabym pozwolić, żeby ktoś prze­szkodził mi w jej realizacji?

Popatrzyła na Havarda. Stał pośrodku pokoju z potarganymi włosami, ręce zwisały mu bezwładnie. Nagle ogarnęła ją wielka czułość dla tego człowieka. Pojmowała oczywiście, że on się boi. Obawia się, że może ją stracić. Podeszła więc i zarzuciła mu ręce na szyję. Pogłaskała delikatnie po policzku.

- Ja rozumiem, że ogarnia cię... strach, Havardzie - zaczęła cicho. - Spróbuj jednak popatrzeć na sprawę również z mojej strony. To jest coś, o czym mogłabym tylko marzyć, że moje tka­niny moją trafić aż do Ameryki... Havard nie odpowiadał.

- Dobrze wiesz, co ja do ciebie czuję - wyszeptała. - Nikt nie znaczy dla mnie więcej niż ty. Ale czy nie mam już prawa niczego więcej w życiu przeżyć? Potrafisz mi tego zakazać?

Przeczesywała palcami włosy na jego karku i patrzyła mu w oczy.

- Spodziewałam się, że ty mi ufasz, Havardzie - rzekła ci­cho. - Nie mogę pojąć, chyba nie dawałam ci powodów, by było inaczej.

Natychmiast kiedy to powiedziała, zdała sobie sprawę, jakie to grube kłamstwo. Torgrim! Oddała się młodszemu bratu Jo w de­sperackim pragnieniu, by jeszcze raz przeżyć dawną gorącą miłość. A dziecko, którego potem oczekiwała... Mali na wspomnienie tego przeniknął dreszcz. Piła jakieś wstrętne ziołowe wywary, by pozbyć się płodu, śmiertelnie przerażona, że mogłoby być to dziecko Torgrima, a nie Havarda. To jednak był syn Havarda, to jego dziecko urodziła, słabiutką, chorą istotkę, która wkrótce potem zmarła. A wszystko dlatego, że zatruła dziecko swoimi ziołowymi wywa­rami! Poświęciła Havardowego syna, by ratować siebie, tego nawet sama nie potrafi sobie nigdy wybaczyć.

Z jękiem przytuliła twarz do szyi Havarda. On najwyraźniej nie ma żadnych powodów, by jej ufać. Tylko że nie wie nic o Torgrimie i nigdy się zresztą o nim nie dowie, nigdy nie pozna praw­dy, dlaczego utracili synka. Tego nawet on by jej nie wybaczył. Nigdy. Nie ma tak wielkiej miłości na świecie, która by wybaczy­ła taki grzech.

- No, zresztą wszystko mi jedno - oznajmiła Mali cicho. - Po prostu nie odpowiem na ten list.

Havard przyciągnął ją mocniej do siebie. Teraz on przeczesy­wał palcami gęste włosy, które spływały jej na plecy.

- Owszem, powinnaś odpowiedzieć - rzekł ochrypłym gło­sem. - Nie mam żadnego prawa żądać, abyś mu odmówiła. Nie mogę ci tego odebrać, Mali, nie zrobię tego. Jestem tylko...

Westchnął ciężko.

- Ja ci ufam - zapewnił. - Nigdy nie dałaś mi powodów do jakichś podejrzeń. To ja jestem tym, który... który zdradził.

- Jeśli o tę sprawę chodzi, to chyba wszystko zostało już po­wiedziane - przerwała mu Mali i pocałowała go w usta. - Ale ja nie chcę tej całej amerykańskiej historii, gdybyś ty miał się czuć w jakiś sposób... odepchnięty. Znaczysz dla mnie więcej niż ta propozycja. A i tak mam wystarczająco dużo zamówień - doda­ła. - I tak powinnam dużo więcej nad tym pracować.

Havard głaskał ją po plecach.

- Napisz, że chcesz porozmawiać z tym... z tym Bakkenem - wykrztusił. - Przecież zdaję sobie sprawę, jakie możliwo­ści to przed tobą otwiera, i chciałbym, żebyś skorzystała. Życzę ci przecież tylko wszystkiego dobrego, Mali. Bylebyś tylko w ca­łym zamieszaniu nie zapomniała o mnie.

- Havard, Havard - wyszeptała tuż przy jego szyi. - Możesz być absolutnie pewien, że nie zapomnę o tobie. Jak bym mog­ła zapomnieć o kimś, kto jest dla mnie najważniejszy na całym świecie. Możesz mi wierzyć, Havardzie!

Havard skinął głową i wypuścił ją z objęć.

- Ależ wierzę - odparł, chociaż Mali wciąż widziała w jego oczach niepokój.

Kiedy znaleźli się już pod pierzyną, Mali ujęła rękę męża, któ­ra obejmowała ją w talii, podniosła do ust i ucałowała. Najchęt­niej usunęłaby niepokój z jego serca, ale nie potrafiła. Havard zawsze będzie się bał, widząc wokół niej zbyt wiele zamieszania. Mali nie jest zwyczajną kobietą, jedną z tych, które trzymają się tego, co stare i znajome. Ona pragnie mieć własne życie. Chce wykorzystać to, co los jej dał. Siłę i zdolności. Rozumie, że to może budzić lęk nawet w tak tolerancyjnym mężu jak Havard. Wiedziała jednak, że jutro napisze do Bakkena. Havard powie­dział, że powinna to zrobić, chociaż wiedziała, że byłby uszczęśliwiony, gdyby machnęła na tę amerykańską sprawę ręką. Nie mogła jednak zrezygnować z takiej wspaniałej szansy. Havard będzie musiał z tym żyć, pomyślała, ściskając jego rękę.

Havard nie musiał jechać aż do Storhaug, by przywieźć Olę Havarda. Laura z rodziną miała spędzić kilka dni w Oppstad, więc nie czeka ich długa droga. Mimo wszystko zaprzągł kobyłę do sań i przyniósł skórzane okrycia.

- Chłopiec nie będzie miał chyba wielkiego bagażu? - za­stanawiała się Mali, kiedy zdała sobie sprawę, że Havard jedzie tylko do Oppstad.

- Nie, ale on bardzo lubi jeździć saniami z wielką pompą - tłumaczył Havard, zarumieniony po korzonki włosów. - Myślisz, że nie powinienem tego robić?

- Nie, nie, skąd - uśmiechnęła się Mali. - Rozumiem, że cieszy go taka parada, choć to ledwie parę kroków. I powiedz Laurze, że może odebrać chłopca w Nowy Rok. W porze podwieczorku - dodała.

Havard skinął głową i cmoknął na kobyłę. Ta podskoczyła i ruszyła do przodu tak, że śnieg sypał się spod jej kopyt. Sanie kierowały się ku wzgórzom otaczającym Stornes.

ROZDZIAŁ 13

Mali ocknęła się, bo ktoś ją delikatnie potrząsał za ramię. Oszo­łomiona otworzyła oczy. Pokój nadal pogrążony był w mroku. Musi być jeszcze bardzo wcześnie, pomyślała trochę nieprzy­tomna, opierając się na łokciu. Ledwie świta.

Tuż przy łóżku stał Ola Havard. Czuła na swojej twarzy, w zimnym pokoju, jego słodki, ciepły oddech.

- Co się dzieje...

- Nie mogłem spać - wyszeptał chłopczyk, spoglądając z lę­kiem na Havarda, który głęboko spał za plecami Mali. - Dzisiaj jest wieczór sylwestrowy i ja...

Mali uniosła go i położyła przy sobie w łóżku. Bose sto­py dziecka były lodowate. Szczelnie otuliła chłopca pierzyną i mocno do siebie przytuliła chudziutkie ciało. Natychmiast jak tylko przyjechał do Stornes, zauważyła, że jest strasznie chudy. Chudy, blady i przestraszony. Ale jadał sporo i chęt­nie, od kiedy przyjechał w niedzielę, więc nie o brak apetytu tu chodzi, myślała Mali. Zastanawiała się, jakie to właściwie stosunki panują w Storhaug. Zauważyła zresztą, że Havard rozmyśla o tym samym. Dostrzegła głęboką troskę w jego wzroku, kiedy w niedzielny wieczór kładł syna spać. Bo gdy Mali zdjęła dziecku sweterek, żeby je przebrać w piżamkę, zo­baczyli po prostu skórę i kości. Żadne jednak nie wspomniało o tym ani słowa, on sam też bardzo rzadko mówił coś o matce i ojczymie.

- Rzeczywiście, dzisiaj wieczór sylwestrowy - potwierdziła Mali. - Ale nie dotrwasz do północy, jeśli wstaniesz już teraz.

- Dotrwam, dotrwam - zapewnił pośpiesznie. - Wcale nie jestem zmęczony. I tak się cieszę, że będą sztuczne ognie, cieszę się na... na wszystko.

Mali przesunęła się na skraj łóżka i pociągnęła go za sobą. Było dosyć ciasno, ale chłopcu najwyraźniej nie przeszkadzało, że leży tak bardzo do niej przytulony, z głową na jej ramieniu. Wprost przeciwnie. Układał się niczym mały kociak i palcami przeczesywał jej włosy.

- Bardzo lubię być tutaj w Stornes - wyszeptał.

- Ja też się cieszę - uśmiechnęła się Mali w mroku i potarga­ła mu włosy. - My wszyscy lubimy, kiedy u nas jesteś.

- To będę mógł przyjechać znowu?

Zauważyła, że chłopiec wstrzymał oddech i zesztywniał.

- Naturalnie, że będziesz mógł - zapewniła. - I może na­stępnym razem zostaniesz dłużej. Jeśli zechcesz.

- Zechcę - odetchnął z ulgą. - Ja bym się nawet mógł tu­taj przeprowadzić... na jakiś czas, chciałem powiedzieć - dodał pośpiesznie, kiedy uznał, że prawdopodobnie nie powinien był niczego takiego mówić.

- No nie wiem, czy twoi w Storhaug chcieliby o czymś takim słyszeć - zastanawiała się Mali, nie dając po sobie poznać, jakim szokiem były dla niej słowa chłopca. - Oni pewnie też chcą, że­byś z nimi był.

Musi mu nie być za dobrze w domu, pomyślała znowu. No ale to nie jest jej sprawa. Jeśli ktoś miałby poruszyć ten temat z Laurą, musi to zrobić Havard. A jeśli Havard coś powie, to z pewnością wybuchnie wielka awantura. Laura nie zechce ła­skawie przyjąć tego rodzaju uwag, Mali zna ją aż za dobrze. Mu­szą się więc gruntownie zastanowić, zanim cokolwiek zostanie powiedziane, w przeciwnym razie mogą doprowadzić do tego, że Laura w ogóle nie pozwoli Oli Havardowi przyjeżdżać do Stor­nes. A on tego bardzo potrzebuje.

Dziwne, że rodzina z Oppstad niczego nie robi, zastanawiała się Mali dalej. W tym dworze przecież zawsze wszystko jest jak należy, sprawy mają swój porządek. Może zresztą próbowali, ale usłyszeli, że nie powinni się wtrącać do tego, co ich nie dotyczy. Mali słyszała, że między rodziną z Oppstad i Knutem Granem stosunki nie są zbyt serdeczne. Zresztą z kim ten człowiek ma dobre stosunki, myślała. Ona w każdym razie nikogo takiego nie zna. Znowu dziwiła się, dlaczego Laura wyszła za kogoś takiego jak Knut. Im lepiej poznawała tego człowieka, tym dziwniejsze jej się to wydawało.

- Ale może was odwiedzi Johannes - wtrącił Ola Havard ci­chutko. - To wtedy ja bym nie mógł...

- No, co ty? Przecież dopiero wtedy byłoby bardzo miło - za­protestowała Mali. - Ty i Johannes jesteście równolatkami. Wi­tałeś się z nim przed kościołem, kiedy Ruth brała ślub, prawda? Nie polubiłeś go?

- O tak, uważam, że jest bardzo miły - wyszeptał chłopiec cicho. - Ale on jest waszym wnukiem, a ja... mama powie­działa...

- U nas we dworze to ja decyduję - oznajmiła Mali swobod­nie. - Ja i Havard. A my mamy miejsce dla dwóch małych chłop­ców, jeśli miałoby się tak zdarzyć, że obaj przyjedziecie w tym samym czasie, niezależnie od tego, co ma do powiedzenia twoja mama i inni ludzie. Pomyśl, ile wspaniałych rzeczy moglibyście razem robić, ty i Johannes - dodała.

- A czy wasz Johannes niedługo znowu przyjedzie?

Mali poczuła bolesny skurcz w sercu. Gdyby ona mogła to wiedzieć! Obecność Oli Havarda we dworze przypominała jej dni spędzone z Johannesem. To były wspaniałe dni, wspomi­nała. Tak je zapamiętała. Tęsknota za Johannesem była niczym otwarta rana w jej duszy.

- Nic jeszcze nie zostało postanowione - odparła, otulając szczelniej chłopca. - Ale ty przecież możesz przyjeżdżać i tak.

- No to kiedy?

- Nie, tego nie wiem... najpierw powinniśmy chyba poroz­mawiać o tym z Havardem, nie uważasz?

Przytuliła go mocniej i głaskała w ciemnościach po policzku.

- Ty nigdy nie bywasz w Oppstad? - spytała. - To znaczy nie nocujesz u babci?

- Czasem... ja... moja mama...

Chłopiec plątał się, nie wiedział, co powiedzieć.

- Knut nie lubi, żebym tam zostawał - wykrztusił w koń­cu. - On nie lubi...

- Ale przecież to chyba twoja mama decyduje, czy możesz zostać w Oppstad, czy nie?

- Tak, ale...

Mali zrozumiała, że dziecku trudno o tym rozmawiać.

- Wiesz co, myślę, że powinniśmy jednak obudzić Havarda - zmieniła temat. - Słyszę, że na dole zaczynają już szykować śnia­danie.

Szturchnęła Havarda w bok. On odwrócił się, otworzył oczy i ziewnął.

- Czy to już rano?

- Tak, już rano, a ja mam w łóżku gościa - uśmiechnęła się Mali. - Znalazłam sobie nowego kawalera.

Havard usiadł oszołomiony i patrzył na Olę Havarda, przy­tulonego do Mali.

- O rany boskie - jęknął i potargał synowi włosy. - To ty przychodzisz tu po nocy i bałamucisz moją żonę?

- Nie, niczego takiego nie robię - zapewniał chłopiec trochę spłoszony. - Tylko że nie mogłem spać i...

- I przyszedłeś tutaj, do Mali?

- Nie chciałem nikogo budzić - rzekł chłopiec pośpiesz­nie. - Ale ona już prawie nie spała, kiedy przyszedłem. Prawda, że tak było?

Patrzył na Mali wielkimi, proszącymi oczyma.

- Tak, rzeczywiście tak było - uśmiechnęła się Mali uspo­kajająco. - No i jest mi bardzo miło mieć takiego wspaniałego chłopca w łóżku.

- A ja o niczym nie wiedziałem - Havard udawał urażonego.

- Nie, bo ty po prostu spałeś - roześmiał się Ola Havard uszczęśliwiony, że nikt się na niego nie złości.

- Teraz to już naprawdę nakrywają do śniadania, więc po­winniśmy wszyscy wstać - komenderowała Mali. - Będziesz mu­siał odpocząć trochę po obiedzie, Ola Havardzie, w przeciwnym razie zaśniesz nam przed północą.

Przyjaźnie wypchnęła go z łóżka.

- Idź teraz do siebie i się ubierz - powiedziała. - Zobaczymy się przy śniadaniu.

Ola Havard pobiegł w stronę drzwi. W progu się odwrócił. Zobaczyli w półmroku błysk jego białych zębów, kiedy się do nich uśmiechnął. Potem zniknął.

- Czy on długo tutaj leżał? - spytał Havard, zatrzymując Mali, kiedy chciała wstać.

- Nie, niedługo.

- Jaka ty jednak jesteś dobra, że wzięłaś go do łóżka. Niewie­le kobiet by tak zrobiło - wyznał Havard z wdzięcznością. - Bo przecież on cię obudził, prawda?

Mali nic na to nie odpowiedziała. Havard przytulił do niej twarz i mocno ją uściskał.

- Przykro mi z powodu tych wszystkich głupstw, jakich nawygadywałem wczoraj - wyszeptał. - Ty robisz dla nas wszyst­kich tak wiele. Jesteś taka szczodra. A ja niczym jakiś zazdroś­nik gadałem, że ci nie pozwolę, byś...

- Ale przecież pozwoliłeś, Havardzie - przypomniała Mali wolno i pogłaskała go po włosach. - Powiedziałeś, że mam się zgodzić.

- Ale najpierw musiałaś porządnie postukać w moją głowę - westchnął. - Powinienem był zgodzić się natychmiast. I cieszyć się razem z tobą, że los daje ci taką szansę.

- Ale ja ciebie rozumiem - wtrąciła Mali. - Wiem, że nie zawsze łatwo jest być Havardem Stornesem. Chyba niewielu chciałoby się znaleźć na twoim miejscu i mieć taką żonę jak ty.

- Jeśli ktoś tak mówi, to nie wie, o czym gada - wyszeptał Havard z ustami przy jej włosach.

Mali pocałowała go w czoło i wymknęła się z łóżka.

- Ja w każdym razie mam tutaj wszystko, czego pragnę - po­wiedziała, zdejmując przez głowę nocną koszulę. - Gdybyś tylko chciał mi uwierzyć, Havardzie, to wszystko będzie dobrze.

Havard nie odpowiadał, wciąż leżał w łóżku i patrzył, jak Mali się ubiera.

- Czy ty wiesz, jaka jesteś piękna? - powiedział nagle.

Mali odwróciła się nieco zaskoczona i popatrzyła na niego.

- Rany boskie, jesteś jeszcze ładniejsza niż wtedy, kiedy wy­chodziłaś za mnie - ciągnął swoje Havard. - Czterdzieści cztery lata, a śliczna niczym młoda dziewczyna.

- Ależ ty łżesz, Havardzie Stornes - roześmiała się Mali, od­rzuciła na plecy swoje bujne włosy i zaczęła je szczotkować. - Codziennie patrzę na siebie w lustrze i widzę w nim raczej bab­cię, która ma czterdzieści cztery lata.

Szybkimi, sprawnymi palcami zaplatała włosy w warkocz.

- A ja widzę najpiękniejszą babcię na świecie - roześmiał się Havard cicho. - I najmilszą.

Mali upięła włosy, potem odwróciła się ku niemu. Jej ciem­ne, piwne oczy lśniły.

- Sam też nie wyglądasz najgorzej, skoro już o tym mówi­my - uśmiechnęła się. - Teraz jednak musisz wstawać, Havardzie Stornes.

Potem pośpiesznie zniknęła w drzwiach.

Mali stanowczo zapukała do drzwi dziadków, zanim je otworzy­ła. Samuel siedział w izbie przy stole i coś pisał. Kiedy weszła, uniósł głowę i bez słowa skinął na powitanie. Było jednak widać, że nie cieszy go ta wizyta.

W domu pachniało obiadem. Coś się smaży, poczuła Mali. Zgodnie z tradycją dopiero w wieczór sylwestrowy można jeść główny posiłek, z kotletami, słodką kaszą ze śmietaną i innymi pysznościami. Ruth wyjrzała z kuchni. Była rozgrzana i zaru­mieniona od stania przy ogniu.

- Och, to ty, mamo! - zawołała najwyraźniej bardziej ucie­szona widokiem Mali niż Samuel.

- Tak, to ja, chciałam zapytać, jakie macie plany na dzisiejszy wieczór. Byłoby nam bardzo miło, gdybyście przyszli i zjedli kolację z nami, moglibyśmy razem spędzić ten ostatni wieczór w roku.

- Owszem, bardzo chętnie przyjdziemy - odparła Ruth po­śpiesznie. Potem jednak spojrzała na Samuela i zarumieniła się jeszcze bardziej. - Prawda, że chętnie pójdziemy, Samuelu? - spytała niepewnie.

- Ja osobiście wolałbym spędzić ten wieczór w ciszy i na roz­myślaniach - oznajmił misjonarz.

- Ale przecież nie będziesz rozmyślał tyle godzin? - wtrąciła Mali krótko. - No i chyba nie będziecie siedzieć tu sami aż do północy?

- Ruth i ja znakomicie się czujemy sami ze sobą, jeśli już o to chodzi... - Samuel odłożył pióro i przygładził swoje jak zawsze starannie uczesane włosy. - Rozumiem jednak, że ty chętnie spędziłabyś ten wieczór w domu rodzinnym, więc tak zrobimy, Ruth - dodał.

- Nie, jeśli ty nie chcesz, to ja też nie - Ruth spoglądała na niego lekko spłoszona.

- Chcę, żeby było tak, jak do tego przywykłaś, Ruth. Prze­cież i tak nic innego nie mamy w planach.

Mali poczuła skurcz w żołądku. Czy on zawsze musi tak sprawy wykręcić, żeby to on był ten miły i ustępujący, choć prze­cież nie jest? Ale, z drugiej strony, w ostatnich dniach Ruth spra­wia wrażenie znacznie spokojniejszej. Może więc zbyt surowo osądzam Samuela, pomyślała, spoglądając na niego raz jeszcze. On znowu pochylił się nad pracą. Może jest lepszy, niż mi się wydaje?

- W takim razie przychodzicie do nas?

Ruth skinęła głową.

- Chodź, mamo, na chwilę do mnie do kuchni - poprosi­ła. - Samuel ma pracę, nie będziemy mu przeszkadzać.

Mali zamknęła za sobą drzwi do kuchni i usiadła na sofie przy stole jadalnym.

- A czym to Samuel się zajmuje?

- Zapomniałam ci powiedzieć, ale trzeciego stycznia będzie miał spotkanie w Berkak - wyjaśniła Ruth, przesuwając patel­nię na ogniu. - Widzisz, on wciąż jest tam potrzebny. Będzie uczestniczył w cyklu rekolekcji.

Usiadła na krześle naprzeciwko Mali, spuściła wzrok i bawi­ła się obrusem.

- Będzie musiał tam zostać co najmniej trzy tygodnie.

- No, a co ty na to?

- Nie, no ja... tego można się było spodziewać - odpar­ta Ruth, nie patrząc na matkę. - On często będzie wyjeżdżał z domu, tak mi powiedział. To przecież jego praca. Zresztą ja mam was...

Onieśmielona zerknęła na matkę. Jej wcale nie jest przykro, że Samuel musi wyjechać, pomyślała Mali.

W oczach Ruth dostrzegała ulgę. Więc jednak nie wszystko jest tak, jak należy. Przecież Ruth powinna być załamana tym, że zaraz po ślubie musi zostać sama, i to na tak długo.

- Oczywiście, że masz nas - potwierdziła matka, starając się ukryć swoje myśli, i poklepała dłoń Ruth. - Nie będziesz sama, przecież wiesz. Zawsze będziesz nas miała.

- No i to właśnie powiedziałam Samuelowi - uśmiechnęła się Ruth. - Wiesz, on uważa, że to okropne, że musi wyjechać ode mnie na tak długo.

Ależ ty nie umiesz kłamać, pomyślała Mali. Czegoś takiego Samuel na pewno nie powiedział. Nie dała jednak po sobie po­znać, że przejrzała córkę. Skinęła tylko głową.

- No i jak się czujesz jako mężatka? - spytała spokojnie.

Ruth zaczerwieniła się po korzonki włosów. Szybko wstała i podeszła do kuchni.

- Tak w ogóle to bardzo dobrze - odparła cicho.

Jej głos nie zachęcał do dalszych pytań. Mali zrozumiała, że córka nie chce o tym rozmawiać, i sama nie zamierzała jej drę­czyć. Wstała więc i ruszyła ku drzwiom.

- W takim razie spotykamy się po obrządku - powiedziała jeszcze, poklepała Ruth po plecach i wyszła.

Ruth odetchnęła. Ręka jej drżała, kiedy przesuwała patelnię. Matka nigdy nie może się dowiedzieć, jaką Ruth miała noc po­ślubną. Ale tamto już się chyba więcej nie powtórzy. Po ślubie byli ze sobą jeszcze raz, ona i Samuel, i on okazywał jej czułość, był miły i szeptał jej do ucha dobre słówka.

Ruth wzięła szklankę i nalała wody. Usiadła przy stole, żeby się napić. Wciąż nie mogła pojąć, jak to możliwe, że w Samuelu jest dwóch kompletnie różnych ludzi. Zrobiła się od tego niespo­kojna i zdenerwowana. Chodziła po domu jak po rozżarzonych węglach, w strachu, że powie lub zrobi coś, co obudzi w mężu diabła. W ciągu ostatnich dni on był jednak niezmiennie miły. Może od tej pory zawsze już tak będzie, zastanawiała się Ruth. Tamten drugi...

Samuel pewnie też był bardzo zdenerwowany i zagubiony z powodu tego wesela, tłumaczyła go sama przed sobą. Bał się, że może stracić pracę. Reputację i ludzki szacunek. To wystar­czające wyjaśnienie, myślała, obracając szklankę w dłoniach.

Podskoczyła na krześle, kiedy drzwi z izby otworzyły się i w progu stanął Samuel, wysoki i barczysty. Szklanka wyślizgnę­ła jej się z rąk i przewróciła. Woda rozlała się po obrusie i wolno ściekała na podłogę.

- Masz nieczyste sumienie? - spytał. - Wystarczy stuknąć, a ty podskakujesz jak oparzona.

- Nie, siedziałam tylko pogrążona w myślach i wtedy...

Ruth sięgnęła po ścierkę i zaczęła wycierać wodę nerwowy­mi, niezdarnymi ruchami. Nagle poczuła, że Samuel obejmuje ją od tyłu, i zesztywniała.

- Nie możesz zachowywać się tak, jakbym ja był wielkim, paskudnym trollem, Ruth - wyszeptał jej do ucha. - I dla dziec­ka też nie jest dobrze, kiedy się tak denerwujesz. A przecież nie ma żadnego powodu. Ja jestem Samuel, twój mąż. Czyżbyś za­pomniała?

Nie, nie zapomniała o tym. Nie wiedziała tylko, kim ten jej mąż naprawdę jest.

W tym roku w wieczór sylwestrowy urządzano przyjęcie dla mło­dzieży w Granvold, zarówno Dorbet, jak i Oja zostali zaproszeni. Rzecz jasna Ruth Lina również miała przyjechać. W sumie bę­dzie dwadzieścia osób, opowiadała Dorbet przy obiedzie, zarumieniona i ożywiona. - Zamierzamy bawić się wesoło i tańczyć jeszcze długo po północy - śmiała się rozpromieniona.

- E tam, Marit i Trygve na pewno każą wam się zabierać do domu, gdy uznają, że pora spać - drażnił się z nią Havard. - Wrócicie może nawet jeszcze przed północą - mówił zaczepnie.

- Ich nie ma - odparła Dorbet z pełnymi ustami. - Pojechali do jakiejś rodziny i wrócą dopiero jutro.

- Ale ty wrócisz do domu dzisiaj - ostrzegła Mali, wpijając wzrok w Dorbet. - Tak, i ty także - dodała, zwracając się do Oi. - Wy będziecie spać we własnych łóżkach.

- Ale ja muszę odwieźć Linę...

- Odprowadzić dziewczynę to jedna sprawa. Nie oznacza to jednak, że masz nocować w Gjelstad. Zapamiętaj to sobie!

Oja nie odpowiadał. Spokojnie jadł dalej, Mali wcale nie była pewna, czy nie znajdzie się w Stornes dopiero następnego dnia. W takim razie ona będzie musiała porozmawiać z Helgą. To, że chłopak odwiedza Ruth Linę i przesiaduje tam do późna, nie oznacza, że powinien też u niej nocować. Muszą istnieć jakieś granice, złościła się Mali w duchu.

- A ja obiecałam Oli, że pomogę mu posprzątać po przyję­ciu - mruknęła Dorbet. - Dom nie może wyglądać niczym pole bitwy, kiedy Marit i Trygve wrócą.

- O jakim polu bitwy ty mówisz? - zdziwił się Havard, uno­sząc w górę brwi. - Dom nie będzie przecież zrujnowany tylko dlatego, że zjecie kolację i trochę potańczycie?

Dorbet wzruszyła ramionami. Lekki rumieniec zabarwił jej śliczną twarz.

- No ale i tak muszę Oli potem pomóc - powtórzyła. - Prze­cież obiecałam.

- Pomagaj sobie, tylko żebyś później wróciła do domu - upierała się Mali.

- Dobrze, kiedyś w końcu wrócę - burknęła Dorbet.

- To was nie będzie tutaj z nami? - spytał Ola Havard, spo­glądając to na jedno, to na drugie. - Havard kupił przecież fa­jerwerki i w ogóle. I będziemy mieć kaszę ze śmietaną, kotlety i inne rzeczy...

- Takimi obietnicami młodych w domu nie zatrzymasz - uśmiechnął się Havard. - Całe szczęście, że dzisiejszego wieczo­ra będziemy mieć ciebie na pociechę, Ola Havard.

- No ale Ruth i ten... ten tam...

- Samuel - pomógł mu Havard.

- Tak, ten Samuel - ciągnął dalej Ola Havard. - Oni chyba przyjdą. A oni też są młodzi.

- Młodzi? Samuel jest młody?

Dorbet prychnęła, wznosząc oczy do nieba.

- On jest prastary, zapewniam cię. On jest...

- Dorbet!

Glos Mali brzmiał ostro.

Dorbet pochyliła się nad talerzem i już nic więcej nie powiedziała.

- Ale przynajmniej Ruth nie jest stara - Ola Havard nie ustępował.

- Nie, stara nie jest, ale jest mężatką - mruknęła Dorbet, zerkając z ukosa na matkę.

- To jak ktoś wziął ślub, to już nie może chodzić na przyję­cia? - Ola Havard patrzył na nią zdziwiony.

- Nie może, jeśli wziął ślub z Samuelem - wyjaśniła Dorbet.

- Nie przejmuj się, mój drogi, my się na pewno będziemy bardzo dobrze bawić - obiecał Havard, uśmiechając się do chłopca. - Pogoda też nam dopisuje, zobaczysz, jak będzie pięknie, kiedy o północy wyjdziemy na dwór, będziemy patrzeć na gwiazdy i na zorzę polarną, a także...

- A także będziemy mieć fajerwerki - dokończył Ola Havard uradowany.

- Otóż to właśnie - Havard skinął głową, wstał od stołu i po­dziękował za jedzenie. - Teraz jednak musimy trochę poleżeć na tapczanie, ty i ja, bo jak nie, to nie doczekamy do północy i nic z tych fajerwerków nie będzie - dodał.

Ola Havard podbiegł i ułożył się wygodnie obok Havarda. Mali słyszała, jak chichocze, kiedy Havard przykrył sobie i dziec­ku twarz gazetą. Zaraz potem zaległa kompletna cisza. Kiedy posprzątała ze stołu i spojrzała na nich, obaj spali. Gazeta zsu­nęła się na podłogę, Ola Havard leżał wtulony w bok Havarda. Mali stała przez chwilę i przyglądała się im obu. Poczuła lekkie ukłucie w sercu. Ola Havard powinien też być moim synem, po­myślała. Nie tylko synem Havarda.

- Aż dziwne, jacy oni są do siebie podobni, ten synek Laury i Havard - szepnęła nagle Ane tuż obok Mali.

- Jakoś nigdy nie przyszło mi to głowy - Mali zmuszała się, by jej głos brzmiał spokojnie. - I chyba nie widzę tego podobień­stwa - dodała.

- No nie, musiało mi się coś wydawać - przyznała Ane. - Ale Ingeborg też tak mówiła, dzisiaj rano.

Mali położyła rękę na brzuchu i milczała. Zastanawiała się, ilu jeszcze innych ludzi zauważyło podobieństwo ojca i syna. Bo z pewnością są do siebie podobni, ona wiedziała o tym od daw­na. Teraz westchnęła cicho.

Drogi, kochany Boże, nie pozwól, żeby i z tego powodu wy­niknęły jakieś kłopoty - modliła się w duchu. - Mam dosyć tych zmartwień, które i tak są.

ROZDZIAŁ 14

Mali zrzuciła buty z nóg i podeszła do okna sypialni. Stała i patrzyła na wspaniałą zimową noc, równocześnie wolno rozplatała warkocz. Na ciemnym niebie mieniły się miliardy niemal nienaturalnie wielkich gwiazd. Wydają się takie blis­kie, że wystarczyłoby wyciągnąć rękę, by ich dotknąć, pomy­ślała.

Nad górami falowała wielobarwna zorza polarna i chociaż okna były starannie pozamykane, Mali słyszała towarzyszące jej dudnienie. Księżyc sypał srebrne błyski na ciemny fiord i sprawiał, że śnieg wydawał się niebieskawy. To naprawdę czarodziejska noc, pomyślała Mali wzruszona.

Ramiona Havarda objęły ją w talii, mąż przytulił policzek do jej głowy.

- Oto zaczął się pierwszy dzień nowego roku - powiedział cicho. - Ciekaw jestem, co ten rok nam przyniesie.

Mali nie odpowiedziała natychmiast. Położyła ręce na jego dłoniach i przytuliła się mocno.

- Ja stoję tu i zastanawiam się nad tym samym - szepnę­ła. - Niech Bóg da, żeby to był rok dobry i spokojny. Myślę, że dość zmartwień już przeżyliśmy.

- Bywają jednak również i dobre chwile - wtrącił Havard cicho. - Człowiek nie może oczekiwać tylko samych szczęśli­wych dni. Nikomu się to nie zdarza.

To prawda, mogłam się o tym w pełni przekonać, od chwili, kiedy po raz pierwszy postawiłam stopę tutaj w Stornes, my­ślała Mali. Chociaż Havard ma rację, że radosne chwile także się pojawiają. Niestety coraz częściej przyćmione lękiem, aby prawda o wszystkim, co się wydarzyło przez lata, nie ujawniła się nagle niczym grom z jasnego nieba.

Mali przypominała sobie wieczory noworoczne z czasów dzieciństwa. Radość i oczekiwanie. Uciechę z tego, że można kłaść się do łóżka dopiero długo po północy. Tak niewiele trzeba było, by wywołać radość w tamtych czasach. Mali była biedna, jeśli chodzi o dobra ziemskie, bogata jednak wielką radością ży­cia i tymi oczekiwaniami wobec niego.

Miała wtedy wiele marzeń. Teraz od dawna już właściwie nie marzy. Została jej tylko nadzieja, rozjaśniająca się w duszy niczym słaby płomyk. I z tej nadziei za nic nie chciałaby zrezyg­nować. Otarła dłonią twarz i westchnęła.

- Co się dzieje, Mali?

- Nie wiem - odparła cicho. - Może zaczynam się starzeć? Wydaje mi się, że sylwestrowy wieczór jest... jest bardzo trudny.

- Trudny?

- Tak, człowieka dopada tyle różnych myśli. Jeszcze jeden rok mam za sobą. I co zrobiłam z tym rokiem? Jaki będzie ten, który nadchodzi? Zawsze się nad tym w ten wieczór zastanawia­łam. Miałam marzenia i nadzieje... i...

- Zaczyna nam się dobry rok - zapewnił Havard szeptem tuż przy jej uchu. - Popatrz na tę piękną noc. Czy z czegoś takie­go może wyniknąć zło?

Gdyby to tylko było takie proste, pomyślała Mali. Ale już za kilka godzin dopadnie nas znowu codzienność. Jeszcze raz popatrzyła na usiany gwiazdami nieboskłon. Co dobry Bóg za­mierza jej teraz dać? Co się stanie z jej dziećmi? Przez moment zobaczyła w wyobraźni twarz Ruth i poczuła ssanie w żołądku. Żeby tylko Ruth była szczęśliwa! I żeby Dorbet nie ściągnęła sobie na głowę jakiegoś nieszczęścia. Lęk przed tym, że rów­nież najmłodsza córka mogłaby przyjść do niej pewnego dnia i oznajmić, że jest w ciąży, nieustannie trwał gdzieś z tyłu głowy Mali. Nie żeby Ola Granvold był złą partią, gdyby tak się złoży­ło, że Dorbet zajdzie w ciążę. Córka jednak jest za młoda. Mali bała się, że Dorbet nie zniesie jeszcze wszystkich obowiązków i tego, że jest związana na całe życie. Dorbet jest niczym motyl, równie śliczna i równie zajęta szukaniem coraz to nowych po­kus. A wszystko to z czystego pragnienia przygody, westchnęła Mali w duchu. Mogłoby się skończyć źle, gdyby wyszła za mąż, czując, że niczego jeszcze nie przeżyła, jak to często sama po­wtarza.

No a co z Helgą i Laurą? Co z wszystkimi kłamstwami wciąż spoczywającymi w ukryciu? Co z nią i z Havardem?

Mali odwróciła się, zarzuciła mężowi ręce na szyję i oparła głowę na jego piersi. Wiele potrafi znieść, byleby tylko nie utra­cić Havarda! On jest w jej życiu opoką. Mali jest silna, to prawda. Stać ją na to, żeby podjąć większość wyzwań. Zawsze wiedziała, że gdyby przyszło co do czego, to sobie poradzi. I zresztą zawsze dawała tego dowody, zarówno sobie, jak i innym. Ale tego rodza­ju życie kosztuje. Poza tym jej siła zawsze miała jedno słabe og­niwo. Tym ogniwem jest Havard. Bez niego nic nie miałoby sen­su, pomyślała, przeczesując palcami jego włosy. Albo może...

Mali odsunęła w tył głowę i patrzyła na męża. Tak bardzo go kocha. On znaczy dla niej więcej niż cokolwiek czy ktokolwiek inny. Mimo to, gdyby już miała iść na dno, to szczerze mówiąc, wolałaby upaść razem z nim. Ale co tam, nic nie spowoduje, że Mali się załamie! Po prostu ją na to nie stać. Zresztą nie ma do tego prawa. Odpowiedzialność za zbyt wiele ludzkich losów spo­czywa na jej barkach.

- Jaki to był miły wieczór - uśmiechnął się Havard i pogła­skał ją po włosach. - W każdym razie dla Oli Havarda. Sądzę, że temu dziecku nigdy nie było lepiej niż w ciągu tych kilku dni, które spędził u nas. Słyszałaś jego radosne wrzaski, kiedy zapa­laliśmy fajerwerki?

Mali skinęła głową.

- Zapytał mnie, czy musi jutro wracać do domu - mówił da­lej Havard cicho. - To było wtedy, kiedy otulałem go pierzyną, kiedy ty powiedziałaś mu już dobranoc i poszłaś. Miałem wraże­nie. ..

Mali wiedziała, co Havard zamierza powiedzieć, że mianowi­cie nie jest w stanie znieść myśli o tym, iż będzie musiał odesłać syna z powrotem do Laury i tego jej zapijaczonego męża. Mali bardzo dobrze to rozumiała, nie mogła się jednak zgodzić na to, żeby zatrzymali chłopca na dłużej. Laura na to nie pozwoli. To by przecież dla niej była obraza. Gdyby pozwoliła, to tak jakby sama się przyznała, że nie potrafi zapewnić synowi właściwych warunków do życia. A czegoś takiego ona nigdy nie zrobi. Lau­ra zawsze była dumna. Raczej poświęciłaby dobro Oli Havarda. Jest na to wystarczająco cyniczna, pomyślała Mali. Ani starszy syn, którego miała z Olą Storhaugiem, ani Ola Havard nie mają dla Laury wielkiego znaczenia. Najbardziej zajęta jest własny­mi sprawami. Była bardzo ładną, rozpieszczoną i egoistyczną dziewczyną. I w gruncie rzeczy z latami wcale się nie zmieniła. W każdym razie Mali tego nie dostrzegała.

- Dobrze rozumiem, co myślisz - rzekła cicho. - Ale nie mo­żemy zabrać chłopca do siebie, Havardzie. W oczach wszystkich ludzi jest to tylko nasz chrześniak. I Laura nie zechce go nam oddać. Mogłaby to zrobić tylko pod warunkiem, że przy okazji zdobędzie ciebie - dodała cierpko.

- O niczym takim nie może być nawet mowy, dobrze o tym wiesz - odparł Havard stanowczo. - Przyznaję, że chłopiec zna­czy dla mnie wiele. Więcej, niż się spodziewałem - dodał. - Lau­ra jednak nie ma dla mnie najmniejszego znaczenia. I nigdy nie miała. To, co się stało... to po prostu nieszczęście.

- Spróbujemy zapraszać go częściej - obiecała Mali, nie komentując tego, co Havard powiedział o Laurze. - Na więcej na razie nie mogę się zgodzić. Już i tak my tutaj, w Stornes, mamy dość zmartwień, nie trzeba, żeby jeszcze wyszło na jaw, iż Ola Havard jest twoim synem. I pomyśl o nim, mój drogi. Jak myślisz, jak by Ola Havard się czuł, gdyby mu ktoś powie­dział, że...

Havard przytulił ją do siebie i milczał. Długo tak stali, bez sło­wa, mocno objęci. W końcu Mali wymknęła się z objęć męża.

- Już późno - westchnęła. - Powinniśmy się położyć. Za parę godzin będzie śniadanie.

Havard w milczeniu skinął głową. Powoli zaczął się rozbie­rać. Mali podeszła do drzwi i położyła dłoń na klamce.

- A ty dokąd się wybierasz?

- Chciałabym zobaczyć, czy Dorbet wróciła do domu. Nie słyszałam jej, a jest już po drugiej.

- Daj spokój, Mali - zaprotestował Havard spokojnie. - Ona na pewno przyjdzie. Przecież dzisiaj wieczór sylwestrowy.

- Ale ja powiedziałam, że...

- Pamiętam, co powiedziałaś, ale ona i tak zrobi, co zechce. Jeśli myślisz, że być może teraz twoja córka jest w łóżku z Olą, to przecież i tak wiesz, że nie stało się to dzisiejszej nocy po raz pierwszy.

Mali zarumieniła się i cofnęła rękę. Wróciła wolno do męża.

- A jeśli ona zajdzie w ciążę? - spytała.

- To wtedy będziemy się martwić, Mali. Uważam, że masz dosyć trosk, żebyś jeszcze zamartwiała się na zapas takimi sprawami.

- Ona jednak jest za młoda...

- Owszem, jest. Ale co ty możesz zrobić? Przecież nie za­mkniesz jej w domu.

Mali usiadła ciężko na krawędzi łóżka. Gładziła dłonią twarz i czuła, że zaraz się rozpłacze. Havard podszedł i usiadł obok.

- Mali, Mali, przecież świat się nie skończy, gdyby nawet do tego doszło - wyszeptał, kładąc rękę na jej barkach.

- Ale tyle wciąż na mnie spada obciążeń, Havardzie - roz­szlochała się Mali. - Popatrz na Ruth, jak potoczy się jej życie? A Sivert i... czy my jeszcze kiedykolwiek ich zobaczymy? Myślę o wszystkim, co zniszczyłam. O wszystkim, co ja...

Havard przyciągnął ją do siebie i głaskał czule po plecach.

- Jesteś po prostu przemęczona - powiedział cicho. - Jutro sprawy będą wyglądały lepiej.

Mali nie odpowiedziała. Zdawała sobie sprawę z tego, że Havard nie do końca ma rację.

W nocy pogoda się zmieniła. Kiedy Mali rozsunęła firanki na­stępnego ranka, na ziemię padał mokry, ciężki śnieg. Zmęczeni świętowaniem parobcy na pewno się nie ucieszą, że muszą od­śnieżać drogę, pomyślała.

Dom pogrążony był w zupełnej ciszy. Każdy, kto nie miał pilnej pracy, mógł spać do południa. Tak było co roku. Dopiero przy obiedzie spotykali się po raz pierwszy w nowym roku.

Havard spał, kiedy Mali wymknęła się z łóżka. Nie chciała go budzić. Jeśli trzeba będzie odśnieżać, to Aslak i Olav dadzą sobie radę sami. A zresztą i tak Havard pewnie zaraz zejdzie na dół. On nie należy do tych, którzy potrafią spać do południa, nawet po bardzo krótkiej nocy.

W drodze ku schodom Mali zatrzymała się przy drzwiach do pokoju Dorbet. Wewnątrz było całkiem cicho. Wolniutko uchyliła drzwi i zajrzała. Dorbet leżała na brzuchu i spała. Jej długie włosy spływały niczym złocisty wodospad z krawędzi łóżka. Ubranie, które miała na sobie wczoraj wieczorem, leżało rzucone na podłogę. A więc jednak wróciła do domu, pomyśla­ła Mali, zamykając cicho drzwi. Zastanawiała się tylko, o której godzinie. Bo sama nic nie słyszała.

Oja również leżał w swoim łóżku. Wrócili więc oboje, tak jak matka żądała. Havard miał jednak rację, myślała, schodząc po schodach. Równie dobrze mogli zanocować poza domem. Żad­ne z nich nie robiło pewnie tej nocy niczego, czego nie robiło wielokrotnie przedtem. Mali dobrze przecież o tym wiedziała. Chodzi jednak o zasady, myślała dalej. Młodzi należą do Stornes i dopóki żadne nie jest zaręczone ani nie zawarło małżeństwa, to będą sypiać we własnych łóżkach, niezależnie od tego, co nawy­prawiają przed powrotem do domu.

Później zauważyła, że u Ruth i Samuela też panuje cisza. Widocznie śpią oboje. Samuel wspominał coś, że mieli jechać na nabożeństwo do kościoła w pierwszy dzień nowego roku. Widocznie jednak na gadaniu się skończyło, pomyślała Mali. Teraz już za późno, żeby podejmować taką podróż. Poza tym byłoby szaleństwem wybierać się w drogę przy takiej pogo­dzie, kiedy śnieg nie przestaje padać. Samuel miał szczęście. Bo Mali nie wątpiła, że właśnie na pogodę zrzuci całą winę, będzie tłumaczył, że nie chciał narażać Ruth przy śnieżnej zadymce. Prawda tymczasem jest taka, że on sobie leży w łóż­ku i smacznie śpi, lekceważąc zarówno nabożeństwo, jak i Pana Boga. To zresztą nie po raz pierwszy, pomyślała Mali z niechęcią.

Zirytowana zabrała się do porannych zajęć.

Zadymka ustała kolo południa. Kiedy posprzątali po obiedzie, śnieg już wcale nie padał, chociaż dzień wciąż był szary i nie­przyjemny. Parobcy przejechali się przed południem śnieżnym pługiem tak, że droga była czysta. No i bardzo dobrze, pomyślała Mali, wyglądając przez okno. Przez chwilę zaczęła się już bać, że zadymka powstrzyma Laurę przed odebraniem Oli Havarda.

On akurat nic by przeciwko temu nie miał, tego się domyśla­ła. Przez całe przedpołudnie chodził za nią niczym cień.

- Czy moglibyśmy zobaczyć kotki jeszcze raz, zanim będę musiał wyjechać? - spytał nieśmiało, kiedy Mali wycierała stół po obiedzie.

Przysiadła na ławie i przytuliła chłopca do siebie. Wzrok dziecka był ponury i zatroskany. Poczuła ból w sercu. A tak się cieszył przez wszystkie te dni, które spędził w Stornes. Teraz wszystko minęło. Znowu jest przestraszonym, małym chłopczy­kiem, którym był, kiedy tu przyjechał.

- Oczywiście, że możemy - powiedziała i potargała mu włosy.

Po czym ubrali się i ręka w rękę poszli do obory.

- Ja bym chciał mieć małego kotka - bąknął Ola Havard trochę niewyraźnie, kiedy ukucnął i wziął jedno z kociąt w ręce.

- To wy w Storhaug nie macie kota? - spytała Mali zasko­czona.

- Jasne, że mamy, i to nawet kilka - mruknął. - Ale one są dzikie. Przychodzą i ocierają się o nogi w oborze, żeby dostać mleka. Ja zawsze pilnuję, żeby im trochę dać, ale Knut nie może o tym wiedzieć. On powiada, że koty to zwyczajne paskudztwa i że należałoby je powystrzelać.

Mali siedziała przez chwilę w milczeniu. Znowu ten Knut Gran! Chętnie wygarnęłaby mu parę słów prawdy.

- To chyba nie byłoby dobrze, gdybyś przywiózł jeszcze jed­nego - rzekła cicho. - Knutowi pewnie by się to nie podobało, że kot chodzi po domu, skoro nie cierpi nawet tych w oborze.

- Nie... nie, on by się nie zgodził - wybąkał chłopiec nie­pewnie. - Ale ja bym chciał coś, coś... z czym by mi było dobrze. Kotka, który by mnie lubił i siadał mi na kolanach. Ja nie mam nikogo, ja... nikogo, kto...

Mali objęła go ramieniem. Serce jej krwawiło.

- Masz przecież brata - przypomniała cicho.

- On... - szloch wstrząsnął dziecięcym ciałem. - On jest prawie dorosły. Myśli tylko o prowadzeniu dworu, a poza tym lata za dziewczynami. On... mną się w ogóle nie przejmuje.

Mali przytuliła go mocniej. Trzymała chłopca przy sobie i czuła jego ciepły, wilgotny policzek na swojej twarzy.

- Wiesz, co ci powiem? Dostaniesz kociaka, ale on będzie mieszkał tutaj - obiecała impulsywnie. - Johannes też jednego takiego ma, to tamten - pokazała ręką. - Ale nie mógł zabrać go ze sobą do Oslo, sam rozumiesz. Kot nie powinien miesz­kać w dużym mieście, dlatego kotek Johannesa został tutaj i czeka, aż Johannes znowu przyjedzie. Twój kot mógłby się wychowywać razem z nim. Będzie im na pewno dobrze razem, będziesz się nimi opiekował, jak przyjedziesz do nas z wizytą. Co ty na to?

Oczy dziecka błyskały w półmroku. Na policzkach pojawiły się rumieńce.

- Mógłbym tak? - wstrząsnął nim ostatni szloch. - Mógłbym mieć takiego kotka, który mieszka u was, i ja... naprawdę bym mógł?

Chyba i tak za dużo, że zatrzymaliśmy tamtego kotka Jo­hannesa, pomyślała Mali. A dwa to już naprawdę przesada. Ale co się rzekło, to się rzekło. I zresztą wcale tego nie żałowała. Zwłaszcza kiedy zobaczyła uradowane oczy Oli Havarda.

- Oczywiście, że możesz - uśmiechnęła się. - I nikomu oprócz Havarda o tym nie powiemy, jeśli nie chcesz.

- No ale będę musiał powiedzieć Johannesowi, kiedy tutaj przyjedzie.

- Pewnie - potwierdziła Mali i poczuła, że żołądek jej się kurczy. - Tylko że ja nie wiem, kiedy to będzie.

Ola Havard podniósł kotka i przytulił twarz do mięciutkiego futra.

- Johannes dał swojemu kotkowi imię - powiedziała Mali. - Czy ty też byś chciał...

Chłopiec w milczeniu skinął głową. Przez jakiś czas siedział z kotkiem przytulonym do twarzy. Potem popatrzył na Mali.

- Mówiłaś, że to jest ona, prawda? To czy mógłbym ją na­zwać Mali? - spytał cicho.

- Mali?

- Tak, bo ty jesteś najmilszym człowiekiem, jakiego znam - wyjaśnił z błyszczącymi oczyma. - Czy mógłbym ją nazwać Mali?

- Oczywiście, jeśli o mnie chodzi, to nic nie stoi na przeszko­dzie - uśmiechnęła się Mali, głaszcząc go po policzku. - Tylko nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek słyszała o jakimś kocie, który tak się nazywa.

- Ale mój kot tak się będzie nazywał - oznajmił chłopiec sta­nowczo.

Ostrożnie odłożył kotka z powrotem do gniazda, odwrócił się i zarzucił Mali ręce na szyję.

- Dziękuję - wyszeptał tak cicho, że ledwie go słyszała.

- O, właśnie po ciebie przyjechali, Ola Havardzie - poinfor­mowała Ingeborg stojąca przy oknie.

Akurat mieli siadać do podwieczorku, kiedy sanie ze Storhaug wjechały na dziedziniec. Mali wyjrzała przez okno.

- Tak, to oni - przytaknęła. - Musisz włożyć kurtkę i ciepłe buty, Ola Havardzie. Odprowadzimy cię - dodała, patrząc, jak dziecko skuliło się na krześle. - Odprowadzimy cię i Havard, i ja.

Ola Havard niezdarnie wkładał kurtkę i buty. Havard wziął małą walizeczkę, z którą chłopiec przyjechał.

- Ja ci to zaniosę - powiedział, biorąc dziecko za rękę. Głos mu drżał ze wzruszenia.

Poszli wszyscy troje w stronę sań. Laura zmierzała ku domo­wi, ale na ich widok przystanęła. Knut Gran stał przy saniach na rozstawionych nogach, pochylony do przodu, jakby miał trudno­ści z utrzymaniem równowagi. Wygląda gorzej niż kiedykolwiek, pomyślała Mali, kiedy podeszli bliżej. Oczy ma przekrwione, nie sprawia wrażenia trzeźwego. To chyba nieostrożność, że on ma powozić. Na szczęście koń z pewnością zna drogę, uspokajała sama siebie. Może zresztą nie pojadą dalej niż do Oppstad. Kiedy już przyjechali do wsi, byłoby oczywiste, że wstąpią na podwieczo­rek do rodziny w pierwszy dzień nowego roku.

Laura miała na sobie niebieski płaszcz z obramowanym futrem kapturem. Mimo że i na niej widać było ślady nieprze­spanej nocy i być może zbyt wielkiej ilości wypitego alkoho­lu, była bardzo urodziwa. Trudno zaprzeczyć, Mali musiała to przyznać.

- Halo, Ola Havardzie - uśmiechnęła się Laura, kiedy chło­piec podszedł do sań. - Dobrze się bawiłeś?

Ola Havard w milczeniu skinął głową, jakby nagle stracił głos.

- Nie słyszysz, że matka o coś cię pytała? - warknął Knut Gran, łypiąc ponuro na chłopca.

Mali poczuła, że rączka, którą trzyma w dłoni, sztywnieje.

- Było mi tu bardzo dobrze - odparł Ola Havard cicho.

- To co, przyjedziesz jeszcze? - spytała Laura, spoglądając to na jedno, to na drugie.

- Pewnie, że przyjedzie - odpowiedział Havard. - Później to omówimy.

Laura nie spuszczała wzroku z Havarda. Nawet nie próbu­je ukrywać, co czuje, pomyślała Mali wzburzona. Wielkie oczy płonęły pożądaniem, kiedy na niego patrzyła. Mali miała ochotę wymierzyć jej siarczysty policzek.

Co sobie ta małpa wyobraża? Poczuła, że wściekłość dławi ją w gardle. Wiedziała przecież, że Laura nie wyrzekła się Havarda. Ale to jej jawne pożądanie wprawiło Mali w szok. Wyglądało na to, że uczucia Laury z czasem raczej się wzmogły, niż wygasły, choć nie wiadomo, co mogło temu sprzyjać.

- Dobrze, to wsiadaj, chłopcze, nie będziemy tu sterczeć i czekać, aż nam tyłki pozamarzają - warknął Knut Gran ordy­narnie, popychając Olę Havarda.

Chłopiec odskoczył w bok, przerażony zachowaniem tego wielkiego, cuchnącego bimbrem człowieka. Knut, który cały czas stał na niepewnych nogach, poślizgnął się na jakiejś brył­ce lodu i runął na plecy. Klął przy tym siarczyście, niezdarnie próbował wygrzebać się ze śniegu. Zebrał się w końcu na nogi i zanim ktokolwiek zdążył się zorientować, o co chodzi, rzu­cił się w stronę Oli Havarda i uderzył go z takim rozmachem, że chłopiec wpadł głową w śnieg. Przez dłuższą chwilę wszy­scy stali niczym bryły lodu. Mali przerażona patrzyła na Olę Havarda. Chłopiec płakał żałośnie, a śnieg powoli zabarwiał się na czerwono krwią płynącą z jego nosa.

- Ty przeklęty draniu!

Havard złapał jedną ręką Knuta Grana za kołnierz kurtki. Drugą wymierzył mu taki cios w szczękę, że tamten znowu ru­nął na ziemię.

- Havard!

Mali klęczała w śniegu obok chłopca i patrzyła przerażona na to, co się dzieje. Pomogła Oli Havardowi wstać, podbiegła do Havarda i złapała go za rękę.

- Havard, to wszystko...

Laura nie mówiła nic. Spoglądała wciąż to na jedno, to na drugie. W jej wzroku było coś, czego Mali nie rozumiała. Jej mąż mozolnie próbował znowu stanąć na nogi. Trzymał się za brodę, a oczy miał czarne ze złości, kiedy patrzył na Havarda.

- Co ty sobie wyobrażasz, że kim ty jesteś, przeklęty diable? Myślisz, że możesz mnie bezkarnie bić? - syczał przez zaciśnięte zęby. - Ja ci zaraz...

Nagle umilkł. Jego wzrok przesuwał się z Havarda na Olę Havarda. Chłopiec stał wczepiony w Mali i ze strachem patrzył na ojczyma.

- A niech to jasny gwint...

Knut Gran mrużył przekrwione oczy, gapił się na chłopca, a potem znowu przyglądał Havardowi.

- Coś mi się zdaje, że ty jesteś wielkim przyjacielem dzieci, Havardzie Stornes - wybełkotał gardłowym głosem. - To już drugi raz rzucasz się na mnie z powodu tego swojego... chrześniaka!

Mali poczuła, że ogarnia ją strach. Pociągnęła Havarda ku sobie, chciała odejść jak najdalej od tamtych.

- Jakoś nigdy przedtem dokładnie się nie przyjrzałem - beł­kotał dalej Knut Gran, a w jego pijackim wzroku czaiła się złoś­liwa radość. - Ale to zadziwiające, jaki ten chłopak jest do ciebie podobny.

Znowu zaległa kompletna cisza. Mali mocno ściskała ramię Havarda. Serce biło jej tak, że czuła je w gardle. Na moment na­potkała wzrok Laury, ten lśniący, dziwny wzrok. To jest tryumf, stwierdziła, złośliwy tryumf!

- A może to nie jest tylko twój chrześniak, ten Ola Havard? Knut Gran zachichotał. Szczerze i złośliwie. Od tego jego śmiechu Mali dostała gęsiej skórki.

- Być może... jest czymś więcej?

- Jedziemy, Knut! - przerwała Laura, zwracając się do męża. Wtedy on uderzył ją w twarz z taką siłą, że poleciała w stronę sań i o mało nie upadła.

- Ty przeklęta kurwo! - wysyczał.

Havard chciał się wyrwać, Mali jednak powstrzymała go. Laura odzyskała równowagę i wpiła spojrzenie w Knuta Grana. Oczy jej pociemniały z gniewu. Z gniewu, a może i z nienawiści.

- Ty głupku! - syknęła. - Ty zapijaczony głupku!

Potem pociągnęła Olę Havarda do siebie i pomogła mu wsiąść do sań.

- Wsiadaj, jeśli chcesz z nami jechać! - warknęła do męża. - Bo jak nie, to ruszamy bez ciebie.

Z wysiłkiem wdrapała się na sanie, ujęła lejce i cmoknęła na konia. Knut Gran zdążył wskoczyć w ostatnim momencie, kiedy koń ruszał już w drogę. Odwrócił jeszcze głowę, żeby popatrzeć na Mali i Havarda.

- Chrześniak! Na to ja właśnie widziałem chrześniaka! - wo­łał pijackim głosem.

Po chwili sanie wjechały na szczyt wzgórza i zniknęły w szarym mroku.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 14 Powrót syna
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 14 Powrót syna
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 24 Róże z lodu
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 18 Siostry
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 22 Czas grozy
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 26 Łabędzi śpiew
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 23 Igranie z losem
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 21 Plotki
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 11 Zerwanie
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 19 Kusiciel
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 16 Chłód
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 05 Księżycowa noc
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 15 Wiosna
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 15 Wiosna
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 24 Róże z lodu
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 26 Łabędzi śpiew
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 19 Kusiciel
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 25 Barwy nadziei
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 18 Siostry

więcej podobnych podstron