Debous Rene MIRAŻ ZDROWIA UTOPIE POSTĘP I ZMIANY BILOGICZNE SUPER KSIĄŻKA

RENÉ DUBOS

MIRAŻE ZDROWIA

UTOPIE, POSTĘP I ZMIANY BIOLOGICZNE

PRZEDMOWA DO WYDANIA POLSKIEGO

René Dubos uradził się w środkowej Francji w roku 1901, w rodzinie wiejskiego rzemieślnika, wychował się i wykształ­cił także we Francji, kończąc studia agrobiologiczne. Nie jest więc lekarzem, a jego żywe zainteresowanie filozofią choroby nie wywodzi się z żadnych własnych, zawodowych doświadczeń praktycznych. W pierwszych latach swojej ka­riery naukowej ulegał wpływowi dwóch znanych rosyjskich agrobiologów, Sergiusza N. Winogradzkiego i jego współ­pracownika, Omeliańskiego, po czym, w czasie pracy w Insty­tucie Agronomicznym Ligi Narodów w Rzymie, interesował się nadal mikrobiologią gleby. Po paru latach zniechęcił się jednak do prac badawczych i miał zamiar jechać gdzieś daleko w świat szukać przygód naukowych lub zawodo­wych. Zaproponowano mu pracę w Stanach Zjednoczonych, nie znał jednak angielskiego; żądny przygód, nauczył się go, jak sam opowiada i jak to potwierdzają świadkowie, w ciągu trzech tygodni. Na statku, w drodze do Ameryki, los zetknął go przypadkowo z innym agromikrobiologierii, nie będącym również lekarzem, ale mogącym się poszczycić w późniejszym życiu Nagrodą Nobla z dziedziny medy­cyny, profesorem S. Waksmanem. Waiksman, Rosjanin ma- turalizowany w Ameryce i Dubos, Francuz z .pochodzenia, zawarli serdeczną przyjaźń i przez długie lata pracowali wspólnie w Rutgers University (Stan New Jersey, blisko Nowego Jorku) | w Instytucie Rockefellera, do którego wprowadził Dubosa, zachwycony jego talentem, Alexis Car­rel. Wyniki współpracy naukowej Waksmana i Dubosa znane są całemu światu; należy do nich historycznie pierwszy anty- hiotyk, wyprodukowany przez Dubosa w roku 1939 z żyją­cego w glebie Bacillus brevis, potem antybiotyki gramicy­dyna tyrocydyna (1940—1942), później streptomycyna, któ­

rej niewątpliwym współtwórcą jest Dubos, liczne udoskona­lenia techniki mikrobiologicznej (między innymi pożywka Dubosa z preparatem Tween 80, odczyn hemaglutynacyjny Middlebrooka-Dubosa) itd. Warto dodać, że wspólnie z O. T. Averym wyizolo<wał Dubos jeszcze w roku 1929 z sapro- fitów gleby fermenty rozpuszczające otoozkę pneumokoików i pozbawiające je chorobotwórczości i że odkrycie to było, zdaniem Roberta Debre, jednym z ikamieni milowych na drodze do ery antybityków.

René Dubos jest typowym, nowoczesnym badaczem labora­toryjnym, pracowitym, pilnym, który może się poszczycić odkryciem wielu nowych faktów, „twardych faktów“, jak to sam lubi określać, kiedy pragnie je przeciwstawiać teoriom naukowym, zawsze mniej lub więcej „mglistym“.

Czy jednak rzeczywiście „typowym“? Niestety wielu współczesnych badaczy laboratoryjnych daje się, może bar­dziej z konieczności niż z zamiłowania, całkowicie pochła­niać tematyce laboratoryjnej, wąskiej, coraz węższej, bo bez specjalizacji i maksymalnego skupienia bardzo dziś trudno w laboratorium cokolwiek osiągnąć. Znika powoli typ daw­nego, choćby jeszcze dziewiętnastowiecznego uczonego, a jego miejsce zajmuje badacz, wiedzący coraz więcej, często bar­dzo dużo, a czasem nawet wszystko, ale tylko o jakimś jednym zjawisku, jednym problemie cząstkowym, jed­nym drobnoustroju. Na tle tak wąskich specjalizacji może nawet dochodzić do swoistych, osobistych tragedii. Na przy­kład znany jeszcze i aktywny przed kilku laty bakteriolog francuski F. v. D. doszedł w pewnym momencie do wniosku, że wie wszystko co dziś wiadomo o prątku gruźlicy, ale nie wie już nic poza tym, we wszystkich innych dziedzi­nach medycyny i bakteriologii stał się wtórnym analfabetą. Porzucił pracę, osiadł na wsi i zajął się hodowlą winorośli.

René Dubos, mimo wielkich sukcesów laboratoryjnych tak w dziedzinie bakteriologii jak i biochemii, a dzięki jakiejś zupełnie niezwykłej chłonności, wrażliwości, pamięoi i ży­wości umysłowej, potrafił się ustrzec od nowoczesnej cho­roby laboratoryjnej. Podróżując wiele interesował się histo­rią sztuki i historią nauki, naukami społecznymi, historią medycyny i epidemiologii, wczytywał się w dzieła Hipokra- tesa, Galena, Pasteura (wydał piękną i głośną 'książkę o Pa­

steurze), Virchowa, ale także Engelsa i Darwina, Tołstoja, Dostojewskiego, Gonczarowa, Tomasza Manna i wielu innych. Czerpiąc ze wszystkich źródeł, potrafił zdobywać się na własne uogólnienia, którym dał wyraz w serii kilku­nastu książek, wydanych w Stanach Zjednoczonych, w An­glii i we Francji, książek pasujących go na jednego z najwy­bitniejszych współczesnych patologów i filozofów medycyny.

Ostatnią książkę René Dubosa, ogłoszoną w roku 1959, przedstawiamy czytelnikowi w polskim tłumaczeniu. Książka ta nie wymaga właściwie wprowadzania ani wyjaśniania, jest bowiem wyjątkowo jasna i zrozumiała. Widać w niej zamiłowania i talenty pedagogiczne autora, który przery­wając swoje prace laboratoryjne wykładał patologię porów­nawczą w Uniwersytecie Harvard. Może jednak, co jest przeoież oczywiste, nie wszystkie tezy i wnioski autora prze­konają lub przypadną do gustu polskiemu czytelnikowi, niech więc wolno będzie tłumaczowi zwrócić uwagę na nie­które sprawy.

Teza, że świat mógłby być wolny od chorób tylko w wy­padku absolutnej stabilizacji ekologicznej i społecznej na wzór idealnych, bezkonfliktowych społeczeństw owadzich (pszczół, mrówek, termitów), że wymagałoby to jednak wy­rzeczenia się takich cech duchowych, które nadają człowie­kowi jego wyjątkową pozycję w przyrodzie, po prostu jego człowieczeństwo, jest na pewno do przyj ęoia; należałoby tylko jeszcze mocniej podkreślić biologiczną niemożliwość zaistnienia takiej stabilizacji; przecież nawet pszczoły cho­rują.

Piękne jes»t szerokie ujęcie zagadnienia przyczyn choroby, słuszna krytyka ciasnej teorii o swoistej etiologii chorób, teorii błędnej, prowadzącej do uproszczeń, do schematyzacji diagnostyki i terapii, do technokracji w medycynie, a w naj­dalszym następstwie do klinicznych i społecznych niepowo­dzeń naszej współczesnej sztuki lekarskiej. Jak najbardziej słuszne jest społeczne wyjaśnianie przyczyn chorób, zobrazo­wane na przykładzie gruźlicy i Rewolucji Przemysłowej, omówione zresztą obszerniej w innej książce autora („The Whiite Plague“). Podziwu godna jest przy tym, ze względu na miejsce .zamieszkania autora, uwaga, że socjalizacja me­dycyny jest koniecznością nieuniknioną, i że niechęć nazywa­

nia tego zjawiska — w przybranej ojczyźnie autora — po imieniu, niczego zmienić nie może. Przekonanie, że zagad­nienia ekonomiczne mogą się stać już niebawem czynnikami ograniczającymi możliwość stosowania zdobyczy medycyny dla dobra ludzkości — skłania autora do zachęcania lekarzy do interesowania się zagadnieniami ekonomia politycznej. Zresztą nie tylko ekonomii, ale w ogóle polityki (autor cy­tuje tu Virchowa), gdyż nędza, niedostatek, niesprawiedli­wość społeczna, imperializm, to prawdziwe źródła chorób każdej epoki, a nie tylko dziewiętnastego wieku.

Wątpliwości mógłby budzić wniosek, dotyczący tempera­mentu narodów wygłodzonych. Zdaniem Dubosa „zwycięskie rewolucje nie bywają nigdy dziełem ludzi głodujących“. Narody przewlekle niedożywione stają się apatyczne, obo­jętne, mało aktywne, „niezdolne do zrywów lub rewolucji“. Tkwi tu ciekawy problem, godny głębszej analizy, której autor, piszący książkę medyczną, już nie przeprowadza, ale na temat którego wypowiadał się nawet Lenin. Imperialiści sądzą często, że niedożywienie narodów ujarzmionych jest asekuracją przeciwko ruchom wolnościowym, natomiast pro­letariat ich własnego kraju wystarczy karmić do syta, by zrodzić obojętność wobec krzywd społecznych wszelkiej innej, pozapokarmowej i pozamaterialnej natury. Lenin był zdania, a historia potwierdziła to już wielokrotnie, że doj­rzewania świadomości politycznej proletariatu nie da się uśpić żadnego rodzaju sytością materialną, natomiast przy­kładów ruchów rewolucyjnych narodów głodujących można przytaczać bez liku.

Mimo, doprawdy, szerokiego spojrzenia i wielu uogólnień, jest książka Dubosa dziełem przede wszystkim przyrodni­czym, a może nawet lekarskim. Czytelnik śledzi bez trud­ności tok rozumowań autora i widzi jak choroby, epidemie, przesądy, a nawet moda (modne choroby) wpływały na lite­raturę, na sztuki plastyczne, na życie społeczne, a nawet na wydarzenia polityczne. Nie ma żadnej wątpliwości, że tak było i tak jest, a omówiony przez autora wpływ późnośred­niowiecznej epidemii kiły na stosunek wielu isipołeczeńs tw europejskich do spraw płci, na pojęcie grzechu seksualnego, który usunął w cień wszystkie inne grzechy i zrodził coś w rodzaju społecznej neurastenii seksualnej, jest niezwykłe

ciekawy. Rzecz ma się podobnie z nieomal odkrywczą ana­lizą genezy romantyzmu, którego smutek, gloryfikacja me­lancholia, ciemnych barw i młodo umierających, bladych bohaterów stanowi — zdaniem Dubosa — odzwierciedlenie gruźlicy, zabijającej w tej opoce oo «trzeciego młodego Euro­pejczyka. A jednak właśnie na Ée genezy romantyzmu, można by się z autorem nieco bardziej generalnie posprze­czać. Zapewne, piętno gruźlicy jest w całej twórczości epoki romantycznej wyraźne i niewątpliwe. Ale czy tylko gruź­lica stworzyła romantyzm? Czy inne okoliczności społeczne i polityczne, nawet te same, które zrodziły epidemię gruź­licy, a więc ucisk kapitalistyczny, wyzysk pracy w stopniu nigdy ani przedtem, ani potem nie spotykanym, uoisk naro­dowościowy, reżymy policyjne itd., nie mogły rodzić smutku i melancholii bezpośrednio, to znaczy bez pośrednictwa gruź­licy? Jeżeli już mowa o gruźlicy, 4o epoka Wiosny Ludów stanowi dość śoisłą datę początku wyraźnego spadku czę­stości tej choroby w Europie, a choć nie jest to zbieżność przypadkowa, byłoby trudno szukać medycznych, a nawet społeczno-medycznych inspiracji fali ruchów wolnościowych, jaka w tym czasie ogarniała éwiat. Istnieją obiektywne prawa rozwoju społeczeństw, prawa i prawidłowości prze­kraczające domenę zainteresowań i możliwośoi badawczych nauk przyrodniczych. Nie trzeba więc może przeceniać poli- tyczno-historycznych wpływów, choóby najszlachetniejszych lekarzy-reformatorów, o których pisze Dubos.

Postać Jana Jakuba Rousseau, o którym Dubos wspomina w książce wielokrotnie, nie mając zresztą pretensji pisania

o nim monografii, wymagałaby może nawet w takim kon­tekście nieco innego naświetlenia. Rousseau, którego twór­czość omawiana jest obecnie w całym świedie z okazji 250 rocznicy urodzenia, był, jak to szczególnie podkreśla krytyka marksistowska (m. in. G. Cogniot), może najbardziej bezpo­średnim i twórczym przodkiem plebejskiego skrzydła Rewo­lucji Fraocustkiej. Voltaire i Montesquieu pochodzili ze śro­dowisk zamożnych; ich postawa była odważna, żądali pra­worządności i reform, ale nie rewolucji; byli rzecznikami mieszczaństwa, „stanu trzeciego“. Rousseau, syn ubogiego zegarmistrza, wychowany w niedostatku, pasował się wła­snymi słowami na rzecznika sprawy „najuboższego odłamu

społeczeństwa“, obrońcę praw drobnych chłopów i robotni­ków, „których się tak nisko ceni i tak fałszywie przedsta­wia“. Hasło „powrotu do natury“, niewątpliwie naiwne i ośmieszane kiedyś przez Voltaire’a, a ras znowu przez Dubosa, zasłania bogatą, a znacznie mniej znaną, szczegól- nie poza Francją, twórczość tego filozofa. Rousseau był nie tylko autorem „Wyznań“ i „Emila“, ale dzieł takich jak: „0 przyczynach nierówności między ludźmi“ i „Umowa spo­łeczna“, których wartości długo nie doceniano. Rousseau był chyba jedynym myślicielem swojej epoki, który ważył się pisać, że w interesie monarchii musi leżeć słabość i ciem­nota poddanych, a żadna reforma monarchii nie może po­prawić losów ludu. Niejedno „marzenie“ i niejedna „utopia“ Rousseau’a stają się zresztą rzeczywistością /.*. krajach socja­listycznych dwudziestego wieku.

René Dubos cytuje w tej książce kilkakrotnie Biblię, uwa­żając ją słusznie za źródło wielu pożytecznych informacji historycznych. Jest rzeczą na przykład ciekawą i pouczającą, że Biblia, wspominając o tylu różnych chorobach, nie zna gruźlicy. A przecież o gruźlicy jest mowa w wielu innych, starszych od Biblii analogicznych dokumentach chińskich, egipskich, hinduskich i grecko-rzymskich. Można iwięc sądzić, że narody pasterskie i koczownicze Bliskiego Wschodu nie znały w epoce biblijnej gniźlicy, a to z jakichś epidemio­logicznie bardzo ciekawych przyczyn.

Niezwykle malawmozy, ale nieco niepakojący, jest za to cyitat z Apokalipsy. Nie tyle niepokoi tu może wizja atomo­wego końca świata, ile niepewność, czy też autor nie trak­tuje przypadkiem wizji świętego Jana Bożego zbyt serio? Nie wnikając w to, można autorowi, znakomitemu uczo­nemu, materialiście, nader trzeźwemu obserwatorowi przy­rody i życia, zezwolić na ślad poetycznego mistycyzmu. To samo trzeba odnieść do cytatu z listu świętego Pawła do Ko­ryntian, którym autor stara się plastycznie i nieco poetycznie udokumentować swoją tezę, że nie ciałem, ale duchem różni się człowiek od zwierząt. Autor zaznacza zresztą, że w sło­wach Pawła jest symbolika, którą zrozumie nawet najmniej religijny człowiek.

Oddając książkę René Dubosa w ręce polskiego czytel­nika sądzą tłumacz i wydawcy, że przeczytają ją z wielkim

zainteresowaniem i nie mniejszym pożytkiem przede wszyst­kim lekarze. Pomoże ona spojrzeć szerzej na zagadnienie choroby, .poprawić nieco pojęcie nadmiernie uproszczone i uschematyzowane przez wygodną, ale teoretycznie błędną teorię o specyficznej etiologii, pomoże zrozumieć biologiczne i społeczne uwarunkowanie choroby, a nawet pogłębić zro­zumienie reform, społecznych, będących w toku w naszym własnym kraju. Książkę przeczytają z równym pożytkiem czytelnicy nie będący lekarzami, jest bowiem łatwa, jasna i ¡przystępna, choć niczego nie upraszcza ani nie wulgaryzuje. Zainteresuje czytelników o wykształceniu przyrodniczym lub humanistycznym, nie obrazi niczyich uczuć ani przekonań i niejednemu nasunie wiele nowych myśli na tematy intere­sujące wszystkich i wszystkich bezpośrednio dotyczące, na tematy zdrowia, szczęścia osobistego i społecznego dziś i w przyszłości.

\Tadeusz Kielanowski

Książka René Dubosa pod tytułem „Miraże Zdrowia“, jest jednym z tomów serii dzieł, pisanych przez najwybit­niejszych współczesnych uczonych, pod wspólną nazwą „Per­spektywy świata“. Oto charakterystyka serii, pióra Ruth Naoda Anshen:

PERSPEKTYWY ŚWIATA“

Perspektywy świata“ są wyrazem nowej wizji rzeczywi­stości. Ich programem jest analiza rewolucji duchowej i inte­lektualnej, -którą ludzkość obecnie przeżywa. Usiłują szukać autorytatywnych spojrzeń na podstawowe zagadnienia współ­czesnej epoiki, uwzględniając zmieniające się -wciąż wpływy 'kulturalne, nauibowe, religijne, społeczne, polityczne, ekono­miczne i artystyczne na całokształt doświadczenia zdobytego dotąd przez człowieka. Dzięki uniwersalistycznemu założeniu i poszczególnym tytułom pragną lepiej zorientować czło­wieka w otaczającym go świecie oraz lepiej rozumieć przy­rodę i ■wzajemne stosunki międzyludzkie.

Przez twórczy wysiłek najznakomitszych współczesnych myślicieli, którym można przypisać ojcostwo nowej świado­mości i nowej, rozszerzonej koncepcji struktury obecnej epoki, książiki nasze pragną wywołać nie tyle ożywienie do­brej woli, ile wyłonienie prężnych idei, iktóre by mogły po­konać nieporozumienia i zamieszanie w «tradycji oraz odbu­dować wiarę w człowieka, w jego wartości duchowe d mo­ralne i jego miéjsce w kosmosie.

Myślą przewodnią „Perspektyw świata“ jest troska, że wskutek ograniczeń metodologii nauki przyrodnicze nie potra­fiły opaoować przytłaczającej masy nagromadzonych fak­tów. Założeniem serii książek „Perspektyw świata“ jest prze­konanie, że człowiek — żywy ośrodek świata, zagubił gig

w świecie, 'który sam stworzył. Rozdrobnił się na części, bę­dące (przedmiotem badań rozmaitych naukowych sposobów widzenia rzeczywistości, przez oo zamienił się w niejedno­litą masę izolowanych cząstek rzeczywistości i dziedzin (przed­miotów. Pozostawiony mu subiektywizm został albo ze­pchnięty do jakiegoś odległego zakątka rozumowo niepo­znawalnych wrażeń uczuciowych, albo też jego własne ja zo­stało przekształcone w podmiot logicznej analizy naukowej, a on sam okazał się niezdolny do dokonania wewnętrznej syntezy i zrozumienia organicznej jedności życia.

Istnieją jednak objawy powolnego, jakby niechętnego bu­dzenia się, a człowiek, jako istota doświadczająca, odpowie­dzialna i decydująca, obdarzona przez naturę wolnością i wolą, choć oderwana od dynamicznego prądu żywej rze­czywistości, zaczyna widzieć złowrogie następstwa utraty swego centralnego stanowiska, zaczyna rozumieć, że roz­maite sposoby naukowego badania życia, badania stosunku człowieka do siebie samego i do otaczającego go świata, zo­stały wypaczone. Jest ooraz bardziej świadomy tego, że jego położenie wynika z sytuacji, w 'której traktowany jest i sam traktuje siebie jako obiekt wśród innych obiektów, przez co jego obraz jedności, porządku i piękna wszechświata zawalił się w gruzy. „Perspektywy świata“ usiłują omówić właśnie tę nową świadomość i przedstawić krytycznie przebadaną doktrynę o człowieku, mogącym stać się siłą zbawczą, zdolną przeciwstawić się formalnym obsesjom, -zatruwającym myśl ludzką w naszej apokaliptycznej epoce.

Nasi autorzy sądzą, że konstrukcje koncepcyjne myśli ludzkiej na Zachodzie i na Wschodzie nie wystarczają do zrozumienia naszego świata. Modele i symbole, które służyły w przeszłości, już nam nie wystarczają; stare metafory stra­ciły znaczenie, a ludzkość utraciła duchową orientację i po­czucie pewności moralnej. Niepokój nasz nie rodzi się z no­wych doświadczeń, ale z faktu, że przesitrzeń i czas, owa podstawa każdego doświadczenia, uległy i zmianie. Życie aktualne i myślenie teoretyczne wyprzedziły możliwości na­szej wyobraźni. Ale wyobraźnia ulega łatwo wpływom takich pojęć naukowych, jakich nasz rozum nie umie nawet mierzyć. Teoretycznych konstrukcji myślowych, na podsta­wie których zbudowano cuda naszej epoki, nie da się już

wyrazić zwykłym językiem, (którym mówimy, można je wy­razić już tylko symbolami matematycznymi.

Przestrzeń i czas zmieniły swoje oblicze, podważając ele­mentarne podstawy fizycznego świata i nawet nasz język uległ przeobrażeniu. Zostaliśmy pogrążeni w stan anarchii i podejrzliwości, świadomi faktu, że nawet ta sama nauka, która zrodziła zmiany, może być groźna, jeśli nie uda na/m się jej dostroić do szerszego i -głębszego zakresu myśli i do­świadczenia ludziki ego. Wydaje się bowiem, że przy ubó­stwie sił duchowych i myśli koncepcyjnej, człowiek skłonny jest wipaść w bezład i stać się ofiarą warunków i okolicz­ności.

Perspektywy Świata“ zrodziły się z poczucia ubóstwa duchowego i koncepcyjnego bankructwa. Zagadnienia zna­czenia nagromadzonej przez człowieka wiedzy nie można już dłużej odkładać. Jakościowa jedyność każdego procesu ży­ciowego, a zwłaszcza tego, który nazywamy życiem ludz­kim, jest tematem zainteresowań książek naszej serii. Dążą orne do dialektycznej polaryzacji, w której jedność i różno­rodność uważane są za równoczesne i nieodzowne aspekty tej samej iistoty rzeczy. Wyrażają one rewoltę przeciwko filozofii, która lekceważyła człowieka realnego, zajmując się wyłącznie strukturą świata. Pragną one wykazać, że nie sama przyczynowość, lecz również związki wzajemne two­rzą żywą rzeczywistość, zdolną do stworzenia racjonalnej nauki o człowieku. Przestrzegają przed tragicznymi następ­stwami rozdrobnienia naszej wiedzy o człowieku i o przy­rodzie, bo choć jest ono wygodne, staje się przyczyną znie­kształcenia. Książki naszej serii usiłują wreszcie przyczynić się do skonstruowania nowej, choć w gruncie rzeczy staro­żytnej, moralności nowej epoki świata w nowej wspólnocie światowej, drogą analizy i ponownego zdefiniowania nie tylko tradycyjnych i oczywistych aspektów żyoia, lecz także samej istoty życia, uwzględniając stosunek życia człowieka do wszechświata, do siebie samego i do całej ludzkości. Tylko poprzez takie refleksje mogą się wyłonić koncepcje podsta­wowe, które pomogą duchowi ludzkiemu uniknąć klęski i od­nieść zwycięstwo, zdobycie wolności i potęgę osobowości. Płodne koncepcje muszą wreszcie zająć miejsce hałaśliwych ideologii.

Perspektywy świata“ udzielają głosu wybitnym myśli­cielom, odważnym i nie bojącym się przeszkód, bezwzględ­nie oddanym idei jedności i uniwersalności życia, która jak­kolwiek paradoksalnie by to brzmiało, może się wyłomie ze zdyscyplinowanej wizji rzeczywistości. Autorzy tych książek pragną być architektami nowej rzeczywistości w drodze tworzenia koncepcji wyrazistych i podstawowych, dzięki którym myśl ludzka mogłaby ogarnąć i opanować to, co duch ludzki osiąga, a czego ręka ludzika może dotknąć. Książki zawierać będą również nowe myśli wyłaniające się ze spokojnego rozwiewania się przesądów, myśli rodzące się pod wpływem nowych warunków bytu, z tradycji, których sens ulega zapomnieniu z pokolenia na pokolenie, z pro­cesu pewnych eliminacji, dzięki którym ludzie mogą się przystosowywać do nowych i szerszych horyzontów myślo­wych, początkowo nawet bez ich rozumienia.

Perspektywy świata“ będą usiłowały wykazać, że czło­wiek jest jedynym organizmem, wyrażalnym w kategoriach materii, energii, przestrzeni i czasu, którego skłania do speł­niania świadomych celów rozum, jego cecha wyróżniająca. Dzięki temu właśnie parafialne społeczeństwa przeszłości przerodzą się w końcu w uniwersalne społeczeństwo przy­szłości. Również dzięki temu oddali się człowiek od syste­mów intelektualnych, które go niewolą i niszczą. Ale może to być osiągnięte tylko pod warunkiem, że ludzkie serce i ludzka myśl będą pamiętały o tej zasadzie żyoia, o tym prawie wszechświata, iż procesy i struktury dynamiczne udzielają człowiekowi fundamentu mocnego jak skała, jeśli dba o maksymalną elastyczność swojego intelektu. Zasada ta, to prawo, brzmi dziś tak, jak zawsze: trwaj przy prawdzie, jedności człowieka i jedności wiedzy, bez­pośredniej niepodzielności czucia i myśli, jedności wiedzą­cego i wiedzy, zewnętrznego i wewnętrznego, subiektywnego i obiektywnego, cząstki i fali, formy i materii, swojego ja i nie- ja. Co się zaś tyczy rozdrobnionej pozostałości, sta­rajmy się być wolni od jakichkolwiek uprzedzeń kiedy rów­nocześnie badamy i wzbogacamy rozwijanie się procesu ży­cia, który dąży nieubłaganie do tworzenia nowych form.

Ruth Nanda Anshen

MIRAŻE ZDROWIA

Utopie, postęp i zmiany biologiczne

Wydaje mi się, że żyjąc dotąd, poprzez wszystkie nasze gorzkie stu­lecia cywilizacji, żyliśmy wciąż w ru­chu, szliśmy naprzód.

...Przeszłość, miniony Złoty Wiek -— tęsknimy za nim wszyscy. Kiedy go jednak osiągamy, nie chcemy go.

D. H. Lawrence

OGRODY EDENU

WIEK ZŁOTY

W Miara w wiek złoty niosła ludzkości pociechę w epokach I smutku, a dodawała zapału w dynamicznych okresach historii. Dziś jedni marzyciele wierzą w miniony wiek złoty, w utracony raj, wolny od smutku i znoju, a inni, optymiści, wierzą w przyszłość i sądzą, że ludzkość opanuje na wzór Pro­meteusza sztukę życia, dzięki potędze rozumu i wiedzy. Tak więc różni ludzie różnie rozumieją wiek złoty, ale jedni i dru­dzy opierają się na przekonaniu, że pełne zdrowie i niezamą- cone szczęście stanowią przyrodzone prawo człowieka. A jed­nak w rzeczywistości całkowity brak chorób i walki jest nieomal sprzeczny z istotą samego zjawiska życia.

Życie jest przygodą rozgrywającą się w takim świecie, w któ­rym nie ma nic statycznego; w którym zdarzenia nieprzewi­dziane i trudne do zrozumienia stanowią niebezpieczeństwa wymagające pokonania, nieraz na ślepo i wielkim kosztem; w którym sam człowiek, jak uczeń czarnoksięski uruchomił siły

o mocy potencjalnie niszczycielskiej, a mogącej wymknąć się spod jego kontroli. {[Wszystkie objawy życia są reakcjami na bodźce i wyzwania, z których każde stanowi groźbę w wypadku braku właściwej reakcji[ Proces życia, to ciągła wymiana, cią­głe starcia ze środowiskiem, z otoczeniem, wymiana która czę­sto przybiera postać walki, niosącej za sobą urazy albo cho­robę. Czym bardziej istota żywa jest aktywna, twórcza, tym trudniej jej uniknąć niebezpieczeństw, gdyż właśnie sama sub­stancja. żywa tworzona jest z reakcji na bodźce działające na

jej ciało i ducha. Całkowity i trwały brak chorób jest tylko sennym marzeniem, opartym na wyobrażeniu Ogrodów Edenu, stworzonych dla człowieka w pełni szczęśliwego.

Złudzenie możliwości osiągnięcia przez człowieka pełnego zdrowia i szczęścia istniało w historii pod różnymi postaciami. Prymitywne religie i baśnie ludowe wierzyły w istnienie w od­ległej przeszłości idyllicznego raju na ziemi; najstarsze narody znały już legendarne opowieści o szczęśliwych czasach, w któ­rych ludzie żyli długo, silni i zdrowi. W Starym Testamencie jest mowa o patriarchach, którzy żyli jakoby setki lat, podczas gdy wiek ich potomków nie przekracza już sześćdziesięciu lub siedemdziesięciu lat. Starożytni Grecy wierzyli w istnienie szczę­śliwych ras ludzkich, które żyją cnotliwie i zdrowo gdzieś w nie­dostępnych zakątkach świata. Ich legendy mówiły o Hiperbo- rejczykach i Scytyjczykach na północy, a Etiopach na połu­dniu, żyjących bez znoju i wojny, bez chorób i starości, wśród wiecznego szczęścia, podobnie jak mieszkańcy Świętych Wysp, gdzieś na krańcach Zachodniego Morza. Hezjod * pisał w swo­ich Dziełach i Dniach o złotym wieku, w którym ludzie „bawili się wesoło, nie znając cierpień” i „umierali tak, jakby zasy­piali”. Najdawniejsza ze znanych ksiąg lekarskich, pisana po chińsku, wspomina również o zdrowiu w szczęśliwej przeszłości. „W czasach starożytnych” — pisze Żółty Cesarz w swoim Dziele Klasycznym o Medycynie Wewnętrznej, ogłoszonym w czwartym stuleciu przed n.e. — „ludzie dożywali stu lat i do końca pozostawali aktywni, nie znając zgrzybiałości... Spokojna epoka skończyła się, a gdy ludzie stali się bardziej gwałtowni, zrobili się wrażliwsi na urazy i szkodliwości zewnętrzne **”.

Chociaż Grecy lokalizowali wydarzenia, które zakończyły

legendarną epokę zdrowia i szczęśliwości w dalekich krajach, a Chińczycy w odległych czasach, gwałtowne zmiany, odpowie­dzialne za wzrost nędzy uczuciowej i fizjologicznej, nie muszą być zawsze li tylko mglistymi wierzeniami, czerpanymi z za­mierzchłej przeszłości. W każdym razie dla niektórych narodów chodzi o wcale dokładne i dobrze udokumentowane wspomnie­nia niedawnych klęsk.

Oto na przykład Indianie Nawajo zostali w roku 1864 na­padnięci przez Kit Carsona w Canyon de Chelly w Arizonie. Zniszczenie ogrodów i sadów brzoskwiniowych w najświętszym wewnętrznym zakątku ich szczepu załamało ich duchowo, tak że zaprzestali oporu. Dwadzieścia pięć tysięcy ludzi przebyło daleką drogę do Fortu Sumner we wschodnim New Mexico i pozostało tam w niewoli aż do roku 1868. W tym roku po­zwolono pozostałym przy życiu dziesięciu tysiącom na powrót i osiedlenie się na pustynnym terytorium, które stanowi dziś rezerwat Nawajów. Indianom udało się przystosować do poko­jowego, pasterskiego trybu życia, opartego na hodowli owiec i kóz. Dzięki pokarmowi bogatemu w produkty mięsne, uzupeł­nionemu indiańskim zbożem, dzikimi jagodami, owocami i orzechami, a mimo fizycznie twardych warunków bytowania i mimo wysokiej umieralności niemowląt, Nawajowie rozmno­żyli się szybko. Żyje ich dziś ponad osiemdziesiąt tysięcy.

Około dwadzieścia lat temu, przeżyli jednak Nawajowie znowu ciężkie doświadczenia, które zdezorganizowały ich go­spodarkę. W celu wstrzymania erozji gleby, przyśpieszanej nad­miernym wypasem bydła, ograniczyło Biuro dla Spraw Indiań­skich rządu federalnego w roku 1934 drastycznie liczbę zwie­rząt, wypasanych w rezerwacie. W następstwie tej decyzji admi­nistracyjnej, zapewne słusznej na daleką metę, musieli Nawa­jowie, zmuszeni do ograniczenia swoich stad, zmienić nagle spo­sób odżywiania się i życia. Takie dotychczas podstawowe pro­dukty, jak mięso, mleko, kozie skóry i wełna, zostały zastąpione w ciągu kilku lat przez białą mąkę, melasę, konserwy, napoje

alkoholizowane i tanią manufakturę. Nagła i głęboka zmiana szczepowej ekonomii spowodowała liczne udręki duchowe i fi­zyczne, wyrażające się zapadalnością na różne choroby. Dziś jeszcze wielu Nawajów uważa decyzję o ograniczeniu hodowli za moment zwrotny, kończący czasy szczęśliwe, a rozpoczyna­jący epokę ciężkich doświadczeń. Kilka lat temu dwóch naj­bliższych białych przyjaciół tego szczepu przetłumaczyło na język angielski następujące patetyczne słowa lamentu, zanoto­wane przez nich w rezerwacie:

Bardzo dawno przed naszym urodzeniem, biali lu­dzie zawarli z naszym narodem umowę. Umowa ta od­dawała nam Otaczające Góry na zawsze, byśmy tu wśród nich żyli. Przyznano nam to prawo po to, by wszyscy Nawajowie żyli z tego, co bywa nazywane Gór­ską Ziemią, byśmy żyli z jej roślin i nasion. Żyliśmy z tym w zgodzie. Uważaliśmy to za święte i nasz ma­jątek wzrastał, ale biały człowiek nam to odebrał.

Wszystko to, czegośmy się dorobili, zostało nam ode­brane. Nie mamy już szat ze skór owczych i kozich; nie ma runa wełnianego, na którym spaliśmy... Dawniej nie dyszano u nas o dzieciach chorych na gruźlicę. Od czasu jednak, gdy zabrakło nam szat z kozich skór, sły­szy się ciągle o dzieciach chorych na gruźlicę i na inne choroby.

Kobiety i dzieci płakały po stracie swoich kóz. Uci­chło beczenie mlecznych kóz, które karmiły dzieci — po­jawiły się lamenty dzieci i kobiet. A lamenty te nie były bezpodstawne, zabrano nam przecież naszą żywność.

Cierpimy z wielu przyczyn, z głodu, z braku mięsa, ze zwątpienia. Dekret o Regulacji Wypasów jest jakby ciężką chorobą, która odbiera nam sen” %

Tym, czym owce i kozy były dla Nawajów, tym były bizony dla Indian z równin, a karibu dla Eskimosów z Kraju Wiel­kiego Barrensa. Zwierzęta te symbolizowały panowanie czło­wieka nad otoczeniem, tak jak zboże czyni to jeszcze dziś dla Indian Pueblo. Zanim zetknęły się z białym człowiekiem, po­trafiły liczne narody pierwotne całego świata wykorzystywać znakomicie naturalne źródła bogactw, zawarte w ziemi, wodzie i powietrzu. Dzięki sposobom udoskonalanym przez pokolenia, dzięki obyczajom, zwyczajom i przepisom religijnym (tabu), walczyły one skutecznie z większością fizycznych i biologicz­nych niebezpieczeństw, mogących zagrozić ich istnieniu. Krót­ko — osiągały rozmaite subtelne sposoby adaptacji do swego otoczenia, sposoby które im pozwalały przeżyć w najbardziej trudnych okolicznościach i uzyskiwać względne zdrowie i szczę­ście, przynajmniej w pewnych okresach. Podobnie jak inne narody pierwotne, osiągnęli Nawajowie harmonijną równo­wagę z przyrodą, żyjąc w zgodzie „z górską glebą, nasionami miejscowych roślin i innymi rzeczami świętymi”. Szczepowa pamięć wolności wędrowania za stadami swoich owiec i kóz po pustyni Arizony, bez jakiejkolwiek kontroli rządowej, prze­rodziła się w pojęcie idyllicznego szczęścia złotego wieku.

POWRÓT DO NATURY

Podobnie jak narody pierwotne, tak i człowiek cywilizowany wierzy powszechnie w możliwość idealnego stanu zdrowia i szczęścia. Zamiast jednak wyrażać swoją wiarę poprzez legendy i baśnie ludowe, racjonalizuje ją w postaci teorii filozoficznych i twierdzi, że zdrowy duch w zdrowym ciele może istnieć wy­łącznie pod warunkiem sharmonizowania życia z prawami na­tury. „Odchylenie się Człowieka od stanu, w którym pierwot­nie ustawiła go Natura, stało się dla niego niewątpliwie boga­tym źródłem Choroby” — pisał Jenner we wstępie do swo­

jego słynnego dzieła The Cow Pox (Krowia ospa), w którym ogłaszał światu swój przecież nie tak bardzo naturalny sposób szczepienia. Jenner nie był w swoim twierdzeniu szczególnie oryginalny, gdyż we wszystkich epokach i na całym świecie utrzymywało się złudzenie, że dobre życie można identyfikować z życiem naturalnym.

W formie reakcji przeciwko pompatycznemu formalizmowi „Grand Siècle’u”, okazała się druga połowa osiemnastego stu­lecia szczególnie przychylna — przynajmniej w teorii — ewan­gelicznej niemal tezie, że wszelkie ludzkie problemy można rozwiązać przez powrót człowieka na szlaki, wytyczone przez naturę. Niemal wszyscy, z wyjątkiem jednego Voltaire’a, słu­chali z ekstazą twierdzeń Jana Jakuba Rousseau, jakoby czło­wiek pierwotny był dobry, zdrowy i szczęśliwy, póki go cywili­zacja nie uszkodziła fizycznie i nie zepsuła umysłowo. „Tout est bien sortant des mains de l’auteur des choses” — pisał Rousseau — „tout dégénère entre les mains de l’homme” *. Idealnym człowiekiem był więc człowiek pierwotny, nie tknięty przez cywilizację; idealne życie wymaga bezpośred­niej wspólnoty z naturą i niezależności od narzuconych kon­wencji. „Higiea” — wołał Rousseau — »jest bardziej cnotą niż wiedzą”, a w ślad za nim na przełomie stulecia wyraził Thomas Beddoes te same myśli już w samym rewelacyjnym tytule swej książki: Hygeia, or Essays Moral and Medical on the Causes Affecting the Personal State of our Middling and Affluent Classes. ** Ponieważ choroba jest następstwem zbłąkania się człowieka, oddalenia się od swego naturalnego środowiska, błogosławiony stan pierwotnego zdrowia i szczę­ścia może być odzyskany tylko w drodze powrotu do prze­strzegania nakazów czystej natury lub — jak złośliwie Voltaire

sparafrazował Rousseau’a — poprzez przyuczenie się z pow­rotem do chodzenia na czterech nogach.

Nauka Rousseau’a, choć ani oryginalna, ani głęboka, była przynajmniej wymowna i na czasie. Przynosiła światu, prze­syconemu nadmiarem przesubtelnień cywilizacji osiemnasto­wiecznej, naiwny, lecz atrakcyjny obraz życia człowieka wol­nego od nałogów i ułomności fizycznych, dzięki wolności od nienaturalnych pragnień i udręk — a takim wówczas wyo­brażano sobie człowieka pierwotnego. Oczywiście, nawet naj­bardziej bezkrytyczni epigoni Rousseau’a przyznawali, że trudno sobie wyobrazić możliwość sprowadzenia skomplikowanego Eu­ropejczyka z powrotem do stanu, umożliwiającego prymitywne życie — mające rzekomo, co wymagałoby jeszcze dowodu, przywrócić szczęście i zdrowie. Voltaire ośmieszył ten temat w swojej książce L’Ingénu *, w której opisuje zachowanie się prymitywnego Indianina we Francji. Młody dzikus ma wpraw­dzie .proste maniery, ale swobodna gra jego naturalnych apetytów i instynktów prowadzi do sytuacji skrajnie kłopotli­wych w ówczesnym, europejskim środowisku społecznym.

O ile uroki życia prymitywnego dawały wiele tematów do salonowych konwersacji, o tyle nie wydaje się, by wielu wykształconych Europejczyków poważnie rozważało projekty wyemigrowania do amerykańskich puszcz lub na wyspy mórz południowych. W zamian za to wyobrażano sobie i twier­dzono, że walory życia prymitywnego można odzyskać przez takie zmienianie fizycznego aspektu Europy, które by ją czy­niło podobniejszą do pierwotnej natury. Pod wpływem Johna Locke, a szczególnie Horacego Walpole, rozpoczęli angielscy architekci ogrodów i krajobrazu tworzenie nowego typu sce­nerii, uważanej za naturalną, bo wolną od rysunku geome­trycznego. Ich ideałem było komponowanie takiego krajo­brazu, który by się nie opierał o sztuczne koncepcje

artystyczne, lecz pozostawał w zgodzie z topograficznymi i innymi naturalnymi cechami przestrzeni. Drogowskazem ich była admonicja Pope’a, by „konsultować się geniuszu miejsca”. By zaś wydobyć prawdziwy „geniusz” scenerii angiel­skiej, niszczyli Capability Brown, Humphrey Repton i ich naśladowcy bezlitośnie piękne ogrody klasyczne, stworzone gracją epoki Tudorów, a w celu uzyskania naturalności, pozwalali paść się krowom wzdłuż brzegów sztucznych, krę­tych rzeczek, na tle szlachetnych angielskich dworów. Nawet Francuzi ulegli wpływowi tej doktryny i zaczęli gardzić pię­knem swoich parków i ogrodów. Zaczęli naśladować styl angielskich ogrodników i architektów krajobrazu, wbrew prze­strogom Horacego Walpole, który ich zapewniał, że nigdy nie uda się uzyskać we Francji bogactwa scenerii angielskiej, wobec braku zieleni i wody. „Nie będą mieli nigdy takich pięknych krajobrazów jak nasze” — pisał — „póki mają taki podły klimat.” Doprowadzając zwariowaną modę do absurdu, z uroczą zresztą skrajną konsekwencją, zbudowała Maria Antonina na skraju parku Wersalskiego swoją syntetyczną wioskę, w której upudrowane markizy bawiły się z nią w sia­nokosy i pasienie krów, wypróbowując w ten sposób «idylliczną prostotę życia wiejskiego.

Zaznaczmy tu nawiasowo, że gloryfikacja szlachetnego dzi­kusa i jego naturalnego życia nie jest wytworem ani osiemna­stego wieku, ani pism Jana Jakuba Rousseau. Teoria przypisująca wszystkie choroby ludzkości odejściu od praw natury była niezliczone razy formułowana, powtarzana i wypowiadana językiem technicznym lub poetyckim, bądź to w ciężkich traktatach, bądź to epigramatami. Jak już wspomniano, legenda o „złotym wieku” inspirowała Hezjoda w Grecji i Żółtego Cesarza starożytnych Chin, w jego medycz­nych dziełach. W szczególności filozofia taoistyczna, która wywarła tak głęboki wpływ na życie i na sztukę Chin, pełna jest reswerencji dla natury. LaoTsy pisze w Tao T$ Ching

(„Droga”), prawdopodobnie przed V stuleciem przed naszą erą, co następuje: „Czy słyszeliście kiedyś o Idealnej Epoce? W owych czasach ludzie rachowali, wiążąc węzełki. Cieszyli się swoim jedzeniem, upiększali swoje stroje, byli zadowoleni ze swoich domostw i zachwyceni swoimi obyczajami. Sąsiadu­jące ze sobą wioski nie patrzyły na siebie, choć mogły słyszeć pianie swoich kogutów i szczekanie psów, a ludzie aż do końca swoich dni nie bywali nigdy poza swoimi osiedlami. W tych czasach panował rzeczywiście prawdziwy pokój.” Lao Tsy, ów Jan Jakub Rousseau starożytnych Chin, miał wielu epigonów i tłumaczy, którzy szerzyli jego naukę, że człowiek powinien żyć pogrążony w swoim środowisku i wraz z nim się zmieniać.. Chuang Tsy pisał o czasach, w których „staro­żytny człowiek żył w świecie o prymitywnej prostocie... Były to czasy, w których yin i yang * pozostawały we wzajemnej harmonii, a duchy ludzi i zwierząt nie szkodziły życiu narodu, kiedy cztery pory roku występowały po kolei, wszystkie stwo­rzenia były bezpieczne, a człowiek nie umierał nigdy młodo.” Żywą wizję ziemskiego raju taoistycznego dają pisma Lieh Tsy (piąty lub trzeci wiek p.n.e.). W szczęśliwym kraju, który on opisuje „ludzie byli szlachetni, posłuszni prawom Natury bez kłótni i walk... Mężczyźni i kobiety przebywali ze sobą swobodnie; nie znano ustaw małżeńskich ani zdrady. Mieszkając wzdłuż brzegów rzek, nie siali ani nie orali, a ponieważ chhi ziemi było ciepłe, niepotrzebne im były tka­niny na ubiory. Nie umierali przed setnym rokiem życia i ani śmierć przedwczesna, ani choroba nie były znane. Żyli tak w radości i błogości, nie mając własności prywatnej; w do­broci i szczęściu, nie znając upadku ani starości, smutku ani goryczy.” W późniejszym okresie radykalny myśliciel Pao Ching Yen pisał znowu o czasach starożytnych, kiedy:

nie było panów ani urzędników. Człowiek szedł rano do pracy z własnej woli, a wypoczywał wieczo­rem. Ludzie byli wolni, niepodlegli i pokojowi; nie współzawodniczyli ze sobą, nie znali ani wstydu, ani honorów. W górach nie było dróg ani mostów nad wodami, ani łodzi na nich, a rzeki nie były splawne. Inwazje i aneksje nie były więc możliwe. Niezliczone istoty żyły w duchowej równości i zapominały się w Tao. Choroby zakaźne nie szerzyły się, a naturalna śmierć wieńczyła długie życie. Serca ludzkie były czyste i nie­winne, wolne od podstępów i kłamstwa. Mając dosyć żywności, ludzie byli zadowoleni, głaskali się po brzu­chach i spacerowali sobie dla przyjemności.” *

Era wielkich wypraw morskich, organizowanych z Europy, zetknęła najpierw żeglarzy, potem misjonarzy, żołnierzy, wresz­cie kupców, z pierwotnymi kulturami różnych narodów całego świata. Niezwykłe cechy ludzi niecywilizowanych przedstawił Europejczykom w swych na pół ścisłych opowiadaniach Lery, w książce pod tytułem Voyage au Bresil, ogłoszonej w latach 1556—1558. Sto lat potem opisał interesująco Nicolas Tunues swoje spostrzeżenia z życia Eskimosów, poczynione w zachod­niej Grenlandii w roku 1656. Pisze, między innymi, że:

Choć są oni (Eskimosi) jednym z najuboższych i najbardziej barbarzyńskich narodów pod słońcem, uważają się za bardzo szczęśliwych, za najbardziej uprzywilejowany naród na świecie. ...Nie znają w ogóle wszystkich tych trosk i smutków, które gnębią więk­szość innych narodów. ...Wszystkie ich wysiłki są skie­rowane na zdobywanie bez nadmiernego wysiłku tylko

tego, co jest najbardziej niezbędne do wyżywienia się i odziania... Spożywają wszystkie pokarmy bez goto­wania ich, podlewając je jedyną znaną im przyprawą, jaką jest ich duży apetyt”.

O tym, że życie beztroskie i wolna miłość, nie zakłócone cywilizacyjnymi kompleksami decydują o szczęśliwym losie „człowieka natury”, przekonały Europę przede wszystkim „Raj­skie Wyspy”, będące sprawozdaniami podróżników, zwiedza­jących południowy Pacyfik. W roku 1766 wypłynął z Plymouth kapitan Samuel Wallis na obitym blachą miedzianą 511-tono- wym statku Dolphin, i po niebezpiecznej podróży odkrył w czerwcu 1767 roku czarujący kraj Tahiti. Po kilku drob­nych potyczkach, w czasie których na salwy kamieni rzuco­nych przez tubylców, statek odpowiedział strzałami z muszkie­tów i armat, zawarto pokój. Zmęczeni żeglarze uznali wyspę za raj na ziemi, w którym piękno przyrody podkreślała i wzma­gała jeszcze łagodność klimatu i miłosna gościnność kobiet. Wallis odkrył nie tylko wygodny port na Tahiti; dzięki jego odkryciu życie polinezyjskie stało się symbolem nowego sto­sunku człowieka do natury i bogatym źródłem natchnienia epoki romantyzmu.

Krótko po Wallisie dotarł do Tahiti Louis de Bougainville na swoim statku La Boudeuse. Tubylcy okazali się dla Francu­zów równie przyjaźni, a kobiety równie miłe jak poprzednio dla załogi Wallisa. Lekarz i przyrodnik Philibert Gommerson, który towarzyszył Ludwikowi de Bougainville na statku La Boudeuse, ogłosił mocno romantyzowaną opowieść o mieszkań­cach Tahiti, uważając nawet ich spryt złodziejski za rodzaj prymitywnego komunizmu. Chciał nazwać Tahiti Utopią albo Wyspami Szczęśliwości, ponieważ widział w nich potwierdzenie i ucieleśnienie marzeń Tomasza More. Lecz Bougainville, bar­dziej od niego poetyczny, nazwał już czarującą wyspę Nową Cyterą!

Najbardziej sugestywna jednak okazała się prawdopodobnie podróż kapitana James Cooka na statku Endeavour przez południowy Pacyfik w latach 1768—1771. Trzeźwy i zdyscypli­nowany kapitan Cook, geniusz rzeczowej sprawozdawczości, uległ w równym stopniu jak Wallis i Bougainville bajkowemu czarowi wysp Pacyfiku i polinezyjskiego życia. Pisze w swoim Dzienniku, że „cała sceneria ucieleśnia poetyczne bajki

0 Arkadii”, a jego podziw dotyczy w równej mierze fizycznej siły, piękna i zdrowia mężczyzn i kobiet, jak uczucia szczęścia, w którym żyją na wyspach. Bardziej nieoczekiwana jest po­chlebna opowieść Cooka o australijskich tubylcach, z którymi zetknął się po raz pierwszy w roku 1771. „Mogą się wydawać najnędzniejszym narodem na ziemi; lecz w rzeczywistości są daleko szczęśliwsi od nas, Europejczyków ... Żyją w spokoju, którego nie narusza nierówność stanowa. Ich własna ziemia

1 morze dostarczają im wszystkiego, co potrzebne do życia. Niewiele im potrzeba przyodziewku, toteż szaty, które im ofia­rowaliśmy, porozkładali starannie nad brzegiem morza i w lesie, choć okazali nam za dary pełną wdzięczność.”

Sprawozdania podróżników, a także pisma popularyzatorów i naśladowców, były w ciągu osiemnastego wieku szeroko czytane przez chciwą wieści publiczność. Postępy wyprawy Cooka podawała angielska prasa w postaci sensacyjnych repor­taży, godnych języka i stylu prasy dwudziestowiecznej. Książka pod tytułem Hawkesworth’s Voyages — półoficjalne sprawo­zdanie „Odkryć na południowej półkuli ... opisanych na pod­stawie dzienników prowadzonych przez wielu dowódców”, doczekała się dwóch wydań w roku 1773 i trzeciego w roku 1785. W roku 1774 ukazało się dalsze wydanie w Nowym Jorku oraz tłumaczenie francuskie i niemieckie, a w roku 1794 przekład włoski. Tłumaczenia na inne języki ukazały się w pierwszych latach następnego stulecia. Dla umęczonej woj­nami Europy, były opisy prostego życia prymitywnych ludzi balsamem z egzotycznego świata, a potok książek na tematy

podróżnicze odpowiadał gustom epoki, zachwycającej się zdro­wiem, cnotami i szczęściem pierwotnych ludów. W swojej książce Observations dał Forestier „Ogólny Obraz Szczęścia Wyspiarzy Mórz Południowych”; najwyższy stopień szczęścia osiągało jego zdaniem Tahiti.

Wiele prawdy zawierała prawdopodobnie rozpowszechniona w późnym osiemnastym wieku opinia, że Polinezyjczycy byli czymś w rodzaju arystokracji Epoki Kamiennej. Wielu z nich cieszyło się wspaniałym rozwojem fizycznym i szczęśliwą bez- troską3 choć według pojęć europejskich byli na skraju ubóstwa i przeludnienia. Równocześnie jest rzeczą pewną, że w świe- cie polinezyjskim nie wszystko było aż tak idylliczne, jakby to wynikało ze sprawozdań żeglarzy. W większości wysp Pacyfiku struktura społeczna opierała się na opanowaniu pierwotnych mieszkańców przez szczepy później przybyłe, a rządzące. Na niektórych wyspach najeźdźcy pozabijali albo wchłonęli nie­licznych tam tubylców i zaludnili kraj własną rasą, ale na innych następstwem podboju było powstanie i istnienie obok siebie klas rządzących i rządzonych. Na Tahiti, tak jak i gdzie indziej, właśnie głównie klasa rządząca rodziła ludzi wyso­kiego wzrostu i pięknej postawy. Wiele przemawia także za tym, że swoboda seksualna, która czyniła takie wrażenie na podróżnikach, nie była aż tak powszechna jak się im wyda­wało, a arystokracja .polinezyjska żyła lepiej, niż niższe klasy społeczne. Przelotni podróżnicy z pewnością nie zdołali się spostrzec, że europejskie świecidełka stanowiły przedmioty szczególnie atrakcyjne dla raczej ograniczonej liczby mężczyzn i kobiet, ulegających łatwiej przekupstwu. Podróżnicy nie mieli też wiele okazji do odczuwania społecznego rozwarstwie­nia miejscowego społeczeństwa lub obserwowania niektórych praktyk, choćby zabijania ludzi w celach religijnych, co by ich było zapewne mocno wstrząsnęło, rozwiewając niektóre złudzenia.

Cook, jego współcześni i ich romantyczni epigoni, nie spo­strzegali wielu defektów prymitywnego życia prawdopodobnie dlatego, że taka panowała w Europie atmosfera, wywołana głównie magicznym wpływem posłannictwa Jana Jakuba Rousseau. Literatura stworzyła mit szlachetnego dzikusa i mit ten opanował wszystkie warstwy społeczeństwa. Nie ma się co dziwić, że żeglarze, cierpiący na szkorbut wskutek wyłącz­nego żywienia się solonym mięsem i twardymi sucharami, seksualnie wygłodzeni, czuli się w raju po osiągnięciu balsa­micznych wybrzeży, zaludnionych przyjaznymi ludźmi mórz południowych. Wpływ epoki był zresztą tak sugestywny, że zaślepiał nawet tak twardych żeglarzy i obiektywnych, mą­drych ludzi, jak kapitan Cook.

Niezależnie zresztą od faktycznej ścisłości sprawozdań pod­różników na temat zdrowia i szczęśliwości prymitywnych ludów, opowiadania ich stanowiły doskonałą pożywkę dla stworzonej przez Jana Jakuba gloryfikacji szlachetnego dzi­kiego człowieka. Ukuły one stan umysłów, który przetrwał długo w dziewiętnastym stuleciu i znalazł literackie odbicie w pismach Chateaubrianda o Indianach Natchez oraz opowie­ściach Melville’a o raju w Typee. Dopiero w drugiej połowie dziewiętnastego wieku opinia ta stopniowo zanikła, po części zapewne dlatego, że Polinezyjczycy i amerykańscy Indianie l ulegali już w tym czasie fizycznej i umysłowej degeneracji dzięki chorobom wenerycznym, gruźlicy, ostrym chorobom zakaźnym i alkoholizmowi, zawdzięczając to wszystko białym i żeglarzom, żołnierzom i kupcom. Natomiast biały człowiek,

1 zniszczywszy cenne cechy prymitywnych kultur, zmienił swój \ podziw na pogardę dla dzikich i odzyskał wiarę w wyższość i swojej własnej cywilizacji.

W okresie, w którym moda na podziw dla szlachetnych dzi­kich ludzi już przebrzmiała, świat zachodni trwał jeszcze we wierze, że dawny człowiek pierwotny żył kiedyś blisko istoty

wszechrzeczy i cieszył się pełnym zdrowiem ciała' i ducha. Przekonanie, że człowiek pozostaje tak długo zdrowy, jak długo pozostaje w intymnym kontakcie z „naturą”, można znaleźć nawet w tak niespodziewanym miejscu, jak u De Quinceya, w jego Confesńons of an English Opium Eater („Zwierzenia angielskiego opiumisty”). Autor ten pisze, że „opium daje takie poczucie ciepła życiowego, jakie musiało zapewne zawsze towarzyszyć konstytucji cielesnej pierwotnego, przedpotopowego zdrowia.” Podobne przekonania znajdujemy często w naturalistycznej literaturze późnego dziewiętnastego wieku. Mimo że w stylu różni się ona znacznie od elegijnych pism osiemnastowiecznych, wykazuje wspólną z nią wiarę w liczne cnoty i wartości natury.

Z mniejszą afektacją niż wystrojeni i upudrowani pastusz­kowie i pastuszki z Małego Trianonu, lecz za to z mniejszym wdziękiem, robił człowiek nowoczesny niejedno dziwactwo, wynikające z wiary w fundamentalną doskonałość natury. Idąc w ślady Jana Jakuba Rousseau, ze sto milionów Europej­czyków zajmowało się botaniką, w nadziei odkrycia w uro­czych kwiatkach zarazem duszy wszechświata i naturalnych leków na choroby płuc. Bardziej jeszcze prozaiczni ludzie dwu­dziestowieczni, szukają sposobu ponownego nawiązania kon­taktu z zapomnianą przeszłością biologiczną, zakładając nie­zliczone kluby wiejskie, polując, budując domki narciarskie lub domki nad jeziorami, wspinając się po górach w świetle księżyca, urządzając pikniki podmiejskie z zabawą w pieczenie mięsa na żywym ogniu itd. Kult natury skłania ludzi do takich praktyk, jak spacery boso po porannej rosie, narażanie się na niewygody, wiatr i słońce, picie niesmacznych ziółek i soków zwierzęcych, poszukiwanie w ogrodowych kupach kom­postu źródeł młodości. Bez względu na różne indywidualne opory i gusta, wierzy dziś człowiek zachodni w naturalną świę­tość półnudyzmu i surowego soku z jarzyn, ponieważ stały się one dla niego symbolem prawdziwej, nie zepsutej natury.

ZDROWIE POPRZEZ NAUKĘ

Obok swoich malowniczych efektów, zrodziła wiara w po­trzebę powrotu do natury w epoce Oświecenia całą powódź książek technicznych, poświęconych sprawie zachowania zdro­wia. Temat ten zresztą sięga czasów o wiele dawniejszych niż wiek osiemnasty. Sprawy zdrowia i wychowania dzieci były już żywo dyskutowane od czasów Rabelais’go i Montaigne’a. John Locke sądził, że dziecko normalne jest zdrowe, bo bli­skie jest natury, lecz traci zdrowie z winy dorosłych, którzy nie rozumieją jego potrzeb i źle kierują jego życiem. Powyż­szy temat, podjęty później ponownie i uczyniony modnym przez Jana Jakuba Rousseau w Emilu, rozpalił świat osiemna­stowieczny, co znalazło wyraz w całej masie sentymentalnych podręczników o prawidłowych sposobach wychowania dzieci. Nie ulega wątpliwości, że owa literatura popularnonaukowa, zaopatrzona w atrakcyjne ilustracje dotyczące właściwych spo­sobów ubierania młodzieży we wszelkich stadiach rozwoju, wpłynęła wyraźnie na modę ubiorów. Jest rzeczą również prawdopodobną, że wpłynęło to jednak w pewnym stopniu na zwiększenie komfortu i szczęścia młodzieży następnych pokoleń.

Owo intelektualne podejście do problemów zdrowia pozwo­liło się łudzić, że i w medycynie, tak jak w innych naukach społecznych, rozpocznie Stulecie Rozumu nową erę. I rze­czywiście istniały uzasadnienia dla optymizmu, który opanował medycynę okresu 1750—1800. Trąd i dżuma nieomal znikły z Europy; ospa, malaria i biegunki letnie zostały częściowo opanowane. Condorcet przewidywał epokę, w której człowiek będzie wolny od chorób i starości, a śmierć będzie można nie­skończenie opóźniać; podobne przypuszczenia wypowiadał Ben­jamin Franklin. Osiąganie późnego wieku fascynowało wszy­stkich i tak jak dzisiaj, byli wtedy zapewne pisarze, którzy twierdzili, że życie zaczyna się po czterdziestce. Sztuka Prze-

dlużania Życia C. W. Hopelanda, Katechizm Zdrowia Fausta i liczne inne podobne traktaty lekarskie,^ pisane w osiemna­stym wieku, były tłumaczone na wszystkie języki europejskie i raz po raz wznawiane. Najbardziej ambitną próbą powią­zania zdrowia z życiem naturalnym było dzieło Jana Piotra Franka pod tytułem Medizinische Polizei| wydane stopniowo w dziewięciu tomach, począwszy od roku 1779. W tym potęż­nym traktacie formułował Frank tezę, że przyczyną chorób są nie tylko czynniki fizyczne, lecz również, i to może nawet w większym stopniu, szkodliwości rodzące się w środowisku społecznym — od ubóstwa począwszy, a na nadmiernym umi­łowaniu teatru skończywszy.

Zagadnienia medycyny społecznej interesowały żywo Ency­klopedystów, którzy stworzyli naukową filozofię zdrowia publicznego, kładącą szczególny nacisk na zawiłe stosunki wza­jemne między środowiskiem społecznym a fizycznym dobrym samopoczuciem człowieka. Lekarz-filozof Virey omówił tę sprawę w wydrukowanej w roku 1820 książce pod tytułem U Hygiène Philosophique. Virey wierzył, że człowiek w warun­kach naturalnych posiada instynkt zdrowia, który pozwala mu na przystosowywanie swego biologicznego zachowania się do bogactw, a także niebezpieczeństw swego otoczenia, tak samo jak to czynią dzikie zwierzęta. Niestety, twierdził Virey, człowiek cywilizowany stracił instynkt zdrowia, zadaniem nauki jest więc ponowne odkrycie wiedzy biologicznej, która była dawniej człowiekowi przyrodzona. Zdaniem Encyklopedystów nauka jest nie tylko czynnikiem postępu, ale przyniesie ludz­kości już niebawem wyzwolenie. Po Karolu Darwinie ludzie przestali spoglądać wstecz, by wspominać z żalem Utracony Raj, lecz zaczęli wierzyć w zbliżanie się do wrót nowego Edenu. Złoty wiek ludzkości, który poeci i romantyczni filo­zofowie przez długie wieki lokalizowali w zamierzchłej prze­szłości, przyrzekali odtąd ludzie nauki stworzyć w bliskiej przy­szłości.

Jak jednakowoż zobaczymy, a wbrew rozpowszechnionej opinii, to nie ścisła wiedza laboratoryjna zaopatrzyła nowo­czesnego człowieka w najlepszą namiastkę postulowanego przez Vireya instynktu zdrowotnego. Najbardziej skuteczne sposoby uniknięcia choroby powstały z wysiłków dążących do popra­wienia środkami socjalnymi krzywd i niesprawiedliwości, zro­dzonych przez uprzemysłowienie. Kontrast między warunkami bytowymi człowieka cywilizowanego a idyllicznym stanem naturalnym, opisywanym przez odkrywców południowego Pa­cyfiku, stał się szczególnie rażący właśnie po nadejściu Ery Przemysłowej. Masy ludności, zacieśnione nagle w fabrykach i warsztatach przeludnionych i zaniedbanych miast, żyły w brudzie i nędzy, znosząc ciężkie warunki fizyczne i urazy emocjonalne. Ich nędza fizyczna i upośledzenie stwarzały wszędzie problemy społeczne i zdrowotne, ciążące jak obsesja na europejskim sumieniu. Wynikiem tego były ruchy refor- mistyczne, pojawiające się samorzutnie i równocześnie w całym Świecie Zachodnim i narastające w ciągu drugiej połowy dziewiętnastego wieku.

W jednym z dalszych rozdziałów rozpatrzymy, jak ze sprawy reform społecznych rozwinęły się rychło instytucje zdrowia publicznego, które przyniosły szybką i efektowną poprawę stanu zdrowia i stanu wyżywienia Zachodniego Świata. Ograniczmy się tu do stwierdzenia, że osiągnięć tych nie można przypisać takiej nauce laboratoryjnej, jaką dzisiaj znamy. Na odwrót, były one wynikiem postawy niemal całkowicie obcej dzisiej­szym laboratoryjnym uczonym. Reformatorzy dziewiętnasto­wieczni wierzyli naiwnie, lecz głęboko, że ponieważ choroba idzie zawsze w ślad za niedostatkiem, nieporządkiem, brudem i brzydotą, cechami tak charakterystycznymi świata uprzemy­słowionego, można przywrócić masom zdrowie czystym powie­trzem, czystą wodą, czystym pokarmem i pięknym otocze­niem — życiem w bezpośrednim kontakcie z naturą. Nie ma wątpliwości, że ta teoria, choć może naiwna w pojęciu nowo­

czesnej nauki, przyniosła mimo to ogromnie dodatnie skutki w pokonaniu wielu problemów zdrowotnych, stworzonych przez Rewolucję Przemysłową. Wszyscy współcześni obserwatorzy przyznają, że ogólne warunki zdrowotne w Europie Zachod­niej i w Północnej Ameryce stały się w drugiej połowie dzie­więtnastego wieku znacznie korzystniejsze niż w okresie przed oczyszczeniem przez reformatorów chaosu, zrodzonego z na­głego wzrostu przemysłowych miast. Poprawa ta zaś pojawiła się wyraźnie wcześniej niż nowa era w medycynie, zapoczątko­wana przez bakteryjną teorię choroby.

Choć uczony laboratoryjny zjawił się późno jako działacz kampanii przeciwko chorobie, która rozpoczęła się półtora stulecia przed nim, zajmuje dziś miejsce centralne i niemal wszystkie ostatnie postępy są jego dziełem. Reformatorzy dziewiętnastowieczni mogą sobie przypisać wielkie osiągnięcia praktyczne, lecz wiedza na której się opierali, była bardzo powierzchowna. Walcząc o czyste powietrze, czystą wodę i czy­stą żywność, osiągali wiele w dziedzinie eliminacji zakażeń i poprawy odżywiania, lecz sukcesy ich wynikały raczej z za­pału w kierunku naprawiania krzywd społecznych, niż ze zro­zumienia zagadnień medycznych. Pierwszy wkład uczonych laboratoryjnych polegał na.sformułowaniu problemów zdrowia w sposób bardziej precyzyjny i na udokumentowaniu analitycz­nym pojęcia ukrytego za słowem „czysty” — pojęcia nęcącego, choć bardzo niejasnego. To co uczeni odkryli, okazało się da­leko bardziej skomplikowane niż najbardziej subtelne wyobra­żenia wielkich filozofów, humanistów i reformatorów społecz­nych. Stwierdzili między innymi, żcj niewidoczne trucizny i bak­terie chorobotwórcze mogą czyhać w wonnym powietrzu i krysz­tałowej wodzie i że nawet najsmaczniejszy pokarm, uważany za naturalny i czysty, może powodować zaburzenia zdrowia wskutek braku ważnych czynników wzrostowych lub niewłaści­wej równowagi składników!

W rezultacie prac uczonych stało się jasne, że postulowany niegdyś przez Vireya instynkt zdrowia, obejmuje w ostatecz­nej analizie wszelkie zawiłe i powiązane ze sobą kontrole funk­cji fizjologicznych. To nowe wyjaśnienie, choć dotąd jeszcze tak niekompletne, zrodziło nowe i coraz lepsze techniczne spo­soby walki z niektórymi dawnymi plagami człowieka. Minęły czasy, w których podróżnicy po lądach i morzach byli zależni od ciężkich ładunków cytryn i pokarmów zwierzęcych, by się ustrzec przed szkorbutem lub innymi chorobami z niedoboru. Nieliczne, małe paczki syntetycznych witamin czynią z białek, węglowodanów, tłuszczów i wody dietę całkowicie wystarcza­jącą. Naparstek chlorku i dobry przyrząd filtracyjny czynią dowolną wodę bezpieczniejszą niż jest nią kryształowy stru­mień, spadający z wysokich gór. Nie ma już odtąd powodu obawiania się, że złe powietrze przyniesie człowiekowi w bra­zylijskiej puszczy żółtą febrę, a w Andach Peruwiańskich cho­robę Carriona *. Odkrycie, że te choroby powodowane są przez pasożyty przenoszone przez owady, doprowadziło do stosowa­nia środków ochronnych znacznie skuteczniejszych niż dotych­czasowe praktyki tubylców w tych krajach.

Chociaż nowoczesna nauka może się pochwalić tylu osiągnię­ciami na polu zdrowia, jej udział w dokonanych postępach nie był ani tak wyłączny, ani całkowity, jak się to powszechnie przypuszcza. W rzeczywistości, jak już wspomniano, monstru­alne sytuacje w dziedzinie zakażeń były już słabym cieniem tego co dawniej, kiedy dopiero pojawiły się surowice, szcze­pionki i skuteczne leki przeciwbakteryjne. I tak, liczne spośród najgroźniejszych chorób bakteryjnych, na przykład trąd, dżu­ma, tyfus i malaria — nieomal znikły z Europy na długo przed powstaniem wiedzy o bakteriach. Podobnie ogólny stan odży­

wienia poprawił się, a wzrost dzieci klas pracujących powiększy! się w większości krajów Europy i Ameryki Północnej już przed rokiem 1900. Zmiany te stały się wyraźne na długo zanim ka­lorie, zbilansowane diety i witaminy, stały się domeną dumnych specjalistów od żywienia, obsesją matek i źródłem bogatych do­chodów producentów pięknie i kolorowo pakowanych i sze­roko reklamowanych produktów żywnościowych.

Oczywiście, nauka lekarska przyczyniła się do uporządkowa­nia chaosu stworzonego przez miejską i przemysłową cywilizację. Ale zanim medycyna laboratoryjna wkroczyła efektywnie do pracy, zadanie było już zaawansowane przez humanitarystów i reformatorów społecznych dziewiętnastego stulecia. Ich dok­tryna o świętości i zdrowotności natury była naukowo naiwna, ale okazała się bardzo skuteczna w rozwiązywaniu najważniej­szych problemów zdrowotnych ich epoki. Kiedy odpływ morza oddala wody od zatoki, można łatwo ulec iluzji, że da się przy pomocy słomki opróżnić ocean. Pod koniec minionego stulecia, kiedy uczeni laboratoryjni ruszyli do pracy, nawała chorób za­kaźnych i żywieniowych znajdowała się w stanie szybkiego od­pływu.

Znaczne przedłużenie się średniego trwania życia ludzkiego w ciągu ostatnich stu lat w świecie zachodnim uważane jest słusznie za obiektywny dowód poprawy ogólnych warunków zdrowotnych. Często jednak nie docenia się faktu, że wzrost ten jest w znacznie mniejszym stopniu następstwem lepszego zdrowia ludzi dorosłych niż wybitnego spadku umieralności niemowląt. Opanowanie zaś chorób wieku dziecięcego, wynika bardziej z lepszego odżywiania i praktyk sanitarnych niż z wprowadzenia nowych leków. Jest rzeczą godną uwagi, na tle powyższego, że poczyniono niewielkie postępy w opanowa­niu tych chorób, którymi nie zajmowali się dziewiętnastowieczni reformatorzy. O ile Rewolucja Sanitarna uczyniła wiele dla sprawy pokonania rozpowszechnionych chorób bakteryjnych,

0 tyle nie może się poszczycić wynikami w dziedzinie walki z chorobami wieku dojrzałego i starości.

Działacze sanitarni dziewiętnastego wieku wierzyli, że zdro­wie i szczęście można osiągnąć jedynie przez powrót na drogi, wytyczone przez naturę. Człowiek nowoczesny, zapewne nie mądrzejszy, ale bardziej, zarozumiały, twierdzi obecnie, że sze­roka droga do opanowania chorób, prowadzi poprzez naukę

1 technologię medyczną. „Zdrowie można kupić” — woła jeden z przewódców amerykańskiej medycyny. A tymczasem, kiedy nowoczesny Amerykanin chełpi się naukową organizacją spraw swojego ciała i ducha, jego nadzieja na przeżycie po 45 roku życia jest dziś nie większa niż kilka dziesiątków lat temu, a mniejsza niż niejednego Europejczyka współczesnej mu gene­racji. Chwali się, że jego stopa życiowa jest najwyższa na świc- cie, choć musi wydawać 10 procent dochodów na opiekę lekar­ską i choć go nie stać na dostatecznie szybką budowę szpitali dla chorych. ¡Wmawia sobie, że za pieniądze można fabryko­wać leki przeciwko chorobom serca, nowotworom i chorobom psychicznym, nie czyni jednak najmniejszych wysiłków, by zdać sobie sprawę, nie mówiąc już o poprawie, że błędy jego co­dziennego życia są przyczyną wysokiej zapadalności na te cho­roby. IŚmieje się głośniej niż przedstawiciel jakiegokolwiek in­nego narodu, a wszędobylski narodowy uśmieszek zdobi aż do obrzydliwości afisze, magazyny, twarze artystów i polityków. Ale co czwarty obywatel musi prędzej czy później spędzać kilka miesięcy lub Jat w zakładzie psychiatrycznym. | Czyżby pretensje do najlepszego zdrowia na świecie nie przeradzały się przypadkiem właśnie w chorobę umysłową?! Czy obwoływanie

i obecnego stanu zdrowia za najlepszy na świecie i w historii nie jest złudzeniem w czasie, kiedy coraz to większa liczba ludzi w naszym społeczeństwie nie potrafi bez pomocy leków i leka­rzy poradzić sobie z najzwyklejszymi problemami powszed­niego dnia?

ZDROWIE JAKO ADAPTACJA

Gdyby Virey powrócił na ten świat, odniósłby mieszane wra­żenia na temat powodzenia nauki o zastępowaniu wiedzą ścisłą utraconego instynktu zdrowia. Zachwycałby się oczywiście ogro­mem liczby nowych faktów poznawanych bez przerwy i zręcz­nością ludzi w kierunku ich wykorzystywania w praktyce. Ale postawiłby sobie pytanie, czy on sam i Encyklopedyści nie prze­cenili przypadkiem możliwości identyfikacji wiedzy z rozumem. Spostrzegłby bowiem, że naukowa cywilizacja grozi uszkodze­niem, a nawet zniszczeniem życia i rodzi wiele nieszczęść, ile­kroć ignoruje lub nie docenia wartości etycznych lub uczucio­wych, cenionych przez człowieka wyżej niż samo życie. Zna­lazłby ludzi myślących — tak wśród prostaczków, jak i wśród przemądrych uczonych, wyrażających obawę, że może nadejść wreszcie dzień, w którym „głębsza wiedza stworzy głębszy smu­tek”, bo łatwiej jest uczonemu rozpętać utajone siły natury, niż w wykonywaniu władzy kierować się rozsądkiem i wspa­niałomyślnością. Nawet wśród największych optymistów wy­czułby niepokojącą świadomość faktu, że rozwiązanie proble­mów zdrowia i szczęścia okaże się znacznie trudniejsze, niż to przewidywali uczeni sprzed kilku pokoleń.

Nie należy oczywiście wątpić w możliwość rozwiązywania metodą naukową kolejnych, poszczególnych problemów choro­bowych, przez wykrywanie przyczyn i znajdowanie środków zaradczych. Wszystkie pojedyncze problemy ludzkiego zdrowia mogą być prawdopodobnie rozwiązane przez uniknięcie zagro­żeń i spełnienie jakichś swoistych warunków. Ale rozwiązywanie pojedynczych problemów chorobowych nie jest równoznaczne ze stwarzaniem zdrowia i szczęścia. Takie zadanie wymaga­łoby szczególnego rodzaju mądrości i szerokiego spojrzenia, przekraczających wyspecjalizowaną wiedzę o lekach i meto­dach leczenia, a obejmujących w pełnej ich rozległości i sub­telności wzajemne stosunki między żywymi istotami a całym ich

otoczeniem. Zdrowie i szczęście są wyrazem sposobu w jaki jed­nostka reaguje i w jaki przystosowuje się do bodźców, działa­jących na nią w życiu codziennym. A bodźce te, to nie tylko zwykłe fizyczne i społeczne wpływy świata zewnętrznego, gdyż najbardziej dotkliwe czynniki działające z otoczenia, a rozpo­znawane właśnie najczęściej jako przyczyny choroby, wynikają z działania, z celów jakie sobie jednostka stawia, często bez bra­nia pod uwagę konieczności biologicznych. Problemu tego nie rozwiąże skutecznie również nawoływanie o powrót do natury.

Jest rzeczą możliwą, że prześladujące ludzkość wspomnienie złotego wieku, jest czymś więcej niż tylko miłym złudzeniem. Lewis Mumford wyraził przypuszczenie, że okresy między epo­kami zlodowacenia (okresy interglacjalne) mogły stwarzać względnie idylliczne warunki łatwego i bogatego bytowania, że były chwilami wypoczynku w obfitości podzwrotnikowego zbytku, okresami kontrastującymi z nawracającą surowością epok lodowych, w czasie których rozpoczął się rozwój czło­wieka. Prócz tego jest rzeczą możliwą, że niekiedy małe grupy ludzkie w ograniczonych okresach historii cieszyły się względ­nym pokojem w niemal niezmiennych warunkach fizycznych i społecznych. Owe okresy względnej równowagi statycznej, mogą odpowiadać tym epokom spokoju, o których mówi Żółty Cesarz, a które narody pierwotne wspominają często w swoich legendach i o których myśleli filozofowie Oświecenia, kiedy żądali powrotu do harmonii z nakazami natury. Stan równo­wagi nie trwa jednakowoż nigdy długo, a jego cechy charakte­rystyczne są nader nieuchwytne, Iponieważ płowo „natura” nie odpowiada żadnemu dającemu się zdefiniować i stałemu poję- ciu.|W stosunku do życia nie ma jednej natury; są tylko skojarzenia stanów i okoliczności, różniące się w zależności od miejsca i czasu.

Istoty żywe mogą istnieć i działać prawidłowo jedynie pod warunkiem przystosowania się do szczególnych okoliczności każdej indywidualnej sytuacji. Dla niektórych bakterii siarko­

W.

wych naturą są pewne źródła meksykańskie o skrajnie kwaśnej wodzie i bardzo wysokiej temperaturze; dla islandzkiego mchu — powierzchnia skały i lodowata atmosfera arktyczna. Dla ryb naturą są oceany, jeziora i rzeki, dla szczura pustynnego przestrzenie, na których nie ma kropli wody. A słowo „natura” oznacza też różne pojęcia dla różnych ludzi. Chociaż życie ludzkie może istnieć tylko w bardzo wąsko zakreślonych granicach fizycznych, zdeterminowanych wymogami fizjologicznymi, człowiek potrafi tak manipu­lować światem zewnętrznym, że czyni w swoim pojęciu „naturalnymi” liczne warunki środowiskowe, będące nie do przyjęcia dla zadziwiająco licznych a odmiennych gu­stów. Jakże różnią się dżungle podzwrotnikowe od Kraju Barrensa, pustynia Sahara od mgieł Nowej Fundlandii, , głębie kanionu Arizony od osad w Andach Peruwiańskich na , wysokości 15 000 stóp. A jednak człowiek stworzył tam wszę­dzie cywilizacje. W tym, co dotyczy życia, żadna „natura” nie I ¡istnieje. Istnieje tylko pojęcie ojczyzny *. Ojczyzną jest to oto- I jeżenie, do którego jednostka się przystosowała] wszystko to, co znajduje się poza kręgiem jej adaptacji, jest nienaturalne.

Harmonijna równowaga z naturą jest pojęciem abstrakcyj­nym o platonicznym pięknie, któremu brak jednak życia z krwi i ciała. Zawodzi ono w szczególności w odniesieniu do czło­wieka, gdyż nie wyjaśnia wybitnie twórczych cech istoty ludz­kiej. Człowiek wykształcił się prawdopodobnie na brzegach jakichś uroczych mórz śródziemnych o łagodnym klimacie, lecz w ciągu swojego awanturniczego życia rozbiegł się daleko i sze­roko od swej genetycznej kolebki. Nie z abstrakcyjną naturą miał do czynienia w czasie swojej biologicznej i społecznej prze­szłości, lecz raczej z nader rozmaitymi okolicznościami szcze­gólnymi, które nadawały zawsze specjalny charakter każdemu

z tych miejsc, gdzie z wyboru, a częściej przypadkowo zatrzy­mywał się przez chwilę w przebiegu historii swej ewolucji. Pory roku i ziemia, rośliny i zwierzęta, stali mieszkańcy i goście z da­leka, z którymi stykał się w swojej podróży, wszystkie czynniki jego całego otoczenia, różne w każdym miejscu i w każdej epoce, a także rozmaite ich czasowe skojarzenia — stanowiły „naturę”, do której się musiał przystosowywać w każdej sytu­acji i w każdym momencie.

Poprzez kształtujące siły biologicznej i społecznej ewolucji, a także zmieniając otoczenie według własnych gustów, stwo­rzył sobie człowiek ojczyznę wszędzie na świecie — w arktyce i w tropiku w tym samym stopniu, jak nad brzegami Morza Śródziemnego — w zatłoczonych domach i smutnych tundrach oraz w przytulnych wioskach hrabstwa Somcrset — w lichych namiotach i śnieżnych igloo, lub pięknych zamkach nad Luarą. A wydaje się, że jego dobrowolnie wybranym losem jest dalsze poszukiwanie nowych ojczyzn, nawet gdyby. konieczność no­wych przystosowań miała go narażać na nie dające się prze­widzieć niebezpieczeństwa^ Ogrody Edenu i Ziemie Obiecane,

0 których marzy na nowo każde pokolenie, podobnie jak wszel­kie przeszłe i przyszłe Arkadie, mogłyby być miejscami trwa­łego szczęścia i zdrowia tylko wtedy, gdyby człowiek pozostawał statyczny w niezmiennym otoczeniu. W realnym świecie jednak środowisko się zmienia i człowiek się zmienia. Prócz tego bardzo ludzka cecha ciągłego narzucania sobie nowych celów czyni I los człowieka jeszcze bardziej nieprzewidzianym niż los innychf istot żywych. Dlatego zdrowie i szczęście nie mogą stanowią absolutnych i trwałych wartości, choćby planowanie społeczne i medyczne były jak najbardziej staranne. Powodzenie biolo-

1 giczne we wszystkich swoich manifestacjach jest następstwem przydatności, zaś przydatność wymaga nie kończących się nigdyi wysiłków adaptacyjnych w stosunku do całego otoczenia, które się ciągle zmienia.

PRZYSTOSOWANIE BIOLOGICZNE I SPOŁECZNE

KOLEBKA ŻYCIA

ażdy z nas rozumie pod słowem „życie” to, co chce. Nie-

I którzy posługują się tym słowem dla oznaczenia pewnej cechy posiadanej przez materię, lecz niezależnej od niej, będą­cej siłą duchową, która powstała kiedyś nagle, ze wszystkimi swoimi atrybutami, tak jak Afrodyta z pianki morskiej. Dla innych życie jest raczej sumą efektów wynikających ze szczegól­nej budowy materii, zespołem wiążących się reakcji, które się stopniowo bogaciły od czasu, kiedy w bardzo odległej prze­szłości pojawiły się w nieożywionym szlamie. Używa się także słowa „życie” w sensie jakiejś sumy doświadczeń, lecz chodzi tu o doświadczenia tak indywidualne, że trudno tworzyć w ten sposób charakterystykę nadającą się do określania wszelkich istot żywych. O ile jednak trudno stworzyć abstrakcyjną defi­nicję życia, o tyle można dość łatwo rozpoznać liczne zjawiska, jako procesy charakterystyczne dla życia. Okres od urodzenia do śmierci jest wypełniony niezliczonymi reakcjami na bodźce środowiskowe, a dzięki nim ustrój rozwija się i utrzymuje przy życiu. Te właśnie odpowiedzi na bodźce środowiskowe stano­wią wewnętrzne i zewnętrzne manifestacje życia.

Jakiekolwiek by nie było pochodzenie życia, jego trwanie wy­maga od istot żywych osiągnięcia pewnego dostosowania się do otoczenia, w którym się one rozwijają i działają. Dzięki pro­cesowi ewolucji, życie nadal ciągle się rozwija, dopasowuje się

i rozprzestrzenia po wszystkich kątach ziemi i zmienia bez przerwy, zgodnie ze zmianami tego otoczenia. Ta zadziwiająca plastyczność, zdolność istot żywych do tworzenia struktur

i funkcji, które pozwalają im rozwiązywać problemy narzu­cane przez lokalne odrębności, rodziła zawsze trwały podziw. Obróć kamień, porusz ziemię, zbadaj jaskinię, nurkuj pod wodę albo wejdź na skały — wszędzie znajdziesz rośliny i zwierzęta dostosowane do warunków, takie zwierzęta, jakich przeważnie nie znajdziesz nigdzie indziej. Przyrodnik — to wieczne dzie­cko — nie przestaje się nigdy zachwycać osobliwościami wszel­kich form życia. Antoni van Leeuwenhoek, kiedy w roku 1673 obserwował po raz pierwszy mikroskopowych mieszkańców swo­jej jamy ustnej i szlamu holenderskich kanałów, uległ tym sa­mym uczuciom zachwytu, co duchowny Gilbert White i nauczy­ciel Henri Fabre, kiedy sto i dwieście lat później studiowali kolejno życie jaskółek w Shelboume i życie owadów Prowansji.

Znajdujemy jeszcze ciągle nowe przykłady bogactwa możli­wości przystosowawczych przyrody. W uprzemysłowionych okolicach Anglii i innych rejonach, w których stałe wiatry po­krywają drzewa czarną sadzą, ustala się przewaga ciemnych motyli; owady jasne, na odwrót, biorą górę w okolicach o czy­stym powietrzu. Wydaje się, że to ptaki działają jako siła selek­cyjna, gdyż wykrywają i niszczą łatwiej i skuteczniej fenotypy moli o niskich własnościach kamuflażu — jasne owady na tle ciemnej kory lub ciemne mutanty na tle jasnych mchów drzew­nych pni. Swoją drogą nowocześni biolodzy mają ambicję zajmowania się bardziej subtelnymi i skomplikowanymi pro­blemami, a do odkryć staromodnych przyrodników odnoszą się z pewnym zblazowaniem. Ale choć rzeczywiście, trwająca już wiele pokoleń era odkryć naukowych stępiła nieco pierwotną skłonność do zachwytów, istnieje nadal potrzeba poznania pro­cesów, dzięki którym życie potrafi wykorzystać zasoby świata nieożywionego. Pod zewnętrzną skorupą chłodnego zaintere­sowania najbardziej trzeźwych i rzeczowych uczonych, pozo­

staje jednak jeszcze wiele skłonności i potrzeb dziwienia się

i zachwycania. Nie wystarczy odkryć mechanizmy fizykoche­miczne, dzięki którym nietoperze przy pomocy czegoś w ro­dzaju radaru kierują się w swych nocnych lotach, zwierzęta głębinowe wytrzymują bardzo wysokie ciśnienia, zwierzęta ślepe poruszają się w miejscach, do których światło nigdy nie dociera, a szczur pustynny żyje bez wody. Można znaleźć wy­jaśnienie racjonalne wszystkich tych niezwykłych zjawisk przy­rodniczych. A jednak czymś w rodzaju cudu pozostaje fakt, że każda grudka ziemi stała się środowiskiem życia, dając przy­tułek licznym rodzajom istot żywych, tak doskonale do niej przystosowanych, że wypełniają ją w miarę swoich maksymal­nych biologicznych możliwości.

Jedyną możliwością pełnego zrozumienia mechanizmów, za pomocą których materia może się przeradzać w tak liczne po­staci życia, byłoby śledzenie ewolucji istot żywych od samego ich powstania, poprzez stopniowe adaptacje do kolejnych, a rozmaitych warunków środowiskowych. Już Arystoteles pisał w swojej Polityce, że „nie otrzymamy prawdziwego wglądu w istotę rzeczy, póki nie potrafimy zaobserwować jej rozwoju od samego początku”, podejmując tym myśl wypowiedzianą już przez Heraklita z Efezu, że „ten kto widzi rozwój rzeczy, uzyskuje o niej najlepsze pojęcie”.

Gdyby życie było wyrażane wyłącznie pojęciami swoich aktywności fizycznych i biochemicznych, człowiek nie różniłby się żadną zasadniczą cechą od reszty stworzeń, poza czołową wśród nich pozycją. I człowiek i bakterie zużywają cukier

i inne pokarmy prawie w ten sam sposób, a ich wyposażenie genetyczne jest bardzo podobne w strukturze i funkcji. Bioche­miczna jednorodność życia i podobieństwo mechanizmów, ja­kimi posługuje się życie dla przekazywania cech dziedzicznych, to już dziś powszechnie przyjęte prawa biologiczne. Istnieją nawet liczne machiny biologiczne, dysponujące bardziej wy­myślnymi, wydajniejszymi i mocniejszymi urządzeniami niż te,

którymi może się poszczycić człowiek. Jeżeli jednak ująć życie jako wytwór, który na każdym etapie swojej ewolucji popisuje się takimi nowymi cechami, które nie wynikają nieuchronnie z przeszłości i których jako takich nie można było przewidzieć na podstawie znajomości części składowych, to człowiek może się uważać za wytwór najdoskonalszy. Posunął się bowiem naj­dalej od prostego protoplazmatycznego przodka, wspólnego wszystkim istotom żywym. A co ważniejsze, oddala się od niego w dalszym ciągu w coraz wyższym stopniu, twierdząc nawet ostatnio, chyba po raz pierwszy w historii biologii, że zdolny jest sam nadawać kierunek swojej dalszej ewolucji.

O ile wszystkie istoty żywe opierają się o te same podsta­wowe procesy metaboliczne, o tyle rozmaite typy życia wytwo­rzyły daleko idącą specjalizację biologiczną. Większość orga­nizmów jest w swoich wymaganiach bardzo wybiórcza, a musi prócz tego walczyć o zasoby z organizmami swojego gatunku

i gatunków obcych. W następstwie tego organizmy ulegają ścisłej lokalizacji geograficznej w tych rejonach, w których dla ich bytu Istnieją optymalne warunki. Natomiast człowiek, mimo swej wysoce rozwiniętej osobowości biologicznej, zdołał skolo­nizować znaczną część powierzchni ziemi i myśli już o inwazji innych, pozaziemskich przestrzeni. Uporu i pomysłowości, wykazanych przez gatunek ludzki w kierunku ciągłego odda­lania się od swej geograficznej kolebki, nie można było prze­powiedzieć na podstawie znajomości jego fizykochemicznej struktury. Jedynie dzięki rozwojowi procesów adaptacji spo­łecznej, stał się człowiek zdolny do osiągnięcia takich sukcesów biologicznych. Jest rzeczą jasną, że te procesy adaptacji spo­łecznej musiały się nałożyć na podstawowe mechanizmy przy­stosowawcze, wspólne wszystkim istotom żywym. Musimy więc człowieka, w jego starciach z otoczeniem, rozpatrywać przede wszystkim jako zwierzę. Człowiek rozwinął się bowiem jako zwierzę i nie przestał nim być nawet wtedy, kiedy marzył

o Bogu i o gwiazdach.

BIOLOGICZNE PRZYSTOSOWANIE CZŁOWIEKA

Chociaż wszystkie osobniki gatunku ludzkiego pochodzą nie­wątpliwie ze wspólnego pnia, stanowią one dzisiaj szereg wy­raźnie się różniących podgrup biologicznych i łatwo stwierdzić, że każda z nich jest szczególnie dostosowana do pewnych wa­runków zewnętrznych. Chodzi tu zapewne o warunki, istniejące w tych okolicach, w których dana podgrupa przebywała w pół- izolacji przez długie okresy czasu, bądź to z wyboru, bądź czę­ściej, przypadkowo. Nie ulega bowiem żadnej wątpliwości, że człowieka, podobnie jak wszystkie inne istoty żywe, formowało

i cyzelowało jego fizyczne otoczenie. W ciągu niezliczonych po­koleń pozostawał niewolnikiem, bezbronną kreaturą swojego otoczenia i musiał się poddawać narzuconym mu przez nie ograniczeniom, byle tylko przeżyć i płodzić potomstwo. Co prawda ciągłe, nie kończące się krzyżowania narodów, wynikłe z masowych migracji, uniemożliwiają zwykle pewne rozpozna­nie w jakimś danym typie śladów jego fizycznej przeszłości. Mimo to posiadają niektóre cechy charakterystyczne tak oczy­wistą wartość selekcyjną, że mogą ilustrować procesy adapta­cyjne, które ludzkość przebyła.

Od czasów klasycznej Grecji aż do Renesansu uważano nie­które proporcje ciała ludzkiego za zbliżone do perfekcji tak pod względem wartości biologicznej, jak i fizycznego piękna. Poza pewnymi odbiegnięciami, wynikającymi z zamiłowania do róż­norodności, świat grecko-rzymski i cywilizacja zachodnia jako jego dziedzic miały uzgodnione pojęcia dotyczące idealnego kształtu sylwetki budowy ciała. Ten ideał odpowiadał prawdo­podobnie warunkom klimatycznym wybrzeży Morza Śródziem­nego, warunkom które człowiek zachodni uważa dotąd za naj­lepsze dla siebie i które usiłuje produkować sztucznie, jeżeli przy­roda nie stworzyła ich w miejscu, w którym zdarzyło mu się przebywać. Ale ludzie rozwinęli się także w innych klimatach. W wielu częściach świata przeciętne proporcje ciała oraz ideał

piękna wyrażany w sztukach plastycznych odzwierciedlają wy­mogi fizjologiczne, bardzo różne od wymogów życia na wy­brzeżu Morza Śródziemnego. Nie ulega na przykład wątpli­wości, że przeważająca w jakimś środowisku temperatura i wil­gotność pozostają w jakimś związku z kształtem ciała, gdyż im mniejszy jest stosunek powierzchni ciała do jego objętości, tym mniejsza w jednostce czasu jest utrata ciepła. Krótka i krępa budowa ciała pokrytego tłuszczem pomaga Eskimosowi w Ark­tyce oszczędzać ciepło. W przeciwieństwie do tego, niektóre szczepy Afryki równikowej wykazują budowę słuszną, smukłą

i delikatną, która pomaga im prawdopodobnie w rozpraszaniu ciepła. Twierdzono również, że wysoki wzrost jest w pustyni korzystny, bo w suchych krajach temperatura jest nad samą ziemią wyższa niż kilka stóp powyżej.

Oczywiście liczne inne czynniki poza ciepłem i zimnem wpły­nęły na ewolucję kształtu budowy ciała człowieka. Na równi­nach korzystna bywa łatwość szybkiego poruszania się i dobre­go widzenia na odległość, a więc ludzie wysocy mają przewagę nad krótkonogimi i krępymi, podczas gdy sytuacja jest od­wrotna na przestrzeniach gęsto zalesionych. Mieszkaniec lasów musi się wspinać na pnie, usuwać przeszkody leżące na ziemi, przesuwać gałęzie i krzaki, chylać, zwijać i skręcać swoje ciało, by się posuwać naprzód. Dzięki temu poruszanie się w lesie wymaga posługiwania się licznymi mięśniami, które na równi­nach służą człowiekowi znacznie rzadziej. Rezultatem tego jest budowa mieszkańca lasów, cechująca się raczej krótkimi no­gami, długim tułowiem, beczkowatą klatką piersiową i silnymi rękami. Muskularna budowa ciała jest dla niego tak samo ważna dla utrzymania się przy życiu, jak lekka, zwiewna bu­dowa, dla mieszkańca równiny *.

Podobnie jak w mięśniach, tak i w budowie kośćca odzwier­

ciedla się historia ewolucji. Ludzie żyjący w lasach lub ludzie zmuszeni do przebijania się przez śniegi, są w sytuacji korzyst­nej, .jeśli posiadają grube kości, podczas gdy szybkobiega­czom służą lepiej kości długie i lekkie. Oprócz i poza tymi cechami morfologicznymi istnieją liczne adaptacje fizjologiczne natury bardziej subtelnej, które można powiązać z fizycznym otoczeniem człowieka. Czym większa jest na przykład ilość krwi w stosunku do wagi ciała, tym skuteczniej działa mecha­nizm potu w walce z przegrzaniem w gorącym i suchym klimacie.

Także barwa skóry wydaje się oczywistą cechą przystoso­wawczą do fizycznego otoczenia. Niektóre pigmenty skórne osłaniają ciało przed promieniami pozafiołkowymi i inną ener­gią promienną, której nadmiar może działać szkodliwie. Skąd- . inąd jest penetracja pewnej ilości światła pozafiołkowego do skóry istotna dla ustrojowej syntezy witaminy D i może mieć także inne dobroczynne następstwa. Na podstawie tych pro­stych faktów łatwo zrozumieć sens przewagi ciemnej skóry w niektórych częściach Afryki i bladej barwy skóry w kra­jach, w których niebo jest często zachmurzone, jak na przykład w Europie północno-zachodniej. Co prawda, wyjątki od tej reguły przystosowania się budowy ciała i barwy skóry do klimatu i promieniowania są tak liczne, że war­tość adaptacyjna tych cech fizycznych może się wydawać w przeważających dzisiaj warunkach naturalnych bardzo problematyczna. We wczesnych fazach ludzkiej przeszłości biologicznej była ona jednak zapewne znacznie ważniejsza.

Studia nad małymi grupami ludzi żyjących w niezwykłych warunkach wykazują często istnienie szczególnych mechaniz­mów adaptacyjnych. Na przykład tubylcy centralnej Australii walczą z ogromnymi trudnościami, by sobie zdobyć wodę*.

Z jednego terenu myśliwskiego na drugi muszą pokonywać od­ległości przekraczające sto mil, poprzez teren pustynny, na któ­rym roczny opad deszczu nie osiąga dziesięciu cali, a tempera­tura może dochodzić do 140° Fahrenheita (60°G). Poza roz­winięciem niezwykle sprawnego instynktu w wyszukiwaniu wody w miejscach, w których biały człowiek umarłby z prag­nienia, wykazują tubylcy fizjologiczną adaptację, zezwalającą im na utrzymanie się przy życiu przy pomocy niezwykle małych ilości tego cennego płynu. Są oni również zdolni do używania swoich żołądków jako zbiorników wody o poważnej pojemności. Ich ogromnie rozdęte brzuchy przed rozpoczęciem podróży przez pustynię bezwodną, świadczą o tym magazynowaniu. Europejczyk, który wypije dużo wody, wydala zaraz cały nad­miar przekraczający zapotrzebowanie fizjologiczne. W przeci­wieństwie do tego potrafi żołądek tubylców zatrzymywać wodę

i stopniowo, w miarę potrzeby przekazywać ją ustrojowi w cią­gu wielu godzin. A co więcej, wydaje się, że ich nerki są tak sprawne, że zdolne są wydalić produkty przemiany materii w połowie tej ilości wody, którą by zużył Europejczyk — co oczywiście zmniejsza znacznie zapotrzebowanie na wodę.

Jeden z najdziwniejszych przykładów adaptacji do spożycia wody był obserwowany niedawno w pewnym 'dużym mieście Afryki Północnej. Jedyna woda gruntowa, używana przez mieszkańców tego miasta, jest bardzo bogata w sól (0,3%). Obcy nie mogą pić tej wody, natomiast tubylcy są do niej tak przyzwyczajeni, że zabierają ze sobą w podróż sól, by sobie solić kawę! W przeciwieństwie do tego były i są na świecie liczne grupy ludzi, którzy nie spożywają w ogóle soli i nie solą żad­nych pokarmów. I tak niektóre szczepy afrykańskie używają zamiast soli jako przyprawy bogatego w potas popiołu drzewnego.

Indianie Ayamara z okolic jeziora Titicaca w Andach Peru­wiańskich są przykładem zdolności człowieka do przystosowania się do życia na wielkich wysokościach. Wielkie klatki piersiowe

tych Indian, głębokość ich oddechu i bogactwo ich krwi w he­moglobinę zezwalają im na znaczne wysiłki fizyczne w okoli­cach leżących na wysokości powyżej 12 500 stóp, czyli takich, w jakich ludzie nieprzystosowani lub inne rasy cierpieliby na głód tlenowy.

Poza dziedzicznymi mechanizmami przystosowawczymi tak wyraźnymi, że spostrzega się je gołym okiem, istnieją liczne inne tak subtelne, że można je odkryć albo przypadkowo, albo przy pomocy systematycznych studiów laboratoryjnych. Przy­kładem tak niezwykłym, że mógłby się aż wydać irracjonalnym, jest niedawno odkryty związek między cechą krwinek sierpo- watych a odpornością na malarię.

Wiadomo, że liczni Murzyni — prawie 40% populacji nie­których szczepów Afryki — są nosicielami genu krwinek sier- powatych, który warunkuje pewne postaci anemii; cztery pro­centy tych tybylców dziedziczą te geny po obu rodzicach i cho­rują na anemię o sierpowatych krwinkach. Dziecko, które dzie­dziczy oba geny, ma pięć razy mniejszą szansę dożycia do wieku około szesnastu lat niż inne dzieci, z czego wynika, że każde pokolenie pozbywa się około 16 procent genów sierpowatych krwinek. A mimo to nic nie świadczy o tym, by liczba tych ge­nów zmalała w Afryce w czasach historycznych. Ten niespo­dziewany fakt każe przypuszczać, że cecha krwinek sierpowa­tych stwarza jakąś korzystniejszą szansę przeżycia dla swoich nosicieli w stosunku do jednostek jej pozbawionych, co równo­waży większą śmiertelność dotkniętych anemią sierpowo-krwin- kową.

Nowe odkrycia potwierdziły tę hipotezę w sposób zadzi­wiający a niespodziewany. Okazało się po prostu, że dzieci z ce­chą sierpowo-krwinkową wykazują niezwykłą odporność na malarię. Jako że ekspozycja na zakażenie była dotąd stała w większości krajów centralnej Afryki, odporność udzielona dzieciom przez cechę sierpowo-krwinkową zezwalała im na wy­tworzenie w młodości takiej trwałej odporności na malarię,

która utrzymywała się już przez całą resztę życia. Zgodny z taką interpretacją jest fakt, że cecha sierpowo-krwinkowa jest w Afryce częsta tylko u tych Murzynów, którzy żyją w oko­licach malarycznych i że zdarza się także u nie-Murzynów tam, gdzie występuje malaria, na przykład w południowych Wło­szech, na Sycylii, w Grecji, Turcji i Indii.

Jeżeliby utrzymanie się cechy sierpowo-krwinkowej miało być rzeczywiście połączone z odpornością przeciwko malarii, powinna się ona obniżać w populacjach, które przeniosły się z okolic malarycznych w okolice wolne od tej choroby, ponie­waż cecha nie stanowi odtąd przywileju zwiększającego szanse przeżycia. Otóż rzeczywiście, częstość cechy u Murzynów żyją­cych w Ameryce Północnej spadła znacznie poniżej jej często­ści w tych częściach Afryki, z których ci Murzyni przybyli jako niewolnicy do Nowego Świata. Jest to zjawisko dostarczające przykładu zmiany struktury genetycznej, rozpoznawalnej dwie­ście lat po zmianie środowiska, w tym wypadku przeniesienia Murzynów z Afryki do Ameryki Północnej.

Wiele mechanizmów przystosowawczych nie wytwarza sta- • łych cech u jednostek przystosowanych, lecz jedynie czasowe reakcje na działanie otoczenia. Takie przejściowe zmiany zezwa­lają każdej jednostce na szybsze przystosowanie się do nowych sytuacji, niż by się to odbyć mogło za pomocą mechanizmów dziedzicznych. Zdolność wytwarzania barwnika pozwala na przykład uzyskać w ciągu kilku dni pewną zwiększoną odpor­ność na działanie promieniowania pozafiołkowego. Podobnie może być uzyskany pewien przejściowy stopień przystosowania do życia na większych wysokościach, przez zmiany w mecha­nizmie oddychania, w zawartości hemoglobiny krwi i w tkan­kowej przemianie materii. Są to w większości zmiany odwra­calne, a jednostka wraca do stanu poprzedniego, kiedy opusz­cza to otoczenie, które wzbudziło reakcję adaptacyjną.

Pośród nie dziedziczących się reakcji adaptacyjnych należy umieścić wszystkie te mechanizmy, które zwiększają odporność

jednostki na działanie trucizn i bakterii rozpowszechnionych w jej otoczeniu i z którymi wobec tego styka się ona stale. Dla­tego chyba słowa „odporność” i „tolerancja”, używane przez uczonych dla określenia stanu niewrażliwości na zakażenie, są dotąd niedostatecznie ściśle zdefiniowane i będą musiały w przy­szłości służyć również przy określaniu stanów poznawanych dzięki nowym odkryciom. Oto na przykład badania wykony­wane przy użyciu zwierząt wychowanych w środowisku zupeł­nie wolnym od bakterii i pleśni, odkryły nowy fakt. Zwierzęta te, nazywane „wolnymi od zarazków”* wyglądają zasadniczo normalnie i zdolne są do reprodukcji przez szereg kolejnych pokoleń w tym sztucznym, stworzonym przez człowieka świecie, wolnym od drobnoustrojów. Są one jednak niezmiernie wraż­liwe na zakażenia banalnymi bakteriami, nawet tymi, które nie wywołują żadnych chorób u zwierząt wychowywanych w mniej ezoterycznych warunkach. U zwierząt tych dochodzi do ciężkich chorób infekcyjnych i giną one szybko po przenie­sieniu ich do zwykłych, otwartych warunków. Jest rzeczą wła­śnie dlatego interesującą, że w narządach wewnętrznych tych zwierząt brak niektórych czynników składowych, obecnych za­wsze u zwierząt normalnych, w szczególności brak komórek, które składają się na tak zwaną tkankę limfatyczną, odgrywa­jącą jak się przypuszcza rolę w odporności przeciwzakaźnej. Okazuje się więc, że tkanka ta jest w normalnych warunkach produkowana jako tkanka adaptacyjna, jako reakcja ochronna przeciwko drobnoustrojom, które zakażają wszelkie zwyczajne przedmioty i z którymi wszystkie istoty żywe stykają się bez przerwy.

Tak więc życie w zwykłym świecie, zmuszające do stałego kontaktu z najrozmaitszymi bakteriami, wywołuje u zwierząt już wcześnie reakcję adaptacyjną, która zmienia ich narządy wewnętrzne w sposób zwiększający ich ogólną odporność na za­każenie. Nowe badania przemawiają zdecydowanie za tym, że to samo co wymienionych zwierząt, dotyczy ludzkich noworod­

ków. Można sobie było dość łatwo wyobrazić, że życie w asep- tycznym świecie Byłoby dość nudne; teraz okazuje się, że na dłuższą metę mogłoby być również niebezpieczne, czyniąc osob­niki „zbyt dobrze izolowane” niezdolnymi do życia w żadnym innym świecie poza tym, w którym wyrosły.

ADAPTACJA POPRZEZ INSTYNKTOWNE SPOSOBY ZACHOWANIA SIĘ '

Odporność nabyta jest, bez względu na jej mechanizm, ro­dzajem biologicznego wyszkolenia, które czyni ustrój lepiej przygotowanym do walki z takim rodzajem niebezpieczeństwa, z którym się już w przeszłości zetknął. Wachlarz zmian, zacho­dzących w ustroju jako reakcja na zdobyte doświadczenie, jest bardzo szeroki. Wyszkolenie biologiczne może obejmować różne postaci, począwszy od produkcji przeciwciał, stwierdzalnych chemicznie w surowicy osobnika uodpornionego, poprzez mą­drość doświadczonego starego człowieka, który poznał już pra­wa życia, aż do wiedzy społecznej, którą książki i szkoły starają się ludziom wpajać przy pomocy opisów najrozmaitszych ludz­kich doświadczeń. Pomiędzy mądrością ciała a mądrością umy­słu istnieje taka sama nieprzerwana ciągłość, jak między mą­drością jednostki a mądrością rasy ludzkiej.

Można przytoczyć liczne przykłady dowodzące faktu, że zdol­ność uczenia się istnieje na wszystkich szczeblach świata biolo­gicznego. Nawet pierwotniak niskiego rzędu potrafi się nauczyć

i zapamiętać sobie na podstawie przebytego doświadczenia, że zetknięcie się z jakimś roztworem, który nie jest sam w sobie szkodliwy, może przepowiadać jakieś bliskie niebezpieczeństwo. Doświadczony pierwotniak może nawet skorzystać z tej nabytej wiedzy, by uciec przed spodziewanym niebezpieczeństwem. Zdolność uczenia się jest tak rozwinięta nawet wśród najniżej Rozwiniętych organizmów, że, jak zobaczymy później, mogą one równie silnie reagować na symbole niebezpieczeństwa, jak

na samo niebezpieczeństwo. Oby ludzie nauczyli się reagować w ten sposób i wyczuwali w pierwszym kieliszku coctailu prze­strogę przed niebezpieczeństwem, które czyha w trzecim!

Modele adaptacyjne dotyczące sposobów zachowania się są oczywiście coraz ważniejsze, w miarę rozwoju skali istot żywych. U zwierząt wyższych i, tym bardziej, u człowieka, adaptacja wyraża się w instynktach, upodobaniach i zwyczajach, które pomagają grupom i jednostkom wykorzystywać osiągalne środki do życia i unikać źródeł niebezpieczeństw. Dlatego dzikie zwierzęta niezbyt się boją ludzi w okolicach, w których podróż­nicy pokazują się rzadko, na przykład w Antarktyce albo w par­kach i rezerwatach, w których zwierzęta są chronione. Na ogół jednak starają się zwierzęta unikać człowieka, bo ich kolek­tywne doświadczenie z przeszłości, każe go im uważać za poten- cjonalnego nieprzyjaciela. Zwierzęta posiadają podobnie jak ludzie, podświadomą pamięć zbiorową.

Każda populacja, osiedlona długo w mniej więcej niezmien­nym środowisku, wytwarza gusta i niechęci, będące wynikiem niezliczonych prób i omyłek. Z jej doświadczeń rodzą się prze­różne zwyczaje, różne „tabu”, wierzenia i praktyki religijne, które w sumie pozwalają żyć populacjom w takich warunkach, w jakich inne, niedoświadczone i nowo przybyłe, nie mogłyby istnieć. Spośród niezliczonych przykładów, ilustrujących taką podświadomą mądrość szczególnie ciekawe są zwyczaje żywno­ściowe, gdyż w swojej nieograniczonej wprost różnorodności zapewniają życie wielu prymitywnym ludziom w warunkach na pierwszy rzut oka nie do pogodzenia z wymogami życia. A co jeszcze ciekawsze, udało się nieraz wykazać fizjologiczne

i chemiczne uzasadnienie słuszności zwyczajów żywnościowych, empirycznie stworzonych.

Komunikacja samochodowa, wynalazki oszczędzające pracę fizyczną i przegrzane mieszkania ograniczyły do tego stopnia wydatkowanie energii fizycznej większości mieszkańców cywili­zowanego świata, ze ceni się tam obecnie najwyżej pokarmy

ubogokaloryczne. Wymogi fizjologiczne były jednak w prze­szłości bardzo odmienne i dzisiaj także jeszcze są różne w wielu częściach świata. W Arktyce pokarm musi dostarczyć Eskimo­sowi środków do znoszenia zimna, a zarazem wykonywania znacznych wysiłków fizycznych i dlatego żywi się on pokar­mem bardzo bogatym w tłuszcze. Liczne ludy pierwotne spo­żywają pokarmy znacznie bardziej urozmaicone od żywności ludzi cywilizowanych, a po wielu pokoleniach życia w ustabili­zowanym środowisku zdobyły one empirycznie wiedzę, która po licznych próbach i omyłkach pozwala im czerpać pokarm dostateczny z pozornie niedostatecznych źródeł. Na przykład w starych Chinach, bardzo ubogich w mięso i mleko, wypra­cowały sobie różne szczepy sposoby produkowania żywności

o odpowiedniej zawartości potrzebnych aminokwasów, dzięki bardzo pomysłowemu sposobowi mieszania produktów roślin­nych, osiągalnych w ich okolicy. Owady, grzyby, herbaty z wiecznie zielonych igieł drzewnych, jagody i inne dzikie owo­ce — dostarczały białek i witamin niezliczonym pokoleniom ludzi, którzy nie mieli pojęcia, że chronią się w ten sposób od chorób z niedoboru.

Prymitywne sposoby gotowania potraw mają, jak się oka­zuje, także uzasadnienie racjonalne. Krajowcy meksykańscy nauczyli się rozcierać ziarno na mąkę w wapnie, i w ten spo­sób empirycznie wzbogacili swoją dietę w wapń, którego w in­nym przypadku byłoby im brak. Pulque, sfermentowany sok agawy, stanowi dla nich nie tylko smaczny napój alkoholowy; zawiesina części stałych, która nadaje napojowi pulque jego wygląd mleczny, jest bogatym źródłem rozmaitych witamin. Wszystkie stare techniki przerabiania mleka, począwszy tod rozmaitych kumysów albo jogurtów na Bliskim Wschodzie, aż po najwyszukańsze sery Europy zachodniej, służą dwom celom. Dojrzewanie zwiększa strawność kazeiny, a fermentacja mleczna zapobiega mnożeniu się bakterii chorobotwórczych. Nie jest wcale rzeczą udowodnioną, by pasteryzowane mleko

w parafinowanym pojemniku miało jakąś przewagę pod tym względem nad dobrze zrobionym serem Camembert czy Ementaler. Mądrość biologiczna objawia się nawet w rytu­alnych hors d’oevrach w czasie naszych przyjęć towarzyskich, ponieważ jako bogate w tłuszcze opóźniają wchłanianie się alkoholi z napojów podawanych podczas spożywania potraw głównych.

ADAPTACJA POPRZEZ MECHANIZMY SPOŁECZNE

Mechanizmy biologiczne, oparte na zasadach fizycznych

i fizjologicznych, a także mechanizmy wynikające z instyn­ktownie uzasadnionych sposobów zachowania się, ulegają u człowieka uzupełnieniu przez świadome procesy społeczne. Jest rzeczą pewną, że adaptacje społeczne stanowiły w czasach historycznych najważniejszą determinantę losu człowieka. Dziś życie ludzkie jest w wysokim stopniu kształtowane przez zmiany środowiska zewnętrznego, stworzone przez samego człowieka i przez jego usiłowania panowania nad ciałem i nad duchem.

Od czasu kiedy człowiek zaczął budować domy, ubierać się i posługiwać się ogniem, zaszedł daleko na drodze ku uzyskaniu przystosowania do życia przy pomocy panowania nad środowiskiem zewnętrznym. Dzięki sposobom technicz­nym, które pozwalają mu produkować i transportować do woli nie tylko pokarmy i napoje, ale także ciepło i zimno, suchość lub wilgotność, potrafił zachodni człowiek otoczyć się wszędzie tam, gdzie tylko możliwe, atmosferą dla siebie najbardziej odpowiednią, prawdopodobnie podobną do tej, w której się biologicznie rozwinął. fParę metrów sześciennych śródziemnomorskiego klimatu wystarcza mu do stworzenia ilu­zji, że może skolonizować każdą część ziemi, bądź to desz­czowe lasy podzwrotnikowe, bądź to zamarznięte bieguny. Jednakże do wielu okolic, które objął w posiadanie, przybył

jako zdobywca i żyje w nich sposobem importowanym, zamiast dzięki przystosowaniu stać się w nich prawdziwym mieszkań­cem. Czyniąc tak zastosował politykę, która wyosobnia go i z naturalnego porządku rzeczy. Zmieniając środowisko zew­nętrzne w sposób odpowiadający swoim potrzebom — lub gustom — zrezygnował z wymogów biologicznej adaptacji. \ Stworzył przez to biologiczny precedens i wyzywa los, jako że przydatność biologiczna, uzyskana poprzez adaptację ewo­lucyjną, jest jak dotąd najbardziej pewnym kamieniem pro-, bierczym trwałego powodzenia w żyjącym świecie.

Trzeba przyznać, że do pewnego stopnia człowiek usiłował również poddać kontroli, a nawet zmienić swoją własną istotę fizyczną i duchową. Jego środowisko wewnętrzne nie jest aż tak stałe i niezmienne, jak przypuszczano dawniej i okazuje się, że minimalne jego zmiany, dające się jeszcze pogodzić z życiem, mogą wpływać decydująco na zdolności, na zacho­wanie się, na potrzeby, a nawet na cele. Nie ulega wątpliwości, że cały model życia jednostki lub grupy może być głęboko zmieniony przez rodzaj i ilość spożywanej żywności lub przez działalność drobnoustrojów. Można już dziś poza tym mani­pulować niemal dowoli przy pomocy właściwych leków i hor­monów wyglądem fizycznym i zachowaniem się jakiejś jed­nostki. Syntetycznego stilbestrolu * używa się obecnie do che­micznego kastrowania kogutów (kapłonienia) lub zwiększania nośności kur. Nadejdzie zapewne dzień, w którym w sklepach będzie można kupować „hamulce” miłosne i lepsze od alko­holu leki, pomagające ludziom nieśmiałym w bohaterskim zachowaniu się, albo inne leki, kierujące aktywnością w speł­nianiu zadań, decydujących o dalszej ludzkiej ewolucji. A w rzeczywistości, nie będzie to aż taką nowością. Owady odkryły już przed milionami lat, że karmienie larwy mleczkiem królewskim przeradza ją w pszczołę-królową, zmuszoną do

* Żeński hormon płciowy (przyp. tłum.).

składania jaj bez końca. Już bardziej niedawno, ale jednak kilka stuleci temu, niewielka, kilkorodzinna grupa ludzi w Skandynawii poznała tajemnicę, że spożywanie niektórych grzybów znosi wrażliwość na ból i na strach. Pod wpływem świętego grzyba walczyli ci ludzie bez zbroi i terroryzowali swoich przeciwników. Jeśli nas tradycja nie wprowadza w błąd, to nazwani zostali „Berserk” z powodu zwyczaju ubierania się w skóry niedźwiedzie, a w ojczyźnie ich do dzisiaj wszel­kie ekstrawaganckie zachowanie się bywa nazywane „berserk”. Demagodzy i dyktatorzy od dawna poznali empirycznie spo­soby urabiania opinii publicznej według swojej woli. Dziś reklama posługuje się sprawnie wiedzą o sposobach wpływania na zachowanie się ludności (wiedzą behawiorystyczną) i oka­zuje się, że można ducha ludzkiego rozmaicie formować, nawet łatwiej niż ciało.

Najdalej idące perspektywy przynosi możliwość wpływania na prawdziwie dziedziczne cechy człowieka. Dobierając odpo­wiednie pary roślin lub zwierząt, umieli sprawni hodowcy pro­dukować już w czasach niepamiętnych nowe odmiany zbóż, kwiatów, świń lub psów, ku pożytkowi lub ku rozrywce czło­wieka. Potencjalne możliwości wywierania genetycznych wpły­wów idą o wiele dalej niż owe osiągnięcia empiryczne, jako że można już dziś, przynajmniej u bakterii, zmieniać struk­tury dziedziczne na drodze bezpłciowej. Nie idąc aż tak daleko wystarczy sobie przypomnieć, że sztuczne unasienienie jest szeroko stosowane w hodowli zwierząt, a da się także wykonać u ludzi. Może się zdarzyć, że eugenicy ludzcy poko­nają opory tradycji społecznych i skrupułów etycznych i umo­żliwią planowanie rodziny nie tylko w zakresie czasu i ilości potomstwa, ale także w dziedzinie jakości. Może nadejść dzień, w którym będzie się produkować dzieci nieomal na zamó­wienie, o z góry przewidzianych cechach, kwalifikujących je idealnie do życia bądź to w Arktyce, bądź to nad równikiem, w odlewni stali lub na dyrektorskim fotelu.

NIESTAŁOŚĆ SYSTEMÓW EKOLOGICZNYCH

Żywych organizmów nie można definiować albo choćby nawet tylko opisywać wyłącznie terminami, ich czynności lub budowy ciała. We wszystkich środowiskach zawierających życie, istota żywa organizuje się w systemy wysoce zintegro­wane, obejmujące wszelkie czynniki otoczenia żywego i mar­twego, atmosferycznego i geologicznego. Jak już widzieliśmy, istnieje wszędzie w przyrodzie ścisły związek między większo­ścią struktur i aktywności istot żywych a warunkami i potrze­bami narzuconymi im przez ich miejsce w przyrodzie. Nieod­zownym skutkiem tych zależności jest dynamiczna równowaga, z której wynika niemożność oddzielenia życia od jego środo­wiska, a w konsekwencji konieczność przystosowania się życia do otoczenia. Zilustrujmy kilku przykładami, do jakiego stop­nia wpływy zewnętrzne lub wewnętrzne mogą prowadzić do zaburzeń w systemach ekologicznych.

Na pierwszy rzut oka nie ma nic niewinniejszego, jak wprowadzenie małego zwierzęcia na wyspę, na której dotąd jego gatunek nie istniał; a jednak w ciągu ostatnich lat szereg takich wydarzeń miał poważne i nieoczekiwane kon­sekwencje. W roku 1872 sprowadzono na zachodnioindyjską wyspę Jamajkę lemury, małe gryzonie pochodzące z Indii, w nadziei że opanują szczury, powodujące znaczne straty na polach trzciny cukrowej. Mimo że sprowadzono małą liczbę zwierząt — cztery samce i pięć samic — lemury roz­mnożyły się tak szybko, że w ciągu dziesięciu lat wytępiły większość szczurów. Niestety zwróciły się potem przeciwko innym drobnym zwierzętom i nieomal wytępiły z kolei spośród miejscowej fauny drobne ssaki, płazy, ptaki przyziemne, sta­jąc się same klęską gorszą od szczurów. W roku 1931 spro­wadzono do Holandii dziewięć gronostajów w celu tępienia szczurów i królików. Po dwudziestu latach stały się one taką klęską, polując na ptaki i drób, że rząd holenderski musiał

wyznaczyć premię za ich zabijanie. Z początkiem lat 1940, mały ogród zoologiczny na japońskiej wyspie Oshima sprowa­dził z Taiwanu kilka wiewiórek. Wiewiórki opanowały wkrótce całą wyspę i nieomal zrujnowały przemysł miejscowy, pro­dukcję olejku kameliowego, bo tępiły ptaki, zapylające nor­malnie kwiaty kameliowe. Na mniej dramatyczną skalę stał się angielski szpak niebezpieczny dla życia niektórych ptaków amerykańskich. Sprowadzony z Europy na wybrzeże atlan­tyckie (prawdopodobnie do Central Park w Nowym Jorku w roku 1890), rozszerzał się po kontynencie odtąd stale, wy­pierając stopniowo inne, cenniejsze ptaki. Uroczy zwiastun wiosny, bękitny skowronek, jest na przykład jednym z tych ptaków, które nie mogą się utrzymać w okolicach, opanowa­nych przez szpaki. Opiszemy w następnym rozdziale, jak to sprowadzenie do Australii królików zaburzyło pod innym, może nawet wybitniejszym względem równowagę systemu ekolo­gicznego, dając nieprzewidziane rezultaty.

Wstrząsające efekty, wynikające z wprowadzenia nowego organizmu do systemu ekologicznego, zdarzają się także często bez świadomego współudziału człowieka. Na przykład nowe zarazy roślinne bywały przypadkowo importowane z jednych kontynentów, na których istniały one nieszkodliwie i niespo- strzeżenie do innych, na których okazały się niezmiernie szko­dliwe dla jednego lub wielu gatunków roślin. Tak było w wypadku filoksery, małej mszycy, żyjącej normalnie w win­nicach amerykańskich i nie czyniącej im wiele szkody. Około roku 1859 owad ten przeniósł się do Francji z amerykańskimi winogronami. Stamtąd opanował szybko wszystkie okolice Europy, uprawiające winorośle, niszcząc wszędzie plantacje. Wrażliwe odmiany europejskie były już skazane na zagładę kiedy na szczęście odkryto, że można je uratować, szczepiąc je na korzenie odmian amerykańskich, odpornych na zarazę. Dzięki tej szczęśliwej okoliczności można było uratować win­nice europejskie — którym amerykańskie korzenie dały siłę,

a europejskie szczepy wysoką jakość. Podobnie stało się w czasie drugiej wojny światowej, kiedy przeniesiony przypadkowo na niektóre wyspy polinezyjskie chrząszczyk-nosorożec rozmnożył się i niszczy odtąd drzewa kokosowe, jeden z najcenniejszych produktów tych okolic.

Dla lasów amerykańskich zaraza drzew kasztanowych miała takie same dramatyczne następstwa, jak filoksera we Francji, a chrząszczyk-nosorożec w Polinezji. Kasztan był znakomicie przystosowany do warunków panujących na kontynencie ame­rykańskim, jak o tym świadczyły niezmierzone przestrzenie pię­knych drzew, tak jeszcze powszechne przed kilku dziesiątkami lat. Tymczasem w ciągu lat pięćdziesięciu po pierwszym spostrzeżeniu zarazy (grzybka), wyniszczyła ona praktycznie kasztanowce amerykańskie na ich pierwotnych terenach. Za­kaźne spory grzybka przenoszą na małe odległości woda i wiatr, a na dalsze przestrzenie zielony dzięcioł i inne ptaki, których dzioby zakażają się w czasie wybierania owadów z uszkodzonych miejsc chorych drzew. Jak wiadomo, to piękne i pożyteczne drzewo znikło już z wielkich przestrzeni, na któ­rych niegdyś rozwijało się kwitnąco.

Częstsze i teoretycznie bardziej interesujące od tych drama­tycznych wstrząsów, wywołanych przez obce zarazy, są za­chwiania równowagi ekologicznej, wynikające z zaburzeń pochodzenia wewnętrznego. Opiszemy w rozdziale IV daleko idące następstwa, wywołane przez zmianę warunków atmo­sferycznych, a dotyczące raka ziemniaczanego i losów narodu irlandzkiego.

SPOŁECZNE DETERMINANTY LUDZKIEJ PRZYDATNOŚCI

Jest rzeczą oczywistą, że człowiek jest równie wrażliwy jak zwierzęta lub rośliny na nagłe zmiany swojego fizycznego otoczenia i na ataki nowych najeźdźców pasożytniczych. Żadna

wiedza techniczna nie może go całkowicie zabezpieczyć prze­ciwko atakom i zaburzeniom, których nie potrafi w żaden sposób przewidzieć. Ponieważ w następnych rozdziałach będą omówione liczne przykłady zmiany biegu historii pod wpły­wem niespodziewanych zewnętrznych zagrożeń, nie byłoby celowym rozważanie tych spraw w tym miejscu. Rozpatrzymy natomiast inny rodzaj zaburzających wpływów, które wydają się dotyczyć wyłącznie człowieka, a wynikają z tego, że wymogi fizjologiczne nie są już głównym źródłem postępowania czło­wieka. Nie ulega bowiem wątpliwości, że kaprysy i dziwactwa człowieka stanowią najbardziej nieprzezwyciężoną przeszkodę w osiągnięciu dobrobytu i spełnieniu się utopii.

Jest to cecha arcyludzka, że po zaspokojeniu zapotrzebo­wań fizjologicznych rodzą się nowe życzenia i nowe pragnienia, a po nich z kolei jeszcze dalsze. U człowieka po zaspokojeniu rodzi się zwykle nuda. Obfitość pokarmu zawierającego wszelkie potrzebne elementy żywnościowe, może rozwiązać zwierzętom problem jedzenia, ale nie rozwiązuje go człowie­kowi. Nawet najbardziej rozpieszczony pies czy kot jada z apetytem i pełnym zadowoleniem dzień po dniu tę samą, standaryzowaną potrawę, konserwowaną w rzeźniach Chicago z naukową, lecz monotonną perfekcją. W przeciwieństwie do tego człowiek, czym bardziej jest cywilizowany, albo przynaj­mniej zurbanizowany, tym bardziej skłania się do utraty poczciwego głodu fizjologicznego, zastępując go niefizjolo- giczną potrzebą jedzenia dla przyjemności. Przyjemność ta staje się wkrótce celem sama w sobie i zastępuje cele fizjo­logiczne, z których się rozwinęła. Kapusta i rzepa mogłyby dostarczyć całości kwasu askorbinowego (witamina C) po­trzebnego człowiekowi, ale miliony amerykańskich matek uwa­żałoby swoje rodziny za zagrożone awitaminozą, gdyby świeży sok pomarańczowy nie stał codziennie rano na stoliku z pierwszym śniadaniem. Dwa wieki temu kawa i herbata stanowiły wyszukany zbytek dla garstki uprzywilejowanych.

Dziś przeciętny obywatel Ameryki uważa, że nie mógłby żyć normalnie, gdyby go pozbawiono kofeinowych podniet. Smak i barwa produktu żywnościowego, jakość opakowania w któ­rym go sprzedają i obyczaje powiązane z jego konsumpcją, stały się istotnymi czynnikami ludzkiego odżywienia i praw- ' dziwymi cechami pokarmu lub używki. A wiadomo poza tym, że mody w zakresie smaków, barw, opakowań i sposobów jedzenia szybko się zmieniają we współczesnym świecie. Witryny nowoczesnych sklepów żywnościowych stanowią barwny i zmienny obraz przeradzania się gustów i zwyczajów, wynikających z nacisków społecznych i reklamowych w dzie­dzinie spraw rzekomo nieodzownych dla życia.

Krótko: jest rzeczą pewną, że kryteria społeczne wpływają znacznie silniej na dobór żywności człowieka niż zagadnienia optymalnych dawek wzrostowych, czy właściwych proporcji biochemicznych. Dieta musi oczywiście zaspokoić rzeczywiste potrzeby ustroju, żąda się jednak od niej bardziej imperatyw­nie zgodności z przyzwyczajeniami grupy społecznej i respekto­wania zwyczajów (tabu) — a to często narzuca zadziwiające odchylenia od chemicznych zasad żywienia. Zmiany ideału figury kobiecej, zachodzące na przestrzeni wieków, doskonale obrazują kapryśność podstaw obyczajów dietetycznych.

O ile uczeni uważają Wenus z Milo i kilka innych postaci bogiń greckich za przykłady piękności kobiecej zgodnej ze standardami naukowego żywienia, o tyle wydaje się, że ten typ urody fizycznej jest raczej pojęciem ze świata muzeów, niż ze świata żywych. W niektórych częściach Ameryki Łaciń­skiej i na Wschodzie, kobieta pulchna, poduszkowata, cieszy się znacznie większym sex-appealem; stąd słodkie desery uzu­pełniające jej posiłki i wypełniające bezczynne godziny. U nas na odwrót, wysoka, smukła dziewczyna jest ideałem modelki albo aktorki; stąd jej śniadania bogate w witaminy, lecz ubo­gie w kalorie i listek sałaty na kolację. Pragnienie wyglądania chudo nie jest nowością w historii mody. Montaigne pisał

w szesnastym wieku o kobiecie, która połykała piasek, aby sobie zniszczyć żołądek i zdobyć przez to bladą cerę. W dzie­więtnastym wieku dobre wychowanie wymagało udawania przy romantycznym obiedzie obojętności w stosunku do jedze­nia, a u mężczyzn modne było chwalenie się zamiłowaniem do kobiet omdlewających i eterycznych. Reakcją na to ze strony kobiet, chcących się stać bardziej atrakcyjnymi, było zabijanie apetytu przez picie soku cytrynowego albo octu. Jak widzimy, powtarzają się sposoby stosowania przez obie płcie dla zwiększenia wzajemnej atrakcyjności.

Utrata mądrości biologicznej w zakresie zwyczajów odżyw­czych, nie jest wyłącznie następstwem wykrzywionej cywili­zacji zachodniej. Zdarza się równie często w innych częściach świata, a nawet wśród zwierząt.j Nic w rodzaju instynktu wła­ściwego odżywiania się nie istnie]e.[ Istnieje tylko empiryczna wiedza, nabyta w drodze prób i omyłek, w drodze doświad­czeń czynionych podświadomie w jakichś ustalonych warun­kach. Ale tego rodzaju podświadoma mądrość w zakresie odżywiania się ginie natychmiast po zmianie warunków, w szczególności w wypadku szybkiego zachodzenia zmiany. Niedawne badania nad niedożywieniem Zulusów południowo­afrykańskich wykazały spustoszenia spowodowane wprowadze­niem innego zboża w miejsce prosa w ich żywności. Proso było miejscowym produktem do czasu przybycia ludzi bia­łych, lecz zostało potem zastąpione zbożem, gdyż przekonano tubylców, że daje ono bogatsze plony przy mniejszym nakła­dzie pracy. Niemal równocześnie zaszły także inne zmiany. Duże przestrzenie niezamieszkałej ziemi dostarczały Zulusom dziczyzny, mleka i jagód, ale skończyło się to w chwilą skolo­nizowania Południowej Afryki. Te ostatnie zmiany diety nastą­piły jednak tak stopniowo, że nawet sami Zulusi ich nie spostrzegli. Zapytywani twierdzili z pełnym przekonaniem, że ich obecna dieta nie różni się od tej, która czyniła ich przodków silnymi i zdrowymi i nie chcieli wierzyć, że ich aktu­

alne kłopoty zdrowotne mogły mieć jakiś związek ze zmianą sposobu odżywiania się. *

Nielepsze naturalne instynkty żywieniowe od ludzi mają zwierzęta, jeżeli umieści się je w niezwykłych dla nich warun­kach. Właściwą dietę świeżo schwyconego dzikiego zwierzę­cia można poznać, stawiając mu do dyspozycji różne pokarmy i patrząc, które z nich wybiera. Metoda ta nie daje jednak wyniku u zwierząt, przyzwyczajonych do życia w niewoli. Zwierzęta z ogrodów zoologicznych wybierają nieraz chętnie niewłaściwe pokarmy, do których smaku zdołały się przyzwy­czaić, mimo że pokarmy te rodzą u nich zaburzenia odżywcze.

Nauka o żywieniu, mimo swoich postępów, zdolna jest zastąpić tylko w części utraconą mądrość dotyczącą prawidło­wego odżywiania się, zdobytą kiedyś doświadczalnie, gdyż ujmuje ona tylko ograniczone aspekty ludzkiego życia. Nawet po zdobyciu wszelkich wiadomości koniecznych do uzyskiwania najlepszego wzrastania kurcząt, szczurów lub ludzi pozostanie potrzeba poznania wielu innych ważnych wpływów żywienia, odmiennych od tych, które tylko podtrzymują wzrastanie. Od­kryto na przykład przed paru laty, że niektóre rośliny pastewne, w szczególności podziemna koniczyna, zawierają wcale pokaźne ilości substancji o właściwościach rujopędnych, podobnych do niektórych hormonów płciowych, produkowa­nych przez ustroje zwierzęce. Wydaje się, że owe substancje podobne do hormonów są najobfitsze w młodych pędach rośliny, we wczesnej porze wegetacji. Dla rolnika ważna jest znajomość istnienia zmiennych ilości substancji podobnych do hormonów w paszach, ze względu na ich wpływ na płodność, mleczność, wzrastanie i tycie zwierząt hodowlanych. Ale czło­wiek podlega również wpływom hormonalnym i należy sobie postawić pytanie, czy spożywanie delikatnych pędów i mło­

dych liści w okresie budzenia się przyrody, nie czyni z począt­ków maja nie tylko biologicznej, ale także uczuciowej wiosny. Żywność, to znacznie więcej niż znane czynniki wpływające na wzrost zwierząt laboratoryjnych, a nawet ludzkich nie­mowląt.

Ponieważ żywienie dotyczy w sposób bezpośredni i oczywisty codziennego życia wszystkich ludzi, stanowi ono dogodny przykład, ilustrujący dziwactwa, które czynią przepowiadanie przyszłości społecznego rozwoju człowieka rzeczą tak trudną. Ale inne aspekty życia dostarczają podobnych przykładów. Tak na przykład nadmierne przywiązywanie wagi do bezpieczeń­stwa i komfortu, może wywoływać pośrednio zmiany dzie­dziczne, obniżające zdolność człowieka do przeciwstawiania się zagrożeniom biologicznym. Dziki szczur norweski jest zło­śliwy, nieomal niemożliwy do oswojenia, posiada jednak nadzwyczajną zdolność znoszenia wszelkiego rodzaju trudności bytowych. W przeciwieństwie do tego jego odmiana wycho­wywana w laboratoriach jest łagodna i łatwa do manipulacji, lecz reaguje słabo na trudne warunki i zmęczenie, prawdopo­dobnie z powodu zmian zanikowych w nadnerczach. Człowiek „dobrze oswojony”, choć bardzo pożądany jako dobry oby­watel, może się okazać słabym objektem biologicznym, jeżeli znajdzie się poza ochronnym środowiskiem społecznym, do którego nauczył się przystosowywać.

Wartość względna, jaką społeczeństwo przypisuje bądź to atlecie, bądź to estecie, lub gospodarce rodzinnej albo anoni­mowym grupom, nie pozostaje bez wpływu na ukształtowanie się pojęć o pożądanej przydatności społecznej. Co więcej, pla­nowanie społeczne, świadome lub nieświadome, daje nie zawsze takie rezultaty, jakich się pragnie. Jeżeli pierwszą istotą spo­strzeżoną przez świeżo wylęgłe gąsiątko jest człowiek, zwie­rzątko to uzna go za rodzica i podda się łatwo przewodnictwu tego swojego „honorowego krewnego”. Podobnie jak gęsi, tak i ludzie ulegają łatwo wpływom nawet dziwacznych sytuacji

i trudno ich potem z nich wydobyć i nakłonić do dobrowol­nego przyjęcia innego systemu społecznego, choćby najdosko­nalej zorganizowanego. Rozwój społeczny może być następ­stwem zamierzonych intencji, ale rzadko, jeżeli w ogóle kiedykolwiek, intencje sprowadzają zamierzone skutki.

Chęć naśladowania modnych wzorów, może wpływać zadzi­wiająco na rozwój ludzkich gustów. Źródła literackie i ikono­graficzne sugerują na przykład, że posiadanie wola było uwa­żane w szesnastym wieku w niektórych częściach Europy za nader atrakcyjną cechę kobiety i cechę tę można łatwo roz­poznać na ludowych obrazach religijnych, co miało im nadawać specjalny urok i emocjonalną atrakcyjność. Istnieją dane przemawiające za tym, że następstwem idealizacji tego patologicznego objawu był wzrost częstości wola w niektórych okolicach, powstały być może na drodze selekcji płciowej.

Co prawda, mody bywały na ogół zbyt zmienne, by wywrzeć trwały wpływ na cechy dziedziczne grup ludzkich. Kontrast pomiędzy krzepkością mężczyzn z epoki republikań­skiego Rzymu a delikatnością z epoki florenckiego Renesansu wynika raczej z cech fenotypowych niż z rzeczywistych różnic genetycznych. A wbrew świadectwom niezliczonych rozrywko­wych zdjęć fotograficznych dziewczęco wiotki typ z lat 1920 lub hotentocki typ kobiety ze zwisającymi piersiami, to rów­nież chyba nie są cechy genetyczne, lecz następstwa gustów męskich i wybiórczości oka reporterskiej kamery. Lecz mimo to dostarczają te kontrastowo odmienne typy dowodu na to, że wygląd ciała i typ emocjonalny mogą być wytworem nie tylko fizycznego otoczenia, ale nawet w wyższym stopniu idei, powstałych w ludzkim umyśle.

jakikolwiek by zresztą był ich mechanizm, czy to środo­wiskowy czy genetyczny, będą ekstrawagancje gustów i celów ludzkich rodziły w przyszłości, tak jak to czyniły w przeszłości, nieoczekiwane i niezwykłe węzły na ewolucyjnej linie. Być może, że z punktu widzenia biologicznego losu człowieka,

uważanego za coś w rodzaju żyjącej maszyny, jest to pożało­wania godne, ale przyczyniło się w każdym razie do zwiększe­nia doniosłości i bogactwa historii.

Hipolit Taine *, porównując zachowanie się i postawę różnych miejscowych grup ludności w czasie podróży z Paryża przez Flandrię, Holandię, Niemcy, Alzację, Szampanię i z po­wrotem do Francji środkowej doszedł do wniosku, że geniusz każdej okolicy jest wyrazem cech charakterystycznych każdej okolicy, barwy jej nieba, lokalnego klimatu. Byłby doszedł do odmiennych wniosków filozoficznych, gdyby był na przykład rozszerzył swoją podróż na Amerykę południowo-zachodnią.' Zobaczyłby tam dwa całkiem różne typy kultury, istniejące jeden obok drugiego: osiadłych Hopisów — szczep rolniczy, żyjący w przeludnionych osiedlach budowanych z niewypa- lonej gliny, gospodarujący oszczędnie kroplami trudnej do zdobycia wody i Nawajów — szczep wędrowny, przenoszący się z rodzinami z miejsca na miejsce i żyjący z hodowli owiec i kóz. Poza Hopisami i Nawajami żyją tam rozmaite inne szczepy indiańskie, doskonale dopasowane do warunków Ame­ryki południowo-zachodniej — podobnie jak Mormoni, kato­licy meksykańscy i różni bezdomni poszukiwacze przygód. Dopasowanie osiągnięte przez te rozmaite grupy ludzkie nie było jedynie wynikiem adaptacji biernej, takiej która stwo­rzyła kaktusy i szczury pustynne. Był to proces twórczy, w któ­rym człowiek dobierał okoliczności i eksploatował miejscowe siły w kierunku takim, który by mu pomógł modelować naturę według jego własnych gustów.

Jest rzeczą pewną, że po to by przeżyć, będzie człowiek musiał osiągać wiele nowych przystosowań do następstw dzia­łania sił, które sam uruchomił. Rodzaj przydatności, która cechowała dobrego żołnierza w hordach Atylli, greckiej falan­

dze lub armii napoleońskiej nie nadaje się już do obchodzenia się z odrzutowymi samolotami w przyszłej wojnie. Ludzie nadający się najlepiej do epoki elektronowej muszą się różnić I fizycznie i duchowo od tych, którzy trzebili lasy kraju Ohio. I Jedynie piechur zachowa pewną wartość w nowoczesnej woj-1 nie i zawsze będzie potrzeba drwali lub woziwodów, nawet I w epoce automatyzacji. Społeczeństwa ludzkie będą musiały I zachęcać, a nawet przymuszać poszczególne jednostki do bio-1 logicznej specjalizacji. Doszło do tego już w świecie społecz- I nych owadów, w którym jednostki wykazują regresję, a nawet I zanik niektórych narządów i funkcji, co pozwala na ogromny I rozwój innych narządów i ich wysoce specjalistyczną aktyw- I ność. Kolonie mrówek mają królowe i królów, których jedynym I zajęciem jest reprodukcja; płciowo niedorozwinięte samice, I których czynnością jest robotnicza praca zbierania żywności, I budowania gniazd lub zwalczania nieprzyjaciół w charakterze I żołnierzy; jednostki obdarzone szczególnie dużymi głowami, służącymi do zatykania wejść do gniazd, i inne, o ogromnych brzuchach, magazynujących żywność. Powodzenie owadów społecznych — mrówek, pszczół i termitów — wykazuje, że społeczeństwa takiego typu mogą się utrzymywać długo silne i zdolne do życia. A jednak nie wydaje się to zgodne z idea­łami, które nadały życiu człowieka jego cechy, jedyne w swoim rodzaju.

Jeżeli by nawet niekoniecznie miało być prawdą, że istnieje związek wzajemny między bogactwem różnych specjalizacji a prawdopodobieństwem zginięcia rasy, jak to sugerują mate­riały ewolucyjne, człowiek musi się jednak rozwijać zgodnie z geniuszem swojego gatunku. Dlatego, czym bardziej cywi­lizacja się komplikuje i czym bardziej wymaga od ludzi róż­nych specjalizacji, tym bardziej konieczne się staje utrzymanie pewnej liczby działań ludzkich w stanie prymitywnym, niezor- ganizowanym. W mądrym społeczeństwie powinny rozrywki i wakacje — wbrew istniejącej obecnie tendencji do ich

standaryzacji — odgrywać rolę podobną do roli parków natury i rezerwatów, w których rośliny i zwierzęta zachowują okazję do rozwijania takich mechanizmów, jakie im zezwoliły niegdyś na ewolucyjną adaptację.

Człowiek posiada na szczęście i na użytek swojej biologicz­nej przyszłości spory zapas nie wyspecjalizowanych komórek tkankowych i wiele nie eksploatowanych możliwości swojego mózgu, które pozwalają mu rozwijać się nadal ewolucyjnie i przystosowywać do wielu nieoczekiwanych sytuacji. Wszystkie istoty żywe i ich środowiska zmieniają się bez końca i żadna stała równowaga między nimi nie może być nigdy osiągnięta. Człowiek dodał do swojej biologicznej sytuacji wiele dalszych powikłań przez swoje kaprysy i pokusy nie mające nic wspól­nego z utrzymaniem przy życiu swojego gatunku. Jak długo człowiek będzie nadal sięgał po niewiadome i tworzył sobie sytuacje rządzone wartościami pozabiologicznymi, tak długo będą powstawały bez końca nowe problemy adaptacyjne. Dla człowieka przydatność stanowi coś więcej niż cel biologiczny; jest ona stanem, który musi być ciągle zmieniany, a nawet odrzucany, na rzecz nowych złudzeń i nowych celów.

WALKA I WSPÓŁPRACA W ŚWIECIE ŻYWYM

WALKA O BYT

Jest rzeczą doprawdy niezwykłą, że epoka wiktoriańska zna­lazła uzasadnienie naukowe dla swoich najbardziej krew w żyłach mrożących sloganów w pismach dwóch najsubtelniej­szych i najłagodniejszych bohaterów biologii — Karola Dar­wina i A. R. Wallace’a. Dla Spencera i jego współczesnych znaczyła teoria organicznej ewolucji przede wszystkim, jeżeli nie wyłącznie to, że walka o byt zapewnia „przeżycie najbar­dziej przystosowanemu”. Wiktorianom sprawiało przyjemność zaliczanie siebie do tych, którzy przetrzymali to naturalne pie­lenie i odrzucanie nieprzystosowanych. Ich zdaniem prawo dżungli było równocześnie prawem postępu społecznego i stwa­rzało naukową sankcję dla ekonomicznego leseferyzmu, impe­rialistycznej polityki, wyciskania ostatniego potu z robotników fabrycznych, zarobkowej pracy dzieci i nędznych slumsów dla biedaków. T. H. Huxley pisał w swoim eseju pod tytułem „Walka o byt w społeczeństwie ludzkim”, że „pierwszy czło­wiek, który zastąpił stan wzajemnej wojny, stanem wzajemnego pokoju... zakończył w sposób wyrainy walkę o byt”. Ale w wy­powiedziach często przytaczanych przyznał także, że „z punktu widzenia moralisty, świat zwierząt jest na poziomie walki gla­diatorów... Najsilniejszy, najszybszy i najprzebieglejszy żyje po to, by nadal walczyć... innego wyjścia nie ma”.

Wielu socjologów i przyrodników sprzeciwiało się koncepcji

walki o byt i filozofii leseferyzmu twierdząc, że kooperatywne zachowanie się spokrewnionych ze sobą istot żywych jest w przyrodzie zjawiskiem częstszym niż aktywne zwalczanie się. Wydaje się, że i sam Darwin nie podzielał uproszczonego po­glądu, jakoby pożeranie innych i uleganie pożeraniu było za­sadniczym mechanizmem selekcji i ewolucji. W Pochodzeniu Człowieka podkreśla, że „w ^ niezliczonych społeczeństwach zwierzęcych znika walka między jednostkami o środki utrzy­mania; walkę zastępuje współpraca”. Samuel Butler i rosyjski filozof polityki Kropotkin * poszli nawet dalej i wyrazili opinię, że kooperacja i wzajemne pomaganie sobie, a nie walka, były głównymi motorami ewolucji. Szczególnie Kropotkin stał się głównym głosicielem tej tendencji, dzięki swojej książce Wza­jemna Pomoc jako Czynnik Ewolucji, ogłoszonej na przełomie XIX i XX wieku. W czasie swoich podróży po Syberii i Man­dżurii zaobserwował częstość wysiłków kooperacyjnych w świe­cie zwierzęcym. Studia historyczne nad organizacjami ludz­kimi przekonały go w dalszym ciągu, że wśród ludzi przeważa chęć wzajemnego pomagania sobie. Pó Kropotkinie wielu in­nych obserwatorów przytaczało przykłady kooperacji wśród zwierząt, przykłady trudne do pogodzenia z wulgarnym ujmo­waniem prawa dżungli.

Agresywność panuje oczywiście jeszcze ciągle w świecie ludz­kim, jest jednak rzeczą prawdopodobną, że obyczaje społeczne rozwinęły się zgodnie z tym, co można było sobie biologicznie wyobrazić. Bez względu ria to, co się jeszcze dzieje w narodo­wej i międzynarodowej polityce trzeba stwierdzić, że imperia­lizm i niesprawiedliwość społeczna zostały już powszechnie po­tępione, jako przeciwne moralności i prawom natury. Tenny- son nie mógłby dziś już sławić „natury krwawiącej od kłów i pazurów”; czciłby natomiast rozpaczliwe wysiłki, jakie czyni

człowiek, by zorganizować współpracę w swoim własnym domu i w stosunkach międzynarodowych. W tej części miasta Chi­cago, która znana jest pod przezwiskiem „dżungla”, portret Kropotkina, zaopatrzony w własnoręczny podpis, zdobi salę prezydialną Hull Setdement House, instytucji założonej przez Jane Addams w nadziei, że „pomoc wzajemna” przeobrazi kie­dyś tę ludzką dżunglę w spokojiją, pokojową dzielnicę. Na mu­rze naprzeciwko pałacu Organizacji Narodów Zjednoczonych w Nowym Jorku umieszczono napis wyrażający nadzieję, że miecze będą wreszcie przekute na lemiesze w Zjednoczonym Świecie.

Mimo że był takim marzycielem, nie sądził Kropotkin, że pomoc, której tak wiele objawów spostrzegał w przyrodzie, była wynikiem współpracy, opartej na rozumowanym uczuciu. Oce­niał ją raczej jako instynkt zachowawczy, który stwarzał ga­tunkom i jednostkom lepsze szanse przeżycia w niebezpiecznych warunkach. Wiedział o tym, że w praktyce wszystkie żywe istoty bywają pokarmem dla innych i że wiele jednostek musi zginąć po to, by przeżyła zbiorowość, lecz wierzył w to, że walka agresywna nie jest rzeczą normalną w zwykłych okolicznościach, i że mądrość natury wskazuje na przewagę pokojowej koegzy­stencji. Obecny „Zeitgeist” (duch czasu) w sprawach ludzkich i ogólnobiologicznych wytworzył się także na podstawie wzra­stającej świadomości faktu wzajemnej zależności wszystkich istot żywych. Wszędzie w przyrodzie stwierdza się, że rozmaite postaci życia istnieją we wzajemnej równowadze, która, chociaż nie jest nigdy statyczna, zezwala, mimo to, w zwykłych warun­kach na przeżycie większości gatunków. Chociaż altruizm nie odgrywa roli we wzajemnych stosunkach między istotami ży­wymi, jest rzeczą pewną, że przynajmniej interes własny bywa najlepiej obsłużony przez oportunistyczną tolerancję.

Równowagi ekologiczne zależą w znacznym stopniu od osią- galności pokarmu, a jako że większość istot żyje kosztem in­nych, składa się łańcuch wiążący wszystkie postaci życia w osta­

tecznej analizie z martwych ciał. Odkryto liczne ciekawe fakty, ilustrujące rozmaitość ogniw, z których składa się łańcuch ży­cia. Na przykład sprawozdanie Hudson Bay Company wyka­zuje istnienie w ciągu roku znacznych wahań ilości chwytanych zwierząt futerkowych. Owe wahania wynikają z osiągalności gryzoni, którymi karmią się zwierzęta futerkowe, a liczba gry­zoni zależy z kolei od bogactwa ich pokarmu, od ryb, od po­gody lub chorób.

Podobnie populacje rybne wahają się ilościowo i jakościowo w wodach oceanów pod wpływem rozmaitych czynników, wpływających na wodną florę i faunę. Bogactwo planktonu i rodzaje organizmów roślinnych i zwierzęcych, składających się na plankton, zmieniają się bez przerwy z jednej poiy roku na drugą i z roku na rok. Jeżeli istnieje przewaga atlantyckich prądów morskich, przynoszą one na wybrzeże angielskie wodę bogatą w fosfaty, która sprzyja rozwojowi pewnego rodzaju ro­baczków, a rezultatem tego jest w Plymouth dobry sezon śle­dziowy. W przeciwieństwie do tego przynoszą prądy z kanału La Manche wody ubogie w fosfaty, skąd rozwój innego rodzaju mikrofauny i spadek połowów śledzi. Nad mieliznami Geor- gesa zdarzają się od czasu do czasu takie warunki, które spy­chają narybek w kierunku południowym w głębokie warstwy morza, gdzie rybki te giną — rezultatem jest łatwy do prze­widzenia ubogi sezon połowowy na wodach Nowej Anglii. „Czerwony przypływ”, który przyprowadził nad wybrzeża Flo­rydy w 1946 roku i znowu w 1952, jako że czyni to mniej wię­cej raz na dekadę, ogromne ilości martwych ryb, był spowodo­wany przez mikroskopowe wiciowce, które wydzielają do wody truciznę, zabójczą dla wszelkiego morskiego życia. Wiciowiec ten jest zawsze obecny w wodach brzegów Florydy, lecz w licz­bie zbyt małej, by mógł być szkodliwy; jego populacje osiągają toksyczne poziomy tylko wtedy, kiedy szczególne okoliczności atmosferyczne powodują w niektórych miejscach stagnację mało zasolonej wody morskiej. Tak więc wpływają ruchy wody

na całym świecie na populacje rybne pośrednio, lecz decydu­jąco, poprzez regulację ilości drobnych zwierząt i roślin, które służą bądź to za pokarm, bądź stają się źródłem choroby więk­szych gatunków, żywiących się nimi.

CZŁOWIEK A ŚWIAT MIKROBÓW

Człowiek zajmuje pozycję wyjątkową w tym pożerającym się wzajemnie świecie. Nie tylko zdolny jest używać wszyst­kiego, czego zapragnie jako źródła żywności, ale w zwykłych warunkach nie musi się stawać ofiarą ani zdobyczą żadnej istoty żywej innego gatunku. Przedhistoryczne obrazy i rzeźby wykazują, że już wtedy człowiek umiał panować nad najgroź­niejszymi zwierzętami. Istnieje tylko jeden znamienny wyjątek od tej reguły biologicznej, ale za to bardzo szeroki. Podobnie jak inne żywe istoty, człowiek może się stać ofiarą mikroorga­nizmów i rzeczywiście jest to przyczyną wielkiego procentu jego chorób. A co więcej, znaczna część jego życia ekonomicznego zależy od aktywności bakteryjnych, nad którymi panuje słabo, jeżeli w ogóle panuje. Drobnoustroje zwiększają żyzność gleby, przerabiają odpadki roślinne w próchnicę, ale równocześnie nisz­czą one także znaczną część zbiorów. Biorą bardzo istotny udział w wielu produkcyjnych procesach technologicznych, ale równo­cześnie psują lub rozkładają wszystkie pokarmy i inne dobra. Z nielicznymi wyjątkami są dziś drobnoustroje równie niezdy­scyplinowaną siłą natury, jak przed setkami lat.

Jest rzeczą prawdopodobną, że fakt o wiele mnifejszej wła­dzy człowieka nad światem bakterii niż nad innymi formami życia wpływa jakoś na rozwój nauk mikrobiologicznych, które idą czasem innymi drogami niż główne trakty rozwoju nauko­wej myśli ludzkiej i bywają opanowywane przez sposoby my­ślenia naiwne w świetle nowoczesnej biologi. Niektóre bakterie bywają uważane za dobre, ponieważ ich czynności służą

człowiekowi, ale większość innych ma złą reputację, ponie­waż efekty ich aktywności są uważane za szkodliwe dla ludz­kich interesów. Taka ocena antropocentryczna jest oczywiście filozoficznie niepoprawna; ale poza tym jest jej interpretacja znacznie mniej prosta, niżby się to na pierwszy rzut oka wyda­wało.

Stopień, w jakim bakteria jest dobra, zła lub obojętna, nie jest łatwy do określenia nawet z wąskiego punktu widzenia interesów ludzkich, ponieważ interesy te różnią się bardzo od siebie, zależnie od różnych okoliczności. Te same bakterie, droż­dże lub grzybki, którymi posługują się anatolijscy pasterze, buł­garscy chłopi lub farmerzy francuscy do przerabiania mleka na kumys, jogurt lub ser camembert, uważane są przez amery­kański sanitaiiat za szkodliwe, ponieważ zakwaszają i powo­dują gnicie pasteryzowanych produktów żywnościowych. Wi­rusy odry i zapalenia przednich rogów rdzenia (choroby Hei- nego-Medina) — uważane za banalne — stają się obecnie niebezpieczne dla zachodniego świata, z powodu poprawy ogól­nej sytuacji sanitarnej. W obu tych wypadkach, uczyniły oby­czaje społeczne, nie dotyczące tych wirusów bezpośrednio, groźne z nich niebezpieczeństwo dla ludzkiego dobra.

Także moda może zmieniać ustosunkowanie się człowieka do niektórych zakażeń. Od czasu jak hodowla tulipanów stała się w ciągu siedemnastego wieku narodową pasją Holendrów, ceniono wysoko pewne odmiany tych roślin za niezwykłe typy pigmentu ich kwiatów. Dziś wiadomo, że owe cechy charakte­rystyczne są następstwem zakażenia swoistym wirusem. Przez stulecia utrzymywali holenderscy i inni europejscy hodowcy ten typ tulipanów, a tym samym utrzymywali w swoich maga­zynach zakażenie wirusem. Dzisiaj moda uległa zmianie, a pu­bliczność żąda silniejszych odmian, choć o mniejszej zmien­ności wyglądu kwiatów. Infekcja wirusowa, której w przeszło­ści poszukiwano, bo przyczyniała się do istnienia delikatnych odmian „Zomerschon” czy „Rembrandt”, uważana jest dziś

II MII

£2 Miraże zdrowia

za chorobę wymagającą zwalczania, bo zmniejsza siłę i jedno- stajność roślin. Tak więc jest rzeczą jasną, że drobnoustroje nie są dobre lub złe same w sobie i że ich stosunki z innymi istotami żywymi określane są warunkami niezależnymi od ich własnych cech i skłonności — włączając w te warunki kaprysy ludzkich gustów.

Uczeni badają mikroorganizmy wszechstronnie, tak samo, jak się to czyni w wypadku innych postaci życia. Opis jakiegoś wyrostka komórkowego albo jakiegoś procesu biochemicznego stanowi dla wielu uczonych cel sam w sobie — opłacony taką samą nagrodą, jakiej oczekiwałby i jaką by się cieszył każdy zainteresowany widz lub każde ciekawe dziecko. Innym aspek­tem badania życia drobnoustrojów jest ekologiczna rola, jaką one odgrywają w charakterze stałego składnika każdego środo­wiska — ich zawiłe stosunki wzajemne z całym pozostałym światem ożywionym. Wielu uczonych zwraca swoje zaintereso­wania ku stosunkowi łączącemu czynności bakteryjne z pomyśl­nością człowieka, przyjmując tym postawę całkowicie zgodną z kryteriami najwyższych osiągnięć teoretycznych, jak to do­skonale udowodnił Pasteur.

Wiedza na temat faktów, dotyczących możliwości istnienia pożytecznych dla człowieka cech drobnoustrojów, nie była nigdy zbyt popularna, jako że człowiek z reguły interesuje się bardziej niebezpieczeństwami grożącymi jego życiu niż siłami biologicznymi, które mogą być podstawą konstruktywnej egzy­stencji. Historie walk działały zawsze bardziej na wyobraźnię niż opowieści o kolaboracji. Dżuma, cholera i żółta febra zna­lazły drogę do powieści, na scenę i na ekran filmowy, ale nikt dotąd nie może się pochwalić poczytną powieścią o pożytecznej roli bakterii w jelicie lub żołądku. A przecież produkcja więk­szej części żywności na naszym stole jest uzależniona od działań drobnoustrojów.

Nasza krowa nie je wiele” pisał angielski chłopczyk w swo­im szkolnym wypracowaniu, „ale to co je, zjada dwa razy

i dzięki temu wystarcza jej to”. To, o czym chłopczyk pisał, oznacza w rzeczywistości, że u krowy i innych przeżuwaczy surowa masa trawy ulega najpierw przerobieniu przez całą masę różnych bakterii w pierwszym żołądku (rumen), dzięki czemu może być w postaci produktów rozpuszczalnych zasy­milowana jako pokarm. Współpraca żywnościowa między światem bakteryjnym a zwierzęcym jest bogata w różne formy. Owcza choroba buszu w Australii, ekonomicznie bardzo ważna, pojawia się u zwierząt pasących się na ziemiach pozbawionych kobaltu. Owcy kobalt nie jest bezpośrednio potrzebny, lecz jego brak uniemożliwia aktywność niektórych bakterii, które w nor­malnych warunkach syntetyzują w jelicie witaminę B12. Innymi słowy, owca przystosowała się do środowiska ekologicznego, które musi zawierać kobalt i pewne rodzaje bakterii, dostar­czające jej witaminy Bj2, której to witaminy zwierzę samo pro­dukować nie potrafi.

Człowiek nie stanowi wyjątku od reguły współpracy ze świa­tem bakterii. Miliardy bakterii, obecnych w warunkach nor­malnych w różnych odcinkach jego przewodu pokarmowego, odgrywają jeszcze nie całkowicie poznaną, ale na pewno waż­ną rolę w produkcji witamin i innych czynników niezbędnych dla jego zdrowia. Właśnie dzięki obecności bakterii w swoich jelitach, pozostawał człowiek tak długo niezależny od przemysłu chemicznego, produkującego niektóre witaminy. Nawet życie zwierząt niższych zależy od drobnoustrojów. Termity zawdzię­czają swoją destrukcyjną siłę mikroskopowym pierwotniakom swojego jelita, które rozkładają celulozę drewna i zezwalają na czerpanie żywności z budulca naszych domów.

Współpraca między światem drobnoustrojów a wyższymi organizmami była studiowana głównie z żywnościowego punktu widzenia, ale posiada ona także różne inne aspekty, na pewno nie mniej ważne. I tak wiadomo doskonale, że jelito niemowlę­cia karmionego piersią zawiera niemal wyłącznie bakterie pew­nego rodzaju (Lactobacillus bifidus), różniącego się znacznie

od bardziej pospolitych drobnoustrojów, które przeważają u dzieci karmionych mlekiem krowim, ów szczególny Lacto­bacillus niemal na pewno odgrywa rolę w zjawisku większej odporności niemowlęcia karmionego piersią na biegunki wcze­snego dzieciństwa. Kobiece drogi rodne zawierają w warunkach prawidłowych także pewne rodzaje bakterii o cechach dla ko­biety korzystnych.

Jeżeli zwróci się większą uwagę na to zagadnienie, okaże się na pewno, że liczne inne mechanizmy obronne są zależne od udziału bakterii obecnych normalnie w ludzkim ciele. W spo- Jsób wcale nieprzyjemny odkryto istnienie niektórych spośród | tych mechanizmów obronnych, dzięki zjawisku znikania ich i u pacjentów, leczonych lekami przeciwbakteryjnymi. Obserwuje Isię często, że leczenie tymi lekami doprowadza do zaburzeń cho- grobowych, wynikających pośrednio z eliminacji tych bakterii, [które odgrywają normalnie w naszych tkankach pożyteczną Irolę. Jest także rzeczą pewną, że zanik jednego rodzaju popu- \lacji bakteryjnej rodzi wzrost innego rodzaju, co powoduje nie­spodziewane i niebezpieczne konsekwencje. Trudności wywo­łane leczeniem przcciwbakteryjnym są w istocie podobne w swym charakterze do tych, które napotyka każda próba opa­nowania drapieżników w przyrodzie. Od kiedy wytępiono w Afryce większość lampartów, powstała plaga pawianów, które w niektórych okolicach niszczą zbiory. Kiedy w Anglii spadła znacznie liczba królików w następstwie zawleczenia wi­rusa śluzaka (myxoma), lisy i drapieżne ptaki zaczęły rabować kurniki. Wytępienie wilków i lwów górskich na wyżynie Kaibab okazało się na dłuższą metę niekorzystne dla zwierzyny płowej (jeleni, saren), gdyż rozmnożywszy się nadmiernie, wypasała doszczętnie swoje łąki i źródła żywności. Czy stosowana metoda niszczy zwierzynę w lasach, czy bakterie w jelicie, rodzi ona zawsze ryzyko zachwiania naturalnej równowagi sił w przy­rodzie.

ZAKAŻENIE A CHOROBA

Pierwsza praca Pasteura o teorii bakteryjnej, zatytułowana Mémoire sur la fermentation appelée lactique (Memorial o fer­mentacji, zwanej mleczną) ukazała się w roku 1857, równo miesiąc przed wysłaniem przez Karola Darwina słynnego listu do Asa Gray, w którym po raz pierwszy formułuje precyzyjnie teorię ewolucji. Dzięki temu przypadkowemu historycznemu zbiegowi okoliczności rozwijała się bakteryjna teoria choroby w okresie krwawej fazy darwinizmu, kiedy uważano wzajemne stosunki między istotami żywymi za walkę o przeżycie, kiedy trzeba było być przyjacielem lub wrogiem, bez możliwości in­nego wyboru. Taka postawa formowała od początku modele wszystkich prób opanowania chorób zakaźnych. Doprowadziła do rodzaju agresywnej walki przeciwko drobnoustrojom, walki dążącej do ich eliminacji z ustroju chorej jednostki i w ogóle ze społeczeństwa. Nie było wtedy miejsca dla koncepcji prze­ważającej dziś w innych dziedzinach historii naturalnej, zgod­nie z którymi różne gatunki istot żywych mogą osiągnąć modus vivendi\ zapewniający im koegzystencję. Zapatrywanie, że jakiś rodzaj równowagi ekologicznej może być osiągnięty pomiędzy bakteriami a ich potencjalnymi ofiarami, nie było popularne ani wśród lekarzy, ani wśród uczonych. W istocie, wydawało się na pierwszy rzut oka niedorzecznością mówienie o równo­wadze ekologicznej między bakteryjnymi czynnikami chorobo­twórczymi a roślinami, zwierzętami lub ludźmi, na których one polują. Historia notowała przecież nie pokojową koegzystencję, lecz raczej katastrofalne epidemie, których siła niszczycielska przekraczała „osiągnięcia” człowieka w okresach totalnych wojen.

W poprzednim rozdziale widzieliśmy, jak zaraza drzew kasz­tanowych okazała się przykładem masywnego i szybkiego znisz­czenia roślin przez mikroskopijne grzybki. Podobne klęski zda­rzają się również często w świecie zwierzęcym. Wystarczy przy-

toczyć masowe padanie szczurów z powodu dżumy, obserwo­wane często w epoce Renesansu i będące przepowiednią poja­wienia się tej choroby u ludzi. Raz po razie w historii powodo­wały odwiedziny zarazka dżumy tak straszną śmiertelność, że stały się najgroźniejszym kataklizmem, jaki dotknął kiedykol­wiek ludzkość. Dżuma zabiła połowę do dwóch trzecich liczby mieszkańców niektórych miast świata rzymskiego — włączając w to Anglię — w czasie ery Justyniana. Nawiedziła potem Europę znowu wielokrotnie między czternastym a siedemna­stym wiekiem, zawsze z tym samym katastrofalnym skutkiem. Wybuch epidemii dżumy płucnej w Mandżurii przed półtora wiekiem wykazał raz jeszcze jej potworną siłę zabójczą. Grypa, żółta febra, czarna ospa, tyfus i cholera spadają na ludzkość jak dopusty, jakby nawiedzało ją jakieś mściwe bóstwo. Inne epidemie uległy już dziś zapomnieniu, ale w swoim czasie wzbu­dzały wielką zgrozę. Takimi były tajemnicze epidemie choroby potowej, krótkie lecz gwałtowne w czasach Tudorów, nigdy już potem nie obserwowane, przynajmniej w postaci, dającej się zidentyfikować. Kataklizmy epidemii zdarzały się w dalszym ciągu w czasie minionego stulecia. Ich zasięg terenowy bywał na ogół ograniczony, wykazując dużą siłę zabójczą tylko w sto­sunku do populacji, stykających się po raz pierwszy z jakimś gatunkiem drobnoustroju, albo żyjących w warunkach znacz­nego fizjologicznego niedostatku. Fakt, że epidemie mogą na­dał sięgać daleko i głęboko, udowodniły lata 1918 i 1919, kiedy to kilka kolejnych fal grypy zabiło około dwadzieścia milionów ludzi — znacznie więcej niż w ciągu poprzednich pięciu lat zabiły bezpośrednie skutki wojny, obejmującej cały świat.

Efektowny spadek umieralności spowodowanej chorobami za­kaźnymi w ciągu ostatnich stu lat mógłby świadczyć o skutecz­ności środków, zastosowanych w celu zniszczenia mikrobów. A jednak w rzeczywistości rola tych środków może nie być aż tak znaczna, jak to się ogólnie przypuszcza. Liczba ofiar w ży­dach ludzkich, pochłanianych przez zarazy, poczęła się obniżać

już szereg dziesięcioleci wcześniej, zanim środki zaradcze oparte na teorii bakteryjnej zostały wprowadzone i nieomal całe stule­cie przed wprowadzeniem leków przeciwbakteryjnych. Jak to zobaczymy, pojawiły się w zachodniej Europie w czasie dru­giej połowy dziewiętnastego wieku czynniki biologiczne i eko­nomiczne, które zwiększyły odporność masy społecznej na za­każenie. Nie kwestionując oczywistej użyteczności praktyk sanitarnych, procedur uodporniających i leków przeciwbakte­ryjnych nie musi się uważać, że wynika z tego wniosek, iż znisz­czenie mikrobów stanowi jedyny albo choćby najlepszy sposób opanowania chorób zakaźnych. Sto lat temu uważano na za­chodniej granicy, że jedyny dobry Indianin, to nieżywy India­nin. A dziś przecież nikt w to nie wątpi, że biały człowiek i Indianin mogą współistnieć obok siebie pokojowo i odnosić z tego wiele wzajemnych korzyści.

Jest rzeczą prawdziwą, choć rzadko rozpoznawaną, że zwie­rzęta, rośliny, a równie dobrze ludzie, mogą pokojowo współ­żyć ze swoimi najbardziej znanymi bakteryjnymi wrogami. Grzybek Phyłophtora infestans, który stał się przyczyną kata­strofalnej zarazy ziemiaczanej w roku 1840, istnieje nadal i ob­ficie na ziemniaczanych polach Irlandii i całej reszty świata. Człowiek znalazł jednak metody gospodarcze, które pozwalają ziemniakom na doskonałe rozwijanie się nawet w obecności tego grzybka. Rocznie hoduje się miliony białych myszek w warun­kach higienicznych w celach laboratoryjnych. W narządach wewnętrznych tych zdrowo i pięknie wyglądających zwierzątek żyją liczne bakterie i wirusy zdolne do zabicia ich, ale powo­dują choroby tylko wtedy, jeśli cokolwiek dodatkowego zaburzy prawidłowe warunki hodowlane.

Podobnie wszyscy ludzie, nie wyłączając Amerykanów, ule­gają zakażeniu całym mnóstwem takich lub innych pasożytów bakteryjnych. Takie bakterie jak prątki gruźlicy, łańcuszkowce albo gronkowce, różne odmiany wirusów, zdolnych potencjo- nalnie do wywołania grypy, zaburzeń jelitowych lub rozmaitych

porażeń, wszelkiego rodzaju pierwotniaki i robaki bywają prze­ważnie obecne w tkankach ludzi, uważających się za całkowicie zdrowych. Jeszcze w poprzednim pokoleniu wszyscy ludzie sty­kali się niemal codziennie z prątkami gruźlicy, stawali się lekko zagruźliczeni, lecz nie tracili przez to przeważającej szansy cie­szenia się normalnym, twórczym życiem. Krótko: obecność w ustroju bakterii chorobotwórczych może spowodować, ale najczęściej nie powoduje choroby. Cały świat drży — to cał­kiem naturalne — z obawy przed faktem, że choroba Heinego- -Medina może zabić lub okaleczyć co roku tysiące nieszczęśli­wych ofiar. Lecz sprawą nadzwyczajną, mimo że mniej drama­tyczną jest okoliczność, że miliony młodych ludzi ulegają zaka­żeniu wirusem tej choroby na całym świecie i nie cierpią z tego powodu na żadne dolegliwości.

Tak więc, o ile wiele rodzajów drobnoustrojów może para­liżować, wyniszczać albo wykrwawiać swoje ofiary i posiada zdolność zabijania ich w ciągu paru dni albo paru lat, o tyle prawdą jest również, że te same drobnoustroje mogą gościć przez całe życie w ciałach normalnych, zwykłych ludzi, którzy nie wiedzą nawet o tym, że są zakażeni, a co więcej — o ile wiemy — mogą nawet osiągać pewne nierozpoznawane korzy­ści ze swojego zakażenia. Dramatyczne epizody konfliktów między człowiekiem a bakteriami alarmują umysły. Mniej , się natomiast docenia powszechniejszą prawdę, że zakażenie ' może przebiegać bez wywoływania choroby.

ADAPTACYJNE MECHANIZMY ODPORNOŚCI PRZECIWZAKAŹNEJ

Ludzie, zwierzęta i rośliny dysponują normalnie mecha­nizmami, które pozwalają im opierać się zakażeniu, a istnieją podstawy do sądzenia, że ta oporność, bardzo istotna dla prze­życia, została nabyta poprzez proces adaptacji ewolucyjnej.

Mechanizmy odpornościowe są liczne i różnią się od przy­padku do przypadku, lecz w zarysie ogólnym nie różnią się od procesów przebiegających w trakcie adaptacji do otocze­nia fizykochemicznego (Rozdział II.) Jak to widzieliśmy, nie­które z mechanizmów adaptacyjnych odpowiadają dziedzicz­nym zmianom, wynikającym z selekcji mutantów, najlepiej przystosowanych do życia. Na przykład w czasie rozległej epidemii gruźlicy osobniki najbardziej wrażliwe umierają zazwyczaj młodo, nie pozostawiając potomstwa. W przeciwień­stwie do tego, liczni spośród tych, którzy przeżywają, posia­dają genetyczną cechę odporności naturalnej i przekazują ją swojemu potomstwu. Niska umieralność na gruźlicę, przewa­żająca dziś w zachodnim świecie, jest po części następstwem procesu selekcyjnego, spowodowanego przez wielką epidemię dziewiętnastowieczną, która wypleniła element wrażliwy. Warto zaznaczyć nawiasowo, że podobny mechanizm selekcyjny może - istnieć tylko w stosunku do chorób, które atakują jednostki i przed lub w czasie wieku płodzenia. Fakt, że selekcja ma ; mniej szans powodzenia w stosunku do chorób późniejszych i okresów życia, zwiększa znacznie trudności stworzenia metod ^opanowania chorób wieku starczego.

Obok genetycznych mechanizmów odpornościowych istnieją nie dziedziczące się reakcje obronne, występujące u jednostek w odpowiedzi na zetknięcie się z czynnikiem zakaźnym. W wa­runkach, które jeszcze nie tak dawno uważano za naturalne, zanim strach przed chorobą stał się obsesją, a życie higieniczne religią, wszystkie dzieci były narażone już we wczesnych okre­sach życia na liczne czynniki zakaźne, powszechne w ich oto­czeniu. Chociaż wiele z nich umierało z powodu tych zakażeń, te które zdrowiały uzyskiwały przez to odporność, służącą im dobrze do końca życia. Jeszcze w poprzednim pokoleniu uwa­żano za prawo natury, że dziecko musi przejść przez chrzest bojowy pewnych chorób, uważanych za choroby specjalnie dziecięce. X Przyczyna, dla której dorośli bywali przeważnie

odporni na te tak zwane choroby dziecięce, polegała po prostu na tym, źe przebywali je już kiedyś w młodości. Była to bardzo kosztowna droga uzyskiwania przystosowania do choro­botwórczych czynników bakteryjnych, lecz była to droga natuJ ralna, nieekonomiczna, ale skuteczna. W przeszłości niezbytj odległej można było dzieci tracić. Ich produkcja była większa niż potrzeby utrzymania gatunku, co odpowiada sytuacji, panującej jeszcze w większości żywego świata. Obecnie jed­nak, w następstwie skutecznej kontroli urodzeń i zmiany pojęć etycznych stało się pożądane, by wszystkie dzieci pozostawały przy życiu. Ten ideał wymaga więc oczywiście odkrywania sposobów, które by zastąpiły efekty ochronne, wywoływane w przeszłości przez przebycie chorób dziecięcych. Procedurami technologicznymi, którymi człowiek stara się zastąpić natu­ralne mechanizmy biologicznej adaptacji, stały się szczepienia, wywołujące w sposób bezpieczny odporność, wynikającą po­przednio z przebiegu samej choroby, a także środki sanitarne, dążące do eliminacji czynników zakaźnych ze środowiska.

Procesy adaptacyjne, które zwiększają odporność na zaka­żenie, stanowią ważny element równowagi ekologicznej między drobnoustrojami a ich potencjonalnymi ofiarami. O ile na przykład dżuma jest w wysokim stopniu chorobą śmiertelną dla szczurów świata zachodniego, o tyle zarazek dżumy znaj­duje się nieomal powszechnie w ustroju szczurów miasta Bom­baj, powodując zakażenie tak lekkie, że nieomal bezobjawowe. W ciągu niezliczonych pokoleń stykania się z zarazkiem, wytworzyły się więc niewątpliwie u bombajskich szczurów mechanizmy adaptacyjne, które zmniejszają szkodliwość na­stępstw zakażenia. Przypływy i odpływy ludzkich chorób w przebiegu historii każą myśleć, że także tu działają natu­ralne mechanizmy selekcyjne.

Interesujące potwierdzenie tego faktu przynosi Fracastoro w swoim słynnym poemacie „Syphilus”, ogłoszonym w roku 1548, a stanowiącym źródło nazwy choroby syphilis. Choroba

ta pojawiła się na scenie Europy w lutym 1495 roku, po wejściu francuskiej armii do Neapolu. Sądząc po ówczesnych opisach, była to choroba ostra i przerażająca, bardzo różna od łagodnych postaci, obserwowanych w naszych czasach. Fracastoro twierdził, że pragnie opisać tę chorobę bardzo szczegółowo po to, by pozwolić na jej rozpoznanie w wypadku, gdyby się kiedyś miała znowu pojawić w swojej pierwotnej srogości. Jego bowiem zdaniem choroba ulegała stopniowemu złagodzeniu od czasu pierwszego ataku na Włochy, zaledwie pięćdziesiąt lat przed ogłoszeniem poematu.

W ciągu osiemnastego i dziewiętnastego stulecia populacje amerykańsko-indiańskie i polinezyjskie były dziesiątkowane przez epidemie ospy, odry, gruźlicy i innych chorób, zawle­czonych przez podróżników i najeźdźców europejskich. Jed­nak po kilku pokoleniach umieralność z tych chorób poczęła spadać samorzutnie i stopniowo. Niektóre fakty historyczne, dotyczące ewolucji tych epidemii są dostatecznie dobrze udo­kumentowane, by zezwolić na dość szczegółowe ich opisanie.

Ospa została, jak się wydaje, zawleczona na kontynent ame­rykański już wcześnie, w czasie podboju hiszpańskiego — prawdopodobnie przez Murzyna ze zgrai Corteza. Indianie okazali się bardzo wrażliwi na tę chorobę, która nieomal wyludniła niektóre z ich osiedli i — jak można wnosić — przyczyniła się do ich rychlej klęski w wojnie z Hiszpanami. Podbicie Ameryki Północnej w sto lat później dowiodło raz jeszcze w sposób dramatyczny wrażliwości Indian amerykań­skich (Ameryndów) na ospę. Powtarzające się epidemie dzie­siątkowały jedną wieś za drugą, z czasem całe szczepy. Na przykład u zarania siedemnastego stulecia liczba Indian z Massachusetts i Narragansett została zredukowana w krótkim czasie z 30 000 i 9000 do liczby kilkuset osób. W czasie epi­demii z roku 1837 ludność szczepu Mandan spadła z 1600 do 31 osób, szczep Assiniboins utracił całe wioski, szczep Crows jedną trzecią populacji, a liczba zgonów Indian nizinnych

osiągnęła w ciągu kilku tygodni 10 000. Podobnie epidemie wyniszczyły w latach 1870—1871 szczep Blackfeet.

Mieszkańcy Ziemi Ognistej ucierpieli nawet jeszcze więcej z powodu chorób zawleczonych przez Europejczyków. India­nie Yamana, odważny naród rybacki, zostali zredukowani z 3000, w okresie wizyty Darwina, do poniżej 1000 w roku 1884; kiedy potem odra pokazała się na ich terytorium, liczba mieszkańców spadła do 400. Liczne nowe zgony w latach następnych pozostawiły w roku 1908 już tylko 170 osób przy życiu. Los innych szczepów był podobny, tak że spośród 9000 Indian w roku 1848 zostało w roku 1947 na Ziemi Ognistej już tylko 150 autochtonów.

Choroby bakteryjne wśród Polinezyjczyków w ciągu minio­nego stulecia były podobne do tego, co widzieliśmy u amery­kańskich Indian. Południowy Pacyfik i Hawaje zostały poznane w drugiej połowie osiemnastego wieku. Chociażby się przyjęło, że urok wysp południowych i miłosna gościnność kobiet wypa­czyły nieco osąd gości europejskich, nie ma powodu wątpić w jednomyślne opinie dotyczące zdrowia i wigoru narodów polinezyjskich w tym okresie. Żeglarze europejscy widzieli na wyspach silnych i zdrowych mężczyzn i kobiety, zaadaptowa­nych wyraźnie dobrze do swojego otoczenia; §— włączając w to lokalne czynniki chorobotwórcze. Choroby zaczęły się jednak mnożyć wśród wyspiarzy krótko po tych pierwszych odwiedzi­nach i ludność polinezyjska zaczęła podupadać. Z liczby około 300 000 w okresie pierwszej wizyty Cooka w roku 1778 pozo­stało już w roku 1860 tylko niecałe 37 000 rodowitych Hawa­jów. W tym samym okresie populacja Nowych Hybrydów została zredukowana do jednej dziesiątej swojej pierwotnej liczby.

Nie ma żadnej wątpliwości, że główną przyczyną tej masa­kry były choroby weneryczne, gruźlica, szkarlatyna, odra i inne choroby zakaźne, przyniesione przez Europejczyków w czasie krótkich kontaktów z Polinezyjczykami. Kiedy przywleczono

odrę na Hawaje, zachorowała praktycznie cała ludność, a tysiące zmarły. Odra pochłonęła również życie króla Kame- hameha II i królowej Kamamalu, krótko po ich przybyciu do Londynu w lipcu 1824 roku. Sir Henry Halford, prezes Kró­lewskiego Towarzystwa Lekarskiego i dwaj inni leczący ich leka­rze angielscy nie mogli wprost uwierzyć, że choroba „którą znio­słaby nawet delikatna dziewczynka angielska, mogła być taka groźna dla silnych cudzoziemców z Pacyfiku”. Epidemie odry, kokluszu i grypy pojawiły się na Hawajach w roku 1848 i wszystkie dzieci urodzone w tym roku zmarły. W roku 1853 zanotowano tam 9000 wypadków ospy — z czego 6000 śmiertelnych — wśród ludności liczącej 70 000. Sam Cook był świadomy tego faktu. W czasie swojej drugiej i trzeciej obecno­ści na południowym Pacyfiku gnębiła go bardzo myśl, że jego żeglarze stali się odpowiedzialni za zawleczenie chorób wenerycznych na Tahiti; pocieszał się tylko wiarą w to, że winę trzeba złożyć przede wszystkim na francuską załogę Bougainville’a.

Destruktywna siła gruźlicy atakującej jakąś populację po raz pierwszy może być dobrze zobrazowana na przykładzie Indian nizinnych zachodniej Kanady. Roczna liczba zgonów z gruźlicy osiągnęła w rezerwacie Indian Saskatchewan, zwa­nym Qu’Appelle Valley, niewiarygodny poziom 10% całej populacji. Więcej niż połowa rodzin indiańskich została wyeli­minowana w ciągu trzech pierwszych pokoleń od chwili wy­buchu epidemii. A potem w dalszym ciągu gruźlica była przy­czyną 20% zgonów w rodzinach, które pozostały przy życiu.

Można przytoczyć przykłady wielu innych epidemii, dla zilustrowania siły destruktywnej bakterii i wirusów, atakują­cych jakieś populacje po raz pierwszy. Niektóre przykłady pochodzą z czasów bardzo niedawnych, na przykład wybuch epidemii odry wśród Indian Tupari w brazylijskich lasach. Ten mały szczep żył w izolacji, najprawdopodobniej bez kon­taktu z białym człowiekiem • aż do czasu odkrycia go po raz

pierwszy w roku 1949. Liczył wtedy 200 ludzi. Kiedy odwie­dzono go ponownie sześć lat później, w roku 1955, okazało się, że dwie trzecie ludności zmarły na odrę, przywleczoną przez zbieraczy kauczuku. Odra zaatakowała również Eskimosów w kanadyjskiej Arktyce w roku 1952; chorowało ponad 99% ludności bez względu na wiek, a śmiertelność w Ungava Bay dochodziła do 7 procent. Podobnie przebiegała epidemia cho­roby Heinego-Medina w roku 1949 wśród grupy Eskimosów z Hudson Bay. Zmarło 14 procent populacji, a u ponad 40 procent wystąpiła postać porażenna, chorowali zaś ludzie w każdym wieku. Śpiączka (afrykańska trypanozomiaza) jest nową chorobą w regionie Ogowe Afryki Równikowej. Została tam zawleczona około 30 lat temu, przez towarzyszących Euro­pejczykom nosicieli, pochodzących z Loango — okolicy, w której jak się wydaje istniała od niepamiętnych czasów. Choroba okazała się straszliwie destruktywna na tym nowym terytorium, zabijając w ciągu kilku lat jedną trzecią populacji. W Ugandzie zabiła w ciągu sześciu lat 200 000 ludzi spośród 300 000. Z 2000 mieszkańców wioski w Górnym Ogowe pozo­stało po dwu latach tylko 500 przy życiu.

Przytoczone przykłady — a są to tylko nieliczne spośród wielu — nie pozostawiają żadnej wątpliwości, że całe popu­lacje mogą być dziesiątkowane przez czynniki chorobotwórcze, z którymi nie miały one większej styczności w przeszłości. Ale okazało się również, że choroby zawleczone przez białych ludzi w osiemnastym i dziewiętnastym wieku nie przebiegają już dziś u ludów pierwotnych tak ostro i szybko śmiertelnie, jak to obserwowano w przeszłości. Ludy wytworzyły, lub są w trakcie wytwarzania jakiegoś rodzaju reakcji biologicznej przeciwko infekcji, reakcji podobnej do tej, którą się widzi w świecie zachodnim w normalnych warunkach. Wysoka umieralność na dżumę lub żółtą febrę u Europejczyków jest prawdopodobnie analogią jadowitośd prątka gruźliczego lub wirusa odrowego w stosunku do Polinezyjczyków albo Indian

amerykańskich przed dwoma stuleciami. Gruźlica i odra są jeszcze do dziś poważną przyczyną zgonów u tych narodów, lecz w okolicach, w których istnieją już od kilku pokoleń, wy­stępują rzadko w postaci ostrych, wyniszczających epidemii. Zaobserwowano podobnie, że trypanozomiaza afrykańska traci po pewnym czasie swoją olbrzymią jadowitość, która cecho­wała ją po pierwszym zawleczeniu do Afryki Równikowej. Choroba wlecze się nadal, ale pochłania małą liczbę ofiar, zamiast tak jak dawniej zabijać dwie trzecie eksponowanej ludności..

Istnieją dokładne obserwacje, dotyczące zmian ewolucyjnych w objawach klinicznych gruźlicy u Indian północnoamerykań­skich. W pierwszym i drugim pokoleniu trwania epidemii w rezerwacie Qu’Appelle Valley bardzo częste były ostre formy tej choroby — co świadczy o skrajnej wrażliwości ustroju gospodarzy. W roku 1921, kiedy to już trzecie pokolenie było dotknięte epidemią, wykazywała choroba większą tendencję do przebiegu przewlekłego i do lokalizacji w płucach, umieral­ność spadała, liczba dzieci dotkniętych gruźlicą węzłową spadła w szkołach do 7 procent. Objawy wysokiej wrażliwości na tę chorobę spadały nadal i stwierdza się je już obecnie u dzieci, w czwartej generacji, tylko w jednym procencie. Innymi słowy,

o ile gruźlica wykazywała u nowo eksponowanych Indian amerykańskich z początku bardzo ostry przebieg, odmienny od obserwowanego u narodów, które stykały się z prątkiem gruźliczym od wielu pokoleń, przechodzi ona obecnie zmianę, która czyni ją podobną do bardziej przewlekłej choroby, spo­tykanej zazwyczaj w zachodnim świecie w warunkach spo- . łecznej stabilizacji. Nie ma wątpliwości, że podobny proces ewolucyjny miał miejsce w grupie narodów kaukaskich przed wielu pokoleniami. Prątki gruźlicze rozpowszechniły się w mia­stach europejskich i amerykańskich w ciągu dziewiętnastego stulecia, a ciągła eliminacja z masy ludzkiej osobników najbar­

dziej wrażliwych pozostawiła populację, zaopatrzoną w wy­raźny naturalny stopień odporności przeciwgruźliczej.

Mimo że taka wybitna, nie potrafi jakoś epidemiologiczna oczywistość istnienia ewolucyjnych procesów adaptacyjnych, grających decydującą rolę w odporności przeciwko chorobom, przekonać wszystkich, szczególnie tych, którzy nie chcą w ogóle uznać możliwości, by siły naturalne mogły być bardziej sku­teczne na dalszą metę niż środki lekarskie. Na szczęście ewolucyjna teoria odporności będzie już wkrótce udowodniona wynikami nadzwyczajnego eksperymentu na skalę kontynen­talną, odbywającego się w ciągu ostatniego dziesięciolecia.

Do roku 1859 nie było w Australii królików; w roku tym sprowadził Tomasz Austin dwadzieścia cztery sztuki z Europy, wyłącznie w celach sportowych, a sześć lat później miał już na terenie swojego majątku ponad 30 000 królików. Okazało się bowiem, że warunki i klimat Australii tak odpowiadały królikom, że mnożyły się one niesłychanie szybko, osiągając liczbę tysięcy milionów sztuk i niszcząc pastwiska i zbiory. Polowanie, zakładanie trucizn i pułapek okazały się bezsku­teczne przeciwko nowej pladze. Straty w zbiorach były tak dotkliwe, że rząd Nowej Południowej Walii wyznaczył w sierp­niu 1887 roku nagrodę 25 tysięcy funtów dla każdego, kto wskaże skuteczną metodę niszczenia królików. Natychmiast po przeczytaniu w gazetach tej wiadomości Pasteur zasuge­rował w roku 1887, by wyniszczać króliki poprzez zakażenie ich żywności odpowiednio dobranym rodzajem bakterii. Posu­nął się nawet tak daleko, że założył w Szampanii pole doświadczalne, rozsiewając jadowite kultury Pasteurella mul- tocida na pędach lucerny dokoła jam króliczych. Choć w na­stępstwie tego padło wiele królików, względy praktyczne nie zezwoliły na osiągnięcie tą techniką niczego więcej. Dziś wiemy już, że typ bakterii wybranych przez Pasteura nie nadawał się do sprowokowania szerokiej epidemii.

Dopiero przed kilku laty wprowadzono w życie pomysł

Pasteura w postaci zmodyfikowanej. W roku 1950 sprowadzono do Australii wysoce jadowity szczep wirusa myxomatosiss który objął szybko populację króliczą dzięki moskitom, które roz­niosły go na znaczną część kontynentu. Dwa lata później wprowadzenie wirusa na teren prywatnego majątku we Francji (gdzie dotąd nie istniał) spowodowało jego szerokie rozpo­wszechnienie się po krajach większości kontynentalnej Europy i po Anglii. Naturalne myxoma istnieje wśród dzikich królików w Brazylii, lecz jedynie w postaci łagodnych guzów, nie gro­żących życiu zwierząt. Ten łagodny charakter zakażenia kró­lików brazylijskich świadczy jasno o dawnym kontakcie z wi­rusem myxoma i świadczy o wytworzeniu się już ekologicznej równowagi. W przeciwieństwie do tego wywołuje wirus pocho­dzący od tych zwierząt niemal zawsze śmiertelną chorobę kró­lików europejskich i australijskich, które nie były dotąd nigdy narażone na tę infekcję.

Pierwotne epidemie myxomatosis charakteryzowały się w Australii olbrzymią śmiertelnością zwierząt — przekracza­jącą 99 procent. Jednak po roku śmiertelność ta spadła — w okolicach, w których pojawiła się samorzutnie druga fala epidemii — do 90 procent. Spadek ten wynikał częściowo z obniżenia się jadowitości wirusa. W Australii wirus prze­nosi się z królika na królika niemal wyłącznie za pośrednictwem moskitów, działających jak gdyby „latające igły”. Ponieważ szczepy bardzo jadowite zabijały królika w ciągu kilku dni, szanse przeniesienia ich przez moskity były raczej ograniczone. Kiedy zaś, w drodze mutacji, pojawił się samorzutnie wirus mniej jadowity, wywołał u zwierząt chorobę nie tak szybko zabijającą, 0 dłużej się utrzymujących zmianach skórnych. Dzięki temu miał mutant mniej jadowity lepsze szanse na prze­niesienie przez moskity i wyparł stopniowo szczepy pierwotne, wysoce jadowite.

Przebieg króliczej myxomatosis w Australii wykazał rów­nież, że zmiany dziedziczne w ustroju gospodarza mają także

ważny wpływ, zmieniający przebieg epidemii. Jak już wspo­mniano, europejski królik, wprowadzony do Australii, jest niezmiernie wrażliwy na myxomatosis. Następstwem tego była nieomal powszechna śmiertelność zwierząt w pierwszym roku po wprowadzeniu wirusa do Australii i do Europy. Ale ostat­nio okazało się, że króliki chwytane w tych rejonach Australii i Europy, w których zakażenie się utrzymało, wykazują znacz­nie wyższy stopień odporności na najbardziej jadowite szczepy wirusa niż króliki z epoki przed początkiem epizoocji. Udo­wodniono zaś, że ten wzrost odporności stanowi cechę gene­tyczną, a więc musi 'Vynikac z selekcji tych mutantów zwie­rzęcych, które przeżyły pierwotne zakażenie.

Kamieniem probierczym każdej naukowej teorii jest jej przydatność dla przewidywania naturalnych zjawisk, ale teorie ewolucyjne mogą być niestety tylko wyjątkowo poddawane tej próbie, gdyż większość procesów biologicznych przebiega bar­dzo powoli. Są jednak podstawy do przypuszczenia, że króli­cza myxomatosis rozwinie się w Europie i w Australii dosta­tecznie szybko, by dostarczyć przekonywających argumentów, że epidemie tracą samorzutnie złośliwość dzięki zmianom adaptacyjnym dotyczącym w równym stopniu gospodarza, jak i drobnoustrój. Wydaje się, że wolno przewidywać, iż królik i wirus myxomatosis osiągną w Australii i w Europie stan eko­logicznej równowagi, której wynikiem będzie utrzymanie się jednych i drugich. Tak jak bombajski szczur stał się odporny na dżumę, tak królik stanie się względnie odporny na myxo­matosis. A jeżeli szczury i króliki posiadają coś w rodzaju rasowej pamięci, będą może mogły posiąść uczucie dumy ze złudzenia, że to za pomocą jakichś własnych świadomych akcji opanowały wielkie epidemie swojej przeszłości, podobnie jak ludzie sądzą, że ich medyczne praktyki były jedynym waż­nym czynnikiem w opanowaniu trądu, odry, szkarlatyny, kiły, gruźlicy i wszelkich innych zakażeń, wywołanych przez drobno­ustroje, rozpowszechnione wśród ludzi.

SYMBIOZA I PASOŻYTNICTWO

Jak widzieliśmy, fakt stałego goszczenia przez istoty żywe różnego rodzaju drobnoustrojów, z których jedne przyczyniają się do pomyślności gospodarza, a inne mogą się stawać w pew­nych warunkach przyczyną choroby, jest powszechnym prawem biologicznym. Słowa „symbioza” i „pasożytnictwo” były przez długi czas użyteczne dla wyrażania tych odmiennych stosun­ków wzajemnych. Ale słowa są zdradliwe i zezwalają na uży­wanie ich w okolicznościach i dla celów, dla których nie zostały stworzone. Symbioza i posożytnictwo odnoszą się do pewnych typów stosunków wzajemnych, istniejących między dwiema istotami żywymi w jakimś danym czasie, lecz określenia te nie powinny przesądzać, że jeden z organizmów biorących udział w partnerstwie jest koniecznie i zawsze symbiontem lub pasożytem — zachowując się zawsze bądź to jako pożyteczny, bądź jako niebezpieczny partner. U ludzi tworzy potrzeba obrony przeciwko wspólnemu wrogowi nieraz . pary serdecz­nych przyjaciół, a na odwrót, kłopoty i braki żywnościowe na przykład w obozach koncentracyjnych, gorzkie kłótnie mię­dzy jednostkami, oddanymi sobie bez reszty w normalnych warunkach życia. Podobnie na wszystkich poziomach organi­zacji życia zależy wynik wzajemnych stosunków między dwie­ma jednostkami nie tylko od ich wewnętrznych, przyrodzonych cech, ale nawet w wyższym stopniu od warunków, w jakich się one spotykają.

Tak jak drobnoustroje znane z tego, że są zdolne do wywo­łania śmiertelnej choroby i mogą pozostawać w ustroju gospo­darza bez ujawniania swojej obecności, tak mogą inne, uwa­żane za pożyteczne, stawać się szkodliwe w zmienionych oko­licznościach. Symbioza znajduje się zwykle na progu choroby. Głęboki wpływ, jaki środowisko może wywierać na wzajemne stosunki między drobnoustrojami a ich gospodarzem, obrazuje zachowanie się bakterii guzkowych roślin jarzynowatych. Na

korzonkach fasoli, grochu i innych jarzyn istnieją zgrubienia różnych wymiarów, nazywane guzkami, a będące reakcją rośliny na obecność pewnych specjalnych rodzajów bakterii, współżyjących z systemem korzeniowym. Bakterie guzkowe uzyskują większość swojej żywności od rośliny, a w rewanżu dostarczają jej rozpuszczalnych substancji azotowych, które syntetyzują z azotu zawartego w powietrzu — doskonały przykład symbiozy, pożytecznej dla obu partnerów.

Liczne mechanizmy fizjologiczne zapewniają powodzenie tego typu symbiozy w zwykłych warunkach. Tak na przykład osiedlanie się bakterii guzkowych bywa ułatwione dzięki pro­dukowaniu przez korzeń w pewnym okresie wzrastania rośliny rodzaju płynu wysiękowego. Wkrótce po zakażeniu zmieniają się tkanki obojga, bakterii i gospodarza, a guzki na korzeniach stają się korzeniem zmienionym w sposób odpowiadający wymogom symbionta bakteryjnego. Jako że nadmierna pro­dukcja guzków pozbawiłaby roślinę właściwych funkcji systemu korzeniowego i tym samym położyła kres istnieniu rośliny, współistnienie jest regulowane przez inhibitory, wytwarzane na pograniczu korzeni i guzków. A jednak te doskonale zorga­nizowane i wzajemnie korzystne stosunki mogą być łatwo obalone. Jeżeli roślina rośnie w glebie, albo na pożywce nie zawierającej soli boru, bakterie przestają wiązać azot, a co gorsza, atakują protoplazmę rośliny. Zachowanie się symbio- tyczne przeradza się więc w pasożytnicze, chociaż wewnętrzne cechy bakterii nie ulegają w braku soli boru żadnej zmianie. Jak już wspominano, podobne zmiany współistnienia symbio- tycznego w zachowanie się pasożytnicze zdarzają się także w innych biologicznych systemach, nie wykluczając człowieka. Wystarczy wspomnieć, że bakterie przewodu pokarmowego, które spełniają w warunkach normalnych pożyteczne funkcje, mogą w zmienionych okolicznościach powodować reakcje toksyczne, a nawet śmierć.

Konkretne fakty z dziedziny nauk mikrobiologicznych

zostały odkryte na ogół bez większych trudności, a ich zrozu­mienie nie stanowi zbyt zawiłego problemu. Prawdziwą trud­ność stanowiło raczej wyjaśnienie, dlaczego różne drobno­ustroje, posiadające zdolność zabijania, wywołują zazwyczaj tylko samoograniczające się procesy chorobowe i nie spra­wiają krzywdy nawet, jeśli utrzymują się w ustroju. Zgodnie z uwagą Goethego, że kiedy brak jest zrozumienia, zjawia się natychmiast na to miejsce słowo — stworzono wiele słów, mających sobie poradzić z tą pozorną anomalią. Tworzono takie abstrakcyjne koncepty jak odporność lub wrażliwość gospodarza^ wirulencja, atenuacja, inwazyjność i toksyczność pasożyta, tak jakby one odpowiadały czemuś istotnemu i mogły stanowić formułkę, tłumaczącą przebieg procesu zakaźnego. Niestety, słowa te nie odpowiadają własnym cechom gospo­darza lub pasożyta, lecz obrazują raczej stany wzajemnych stosunków ich obojga. Tymi zaś stosunkami rządzą właści­wości biologiczne, których nie da się jeszcze opisać konwencjo­nalną terminologią wyspółczesnej wiedzy fizykochemicznej.

Na użytek uczonych, którzy rzeczywiście lub pozornie po­gardzają konceptami abstrakcyjnymi i twierdzą, że mają respekt tylko przed twardymi faktami, warto wspomnieć, że najbardziej abstrakcyjne sformułowania problemu pasożytnic- twa zostały stworzone przez amerykańskiego patologa Teobalda Smitha, który wzbogacił wiedzę mikrobiologiczną, więcej niż którykolwiek inny Amerykanin, twardymi faktami. W' swoim klasycznym eseju pod tytułem Pasożytnictwo a choroba pisze Smith, że biologiczną korzyścią pasożytów jest pozostawianie swych gospodarzy przy życiu, bo śmierć gospodarza naraża dalsze życie pasożyta na szwank. Największy sukces odnosi, innymi słowy, ten pasożyt, który pozostawia swej ofierze tyle życia, ile leży w jego, pasożyta, interesie. W rzeczywistości, jak widzieliśmy, równowaga między mikroorganizmem a jego gospodarzem, wyrażająca się skutecznym pasożytnictwem, jest rzadko kiedy trwała. Drobnoustroje, zdolne do przebywania

przez dłuższe okresy czasu w ustroju w postaci zakażeń bezo- bjawowych, mogą nagle zacząć się mnożyć w nieskończoność, z katastrofalnym skutkiem dla swego gospodarza. Tak więc koncept pomyślnego pasożytnictwa odpowiada tylko pojęciu statystycznemu, ważnemu dla populacji jako całości, natomiast w każdym poszczególnym przypadku uzależniony jest stosunek jakiegoś mikroorganizmu do jakiegoś gospodarza od szczegól­nych okoliczności, w których się oni ze sobą zetknęli.

Równowaga ekologiczna z drobnoustrojami stanowi stan idealny, lecz stan rzadko osiągany, a często zaburzany. Cho­roby bakteryjne są właśnie objawami tych zaburzeń. Niektóre katastrofalne epidemie historyczne można przypisać sytuacjom, w których ewolucyjne mechanizmy nie miały szans zadziałania. Na przykład zawleczenie do jakiejś zbiorowości nowego czyn­nika zakaźnego powoduje często wybuch rozległej epidemii, obejmującej równocześnie dużą liczbę jednostek. Zaraza kasz­tanowców na kontynencie amerykańskim, myxomatosis kró­licza w Australii i w Europie, ospa, odra, gruźlica, kiedy po raz pierwszy zaatakowały Polinezyjczyków lub Eskimosów, dały w minionym, stuleciu wyraziste przykłady niezmiernej wrażliwości populacji na czynniki zakaźne dotąd dla nich nowe, póki równowaga ekologiczna nie zostaje osiągnięta. Jest także rzeczą możliwą — choć dotąd nie udowodnioną — że czynniki zakaźne mogą ulegać mutacjom, nadającym im cechy nowe, do których populacje nie były dotąd zaadaptowane. Takie mutanty mogłybyv teoretycznie uzyskiwać potencjalne cechy destruktywne nowych najeźdźców. Na przykład pande­mia grypy z lat 1918—1919 mogła być spowodowana szcze­pem wirusa, różniącym się od postaci poprzednio szeroko rozpowszechnionych wśród świń i wśród ludzi.

W naszych współczesnych zbiorowościach ludzkich sytuacja zakażeń, takich jak odra, gorączka reumatyczna, gruźlica, zapa­lenie szpiku kostnego, różne schorzenia narządu oddechowego i wiele innych chorób, wywoływanych przez bakterie i wirusy

szeroko rozpowszechnione, wszędobylskie od niezliczonych po­koleń, przedstawia się odmiennie.»Zakażenie jest tu ogromnie rozpowszechnione, ale choroba jest zjawiskiem rzadkim, doty- 1 czącym tylko bardzo małego procentu zakażonych jednostek. Wzajemne przystosowanie się drobnoustroju i jego gospoda­rza jest na ogół skuteczne tylko w tych określonych okoliczno­ściach, w których adaptacja powstała — okolicznościach, które stanowią fizjologiczną normę dla dotyczącego gospodarza. Każde odbiegnięcie od tej normy może zachwiać równowagę i zrodzić chorobę. Nieograniczone mnożenie się drobnoustro­jów jest więc tylko konsekwencją zawiedzenia — choćby cza­dowego — adaptacyjnych mechanizmów oporu.|

Tak oto zaczyna się wyłaniać ogólny model, który pozwala na pewne uogólnienie, dotyczące wzajemnego stosunku drobno­ustrojowych czynników chorobotwórczych i innych istot ży­wych. Jeżeli jakaś populacja — złożona z roślin, zwierząt lub ludzi — zostaje wystawiona na działanie czynnika chorobo­twórczego, z którym nie nabyła doświadczenia w przeszłości, ekspozycja ta może spowodować ciężką chorobę u wielu jej osobników. Uogólniona epidemia uruchamia jednakowoż szyb­ko — tak w populacji gospodarzy, jak i czynnika zakaźnego — zmiany adaptacyjne, które doprowadzają do powstania między nimi równowagi ekologicznej. Czynnik zakaźny pozostaje sze­roko rozpowszechniony wśród zbiorowości, lecz jego obecność i nie musi być połączona z efektami uszkadzającymi. Choroba, i jeżeli się wtedy zdarza, wynika ze zmiany warunków, w jakich się ustaliła ekologiczna równowaga. Mogą to być zmiany roz- j maitej natury. U człowieka czynnikiem prowokującym cho- | robę bakteryjną może być zaburzenie w dziedzinie rozmaitych,

; warunków jego zewnętrznego lub wewnętrznego środowiska —1 ' choćby zmiany klimatyczne, osiągalność żywności, sposoby pracy, stan ekonomiczny, albo stress uczuciowy.

Pasteur widział te zawiłości dokładnie i podkreślał jaSno w swoich pismach, że reakcja osobnika zakażonego zależy od

jego cech dziedzicznych, jego stanu odżywienia, jego otoczenia łącznie z klimatem, a nawet jego stanu psychicznego. W czasie swoich studiów nad chorobą jedwabników, znaną jako „fla- cherie”, doszedł Pasteur do wniosku, zaskakującego jak na ową epokę, że drobnoustroje obecne w tak wielkiej liczbie w przewodzie pokarmowym chorych owadów mogą być „raczej wynikiem niż przyczyną choroby”. Słowa te znalazły echo pół wieku później w dowcipnej uwadze G. B. Shawa w jego przed­mowie do sztuki The Doctor’s Dilemma: „Charakterystyczny mikrob jakiejś choroby może być symptomem, a nie przy7 czyną”.

IV

ŚRODOWISKO A CHOROBA

POGODA, ZARAZA ZIEMNIACZANA I LOS IRLANDCZYKÓW

Wm epilogu do Wojny i pokoju usiłuje Tołstoj usprawiedli-

I wić strukturę swojej powieści, przeciwstawiając techniki stosowane przez historyków technikorri artystów w odtwarzaniu wydarzeń politycznych i społecznych. Historyk ulega złudzeniu, twierdzi Tołstoj, że może opracowywać swój materiał w sposób naukowy i wyjaśniać racjonalnie sytuacje minione. Twierdzi, że jego wiedza dotycząca tła, okoliczności i uczestników po­zwala mu rozumieć przebieg wydarzeń historycznych. A jednak w rzeczywistości wybiera on i podkreśla tylko te determinujące czynniki, które są zgodne z jego własnym subiektywnym poglą­dem na historię, z własnymi uprzedzeniami. Artysta nie miewa takich złudzeń. Nie ma pretensji do uczonego działania, a jed­nak przedstawia obraz wydarzeń historycznych wierniejszy rzeczywistej prawdzie. Zamiast tłumaczyć historię, przedstawia jej zawiłości i subtelności za pomocą opisów atmosfery, w jakiej się wydarzenia odbywały i reakcje emocjonalne wszystkich uczestniczących osób.

W Wojnie i pokoju Tołstoj opiera się na tezie, w myśl któ­rej dowódcy wojskowi — łącznie z Napoleonem — są tylko biernymi instrumentami, które rejestrują i eksploatują sytuacje, ale nie decydują o ich przebiegu. Wojny, podobnie jak wszyst­kie ludzkie sprawy, są w swoim determinizmie tak skompliko­wane, że trudno tłumaczyć ich przebieg metodami racjonal­nego rozumowania. Ani siły społeczne, ani czynniki ekono-

miczne, ambicje osobiste lub doktryny polityczne nie są praw­dziwymi przyczynowymi motorami historii, a w jeszcze mniej­szym stopniu wpływają na nią dumne słowa wojskowych boha­terów, mężów stanu lub filozofów *. Ludzie znajdują się zazwy­czaj w sytuacjach, których nie potrafią dokładnie ogarnąć i nad którymi nie panują. Ponieważ zaś ostateczne przyczyny zja­wisk, pisał Tołstoj, są ukryte poza zasięgiem ludzkiego umysłu, historycy mogą najwyżej opisywać zachowanie się jednostek i niektóre, ograniczone związki wzajemne, lecz muszą porzucić nieosiągalny cel poszukiwania swoistej przyczynowości’ ludzkich wydarzeń.

Tołstoj pisał Wojnę i Pokój w latach od 1863 do 1869 i jego sceptycyzm na temat przyczynowości historycznej był reakcją przeciwko naukowemu materializmowi. Jednak jakby na ironię, jego powieść zdobyła sobie ogromną poczytność właś­nie w czasie, w którym doktryna o swoistej przyczynowości osiągała największe-sukcesy i zyskała sobie w medycynie nie­mały poklask. A mimo to był Tołstoj czymś w rodzaju nauko­wego proroka. Trudności napotykane przy próbach wyjaśnie­nia czynników, które kazały Napoleonowi napaść na Rosję w roku 1912, znalazły analogię w niepowodzeniu prób wyja­śnienia większości zjawisk z dziedziny zdrowia i szczęścia przy pomocy terminów prostego działania przyczyny i skutku. Opi­nia Tołstoja, że .zdarzenia historyczne nie mogą być przypi­sane pojedynczym przyczynom, może być zastosowana do większości sytuacji istniejących w przyrodzie! Opowieść o okręż­nej drodze, jaką mikroskopijny grzybek, pochodzący prawdo­podobnie z Środkowej Ameryki zniszczył zbiory ziemniaków

Środowisko a choroba

87

w Irlandii i wywarł tym samym dramatyczny wpływ na losy narodu irlandzkiego, ilustruje zawiłość wzajemnych stosunków między środowiskiem zewnętrznym a ludzkimi sprawami.

O ile wiadomo, ziemniak pochodzi z Andów, gdzie rośnie dotąd w stanie dzikim, wytwarzając tak małe bulwy, że nie nadawałyby się one niemal do spożycia przez człowieka. W swoim naturalnym środowisku roślina ta jest zakażona przez grzybek Phytophtora infestans, lecz nie cierpi z tego po­wodu wiele, albo nawet wcale. Dzięki ewolucyjnej adaptacji grzybek i dzika roślina uzyskały stan równowagi ekologicznej, który zezwala obojgu na życie. Zdarzyło się kiedyś, że ulep­szono ziemniak tak, że po osiemnastym stuleciu stał się jednym z głównych źródeł żywności dla zachodniego świata. Jako że grzybek Phytophtora poszedł w ślad za ziemniakiem wszędzie tam, dokąd go przeniesiono, zmienił się stosunek pomiędzy nimi dwoma w tym kierunku, że odmiany wyselekcjonowane, dające większe plony, stały się na zakażenie wrażliwsze od dzikich. Można jednak na szczęście ochronić przy pomocy od­powiednich technik rolniczych większość zbiorów ziemniacza­nych od zniszczenia przez pasożyta. Tylko od czasu do czasu warunki klimatyczne udaremniają wysiłki najlepszych sposo­bów plantacyjnych, grzybki mnożą się szybciej i obficiej niż zwykle i niszczą roślinę.

Zaraza ziemniaczana wybuchła w sposób katastrofalny w Europie, a szczególnie w Irlandii około roku 1845. Przez dwa kolejne sezony niszczyła nie tylko liście, ale także bulwy w glebie i w magazynach. Ponieważ następstwa klęski były bardzo rozległe i rozmaite, warto poznać nieco dokładniej kon­stelację okoliczności, w jakich się rozegrały i debaty naukowe, jakie im towarzyszyły.

Krótko przed wybuchem zarazy panowała bardzo brzydka pogoda. Przez szereg tygodni niebo było zachmurzone, raz po raz padały chłodne deszcze lub panowała mgła, słońce ledwie się czasem pokazywało, a temperatura była o kilka stopni niż-

sza od przeciętnej poprzednich dziewiętnastu lat. Botanik John Lindley wyraził przypuszczenie, że wskutek złej pogody ziem­niaki uległy nasyceniu wodą. Rosły szybko w czasie pięknej pogody, potem wchłonęły chciwie wilgoć, kiedy nadeszły mgły i deszcze. „Jako że brak słońca wstrzymał parowanie — pisał dr Lindley — rośliny nie mogły się pozbyć swojego nadmiaru wody i uległy czemuś w rodzaju puchliny wodnej”. Następ­stwem tego fizjologicznego niedomagania było gnicie. Wie­lebny Niles Berkeley, przyrodnik dobrze obeznany z obyczajami grzybków, bronił innej teorii i powiązał chorobę ziemniaków z obfitością pewnego gatunku pleśni w zmienionych tkankach rośliny. Lindley zarzucił mu na to przywiązywanie nadmiernej wagi do odrobiny pleśni na dotkniętych chorobą roślinach ziemniaczanych. Dodał, że „jak tylko substancja żywa traci swoją siłę, jak tylko w miejsce zwykłego wigoru pojawia się zmniejszona żywotność, pojawiają się natychmiast różne paso­żyty i zdobywają możliwość i siłę do jej niszczenia. Tak się dzieje z roślinami, zwierzętami, a nawet ludźmi. Najpierw zjawia się słabość, potem chylenie się do upadku, a wreszcie zlatują się miliardy istot, które umieją się utrzymać przy życiu tylko kosztem ciał swoich sąsiadów. Łimno i wilgoć, działa­jące na ziemniaki wyczerpane nadmiernym i nagłym wzro­stem, spowodowały szybko zmniejszenie żywotności; cząstki chyliły się do upadku i obumierały i tym samym przygotowały teren dla usadowienia się pleśni”.

Tak więc, zawodowy patolog roślin, w osobie Lindleya, przy­puszczał, że grzybek mógł się usadowić na roślinie ziemniacza­nej dopiero po jej osłabnieniu przez niezdrowe warunki, pod­czas gdy Berkeley uważał grzybki za pierwotną przyczynę, a mgły i deszcze tylko za okoliczności sprzyjające ich rozsie­waniu się i wzrastaniu. W ten sposób pojawiły się kontrowersje, które miały zrodzić w latach 1880 konflikty Pasteura z Fran­cuską Akademią Medycyny, już trzy dziesięciolecia wcześniej na łamach angielskiego pisma Gardener's Chronicie.

Należy podkreślić z naciskiem, że zniszczenie plonów w roku 1845 nie było następstwem nowego zakażenia przez Phyto- phtora infestans. Grzybek był obecny na roślinie ziemniaczanej od czasów jej sprowadzenia z centralnej Ameryki, ale trzeba było dopiero niezwykłych warunków atmosferycznych, by uczy­nić roślinę bardzo wrażliwą na zakażenie. Mimo że grzybek przetrwał w Irlandii nadal po Wielkiej Zarazie, tylko w okre­sach wyjątkowych lat pogoda sprzyjała jego proliferacji, tak że kultury ziemniaka uległy stopniowo poprawie.

Dwa sezony trwania zarazy wystarczyły jednak, by zrujno­wać ekonomię Irlandii. Po wprowadzeniu w osiemnastym wieku uprawy ziemniaków, ludność Irlandii znacznie się zwiększyła, jak to zawsze bywa wtedy, kiedy dochodzą nowe źródła żywności. Liczba ludności wzrosła od 3,5 miliona około roku 1700 do mniej więcej 8 milionów w roku 1840. Zaraza ziem­niaczana spowodowała ostry niejdobór żywności, a milion ludzi zmarło z bezpośrednich następstw niedożywienia. Prócz tego wielu takich, którzy się przed śmiercią uratowali, stało się wraż­liwymi na rozmaite choroby zakaźne. Rozpoczęła się wówczas wielka epidemia gruźlicy, która dopiero po stu latach zaczyna się obecnie zmniejszać. Brak^ żywności i nędza ekonomiczna zmusiły znaczną część ludności irlandzkiej do emigracji, głównie do Ameryki. Nawet dziś jeszcze ludność Irlandii wynosi połowę liczby z okresu przed głodem ziemniaczanym.

Imigranci irlandzcy znaleźli w Ameryce zatrudnienie w nędz­nym przemyśle wybrzeży atlantyckich. Równie nędzne były ich warunki bytowe w przeludnionych osiedlach. Pochodząc z okolic wiejskich znaleźli się nagle w najgorszych warunkach miejskich dzielnic nędzy. Całkowita zmiana dotychczasowego trybu ży­cia uczyniła z nich rychło ofiary różnego rodzaju zakażeń. Nagły i dramatyczny wzrost umieralności na gruźlicę w Filadelfii, w Nowym Jorku i w Bostonie około roku 1850 można przy­pisać śmiało w znacznej części imigrantom irlandzkim, którzy osiedlili się właśnie w tym czasie w tych miastach.

Tak więc różnego rodzaju przypadki odegrały swoją rolę w powiązaniu gruźlicy — tej Wielkiej Białej Dżumy dziewięt­nastego stulecia — z grzybkiem żyjącym na dzikich ziemnia­kach w centralnej Ameryce. Zmiana stosunków ekologicz­nych między grzybkiem a ziemniakiem po przeniesieniu tego ostatniego z jego przyrodzonego habitatu i „poprawieniu** go dla celów ludzkiej konsumpcji; zaburzenie fizjologii ziemniaka w krytycznym momencie jego wzrostu przez niezwykłe warunki meteorologiczne; biologiczne i kulturalne warunki, które spo­wodowały szybki wzrost liczby ludności w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku — wszystkie te siły oraz liczne czynniki społeczne, których tu już nie można wyliczać, odegrały swoje role w przemienieniu irlandzkiego świniopasa w nowojorskiego policjanta. Jeżeli kiedykolwiek jakiś pisarz potrafi opracować popularną opowieść o zarazie ziemniaczanej, będzie mógł dojść do wniosku, tak jak Tołstoj w wypadku inwazji Napoleona na Rosję, że jej determinizm przekracza granice ludzkich zdol­ności analitycznych. Jest to bowiem chyba tylko złudzenie, jeżeli nauka w to wierzy, że dziwaczne losy wzajemnych stosunków między ziemniakiem a mikroskopijnym grzybkiem, niewłaści­we sposoby uprawy i warunki atmosferyczne w latach 1840 były rzeczywiście czynnikami, które doprowadziły do osiedlenia się przedsiębiorczości i bystrości umysłowej Irlandczyków, ich katolickiej wiary i ich politycznego geniuszu na amerykańskim kontynencie.

DOKTRYNA O SPECYFICZNEJ ETIOLOGII

Aż do późnych lat dziewiętnastego wieku uważano chorobę za następstwo braku harmonii pomiędzy osobą chorą a jej śro­dowiskiem ; za zachwianie właściwej równowagi pomiędzy chiń­skim yin i yang lub czterema humorami Hipokratesa. Ludwik Pasteur, Robert Koch i ich następcy ujęli ten problem w spo-

Środowisko a choroba

91

sób bardziej prosty i bezpośredni. Wykazali za pomocą ekspe­rymentów laboratoryjnych, że można do woli, przy pomocy prostego fortelu polegającego na wprowadzeniu do ustroju po­jedynczego specyficznego czynnika — jadowitego drobnoustroju, spowodować chorobę zdrowego dotąd zwierzęcia.

Doktryna o specyficznej etiologii rozpostarła się szybko z dzie­dziny zakażeń na inne dziedziny medycyny; za pomocą bioche­micznych i fizjologicznych urazów można było odtwarzać eks­perymentalnie liczne odmiany dokładnie zdefiniowanych cho­rób. Uważa się do dziś czynniki bakteryjne, zaburzenia w pod­stawowych procesach przemiany materii, braki czynników wzro­stowych lub hormonów oraz stressy fizjologiczne za specyficzne przyczyny chorób. Stara koncepcja dysharmonii pomiędzy osobą chorą a jej środowiskiem wydaje się bardzo prymitywna i nie­jasna, szczególnie w porównaniu z precyzyjną terminologią

i jasnością nowoczesnej nauki medycznej.

Nie ulega wątpliwości, że doktryna o etiologii specyficznej była w ciągu blisko całego stulecia najbardziej konstruktywnym motorem napędowym badań medycznych, a osiągnięcia teore­tyczne i praktyczne, do których doprowadziła, stanowią dziś trzon nowoczesnej medycyny. Niestety jednak niewiele jest wy­padków, w których dostarczyła pełnego wyjaśnienia przyczyn choroby. Mimo zapamiętałych wysiłków, przyczyny raka, sklerozy, zaburzeń umysłowych i innych wielkich problemów naszej epoki pozostają nie wyjaśnione. Przypuszcza się po­wszechnie, że te niepowodzenia wynikają z trudności technicz­nych i że przyczyny wszystkich chorób mogą być i będą pozna­ne we właściwym czasie, kiedy lufy potężnych dział nauki zo­staną wycelowane w te problemy. W rzeczywistości może się niestety zdarzyć, że poszukiwanie przyczyny okaże sięr zadaniem beznadziejnym, bo Większość stanów chorobowych jest raczej pośrednim wynikiem konstelacji różnych okolicz- J ności niż bezpośrednim rezultatem działania pojedynczych ( czynników determinujących, \

Co prawda w pewnych przypadkach —-Iznacznie mniej licz­nych niż się to zazwyczaj sądzi — poszukiwanie p r z y c z y- n y doprowadziło do poznania skutecznych środków zarad­czych. Ale nie wynika z tego bynajmniej, by owe środki miałyi dostarczać informacji o istocie zaburzenia, które naprawiają.) Polewanie wodą może pomóc w zagaszeniu płomienia, rzadko* się jednak zdarza, by brak wody był przyczyną ognia. Historia insuliny i cukrzycy wykazuje na przykład doskonale, że odkry­cie czynnika leczącego nie musi koniecznie rozwiązywać pro­blemu przyczyny choroby.

Cukrzycę udało się najpierw wywoływać eksperymentalnie u zwierząt przez uszkodzenie czynności trzustki, a odkrycie to doprowadziło do wyprodukowania substancji zwanej insuliną, która odgrywa dużą rolę w ustrojowej przemianie cukrów. Po­tem okazało się, że jest ona bardzo skuteczna w leczeniu cu­krzycy u ludzi. Ten leczniczy triumf jest prawdopodobnie naj­elegantszym i najefektowniejszym osiągnięciem nauk medycz­nych, lecz jego znaczenie dla zrozumienia etiologu cukrzycy jest jeszcze całkiem niejasne. Chociaż można uszkadzając trzu­stkę zaburzyć wydzielanie insuliny i wywołać u zwierząt do­świadczalnych cukrzycę, to ludzka cukrzyca jest ogólnym zabu­rzeniem przemiany materii, dotyczącym przemiany nie tylko cukrów, ale także białek, tłuszczów i soli mineralnych. Jest rze­czą możliwą, że pierwotna, przyczynowa zmiana chorobowa jest zlokalizowana w jakimś narządzie odległym od trzustki, a brak insuliny jest sprawą wtórną. Leczenie insuliną usuwa objawy cukrzycy, ale nie wywiera żadnego wpływu na pierwo­tną przyczynę choroby, która w wielu wypadkach pozostaje nie­znana. Podobnie kortyzon leczy bardzo skutecznie wiele zapaleń, których przyczyną nie jest brak tego hormonu, zupełnie jak aspiryna, obcy ustrojowi produkt syntetyczny, który łagodzi różne bóle, w tym bóle głowy.

Tak więc skuteczne metody lecznicze nie stanowią argumentu na rzecz doktryny o specyficznej etiologii, tym bardziej, że wiele

chorób można leczyć rozmaitymi, nie podobnymi do siebie sposobami. Zapadalność na malarię na jakimś terenie można zmniejszyć preparatami, które atakują pasożyta, sposobami, które zapobiegają kłuciu człowieka przez moskity, środkami owadobójczymi, które trują moskity, albo robotami terenowymi, które likwidują ich mnożenie się.

Trudności powiązane z wypracowaniem koncepcji o przyczy­nie choroby są dziś wyraźne w stosunku do gruźlicy, o której sądzono przez długi czas, że dostarczyła najefektowniejszego argumentu na rzecz doktryny o specyficznej etiologii. Wszystkie podręczniki chorób zakaźnych uważają odkrycie prątka gruźlicy za szczytowe osi4gnięcie lekarskiej mikrobiologii. Towarzyszyły temu bowiem rzeczywiście dramatyczne okoliczności. W tych czasach była gruźlica najważniejszą chorobą zachodniego świata. Technika mikroskopowa napotykała duże trudności przy pró­bach zobaczenia tego zarazka, a jeszcze trudniejsze było jego hodowanie in vitro. Dopiero Robertowi Kochowi udało się wykazać obecność prątka we wszystkich badanych tkankach gruźliczych i wywołać do woli gruźlicę doświadczalną przez wstrzykiwanie drobnych ilości kultur prątka świnkom morskim, królikom i myszkom. Jakże więc można było wątpić po tych efektownych sukcesach w prosty fakt, że prątek jest przy­czyną gruźlicy?

A jednak istniał pewien aspekt problemu, którego Koch nie spostrzegł. Można twierdzić z ogromną pewnością, że większość osób obecnych w tym samym pokoju, w którym Koch referował w roku 1882 swoją epokową pracę, była kiedyś zakażona prąt­kami gruźlicy i prawdopodobnie nadal nosiła w ciele zjadliwe zarazki. W tym bowiem czasie w Europie praktycznie wszyscy mieszkańcy miast byli zakażeni, choć stosunkowo mało zakażo­nych chorowało lub cierpiało w jakikolwiek sposób z powodu zakażenia. Sam Koch był zakażony. Kiedy wstrzyknął sobie tuberkulinę do ramienia w roku 1890, przebył jedną z najbar­dziej gwałtownych z kiedykolwiek opisanych rćakcji alergicz-

nych, co stanowi dowód na to, że już dawniej prątki rozmno­żyły się w jego ciele. A przecież Koch nie cierpiał na gruźlicę kliniczną i był aż do swojej śmierci, spowodowanej krwotokiem mózgowym, człowiekiem silnym i zdrowym.

Można przytoczyć wiele innych dobrze udokumentowanych dowodów na to, że mnożenie się w ustroju jadowitych drobno­ustrojów wywołuje rzadko objawy chorobowe. Około roku 1900 Pettenkoffer w Niemczech, a Mieczników we Francji, wypili wraz z wieloma asystentami spore kielichy zawiesiny kultur, izolowanych od zmarłych na cholerę. W ich stolcach stwierdzono potem olbrzymie ilości przecinkowców cholery; niektórzy z tych dobrowolnie się zakażających eksperymenta­torów chorowali na lekką bieguńkę, nikt jednak nie zapadł na prawdziwą cholerę. Już w nowszych czasach ochotnicy połykali miliardy pałeczek czerwonki, w warunkach uważanych za naj­bardziej sprzyjające zakażeniu. Jako wyrafinowany, dodatkowy eksperyment mający zwiększyć szanse powstania choroby da­wano ochotnikom do połykania kapsułki, zawierające świeżo pobrany stolec chorych na ostrą czerwonkę. Mimo to tylko u nielicznych ochotników pojawiły się objawy podobne do czerwonki, a u większości pozostała ta sztuczna infekcja bez żad­nych następstw.

Łatwość i dokładność z jaką Pasteurowi, Kochowi i ich na­stępcom udawało się na każde życzenie wywoływać chorobę u zwierząt doświadczalnych wydaje się niezwykłą, wobec trud­ności, jakie później tak często napotykano przy próbach sprowokowania choroby doświadczalnej u człowieka. Sukces ich wydawał się niezgodny z przebiegiem naturalnych wyda­rzeń. Tłumaczy się to zaś tym, że Pasteur i Koch nie mieli do czynienia z naturalnymi wydarzeniami, ale z doświadczalnymi artefaktami. Eksperymentator nie odtwarza w swoim laborato­rium natury. Nie potrafiłby tego nawet, gdyby próbował, jako że eksperyment zmusza do ograniczania warunków naturalnych; jego celem jest zmuszanie natury do dawania odpowiedzi na

pytania, stawiane przez człowieka. Każda odpowiedź natury, jest więc mniej lub więcej uzależniona od rodzaju postawio­nego pytania.

Sztuka eksperymentatora polega na tworzeniu modeli, w któ­rych może obserwować niektóre właściwości lub funkcje jakie­goś czynnika, którym się przypadkiem zainteresował. Koch i Pa­steur chcieli wykazać, że drobnoustroje mogą powodować pewne objawy chorobowe. Sztuka polegała na wymyślaniu takich sytu­acji eksperymentalnych, które by pozwalały na niedwuznaczne potwierdzenie ich hipotez — sytuacji, w których wystarczy­łoby zetknąć ze sobą gospodarza i pasożyta dla wywołania choroby. Po licznych próbach i omyłkach dobierali odpowiednie gatunki zwierząt, odpowiednie dawki czynnika zakażającego, odpowiednie wrota wprowadzenia materiału, które gwaranto­wałyby pewność powstania rozwijającej się choroby. U świnek morskich rozwijała się zawsze gruźlica, jeżeli wprowadzono prątki gruźlicze we właściwy sposób; wprowadzenie dostatecz­nej ilości wirusa wścieklizny pod oponę twardą psa wywoływało zawsze objawy porażenne. W ten sposób Pasteur i Koch i ich następcy, dobierając starannie i zręcznie metody cksperymen-, talne, potrafili zmniejszyć w swoich próbach do minimum wpływ czynników, które by mogły zaciemniać obraz aktywności czynnika zakaźnego, który pragnęli badać. Taki sposób ekspery­mentowania okazał się bardzo przydatny dla odkrywania czyn­ników chorobotwórczych i poznawania niektórych ich cech. Ale doprowadzał z konieczności do zaniedbań i rzeczywiście opóź­niał poznanie wielu innych czynników, które grają rolę przy­czynową w powstawaniu choroby w warunkach istniejących w świecie naturalnym, na przykład stanu fizjologicznego za­każonego osobnika i wpływów środowiska, w którym on prze­bywa.

Jako że wiele odrębnych czynników determinujących od­grywa zazwyczaj rolę w powstawaniu procesu chorobowego* przyjął się zwyczaj dzielenia ich na różne kategorie przyczyn,

o rozmaitych stopniach ważności. Podręczniki przeciwstawiają przyczyny „pobudzające", „skłaniające” i „bezpośrednie”, „oko­licznościom sprzyjającym”, które wprowadzają pacjenta tylko w warunki, w których czynnik przyczynowy może zadziałać. Prostszy i może pożyteczniejszy jest podział na przyczyny pre­dysponujące, przyśpieszające i przedłużające (perpetuujące). Jednakowoż przymiotniki nadawane przyczynom są tylko odbi­ciem obecnego stanu wiedzy i aktualnych zainteresowań. Są to rozróżnienia, które ułatwiają może nauczanie, ale które często paraliżują myśl i stanowią tylko wyjątkowo pożyteczne drogo­wskazy działania.

Popatrzmy na przykład na rozwój wiedzy o cholerze w ciągu ostatnich stu lat. John Snow zdobył sławę za odkrycie, że wy­buch cholery w Londynie dotknął tylko osób, które używały wody z jednej publicznej studni przy ulicy Broad Street. Doszedł do wniosku, że cholera rodzi się z wody i opanował epidemię głów­nie dzięki usunięciu rączki od pompy przy studni. Zła, nieczysta woda to była dla Johna Snow przyczyna pobudzająca i skła­niająca do cholery. Dziś wiemy, że ci, którzy pili wodę ze stu­dni przy Broad Street, zapadali na cholerę, bo woda ta zawie­rała przecinkowce cholery. Dzięki temu uważa się dziś przecin­kowca za przyczynę tej choroby. Takie twierdzenie nie jest jednak aż tak pewne, jakby się wydawało na pierwszy rzut oka, bo jak już wspomniano, można połykać przecinkowce w olbrzymiej liczbie i mogą one utrzymywać się w stolcu bez jakiejkolwiek poważniejszej szkody dla zakażonej osoby.

Wszystko więc co można twierdzić ogranicza się do faktu, że po osiedleniu się przecinkowców w przewodzie pokarmowym mogą jakieś inne czynniki przemienić zakażenie w chorobę. Jesz­cze ciągle tajemnica okrywa okoliczności, które przeradzają cho­lerę z niegroźnej dolegliwości, utrzymującej się po wschodnich . bazarach, w szalejącą zarazę, a także czynniki, które powodują samorzutne konczenie się katastrofalnych epidemii. Natomiast

o ile znajomość przecinkowca cholery nie okazała się dotąd

szczególnie pożyteczna dla zrozumienia epidemii, uczyniono duże postępy w dziedzinie sztuki leczenia chorych na cholerę. Skuteczne leczenie stało się następstwem poznania faktu, że naj­ważniejsze objawy tej choroby wynikają z utraty płynów i elek­trolitów z przewodu pokarmowego. Można skutecznie leczyć cholerę zwracaniem ustrojowi utraconych płynów i elektrolitów, bez stosowania jakichkolwiek surowic lub leków zwalczających samo zakażenie. Tak więc można uważać mechanizmy, zwięk­szające przepuszczalność jelit za prawdziwą przyczynę choroby, ponieważ z nich wynika symptomatologia choroby i ich lecze­nie kończy się zazwyczaj powodzeniem.

Złożoność większości systemów ekologicznych czyni rzeczą bardzo trudną wybieranie z nich jednej pojedynczej składowej, jako czynnika wyłącznie odpowiedzialnego za wystąpienie jakiejś choroby. Wszystkie podręczniki medyczne twierdzą od roku 1940 zgodnie, że najczęstszą przyczyną podostrego, bak­teryjnego zapalenia wsierdzia jest paciorkowiec zieleniący.

I rzeczywiście okazało się około roku 1945, że owa dotąd śmier­telna choroba może być często wstrzymana wysokimi dawkami penicyliny, hamującymi rozwój paciorkowca. Niestety wkrótce przekonano się, że po zniknięciu paciorkowca wcale nierzadko zastawki serca ulegają zakażeniu innymi rodzajami bakterii, takimi, które są normalnie obecne w przewodzie pokarmowym lub w drogach oddechowych, a które przenikają sporadycznie do krążenia krwi i osiedlają się tam, gdzie znajdują dla siebie korzystne warunki. Tak więc za przyczyny podostrego, bakteryj­nego zapalenia wsierdzia można uważać zarówno pierwotne zmiany organiczne zastawek serca, jak i rozmaite rodzaje bak­terii, które mogą się na nich kolejno rozwijać.

Podobne trudności napotyka się przy próbach poznania przy­czyn śmierci, występujących w czasie i po ustąpieniu zadymio­nych mgieł *. W następstwie kilku dni panowania zadymionej

mgły w ciągu zimy roku 1952 zmarło w Londynie około 5000 osób, a podobne zjawiska, zwiększające znacznie umieralność, obserwowano potem w dolinie rzeki Mozeli we Francji i w Do­norze w Pensylwanii. Na ogół podaje się w oficjalnych sprawo­zdaniach jako przyczyny śmierci zmarłych w czasie lub po epi­zodach zadymionej mgły—ataki sercowe lub zapalenia oskrzeli. Ale przecież wiadomo, że choroby serca są bardzo częste i wy­nikają z licznych, odmiennych przyczyn, a zapalenia oskrzeli bywają wywoływane przez rozpowszechnione we wszystkich zbiorowiskach ludzkich wirusy i bakterie. Jakież więc są przy­czyny śmierci towarzyszącej zadymionej mgle? Zmiany naczy­niowe, tak powszechne u nowoczesnego czołwieka? Bakterie

i wirusy, które prawie każdy człowiek nosi w swoich drogach oddechowych? Gzy też substancje trujące, zawarte w powie­trzu, substancje dosięgające wszystkich, ale zabijające tylko nielicznych?

BEZPOŚREDNIE I POŚREDNIE WPŁYWY ŚRODOWISKA ZEWNĘTRZNEGO

Proces życia obejmuje wzajemne stosunki i integracje dwóch systemów ekologicznych. Z jednej strony stanowi ustrój jedno­stki zespół wzajemnie od siebie zależnych części — komórek, płynów ustrojowych i struktur tkankowych — powiązanych ze sobą zawiłą siecią mechanizmów równowagi. Owa wewnątrz­ustrojowa wspólnota działa najsprawniej wtedy, kiedy jej wła­sne środowisko wewnętrzne pozostaje niezmienne we wcale wąskich granicach, typowych dla każdego gatunku. Skądinąd reaguje każdy żywy organizm bez przerwy i konku­ruje ze wszystkimi substancjami żywymi i nieożywionymi, z któ­rymi się styka. W normalnych warunkach środowisko zewnętrzne zmienia się ciągle, w niedający się przewidzieć sposób. Wiele zmian, zachodzących w świecie zewnętrznym, może działać uszkadzająco. By przeżyć i funkcjonować nadal

skutecznie, musi organizm reagować przystosowawczo do tych zmian. Musi w granicach możliwości naprawiać uszkodzenia tkankowe i odtwarzać normalny stan swojego środowiska we­wnętrznego. Tak więc każdy czynnik, który zachwiewa równo­wagę jednego z tych dwu systemów ekologicznych — środo­wiska wewnętrznego lub zewnętrznego — może stać się czynni­kiem chorobotwórczym. A jako że wszystkie składniki obu syste­mów są ze sobą powiązane, każde zaburzenie, dotyczące jed­nego z nich, choćby nieznaczne i samo w sobie nieuszkadza- jące, może uruchomić efekty wtórne, uszkadzające ustrój. Po­nieważ zaś proces chorobowy jest wypadkową wielości rozmai­tych wpływów, a wszystkie jego fazy znajdują się w kręgu działania reakcji przystosowawczych w stosunku do wszystkiego, co uderza w ustrój.

Dawni lekarze wiedzieli dobrze, że ciężkość i częstość roz­maitych chorób bywa różna w zależności od strefy geograficz­nej, czasu, obyczajów społecznych, stanu ekonomicznego, za­trudnienia. Zależności owe podkreślano głównie w stosunku do „gorączek” („febry”) po prostu dlatego, że zakażenia takie jak na przykład malaria, były wtedy tak częste. Dziś stało się jasne, że środowisko odgrywa także wielką rolę, rolę decydującą o czę­stości tych chorób, o których mówi się obecnie najwięcej — za­burzeń układu sercowo-naczyniowego, rozmaitych rodzajów raka, wrzodów trawiennych, zaburzeń umysłowych itd. Oczy­wistość ta wynika z faktu, podobnie jak w wypadku gorączek w przeszłości, że częstość nowoczesnych chorób jest różna w różnych okolicach i zmienia się wraz z warunkami ekono­micznymi i pracą zawodową.

Zdarzają się sytuacje, w których choroby spowodowane przez środowisko zewnętrzne są pośrednim następstwem urazu. Czę­ściej natomiast szkoda wynika bezpośrednio z łańcucha powiąza­nych ze sobą reakcji, poprzez które uraz pierwotny, mogący sam w sobie być niewinny, prowokuje powstanie szkodliwych reak­cji tkankowych. Tak na przykład nadmierne ciepło lub zimno

mogą szkodzić bezpośrednio, niszcząc tkanki lub podwyższając albo obniżając ciepłotę ciała do poziomów nie odpowiadają­cych już wymogom życia. Ale mogą one także wzbudzać odru­chowe skurcze lub rozkurcze naczyń, zaburzające pracę narządu krążenia z licznymi pośrednimi, nawet śmiertelnymi konsekwen­cjami. Chociaż w dziedzinie znajomości zawiłych procesów fizjo­logicznych, odpowiedzialnych za wypadki, wynikające z prze­grzania lub nadmiernego ochłodzenia, pozostało jeszcze wiele do zbadania, wiadomo już o nich tyle, że można czasem stosować środki naprawcze. Jednym z najciekawszych zastosowań tej wie­dzy było wykazanie, że można utrzymać zwierzę doświadczalne w temperaturze zamarzania, a potem odgrzać je w taki sposób, że pozostaje przy życiu i powraca do stanu normalnego.

Podobnie jak gorąco i zimno, może również energia pro­mienna uszkadzać bezpośrednio, a nawet zabijać tkanki. Ale w zwykłych warunkach wywierają promienie wpływ pośredni, prawdopodobnie ważniejszy od bezpośredniego. U zwierząt, a prawdopodobnie także u człowieka ułatwiają one przejście drobnoustrojów z jelita do krążenia krwi, i w ten pośredni sposób rodzą chorobę zakaźną. Skutki promieniowania jonizu­jącego u człowieka wzbudziły ostatnia zainteresowanie dzięki sprawozdaniom specjalnych komisji, powołanych w Ameryce

i w Anglii. Wiedziano już od dawna, że niektóre raki skórne zdarzają się częściej u ludzi, narażonych szczególnie na działa­nie promieni słonecznych. Obecnie jednak zebrano dowody, że zapadalność na białaczkę jest wyższa u ludzi poddawanych radioterapii i że lekarze radiolodzy mają mniejsze szanse prze­życia od innych lekarzy w tym samym wieku, ale nie narażo­nych na działanie promieni. W Japonii stwierdzono wzrost przedwczesnej starości i wczesnych zgonów u osób, które znaj­dowały się blisko eksplozji atomowych. Okazuje się nawet, że narażanie się na działanie promieni stanowi potencjalne nie­bezpieczeństwo w sytuacjach mniej dramatycznych, na przy­kład w czasie produkcji świecących tarcz do zegarków lub

lekarskich, diagnostycznych prześwietleń promieniami Roent­gena.

Jeszcze najmniej zbadany, choć może najważniejszy dla ludzkości jest wpływ, jaki promieniowania mogą wywierać na przyszłe pokolenia, w drodze długoterminowych efektów gene­tycznych. Przez cały okres swojego istnienia i swojej ewolucji podlegał człowiek pewnym podstawowym promieniowaniom, pochodzącym z naturalnych źródeł. To promieniowanie pod­stawowe, które — jak się wydaje — pozostawało zawsze na tym samym poziomie, przynajmniej w epokach geologicznie nam bliskich, musi więc być zapewne znośnym dla człowieka czynnikiem środowiska zewnętrznego. Ale wzrost dawki pro­mieni może podwyższyć liczbę mutacji — z konsekwencjami niemożliwymi do przewidzenia. Jest zaś rzeczą mało prawdo­podobną, by procesy przystosowawcze mogły sobie poradzić dostatecznie szybko z potencjalnymi długoterminowymi nie­bezpieczeństwami, jeżeli promieniowania tworzone przez ludzi będą wzrastały z dotychczasową szybkością. Wiek atomowy zrodzi prawdopodobnie liczne niejasne stany chorobowe, na­wet jeśli poczyni się kroki w kierunku unikania zwykłych opa­rzeń promiennych.

Pośród innych czynników środowiska zewnętrznego, które wywołują stany chorobowe w sposób bezpośredni, trzeba wy­mienić substancje toksyczne, spożywane w potrawach. Na przy­kład w Indii i innych krajach, w których ciecierzyca* jest procentowo obfitym składnikiem pożywienia, latyryzm poja­wia się bardzo często w okresach, w których brak innego poży­wienia. Latyryzm powodowany jest przez ciało zawarte w nie­których jarzynach, ciało wywierające efekt trujący na układ nerwowy. Liczne choroby zwierząt hodowlanych zostały również rozpoznane jako skutki działania substancji trujących, zawar­

tych w pokarmie — choćby kumaryny, powodującej krwotoki, a zawartej w sfermentowanej słodkiej koniczynie lub steroidu produkowanego przez podziemną koniczynę, powodującego ronienie u bydła. Niedobory żywnościowe, szczególnie w dzie­dzinie witamin, białek lub substancji mineralnych, są tak dobrze znane w patologii człowieka i zwierząt, że nie warto ich tu dodatkowo omawiać. Ale oprócz tych nieomal bezpo­średnich następstw błędnego żywienia istnieją liczne inne na­stępstwa pośrednie — na przykład skrócenie czasu przewidy­wanego dalszego trwania życia w związku ze zbyt obfitą

i bogatą dietą. Deficyt witaminy B12 u owiec karmionych na pastwiskach nie dostarczających odpowiedniej ilości kobaltu dla bakterii przewodu pokarmowego jest także przykładem pośrednich, a szkodliwych następstw działania środowiska zew­nętrznego (patrz Rozdział III).

Rola środowiska zewnętrznego w chorobach bakteryjnych była rozpatrywana głównie w charakterze przestrzeni, przeno­szącej elementy zakażające. Liczne przykłady wskazują na utrzymywanie się „gorączek” w pewnych określonych okolicach; przykłady przytaczane tak często przez Hipokratesa w jego klasycznym traktacie na temat „Powietrza, Wody i Krajów”, mogą być wyjaśnione obecnością moskitów, przenoszących malarię. Rola środowiska jest jasna i bezpośrednia w choro­bach zakaźnych, kiedy rozpatruje się sposób przenoszenia się wirusów, bakterii, grzybków lub wyżej zorganizowanych paso­żytów przez powietrze, wodę, żywność lub owady. A chociaż w tym sensie jest oczywiście ważna, owe proste mechanizmy nie wyczerpują jeszcze sprawy wpływów środowiska zewnętrz­nego na choroby zakaźne.

Przebieg psytakozy u papug ulega na przykład znacznym wpływom środowiska, ale nie w sensie jego bezpośredniego wpływu na wirusa lub w sensie przenoszenia wirusa. Młode ptaki ulegają na ogół zakażeniu wirusem psytakozy jeszcze w rodzinnym gnieździe. U większości ptaków zakażenie pozo­

staje bezobjawowe i manifestuje się tylko pojawianiem się wi­rusa od czasu do czasu w odchodach. Liczne czynniki mogą jednak zachwiać równowagę między wirusem a zakażonym pta­kiem. Zbyt zagęszczone i niehigieniczne pomieszczenia hodo­wlane, przewożenie okrętem do odległych rynków zbytu, zbyt intensywne płodzenie — wszystkie te i jeszcze inne, mniej jasne okoliczności mogą doprowadzić do nieograniczonego mnożenia się wirusa, pojawienia się jawnej choroby i śmierci ptaków. W bardzo dużej hodowli, składającej się z dwóch tysięcy pta­ków, w której rozdzielono samce od samiczek, by wstrzymać rozmnażanie, znikły po dwóch miesiącach wypadki zgonów na psytakozę. Nie znikło jednak przez to zakażenie. Stało się raczej ukryte, bo pojawiło się znowu pięć tygodni po połącze­niu par i rozpoczęciu się płodzenia.

Przyczyny wielu chorób człowieka wykazują znaczną ana­logię z psytakozą u ptaków — na przykład w wypadku rodzin­nego pojawiania się przebiegających z gorączką pęcherzy, wy­wołanych przez wirusa opryszczki (herpes simplex). Zakażenie się wirusem opryszczki następuje zwykle w dzieciństwie. Przez większą część życia zakażonego osobnika wirus nie daje żad­nych objawów chorobowych, chyba że jego aktywność zostaje „sprowokowana” przez jakieś zaburzenie fizjologiczne. Jak wiadomo, pojawienie się pęcherzy opryszczki może być spro­wokowane przez rozmaite, niepodobne do siebie bodźce, po­cząwszy od zimna i gorączek różnego pochodzenia, aż do mie­siączki albo spożycia sera. Opryszczka dostarcza w ten sposób wybitnego przykładu ludzkiej choroby zakaźnej, w której w przeciwieństwie do pierwotnych tez teorii bakteryjnej żywy czynnik chorobotwórczy może być stale obecny w ustroju go­spodarza — może być, o ile się tak wolno wyrazić, elementem wewnętrznym — podczas gdy czynnikiem prowokującym i de­cydującym o procesie chorobowym staje się jakieś zaburzenie fizjologiczne lub jakiś inny, zewnętrzny element środowiskowy.

Podobnie do tego — najważniejszych problemów zakaźnych

pośród więźniów niemieckich obozów koncentracyjnych w okre­sie drugiej wojny światowej nie stanowiły ostre epidemie takich egzotycznych chorób jak cholera czy tyfus. Były nimi raczej banalne przeziębienia, odoskrzelowe zapalenie płuc, zakażenia skórne, gruźlica płuc itd., a więc choroby powodowane przez drobnoustroje endeihiczne, czyli stale rozpowszechnione wśród ludów europejskich. O ile życie w warunkach normalnych, do­prowadza u większości jednostek do zadowalającego modus vivendi z tymi rozpowszechnionymi czynnikami chorobotwór­czymi, spowodowały niedostateczne odżywienie i inne formy nędzy fizjologicznej przerodzenie się zakażenia w jawną cho­robę u wielu więźniów. Jest rzeczą szczególnie interesującą, że większość tych więźniów, którzy po wojnie powrócili do swoich normalnych warunków środowiskowych wyzdrowiała szybko ze swoich chorób zakaźnych i to bez pomocy swoistego leczenia.

Psytakoza, opryszczka i rozmaite niedokładnie scharaktery­zowane choroby narządu oddechowego są typowe dla mnóstwa sytuacji ekologicznych, dotyczących także większości bakteryj­nych chorób w przyrodzie. Czynnik drobnoustrojowy jest w zbiorowisku szeroko rozpowszechniony i może się utrzymywać w tkankach jednostek bez czynienia dających się spostrzec szkód, ale zakażenie może się przerodzić w jawną chorobę pod wpływem różnych zaburzeń, wynikających z niedostatku fizjo­logicznego lub duchowego.

Przypadek rozpatrywany niedawno przed sądem angielskim ilustruje sposób, w jaki kompleksowy charakter zwykłych sytu­acji ekologicznych może nieraz rodzić niespodziewane trudności w doszukaniu się prawnej przyczyny banalnej choroby. Jak donosi pismo The Lancet w numerze z listopada 1954 roku, pewien lakiernik zaskarżył swoich pracodawców o to, że zacho­rował na zapalenie płuc i opłucnej, ponieważ pokój, w któ­rym pracował był zimny i wiał w nim przeciąg. Sędzia stwier­dził, że miejsce pracy skarżącego było rzeczywiście wczesnym

rankiem zimne, wilgotne i narażone na przeciąg. Przyznał mu dlatego odszkodowanie w wysokości 401 funtów angielskich, gdyż doszedł do wniosku, że choroba powoda była spowo­dowana brakiem ogrzewania pokoju. Nie ulega jednak wątpliwości, że zapalenie płuc i opłucnej, które były podstawą skargi lakiernika, były objawami działania jakichś czynników drobnoustrojowych — wirusów, bakterii lub jednych i drugich równocześnie. Dalej jest rzeczą prawdopodobną, że robotnik nie zakaził się tymi drobnoustrojami przy pracy, ale nosił je w swoich narządach już od tygodni, miesięcy, a nawet lat. Osądzając, że brak ogrzewania spowodował zapalenie płuc przyjął sędzia za udowodnione — a wydaje się, że chyba słusznie — iż wpływy środowiskowe są często równie ważne w powstaniu choroby zakaźnej, jak same bakterie.

ŚRODOWISKO WEWNĘTRZNE

Mimo swojej koncepcyjnej prostoty, pieomal logicznej oczy­wistości, nie odgrywała doktryna o specyficznej etiologii więk­szej roli w rozwoju myśli lekarskiej epoki poprzedzającej erę Pasteura—Kocha. Aż do późnych lat dziewiętnastego stulecia uważano zdrowie za stan harmonii między jednostką a jej otoczeniem i między rozmaitymi wewnątrzustrojowymi czyn­nikami. Choroba występowała wtedy, kiedy równowaga. ule­gała zachwianiu, bez względu na przyczynę zachwiania. Po­dobna filozofia medycyny była w historii wielokrotnie wyra­żana. Wśród ludów pierwotnych echem jej jest życzenie Nawa- jów, chcących „żyć w zgodzie z górską ziemią, nasionami wszystkich roślin i wszystkimi innymi rzeczami świętymi”. Utrzymanie właściwej równowagi między yin i yang było dą­żeniem chińskich lekarzy, tak jak równowaga między czterema humorami ciała była najważniejszym aspektem doktryny hipo- kratesowej. Rudolf Virchow uważał chorobę za „życie w zmie­

nionych warunkach” i wysnuł z tego wniosek, że lekarz musi się interesować całokształtem otoczenia, w którym żyją istoty ludzkie i w związku z tym nie może unikać brania udziału w życiu politycznym. Ta sama doktryna pojawiła się w zmie­nionej formie w gorących kontrowersjach pobudzonych przez występy Pasteura we Francuskiej Akademii Medycyny w la­tach 1880. Choroba, twierdził jego oponent Pidoux, „jest zwykłym rezultatem szeregu rozmaitych zewnętrznych i we­wnętrznych przyczyn... doprowadzających do uszkodzenia na­rządu poprzez różne drogi, które higienista i lekarz muszą się starać zamknąć”.

Przyrównując chorobę do efektu sprecyzowanej przyczyny — najeźdźcy bakteryjnego, zmiany biochemicznej lub umysłowego stressu — przynosi doktryna o specyficznej etiologii negację filozoficznego ujęcia zdrowia jako równowagi i czyni trady­cyjną sztukę lekarską nieaktualną. A jednak, choć dziwne by się to mogło wydać, wracają mgliste i abstrakcyjne koncepcje hipokratesowej doktryny o harmonii z powrotem na arenę nauki. Medycyna hipokratesowa uzyskała już głębsze znacze­nie dzięki włączeniu do nauki odkryć Darwina i Claude Ber­narda około lat 1850, a więc jeszcze zanim Pasteur i Koch dołożyli swoje przyczynki do nauki o etiologu chorób. Darwi- nizm uczy, że te jednostki i gatunki przeżywają i mnożą się selektywnie, które są najlepiej zaadaptowane do swojego śro­dowiska zewnętrznego. Claude Bernard zaś uzupełnił doktrynę

o adaptacji ewolucyjnej odgadując jak wizjoner, że przystoso­wanie wynika z nieprzerwanych stosunków i wpływów wza- jemnnych ludzkiego środowiska wewnętrznego i z zewnętrz­nym. Podkreślał, że na wszystkich szczeblach rozwoju biolo­gicznego u roślin jak i u zwierząt, zależą przeżycie i przysto­sowanie się od zdolności ustroju do oparcia się atakom świata zewnętrznego i utrzymania w wąskich granicach fizykoche­micznych stałości swojego środowiska wewnętrznego. Innymi słowy zależy życie nie tylko od reakcji, przy pomocy których

jednostka gospodaruje swoim wzrastaniem i swoją reprodukcją, ale także od czynności panujących nad mechanizmami, które pozwalają jej utrzymać swoją indywidualność. „La fixité du milieu intérieur” pisał Claude Bernard, „est la condition essen­tielle de la vie libre” *. Jest ona też rzeczywiście nieodzownym warunkiem świadomego życia.

Dualistyczny koncept dopasowania do warunków środowiska zewnętrznego i stałości środowiska wewnętrznego jest nowo­czesną ekspresją powiedzenia Hipokratesa, że zdrowie „jest uniwersalną sympatią”. Tak jak wszelkie owocne koncepcje, tak i poglądy sformułowane przez Darwina i Claude Bernarda rozwijały się nadal, stając się bardziej precyzyjne w szczegó­łach i szersze w zasięgu. Biochemia dostarczyła wiele dosko­nałych dowodów, stwierdzających fakt, że skład płynów ustro­jowych i tkanek pozostaje stały w wąskich granicach, i roz­wikłała reakcje chemiczne, za pomocą których uzyskiwana jest ta dynamiczna stałość. Fizjologia odkryła, że mądrość ciała, jego zdolność przystosowawczego reagowania na rozmaite sytu­acje, zależy od uruchamiania i zawiłej gry różnych hormonów, które rządzą mechanizmami homeostatycznymi. Homeostaza istnieje również w sytuacjach chorobowych, w postaci wysił­ków — zwykle do pewnego stopnia skutecznych — ochronienie się przeciwko urazom przy pomocy procesów zapalnych i na prawczych. Teoria ogólnego syndromu adaptacyjnego** jest najnowszym schematem koncepcyjnym, mającym za zadanie objęcie wszystkich, rozmaitych mechanizmów, za pomocą któ­rych ustrój reaguje na „stress życia”. W ślad za Freudem for­mułuje psychiatria swoje problemy w tym samym duchu. Po­dobnie do reakcji fizjologicznych, stanowią reakcje emocjo­nalne — instyktowne lub nabyte — nieświadome mechanizmy,

za pomocą których organizm stara się bronić przeciwko praw­dziwym lub urojonym zagrożeniom.

W ciągu ostatnich lat okazało się, że wszystkie mechanizmy homeostatyczne są ze sobą powiązane i działają w normalnym organizmie łącznie, w celu radzenia sobie z niezmierzoną róż­norodnością bodźców i zagrożeń nieodłącznych od życia. A me­chanizmy owe nie są wyłącznie bierne. Prowokują one reakcje gwałtowne, które dążą do odparcia zagrożenia i do naprawie­nia doznanej szkody. W tym sensie koncept homeostazy wyka­zuje analogie z poglądem Hipokratesa, w myśl którego cho­roba składa się nie tylko z cierpienia (pathos), ale także z działania (ponoś). Ponoś to praca ustroju dążąca do uzyska­nia homeostazy i utrzymania swojej indywidualności w ciągle zmieniającym się świecie. Oczywiście prawdą jest, że liczba reakcji ustroju na bodźce jest ograniczona i że nie wszystkie reakcje są dla samego ustroju zawsze korzystne. Mogą one być za słabe, za silne, albo kierowane w niewłaściwą stronę. Jako że objawy tych niewłaściwych reakcji są ograniczone ilościowo

i jakościowo, może choroba będąca ich sumą i konsekwencją przybierać tylko takie postaci, na jakie organizm stać, co nie musi odzwierciedlać odrębności bodźców chorobotwórczych, które te reakcje spowodowały.

W świetle tych faktów łatwiej zrozumieć, dlaczego bezpo­średnie powiązania przyczyny ze skutkiem nieczęsto się dają ustalić przy wyjaśnianiu naturalnych objawów choroby. Każdy typ urazu — inwazja bakteryjna, uszkodzenie chemiczne, bo­dziec fizjologiczny lub uraz psychiczny — może mieć rozmaite skutki, zależnie od stanu jednostki, w którą uderza. Skądinąd może być jeden i taki sam efekt patologiczny następstwem wielu różnych urazów. W warunkach ściśle określonych każdy typ urazu będzie miał oczywiście w przeważającej mierze jeden typ efektu patologicznego. Rzeczą eksperymentatora jest wy­ciąganie korzyści z tego faktu i obmyślanie takich modeli labo­ratoryjnych, które pozwalają uzyskiwać pożądane zjawiska. To

m

pozwala mu na studiowanie szczegółów tych mechanizmów, za pomocą których rozmaite czynniki wywierają działania i szu­kanie sposobów, którymi za pomocą racjonalnych interwencji można by je korzystnie modyfikować.

W przeciwieństwie do eksperymentatora, epidemiolog ma do czynienia ze zjawiskami, biologicznymi w ich całej, naturalnej złożoności. Musi starać się rozpoznać, które powiązania są naj­bardziej typowe w pewnych specyficznych sytuacjach epide­miologicznych i wykoncypować z tak zdobytej wiedzy takie metody zaradcze, które by miały statystycznie najlepszą szansę skuteczności w każdej poszczególnej sytuacji. O ile ekspery­mentator sam wybiera sobie zjawiska, które zamierza studio­wać, a epidemiolog opracowuje statystycznie najbardziej zna­mienne cechy chorób, które obserwuje, obowiązkiem lekarza jest rozszyfrowanie względnej ważności rozmaitych czynników, które składają się na reakcje pojedynczego pacjenta i zdecydo­wanie, którymi aspektami wewnętrznego i zewnętrznego śro­dowiska można manipulować bezpiecznie w celu leczenia. Wła­śnie dlatego, że na każdą decyzję kliniczną składa się tyle ocen faktów i wartości, medycyna w swojej najwyższej postaci pozostanie nadal sztuką.

STOSUNKI WZAJEMNE MIĘDZY ZEWNĘTRZNYM A WEWNĘTRZNYM ŚRODOWISKIEM

Każde zdarzenie w świecie zewnętrznym, które działa na jednostkę, zmienia, choćby pośrednio i nieznacznie równowagę między jej różnymi narządami i funkcjami. Tak więc nie nale­żałoby rozpatrywać środowiska wewnętrznego w oderwaniu od otoczenia zewnętrznego. Dreszcze i zblednięcie — wywo­łane bądź to oziębieniem, bądź to nagłym strachem — są tylko zewnętrzną manifestacją zaburzenia fizjologicznego, które może zmienić pośrednio czynności wielu ważnych mechanizmów

ustrojowych. Chwilowy skurcz naczyń krwionośnych, objawia­jący się bladością, może zwiększyć opory przeciwstawiające się krążeniu krwi, a ta zmiana stanu łożyska naczyniowego, może przeciążyć serce. Zblednięcie można także obserwować na we­wnętrznej powierzchni żołądka w czasie niektórych stanów emocjonalnych, a to wyjaśnia, że cały przewód pokarmowy reaguje na emocje w sposób nie różniący od reszty ciała. Skąd­inąd upośledza zwężenie naczyń krwionośnych odżywienie dotkniętej nim części ciała, tak przez ograniczenie dopływu krwi, jak i zaburzenie w odpływie odpadkowych produktów przemiany materii. Nie można wątpić, że takie zaburzenia fizjologiczne mogą łatwo rodzić stany chorobowe, wynikające z miejscowych zmian w tkankach i płynach ustrojowych, albo z działania czynników bakteryjnych, nad którymi w innych okolicznościach ustrój panowałby dzięki odpowiednim reakcjom tkankowym.

Wszystkie ciężkie zaburzenia patologiczne są sumą wielokrot­nych wpływów wzajemnych zewnętrznego i wewnętrznego śro­dowiska. Czynniki składające się na genezę raka sutka u myszki, a także niektórych raków roślinnych, mogą stanowić doskonałe przykłady, wyjaśniające te zawiłe zależności wzajemne.

Rak sutka występuje jak gdyby samorzutnie u wielkiego od­setka karmiących mysich samic z niektórych szczepów wsob­nych*. Pojawianie się raka zależy jednak od obecności czyn­nika podobnego do wirusa, przekazywanego drogą karmienia piersią, co wynika z obserwacji, że karmienie nowo narodzonych myszek przez obce matki, pochodzące ze szczepu o małej samo­rzutnej zapadalności na raka, czyni je wolnymi od skłonności do zapadania na raka. Tak więc można by dojść do wniosku, że przyczyną raka jest „wirus mleczny”. W rzeczywistości sytu­acja jest znacznie bardziej za wikłana. U szczepów wsobnych,

0 wysokiej zapadalności na raka, obecny jest wirus mleczny u wszystkich zwierząt całej kolonii, tak samców, jak i samiczek, jeśli nawet nie wywołuje żadnego nowotworu, ani w ogóle jakiegokolwiek objawu chorobowego. U samców nowotwór ten nie pojawia się, a u samiczek nie pojawia się tak długo, póki nie ulegną one stressowi licznych porodów i laktacji. Skądinąd stwierdzono, że wstrzykiwanie żeńskich hormonów rujopędnych powoduje pojawienie się tego raka u samców, pochodzących z takich szczepów, u których istnieje wysoka zapadalność kar­miących samiczek, choć nie powoduje ono pojawienia się go u samiczek ze szczepów o niskiej zapadalności. Krótko: trzy co najmniej czynniki składają się na genezę raka sutka u wsob­nych myszek: wirus mleczny, wpływ hormonalny i genetyczna wrażliwość na działanie tych dwu czynników. Co więcej, zapa­dalność na raka sutka można obniżyć drastycznie u myszek obarczonych tymi wszystkimi znanymi czynnikami, jeżeli prze­niesie się je na dietę ubogo kaloryczną. Wypływa stąd jasny wniosek, że liczne czynniki fizjologiczne grają w genezie my­siego raka sutka rolę przyczynową równie ważną, jak wirus mleczny.

Podobnie zawikłaną sytuację obserwuje się w wypadku gu­zów nowotworowych, występujących często u słoneczników

1 innych roślin. W określonych warunkach można łatwo spro­wokować wystąpienie guza u rośliny wstrzyknięciem pewnej kultury bakteryjnej (Agrobacterium łumefaciens). Natomiast w innych warunkach, zakażenie tymi bakteriami nie powoduje powstania guza, lecz rozlane zakażenie całej rośliny. Tylko te tkanki roślinne, które przygotowano za pomocą pewnych bodź­ców, związanych z gojeniem się ran, produkują pod wpływem zakażenia guzy. Intensywne studia nad tym problemem wyka­zały istnienie licznych innych zjawisk — których tu nie można już omawiać, a które stwierdzają istnienie zawiłych elemen­tów genetycznych, biochemicznych i odżywczych w powsta­waniu tej choroby. Tak więc okazuje się, że u roślin, podobnie

jak u zwierząt powstawanie chorobowych guzów wymaga równoczesnego zadziałania wielu niezależnych od siebie czyn­ników. Tak jak inne choroby, tak i większość raków jest praw­dopodobnie następstwem konstelacji różnych okoliczności. Po­dobna zawiłość może badacza zniechęcać, ale może być także źródłem nadziei, jako że mnogość ogniw w łańcuchu przyczyn zwiększa szanse znalezienia słabego ogniwa, a więc odkrycie sposobu opanowania choroby.

PRZYSZŁOŚĆ JAKO CZĘŚĆ SKŁADOWA ŚRODOWISKA

Efekt powodowany jakimś bodźcem jest warunkowany w większości wypadków biologiczną i społeczną historią zbio­rowiska i własnym, nabytym doświadczeniem każdej jednostki. Innymi słowy, rodzaju reakcji nie przesądza wyłącznie kształ­tujący wpływ selekcjonujących sił ewolucyjnych, lecz także wy­darzenia życia osobistego — od alergicznych uczuleń począw­szy — aż po nabyte sposoby zachowania się. U człowieka na przykład jakiś zapach może być odczuwany jako przyjemny lub nieznośny, może stwarzać atmosferę nadziei lub zniechę­cenia w zależności od tego, jaki był nastrój dnia, w którym po raz pierwszy z nim się zetknięto i jaki obraz wobec tego przy­wołuje z biologicznej pamięci. Potrawa jednego człowieka jest trucizną drugiego, nie tylko z powodu różnic genetycznych, ale także dlatego, że niektóre fizjologiczne i psychiczne reakcje na żywność bywają zmieniane lub determinowane przez oso­biste doświadczenia, w większości nie spostrzegane w momencie ich powstawania, lub od dawna zapomniane. Ponieważ następ­stwa dawnych wpływów trwają w tkankach w postaci stanu reaktywnego, przeszłość trwa w nas stale. Nie można zrozu­mieć efektów fizycznych i społecznego środowiska, bez znajo­mości indywidualnej historii.

Niewiele wiadomo o tym, w jaki sposób pamięć biologiczna

utrzymuje się w tkankach i dzięki jakim mechanizmom prze­szłość wywiera efekty charakterystyczne dla każdej jednostki. Jedynie w przypadkach zjawisk odpornościowych i w dzie­dzinie niektórych reakcji psychicznych rozwinięto pewne spo­soby techniczne, które pozwalają badać eksperymentalnie ma­nifestowanie się przeszłości w organizmie żywym.

Słowo „alergia”, tak powszechnie dziś używane, powstało niedawno. Zostało stworzone z greckiego źródłosłowu około pięćdziesiąt lat temu dla oznaczenia zmiany w reakcji ustrojo- | wej na działanie jakiejś substancji. Osobnik, który reaguje alergicznie na jakąś substancję musiał się z nią zetknąć w ja­kichś określonych warunkach kiedyś w przeszłości. Na przy­kład Europejczycy jako całość nie wykazują uczulenia aler­gicznego na trujący bluszcz po prostu dlatego, że roślina ta w Europie nie rośnie, ale stają się na nią alergiczni równie szybko jak Amerykanie po kilkakrotnym zetknięciu się z nią.

Alergia jest tylko jednym z niezliczonych sposobów, w ja­kich minione doświadczenie warunkuje indywidualną reakcję, ale podobne warunkowanie może istnieć nie tylko u ludzi i u wysoko zorganizowanych ustrojów, ale również u najbar­dziej pierwotnych istot żywych. Na przełomie dwudziestego stulecia ulubionym zajęciem biologów było montowanie ekspe­rymentów, które wykazywały, że zadziałanie jakichś bodźców lub substancji nawet na najniższe ustroje żywe — bakterie, algi, pierwotniaki — zmieniało sposób ich reagowania na nie przy następnym zetknięciu. Owe wyraźne zmiany reakcji prze­stały być modnymi tematami badań naukowych prawdopo­dobnie dlatego, że nie udało się dotąd analizować ich za po­mocą metod biochemicznych. A jednak pozostały one zjawi­skami interesującymi, gdyż wykazują, że objawy zachowywa­nia się istot nawet na prymitywnym poziomie rozwoju posia- • dają analogie z objawami spotykanymi w żydu człowieka — jak się to okazuje choćby na przykładzie obserwacji poczynio­nych na jeżowcach morskich.

Ponieważ światło działa na jeżowca nieco uszkadzająco, stara się on przebywać w miejscach ciemnych. Mimo to reaguje na nagle padający nań cień wypinaniem swojego kolca w kierunku dochodzącego do niego cienia. Jest to reakcja obronna, dążąca do obrony jeżowca morskiego przed nieprzyjacielem, który mógł ten cień rzucić. Reakcję wywołuje cień, lecz odnosi się ona do tego, czego cień jest symbolem. Jak dobrze wiadomo, podobne reakcje symboliczne osiągnęły u zwierząt wyższych stopień znacznego rozwoju. U człowieka praktycznie wszystkie reakcje na rzeczy widziane lub słyszane są głównie reakcjami na bodźce reprezentatywne. Zupełnie tak samo jak badania porównawcze nad przemianą materii wykazały nadzwyczajną jednorodność wszystkich biochemicznych objawów życia, tak studia nad zachowaniem się odkryły istnienie pewnych modeli wspólnych, przynajmniej formalnie, dla wszystkich istot ży­wych.

Reakcje na bodźce symboliczne, przypominają oczywiście odruchy warunkowe, tak popularne dzięki pracom rosyjskiego fizjologa Pawłowa. Również w ich wypadku odgrywa rolę trwały ślad, pozostawiany przez wszystkie wydarzenia minione, a wypływający na zachowywanie się człowieka. U każdego osobnika wywołują pewne sytuacje życiowe lub niektóre odczu­cia nieomal przymusowe reakcje, wynikające ze skojarzeń z za­pomnianymi już zazwyczaj wydarzeniami. Od czasu Marcela Prousta uświadomili sobie oczytani ludzie w stopniu aż nie­omal patologicznym fakt, jak olbrzymią rolę w życiu emocjo­nalnym odgrywa biologiczny „Temps Perdu”. Rogalik zamo­czony w filiżance herbaty, albo nierówny bruk paryskiego podwórka mogą nagle ożywić uczucia minionych, serdecznych wzruszeń przeżytych w młodości w ich całej pierwotnej inten­sywności i czystości. Mniej znany jest fakt, że Sprawy Minione oddziałują głęboko na wszystkie aspekty życia organicznego. Kilkadziesiąt lat temu udało się amerykańskim behawiorystom stworzyć u dzieci uwarunkowane reakcje na widok białego

królika. Niedawno zaś wykazali fizjolodzy rosyjscy, że posłu­giwanie się przez dzieci w czasie zwykłych ćwiczeń arytme­tycznych liczydłem, na które uwarunkowano je jakiś czas przedtem, wywołuje u nich zawsze nadmierne ślinienie.

Wydzielanie śliny jest reakcją, którą można łatwo obserwo­wać, istnieją jednak inne, znacznie ważniejsze reakcje, trud­niejsze do odkrycia. Uświadamiamy sobie uczucie napię­cia, przyśpieszenie tętna, napływ krwi do twarzy lub zblednię­cie, przelotne poty, ale są to wszystko zewnętrzne objawy zabu­rzeń bardziej podstawowych. Kumulatywnego efektu tych za­burzeń na narząd krążenia i na inne narządy i funkcje nie potrafimy ocenić. Jest rzeczą jasną, że wzmożony ślinotok dziecka na widok jakiegoś liczydła lub napięcie wywołane brzmieniem jakiegoś głosu, to tylko znaki rozpoznawcze wszyst­kich reakcji wewnętrznych, które mogą wywoływać trwałe blizny w naszym życiu fizycznym i emocjonalnym.

Tak więc środowisko wewnętrzne odpowiada stale na wpły­wy środowiska zewnętrznego, a historia — gatunkowa, spo­łeczna w równym stopniu jak indywidualna — uwarunkowuje sposób reakcji na równi z cechami i naturą samego bodźca. Co więcej, nabyte w przeszłości doświadczenia czynią jednostkę wrażliwą nawet na symbole bodźca. Człowiek, podobnie jak morski jeżowiec, reaguje przymusowo nie tylko na aktualne niebezpieczeństwa i na obecność wrogów, ale także, a czasem nawet silniej, na liczne cienie, które dzięki kojarzeniu stały się symbolami niebezpieczeństwa. Środowiska zewnętrznego nie można definiować wyłącznie terminami dotyczącymi obiektyw­nych, charakterystycznych cech drobnoustrojów, trucizn, pro- mieniowań, urazów, stressów itd., na jakie jednostka jest w ja­kiejś chwili narażona. Trzeba także dołączyć zjawiska, które na nią działały w przeszłości. Człowiek może doprawdy powie­dzieć tak jak stary grecki wojak z poematu Tennysona: „jestem częścią wszystkiego tego, co w życiu spotkałem”.

HIGIEA I ASKLEPIOS

BOGOWIE ZDROWIA

łowo „higiena” przywołuje nam obecnie na myśl zapach

chloru i fenolu, pasteryzowaną żywność i napoje w butel­kach owiniętych w celofan, tryb życia, który musi się stosować do praktyk uznanych za sanitarne. A jednak etymologicznie słowo to nie wiąże się ze sprawami tak przyziemnymi. Higiena to nowoczesna namiastka kultu Higiei, uroczej bogini, która strzegła niegdyś zdrowia Aten. Higiea była prawdopodobnie emanacją, personifikacją Ateny, bogini rozumu. Choć identy­fikowana ze zdrowiem, nie zajmowała się leczeniem chorych. Była raczej stróżem zdrowia i symbolizowała wiarę w to, że człowiek może pozostać zdrowy, jeżeli, żyje zgodnie z naka­zami rozumu. W muzeum w Atenach znajduje się urocza marmurowa rzeźba głowy, pochodząca prawdopodobnie z miej­scowości Tegea w Arkadii, z roku 380 p.n.e. Okazuje Higieę jako pogodną, dobrotliwą dziewicę, uosobiającą zdrowie swoim zrównoważonym i rozsądnym zachowaniem się.

' Kult Higiei utrzymywał się stale w świecie klasycznym, a bo­gini symbolizowała cnoty zdrowego życia w pięknym otocze­niu, ideał mens sana in corpore sano. Z czasem w Grecji iden­tyfikowano ją może bardziej ze zdrowiem psychicznym, a w Rzymie znano ją jako Salus, boginię dobrego samopo­czucia w ogólnym znaczeniu. W rzeczywistości jednak nie była Higiea jakąś boginią terenową, czczoną od dawien dawna. Jej imię ukuto ze słowa abstrakcyjnego, oznaczającego zdrowie.

Dla Greków była ona raczej konceptem niż postacią histo- ryczno-mitologiczną. Nie była czymś w rodzaju Joanny d’Arc, lecz raczej czymś podobnym do alegorycznej bogini Wolności i nigdy nie działa na uczucia narodu. Począwszy od piątego wieku p.n.e., kult jej ustępował z wolna leczącemu bogowi Asklepiosowi.

Dla odpierania choroby lub odzyskania zdrowia ludzie z re­guły łatwiej poddają się uzdrowicielom niż wymogom trudniej­szych do wykonania nakazów rozsądnego trybu życia. Askle­pios, pierwszy legendarny lekarz grecki, nie zdobył sławy jako nauczyciel mądrości, ale jako mistrz w używaniu noża i znawca leczniczych właściwości roślin. W przeciwieństwie do Higiei, jest imię Asklepiosa bardzo starożytne. Asklepios miał żyć jako lekarz około dwunastego wieku p.n.e. Był już bohaterem w epoce Homera, a obwołano go bogiem w Epidaurus w szó­stym lub piątym stuleciu p.n.e. Jego sława rozniosła się sze­roko i głęboko, nawet poza granice greckiego świata. Rychło została Higiea zniżona do roli członka jego świty, często ucho­dziła za jego córkę, czasem za siostrę lub żonę, , ale zawsze za osobę podporządkowaną. Większość starożytnej ikonografii, począwszy od trzeciego wieku i wszystkie następne portrety, przedstawiają Asklepiosa jako przystojnego, pewnego siebie młodego boga, przebywającego w towarzystwie dwóch kobiet: Higiei po prawej i Panakiei po lewej. W przeciwieństwie do Higiei, siostra jej Panakiea stała się sławna i potężna jako bo­gini lecząca, dzięki znajomości leków pochodzenia roślinnego lub ziemnego. Jej kult trwa do dziś w postaci poszukiwania leku uniwersalnego — panaceum.

Mity o Higiei i o Asklepiosie symbolizują nie kończące się oscylacje między dwoma zapatrywaniami w medycynie. W mniemaniu czcicieli Higiei, zdrowie jest stanem natural­nym, atrybutem pozytywnym, do którego ludzie mają prawo, jeżeli kierują mądrze swoim życiem. W związku z tym, naj­ważniejszym zadaniem medycyny jest poznawanie i szerzenie

nauki o prawach naturalnych, które zapewnią człowiekowi zdrowego ducha w zdrowym ciele. Zwolennicy Asklepiosa, bar­dziej sceptyczni i znający może lepiej drogi, którymi chadza życie, uważają natomiast, że zadanie lekarza polega na lecze­niu chorób, na przywracaniu zdrowia, poprzez naprawianie wszelkich niedoskonałości wrodzonych lub wynikających z przy­padków.

W takiej czy innej formie istniały obydwa te uzupełniające się aspekty medycyny równocześnie w okresach wszystkich cywi­lizacji. Czytamy w dziele Żółtego Cesarza Classics of Internal Medicine, że „starożytni stosowali się do Tao i do praw pór roku pod przewodem swoich mędrców, którym udzielano za­ufania w dziedzinie spełniania wartości wychowawczych zapo­biegania chorobie”. Cokolwiek by to niezbyt jasne zdanie miało dokładnie oznaczać, można w każdym razie przyjąć, że staro­żytna medycyna chińska zawierała przepisy zachowania się ważne dla utrzymania zdrowia. Równocześnie jednak stwo­rzyła medycyna chińska bardzo rozbudowany system metod leczniczych, ze skomplikowanymi zabiegami chirurgicznymi i licznymi skutecznymi lekami. Nawet jej metoda akupunktury, będąca długo tematem sceptycznej pogardy ze strony lekarzy zachodniego świata, uchodzi dziś za nie pozbawioną pewnych rzeczywistych podstaw fizjologicznych.

Podobną koegzystencję higienicznej wiedzy z zakresu spraw życia codziennego, obok wartościowych metod chirurgicznych i lekarskich można znaleźć nawet u ludów najbardziej pierwot­nych. Zakazy, tabu, praktyki religijne i tradycyjne obyczaje, które nam się wydają bez znaczenia, miały w wielu wypadkach zdecydowaną funkcję zdrowotną w okresie, w którym je two­rzono. Wielcy prorocy epok minionych — Mojżesz lub Maho­met — zawdzięczali część swoich sukcesów dyscyplinie sanitar­nej, którą narzucali koczującym szczepom. Zaczyna się obecnie rozumieć, że sanitarne zabezpieczenie środowiska to nie tylko jego techniczno-hydrauliczne wyposażenie. W higienie mieści

się pojęcie filozofii społecznej, która musi uwzględniać ludzkie i ekonomiczne aspekty modelu kulturowego, któremu ma słu­żyć. Tak jak kult Higiei tworzył ideały życia greckiego, tak liczne reguły postępowania się wyrazem usiłowań różnych innych narodów, pragnących się przystosować do swojego otoczenia, w zgodzie z wymogami fizjologii i potrzebami ducha.

Jak wiadomo, ów stan adaptacji często wali się w gruzy, z wielu przyczyn. Ludzie buntują się i przekraczają prawa, nie bacząc na konsekwencje swoich czynów dla siebie samych i dla swojej grupy. Ponadto empiryczne reguły zachowania się stają się bezużyteczne, kiedy stosuje się je w warunkach biolo­gicznych i społecznych już odmiennych od tych, jakie pano­wały w czasie ¿eh ustanawiania. Są to bowiem rozwiązania osiągane po próbach i omyłkach, w celu radzenia sobie ze szcze­gólnymi okolicznościami, a więc rzadko nadają się do stoso­wania w innych okolicznościach. Nie ma takiego przepisu ani zwyczaju, jakakolwiek by nie była jego mądrość, który by mógł się stosować do antysocjalnego zachowania się albo do wypad­ków nieprzewidzianych. A jako że choroba i inne załamania się adaptacji są jawne i często dramatyczne, w przeciwieństwie do zdrowia i w ogóle do stanu adaptacji, które są uważane za stan „normalny” i dlatego nie spostrzegane, nie można się dziwić, że kult Higiei ulega zaniedbaniu, a sztuka Asklepiosa zajmuje w ludzkim umyśle coraz ważniejsze i szersze miejsce. W naszych społeczeństwach szkoły higieny publicznej grają zawsze drugie skrzypce za szkołami medycyny.

Większość cywilizacji rozwijała już bardzo wcześnie klasy specjalistów, posiadających duże umiejętności terapeutyczne. Wykonywali oni masaże, upusty krwi, suche bańki, kautery- zacje; umieli wykonywać zadziwiające zabiegi chirurgiczne począwszy od leczenia złamań kości aż do usuwania kamieni pęcherzowych i trepanacji czaszki. Niektóre z tych technik były rzeczywiście niezwykłe, na przykład szycie ran przy po­mocy termitów w Indii, Wschodniej Afryce i Brazylii. Tech­

nika ta polega na zbliżeniu do siebie brzegów rany, przyłożeniu termitów gryzących oba brzegi, a potem odcinaniu głów ter- mitom! Prymitywne ludy umiały także poznawać wartość wielu takich cennych leków, które stosujemy do dziś dnia i po­sługiwać się nimi mądrze, dla niesienia ulgi w cierpieniu. Opium, haszysz, kokaina, chinina, podofilina, efedryna, oto zaledwie nieliczne spośród tych produktów naturalnych, które otrzymaliśmy w dziedzictwie od medycyny ludów pierwotnych. Dowodem na to, że możemy się spodziewać jeszcze nowych „ponownych odkryć” może być fakt, że wyciągi z rośliny 'Rauwolfia, lek znany lekarzom hinduskim od dawna, znalazły się ostatnio w skarbcu zachodniej medycyny jako środek uspo­kajający, a zarazem leczący niektóre zaburzęnia umysłowe. Tak więc, nagromadzono mnóstwo pożytecznej wiedz)’ leczni­czej jeszcze przed nastaniem tzw. ery naukowej. Można nawet powiedzieć, że surowcem wielu nauk, anatomii, fizjologii i czę­ściowo chemii, były odkrycia uczniów Asklepiosa i im podob­nych ludzi, ze wszystkich części świata. W przeciwieństwie do tego nie wydaje się, by kult Higiei przyczynił się do naukowego rozwoju, chyba że uważa się rozsądne życie za pierwszy, wstępny warunek nauki. O ile Asklepios jest jednak tylko — używając określenia Lutra — „partaczem, naprawiaczem Bo­skiego dzieła”, o tyle pogodny urok Higiei w greckiej marmu­rowej rzeźbie symbolizuje wzniosłą nadzieję człowieka, że bę­dzie mógł kiedyś osiągnąć stan harmonii ze sobą samym i z ota­czającym go światem.

MĄDROŚĆ HIPOKRATESOWA I ZŁOTOGŁOWA LASKA

Pisma Hipokratesa są dla medycyny tym, czym jest Biblia dla literatury i etyki zachodniego świata. Tak jak się cytuje Biblię, tak powszechnym zwyczajem szuka się u Hipokratesa tez, które by sankcjonowały swym autorytetem i swoją staro­

żytnością najrozmaitsze lekarskie poglądy, głębokie albo ba­nalne. Niestety niewielu spośród tych, którzy powołują się na Hipokratesa kiedykolwiek go czytało, mimo to nawet, że był nieraz tłumaczony i komentowany. Ogromny i trwały prestiż jego pism wynika po części z wielostronności jego nauk. Znowu tak jak w Biblii, każdy może w nich znaleźć coś, co się odnosi do interesującego go tematu i czego nikt nigdy lepiej i treści­wiej nie wyraził.

Dla nastrojonego filozoficznie — Hipokrates broni koncepcji racjonalnych, opartych o wiedzę obiektywną i w ogóle wyzwo­lenie nauki, szczególnie medycyny od mistycyzmu i wpływów demonicznych. Badaczowi zagadnień zdrowia publicznego do­starczają pisma Hipokratesa klasycznych przykładów związku między środowiskiem — fizycznym i społecznym — a mnoże­niem się lub ciężkością różnych chorób. Lekarz znajdzie w nich obiektywne opisy objawów, subtelne metody rozpoznawcze, porady jak sobie radzić z pacjentem i z jego rodziną, krótko — wszystkie aspekty sztuki lekarskiej. W ciągu dwudziestu pięciu stuleci uosabiał Hipokrates dla zachodniego świata racjonali­styczny pogląd filozofa, obiektywną postawę badacza nauko­wego, praktyczne rozumienie Asklepiosa i ludzkie tradycje Higiei.

Ponieważ Hipokrates stał się tak powszechną własnością jest rzeczą możliwą, że wyczytujemy z jego pism jaśniejsze, głębsze i może bardziej uniwersalne myśli niż te, które potrafił rozpo­znać świat starożytny. Tak się zresztą dzieje ze wszystkimi wiel­kimi dziełami filozofii, literatury, sztuki i nauki, w których każde pokolenie odnajduje właśnie te aspekty, które odnoszą się szczególnie do jego własnych problemów. W każdym razie rozwinęły się koncepcje zdrowia i choroby w ciągu wieków jak kwiaty, wyrosłe z hipokratesowych idei.

Kultury najbardziej prymitywne uważają chorobę za nawie­dzenie przez wrogie bóstwo lub inne kapryśne siły. Żydowskie szczepy wierzyły, że posłuszeństwo prawom Jehowy było nie-

odzownym paszportem do stanu dobrego zdrowia i że każde sprzeniewierzenie się tym prawom mogło być karane chorobą. Choroba była karą za grzechy. „Jeżeli słuchać będziesz pilnie głosu Pana... nie ześlę żadnej z tych chorób na ciebie”. Co więcej, Bóg był najwyższym uzdrowicielem. W przeciwieństwie do tego Hipokrates nauczał, że tak zdrowie jak i choroba pod- legają prawom natury i odzwierciedlają wpływ wywierany przez środowisko i sposób życia. Zgodnie z tym, zdrowie zależy od stanu równowagi między rozmaitymi czynnikami wewnętrz­nymi, które rządzą funkcjami ciała i ducha; równowaga ta może być z kolei osiągana tylko wtedy, kiedy człowiek żyje w harmonii ze swoim zewnętrznym otoczeniem.

Medycyna starożytna nie osiągnęła nigdy pełnego zrozumie­nia sił rządzących środowiskiem wewnętrznym; wiedza na te tematy urodziła się przecież zaledwie sto lat temu. Ale w pi­smach Hipokratesa możemy znaleźć wiele szczegółów na temat wpływu środowiska zewnętrznego na ludzkie sprawy. Najczę­ściej cytowane są fragmenty książki „Diety” i „Powietrze, woda i okolice”, które dotyczą częstości i ciężkości chorób organicz­nych. Hipokrates interesował się jednak także szerzej wpływem otoczenia na inne dziedziny życia ludzkiego. Okolice surowe,

o klimacie znacznie się różniącym w różnych porach roku miały, jego zdaniem, udzielać swoim mieszkańcom siły i gwał­townych pasji, a tym samym są one sprzeczne z życiem spokoj­nym i łagodnym. Hipokrates uważał nawet, że ustrój poli­tyczny Azjatów i Greków miał swoje znaczenie w dziedzinie kształtowania wigoru fizycznego. Żyjąc pod terrorem ustroju despotycznego, Azjaci mieli być mniej dzielni i mniej waleczni w czasie wojny od Greków, żyjących wprawdzie także w Azji, ale cieszących się wolnością instytucji demokratycznych.

Hipokrates uważał choroby za rezultat łamania praw na­tury, lecz skąpa wiedza jego czasów nie zezwalała na żadne analizy działających przy tym mechanizmów. Niemniej jednak przesiąknięte są jego pisma przekonaniem, że w chorobie bie­

rze udział życie chorego jako całość i że przyczyny choroby trzeba poszukiwać raczej w zespole okoliczności, niż w działa­niu bezpośrednim jednego czynnika zewnętrznego. „Silenus, który przed pójściem spać pofolgował sobie i najadł się sera, obudził się następnego dnia z objawami bolesnej niestrawności. Ale jego przyjaciel Proclops, który zjadł taką samą porcję, nie cierpiał na żadne dolegliwości”. Z tego że sen podziałał na każdego z nich odmiennie, wysnuł Hipokrates wniosek, że to Silenus — człowiek — był chory, a nie żołądek Silenusa. Zda­rzyło się bowiem, że Silenus spędził męczący dzień w gimna­zjum. Był zmęczony i przegrzany wtedy kiedy jadł ser. Tak więc nowy dodatek „ognia” zachwiał jego humoralną równo­wagę. By to naprawić, radził Hipokrates Silenusowi, aby przed jedzeniem unikał męczących wysiłków fizycznych lub odcze- kiwał aż się ochłodzi.

Jako że dopasowanie do całego otoczenia było w pojęciu Hipokratesa podstawowym warunkiem dobrego zdrowia, cho­roba musiała się pojawiać nieomal nieuchronnie, kiedy zmiany otoczenia zachodziły tak szybko i tak gwałtownie, że nie mogły im nadążyć mechanizmy adaptacyjne. Raz po raz wraca Hipo­krates do niebezpieczeństw, związanych ze zbyt nagłymi zmia­nami rozmaitej natury. „To właśnie zmiany ponoszą odpowie­dzialność za chorobę, szczególnie wielkie zmiany, gwałtowne zmiany pór roku albo i innych spraw. Zmiany pór roku nad­chodzące stopniowo są najbezpieczniejsze, podobnie jak stop­niowe zmiany diety i ciepłoty, oraz stopniowe przejścia z jed­nego okresu życia do drugiego”. Hipokrates uważał, że ludzie żyjący rozsądnie w środowisku, do którego się dobrze przysto­sowali, nie mają szans zachorowania, chyba że ulegliby jakie­muś wypadkowi lub jakiejś epidemii. „Jeżeli panuje epidemia jakiejś choroby, jest rzeczą jasną, że przyczyną nie jest dieta, ale to czym oddychamy i co zawiera jakieś niezdrowe wy­ziewy. W czasie tego okresu... pacjenci nie powinni zmieniać diety, jako że nie ona jest przyczyną ich choroby. Gdyby zmie­

nili nagle dietę ryzykowaliby, że także z powodu tej zmiany pojawiłoby się w ich ciele jakieś zaburzenie”.

Hipokrates uważał także, że chore ciało uruchamia siły natu­ralne, które dążą do przywrócenia zachwianej równowagi i do powrotu do zdrowia. Lekarz powinien wobec tego wykorzy­stywać tę naturalną tendencję do zdrowienia, tę vis medica naturae, przez stwarzanie warunków i sposobu życia zgodnych z naturą pacjenta, przy korzystaniu z pomocy właściwej diety i nielicznych, paliatywnych leków. Oznaczające lekarza grec­kie słowo fizikos, powiązane etymologicznie z nazwą natury, uzasadnił Hipokrates tym, że każdy wykonawca sztuki lekar­skiej „powinien się wprawiać w poznawaniu przyrody i usiło-' wać wiedzieć jak wpływa na człowieka pokarm, napój, zajęcie i jak te czynniki wzajemnie na siebie wpływają”. Go więcej, nie powinien lekarz nigdy zapominać, że zaburzeniom w jed­nym narządzie towarzyszą zaburzenia całego ustroju i że „po to, by wyleczyć nawet oko, trzeba leczyć i głowę i nawet całe ciało”.

Owej wiary w gojące siły natury nie podzielali wszyscy leka­rze starożytności. Niektórzy uważali prawdopodobnie, tak jak później Asklepiades w Rzymie, że wyczekująca postawa Hipo- kratesa stanowiła niewiele więcej niż „pośredniczenie ze śmier­cią” i że choroby wymagają leczenia bardziej aktywnego. Mimo to nie ma wątpliwości, że prosta lecznicza taktyka Hipo- kratesa zdobyła mu sławę wielkiego uzdrowiciela, a możemy

o tym sądzić choćby na podstawie świadectw danych przez Platona i Arystotelesa, jako też słów wykutych na płycie jego grobowca w Kos:

TU LEŻY HIPOKRATES KTÓRY ODNIÓSŁ NIEZLICZONE ZWYCIĘSTWA NAD CHOROBAMI PRZY POMOCY BRONI H3GIEI“.

Ogromna reputacja Hipokratesa jako uzdrowiciela stwarza zagadnienie, odnoszące się również do wszystkich lekarzy prze­szłości, cieszących się powodzeniem. Mimo że maf.m ą więk­

szość wiedzy lekarskiej opiera się na zdobyczach bardzo nie­dawnych, praktykowano sztukę leczenia z powodzeniem od tysięcy lat, bez korzystania z dobrodziejstw wiedzy faktycznej, którą iiważa się dziś za nieodzowną nawet na najniższym szczeblu szkół lekarskich. Wielu lekarzy ery przednaukowej osiągało sławę dzięki umiejętności formułowania trafnych roko­wań, łagodzeniu objawów, a nawet nierzadko dokonywaniu efektownych wyleczeń.

Niełatwo przychodzi nowoczesnemu naukowemu lekarzowi wyobrażenie sobie bez złośliwego uśmiechu swojego poprzed­nika, nawet z niezbyt odległych lat. Elegancki lekarz późnego wieku siedemnastego odwiedzał swojego pacjenta ubrany w jedwabne kaftany, spodnie, pończochy, buciki zapinane na sprzączki, ozdobiony koronkami, z dużą peruką na głowie, a w ręku laską ze złotą gałką. Typowym przedstawicielem tego rodzaju był John Radcliffe (1650—1714), lekarz przyboczny Williama, Mary i królowej Anny. Radcliffe był pozornie czło­wiekiem nieco szorstkim, nadętym, nieokrzesanym i nieopano­wanym, o ostrym języku, przypisującym sobie samemu swoje powodzenie, uważając „wszystkich ludzi za chorych”. Ale na­wet jego osobiści wrogowie przyznawali, że był lekarzem by­strym, obdarzonym dużą zdolnością obserwacji, zmysłem me­dycznym i znajomością ludzi. W jego przedpokoju stał wazon, do którego pacjent mógł wrzucić takie honorarium, jakie uwa­żał za stosowne. Niejedną sakiewkę złotych gwinei zostawili tam ludzie wdzięczni za dobre rady; bo choć opłaty nie były wyznaczone, Radcliffe dorobił się na medycynie ogromnej fortuny, która pozwoliła mu wyposażać instytucje naukowe w Londynie i Oksfordzie. Kiedy w roku 1713 zaprzestał prak­tyki, ofiarował swą złotogłową laskę Ryszardowi Mead, po czym przechodziła ona kolejno do Antoniego Askew, Wiliama Pit­cairn i Mateusza Baillie (1761—1823). Tak więc przez sto pięćdziesiąt lat pozostawała złotogłowa laska w posiadaniu lekarzy, cieszących się największym powodzeniem. Z nich do­

piero ostatni, Mateusz Baillie, był mistrzem o odmiennej men­talności. Był to siostrzeniec słynnych braci Johna i Wiliama Hunterów, od których przejął przekonanie, że wiedza ekspe­rymentalna stała się istotnym warunkiem postępu medycyny, co czyni już zbędnymi wszelkie udane powagi i napuszenia modnych lekarzy. Nie uważając więc już złotogłowej laski za nieodzowny rekwizyt lekarza, przestał ją zabierać ze sobą, kiedy go wzywali pacjenci. Po jego śmierci znaleziono laskę w jakimś kącie jego gabinetu, a wdowa po nim ofiarowała ją w roku 1825 muzeum Królewskiej Akademii Medycyny (Royal Aca- demy of Physicians), gdzie się odtąd stale znajduje.

Wiadomo oczywiście, że wbrew sceptyzmowi Bailliego, wielu lekarzy uprawiało nadal z wprawą i powodzeniem taki rodzaj opieki nad chorym, który wywodził się raczej z intuicji i sztuki niż z nowoczesnej wiedzy. Wielu najbłyskotliwszych lekarzy klinicystów dziewiętnastego wieku uważało, że sztuka ich nie może zawdzięczać nic ważnego naukom biologicznym. Niektórzy z nich zdobyli sobie nawet miejsce w historii dzięki pasji, z jaką sprzeciwiali się bakteryjnej teorii choroby. Fran­cuski klinicysta Pidoux, reprezentatywny przedstawiciel medy­cyny tradycjonalnej, ubrany zawsze w idealnie elegancki strój ze złotymi guzikami, był jednym z tych, którzy przewodzili walce przeciw Pasteurowi na terenie Paryskiej Akademii Me­dycyny. Tam gdzie Pasteur widział chorobę wywołaną swo­istym drobnoustrojem, tam Pidoux wracał do pojęcia „dia- tezy” *, podkreślając, że każdą chorobę mogą wywołać liczne wewnętrzne i zewnętrzne przyczyny i że nie można jej więc przypisywać pojedynczej przyczynie. Pidoux i jemu podobni używali niedokładnych terminów klinicznych i opierali swoją doktrynę na obserwacji zjawisk chorobowych u ludzi, a taka

przybliżona argumentacja nie mogła walczyć z precyzją eks­perymentów, za pomocą których Pasteur, Koch i ich następcy bronili doktryny o swoistości przyczyn chorobowych. Nauka eksperymentalna zatriumfowała nad sztuką kliniczną i w ciągu dziesięciolecia została teoria o swoistej etiologii chorób pow­szechnie przyjęta, stając się wkrótce, jak widzieliśmy, siłą domi­nującą w medycynie.

A jednak nie ulega wątpliwości, że lekarze cieszący się po­wodzeniem w przeszłości zdołali się nauczyć empirycznie mani­pulowania wielu czynnikami fizjologicznymi, psychologicz­nymi i społecznymi, wpływającymi na reakcje ich pacjentów. Pomaganie pacjentom w uzyskaniu stanu odprężenia, odpo­czynku, było z pewnością częścią owej umiejętności, trudnej do zdefiniowania, a wymagającej posiadania niemałej pod­świadomej wiedzy o ludzkiej naturze i obyczajach. Choć po­zornie odpoczynek to pojęcie nieskomplikowane, w rzeczywi­stości obejmuje ono zawiłe elementy, zabarwione zwyczajami i emocjami, a sposób odpoczywania zmieniał się w różnych czasach wcale znacznie. Na przykład jazda konna, uważana byłaby dziś przez większość pacjentów za zalecenie trudne do spełnienia, a przecież stanowiła w osiemnastym wieku i w początkach dziewiętnastego, kiedy była zwykłym i naj­łatwiejszym sposobem podróżowania, również ulubioną formą wypoczynku. W swojej książce o suchotach, ogłoszonej w sie­demnastym wieku, wyraża Benjamin Marten opinię, że o ile długotrwałe przebywanie w ciemnych, cuchnących i dusznych sypialniach tej epoki doprowadzało do fizycznego i umysło­wego rozdrażnienia, o tyle „jazda konna *na sposób podróżni­ków, a nie „szalona”, sprzyjała rozrywce i spoczynkowi pa­cjentów.”.

Dawni lekarze, opierając się na swojej znajomości natury ludzkiej, stosowali oczywiście także jakieś rodzaje psychote­rapii; pomagali niewątpliwie siłom natury, zwiększającym odporność przeciwko chorobom, wzbudzając u chorych na-

SI1

dzieję na wyzdrowienie. Miał bowiem rację Burton, pisząc w swojej Anatomii Melancholii, że właśnie dzięki gojącej mocy nadziei „empiryk, a również naiwny cyrulik czynią często kuracje bardziej zadziwiające niż lekarz racjonalista..., gdyż pacjenci mają do nich zaufanie, cenione wyżej przez Avicennę niż sztuka, recepty i wszelkie leki... Nadzieja leczy najlepiej, twierdził Hipokrates, a jemu musimy wierzyć”.

Z tych wszystkich powodów musimy uważać, że ta forma biegłości, którą symbolizowała złotogłowa laska, nie była wy­łącznie szarlataństwem. Wynikała w niemałym stopniu ze zna­jomości — choćby czasem mglistej i nie całkiem uświadomio­nej — wielu czynników, dotyczących przyczyn i objawów cho­roby. Już całkiem niedawno, pół wieku temu, powiedział Osler, że „ważniejszą rzeczą jest wiedzieć, jaki jest ten pacjent, który ma chorobę, niż jaką chorobę ma pacjent”. Sztuka lekarska jest właśnie jednym z owoców, zrodzonych z hipokratesowych kwiatów.

FILOZOFOWIE W POSZUKIWANIU ŹRÓDEŁ ZDROWIA

Hipokrates sądził, jak widzieliśmy, że człowiek miałby wiele szans uniknięcia choroby, gdyby żył rozsądnie. Doprowadzając tę doktrynę do jej logicznych konkluzji doszli niektórzy spo­łeczni filozofowie do wniosku, że w mądrze zorganizowanym społeczeństwie nie byłoby potrzeba wielu lekarzy. W tym sen­sie pisał Platon w swojej Republice, że potrzeba wiele szpitali i wielu lekarzy znamionuje złe miasto. Lekarze mogliby służyć tylko do leczenia ran lub w okresach epidemii. „Odczuwanie potrzeby pomocy sztuki lekarskiej z powodu gnuśności i nie- umiarkowanej diety... zmuszanie zręcznych synów Asklepiosa do wymyślania nowych nazw chorób w rodzaju puchlin czy katarów — czy nie uważacie, że jest to odrażające?” — pytał Platon. W cesarskim Rzymie twierdził Tyberiusz w podobnym

stylu, że człowiek, który by po trzydziestym roku życia radził się lekarza, dawałby dowód głupoty, gdyż świadczyłoby to

o tym, że nie potrafił się do tej pory nauczyć żyć rozsądnie, bez cudzej pomocy. Teza, że opiekowanie się chorym jest znacznie mniej ważne niż organizowanie zdrowia społecznego, powraca raz po raz jako temat zainteresowania filozofów. „Starożytni mędrcy nie leczyli tych, którzy już byli chorzy” pisał Żółty Cesarz w swojej Klasyce. „Pouczali tych, którzy nie byli chorzy... Lekarz wyższej kategorii przynosi pomoc jeszcze zanim początek choroby się rozwinie”. Dwadzieścia wieków później Cyrano de Bergerac przedstawił w swojej utopii, którą ulokował na księżycu, podobny pogląd na prak­tykę lekarską. „W każdym domu znajdziecie tam Fizjonoma, utrzymywanego przez państwo, a który jest w przybliżeniu tym, co wy nazywacie lekarzem, ale z tą różnicą, że zajmuje się on tylko zdrowymi ludźmi”.

Koncepcja choroby jako następstwa zachowania się niezgod­nego z prawami natury tłumaczy po części fakt, że chorobie towarzyszy częściej niż innym niepowodzeniom poczucie winy. Jeżeli pacjent nie umie sobie nawet uświadomić popełnionych błędów, odczuwa czasem coś w rodzaju wstydu, wywodzącego się z nieświadomego poczucia winy za swój stan. W dziele Erewhon Samuela Butlera choroba jest uważana za grzech przeciw społeczeństwu, a człowieka postawiono przed sąd za zachorowanie na gruźlicę płuc. W osiemnastym wieku i wcze­snych latach dziewiętnastego, jak wspomniano w Rozdziale I, doprowadziła podobna postawa Jana Jakuba Rousseau i jego następców do naiwnej wiary w to, że człowiek cywilizowany mógłby odzyskać dobry stan fizyczny i cnoty duchowe szla­chetnego dzikusa, gdyby powrócił do życia zgodnego z wymo­gami natury. Mimo tych romantycznych nawoływań nic nie wskazuje na to, by tego rodzaju literatura zmieniła była indy­widualne zachowanie się, przeradzając skomplikowanych Euro­pejczyków w dzieci natury. Nie ulega natomiast prawie wątpli-

wości, że stworzyła ona intelektualny klimat, który pomógł filozofom wieku Oświecenia i ich następcom w praktycznym działaniu sanitarnym, w przeniesieniu nauk Hipokratesa z po­ziomu jednostki na poziom społeczny. Z tejże postawy zrodziły się reformy społeczne, które przyczyniły się do częściowego rozwiązania problemów zdrowotnych w dziewiętnastowiecznej Europie.

Przesunięcie się zainteresowań medycyny z zagadnień indy- • widualnych na społeczne zostało znacznie przyśpieszone przez wzrost chorób zbiorowych, który pojawił się w fabrykach i osiedlach stworzonych przez Rewolucję Przemysłową *. Różne zresztą motywy przyczyniły się do wzrostu zainteresowania chorobami mas, chorobami, które stały się w dziewiętnastym wieku takie powszechne. Wielcy przemysłowcy uważali za­pewne, że opanowanie chorób robotników i ich rodzin było ważne z punktu widzenia uzyskiwania dostatecznie wydajnej siły roboczej. Można mieć nadzieję, że większy był jednak wpływ silnych uczuć humanitarnych, które zainteresowały sprawami zdrowia publicznego filozofów społecznych i tak zwanych utopistów w rodzaju Roberta Owena, Saint-Simona - i Fouriera. Motywy, które skierowały uwagę wielu lekarzy na zagadnienia zdrowia klas pracujących, były raczej natury spo­łecznej niż medycznej. Pierwszym spośród nich był Włoch Bernardino Ramazzini, którego Traktat o Chorobach Robot­ników ukazał się w roku 1700. Pod koniec tego stulecia twierdzi w swoim ogromnym dziele Medizinische Polizei (Polityka Me­dyczna) Johann Peter Frank, że państwo jest odpowiedzialne za zdrowie swoich obywateli. We Francji odmalował Villerme piekielne warunki, panujące w przędzalniach bawełny, ilustru­

jąc na ich przykładzie szkody dla zdrowia robotników, powo­dowane przez złe warunki pracy przemysłowej. J. J. Virey poświęcił swoją „Higienę Filozoficzną” problemom zależności zdrowia od natury, od warunków społeczno-politycznych i od czynników moralnych.

Na szczególną uwagę zasługuje Rudolf Virchow, ze względu na jego ogromny prestiż eksperymentatora, uczonego i pisarza w wielu dziedzinach medycyny i innych nauk biologicznych. W okresie swoich studiów ulegał Virchow wpływom filozofii politycznej Niemieckiej Partii Socjaldemokratycznej. W roku 1847 powołano dwudziestosześcioletniego Virchowa na członka komisji rządu pruskiego, mającej zbadać epidemię, szalejącą w okręgach przemysłowych Górnego Śląska. W sprawozdaniu nie popartym przez większość komisji podał Virchow jako przy­czynę epidemii niekorzystne warunki meteorologiczne. Długo­trwałe deszcze zniszczyły zbiory, co spowodowało głód. Zima, która potem nadeszła, była bardzo sroga, co zmusiło ubogą ludność do tłoczenia się w domach, w chłodzie i głodzie. Wtedy właśnie wybuchł tyfus i najpierw rozszerzył się szybko wśród ludności ubogiej, by później także częściowo atakować klasy zamożniejsze. Doświadczenia ze Śląska skłoniły Virchowa do założenia w roku 1848 nowego czasopisma lekarskiego Medi­zinische Reform. W piśmie tym dowodził w ślad za francuskimi filozofami epoki Oświecenia, którzy byli jego natchnieniem, że ubóstwo jest matką choroby i że obowiązkiem lekarza jest po­pieranie reform społecznych, dążących do przebudowania spo­łeczeństwa według modelu korzystnego dla ludzkiego zdrowia. Pisał, że „Epidemie stanowią ostrzeżenia, z których mąż stanu wielkiego formatu może się dowiadywać, iż w rozwoju jego narodu zaszły jakieś zaburzenia, których nawet polityka lekko­myślna nie może przez dłuższy czas lekceważyć”. Również, zdaniem Virchowa, leczenie indywidualnych schorzeń stanowi tylko małą cząstkę medycyny. Ważniejsze jest opanowanie chorób masowych, które wymaga opieki społecznej, a czasem

także akcji politycznej. W tym świetle medycyna jest nauką społeczną.

Mimo swoich solidnych podstaw intelektualnych i społecz­nych, pozostał wczesny, dziewiętnastowieczny ruch zdrowotny we Francji i w Niemczech raczej nieskuteczny, jeżeli chodzi

0 wprowadzenie reform praktycznych. To niepowodzenie wy­nikało. częściowo z faktu, że cele francuskich i niemieckich filozofów i lekarzy miały w wybitnym stopniu charakter poli­tyczny, były więc nieosiągalne, poza jakimś przełomem rewolu­cyjnym. Ich doktryny były poza tym formułowane w sposób dość abstrakcyjny, a nie w formie programu łatwego do zro­zumienia. W Anglii, na odwrót, przewodnictwo objęli ludzie praktyczni, którym udało się wynaleźć hasła działające na ele­mentarne uczucia i dzięki temu zrozumiałe dla każdego.

Anglia zapoznała się z dobrobytem pierwsza i na najszer­szą skalę, ale równocześnie tam właśnie obserwowano straszne spustoszenia wartości ludzkich, towarzyszące pierwszej fazie Rewolucji Przemysłowej. Ani lekarze, ani laicy nie mogli się nie spostrzec, że choroby i słabości fizyczne pojawiały się naj­częściej w klasach ubogich. Engels pisał w swoim dziele pod tytułem Conditions of the Working Man in England o „bla­dych, chudych duchach o wąskiej klatce piersiowej, z zapad­niętymi oczami”, napiętnowanych skrofulozą i krzywicą, które straszyły na ulicach Manchesteru i innych miast fabrycznych. Nigdy chyba ludzie nie żyli w warunkach bardziej odległych od wyśnionego przez filozofów Oświecenia stanu natury niż proletariat angielski lat 1830. Grupie społecznie uświadomio­nych obywateli, przewodzonej przez lekarza Southwood Smitha i inżyniera Edwina Chadwick wydało się więc, że ponieważ choroba towarzyszy zawsze niedostatkowi, brudowi i zepsu­temu powietrzu, można by naprawić zdrowie tylko przez zwró­cenie masom czystego powietrza, czystej wody, czystej żywności

1 ładnego otoczenia.

Ten prosty koncept został podjęty przez ruch społeczny „the

Health of Town Association” (Stowarzyszenie zdrowia miej­skiego), będący prototypem dzisiejszych dobrowolnych stowa­rzyszeń społecznych, walczących na całym świecie o zdrowiej Jego celem było: „zastąpienie choroby zdrowiem, brudu czy­stością, nieporządku porządkiem... zapobieganie nieświado­mości... oświecony interes własny w miejsce ciemnego egoizmu i dostarczenie najuboższym... w czystości i obfitości tych naj­prostszych dobrodziejstw, które ciemnota i niedbalstwo starały się tak długo ograniczać lub psuć: powietrza, wody, światła?’. Stowarzyszenie opracowało program stopniowego, wychowaw­czego wprowadzania poprawy, zalecało środki dążące do po­prawienia atrakcyjności mieszkań i ich otoczenia i poszło na­wet tak daleko, że postawiło sobie za cel zachowywanie dookoła wielkich miast wolnych przestrzeni zielonych dla radości i roz­rywki ludności. Wiara w lecznicze właściwości czystego po­wietrza, pełna lekceważenia wobec bakteryjnej teorii chorób, była również podstawą reform sanitarnych szpitalnictwa, pro­wadzonych przez Florencję Nightingale w czasie Wojny Krym­skiej. „Nie ma chorób swoistych”, pisała, „są tylko swoiste warunki chorobowe”.

Największe powodzenie, jako reformator zdrowotny w Niem­czech w dziewiętnastym wieku, miał chemik Max von Petten- kofer, również przeciwnik bakteryjnej teorii choroby. Podobnie do swoich angielskich współczesnych uważał Pettenkofer higienę za wszechobejmującą filozofię życia, uważając że dla pomyślności człowieka potrzeba nie tylko czystego powietrza i czystej wody, ale także drzew i kwiatów, które spełniają pragnienia estetyczne. Przekonał ojców miasta Monachium, by sprowadzali w obfitości czystą wodę z otaczających miasto gór i oczyszczali wody kanałowe, spływające do Izary. Kroki te rozpoczęły wielkie prace nad oczyszczaniem Monachium, a umieralność na tyfus spadła z 72 na milion w roku 1880 do 14 na milion w roku 1898. Monachium stało się jednym z najzdrowszych miast Europy dzięki wysiłkom tego .higienisty,

choć nie ulegał on żadnym wpływom bakteryjnej teorii choroby.

Monachium nie jest jedynym przykładem powodzenia Wiel­kiego Ruchu Sanitarnego, opartego w teorii i praktyce na usi­łowaniach odtworzenia społeczeństwu zepsutemu przez cywili­zację choć części zdrowotnych i estetycznych warunków minio­nych dni. Wszyscy ówcześni obserwatorzy donoszą o znacznej poprawie ogólnego stanu zdrowia w Europie i w Północnej Ameryce w czasie drugiej połowy dziewiętnastego wieku. Wiele z tej poprawy odnosi się oczywiście do spadku częstości chorób zakaźnych, który nastąpił po usuwaniu „brudów”. Na przy­kład w Barcelonie żółta febra znikła zupełnie po kampaniach walki z brudem z lat 1804 i 1827. Zastosowaniu środków sani­tarnych towarzyszył wszędzie spadek zapadalności i umieral­ności na tyfus. Szczególnie interesujące w tych osiągnięciach jest to, że sukcesy musi się przypisać wykonywaniu progra­mów walki z brudem, organizowanych przez wydziały zdrowia i inne organa administracji miejskiej, nie wierzące w zakażenie, ani w ogóle w bakteryjną teorię choroby.

Nawet gruźlica, ta Wielka Biała Dżuma, dała poznać, że można ją zmusić do odwrotu życiem dostatnim i zdrowym. Rozpoczęto od wysyłania skrofulicznych dzieci nad morze.

A potem odkryto góry. Wreszcie okazało się, że wypoczynek i dobre odżywienie w każdym czystym i ładnym otoczeniu służą znakomicie wielu chorym na gruźlicę. Nie jest przypad­kiem, że pionierzy leczenia spoczynkowego nazywali specjalną instytucję, przeznaczoną do leczenia gruźlicy, sanitarium, a nie sanatorium. Słowo sanitarium wywodzi się z łacińskiego sani- tas, odpowiada więc pojęciu zdrowego życia w czystym i ład­nym otoczeniu. Utrzymywało się ono tak długo, jak długo trwała wiara w lecznicze siły przyrody. Dopiero kiedy nadszedł czas bardziej aktywnych metod leczniczych, opartych na teorii bakteryjnej, powstało słowo sanatorium, z łacińskiego pier­wiastka sanare (leczyć).

Ponieważ spadek umieralności stał się dla wszystkich oczy­wisty dopiero po roku 1900, przypisano go w całości medycy­nie naukowej, a w szczególności teorii bakteryjnej. Dzisiejsze pokolenie idzie jeszcze dalej i sądzi, że opanowanie chorób za­kaźnych zawdzięczamy dopiero wprowadzeniu leków przeciw- bakteryjnych. Aż tak krótka jest medyczna pamięć! Bo w rze­czywistości umieralność na większość chorób zakaźnych za­częła się obniżać w zachodniej Europie i w Ameryce Północnej na długo przed wprowadzeniem swoistych metod leczniczych i zaiste jeszcze przed rozpowszechnieniem się bakteryjnej teorii choroby.

Istnieje wiele materiału statystycznego, dokumentującego epokę początku postępów w opanowywaniu zakażeń, ale dwa przykłady wystarczą. Umieralność powodowana w Europie i w Północnej Ameryce przez gruźlicę zaczęła się obniżać stale i regularnie już od połowy dziewiętnastego wieku. Z punktu szczytowego, wynoszącego w roku 1845 około 500 zgonów na 100 000 mieszkańców rocznie, obniżyła się na przełomie wie­ków do poniżej 200, i w roku 1945 do 50, a więc dziesięcio­krotnie. A przecież w tym okresie nie istniało żadne leczenie farmakologiczne, nie znano szczepień, a nieliczne osiągalne metody lecznicze były dostępne tylko dla nieznacznej garstki pacjentów. Podobnie uderzający jest spadek ciężkości przebiegu odry. Nie znamy dotąd przeciwko niej ani szczepień, ani leków, ani innych skutecznych środków. A mimo to trzeba wierzyć statystycznej informacji starych, doświadczonych lekarzy, że choroba ta stanowi dziś problem znacznie mniejszy niż przed kilkudziesięciu laty. Jest więc rzeczą jasną, że groza chorób zakaźnych była już tylko cieniem dawnej, zanim medycyna naukowa zdobyła racjonalne i swoiste metody ich opanowa­nia. Opanowanie chorób epidemicznych było w znacznej mie­rze dziełem kampanii o czystą żywność, czystą wodę i czyste powietrze, kampanii nie opartej na doktrynie naukowej, ale na wierze filozoficznej. Dzięki ruchom humanitarnym, dążą­

cym do usunięcia społecznego zła, zrodzonego przez Rewo­lucję Przemysłową i dzięki usiłowaniom odtworzenia uroków życia, pędzonego w harmonii z prawami natury, potrafił czło­wiek zachodni opanować problemy chorób, powodowanych niezdyscyplinowaną bezwzględnością wczesnej fazy uprzemy­słowienia.

MAGICZNE POCISKI MEDYCYNY

Teoria bakteryjna — lub ogólniej — doktryna o swoistej etiologii chorób przerwała prawie na całe stulecie tradycję nauki hipokratesowej. Główną tezą nowej doktryny było prze­konanie, że każda choroba posiada swoją ściśle określoną przy­czynę, i że najlepiej można ją zwalczać przez atakowanie czyn­nika przyczynowego lub, jeżeli by to nie było możliwe, przez zogniskowanie leczenia na dotkniętej chorobą części ciała. Bar­dzo to było odmienne od nacisku, jaki kładła medycyna staro­żytna na chorym jako na całości i na jego otoczeniu. Kontrast między tymi dwoma punktami widzenia zamanifestował się w sposób dramatyczny w czasie kontrowersji pobudzonych na terenie paryskiej Akademii Medycyny przez komunikaty Pa­steura. Podczas gdy Pasteur twierdził, że odkrycie swoistych przyczyn chorób zapowiada bliski koniec starej medycyny, jego oponenci wyrażali obawy, by bakteriolodzy i chemicy, działając podobnie do strażaków, nie zniszczyli bardziej pa­cjenta niż choroby. Podobna, choć mniej malownicza dyskusja toczyła się w tym samym czasie w lekarskich środowiskach niemieckich. Emil von Behring uważał opinie Virćhowa na temat rodzenia choroby przez nędzę za zacofane objawy dzie­więtnastowiecznej „Naturphilosophie”. Jego zdaniem tego ro­dzaju ujęcie problemów medycznych nie może doprowadzić do poznania żadnych skutecznych metod zwalczania chorób i przeciwstawiał mu konkretną wiedzę, budowaną na podsta­

wie znajomości odkrywanych przez Roberta Kocha swoistych, bakteryjnych przyczyn choroby.

Von Behring i jemu podobni nie wątpili, że będzie można zwalczyć wszystkie najważniejsze zakażenia za pomocą leczni­czych surowic i szczepionek zapobiegawczych, swoistych dla każdego rodzaju drobnoustroju. Moda uległa zmianie i w ostat­nich dziesięcioleciach leki zajęły centralną pozycję w umysłach uczonych i lekarzy, a także laików i wytwórców nowych pro­duktów biologicznych. Jakakolwiek by była natura choroby, najważniejszym zadaniem — przynajmniej w niemal powszech­nym przekonaniu — jest odkrycie magicznego pocisku, który by był zdolny osiągnąć i zniszczyć demona w ustroju pacjenta. Wiele przemawia za tym, że w niezbyt odległej przyszłości moda znowu się zmieni. Tak jak w przypadku surowic i szcze­pionek, pewne rozczarowanie towarzyszy zwykle krytycznej oce­nie optymistycznych obietnic i entuzjastycznych sprawozdań z okresu wczesnych sukcesów leczniczych i profilaktycznych. Na razie jednak jeszcze ciągle identyfikuje się opanowanie jakiejś choroby — bakteryjnej lub innej — z odkryciem i za­stosowaniem nowego leku.

W przeszłości było poszukiwanie leków zajęciem czysto empi­rycznym. Wbrew wzniosłym próbom racjonalnych zamierzeń w tej dziedzinie, jeszcze ciągle' największe osiągnięcia pozostają rezultatem szczęśliwego trafu albo, w najlepszym razie, prób i omyłek. Sposoby odkrywania nowych leków, stosowane obec­nie, wykazują osobliwe podobieństwa do tych, którymi się po­sługiwano w epoce przednaukowej. Rozpatrzmy na przykład historię aspiryny —- tego najmniej czczonego, choć najużytecz­niejszego ze wszystkich leków. Zauważywszy, że bóle reuma­tyczne występowały najczęściej u ludzi żyjących w okolicach nisko położonych i wilgotnych, założył wielebny pastor Edward Stone, że Bóg w swojej łaskawości umieścił na pewno w tych samych okolicach jakieś antydotum przeciwko tym bólom. Na­tchniony tą wiarą odkrył w roku 1763, że wyciąg z kory

wierzby był rzeczywiście bardzo skuteczny przeciwko bólom reumatycznym. Pół wieku potem ustalili chemicy, że kora wierzbowa zawdzięczała swoją leczniczą skuteczność pewnej substancji, którą nazwali kwasem salicylowym od łacińskiej nazwy wierzby — salix. Syntezy kwasu salicylowego dokonał w roku 1835 Gerland, a syntezy jego produktu pochodnego, kwasu acetylo-salicylowego, w roku 1853 — Gerhardt. Ta ostatnia substancja, wypuszczona na rynek pod nazwą aspi­ryny, okazała się z przyczyn dotąd nie znanych jeszcze skutecz­niejsza od samego kwasu salicylowego.

Wiara, którą się kierował wielebny pastor Stone w swoich poszukiwaniach antydotum przeciwko bólom reumatycznym, była objawem rozpowszechnionego wierzenia, że każda sub­stancja i każde działanie, posiadają w przyrodzie swoje przeci­wieństwa tj. wierzenie, które wzbudziło wiele dziwacznych wy­siłków w nie kończącym się nigdy poszukiwaniu nowych leków. Także sposób myślenia, który wiódł bakteriologów w ich poszu­kiwaniach antybiotyków, posiada swoją czcigodną, starożytną przeszłość, choć wiodła ona nieraz do mylnych konkluzji. Oto na przykład historia akonityny, alkaloidu roślinnego, znanego także pod nazwą trucizny miłosnej, używanej często w da­wnych czasach do pozbywania się niepożądanych osób. Opo­wiadają że Guy di Vigevano, francuski lekarz nadworny, doko­nał w roku 1335 eksperymentu, na podstawie którego doszedł do wniosku, że odkrył antydotum przeciwko trującemu działa­niu akonityny. Oglądając mianowicie dokładnie tojad, roślinę zawierającą akonitynę, zauważył na jej liściach robaki i ślimaki żywiące się tymi liśćmi. Zebrał więc robaki i ślimaki, przerobił je na lek i nakarmił różne zwierzęta równocześnie trucizną i lekiem stwierdzając, że niektóre zwierzęta pozostały przy życiu. Przekonany na tej podstawie, że lek był skutecznym antydotum przeciwko akonitynie, powtórzył di Vigevano eks­peryment na sobie. Zażył nieco trucizny i, jak tylko odczuł pierwsze objawy jej działania, połknął wywar z robaków.

Wiemy z jego własnego opisu, że wyzdrowiał całkowicie, jed­nakże nie bez wielokrotnych wymiotów.

Warto podkreślić fakt, że wyciąg z robaków i ślimaków wy­leczył chorobę spowodowaną akonityną, kosztem spowodowa­nia ciężkich wymiotów u pacjenta — bardzo podobnie jak leczenie antybiotykami nierzadko rodzi nową chorobę w czasie leczenia tej, przeciwko której je zastosowano. Ale ważniejsza jest metoda, którą się posłużył Guy di Vigevano. Wiara w to, że robak, który się żywi liśćmi tojadu może leczyć chorobę powodowaną akonityną, jest uderzająco podobna do teorii, w myśl której drobnoustrój zdolny do niszczenia drugiego mi­kroba na płytce agarowej, może zawierać lek przeciwko cho­robie. Jest rzeczą godną uwagi, że podobny koncept, tak nie­skomplikowany, jakby się wywodził z jakiejś bardzo prymi­tywnej filozofii, doprowadził do jednego z największych prak­tycznych osiągnięć nowoczesnej medycyny. Ale chociaż wielkie odkrycia mogą się wywodzić z prymitywnych konceptów, pozo­staje prawdą, że nauka idzie dalej, jeżeli prowadzi ją teoria racjonalna. Jest na szczęście parę faktów, które można użyć dla stworzenia bazy racjonalnej w badaniach nad chemio­terapią.

W swoim Mémoire sur la fermentation appelée lactique, najpierwszej publikacji na temat teorii bakteryjnej z roku 1857 pisał Pasteur, że sok cebuli hamuje rozwój fermentu kwasu mlekowego, ale nie wywiera wpływu na niektóre inne drobno­ustroje. Tym samym rozpoznał jasno możliwość wybiórczego hamowania wzrostu pewnych rodzajów bakterii za pomocą substancji chemicznych, pozbawionych własności hamujących w stosunku do innych gatunków drobnoustrojów. Pasteur nie powrócił już w swoich pracach do tego tematu i dopiero Pa­weł Ehrlich rozwinął go w doktrynę naukową.

Ehrlich wykoncypował, że skuteczne leki przeciwbakteryjne 1 można znaleźć pośród substancji posiadających wybiórcze po-' winowactwo chemiczne wobec jakichś eksponowanych składni­

ków komórkowych pasożyta, którego się zamierza atakować —- nazwanych przez niego komórkowymi receptorami. Ten wła­śnie punkt widzenia streścił w dwóch słynnych sentencjach: „Tylko takie substancje mogą się zakotwiczyć w jakimś ozna­czonym miejscu ustroju, które pasują do cząsteczki przyjmu­jącej tak, jak pasuje cząstka mozaiki do jakiegoś modelu..,”, oraz „Substancje przeiwbakteryjne są, jeśli wolno się tak wy­razić, zaczarowanymi pociskami, które uderzają tylko w te przedmioty, dla zniszczenia których je wyprodukowano”. Już bardziej dokładnie rozwinął Ehrlich swoją myśl twierdząc, że leki mogą działać drogą konkurowania z jakimiś podstawo­wymi procesami przemiany materii pasożyta i tym samym za­burzać jego odżywienie. Zaproponował ten wybitny schemat koncepcyjny jako drokowskaz dla rozwoju badań nad lekami nie tylko przeciwko bakteriom i pierwotniakom, ale także prze­ciwko rakowi.

Niestety wiedza dotycząca hipotetycznych „swoistych recep­torów komórkowych”, postulowanych przez Ehrlicha, nie uczy­niła jak dotąd wielkich postępów. Mimo to pozwoliła ona Ehrlichowi na odkrycie wielu pożytecznych leków, z których salwarsan był najbardziej sławny. Ale jeszcze lepszym dowo­dem naukowej zasadności jego poglądów może być fakt, że rozwijały się one nadal i uzyskały może bardziej precyzyjne sformułowania w postaci teorii o antagonizmach metabolicz­nych, którą posługiwano się szeroko jako drogowskazem przy tworzeniu nowych leków syntetycznych.

W praktyce trzeba leki odkrywane bądź to przypadkowo, bądź to drogą koncepcji półracjonalnych wypróbowywać i w ten sposób dopiero, po próbach i omyłkach, oznaczać ich rzeczy­wistą wartość. Taka niezgrabna i kosztowna droga pozostanie niestety jedyną, do czasu poznania rzeczywiście naukowo uza­sadnionej teorii działania leków. Ale świadczy to jednak o war­tości systematycznych badań empirycznych, że ta marnotrawna metoda, mimo braku dostatecznej podstawy teoretycznej, do­

starczyła takiej mnogiej rozmaitości leków pożytecznych w leczeniu wielu rodzajów chorób.,

Wiara w magiczną potęgę leków zaślepia nieraz zmysł kry­tyczny, a czasem staje się nawet podobna do masowej histerii, opanowującej na równi uczonych i laików. Częstość posługi­wania się słowem „cudowny” w stosunku do działania nowego leku wykazuje, że człowiekowi jeszcze ciągle przychodzi łatwiej wierzyć w tajemne siły niż ufać racjonalnym procesom. Pod­stawą powodzenia wszelkich twierdzeń jest zdolność wzbudza­nia wiary i rodzaj kapłańskiego zachowania się. To prawda, że wiara w moce lecznicze starych bogów zachwiała się już coś niecoś, ale sama wiara nie straciła jeszcze swoich racji bytu. Ludzie pragną cudów dziś tak samo jak dawniej. Jeśli nie przy­łączają się do któregoś z nowych kultów, zadowalają się odda­waniem czci ołtarzom nowoczesnej wiedzy. Zawsze istnieją ludzie szukający nadziei lub żądni sensacji, którzy gorąco po­twierdzą moc leczniczą jakiejś efektownej metody chirurgicznej lub jakiegoś nowego cudownego leku. Dają świadectwo no­wym religiom, a uczeni gotowi są zaraz dostarczyć im przy pomocy nie udowodnionych lub niekompletnych teorii mistycz­nego języka. Wiara w magiczną moc leków nie jest nowa. W przeszłości, tak jak i dziś, przyczyniała się do nadawania medycynie kapłańskiego autorytetu i odtwarzania złudy starych misteriów.

LEKI A OPANOWANIE CHOROBY

Przyjmuje się ogólnie, że odkrycia, które doprowadziły w ciągu ostatnich dwu dziesiątków lat do stworzenia leków przeciwbakteryjnych, stanowią osiągnięcia naukowe przekra­czające wszelkie dawne teoretyczne i praktyczne zdobycze. Jed­nak w rzeczywistości, jak widzieliśmy, nie stanowią one punktu zwrotnego, rozpoczynającego nową epokę, ale są tylko dal-

szymi postępami wzdłuż drogi, którą kroczy medycyna od nie­zliczonych stuleci. Na przykład wprowadzenie kory drzewa chinowego jako leku przeciwko gorączce w siedemnastym wieku i odkrycie w wieku dziewiętnastym, że czynny składnik tej kory, chinina, posiada działanie przeciwko pasożytom malarii, były osiągnięciami o jakościach naukowych i konsekwencjach prak­tycznych równych ze zdobyczami późniejszych lat.

Nasze dzisiejsze, lekko pogardliwe, stanowisko w stosunku do tych odkryć pochodzi częściowo stąd, że znaczenie różnych pasożytów różni się zależnie od okolicy czy kraju. Malaria, inne zakażenia pierwotniakami i zarobaczenia stanowią źródło fizjologicznej i ekonomicznej nędzy w większości okolic przez los nieuprzywilejowanych. Natomiast zamożne okolice zachod­niego świata cierpią na ogół mało z powodu tych zakażeń. Z wyjątkiem okresów wojny albo jakichś zainteresowań finan­sowych, biały człowiek przejmuje się na ogół mało sprawami, z którymi jego osobisty kontakt jest niewielki. Na odwrót, jego egoizm skłania go do otaczania naukową sławą każdego odkry­cia, które wiąże się z jego osobistym powodzeniem. Niezliczone miliony istot ludzkich w Azji, Afryce, Ameryce Łacińskiej cierpią i umierają co roku na zakażenia tęgoryjcem (Ankylostoma), śpiączkę afrykańską albo malarię. Ale odkrycie leków prze­ciwko tym chorobom niewielkie by miało szanse znalezienia się na pierwszych stronach gazet, podczas gdy fakty dotyczące chorób ważnych dla zachodniego świata są zawsze tematem sensacji. Leki przeciwbakteryjne, wprowadzone od roku 1935, zawdzięczają swoją sławę wyłącznie temu, że są one skuteczne przeciwko niektórym z tych chorób, które były przed kilkudzie­sięciu laty najważniejsze dla białego człowieka z zachodniego świata.

Poza tym bywają zjawiska uważane za cudowne tylko wtedy, kiedy albo zdarzyły się w bardzo odległej przeszłości, albo zo­stały ogłoszone we wczorajszych gazetach. Pośród leków prze- ciwbakteryjnych jedynie penicylina i inne mycyny, wyproduko­

wane w czasie lub po drugiej wojnie światowej, bywają jesz­cze uważane za cudowne, podczas gdy sulfonamidy, pocho­dzące z roku 1935, zaczyna się już traktować jako antykwa­ryczne produkty apteczne. Natomiast do osiągnięć terapeutycz­nych z epoki przed rokiem 1930 stosuje się uprzejmo-pogar- dliwy uśmiech, jak do nieważnych, banalnych prawd, zawar­tych w jakimś starym zakurzonym tomie.

Łatwo sobie można przypomnieć, jak to pojawienie się no­wych leków przeciwbakteryjnych zrodziło iluzję ostatecznego rozwiązania starożytnego problemu zakażeń. Kilka chorób, dotąd z reguły śmiertelnych, na przykład podostre bakteryjne zapalenie wsierdzia lub niektóre bakteryjne zapalenia opon mózgowych, można już było wyleczyć. Przebieg innych proce­sów zakaźnych —• na przykład ostrych zakażeń streptokoko- wych, pneumokokowego zapalenia płuc, czerwonki bakteryj­nej, rzeżączki, kiły itp. — można przerwać niesłychanie szybko. Zakażenia operacyjne stały się rzadkością, co znacznie rozszeJ rzyło możliwości chirurgu. Wszystkie te triumfy nowoczesnej chemioterapii zmieniły oczywiście ogromnie medycynę prak­tyczną i zmieniają nawet w świecie zachodnim obrazy choro­bowe, nie ma jednak podstaw do twierdzenia, że się to równa pokonaniu chorób bakteryjnych. Prawdą jest, że śmier­telność tych chorób jest obecnie niska, ale chorobowość pozo­staje jeszcze nieraz bardzo wysoka. Leki są znacznie skutecz­niejsze wobec chorób ostrych, dramatycznych, stosunkowo rzadkich w porównaniu z niezliczoną ilością schorzeń przewle­kłych, które są tak dotkliwym utrapieniem codziennego życia. Skądinąd, jak wiedzieliśmy, spadek umieralności powodowanej przez zakażenia rozpoczął się już przed stu laty i przebiegał regularnie i stale, niezależnie od stosowania swoistych metod leczniczych. Efekt leków przeciwbakteryjnych jest tylko zmarszczką na obniżającej się stale fali spadku umieralności z powodu zakażeń w naszym społeczeństwie.

Większość pojęć dotyczących natury, epidemiologii i zwal­czania chorób bakteryjnych, sformułowano w ciągu dziewięt­nastego wieku. Był to okres szeroko rozprzestrzenionych zabój­czych epidemii albo zawleczonych z zewnątrz, jak cholera lub żółta febra, albo zrodzonych przez nędzę i antysanitarne wa­runki życia. Bardzo podobny stan utrzymuje się jeszcze do dzisiaj w wielu częściach świata, choć najgorsze plagi prze­szłości zostały już do pewnego stopnia opanowane. Ale może właśnie dlatego, że uczeni myślą jeszcze ciągle kategoriami dziewiętnastego wieku, sądzi się, że doprowadzono do ostatecz­nego pokonania chorób bakteryjnych. Przerażająca liczba zgo­nów, powodowanych przez te choroby, tkwiła w umyśle wszyst­kich ludzi w tym okresie, w którym teoria bakteryjna zaczęła przynosić owoce, było więc rzeczą naturalną, że obniżenie umieralności stało się pierwszym celem lekarskich i społecz-. nych kampanii przeciwko zakażeniu. Teraz, kiedy cel ten zo­stał osiągnięty, nadszedł czas zrozumienia, że wskaźniki umie­ralności nie stanowią właściwych mierników ważności proble­mów medycznych. Gdyby, jako kryteria stosowano liczbę żywo­tów ludzkich zmarnowanych przez chorobę, zamiast liczyć tylko liczby zgonów, albo liczbę dni straconych dla radości lub pracy z winy tak zwanych małych chorób, albo choćby tylko kwoty płacone za leki, szpitale i honoraria lekarskie — haracz ściągany przez bakteryjne czynniki chorobotwórcze wydałby się zaprawdę wysoki. Choroby bakteryjne nie zostały pokonane. Można tylko przyjąć, że lekarze i uczeni pogodzili się z myślą, że kosztem ciężkich okupów można sobie zapewnić niejaką przed nimi ochronę.

Ktoś mógłby sądzić, że utrzymanie się chorób bakteryjnych jest tylko sytuacją tymczasową, jest problemem, który będzie niebawem rozwiązany dzięki odkryciu nowych, a potężniej­szych leków. W rzeczywistości terapia lekami posiada pewne ograniczenia nawet w najbardziej korzystnych warunkach. Niektóre ograniczenia są natury technicznej i nie można ich

tu omawiać. Natura innych jest bardziej zasadnicza i opiera się na samej filozofii opanowywania chorób.

Jak już widzieliśmy i jak to ponownie omówimy w następ­nym rozdziale, typy chorób przeważających w jakiejś zespoło- wości, są w szerokiej mierze zdeterminowane przez cechy ca­łego otoczenia — fizycznego i społecznego. Wiara w fakt, że choroby można opanować lekami, nie bierze pod uwagę trud­ności wynikających z ekologicznych zawiłości ludzkich proble­mów. Jest to stanowisko podobne do naiwnej filozofii kowboj­skiej, na której są oparte sensacyjne filmy z Dzikiego Zachodu. W pełnym zbójców miasteczku przygranicznym, zabija boha­ter własnoręcznie bandytów, pędzących na szalejących koniach przez osiedle. Historia kończy się szczęśliwie, bo się wydaje, że spokój został przywrócony. W rzeczywistości jednak śmierć złoczyńców nie rozwiązuje zasadniczego problemu, jako że złe warunki społeczne, które dopuściły do napadu bandytów na miasto, spowodują na pewno wkrótce najazd nowych ban­dytów, chyba że nastąpi coś takiego, co naprawi pierwotną przyczynę zaburzeń. Bohater wyjeżdża z miasta, nie czyniąc niczego, co by rozwiązywało ten.znacznie trudniejszy problem; w gruncie rzeczy nie posiada sposobów na jego rozwiązanie, a nawet nie uświadamia sobie jego istnienia.

Podobnie opowieści o cudownych kuracjach tylko wyjąt­kowo wspominają o tym, że zahamowanie ostrego epizodu nie rozwiązuje problemu choroby ani w społeczeństwie, ani nawet u dotyczącej jednostki. Rzeżączka stała się u ludzi doskonale dostępna leczeniu farmakologicznemu już od roku 1935; jej czynnik bakteryjny, gonokok, jest tak wrażliwy na penicylinę i inne leki, że jawną postać choroby można zahamować w naj­krótszym czasie i bardzo łatwo. A mimo to nie została rze­żączka zlikwidowaną w żadnym kiaju, ani w żadnej grupie społecznej. Stało się tak dlatego, że na jej opanowanie składa się wiele czynników fizjologicznych i społecznych, nie dają­cych się pokonać lekami. Szereg owych czynników rozpoczyna

się od niedokładnie znanych warunków, w których gonokok pozostaje nadal w pochwie „wyleczonych” kobiet bez powo­dowania objawów chorobowych, a kończy się na ekonomicz­nych i psychologicznych aspektach środowiska społecznego, które sprzyjają swobodzie życia płciowego i przestępczości mło­dzieńczej.

Inne granice zasięgu terapii lekowej można zobrazować na przykładzie prób opanowania zapalenia wymion u bydła, cho­roby, którą mogą wywołać różne rodzaje bakterii. Jako że naj­częściej stwierdza się w tej chorobie w wymionach streptokoki, sądzono, że najłatwiej ją opanować za pomocą penicyliny. Szybko zorientowano się jednakowoż, że po eliminacji strepto- koków pojawiają się często w wymionach inne rodzaje bakterii. Nie można więc opanować tej choroby tylko przez atakowa­nie bakterii, pojawiających się po zachorowaniu zwierzęcia. Można to osiągnąć przez wprowadzenie takich zmian w ho­dowli bydła, które pozwalają bakteriom swobodnie osiedlić się i mnożyć w wymieniu. Przełożone na wyrazy dające się zasto­sować do ludzkich chorób oznacza to, że leki nie mogą być na dłuższą metę skuteczne, póki nie zastosuje się środków po­prawiających te warunki fizjologiczne L społeczne, które są pierwotną przyczyną choroby, jaką zamierza się opanować.

Jest faktem godnym uwagi, że największe postępy w dzie­dzinie poprawy zdrowotności uzyskano w zakresie tych chorób, które zareagowały na reformy społeczne i ekonomiczne, prze­prowadzone po okresie uprzemysłowienia. Choroby z niedo­boru żywnościowego, nader rozpowszechnione w dziewiętna­stym wieku, znikły z zachodniego świata niemal zupełnie, ale nie dzięki spożywaniu czystych witamin, lecz po prostu dzięki powszechnej poprawie odżywiania się. Wielkie epidemie bakte­ryjne nie zostały opanowanie przez leki, lecz głównie przez środki sanitarne i podniesienie się ogólnej stopy życiowej. W przeciwieństwie do tego — raki, choroby naczyń krwiono­śnych, zaburzenia umysłowe — których ruch sanitarny nie do­

tyczył, pozostały poważnym problemem zdrowotnym, którego rozwiązania jeszcze nawet nie widać. Wolno się spodziewać oczywiście, że intensywne poszukiwania pozwolą odkryć leki niosące ulgę dotkniętym tymi chorobami, lecz można równo­cześnie przepowiadać, że terapia lekowa nie zlikwiduje całko­wicie samego problemu.

Należy poznać i zmienić te aspekty fizycznego i społecznego środowiska, które spowodowały wzrost częstości chorób charak­terystycznych dla naszych czasów. Zanieczyszczenie powietrza, działanie pewnych ciał chemicznych, błędy w żywieniu, życio­we walki konkurencyjne itd., oto czynniki które oskarżano i które najprawdopodobniej grają jakąś rolę jako przyczyny chorób. W zapasie pozostały na pewno liczne niespodzianki. Jedną z charakterystycznych cech naszej cywilizacji jest szyb­kość z jaką zmienia ona nasz tryb życia, a to bez zbytniej, a może nawet w ogóle bez żadnej troski o późne następstwa tych zmian. Człowiek może się ostatecznie niemal do wszyst­kiego przystosować, ale przystosowanie wymaga więcej czasu, niż na to zezwala wzrastające tempo zachodzących obecnie zmian.

Stosunek insuliny do cukrzycy ilustruje inny rodzaj trud­ności w pokonaniu choroby lekiem. Dzięki insulinie mogą mi­liony chorych na cukrzycę na całym świecie żyć długo, szczęśli­wie i pożytecznie. Niestety opanowanie objawów cukrzycy nie jest identyczne z wyleczeniem chorego na cukrzycę, nie mówiąc już o pokonaniu choroby. Nawet człowiek leczony insuliną pra­widłowo narażony jest na niebezpieczeństwo rozwinięcia się w późnym wieku zaburzeń naczyniowych. Jeszcze ważniejszy społecznie jest fakt, że dzieci chorego na cukrzycę mają ten­dencję dziedziczenia skłonności do tej choroby. Tak więc osta­tecznym efektem leczenia insuliną może być wzmożenie się liczby wypadków cukrzycy w społeczeństwie i może nadejść czas, w którym trzeba będzie rozważyć odległe konsekwencje tej biologicznej sytuacji. Gdyby skłonność do cukrzycy stała

się częstą cechą wśród ludzi, a zapotrzebowanie na insulinę lub jakiś preparat równorzędny nadal wzrastało, społeczeństwo może stanąć w obliczu medycznych, ekonomicznych i etycz­nych problemów, do których dziś jeszcze nie jest przygotowane. Na szczęście istnieją dane pozwalające sądzić, że leczenie insu­liną i innymi lekami o podobnym działaniu nie jest jedynym sposobem walki z cukrzycą. Zaobserwowano, że choroba ta przebiega na ogół lżej w sytuacjach, w których istnieje niedo­bór żywności, co zdarza się nieomal normalnie w niektórych krajach azjatyckich i istniało w czasie minionej wojny w kra­jach europejskich, będących pod okupacją niemiecką. Nie ulega wątpliwości, że rozwiązanie tego problemu stawia naj­wyższe wymagania najwybitniejszym medycznym mężom stanu. Przekracza ono sprawy leczenia objawów cukrzycy u indywi­dualnych pacjentów i może wymagać reform społecznych, się­gających nawet w zakres etyki.

ORTÓBIOZA

Jeszcze nigdy nie było nieurodzaju w dziedzinie rodzenia się nowych opinii na temat trybu życia, który powinni prowadzić ludzie, chcący zachować zdrowie. Każdy ma albo swoją teorię na ten temat, albo przyłącza się do którejś z gotowych teoryjek, spośród niezliczonych systemów tworzonych bez przerwy zawsze i wszędzie. Słynni badacze, a nawet uczeni lekarze, bywali równie skłonni do podporządkowywania się na własny użytek systemom opartym na półprawdach, jak laicy. Może o tym świadczyć osoba wielkiego biologa Ilij Miecznikowa, dostarcza­jąca przykładu, w którym możemy rozpoznać i naszych przyja­ciół i siebie samych.

W pierwszej fazie życia naukowego zdobył Mieczników sławę dzięki swoim podstawowym studiom na temat zakażenia i odporności, za które otrzymał Nagrodę Nobla. Jednakże po

przekroczeniu czterdziestego piątego roku życia zainteresował się szczególnie pewnymi dość oryginalnymi teoriami filozoficz­nymi, dotyczącymi problemu starości. Dziwiło go, że człowiek boi się śmierci i często wykazuje niepokój w chwili jej zbli­żania się. Spełnienie każdej funkcji życiowej wywołuje instynk­townie uczucie nasycenia. Spożycie zadowalającego posiłku uwalnia nas od pożądania dalszego jedzenia; mamy ochotę na wypoczynek po wykonaniu wysiłku fizycznego, obojętne czy to była praca czy zabawa. Dlaczegóż więc nie pożądamy śmierci pod koniec normalnego życia? Mieczników przypuszczał, że dzieje się tak dlatego, iż nasze życie jest zazwyczaj krótsze niż potencjalne możliwości naszego ciała. Jego zdaniem, ludzie osiągający wiek rzeczywiście dojrzały — powiedzmy sto lat lub więcej — witają śmierć bez żalu, nawet jeżeli nie są cho­rzy ani nie cierpią, ot tak jak człowiek wita sen pod koniec przepełnionego wydarzeniami dnia.

Wydało się Miecznikowowi, że cywilizacja wywiera na nowo­czesnego człowieka jakiś wpływ uszkadzający, który nie wywo­łuje wprawdzie jawnej choroby, ale Uniemożliwia tak długie trwanie życia, które by wyzwoliło naturalny instynkt śmierci. Bez dostatecznie uzasadnionych racji doszedł Mieczników do poglądu, że jelitowa flora bakteryjna powoli człowieka zatru­wa, powodując i przyśpieszając choroby zwyrodnieniowe. Twierdził, że papugi i niektóre inne ptaki, mające krótki prze­wód pokarmowy i oddające często stolec, żyją zwykle znacznie dłużej niż można by się spodziewać po ich wielkości. Uderza­jąca długowieczność chłopów bułgarskich była — jego zda­niem — następstwem faktu spożywania przez nich dużych ilości sfermentowanego mleka, bogatego w bakterie kwasu mle­kowego, będące antagonistami tej jelitowej flory bakteryjnej, która truje człowieka. Tak rozumując doszedł Mieczników do przekonania, że opanowanie gnicia jelitowego za pomocą wła­ściwej diety, zapobiegłoby chorobom zwyrodnieniowym, albo co najmniej opóźniłoby ich rozwój, a tymczasem doprowadzi-

toby do ujawnienia się instynktu śmierci. Wbrew naiwnym troskom o swoją dietę umarł Mieczników w roku 1917 w wieku 71 lat na mocznicę, z objawami skrajnej arterioskle- rozy, ale trwał do samego końca w przekonaniu, że byłby mógł pozostać przy zdrowiu, gdyby był zaczął żyć dostatecznie wcze­śnie w myśl swoich teorii.

Fantazje Miecznikowa na temat związku między gniciem jelitowym, chorobami zwyrodnieniowymi a długowiecznością nie miały żadnych rzeczowych podstaw ani eksperymentalnych, ani klinicznych. Zapomniano o nich już dawno, ale istnieje ślad po nich w postaci mody na niektóre sfermentowane pro­dukty żywnościowe, począwszy od kaukaskiego jogurtu i ku­mysu, a skończywszy na reklamowanym mleku, zawierającym czyste kultury bakterii kwasu mlekowego. A jednak jest rzeczą ciekawą, że niektóre najnowsze spostrzeżenia zdają się wska­zywać na to, że w poglądzie, iż drobnoustroje przewodu pokar­mowego mogą wywierać na ustrój jakieś j szkodliwe wpływy, było trochę prawdy. Wykazano na przykład ostatnio, że doda­nie leków przeciwbakteryjnych do żywności młodych świń i kurcząt zwiększa szybkość ich wzrastania, a także zwiększa stopień wykorzystywania przez nie pokarmu. Leki przeciwbak- teryjne mogą również chronić zwierzęta doświadczalne przed pewnymi rodzajami marskości wątroby pochodzenia żywno­ściowego. Ścisły mechanizm tych zjawisk nie jest jeszcze wpraw­dzie znany, ale można przypuścić, że leki hamują pośrednio lub bezpośrednio aktywność takich drobnoustrojów, które normal­nie wywołują łagodne i nierozpoznawane zatrucia.

Obsesja Miecznikowa o toksynach jelitowych została przez jego późniejszą wiedzę złagodzona; przyznawał, że poza odży­wianiem należałoby zreformować wiele innych dziedzin życia ludzkiego, by osiągnąć długowieczność. W celu ujęcia jednym wyrazem wszystkich reform, potrzebnych do uzyskania dłu­giego życia, wynalazł słowo orthobiosis, czyli „poprawne życie” albo suma czynników zapewniających długowieczność i po­

myślność. Żądanie ortobiozy jest jednak właściwie tylko żąda­niem doskonałości, jest stwierdzeniem istnienia problemu, a nie sposobem rozwiązania go. Metodologicznie zaś istnieje niebezpieczeństwo posługiwania się dla wyjaśniania chorób zbyt szerokimi pojęciami biologicznymi, niebezpieczeństwo za­stępowania konkretów dokładnej wiedzy nic nie mówiącymi ogólnikami i chwiejną filozofią. Jedną z najcenniejszych zdo­byczy doktryny o swoistej etiologii było uratowanie medycyny przed grzęzawiskiem pustych słów i mglistych koncepcji. Nato­miast przykładanie wagi do faktów konkretnych nie powinno skłaniać do negowania prawdy, że w warunkach naturalnych etiologia większości chorób jest raczej wieloprzyczynowa niż swoista. Posługując się rozszerzoną koncepcją etiologiczną, obejmującą wewnętrzne i zewnętrzne determinanty choroby, może mieć naukowy lekarz nadzieję stworzenia metody leczni­czej, która zawierałaby w sobie mądrość i empirię tradycyjnej sztuki lekarskiej. „Skomplikowana budowa ciała ludzkiego uczyniła zeń instrument łatwy do rozstrojenia” pisał Francis Bacon. „Zadaniem medycyny jest nastrojenie tej ciekawej harfy ludzkiego ciała, przywrócenie jej Harmonii”.

SPOŁECZNE MODELE ZDROWIA I CHOROBY .

HISTORIA CHORÓB

tarożytni Grecy uważali zdrowie za jeden z największych

skarbów, ale święta Hildegarda sądziła, że Bóg nie prze­bywa w zdrowym ciele. Tak więc ludzkość zapatrywała się roz­maicie na problemy medyczne, ale nigdy nie była wobec nich obojętna. Dziennikarze i powieściopisarze są nader skłonni do omawiania zjawiska choroby i do wyjaśniania go w świetle zapatrywań swoich czasów i swoich przesądów. Folklor i uczone traktaty medyczne, książki z dobrymi radami dla cho­rych, przewodniki dla chcących żyć zdrowo, opowieści o epi­demiach i o cudownych wyleczeniach dostarczają obfitego ma­teriału historii medycyny wszystkich czasów. W przeciwień­stwie do tego dodali sami historycy medycyny do tej dokumen­tacji bardzo niewiele. Napisali bardzo dużo i bardzo uczenie

o żywotach lekarzy i uczonych. Omówili w drobnych szcze­gółach spostrzeżenia, eksperymenty i teorie, które doprowa­dziły do postępów w rozumieniu zjawisk chorobowych i do zastosowań praktycznych w lecznictwie i zapobieganiu. Krót­ko — rzucili wiele światła na historię rozwoju ludzkiej wiedzy

o chorobie. Natomiast napisali niewiele o historii samych cho­rób. To zaniedbanie rodzi wrażenie, a często także zresztą oparte jest o wiarę, że choroby pozostały mniej lub bardziej niezmienne poprzez cały okres ludzkiej historii, a to co się zmieniało, to jedynie ludzka wiedza o nich.

Na pierwszy rzut oka może się rzeczywiście wydawać, ż© tak było. Choroba nieomal na pewno towarzyszy zawsze życiu i nie ma wątpliwości, że dawni ludzie cierpieli na większość, jeżeli nie na te wszystkie choroby, które obecnie trapią ludz­kość. Dla epoki przedhistorycznej kości stanowią jedyny poży­teczny i wiarygodny dowód istnienia chorób. Krzywicę, która towarzyszyła zawsze w przeszłości niedostatecznemu nasłonecz­nieniu, rozpoznano w kościach neolitycznych z Danii i Nor­wegii. Choroby stawów należały wtedy tak jak i dziś do naj­częstszych przyczyn kalectwa człowieka. Tysiące, a może mi­liony lat temu występowały u człowieka neandertalskiego, u człowieka jaskiniowego z Francji, pod słońcem Egiptu i w peruwiańskich górach. Zresztą wczesny człowiek nie sta­nowił pod tym względem wyjątku, gdyż zniekształcające zapa­lenie stawów rozpoznano w szkieletach dinozaurów, ssaków z Eocenu i Plejstocenu, u krokodyla z Miocenu i wielbłąda z Pliocenu. Artretyczne deformacje rozpoznawano tak często na szczątkach kostnych niedźwiedzia jaskiniowego, że stworzono dla nich nazwę „dny jaskiniowej”, Virchowowskiej „Hoehlen- gicht”. Chociaż złośliwe nowotwory kości nie należą do czę­stych zjawisk u ludzi i zwierząt przedhistorycznych, stwier­dzono je jednak u egipskich mumii z tak dawnej epoki jak rok 3400 p.n.e., w szczątkach ludzkich z Francji, Północnej Ameryki i Peru, a także u kopalnych koni i niedźwiedzi jaski­niowych. W przeciwieństwie do tego stwierdzono choroby zę­bów tylko u bardzo nielicznych zwierząt kopalnych, a badania szkieletów neolitycznych z Francji wykazały obecność próch­nicy tylko u 3 do 4 procent osobników. Analogiczne odkrycia w przedhistorycznym osiedlu Tepe Hissar w Iranie o ludności żyjącej od roku 4000 do 2000 p.n.e. wykazują jasno, że — wbrew rozpowszechnionemu mniemaniu — próchnica zębów trapiła człowieka już na długo przed wprowadzeniem miękkich potraw i słodyczy.

Dodatkowych informacji o chorobach ludzi z epok starożyt-

nych dostarczyły zdjęcia rentgenowskie mumii oraz rzeźby i obrazy. Jeżeli dokumenty te interpretowano prawidłowo, to król Siptak z Dziewiętnastej Dynastii egipskiej i kilku jego poddanych cierpieli na porażenną postać choroby Heinego-Me- dina. Na pierwsze dowody istnienia arteriosklerozy aorty natra­fiono u faraona Memeptah z roku około 1200 p.n.e., faraona znanego ze Starego Testamentu (Exodus); stwardnienie tętnic istniało poza tym u innych Egipcjan od Osiemnastej do Dwu­dziestej Siódmej Dynastii oraz u późniejszych greckich i kop- tyjskich mumii. Listę chorób stwierdzanych u mumii czyta się jak katalog muzeum patologicznego, a zawiera ona pylice płuc, zapalenia płuc, zapalenia opłucnej, kamienie nerkowe, zapa­lenia zatok bocznych nosa, marskość wątroby, zapalenie ucha środkowego, zapalenie wyrostka robaczkowego, zapalenie opon mózgowych, czarną ospę, trąd, malarię, gruźlicę, wrodzony niedorozwój wątroby. Schistomiaza, pasożytnicza choroba ludów zacofanych, była w Egipcie częsta już przed dwoma tysiącami lat. Egipcjanom dokuczały także wszy, a Peruwia- nom piaskowe pchły, co można osądzić po zmianach widocz­nych na podbiciu ich stóp.

Stwierdzenia paleopatologiczne nie pozostawiają więc żad­nych wątpliwości, że większość znanych chorób organicznych i bakteryjnych człowieka i zwierząt jest bardzo stara. Równo­cześnie jest rzeczą pewną, że względna ciężkość i częstość róż­nych chorób ulegała znacznym zmianom w czasach historycz­nych. Niestety dowody tych zmian nie są nigdy przekonywa­jące, jako że informacje trzeba opierać na rozpoznaniach w najlepszym razie przybliżonych oraz niedokładnych i nie­pełnych opisach historycznych. Słowa, które się wydają do­kładne, miały w różnych czasach różne znaczenia. Słynna dżuma z Aten, opisana przez Tucydydesa, nie była chorobą znaną dziś pod tą nazwą; była to może odra, a może tyfus. Zarządzenia dla trędowatych Leviticusa odnosiły się najpraw­dopodobniej do rozmaitych lżejszych chorób skórnych prócz

prawdziwego trądu, wywołanego prątkiem Hansena. Nie wszystkie choroby, opisywane w starych dziełach jako suchoty, można zidentyfikować z gruźlicą. Słowa „dna” lub „reuma­tyzm” były używane dla określenia całej masy chorób — nawet chorób żołądka czy serca. Wiliam Pit Starszy cierpiał na napa­dowe zaburzenia umysłowe, które nazywano eufemistycznie reumatyzmem mózgu. Nawet znaczenie słowa gononhea zo­stało ostatnio zakwestionowane, przy czym wypowiedziano opinię, że choroba nazywana tak przez starych autorów była w rzeczywistości nasieniotokiem (spermatorrhea). „Gonorrhea jest niepożądanym wyciekiem nasienia — pisał Galen — który możesz również nazwać mimowolnym; lub, by wyrazić się ści­ślej, jest ciągłym wydalaniem się nasienia bez wzwodu członka”. Że Galen nie myślał o zapaleniu cewki moczowej wynika z jego określenia iż „Gonorrhea jest chorobą narządów nasiennych, a nie członka, który jest tylko narządem wydala­nia nasienia”.

Uwzględniając wszelkie trudności interpretacji starych do­kumentów medycznych można mimo to uważać, że wolno pró­bować wysnuwać pewne wnioski na temat zmian częstości poszczególnych chorób z biegiem czasu. Trudno na przykład w to wątpić, że tysiące lazaretów istniejących w Europie w średniowieczu zakładano w celu izolowania i segregowania trędowatych, zakażonych prątkiem Hansena. Skądinąd jest również rzeczą pewną, że prawdziwy trąd znikł w Europie niemal całkowicie w szesnastym wieku i nigdy nie pojawił się więcej w krajach zachodniej cywilizacji, mimo że w innych częściach świata stanowi jeszcze ciągle rozpowszechnioną chorobę.

Inną chorobą, która jak się wydaje znikła, albo co najmniej zmieniła objawy, jest angielska choroba potowa. Wybuchy tego tajemniczego schorzenia obserwowano wielokrotnie w An­glii, a w mniejszym stopniu także na kontynencie między ro­kiem 1485 a 1551. W porównaniu z tą chorobą nawet groza

dżumy bladła, jak wynika z kronik i opowiadań z epoki Tudo- rów. Podczas gdy jednak choroba potowa z nieznanych przy­czyn znikła całkowicie, tak nagle jak się była pojawiła, by nigdy nie powrócić — przynajmniej w postaci, dającej się zidentyfikować — dżuma szalała aż do połowy dziewiętna­stego wieku. Jest rzeczą możliwą, że choroba potowa była jakąś chorobą egzotyczną w rodzaju dengue *, ale jest bardziej prawdopodobne, że jej drobnoustrojowy czynnik przyczynowy przetrwał w społeczeństwie, maskując się może jako wirus grypy lub innej podobnej choroby.

Na ogół zmiany częstości choroby pojawiają się mniej na­gle, niż to miało miejsce w wypadku trądu lub choroby poto­wej. Zwykle choroba staje się stopniowo coraz rzadsza i mniej ciężka, lecz istnieje nadal w lżejszej postaci, jak na przykład kiła. Początek epidemii kiły nie jest dokładnie znany, ale wia­domo, że w okresie jej rozprzestrzenienia się w Europie w sze­snastym wieku była to choroba bardzo groźna. Zapadalność na nią była we wszystkich warstwach społeczeństwa europej­skiego olbrzymia, a sądząc z opisów Fracastore’á i Ulricha von Hutten jej objawy były niezwykle ciężkie. Ze wszystkich spra­wozdań medycznych i literackich wynika jednak, że choć w przebiegu następnych stuleci szerzyła się nadal wśród wszyst­kich klas społecznych, jej jadowitość stopniowo, a samoistnie spadała. Spostrzeżenia spisane przez Bartolomé de Las Cases w jego dziele Ogólna Historia Indii, wydanym w szesnastym wieku wskazują na to, że była ona u Hindusów częsta, ale mało dokuczliwa. Przed około trzydziestu laty otrzymaliśmy jeszcze bardziej przekonywające dowody samorzutnego łagod­nienia kiły. Okazało się, że prawie wszyscy mieszkańcy pew­nego miasteczka w Pendżabie mieli dodatni odczyn Wasser­

manna, choć żadnych innych objawów zakażenia nie można było u nich stwierdzić.

Samoistna ewolucja chorób objawia się także ich przypły­wami i odpływami, zdarzającymi się niezależnie od jakichkol­wiek świadomych ludzkich interwencji. Przykładem mogą być szkarlatyna, odra i mumps (zakaźne zapalenie przyusznicy, świnka), ze względu na stosunkową łatwość ich rozpozna­wania.

W książce drukowanej w roku 1701 wspomina autor na temat szkarlatyny „tylko Nazwę tej choroby, jako że jest tak rzadka, jak żadna inna”. Tymczasem zaś wybitny lekarz irlandzki Graves zapatrywał się półtora wieku później inaczej na tę sprawę. „W roku 1801” — pisał — „czyniła szkarlatyna wielkie spustoszenia w Dublinie i utrzymywała się jeszcze do wiosny 1802. Ustąpiła latem, by następnie powracać inter­wałami w ciągu lat 1803—1804, kiedy to zmieniła swój cha­rakter. ... tak łagodna, że nie wymagająca nieomal żadnego leczenia albo tak czysto zapalna, że ustępująca od razu po właściwym zastosowaniu środka przeciwzapalnego... Doświad­czenie obecnej epidemii (1834—1835) ...wykazało, że wbrew naszym przechwałkom o postępie nie mieliśmy w latach 1834— 1835 więcej powodzenia niż nasi poprzednicy w latach 1801—1802”. śmiertelność szkarlatyny w Anglii i Walii w roku 1840 nagle podwoiła się. Od tej chwili aż do roku 1880 stała się szkarlatyna główną przyczyną zgonów pośród chorób zakaźnych wieku dziecięcego, stanowiąc 4—6% przyczyn śmierci bez względu na wiek. Szczyt śmiertelności z tej cho­roby przypada w Anglii prawdopodobnie na dziesięciolecie 1861—1870. W roku 1863 wyniosła umieralność na szkarla­tynę 1500 na milion mieszkańców. W tym okresie spośród miliona dzieci urodzonych w Liverpoolu umierało na tę cho­robę 27 000 przed osiągnięciem piątego roku życia.

Po tym niszczącym etapie ciężkość szkarlatyny uległa zmniej­szeniu, a około roku 1900 najpierw odra, a potem dyfteria

stały się od niej chorobami bardziej śmiertelnymi. Ale część swojej złośliwości zachowała aż do początku bieżącego stulecia. Jak pisał Major Greenwood, była ona po prostu gorączką i nie wymagała żadnych dodatkowych przymiotników, podob­nie do dżumy. Później stała się szkarlatyna znowu łagodniejszą chorobą. Jest rzeczą prawdopodobną, że zasługi w jej opano­waniu, przypisywane zazwyczaj nowym lekom lub lepszym metodom postępowania (co odnosi się do początków dzie­więtnastego wieku), są w rzeczywistości dziełem nieznanych czynników, które doprowadziły do „samoistnego” spadku jej złośliwości.

Podobną historię można opowiedzieć o fluktuacjach cięż­kości odry. William Heberden twierdził w roku 1785, że odrę „przebywa się zwykle bez większego niebezpieczeństwa; rzadko wzywa się przy tej chorobie lekarza”. Zmieniło się to jednak ostro około roku 1800. W roku 1804 odra spowodowała tyle zgonów, głównie wśród dorosłych, co ospa, a w roku 1808 nawet więcej. Wydaje się, że stała się podobna do postaci nazy­wanych przez Sydenhama w roku 1674 „anormalnymi” lub „złośliwymi”, a jest nawet prawdopodobne, że śmiertelność była wyższa niż wskazują statystyki, jako że jej liczne śmier­telne powikłania płucne nie były rozpoznawane.

Mniej więcej do roku 1840 odra pozostała główną przyczyną zgonów dzieci, potem rozpoczął się odpływ i na lat około czter­dzieści zastąpiła ją, jako główną chorobę zakaźną, szkarlatyna. Lecz pod koniec stulecia złośliwość odry poczęła znowu wzra­stać i niemal co roku, aż po rok 1915, liczba zgonów na odrę przekraczała sumę zgonów na ospę, szkarlatynę i dyfterię łącz­nie. Od tego momentu rozpoczął się spadek, który trwa dotąd.

Użyliśmy kilkakrotnie słowa „samoistny” dla określenia tych zmian w częstości i ciężkości chorób, które się wydarzyły bez świadomej interwencji człowieka. W rzeczywistości zmiany te są oczywiście wyrazem działania sił naturalnych; opisaliśmy na przykład w poprzednich rozdziałach czynniki dziedziczne

w adaptacji ewolucyjnej. Innym aspektem problemu jest wpływ czynników społeczno-ekonomicznych na częstość i ciężkość cho­rób. Jak zobaczymy obecnie, każdy typ cywilizacji miał cho­roby dla siebie charakterystyczne, a w każdym okresie różniły się pod tym względem od siebie poszczególne grupy społeczne każdej zbiorowości.

GŁÓD I PRZEKARMIENIE

W swoim zasadniczym zarysie potrzeby żywnościowe czło­wieka są takie same na całym świccie i prawdopodobnie nie zmieniły się w czasach historycznych. Ale żywnościowych po­trzeb ludzkich nie można definiować wyłącznie terminami kalorii, białek, tłuszczów, cukrów i witamin. Zwyczaje odzie­dziczone po przodkach i wpływy kulturowe ograniczają znacz­nie zakres dopuszczalnych pokarmów lub narzucają spożywa­nie takich, które stały się już aktualnie szkodliwe. Taka lub inna postać błędnego żywienia się jest równie rozpowszech­niona w środowiskach zamożnych, jak niedożywienie w okre­sach głodu. „Są oni tak chorzy z przekarmienia” — mówi Nerisa w Kupcu weneckim — „jak ci, co głodują z biedy”.

Głód i popęd płciowy były zawsze podstawowymi bodźcami aktywności zwierząt i ludzi. Jeśli jednak sądzić po poezji, pro­zie i sztukach plastycznych, głód przestał być tematem zajmu­jącym umysł zachodniego człowieka. Wydaje się, że odkrycia psychoanalizy dały naukową sankcję poglądowi, iż popęd płcio­wy i jego sublimacja, miłość, stanowią główne motory ludzkich czynów i główne źródła cierpienia. W rzeczywistości dzieje się tak dlatego, że klasy średnie i wyższe miały już w, dziewiętna­stowiecznej Europie tyle żywności, ile chciały, a ich psychoana­litycy mogli ignorować sprawy głodu, jako że sprawy płci zajęły w umysłach miejsce pierwsze i najważniejsze. Głód odzyskał swoje miejsce dominującego motoru w czasie drugiej wojny

światowej w obozach koncentracyjnych i wśród ludności krajów okupowanych, wydobywając nieraz na powierzchnię bestial­skie cechy natury ludzkiej, nieobce jak się okazało, nawet ludziom najbardziej ucywilizowanym.

Niedożywienie jest nadal w wielu częściach świata stałą groźbą, która wpływa emocjonalnie na zachowanie się i na­rzuca strukturze społecznej pewne charakterystyczne modele. Jako że zapasy żywności stają się u ludów pierwotnych niskie przed rozpoczęciem sezonu zbiorów, mają ludzie skłonność do otępienia w tej porze roku, a życie zespołowe spada na niski poziom. Podniecenie występujące na wiosnę wynika nie tylko z dobrego samopoczucia, spowodowanego cieplejszą pogodą i jaśniejszym światłem, ale może nawet w wyższym stopniu z nadziei na nowe zbiory. Orgiastyczne obchody, poświęcone kultowi Dionizosa i Demeter w Grecji, były w swojej istocie biologicznymi wybuchami radości, wzbudzonej pojawieniem się świeżej roślinności. Nawet dziś budzi się u większości z nas w pierwszych ciepłych dniach wiosny jakieś uczucie radości i podziwu dla przebudzenia się życia w przyrodzie, jak gdyby i w naszych żyłach zaczął krążyć jakiś nowy duch, rodzący świeży napływ siły.

Ze względu na ich dramatyczny charakter, okresy głodu zajmują ważne miejsce w historii. A jednak głód nie stanowi ani najbardziej interesującego, ani najważnejszego aspektu wpływów żywienia na ludzkie sprawy. Jak już wspomniano, dieta ludów pierwotnych jest ograniczona jakościowo i bardzo monotonna pod koniec sezonów martwych, podczas gdy po zbiorach bywa obfita i urozmaicona. Mieszkańcy wysp Anda- mańskich żywią się w jednym okresie wieprzowiną, w następ­nym rybami, potem znowu miodem i dzikimi owocami. Afry­kanie korzystają w jednym sezonie z bogactwa świeżych jarzyn, następnie przechodzą na dietę złożoną z grzybów i owoców, by wreszcie w innym okresie ograniczać się do kasz i suchego grochu i fasoli. Tylko nieliczni tubylcy są dobrowolnymi wege­

tarianami. Bywają nimi tylko z konieczności, jak o tym świad­czy spożywanie olbrzymich ilości mięsa w czasie uczt, po osiąg­nięciu jakiejś zdobyczy.

Takie naprzemienne okresy niedostatku i przekarmiania nie mogą być pozbawione daleko idących konsekwencji fizjolo­gicznych, badano je dotąd jednak, poza najbardziej oczywi­stymi skutkami, niedostatecznie. Antropolodzy, którzy żyli wśród ludów pierwotnych opowiadają, że w następstwie nagłych zmian diety występują często ciężkie zaburzenia żołądkowo- -jelitowe, które jednak krajowcy znoszą jako zło konieczne. Owe następstwa bezpośrednie są jednak prawdopodobnie mniej ważne od innych, subtelniejszych, związanych z potrzebą fizjo­logicznego przystosowywania się do nagłych zmian sposobu odżywiania się. W świecie zachodnim nie zdarzają się obecnie niemal nigdy podobne sytuacje, jako że przez cały rok osią­galne tu są bardzo rozmaite rodzaje żywności, ale to, co wy­daje się powierzchownie wielką korzyścią, może mieć także pewne następstwa szkodliwe. Człowiek rozwinął się podobnie do dzikich zwierząt w warunkach, w których ilość i jakość pokarmu były w każdej porze roku inne, a cykliczne zmiany niedostatku i nadmiaru, mogły odpowiadać pewnym, dziś już nie znanym, rytmom fizjologicznym.

Niedobory żywnościowe bywają często pośrednimi następ­stwami zmian społecznych i technologicznych. Kultury prymi­tywne umieją uzyskiwać niemal dostateczną żywność ze środo­wisk nawet najuboższych, jeżeli tylko warunki ekologiczne, w których żyją, są niezmienne. Tak na przykład potrafili India­nie Otomi znajdywać wystarczające środki utrzymania i żyć przez wiele pokoleń w dolinie Mesquital w Meksyku, na tere­nie półpustynnym, cierpiącym na posuchę przez wiele miesięcy w roku. Nie widać u nich niemal zupełnie, albo w ogóle nie widać, klinicznych objawów niedożywienia, choć spożywają oni bardzo mało pokarmów, uważanych za konieczne dla zrów­noważonej diety. Ich spożycie mięsa, nabiału, owoców i kon­

wencjonalnych jarzyn jest skrajnie niskie. Obok swoich plac­ków jedzą jako jarzyny sałatę z mało soczystych traw, owoce kaktusów, tzw. świńską trawkę i osty oraz piją pulque. Kiedy jednak przed dziesięciu laty zbadano ich dietę naukowo oka­zało się, że stanowi ona lepszą kombinację żywnościową niż zbadana równocześnie dieta niektórych mieszkańców miast w Stanach Zjednoczonych. Każdy składnik diety Indian Otanri dostarcza prawdopodobnie jakiegoś ważnego elementu żywno­ściowego. Alkoholowy napój pulque, spożywany bez przesą­czania, zawiera wszystkie składniki soku agawy, z którego się go robi oraz, dodatkowo, produkty drobnoustrojów powodu­jących jego fermentację.

Subtelne przystosowanie, osiągane przez ludy pierwotne, jest jednak niezmiernie chwiejne i może być łatwo obalone przez każdą zmianę w ich ekonomii. Pisaliśmy już o szkodli­wych następstwach usunięcia prosa z diety Zulusów i innych Afrykanów, mówiących językiem Bantu. Twierdzi się często, że zapadalność na próchnicę zębów wzrasta szybko u ludów pierwotnych po przejściu z diety tubylczej na europejską. Rzecz się miała podobnie z wprowadzeniem ryżu polerowanego w miejsce nie polerowanego na Wschodzie, przy czym znamy dziś już niemal dokładnie mechanizm przyczyn owych niefor­tunnych konsekwencji. Witaminy i tłuszcze znajdują się w naj­wyższym stężeniu w powierzchownych warstwach ziarna, tuż pod srebrzystą osłonką. Jako że te substancje są dobrą po­żywką dla bakterii i owadów, ryż nie polerowany ulega szybko zanieczyszczaniu przez mole i inne pasożyty i zwykle po kilku tygodniach jest już stęchły. Ryż całkowity jest więc dobrym pokarmem tylko dla ludności wiejskiej i jest dobry tylko przez krótki czas po zbiorach. Ryż polerowany można dłużej prze­chowywać i dlatego wyparł ryż naturalny, ale za to jego spo­żywanie rodzi łatwo schorzenia z niedoboru, jeżeli jest on główną podstawą wyżywienia.

Niedobór białka jest w dzisiejszym świecie najważniejszą postacią niedożywienia. Jedno z jego następstw, marskość wą­troby, jest ogromnie rozpowszechnione nawet wśród dzieci okolic tropikalnych, a innym następstwem jest skrajna wrażli­wość na rozmaite zakażenia. W świecie zachodnim problem spożycia białek jest obecnie rozstrzygnięty dzięki łatwej osią- galności pokarmów, pochodzenia zwierzęcego. Niestety pro­dukcja zwierząt jest kosztowna, a sposoby gospodarowania hodowlanego przekraczają możliwości krajów ekonomicznie niedorozwiniętych, szczególnie w okresach szybkiego wzrostu liczby ludności, jak na przykład obecnie. W teorii można pre­parować wystarczające pod względem zawartości białka miks­tury roślinne i uzupełniać je ewentualnie rybami, ale w prak­tyce nie osiągnięto jeszcze wyników, mogących zaspokoić wy­magania ludzkiego smaku.

Jeszcze nie tak dawno, również wśród ubogich klas ludności Europy, zdarzały się często okresy niedożywienia, a prócz tego z winy braku wiedzy żywnościowej pojawiły się stany niedo­borowe także wśród zamożnych. Na przykład krzywica była w siedemnastym wieku w Anglii tak rozpowszechniona, że ucho­dziła nawet za stan normalny. Cierpiał na nią Karol I w tym samym stopniu co i inije dzieci, a jego lekarz pisał, że „stawy jego kolan, bioder i kostek były wielkie i luźne, jeszcze nie zamknięte i nie połączone ze sobą, co zdarza się wielu ludziom w młodych latach, a później ustępuje, tak że stają się osobami silnymi i wartościowymi”. Spowijanie niemowląt powstało nie­wątpliwie w okresie częstości krzywicy jako środek przeciwko przedwczesnemu przybieraniu wagi i powstawaniu zniekształ­ceń. Wzrost wysokości Europejczyków w ciągu kilku ostatnich dziesięcioleci nasuwa myśl, że żywienie zezwalało w przeszłości rzadko na maksymalny wzrost mężczyzn i kobiet nawet klas uprzywilejowanych. Jeżeli sądzić po zbrojach i kostiumach przechowywanych w muzeach, noszący je rycerze i arystokraci byli znacznie niżsi niż przeciętny amerykański żołnierz drugiej

wojny światowej. Podobnie piękność osiemnastowieczna była zaledwie miniaturą dzisiejszej młodej panny.

Liczne badania porównawcze dokonane na młodych ludziach, których przodkowie wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych i na ich krewnych, którzy zostali w Europie albo na Wschodzie, wykazały zadziwiające różnice wzrostu między tymi dwiema grupami. Każdy podróżnik wie, że dzieci amerykańskie wyglą­dają jak młodzi olbrzymi przy swoich orientalnych rówieśni­kach. Średni wzrost dzieci powiększa się też w większości kra­jów europejskich. Nowe sprawozdania z Glasgow donoszą, że trzynastoletni chłopcy są dziś o cztery cale wyżsi niż przed czterdziestu laty; dziewczęta zyskały 3 i ćwierć cala. Chłopcy ważą o 14 i pół funta, a dziewczęta o 16 i pół funta więcej niż ich rówieśnicy sprzed 40 lat. Podobnie wypadły zestawienia, opracowane w innych krajach zachodniego świata. Dyrygenci londyńskich chórów spostrzegli szybsze wzrastanie dzieci na podstawie faktu, jak to doniósł niedawno artykuł redakcyjny w piśmie The Lancet, coraz większych trudności w znalezie­niu chłopców śpiewających sopranem.

Szybszy wzrost ciała we wczesnych latach życia jest praw­dopodobnie następstwem wielu czynników ze sobą nie związa­nych. Bardziej sensowne ubrania i opanowanie chorób zakaź­nych odegrały swoją rolę, lecz szczególnie ważna jest z pewno­ścią zmiana sposobu odżywiania się. W zwykłych warunkach wzrastanie dziecka nie bywa przerywane przez sezonowe nie­dobory odżywcze, tak jak to miało miejsce przed stu laty i jak to się jeszcze zdarza w krajach nieuprzemysłowionych. Dziś w Ameryce obserwuje się sezonowe zmiany szybkości wzrastania dzieci jeszcze tylko wśród Indian żyjących w re­zerwatach. We wszystkich innych grupach ludnościowych po­zwalają łatwo osiągalne mleko krowie i wielka rozmaitość innych pokarmów na wzrost równomiernie szybki przez cały rok, dzięki łatwo przyswajalnym pełnowartościowym białkom.

Nie ulega więc wątpliwości, że człowiek opanował wiedzę

i technologię żywienia zezwalającą na szybki wzrost wagi i dłu­gości ciała. Nie jest jednak jeszcze rzeczą wcale udowodnioną, że największe dziecko, napchane witaminami i białkiem, jest równocześnie najlepszym dzieckiem. I nie jest także wcale rzeczą pewną, że obfite objadanie się trzy razy dziennie, ze stałą w ciągu roku dostawą wszystkich czynników odżywczych, jest aż takim błogosławieństwem. W ciele człowieka istnieją, tak samo jak w ciałach zwierzęcych, mechanizmy biologiczne, umożliwiające czynienie zapasów na okresy nieregularnych lub cyklicznych zmian zachodzących w przyrodzie. Może się jeszcze okazać, że sposób odżywiania, zezwalający na ciągły wzrost z maksymalną szybkością, ujawni na daleką metę ja­kieś wyniki niefortunne. Zwyczajowe posty mogą mieć pewne uzasadnienia, ostatecznie choćby jako okazje dla działania pewnych mechanizmów ratunkowych, stworzonych przez na­turę w ludzkim ustroju.

Dopiero przed niewielu laty wykazano, że przekarmienie jest błędnym żywieniem. Okazało się w eksperymentach labo­ratoryjnych, że szczury utrzymywane na diecie niczym nie ogra­niczanej ginęły wcześniej niż zwierzęta chronione przed przy­bieraniem wagi dietą ilościowo surowo ograniczoną, lecz pod względem składu odpowiednio zrównoważoną. Podobnie spo­strzegli statystycy towarzystw ubezpieczeniowych — i podkre­ślali to wielokrotnie — że ludzie otyli mają mniejsze szanse przeżycia. Otyłość ogłasza się dziś jako najpospolitszą chorobę pochodzenia żywnościowego zachodnich społeczeństw. Doty­czyło to w równym stopniu imperialnego Rzymu w czasie wszystkich okresów wielkiego materialnego dobrobytu. „Za dawnych dni” pisał Lucretius w piątej księdze De Rerum Na­tura „brak żywności czynił kończyny Lethe smukłymi; na od­wrót dziś — nadmiar żywności nas dławi.” Tak więc historia się powtarza. Podobnie do bogatych Rzymian sprzed dwóch tysięcy lat, niezliczeni ludzie zachodniego świata kopią sobie obżarstwem własne groby.

CHOROBY Z ZARAZY I CHOROBY SANITARNE

Od dawna było wiadomo, że Wojna i Głód szły w parze z Zarazą. Podobnie inne aspekty historii politycznej i społecz­nej wpływają na rodzaj, częstość i ciężkość chorób bakteryjnych.

Najbardziej dramatycznych przykładów zarazy dostarczyło wprowadzenie czynników chorobotwórczych do populacji, które się dotąd z nimi nie stykały. Tak na przykład wiadomo dosko­nale, że wzrost handlu międzynarodowego przyczynił się do zawleczenia dżumy do rzymskiego świata w epoce Justyniana, a potem w okresie Renesansu. Ale takie proste stwierdzenie faktu nie wyjaśnia jeszcze zawiłości czynników społecznych, które w przebiegu historii rządziły dramatycznymi stosunkami wzajemnymi między człowiekiem, prątkiem dżumy, szczurami i innymi gryzoniami, oraz różnymi rodzajami pcheł.

Niszczycielskie własności dżumy płucnej lub, w równym sto­pniu, dymieniowatej były w każdej dotkniętej nią społeczności tak nagłe i tak całkowicie paraliżujące — zabijając czasem w ciągu kilku miesięcy znaczne odsetki ludności — że wszelkie jej objawy zostały od dawna szczegółowo poznane. Dzięki temu zebrała się spora wiedza na temat wpływu środowiska fizycz­nego i czynników społecznych na genezę i przebieg epidemii. Drobnoustrój wywołujący dżumę został odkryty w roku 1894, a okoliczności sprzyjające rozwinięciu się jego właściwości cho­robotwórczych są na ogół dobrze poznane. Wiadomo również, że bakterie dżumy zakażają dość powszechnie gryzonie, szcze­gólnie szczury, i mogą zostać przeniesione na człowieka przez pchły opuszczające ciała ginących zwierząt. Wykonano dokład­ne badania na temat odmian szczurów i pcheł przenoszących bakterie i na temat warunków, w jakich istnieją największe szanse przeniesienia się choroby na zgrupowania ludzkie.

Istnieją dziś liczne sposoby walki z epidemią dżumy — niszczenie gryzom, eliminacja pcheł, szczepienie zapobiegawcze ludzi narażonych, leczenie chorych preparatami przeciwbakte-

ryjnymi. Cała ta precyzyjna wiedza, zdobyta w drodze ekspe­rymentów laboratoryjnych, jest bardzo cenna, ale jednak nie wyjaśnia jeszcze historii dżumy. Nie wyjaśnia, gdyż na wza­jemne związki między ludźmi, szczurami i pchłami, wpływają niezliczone czynniki zewnętrzne, począwszy od kaprysów po­gody, a kończąc na dziwactwach mody w dziedzinie strojów. Na pogodę wpływają plamy na słońcu, od pogody zależą plony, a bogactwo populacji gryzoni, a stąd dżuma, są zależne od plo­nów. Świat jest niepodzielny i stanowi część niepodzielnego kosmosu.

Głównym rezerwuarem bakterii dżumy w przyrodzie są dzi­kie gryzonie, zakażone, lecz dostatecznie oporne, by w zwyk­łych warunkach nie chorować wskutek tego zakażenia. Pozo­stają one przez całe życie nosicielami bakterii dżumy, podobnie jak zdrowi mężczyźni i zdrowe kobiety bywają zakażeni bakte­riami gruźlicy lub wirusami, bez jakichkolwiek objawów cho­robowych. Do zwierząt nosicieli należy między innymi taraba- zan (świstak mandżurski), na którego poluje się od dawna, ze względu na jego futerko. Zawodowi myśliwi mandżurscy unikają starannie świstaków, które im się wydają chore, gdyż tak nakazuje im wyraźnie religijne tabu. Przepis ten — owo tabu — jest prawdopodobnie związany z faktem, że bakterie dżumy stają się u chorych tarabazanów aktywne i mogą być tym samym łatwiej przeniesione na człowieka. Około roku 1900 zaszła w Europie zmiana mody kobiecej, która zwiększyła za­potrzebowanie rynkowe na futerka tarabazanów. Zachęceni wysoką ceną futerek, wzięli się niedoświadczeni Chińczycy do polowań na tarabazany. Nie znając starożytnych tabu, nie wahali się przed chwytaniem zwierząt chorych, najłatwiejszych do zdobycia. Wielu myśliwych zakaziło się od tarabazanów dżumą i przeniosło ją na mieszkańców wnętrza Mandżurii. Tak rozpoczęła się wielka epidemia dżumy płucnej w Man­dżurii.

Zmiany dotyczące populacji szczurzych, spowodowane po

części przez wpływy ludzkie, odegrały ważną rolę w przypły­wach i odpływach epidemii dżumy. Dżuma stała się w Europie rzadka mniej więcej w tym samym czasie, w którym brunatny szczur wędrowny (Rałtus norvégiens) począł wypierać czar­nego szczura domowego (Rałtus rattus) z zabudowań więk­szości miast europejskich. Szczur wędrowny przekroczył praw­dopodobnie Wołgę w roku 1727 i parł stąd na zachód przez Rosję. Pod koniec stulecia rozprzestrzenił się szeroko lądem i wodą i wyparł słabszego, mniej płodnego i bardziej trzyma­jącego się domów szczura czarnego, stając się głównym gatun­kiem, żyjącym wśród ludzi. Ważny w związku z tą zmianą jest fakt, że gatunek pchły N. fasciatus jest powszechny u szczura wędrownego, podczas gdy szczur czarny nosi na sobie pchłę gatunku X. cheopis. Jako że zaś X. cheopis przenosi dżumę na człowieka znacznie skuteczniej niż tamten gatunek, istnieją wszelkie podstawy do przypuszczenia, że zmiana gatunków szczura i szczurzej pchły, która zaszła w osiemnastym wieku, miała decydujące znaczenie w zniknięciu dżumy z Europy. A ponieważ skądinąd pierwszy najazd szczura wędrownego był prawdopodobnie następstwem jakichś niejasnych okoliczności, może klimatycznych, identyfikacja „przyczyn” fal epidemii dżumy staje się rzeczywiście niezwykle trudna.

Z zagadniem tym wiążą się jeszcze inne czynniki społeczne. Kiedy poczęły stopniowo zanikać drewniane i gliniane domy średniowieczne, ze swoimi dachami ze słomy lub sitowia i licz­nymi, ciepłymi kątami, zastępowano je kolejno solidnymi bu­dowlami kamiennymi, pozbawionymi zaułków, przez co wa­runki dla czarnego szczura pogorszyły się znacznie. W ciągu ostatnich dziesięcioleci natomiast zaobserwowano znowu roz­szerzenie się obszarów zajmowanych przez czarnego szczura na kontynencie europejskim i na wyspach brytyjskich. Wzmo­żone transporty z okolic południowych w czasie obu wojen światowych mogły być tego przyczyną, jako że szczur czarny znosi podróże morskie znacznie lepiej niż brunatny. Jednako­

woż imigracja wyjaśnia to tylko częściowo, ponieważ nowe zmiany w dziedzinie budownictwa i dziedzinie sposobów życia stwarzają w zachodnim świecie znowu korzystniejsze warunki dla szczura czarnego. Budowanie dachów z płaskimi listwami i łagodne ciepło centralnego ogrzewania stwarzają mu dobre warunki życia. Anteny radiowe i telewizyjne oraz druty tele­foniczne dostarczają mu nowych dróg dostępu do domostw, dróg nieodpowiednich dla szczura brunatnego. Instalacja kuchni na poddaszach udostępnia żywność w miejscach bar­dzo dla czarnego szczura dogodnych. Ze względu ńa swoje cechy i zwyczaje nie korzysta z tych zmian szczur brunatny, a nowoczesne zabezpieczanie piwnic przeciwko szczurom utru­dnia mu poważnie bytowanie. Wzrost populacji szczurów czar­nych nie musi być oczywiście równoznaczny z niebezpieczeń­stwem nowych epidemii dżumy, jako że w przenoszeniu się zarazy ze szczura na człowieka grają rolę liczne inne czynniki. Oznacza to jednak w każdym razie, że panowanie nad tą cho­robą wymaga dziś stosowania bardziej starannego nadzoru niż w czasach, w których w naszych stronach szczur czarny był wyparty przez brunatnego.

Jak widzieliśmy, europejscy żeglarze, zdobywcy i osadnicy wszędzie tam, gdzie stanęła ich stopa, pozostawiali zatrute wi­zytówki w postaci całej masy czynników bakteryjnych, stano­wiących cząstkę ich własnej rasowej historii. Zawleczenie gruź­licy, szkarlatyny, ospy, odry itd., oznaczało katastrofę w życiu Ameryndów i Polinezyjczyków po pierwszym ich zetknięciu się z Europejczykami. Podobnie choroba Heinego-Medina pochło­nęła hekatomby wśród Eskimosów grenlandzkich, na których wirus przeniesiony został przez nieświadomych tego i bynaj­mniej źle do nich nie usposobionych turystów europejskich i amerykańskich.

Człowiek biały żył tak gromadnie i tyle w ciągu dwóch ostat­nich stuleci podróżował, że miał mnóstwo okazji do ze­tknięcia się z większością swoich potencjalnych bakteryjnych

wrogów, a tym samym do wytworzenia w drodze selekcji i uod­pornienia czegoś w rodzaju rasowej oporności przeciwko nim. Mimo to pada łatwo ofiarą infekcji, podobnie do ludów pier­wotnych, jeśli istnieją po temu sprzyjające okoliczności. Roz­ległe epidemie zdarzają się zresztą tylko od czasu do czasu. W Europie trąd był szczególnie częsty w czternastym wieku, dżuma w piętnastym, w szesnastym — kiła, ospa — w siedem­nastym i osiemnastym, szkarlatyna, odra i gruźlica w dziewięt­nastym. Nikt nie spodziewał się furii pandemii grypy, kiedy wybuchła tuż po pierwszej wojnie światowej. Któż może prze­widzieć co ma w zapasie przyszłość i jak skuteczne się okażą nowoczesne metody zapobiegawcze i terapeutyczne, szczepionki i leki, w stosunku do zabójczych epidemii, wobec których czło­wiek zachodni nie będzie dysponował, w momencie ich poja­wienia się, naturalną opornością.

Jest rzeczą jasną, że samo pojawienie się czynnika drobno­ustrojowego wystarcza rzadko do powstania epidemii, a w każ­dej epidemii można wykazać istnienie szczególnego klimatu społecznego, który ją uwarunkował. Nie jest rzeczą przypadku, że gruźlica, opisywana często i długo w starożytnej literaturze Indii, Grecji, Rzymu i innych rozwiniętych cywilizacji, opar­tych o przeludnione miasta, nie jest tematem ani jednej wzmianki w Biblii, ani innych podań ludów pasterskich. Gruź­lica ilustruje szczególnie dobrze związki między częstością cho­roby a warunkami życia, ponieważ jej fluktuacje są wyraźnie determinowane warunkami ekonomicznymi i przebiegają rów­nolegle do historii społecznej.

Epidemia gruźlicy, która rozprzestrzeniła się po świecie za­chodnim w ciągu dziewiętnastego wieku, była wynikiem tra­gedii społecznych, jakie nastąpiły po rozbudzeniu się Rewo­lucji Przemysłowej. W poszukiwaniu pracy ruszyły nagle duże masy ludności z okolic wiejskich do ośrodków przemysłowych, niezwykłe migracje ludności, których dramatyczną atmosferę opisali Verhaeren w Les Villes Tentaculaires i Goldsmith

w The Deserted Village. W zaniedbanych miastach zastali imigranci okropne warunki pracy i życia. Długie godziny wy­czerpującej pracy spędzali w dusznej atmosferze kopalni węgla, w ciemnych zabudowaniach fabrycznych i wilgotnych lokalach biurowych. Praca dzieci była eksploatowana bezlitośnie, szcze­gólnie w zakładach włókienniczych. W brudnych, przeludnio­nych osiedlach gnieździli się ludzie niedożywieni, a jedynymi ich rozrywkami była wódka i występki.

W ciągu kilku dziesięcioleci miliony ludzi wychowanych na wsi i w małych miasteczkach ulegały w ten sposób wykolejeniu i poddaniu nagle osłabiającym wpływom nieludzkiej eksploa­tacji. Żyjąc w ruderach, żywiąc się chlebem, kaszą, kartoflami kraszonymi rzadko odrobiną sera, a jeszcze rzadziej słoniną — stworzyli proletariat, twór wczesnej fazy Rewolucji Przemysło­wej na całym świecie. W Stanach Zjednoczonych los taki spo­tkał imigrantów irlandzkich, przepędzonych z ojczyzny przez głód ziemniaczany i osiedlonych w miastach fabrycznych wy­brzeża atlantyckiego. Trudy zrodzone przez uprzemysłowienie nie ograniczały się do złego mieszkania, niedostatecznej żyw­ności i wysiłku fizycznego. Dodatkowym złem było ograbienie milionów ludzi z tych walorów i uczuciowych satysfakcji, które czyniły ich życie w przeszłości znośne.

Większość nowych robotników przemysłowych znała już ubóstwo w swoich poprzednich środowiskach wiejskich, ale życie ich było stosunkowo wolne od urazów. Co więcej, osiąg­nęli oni już byli pewien stopień fizjologicznej i psychologicznej adaptacji do warunków swojego skromnego bytowania spo­łecznego. Cieszyli się słońcem, ptakami i kwiatami swoich wiosek; umieli osładzać sobie nudę twardej egzystencji strojny­mi szatami i wesołymi śpiewami lub malowniczością uroczy­stości kościelnych. Kiedy w poszukiwaniu przygód, dobrobytu i komfortu wyruszyli do okolic przemysłowych, znaleźli tylko bezbarwną szarzyznę miast przemysłowych i niemal całkowity brak możliwości wyrwania się z tej otchłani brudu i rozpaczy.

Jeszcze w stanie stressu, jeszcze przed zaadaptowaniem się do swojego nowego, ciężkiego losu, zetknęli się z mieszkańcami miast, wśród których gruźlica istniała od dawna. Przeludnienie w warsztatach i antysanitame warunki mieszkaniowe stworzyły idealne warunki szerzenia się zarazy, a nędza fizjologiczna przyczyniała się do rozwoju wyniszczającej choroby. To właś­nie ta konstelacja sprzyjających okoliczności wywołała wybuch gruźlicy wśród klas pracujących, a z tego olbrzymiego ogniska zakażenia rozniosła się choroba na całe społeczeństwo, drogą niezliczonych i niedających się uniknąć kontaktów.

Skojarzenie gruźlicy z szybko się rozwijającym uprzemysło­wieniem można jeszcze dziś obserwować w różnych częściach świata. Rozległe migracje ludności ze wsi do miast, niska stopa życiowa, zanik starych sposobów życia — wszystkie te znamio­na Rewolucji Przemysłowej widzimy obecnie w wielu okolicach Ameryki Łacińskiej i Azji. Równocześnie zaś gruźlicę cechują w tych okolicach ogromne współczynniki umieralności, takie jak w Europie i w Stanach Zjednoczonych w latach trzydzie­stych ubiegłego stulecia.

Obok gruźlicy szalały w czasach Rewolucji Przemysłowej w zachodnim świecie także liczne inne choroby zakaźne. Kiedy jednak około roku 1850 w Europie i w Ameryce Północnej umieralność na gruźlicę poczęła się obniżać, to samo objawiło się w dziedzinie innych chorób płuc i przewodu pokarmowego. Jest rzeczą jasną, że ten spadek umieralności wynikł po części z działania swoistych metod leczniczych. Anglia i Ameryka, pierwsze kraje uprzemysłowione, pierwsze też wyzdrowiały z epidemii, podczas gdy kraje Ameryki Łacińskiej i Azji, które znajdują się dopiero w pierwszej fazie Rewolucji Przemysło­wej, cierpią właśnie obecnie na epidemie w ich największym nasileniu. W każdym dowolnym kraju umieralność z powodu zakażeń ma tendencję do wznoszenia się do wartości szczyto­wych krótko po przejściu z gospodarki wiejskiej w ekonomię typu przemysłowego; później epidemie tracą swój ostry cha­

rakter, a umieralność spada wraz ze wzrostem ogólnej za­możności.

Wolno mieć nadzieję, że wstrząsy społeczne nie spowodują już w przyszłości takiej nędzy fizjologicznej, która by wzbu­dziła zabójcze epidemie, podobne do dziewiętnastowiecznych, ale istnieją inne czynniki społeczne, które mogą zwiększać zna­czenie procesów zakaźnych. Na przykład w niektórych częściach świata stało się przewlekłe zapalenie oskrzeli jedną z najczęst­szych przyczyn chorobowości człowieka. Jest to choroba o cha­rakterze mniej wstrząsającym od wielkich zaraz przeszłości i dlatego socjolodzy i historycy mają skłonność do ignorowania jej. A przecież jej częstość w niektórych okolicach północno- zachodniej Europy wskazuje niezbicie, że choroba ta odpowia­da jakiemuś zdefiniowanemu klimatowi epidemicznemu. W Anglii zapalenie oskrzeli jako przyczyna śmierci równa się arteriosklerotycznym chorobom serca, a równocześnie jest przy­czyną 15 procent przedwczesnych, spowodowanych chorobą niezdolności do pracy. W roku 1951. zmarło w Anglii na zapa­lenie oskrzeli 37 000 ludzi, a choroba ta została stwierdzona jako przyczyna straty 26,6 miliona roboczodniówek ludności ubezpieczonej. Podobnie do chorób naczyń serca i raka oskrzeli atakuje zapalenie oskrzeli w głównej mierze dorosłych i star­szych mężczyzn i jest obok tamtych przyczyn winowajcą groź­nej obecnie liczby przedwczesnych zgonów mężczyzn w śred­nim wieku.

Zapalenie oskrzeli stopniuje się geograficznie bardzo wy­raźnie. Jest ono raczej rzadkie w Norwegii i w Danii, nieco częstsze w Szwecji, we Francji i w Szwajcarii, znacznie częst­sze w Niemczech zachodnich, w Holandii i w Belgii, a szczyt osiąga na wyspach brytyjskich, szczególnie w Anglii i Walii. Wydaje się, że jego częstość zależy od zanieczyszczenia powie­trza dymami fabrycznymi i domowymi, gdyż jest najwyższa w tych czarnych okolicach, w których w roku 1952 panowała najsilniej zadymiona mgła. Ludność tych okolic, narażona na

złą pogodę i pyły oraz dymy fabryczne żyje prócz tego w li­chych i przeludnionych domach, co stwarza szczególnie wysokie ryzyko częstych zakażeń. Częstość zapaleń oskrzeli jest tam wśród mężczyzn i kobiet z klas mało uprzywilejowanych pięć razy wyższa niż wśród przedstawicieli klas bogatych. Tak więc jest rzeczą jasną, że częstość tej choroby zależy od współdziała­nia czynników klimatycznych, zanieczyszczenia powietrza i czyn­ników społecznych, które łącznie zwiększają wrażliwość na za­każenie dróg oddechowych różnymi typami drobnoustrojów.

Rozmaite zaburzenia jelitowe były głównymi chorobami zrodzonymi z brudu w minionych stuleciach; na ogół zostały już nasze ulice i rynsztoki oczyszczone z tego rodzaju brudów, ale cywilizacja przemysłowa przyniosła ze sobą nowy rodzaj brudu, zanieczyszczający powietrze, w związku z czym choroby przeniosły się z przewodu pokarmowego na drogi oddechowe. Nie ma leku, jaka by nie była jego siła przeciwbakteryjna, który by mógł opanować zakażenie związane z zapaleniem oskrzeli czy zatok bocznych nosa i nie ma przeciwko nim szcze­pionek, tak jak można z dużą pewnością twierdzić, że żaden lek nie byłby opanował zrodzonych z brudu chorób jelitowych dziewiętnastego wieku. Trzeba zwalczać brud albo raczej zmie­nić naszą postawę społeczną. Każda cywilizacja ma swoje wła­sne rodzaje zarazy, a może je opanować tylko w drodze reform społecznych.

Oto co pisał Malthus w roku 1803 w swoim Essay on Popu- lation: „Nie mam najmniejszych wątpliwości, że jeśliby wpro­wadzenie szczepień zlikwidowało ospę, stwierdzilibyśmy... wzrost umieralności z jakiejś innej choroby”. Wydarzenia przyznały mu słuszność, bo najpierw odra, a potem szkarlatyna zajęły miejsce ospy jako przyczyny śmierci. Około sześćdziesiąt lat po Malthusie pisał William Farr w swoim dorocznym liście do Naczelnika Urzędu Stanu Cywilnego w Londynie co nastę­puje:: „Choroby zakaźne zastępują się wzajemnie, a jeśli się jedną z nich pokona, zaraz zastąpią ją inne, by wyniszczać

rodzaj ludzki zawsze wtedy, kiedy brak warunków zdrowego życia (podkreślenie moje, R. D.). Są pod tym względem podobne do chwastów i innych postaci życia, gdyż miejsce gatunku ustępującego zajmuje zaraz drugi”. Pesy­mizm Farra znalazł usprawiedliwienie w spustoszeniach, powo­dowanych przez dur brzuszny i grypę w okresie następnego półwiecza.

Zupełnie tak samo jak w przeszłości, mogą zmiany społeczne i w przyszłości rodzić choroby bakteryjne o niespodziewanym charakterze. Istnieją rzeczywiście pewne objawy mogące wska­zywać na to, że zarządzenia sanitarne, których osiągnięcia techniczne przyczyniły się tak walnie do zwalczania zakażeń w późnych latach dziewiętnastego wieku, stawiają ludzkość w obliczu możliwości nowych problemów zakażenia. Póki wi­rusy choroby Heinego-Medina były tak rozpowszechnione i rozsiewane, że zakażały każde dziecko krótko po urodzeniu, to jest w czasie, w którym odporność przekazana w łonie matki była jeszcze wysoka, stanowiły porażenne postaci tej cho­roby rzeczywiście rzadkość. Wraz z postępami higieny, uległo pierwsze zetknięcie się z wirusem znacznemu opóźnieniu, zaka­żenie przypadało na okres, w którym nie było już nabytej od matki odporności wrodzonej, a ciężkie, porażenne i śmier­telne postaci choroby stawały się coraz. częstsze u dorosłych. Tak więc wydaje się, że wzrost częstości i ciężkości choroby Heinego-Medina, spostrzegany głównie wśród narodów o naj­lepszych warunkach sanitarnych, jest niespodziewanym rezul­tatem doskonałości urządzeń wodociągowo-kanalizacyjnych i czystości społeczeństw. Podobnie odra była powszechną cho­robą wieku dziecięcego, przebywaną bez poważnych następstw dla zdrowia. Dziś w wielu środowiskach dzieci bywają tak do­brze chronione przed zetknięciem się z wirusem, że unikają choroby w dzieciństwie. W następstwie tego osiąga wielu ludzi z nowych pokoleń wiek dojrzały bez okazji do wytworzenia odporności i może zachorować w późniejszym wieku. Jeżeli

młoda kobieta zachoruje we wczesnym okresie ciąży, może to spowodować powstanie u dziecka anatomicznych wad wro­dzonych. A więc odra, do niedawna banalny incydent dzie­ciństwa, może się stawać poważnym problemem wieku dojrza­łego z winy doskonałej — zdawałoby się — higieny.

NOWOCZEŚNI JE2DŻCY APOKALIPSY

Wojna, Głód i Zaraza jadą jeszcze do dziś w wielu czę­ściach świata na czele orszaku towarzyszącego śmierci. Ale ci gońcy i towarzysze bladego jeźdźca budzą dziś mniejszą grozę niż dawniej. Może człowiek nie jest dziś szczęśliwy, ani może nawet w zasadzie zdrowszy niż jego przodkowie, ale na ogół, przynajmniej w zachodnim świecie, jest jego nadzieja na prze­ciętne dalsze trwanie życia większa. Myśl ludzka uwolniła się od obsesji strachu przed śmiercią lub chorobą spowodo­waną aktem gwałtu, niedoborami żywnościowymi lub za­kaźnymi gorączkami, i człowiek może powrócić z większą nadzieją do swoich starych snów o wiecznej młodości i o dłu­gim życiu.

Jednakże Śmierć pozyskała sobie nowych sojuszników w miej­sce Głodu i Zarazy. Niszczycielscy jeźdźcy Apokalipsy, rzadko widywani w przeszłości, grożą coraz bardziej życiu i duszy nowoczesnego człowieka. Choroby naczyń krwionośnych niszczą jego serce albo jego mózg; raki szaleją; choroby umysłowe zrywają jego kontakt ze światem rozsądku. Podobnie jak w wy­padku wielkich epidemii, dwa rodzaje filozofii medycznej szu­kają dróg opanowania tych nowoczesnych endemii. Jedna to poszukiwanie leków, które by mogły osiągnąć chorobę na miej­scu, wewnątrz ciała pacjenta. Druga to usiłowanie poznania tych aspektów nowoczesnego życia, na które by można dożyć odpowiedzialność za choroby charakterystyczne dla naszych czasów.

Poszukiwania magicznych pocisków przeciwko rakowi, cho­robom naczyń krwionośnych i chorobom umysłowym jest szcze­gólnie utrudnione przez tę okoliczność, że tak mało wiemy

o tarczy, do której te pociski powinny w ustroju trafić. Pro­blem ten streszcza dylemat, napotykany przez uczonych, poszu­kujących sposobów leczniczych. Starają się oni odkrywać leki za pomocą metod racjonalnych, ale orientują się, że jest to ideał, odpowiadający rzadko wymogom praktyki. Życie trwa krótko, sztuka długo, a problemy żądają pośpiechu. Nawet najbardziej empiryczny sposób rozwiązania bywa w badaniach medycznych usprawiedliwiony, jeśli budzi nadzieję uzyskania wyników praktycznie pożytecznych. W obecnym stanie niewie­dzy pozostaje w większości wypadków jedynym sposobem empi­ryczna metoda ataku „uda się — lub nie uda”, uczczona w kręgach naukowych wyrażeniem „program ekranowy”.

Podczas gdy poszukiwanie pocisków magicznych trwa, inne badania wykazują, że otoczenie, w którym żyją jednostki oraz ich sposób życia odgrywają, wielką rolę w determinacji ich wrażliwości na choroby nowych czasów. Owrzodzenia rakowe wywołane sadzą kominową były prawdopodobnie pierwszą demonstrancją, która przekonała, że częstość nowotworów może wzrastać pod wpływem działania pewnych substancji chemicznych, w tym wypadku pochodnych smoły węglowej. Od tego czasu poznano wiele substancji zdolnych do wywo­łania raka, przy czym najbardziej niepokojącym aspektem tego problemu okazał się fakt, iż liczne skutki działania dał rakotwórczych objawiają się z wolna, czasem dopiero po latach. Na przykład robotnicy posługujący się benzyną w przemyśle gumowym zapadają często w późniejszym wieku na białaczkę, jako że ten rozpuszczalnik utrzymuje się długo a niespostrze- żenie w ich szpiku kostnym i wędach chłonnych. Poznanie tych odległych następstw powoduje wiele alarmów, oczywiście wśród ludzi odpowiedzialnych za stan bezpieczeństwa środ­ków żywnościowych, jako że tylko niewiele spośród barwików

używanych w przemyśle żywnościowym można uznać pod tym względem za całkowicie bezpieczne. Oprócz tego trafiają do pokarmów liczne inne ryzykowne substancje chemiczne jako środki zagęszczające, słodzące, zapachowe, konserwujące itd. ProblSnu tego me da się niestety załatwić zakazem dodawania substancji chemicznych do pokarmów pochodzenia „natural­nego”, bo liczne składniki roślin i innych produktów natural­nych posiadają także własności rakotwórcze. Niedawno zaś wyrażono przypuszczenie, że wysoka zapadalność na raka żo­łądka w niektórych okolicach Holandii i Anglii może być od­niesiona do składu wody, pochodzącej z warstw geologicznych, leżących pod tymi okolicami.

Promieniowania są również czynnikiem środowiskowym, mo­gącym mieć wpływ na powstawanie nowotworów. Tak na przy­kład niezwykle często spotyka się raki skóry u osób o skórze jasnej, pracujących na otwartym powietrzu w okolicach sło­necznych, a to prawdopodobnie pod wpływem rakotwórczym promieni pozafiołkowych o długości fali około 3200 A; mięsak szczęki zdarza się nieraz u kobiet, zajętych malowaniem świe­cących tarcz zegarków preparatami radioaktywnymi. Szcze­gólne znaczenie posiada obecnie wysoka zapadalność na bia­łaczkę osób narażonych na nadmierne dawki promieni bądź to z racji zawodowej pracy lekarskiej, bądź to u pacjentów poddawanych radioterapii albo wreszcie u osób, które były w zasięgu bomb jądrowych. Tak samo jak w wypadku che­micznych substancji rakotwórczych, efekt promieniowań jest często opóźniony; świadczą o tym białaczki lekarzy, którzy byli pionierami stosowania promieni Roentgena oraz fizyków atomowych, u których choroby te zaczynają się już obecnie pojawiać.

Ostatnio zwrócono uwagę na wiele zastanawiających aspek­tów występowania raków: rzadkość raka piersi w Japonii; czę­stość raka żołądka i przełyku, wobec rzadkości raka oskrzeli w Finlandii i Islandii; wpływy zwyczajów małżeńskich na sto­

sunek raka piersi do raka szyjki macicy; różnice pomiędzy czę­stością pierwotnego raka wątroby w Afryce, Indonezji i Euro­pie. W większości przypadków nie da się jeszcze powiązać czę­stości niektórych raków w poszczególnych okolicach z poszcze­gólnymi przyczynami determinującymi, czemu zresztą nie należy się dziwić, biorąc pod uwagę mnogość czynników, mo­gących odgrywać w raku rolę przyczynową. U człowieka uznano palenie papierosów i zanieczyszczenie powietrza za przyczyny raka oskrzeli; u zwierząt laboratoryjnych mogą nie­które wirusy na pewno torować drogę różnym rodzajom nowo­tworów.

Mimo że są to obserwacje jeszcze mało dokładne, wystar­czają one do uzasadnionego mniemania, że otoczenie wywiera znaczny wpływ na częstość pojawiania się różnych typów raka. Biorąc jednak pod uwagę mnogość rozmaitych czynników, mogących prowokować raki — począwszy od promieni słonecz­nych, aż do składników i produktów ziemi — byłoby naiwno­ścią sądzić, że można się wymknąć tej chorobie poprzez powrót do życia w myśl praw natury. Mimo to warto poznawać do­kładniej czynniki środowiskowe, przyczyniające się do powsta­wania raka, jako że ich znajomość może na pewno ułatwić opanowanie nowotworów w drodze zapobiegania.

Choroby sercowo-naczyniowe uważano przez długi czas za nieuniknione następstwa starzenia się, za naturalne objawy starości i zaniku struktur narządowych, zaniku mniej lub bar­dziej szybkiego, ale nieuchronnego. Jednakże w rzeczywistości nie jest skleroza nieuniknionym atrybutem starości, a naczynia krwionośne mogą pozostać „młode” w strukturze i funkcji aż do bardzo późnego wieku. W roku 1635 żył w Shropshire w Anglii niejaki Tomasz Parr, który uchodził za człowieka 152-letniego. Stary Parr żył sobie spokojnie w swej rodzinnej wiosce póki jego sława nie dotarła do naczelnego dyrektora policji, który wezwał go do Londynu. Tam przedstawiono go królowi, pojono i karmiono obficie, tak że niebawem zmarł.

Sekcji dokonał nie byle kto, bo sam wielki William Harvey, stwierdzając że wszystkie narządy były normalne i zdrowe. Nie spostrzeżono żadnych zwapnień ani żadnych anatomicz­nych przyczyn śmierci, tak że zawyrokowano, iż umarł z prze­jedzenia. Pochowano go w Katedrze Westminsterskiej.

Istnieje wiele innych doskonale udokumentowanych przy­kładów ludzi stuletnich, nie wykazujących ani śladu sklerozy. Poza tym wydaje się rzeczą pewną, że skleroza nie jest rzeczą przypadku, lecz zdarza się szczególnie w pewnych częściach świata i w pewnych grupach społecznych. Do czynników uwa­żanych za sprzyjające chorobom naczyniowym należą diety bogate w mięso i niektóre tłuszcze, brak wysiłków fizycznych i napięty tryb życia związany z niektórymi zawodami, wyma­gającymi walki konkurencyjnej. Wiele wagi przykładano do spostrzeżenia, że mieszkańcy Neapolu i w ogóle południowych Włoch — z ich dietą węglowodanową i filozofią far niente— cierpią rzadziej na choroby naczyń wieńcowych serca niż mieszkańcy Bolonii i innych rejonów Włoch północ­nych, którzy jedzą więcej tłuszczu i są życiowo bardziej agre­sywni. Obserwacje poczynione w czasie drugiej wojny świa­towej przyczyniły się również do umocnienia opinii, że obfita

i bogata dieta pozostaje w jakimś związku z chorobami ser- cowo-naczyniowymi. W Norwegii i innych krajach okupowa­nych wypadki śmierci wskutek chorób naczyń wieńcowych

i zakrzepów stały się znacznie rzadsze po nadejściu Niemców, a odejściu kalorii i tłuszczów, przy czym choroby te powróciły wkrótce do swojego przedwojennego poziomu, kiedy odżywia­nie uległo normalizacji, to jest wróciła dieta o 3600 kaloriach, w miejsce wojennych 1800 kalorii. Choć związki te są intry­gujące i na pewno pożyteczne dla układania hipotez roboczych, nie stanowią one jeszcze przekonywających dowodów. Bogato nakryty stół i łatwe życie różnią się od surowości i twardości żyda pod wielu innymi względami, poza poziomem puryn, cholesterolu czy innych ciał tłuszczowatych we krwi.

Poza takimi chorobami zabójczymi, jak rak czy schorzenia naczyń wieńcowych serca, które zmonopolizowały w ostatnich latach uwagę szerokiej publiczności i uczonych, istnieją liczne inne, wykazujące jak obyczaje społeczne wpływają na stan zdrowia. Jeżeli można wnioskować na podstawie uzębienia mumii, próchnica zębów była rzadka w Egipcie w erze przed- dynastycznej, ale stawała się częstsza wraz z postępami cywili­zacji, szczególnie wśród klas zamożnych. Dalsze epoki historii Egiptu dostarczają nowych dowodów na to, że wszystkie ro­dzaje chorób uzębienia były częstsze u ludzi zamożnych niż u tych ubogich, którzy musieli się zadowalać pokarmami szorst­kimi i niegotowanymi. Na podobne wnioski zezwoliły badania dokonywane u dzieci ze szczepów afrykańskich. Z badań po­równawczych okazało się, że procent próchnicy wynosił 28 u dzieci ze szczepu Luo, dzieci mieszkających w miastach

i jedzących produkty uprzemysłowione, natomiast tylko 11 u dzieci Banyaruanda, których rodzice są ubodzy i poza cukrem

i herbatą nie mogą kupować europejskiej żywności. Podobnie tubylcy z Australii, którzy żywią się twardym i gumowatym mięsem kangurów, cierpią rzadko na próchnicę i mają wy­bitnie zdrowe tkanki ozębne, a zdolni są do gryzienia ze znacz­nie większą siłą niż ludzie wyżej cywilizowani.

Podagrę przytaczano nieraz jako przykład choroby, wywo­łanej nadmiernym odżywianiem się. W rzeczywistości patoge­neza tej choroby jest dość mało znana — wbrew karykaturzy­stom dziewiętnastowiecznym, którzy mieli na ten temat mocno ustalone przekonania. Na niezliczonych obrazach odmalowy­wali grymasy korpulentnych mieszczan czy też panów — szcze­gólnie angielskich — płacących straszliwymi bólami swoich po- dagrycznych, dużych palców u nogi za rozkosze pieczeni i port- wajnów. Jako poparcie opinii karykaturzystów cytowano fakt, że podagra stała się w Wielkiej Brytanii znacznie rzadsza w okresie, w którym wojna zmusiła wszystkie klasy społeczne do większej dyscypliny i skromności w odżywianiu.

Wrażenie na ludziach czynią oczywiście w pierwszym rzę- I dzie choroby o jawnych objawach, choć najgorsi wrogowie I skradają się zwykle niespostrzeżenie. Na przykład każde istot- I niejsze zwiększenie podstawowej radioaktywności zwiększa pro- I cent mutacji zachodzących u wszystkich istot żywych, od roślin I po człowieka, choć następstwa tego faktu mogą się objawić I w pełni dopiero po wielu pokoleniach. Podobnie też ciągłe I zwiększanie się zanieczyszczenia powietrza i nieuchronny kon- I takt z lekami i chemikaliami, stający się chlebem codziennym I większości ludzi, stanowią niebezpieczeństwa może mniej jawne I niż rak i choroby serca, ale co najmniej równie groźne.

Choroby zawodowe znano już dawno pod takimi malowni- I czymi nazwami jak rak kominiarski, rak prząśników, suchoty I górników, choroba sortowników wełny itd., ale dopiero w ostat- I nich dziesięcioleciach uległy procesy przemysłowe takiemu zróż- I nicowaniu i upowszechnieniu, że praktycznie dotyczą już one 1 wszystkich ludzi.

Dymy i mgły, przypominające romantyczne nastroje okolic wiejskich, zostały zastąpione w okolicach uprzemysłowionych przez budzące strach zatrute opary, zabijające czasem wielu | ludzi w ciągu paru dni, powodujące u wszystkich bolesne po­drażnienia błon śluzowych i mogące być źródłem nieprzewi­dzianych chorób, które objawią się dopiero w przyszłości. W ciągu jednego epizodu zadymionej mgły, ciążącej nad Lon­dynem przez cztery i pół dnia, późnym grudniem roku 1952 zmarło prawie pięć tysięcy osób — a także zginęło rasowe bydło w swoich stajniach na Wystawie Smithfield *. Po pierw-

szym ostrym okresie śmiertelności nastąpił wtórny i dłuższy, trwający aż do końca lutego 1953 roku, który pochłonął około 8 tysięcy osób powyżej zwykłego poziomu. Poza substancjami drażniącymi, które każdy spostrzeże, zawierają zadymione mgły także inne składniki, których działanie może się objawiać dopiero po latach. Zadymione mgły stanowią więc symbol no­wych czynników środowiska stworzonego przez człowieka, czyn­ników które będą stanowiły niebezpieczeństwo dla niego samego i dla jego rasy, aż do czasu, kiedy nauczy się je wszyst­kie eliminować albo potrafi osiągnąć jakieś biologiczne lub społeczne przystosowanie się do nich. W nowych czasach prze­mysłowych stała się zadymiona mgła „zarazą, czającą się w ciemnościach”.

Jest zapewne jeszcze jakiś niezupełnie odcyfrowany symbol w treści przywidzenia, jakie miał święty Jan Boży na wyspie Patmos. Pierwszymi jeźdźcami Apokalipsy, jakich zobaczył, były Głód i Zaraza. Potem zagniewany Bóg zesłał widzenie jeszcze straszniejsze. Po zatrąbieniu przez piątego z kolei anioła otworzył bezdenną jamę, „a z niej wydobył się dym, jakby z wielkiego paleniska; zaś słońce i powietrze zostały przez ten dym z jamy zaciemnione”. Wreszcie z bezdennej jamy wyszły skorpiony, ale nie zabijały ludzi, lecz męczyły ich przez pięć miesięcy, aż do chwili ostatecznego zniszczenia „przez ogień

i przez siarkę”. Czas spełnienia się przepowiedni Apokalipsy nie jest już może daleki.

OD SZALEŃSTWA DO NUDY

W roku 1956 przyjęto w Stanach Zjednoczonych prawie milion osób do szpitali psychiatrycznych, ponad dziesięć milio­nów zakwalifikowano do leczenia psychiatrycznego i obliczono, że wysoki procent całej ludności spędzi co najmniej część życia w zakładzie dla umysłowo chorych. W roku 1955 stwierdzono

16 760 samobójstw, a wielu spośród tych, którzy zginęli śmier­cią gwałtowną, padło pośrednio lub bezpośrednio ofiarą czynów nienormalnych lub antyspołecznych. Skądinąd uznano za wielki postęp medycyny udostępnienie wszystkim trankilizerów. Co trzecia recepta opiewała w roku 1956 na te preparaty, a samych tabletek meprobamatu sprzedano w jednym roku ponad milion!

Choroby psychiczne nie stanowią wyłącznie problemu Sta­nów Zjednoczonych, lecz w rzeczywistości są coraz cięższym brzemieniem większości krajów zachodniej cywilizacji. Jed­nakże wyłącznie ilościowe stwierdzenia dotyczące spraw ludz­kich, na przykład liczenie osób chorych albo liczenie łóżek psy­chiatrycznych, dają wypaczony obraz rzeczywistości. Prawdą jest, ze liczba osób hospitalizowanych z powodu chorób psy­chicznych wzrasta od wielu lat. Ale prawdą jest również, że wariat wiejski, który był tolerowanym członkiem każdego osie­dla, że zdziecinniały staruszek, który spędzał swoje ostatnie lata na przyzbie swojej chałupy, a nawet zastrachany bieda­czysko, który unikał ludzi i żył sobie w ochronnej domowej atmosferze, mają dziś szanse stania się pensjonariuszami zakła­dów psychiatrycznych, bo nie mogą już sobie znaleźć miejsca w pełnym napięć i przeludnionym środowisku nowoczesnego żyda. Tak więc problemem naszych czasów jest może w mniej­szym stopniu rzeczywisty wzrost chorób psychicznych, ile raczej zmniejszenie się tolerancji społecznej wobec nich. Nie­dostatecznie rozróżnia się bowiem chorobę jednostki od cho­roby społeczeństwa.

Pośród chorób psychicznych istnieją takie, które można za­liczyć do precyzyjnie zdefiniowanych uszkodzeń organicznych, na przykład porażenie postępujące albo psychozy' alkoholowe. Inne są wyrazem stressów indywidualnych, powiązanych ze szczególnymi okolicznościami życiowymi. Jeszcze inne, praw­dopodobnie najliczniejsze, odpowiadają pojęciu psychoz gru­powych, powiązanych z jakimiś modelami kulturowymi. Po­

śród najlepiej opisanych znajdujemy manie tańca i taranteizm wieków średnich, szaleństwo tubylców z Nowej Gwinei, tań­ce duchów Indian Nizinnych i Indian Ute. Jakiekolwiek by jednak były choroby psychiczne, wszystkie postaci psychoz posiadają duży składnik społeczny i ten właśnie aspekt teraz rozpatrzymy. ‘

Chociaż psychozy masowe obserwowano już na całym świe- cie, przyjmuje się zazwyczaj, że choroby umysłowe są wśród ludzi pierwotnych i półcywilizowanych rzadsze niż wśród wy­soko rozwiniętych, skomplikowanych społeczeństw. Jednak w rzeczywistości wiemy na ten temat niewiele. Odróżnienie chorób o podkładzie organicznym od chorób pochodzenia wyłącznie psychicznego jest trudne nawet wtedy, kiedy obser­wator ma do czynienia z ludźmi swojej własnej kultury, a trudności są o wiele większe w przypadku ludów pierwot­nych, które rzadko rozróżniają owe dwa rodzaje chorób. Fakt, że czarownicy i magicy osiągają często godne uwagi sukcesy terapeutyczne drogą inkantacji i sugestii wskazywałby na to, że choroby ludów pierwotnych posiadają dużą kom­ponentę psychiczną.

Jest skądinąd rzeczą prawdopodobną, że częstość zaburzeń psychicznych ma tendencję do wzrastania, jeżeli naród za­czyna się stykać z bardziej skomplikowaną cywilizacją. Oka­zuje się na przykład, że choroby umysłowe wzrosły znacznie wśród Kałmuków i Kirgizów, żyjących dotąd w niemal cał­kowitej izolacji, kiedy po roku 1850 zetknęli się oni blisko z cywilizacją zachodnią. Podobną sytuację obserwujemy obecnie wśród wielu szczepów północnoamerykańskich Indian. Jednym z wyrazów tego faktu jest alkoholizm, tak rozpo­wszechniony wśród nich w okresie, w którym, przechodząc z ochronnej atmosfery protektoratów, muszą przejść przez okres jakby ziemi niczyjej, zanim osiągną pełną integrację z kulturą człowieka białego. Rozpowszechnienie się peyotlu jest prawdopodobnie innym aspektem tego samego zjawiska.

Spożywanie tej substancji rodzącej halucynacje i wszelkie po­wiązane z jej spożywaniem ceremonie stanowią jakby próby zastąpienia tradycji, utraconych w wyniku zburzenia kultury przodków indiańskich, nową religią.

Zaburzenia psychiczne, wynikające z procesu akulturacji, nie są wyłącznie zjawiskiem charakterystycznym dla ludów pierwotnych, stykających się ze światem człowieka białego. Zdarzają się zawsze i wszędzie tam, gdzie zmiany społeczne przebiegają zbyt szybko i nie zezwalają wobec tego na uzyska­nie stopniowej, skutecznej adaptacji. Jeżeli choroby psychiczne wzrastają rzeczywiście w świecie zachodnim, to nie należy szukać przyczyn w skomplikowaniu i w walce konkurencyjnej naszego społeczeństwa, lecz raczej w coraz większej szybkości z jaką znikają stare zwyczaje i stare konwencje i z jaką się pojawiają nowe. Nawet dość przeciętny człowiek może na ogół osiągnąć pewną równowagę ze swoim środowiskiem, je­żeli porządek społeczny pozostaje niezmienny, ale załamie się, jeżeli stopień i zakres zmian przekroczą jego możliwości adap­tacyjne. Dlatego właśnie choroby umysłowe mają tendencję do ujawniania się w rejonach przechodzących szybkie zmiany kulturowe, a tak się właśnie dzisiaj dzieje prawie na całym świecie. Człowiek z okolic niedorozwiniętych podlega dziś wielkiemu wysiłkowi przesiadania się wprost z grzbietu wiel­błąda na samochód, bez pośredniego doświadczenia podróży karetą pocztową. W krajach najbardziej uprzemysłowionych rodzą elektronika i automatyzacja stany nieprzystosowania

i społecznego stressu, ponieważ rewolucjonizują z roku na rok

i tryb życia i techniki produkcyjne oraz zakresy czasu wol­nego od pracy i sposobu korzystania z rozrywek. Człowiek zachodni korzystał przez długi okres czasu ze względnej sta­bilizacji, zanim zdobył sobie prawo do sobotniego spokoju

i rozrywek społecznych wieczorami, po przepracowanym dniu. Dziś może czterodniowy tydzień roboczy spowodować tyleż stressu, ile zrodził przed kilku pokoleniami wyzysk pracy.

Automatyzacja i ograniczanie się do kontroli instrumentów pomiarowych likwidują ciężki wysiłek fizyczny, lecz monoto­nia środowiska i mechaniczność zajęcia mają także szkodliwy wpływ na ludzki mózg. Nowe badania wykazały, że pod wpływem dłuższego działania monotonnych sytuacji ulega „uszkodzeniu indywidualne myślenie; człowiek reaguje na emocje w sposób dziecięcy; cierpi na halucynacje; zmieniają się typy jego fal mózgowych.” Krótko — wydajność produkcji przemysłowej rodzi patologię nudy.

Człowiek jest poza tym zwierzęciem społecznym, a branie intymnego udziału w twórczej aktywności jego grupy daje mu bardzo poszukiwane poczucie zadowolenia z dokonanego czynu, które w przeszłości miał często okazję odczuwać. Zmiany technologiczne odebrały mu w znacznym stopniu tę twórczą satysfakcję. Człowiek nowoczesny zdobył sobie eko­nomiczną osiągalność posiadania własnych przedmiotów, ale przedmioty te są produkcji anonimowej. Może nawet posia­dać pewną abstrakcyjną wiedzę na temat ich budowy i funk­cjonowania, ale stan posiadania i wiedza nie zastępują bez­pośredniego przeżycia i nie zaspokajają pradawnej potrzeby brania osobistego i prawdziwego udziału w akcie tworzenia. Niezaspokojenie tej potrzeby rodzi czasem uczucie rozpaczy, często nudę, a wreszcie zobojętnienie, cechę tak bardzo częstą w nowoczesnym społeczeństwie.

Historia człowieka — tak rodowa jak i społeczna — to długa saga o pokonanych trudnościach, o niebezpieczeństwach, z którymi trzeba było sobie poradzić, by uniknąć zniszczenia. Niebezpieczeństwa prawdziwe lub wyimaginowane, strach przed niewiadomym były cząstką codziennego życia, ale wy­darzenia nieoczekiwane przyczyniały się również do powsta­wania atmosfery przygody i wyczekiwania — tego swoistego rozpogodzenia, które pomaga człowiekowi oderwać się od materii i sięgać po gwiazdy. Akumulacja dóbr ziemskich nie przyczynia się do tego rozpogodzenia, bez którego smak życia

wkrótce się rozprasza. Człowiek zobojętniały lub tylko po­wierzchownie zadowolony ma mniejsze szanse na utrzymanie szczęścia i psychicznego zdrowia niż tacy ludzie, którzy po­święcają własny dobrobyt i komfort na rzecz poszukiwania ideałów lub złudzeń.

Wysoko zorganizowane struktury społeczne czasów nowo­żytnych starają się zapewnić człowiekowi bezpieczeństwo od kołyski do grobu, ale to bezpieczeństwo jest często opłacane nudą. Podniecenie wyczekiwania stanowi znaczną część soli życia. Nudę niełatwo zdefiniować albo rozpoznać, a początek jej jest skryty. Maskuje się ona często pod postacią biernych form rozrywek, posępnych godzin bezdusznego prowadzenia samochodu, anonimowych świąt, które straciły swój sens bo przestały już być święte, a także postawy osób, których już „nie obchodzą” wydarzenia dziejące się na świecie, dookoła nich. Jej manifestacje stopniują się od różnych form eska- pizmu *, takich na przykład jak narkotyki lub alkohol, aż po samobójstwo, które zwalnia swoją ofiarę od wszelkiej potrzeby interesowania się czymkolwiek.

Ostatnio opublikowane statystyki wykazują, że najwięcej wypadków narkomanii, samobójstwa i śmierci gwałtownych stwierdza się w krajach, które cieszą się materialnym dobro­bytem. Dominują tu w okresie 1948—1951 Stany Zjedno­czone, Szwajcaria, Dania i Australia. Pod względem samo­bójstw i zabójstw (a także oczywiście wypadków drogowych) najniższe liczby stwierdza się w krajach, w których przyroda, okoliczności ekonomiczne i niedostateczne ustawodawstwo spo­łeczne czynią życie, zdawałoby się, twardym i niepewnym. Na­leżą do nich katolickie — Irlandia i Hiszpania, protestanckie — Ulster i Szkocja oraz żydowskie państwo Izrael. Zanotowano, że w najcięższych i zdawałoby się najbardziej beznadziejnych warunkach niemieckich i japońskich obozów koncentracyjnych

* Z angielskiego słowa „escape“ = uciekać (przyp. tłum.).

procent samobójstw wśrpd więźniów był bardzo niski. Wydaje się jak gdyby wola życia — zawzięta chęć pokonania różnych

i nieuchronnych problemów egzystencji — była osłabiana przez fizyczny komfort, przez zbyt miękkie puchowe kołdry, którymi bogate państwa starają się osłaniać ludzi przed więk­szością twardych kolei życia. Nowoczesne państwa opierają się na domniemaniu, że szczęście można osiągnąć poprzez wolność od pragnień i od walki, podczas gdy prawa ewolucji wymagają wysiłków i przygód. Okazuje się, że nowoczesnemu człowiekowi trudno jest uciec od swojej biologicznej prze­szłości.

MEDYCYNA A SPOŁECZEŃSTWO

Dziś spoczywa na państwie odpowiedzialność za sprawy ludzkie, mające za zadanie poprawę stanu zdrowia większości obywateli. Taka patriarchalna postawa została w Europie skodyfikowana przez Johanna Petera Franka w całej serii to­mów, opublikowanych w latach od 1779 do 1817 pod wcale dobrze dobranym tytułem Kompletny System Polityki Me­dycznej, a obejmujących wszelkie dziedziny ludzkiego życia, od planowania komunalnego, spraw mieszkań, oczyszczania, dostawy wody, po kanalizacje, dyspozycje dotyczące higieny dziecięcej i planowanie szkół. Nasza epoka spełniła marzenia Franka. Choć jednak prawdą jest, że ogólny stan zdrowia ludności poprawił się w zachodnim świecie w ciągu ostatnich 150 lat, nie wiadomo dokładnie, jak to zostało dokonane. An­gielski higienista Southwood Smith oświadczył w wykładzie wygłoszonym w roku 1855 dość ogólnikowo, że „Panujemy już dziś nad epidemiami ... Pokonaliśmy już naj­straszniejsze” (podkreślenie moje, R. D.). Swoje twierdzenie mógł oprzeć na fakcie, że dżuma, cholera, dur powrotny, malaria i dur brzuszny znikły już nieomal z Lon­

dynu po kampanii zwalczania brudów. Sto lat później można było wszędzie słyszeć podobne wykłady, ale tym razem przy­pisywano zasługi lekom przeciwbakteryjnym, obiecując rów­nocześnie rychłe pokonanie nowotworów, także przy pomocy leków. A przecież w rzeczywistości, jak widzieliśmy, najbar­dziej wpływają na zdrowie publiczne zmiany modeli społecz­nych — od osuszenia bagien po skrócenie godzin pracy, od wprowadzenia bawełnianej bielizny po udoskonalenie pro­duktów żywnościowych i wprowadzenie coraz bardziej wyra* finowanych praktyk medycznych.

Wbrew powszechnemu mniemaniu, nawet tak obecnie dyskutowane wzrosty liczby populacji zdarzały się niezależnie od opanowywania chorób. Istnieją pewne podstawy do są­dzenia, że ludność świata wynosiła w połowie XVII wieku około 450 milionów. Dziś osiągnęła 2,5 miliarda, co oznacza wzrost pięciokrotny. Ale wzrost ten rozpoczął się przed trzy­stu laty, jeszcze w epoce wielkich epidemii i odbywał się także w wielu takich krajach, które nie zaznały dobrodziejstw no­woczesnej medycyny.

Życie jest jakby wielkim zbiornikiem wody, poruszanej prą­dami głębinowymi i powierzchniowymi wiatrami. Zdobyliśmy już pewne wiadomości o wiatrach i potrafiliśmy dostosować do nich nasze żagle. Ale prawdziwie potężne moce, które de­cydują o losach populacji, moce, o których wiemy niewiele, to fundamentalne fizyczne i biologiczne prawa życia, to oby­czaje i wierzenia ludzkości, tkwiące swoimi korzeniami głęboko w przeszłości. Dogmatyzowanie w tych sprawach w oparciu

o naukową wiedzę byłoby intelektualnym oszukiwaniem się, ponieważ nasze informacje są bardzo niepełne. Zawsze zaś niebezpieczne jest wprowadzanie nagłych zmian, ponieważ zawiłość wzajemnych zależności w świecie żywym prowadzi nieuchronnie do nieprzewidzianych konsekwencji, niejedno­krotnie katastrofalnych. Stosowanie zdobyczy wiedzy powinno być regulowane umiarem i zdrowym rozsądkiem, a utopie

medyczne rozpatrywane jak najbardziej krytycznie. W tym świetle rzeczą ważną jest pamiętanie o tym, że opanowanie chorób bakteryjnych w świecie odbyło się stopniowo i dosta­tecznie wolno na to, by zezwolić na właściwe przystosowanie. W przeciwieństwie do tego dążą obecne wysiłki do szybkiej eliminacji zakażeń w krajach niedorozwiniętych w drodze radykalnych posunięć sanitarnych, co może spowodować za­burzenia biologiczne i zrodzić nowe problemy populacyjne, zanim czas zezwoli na osiągnięcie zmian kompensacyjnych w pozostałych elementach środowiskowych.

Podobne rozważania nie mogą oczywiście wpływać na za­chowanie się lekarza w stosunku do pacjenta indywidualnego. Ale wprowadzają one nowy rodzaj odpowiedzialności do pro­blemów pracy medycznych mężów stanu, które dotyczą ca­łych populacji. Są one również przykładem trudności w defi­niowaniu i określeniu roli medycyny w społeczeństwie. Mó­wiąc słowami mądrego lekarza, sztuka polega na umożliwieniu pacjentom dalszego czynienia rzeczy przyjemnych, choć dla nich niekorzystnych ^ nadmiernego palenia, nadmiernego jedzenia, nadmiernego picia — ale bez zabijania się wcześniej, niż to jest nieodzowne. Rola lekarza polega jednak również, jak to twierdził Rudolf Virchow, na uświadomieniu sobie, że choroba społeczna jest manifestacją procesu, który dotyczy społeczności jako całości.

Jest rzeczą jasną, że zdrowia nie można odłączyć od innych czynników, które wpływają na ludzką pomyślność i ludzkie szczęście, ale nie należy do zadań medycyny utożsamianie się z akcją polityczną, już choćby z tej przyczyny, że szkolenie lekarzy nie wpaja im wiedzy i doświadczenia, których wymaga paranie się problemami społeczno-politycznymi. To, co Napo­leon powiedział o kokietkach i o ludziach nauki, można za­stosować do lekarzy: „Warto ich widzieć i warto z nimi roz­mawiać, ale na ogół nie jest rzeczą rozsądną wybierać sobie spośród nich żony albo ministrów.”

Niestety nie jest rzeczą dopuszczalną, by lekarze nadal ignorowali ekonomiczne strony zagadnień zdrowia i choroby, jako że wymogi ekonomiczne mogą się stać już niebawem czynnikami ograniczającymi możliwości stosowania zdobyczy wiedzy dla dobra ludzkości. Obliczono, że w roku 1949 wy­dano w Stanach Zjednoczonych prawie 11 miliardów dolarów na otwarte i szpitalne leczenie; stanowi to ponad 5 procent dochodu narodowego, a dodać do tego jeszcze trzeba dwa procenty na straty spowodowane niezdolnością do pracy. W spe­cjalnym sprawozdaniu dla prezydenta wykazano, że jeden milion rodzin amerykańskich stracił w roku 1952 pięćdziesiąt procent całorocznego dochodu rodzinnego, a dalszych 8 mi­lionów rodzin zadłużyło się na pokrycie kosztów opieki lekar­skiej. Dane te są alarmujące nie tylko dlatego, że chodzi o tak wysokie kwoty, ale głównie dlatego, że wyjawiają one istnie­jącą tendencję rozwojową. Wiadomo, że postępy nauki le­karskiej powodują stały wzrost kosztów leczenia, co jest następ­stwem zwiększania się osiągalności różnych procedur leczni­czych. Istnieje zaś górna granica procentu dochodu narodo­wego, którą społeczeństwo, chociażby bogate, może poświęcać na sprawy zdrowia. Fakt, że zachodnia cywilizacja, chlubiąca się osiągnięciem najwyższych standardów zdrowia w historii, zmuszona jest do wydawania na walkę z chorobami coraz to wyższych sum, jest niepokojący. Niektóre nasze sposoby życia nie są może aż tak korzystne dla zdrowia, jakby o tym można było sądzić na podstawie naszych ciągłych przechwałek, a jest przy tym rzeczą prawdopodobną, że wiele z wysiłków, dążą­cych do opanowania chorób idzie w złym kierunku z powodu błędnych sformułowań celów polityki medycznej. Koszty le­czenia stanowią na pewno jedno z tych zagadnień, które zda­niem Virchowa wymagają „polityki medycznej na wielką skalę społeczną.”

Poza argumentami natury ekonomicznej przemawiają licz­ne inne aspekty kultury zachodniej przeciwko twierdzeniom,

jakobyśmy byli już blisko ideału znakomitego zdrowia. Prawdą jest, że oczyściliśmy nasze domy z brudu i robactwa, które dostarczały osłony i żywności zabójczym, chorobotwórczym drobnoustrojom; nadal jednak padamy łatwo ofiarą niedokład­nie poznanych dolegliwości pochodzenia bakteryjnego, które wprawdzie nas nie zabijają, lecz rujnują nam życie, a których nie umiemy ani rozpoznawać, ani leczyć. Wyeliminowaliśmy niektóre z najgorszych czynników zakażających nam żywność i wodę, ale za to zatruwamy naszą atmosferę i narażamy na niebezpieczeństwo przyszłe generacje gazami z procesów che­micznych, dymami z fabryk, sproszkowaną gumą i gazami spalinowymi samochodów oraz tworzoną przez człowieka pro­mieniotwórczością. Wyeliminowaliśmy z nowoczesnego społe­czeństwa niektóre, najbardziej brutalne formy niesprawiedli­wości ekonomicznej; ale opieramy wzajemne stosunki ludzkie na podstwach agresywnej konkurencji i nie kończącego się pędu do osobistego powodzenia. Wyprodukowaliśmy i udostę­pniliśmy ludziom całe bogactwo komfortu i dóbr ziemskich, ale odmówiliśmy większości z nich możliwości wyboru i twór­czego udziału w radości produkcji. Życie jest dla zbyt wielu ludzi przeżyciem biernym albo samotną walką, której rany objawiają się nie tylko w postaci uszkodzenia naczyń krwio­nośnych naszych mózgów i serc, ale również w głębokiej utracie nadziei.

Przez długie wieki czerpały masy ludowe zadowolenie emo­cjonalne i równowagę duchową z intymnego współżycia z Kościołem i z ceremonii, które towarzyszyły rytmowi zmian pór roku *. Dziś, mówiąc słowami D. H. Lawrence’a, pozo­stały nam już tylko „święta polityczne lub urzędowe jako źródła zaspokojenia odwiecznej ludzkiej potrzeby rytualnego

dostosowania się do zmian, zachodzących w kosmosie. Ród człowieczy podobny jest do obalonego drzewa, leżącego ko­rzeniami w powietrzu. Musimy się znowu jakoś zakorzenić we wszechświecie.” Niestety w praktyce nowoczesnego świata wszystko dąży do izolowania nas od wszechświata, a uważa się za triumf wiedzy lekarskiej przyśpieszenie i pogłębienie tego procesu przez stosowanie trankilizerów !

Rysunek opublikowany niedawno w piśmie The New Yor- ker * przedstawia dobrze ubranego, dobrze odżywionego, wyraźnie zamożnego i przyzwoitego obywatela, stojącego wśród anonimowego tłumu. Stoi z niewyraźną miną naprze­ciwko automatu, który sprzedaje Miltown, Phénobarbital, Doriden i Benzedrynę. „Przebędziesz dzień za pięć centów” reklamuje swój towar automat, a nasz obywatel nie wie czy bardziej pragnie podniecenia, by działać skuteczniej, czy też uspokojenia, by zapomnieć i wypocząć. Jest rzeczą jasną, że świadczy to o chorobie, jeżeli społeczeństwo staje się zależne od leków, by móc „przebyć dzień”. Automat uliczny i jego stwarzające nałogi środki uspokajające lub podniecające są symbolem społecznej posępności, a może nawet tragedii. Ro­dzi to tęsknotę za niezbyt odległą przeszłością, kiedy środków przeciw smutkom i klęskom dnia codziennego można było szu­kać, a nawet czasem je znajdować w kobiecie, winie i śpiewie.

Zupełnie tak samo jak wielkie epidemie dziewiętnastego wieku były wzbudzane przez czynniki środowiskowe, sprzyja­jące aktywności chorobotwórczych drobnoustrojów, mają cho­roby charakterystyczne dla naszych czasów swoje źródła w ja­kichś błędach nowoczesnego środowiska. Nie należy wątpić, że dokładna znajomość fizykochemicznych mechanizmów tych chorób może pozwolić na znalezienie środków niosących ulgę, ale utrzymanie radosnej zdrowotności stanowi wyższy cel niż odkrycie metody leczniczej. Znaczenie ruchu higienicznego z lat 1830 dla historii ludzkości polega na fakcie, że był to

* Najpopularniejsze amerykańskie pismo satyryczne (przyp. tłum.).

pierwszy świadomy i zorganizowany wysiłek nie w kierunku leczenia chorób, ale tworzenia zdrowszego, szczęśliwszego świata. Przywódcy tego ruchu podchodzili do problemów zdrowia z dużą dozą zmysłu praktycznego, ale nie należy za­pominać, że natchnieniem ich geniuszu pragmatycznego były doktryny filozoficzne i humanitarne. Może kiedyś podobne ideały natchną nowe pionierskie akcje, stawiające sobie za cel rozwiązanie zagadnień zdrowotnych dnia dzisiejszego.

Nie jest rzeczą wykluczoną, że w przyszłości, podobnie jak w przeszłości, skuteczne kroki na drodze ku zapobieżeniu cho­robom będą motywowane przez uczuciową rewoltę przeciwko niektórym dysproporcjom nowoczesnego świata, że będą wy­nikiem poszukiwania form życia bardziej zgodnych z natu­ralnymi skłonnościami człowieka. Taka postawa nie musi wcale oznaczać ucieczki od nauki — daleko od tego. Krucjata

o świeże powietrze, o czystą wodę i czystą żywność była w naj­lepszym razie naiwnym i często nieskutecznym sposobem prób rozwiązywania problemów zdrowia w dziewiętnastym wieku, ale utorowała ona drogę naukowej analizie czynników, skła­dających się na epidemiczny klimat Rewolucji Przemysłowej. Podobnie medycyna naukowa pozna z pewnością czynniki środowiska fizycznego i sposoby bytowania, stanowiące zagro­żenie dla zdrowia w nowoczesnym społeczeństwie. Aby jednak mogła wykorzystać swoje potencjalne możliwości, będzie może musiała raz jeszcze poszukiwać pomocy śmiałych autorów, usi- łujących stosować metody empiryczne, oparte o zapatrywania natury filozoficżnej, humanitarnej i estetycznej. Polityka me­dyczna nie może się opierać wyłącznie na wiedzy ściśle nauko­wej, ponieważ wiedza ścisła nie obejmuje jeszcze wszystkich ludzkich czynników, składających się na zdrowie i chorobę. Wiedza i potęga mogą się równie dobrze rodzić z marzeń, jak z faktów i z logiki. Utopie są często li tylko wspomnieniami Arkadii.

VII

WPŁYWY CHOROBY NA POPULACJE I CYWILIZACJE

ŻYWNOŚĆ, CHOROBA I TENDENCJE POPULACYJNE

Wszędzie tam, gdzie istnieją odpowiednie warunki, mnożą się istoty żywe w maksymalnym stopniu, na jaki zezwala osiągalność żywności. Liczba szczurów w mieście zwiększa się proporcjonalnie do obfitości ulicznych odpadków, zupełnie tak samo jak roślinność staje się bogatsza, jeżeli doda się do gleby środków użyźniających. Na odwrót, niedostateczność żywności uruchamia mechanizmy dążące do ograniczenia liczby po­tomstwa. U myszy obserwowanych w ich warunkach natural­nych nie wpływa dodawanie im żywności wyraźnie na procent zapłodnień i na liczbę rzutów, ale jeżeli ograniczy im się do­stęp do żywności, zdarza się często resorbcja płodów, co przy­czynia się do zmniejszenia liczebności populacji. Także liczne inne mechanizmy regulacyjne ograniczają w przyrodzie po­pulacje zwierzęce do poziomów umożliwiających odpowiedni rozwój tych jednostek, które osiągają dojrzałość.

U człowieka ulegają często więzy łączące reprodukcję z obfi­tością pokarmów zachwianiu na skutek działania wpływów kulturowych. Mimo to nie ulega wątpliwości, że niektóre ze znacznych zwyżek populacyjnych, zanotowanych w czasach historycznych, istniały współcześnie z wprowadzeniem nowych praktyk rolniczych lub nowych systemów handlowych, zwięk­szających dostawy żywności. Wprowadzenie uprawy bobu do doliny Rio Grandę w szesnastym wieku wywołało wyraźny

wzrost liczby Indian Pueblo. Szczep Nawajów powiększył się szybko po rozpoczęciu hodowli owiec i kóz w stosunku do okresu, w którym zdobywał żywność głównie w drodze polo­wania. Zboże, słodkie ziemniaki i groch zostały wprowadzone w Chinach między rokiem 1550 a 1600 n. e., dostarczając szybko dojrzewających, obfitych zbiorów, uzupełniających tradycyjną dietę roślinną. Z około 60 milionów w roku 1578 wzrosła ludność do 100 milionów w roku 1660, 140 milionów w roku 1741, 300 milionów w 1850 i około 600 milionów w chwili obecnej. O ile wiadomo, nie zaszły w tym czasie w życiu Chińczyków żadne inne istotne zmiany i nie wprowa­dzono na pewno żadnych udoskonaleń sanitarnych ani me­dycznych. A liczba ludności wzrastała w przyśpieszonym tem­pie, mimo wielokrotnych epidemii i wojen. Tak samo wystą­pił w Europie wyraźny skok wzrostu ludności po zadomowieniu się białego ziemniaka, sprowadzonego z Andów.

Ludność Anglii i Walii wzrosła w dziewiętnastym wieku z .10 do 34 milionów — nie licząc nawet tych milionów, które wyemigrowały. W tym wypadku wzrost dostaw żywności był następstwem handlu zamorskiego, pobudzonego przez Rewo­lucję Przemysłową. Wiele myśli poświęcił zagadnieniom popu­lacyjnym Benjamin Franklin. W swoim eseju Observations Concerning the Increase of Mankind and the Peopling of Countries (Obserwacje dotyczące wzrostu ludzkości i zalud­nienia krajów) wyraził przypuszczenie, że za lat sto będzie więcej Anglików na zachód od Oceanu Atlantyckiego niż na wschód od niego. Jego zdaniem nie ma emigracja ani imigra­cja żadnego wpływu na liczbę populacji, wobec faktu, że „jeżeli jest dość przestrzeni i środków żywnościowych ... może powstać z jednego narodu dziesięć narodów... albo raczej może naród wzrosnąć dziesięciokrotnie w liczbie i sile.”

Skrajny głód może oczywiście wstrzymać czasowo wzrost

populacji. Zanik pożądania płciowego był jednym z wczesnych następstw niedożywienia w obozach koncentracyjnych; głód w okupowanej Holandii pod koniec wojny spowodował dzie­więć miesięcy później znaczny spadek urodzeń. Natomiast w zwykłych warunkach nie stanowią niedostatki żywnościowe, jak się wydaje, skutecznych przeszkód wpływających na roz­miary populacji. Liczba urodzeń w większości krajów wschod­niej Azji pozostawała przez liczne stulecia bardzo wysoka, mimo że przewlekłe okresy niedożywienia, a nawet okresy głodu, występowały tam wielokrotnie. Wynika stąd jasno, że mechanizmy ograniczające, które regulują tendencje rozwo­jowe populacji zwierzęcych, zawodzą w pewnym stopniu u człowieka pod wpływem oddziaływań kulturowych. Cześć oddawana przodkom w Chinach, religijne przepisy etyczne w krajach katolickich, zapotrzebowanie na pracę rodzinną w zespołowościach rolniczych, a także po prostu chęć posia­dania dzieci — wszystkie te czynniki mają tendencję do zwięk­szania liczby populacji i to często powyżej granic, które można by uważać za biologiczne optimum. Bez względu na opinie na temat przyczyn ubóstwa panujące w społeczeństwach, czyni większość z nich wszelkie możliwe wysiłki w kierunku utrzy­mania dzieci przy życiu, nawet w okolicznościach, w których wiadomo, że będą one przez całe życie cierpiały na niedoży­wienie i różne choroby. Jedną z najbardziej udanych inicja­tyw Organizacji Narodów Zjednoczonych jest UNICEF, agencja mająca za zadanie dostarczanie żywności i opieki lekarskiej upośledzonym pod tym względem dzieciom na ca­łym świecie. „Ratujcie dzieci”, oto hasło najpopularniejsze wśród całej ludzkości. Równocześnie jednak wszyscy zdają sobie z tego sprawę, że dalszy wzrost liczby urodzeń, przy równoczesnym spadku umieralności dziecięcej, doprowadzi wkrótce do ostrych niebezpieczeństw, związanych z przelud­nieniem niedorozwiniętych ekonomicznie części świata.

W swoim eseju O zasadach populacji i ich wpływach na przyszłą poprawę spóleczeństwas ogłoszonym w roku 1798, pod­daje Malthus pod rozwagę zagadnienie oparte na rozumowa­niu, że jeżeli niehamowany wzrost populacji odbywa się w po­stępie geometrycznym, podczas gdy produkcja żywności zwykle w postępie arytmetycznym, nieuniknione stanie się życie więk­szości świata w warunkach znacznego niedostatku. O ile do­brobyt panujący dziś w krajach zachodnich zdawałby się prze­czyć prawom Malthusa*, o tyle sytuacja żywnościowo-popu- lacyjna reszty świata nadaje jego ponurym poglądom znamiona palącej aktualności. Okazuje się, że ratowanie ludzi przed śmiercią za pomocą środków z zakresu higieny publicznej jest względnie łatwe, natomiast nie widać sposobów rozwiązania wielu problemów, rodzonych przez ich pozostawanie przy życiu.

Eksperci twierdzą, że wszystkie możliwości produkcji środ­ków żywności nie zostały jeszcze wyczerpane, a technologia rolna i przemysłowa mogłyby ewentualnie żywić 10 do 50 mi­liardów ludzi — 4 do 20 razy więcej niż świat liczy obecnie mieszkańców. Osiągnięcie tego wymagałoby jednak dokonania drastycznych zmian w sposobach życia, włączając w to wyeli­minowanie ze świata praktycznie wszystkich dzikich zwierząt, stanowiących dla człowieka konkurencję w zakresie zajmo­wanej przestrzeni i spożycia pokarmów roślinnych. Nie byłoby to zresztą nowością, bo proces taki trwa już od niezliczonych pokoleń. Prawie na całej naszej planecie zezwala się na życie zwierząt tylko w tym zakresie, który duży człowiekowi albo

W-. sag¿szezSjńi oryginał*

człowieka bawi, w niczym zaś nie sprzeciwia się jego interesom ani jego wygodzie.

Istnieją na szczęście liczne inne źródła żywności, poza obec­nie eksploatowanymi. Można uzyskać z roślin trawiastych cenne dla człowieka białka. Oceany są dalekie od wyczerpania Gdyby było trzeba, można by szybko opracować sposoby ho­dowli ryb lub alg w warunkach fabrycznych. Synteza che­miczna może ewentualnie dostarczyć lepszych sposobów pro­dukcji żywności niż nasze stare sposoby. Już dziś stanowią produkty chemiczne ważne składniki naszej diety. Witaminy syntetyczne wypierają witaminy pochodzenia naturalnego; w ciągu drugiej wojny światowej wyprodukowano w celach konsumpcyjnych wiele tysięcy ton tłuszczów ze smoły węglo­wej; ostatnio zaś udało się wyprodukować na szeroką skalę przemysłową i tanio niektóre podstawowe aminokwasy, co rodzi nadzieję na pewne uniezależnienie się człowieka od koniecz­ności pobierania białka żywnościowego z pokarmów pochodze­nia zwierzęcego. Być może, że epoka standaryzowanych pigu­łek żywnościowych nie jest już tak bardzo odległa.

Głód, który był tak długo jednym z bodźców ludzkiej aktyw­ności, mógłby więc zostać wyeliminowany z życia jak element biologiczny, dzięki postępom technologii produkcji żywności. Umiejętność stworzenia technologu produkcji wszystkich kalorii, białek, tłuszczów i witamin potrzebnych człowiekowi, a w na­stępstwie tego zniesienie odżywczych pożądań ludzkich, mo­głyby zrodzić żywnościową nudę. O ile do pomyślenia jest spełnienie wszelkich wymogów żywnościowych, ustalonych przez specjalistów dzięki badaniom naukowym i technologicz­nym, o tyle trudniej zapewne byłoby dogodzić gustom smako­wym człowieka i jego przyzwyczajeniom. Perspektywa diety złożonej z syntetycznych pokarmów wydaje się dość alarmu­jąca, a dla smakosza w ogóle nie do przyjęcia, jako że pojęcie żywności bywa identyfikowane z pewnymi konwencjonalnymi smakami, kształtami, konsystencjami i barwami. Na szczęście

człowiek posiada w zakresie obyczajów kulinarnych wiele zdolności przystosowawczych i wiele pomysłowości. Nauczy! się maskować smak zgniłej ryby majonezem i innymi sosami Potrafił zasmakować w rozmaitych woniejących serach, powsta­jących z mleka w drodze dziwacznych procesów fermentacyj­nych i gnilnych. Na pewno więc też potrafi produkować znośne potrawy z mdłych produktów chemicznych. Swoją drogą niewiele sztuki kulinarnej będzie potrzeba dla nadania jutrzejszym syntetycznym pokarmom zalet smakowych i este­tycznych, bo przestały one już dziś istnieć w naszej mdłej i bezdusznej kuchni.

Twierdzi się często, że wojny, a szczególnie choroby, sta­nowią najskuteczniejsze hamulce dla nieograniczonego wzro­stu ludności. Niektóre choroby mogą rzeczywiście wywierać podobny wpływ poprzez skracanie przeciętnego trwania życia i zmniejszanie liczby urodzeń. Olbrzymia umieralność niemo­wląt, występująca wszędzie tam, gdzie panuje niedożywienie i niski poziom sanitarny, jest prawdopodobnie najsilniej działa­jącym czynnikiem z tej dziedziny. W ciągu ostatnich lat sze­rokie stosowanie na wyspie Cejlon owadobójczego preparatu DDT spowodowało nie tylko spadek częstości malarii, ale także biegunek niemowlęcych. Równocześnie obniżyła się niemal do połowy umieralność ogólna, a zwiększyła się liczba urodzeń. W ten sposób jedno działanie z zakresu zdrowia publicznego spowodowało pośrednio lub bezpośrednio szybki wzrost liczby ludności Cejlonu. Jest jednak rzeczą nader wątpliwą, czy ten wpływ na wzrost liczby ludności okaże się trwały. O ile bo­wiem jest rzeczą oczywistą, że niedożywienie i zakażenia ścią­gają ze społeczeństw ciężki haracz, o tyle prawdą jest również, że różne mechanizmy wyrównawcze mogą te następstwa neu­tralizować. Jest regułą, że najwyższa rozrodczość istnienie wła­śnie w tych okolicach i grupach społecznych, w których rów­nież umieralność niemowląt jest najwyższa. Nawet zgony po­wodowane przez wojny i epidemie wywierają tylko nader prze­

lotny wpływ na tendencje rozwojowe populacji. Straszliwe straty ludnościowe, spowodowane przez epidemie dżumy w epoce Justyniana, a potem Renesansu albo w nowszych cza­sach przez grypę i dwie wojny światowe, zostały zawsze nadro­bione przez przyrosty ludności w ciągu niewielu dziesięcioleci. Ilekroć i gdziekolwiek powstają puste przestrzenie, napływa do nich życie ludzkie i wypełnia wszystkie nadające się do żyda zakamarki.

Skądinąd zaś fakt obecnego niepokojącego wzrostu zalud­nienia nie świadczy koniecznie o tym, że tendencja ta będzie trwała nieskończenie. Za pobudzającym efektem postępów technologicznych, praktyk sanitarnych i doskonalszej opieki lekarskiej może przyjść z kolei faza spadku liczby urodzeń, jak to już obserwowano widokrotnie w krajach europejskich. Kiedy brak żywności i zabójcze choroby przestają być ciężkimi problemami, takie czynniki jak niechęć do wysiłków, pragnie- nie wygody, dążenie do zdobyda pozycji socjalnej i inne bodźce kulturalne mogą stać się siłami ograniczającymi wzrost popu­lacji. Być może, że kiedyś produkcja żywności wystaiczy do nakarmienia 50 miliardów ludzi, jednakże doświadczenie prze­szłości wykazuje, iż wśród ludzi dostatecznie odżywionych po­wstają takie zainteresowania i gusta, które rodzą tendencje do ograniczania liczby ich potomstwa.

Tak więc liczne przeciwstawne sobie siły oddziałują na tendencje populacyjne. Z jednej strony czynią wymogi biolo­giczne i kulturalne rzeczą nierozsądną dopuszczanie do wzrostu pupulacji powyżej poziomu dającego się pogodzić z udostęp­nieniem wszystkim ludziom komfortu, bezpieczeństwa i dobro­bytu. Z drugiej zaś strony pragnie człowiek nadal mieć dzied wbrew obawom niedożywienia, choroby, wojny i klęski. Ludz­kość zachowuje się tak, jakby nią rządziła podświadoma wiara, że żyde jest zawsze przygodą wartą swojej ceny, nawet gdy w chwili obecnej płaci się za nią łzami i wyrzeczeniem.

WPYWY CHORÓB I ODŻYWIANIA NA HISTORIĘ WOJSKOWĄ I POLITYCZNĄ

Tak jak środowisko społeczne warunkuje stan zdrowia w określonym czasie i określonej zespołowości, tak z kolei za­gadnienia wynikające ze stanu zdrowia lub choroby odbijają się na aktywności i usposobieniach poszczególnych cywilizacji. Społeczeństwa, tak jak jednostki, mogą albo znosić swoje choroby biernie, albo też reagować przeciwko nim czynnie i konstruktywnie, ale nigdy nie mogą się wyzwolić spod ich wpływu.

Pośród wpływów choroby na bieg historii zostały najdokład­niej zanotowane i przedyskutowane szczególnie te, które doty­czyły wojen. Temat ten został spopularyzowany przez Zinssera w dowcipnej i nader poczytnej książce Szczury, wszy i histo­ria, w której twierdzi on, że działanie zarazków chorobotwór­czych miało w historii większy wpływ na przebieg konfliktów zbrojnych niż plany generałów i mężów stanu. Ponad dwa tysiące lat temu znalazła się już choroba w historii literatury w sprawozdaniu Tucydydesa o „dżumie” w Atenach w roku 430 p.n.e., w czasie wojny peloponeskiej. Epidemia ta, która zabiła jedną trzecią ludności Aten, w tym Peryklesa, nie była dżumą, choć pod tą nazwą przeszła do historii. Opis Tucydy­desa każe myśleć o żółtej febrze, szkarlatynie, ospie, durzę brzusznym, odrze, durzę osutkowym, dyzenterii itd. W prze­ciwieństwie do tego choroba, która napadła Filistynów, kiedy porwali Izraelitom Arkę Przymierza, była z pewnością dżumą.

Ospa, w charakterze sojusznika Rzymian, przyczyniła się do klęski Kartaginy, ale najprawdopodobniej również ospa splą­drowała Rzym w drugim wieku przed naszą erą, zabijając między innymi Marka Aureliusza. Klęski Ameryndów, po ich pierwszym zetknięciu się z najeźdźcami europejskimi, należą do najdokładniej udokumentowanych przykładów wpływów epidemii w ogólności, a ospy w szczególności, na przebieg

wojen. Krótko po przybyciu Gorteza i jego konkwistadorów rozprzestrzeniła się ospa jak pożar wśród populacji indiańskich. Zdaje się, źe pierwszy przywlókł ją Murzyn z bandy Gorteza, który znajdował się w ostrym, zakaźnym okresie tej choroby. Ponieważ ospa była wtedy w Europie bardzo częsta, Hiszpanie, jako od dawna na nią narażeni, wytworzyli już byli przeciwko niej pewną odporność, podczas gdy Indianie, nie mający raso­wego w stosunku do niej doświadczenia, okazali się bardzo wrażliwi. Zabijając co najmniej połowę Indian i demorali­zując ich w krytycznym momencie, odegrała epidemia w pod­biciu kontynentu południowoamerykańskiego co najmniej tak samo ważną rolę, jak broń i bitność Hiszpanów.

Historia powtórzyła się w Amerycie Północnej. Ospa, odra, szkarlatyna, gruźlica i inne choroby zakaźne, a także alkoho­lizm zdziesiątkowały Indian i przyczyniły się do załamania ich ciała i ducha. Kapitan Bartłomiej Gosnold, który zwiedził wy­brzeże Nowej Anglii w roku 1602 stwierdził, że żyje tam naród „znakomicie zbudowany, aktywny, wysoki, zdrowy i bardzo sprytny”. Ale już kilka lat po jego odwiedzinach zmniejszyła się liczba Indian od Narrangansett do Penobscot z 9000 do kilkuset, prawdopodobnie z winy ospy. Kiedy Purytanie osiąg­nęli to terytorium w roku 1620, znaleźli kości zmarłych nie pochowane. Przyjmuje się, że podobnie szczep Massachusetts został zredukowany przez infekcje w krótkim czasie z 30 000 do 300 osób.

W przeciwieństwie do misjonarzy hiszpańskich, którzy boleli nad tym, że nawrócenie na chrześcijaństwo przynosi tubylcom tak często śmierć i że choroba i śmierć były aż tak często na­stępstwem ich misjonarskich wysiłków, cieszyli się Anglicy w siedemnastym wieku w Ameryce Północnej zupełnie otwar­cie z tego, że Bóg zsyła „aniołów zemsty w celu niszczenia pogan”. Europejczycy zorientowali się szybko, że ospa jest jedną z najskuteczniejszych broni przeciwko Indianom i nie wahali się nawet rozsiewać ją celowo za pomocą zakażonych

koców, zawsze pod pretekstem, że pomaga to niszczyć nieprzy­jaciół wiary. Bóg stoi zawsze po stronie silnych batalionów, nawet wtedy, kiedy składają się one z drobnoustrojów.

Także w czasach nowożytnych krzyżowały choroby najzna­komitsze plany strategów. Szalone straty poniesione przez armię Napoleona z powodu tyfusu, czerwonki i leptospirozy w czasie marszu przez Polskę i Rosję w okresie kampanii z roku 1812 przyczyniły się w tym samym stopniu do klęski, co opór Ro­sjan i sroga zima. Podobnie tyfus w Serbii, dyzenteria w Galli- poli oraz gorączka okopowa i grypa na froncie zachodnim odegrały swe role w czasie wojskowych kampanii pierwszej wojny światowej. W okresie drugiej wojny światowej pora­ziły czerwonka i tyfus siły armii włoskiej w Libii w krytycznym momencie, a żółtaczka zakaźna pobierała haracz od armii nie­mieckiej, szczególnie afrykańskiego Korpusu Rommela.

Malaria zasługuje na szczególną wzmiankę, bo długo i głę­boko wpływała na historię wszystkich narodów. Oskarża się ją

o śmierć Aleksandra Wielkiego nad wodami Babilonu; sądzi się, że zaatakowała Galów, kiedy oblegali Rzym i że zachwiała ekspedycje włoskie Lotara i Fryderyka Barbarossy w średnio­wieczu. W siedemnastym wieku istniała wśród wojsk angiel­skich w Holandii. W dziewiętnastym wieku odegrała ważną rolę w Ameryce w czasie Wojny Domowej, w Europie w cza­sie Wojny Krymskiej i w czasie europejskich wojen kolonial­nych. W okresie pierwszej wojny światowej dotknięte nią były wszystkie armie walczące na Wschodzie, ale szczególnie dała się we znaki w czasie drugiej wojny światowej, kiedy to mu­siały ją uwzględniać wszystkie plany cywilnych i wojskowych dowódców na terenach Pacyfiku. Opanowując zaraz na po­czątku wojny Indie holenderskie i kładąc tym samym rękę na dostawach chininy sądzili Japończycy, że sparaliżują tym wszelkie alianckie działania w malarycznych okolicach połu­dniowego Pacyfiku i południowej Azji. I rzeczywiście byłby ten manewr strategiczny osiągnął swój cel, gdyby się nie było

udało uzyskać w dowolnych ilościach preparatu atabryny, sku­tecznego leku zastępującego chininę. Mimo to był moment,, w którym dziesięć razy tyle żołnierzy było niezdatnych do boju wskutek malarii niż wskutek japońskich działań wojennych, a rola szefa służby medycznej była dla prowadzenia kampanii ważniejsza niż rola szefa sztabu. Oblicza się, że prawie pół miliona żołnierzy amerykańskich trzeba było w czasie wojny hospitalizować na krótszy lub dłuższy czas z powodu malarii. Ostatnio zaś często występowała malaria wśród walczących na Korei i w Indochinach.

Prócz chorób epidemicznych także inne choroby, może mniej rzucające się w oczy, miewały decydujący wpływ na wyniki bitew.' Szkorbut odgrywał rolę w niepowodzeniach Wojen Krzyżowych, zupełnie podobnie jak stawał się przyczyną zała­mań lądowych i morskich ekspedycji badawczych. W czasie amerykańskiej Wojny Domowej armie Północy karmione były obficie mięsem i nabiałem, natomiast Konfederaci mieli do dyspozycji tylko ubogie w białko produkty zbożowe i melassy. Armie Konfederatów nie potrafiły wielokrotnie wykorzystać i kontynuować porannych zwycięstw wojskowych, jako że żoł­nierzom Południa brakowało siły fizycznej do przetrzymania dłuższych wysiłków, co można złożyć na karb niedostatku białek w ich diecie. Jak dobrze wiadomo, niedożywienie, spo­wodowane aliancką blokadą, przyczyniło się do ostatecznej' klęski militarnej Niemców w czasie pierwszej wojny światowej.

Chociaż wojny dostarczają najefektowniejszych i najdokład­niej zanotowanych przykładów wpływu choroby na historię,, inne jej wpływy, trudniejsze do uchwycenia, miały na dłuższą metę większe znaczenie. Osłabiając twórczą energię narodu wywierały choroby wpływy na kulturę i politykę, a tym samym na losy narodów. Na przykład dżuma zachwiała wielokrotnie życiem ekonomicznym Europy. W szóstym stuleciu naszej ery zniszczyła rzymski świat na przeciąg lat pięćdziesięciu i przy­śpieszyła tym samym koniec imperium. Chorował prawdopo—

dobnie sam cesarz Justynian, ale wyzdrowiał. Współcześni obserwatorzy orientowali się w przebiegu epidemii. Bizantyński historyk Procopius pisał o dżumie, „która rozsiewa się po całym świecie, atakując bezlitośnie obie płcie i ludzi w każdym wieku. Zaczęła się w Egipcie, przeszła przez Palestynę, a potem roze­szła się na wszystkie strony”.

Twierdzi się, że „Czarna Śmierć” zabiła jedną czwartą mieszkańców Europy w ciągu czternastego wieku, wyludniając całkowicie niektóre wsie i miasta. W Anglii epidemie powtarza­jące się od czternastego do siedemnastego wieku doszły do szczytu w Londynie w latach 1664—1665. Opis Daniela Defoe w książce Historia dżumy z roku 1722 opierał się zapewne w dużym stopniu na imaginacji, ale późniejsze badania histo­ryczne potwierdziły fakt, że miała ona głęboki i różnorodny wpływ na angielską strukturę społeczną. Na przykład brak sił róboczych w następstwie ogromnej umieralności z powodu dżumy zmusił do wprowadzenia zmian w praktykach rolni­czych. Hodowla zwiększyła się kosztem uprawy ziemi, zmie­niły się formy dzierżawy, a zwyczaj tuczenia zwierząt rozpow­szechnił się w całym kraju.

Społeczne następstwa malarii były zawsze wybitne. Malaria istniała od najdawniejszych czasów w Babilonie, Asyrii Indiach i Chinach południowych i prawdopodobnie odegrała główną rolę w fizycznym, intelektualnym i moralnym upadku Grecji. Spustoszenia czynione przez malarię w kampanii rzymskiej były okresami tak znaczne, że zrodziły postać Dea febris, bogini malarii, nawracającej co trzy lub co cztery dni. Kampania była ziemią kwitnącą czterokrotnie w ciągu historii: przed rzymską erą, w okresie szczytowej świetności imperium, w ósmym i dziewiątym wieku i w epoce Renesansu. Pomiędzy tymi okresami ziemia była opustoszała, ponieważ malaria czy­niła tam życie niemożliwym. Krótko —■ kraj ten nadawał się do mieszkania w nim wtedy, kiedy serca i mięśnie Rzymian były dostatecznie silne, aby drenować jego bagna, podczas gdy

zaniedbywanie drenażu towarzyszyło zawsze okresom dekaden­cji ekonomicznej. Warto wspomnieć w tej materii o długu wdzięczności, który Europa zaciągnęła wobec pewnych zako­nów klasztornych za zwalczanie malarii. Nie ulega wątpliwości, że malaria była w Europie bardzo rozpowszechniona do cza­sów wytępienia lasów i osuszenia bagien. Kiedy Cystersi zało­żyli swoje klasztory na nizinach, najpierw we Francji w Bur- gundii, rozpoczęli natychmiast rozległe prace melioracyjne, a co więcej, zakładali w swoich fermach hodowle bydła. Me­lioracje zmniejszyły obszary rozrodu komarów, a pozostałe komary żywiły się raczej na bydle niż na ludziach. Dobro­czynne następstwa takich metod rolniczych w stosunku do ma­larii stały się tak sławne, że papieże zaprosili Cystersów do kampanii rzymskiej w piętnastym wieku w nadziei, że powtó­rzą we Włoszech swoje sukcesy, osiągnięte we Francji.

Malaria hamowała nieraz rozwój nowych terytoriów, nawet niektórych południowych rejonów Stanów Zjednoczonych. W Algierii choroba ta zamieniała przez długi czas równinę Mitidja w grób osiedleńców. Całkiem niedawno stworzyła ona poważniejszą przeszkodę w rozwoju rozległych terytoriów północnej Indii niż dziewicza puszcza i jej twory. Gdyby się nie był załamał na malarii i na żółtej febrze, byłby Ferdynand de Lesseps wraz ze swym francuskim kapitałem zdołał otworzyć Kanał Panamski i opóźnił tym znacznie penetrację Stanów Zjednoczonych do Ameryki Środkowej. Dzięki brakowi umie­jętności poradzenia sobie z malarią i innymi chorobami tropi­kalnymi, nie udało się białej rasie wyprzeć ludności tubylczej z Afryki w okresie największej ekspansji w dziewiętnastym wieku. Biały człowiek potrafił zdobyć i zaludnić Amerykę Pół­nocną, Afrykę Południową, Nową Zelandię, Australię, ale wszędzie tam, gdzie nie potrafił opanować chorób, musiał się ograniczyć do roli finansisty i kontrolera. Afryka centralna pozostała czarnym kontynentem, bo stała się grobem białego człowieka.

Niemal powszechne zarobaczenic wielu krajów południo­wych tęgoryjcem (Ankylostoma) miało większe konsekwencje niż inne okoliczności, omawiane zwykle przez historyków i eko­nomistów. Utrata krwi ludzi zakażonych tęgoryjcem osłabiała przez długi czas prężność tych okolic. Ludzie tracą bowiem wigor fizyczny i inicjatywę, kiedy są anemiczni z powodu utraty krwi lub z powodu niedożywienia.

*

* *

Niedostateczność żywności stanowi dziś w wielu krajach świata czynnik hamujący społeczną postawę twórczą. Badania wykonane przez Niemców w czasie drugiej wojny światowej wykazały w sposób naukowy, choć bez takich dowodów można się było właściwie obejść *, że produktywność pracy zależy od liczby kalorii zawartych w diecie. Żadne zarządzenia dyscypli­narne, żadne groźby ani nagrody nie mogły ludzi zmusić do zwiększenia produkcji węgla lub stali, jeżeli brakowało im siły wskutek zbyt niskokalorycznej diety.

Jak już wspomniano, stanowią niedostatki białka najgroź­niejszy aspekt niedożywienia w dzisiejszym świecie. Białkom roślinnym brak niektórych aminokwasów, a gospodarkę tylko niewielu krajów stać na produkcję mięsa i nabiału na odpo­wiednią skalę.

Liczne inne czynniki komplikują dodatkowo produkcję mięsa. Mucha tse-tse, przenosząca w niektórych okolicach Centralnej Afryki trypanozomiazę na zwierzęta, nie zezwa­la tam na skuteczną hodowlę bydła. Pozbawiając tubylców tych okolic mięsa i mleka, przyczynia się ta mucha znacz­nie do ich umysłowej i fizycznej indolencji. Religijne tabu,

zabraniające zabijania bydła, miały podobne następstwa w Indii.

Tak więc choroby utrudniają rozwój nowych metod rolni­czych i uprzemysłowienie. A środki materialne, potrzebne do zaatakowania chorób na szeroką skalę, zależne są od postępów technologicznych, przy czym nie wydaje się, by można było przerwać to błędne koło bez międzynarodowej kooperacji. Dlatego też powodzenie i w ogóle przyszłość Organizacji Na­rodów Zjednoczonych zależy od tego, czy potrafi ona rozwią­zać zawiłe problemy społecznej technologii, składającej się na wzajemny stosunek zdrowia i podaży żywności.

CHOROBA A EWOLUCJA SPOŁECZNA

Wszystkie zgrupowania ludzkie, nawet prymitywne i luźno związane, miały zawsze jakąś formę organizacji mającej za­bezpieczać zdrowie publiczne. Liczne tabu i zwyczaje religijne były z pewnością stworzone na podkładzie jakiejś pragmatycz­nej wiedzy medycznej. Im bardziej skomplikowane i zurbani­zowane stają się ludzkie społeczeństwa, tym bardziej usiłują regulować zachowanie się swoich członków w kierunku ogra­niczania szkód powodowanych przez choroby zbiorowe. W przeszłości zmuszały problemy zdrowotne do ograniczenia niektórych swobód indywidualnych, a — jak zobaczymy — niektóre ich konsekwencje mogą przyśpieszyć nadejście pań­stwa patriarchalnego.

Ruch szpitalny rozpoczął się w Europie od „domów św. Ła­zarza”, które były obozami, zakładanymi na wsi dla ubogich, cierpiących na chorobę świętego Łazarza (trąd), albo na dżumę i inne choroby zakaźne. Ludzie pobudzani prawdzi­wym uczuciem miłosierdzia albo łaknący jakiegoś szczególnego wyróżnienia po śmierci, wreszcie inni, chcący odpokutować jakąś zbrodnię, odwiedzali te obozy. Pod koniec jedenastego stule­

cia, całkiem podobnie jak odwiedzanie dzielnic nędzy w wikto­riańskiej i edwardowskiej epoce w Anglii, stało się odwiedzanie lazaretów bardzo modne, mimo straszliwego smrodu, który w nich panował.

Uświadomienie sobie faktu, że choroby trapią szczególnie ludzi w ubogich warunkach ekonomicznych, skłoniło w dzie­więtnastym wieku wielu lekarzy do domagania się reform spo­łecznych. Co więcej, argumenty praktyczne przekonały rychło szeroką opinię publiczną, a także przemysłowców i polityków,

o istnieniu nieodzownej potrzeby zespolonej akcji społecznej przeciwko niebezpieczeństwu choroby. Te rozmaite wpływy stworzyły klimat polityczny, w którym utrzymanie zdrowia mas zostało uznane za obowiązek obciążający społeczeństwo jako całość. „Zdrowie narodu” ¡¡S pisał Disraeli — „jest rze­czywiście podstawą, od której zależy szczęście i potęga państwa”.

Elementy zwykłego strachu przyczyniły się także do rozwoju medycyny społecznej. Wybuchy epidemii cholery miały pod tym względem kolosalne efekty. W powieści Eugeniusza Sue Żyd wieczny tułacz (1844—1845) i poemacie Wiktora Hugo Skarcenie (1853) znalazły się przerażające opisy paniki, jaka wówczas wybuchła. W Ameryce cholera, a potem żółta febra pobudziły społeczeństwo do stworzenia w roku 1878 narodo­wej rady zdrowia, a potem specjalnych laboratoriów, utrzymy­wanych z funduszów publicznych, a mających kontrolować dostawy wody. Kroki te przyczyniły się do stałego zwiększania się władzy departamentów zdrowia w zakresie regulowania życia zbiorowego. Dalszą fazę socjalizacji medycyny przyśpie­szył strach przed gruźlicą. Krótka droga dzieliła udowodnie­nie faktu, że chora jednostka może zakazić swoich bliźnich i że gruźlica jest chorobą społeczną, od użycia funduszów publicz­nych na opanowanie tej choroby, a nawet na leczenie pacjenta. Tendencja do socjalizacji medycyny trwa nadal, choć istnieje niechęć nazywania tego procesu po imieniu. W tej czy innej

formie regulowane są wszystkie aspekty życia zbiorowego, ogra­niczane lub zakazywane, jeżeli ich efekty mogą szkodzić zdro­wiu publicznemu. Pedantyczne przepisy obejmą z pewnością sprawy dymów fabrycznych i samochodowych gazów spalino­wych, jak tylko opinia publiczna zostanie emocjonalnie prze­konana o ich niebezpieczeństwie dla zdrowia publicznego. Wszystkie państwa nowoczesne, bez względu na ich ustrój po­lityczny przyznają, że rząd jest odpowiedzialny w tym samym stopniu za utrzymanie zdrowia, co za oświatę publiczną.

Podczas gdy strach przed chorobą był pośrednio przyczyną powstania ustawodawstwa ograniczającego swobodę osobistą, dziś z kolei przedłużenie życia w krajach gospodarczo rozwinię­tych skłania do objęcia przez państwo spraw materialnych obywateli. Jako że wzrasta procent osób, które przekroczyły wiek produktywnej pracy zarobkowej, zwiększa się zapotrze­bowanie na usługi opieki społecznej i na planowe zaopatrze­nie ekonomiczne ludzi starych. Filozofia polityczna populacji złożonej w większości z ludzi młodych i dojrzałych, żądnych ekspansji ekonomicznej, może się różnić od filozofii społeczeń­stwa, zawierającego duży odłam ludzi starszych, zaintereso­wanych problemami emerytury.

Umieralność dzieci może także wywierać głęboki wpływ na strukturę społeczną, a może również na całą przyszłość ludzkiego rodu. Jeszcze przed kilkudziesięciu laty wysoki pro­cent dzipci umierał w ciągu pierwszych lat życia. Królowa Anna jest prawdopodobnie rekordzistką wśród sławnych ludzi, gdyż mimo siedemnastu porodów nie pozostawiła żadnego na­stępcy. Dziś większość dzieci urodzonych w Europie i w Ame­ryce Północnej pozostaje przy życiu, co odegrało niewątpliwie decydującą rolę w powstaniu ruchu planowania rodziny. Ruch ten ułatwia utrzymanie ustalonej populacji, cieszącej się przyzwoitym poziomem życia, ale zmniejsza zarazem chęć po­noszenia ryzyka, bo zwiększa potrzebę poczucia bezpieczeń­stwa. Poza tym może mieć nieprzewidziane konsekwencje bio­

logiczne. Dziś, kiedy wypracowano sposoby, zezwalające wszystkim dzieciom pozostawać przy życiu, a etyki społeczne, religijne i lekarskie wymagają, by każdy miał prawo żyć i pło­dzić potomstwo, ludzkość staje w obliczu sytuacji nie mającej precedensu w świecie biologicznym, sytuacji, która już w blis­kiej przyszłości może postawić przed naukami medycznymi i społecznymi nowe problemy do rozwiązania.

WPŁYW CHOROBY NA KULTURĘ

Wiele już napisano o wpływie, jaki wywiera zdrowie jedno­stki na jej twórczość artystyczną. R. L. Stevenson mówił o tym, jak wyzdrowienie z gruźlicy pozbawiło go bodźców do pracy w dziedzinie sztuki. Astma odegrała wyraźną i dużą rolę w percepcji świata Marcela Prousta. Bardziej jednak interesu­jące są związki między sztuką a chorobą, dotyczące społeczeń­stwa jako całości. Niektóre z nich objawiły się tak bezpośrednio w rozmaitych gałęziach sztuk plastycznych, że można wysnuć wiele pożytecznej wiedzy na temat częstości chorób z doku­mentów malarskich i rzeźbiarskich. Garnki, płaskorzeźby, rzeźby postaci ludzkich i obrazy stanowią źródło historii medy­cyny dawnych epok. Charcot zgromadził dwie wybitne kolekcje Les Démoniaques dans VArt i Les Difformés et les Malades dans VArt ( Opętani w sztuce i Zniekształceni i Chorzy w sztu­ce), które go przekonały, że histeria nie była, jak wówczas sądzono, nową chorobą, ale istniała tak u mężczyzn jak i u kobiet od najdawniejszych czasów. Książka Dżuma i zarazy w literaturze i sztuce, ogłoszona przez Rajmunda Crawfurda w roku 1914, zajmowała się zagadnieniem, które zainaugurował sto lat wcześniej sam Rudolf Virchow. Virchow pisał: „Portret św. Elżbiety, malowany w roku 1516 przez Holbeina Młodszego, który odkryłem w Galerii Monachijskiej, ilustruje taki trąd i kiłę, jakie istniały wtedy w Niemczech. Odrodzenie

się zainteresowań starym malarstwem różnych krajów pomogło poznać trąd owych epok znacznie lepiej, niżby to mogły uczy­nić nagie opisy”.

Częstość trądu i dżumy oraz strach, jaki budziły, znalazły odbicie w niezliczonych ilustracjach i obrazach z czasów średniowiecza i Renesansu. Ponieważ uważano, że św. Seba­stian posiada dar chronienia przed dżumą, namalował Georges de La Tour wiele jego portretów dla swoich możnych patronów.

Gruźlica była częstą chorobą zurbanizowanego społeczeń­stwa włoskiego Renesansu. Simonetta Catanea Vespucci (1459—1475), piękność florencka, która zmarła w młodym wieku na suchoty, była królową piękności turnieju rycerskiego i wzbudziła zachwyt Lorenzo di Medici. Pozowała wielokrotnie Botticelliemu, a typ jej urody malowano nieraz także po jej śmierci. Stygmaty choroby można wyczytać z zapadniętych policzków, długiej, smukłej szyi i spadzistych ramion modelek Botticelliego. Dwie inne chore na gruźlicę, żony Dante Gabriel Rossettiego i Williama Morrisa, były prawzorem „wysokich, kadawerycznych kobiet ze zmysłowymi wargami”, malowanych tak często, jak to zauważył G. B. Shaw, przez angielską prera- faelicką szkołę malarską.

Jest rzeczą dziwną, że owe wątłe, szczupłe kobiety, wraz ze swymi blednicowymi siostrami, występowały na scenie sztuki malarskiej dziewiętnastego wieku obok zaokrąglonych miesz­czuchów, przedstawianych tak często wraz z ich podagrą na karykaturach Hogartha i Rowlandsona. Rowlandson połączył oba największe problemy dziewiętnastego wieku na jednym rysunku satyrycznym, zatytułowanym „Puchlina oświadcza się Suchotom”. A Honoré Daumier zabawił się ukazaniem na jednej ze swoich litografii korpulentnego hipochondryka z klas średnich, wyznającego z boleścią badającemu go lekarzowi: „Ach panie doktorze, jestem pewny, że mam suchoty”.

Choroba działa na sztukę nie tylko w postaci dostarczania jej patologicznych typów ludzkich jako modeli. Czarna Śmierć wywarła subtelniejsze, choć nie mniej głębokie wpływy na histo­rię Renesansu, w drodze licznych innych efektów pośrednich. Zaraz po roku 1350 zapowiadały złowieszcze wróżby zbliża­nie się nowych epidemii, co przyspieszyło odrodzenie katolic­kiego chrześcijaństwa dzięki olbrzymim darom pieniężnym, składanym na budowanie i upiększanie kościołów, kaplic i klasztorów. Pojawiły się osoby świątobliwe, z których wiele później kanonizowano. Olbrzymia danina, złożona śmierci we Florencji, zmusiła do rozluźnienia praw cechowych, które ogra­niczały imigrację do miasta rzemieślników, lekarzy i prawni­ków. Po paru latach powstała z nich klasa nowobogackich, których dość prymitywny gust narzucił opłacanym przez nich artystom bardziej konserwatywne formy twórcze.

Czarna Śmierć pojawia się pośrednio lub bezpośrednio często w literaturze Renesansu. Dla Petrarki była ona wielką klęską osobistą. Śmierć Laury i czterech jego najbliższych przyjaciół zwróciły go ku religii. Dziesięcioro młodych mężczyzn i kobiet, opisanych przez Boccaccia w Dekameronie, uciekło w góry, aby się uchronić przed dżumą. Panowała wtedy owa niszczycielska epidemia z roku 1348 i dzięki niej właśnie zgromadzili się oni w willi, gdzie bawili się wzajemnie tymi opowiadaniami, które odtąd bawią cały świat. Niebawem jednak stracił i sam Boccaccio swoją pogodną radość pod wpływem ponurego na­stroju, który opanował z winy dżumy wszystkie środowiska społeczne. Wszyscy jego współcześni uważali już wtedy Czarną Śmierć za objaw gniewu wzburzonego Boga, karzącego ludzkość za jej zepsucie. Poczucie winy i wynikająca stąd asceza odzwierciedlone są w powieści Boccaccia II Corbaccio (Kruk) ogłoszonej w roku 1354. Ponura wizja świata, rozpowszechnio­na wówczas w większości Włoch, doprowadziła autora Dekame- rona do odwrócenia się z goryczą od własnych poprzednich dzieł.

Dżuma nadała nowe, a dojmujące znaczenie historii Hioba, staremu symbolowi wystawienia na próbę i boleści. Ponieważ Hiob cierpiał na chorobę o zewnętrznych objawach podobnych do dżumy, zaczęli malarze toskańscy odtwarzać często jego postać. We włoskim i w północnym malarstwie piętnastego stu­lecia symbolizowano koncepcję Boga karzącego ludzkość dżumą często w postaci Chrystusa, miotającego na świat strzały na wzór piorunów Jowisza. Miejscowe wybuchy dżumy zdarzały się jeszcze w Europie do siedemnastego wieku, rodząc bądź to fanatyczną pobożność i ascezę, bądź to utratę wszelkich spo­łecznych i moralnych hamulców. Dżuma i jej następstwa spo­łeczne w siedemnastowiecznych Włoszech były tematem słyn­nych rozdziałów książki Aleksandra Manzoniego pod tytułem I Promesń Sposi (Narzeczeni), pierwszej cennej powieści nowo­czesnej Włoch (1825).

Choroby weneryczne wywarły złożony wpływ na układ spo­łeczny zachodniego świata, wpływ, którego ostateczne manife­stacje wymagają jeszcze opracowania. Wiele dyskutowano na temat okresu, w którym rzeżączka i kiła pojawiły się po raz pierwszy w Europie. Większość historyków medycyny uważa, że rzeżączka jest chorobą bardzo starą, że jest o niej mowa w Biblii i że była opisywana przez Greków i Rzymian. Ostatnio jednak angielski lekarz H. St. H. Vertue dowodzi, że choroba opisywana przez Galena i innych starych pisarzy była nasienio- tokiem, a nie zakaźnym zapaleniem cewki moczowej, wywoła­nym przez gonokoki. Co więcej — ciągle w oparciu o dokto­ra Vertue — typ stosunków społecznych między mężczyznami a kobietami i obyczaje seksualne przeważające w świecie grec- ko-rzymskim nie sprzyjały raczej szerzeniu się chorób wenery­cznych. Istotnie, żaden z pisarzy nigdy nawet nie napomknął

o istnieniu chorób wenerycznych — ani Propertius w swoich poematach, ani Owidiusz w swojej Ars Amatoria, Horacy w Epodes, Juvenal w satyrach, Martial w epigramatach, Plautus czy Terencjusz w komediach. Nie wspomina się

0 chorobach wenerycznych ani w Nocach arabskich, poema­tach Villona, ani w Dekameronie Boccaccia, nie piszą o nich średnowieczni poeci angielscy Chaucer, Langland ani Gower, ani żaden inny. Jest rzeczą nieprawdopodobną, by żaden z tych pisarzy, skądinąd przecież tak swobodnych w wyborze tematu

1 opisie najróżniejszych okoliczności, zawahał się przed wspo­mnieniem rzeżączki lub kiły, gdyby te choroby były częste i sta­nowiły niebezpieczeństwo społeczne w ich epokach. Brak chorób wenerycznych tłumaczy po części, zdaniem doktora Virtue, obojętność starożytnego i średniowiecznego świata wobec pro­blemów seksualnych.

Pierwsza pewna wiadomość o rzeżączce pojawia się w ręko­pisie Johna of Ardenne, ogłoszonym w Anglii w roku 1378. Począwszy od wieku piętnastego mówi się w literaturze euro­pejskiej często i swobodnie o rzeżączce, nazywanej nieraz „pa­leniem” albo „klaskaniem”. Opisu lekarskiego dokonał Adrew Boord w roku 1546, a choroba pojawia się nawet w dziełach Szekspira. Tymczasem jednak pojawia się choroba straszniej­sza. Pierwsza dokładnie rozpoznana epidemia kiły miała miej­sce w Neapolu, w lutym 1495. Ponieważ Krzysztof Kolumb wrócił z Hispanioli 4 marca 1493, połączenie tych dwóch wy­darzeń nasunęło oczywiście myśl o tym, że Europejczycy zaka­zili się kiłą od Ameryndów. Chociaż wniosek ten jest jeszcze sub judicej jest rzeczą jasną, że jeżeli Europejczycy znali kiłę przed rokiem 1495, to mało się nią przejmowali. W każdym razie i lekarze i społeczność byli na pewno tą chorobą zaskoczeni, a nie mając dla niej nazwy, nazywali ją chorobą tych, którzy, ich zdaniem, byli odpowiedzialni za jej przywleczenie. Fran­cuzi nazywali ją chorobą „neapolitańską”, a Włosi chorobą „francuską”. Dopiero później znana była pod nazwą choroby Indian. Jako chorobę „weneryczną” określił ją lekarz z Rouen, Jacques de Béthencourt, w roku 1527. Jest rzeczą w każdym razie pewną, że kiła stała się poważnym zagadnieniem dla wojsk francuskich w czasie wypraw włoskich i że przynajmniej czę-

ściowo przyczyniła się do ich ostatecznej klęski. Dostarczyło to tematu ostatniemu wielkiemu dziełu literackiemu, pisanemu po łacinie, poematowi Syphilis sive Morbus Gallicus, ogłoszonemu przez Fracastora w Weronie w roku 1530.

W ciągu kilku pokoleń rozszerzała się kiła z wielką zjadli- wością po prawie całej Europie, wywierając wpływ na wszyst­kie aspekty ludzkiego życia. Ponieważ często powodowała wy­padanie włosów, stała się przyczyną powszechnego strojenia się mężczyzn w kryzy i peruki. Łaźnie publiczne, będące cechą życia europejskiego od czasów rzymskich, zostały uznane za źródła zakażenia i z tej przyczyny szybko podupadły.

Słusznie lub niesłusznie rzucono na kiłę odpowiedzialność za liczne niedomagania nowoczesnego świata. Straszliwa epide­mia z lat 1495—1520 wydarzyła się w jednym ze szczytowych momentów europejskiej historii, kiedy Renesans osiągnął zna­komite wyniki w dziedzinie sztuki i nauki, przedsiębiorczości i przemysłu. Po przejściu kiły zaćmiły blask europejskiej cywi­lizacji przesąd i smutek, a często wybuchy paniki. Kazania religijne uznały szerzenie się chorób wenerycznych za objaw boskiego gniewu na ludzkość i za dowód na to, iż płeć jest sojusznikiem grzechu. Zaczęto patrzeć na wszystkie odchylenia seksualne, w szczególności na cudzołóstwo, ze znacznie większą surowością. Jest rzeczą wątpliwą, czy kazania religijne były w owym czasie skuteczniejszym hamulcem seksualnym niż są nim dzisiaj, ale wydaje się prawdopodobne, że strach przed chorobami wenerycznymi stanowił jednak pewien moment ograniczający stosunki pozamałżeńskie. Samuel Pepys przynosi w swoim dzienniku szczere przyznanie się do postawy bardzo powszechnej, choć rzadko wyznawanej. We wstępie do opisu dnia 14 grudnia 1762 roku pisze: „Byłem w Londynie przez szereg tygodni nie zaznając nigdy rozkoszy płciowych... Różne są powody mojej obecnej pięknej wstrzemięźliwości... Nacier­piałem się sporo z powodu obrzydliwej niepowściągliwości i dlatego wzdrygam się na myśl możliwości ponownego ryzyka.

Honoraria lekarskie są zresztą w tym mieście bardzo wysokie”. Jeszcze w roku 1902 można było wyczytać w pewnym niemiec­kim magazynie, że kiła „jest karą nakładaną przez naturę na ludzi występnych” i że gdyby się kiedykolwiek stała uleczalna, społeczeństwo i moralność cierpiałyby tym więcej „na syfiliza- cję moralną, gorszą nawet od cielesnej”.

Rzeżączka i kiła należą dziś do tych chorób, które można najłatwiej leczyć lekami, na przykład penicyliną; należy więc oczekiwać, że strach przed chorobami wenerycznymi przestanie być hamulcem ograniczającym swobodę życia płciowego. Skąd­inąd jest rzeczą oczywistą, że na obyczaje płciowe wpływają poza strachem przed chorobami także liczne inne czynniki biologiczne i społeczne. Gdybyśmy posiadali opracowania typu kinseyowskiego * za minione stulecia, byłyby one może przy­niosły użyteczne informacje na temat wpływu ery penicyliny na wzajemny stosunek obu płci do siebie. W braku precyzyj­nych studiów socjologicznych mogą nam wskazywać przyszło­ściowe powieści i sztuki teatralne do jakiego stopnia argumenty etyczne i estetyczne mogłyby zastępować dawne hamulce w opanowywaniu „obrzydliwej niepowściągliwości” i regulować seksualne zachowanie się człowieka.

W dziewiętnastym wieku dołączyło się do strachu przed kiłą zwiększone poczucie sumienia społecznego. Ibsen omawiał te aspekty w sztukach Upiory (1881), Wróg narodu (1882) i Dom Lalki (1879). Sztuka Les Avańess napisana przez Euge­niusza Brieux w roku 1901, a wystawiona w Anglii pod tytułem Uszkodzone dobra, zrodziła w Európie burzę i zwróciła po­wszechną uwagę na to, co nazwano odtąd złem społecznym. Temat eksploatowano nadal w powieściach i sztukach teatral­nych, na przykład w sztuce autora Le Gouradiec pod tytułem Fatalny pocałunek (1918). Połączenie pojęcia grzechu z seksu­alizmem osiągnęło swoją szczytową ekspresję intelektualną

w książce Tomasza Manna Doktór Fanstus (1947). Bohater książki, Adrian, dochodzi do przekonania, że „akt prokreacji, estetycznie niesmaczny, jest wyrazicielem i nosicielem grzechu pierworodnego” i zadaje się więc naumyślnie z prostytutką, która go przestrzegała, że jest chora na kiłę.

D. H. Lawrence był przekonany, że „efekty kiły i świadome realizowanie ich konsekwencji” przyczyniły się w wyższym stopniu niż wszystko inne do popsucia się po szesnastym wieku atmosfery w Europie. Jego zdaniem „podsyciło to wybitnie hiszpański sposób myślenia” i uwarunkowało w Anglii i w Ameryce postawę purytańską. Słowo „kiła” było stale w umysłach i na ustach wszystkich ludzi epoki elżbietańskiej, a najczęstszym przekleństwem było „bodaj cię opanowała kiła”.

Jest to jedno ze słów, które straszą w elżbietańskiej mowie” — pisał D. H. Lawrence — „Zatajona świa­domość kiły i tajony a ciągły strach przed nią miały olbrzymi a nieobliczalny wpływ na angielską i amery­kańską świadomość. Nawet jeżeli tego strachu nigdy nie wypowiadano, istniał on, był potężny i ubezwładnia-

]Vy.

Jestem przekonany, że część szekspirowskich straszności i rozpaczliwości, objawianych w jego trage­diach, wynikała z szoku, jaki na jego świadomość wy­wierała kiła. Część szekspirowskich ojcobójęzych kompleksów, część hamletowskiego strachu przed matką, przed wujem, przed wszystkimi starymi ludźmi, pochodziła z wyczucia, że ojcowie mogą przekazywać swoim dzieciom kiłę albo jej następstwa.

Element strachu i terroru, który opanował imaginację w stosunku do płciowego aktu prokreacji, był przynaj­mniej częściowo przyczyną powstania purytanizmu, ścięcia króla-ojca Karola i powstania kolonii Nowej Anglii. Jeżeli to rzeczywiście Ameryka nasłała nam kiłę,

otrzymała w zamian purytanizm jako formę ucieczki od jej terroru.

Wraz z załamaniem się poczucia naszego wzajemne­go fizycznego pokrewieństwa z krwi i kości, a zastąpie­niem go pojęciem idealistycznej jedności społecznej lub politycznej przyszedł upadek naszej świadomośoi intu- itywnej, przyszło uczucie wielkiego skrępowania, ner­wowość ludzka. Jesteśmy przestraszeni już instynktownie...

Znamy się już teraz wzajemnie tylko jako istoty idealne, społeczne lub polityczne, istoty bez krwi i ciała, zimne jak kreatury Bernarda Shawa”. *

W dziewiętnastym wieku gruźlica była główną przyczyną choroby i śmierci. Zabijając tak wiele młodych mężczyzn i ko­biet i raniąc tyle serc, przyczyniła się gruźlica niewątpliwie do powstania melancholicznego usposobienia ery romantycznej, bo każdy dzień przypominał boleśnie o krótkości życia. Był to czas, w którym, mówiąc słowami Keatsa**, „młodzież wyrastała blada, szczupła jak zjawa i rychło umierała”. Więdnięcie mło­dych kobiet umierających na suchoty — w owych czasach zwykło się mówić o „więdnięciu” — stało się tematem litera­tury poetyckiej. Bohaterki opowieści i poematów Edgara Allana Poe tworzone były na wzór jego młodej żony, która zmarła na gruźlicę w wieku 24 lat. Tragiczna atmosfera, prze- pajająca powieści sióstr Bronte, odzwierciedla częstość gruźlicy w ich otoczeniu. Wszystkie cztery siostry i brat ich zmarli na gruźlicę w młodości lub wczesnej dojrzałości. ***

Postacie z literatury francuskiej: Małgorzata Gautier z Damy Kameliowej albo Trauiaty i patetyczna Mimi z Cyganerii> któ­rym kazano obu umierać na scenie, nie były osobami całkowicie fikcyjnymi. Ich prototypami były kochanki Aleksandra Dumasa- -syna i Henryka Murgera, a ich prawdziwe życiorysy są znane ze wszystkimi szczegółami. Podobnie do wielu innych młodych kobiet ich pokolenia cierpiały na suchoty i umaiły w wieku niewiele ponad dwudziestu lat, w latach 1847 i 1848. Małgo­rzata Gautier nazywała się naprawdę Alfonsyna (Maria) Duplessis (1824—1847). Dickens, który po jej śmierci był świadkiem licytacji jej ruchomości napisał, że „widząc ogólny podziw i powszechny smutek można było sądzić, że miało się do czynienia z jakąś Joanną d’Arc”. Dumas napisał Damę Karne- liową pod wrażeniem wiadomości o jej śmierci. Pośród wielu innych młodych kobiet chorych na gruźlicę wywarła wpływ na twórczość Chateaubrianda Paulina de Beaumont, a Julia Charles na poezje Lamartine’a. Nicoló Paganini, „blady, po­dobny do trupa” i boska aktorka Rachel „biała jak alabaster”, oto zaledwie dwoje spośród licznych artystów, których drama­tyczną sceniczność ukształtowała gruźlica.

Nawet symbole i obrazy literackie są echem częstości gruźli­cy w dziewiętnastym wieku. Dusze poetów tej epoki nie wi­działy już w jesieni okresu zbiorów i obfitości, lecz obumiera­nie wszystkiego w przyrodzie. Spadające liście symbolizowały los suchotników. W swojej „Odzie do Zachodniego Wiatru” opisywał Shelley spadające liście jako „blade i hektycznie czer­wone” tak jak „dotknięte zarazą tłumy”. A Thoreau, widząc pierwsze jesienne plamiste liście klonu „zielone w środku, a kar­mazynowe na brzegach”, pisał w swoim Dzienniku, że „chyle­nie się do upadku i choroba bywają często piękne, jak... hekty- czny żar suchot”.

Atmosfera choroby była w tych czasach aż tak powszechna, że zaczęto nawet uważać dobre zdrowie za objaw złego gustu, prostactwa. Uważano, że niektóre choroby, właśnie szczególnie-

suchoty, nadawały swoim ofiarom jakiegoś uduchowienia, nawet twórczego geniuszu. Podobnie do wielu innych autorów, pisali bracia Goncourt w swoim Dzienniku z zachwytem o wyglądzie chorej kobiety: „Myślałem jak niebezpieczne by było zbyt częste spotykanie tej kobiety, niebezpieczne z powodu niematerial- ności jej osoby, nadnaturalnego blasku jej spojrzenia, wydeli­kacenia jej nieomal psychicznej delikatności, czegoś tak nad­ludzkiego, jakby w jej osobie stała się paryżanką, któraś z bo­haterek Poego”. Rosyjskie cudowne dziecko Maria Baszkircew także wierzyła w to, że choroba przyczynia się do jej uroku i oto co pisała w swoim dzienniczku: „Kaszlę bez przerwy! Ale jakimś cudem nie czyni mnie to wcale brzydką, na odwrót, nadaje jakiś omdlewający urok, z którym mi bardzo do twarzy”.

Wyniszczenie i wychudzenie powodowane gruźlicą dodawało swoistego czaru wielu romantycznym poetom i artystom w tym samym stopniu, w jakim wygląd omdlewający dodawał uroku młodym kobietom. „Chciałbym umrzeć na suchoty”, powie­dział Byron, „bo panie mówiłyby wtedy — patrz na tego biednego Byrona, jak interesująco wygląda na łożu śmierci”. Sidney Lanier, blady, ciemny, szczupły i nerwowy, także ofiara gruźlicy, był ideałem barda w Stanach Zjednoczonych. Zgodnie z ogólną wiarą, którą przepoiła go własna choroba i opinia społeczna, a wbrew podziwowi, który w nim budził Walt Whitman, szokowała go niemal zwierzęca zdrowotność geniu­szu tego poety. Sainte-Beuve, który wyrósł na tłustego bon- -vivanta, znanego z wielu późniejszych portretów, rozpoczął jednak swoje życie literackie od opisania swojej osoby pod nazwiskiem Józefa Delorme, bladego studenta medycyny, cierpiącego na gruźlicę płuc. Nawet silny i zmysłowy Aleksan­der Dumas robił czasem wysiłki, by wyglądać słabo i suchotni- czo. Pisał w swoich pamiętnikach, że „w latach 1823 i 1824 chorowanie na płuca było modne; wszyscy mieli gruźlicę, a w szczególności poeci; plucie krwią po każdej emocji i umie­ranie przed osiągnięciem trzydziestki było w dobrym tonie”.

Skłonność do przewrotnego sentymentalizmu w stosunku do chorób trwała prawie do końca dziewiętnastego wieku, choć przystosowywała się nieco odmiennie do rozmaitych, mnożą­cych się okresowo schorzeń. Epizod ostatniego liścia w Cyga­nerii odnosi się do gruźlicy. W powieści O. Henry’ego pod tytu­łem Ostatni liść bohaterka umiera na zapalenie płuc, chorobę, która pochłaniała wtedy w Nowym Jorku wiele ofiar. Na prze­łomie stuleci jednakowoż słabnie już romantyczna moda na choroby. Czarodziejska góra Tomasza Manna była ostatnim arcydziełem, inspirowanym przez gruźlicę, przy czym ujęcie było już bardziej intelektualne niż romantyczne. Choroba zmieniała się i zmieniał się stosunek społeczny do niej. Myśląc o życiu sanatoryjnym pisał Tomasz Mann trzydzieści lat po wydaniu swojej powieści, co następuje: ,,Czarodziejska góra stała się łabędzim śpiewem takiej formy egzysten­cji. Może jest to ogólna reguła, że epiczne opisy jakiejś fazy życia mają tendencję do pojawiania się w okresie bliskim jej końca”.

Jeszcze przed tą fazą końcową rewelacje higienistów społecz­nych otworzyły oczy pisarzy i artystów. Odkryli oni fakt, że choroba bywa rzadko kiedy poetyczna i że sztuczność ery ro­mantycznej stworzyła fałszywy obraz stanu ludzkości w zachod­nim świecie. Zamiast się rozczulać nad omdlewającymi kobie­tami i ich romantycznymi kochankami, spostrzegli pisarze ubogą ludność żyjącą w posępnych osiedlach stworzonych przez rewolucję przemysłową. W nędznych miastach zobaczyli masy mężczyzn, kobiet i dzieci, bladych z głodu i zimna, pracują­cych długie godziny w ciemnych i przeludnionych warsztatach, oddychających kurzem i dymem węglowym. Była tu choroba, ale wyrażała się nędzą fizjologiczną i cierpieniem bez roman­tyzmu. Zaświtało zdrowemu rozsądkowi, jaką kpiną było uważanie choroby za stan uduchowiający istnienie. Suchoty to nie arystokratyczny schyłek prowadzący do eterycznego wyzwolenia duszy wraz ze spadającymi liśćmi jesieni, to bru­

talny zabójca i rodziciel nędzy. Ulegając wpływom obiektyw­nej wiedzy, wynikającej ze zdobyczy nowoczesnej nauki lekar­skiej, nie widzieli już pisarze szkoły realistycznej w chorobie romantycznej przygody, ale widzieli w niej wyniszczone ciała, twarze blade i wykrzywione przez kaszel oraz myśli nawiedzane strachem przed nędzą i śmiercią. Balzac ogłosił tę zmianę w przedmowie do swojej książki La Peau de Chagrin. Odrzucił ze wzgardą „literacką infirmerię” i twierdził, że społeczeństwu obrzydło już czytanie „smutnych, trędowanych, omdlewających elegii”. Théophile Gautier przyznał się również, że będąc „na Wskroś romantycznego chowu” był przekonany, iż „poe­ta liryczny nie może ważyć ponad 99 funtów”, ale zmie­nił zdanie i sądzi odtąd, że „człowiek genialny powinien być otyły”.

Teoria bakteryjna spowodowała dalszą ewolucję pisarzy i sze­rokiej publiczności. Powieściopisarze wiktoriańscy eksploatowali chorobę jako objaw działania nieuchronnego losu, co rodzi sympatię czytelnika dla bohatera. Teraz choroba stała się zaka­żeniem, a więc czymś nieczystym. Osobnik zakażony staje się w nowoczesnej powieści czymś prawie niedotykalnym, rodzą­cym czasem wstręt albo strach. Wyrazem takiej nowej postawy były książki Mauriaca Pocałunek trędowatego i Juliana Greena Adrienne Mesurât.

Erewhon Samuela Butlera, ogłoszony w roku 1872, był do pewnego stopnia także reakcją przeciwko romantycznej glory­fikacji cierpienia. W utopii Butlera uważano chorobę za zbrod­nię. W opisanym w powieści procesie sądowym przeciwko cho­remu na gruźlicę Butler wykorzystał ogłoszone w prasie orze­czenie sędziego z przypadku wyroku za kradzież, nie zmie­niając nieomal nic poza samą nazwą przestępstwa. „Obojętne czy pańska choroba jest pańską winą, czy też nie, bo wina tkwi w panu... może pan twierdzić, że fakt, że jest pan zbrodnia­rzem jest pańskim nieszczęściem, ja panu zaś odpowiem, że zbrodnią jest być nieszczęśliwym”. W Erewhonie przedstawiają

przydrożne czczone figury, mężczyzn i kobiety w kwiecie młodości, siły i piękna.

Tak jak zmienia się częstość i ciężkość chorób, tak zmienia się ich wpływ na literaturę i sztukę. Młoda kobieta, którą dwa pokolenia temu czyniono atrakcyjną lub patetyczną przez omdlewanie lub romantyczne więdnięcie, chlubi się dziś siłą fizyczną i opaloną skórą. Sto lat temu cierpiał typowy bohater powieściowy na jakąś osłabiającą chorobę i na nią umierał, najlepiej zresztą na gruźlicę, chyba że padał ofiarą bardziej gwałtownej zarazy w rodzaju cholery albo żółtej febry. Dzi­siejsi powieściopisarze, chcący się pozbyć swoich postaci albo je unieszkodliwić, posługują się bardziej nowoczesną bronią.

Jak dotąd nie wprowadzili na scenę jeszcze tylko raka. Samo to słowo zawiera w sobie tyle grozy, że jest niemal nicwyma- wialne, tak jak kiedyś kiła i gruźlica. Istnieją jednak inne ro­dzaje chorób, którymi może się pisarz posługiwać w celu two­rzenia nastroju posępności, charakterystycznej dla naszego wieku. Wysokie ciśnienie krwi, choroby serca, krwotok móz­gowy. wrzód żołądka oraz akty gwałtu, uszkadzają lub niszczą w sposób właściwy i przekonywający główne postacie dzisiej­szych powieści. Los ich stanowi często karę za ambicje i suk­cesy społeczne, jak to wynika na przykład z powieści Cameron Hawleya pod tytułem Executive Suite (Orszak urzędniczy), która omawia atmosferę interesów w nowoczesnej Ameryce. Intryga jej rozpoczyna się od śmierci wybitnego przemysłowca w wieku 55 lat na krwotok mózgowy. Jego poprzednik za­strzelił się około 10 lat przedtem, a jeden z jego konkurentów cierpi w dalszych częściach książki na zawał mięśnia serco­wego. Co zaś do wdów i córek tych magnatów przemysłu i finansów, nie wiedzie im się lepiej: jedna popełnia samobój­stwo, a drugą trzeba umieścić w szpitalu dla psychicznie cho­rych. Wrzody trawienne są wprost obsesją. Kierownik biura nowojorskiego wie o tym, że nagłe zjawianie się szefa jest przy­czyną jego wrzodu żołądka. W celu poprawienia sytuacji mate­

rialnej urzędnika daje mu się do dyspozycji osobistej samolot, ale człowiek znający świat wyraża przypuszczenie, że „dla samolotu nie zechce się on narażać na wrzód dwunastnic/*. „Przyjęcie stanowiska Prezydenta Korporacji” zapewnia potem jeden z członków zarządu — „to jedna z najniewdzięczniej- szych form samobójstwa”.

To ostatnie twierdzenie jest przykładem postawy dziś już tak rozpowszechnionej, że stanowi ona poważny problem spo­łeczny. Wiara w to, że w społeczeństwie opartym w wybit­nym stopniu na konkurencji płaci się za powodzenie często zdrowiem i szczęściem, doprowadza ludzi, nawet młodych, do rezygnacji z poszukiwania przygody na rzecz bezpieczeństwa i komfortu, a to nawet kosztem pozostania w przeciętności. Na ekranie bohaterem jest zawsze pionier, ale dla siebie wy­biera widz drobnomieszczańskie życie podmiejskie. Istnieją pewne dane przemawiające za tym, że podobne zjawiska zda­rzały się już niejednokrotnie w historii.

Gdzieś około roku 600 p.n.e. rozprzestrzeniła się w Chinach filozofia taoistyczna, będąca prawdopodobnie reakcją społeczną przeciwko nieporządkom chaotycznego okresu, znanego jako Epoka Sześciu Dynastii. Założycielem taoizmu był poeta-filo- zof Lao Tsy, dawny wysoki i pełen sukcesów urzędnik cesar­skiego dworu. Rozgoryczony nie kończącymi się sporami i po­wierzchownością życia w Chinach w tych czasach postanowił wycofać się z czynnego życia i osiąść w ciszy i spokoju w gó­rach. Kiedy przechodził przez bramę Wielkiego Muru Chiń­skiego, rozpoznawali go mali urzędnicy i nakłaniali do sformu­łowania swojej filozofii przed wycofaniem się ze świata. Uczy­nił to Lao Tsy w poemacie znanym jako Tao Te Ching czyli Droga życia. Namawia w nim ludzi do zlania się w jedno z otaczającym ich światem natury, do sharmonizowania ich aktywności, emocji i przeżyć z rytmem pór roku i rytmem zja­wisk w przyrodzie, a w szczególności do prowadzenia życia wolnego od bezużytecznych sporów i walk. Tao, czyli Droga,

prowadzi nie tylko do szczęścia, ale i do zdrowia. Zdaniem •Lao Tsy

Ci co płyną tak, jak życie płynie

Nie czują zmęczenia, nie przelewają łez

Nie muszą prosić, ani szukać wynagrodzenia”.

Przez całe stulecia był poemat Lao Tsy natchnieniem wielu dziedzin życia Chińczyków, przyczyniając się do powstania pewnego rodzaju bierności. Pogodny nastrój dzieł malarskich z epoki Sung jest nieśmiertelnym wyrazem filozofii taoistycznej i jej ideału, zlania się człowieka z przyrodą. Jest to ten sam ideał społeczeństwa wolnego od konfliktów, o którym myślał Żółty Cesarz, wspominając w swym Classic of Internal Medi- cine dawne czasy, w których ludzie mogli żyć sto lat i uchronić się przed chorobami przez unikanie sporów i życie zgodne z prawami pór roku.

W naszym społeczeństwie i w naszych czasach ludzie nie spodziewają się uzyskania zdrowia, wygody i bezpieczeństwa poprzez życie zgodne z prawami natury i pór roku. Dziś ocze­kuje się, że państwo i jego władza medyczna rozwiążą wszyst­kie problemy. Wolno się rzeczywiście spodziewać, że za pomocą dostatecznej liczby zarządzeń, zakazów i zastrzyków, będzie mógł człowiek opanować większość śmiertelnych chorób. Jed­nak zbyt często cel projektodawców pokrywa się raczej z po­jęciem stanu powszechnej szarzyzny zdrowotnej niż z czymś pozytywnym, co by przepowiadało życie twórcze i radosne. Taki typ zdrowia nie tylko nie zlikwiduje, ale może nawet wzbogacić inną postać choroby, mianowicie nudę, która jest karą płaconą za tryb życia, w którym nie pozostawiono nic nieprzewidzianego.

Artysta stoi pozornie daleko od tych zagadnień. Bez względu na technikę, którą się posługuje, interesuje go bardziej forma i wyraz niż treść przedmiotu. Ale nawet jeśli twierdzi, że upra­wia sztukę dla sztuki, nie może uniknąć zderzenia ze światem,

w którym żyje. Nawet sztuka abstrakcyjna jest w szerokiej mie­rze protestem przeciwko naciskowi wywieranemu przez obiek­tywną rzeczywistość. Tak dziś, jak i w przeszłości, należą sprawy zdrowia i choroby do tych czynników środowiskowych, które wpływają na temat i na nastrój twórczości artystycznej. Możemy nie spostrzegać tych wpływów, tak jak średniowiecze i wiek dziewiętnasty nie spostrzegały, że głód, niedożywienie, brud i zarazy zabarwiały ich postawy i uczucia. Ale jest rzeczą pewną, że patologia naszego zmechanizowanego i konkuren­cyjnego życia odbija się w naszym klimacie kulturalnym. Cho­roby naszej epoki, od nadciśnienia do cichej depresji lub ostrej paranoi, nie mogą nie nadawać muzyce, pisanemu słowu i sztukom plastycznym pewnego nastroju, który krytyk przy­szłości uzna za tak złowieszczy i niezdrowy, jak nam się dziś wydaje przesadny sentymentalizm epoki romantycznej.

Pośrednio lub bezpośrednio odzwierciedlają różne formy sztuki dążenia, walki i cierpienia ludzkości. Stanu zdrowia i chorób społeczeństwa nie notują wyłącznie pisma lekarzy i uczonych, ale także tematy, nastroje artystów i poetów.

VIII

UTOPIE I LUDZKIE CELE

ARKADIE I UTOPIE

Starożytna prowincja Arkadia leżała w samym sercu Pelo­ponezu, odizolowana dokoła górami od reszty Grecji. Był to legendarny kraj Pana, grającego na fujarce w górach Mae- nalus, oraz kraj ludu wiejskiego, czczonego za talenty mu­zyczne i wiejską gościnność, ale słynącego także z ignorancji i niskiego poziomu życia. A jednak ten nie uprzywilejowany kraj, ubogi, skalisty, zimny, pozbawiony wszelkich uroków życia, zdolny wyżywić dostatecznie tylko kozy, przerodziła alchemia sztuki w mitologiczną Arkadię. Od Wergiliusza po Nicolasa Poussin symbolizują słowa „ja też mieszkałem w Arka­dii” złoty wiek bogactwa i niewinności, najwyższej szczęśli­wości doznawanej w przeszłości i żyjącej na zawsze w pamięci.

O ile cywilizacja grecko-rzymska lokalizowała ten kraj snów w dalekiej i niełatwo osiągalnej Arkadii, o tyle chiński taoizm widział go w każdym miejscu, w którym człowiek mógł się zjednoczyć z naturą — w romantycznych ścieżkach górskich, izolowanych wioskach rybackich, zamglonych krajobrazach. Zgodnie z Lao Tsy i jego taoistycznymi następcami można było osiągnąć radość i błogość tylko w świecie o prymitywnej prostocie. Człowiek mógł osiągnąć zdrowie i szczęście tylko poprzez pogrążenie się w swoim otoczeniu i życie zgodne z pra­wami czterech pór roku, przez branie udziału wraz z innymi istotami żywymi „w mistycznej równości, by w ten sposób zapomnieć się w Tao”.

Taoistyczna ucieczka od konfliktów oraz dążenie do siania się w jedność ze środowiskiem fizycznym i społecznym, stano­wią filozofię zdrowia. Unikanie podróżowania zmniejsza prze­noszenie się nowych czynników chorobotwórczych z jednej grupy społecznej do drugiej. Życie bez agresywnego zachowy­wania się i życie w zgodzie z rytmem pór roku umożliwia uzyskanie stanu harmonii z otoczeniem. Zalecany tryb życia nie miał rozwiązywać trudności, wynikających ze społecznych kontaktów i konfliktów. Miał raczej dążyć do zapobiegania, a przynajmniej zmniejszania do minimum powstawania no­wych problemów, dzięki stworzeniu świata ustablizowanego, wyłączającego nowe stressy, ale również nowe doświadczenia.

Chociaż trudno w prawdziwym żydu osiągnąć arkadyjską błogość albo szczęśliwą intymność chińskiego Tao, stanowią one jednak odwieczny temat ludzkich marzeń. Jako namiastki Arkadii przeszłości, nie przestaje człowiek nigdy wyobrażać sobie w przyszłości nowych rodzajów porządku społecznego, wolnego od błędów i grzechów wszystkich społeczeństw obec­nych. Jednak mimo ich wspólnej, złudnej podstawy, różnią się różne utopie głęboko od siebie, ponieważ zabarwia je roz­maitość oceniania wartości przez ich twórców. Ideały utopijne mogą się stopniować od pragnienia nirwany do tęsknoty za ciągle nowymi, podniecającymi przygodami; od bierności, indo­lencji i tolerancji gonczarowskiej obłomowszczyzny * do nie­przerwanej aktywności i twórczych wysiłków świata faustow- skiego.

Twórcy utopii nie zgadzają się nawet między sobą na temat wartości przypisywanej samemu życiu. Platon uważał, że nie warto zachowywać życia, pozbawionego zdrowia, ani dla dobra jednostki, ani społeczeństwa. Nie widział żadnej cnoty w za­chęcaniu do dalszego życia bliźniego, trapionego ciągłymi cho­

robami. Lekarze państwowi w jego republice mieli opiekować się starannie „obywatelami w dobrym stanie zdrowia tak ducha jak i ciała”, ale „mieli dać umierać” ludziom ułomnym fizycz­nie lub umysłowo. Postawa taka odbiegała daleko od etyk nowoczesnych utopii. Dziś myśli się, że trzeba chronić życie wszelkim kosztem, bez względu na ciężary ponoszone przez to przez społeczeństwo lub samą zainteresowaną jednostkę. Czas pokaże jeszcze, czy ten wzniosły koncept etyczny utrzyma się pod naciskiem działających sił społecznych. Może się zdarzyć, że człowiek zachodni odkryje w czasie, w którym świat zapełnią starzy, chorzy i ułomni ludzie, ponownie mądrość filozofii spo­łecznej Platona. Raz jeszcze może dojść do wniosku, że szczę­ście nie jest możliwe bez poczucia pożyteczności dla grupy społecznej i że życie bez tego uczucia nie warte jest dlaszego trwania.

Twórcy utopii muszą również dokonać oceny wartości typu istot ludzkich, które chcieliby wychować. Społeczeństwo na­dające się najlepiej do produkcji atletów, wojowników i ludzi czynu, nie musi być koniecznie równocześnie najlepszym tere­nem wyrastania artystów, uczonych, filozofów i mistyków. Prócz tego wiele trywialnych, świadomych lub nieświadomych czynników może wpływać na społeczeństwo w zakresie usta­lenia tych defektów, które zechce ono tolerować oraz tego poziomu fizycznego i intelektualnego, który uzna za właściwy i pożądany. Większość społeczeństw zachodnich uważa dziś za niedopuszczalne niektóre zapachy lub wady skórne, które jeszcze kilka pokoleń temu nikogo nie raziły, a które narody prymitywne lub na półcywilizowane uważają jeszcze do dziś za całkowicie naturalne. Człowiek nowoczesny patrzy z prze­rażeniem na fakt, że kiła, malaria, podzwrotnikowe choroby skórne, zaburzenia jelitowe itd. są w niektórych częściach świata tak częste, że nie uważa się ich nawet za choroby. Nato­miast za rzeczy całkiem naturalne uważa się łysinę, zły wzrok, przewlekłe zapalenie zatok bocznych nosa i inne defekty cie-

leśne, które w kontekstach innych kultur mogłyby uchodzić za upośledzenia, a nawet za cechy odrażające.

Jest rzeczą jasną, że ani zdrowia ani choroby nie można definiować wyłącznie terminami cech anatomicznych, fizjolo­gicznych lub psychicznych. Ich prawdziwą miarą jest zdolność jednostki do funkcjonowania w sposób możliwy do przyjęcia przez nią samą i przez grupę społeczną, do której ona należy. Jeżeli służba zdrowia sił zbrojnych potrafi lepiej od służby cywilnej formułować pożyteczne kryteria zdrowia, to dzieje się tak dlatego, że jej kryteria są jaśniej zdefiniowane. Na ogół wymaga zdolność skutecznego wykonywania czynności woj­skowych cech mniej urozmaiconych i mniej skomplikowanych niż zawiłe i wielopostaciowe życie cywilne. Żołnierz wojen prze­szłości, który maszerował i jechał konno na swej drodze do zwycięstwa dzięki pewnym cechom ciała lub umysłu, może nie być najlepszym bojownikiem w przyszłym konflikcie, na wskroś technologicznym.

Przez wiele stuleci świat zachodni widział ideał zdrowia w greckim koncepcie równowagi między ciałem a duchem. Niestety w rzeczywistości coraz trudniej realizować ten ideał w praktyce. Poetów, filozofów i badaczy twórczych spotykamy rzadko wśród laureatów olimpijskich. Niełatwo odkryć taką formułkę zdrowia, która by była dość szeroka, by pasować do Voltaire’a i Jacka Dempseya, by zawrzeć w sobie wymogi sta­wiane dokerowi, kierowcy nowojorskiego autobusu i mnichowi kontemplującemu.

Jednym z obecnie najszerzej rozpowszechnionych kryteriów zdrowia jest dążenie, by dzieci rosły jak najszybciej i jak naj­wyżej. Gzy wzrost jest jednak cechą aż tak pożądaną? Czy wielkie dziecko jest szczęśliwsze? Czy będzie żyć dłużej? Czy spostrzega ono dokładniej uroki i wielkość świata? Czy przy­czyni się więcej niż inne do bogacenia ludzkiego dziedzictwa intelektualnego? Czy też może jego większy wzrost oznacza tylko że będzie musiało mieć większy samochód, stanie się żoł­

nierzem .wyższego wzrostu i będzie płodzić jeszcze większe dzieci? Kryteria wzrostu, wypracowane w produkcji świń ryn­kowych, nie byłyby zapewne odpowiednie dla zwierząt kar­miących się żołędziami w lasach i dbających o siebie samych jako wolne osobniki. Nie są one też dobre dla człowieka. Wzrost i waga nie są same w sobie pożądane, a ich związek ze zdrowiem i szczęściem jest bardzo niejasny. W swoim eseju pod tytułem On the Sizes of Things or the Advantages of Beeing Rather Small („O wielkości przedmiotów i o zaletach pozostawania raczej małym”) dochodzi Boycott do wniosku, że zwierzę wielkości średniego psa posiada w naszym świecie wielkość ze wszystkich możliwych najkorzystniejszą.

Jest rzeczą ciekawą, że przypuszczenia, iż istoty ludzkie po­winny rosnąć szybko i wysoko, nie przekontrolowano nigdy dokładnie pod względem jego rzeczywistych wartości i jego dalekich konsekwencji. Jego jedyną korzyścią jest fakt, że wzrost, wagę i kilka innych cech fizycznych można łatwo mie­rzyć, że dostarczają obiektywnych charakterystyk, na których można się oprzeć i które się na ogół łatwo osiąga. Brak nato­miast danych, że kryteria te mają coś do czynienia ze szczę­ściem, że wpływają na rozwój cywilizacji, ani nawet nie wia­domo, czy działają na osobnicze zdolności przystosowania się do skomplikowanych wymogów nowoczesnej technologu. Wy­soki stopień wilgotności zwiększa zwykle wzrost rośliny orchid», ale nie jest szczególnie korzystny dla rozwoju kwiatów; Gre- villea robusta dostarcza cennego budulca w stosunkowo suchym klimacie australijskim, natomiast jeśli rośnie szybko jako roślina dostarczająca cienia plantacjom kawy na wyżynach Gwate­mali, produkuje drewno bezwartościowe. Podobnie u człowieka nie był wzrost nigdy jedynym czynnikiem decydującym o jego przeżyciu i powodzeniu ani jako jednostki, ani jako gatunku. Jest rzeczą prawdopodobną, że duże wymiary nie będą także korzystne w przyszłym świecie, a może nawet okażą się źródłem zmniejszonych szans. Trzeba będzie ponownie sformułować

koncepcje fizycznych i umysłowych cech człowieka z punktu widzenia większej ich przydatności do wymogów świata zme­chanizowanego.

Arkadia to sny o wyimaginowanej przeszłości, a utopie to intelektualne koncepcje o wyidealizowanym społeczeństwie. Choć wydają się one tak od siebie różne, opierają się jednak obie na pojęciu świata statycznego, pojęciu sprzecznym z rze­czywistością, jako że losem człowieka był zawsze ruch, zawsze dążenie do poruszania się. „Człowiek nie poszukiwał nigdy wyłącznie spokoju” — pisał Sir Winston Churchill — „Jego natura każe mu poszukiwać nowych losów, które, lepsze lub gorsze, są przede wszystkim różne od tych, które mógłby utrzy­mać i którymi mógłby się cieszyć”. Prehistoria i historia staro­żytna wykazują, że człowiek nie umiał nigdy zapomnieć swojej koczowniczej przeszłości i siedzieć spokojnie w tym kącie świata, który uczynił swoją własnością na krótką chwilę. Nie zaspo­kojony zmienianiem swojego geograficznego otoczenia, dąży do zmieniania swojej atmosfery społecznej. Ludzkie utopie nie potrafiłyby sobie nigdy poradzić z ludzką podstawową ruchli­wością, z odwiecznym marzeniem o Nowej Jerozolimie.

OD ADAPTACJI BIOLOGICZNEJ DO EWOLUCJI SPOŁECZNEJ

Kopalne szczątki człowieka przedhistorycznego znajdowano najobficiej w Afryce wschodniej. Zdaje się, że warunki panu­jące w Etiopii, Kenii, Tanganice i w sąsiadujących z nimi okolicach były najbardziej odpowiednie dla zachodzenia tych zmian ewolucyjnych, dzięki którym rasa ludzka uzyskała swoje bogactwo cech, potrzebnych do skolonizowania całego świata. Z jednej strony składa się większa część Afryki ’ wschodniej z krajów wyżynnych o klimacie umiarkowanym, lecz dosta­tecznie urozmaiconym na to, by tworzyć bodźce potrzebne do ewolucyjnego rozwoju pierwotnego, jeszcze nie zróżnicowa-

nego przodka człowieka. Z drugiej strony posiada ta okolica dużą rozmaitość warstw geologicznych, konfiguracji topogra­ficznych, klimatów, fauny i flory, do których wczesny człowiek miał łatwy dostęp. Na przestrzeni kilkuset mil można znaleźć wysokie szczyty, bogate wyżyny i kraje położone poniżej pozio­mu morza, rwące rzeki, olbrzymie jeziora i spokojne morza, lasy tropikalne, równiny aluwialne oraz piaskowe pustynie. Tak więc nawet krótkie wędrówki dawały człowiekowi w tych stro­nach okazję do nabywania doświadczenia i uzyskiwania biolo­gicznej adaptacji do bardzo szerokiej skali środowisk fizycz­nych. Nie musiał zaś daleko podróżować, by osiągać kraje, z których mógł rozpoczynać drogę do swojego kulturalnego przeznaczenia. Z abisyńskich gór otwierał mu Niebieski Nil kanał do jasnych i urodzajnych delt Bliskiego Wschodu, które stały się kołyską jego cywilizacji.

Kiedy przeniósł się do nowych krajów i nowych klimatów, przebył człowiek przystosowawcze zmiany biologiczne pod wpływem bodźców płynących z tych różnych środowisk, które napotykał. Wydaje się, że znaczna część tej biologicznej fazy historii ewolucyjnej odbyła się pod koniec Plejstocenu. Fizycz­nie był człowiek już wtedy un fait accompli (faktem dokona­nym). O ile jednak wielkość jego mózgu, jego reakcje fizjolo­giczne, a nawet jego podstawowe instynkty mało się od tego czasu zmieniły, o tyle struktury społeczne, które wytworzył, ewoluowały dalej. Wydaje się rzeczą jasną, że kolektywny prze­bieg ewolucji rodu ludzkiego odłączył odtąd gatunek człowieka od świata zwierzęcego. Obecna faza ewolucji człowieka różni się jakościowo od fazy czysto biologicznej, ponieważ w miejsce biernego poddawania się środowisku pojawił się czynny proces twórczy. Zmiany ewolucyjne, które były niegdyś niewolniczym następstwem sił naturalnych, stały się we wzrastającym stopniu kierowane. Dotyczą one nie tyle ciała i ducha ludzkiego, ile sposobu życia, który owa organizacja społeczna umożliwia. Ich skuteczność opiera się na zdolności uzyskiwania i przekazy­

wania informacji w sposób taki, który nadaje ciału społecz­nemu jako całości, kumulatywne doświadczenie i wiedzę każ­dego z jego indywidualnych członków.

Wszystkie te nowe aspekty aktywności ludzkich identyfikuje się z narzędziami i z rozwojem ludzkich grup. Zespołowe życie we wsiach i miastach stworzyło nowe problemy środowiskowe, które wzbudziły nowe procesy adaptacyjne. Ta wielka zmiana zaszła zaledwie dziesięć tysięcy lat temu. Licząc trzy pokole­nia na stulecie, jest to okres o wiele za krótki na to, by dać okazję do rozwinięcia się zwykłych mechanizmów adaptacji biologicznej. Człowiek poradził sobie z niezliczonymi i niespo­dziewanymi sytuacjami, które spotykał w przebiegu swoich wędrówek i swoich społecznych wzlotów raczej przez rozwój praktyk społecznych. Wierzenia religijne, wiedza empiryczna i czasem także uświadomienie naukowe odegrały główną rolę w pokonywaniu niebezpieczeństw pochodzących z przyrody lub, częściej, z jego własnych aktywności. Podczas gdy inne istoty utrzymują się przy życiu dzięki zmianom przystoso­wawczym swoich ciał i swoich instynktów, człowiek stara się narzucić swoją własną kierowniczą wolę stosunkom, które łączą go z resztą świata. Świadomie, choć często niezbyt mą­drze decyduje sam o sposobie życia, jaki chce prowadzić; stara się to sobie umożliwić przez formowanie otoczenia, a nawet zmienianie swojej własnej fizycznej i psychicznej osobowości.

ZMIANY SPOŁECZNE I RÓWNOWAGI EKOLOGICZNE

Nowoczesny człowiek wyobraża sobie, że opanował już nie­omal całkowicie siły natury, które w przeszłości ukształtowały jego ewolucję i że obecnie może już sam panować nad swoim własnym przeznaczeniem biologicznym i kulturalnym. Może to być jednak złudzeniem. Tak jak wszystkie inne istoty żywe sta­nowi on część olbrzymiego i zawiłego systemu ekologicznego i powiązany jest niezliczonymi więzami ze wszystkimi składni-

kami systemu. Co więcej, działają na życie ludzkie, jak widzie­liśmy, nie tylko aktualnie czynne siły środowiskowe, ale także, może nawet w wyższym stopniu, przeszłość.

Każda próba formowania świata i zmieniania osobowości ludzkiej, dążąca do stworzenia samowolnie wybranego modelu życia, zawiera w sobie liczne nieznane konsekwencje. Los czło­wieka skazany jest na pozostanie hazardem, jako że w jakimś nie dającym się przewidzieć momencie i w jakiś nie dający się przepowiedzieć sposób przyroda może zadać uderzenie zwrotne. Mnogość czynników determinujących, które wpływają na syste­my biologiczne, ogranicza możliwości metody eksperymentalnej w dziedzinie przewidywania ich tendencji rozwojowych. Ekspe­rymentowanie zmusza z konieczności do dokonywania wyboru czynników, mających wpływać na badane zjawiska. W ideal­nych warunkach pracuje eksperymentator w zamkniętym syste­mie, w którym działają tylko determinanty przez niego wpro­wadzone i to w okolicznościach, które on sobie wybrał. W przy­rodzie natomiast żadne zjawiska nie przebiegają w zamkniętym systemie. Bywają determinowane i zmieniane przez okolicz­ności i przez siły, których nie można przewidzieć ani nawet kontrolować. Po części dzieje się tak dlatego, że sytuacje natu­ralne są tak zawiłe, iż żadne badanie doświadczalne nie może nigdy ani objąć, ani odtworzyć wszystkich istotnych czynników środowiskowych. Poza tym zależy zachowanie się człowieka nie tylko od potrzeb biologicznych, ale także od jego pragnienia zmiany. Człowieka przekarmionego miodem zaczyna brzydzić smak słodki, a jego pragnienie zmiany sprowadza samo w sobie nieuchronną komponentę w dziedzinę nieprzewidywalności jego żyda.

To właśnie świadomość tych zawiłości czyni naukowy język, używany przy opisie zjawisk biologicznych, takim niezgrabnym. Uczony podkreśla aż do znudzenia, że to co twierdzi, jest ważne tylko „w warunkach eksperymentu”. Jakby przepraszając, do­daje do każdego twierdzenia lub każdego uogólnienia uwagę

jeżeli wszystko pozostałe będzie niezmienione — co się nigdy nie zdarza...”. Ponieważ zaś okoliczności nie są nigdy takie same, wszyscy wiedzą, że wszelkie przepowiednie polityczne i społeczne są nader ryzykowne. Natomiast nie wszyscy uświa­damiają sobie dostatecznie wyraźnie, że podobne ograniczenia odnoszą się także do innych dziedzin, zaliczanych czasem do królestwa tak zwanych nauk ścisłych, na przykład do epidemio­logii chorób.

Przytoczono w poprzednich rozdziałach wiele przykładów, ilustrujących nieoczekiwane, a daleko idące następstwa, jakie wywarły okoliczności przypadkowe na los człowieka. Wpro­wadzenie taniej i łatwej do prania bielizny bawełnianej oraz przezroczystego szkła, które wniosło światło do najskromniejszej chałupy, przyczyniło się więcej do opanowania zakażeń niż wszystkie leki i praktyki medyczne. Skądinąd zmiana mody futrzanej spowodowała po paru latach wybuch epidemii dżumy płucnej w Mandżurii; palenie węglem w angielskich komin­kach zrodziło raki smołowe; odkrycie promieni Roentgena zagroziło zdrowiu posługujących się nimi uczonych i lekarzy. Może się zdarzyć, że okaże się w przyszłości, iż ropa naftowa i guma były pośrednio przyczyną chorób i zgonów. Bowiem poza śmiertelnymi wypadkami samochodowymi mogą ludzie cierpieć pośrednio lub bezpośrednio z powodu zanieczyszcze­nia powietrza przez gazy spalinowe i pyły gumowe. Co więcej, może się okazać, że charakterystyczne dla naszych czasów ner­wice są następstwem szybkości i potęgi, które guma i ropa naftowa uczyniły możliwymi, oraz frustracji spowodowanych zatłoczeniem naszych miejskich ulic i naszych szos.

Ludzkie dążenia, których realizacja powoduje zmiany spo­łeczne, wpływają głęboko na fizyczną i psychiczną pomyślność człowieka. Niestety zaś dążenia, nawet najszlachetniejsze, mogą mieć nieraz efekty równie katastrofalne, jak ambicje najbar­dziej pogardy godne. Imperializm przemysłowy spowodował ogrom nędzy wśród dzieci we wczesnych okresach dziewiętna­

stego wieku. Ale, jak widzieliśmy, może mieć obecna filozofia dążąca do zagwarantowania przeżycia wszystkim rodzącym się dzieciom i uchronienia ich przed nabywaniem doświadczenia w zwalczaniu urazów także niefortunne konsekwencje z po­wodu przeszkadzania w rozwijaniu się normalnych procesów adaptacyjnych.

Doktryny filozoficzne i społeczne były w czasach historycz­nych najsilnieszym źródłem zmian sposobów ludzkiego życia. Wysoki kult ciała ludzkiego w epoce grecko-rzymskiej odegrał z pewnością rolę w rozwoju higieny i medycyny w klasycznym okresie zachodniej cywilizacji. W przeciwieństwie do tego do­prowadził prawdopodobnie nacisk kładziony na wartości mi­styczne i życie wieczne, wraz z pogardą dla funkcji cielesnych we wczesnych fazach rozwoju chrześcijaństwa, do zaniedbania w średniowieczu praktyk sanitarnych — nawet jeśli nie ozna­czało to rezygnacji w tym czasie ze zmysłowych uciech przez normalnych mężczyzn i kobiety. Dziś, tak jak w przeszłości, zależy stosunek człowieka do całokształtu jego otoczenia od wartości, z których nie zawsze zdaje on sobie sprawę. Cywili­zacja, która poświęca wszystkie kolejne strony swoich popular­nych magazynów portretowaniu kierowników wielkich przed­siębiorstw handlowych, będzie produkowała ludzi bardzo od­miennych od takich cywilizacji, które czczą mądrość Konfu­cjusza, mistycyzm Buddy albo wizjonerstwo Blake’a — cho­ciażby nawet owa cześć nie szła zbyt daleko poza same słowa. Dobre samopoczucie wśród neonowych świateł Broadwayu wymaga odmiennych cech fizycznych i psychicznych od tych, które czułyby się szczęśliwe w mgle taoistycznego krajobrazu księżycowego.

Technologia w znacznym stopniu zastępuje dziś wartości filozoficzne i religijne jako potężna siła wpływająca na kształ­towanie świata, a więc i na los człowieka. To co człowiek czyni dziś i będzie robił jutro'zależy w dużej mierze od technik, jakie wiedza specjalistyczna odda do jego dyspozycji, a ludzkie ma-

rżenia o przyszłości są odzwierciedleniem osiągnięć i obietnic uczonych. Od nich przejął wiarę, a raczej złudzenie, że można planować sprawy społeczne w taki sposób, który zapewni do­brobyt, zdrowie i szczęście każdemu, który więc rozwiąże wszystkie wielkie problemy istnienia.

Jako że nowoczesne innowacje technologiczne są bezpośred­nim wynikiem badań naukowych, nie mogą sobie już uczeni na to pozwalać, by stać z dala od problemów społecznych. Wiedza może się bogacić bez względu na jej wartości etyczne, ale nowocześni uczeni nie mogą się nie interesować etyką, jako że nauki nie można już nadal oddzielać od jej zastosowań w życiu. W przeszłości objawiały się społeczne efekty nauki bardzo powoli. Dziś są one natychmiastowe i dotyczą życia każdego człowieka, tak w dobrym, jak i w złym. Badacz prze­konał społeczeństwo, że jego praca zasługuje na hojne finanso­wanie, jako że stał się on jednym z najbardziej produktywnych służebników społeczeństwa. Kara za tę zależność od fundu­szów publicznych i za wpływy, jakie uzyskał polega na tym, że nie może on już uniknąć odpowiedzialności za swoje dzia­łania, nawet jeśli rezultaty tych działań są odmienne od tych, których się spodziewał. W obecnym dziesięcioleciu ma on do czynienia z konsekwencjami rozpowszechnienia się promienio­twórczości, wzbudzonej przez człowieka. Wkrótce może zdobyć wiedzę, która pozwoli mu panować nad zachowaniem się czło­wieka i nad genetycznym wyposażeniem mających się rodzić dzieci, co równa się potędze, przerażającej pod względem nie dających się przewidzieć możliwości rodzenia zła.

Odkrywać, opisywać, klasyfikować, wynajdywać — oto tra­dycyjne zadania uczonego aż do nastania naszego stulecia; w sumie miłe zajęcie, rodzaj przemądrzałego hobby. Ten szczę­śliwy okres społecznej nieodpowiedzialności już się skończył, a uczony zostanie wezwany do złożenia sprawozdania z odle­głych konsekwencji swoich działań. Jego dylematem był i pozo­stanie fakt, że owych konsekwencji przewidzieć nie może, jako

że zależą one od wielu czynników pozostających poza zakre­sem jego wiedzy, a co najmniej poza jego władzą — w szcze­gólności w zakresie działania wolnej woli człowieka. Uczony musi więc unikać intelektualnej dumy i strzec się wszelkich złudzeń i wszelkich pretensji co do zakresu i głębi tego co wie. Musi także rozwinąć w sobie czujność wobec spraw nieoczeki­wanych i świadomość faktu, że wiele zaskakujących efektów może wyniknąć nawet z banalnych zaburzeń równowag ekolo­gicznych. Na szczęście nadaje się metodyka naukowa wcale dobrze do kultywowania owej czujności wobec możliwości zda­rzenia się zjawisk nieoczekiwanych. Uczony nie może przewi­dzieć odległych konsekwencji swojego działania, ale może stwo­rzyć sposoby wczesnego ich rozpoznawania. Jednym z kilku dobrze wróżących dowodów na to, że nauka dojrzała jest fakt, że rozpoczęto wnikliwe badania potencjalnych niebezpie­czeństw promieniowań jak tylko się okazało, że siły wyzwolone przez wiedzę o atomie mogą być użyte w technologii wojny i pokoju.

By się okazać godnym swojej potęgi, będzie uczony musiał posiąść dostateczną mądrość i dostateczne ludzkie rozumienie faktu, że zdobycie wiedzy jest ściśle powiązane ze spełnianiem ludzkich celów. Podkreślano często, że dziewiętnastowieczny slogan „utrzymanie się przy życiu najlepiej przystosowanego” stanowi błąd logiczny (pełitio principii), ponieważ nie określa

o jakie przystosowanie chodzi. Podobnie nie można planować przyszłości człowieka bez zdecydowania z góry, do czego czło­wiek ma się przystosować albo, innymi słowy, jaka ma być przyszłość człowieka — decyzja obciążona walorami etycznymi. To co nowe nie musi być konieczne dobre, a wszelkie zmiany, nawet pozornie najbardziej pożądane, są zawsze pełne nieprze­widzianych konsekwencji. Uczony musi się mieć na baczności, by nie musiał przyznać tak jak Kapitan Ahab w Melville’ow- skim Moby Dick: „Wszelkie moje sposoby są zdrowe, ale moje motywy i moje cele szalone”.

ZDROWIE, SZCZĘŚCIE I WARTOŚCI LUDZKIE

Sugeruje się nieraz, że jakieś moratorium nauki mogłoby | dać ludzkości szansę odnalezienia swojej duszy i rozwiązania problemów, które stanowią groźbę dla jej istnienia w ogóle. Chociaż nikt nie jest na tyle naiwny by sądzić, że zatrzymanie zegara mogłoby przenieść rozwiązanie odwiecznych ludzkich problemów, wiele osób uważa, że utrzymanie naukowego status quo mogłoby zapobiec powstaniu lub przynajmniej opóźnić pojawienie się nowych zagrożeń. Takie statyczne sformułowa­nie problemu przeżycia nie jest nowe; zostało ono nawet zasto­sowane z dużym powodzeniem biologicznym przez społeczeń­stwa owadów. Niektóre gatunki mrówek i termitów stworzyły już co najmniej pięćdziesiąt milionów lat temu wysoce zorga­nizowane i sprawne systemy życia zespołowego, zachowane dotąd. Rozstrzygnęły liczne z tych problemów, które w więk­szości społeczeństw ludzkich są tematem nie kończących się dyskusji i konfliktów. Ich królowe, wojownicy i pracownice są produkowani zgodnie z potrzebami za pomocą metod gene­tycznych i fizjologicznych; wykonują czynności ściśle zdefinio­wane i regulowane interesem dobra kolonii jako całości. Nawet problemy eugeniczne zostały w tych społeczeństwach owadzich rozstrzygnięte dzięki zleceniu reprodukcji jednej kaście i szyb­kiej eliminacji wszystkich osobników chorych i nienormalnych.

Sam fakt przeżycia i szerokiego rozprzestrzenienia się wysoce zorganizowanych społeczeństw owadzich, które nie zmieniły się w ciągu pięćdziesięciu milionów lat świadczy o tym, że istoty żywe mogą osiągać mniej więcej stałą równowagę ze swoim środowiskiem i że po uzyskaniu pewnego stopnia adaptacji zmiany nie są już więcej konieczne dla biologicznego utrzy­mania się przy życiu. Można więc wyobrazić sobie, że także społeczeństwa ludzkie mogłyby się przestać rozwijać i umknąć dzięki temu niebezpieczeństw, połączonych nierozerwalnie z problemami adaptacyjnymi, wynikającymi z każdej zmiany.

I rzeczywiście, zdarzało się to wielokrotnie w różnych częściach świata.

Przed zetknięciem się z białym człowiekiem Eskimosi, wy­spiarze polinezyjscy i niektóre szczepy koczownicze wypraco­wały społeczeństwa ustabilizowane, posiadające znośny stopień zdrowia fizycznego i szczęścia. Jak to jednak podkreśla Arnold J. Toynbee, poziom ludzi w tych społeczeństwach był wskutek jednostronnej i ograniczonej aktywności niski, znacznie niższy od ideału człowieka wszechstronnego, opiewanego w mowie pogrzebowej Peryklesa. Te społeczeństwa „zatrzymane w roz­woju” były poniekąd podobne do społeczeństw mrówek i pszczół. Stabilizacja, osiągnięta kosztem unikania wielu nowych proble­mów adaptacyjnych, okazała się przeszkodą na drodze rozwoju cywilizacji tych narodów, na drodze rozwoju człowieczeństwa. Uświadomienie sobie tego faktu zraziło D. H. Lewrence’a do Raju Polinezyjskiego:

Otóż i oni, wyspiarze Mórz Południowych, piękni, wielcy ludzie o złotych kończynach, oto ich próżniactwo pełne uśmiechu i wdzięku... Podobni są do dzieci, są wspaniałomyślni, ale jest w tym jeszcze coś innego. Są jacyś bardzo dalecy, a w ich oczach tkwi dawna ciem­nota, tkwi łagodna, zamierzchła przeszłość... Oto ich kobieta, o włosach zwiniętych w węzeł i czarnych, pier­wotnych, lekko sardonicznych oczach... Ciało ma mięk­kie i ciepłe jak ciepłe błoto. Podobna jest do płaza z Suryjskiej epoki...

Daleki jestem od wiary w „wyższość” naszej białej rasy. Ale wydaje mi się, że żyjąc dotąd, poprzez wszyst­kie nasze gorzkie stulecia cywilizacji, żyliśmy wciąż w ruchu, szliśmy naprzód... Przeszłość, miniony Złoty Wiek — tęsknimy za nim wszyscy. Kiedy go jednak osiągamy, nie chcemy go. Popatrzcie na Morza Połu­dniowe”.

Fakt, że z wyjątkiem niewielu społeczeństw zatrzymanych w rozwoju, człowiek żył zawsze w walce o ciągły dalszy rozwój wykazuje, że utopie i wszelkie statyczne formuły społeczne są nie do pogodzenia z losem człowieka. To właśnie pragnienie zmiany wyosobniło człowieka spośród reszty świata ożywionego, wprowadzając go na drogę przygód, przekraczających ramy środowisk, do których był biologicznie przystosowany i rodząc potrzeby, które będą nadal stwarzać siły kształtujące jego przy­szłość. Symbolem najdoskonalszej ludzkości są dla nas Ateń- czycy, ponieważ, jak pisze Tucydydes: „Nie przerywają, póki żyją, twardej i niebezpiecznej pracy, radując się rzadko tym, co już posiadają, gdyż ciągle to jeszcze uzupełniają. Wolą życie surowe i czynne od spokoju i wypoczynku”.

Jak tylko zaspokoi swoje potrzeby biologiczne, stwarza sobie człowiek zaraz nowe potrzeby, niewiele mające wspólnego z rzeczywistymi wymogami, niezbędnymi do utrzymania ga­tunku. Jak tylko nie musi już walczyć o swoją kromkę chleba, zaraz szuka nowych, niezwykłych smaków, by potem tęsknić za przeżyciem artystycznym. Kiedy już sobie stworzył wszelkie możliwe pośrednie i bezpośrednie kontakty z otaczającym go światem, już szuka nowych sposobów widzenia na odległość

i już tęskni za zbadaniem reszty wszechświata. Aspektem naj­bardziej chyba typowym dla ludzkiego życia jest przemienia­nie podstawowych potrzeb i funkcji biologicznych w rodzaje aktywności, które straciły już swój pierwotny cel i znaczenie. Jedzeniem rządzą dziś raczej nabyte przyzwyczajenia smakowe

i konwencje społeczne niż zapotrzebowania żywnościowe. Akty miłosne wykonywane są raczej dla rozkoszy niż dla płodzenia. „Gdyby wszystkie nasze kobiety stały się tak piękne jak Medy- cejska Wenus” — pisał Karol Darwin w XIX Rozdziale swojej książki O pochodzeniu człowieka i doborze płcio­wym — „bylibyśmy z początku oczarowani, ale już wkrótce pragnęlibyśmy odmiany, a jak tylko osiągnęlibyśmy rozmaitość, chcielibyśmy zaraz, aby niektóre cechy stały się nieco przesa-

dzone”. Tak więc człowiek pożąda zmiany, nie bacząc na jakie­kolwiek potrzeby biologiczne. To pożądanie objawia się tak w najpospolitszych objawach życia, na przykład wyborze poży­wienia, jak i najbardziej wyszukanych, na przykład różnych rodzajach sztuki. Dotyczy najnowszych osiągnięć technologicz­nych, na przykład karoserii samochodowych, ale także zajęć najstarożytniejszych, na przykład polowania. Dziś, kiedy można posiadać wysoce wydajne strzelby, wracają sportowcy do pry­mitywnych broni. W samym stanie Michigan zarejestrowano w roku 1957 czterdzieści tysięcy dorosłych, upoważnionych do polowania przy pomocy łuku i strzał.

Jest rzeczą doprawdy ważną, aby człowiek miał okazję do zmian, bo jeżeli jej brakuje, skłonny jest zaspokajać swoje pragnienia zmiany przy pomocy aktów gwałtu lub zniszczenia. Walący głową o mur bohater powieści Dostojewskiego pod tytułem Listy z podziemia nie umiał znaleźć zadowolenia w komforcie i porządku „Kryształowego Pałacu”, w którym żył; wybrał więc życie antyspołeczne, ponieważ był to jedyny sposób osiągnięcia przez niego wolności działania. „A więc panowie, co sądzilibyście o tym, by dać temu całemu zdro­wemu rozsądkowi potężnego kopniaka... po prostu wysłać te wszystkie logarytmy do diabła, tak żebyśmy mogli znowu żyć według naszej wariackiej woli?”. „Człowiek istnieje tylko po to, aby móc sobie samemu udowodnić, że jest człowiekiem, a nie wyłącznie sumą narządów! I udowodni to, nawet gdyby to miało wymagać fizycznego cierpienia albo odwrócenia się ple­cami do cywilizacji!” Różne rodzaje przestępczości naszej prze­karmionej młodzieży wynikają prawdopodobnie z jej nie wyła­dowanej energii twórczej.

Ludzkość zachowuje się jak niespokojny, bezsenny podróżnik, który przewraca się na swoim legowisku raz na jeden bok, a potem na drugi i czuje się lepiej, kiedy zmienia pozycję, choć wie o tym, że zmiana nie przyniesie trwałej wygody. Ten nie­pokój identyfikuje się zazwyczaj z pojęciem postępu. Jednak

w rzeczywistości jedyna rzecz pewna to fakt, że historią ludz­kości rządzi w coraz to wyższym stopniu gonitwa za odmianą, za różnorodnością, czasem dla kreacji, a czasem całkiem po prostu dla rekreacji, ale w każdym razie bez związku z siłami, które determinują ewolucję cech biologicznych. Postęp oznacza jedynie ruch, ale bez przesądzania kierunku tego ruchu. Można najwyżej stwierdzić, że wbrew tak wielu zniechęcającym nawro­tom wydaje się, że kierunek aktywności człowieka prowadzi w górę i naprzód, ku lepszemu życiu fizycznemu, intelektu­alnemu i moralnemu.

Być może, że ludzkie pragnienie postępu nie jest niczym wię­cej jak deklaracją niezależności od ślepych sił natury. Nama­lowanie Ostatniej Wieczerzy, napisanie poematu albo zbudo­wanie imperium wymagają wydatkowania takiej postaci energii

i dają takie rezultaty, dla jakich trudno znaleźć wyraźne miejsce w naturalnym porządku rzeczy. Widzieliśmy bowiem, że nie­które ludzkie ideały i cele grożą konsekwencjami niekorzyst­nymi dla gatunku ludzkiego. Kultywowanie przesubtelnionych lub ezoterycznych gustów może być sprzeczne z działaniem me­chanizmów adaptacyjnych i czynić człowieka bardziej podat­nym na jakąś z jego dawnych plag. Rzeczywiste opanowanie natury może rozpętać niebezpieczeństwa nie dające się poko­nać. Zmiany porządku społecznego, które zwiększają bogactwo

i różnorodność życia, mogą także, szczególnie wtedy, kiedy zachodzą zbyt szybko, obalić te równowagi ekologiczne, od któ­rych zależy dalsze trwanie gatunku ludzkiego.

Uświadomienie sobie niebezpieczeństw nie musi wpływać na przebieg rozwoju ludzkości, bo człowiek nie żyje samym chlebem. „Wszystkie pragnienia człowieka — pisał Dosto­jewski — są wynikiem absolutnie wolnego wyboru, bez względu na koszty tej wolności i bez względu na to, dokąd go to może zaprowadzić”. To prawda, że większość ludzi żyje niemal mechanicznie, jak zegarek, od swojego urodzenia do śmierci, ulegając tylko biologicznym potrzebom chwili i szu­

kając wyłącznie społecznego poczucia bezpieczeństwa. Ale bierność ich nadaje im małe znaczenie dla ewolucji społecznej. Ważnym, bo osamotnionym w przyrodzie, aspektem natury ludzkiej jest fakt, że istnieją ludzie mający dążenia przekra­czające zwykłe cele biologiczne.

Pośród istot żywych jedynie człowiek potrafi cenić niektóre ideały wyżej od wygody, a nawet od samego życia. Ta ludzka cecha czyni z medycyny filozofię przekraczającą ścisłą wiedzę lekarską, ponieważ medycyna musi obejmować nie tylko czło­wieka jako żyjącą maszynę, ale także kolektywne aspiracje ludzkości. Bezbłędną politykę sanitarną można by opracować dla społecznych kolonii mrówek lub pszczół, których obyczaje zostały ustabilizowane przez instynkty. Podobnie można by ustalić dla stada bydła rogatego idealny system hodowlany, zawierający właściwe proporcje pobytu w oborach i na pastwi­skach. Ale jeżeli człowiek nie ma się stać robotem, żadna for­mułka nie będzie mu nigdy mogła na stałe zapewnić zdrowia

i szczęścia na wzór zadowolonej krowy, ani też nie osiągną społeczeństwa struktury mogącej trwać przez tysiąclecia. Tak długo, jak długo ludzkość będzie się składała z niezależnych jednostek obdarzonych wolną wolą, nie będzie mogło istnieć żadne społeczne status quo. Człowiek będzie stwarzał nowe potrzeby, a to będzie rodziło nowe problemy, wymagające coraz to nowych rozwiązań. Życie ludzkie składa się z przygód, a nie ma przygód bez walk i niebezpieczeństw.

ENVOI

Człowiek pragnie zdrowia i pragnie szczęścia. Jednak dla wielu ludzi, a może dla wszystkich, słowa te zawierają pojęcia przekraczające zwykłe koncepty biologiczne. Rodzaj zdrowia, jakiego człowiek pragnie najbardziej, to niekoniecznie stan, w którym odczuwa się wigor fizyczny i dobre samopoczucie,

a nawet stan gwarantujący długowieczność. Jest to natomiast stan nadający się najlepiej do osiągnięcia celów, które każdy człowiek sam sobie ustala. Cele te nie są zazwyczaj powiązane z nieodzownymi wymogami biologii; niektóre nawet, na odwrót, stanowią wprost przeciwieństwa biologicznej poży­teczności. Dążenia do zdrowia i do szczęścia kierowane są częściej motywami potrzeb społecznych niż biologicznych; są to potrzeby tak charakterystyczne dla człowieka, że byłyby bezsensowne dla wszystkich innych istot żywych, jako że w ni­czym nie służą sprawie utrzymania przy życiu ani jednostki, ani gatunku.

Satysfakcje, jakich się człowiek najbardziej domaga i cier­pienia, które go najboleśniej ranią, nie wynikają zawsze z po­trzeb ciała ani z rozsądku i nie dają się bez reszty wytłumaczyć przy pomocy znanych praw naukowych.

Rozum — pisał Dostojewski — może zadowolić jedynie intelektualne potrzeby człowieka, podczas gdy wola stanowi manifestację całokształtu życia... Rozum wie tylko to, czego się zdołał dowiedzieć... podczas gdy natura ludzka działa jako całość, wraz ze wszystkim co w niej jest świadomego i nie­świadomego i, choćby miała popełniać najróżniejsze absurdal­ności, będzie przy nich trwała”. Nauki ścisłe dają poprawne wyjaśnienia niektórych aspektów życia, ale wyjaśnienia nie­kompletne. Mierzenie i rachowanie tego, co się da zmierzyć

i obliczyć, jest oczywiście ważne, ale najcenniejsze walory życia ludzkiego to aspiracje, których eksperymenty laboratoryjne nie potrafią reprodukować. Jak to słusznie podkreślił Haeckel, Richtigkeit —| słuszność nie wystarczy do osiągnięcia Wahr­heit >— rzeczywistej prawdy.

Homo sapiens jako maszyna biologiczna nie zmienił się za­pewne wiele od czasów Plejstocenu, ale ludzkość ewoluowała dalej, tworząc- nowy rodzaj życia, transcendentalny w stosunku do swojego ziemskiego początku. Cechą paradoksalną wielu istot ludzkich jest fakt, że zachowanie się ich bywa często

rządzone kryteriami i pragnieniami, które cenią one wyżej od samego życia. By zrozumieć biologię ludzkości i historię ewo­lucji człowieka, warto sobie przypomnieć powiedzenie Arysto­telesa: „Natura człowieka to nie to, jakim on się urodził, ale to, po co on się urodził”. Rzeczywiście żyli we wszystkich epo­kach ludzie, którzy kierowali się wiarą w to, że „kto chce ura­tować swoje życie, musi je najpierw stracić”. Pośród wszyst­kich istot żywych tylko ludzie skłonni są poświęcać czysto biologiczne objawy swojego istnienia na ołtarzu wyższej formy życia, pojmowanego raczej jako duchowe, niż wyczuwane jako cielesne. Nawet najmniej religijny spośród myślących ludzi wierzy w głęboki symbolizm tego, co pisał Paweł o naturze człowieka: „Zasiane jest jako naturalne ciało; wskrzeszone jako ciało duchowe... Pierwszy człowiek z ziemi ziemski; wtóry człowiek sam Pan z nieba”.

Ponieważ człowiek jest ciałem duchowym, interesują go wię­cej sprawy jego życia niż jego stan fizyczny. Balzac na swoim łożu śmierci snuł plany prac herkulesowych i błagał swojego lekarza o utrzymanie go przy życiu jeszcze przez sześć tygodni, tak aby mógł skończyć swoje dzieło. „Sześć tygodni z gorączką to cała wieczność. Godziny stają się dniami... a nawet noce nie są stracone”. Marcel Proust, także w przeddzień śmierci, pisał o takich obowiązkach artysty, które jak gdyby pochodzi­ły z innego świata i „były oparte na dobroci, skrupulatności, poświęceniu”.

Praca jest ważniejsza niż życie”, zwierzała się Katarzyna Mansfield na ostatnich stronach swojego Dziennika. Poszuku­jąc definicji takiego zdrowia, które by zaspokoiło jej ciało przeżarte przez gruźlicę i jej równie udręczoną duszę, doszła jedynie do wniosku, że „Pod pojęciem zdrowia rozumiem zdol­ność prowadzenia życia pełnego, dojrzałego, w bliskim kon­takcie z tym co kocham — ziemią i jej cudami, morzem, słońcem... Chcę być wszystkim tym, czym jestem zdolna się stać, tak bym mogła być...

można to oddać tylko jednym określeniem — dzieckiem słońc a”.

Słońce jest nie tylko źródłem ciepła, światła, żywności i siły. Jest także symbolem ludzkich aspiracji. Podobnie do Ikara, który wznosząc się w górę ku niebu wpadł do morza i zginął kiedy jego woskowe skrzydła roztopiło słońce, wystawia się człowiek świadomie na niebezpieczeństwa, a nawet na znisz­czenie, ilekroć stara się wymknąć ze swoich biologicznych

i ziemskich więzów. Dokądkolwiek pójdzie, cokolwiek przedsię- weźmie, wszędzie spotka nowe wyzwania i nowe groźby dla swojej pomyślności. Próby przystosowania się będą wymagały wysiłków, a wysiłki te skończą się często niepowodzeniem czę­ściowym lub całkowitym, czasowym lub trwałym. Choroba pozostanie nieuniknioną manifestacją tych walk.

Chociaż wyobrażanie sobie życia wolnego od gróźb i męki w beztroskim świecie może podnosić na duchu, pozostanie to zawsze czczym marzeniem. Człowiek nie móże mieć nadziei na nowy raj na ziemi, ponieważ raj jest pojęciem statystycz­nym, | a życie procesem dynamicznym. Człowiek mógłby uniknąć niebezpieczeństwa tylko kosztem rezygnacji z przy­gód, kosztem porzucenia tego wszystkiego, co dało rodowi ludzkiemu jego jedyny charakter, jego geniusz, różniący go od wszystkich innych istot żywych. Począwszy od dni człowieka jaskiniowego nie była ziemia nigdy Ogrodem Edenu, ale Doliną Decyzji, w której prężność była decydującym warunkiem prze­życia. Ziemia nie jest siedzibą spoczynku. Człowiek zdecydo­wał się walczyć, niekoniecznie o siebie samego, lecz o proces wzrastania emocjonalnego, intelektualnego i etycznego, który posuwa się naprzód bez przerwy. Wzrastanie pośród niebezpie­czeństw to przeznaczenie ludzkiego rodu, ponieważ jest ono nakazem ducha.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bliżej SIEBIE Rozmowy z Mistrzami o życiu, uczuciach, marzeniach, relacjach, zdrowiu, finansach i mo
D19200193 Rozporządzenie Ministra Zdrowia Publicznego w przedmiocie zmiany rozporządzenia z dnia 2
Zmiany do planow postepowania awaryjnego
zmiany wsteczne i postępowe
wyklad 3 now4, Patomorfologia, Zmiany postępowe i nowotwory
8 kroków zmiany, Zdrowie publiczne, Zarządzanie w ochronie zdrowia
kodeks postepowania karnego zmiany wprowadzone 8 10
postępujacy uszczerbek na zdrowiu
w sprawie warunków i trybu postępowania dotyczącego rozbiórek oraz zmiany sposobu użytkowania obi
zmiany postępowe i wsteczne transformacja nowotworowa
Postepowanie po zawodowym kontakcie pracownika sluzby zdrowia
Zmiany wsteczne i postępowe Ściąga, Patologia (patofizjologia)
Postępowanie w sprawie uchylenia lub zmiany decyzji dotknięt, INNE KIERUNKI, prawo
UDAR - STANDARDY POSTĘPOWANIA DIAGNOSTYCZNEGO I TERAPEUTYCZNEGO, Studia - pielęgniarstwo, ratownictw
wyklad 3 now5, Patomorfologia, Zmiany postępowe i nowotwory
ZMIANY POSTĘPOWE, Wykłady
Nowotwory nabłonkowe, Patomorfologia, Zmiany postępowe i nowotwory
Guzy pochodzenia mezodermalnego, Patomorfologia, Zmiany postępowe i nowotwory
Zmiany postępowe 3(1), ★ materiały rok III wety, rok III, ANATOMIA PATOLOGICZNA, II KOŁO

więcej podobnych podstron