Małgorzata Musierowicz
Język Trolli
Dziwne uczucie!
W miejscu, gdzie zwykle spokojnie pracowało jego młode serce, teraz czuł ból.
Albo przynajmniej – coś w rodzaju ucisku.
Był sylwester, siódma wieczór. Siedział z tym uciskiem w piersi i toczył wewnętrzny monolog, patrząc jednocześnie na idiotyczny film z gołymi tancerkami – jednakże nikt w domu nie zwracał uwagi ani na jego odczucia, ani na jego życie wewnętrzne, ani nawet – o, dziwo! – na gołe tancerki. Józinku to, Józinku tamto – zapóźnieni rodzice stroili się przed wyjściem na bal medyka, podczas gdy ich młodsze dziecko, Lusia, marudziło, że też chce iść, a film był z chwili na chwilę głupszy.
Józef Pałys, syn Idy z Borejków i Marka, mimo ukończonych lat dziewięciu zwany wciąż jeszcze Józinkiem (doprawdy, zabójcza jest ta rodzinna siła bezwładu!), zachowywał się jak zwykle dwutorowo: siedząc przed telewizorem, odpowiadał monosylabami lub wręcz wcale, lecz jego żywa myśl wędrowała w przeszłość, ku przyczynom obecnych przypadłości sercowych.
Do takiej praktyki przywykł od dawna; monologi wewnętrzne były mu istnym wybawieniem oraz sposobem na przetrwanie. Matka miała zwyczaj przemawiać do niego w sposób ciągły, i to – jak sama twierdziła – od pierwszych chwil po jego narodzinach, a nawet grubo wcześniej. W istocie, pierwszym wspomnieniem, jakie potrafił przywołać, był dźwięk jej ostrego, nieco piskliwego głosu: matka nadawała non stop, wierząc (jak najsłuszniej), że Józinek wszystko słyszy i rozumie. Celem jej było podniesienie ilorazu inteligencji swojego pierworodnego na taką przynajmniej wysokość, jaką osiągnął jego genialny kuzyn, starszy o jedenaście miesięcy Ignacy Grzegorz Stryba. Efekt: IQ Józefa Pałysa znacznie powyżej zakładanego poziomu, przy jednocześnie występującej skłonności do rozbudowanego introwertyzmu. Porozumiewanie się ze światem zewnętrznym ograniczał Józinek do absolutnie koniecznego minimum, i to z całkowitą premedytacją. Rodzina uważała go za zajadłego milczka i chyba żywiła przekonanie, że jest trochę ograniczony – panował bowiem zwyczaj zwracania się do syna Idy nieco głośniej niż do innych dzieci, całkiem jakby niedosłyszał. Tłumaczono mu też rzeczy najzupełniej dla niego oczywiste, a także nieświadomie ignorowano go przy toczeniu ważnych rozmów (wiele się dzięki temu nasłuchał!). Ograniczony, hm? – dobre sobie! Tak to pewnie i wyglądało z boku. On się tym raczej nie przejmował. W gruncie rzeczy, to bynajmniej nie dziadek był w rodzinie najprawdziwszym stoikiem, takim, co mocny jest w myśli i czynie, nie zaś tylko w gębie!
Kiedy potoki matczynej wymowy ustawały, Józinek bywał atakowany bezwarunkowymi żądaniami, trudnymi w danym momencie do spełnienia: mama domagała się od niego odpowiedzi lub wypowiedzi, gdy tymczasem on, przytłoczony potęgą jej ekspresji, mógł jedynie milczeć jak debil. Owszem, nader szybko opanował sztukę mowy lecz, po pierwsze – z wrodzonej ostrożności wolał zbyt wcześnie tego nie ujawniać, a po drugie – w takich chwilach zaskoczenia jakoś nie mógł zaprezentować swych umiejętności i zaspokoić oczekiwań rodzicielki. W trzecim roku życia wpadł wreszcie na szczęśliwy pomysł, żeby rzucać jej na odczepnego parę słów w typowo niemowlęcym narzeczu i ten właśnie bełkocik (wskazane było upuścić przy tym nieco śliny) jakoś mamę – przynajmniej chwilowo – satysfakcjonował. Zawsze mu się zdawało, że w gruncie rzeczy nie interesuje jej, co on ewentualnie miałby do powiedzenia. Biedaczka, w swej beztrosce – skądinąd przemiłej – uciekała od istoty rzeczy, poprzestając zaledwie na pozorach kontaktu. I tak już pozostało do dziś.
W praktyce bieżącej Józef Pałys zachował swoje dawne metody, nieznacznie je modyfikując w miarę potrzeby. Mówił krótko, treściwie, zwięźle – natomiast wypracowany od lat system samoobrony kazał mu rozbudowywać się w głąb. Bogactwo leksykalne i konstrukcja jego skrywanych wypowiedzi wprawiłyby zapewne w zdumienie tę część publiczności, która żyje w przekonaniu, że dziecko to zaledwie kawałek przewodu pokarmowego, zakończony wlotem i wylotem, a pozbawiony inteligencji, rozumu, logiki oraz poczucia humoru.
Ludzie często popełniają ten błąd! Kucając przed wózeczkiem lub cmokając nad czyjąś nieletnią główką, upraszczają swe wypowiedzi do minimum, w przekonaniu, że istota mniejsza od nich posiada także i mózg drobniejszych rozmiarów, o niedoskonałej przy tym sprawności. Nic bardziej mylnego! – zakrzyknął w duchu Józinek, przełączając się jednocześnie pilotem z Polsatu na RTL, gdzie fikały cztery naguski z piórami, jakimś sprytnym sposobem przytwierdzonymi do tyłków. – Mózgi nasze są tak samo duże, jak mózgi dorosłych! – a świeżością tkanki bijemy ich, że tak powiem, na głowę.
Ledwie to sobie powiedział, stanęła przed nim mama – ruda, chuda i wytworna, odziana w błyszczącą jasnozieloną suknię, starannie dobraną do koloru oczu.
– Józinku! – odezwała się i zaświeciła tymi oczami. – A czego ty tak nic nie mówisz?
– Mówię – odparł beznamiętnie.
– Nic podobnego, nie mówisz! Mów! Powiedz mi, gdzie są moje rękawiczki, te zielone do łokcia!
Józef Pałys, jako znakomity i inteligentny obserwator, zawsze wiedział, gdzie co leży. Dziwne, że tej jego cechy nikt jakoś nie zamierzał uznawać za wybitną, podczas gdy u rozpasanego gawędziarza Ignacego G. Stryby (tak! tak właśnie ten miągwa podpisywał zeszyty szkolne!) przejawy geniuszu widzieli we wszystkim, nawet w tym, jak bekał po obiedzie (naśladując w tym, rzecz jasna, Józinka).
– Kredens – powiedział.
– Dzięki! – krzyknęła mama i, zapinając błyszczący naszyjnik, rzuciła się do kuchni.
– A mój krawat wieczorowy? – zapytał tata, wysuwając zza drzwi łazienki wąsatą głowę oraz obrośniętą na czarno klatkę piersiową.
– W lodówce. – O!
Istny dom wariatów – orzekł w duchu Józinek. I po to właśnie są monologi wewnętrzne. Można powiedzieć „dom wariatów” i nikt się nie obrazi. Można powtarzać z udręką: Trolla, tęsknię za tobą – i nikt nie ma o tym pojęcia, toteż nie wypytuje, nie doradza, nie odradza, a już zwłaszcza – niczego nie zabrania.
I nikomu też nawet do głowy nie przyjdzie, że Józef Pałys drugiego września Anno Domini 2003 spotkał – powiedzieć to należy z całą szczerością – istotę absolutnie wyjątkową.
Tamtego pamiętnego, ciepłego wtorku, we wrześniu, Józinek szedł do szkoły z najwyższą niechęcią. Wyższą o wiele niż zazwyczaj. Jedyną pociechę stanowił fakt, że tego dnia już nie obowiązywał strój apelowy, złożony – tfu, tfu! – z granatowych spodni z kancikami oraz białej koszuli z krawacikiem. Ubrany po ludzku (sprany podkoszulek i znoszone szorty) Józinek stanął w drzwiach swojej szkoły i za nic nie mógł zmusić się do wejścia. Hali tego olbrzymiego gmachu, mieszczącego podstawówkę i gimnazjum, pomalowany był na kolor zwietrzałej musztardy z Dijon, a pachniał – rzecz ciekawa – także zwietrzałą musztardą z Dijon. Mętnie polśniewające ściany, obwieszone gablotkami i plakatami, a także papieroplastyką, tworzyły ponurą perspektywę, zamkniętą szybem klatki schodowej.
Józinek grzecznie skinął głową panu woźnemu, który tkwił w oszklonym boksie, na wypadek gdyby do szkoły chciał wkroczyć dealer narkotyków (obecność cichego staruszka była wielce skuteczna; dealerzy nie wchodzili nawet w progi szkoły, tylko spokojnie handlowali sobie na chodniku). W odpowiedzi uzyskał podejrzliwe, niechętne spojrzenie, więc zrobił niewinną minę i zmusił się do postawienia pierwszego kroku.
W hallu było już głośno i tłoczno. Zebrały się tu wszystkie klasy pierwsze wraz z rodzicami. Lada chwila miały przybyć i nauczycielki pierwszaków, by ich zabrać do sal lekcyjnych na parterze. Ha. Biedne dzieci, jeszcze nie wiedzą, co je czeka! – z tą myślą Józinek wszedł na piętro, gdzie od kolegów, zgromadzonych pod zamkniętymi drzwiami klasy trzeciej „f”, usłyszał, że pani jeszcze się nie pojawiła. Było to raczej normalne. W tej szkole sporo czasu traciło się na wyczekiwanie pod drzwiami; nauczyciele nie przykładali się do swojej roboty, w przekonaniu, że za takie marne grosze nie warto kiwnąć nawet palcem. Józinek szczerze popierał ich stanowisko. Niech się nie przykładają. Nie lubił tylko tego wystawania – zawsze z nudów bolały go szczęki.
Tego dnia jednak nie czekali długo. Już po dwunastu minutach od dzwonka na pustym korytarzu pojawiła się pani wicedyrektor Zajęczyk ze swoją kunsztowną fryzurą w kolorze smoły i rozdzieliwszy tłukących się bliźniaków jednojajowych o nazwisku Trojak, wydała rozkaz, by klasa natychmiast ustawiła się parami. Następnie przeprowadziła trzecią „f” na drugie piętro, do sali biologicznej, należącej do gimnazjum.
– Wasza pani nie przyszła – wyjaśniła im po drodze, sądząc widocznie, że sami tego, w swej głupocie, nie dostrzegli. – Lekcję spędzicie u mnie.
Zero zdziwienia. Nie takie rzeczy tu się widywało.
Sala biologiczna była obszerna i mieściła dwa podwójne rzędy stolików, toteż, ścieśniwszy się, gimnazjaliści mogli przyjąć trzecioklasistów bez większego trudu, a też i bez zaskoczenia.
Wicedyrektorka otarła pot spływający jej spod sztywnej, czarnej grzywki (od rana było upalnie, lecz okna sali musiały być zamknięte, gdyż znajdowały się tuż nad skrzyżowaniem dwóch bardzo ruchliwych arterii).
– Trzecia „f”, uprzedzam was! – powiedziała ostro, siadając za swoim stolikiem. – Jak mi który gębę otworzy, to w nią dostanie!
Przykro było usłyszeć tę wulgarną inwokację, lecz poza Józefem Pałysem nikt raczej nie przejawił niesmaku. Trzecioklasiści ucichli posłusznie, wydobyli zeszyty od polskiego i zaczęli w nich gryzmolić to, co pani Zajęczyk napisała na tablicy: „Lekcja organizacyjna. Spis lektur” – i dalej leciały tytuły.
– Przepiszcie wszystko, i żeby mi było cicho! – usłyszeli. – A jak skończycie, to przepiszcie jeszcze raz! – zapewniwszy im w ten sposób zajęcie, nauczycielka otworzyła dziennik i jęła odczytywać listę obecności gimnazjalistów.
Józinek też położył przed sobą zeszyt, jak wszyscy, lecz nie trudził się przesadnie w ten upał, wiedząc, że zawsze będzie mógł odpisać, co tylko zechce, od którejś ze swoich licznych wielbicielek. Nie to, żeby miał jakieś trudności w czytaniu i pisaniu – skąd! (czytał i pisał najlepiej w klasie, nie wspominając o liczeniu). Nie lubił działać na rozkaz. Szkoła, niestety, była stworzona nie dla niego.
Zamiast pisać, zajął się obserwacją, a ta była satysfakcjonująca, bo właśnie starsi koledzy reagowali na wyczytywanie z listy obecności i można było sycić oczy pełną gamą barwnych typów. Na przykład Adamczak Manuel okazał się pryszczatym brunetem z głową oblepioną oleistymi włosami, z których pionowo sterczało siedemnaście starannie ulepionych kosmyków.
– Obecny – rzekł Manuel łamiącym się basem i opadł na krzesło obok blondynki o nieprzytomnych oczach, obwiedzionych naokoło czarną kreską. Nazywała się Bielska Barbara. Cała szkoła mówiła na nią Barbi. Józinek zdziwił się, gdy zobaczył, że siada ona nie na krześle, lecz na kolanach Manuela, zaś pani Zajęczyk udaje, że tego nie widzi.
Zajęty obserwacją, przegapił moment, kiedy ktoś zapukał i wszedł do sali. Usłyszał tylko, jak pani Zajęczyk mówi:
– A! Trolla.
Wtedy odwrócił głowę, i ją zobaczył. Była pulchna i nieduża, a na głowie miała dziwaczny, jasnozielony kapelusz o wysokiej główce. Tyle zauważył na pierwszy rzut oka, ale i tak już był pod wrażeniem.
– Ładnie zaczynasz pierwszy dzień w nowej szkole – wygłosiła pani Zajęczyk przykrym tonem. – Spóźnienie – dwadzieścia minut!
– Były problemy przy wejściu – wyjaśniła nowa uczennica i Józef Pałys poczuł ze zdziwieniem, że mu po plecach przebiega dreszcz. Jej głos był elektryzujący: niski, miły, mocny i jakby żartobliwy – czuło się, że wirują w nim drobiny śmiechu, jak błyszczące kryształki cukru zamieszane w herbacie. To ciepłe i aksamitne brzmienie (Józinek był na to wyczulony: ostatnio odkrył bluesa) stanowiło miłe zaskoczenie dla kogoś, kto na co dzień nękany był wrzaskiem, ochrypłymi krzykami i wulgarnym bełkotem kolegów i koleżanek. Głos Trolli brzmiał jak muzyka. Józinek poczuł, że wzbiera w nim zachwyt.
– Co takiego? – zazgrzytał mu w uchu sopran wicedyrektorki.
– Pan woźny mnie nie zna z widzenia – wyjaśniła Trolla swoim roześmianym głosem. – A że nie mam jeszcze legitymacji – najpierw przeprowadził mi rewizję osobistą, a potem wezwał dyrektora.
– Aha – nie zdziwiła się pani Zajęczyk. – To siadaj.
I Trolla posłusznie usiadła na pierwszym lepszym wolnym krześle.
Tak właśnie wkroczyła bezpośrednio w życie Józefa Pałysa, gdyż to pierwsze lepsze krzesło znajdowało się po prostu obok niego.
– Wstań! – zakrzyknęła wicedyrektor, ledwie Trolla usiadła.
– Powiedz klasie, jak się nazywasz!
– Trolla – powiedziała klasie Trolla.
– Imię!
– Stanisława.
– Trolla Stanisława rozpoczyna naukę w naszej klasie. Witamy. Siadać i zdjąć kapelusz – rozkazała pani Zajęczyk i zajęła się znów listą obecności.
Trolla usiadła, lecz kapelusza nie zdjęła. Zamiast tego rozejrzała się ze zdziwieniem po sali, a zatoczywszy wzrokiem pełny okrąg natrafiła na sterczącą tuż obok rudą czuprynę Józefa Pałysa i na jego oczy, zamglone obecnie przez zachwyt.
– Co jest? – spytała, zaskoczona.
– Zastępstwo – wyjaśnił.
– Aha.
– Trolla, nie gadać! – padło od stolika. – I zdejmij ten kapelusz, kurczę! Ale już! Czubińska Alina.
– Obecna – odezwał się głos z tyłu, lecz Józinek już tam nie patrzył. Jego wzrok utkwiony był obecnie w twarzy Stanisławy Trolli – w jej policzkach jak pączki, w jej nosie, który przypominał trąbkę motyla oraz w jej ustach o kolorze przekrojonego arbuza. Spod zielonego ronda wystawały ciemne kosmyki koloru czekolady. Nie tylko Józinkowi rzuciło się w oczy, że ona wciąż jeszcze była w kapeluszu.
– Trolla! – powiedziała wicedyrektor. – Co ja ci kazałam zdjąć!?
A Trolla nie zareagowała. Absolutnie!
Józinek siedział bez ruchu, onieśmielony, a gęba sama mu się rozdziawiała. Ta Trolla była nadzwyczajna! – bijąca od niej mieszanina niezależności i uroku sprawiła, że mu się zakręciło w głowie.
– Dziubała Piotra! – e, sorry, Dziubała Piotr! – przejęzyczyła się ze zdenerwowania pani Zajęczyk, a usłyszawszy ciężki szurgot, podniosła wzrok.
Trafił on prosto w kapelusz i wicedyrektor znieruchomiała.
– Zdjąć to! – krzyknęła i już miała dalej wyczytywać, gdy dotarło do niej, że zielone nakrycie głowy wciąż się znajduje w tym samym punkcie przestrzeni.
– Ile razy mam mówić! – wybuchnęła. – Zdejmij kapelusz!
– Ale ja nie mogę – łagodnie odrzekła Trolla.
– Co znaczy nie mogę, co znaczy nie mogę! Sorry, ale ja nie będę tolerować! – pani Zajęczyk była już bardzo rozgniewana i słysząc znajomy ton jej głosu gimnazjaliści wysłali nowej koleżance ostrzegawcze spojrzenia. Powinna była bez trudu zrozumieć ten zbiorowy przekaz, skoro go pojął nawet trzecioklasista. Ale ona tylko uśmiechnęła się łagodnie.
– Nie dosłyszałaś! – dała jej szansę pani Zajęczyk i Józinek nie mógł oprzeć się wrażeniu, że ktoś tu troszeczkę stracił pewność siebie. – W naszej szkole polecenia wykonujemy bez dyskusji!
– Ja nie dyskutowałam – zdziwiła się Trolla.
– My tu nie siedzimy w kapeluszach! – ciągnęła sprawę pani Zajęczyk.
– A ja tak – odparła Trolla pogodnie.
Pani wicedyrektor okropnie się zestresowała. Jej twarz pokryły malinowe placki.
– Zdejmij to! – rozkazała.
– Nie mogę.
– Bo co?!
– Przyjmijmy, że mam tłuste włosy – grzecznie zaproponowała Trolla.
Po klasie przeleciał chichot, ale nagle zanikł. Wicedyrektor powstała i zrobiło się zupełnie cicho. Zwłaszcza trzecioklasiści siedzieli jak zające pod miedzą.
– W tej chwili zdejmiesz kapelusz albo ci wpiszę uwagę! – powiedziała strasznym głosem pani Zajęczyk.
Trolla potarła swój okazały nos i oddała się namysłowi. Józinek dostał wypieków z przejęcia. Po chwili jego sąsiadka wydobyła z plecaka dzienniczek ucznia i ruszyła ku nauczycielce. Położyła przed nią zeszycik.
– Muszę się chyba zdecydować na uwagę – powiedziała uprzejmie. – Ja codziennie będę w kapeluszu. No co ja zrobię. Trudno – powiedziała to takim tonem, jakby jej było kompletnie wszystko jedno.
Aż wiało od niej duchem wolności.
Teraz, kiedy tak stała, widać było, jak bardzo jest niewysoka. Miała drobną sylwetkę, pulchne ręce i nogi oraz odstający kuperek. Głowa w zielonym kapeluszu wydawała się nieco zbyt duża w stosunku do reszty ciała. Trolla wyglądała jak przerośnięty krasnal. Nazwisko nadzwyczajnie do niej pasowało.
Dość długo tak stała, a dyrektorka mierzyła ją wzrokiem. Nagle mrugnęła i opuściła oczy. Wpisała uwagę do dzienniczka, a jej pióro robiło dziury w papierze.
– Twoi rodzice muszą jutro przyjść do szkoły – powiedziała.
– Nie przyjdą, niestety. Są w Monachium. I to na dłużej.
– To kto jest twoim formalnym opiekunem?
– Chwilowo chyba siostra.
– Dorosła, tak? Jest proszona na rozmowę. Jutro na dużej przerwie.
– Siostra przecież pracuje – zdziwiła się Trolla. – Będę musiała poprosić szwagra.
Józef Pałys kompletnie nie pojmował tych babskich uprzedzeń. Dlaczego niewinny kapelusz powodował takie emocje? Przebiegając wzrokiem po gimnazjalistach mógł bez trudu wyróżnić osoby znacznie bardziej prowokujące niż Trolla. Oprócz Barbi i Manuela były tu przecież postacie o włosach turkusowych i malinowych, było trzech dorodnych dresiarzy-repetentów, a także paru hip-hopowców, była Guślarz Grażyna, cała jakby w żałobie, w czasie lekcji spokojnie zmieniająca tipsy z niebieskich na czarne, była też niejaka Kaczkowska z tatuażem na nerkach i brylancikiem w nosie. Ani te istoty, ani nawet Kopiec Kristal i jej znakomicie widoczne czarne stringi nie wzbudzały w wice-dyrektorce takiej agresji, jak Trolla i jej kapelusz.
Niosąc spokojnie swój dzienniczek, Trolla wróciła na miejsce obok Józinka, a widząc jego zachwyconą minę, musiała się do niego uśmiechnąć, na co on, niestety, odpowiedział wyłącznie silnym rumieńcem. Te rumieńce były jego udręką. Panował nad wszystkim ale nie nad tym przekleństwem rudzielców.
Przez dłuższą chwilę siedział, bojąc się choćby zerknąć w bok. Wreszcie się odważył. Patrzyła na niego!
Szybko odwrócił głowę, ale nagle się rozzłościł sam na siebie, spojrzał jej w twarz i głosem pogrubiałym z emocji walnął prosto z mostu:
– Jesteś super. Uśmiechnęła się tak ładnie i miło.
– Ty też – odrzekła. – Jak masz na imię?
– Józef – wyznał niechętnie.
– O. A jak na ciebie mówią w domu?
– Tak samo! – skłamał bez namysłu.
– Po włosku to Giuseppe.
– Też źle – zauważył.
– Zdrobniale: Pepe. Mogę na ciebie mówić Pepe?
– Możesz.
Prawdę mówiąc, mogła wszystko. Nawet gdyby chciała zwracać się do niego per: głupolu – też byłby rad, że w ogóle się zwraca.
Po lekcji zadbał o to, żeby z nią wyjść, i dość szybko ją przekonał, że muszą się udać do szkolnego sklepiku. Dzięki temu manewrowi udało mu się ją usunąć sprzed oczu gimnazjalistów, zanim rzucili się ku niej ze swoimi komentarzami, zaznajamianiem się i tak dalej. Podczas gdy pani Zajęczyk pilnowała, by klasa trzecia sformowała karny dwuszereg, Józinek już zdążył dotrzeć do sklepiku i zafundować Trolli herbatę oraz kupić jej, za resztę swego kieszonkowego, świeżutką drożdżówkę (co jak co, ale drożdżówki z makiem były chlubą tej szkoły!).
Po przerwie, niestety, musieli się rozstać. Jego klasa wróciła na pierwsze piętro, by powitać spóźnioną panią, zaś Trolla poszła razem ze swoją klasą do sali gimnastycznej. Józinek był ciekaw, czy i tam będzie się upierała przy tym kapeluszu. Przypuszczał, że tak.
Zobaczył ją jeszcze tylko raz tego dnia. Po piątej lekcji pojawiła się przed gmachem szkoły. Najspokojniej wsiadła na zaparkowany przy krawężniku stary skuter z oberwanym błotnikiem i odjechała, zgrabnie i swobodnie włączając się w ruch uliczny.
To właśnie wtedy, gdy ona na tym skuterze znikała wśród pojazdów, błyskając czerwonym kaskiem to tu, to ówdzie, Józef Pałys zdał sobie sprawę, że spotkał istotę wyjątkową i że odtąd – cokolwiek by zaszło – będzie ona wywierała olbrzymi wpływ na jego życie.
Mimo że, niestety, był od niej młodszy o dobrych parę lat!
Kolejny dzień wrześniowy przyniósł nowe rewelacje. Najwidoczniej było tak, że samo pojawienie się Trolli w dowolnym miejscu przynosiło ciąg zdarzeń niezwykłych, które odmieniały szarą rzeczywistość i nadawały jej nowej dynamiki.
Józinek, który dobrze pamiętał, że na dużej przerwie przybyć ma szwagier Trolli, zaraz po dzwonku udał się na parter, w nadziei, że przy tej okazji ją ujrzy. W okolicy pokoju nauczycielskiego, który przylegał do gabinetu dyrekcji, pełno było zdezorientowanych i zacukanych pierwszaków, którzy stali jak słupki, zamiast sobie trochę powrzeszczeć i poszturchać się dla zdrowia. W ciemnawym hallu, za filarami, kryli się rodzice, którzy zmylili czujność pana woźnego i nie opuścili gmachu szkoły na jego wezwanie (mama Józinka zachowywała się identycznie w swoim czasie). Za załomem korytarza, przy wejściu na schody, gimnazjaliści otaczali wianuszkiem Trollę, która spokojnie pochłaniała drożdżówkę (Józinek odnotował ten fakt z zadowoleniem, uznając, że dobrze by było, gdyby jej to przeszło w codzienny nawyk – wiedziałby wtedy zawsze, gdzie jej szukać). Wszyscy z ciekawością wypatrywali szwagra, o którym Trolla zdradziła niewiele poza ogólną charakterystyką:
– Helmut jest słodki.
– Helmut? Czy to Szkop? – chciał koniecznie wiedzieć Manuel, podczas gdy Trolla, ujrzawszy Józinka, uśmiechnęła się do niego jak do starego przyjaciela i potargała mu czuprynę. – Pewnie przyjdzie w oficerkach i tyrolskich gaciach. Niech mi tu tylko nie jodłuje, bo mu zaraz odpłacę za historyczne krzywdy narodu.
– Jesteś głupi – powiedział odważnie Józef Pałys.
– To będzie miły blondynek – spodziewała się Barbi. – O takiej niewinnej germańskiej urodzie.
– Wy jak sobie chcecie, ale ja się stąd nie ruszam – rzekł groźnie Manuel.
– Ja też nie – włączył się ze zdenerwowaniem chudzielec w okularach. – Nie mogę dopuścić do nacjonalistycznego skandalu.
– Może chcesz się ze mną spróbować na rękę? – zapytał drwiąco Manuel.
– Raczej na głowę.
– Słabizno ty.
Wszystko to działo się w czasie, gdy Trolla zajęta była wymianą zdań z Józinkiem. Przyznała mu całkowitą rację co do drożdżówek i przecząco odpowiedziała na pytanie, czy czerwony skuter jest jej własnością. Oświadczyła, że należy on do jej drugiego szwagra, Franza.
A tymczasem, schodami i korytarzami, w górę i w dół, wędrowali uczniowie i uczennice, nauczyciele i nauczycielki, panie sprzątaczki, pani pedagog i pani pielęgniarka szkolna. Wreszcie zauważono wylęknioną postać rodzicielską, lecz okazało się, że to fałszywy alarm: na rozmowę przybywał właśnie tata zbuntowanej gimnazjalistki, tej, co to podczas uroczystej inauguracji roku szkolnego, w czasie transmitowanego przemówienia pani minister Edukacji Narodowej, dostała ataku śmiechu i nie mogła się uspokoić, a także nie chciała wyjaśnić, co ją tak śmieszy.
Nagle jednak w polu widzenia pojawił się sam pan dyrektor, który szedł bokiem, z głową dziwnie wykręconą w tył. Zaraz za nim w podobny sposób kroczyła para uczniów. Wreszcie w mrokach hallu zamajaczyła jakby kupa pakuł; rychło rozpoznano w nich wspaniałe dredy. Cała bujna ich masa pokrywała głowę i barki chudego, wysokiego Murzyna, który – przyodziany w powiewne, żółte, czerwone i zielone szaty – kroczył właśnie korytarzem, a na ręce niósł śliczne brązowe dziecko w zielonej bluzeczce.
– To niemożliwe – wyszeptał Manuel.
A jednak musiał to być właśnie wyczekiwany przez wszystkich Helmut, bo Trolla uśmiechnęła się na jego widok i zasalutowała mu z daleka, on zaś pomachał jej szerokim gestem. Podszedł zaraz do drzwi pokoju nauczycielskiego i mocno w nie zapukał. Niedostępny z zewnątrz gabinet otwarto i wychyliła się z niego siostra katechetka, zaś do uszu podsłuchujących dotarło grzeczne zapytanie, wypowiedziane z doskonałą dykcją, potężnym, aksamitnym i soczystym basem:
– Proszę siostrę, czy szczeka pani Zajączek?
Głos ten wypełnił, zdawało się, całą przestrzeń budynku. Takim głosem zdobywa się wielkie sale koncertowe, nawet bez użycia mikrofonów. Takim głosem bez trudu podbija się serca kobiet, a także – budzi zawiść w duszach młodych mężczyzn, którzy mimo najszczerszych chęci wciąż jeszcze dysponują tylko altem.
Wicedyrektor Zajęczyk wyskoczyła ze swego gabinetu jak kukułka z tyrolskiego zegara.
– Kto to? Kto to? – zakukała w popłochu.
– To ja, proszę panią Zajączek. Pan Helmut „Scratch” Oracabessa. Dzieńdobry dzieńdobry.
Wicedyrektorka milczała, jakby doznała wstrząsu. Pan Helmut „Scratch” Oracabessa skinął trzykrotnie głową, po czym troskliwie rozpiął dziecku bluzeczkę.
– Nie pocić się trzeba – pouczył je, po czym na powrót zwrócił się do wicedyrektorki:
– Czy pani wywobabczyni naszej Stachny? Stachny Trolla? – dopytywał się, zdejmując zarazem z czarnych loczków dziecka jasnozieloną czapkę z daszkiem. – Czy pani Zajączek chciała widzieć szwagiera?
Wicedyrektorka przycisnęła obie dłonie do szyi.
– Tak, proszę pana – odrzekła słabo. – Jest taka sprawa, że Stanisława...
– Yes taka sprawa, żes tanisława – powtórzył radośnie pan Oracabessa. – Yes taka sprawa, żes tanisława – kiwając się łagodnie na boki, zaczął lekko wystukiwać rytm, uderzając dłonią o ścianę. Dziecko natychmiast podchwyciło ten rytm, wybijając go panu Oracabessie na głowie. – Yeah, yeah, yes! Taka sprawa, żes tanisława! Oh, man, przepraszam – przeląkł się nagle, widząc minę pani Zajęczyk. – Nic się nie stało?
– Nic – warknęła wicedyrektor.
– Pani Zajączek utopi w łyżce dziegciu – zażartował pan Oracabessa, a zerknąwszy na twarz wicedyrektorki dodał wyjaśniająco: – Idiom.
– Proszę?... – nie zrozumiała pani Zajęczyk. – Cóż, jest taka sprawa, że...
– ...Stanisława – podpowiedział jej usłużnie pan Oracabessa, rozdziawiając wielkie usta w szerokim uśmiechu życzliwości.
– ...Stanisława... – pani Zajęczyk zrobiła się czerwona, po czym nabrała powietrza, które uszło z niej po chwili w długim, powolnym jęku. – Ona... ach, ona nie chce zdjąć kapelusza! Na lekcjach!
Pan Oracabessa wyraźnie oczekiwał dalszego ciągu, lecz ten nie nastąpił. Wobec tego uśmiechnął się dobrotliwie.
– Tak, ona nie zdejmą. Nie zdejmą kapelusza, yeah. Zapadła cisza.
Po chwili ogólnego milczenia i bezruchu pan Oracabessa poczuł się zakłopotany.
– A to jest zupełnie mała córeczka Jagienka Oracabessa. Powieś ładnie dzieńdobry dzieńdobry.
– Dzieńdobry dzieńdobry – odezwała się cicho Jagienka i – zawstydzona – ukryła uśmiechniętą buzię na ramieniu ojca.
– Ma uczulenie na truskawek – wyjaśnił on. – Dostała wysypek na całe ciałko. Jak ja zobaczyłem, ciarki mi przeszły koło nosa. Idiom.
Pani Zajęczyk milczała, tłamsząc sobie oburącz szyję i wlepiając oczy w swego rozmówcę.
– Teraz ja pojadę do poradni de – dorzucił zachęcająco pan Oracabessa, a kiedy wicedyrektorka nadal nie miała mu nic do powiedzenia, przyjął to z pogodą i wykonał niski ukłon, nie wypuszczając z objęć Jagienki. – Dziękuję – powiedział. – Zrób ładnie „pa pa” do pani wybowabczyni – polecił Jagience.
Jagienka, wciąż kryjąc buzię, zrobiła „pa pa”. Wicedyrektor Zajęczyk odpowiedziała jej tym samym.
– Ja nie wierzę, że to widzę! – wyjęczał zachwycony Manuel.
– Cicho! – syknęła Barbi.
Pan Oracabessa uśmiechnął się szeroko, krzepiąco, po czym skłonił głowę i z godnością oddalił się ku wyjściu. Nagle coś sobie przypomniał i wykonał kilka kroków z powrotem.
– Nigdy! – zagrzmiał z daleka do pani Zajęczyk, która znów się chwyciła za szyję. – Żadnej truskawki we wrześniu! Sypane! Woła o pomstę na puszczy!
I już bez zwłoki, energicznie, ruszył w kierunku hallu.
Rzucili się do okien, przez które ujrzeli niebawem, jak pan Oracabessa majestatycznie opuszcza budynek szkoły. Za nim, jeszcze przez parę metrów, pomykał czujny pan woźny, śledząc dziwnego przybysza zza krzaczków.
Przed budynkiem, pomiędzy samochodami nauczycieli, stała duża żółta furgonetka – zdezelowany ford transit o zardzewiałej karoserii, na oko – lata osiemdziesiąte. Na boku miała zielony napis STUDIO NAGRAŃ GREEN SCRATCH, objęty czerwoną ramką. Pan Oracabessa wsadził Jagienkę na tylne siedzenie, troskliwie zapiął jej pasy, wsiadł sam – i pojechali.
Wszystkie te wydarzenia przemknęły teraz przez głowę Józefa Pałysa z szybkością wprost zawrotną, pomiędzy numerem czterech golasek z piórami na tyłkach, a występem gołej pieśniarki z piórami na głowie. Retrospekcja nie zrobiła mu dobrze – posmutniał. Zdał sobie sprawę, że przez trzy miesiące od poznania Trolli tylko czterokrotnie miał okazję z nią porozmawiać. Owszem, widywał ją codziennie w tym jej zielonym kapeluszu – uśmiechała się do niego zawsze, była dla niego wyjątkowo miła i wichrzyła mu czuprynę nad czołem – jednak nie tego wyłącznie oczekiwał po ich znajomości. Raz jeden pozwoliła mu się odprowadzić – i to nie do domu, a do jakiejś poradni w Śródmieściu. Kiedy indziej spotkał ją w szkolnym sklepiku. Zagadnięta, wyjaśniła, dlaczego nie jada regularnie tych pysznych drożdżóweczek: stałaby się na pewno potwornie gruba, już teraz ma skłonności do tycia, powiedziała z westchnieniem. Kiedy gorąco zaprzeczył, puściła do niego oko i oświadczyła, że jest słodki.
I tyle.
W listopadzie, kiedy tęsknota go prawie całkiem zeżarła, Józinek odszukał Trollę podczas dużej przerwy i pragnąc doprowadzić do chwili zwierzeń, wmanewrował ją w kąt podwórka. Niestety, była już wtedy zbyt popularna: natychmiast odnalazł ich ten gimnazjalista w okularach i zażądał, by Trolla jeszcze na tej przerwie pokazała się w redakcji szkolnej gazetki, bo trzeba zrobić korektę. Tuż przed Gwiazdką wreszcie, podczas szkolnego opłatka, Trolla odnalazła Józinka sama, wskutek czego omal nie uleciał ze szczęścia pod sufit. Przeszła całą wielką salę, pełną ludzi, by złożyć mu życzenia!
– Wszystkiego najlepszego na Święta, przyjacielu – powiedziała wesoło i przełamali się opłatkiem. – Taki zawsze jesteś dla mnie miły... Masz! Prezencik dla ciebie – potargała mu włosy nad czołem i odeszła. A on, wzruszony, patrzył za nią jeszcze przez chwilę, obserwując, jak zielony kapelusz znika w tłumie, po czym opuścił wzrok na upominek.
No, cóż. To był wielki lizak owinięty kolorowym papierem.
Omal nie wyrzucił prezentu do kosza. Zreflektował się jednak, zabrał go do domu – a tam, otworzywszy paczuszkę, znalazł w niej czerwone paskudztwo z napisem LOVE wykonanym z białego cukru.
Postawił lizaka w wazoniku, na swoim biurku, gdzie stał do dziś. Bo co można zrobić z czymś takim? A w ogóle, trzeba trzeźwo oceniać każdą sytuację. Gdyby treść napisu choć trochę odpowiadała prawdzie, Trolla z pewnością postarałaby się z nim zobaczyć w czasie ferii świątecznych. Ale nie. Nie miała takiej potrzeby.
W tym punkcie swoich rozmyślań Józinek wyprostował się nagle, gdyż przeszyła go świadomość, że do tej pory trwał w błędzie: czuł się przez Trollę opuszczony! – a przecież ona nawet nie znała jego nazwiska, nie mówiąc już o adresie! Nigdy go jej – idiota skrajny – nie podał! Nie dał jej także swego numeru telefonu. A to przecież w takich sprawach rzecz elementarna!
Może Trolla oczekiwała jakiejś reakcji na ten prezent z napisem LOVE. Może powinien był natychmiast pójść za nią, spytać o jej telefon, umówić się jakoś... a on nic. Kretyn. Stał bez słowa i się gapił.
Nic dziwnego, że sobie poszła.
Biedna!
Pełen przepychu obraz sylwestrowych szaleństw, z piórami, golaskami i schodami, zgasł nagle, wyłączony bez uprzedzenia (potwornie irytujący zwyczaj mamy!), a w zamian dał się słyszeć jej apodyktyczny głos. Żądała, by Józinek zbierał manatki, i to w tej sekundzie, bo oni z tatą już wychodzą.
– Zabierz sobie zabawki, czy co tam chcesz, na górę – dorzuciła w pośpiechu, poprawiając rude loki upięte w ciasno skręcony koczek na czubku głowy. – Lusia weźmie wasze szczoteczki i piżamy.
Oczywiście. Piżama jest, jak wiadomo, najbardziej stosownym strojem na noc sylwestrową. Boże, Boże. Cały świat się bawi, kąpie się w szampanie, przypina sobie pióra do tyłków i odpala petardy. Bawią się dzisiaj wszystkie ciotki i wujowie, bawi się mama z tatą, choć mają na głowie wielki kłopot w postaci zadłużenia szpitala, i nawet najgłupszy trzecioklasista ma dziś z pewnością plany imprezowe – tylko Józef Pałys, jak ostatnie niemowlę, musi iść do łóżka najpóźniej o dziesiątej! Gdybyż im chociaż – jemu i Lusi – pozwolono zostać w łóżkach własnych, dałoby się wytrzymać. Można by się pogapić w telewizor albo puścić sobie „Matrixa” na wideo, albo wejść do sieci i pisać życzenia do różnych kolegów, albo, udając dorosłego, wziąć udział w dyskusji na jakimś forum. Ale skąd. Sylwestra mieli spędzić u dziadków, piętro wyżej. Superfrajda, rzeczywiście. Dziadek będzie bez końca gadał po łacinie, a babcia zasiądzie przed swoim laptopem i nie będzie można z nią słowa zamienić. Od Gwiazdki nie upieczono tam pewnie żadnych nowych ciast, a więc do jedzenia będzie tylko ten podeschnięty makowiec oraz twardawe kawałki świątecznego piernika. Trzeba będzie znosić mięczakowatą obecność Ignacego G. Stryby. Z pięć razy padnie pytanie, czy dzieci umyły zęby (obsesja babci). I zamknie się je na koniec w pokoju bez telewizora.
– Jakieś zastrzeżenia? – spytała mama, mierząc go bystrym, zielonym oczkiem. Chuda, umalowana chyba zbyt kolorowo, wystrojona, stała z rękami wspartymi o biodra i zdawało jej się, że wszystko wie.
– Skąd – lakonicznie odparł Józinek. Nic by nie dało wykładanie swoich obiekcji. Zawsze, ale to zawsze, ta kobieta stawiała na swoim.
Zaprowadziła jego i Lusię do mieszkania dziadków na wysokim parterze, uprzednio zamknąwszy na siedem spustów drzwi sutereny. Tata, tłumiąc ziewanie i starając się nie okazywać, jak bardzo nie chce mu się iść na bal, ruszył uspokajać czekającego już taksówkarza.
Mama zawsze przesadzała, we wszystkim. Zostali przekazani babci w taki sposób, jakby istniały tysiączne obawy co do ich bezpieczeństwa, zdrowia i równowagi umysłowej – choć przecież oboje, od zarania życia, bywali u dziadków kilka razy dziennie, a często i w nocy (jak się ma rodziców lekarzy, człowiek nie zna dnia ani godziny).
Te ostrożności sprawiły, że Józinek zjeżył się wewnętrznie, choć na pozór zachowywał niezmącony spokój. Mama coś wyczuła. Cała w migoczących, zielonych cekinach, pachnąca z daleka magnolią, zamarła, zjedna wytworną nogą na stopniu, wpijając w syna spojrzenie ostre i przenikliwe.
– Kochanie, czy ty coś knujesz? – spytała.
– Nie – odparł zgodnie z prawdą. Niczego nie knuł. Był tylko rozgoryczony i pełen sprzeciwu.
Szczerze mówiąc, dopiero to pytanie nasunęło mu myśl, że można by coś ciekawego zaaranżować.
– No, bawcie się dobrze – wkroczyła energicznie Babi. Objęła Józinka, marudzącego na progu, i wciągnęła go do ciepłego przedpokoju.
A tu – proszę. Przyjemna niespodzianka. Postarali się jednak o nieco akcesoriów balowych! – wokół widniały, porozwieszane dość nieumiejętnie, kolorowe serpentyny, lampioniki i różowe girlandy z bibuły. Wszystko to jednakże nie tylko nie przesłaniało regałów wypełnionych setkami zakurzonych książek, lecz przeciwnie, wzmagało wrażenie kompletnego bałaganu. Baloniki dyndały z sufitu lub kiwały się smętnie, pozatykane za albumy o sztuce, zaś w kuchni, pod oknem, stała jeszcze choinka, ozdobiona pamiątkowymi cackami, wykonanymi przez kolejnych członków rodziny na różnych etapach ich życia. Na czubku, jak zawsze, wisiał anioł o wielkich stopach i błędnym uśmiechu, a sznury pradawnych lampek rozwieszono tylko tam, dokąd dosięgnąć mógł dziadzio. Za to od lampy nad stołem zwisały, niby baldachim, nowe światełka z IKEA, kupione przez wuja Grzesia.
To był stary i naprawdę wielki stół z jasnego drewna, zawsze wyszorowany do czysta, i bardzo przez wszystkich lubiany. Wygodnie się przy nim jadło, wygodnie rysowało, czytało albo gadało. Podarowała go babci jej dawna opiekunka Gizela, która była bardzo dobra i kochana. Czasem, jak Babi o niej mówiła, mimo woli głaskała ten stół, jak człowieka.
Teraz cały blat był zastawiony. Pachniało dobrym żarciem. Były tu smażone kiełbaski i sałatka z majonezem, pepsi, truskawkowy koktail oraz fura bułeczek z cebulką. Były też francuskie gniazdka z wiśniami i bitą śmietaną. Niestety, początkowy entuzjazm nieco w Józinku przygasł, gdy okazało się, że on i Lusia nie są bynajmniej jedynymi biesiadnikami. Przy stole roiło się już od kuzynów płci żeńskiej i męskiej, a głowy ich lśniły i mieniły się wszystkimi odcieniami jednej barwy – od marchewkowego, poprzez miedziany, rdzawy, aż po przynajmniej dwie odmiany koloru kasztanowego. Były tu wszystkie młodsze dzieci wszystkich trzech sióstr mamy, a więc: Ania, córka cioci Patrycji – powolna, czerwonolica grubaska, oraz jej pulchna siostrzyczka Nora. Był też i Szymon, syn cioci Natalii, ze swoim małym bratem Jędrkiem (dziadek mówił o nich: ja się nie boję Braci Rojek”) – siedzieli milcząco, obaj rumiani, szeroko otwierając zdziwione szare oczy. Do kompletu brakowało dorosłych kuzynek, Róży i Laury, lecz ciocia Gabrysia i tak była reprezentowana przez ich przyrodniego brata Ignacego Grzegorza. Jako jedyny spośród usadzonej za stołem gromadki był on bladym, ulizanym brunetem. W tym barwnym, ognistym, rumianym towarzystwie Ignacy G. Stryba wyglądał jak kukułcze jajo i taki też miał, zdaniem Józinka, charakter.
Z małego radia babci płynęły spokojne tony skrzypiec i altówki – jak zwykle słuchano tu muzyki poważnej, przeciwko czemu Józinek bynajmniej nie oponował, choć osobiście wolałby posłuchać dzisiaj Rammsteina. Muzyka babci miała jednak klasę, stare kawałki Mozarta czy Vivaldiego same wpadały człowiekowi w ucho, choć trudno było pogodzić się z faktem, że ci twórcy wkładali sobie na łeb peruki i nosili atłasowe spodenki z koronkami.
Babi, urodzona w jakiegoś zamierzchłego sylwestra, miała też jutro imieniny (Melania), więc kolacja rozpoczęła się od urodzinowo-imieninowego toastu, wzniesionego przez dziadka, a spełnionego rzekomym szampanem (babcia zrobiła go z wody gazowanej i syropu borówkowego). Józinek wypił ten dziwaczny płyn z czystej uprzejmości; był przywiązany do babci. Ta dowcipna kobieta była wprawdzie dość popędliwa (doskonale pamiętał, jak piecze klaps wymierzony jej sękatą dłonią w młode pośladki), lecz jednocześnie nikt w rodzinie nie był równie bystry i pojętny jak ona. Józinek miał niezbitą pewność, że to właśnie Babi rozumie go najlepiej, i to w dodatku bez słów! Nie wykluczał też możliwości, że jest jej ulubionym wnuczkiem, do czego ona nie przyznaje się, powodowana poczuciem sprawiedliwości (miała przecież, oprócz niego, jeszcze ich ośmioro). Skąd więc czerpał tę pewność? – cóż, z różnych drobnych wydarzeń. Tuż przed Gwiazdką, na przykład, zdarzyło mu się przypadkiem podsłuchać rozmowę babci z ciocią Gabrysia. Siedział był właśnie na sedesie, jak zwykle przy tej okazji pogrążony w długiej, refleksyjnej lekturze komiksu, gdy w kuchni, przyległej do łazienki, one dwie jęły ustalać sprawę ewentualnej operacji migdałków drogiego Ignacego Grzegorza.
– Nie obraź się, Gabrysiu – usłyszał stanowczy głos babci – ale najpierw chyba musisz sprawić, żeby Ignaś nie histeryzował na widok białego fartucha. Podczas badania – cóż, myślałam, że się spalę ze wstydu. Zesztywniał, zrobił się siny i krzyczał wniebogłosy. To nie Józinek, który zachowuje się jak mężczyzna w każdej sytuacji.
Oczywiście.
Prawdę mówiąc, niezbyt często zaglądał do lustra, bo i po cóż miałby robić coś tak głupiego, ale nazajutrz po tej rozmowie, będąc z mamą w aptece, z zaskoczeniem zauważył w zwierciadlanej tafli odbicie barczystego, rosłego chłopca o mocnej szyi i kwadratowym podbródku. Kiedy ostatnio – doprawdy wcale nie tak dawno temu! – tkwił przed tym samym lustrem, był zaledwie pyzatym bobasem w spacerowym wózku, wielki łeb kiwał mu się na cienkiej szyjce, a z ust dobywały się bąbelki. Pamiętał, jak bardzo go wtedy zezłościło, że mu tak obwisa ta tłusta fałda pod brodą! Obecnie – nic z tych rzeczy; śmiało mógł oczekiwać niedalekiego już dnia, gdy wreszcie zacznie się golić, a ostrze brzytwy (tak, w grę wchodziła wyłącznie brzytwa!) z chrobotem będzie się przesuwać po twardych szczękach i grubej szczecinie. Tata mówił o nim „mały atleta”, kiedy wieczorem, po zwykłej serii wspólnych skłonów, pompek, przysiadów oraz boksowania, udawali się pod prysznic. Tata miał rację. Jak zawsze, zresztą.
Proszę! – teraz Babi wzniosła toast, uśmiechając się do dziadka i mówiąc:
– Za Gizelę. Cieszyłaby się, widząc dziś ten tłumek! – Ale ponieważ żadne z wnucząt, poza oczywiście Józinkiem, nie słuchało jej toastu, zabrała się za najmłodszych, karmiąc ich, ocierając oplute bródki i zapaćkane usteczka, wreszcie podając im takie rzeczy jak banany, kleiki i biszkopty.
Józinek spokojnie przysunął bliżej misę pełną sałatki jarzynowej i przeniósł sobie na talerz kopiastą porcję. Zapachniało rozkosznie kiszonym ogóreczkiem. Uwielbiał te babcine sałatki! Ta była z kukurydzą i chrzanem – brawo, Babi!
– Smakuje ci, Józinku? – spytała babcia, patrząc z drugiej strony stołu, jak on zajada.
– Tak – odrzekł krótko. Sałatka była rewelacyjna, podobnie zresztą jak kiełbaski – tłuściutkie i chrupiące, ale po co miałby bezustannie strzępić gębę. Przecież i bez tego babcia odgadła, że on jest zachwycony.
Pakując do ust połowę bułki, sowicie posmarowanej musztardą, spojrzał poprzez stół, ponad dzbankami, półmiskami i paterami. Uśmiechnięta Babi nalewała właśnie rzekomego szampana do małych kieliszeczków od likieru, żeby napiły się i najmłodsze dzieci. Jej niebieskie oczy lśniły wesoło w szczupłej, pomarszczonej twarzy. Była jak zwykle potargana, siwe włosy fruwały wokół jej głowy, a na szyi migotało malutkie złote serduszko. Józinek sam nie wiedział, kiedy i dlaczego puścił do babci oko – zdumiał się i nawet speszył, gdy odpowiedziała mu łobuzerskim mrugnięciem.
Teraz powstał dziadek, odbijając łysiną wszystkie światła i światełka. Zadzwonił widelcem w szklankę, lecz cisza nie zapadła. Mimo uroczystej okazji dziadzio ubrany był jak co dzień w swój rozwleczony sweter z wygodnymi, dużymi kieszeniami, w których miał różne książki, listy i gazety, a nawet wycinki. Największa i najgrubsza z książek, napisana po grecku, założona spłaszczonym opakowaniem po kroplach do uszu Otinum, leżała przy jego nakryciu, całkiem jakby dziadek zamierzał dziś także czytać przy jedzeniu.
– Silentium, silentium!*– zawołał, sięgając znów po kielich. – Wzniosę teraz kolejny toast.
Wszystkie dzieci, nawet te, które były jeszcze we wczesnej fazie rozwoju i musiały siedzieć na stosach słowników oraz encyklopedii, wzniosły także swe puchary, kieliszki i kieliszeczki.
– Pijmy zdrowie naszej ukochanej! – zakrzyknął dziadek, jak zwykle zadziwiająco podobny do cocker-spaniela.
– Każdy swojej? – upewnił się Józinek.
Przy stole zapanowała nagła cisza, tylko mała Nora głośno marniała ciasteczko. Dziadkowie przyglądali się Józinkowi z czymś w rodzaju miłego zaskoczenia. Ignacy Grzegorz zrobił buzię w ciup i skromnie spuścił oczęta. Pozostałe dzieci gapiły się w Józinka maślanymi oczami bez wyrazu.
– Miałem na myśli naszą ukochaną Milę Borejko, moją małżonkę, a waszą babcię – wyjaśnił dziadek. Odchrząknął i z zainteresowaniem zerknął na Józinka, dorzucając: – A ty?
W umyśle Józefa Pałysa coś zaiskrzyło.
– Też – odparł, po czym wzniósł swój kielich w kierunku babci, jednocześnie skłaniając z powagą czoło. Była zachwycona.
Co mu szkodziło.
I tak myślał o Trolli.
Tylko o niej. Przez cały czas.
Ciekaw był, czy ona choć raz pomyślała dziś o nim.
– Yh! – yy! Y! – H – h – h! – zastękała nagle gruba Ania, lecz nikt nie zwrócił na to uwagi. Dzieci kończyły kolację. Ignacy Grzegorz, poprawnie złożywszy sztućce, pogrążył się w dyspucie z dziadkiem (tematem były dziś pieśni Horacego).
Józinek spojrzał na kuzyna z niesmakiem. Jak to można, psiakrew, będąc facetem już dziesięcioletnim, mieć taką miękką buzię i słodkie usteczka, i oczka jak migdałki, i czółko wypukłe z loczkiem... ohyda. Nigdy, nigdy, odkąd sięgnął pamięcią, nie mógł się z tym miągwą normalnie pobawić. Koledzy mu zazdrościli, że ma w tym samym domu, piętro wyżej, własnego kuzyna w zbliżonym wieku. Nikt nie chciał wierzyć, kiedy Józinek opowiadał, jak wygląda zabawa z tym kuzynem. Rozpacz i dno. Ani piłka, ani rower, ani huśtawka, ani hulajnoga nie wchodziły w grę. Ani lego, ani autka, ani mały inżynier, ani rolki, ani jojo, ani nawet mały lekarz. Nawet nie młynek lub warcaby! – bo to, jego zdaniem, gry nie dorównujące szachom. Miągwa dobry był tylko w słówka lub w kalambury. Nie wiadomo, dlaczego cała rodzina padała plackiem z zachwytu, ilekroć ten młody geniusz coś powiedział, choć przecież dziadzio mówił mniej więcej to samo, tyle że mądrzej i więcej. Ostatnio przeklęty lizusek zaczął masowo wkuwać łacińskie sentencje, dzięki czemu na dobre zmonopolizował uwagę dziadka.
Nie było to bardzo sprawiedliwe, ponieważ i Józinek przyswoił sobie – najzupełniej mimo woli, wyłącznie drogą nasłuchu – to i owo z łaciny. Ale gdy przed paru laty rzucił od niechcenia zasłyszany zwrot „Feliks Kupa” – wszyscy wybuchnęli wariackim śmiechem. Ciekawe, dlaczegóż to w jego ustach zwrot ten zabrzmiał tak zabawnie, kiedy zaś powiedziała to* ciocia Natalia – wszyscy z powagą i aprobatą kiwali głowami. Niech się wypchają, żadnych więcej łacińskich powiedzonek. O nie. Nie on. Nigdy.
Milcząc, pomógł babci sprzątnąć ze stołu niebieskie kubki, talerzyki i półmiski, podczas gdy dziadek i Ignacy Grzegorz, pogrążeni w rozmowie, udawali, że nie dostrzegają tej przyziemnej krzątaniny. Z jednego spojrzenia babci Józinek zrozumiał, że ona docenia jego postawę. I to mu właśnie najzupełniej wystarczało.
– Y! yyy! H! H! – stękanie kuzynki Ani zagłuszyło Mozarta i wszyscy nareszcie na nią spojrzeli.
Czerwona jak wiśnia, z wytrzeszczonymi oczkami, biedna grubaska siedziała bez ruchu, wywalając język, na którego końcu sterczał, jak czapeczka na krasnoludku, wąski i długi kieliszek do likieru.
– Aniusiu – rzekł dziadek stanowczo. – Co ty wyprawiasz? To nieelegancko wylizywać resztki. Zwłaszcza z kieliszków. Chcesz być dziewczynką o prawdziwie ostrym języczku? Cha, cha. Doprowadź się do porządku, bo jeszcze ten kieliszek się stłucze.
– Y Y Y Y Y! – dała do zrozumienia kuzynka Ania, pokazując niepewnym gestem, że polecenie dziadka jest niewykonalne.
– Przyssało jej się – powiedział z zainteresowaniem Szymon.
– Na samym dnie kieliszka – wtrącił swobodnie Ignacy G. Stryba – wytworzyła się, jak sądzę, próżnia. Natura horret vacuum*, jak wiemy, toteż wciśnięty w głąb czubek języka uległ zassaniu.
– Doskonale, Ignasiu – pochwalił go dziadek. – Rozumujesz logicznie.
Cóż, pomyślał Józinek, dokładnie taką samą ilość logicznego rozumowania zawarł w swej wypowiedzi Szymon. Pierwszy też wyciągnął wnioski ze swej obserwacji. Ale to nie jego chwalono. O, doprawdy, trudno było o wyraźniejszy dowód, że opakowanie bywa ważniejsze od zawartości. Domowi intelektualiści najwidoczniej cenili obfite gadanie, nie zaś logiczne spostrzeżenia, a tym bardziej – czyn.
– Aniu! Dość tej zabawy, to niebezpieczne! – przestrzegła Babi.
– Kieliszek jest zbyt kruchy – przekonywał Anię dziadek. – Twój język może spłynąć krwią.
Z oczu grubaski trysnęły łzy, a z krtani dobył się rozpaczliwy skrzek. Jednakże jej skłębione uczucia rozumiał tylko Józinek: biedaczka bała się nawet dotknąć kieliszka, gdyż nieźle ją nastraszono. Na wszelki wypadek rozczapierzyła paluszki obu rąk i usztywniła nogi.
Cóż było robić. Józinek bez słowa pospieszył jej z pomocą. Ujął kieliszek za nóżkę, ostrożnie pociągnął – i nic. Bez skutku. Kieliszek, jak przyklejony, tkwił na wystawionym języku kuzynki, ona zaś wrzasnęła – głucho i okropnie.
Teraz i Józinek lekko się wystraszył. Odskoczył w tył, a Ignacy Grzegorz oczywiście wydał z siebie szydercze prychnięcie.
– Ach! Nie można zdjąć?! – babcia zrozumiała nagle grozę sytuacji. W jednej chwili znalazła się przy wnuczce i przystąpiła do działania. – Na Boga, coś ty narobiła – narzekała, kręcąc ostrożnie kieliszkiem, co sprawiało, że oczywiście skręcał się i język Ani. – Och, faktycznie. Ani drgnie.
– Nożem! – podsunął jej Józinek.
Grubaska zawyła strasznie, a z jej oczu siknęły strugi łez.
– E! E! E! – zaczęła protestować, tupać nogami i odpychać babcine dłonie.
– Jak to: nożem?! – zdenerwował się dziadek. – Chłopcze, o czym ty mówisz? Czy dobrze rozumiem, że chcesz jej obciąć koniec języka?
Dom wariatów, pomyślał Józinek. Spojrzał na wzburzone, pociągłe oblicze dziadka, na jego brązowe oczy lśniące zgrozą, i z trudem pohamował wybuch śmiechu.
– Nie – odparł.
– To po co ci nóż?! – pienił się dziadek, stukając kościstym palcem w blat stołu, tuż przed jęczącą Anią.
– Pokażę – rzekł krótko Józinek. Nie ma co się wdawać w rozwlekłe dyskusje, w dzielenie włosa na czworo czy ustalanie strategii. To dobre dla teoretyzujących mózgowców. Ktoś natomiast musi tu być praktykiem i zacząć po męsku podejmować decyzje.
Ujął tępy nóż stołowy o zaokrąglonym czubku, drugą ręką chwycił podstawę kieliszka i skierował ostrze do jego wnętrza.
Ania zawyła, babcia krzyknęła ostrzegawczo, a dziadek złapał się za głowę. Lecz Józinek dobrze wiedział, co robi. Delikatnie wsunął ostrze pomiędzy mięsisty język a szklaną ściankę, aż czubek noża stuknął o dno kieliszka. I po prostu wpuścił tam powietrze! Reszta okazała się zupełną fraszką: psyk! – i już. Ania wybuchnęła na odmianę głośnym śmiechem, przeplatając go łzami ulgi, zaś dziadkowie jednocześnie usiedli na stołkach.
– Co tu się dzieje? – do kuchni wpadła teraz kuzynka Laura, która dotychczas ukrywała się przed dziećmi w zielonym pokoju. Dziadkowie zaczęli na wyścigi opowiadać jej, co zaszło, Jędruś podkręcił radio tak, że ryknęło niczym megafon, a Nora z radości wczołgała się na stół. Tymczasem Józinek przyglądał się kuzynce z niedowierzaniem. Co ona z siebie zrobiła?!
Laura, zwana Tygryskiem, liczyła sobie już osiemnaście lat i mogła uchodzić za dorosłą. Jednakże nie uchodziła, przynajmniej we własnym domu. Była to osoba kapryśna, narowista i cięta, nigdy też się nie wiedziało, z czym wyskoczy. Józef Pałys cenił ostrą, barwną indywidualność Tygryska, choć na ogół, jako człowiek roztropny, wolał nie być obiektem jej zainteresowania. Tym, co najbardziej w niej lubił, była jej oryginalna powierzchowność. Laura miała w sobie rzeczywiście coś z dzikiego kota: może to były te skośne, świecące oczy lub giętka talia. A może po prostu ogólny wyraz istoty groźnej, tajemniczej i pełnej swobodnego wdzięku. Dziwne mu się wydało, że atrakcyjna kuzynka siedzi dziś sama w pokoju, zamiast szaleć na jakiejś prywatce. Najwyraźniej poczyniła na wszelki wypadek pewne przygotowania: ostrzygła swoje bujne ciemne loki i ufarbowała resztki włosów na kolor zielony. Uczerniła grubo rzęsy. W uszy wczepiła srebrne koła. Usta pomalowała na fioletowo, podobnie jak paznokcie. I ubrała się na czarno. Z twarzą całą w białym pudrze wyglądała teraz tak samo mizernie i łyso, jak wszystkie dziewczyny.
– Cześć – powiedział do niej, lecz Laura go zignorowała, z pretensją zwracając się do babci:
– Podobno chcecie położyć u mnie cały ten obłąkany żłobek?
– Kogoś chyba położymy, jest tu dzisiaj cała gromada... – łagodziła Babi, lecz Tygryskowi zaiskrzyły oczy.
– Sekundę! Sama wyremontowałam zielony pokój. Sama go urządziłam. Obiecywaliście, że będzie wyłącznie mój!
Babi odpowiedziała tonem kojącym, że chce tam ulokować tylko Anię i Lusię, bo to są ciche stworzonka, na co Laura rzekła drwiąco:
– No rzeczywiście! Zwłaszcza Ania! – a gdy grubaska znów zaczęła buczeć, głos zabrał dziadek.
– Tygrysku, rób, co ci babcia każe – rzekł stanowczo. – A wy, chłopcy, połóżcie się u Ignasia. – Miał na myśli duży pokój obok wejścia, będący odrębnym mieszkaniem cioci Gabrysi, wujka Grzesia oraz ich młodego geniusza.
Józinek zaciął usta. Wysłuchiwanie łacińskich maksym przed zaśnięciem, a może nawet i po?! – czy to go miało czekać w tę wyjątkową sylwestrową noc?! – To być nie może!
– Wolałbym u ciebie – zwrócił się stanowczym tonem do Laury, prędzej nawet niż pomyślał. – Nie chrapię – dodał zachęcająco.
Wszyscy spojrzeli na niego, zaskoczeni tym, że wypowiedział się tak obszernie.
Laura wzruszyła ramionami.
– Mnie tam wszystko jedno – odrzekła obojętnie, lecz on docenił różnicę pomiędzy tym, a poprzednim jej wystąpieniem. Babcia też zrozumiała, że opór Tygrysa zelżał, i czym prędzej zmieniła swe plany, co tylko potwierdziło opinię, jaką miał Józinek na jej temat: była znakomitym strategiem.
– A więc Józinek u Laury – zadysponowała. – Nora u nas. Dziewczynki w pokoju Róży. A u Ignasia – Szymon i Jędrek. Może tak być?
Nikt nie wyraził sprzeciwu.
– Szkoda jednak – wtrącił Ignacy Grzegorz, poprawiając krawacik – że nie będziesz spał u mnie, Józinku. Chciałem z tobą nareszcie pogawędzić. Wiesz – takie długie, nocne rodaków rozmowy.
O co zakład, pomyślał Józinek, że to znowu jakiś cholerny cytat.
– Może jutro – odpowiedział równie uprzejmie. Bądź co bądź, był to sylwester, uroczysta kolacja, urodziny babci, i nie należało popełniać grubych nietaktów przez bezpośrednie wyrażanie swoich uczuć za pomocą, na przykład, silnych ciosów albo też kopniaków wycelowanych w czyjś miękki tyłek. Odrobina ogłady oraz opanowania – i już życie rodzinne biegnie bez zakłóceń.
Było już wpół do dziewiątej. Babcia zabrała do łazienki Jędrusia i Norę. Nalała pełno wody do wielkiej wanny i wykąpała ich jednocześnie, pozwalając im do woli pluskać, wrzeszczeć, chlapać i zalewać posadzkę. Dziadek poszedł przygotować spanie dla wszystkich, biorąc do pomocy Ignasia, co gwarantowało długie i niezborne działania, zakończone poprawieniem wszystkiego przez babcię. Józinek ładował naczynia do zmywarki, a Laura, przez chwilę niezdecydowana, usiadła wreszcie za stołem, biorąc czysty talerz i sztućce. Rozejrzała się z zainteresowaniem po pozostałościach z uczty.
– Sałatka, hm? – spytała w przestrzeń i nałożyła sobie solidną porcję. Po chwili na jej talerzu znalazły się jeszcze kiełbaski i oto urocza kuzynka zaczęła jeść z apetytem zapaśnika sumo. Józinek co chwila na nią spoglądał. Ciekaw był, w którym momencie ona zje całą tę fioletową szminkę.
Babcia wyniosła z łazienki otulone w jeden duży ręcznik dzieciaki i przeszła przez kuchnię, ciągnąc za sobą smugę mydlanego zapachu. Laura spojrzała za nimi i cmoknęła z niezadowoleniem, po czym przeniosła wzrok na Anię. Grubaska, trzymając rączki na stole, nieruchomo wpatrywała się w fascynującą kuzynkę. Laurze to się nie spodobało.
– No, co tak się gapisz? – burknęła. – Rykwo jedna ty. Ania nadęła się z obrazy.
– Nie nadymaj się, nie nadymaj – skarciła ją Laura. – Po co masz wyglądać jak ropucha. Ale też narobiłaś kłopotu! Kieliszek! He, he. Dobrze, żeś sobie nie wpakowała do buzi żarówki!
Z Ani uszło powietrze.
– Żarówki? – powtórzyła.
– Żarówki, żarówki. Czytałam w internecie o takim przypadku – Laura dołożyła sobie sałatki, po czym kontynuowała: – Jeden chłopak się założył w dyskotece, że włoży w usta żarówkę. I potem nie mógł jej wyjąć.
– Jak to? – zainteresował się Józinek, do wyobraźni którego przemówiła techniczna strona zagadnienia.
– Nie wiem – mruknęła Laura ze znudzeniem. – Nie mógł i już.
– Niemożliwe – rzekł Józinek z przekonaniem. Co też ta dziewczyna gada. Skoro włożył, to i wyjął, to chyba logiczne. Usta są bardzo rozciągliwe, żarówka gładka. Naprawdę, nie widział problemu.
– Co: niemożliwe? Smarkacz jesteś! – obraziła go Laura, łypiąc na niego złym okiem. – Nie kłóć się ze starszymi i mądrzejszymi od siebie. Pamiętaj zawsze, że dorośli wiedzą, co mówią.
Akurat wiedzą. Taka sama prawda, jak to, że ona jest dorosła. Zdenerwowała go, naprawdę. Ani myślał tu siedzieć. Powstał z godnością i wszedł do łazienki. Teraz jego kolej.
Stanął przed umywalką i zobaczył żarówkę.
Leżała na półce pod lustrem. Szklaną gruszkę pokrywał od wewnątrz ciemny nalot. Przepalona. Można by sprawdzić, czy Laura miała rację.
Opłukał żarówkę z kurzu i ostrożnie wytarł ręcznikiem, po czym, trzymając za oprawkę, włożył ją w szeroko otwarte usta. No i co. Wielkie mi rzeczy.
Spojrzał na siebie w lustrze – nawet śmiesznie wyglądał, z tym gwintem sterczącym z gęby. Naciągnięte policzki oblegały charakterystyczny gruszkowaty kształt.
Złapał za oprawkę i pociągnął.
Ale żarówka nadal tkwiła w jego ustach.
Coś niezrozumiałego stało się też z jego szczękami. Zablokowały się, jakby je kto zacementował.
Spróbował użyć języka jako dźwigni, ale to było niemożliwe. W lustrze ujrzał swoje okrągłe oczy, pełne paniki.
Wypadł do kuchni. Nie było, niestety, innej drogi, a więc i innego sposobu, by spotkać babcię – jedyną istotę zdolną mu obecnie pomóc. Trafił prosto na Laurę, która siedząc za stołem, z kiełbaską na widelcu, zamarła na jego widok i wybałuszyła oczy.
– Na Jowisza! – powiedziała. – Ten idiota to zrobił.
Kuzynka Ania też spojrzała – i wybuchnęła płaczem po raz kolejny tego wieczoru. Jej donośny głos sprowadził do kuchni babcię i dopiero na ten widok Józinek nieco się uspokoił.
Czuł się trochę jak w koszmarnym śnie, w którym wszystko się powtarza. Znów rozbrzmiały okrzyki grozy, znów próbowano przechytrzyć prawa naturalne i zasady fizyki, znów nikt nie umiał znaleźć stosownej rady – a najgorsze było to, że cała sprawa dotyczyła Józefa Pałysa, który wiedziałby doskonale, co w takiej chwili powiedzieć i uczynić. Gdyby to nie dotyczyło jego, rzecz jasna.
Ale dotyczyło. Stał jak dureń, z żarówką w gębie, patrzył w drwiące oczy Laury i słuchał jej ironicznych uwag, a uszy przeszywało mu wycie rozhisteryzowanej Ani. Naturalnie, przyszedł dziadek i kiedy wreszcie się połapał, w czym rzecz, nie omieszkał wygłosić paru makabrycznych przestróg, jakby Józinek sam nie wiedział najlepiej, co się może stać, jeśli teraz kichnie, upadnie lub uderzy o coś głową. – Rzeka krwi – uprzedzał go dziadek, usiłując zachować pozory spokoju, zaś Szymon Rojek siedział w kącie, przewracając się ze śmiechu.
Była to jedna z najbardziej upokarzających sytuacji, jakie Józef Pałys w ogóle przeżył.
Zacisnął pięści, żeby się zmusić do zachowania spokoju, po czym energicznie podszedł do telefonu, podniósł słuchawkę i podał ją babci.
To tajemne porozumienie, które, jak mu się zawsze zdawało, łączyło go z tą kobietą, okazało się faktem. Babi spojrzała mu w oczy, zastanowiła się przez moment i wykręciła z pamięci numer doktora Kowalika. Józinkowi właśnie o to chodziło. Numer ten wybierano zawsze, kiedy w domu zdarzało się coś nagłego, groźnego lub choćby tylko groteskowego, a rodziców Józinka nie było akurat w pobliżu. Czyli często.
Okazało się, że los mu sprzyja. Doktor Kowalik wziął dzisiaj nocny dyżur w szpitalu i – jak powiedziała jego żona, głos której doskonale słychać było nawet, gdy się stało z daleka od telefonu – zrobił to celowo, żeby tylko nie iść na bal medyka!
Józinek, mimo swej niedoli, przelotnie się zainteresował tym faktem. Co było złego w balu medyka? I dlaczego o tym nie wiedzieli jego rodzice? Nie miał jednak zbyt wiele czasu na rozważania, bo już babcia kazała mu się ubierać, i to w ohydne ciuchy Ignacego Grzegorza: skafander w kolorze pomarańczy i tandetne, podrabiane adidaski. Niestety, musiał usłuchać: tylko to na niego pasowało, a jego własne okrycie zostało przecież za zamkniętymi drzwiami domu. Józinek miał nadzieję, że Babi okaże zrozumienie do końca: chyba nie każe mu w tym stroju paradować po ulicy, w dodatku – z żarówką w gębie?
Znów podał jej słuchawkę, wybierając zarazem numer radio-taxi. I tym razem postąpiła tak, jak należało – wezwała taksówkę i włożyła botki. Istniała obawa, że dziadek zechce jechać z nimi, ale babci starczyło jedno spojrzenie, by wiedzieć, czego wnuk sobie nie życzy za nic w świecie.
– Zostań w domu, Ignasiu – poprosiła dziadka. – Dzieci nie mogą być bez opieki. Ktoś tu musi rządzić twardą ręką.
Doskonały tekst. Dziadek od razu się zgodził.
Ledwie zdążyli się ubrać, a już usłyszeli, jak pod dom podjeżdża taksówka – nie miała daleko z pobliskiego postoju. Znajdował się on przed Hotelem Mercure, który dawniej nazywał się Merkury.
– Tylko żebyś się nie potknął na schodach – drwiąco ostrzegła go perfidna Laura, wyskrobując z miski resztę sałatki.
Nie było obawy. Babcia przez cały czas obejmowała go mocno ramieniem. We dwoje poczłapali po schodkach i wyszli na ulicę, gdzie Józinek spontanicznie zakrył twarz szalikiem. Musieli wyglądać na ciężko poszkodowanych, bo taksówkarz, kwadratowa małpia postać, wyskoczył szybko z mercedesa i otworzył przed nimi drzwiczki.
– Co mu jest? – zdziwił się, widząc ich z bliska.
Babcia mu, niestety, powiedziała, a ten krępy osiłek o twarzy orangutana gapił się na Józinka z niedowierzaniem i nawet nachalnie postukał mu palcem w gwint.
– Włożył i nie może wyjąć? – powtarzał w tępym zadziwieniu.
– To jest niemożliwe, pani szanowna. To jest niemożliwe. I gdzie go pani wiezie?
– Do szpitala! – odparła energicznie babcia, wpychając Józinka na tylne siedzenie od strony chodnika, sama zaś wsiadając z drugiej strony.
– Kurczę, ja bym mu to wyciągnął bez niczego – rozczarował się taksówkarz, lecz widząc, że nikt nie pragnie jego interwencji, siadł za kierownicą. Ustawił sobie lusterko tak, by oglądać pasażera wraz z jego żarówką. Gapił się namolnie przez całą (niedługą, mimo koniecznego objazdu ulicą jednokierunkową) drogę do szpitala Raszei. – Przecież jak weszła, to musi wyjść! – komentował bez ustanku. – Usta, pani szanowna, się rozciągają, a żarówka jest gładka.
Babcia rzuciła mu groźne spojrzenie, lecz taksówkarz tego nie widział i gadał dalej – a Józinek siedział, upokorzony dodatkowo tym, że ciemniak powtarzał jego własne argumenty sprzed kwadransa. W dodatku dręczyła go niemożność przełknięcia śliny, która mu się gromadziła w ustach. Zastanawiał się, czy to go zaraz nie zadławi.
Podwiezieni zostali z fasonem pod samo główne wejście od ulicy Mickiewicza. Taksówkarz nie chciał na nich zaczekać. Spieszył się bardzo. I dobrze, po co by miał czekać, pomyślał Józinek. Przecież z powrotem wrócą sobie swobodnym spacerkiem, z podniesionym czołem i ustami opróżnionymi z żarówki.
Zapach szpitala. Uff, uff. Oszklony boks recepcji z dwiema ładnymi dziewczynami w białych kitelkach. Józinek minął je spiesznie, osłaniając twarz szalikiem. Za jego plecami babcia pytała o doktora Kowalika i uzyskała odpowiedź, że jest w izbie przyjęć.
Długi korytarz na parterze przebył Józinek truchtem, przez nikogo na szczęście nie widziany. Na krzesełkach pod ścianą nikt dziś nie przesiadywał, ale niedługo z pewnością się pojawią pierwsze ofiary sylwestra.
Weszli do izby przyjęć, i od razu ujrzeli wózek, na którym leżał pijak o fioletowej twarzy. W całym pomieszczeniu śmierdziało denaturatem, a pan doktor – siwy, przygarbiony, z ciemnym wąsem – nachylał się nad pacjentem i kończył zszywanie rany na jego czole.
– Kogo widzę! – rzekł, spojrzał raz jeszcze i uniósł brwi. – Co ten mały ma w buzi? – spytał, zawieszając w powietrzu rękę uzbrojoną w igłę.
Babcia mu powiedziała.
– Aha. Momencik – rzucił doktor Kowalik bez emocji. – Siadajcie. Zaraz będę gotów.
I tak właśnie należało traktować tę sprawę. Bez emocji. Bez głupkowatych komentarzy i bez drwin. Józef Pałys zawsze szanował doktora Kowalika, a teraz miał ku temu dodatkowe, osobiste powody.
Odprężył się. Wszystko będzie dobrze. Duże dłonie doktora pracowały z zegarmistrzowską precyzją. Nachylony w skupieniu nad pijanym dziadygą, zszywał mu czoło najstaranniej jak umiał. Wreszcie skończył, pielęgniarka przetoczyła wózek z pocerowanym pijaczyną do sąsiedniego pomieszczenia, a doktor zdjął i wyrzucił rękawiczki, po czym podszedł do Józinka. Jego ręce były szybkie, ciepłe i mocne. Delikatnie obmacał mu wypchane żarówką policzki i wyjaśnił:
– Nastąpił skurcz mięśni żwacza. Żaden problem, chłopcze. Mam nadzieję, że się nie boisz zastrzyków?
Józinek ostrożnie pokręcił głową.
– On się niczego nie boi – powiedziała babcia z, jak mu się zdawało, autentyczną dumą.
– Zrobimy po jednym z każdej strony – rzekł doktor, wciągając kolejną parę cienkich rękawiczek. – To będzie środek znieczulający – ciągnął, wyjmując jednorazową strzykawkę i odłamując koniec ampułki. – Mięsień od razu zwiotczeje. A jak już minie skurcz, wyjmiemy żarówkę bez trudu.
Tak. Tak właśnie powinien postępować lekarz. Żadnych komentarzy, żadnych kpin, czysta rzeczowość, kompetencja i profesjonalizm. Józinek postanowił, że przy najbliższej okazji, od niechcenia, przekaże rodzicom, z punktu widzenia pacjenta, kilka podstawowych prawd. Tymczasem został obustronnie nakłuty i już po chwili zimne odrętwienie zaczęło ogarniać jego policzki.
Czy mu się zdawało, czy też naprawdę usłyszał stłumiony chichot pielęgniarki?
Rzucił jej groźne spojrzenie. Natychmiast spoważniała.
– O! – siup! – i gotowe! – powiedział doktor Kowalik, gładziutko wyjmując żarówkę z jego ust. – No, dobrze, chłopie. Już po kłopocie – poklepał go po łopatce i dorzucił: – A jak znów kiedyś będziesz chciał zjeść żarówkę, to wybieraj te najmniejsze rozmiary. Byłoby trudniej, jakbyś mi tu przyszedł z dwusetką w buzi.
Upokorzony kolejną drwiną Józef Pałys stał bez słowa, zalewając się rumieńcem. Doktor zauważył, że przeholował.
– No, dobra, dobra. Nie gniewaj się, stary. Co ci w ogóle strzeliło do głowy?
– Chciałem sprawdzić... – wybełkotał Józinek odrętwiałymi wargami.
– Sprawdziłeś – orzekł bezlitośnie doktor. – Jakieś pytania?
– Dlaczego pan nie poszedł na bal medyka? Doktor Kowalik się zdziwił.
– Hm? Bal medyka! – nie mam nastroju. To nie czas na bale.
– Sylwester – bąknęła babcia, ale doktor machnął ręką.
– Pani Milu! Pani Milu! Wie pani, co się dzieje ze służbą zdrowia. To jest kryminał. Nie ma pieniędzy już nawet dla szpitali onkologicznych. Chorzy na raka czekają miesiącami na przyjęcie do szpitala. Bal medyka? Jaki bal medyka?! Paru medyków na górze powinno popełnić honorowe harakiri. Co by i tak nic nie pomogło. Składałem przysięgę Hipokratesa. Więc niech nikogo nie dziwi mój brak nastroju. Najchętniej bym coś podpalił.
– Tym bardziej dziękuję – powiedziała Babi ciepło. Ruszyli do wyjścia, otworzyli białe drzwi – i któż to się pojawił w progu, zapłakany, drżący jak osika, a popychany od tyłu przez kuzynkę Laurę? Kto sprawił, że w jednej chwili Józef Pałys został pocieszony, a jego duszę oblała słodycz spełnienia?
Rodzina! – nie masz to jak rodzina: w progu stał Ignacy G. Stryba – z gwintem żarówki w gębie.
Wyglądał jak idiota. Ubrany był w skafander Ani, za mały na niego, i w buty Laury, mocno na niego za duże. Migdałowe oczy miał pełne łez, był też siny, sztywny z przerażenia i stawiał opór. Kuzynka musiała go brutalnie wepchnąć do gabinetu. Ale ledwie zobaczył człowieka w białym kitlu – momentalnie zrobił w tył zwrot i chciał dać nogę.
Zamknięto mu drzwi przed nosem. Mówiąc ściśle, uczynił to Józef Pałys.
– W imię Ojca i Syna – rzekł doktor Kowalik, wpatrując się w nowego pacjenta. – Widzę, że to epidemia.
Babcia chyba zasłabła, bo usiadła znów na białym krzesełku pod ścianą, zakrywając rękami twarz. Ale kiedy niespokojny Józinek przyjrzał się jej dokładniej, stwierdził, że Babi po prostu się trzęsie ze śmiechu.
Laura poczuła się zobowiązana do wyjaśnień: – Szymon mu powiedział, co się stało Józinkowi. A Ignaś nie chciał wierzyć, że nie da się tej żarówki wyjąć. Mówił, że to tylko Józinek nie umiał. I zanim się zorientowałam, sprawdził...
Coś wspaniałego! A więc podawało się w wątpliwość działania Józefa Pałysa? No, to teraz sobie popatrzymy.
Założył ręce na piersiach i zajął pozycję naprzeciwko stanowiska, przy którym pan doktor już wkładał nowe rękawiczki. Ignacy Grzegorz, spojrzawszy prosto w twarz kuzyna, nagle przestał się ślimaczyć. W jego oczach pojawił się wyraz zastanowienia, a zaraz potem – dumy. Na wyzwanie, wyczytane z twarzy kuzyna, zareagował, przyznać trzeba, jak facet: dygotał, ale podszedł jednak do stolika, przy którym doktor odpieczętowywał kolejną strzykawkę. Już – już zdawało się, że drogi chłopiec wymięknie na widok lśniącej igły, ale jakimś cudem się sprężył i zebrał w sobie.
– O! Ten mi wygląda na strachajłę – zauważył bystry pan doktor i klepnął miągwę w wątłe plecy. – Spokojnie, synu. Mam nadzieję, że się nie boisz zastrzyków?
Ignacy Grzegorz zwiotczał, zzieleniał i bezszelestnie osunął się na stołek.
– Cóż – powiedziała babcia. – Nie będziemy tego ukrywać. Ignaś niekiedy...
Miągwa wyprostował się nagle i rzucił babci oburzone spojrzenie, jakby właśnie dopuściła się zdrady. Następnie skierował wzrok na Józinka (który stał sobie jak przedtem, z założonymi rękami, nie kryjąc już uśmieszku) i jakoś od tego zhardział. Powstał z wysiłkiem, dumnie odrzucił głowę z loczkiem i poddał się koniecznym zabiegom. Nawet nie pisnął, kiedy wbito mu w policzek igłę. Lekko sflaczał dopiero przy drugim zastrzyku.
– I... siup! – powtórzył się doktor Kowalik, tym razem nie bez trudu wydobywając żarówkę. – O, było gorzej. Ten użył setki. Pani Milu, to ilu jeszcze pani ma wnuków?
– Uprzejmie dziękuję – takie były pierwsze słowa Ignacego G. Stryby po uzyskaniu drożności jamy ustnej.
Prawdziwy mężczyzna, Józef Pałys, nie mógł okazać się gorszy.
– Dziękuję bardzo uprzejmie – powiedział.
– A ja dziękuję jeszcze bardziej uprzejmie – dorzuciła Babi. Spojrzeli na siebie z doktorem i oczy im się zaśmiały. – Na dzisiaj chyba już koniec. Panie Mamercie, upiekę pyszne ciasto, jak przyjdzie pan do nas na herbatkę.
– Ulubiony placek z wiśniami?
– Zrobione.
Wyszli całą czwórką na korytarz, gdzie oczywiście nastała pora na podsumowanie i kilka słów nauki moralnej.
– Czy wy naprawdę musicie doświadczać wszystkiego? – zadała celne pytanie babcia, lecz nie oczekiwała odpowiedzi. – Ignasiu, nie w każdej dziedzinie musisz naśladować Józinka, choć są takie, w których byłoby to wskazane. Idziemy w prawo, do wyjścia na Zacisze. Będzie bliżej do domu.
Dzięki słusznej jak zwykle decyzji rodzinnego stratega mieli niepowtarzalną możliwość zobaczyć, kto wchodził do szpitala z tej właśnie strony. Małpia sylwetka taksówkarza zarysowała się wyraźnie na tle wielkich, szklanych drzwi. Kierowca bardzo się spieszył – pędził przed siebie, osłaniając twarz szalikiem. Najpierw ujrzeli jego wydęte policzki, a zaraz potem mogli się przekonać, że i ten mężczyzna uległ naglącej potrzebie doświadczania. I że chyba użył dwusetki.
Dobrze po dziewiątej zlądowali w domu. Ignacy Grzegorz, przez całą drogę milczący i jakby obrażony, natychmiast udał się do swego pokoju (spali tam już Szymon i Jędrek), skąd więcej nie wystawił nosa. W kuchni był dziadek: na lewym ramieniu huśtał popłakującą Norę, a w prawej dłoni ściskał żarówkę.
– Co ty masz w ręce?! – ze zgrozą spytała babcia, przejmując wnuczkę (która w jej objęciach natychmiast przestała skrzeczeć).
– Zastanawiałem się, Milu, o co chodzi w tej całej sprawie – rzekł dziadek z namysłem. – Przecież usta są rozciągliwe, a żarówka gładka, więc powinno się móc ją wyjąć bez najmniejszego trudu. O, popatrzcie – to mówiąc dziadek otworzył szeroko usta, a Babi i Józinek wrzasnęli jednocześnie i rzucili się, by zawisnąć na jego prawym przedramieniu.
– Nie rób tego! – przestrzegła go ostro babcia. – Po prostu ci zabraniam, rozumiesz?
Rzadko używała wobec męża tak kategorycznego tonu. Nie spodobało mu się to, wyraźnie. Spojrzał na nią z urazą, kiedy konfiskowała żarówkę.
– Zabraniasz mi! A to paradne. Nie szkodzi, spróbuję, jak będę sam w domu.
Józinek spojrzał na babcię. Babcia spojrzała na Józinka.
I wybuchnęli śmiechem.
Dziadzio poważnie się obraził. Zabrał ze stołu swoją grecką książkę i poszedł do siebie. Babcia, to śmiejąc się, to wzdychając, udała się do wanny, a Józinek ruszył do zielonego pokoju przygotować sobie legowisko. Silne wrażenia tego wieczoru sprawiły, że chętnie by się położył od razu. Ale znając babcię wiedział, że ona jeszcze sprawdzi, czy się wykąpał.
Laura już siedziała w internecie i zajadle klekotała klawiszami. Józinek rozejrzał się nieśmiało.
Duży pokój, z oknami wychodzącymi na Roosevelta, opuszczony został przez ciocię Natalię zaraz po jej ślubie. Laura kompletnie go odmieniła. Przypominał teraz jaskinię czarownicy. Jedyny żywszy akcent koloru wnosiły ściany, tradycyjnie i od lat malowane na kolor zielony. Tyle że po okresie szmaragdowym i butelkowym nastała obecnie era – jak mówiła Babi – „psychotycznego turkusu”. Poza tym wszystko tu było czarne: zasłony, stare meble pociągnięte smolistym lakierem, ponure fotografie na ścianach (przedstawiające głównie Laurę w różnych pozach i ujęciach) i wazony, krzesło na kółkach oraz komputer. Tapczan okrywało coś przeraźliwego, co przypominało patchwork ze skórek nietoperzy. W pokoju panował półmrok, paliła się tylko lampa obok komputera. Miejsca na podłodze było tyle, że, szczerze mówiąc, zmieściłyby się tu wszystkie rodzinne dzieci, gdyby je poukładać pokotem.
Dyskretny Józef Pałys chrząknął, rozwijając swój piankowy materacyk w wybranym najdalszym kąciku. Laura spojrzała na niego chłodno i znów się zajęła korespondencją.
Poszedł do łazienki.
Kiedy wrócił, ubrany w trykotową pidżamę, kuzynka pisała nadal, ale przy swoim posłaniu zastał małą lampkę z czarnego metalu.
Zapalił ją bez słowa, wlazł do śpiwora i wydobył ze swego plecaka nowy komiks o Tintinie (uwielbiał go). Tak właśnie spędzili, oboje bardzo zajęci, najbliższą godzinę. Józinek czuł, że wypoczywa i nabiera nowych sił. Skutki znieczulenia zaczynały mijać. Odzyskiwał czucie w ustach, ambicja już nie bolała. Było nieźle. Za drzwiami cichły z wolna odgłosy domowej krzątaniny. Mała Nora dawno usnęła, ukołysana przez babcię. Ktoś włączył zmywarkę do naczyń i zaraz potem przeczłapał w swoich kapciach: dziadek! Wreszcie linijka światła pod drzwiami zgasła, a lekkie, szybkie kroczki babci dały się słyszeć gdzieś w głębi przedpokoju; metalicznie szczęknął zamek u drzwi wejściowych, kiedy przekręcała w nim klucz. W mieszkaniu zapadła cisza, słychać było tylko stłumioną muzykę od sąsiadów z góry i rytmiczne szuranie tańczących stóp.
Upłynęło jeszcze kilka spokojnych chwil.
– Dobrze ci tam? – spytała nagle Laura wciąż wpatrzona w monitor.
– Uhm – mruknął, nie odrywając się od komiksu.
– Wolisz być ze mną niż z moim braciszkiem, hm?
– Hm? – zdziwił się Józinek tym nieoczekiwanym tematem.
– Nie krępuj się, mów śmiało. Mnie on też denerwuje. Zostałam zaniedbana przez matkę, gdy się urodził. Takie rzeczy długo zalegają w psychice.
Józinek powstrzymał się od komentarzy, gdyż nie bardzo rozumiał, o czym ona gada. Osobiście nie miał takich problemów. Jego pięcioletnia siostra była bardzo sympatycznym i bezbronnym stworzonkiem. Cieszył się, kiedy przyszła na świat. Dużo też pomagał mamie, kiedy Lusia była malutka. Nauczył się nawet zmieniać pampersy i przyrządzać kisiel żurawinowy (cenny ze względu na witaminę C i mikroelementy). Lubił karmić siostrzyczkę z butelki i nosić na barana. W ogóle ją lubił. Trochę mało była odporna na przyjazne braterskie kuksańce – zawsze podnosiła bolesny ryk. Kiedy jednak podrosła, doszli do porozumienia, które opierało się na prostej zasadzie: starszy rządzi, ona słucha i wykonuje.
Minęła kolejna chwila ciszy.
– Kiedy chcesz spać? – spytała Laura.
– Wcale.
– No, no. Zobaczymy. Powiedz mi, jak zaczniesz być senny.
– Uhm.
– Ja i tak zamierzam spędzić całą noc na gadu-gadu.
– Uhm.
– Cholera mnie bierze! – wyznała nagle ona. – Hm?
– Wszyscy się bawią. Róża też poszła z tym swoim odwiecznym Fryderykiem, a ja siedzę sama w domu, z dzieciarnią... Nie, żebym miała coś przeciwko tobie, rozumiesz. Tak tylko... jestem wściekła. Przez cały wieczór byłam wściekła.
Józinek odwrócił z szelestem stronicę komiksu. Prawdę mówiąc, niezbyt zważał na jej wyznania. Wydawały mu się raczej banalne.
Ale ona dopiero się rozkręcała.
– Mam osiemnaście lat, inne już za mąż wychodzą, a ja?! Żaden chłopak mnie nie chce. Zachowują się tak, jakby chcieli uciec. Czy ja jestem trędowata, czy co? O co tu chodzi? Powiedz – jaka ja jestem?
Józinek niechętnie oderwał wzrok od Tintina, spojrzał na kuzynkę i wydał krótki werdykt:
– Groźna.
– Groźna?! – odwróciła się do niego gwałtownie, błyskając oczami, a czarne krzesło na kółkach zatoczyło wraz z nią półokrąg. – Ciekawe! A słowo „ładna” nie przyszło ci do głowy?
– Nie – wyznał.
– Dlaczego?! Czy ja nie jestem ładna? – spytała wprost, całkiem bezbronnie, aż mu się jej żal zrobiło.
– Może być – odpowiedział powściągliwie. Opinię o jej zielonych włosach i białym pudrze postanowił zachować dla siebie.
– No, to dlaczego siedzę tu sama w sylwestra?!
– Też siedzę – odparł.
Kuzynka spojrzała na niego z zaskoczeniem, jakby dopiero teraz dostrzegła w nim człowieka.
– Miałeś jakieś plany? – spytała z niedowierzaniem.
– W tym wieku?
– Ale chciałbyś poszaleć, co? A co byś zrobił, gdyby rodzice jednak gdzieś cię puścili?
Józinek się zastanowił.
– Jest dziewczyna...
– Oho! – ożywiła się Laura. – A co ona dziś robi?
– Pewnie się bawi.
– Bez ciebie, co?
– Z rodziną. Jej szwagier to Murzyn – rozgadał się nagle Józinek. – Nazywa się Helmut „Scratch” Oracabessa.
– No, co też ty powiesz, no, coś podobnego – zainteresowała się Laura. – A gdzie on mieszka? W Afryce?
– W Poznaniu. Ma chyba studio nagrań.
– Ciekawostka! Będzie coś o tym w internecie?
Józinek poczuł przypływ energii i bez namysłu wylazł ze śpiwora. Stanął obok kuzynki, wsparty o jej krzesło, i włączył się do poszukiwań.
Bez trudu odnaleźli właściwą stronę w portalu republika.pl – jak się okazało, szwagier Trolli był rastamanem i liderem zespołu reggae, noszącego dumną nazwę „The Lions of Sun”. Ponadto w swoim studiu nagrań świadczył usługi dla zespołów profesjonalnych, a także dla amatorów, w każdym gatunku muzycznym. Mieszkał w Poznaniu przy ulicy Kościuszki, tam też mieściło się jego studio „Green Scratch”.
– No! – powiedziała kuzynka na widok zdjęcia pana Oracabessy. – To ja ci coś powiem. Ten człowiek ma najlepsze dredy, jakie widziałam. Mówię ci, oni tam dzisiaj naprawdę się bawią, nie to co my. Możesz mi wierzyć.
Józinek tylko westchnął.
Laura popatrzała na niego z boku, milcząc i postukując palcem w klawiaturę. Widział tylko jedno jej oko, błyszczące i stalowoszare, z rzęsami ciężkimi od tuszu. Wydawało mu się, że w tym oku zatańczyła nagle iskierka.
– Idziemy? – szepnęła.
– Tam?
– No, a gdzie? Kościuszki jest bardzo blisko, wiesz?
– Hm.
– Nie masz ochoty zobaczyć, co dziś robi twoja dziewczyna? Józinek chrząknął z zakłopotaniem.
– Mam – wyznał.
– To się ubieraj. Idziemy! – Babcia usłyszy.
– Babcia ostatnio słyszy gorzej – burknęła Laura. – Nie bój się. Zresztą co strasznego? Jest wczesna godzina! Co, nie mogę o tej porze zabrać cię na spacer?! Jestem pełnoletnia.
No, faktycznie, pomyślał Józef Pałys. Cóż jest nagannego w spacerku sylwestrowym z własną kuzynką, w dodatku dorosłą?
Zaczął się ubierać. Problem był tylko taki, że nadal nie miał tu własnego skafandra ani butów. Kuzynka wymknęła się z pokoju i powróciła ze swoim płaszczem, niosąc także ów ohydny pomarańczowy skafander Ignacego Grzegorza oraz jego jeszcze bardziej ohydne adidasy.
– Wkładaj to! – zarządziła, widząc jego odruchowy opór. – Trudno, trudno, nie protestuj! Tylko to na ciebie będzie pasować. Tu masz jego czapkę w cholerne biedronki. Uważaj: buty włożymy dopiero na schodach. Teraz idź cichutko jak myszka. I nie zatrzaśnij przypadkiem drzwi za sobą – ja je po cichu zamknę. Mam klucze.
Józinek rzadko wychodził z domu po dziesiątej, a już w sylwestra nie zdarzyło mu się to nigdy. Ze zrozumiałym przeto zainteresowaniem rozglądał się po tak dobrze sobie znanych ulicach Jeżyć. O tej godzinie, tego szczególnego wieczoru, ulice były zdominowane przez wystrojonych ludzi, spieszących na swe bale i imprezy, a także przez stada wulgarnych łysków, ganiających po bramach i podwórzach, by testować tam petardy, koperytka, rakietki, pszczółki i wszelkie inne materiały wybuchowe. Grube ryki, wrzaski, rechot i przekleństwa już teraz rozdzierały powietrze – a cóż dopiero będzie tu się działo o północy!
Na jezdniach wciąż były korki. Wszystkie sklepy, z wyjątkiem monopolowych, już pozamykano. Z długim, bolesnym jękiem przejechał tramwaj i Józinkowi się wydało, że z oświetlonego wagonu spojrzała na niego z należytym potępieniem pani wicedyrektor Zajęczyk. W zdrowym odruchu momentalnie skrył się za kuzynkę, ale po chwili pojął, że uległ złudzeniu optycznemu – zapewne z winy nieczystego sumienia. Tramwaj zatrzymał się na przystanku i domniemana pani dyrektor wysiadła, okazując się z bliska zupełnie normalną kobietą o całkiem miłym wyrazie twarzy. Tylko włosy miała jak pani Zajęczyk, okropne.
Zresztą, już wkrótce przestał się obawiać jakichkolwiek spotkań, bo opuścili ruchliwe, oświetlone Jeżyce, by po przebyciu Mostu Teatralnego wkroczyć w zbliżoną do centrum parkową okolicę Opery. Parkowało tu mnóstwo samochodów, a gmach Opery błyszczał od świateł. Zielony Pegaz na jej szczycie został oświetlony specjalnym reflektorem. Za to park, otaczający skwerek zwany Teatralką, był mroczny i cichy. U dolnej krawędzi tej pochyłej łąki, otoczonej starymi kasztanowcami, ciemniała wiekowa willa, w której mieszkała ciocia Natalia z rodziną. Ale okna ich facjatki były ciemne – wuj Robert zabrał ciocię do Łodzi, gdzie bawić się mieli na balu, wyprawianym przez Bellę i jej męża.
Dalej biegła pochyło Aleja Niepodległości – długa, wysadzana drzewami, aż pod samą Cytadelę. Ludzi tu było mało, wszędzie cisza, wszystko przysypane lekkim puchem. Wysokie żółte lampy stały w dwuszeregu, a śnieg, który padał coraz gęściej, wirował pod każdą z nich żółtym obłoczkiem, jak na filmie animowanym.
Kiedy minęli kościół dominikanów, Laura skręciła w prawo i poprowadziła ulicą Kościuszki, aż na tyły hotelu Polonez.
Tu już było zupełnie pusto, cicho i biało. Po prawej stronie ciągnął się długi mur z cegły, a za nim piętrzyły się stare ceglane budynki. Dziwnie tu było i tajemniczo. Kiedyś na spacerze tata opowiadał, że w czasie zaborów mieściły się tutaj pruskie koszary.
Tabliczka ze strzałką i z logo studia nagrań przymocowana była drutem do grubego ceglanego słupka koło bramy. Brama stała otworem, ukazując wielkie, ciemnawe, idące gdzieś w głąb podwórze, a właściwie – plac, pokryty starym brukiem. To tu pewnie kiedyś odbywała się musztra.
Trudno zgadnąć, czemu mógł wtedy służyć płaski, rozległy budynek na samym końcu placu. Ale obecnie mieściło się w nim studio nagrań „Green Scratch”, o czym powiadamiał nieduży neon – jasnozielony, z pulsującymi żółtymi i czerwonymi kropkami.
Frontowa ściana budynku została częściowo wyburzona; wbudowano w nią duże okno. Jak na wielkim ekranie widać było przez nie wnętrze jasno oświetlonej sali, pomalowanej na słoneczny kolor żółty, i gromadę gości, i zespół, złożony z czarnoskórych muzyków. Roześmiany pan Oracabessa właśnie zajmował miejsce wśród nich, a wokół tłoczyli się weseli ludzie – zwykli i niezwykli, czarni i biali, ubrani kolorowo i ubrani buro, dorośli i dzieci. Wszyscy czekali na pana Oracabessę, który podniósł do ust złotą trąbkę. Na ten sygnał cały zespół zaczął grać, a przez uchyloną górną połówkę okna buchnęła wspaniała, pogodna, melodyjna i beztroska muzyka reggae.
Józinkowi aż dech zaparło – nie wiedział tylko, czy to od rytmicznego dudnienia basu (uwielbiał basy!), czy też dlatego, że właśnie ujrzał Trollę. Ubrana w czerwoną bluzeczkę, krótką żółtą spódniczkę i oczywiście swój zielony kapelusz, Trolla tańczyła – i to jak! – całkiem sama, na podium tuż obok muzyków, a wszyscy ją podziwiali, oklaskiwali i machali do niej rękami.
A to ciekawe! Teraz, kiedy już byli u celu swej wędrówki, kuzynka Laura – taka dotąd śmiała, zdecydowana i pomysłowa – zawahała się nagle, cofnęła, a Józinek pojął w mgnieniu oka, że ona wcale nie jest taka pewna siebie, jak zwykle udaje. Nie była też ani odrobinę groźna. Stała oto – zakłopotana, niepewna – w prostokącie światła, leżącym na śniegu i przestępowała z nogi na nogę. Gdyby go teraz spytała, jaka właściwie jest, musiałby szczerze odpowiedzieć: podobna do zmokłej wrony.
– To co, wracamy? – zaproponowała niepewnie.
– Skąd – powiedział. Co ona sobie myśli, przecież nie po to szedł z nią w noc, nie po to ryzykował niełaskę, żeby teraz się wycofywać. Złapał kuzynkę za łokieć i pociągnął do drzwi.
Były jasnozielone, z czerwoną ościeżnicą i żółtymi okuciami oraz oświetlonym guzikiem domofonu. Laura jeszcze oponowała, że to jednak chyba nie wypada, pchać się bez zaproszenia do obcych ludzi, ale on powiedział spokojnie: – To nie są obcy. Ja ich znam! – a ponieważ stwierdził, że drzwi są uchylone, wlazł do środka, a Laura za nim.
Od razu z przedsionka wchodziło się do tej dużej sali. Pulsująca, radosna muzyka wypełniała całe pomieszczenie, a wokół tańczyli szczęśliwi ludzie. Teraz czarnoskóry wysoki chłopak grał solówkę na gitarze basowej, a tańczący gwizdali, klaskali i wznosili okrzyki. Potem odezwała się trąbka. Trolla przestała tańczyć i znalazła się przy mikrofonie. Zaczęła śpiewać i Józinkowi dreszcz przeleciał po plecach – zresztą i tańczący zasłuchali się, zwolnili tempo, przystanęli, jakby ich także oczarował ten śpiew.
Ależ ona miała głos! Koniec świata. Kiedy śpiewała, był jeszcze piękniejszy niż wtedy, gdy mówiła. Podobne alty można było usłyszeć na starych jazzowych płytach taty: wibrujące i ciepłe. I takie miłe! Trolla śpiewała, stojąc spokojnie z założonymi rękami, i tylko nieznacznie się kołysząc w takt muzyki. Józinek nie rozumiał słów, lecz czuł, że ona śpiewa o czymś naprawdę bardzo ważnym. Skończyła i przez chwilę panowała zupełna cisza, zanim wybuchły oklaski. Wtem pan Oracabessa wystąpił naprzód, wzniósł ręce i powiedział basem do mikrofonu:
– A teraz ogromne rozczarowanie, dzieci śpią, na jednej nodze za pasem!
„Rozczarowanie” to było dobre słowo. Józinek pokręcił głową z dezaprobatą. A więc i tu panują te absurdalne obyczaje! Spać w sylwestra! Czy przynajmniej w tej oazie wolności dzieci nie mogłyby doczekać rana razem z dorosłymi?!
Ale nic z tych rzeczy. Pan Oracabessa wyłuskał z tłumu kędzierzawego, ciemnoskórego chłopca, który opierał się ze wszystkich sił, piszczał i wierzgał. Wziął go na ręce jak malucha i wpakował sobie pod pachę. Kiedy zaczął się z nim przeciskać przez tłum, zbierał po drodze jeszcze inne dzieci, a niektórzy spośród obecnych robili to samo. Wreszcie wszyscy zniknęli za drzwiami w głębi, a reszta gości i domowników, w zmniejszonym gronie, została zaproszona do długiego stołu pod oknem.
Trolla ruszyła tam przez salę i w tym właśnie momencie ujrzała Józefa Pałysa.
Ona jest niemożliwa, pomyślał. Wcale się nie zdziwiła na jego widok. Podniosła tylko rękę i zaraz do niego podbiegła, uśmiechnięta.
– Pepe! – wrzasnęła. – Przyszedłeś ze mną zatańczyć, co?
– Oczywiście – z powagą odparł Józinek. Był bardzo zadowolony. – To kuzynka – tak przedstawił Laurę w obawie, by Trolla nie pomyślała sobie czego innego.
Spojrzały na siebie, podały swoje imiona, a Laura dorzuciła: – Pięknie śpiewasz. – Mimo to Józinek nie wyczuł pomiędzy nimi jakiegoś nagłego przepływu sympatii. Nagle zaczął się trochę wstydzić Laury – była przesadnie umalowana, dziwnie uczesana i jeszcze dziwniej wystrojona. Trolla wyglądała przy niej tak normalnie, czysto i miło, jak to tylko było możliwe. Powiesiła gdzieś ich okrycia, a potem wśród gwaru, śmiechów, szczęku talerzy i pobrzdąkiwania gitary, zaprowadziła ich do stołu obleganego przez gości.
Stół uginał się od przysmaków, co Józinka niezmiernie uradowało, bowiem znowu zaczął być głodny. Przysmaki te były wyłącznie bezmięsne. Dostrzegł misę swojskiego bigosu z grzybami, sałatki i surówki warzywne, jakieś smakowite placuszki, chlebki i naleśniki, oraz przeróżne do nich smarowidła. W wielkim garze był wonny barszczyk, a wszystkim tym zawiadywała nieduża, energiczna pani o różowych policzkach, jasnych oczach i blond czuprynie z postrzępioną grzywką.
– Tereska, goście do mnie przyszli, Pepe i jego kuzynka Laura. A to jest moja siostra, pani Oracabessa – powiedziała Trolla.
– O Boże, jaki sympatyczny rudzielec! – zakrzyknęła pani Teresa. – Pokaż no się, Pepe – o, dobrze ci z oczu patrzy. A ty, Laura, chodzisz do naszego ogniska muzycznego?
Laura potwierdziła.
– Tak, w Pałacu Kultury, uczę się śpiewu.
– A! – ożywiła się Trolla. – Potem sobie razem pośpiewamy, dobrze?
Tymczasem powrócił pan Oracabessa, nawet nie wiedząc, że synek, którego przedtem wyniósł pod pachą, przywędrował za nim, śmiejąc się od ucha do ucha. Na nowo zaczęto tańce. Saksofonista grał coś przyjemnie powolnego, trąbka pana Oracabessy, zaopatrzona w tłumik, brzmiała nieco ciszej, a najśmielsze marzenia Józefa Pałysa zaczynały się spełniać: zamiast leżeć w łóżku, jak ciepła klucha, i w ten beznadziejny sposób spędzać sylwestra, tańczył oto w najprawdziwszym studiu nagrań, przy muzyce doprawdy znakomitej, i to granej na żywo, a tuż przy nim podskakiwała Trolla, wspaniała dziewczyna, zaledwie o połowę wyższa od niego.
Tak przeszaleli sobie miły kwadransik, zanim Józinkowi przyszło do głowy, że może powinien się zaopiekować opuszczoną kuzynką. Zaczął więc jej wypatrywać, wychylając się na boki i stając na palcach. Jakoś nigdzie Laury nie widział w tej wesołej, tłocznej sali – ani wśród tańczących, ani przy stole. Dopiero po chwili dostrzegł, że stoi ona na podium obok młodego Murzyna i coś tam sobie zgodnie nucą.
No, to miał spokój z rodziną, Mógł się zająć swoimi sprawami. Mógł sobie na przykład trochę z Trolla porozmawiać. Tyle tylko, że nie miał pomysłu, jak zacząć.
– Fajnie tu pachnie – przełamał wreszcie milczenie.
– Fajnie?! – Trolla na to. – Chyba ty węchu nie masz, Pepe, chłopcze drogi. Nie cierpię tego zapachu. Jak Helmut wynajął tę budę, to ściany były zarośnięte grzybem. Zrobiliśmy remont, wielkie skrobanie, suszenie i odgrzybianie – no i co? Zapach pozostał! Nie można się go pozbyć.
No, proszę. Ale trafił. Dobra, są jeszcze inne tematy. Łatwo było dostrzec, że Trolla jest wymowna. Wymyślił, że całkiem wystarczy rzucić od czasu do czasu właściwe słówko, a konwersacja rozwinie się samoczynnie.
– Wynajął? – spytał na chybił trafił.
– Tak jest, za psi pieniądz – odpowiedziała natychmiast. – Było to trzy lata temu, o ile dobrze pamiętam. Tak! Walenty miał wtedy wietrzną ospę. Nie masz pojęcia, co tu była za rudera. Samych śmieci wywieźliśmy ze trzy ciężarówki, a potem jeszcze raz tyle gruzu. Pracowaliśmy wszyscy jak niewolnicy. No, ale teraz całkiem tu przyjemnie, nie uważasz? Tam, z tyłu, jest parę pokoi i łazienka z kuchnią, tak jakby w jednym pomieszczeniu.
– W jednym – powtórzył.
– Tak, bo po prostu prysznic się Helmutowi nie zmieścił w toalecie, to go dał do kuchni. Helmut jest wynalazczy i niekonwencjonalny, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.
– Wszystko rozumiem – zaznaczył Józinek, lekko urażony. Trolla poklepała go z uznaniem po łopatce.
– Pewnie, bystry z ciebie gość, Pepe. Ciekawie się z tobą gada! Tak Józef Pałys nauczył się sekretu prawdziwie udanej konwersacji: jak najmniej mówić, jak najwięcej słuchać i zadawać właściwe pytania.
– Walenty? – rzucił, znacząco poruszając brwiami.
– Tak! Walenty! – wykrzyknęła ze śmiechem ona. – Moja siostra też jest wynalazcza. Urodziła dwójkę Mulatów i nadała im imiona jak z Reymonta, co tworzy świetny efekt kontrastowy. Zresztą, one doskonale mówią po polsku, czego nie można powiedzieć o Helmucie.
– Nie można?
– W żadnym razie. Chociaż bardzo się stara. Teresa go uczy nawet idiomów, tylko że jemu wszystko się miesza. Helmut pochodzi z Jamajki, ale od dziecka żył w Berlinie, gdzie poznała go Tereska, kiedy pracowała tam na czarno.
– Na czarno.
– Tak, jako sprzątaczka, choć oczywiście jest muzykiem. Z tego nie dało się tu żyć. Więc siedziała tam dobrych parę lat.
– Ty też?
– Nie, ja mieszkałam na Winogradach. Ale potem już musiałam przenieść się do siostry, bo rodzice pojechali pracować do Monachium.
– Rodzice?
– Oni też są muzykami. Znaleźli dobre ogłoszenie. Mama prowadzi dom jakiejś bogatej babce, a tata jest tam złotą rączką – ogród, naprawy i te rzeczy. Wiesz, potrzebna była kasa. Na kurację.
– Kurację?
– Pewne leki nie znalazły się na właściwej liście. To jest sytuacja, kiedy chory Polak musi sobie radzić sam.
– Sam.
– Nie wiedziałeś? Musi wydobyć pieniądze choćby spod ziemi. Muzyka ustała i wszyscy tańczący usiedli sobie na krzesłach albo na podłodze.
– Ale kto był chory? – spytał zdezorientowany Józinek.
– Ta twoja kuzynka na dobre zajęła się Franzem – z uśmieszkiem zauważyła Trolla.
– Kim?
– Bratem Helmuta. Młodszym. To ten od saksofonu. Józinek się obejrzał. Brat pana Oracabessy popijał piwo, zagryzając naleśnikiem, zwiniętym w rurkę. Wyglądało na to, że nie nudzi się z Laurą, ona zaś była wręcz nie do poznania: ożywiona, rozchichotana, wierciła piętą w podłodze jak to czasem robią dziewczyny, gdy je ogarnia zachwyt przemieszany z zakłopotaniem. Kompletnie przy tym nie zwracała uwagi na swego kuzyna, którym, formalnie rzecz biorąc, powinna tej nocy się opiekować!
W porządku. Jemu opieka nie była potrzebna.
Tymczasem na podium powrócił pan Oracabessa, wziął gitarę basową i zaczął z niej wydobywać czarodziejskie dźwięki, co zaraz przyciągnęło chudzielca z klarnetem oraz Franza z naleśnikiem.
Trolla natychmiast ruszyła do grających. Z odległego kąta sali nadciągnął gitarzysta z dredami, a zaraz po nim – drugi i oto już byli wszyscy razem, cały zespół, a pan Oracabessa zaprosił do mikrofonu i Trollę, i Laurę!
Józinek musiał przyznać, że to robiło mocne wrażenie. Czy ktoś w domu w ogóle wiedział, że Tygrysek ma taki czysty, wyszkolony głos? I że potrafi tak profesjonalnie śpiewać? Ta kuzynka wciąż go zadziwiała!
Muzyka była jak ciemne tło dla jej jasnego głosu, a kiedy włączyła się Trolla, Józinkowi znów dreszcze przebiegły po plecach. Oczywiście utwór, który właśnie wykonywano, był w porządku, ale te dwie śpiewające dziewczyny okazały się świetne – jedna i druga!
Goście nawet nie próbowali tańczyć. Zasłuchali się, jak na prawdziwym koncercie, a kiedy utwór się skończył, wybuchnęli wielkim aplauzem.
Trolla przyjęła to spokojnie. Ale dla Laury podobny entuzjazm słuchaczy był chyba czymś nowym. Zaskoczona, zamarła na podium, przez chwilę stała bez ruchu, nie wiedząc, jak się zachować, aż wreszcie znalazła właściwy, jej zdaniem, styl: wyciągnęła do publiczności rozpostarte ręce i wykonała estradowy ukłon. Kiedy się wyprostowała, była już innym człowiekiem: odniosła sukces, promieniała dumą i satysfakcją. Józinek, jako dobry obserwator, umiejący wyciągać logiczne wnioski, nabrał przekonania, że oto narodziła się, niestety, gwiazda i że odtąd życie rodziny nabierze zupełnie innego charakteru.
Teraz jednak ochocza kuzynka musiała opuścić estradę, gdyż pan Oracabessa przystąpił do mikrofonu i ogłosił premierę światową swojego nowego utworu pod tytułem „Teresa”, co zgromadzeni goście przyjęli wielkimi brawami i mnóstwem okrzyków.
Utwór wykonany został na trąbce z tłumikiem, z towarzyszeniem gitary basowej i perkusji. Pani Teresa, którą posadzono na miejscu honorowym, wyglądała jak zwykle bardzo serio i jak zwykle zacinała usta, ale coś Józinkowi mówiło, że w tym momencie jest bardzo zadowolona.
Gdzieś daleko, na zewnątrz, dały się słyszeć wybuchy, pukanie sztucznych ogni, ostre trzaski petard – pewnie właśnie wybiła północ, ale w tej sali nie zwrócono na to uwagi. Wszyscy słuchali muzyki, jakby ona właśnie była najważniejszą rzeczą na świecie.
Kto wie, czy nie jest, pomyślał Józinek.
Dźwięki sypały się jak szklane kulki i skakały jak kamyki po powierzchni wody. Nagle włączyła się spokojnie trąbka i miękki strumień melodii zagarnął wszystko. Muzyka chlusnęła szeroką, pogodną rzeką. Powieki Józinka opadły, a pierś uniosła się w głębokim westchnieniu.
Józinek obudził się tylko dlatego, że było mu gorąco. Wokół panowała słodka cisza i półmrok. Można by tak leżeć jeszcze i leżeć, spać i leniuchować w tym nagrzanym, ciemnawym pokoju. Okno było jaśniejsze, zasypane do połowy śniegiem, a po drugiej stronie szyby, wirując bezszelestnie, spływały pojedyncze płatki, podświetlone zielonym neonem.
Noga mu zdrętwiała i kiedy zaspanym wzrokiem sprawdził, co jest tego przyczyną, zdziwił się wielce, bo ta noga była czarna!
Zaraz jednak pojął, że widzi całkiem różne nogi: ta, co mu zdrętwiała, znajdowała się pod tą czarną. Ta czarna zaś wyrastała z nogawki szerokich, białych gatek i należała do małego Walentego. Spał on twardo na wznak, rozrzuciwszy kończyny na karimatce. Przez sen wykopał się spod kołderki.
Józinek usiadł i ogarnął wzrokiem sytuację.
On też miał pod sobą karimatkę, rozścieloną na podłodze. Był ubrany, ale bez butów. Zielone światło, zapalające się co pewien czas na zewnątrz, ukazywało dalsze szczegóły otoczenia. Na kolejnym posłaniu leżał śpiwór, a jego wylot wieńczyła strzecha dredów. Drugi gitarzysta spał twardo na zwykłym fotelu, z głową odrzuconą na oparcie i z bosymi nogami ułożonymi na plecaku. Cały nieduży pokoik, w jakim się znajdowali, zapchany był od ściany do ściany śpiącymi facetami w różnym wieku. Za oszklonymi drzwiami, w sąsiednim pokoju, chrapali państwo Oracabessa, przytuleni do siebie jak dwa gołąbki, w podwójnym małżeńskim łożu. Nad łożem wisiał zegar elektryczny, który wyświetlał właśnie godzinę szóstą czterdzieści pięć.
Nigdzie nie było widać Trolli. Ani Laury.
Jak to się stało, że spuścił z oka tę nierozważną kuzynkę?
Był już naprawdę najwyższy czas, by wracać do domu.
Owszem, owszem, w Nowy Rok wszyscy lubią sobie dłużej pospać, ale na pewno nie Babi. Co dzień wstawała o siódmej, a ponieważ wczoraj udała się na spoczynek o zwykłej porze, było pewne, że zerwie się z łóżka dość wcześnie.
Czas nagli.
Trzeba odnaleźć kuzynkę.
Odszukał adidasy Ignacego Grzegorza. Stały na parapecie okna, obok innego obuwia. Wyróżniały się, oczywiście; trudno by pomylić buty drogiego kuzyna z czymkolwiek innym – były akurat tak dziecinne, niemodne i pretensjonalne, jak to tylko możliwe. Nikt poza tym intelektualistą nie zdecydowałby się na taki wybór.
Józinek zdjął buty z parapetu, lecz nie włożył ich jeszcze, tylko przemknął na palcach w stronę drzwi, przekraczając kolejne ciała. Ostrożnie przekręcił gałkę i wyszedł na korytarz, pachnący lakierem do podłóg. Zapalił światło. Pusto, cicho i biało. Szmer wody powiedział mu, gdzie się znajduje toaleta. Zapalił światło i tutaj. Malutka biała klitka faktycznie nie pomieściłaby prysznica, za to można tu było nareszcie się odsiusiać i umyć, a nawet – nieco przyczesać. Pod owalnym lusterkiem, na wysokiej półce poza zasięgiem dziecięcych rąk, stała cała bateria najróżniejszych lekarstw. Na Jowisza! Kto to wszystko zjada? Zamglona tafla ukazywała niewyraźny portret zapuchniętego człowieka o zaspanych oczach, płomiennej czuprynie złożonej z krzywo przyspanych strączków, nosie jak nakrapiane jajko i rumianych policzkach, z odciśniętymi pręgami oraz śladem guzika. Józinek zrobił do lustra minę Nicolasa Cage’a – tępe oko, wpółotwarte usta, brwi boleśnie w górę – po czym ruszył w dalszy obchód.
Kuchnia. Tuż obok. Niedaleko mają do tego prysznica. Kabina zajmowała większość powierzchni. Garnki, z braku miejsca, zwisały z sufitu na długich sznurach, zakończonych haczykami. Pomysłowe.
Poczęstował się jabłkiem z dużego koszyka, pełnego owoców. Chrupiąc, nasypał pokarmu cudzym złotym rybkom, które żyły sobie swoim cichym życiem w akwarium na lodówce. Potem włożył na nogi tragiczne adidasy kuzyna. Wyrzucił ogryzek do kubła i ruszył dalej, zapalając i gasząc kolejne światła.
Podobał mu się dom Trolli. Zwiedzanie go, podczas gdy domownicy spali, było zajęciem dziwnie ekscytującym. Czuł się niepewnie, jakby robił coś niedozwolonego, choć naprawdę starał się być dyskretny i nie zaglądał, na przykład, do szuflad i szaf, choćby go to nie wiem jak korciło.
Nadzwyczajne! W korytarzu namalowany został wprost na tynku olbrzymi obraz: pokraczne żyrafy, sięgające od podłogi do sufitu, wędrowały za tygrysami i lwami. Nad ich głowami świeciło wspaniałe słońce, a w tle rosły palmy. Podpis, wykonany dziecinną ręką, głosił: AFRYKA.
Pozwalają tu dzieciom smarować po ścianach! I to prawdziwymi farbami! Już widział minę swojej mamy, gdyby zrobili coś takiego z Lusią w sterylnej bieli ich sutereny.
Dom Trolli był raczej pustawy. Mebli mało, dużo plakatów i malowideł. Brak forsy rekompensowano tu pomysłowością oraz dobrym smakiem. A poza tym – nie przejmowano się drobiazgami i głupstwami: w głównym hallu, na dwóch szmatach, stał stary czerwony skuter, a obok – dwa odrapane dziecinne rowerki (jeden trójkołowy).
Dalej była sala nagrań – prowadziły do niej ciężkie drzwi, obite ceratowymi poduchami i było tu mnóstwo ciekawych rzeczy, takich jak kabina dźwiękoszczelna, wielkie pulpity z mnóstwem guziczków i dźwigienek, prawie jak w odrzutowcu, oraz sporo przedmiotów i instrumentów nieodgadnionego przeznaczenia. Podniecająco ciekawe! W telewizji widywało się czasem sale nagrań – szczerze mówiąc, znacznie bardziej bogato wyposażone. Ale w żadnej z nich nie przebywało się samemu, w świąteczny poranek, kiedy to można cichcem się zapoznać z każdym aparatem, poruszać dźwigienkami, włączać monitory, kręcić pokrętłami i wciskać guziczki. Józef Pałys działał jak zwykle rozważnie, więc niczego nie popsuł. W nagrodę pozwolił sobie na wejście do kabiny dźwiękoszczelnej. Była niezła, choć chyba własnej roboty.
Ale czas naglił.
Przeszedł przez korytarz do żółtej sali. No! Byli tu – cała trójka. Na długim stole pod oknem widniało kulinarne rumowisko, wszędzie unosił się zapach majonezu. Trolla – w kapeluszu, trochę jakby blada i z podkrążonymi oczami otulała skulone ramiona ciepłym szalem. Za to Franz i Laura, po których nie było widać ani śladu znużenia, wyśpiewywali w zgranym duecie: „So much trouble in the world”.
– Już wstaliście? – spytał Józinek.
– Jeszcze się nawet nie położyli – odparła Trolla, ziewając.
– A ja nie mogłam zmrużyć oka przez te wybuchy na dworze, więc siedzę z nimi. Wciąż śpiewają, twoja kuzynka chyba odkryła swoją drogę życiową. Pepe, wiesz, że zasnąłeś na podłodze? Zanieśli cię na górę jak nieżywego.
Józinek się zaczerwienił, jakby to był powód do wstydu. Szarpnął Laurę za rękaw czarnej szaty.
– Idziemy – powiedział surowo.
– Spokój, smarkaczu – zdenerwowała się kuzynka, wytrącona z natchnionej pozy. – Dokąd ci się tak spieszy?
– Jest siódma – odpowiedział z irytacją.
– E tam, siódma, siódma, na pewno wszyscy jeszcze śpią – ociągała się Laura, ale wystarczyło zapytać, czy jej zdaniem babcia też, żeby uzyskać oczekiwany efekt. Gwiazda odłożyła nuty i wymownie spojrzała na Franza.
Ten milczał, czekając, co będzie dalej.
– No, faktycznie, czas wracać – rzuciła wreszcie Laura, po czym znów zerknęła na Franza i doczekała się wreszcie.
– Odwiozę was – zaproponował.
Jechali rzężącą furgonetką przez zasypane śniegiem ulice, z wolna rozjaśniane przez skąpe światło poranka; można było uwierzyć, że całe miasto jeszcze śpi, i to bardzo uspokoiło Józinka. Doszedł do wniosku, że – przy odrobinie szczęścia – może im się uda wrócić do domu niepostrzeżenie.
Pewnie by tak było, gdyby nie Laura. Kiedy tylko zajechali na Roosevelta, kiedy wysiedli z transita i stanęli na zasypanym śniegiem chodniku, ona się rozgadała na cały głos. Usiłowała wymóc na Franzu termin ich przyszłego spotkania, lecz bez skutku. Potem musiała pogłębić swą porażkę, brnąc dalej, ku kolejnemu niepowodzeniu: podała mu dobitnie swój numer telefonu, nalegając, by go zapisał (powiedział, że na pewno zapamięta), następnie dorzuciła swój adres e-mailowy i już zaczynała manewry celem uzyskania namiarów Franza, gdy on zakrzyknął:
– To część! – wskoczył do furgonetki i z łoskotem zatrzasnął drzwiczki, budząc zapewne pół kamienicy. Odjechał, można powiedzieć, w ostatniej chwili: właśnie uniosła się firanka w kuchennym oknie na wysokim parterze i za szybą ukazał się dziadek w bonżurce. Na widok wnuków uchylił połówkę okna i wystawił orli nos na świeże powietrze.
– Salve, Tygrysku! – zawołał rześko. – Quiescere iuventus nescit*. Co wy tu, ranne ptaszki, robicie?
A wtedy Laura, z błyskawicznym refleksem i ku wielkiemu zgorszeniu Józinka, skłamała gładko:
– Spadł taki cudny śnieg, dziadziusiu, więc wyszliśmy sobie ulepić bałwanka przed śniadaniem.
Ale jeśli sądziła, że wolno jej łgać dziadkowi w żywe oczy, to myliła się głęboko.
– Bujda! Byliśmy całą noc na balu u Murzynów! – zawołał z oburzeniem Józef Pałys, na co dziadek wybuchnął śmiechem, mówiąc:
– A to paradne! – i dodał, cofając się w głąb kuchni: – Lepcie tego bałwanka, lepcie, a ja wam zrobię kakao.
W domu Laura rzuciła Józinkowi spojrzenie przepełnione pogardą i poszła natychmiast do łóżka, tłumacząc się przed dziadkiem, że fatalnie spała z powodu tych wszystkich petard. Natomiast Józinek postanowił zmyć z siebie lepkość jej kłamstw oraz poranne znużenie noworoczne i udał się w tym celu pod prysznic. Zamknął się w łazience dziadków, odczuwając ulgę: jeszcze przez jakiś czas nie będzie musiał patrzeć w ufne i nacechowane prawością oblicze przodka, który, starannie przyrządziwszy kakao, zasiadł przy stole, czytając niedużą książeczkę, gęsto pozakładaną pustymi torebkami po herbatce mentha-fix.
Prysznic u dziadków miał pewne zalety: niedawno ciotka Gabrysia kupiła nową końcówkę z regulatorem na trzy tempa i Józinek, ilekroć tu się kąpał, miał zwyczaj przez kilka dobrych minut sprawdzać, czy owa regulacja dobrze działa. Potem zawsze trzeba było długo wycierać łazienkę mopem. Kiedy wreszcie skończył i zasiadł z komiksem na sedesie, przekonał się drogą nasłuchu, że dziadek już dawno sobie poszedł. Po kuchni krzątała się obecnie Babi, co dało się poznać po szczęku garnków i łoskocie talerzy.
Zasyczał ekspres: babcia robiła sobie poranną kawę. Wkrótce też dał się słyszeć klekot jej laptopa. Biedactwo. Dziś były jej imieniny, a ona pracowała od świtu. Józinek postanowił złożyć jej życzenia, a może nawet machnąć przedtem jedną z tych schematycznych laurek, które, nie wiadomo dlaczego, dorośli solenizanci tak bezgranicznie uwielbiają.
Tymczasem spokojnie zajął się lekturą Tintina. Stracił poczucie czasu. Z zadumy wyrwał go odgłos łkania za drzwiami.
– Co tam, Pyzuniu? – usłyszał zaraz zniecierpliwiony głos babci, a klekot klawiszy ustał.
– Nic, nic – odparła zduszonym głosem kuzynka Róża, szlochając chyba w rękaw lub kuchenną ścierkę.
– Nic? To nie płacz – z roztargnieniem doradziła babcia. Upłynęła dłuższa chwila, wypełniona żałosnym pochlipywaniem Róży. Laptop klekotał bez przerwy.
– No? – spytała wreszcie dalekim głosem Babi.
– Głupstwo.
– Cała zapuchłaś. Jeśli głupstwo, to szkoda urody.
– To nie głupstwo – obruszyła się Róża.
– Poważna sprawa?
– Bardzo.
Cisza. Józinek nadstawił ucha. Wreszcie znów zabrzmiał miły, lekko oschły, trochę ironiczny głos babci:
– Mogę jakoś pomóc? – Nie.
– Powiesz mi, co to za problem, czy tylko będziesz obiecująco popłakiwać?
– Nie kpij sobie.
– Bo wolałabym popracować. Terminy mnie gonią.
– A! Proszę! Pracuj sobie, pracuj!
– Przeszkadza mi, że chlipiesz.
– Mogę wyjść! Mogę wyjść!
– To wtedy będę wiedziała, że beczysz w swoim pokoju.
– Znów żartujesz.
– Może po prostu powiedz krótko, w czym rzecz. Rzadko się ciebie widuje we łzach.
– Tak (-hu, hu, hu-), jestem takim rodzinnym promyczkiem. Wcielenie beztroski.
– Bal się wam nie udał?
– Jaki bal? (-hu, hu, hu-) Nie byłam na balu. Boże! Boże! Znów cisza.
– Masz dwadzieścia dwa lata – oschłe odezwała się babcia. – Nie płacz jak dziecko. Powiedz, o co chodzi, krótko i zwięźle.
Surowość babci zawsze działała niezawodnie. Płacz Róży ustał.
– Jestem w ciąży – oznajmiła. Józinek aż upuścił komiks. Ale numer.
– Tak też myślałam – spokojnie stwierdziła babcia, a Józinek wprost skamieniał na sedesie, porażony jej przenikliwością i wszechwiedzą. – Przy tym stole siedziała kiedyś twoja mama, mówiąc to samo. Tylko mniej płakała, bo to dzielna dziewczyna. Było to około dwudziestu dwóch lat temu. Jak ten czas leci.
– Dwudziestu dwóch?
– Tak jest. Twój ojciec, Janusz Pyziak, niezmiernie się obawiał małżeńskiej niewoli.
– I co?
– Pogadałam z nim i zmienił wreszcie zdanie. Niestety, jak ci wiadomo, raczej na krótko. Może nie powinnam była się wtrącać, i tak zwiał.
– Och! (-hu, hu, hu-).
– Nie, no proszę, to nieznośne. Róża przestała szlochać.
– Chcę ci coś wyjaśnić, babciu, bo pewne rzeczy wyjaśnić trzeba. Ja nie dlatego płaczę, że jestem w ciąży, bo ja chcę być w ciąży. To znaczy, skoro już będę miała dziecko, to chcę mieć dziecko. I nie dlatego płaczę, że Fryderyk nie chce się ze mną ożenić, ja go nawet nie pytałam, czy chce się ze mną ożenić, ponieważ ja nie chcę. Bo zachował się tak, jak się zachował. Nigdy więcej nie wspominajcie o tym człowieku, bo ja też o nim nie wspomnę.
– W każdym zdaniu udało ci się zawrzeć powtórzenie – skonstatowała z zainteresowaniem babcia.
– Babi! Czy do ciebie w ogóle dociera, co ja mówię?!
– Tak. Każdy szczegół i wszystkie konsekwencje.
W tym momencie Józinek zdecydował się wreszcie nacisnąć spłuczkę. Kaskada wody z wielkim szumem spłynęła w głąb muszli, a zapowietrzone rury zaczęły swe monotonne zawodzenie.
– Kto tam jest? – dopytywała się właśnie spłoszona Róża, gdy Józinek stanął w drzwiach, zwijając komiks w trąbkę.
To tylko ja – powiedział ponuro. – Wszystko słyszałem. Sorry.
– Józinku!!! – wykrzyknęła babcia ze zgorszeniem, a kiedy spojrzał na nią niespokojnie, dodała: – Wiesz doskonale, że dziadek nie znosi, kiedy mówicie „sorry” zamiast „przepraszam”. Pilnuj się.
– Tak jest – rzekł Józinek i spojrzał na zabeczaną kuzynkę, która siedziała na wprost drzwi, wiodących do przedpokoju. W ich białym obramowaniu widniał drogi Ignacy Grzegorz z czerwonymi, odstającymi uszami; skrzętnie przeglądał on jakąś – zapewne pierwszą lepszą – książkę, wyjętą z regału. Było oczywiste, że miągwa też wszystko słyszał – i to bynajmniej nie przez przypadek.
Mimo że zapuchnięta i z czerwonym nosem, a w dodatku, jak się okazuje, w ciąży, kuzynka Róża była nadal bardzo ładna. Zawsze przypominała Józinkowi smaczne ciastko z malinami i śmietaną. Miała gęste, miedziane włosy, oczy jak dwie czekoladki i bardzo ładnie, słodko pachniała (amant, który nie chciał się z nią ożenić, był skończonym matołkiem). Poza urodą kuzynka Róża posiadała jeszcze inne zalety: była mądra (choć ostatnio źle jej szło na studiach astronomicznych. Twierdziła, że ją nudzą i że dlatego oblała ważny egzamin). Była też pogodna, miła i dobra. Przykro było patrzeć na jej rozpacz.
Józinkowi przypomniało się nagle, jak przed paru laty Róża obmywała mu jodyną rozwalone kolano. Popchnięty i skopany przez tego wulgarnego Wronę z drugiego podwórka, upadł na stłuczoną butelkę. Kiedy wszedł do bramy, zalewając wszystko krwią, wpadł właśnie na Różę, a ona się nim zajęła tak troskliwie, zaniosła go do kuchni dziadków i tam, znad szczypiącej jodyny, spojrzała mu prosto w oczy i powiedziała z dumą, że jest dzielny jak Mucjusz Scewola, który bez drgnienia trzymał prawicę w ogniu, chcąc pokazać, że nie boi się tortur ani śmierci. Józinek, który właśnie miał się rozbeczeć z bólu i żałości, natychmiast zmienił zdanie i odtąd nie płakał już nigdy. Takie rzeczy pozostają w człowieku – rzecz ciekawa! – i powracają znienacka, przynosząc właściwe słowa, których inaczej może by się nie znalazło, oraz podpowiadając właściwe postępowanie, na które człowiek kiedy indziej nie zdobyłby się, a może i nie odważył.
Sięgnął do pudełka na stole i podał kuzynce ligninową chusteczkę.
– Jakoś go wychowamy – mruknął. – Nie płacz.
Powiedział „go”, bo kiedy tak wpatrywał się w Różę, naszła go niezbita wprost pewność, że urodzi mu ona małego super-kuzyna.
Ciekawe, czy będzie rudy.
Około dziewiątej wszystkie dzieci zgromadziły się przy wielkim stole w babcinej kuchni, bo ich rodzice spali w najlepsze lub byli nieobecni. Spała Laura, także kuzynka Róża poszła odespać swoje smutki. Ponieważ mama i tata wrócili z balu medyka dopiero o ósmej rano, przedłużono pobyt Józinka i Lusi u dziadków. Nie miał nic przeciwko temu. Wbrew jego wczorajszym obawom było tu coraz ciekawiej, a w dodatku zaczynało pachnieć wspaniałą, tłustą pieczenia. Babcia wstawiła do piekarnika naszpikowane czosnkiem mięso – na jej imieninowym obiedzie miał być obecny profesor Dmuchawiec, sympatyczny starzec, dawny nauczyciel ciotek. Zanosiło się na uczone dysputy przy jedzeniu. Miągwa będzie uszczęśliwiony.
Na razie jednak trwało śniadanie. Wszystkie dzieci dostały po jajku na miękko i oczywiście jadły ze smakiem; jeden tylko Ignacy Grzegorz – którego migdałowe oczy były dzisiaj nieco podkrążone, a odstające uszy nadal płonęły niezdrową czerwienią – grymasił, że w jego jajku pływa zarodek. Na pytanie kuzynki Ani („żabką czy crawlem?”) nie udzielił odpowiedzi, tylko nadal zapuszczał żurawia przez otworek wydłubany w skorupce. Ponieważ babcia była dziwnie milcząca, a Józinek oczywiście się domyślał przyczyny jej strapienia, lamenty kuzyna mocno go zirytowały. Co ten miągwa może wiedzieć o zarodkach i związanej z tym problematyce? Czy, poza wszystkim, nie mógłby się przymknąć i skończyć ze swoimi nietaktami? Mało to Babi ma na swojej starej głowie? – W dodatku w imieniny?
– Zwidy masz?! – objechał kuzyna po cichu.
Ignacy Grzegorz, drżąc z obrzydzenia, przesunął kieliszek po stole i pokazał czubkiem łyżeczki niedużą, brązową plamkę w głębi jajka. Lusia i Ania zaczęły popiskiwać ze strachu i przechylać się przez stół, by zobaczyć na własne oczy to okropieństwo, więc Józef Pałys, niewiele myśląc, chwycił swoją łyżeczkę, zanurzył w żółtku, po czym gładko przełknął jej zawartość i jeszcze się oblizał.
– Okruszek – wyjaśnił. – Jedzcie.
Miał sporą satysfakcję z tego, że uwierzyły mu natychmiast i spokojnie wróciły do śniadania. Dodatkową przyjemność sprawiło mu to, że publicznie wykazał, jakim histerykiem jest jego uczony kuzyn.
Ignacy Grzegorz poczuł się chyba sponiewierany. Zatrzepotał rzęsami i powiedział słabo, lecz uparcie:
– To był zarodek kurczaka.
Józinek nie wytrzymał i kopnął go pod stołem.
– Babciu, Józinek mnie kopie pod stołem – złożył raport Ignacy Grzegorz.
Babcia milczała, patrząc w okno.
– Notabene – dorzucił Ignacy Grzegorz z typowym dla siebie wyrazem wytrawnego myśliciela, kiwając się przy tym na krześle i ostatecznie rezygnując z jajka – zauważyłem, że moje adidasy są dziś mokre od samego rana. Jak to być może?
– Wleję ci – uprzedził go Józinek półgłosem. Niezrażony tym kuzyn spożył wytwornie kawałek białego sera, po czym dodał w zamyśleniu:
– Chyba ktoś w nich wychodził.
Mimo woli Józinek rzucił spłoszone spojrzenie na babcię.
– I to nawet na dłużej – napawał się Ignacy Grzegorz. – Nie wszyscy spali w swoich łóżkach tej nocy, o nie!
– No, bo był sylwester – wyjaśniła mu Ania, naiwne dziecko o niedużym rozumku, kompletnie nieświadome wojny psychologicznej, jaka się tutaj toczyła.
– Uhm – z przekąsem mruknął Ignacy Grzegorz. – Obudziły mnie te petardy o północy. Przeszedłem się trochę po mieszkaniu i...
Wleję ci – było to już drugie ostrzeżenie, a ten dureń nic nie chwytał.
– ...i nawet zajrzałem do zielonego pokoju... – ciągnął Ignacy Grzegorz, kontynuując kiwanie się w tył. Nie do wiary! Pozwalał sobie nawet na nonszalanckie bębnienie paluszkami po stole! – I tak się zdumiałem, gdy...
Józinek miał dobrą pozycję wyjściową – siedział przy krótszym boku stołu, oddzielony tylko narożnikiem od drogiego kuzyna. Nie dokończył on już swego donosu. Podłożenie z ukosa stopy pod dolną poprzeczkę krzesła i posłużenie się nogą jak dźwignią było kwestią chwili. Miągwa poleciał pięknym łukiem, a za nim jego jajko. Krzesło huknęło, a Ignacy G. Stryba nakrył się nogami.
– ...nie zobaczyłem cię w łóżku!!! – wykrzyczał jednak z podłogi.
– Co tam się dzieje? – spytała Babi w zamyśleniu, a Józinek wstał uczynnie, podał kuzynowi pomocną dłoń i wyjaśnił:
– Poślizgnął się na białku.
Oczywiście, wszystkie miasta – nie mówiąc już o wsiach – wyglądają korzystniej, gdy napada na nie kupa śniegu. Ale to, jak odmienił się Poznań, naprawdę zadziwiło Józefa Pałysa. Wymyślił sobie, dlaczego ta odmiana tak bije w oczy: bo stwarza obraz nierzeczywisty. Pokazuje, mianowicie, jak mogłoby być ładnie, gdyby się mieszkało w mieście prawdziwie europejskim, nie zaś w jednym z większych skupisk kraju, rządzonego, zdaniem taty, przez łobuzów.
Tata lubił ostre i jednoznaczne sformułowania. Ale kiedy babcia Monika, mieszkająca w Stanach, zaproponowała, by się do niej przeprowadzili, rodzice odmówili od razu. Mama powiedziała, że jest to jej miejsce na ziemi i żyć gdzie indziej nie może. A tata uśmiechnął się i oświadczył, że nie da sobie odebrać przyjemności urządzania własnego kraju tak, jak należy. Efekt: babcia Monika sprzedała to, co miała w Stanach, i kupiła sobie mieszkanie w bloku na Jeżycach.
Przeżuwając drożdżową bułeczkę z makiem, Józinek stanął przy kuchennym oknie. Nie słuchał poobiedniej gadaniny przy kawie (rozmawiano z profesorem Dmuchawcem o Platonie), za to obserwował, jak niebiański cukier puder przysyp uje gałązki drzew, balustradki i wieżyczki kamienic, przęsła Mostu Teatralnego i sunące pod nim pociągi, auta zaparkowane na chodniku i zdewastowane budki z prasą, dziurawe jezdnie i niezliczone billboardy, wreszcie ludzi o twarzach bladych i smutnych, złych albo poirytowanych, a w najlepszym razie – obojętnych. Wyszli oni wszyscy ze swych domów i – poziewując – zaczęli noworoczne przechadzki. Nie wyglądali na szczególnie zadowolonych z sylwestrowych zabaw. Szczerze mówiąc, w większości mieli takie miny, jakby nawet nie chcieli wspominać tego, co im się przydarzyło.
Józef Pałys – wręcz przeciwnie. Bez końca mógłby rozpamiętywać wydarzenia minionej nocy, a ściślej: tej jej części, której nie przespał jak baran.
Co to jest, że ja chciałbym ciągle z nią być? – zastanawiał się. Wszystko mi się w niej podoba, to dziwne. – Jeszcze się nie zdarzyło, żeby widział w kimś wyłącznie zalety. Aż do teraz.
Z tęskną przyjemnością zastanawiał się, co ona robi w tej chwili. Było po trzeciej. Na pewno już wstała. Pani Teresa podała chyba na obiad resztę barszczu i bigos. Grają tam pewnie i śpiewają. A tutaj nuda bezbrzeżna. Szlag by trafił. Przy stole wyłącznie seniorzy, rozmowa o demokracji, Unii Europejskiej i zapaści gospodarczej. Mama z tatą jeszcze śpią (Józinek ich sprawdził od samego rana; tata nie był z tego powodu zachwycony). Spi też ciotka Gabrysia i wuj Grześ. Po obiedzie wszystkie dzieci skierowano do wolnego pokoju dziadków, żeby pod czułą opieką Ignacego G. Stryby posłuchały w jego wykonaniu „Królowej Śniegu” Andersena. Było kolosalne naprawdę zdziwienie, kiedy Józinek zrezygnował z tej atrakcji. Teraz nie był pewien, czy zdecydował słusznie. Oglądanie kuzyna, który upaja się brzmieniem swego głosu i z samozaparciem odgrywa rolę Kaja, mogłoby przynajmniej człowieka rozbawić. Natomiast rozmowa o „Państwie” Platona przeplatana cytatami w języku starogreckim była, prawdę mówiąc, nie do wytrzymania. Osobiście był wielkim zwolennikiem konkretów. Tata, który znał jego poglądy, nazywał syna urodzonym młodym technokratą. Nie do końca było jasne, co przez to rozumiał, lecz Józinek przywykł do myśli, że tata ma zawsze rację.
Cóż. Zamiast tkwić tu przy oknie i wysłuchiwać jałowej gadaniny, można by zajrzeć do Laury i – na przykład – posurfować z nią po internecie. Pokazałby jej tę fajną stronę z rockiem z lat osiemdziesiątych, którą odkrył całkiem niedawno, przez przypadek.
Starając się jak najmniej rzucać w oczy rozdyskutowanym seniorom, Józinek opuścił kuchnię i wślizgnął się do zielonego pokoju. Tu zatrzymał się w progu, jak wryty. Laura, ubrana w szlafrok, leżała dramatycznie na wznak w rozrzuconej pościeli, a twarz jej była w całości zbryzgana jakąś białawą, grudkowatą substancją.
– Co ci jest? Zwymiotowałaś? – spytał, spiesząc jej z pomocą. Ale ona otworzyła pośród tej papki błyszczące złością oczy i warknęła:
– Odjazd, cymbale. To maseczka kosmetyczna.
– Sorry. To jest... przepraszam.
– Po coś tu właził?!
– Nudzę się.
– Boże! – Laura wstała i starła papkę krążkami ligniny, wyrzucając je po kolei do miseczki. – Idę się umyć. Nie popsuj tu czegoś.
Wróciła, umyta i starannie umalowana. Ubrała się oczywiście na czarno, w uszach miała błyszczące kulki i mocno pachniała dezodorantem.
– Wybierasz się gdzieś! – stwierdził Józinek.
– Spokój, mały skarżypyto. Nawet nie poruszaj tego tematu – warknęła. – Jesteś wredny.
– Uczciwy!
– Uczciwy nie musi kłapać dziobem. Może siedzieć cicho! Józinek już jej chciał odpalić, co myśli o okłamywaniu kogoś takiego jak dziadek, ale nie chciało mu się tyle gadać. Zresztą, jak się okazało, nawet nie musiał.
– A co, miałam mu może powiedzieć prawdę?! – zaperzyła się Laura.
– Ja powiedziałem. Nie uwierzył. Laura parsknęła śmiechem.
– Wiem, dokąd idziesz – oznajmił on.
– No i co?
– Też bym poszedł.
– To chodź. Nawet raźniej będzie mi z tobą. Powiemy im, że w nocy zgubiłeś u nich zegarek. I że przyszliśmy poszukać.
Ta dziewczyna miała kłamstwo we krwi.
– Niczego nie zgubiłem – rzekł stanowczo.
– Wiem, ofiaro! Ale co innego możemy powiedzieć?
– Ze ich lubimy – wyjaśnił, patrząc na nią z politowaniem. Przyglądała mu się przez chwilę.
– Zaskakujesz mnie – powiedziała wreszcie. – Jesteś taki prostolinijny i prawdomówny.
– Łatwiej.
– Łatwiej niż kłamać?
– No.
Znów spojrzała na niego ze zdziwieniem – Skąd! Mówienie prawdy utrudnia życie.
– Ułatwia – wyjaśnił krótko. – To kłamstwo utrudnia – już go doprawdy zmęczyło tłumaczenie jej rzeczy najzupełniej elementarnych.
– Dlaczego tak myślisz? – spytała znowu. Zwariować można.
– Z kłamstwa trzeba się tłumaczyć – wyjaśnił, nieco znużony tym obfitym gadaniem.
– Więc załóżmy – ekscytowała się kuzynka – że idziemy do nich i mówimy: „stęskniliśmy się za wami!”. Uważasz, że z tego nie trzeba będzie się tłumaczyć?
– Pewnie – mruknął.
– A to nie będzie wyglądało, że się narzucam? – spytała kuzynka takim tonem, jakby się zwracała do eksperta.
Milczał, drapiąc się po brzuchu. Niech sama zdecyduje; kto tu w końcu jest pełnoletni.
Laura stała, myślała, wreszcie podjęła decyzję.
– Dobrze, idziemy – powiedziała i chlusnęła na siebie perfumami z flakonu. Takie zabiegi dodają dziewczynom pewności siebie. Ale są trudne do zniesienia dla kogoś, kto się znajduje w bezpośrednim pobliżu.
Zatkał dyskretnie nos, bo go zemdliło.
Ubrali się szybko w przedpokoju, słysząc, jak z jednej strony dziadek wykrzykuje: – ...numquam enim usgue eo interclusa sunt omnia, ut nulli actioni locus honestae sit* – a z drugiej Ignacy Grzegorz czyta słodkim głosem: – „...i w końcu płatek śniegu przemienił się w kobietę, ubraną w najdelikatniejszą białą gazę, utkaną jakby z miliona gwiaździstych płatków. Była piękna i zgrabna, ale cała z lodu...”.
Dom wariatów, pomyślał Józinek, owijając szyję klubowym szalikiem KS Lech – nosił go nie z upodobania do brzydoty, lecz tylko jako asekurację przed chłopakami z drugiego podwórka, a także przed tą bandą, która dla odmiany biła przed szkołą. Jak się im wmówiło, że jest się kibicem Lecha, to uznawali człowieka za swego, a to mogło chronić przed sytuacjami mocno przykrymi. Cóż, takie są realia na Jeżycach i nie ma co się na nie dąsać – trzeba po prostu przybrać przekonujące barwy ochronne. Nie wiedział tego Przemek, kumpel z klasy, toteż stracił dwa zęby stałe, jak mu przyłożyli za to, że nie chciał oddać swojej komórki. Jaki naiwny. I po co mu była ta komórka? Żeby do niego stale dzwonili rodzice?
Na dworze było zimno i słonecznie, a śniegu napadało jeszcze z pół metra. Józinek nawet lubił, jak mu się tak wsypywało do butów. Zaraz też utoczył sobie kulkę z tego najbielszego i najczystszego puchu i zaczął ją zajadać, aż mu cierpły zęby. Cieszył go ten znajomy smak zimy. Mama zabraniała mu podobnych praktyk, on nie mógł oprzeć się pokusie, a przecież – wbrew jej przepowiedniom – nigdy nie chorował na anginę. Mama była laryngologiem.
Zza rogu Dąbrowskiego wyskoczyła z kwikiem dziewczyna, za którą goniło stado łysych. Dopadli ją na Moście Teatralnym, złapali i zaczęli wpychać jej za kołnierz śniegowe kule. Wrzeszczała tak, jakby rzeczywiście chciała pomocy, więc Józinek, wciąż oblizując swego naturalnego loda, sięgnął do wewnętrznej kieszeni skafandra. Wydobył z niej zgrabny, poręczny, czarny pistolet na plastikowe kulki i oddał trzy strzały w powietrze. Spokojnie schował broń i bez emocji ruszył dalej, pewien efektu. Rzeczywiście, łysi puścili swą ofiarę i rozglądali się, szukając sprawcy strzelaniny. Do głowy im nie przyszło, że może nim być rudy trzecioklasista, idący spokojnie w ich stronę. Zwrot w akcji wykorzystała ofiara: rzuciła się do ucieczki i uratowała głowę, wskakując do tramwaju.
Szedł sobie dalej obok Laury, a ona przypatrywała mu się bez słowa. Chyba oboje się zastanawiali, czy będzie musiał jej bronić, kiedy dojdą do grupki łysych. Ale szybko zdał sobie sprawę, że nie zajdzie taka potrzeba. Kuzynka nie należała do tego typu bezbronnych jagniątek, które przyjemnie jest gonić, łapać i nacierać śniegiem. Na pewno by nie piszczała, tylko raczej wydrapałaby komuś oczy.
I rzeczywiście – kiedy mijali łysków, wystarczyło, że Laura w nich strzeliła tym swoim stalowym wzrokiem – a ci już pospuszczali głowy, niby to oglądając pociągi przejeżdżające pod mostem.
– Skąd ty właściwie masz ten pistolecik? – spytała, kiedy już odeszli na bezpieczną odległość.
– Od taty – odpowiedział. Wystarczyło raz powiedzieć, na co mu właściwie ta atrapa broni, a pistolet zaraz znalazł się pod choinką. Kiedy Józinek, kryjąc się przed mamą, odpakował prezent i zarepetował broń, tata uśmiechał się pod wąsem i ani razu nie powiedział: „Tylko uważaj”. Wiedział, że nie musi.
– Fajnie mieć tatę, co? – spytała Laura zazdrośnie. – Ja nie mam. Odszedł, zanim się urodziłam. Nigdy mnie nawet nie widział!
– Coś słyszałem – odparł Józinek. I to nieraz, dodał w myślach. Laura przecież w kółko o tym gadała.
Poszli dalej, a ona chciała wiedzieć, dlaczego, zdaniem Józinka, ci chłopcy („ci chłopcy”! – to było o łysych) jej nie zaatakowali. Odniósł wrażenie, że w jej głosie jest cień zawodu. Raz jeszcze spytała go o zdanie co do swojej urody i zmusiła do przyznania, że obiektywnie jest ładna. Obiektywnie? – tak!
Zaczynał już lubić cichą ulicę Kościuszki. Idąc od kościoła dominikanów, po prawej stronie miało się tu szary biurowiec, a potem podobne do niego bloki, zaś po lewej – dużo starsze, ładne kamienice o wysokich oknach i galeriach biegnących wzdłuż bocznych ścian. Podwórka były tam kuszące i tajemnicze, a ciągnęły się w głąb pomiędzy garażami i drzewami.
Dalszy odcinek ulicy okrywała nieskalana pierzyna śniegu. Nie było tu żadnych domów mieszkalnych. W starych koszarowych budynkach z czerwonej cegły mieściły się jakieś biura i fundacje. Nikt dziś stamtąd nie wychodził, sądząc po braku śladów. Wjazd na, podwórze Trolli też był idealnie puszysty, z czego Józinek wywnioskował, że rodzina Oracabessów jest w domu. Jeśli idzie o Laurę, nie była zdolna do wysnuwania wniosków na podstawie obserwacji, toteż gadała bez ustanku, rozważając, co będzie, jeśli nikogo nie zastaną.
Ale w głębi podwórza, za żółtym budynkiem studia „Green Scratch” Jagienka i Walenty lepili bałwana. Dorobili mu nos z kawałka węgla, posypali mu twarz czarnym węglowym miałem, a teraz przytwierdzali piękne dredy ze sznurka.
Mała chwila wahania przed wejściem? – tak jest, rzecz naturalna. Lecz tym razem dostrzeżono ich z okna żółtej sali. Trolla osobiście otworzyła im drzwi, bardzo na ich widok ucieszona, choć Józef Pałys miał, prawdę mówiąc, wrażenie, że konkretnie to nie widok Laury tak ją uradował.
– Wejdźcie – powiedziała, promieniejąc. – Właśnie sobie gramy! – Zapewne nigdy nie robiono tu niczego innego. Pan Oracabessa, wciąż w cynobrowej piżamie, uśmiechnął się do nich i pomachał im dłonią, po czym wrócił do perkusji. Franz łypnął ku nim białkami, wyszczerzył powitalnie zęby, ale nic nie powiedział.
Co do pani Teresy, ubrana jedynie w czarną koszulę nocną z koronkami oraz ciepłe czerwone skarpetki, zajmowała się dziś grą na banjo. W tym domu wszyscy umieli grać na wszystkim! Trolla zapewne tuż przed przybyciem gości śpiewała, bo w ręce trzymała kartki z nutami. Zaraz też pokazała je Laurze.
Józinek był bardzo rad. Usiadł sobie wygodnie, założył ręce, wyciągnął nogi i już tylko słuchał, jak powoli zaczyna się rodzić muzyka, jak wszystko razem nagle się wiąże w całość, jak zrywa się i mknie naprzód, i gna rytmicznie, niczym wspaniały, rozpędzony i triumfalny pociąg.
Ściemniło się już za oknami, kiedy zrobili sobie kolejną przerwę. Ze dworu wpadły zgłodniałe dzieciaki, więc zapalono lampy i podano kanapki. Pan Oracabessa posadził sobie żonę na kolanach i wkładał jej do ust po kawałeczku chleba.
– Jutro my jedziemy do Gniezna – powiedział wesoło. – Mamy koncert w klubie reggae. Czy może Laura chce pojechać? A mały Pepe?
Laura nadzwyczajnie się ucieszyła.
– Jasne, jedziemy! Prawda, Józinku? I czy ja też będę mogła zaśpiewać w tym klubie?
– Bez problemu – zapewnił ją pan Oracabessa. – Stachna też jedzie. Śpiewajcie „Zimbabue”, to wam idzie jak krew z nosa.
– Błąd! – poprawiła go pani Teresa. – „Jak krew z nosa” to znaczy – powoli.
– Nie, nie, nie – pozwolił sobie na niezgodę pan Oracabessa. – Krew z nosa nie idzie wolno. Ona leci! No ale dobrze, ja słucham. Więc Stachna i Laura będą jedzieć z nami.
– Jechać, Helmut.
– Dziękuję. I Pepe, oczywisty.
– Oczywista!
– Oczywisty! Przecież to chłopiec. Czy Pepe chciałby grać troszkę perkusją? – pan Oracabessa uśmiechnął się tak szeroko, jakby dobrze wiedział, o czym Józinek marzy.
Podniecony Józef Pałys zasiadł obok wspaniałego pana Oracabessy i przyjął podaną mu pałeczkę.
– Graj, Pepe – zachęcił go czarny przyjaciel, a wtem pani Oracabessa podbiegła wdzięcznie w swej koszulce i skarpetkach, by otworzyć drzwi, do których ktoś pukał.
Józinek akurat podnosił pałeczkę, by po raz pierwszy nią uderzyć w bęben basowy, gdy pani domu pojawiła się znów w sali, nieco zdezorientowana. A za nią wkroczył Ignacy G. Stryba w swoim oranżowym skafandrze i w swojej ohydnej czapce, z miną psa gończego, który wreszcie wystawił kaczkę.
Laura zmartwiała. Józinkowi gorąca furia uderzyła do głowy. Ha! A ten co tu robi?! I skąd tak dokładnie wiedział, kiedy przybyć, by mu przeszkodzić w zagraniu na bębnie?
W dodatku – i to już był naprawdę szczyt wszystkiego – sprowadził ze sobą dziadka! Tak jest – Ignacy Borejko, filolog klasyczny i bibliotekoznawca, erudyta i bibliofil, dżentelmen i myśliciel, ubrany w swoje wytarte paletko, wchodził oto, oszołomiony, do studia nagrań „Green Scratch”, zdejmując swój słynny kapelusz borsalino ze zrudziałą wstążką, w którym, jak twierdziły ciotki, podobny był do Humphreya Bogarta u schyłku kariery. Zdjąwszy zaś nakrycie głowy, wykonał uprzejmy pół-ukłon powitalny. Lecz w połowie półukłonu zastygł, gdyż ujrzał Józinka za bębnem, pana Oracabessę w lwiej grzywie dredów i czerwonej piżamie, a obok – Laurę wspartą poufale o ramię czarnoskórego artysty. Całości obrazu dopełniały kędzierzawe dzieci o pięknej karnacji, które właśnie w tej chwili fikały koziołki na karimatce.
Józinek musiał przyznać w duchu, że rzadko widywało się tego zdeklarowanego stoika z taką miną: dziadek był całkowicie zaskoczony.
Za to drogi Ignacy Grzegorz nie zapominał języka w gębie:
– Widzisz, dziadziusiu? Mówiłem ci! Mówiłem!
– Dziadziu, rozczarowałeś mnie! – wybuchnęła Laura. – Dlaczego pozwalasz mojemu bratu wyrastać na szpicla? To tak wcielasz w życie pryncypia Marka Aureliusza?!
Dziadek nadal milczał, gęsto mrugając i oglądając z prostodusznym zdziwieniem wnętrze żółtej sali, zgromadzone tu postacie gospodarzy, oraz liczne rekwizyty. Rodzina Oracabessów odwzajemniała mu się życzliwą obserwacją, w ciszy, którą wreszcie przerwał sam Helmut:
– Czy pan dziadziusiu też śpiewa? Dziadek przemówił wreszcie.
– Nie – rzekł. – Nie śpiewałem od dość dawna. Lubię za to, od czasu do czasu, w zaciszu domowym, zagrać parę prostych melodyjek na fletni Pana, zwanej w starożytnej Grecji syrinksem.
– Ja mam okarynę! – zawołała wesoło Trolla.
Dziadek przyjrzał się jej z zaciekawieniem i uśmiech wypłynął mu na twarz, poruszając absolutnie wszystkie fałdy oraz zmarszczki. Jasne było, że urok osobisty Trolli podziałał i na niego.
– Ależ nie, dziękuję uprzejmie – powiedział. – W zasadzie nie przyszedłem tu w tym celu. Przyprowadził mnie wnuk, twierdząc, że ci dwoje co noc chadzają do jakiegoś podejrzanego klubu...
– Co takiego?! – wybuchnęła nagle pani Oracabessa, przerywając dziadkowi w pół słowa i ujmując się pod boki. – Podejrzanego klubu?! Kto pan jest właściwie, proszę pana?
– Pardon. Ignacy Borejko – przedstawił się zakłopotany dziadek. – Przepraszam, przepraszam najmocniej, nie miałem zamiaru nikogo urazić.
– Panie Borejko! – huknęła groźnie Teresa Oracabessa. – Niech pan to sobie zapamięta, że tu nie jest żaden klub, panie Borejko, a już zwłaszcza podejrzany! Tu jest normalny i porządny dom, panie Borejko, tu się po bożemu żyje i pracuje, proszę pana! Może nie lubi pan rastafarian. Może nie jesteśmy bogaci ani eleganccy, ale nasze dzieci nie kłamią i nie kablują, panie Borejko! Widzi pan pana Oracabessę? Ten człowiek, panie Borejko, niczego nie pali, nie pije, nie je mięsa ani nawet ryb, a żyje tak porządnie, jak mało który katolik, panie Borejko!
– Cicho, cichutko, Tereska, nie krzycz, nie nerwuj – pospieszył z mediacją jej małżonek. – Bądź łagodna. Pan dziadziusiu nic nie wie o rasta. My zapraszamy pana zdjąć płaszcz i gawędzić. Napijemy się dobrą herbatą.
– Hm – rzekł dziadek, przyglądając mu się ciekawie. – A wie pan, że to świetny pomysł. – Zdjął płaszcz i pozwolił, żeby Trolla go przejęła. – Ignasiu, ty również się rozbierz i radziłbym, żebyś od tej pory nabrał wody w usta...
– Idiom! – radośnie rozpoznał pan Oracabessa, zwracając się z triumfem do żony. – Można też mówić: trzymaj język pod korcem!
– Za zębami, Helmut. Za zębami.
– ...gdyż niestety – ciągnął dziadek – postawiłeś mnie w sytuacji zgoła niezręcznej. Zechcą państwo wybaczyć. Mam nadzieję, że za chwilę dojdziemy do porozumienia.
– A! A! A! – zawołał gromko pan Oracabessa i klasnął w wielkie dłonie. – To jest dobra i najlepsza droga, dojdzienia do porozumienia.
– No, zobaczymy – powiedziała pani Teresa już mniej groźnie. Franz zagrał płynną frazę, jakby rozpoczynał nowy etap spotkania, a pan Oracabessa i dziadek uścisnęli sobie dłonie. Pani Teresa zdecydowała się sięgnąć po szal, którym okryła swój negliż.
A Trolla oświadczyła, że idzie po herbatę.
W tej skomplikowanej sytuacji Józinek już nie bardzo śmiał próbować gry na bębnie basowym. Ale wciąż przy nim siedział i z tego punktu obserwacyjnego widział bardzo dobrze całą scenę, a już zwłaszcza jej głównego sprawcę. Ignacy Grzegorz nie miał tęgiej miny. Przycupnął z boczku i opuścił rzęsy. Bał się nawet spojrzeć na Józefa Pałysa. I słusznie.
Dziadek w najlepsze gawędził z panem Oracabessą.
– Proszę mnie zrozumieć – mówił właśnie. – Wnuki zniknęły z domu bez słowa i na długo, a Ignaś zasiał we mnie pewne obawy...
– Ekhm, ekhm – zastękał miągwa, zataczając oczami.
– ...wspominając coś o paleniu... tego... – tu dziadek spojrzał na panią Teresę, zachłysnął się i dodał spiesznie: – Ja wiem, że to nonsens, ale proszę się wczuć w sytuację człowieka, który w dzisiejszych czasach słyszy z ust własnego wnuka...
– ...donos na własne wnuki! – dokończyła ze złością Laura. – Przy czym słowo tego zdrajcy jest więcej warte od naszego, prawda?
– To wasze słowa są coś warte? – pisnął szyderczo Ignacy Grzegorz. – A kto uciekł z domu na całego sylwestra? Kto okłamał dziadziusia?
– Kto okłamał dziadziusia? – powtórzył dziadek. – Ktoś przecież powiedział mi prawdę.
Ignacy G. Stryba ucichł i zrobił głupią minę.
– Dziwna rzecz, ale my nie mamy takich problemów w rodzinie – z niejaką satysfakcją powiedziała pani Oracabessą.
W samą porę weszła uśmiechnięta Trolla, wnosząc tacę z parującymi kubkami. Zupełnie nagle nastrój się zmienił, jakby wniosła magiczny napój kojący.
– Znakomita. Darjeeling? – docenił go dziadek.
– Też – odparła tajemniczo Trolla. – Ale są tam i inne listki.
– Na wietrze – skojarzył pogodnie pan Oracabessą.
– Pańska polszczyzna jest niezmiernie bogata – skomplementował go dziadek, a pani Teresa, wciąż jeszcze nieco nastroszona, prychnęła:
– No, no, no. Niech mi go pan nie przechwali. Helmut musi jeszcze dużo się nauczyć.
Zapadła kłopotliwa cisza, bo pan Oracabessa skoczył do kuchni po pierniczki, a dziadek raczył się herbatą.
– Niewiele wiem o ruchu rastafariańskim – wyznał po chwili, nerwowo przerywając milczenie.
– Jeśli pan czyta prasę, to już się pan dowiedział, że jesteśmy zgrają brudnych narkomanów – gniewnie rzuciła pani Teresa. – Ale nie piszą tam o tym, że nasz ruch popierał nawet pastor Martin Luther King. Ludzie myślą stereotypami, i tyle.
– O, przepraszam – sprzeciwił się dziadek. – Przez całe długie życie starałem się nie myśleć stereotypami.
– To jest fakt – wsparła go Laura.
Pan Oracabessa przybył z pudełkiem pierniczków toruńskich, odpakował je i walnął dziadka w kolano, wyrażając w ten sposób swą braterską życzliwość.
– Odrzućmy złych emocji – zaproponował. – Prawdziwy Rasta nigdy ich nie ulega.
– Im nie ulega – poprawiła go żona.
– Im nie ulewa. Dziękuję.
– Podobnie jak prawdziwy stoik – zauważył dziadek.
– Stolik? – spytał pan Oracabessa.
Wieczór zakończył się ostatecznie pełną zgodą i radosnym porozumieniem. Dziadek zjadł większość pierniczków i wypił morze herbaty, nie ustając przy tym w rozmowie. Doszli z panem Oracabessa do wniosku, że obaj jednakowo cenią pastora Kinga, który położył nieocenione zasługi w walce o prawa człowieka (każdego, podkreślił pan Oracabessa, wykorzystywanego przez system – niezależnie od koloru skóry); niespodziewanie zgadali się, że liczba trzy jest znacząco obecna zarówno w symbolice rastafariańskiej, jak i w starożytnej; przeanalizowali szczegółowo korzenie muzyki reggae (Afryka i slumsy West Kingston), najwięcej zaś uwagi poświęcili religijnej podbudowie ruchu Rasta Fari (Biblia). Kiedy zaś oni gawędzili, odnajdując w tym widocznie wielką przyjemność, zniecierpliwiona pani Teresa poszła wykąpać i położyć dzieci. Józinek, dość silnie znudzony, przeznaczył ten długi czas na zapoznanie się z instrumentami perkusyjnymi. Nie dano mu dziś zagrać na bębnie, wiedział, komu to zawdzięcza, i że z pewnością mu tego nie zapomni. Tak długo kręcił się na podium, że przyciągnął wreszcie uwagę rozgadanego pana Oracabessy. I oto przed zadziwionym dziadkiem odbył się wyjątkowy pokaz możliwości kolejnych bębnów, talerzy i kongo. Już pan Oracabessa miał przekazać pałeczkę Józinkowi, gdy powróciła pani Teresa, usiadła sobie i zaczęła nieznacznie ziewać. Dziadek natychmiast wychwycił ten subtelny sygnał i poderwał się z miejsca, by zakończyć wizytę.
– Na Jowisza, już siódma! – zakrzyknął, patrząc na zegarek. – Jak na pierwszą wizytę, zasiedzieliśmy się zbyt długo.
– Sam widzisz, dziadku – wytknęła mu Laura. – Teraz nas może rozumiesz.
Pan Oracabessa uśmiechał się życzliwie, gładząc swą brodę.
– My jutro jedziemy na koncert – przypomniał. – Czy może Laura z kuzynem?
Józinek odniósł wrażenie, że wskutek dużej dawki emocji, doznanych tego wieczoru, dziadzio sam nie wiedział, jak, kiedy i na co wyraził zgodę. Widać było, że znajdował się pod silnym wrażeniem osobowości pana Oracabessy, w dodatku – po tak udanej konwersacji był już z nim niejako zaprzyjaźniony. Ustalono, że jutro o jedenastej przed bramą przy Roosevelta czekać będzie furgonetka, by zabrać chętnych do Gniezna. Laura pożegnała się spiesznie i poszła, byle nie wlec się z kuzynami na piechotę.
– Świeże powietrze, śnieg, miły mrozik – wytłumaczył dziadek Franzowi, który gotów był ich odwieźć. – Spacer dobrze nam zrobi! – i stanowczo pożegnał miłych gospodarzy.
Miał w tym swój cel. Przez cały czas, gdy szli białymi ulicami, przedkładał i tłumaczył Ignacemu G. Strybie, jak niewłaściwe było jego dzisiejsze zachowanie, a słowa swe podpierał tyloma łacińskimi cytatami oraz przykładami mężów starożytnych (którzy nigdy nie plamili się donosicielstwem, lecz kształtowali w sobie rozwagę, powagę, powściągliwość i odpowiedzialność za słowo), że Józinek nie posiadał się wprost z uciechy. Miągwa dostał dziś za swoje. I dobrze mu tak.
Po jakiejś godzinie kazania, przerywanego postojami w przypadkowych punktach miasta oraz ustawicznym chwytaniem winowajcy za suwak skafandra, dziadek skonstatował, że nieco zboczyli z trasy, co Józinek, rzecz jasna, zauważył już pół godziny temu.
Znajdowali się obecnie w okolicach Starego Rynku, na jednej z tych przyjemnych, wąziutkich ulic, biegnących pomiędzy kamieniczkami. A ponieważ konstatacja dziadka zbiegła się z momentem, kiedy to stanęli we trzech przed pachnącą pizzerią, Józinek wprowadził tam obu myślicieli, nadal zajętych rozmową. Uczynił to tak zręcznie, że nawet się nie spostrzegli, jak już odebrano od nich okrycia i usadzono ich za okrągłym stołem.
– Co my tu robimy? – zorientował się poniewczasie dziadzio, a Józinek odparł niewinnie, że jest bardzo głodny. Była to dobra odpowiedź, bo temu, że on jest głodny, nikt się zazwyczaj nie dziwił.
– Nigdy tu nie byłem – stwierdził dziadek, odrywając wreszcie uwagę od zmiętoszonego moralnie Ignacego G. Stryby. W tym też nie było niczego dziwnego, zważywszy, że dziadek z zasady nie bywał w lokalach gastronomicznych. Dziwić natomiast mogło, że pizzerii tej nie znał Józinek. Jeszcze niedawno, kiedy tata miał akurat wolny dzień, wędrowali tą uliczką i nie zauważyli żadnego takiego lokalu. Gdyby tu był, na pewno wstąpiliby na pizzę. Mieli, po prostu, taki zwyczaj.
Dziadek włożył okulary i zajrzał do podanej mu karty dań. Zaraz jednak oświadczył, że pięćdziesiąt rodzajów pizzy z przeróżnymi dodatkami to stanowczo zbyt wiele, jak na jego przywiązanie do tej potrawy. Pozwolił Józinkowi dokonać wyboru w imieniu ich obu; miągwa poprosił tylko rzewnie o soczek pomarańczowy i nic więcej, co było zrozumiałe, gdy się zważyło jego dzisiejsze ciężkie przeżycia.
Nadeszła kelnerka w spódniczce mini i Józinek ze swobodą bywalca zamówił dwie margerity, pepsi i sok. Dziadek spojrzał na niego dziwnie i nic nie powiedział.
Nowa pizzeria, jak stwierdził Józinek, rozglądając się po sali, została urządzona raczej tanim kosztem. Ściany pomalowano na kolor ciemnozielony, porozstawiano stare meble, kanapy i kilka stolików, powieszono lampy i widoczki z Włoch. We wnęce, gdzie właśnie siedzieli, było całkiem zacisznie. Zamykały ją z obu stron wbudowane w ścianę wąskie regały, po brzegi wypełnione książkami, co dawało efekt domowego nastroju, zwłaszcza gdy się człowiek wychował w domu przy Roosevelta. Dziadek, mile zdziwiony obecnością tej biblioteczki, powstał teraz ze swego miejsca i zbliżył się do regału, poprawiając okulary, z jedną ręką w kieszeni oraz typową dla siebie miną maniaka.
– Hm. Nic szczególnego – mruknął niedbale, wysuwając z pewnym trudem pierwszą z brzegu książkę (półka była nimi ściśle wypchana). Wyjął rozpadający się tom w płóciennej okładce z gotyckimi literami. – Niemiecka makulatura. Ale to! – O! To doprawdy niesłychane! – zakrzyknął nagle z prawdziwym podnieceniem i wydobył niedużą, pożółkłą książeczkę o płóciennym grzbiecie. – Bogucka, Niewiadomska, „Wypisy polskie” na klasę pierwszą! Gebethner i Wolff, rok tysiąc dziewięćset dwudziesty piąty! Spójrzcie, chłopcy! Uczyłem się z tego!
Od sąsiedniego stolika dały się słyszeć śmiechy. Młodzi mężczyźni o ogolonych głowach, pożerający calzone, z rozbawieniem śledzili zachowanie dziadka. Towarzyszące im dziewczyny o włosach spalonych farbami nie mogły powstrzymać chichotu.
Józinek spłonął rumieńcem. Spojrzał na nich ostro, ale nie był przecież osobą, z którą tamci mogliby się liczyć. Nawet go nie zauważyli.
Chwile oczekiwania na posiłek przedłużały się nieznośnie. Coraz więcej osób w sąsiedztwie dostrzegało zachowanie starszego pana w okularach, który naruszył całość wystroju, a teraz, pochylony nad jego elementem, to śmiał się, to mamrotał, to znów wzdychał ze wzruszeniem. Gdybyż jeszcze usiadł! – ale nie, stał, doskonale widoczny i, przysuwając do oczu drobno zadrukowane stronice, zatapiał się w lekturze.
A czy znasz ty, bracie młody,
Twoje ziemie, twoje wody?
Z czego słyną, kędy giną,
W jakim kraju i dunaju?
– czytał, na przykład, a potem recytował z pamięci dalszy ciąg:
Pola bitew, ojców groby,
I pomniki starej doby?
– Od tego wiersza zaczęliśmy naukę w Michaliszkach – przypomniał sobie z rozrzewnionym uśmiechem. – W czterdziestym czwartym. Nasza pani miała tylko ten podręcznik. Nie wolno było wtedy uczyć polskich dzieci, moi drodzy – wyjaśnił wnukom. – Ale przecież mówiłem wam o tym wielokrotnie. To wzruszający traf, Józinku, że znalazłem tę książkę. Cieszę się, że mnie tu przyprowadziłeś.
Przyniesiono wreszcie dwie pizze oraz napoje i Józinek zwrócił na to uwagę dziadka.
– Jedz, jedz – rzucił ten nieuważnie. – Sekundę.
– Pizza wystygnie – przestrzegł Józinek.
– Nie szkodzi, i tak nie lubię – powiedział dziadek. Kuzyn popił soczku, a Józinek zabrał się za margeritę. Po dłuższym czasie, oderwawszy się od lektury, dziadek podniósł oczy. Spojrzenie jego padło prosto na tę półkę regału, która znajdowała się na wprost jego głowy. Osłupiał nagle.
– Na Jowisza! – krzyknął na cały głos.
Przy sąsiednim stoliku skwitowano to nowym wybuchem szczerego rozbawienia.
– Nie wierzę własnym oczom – oznajmił dziadek ze zgrozą, a ponieważ właśnie nadeszła kelnerka, niosąc miseczki z sosem, zwrócił się do niej gwałtownie:
– Gdzie właściciel?!
– Hy! – przestraszyła się dziewczyna i omal nie wylała sosu. – A co się stało?
– Rzecz straszna i karygodna – powiedział dziadek z niezwykłym spokojem. – Proszę, by przybył tu właściciel.
Wśród ogólnego poruszenia nadciągnął z zaplecza szeroki facet z parodniowym, czarnym zarostem, ubrany w biały fartuch.
– Co jest, złociutki? – zapytał, kierując swe słowa do dziadka. Spojrzał na stół, gdzie nietknięta pizza pokrywała się szklistym nalotem (Józinek już prawie kończył swoją). – Nie smakowało?
Dziadek przeszył go surowym spojrzeniem.
– Kto jest za to odpowiedzialny? – zapytał wprost, wyciągając oskarżycielskim ruchem prawą rękę z wystawionym palcem wskazującym. – Kto dokonał tego barbarzyństwa?!
– Jakiego? – rozejrzał się skołowany właściciel.
– Pan nie widzi?! – zakrzyknął dziadek, tkając palcem w regał.
– Co mam widzieć?!
– Tu, tu, tu!!! – powtarzał dziadek.
Towarzystwo przy sąsiednim stoliku konało ze śmiechu.
Kuzyni też spojrzeli w kierunku wskazywanym przez dziadka. Józinek nie ujrzał chwilowo niczego bulwersującego, ale miągwa powiedział: – Ach! – a więc było coś na rzeczy.
Józef Pałys, który był pilnym obserwatorem, przyjrzał się więc uważniej i teraz zrozumiał powód incydentu.
Regały były robione na wymiar, starannie dopasowane do wnęk. Wszystkie ich półki umieszczono w identycznej odległości od siebie. Książki, które nie mieściły się ze względu na nietypowy format, zostały po prostu równo przycięte gilotyną, a może i piłą, na taką wysokość, by się dały upchnąć na półce.
Dziadek był zbulwersowany zwłaszcza zawartością półki najwyższej.
– Goethe! – mówił. – Heine! – i ręce mu się trzęsły.
– Co, co? – nadal nie rozumiał zaniepokojony właściciel.
– Koniec dziewiętnastego wieku!
– Koniec? – powtórzył właściciel.
– Kto to zrobił? Dlaczego?
– Ale co?
Dziadek rzucił „Wypisy” na stół, aż plasnęło.
– Ktoś – powiedział drżącym głosem – przyciął odkurzony komplet Goethego. I tom Heinego.
– Od góry?
– Nie widzi pan? Ucięte w jednej trzeciej wysokości – dziadek wydobył pierwszy z kilku zielonych tomów. Otworzył go i pokazał właścicielowi: – Jak pan to teraz chce czytać?
– Panie, ale ja tego nie chcę czytać w ogóle. Czy ja mam czas na czytanie?
– W to wątpię – z zimnym wzburzeniem rzekł dziadek. – Ale udaremnił pan czytanie innym.
– Po niemiecku? Jakim innym? A w ogóle, to nie ja – tłumaczył się właściciel. – Tu był taki plastyk, z brodą, nieduży, projektował nam wnętrze. Nie był drogi, pozwoliłem mu robić, co chce. Te książki to on kupił za grosze dosłownie, na kilogramy, z masy spadkowej.
– Z masy spadkowej? – powtórzył dziadek bardzo powoli.
– No tak, panie, ktoś walnął w kalendarz i...
– W co walnął?
– No, umarł, za przeproszeniem. Spadkobiercy wyprzedają takie rzeczy za grosze. A one ładnie dekorują. -
Dziadek pobladł.
– Takie rzeczy? – powtórzył.
– No, książki – wyjaśnił właściciel pizzerii.
– Ładnie dekorują?
– No.
Dziadek odetchnął głęboko. Wyglądał tak, jakby liczył do dziesięciu dla uspokojenia. Kiedy się odezwał, mówił już innym głosem.
– Cóż. Nie winie pana. Ale chciałbym, żeby pan wiedział, że książki mają też inne funkcje. To nie są tylko kartki papieru oprawne w tekturę lub płótno. To są wytwory ludzkiego ducha. Zapisano na tych kartkach myśli, utrwalono wzruszenia i uczucia. Dobry Boże, Heine! Był już palony na stosie. Ale czy Goethe mógł przypuszczać, że w dwudziestym pierwszym wieku, w Europie, będzie się przycinało jego dzieła, by ozdobić pizzerię? Eheu, me miserum! *
Stał przez chwilę bez ruchu, a w pizzerii zapanowała zupełna cisza.
– Chłopcy – rzekł wreszcie, podrywając głowę. – Natychmiast stąd wychodzimy. Nigdy więcej nie postanie tu nasza noga.
Na te słowa Józinek przełknął ostatni trójkąt swojej pizzy tak szybko, że prawie się udusił.
– Zaraz, wolnego – powstrzymał ich zaniepokojony właściciel. – A kto zapłaci?
– Za co?!
– Za pizzę i napoje.
Dziadek złapał się za kieszenie, a spłoszona jego mina wskazywała, że tym, kto zapłaci, nie będzie raczej on.
Skandal w pizzerii przybrałby o wiele większe i bardziej dotkliwe rozmiary, gdyby nie szczęśliwa okoliczność, że Józef Pałys codziennie robił podstawowe zakupy. Dzięki temu w jego portfelu zawsze znajdowało się nieco pieniędzy, którymi, w myśl wskazań mamy, gospodarował oszczędnie i roztropnie.
Bez słowa uregulował rachunek (nie było tu drogo!), nie patrząc na wzburzone oblicze przodka. Zresztą, prawdę mówiąc, starał się nie spoglądać w ogóle na nikogo, żeby nie widzieć, jak ludzie zareagowali na kolejny epizod.
– Biorę to! – ogłosił mianowicie dziadek, demonstracyjnie podnosząc ze stołu „Wypisy polskie” i okręcając się z nimi w koło. – Nawet nie pytam o cenę. I tak by pan to przerżnął piłą. Zegnam pana!
Wyszedł na ulicę, z powodu pośpiechu i oburzenia zapominając o palcie. Wynieśli je za nim pędem jego dwaj wnukowie.
Trzęsącymi się rękami schował książkę w kieszeni płaszcza i włożył go.
– Obiecajcie mi coś – zwrócił się do nich następnie.
– A co? – spytał trzeźwo Józinek.
Dziadek stał przed nimi, oblany malinowym światłem z neonu pizzerii. Popatrzał na nich ponuro.
– Kiedyś... gdy mnie zabraknie, nie róbcie z mojej biblioteki masy spadkowej. Proszę was o to. Każda książka, jaka stoi na naszych półkach, jest cenna, wyjątkowa i potrzebna, bo każdą z nich czytał ktoś z waszych bliskich. Cieszył się tymi książkami, uczył się z nich, nad niejedną płakał, nad inną się śmiał. Jeśli sami nie będziecie ich chcieli, oddajcie je tym, którzy książki kochają. Obiecujecie?
Przerażeni, pokiwali głowami, a potem złapali dziadka za ręce, każdy po swojej stronie.
Ręka, którą trzymał Józef Pałys, wciąż lekko drżała. Była chłodna, szczupła, czuło się pod jej skórą cienkie, drobne kości.
Uścisnął tę dłoń, żeby dodać dziadkowi otuchy, a on odpowiedział uściskiem.
W pół godziny później Józef Pałys wszedł do mieszkania, gdzie unosił się zapach kawy oraz perfum „Magnolia” i gdzie paliło się jak zwykle mnóstwo lamp i kinkietów. Mama lubiła na wszystkie sposoby rozświetlać tę suterenę; to dlatego podłoga była lśniąco biała, podobnie jak kanapy i fotele (Józinek, szczerze mówiąc, nie należał do zwolenników takiej bezwzględnej czystości. O wiele lepiej czuł się w zakurzonym bałaganie u dziadków). Kiedy wpadł do dużego pokoju, od razu stało się pewne, że wieczór będzie inny, niż sobie zaplanował: na najwygodniejszej kanapie przed telewizorem chrapał tata, a Lusia spała, wsparta o jego kolana. Natomiast w kuchni, jarzącej się bielą oraz kolorami żółtym i pomarańczowym, przyrządzenie sobie tłustej przekąski wyglądało na rzecz niemożliwą. Nad cytrynowymi kubkami z kawą siedziały: mama w szlafroku i ciocia Gabrysia w złym nastroju.
Z trzech sióstr mamy najlepsza była właśnie Gabrysia. Właściwie zawsze była uśmiechnięta i krzepiąco pogodna. Miała piękny wzrost koszykarki i cechowała się miłą energią oraz dyskretną troskliwością; zdawało się, że każdy człowiek żywo ją obchodzi, ale zarazem – że za nic nie chciałaby wtykać nosa w czyjeś sprawy. Chyba owo rzadkie połączenie sprawiało, że był w niej jakiś magnetyzm. Józinek pamiętał, że będąc jeszcze dzieckiem, lubił się do niej przytulać. Miał wrażenie, że od tego staje się silniejszy.
Teraz ciocia siedziała zmartwiona, opierając jasną głowę na piegowatej dłoni. Mama klepała ją po drugiej ręce, jednocześnie coś mówiąc, szybko i cicho; nie była ona z tych, co się rozczulają dla towarzystwa. Józinek dobrze wiedział, że mama mówi właśnie coś mocnego, nietaktownego i na ogół bardzo pomocnego. Wszystko zwykle obracała w żart, często bywała ironiczna, a jeszcze częściej – kąśliwa. Nie chciał, żeby popełniła jakąś gafę, rozmawiając o tej delikatnej kwestii.
Nie miał bowiem wątpliwości, że rozmowa dotyczy Róży. Ciocia Gabrysia poznała już wielką nowinę, to było jasne. Trzeba przyznać, że Babi przyjęła tę wiadomość znacznie bardziej po męsku.
– Nie martw się – powiedział, podchodząc do ciotki i zaglądając w jej brązowe oczy.
Konsternacja. Obie spojrzały na niego, jakby był pająkiem, który spadł z sufitu wprost do kawy. Wyraźnie się stropiły, sądząc, że on o niczym nie wie.
– Wiem o wszystkim – wytłumaczył więc im od razu. Zielone oczka mamy zwęziły się i zaiskrzyły.
– A o czym to wiesz, moje dziecko drogie? – spytała. Wzruszył ramionami. Cała ona. Nie wie, co on wie, więc zaraz przystąpi do ofensywy. O, proszę.
– Nie wzruszaj ramionami, Józinku. Nie wzruszaj ramionami. Znam cię jak dziurawy szeląg i wiem, że jak wzruszasz ramionami, to masz co innego na myśli. Gdzie ty byłeś właściwie, hm? No, odpowiadaj, nie zaciskaj ust, bo ci już tak zostanie i jak będziesz wyglądał? Jak premier. No? Obudziłam się po południu – nawiasem mówiąc, my wcale nie byliśmy na balu, Gabuniu, bo, wyobraź sobie, wszyscy przystąpiliśmy wczoraj do porozumienia, które będzie wymuszać kompromis w sprawie Funduszu Zdrowia. No i obradowaliśmy do rana! – otóż, obudziłam się wreszcie i poszłam na górę, a tam mi opowiedzieli o tej nocy pełnej wrażeń. Ledwie przestałam się denerwować z powodu żarówki w twoich ustach, mój drogi (dobrze, że Lusia była mądrzejsza!), a już mi Ignaś powiedział, że włóczysz się z Laurą po nocach, odwiedzasz jakieś podejrzane kluby i wplątujesz się w nie wiadomo co z nie wiadomo kim. Podzieliwszy te straszne dane na pół, gdyż – przepraszam cię, Gaba – znam dobrze metody Ignacego Grzegorza oraz jego nadpobudliwość,
I tak przecież zdołałam się przerazić. Mam nadzieję, że rozumiesz, mój drogi synu, że na nocne eskapady, nawet odbywane pod opieką rzekomo dorosłej kuzynki, jesteś jeszcze zdecydowanie za młody. Tak się złożyło, że żyjemy w czasach pełnych brutalności i prostactwa. Nie jesteś jeszcze tego świadom, ale tuż za progiem domu czyha na ciebie tysiąc niebezpieczeństw, Józinku. Nie chcę być matką nadopiekuńczą i mam nadzieję, że nią nie jestem, zresztą, nawet gdybym chciała nią być, to i tak nie mam na to czasu – ale pewne zasady muszą jednak obowiązywać!
– Zrobiłem coś złego? – spytał Józinek, kiedy mama zamilkła na chwilę, w celu nabrania tchu.
– Proszę? – mama straciła wątek. Spojrzała na niego z zastanowieniem, badawczo. – Hm. Nie sądzę. Nie. Nie zrobiłeś. To pewne. Na drugi raz jednak – zawiadamiaj mnie, jak będziesz chciał wyjść, a ja ci pozwolę, albo nie pozwolę.
– Nie było cię – rzekł Józinek z nieubłaganą logiką.
– A. W istocie. Jednakże... – mama zrobiła śmieszną minę, zastanowiła się, oceniła właściwie swoje szansę w dalszej wymianie zdań i raptownie zmieniła temat. – Jesteś głodny? – spytała.
– Trochę.
– W parówce są lodówki. Gaba! A ty co? Czego się śmiejesz?
– Nic, nic, Iduś. Lubię te twoje teksty – ciocia Gabrysia mrugnęła do swego siostrzeńca. – Józinku, wybacz Ignasiowi. Naskarżył na ciebie, ale to dlatego, że cię podziwia i jest o ciebie zazdrosny.
A to dopiero, pomyślał Józinek, bardzo zaskoczony. Nieprawdopodobne! Nigdy by w ten sposób nie interpretował zachowania miągwy. Na podstawie jego min i grymasów miałby raczej prawo sądzić, że Ignacy Grzegorz lekko nim pogardza za jego brak elokwencji, erudycji i towarzyskiego wdzięku. Właśnie przekonanie o tej jego pogardzie sprawiało, że w Józinku krew się burzyła na widok kuzyna.
– Hm – mruknął.
– Poważnie – zapewniła go ciocia. – Spróbuj go zrozumieć. Zrób to dla mnie.
– Jasne – powiedział. Dla cioci Gabrysi zrobiłby naprawdę wiele. Nie jej wina, że urodziła kogoś tak dziwnego. Teraz musi go kochać, trudno. A poza tym, w sytuacji, gdy i tak miała pełno kłopotów, nie należy jej dodatkowo martwić.
W porywie serca objął ciotkę za szyję – trochę niezgrabnie, bo jednak pod kpiącym oczkiem mamy zawsze był nieco skrępowany.
– Nie martw się – mruknął w samo ucho cioci. – Ciąża to nic strasznego.
Dlaczego one w jednej chwili wybuchnęły wielkim śmiechem? O, doprawdy, czasem musiał się zastanawiać, czy mama i jej trzy siostry są aby na pewno dorosłe i zrównoważone. Z pewnością też wolałby, żeby nie cechowały się takim żywiołowym poczuciem humoru. On je również posiadał, lecz nie manifestowało się w eksplozjach wesołości, obraźliwych dla osób postronnych. Rodzinny zmysł humoru bywał deprymujący. Zwłaszcza gdy człowiek był przepełniony dobrą wolą.
Obraził się i już chciał wychodzić z kuchni, gdy ciocia złapała go porywczo za rękę.
– Nie, nie, zostań! – zawołała. – Śmiejemy się, bo lepiej od ciebie wiemy, że ciąża to nic strasznego.
Oczywiście, że wiedzą lepiej i on tego w żaden sposób nie kwestionował. Po prostu w jednym wielkim skrócie wyraził to, co go nurtowało. Tyle chciał powiedzieć, tak bardzo pragnął pocieszyć ciotkę, a nie umiał znaleźć właściwych słów. Miał zamiar jej przekazać, że...– ...życie jest wspaniałe – spróbował raz jeszcze.
Mama uniosła wysoko cienkie brwi, ale ciocia zrozumiała go natychmiast.
– Mój drogi – powiedziała poważnie. – W twoich ustach to oświadczenie ma dużą wagę.
– Pewnie – przytaknął.
Ciocia położyła mu ręce na uszach, potrząsnęła jego głową i pocałowała w czoło.
– Kochany, mądry chłopak! – powiedziała.
– O, Gabuniu, widzę, że mi go zazdrościsz – powiedziała zazdrośnie mama. – Józinku, chodź tu do mnie – przyciągnęła go za ramię i spytała: – Naprawdę tak uważasz? Że życie jest wspaniałe?
Przytaknął.
– Dziękuję ci – powiedziała mama.
Niestety, wszystko na tym świecie musi po jakimś czasie się popsuć albo przynajmniej zmienić. Na przykład śnieg: jeszcze wczoraj nienagannie świeży, dziś przeobraził się w brudnawe, zbite placki. Smutno było patrzeć na to zniszczenie. Padał drobny deszczyk, niebo wisiało na dachach i całe szczęście, że jeszcze trwały ferie i w perspektywie był wyjazd z Trolla, bo inaczej człowiek mógłby dostać chandry.
Była dziesiąta. Józinek wyskoczył z łóżka i poszedł do łazienki. Trzeba się spieszyć. Ależ zaspali!
Rodzice już dawno temu poszli do pracy. Pod lustrem stała karteczka, zabazgrana lekarskim pismem mamy: „Idźcie do babci, wracam o 5-tej”. Józinek umył się i wyczyścił zęby, po czym nalał wody do kuchennego dzbanka z filtrem i poszedł budzić Lusię.
Kiedyś w tej suterenie były piwnice pełne węgla i pajęczyn. Ale dzielni rodzice własnoręcznie przebudowali tu wszystko, wyburzyli ścianki, położyli podłogi, wymienili okna i drzwi, tworząc w efekcie całkiem miłą przestrzeń: duży pokój pośrodku i doczepione do niego klitki – pokoiki dla dzieci i sypialnia rodziców.
U Lusi świeciła na ścianie kurtyna z elektrycznych gwiazdek choinkowych i paliły się wszystkie lampy. Siostrzyczka już nie spała: rozgrywała sama ze sobą partyjkę „Czarnego Piotrusia”. Jej czuprynka, złożona, jak u mamy, z fury rudych świderków, wymagała długiej obróbki, na co dziś Józinek nie miał czasu ani cierpliwości. Babi ją uczesze. Kazał Lusi kończyć zabawę i przygotował jej czyste ubranka, a potem poszedł do kuchni. Ład jest kwestią organizacji. Nalał wody do elektrycznego czajnika, a podczas gdy się gotowała, pokrajał chleb i posmarował go masłem. Wyjął z lodówki ser i dwa napoje mleczne, nie zapomniał o ułożeniu na talerzyku tabletki witaminowej dla Lusi. Jeszcze tylko dwie herbatki głogowe – i można się ubierać.
Józef Pałys na ogół nie nosił ciepłych gatek, nawet w siarczysty mróz trzeba go było długo namawiać, by je wdział. Dochodziło do sytuacji absurdalnych, kiedy to mama tak długo go nękała, by włożył kalesony, że ulegał – po czym wracał na palcach ze schodów, zakradał się do łazienki i zdejmował utrapioną część garderoby. Ludzie, którzy się upierają, by trzecioklasiści chodzili w ciepłych majtasach, powinni sami posiedzieć w nich przez sześć godzin, w klasie, w której nie wolno otwierać okien z powodu hałasów na ulicy, a w której tkwi się wraz z trzydzieściorgiem kolegów, i to w bezpośrednim sąsiedztwie kaloryfera. To już lepiej przebiec w zimnie przez dziesięć minut trasę do szkoły i z powrotem.
Ale dziś zanosiło się na wyprawę, a w drodze, jak wiadomo, może się przydarzyć wiele rzeczy. Toteż Józinek wdział ciepłe kalesony, sweter z golfem i grube spodnie. Zamiast adidasów włożył wysokie botki. Zabrał też do plecaka dwa numery komiksów. Kiedy siostrzyczka, już umyta i ubrana, pojawiła się w kuchni, wszystko było gotowe.
– Myłaś zęby?
– Pewnie..
– To jedz. Weź zabawki. Ja wyjeżdżam.
Posłusznie zrobiła, co kazał. Józinek umył naczynia, sprawdził, czy wszystko wyłączone i pozamykane, po czym wsypał trochę pokarmu swoim rybkom (trzymał je w pięknym akwarium, z muszlami i roślinnością podwodną). Na koniec zatrzasnął drzwi mieszkania i zamknął je porządnie na klucz.
Piętro wyżej drzwi były uchylone, już tu na nich czekano. W przedpokoju, naturalnie, wciąż wisiały lampki i baloniki, a w kuchni pachniało gotującym się rosołem oraz czymś jeszcze: maścią, którą babcia właśnie smarowała blade plecy dziadka.
– Au! – powtarzał dziadek za każdym jej ruchem. – Au! Józinek zapytał, co się stało, i uzyskał szczegółowe objaśnienie, co to jest heksenszus. Złapał on dziadka po wczorajszym długim spacerze, a miał podłoże – jak twierdził sam poszkodowany – nerwowe. Natarty, wyklepany, owinięty gazą i folią, wreszcie – otulony w ciepłe swetry, dziadek dostał herbaty z cytryną i musiał przyjąć zakaz wychodzenia na dwór.
– To przez tę traumę w pizzerii! A tak chciałem jechać z wami do Gniezna – ubolewał. – Milu, czy my możemy puścić ich samych, z mało znanymi ludźmi, w dodatku – nieznanym samochodem?
– Właśnie tak się zastanawiam – powiedziała babcia, myjąc ręce, a potem smarując je kremem. – Może lepiej niech nie jadą. Pogoda jest taka sobie...
Na szczęście w tej chwili wpadła do kuchni wystrojona Laura, która w swoim pokoju musiała chyba mieć idealne warunki akustyczne, bo zawsze słyszała właśnie to, co słyszeć powinna.
– Jak to: z mało znanymi?! – wrzasnęła. – Przecież jesteś, dziadziu, zaprzyjaźniony z panem Helmutem! Czy już zapomniałeś, z kim cię łączy wspólnota poglądów?
– Co prawda to prawda – przyznał dziadek z uległością typową dla chwil, gdy rozmawiał z Tygryskiem.
– Ale czy poprosiłaś mamę o pozwolenie? – zagalopowała się Babi. Laura natychmiast przypomniała, że ma już osiemnaście lat i nie musi nikogo absolutnie pytać o pozwolenie na cokolwiek. Zresztą, mama i tak jest już w instytucie.
– A ty, Józinku? – badała dalej Babi. – Prosiłeś mamę o zgodę? Rzecz jasna, nie prosił, bo po cóż miałby prosić? Na pewno by się nie zgodziła. Nie miał ponadto sił i ochoty, by wszystko jej wyjaśniać od początku. Założył po prostu, że pojedzie do Gniezna i wróci, o czym mama i tak się nie dowie, bo do trzeciej jest w szpitalu, a potem – w poradni. Laura rzuciła mu w tym momencie spojrzenie, mające go powstrzymać przed powiedzeniem prawdy, ale go nie powstrzymała.
– Nie – odpowiedział.
– Zadzwońmy do Idy, Milu – poradził dziadek. – Zapytajmy. Jeżeli się zgodzi, to was puścimy.
– Jakich: was?! – zdenerwowała się Laura. – Mnie to nie dotyczy. Jestem dorosła i pojadę, bo mam śpiewać w klubie reggae! Beze mnie ten koncert będzie jedną wielką porażką i dlatego ja jechać muszę! Poza tym, dziadziu, osobiście nas umówiłeś z panem Oracabessą, więc chyba nie chcesz sprawić mu zawodu.
– Ja też muszę jechać – z naciskiem powiedział Józinek, mając w pamięci uśmiech Trolli.
– Bene*– rzekł dziadek. – Dzwonimy – wstał z jękiem i, przechylając się zabawnie na bok, poczłapał do przedpokoju. Tam, stękając, zasiadł przy stoliku z telefonem.
Po dłuższych usiłowaniach musiał się jednak poddać: doktor Ida Pałys właśnie operowała i nie było wiadomo, kiedy skończy.
– Rozumiem, zadzwonię później – powiedział do słuchawki dziadzio, a Laura zrobiła minę boksera i rzuciła szeptem do Józinka: – A widzisz?! Poczekamy sobie.
– Dlaczego nie dzwonicie do taty? – spytał więc.
– Bo on zgodziłby się na pewno – wyjaśniła Babi. Józinek aż osłabł wobec takiej logiki.
W tym momencie do kuchni wszedł Ignacy Grzegorz, ubrany w komunijny garniturek i krawacik, niosąc teczkę wypchaną książkami.
– Jestem gotów – oznajmił.
– Do czegóż to? – chłodno spytała Laura, mierząc go wzrokiem od stóp do głów.
– Do wyjazdu. Pojadę na koncert zamiast dziadziusia. Będzie przecież wolne miejsce, jak rozumiem? Pojadę, poczytam sobie w drodze, nie będzie to czas zmarnowany.
– I troszkę nas popilnujesz, prawda? – zadrwiła Laura.
– Właściwie dlaczegóż by miał nie jechać? – dziadek wystąpił w obronie swego pupila. – W gruncie rzeczy, Milu... to już koniec ferii. Nasze wnuki nigdzie nie były...
– ...a inne dzieci to sobie jeżdżą w góry – podpowiedział Ignacy Grzegorz.
Przeholował.
– Bez przesady, mój drogi – ucięła babcia. – Nie było wam chyba tak źle w domu, gdzie jest ciepło i sucho, gdzie macie co jeść i co czytać.
Józinek był tego samego zdania. Osobiście nie przepadał za tymi obowiązkowymi wyjazdami w góry na ferie zimowe. Raz już był. Tłok, hałas jeszcze większy niż w mieście, pełno zgrywusów, forsa kończy się w okamgnieniu, podobnie jak czyste skarpetki. Nie ma jak w domu, to pewne.
– Kto ma czas jeździć z wami w góry? – tłumaczyła dalej Babi, zgoła niepotrzebnie. – Wasi rodzice pracują jak szaleni, pieniędzy nie ma, czasy są ciężkie i trzeba umieć się ograniczać w swoich apetytach na przyjemności. A to jeszcze nikomu nie zaszkodziło, wręcz przeciwnie. Wasz dziadek wielokrotnie wam tłumaczył, na czym polega wyższość postawy stoickiej nad wszystkimi innymi. A teraz sam o tym zapomina.
Dziadek poczerwieniał i nabrał tchu, by rozpocząć spór teoretyczny, ale nie doszło do tego, gdyż u wejścia zadźwięczał dzwonek, a ponieważ stało ono otworem, zaraz potem rozległo się delikatne pukanie w drzwi kuchenne. Przybył pan Oracabessa we własnej osobie, wystrojony w zwiewne szaty z tkanin naturalnych, w nadęty skafander oraz w ciepłe nauszniki, a towarzyszył mu Franz, przyodziany w żółty beret, zieloną bluzę i czerwone spodnie.
– Dzieńdobry dzieńdobry – przywitał się pan Oracabessa radosnym basem. Franz skłonił się, zdejmując beret z czarnych loków, wobec czego pan Oracabessa zerwał z głowy nauszniki.
– Czy można się przestawić? – Te słowa skierowane były do babci, która zamarła na widok czarnoskórego olbrzyma, z trudem mieszczącego się w drzwiach. – Helmut „Scratch” Oracabessa i jego brat Franz Oracabessa, a to jest zupełnie mała córeczka Jagienka Oracabessa – zza jego nogi wyjrzał uśmiechnięty łepek w czerwonej czapce. – Powieś ładnie „dzieńdobry dzieńdobry”, Jagienka.
– Dzieńdobry dzieńdobry – powiedziała Jagienka i zaśmiała się perliście.
– Witamy – babcia podała rękę wszystkim trojgu po kolei, w zamian za co uzyskała dwa bardzo soczyste cmoknięcia.
– Proszę dalej. Może herbatki? – szczery i radosny uśmiech pana Oracabessy oddziałał widocznie i na nią, bo nagle dodała spontanicznie: – Szarlotka! Mam przecież świeżutką szarlotkę...
– Ja ostrzę sobie język za zębami – wymówił się uprzejmie pan Oracabessa z całym swoim niepowtarzalnym czarem. – Ale komu w drogę, temu lżej. Trzeba dojechać, ustawić sprzęt, zrobić próbę. Tam szczekają koledzy. Czy Laura i kuzyn jadą?
– Oczywiście! – zdecydowała się na błyskawiczną odpowiedź Laura i właściwie w ten sposób zamknęła dziadkom usta. Nie bardzo wypadało im teraz podnosić wątłe argumenty przeciwko eskapadzie. Siłą rzeczy pan Oracabessa wyczułby ten podskórny nurt braku zaufania, dla czego nie było przecież żadnych podstaw.
Laura – już w przedpokoju, wciągając botki – zaczęła żywą gawędę z Franzem, to znaczy: zalewała go, milczącego, rześkim monologiem, zaś Józinek i Ignacy Grzegorz, jako niepełnoletni, poczekali grzecznie jeszcze chwilę, by uzyskać jakieś wyraźniejsze zezwolenie na wyjazd. W tej pauzie zmieściła się Lusia, która wyjrzała zza lodówki i przesłała w stronę Jagienki przyjazny uśmiech.
Natychmiast uzyskała podobnie przyjazną odpowiedź. Wobec tego wystawiła zza krawędzi lodówki starą lalkę-szmaciankę (która dawno temu była własnością babci) i pokiwała jej główką, do której przyszyte były włosy z czarnej włóczki.
– Tatusiu, ja chcę tu zostać – oznajmiła Jagienka z całkowitym przekonaniem. Zdjęła z kręconej czupryny czapeczkę i dała nurka w kąt za lodówką, gdzie została bardzo gościnnie przyjęta przez Lusię.
– Czy tak można? – ceremonialnie spytał pan Oracabessa i oto, w najzupełniej naturalny sposób, wszystko ułożyło się samo. Jagienka uzyskała zgodę na pozostanie, a oni – na wyjazd. Jedynym zgrzytem był ośli upór Ignacego Grzegorza. Sapiąc, z całą powagą ubrał się także, wdział nerwowo adidaski, po czym, w pełnej gotowości, stanął przy drzwiach, tak żeby na pewno nikt go nie pominął.
Trolla czekała w samochodzie, pilnując aparatury i instrumentów. Kiedy tylko Józinek wydostał się z domu, od razu ujrzał jej zielony kapelusz za szybą transita. Zadudniło mu serce. Bez słowa odsunął boczne drzwi, wsiadł do wozu i zajął miejsce obok niej. Zdawało mu się, że je specjalnie dla niego trzymała, ale nie mógł być pewien. Zwichrzyła mu włosy nad czołem, uśmiechając się przez cały czas, i powiedziała coś na powitanie, ale przez ten łomot serca niewiele usłyszał. Ogarnęło go dziwne zmieszanie. Uśmiechnął się słabo i opadł na wytartą tapicerkę siedzenia. Nawet nie zauważył, jak samochód ruszył.
Z powodu ładunku było w transicie bardzo ciasno. Na jezdniach trwał straszny tłok. Zanim wyjechali z Jeżyć, minął dobry kwadrans. Po kolejnym kwadransie, przejechawszy ulicę Garbary, posuwali się metr po metrze w długim, wlokącym się trójszeregu pojazdów, w stronę ronda.
Z kimś innym zapewne taka jazda wydałaby mu się nudna i denerwująco monotonna. Ale w tym gronie natychmiast zaczęto śpiewać, a stało się to oczywiście za sprawą Trolli. Laura się przyłączyła, a Franz, który siedział w tylnej części wozu, obok konga, zaczął na nim rytmicznie akompaniować. Kiedy wreszcie pan Oracabessa, siedząc przy kierownicy, uruchomił swój soczysty, głęboki bas, Józinek kompletnie zapomniał, że znajduje się w narastającym korku i nawet odważył się sam zanucić. Ignacy Grzegorz tymczasem, wielce zadziwiony tym, co słyszy, otwierał szeroko oczęta i sztywno kiwał się na boki, co jak na niego, było niewiarygodnym wprost przejawem swobody i luzu.
Trolla trąciła Józinka łokciem.
– Trochę nudno, co? Wleczemy się jak żółwie.
– Dziwne – włączył się Franz. – Może był wypadek gdzieś tam z przodu, na Warszawskiej.
– A my już na niej jesteśmy – Trolla wyjrzała przez okno. – Trzeba było raczej pojechać w lewo, Helmut. Przez Zawady.
– Nie, ja tam nie chciałem, bo tam są zawsze korki – wyjaśnił pan Oracabessa, wywołując zbiorowy wybuch śmiechu.
Tymczasem sytuacja nie była wesoła. Transit stał, unieruchomiony na środkowym pasie, w rzece samochodów, zmierzających w kierunku wschodnim. Ciągnęło się to aż po horyzont, tonący zresztą w brzydkiej, gęstej mgle i w deszczu, zmieszanym ze śniegiem.
– Może to Samoobrona blokuje trasę warszawską? – wpadła nagle na pomysł Laura.
Pan Oracabessa otworzył drzwiczki i wychylił się patrząc w dal.
– Nie oni. Nie ma patriotyczne gadżety.
– O, ruszamy.
– Ale strasznie jakoś powoli.
Mijała równo godzina od chwili wyjazdu z ulicy Roosevelta, gdy dowlekli się wreszcie do granic miasteczka Swarzędz. Tu pan Oracabessa zdecydował się nagle na zręczny manewr: opuścił trasę, zjeżdżając najpierw na jej prawy pas, a z niego – w wąziutką asfaltową uliczkę, biegnącą pośród domków jednorodzinnych. Ponieważ ten wynalazczy człowiek jako pierwszy z całego korka wpadł na ów dobry pomysł, pędzili teraz bez przeszkód pustą ulicą, ciągnąc za sobą już kilku naśladowców.
Wykazując znakomitą orientację w plątaninie uliczek, zjazdów, przejazdów i wiaduktów, pan Oracabessa przeciął rychło trasę warszawską w poprzek i wyjechał na zamgloną drogę, wiodącą przez puste, białe pola oraz zawiane śniegiem łąki. Ponad polami z warkotem przelatywał helikopter. Chmury były tak nisko, a mgła tak bardzo zgęstniała, że nawet go nie ujrzeli. Warkot oddalił się. Z tyłu za nimi sunęło już sporo pojazdów i Franz oglądając się powiedział:
– Okropnie tu ślisko, ale tędy dojedziemy do szosy paczkowskiej.
– Znam tę drogę – pochwaliła się Laura. – Wychodzi na trasę gnieźnieńską.
– Tak, tam będzie lepiej.
Ale nie było lepiej. Zanim jeszcze dojechali do miejsca, gdzie ich polna droga łączyła się z szosą paczkowską, stało się jasne, że mają kłopot.
– Co tam jest? – zainteresował się pan Oracabessa i zwolnił. We mgle, wiszącej nisko ponad gruntem, majaczyły dalekie światła, żółte i czerwone, a kiedy podjechali bliżej, przekonali się, że szosa paczkowską jest także zapchana korkiem. Dwa strumienie samochodów pełzły w przeciwnych kierunkach. Słychać było niecierpliwe, stłumione odgłosy klaksonów, ale gęsta mgła, która nad polami wisiała jak nieprzenikniona kurtyna, głuszyła bardziej oddalone dźwięki.
– Chciałbym już znaleźć się w domu – przemówił nagle Ignacy Grzegorz, który miał oczy wielkie jak spodki, a ramiona na wysokości uszu.
Cóż można było odpowiedzieć na podobne wyznanie? Nic. Toteż Józinek milczał. Pilnie za to wyglądał przez szybę, z wolna pokrywającą się parą. Wszystko wskazywało na to, że ta wąska, wiejska szosa, która łączyła trasę warszawską z równoległą do niej gnieźnieńską, została dokumentnie zapchana pojazdami. Wjechały na nią i z jednej, i z drugiej strony. Sprawę pogarszały kolejne samochody, które, tak jak transit, nadjeżdżały z pobocznych dróg polnych, też już zresztą zakorkowanych.
Co ciekawe, Józinek miał wrażenie, że on jeden z całego tego wesołego towarzystwa, uwięzionego w furgonetce, interesuje się topografią wydarzenia oraz prowadzi zupełnie podstawowe obserwacje. Zarówno pan Oracabessa, jak i jego brat, przejawiali całkowitą beztroskę – wyluzowali się, a czas oczekiwania, nie wiadomo na co, umilali sobie obecnie odtwarzaniem na dwa głosy, z akompaniamentem konga, pogodnych utworów z – jak zapowiedzieli – pierwszej edycji festiwalu Sunsplash Reggae na Jamajce. Laura, która nie znała tych utworów, oddała się ich słuchaniu, z użyciem takich sposobów, jak uchylanie ust, westchnienia zachwytu oraz trzepotanie rzęs. Trolla zupełnie niespodziewanie zasnęła, z podbródkiem utkniętym w kołnierz, zaś Ignacy Grzegorz, stwierdziwszy, że atmosfera jest najdalsza od grozy i paniki, uspokoił się i wyjął z teczki „Odyseję”.
– To bardzo dobra lektura na podróż – rzekł obronnie, widząc rozbawienie w oczach Laury. Otworzył książkę na stronie założonej ołówkiem, oparł się wygodnie i zaczął czytać w skupieniu, od czasu do czasu podkreślając coś w tekście lub notując na marginesach.
Gdzieś we mgle, ponad szosą, przeleciał znów helikopter i Józinek, wbrew wszystkiemu, poczuł nagle niepokój.
– No, no, dokąd to? – przytrzymała go Laura, widząc, że sięga do klamki. Odpowiedział jej, że idzie w krzaki na siusiu, odsunął boczne drzwi furgonetki i – natychmiast owionięty lodowatym zimnem – zeskoczył na asfalt.
Omal nie fajtnął jak długi. Nawierzchnia przypominała szkło – pokrywała ją cieniutka warstewka lodu. Mgła skraplała się w drobny wodny pył, który natychmiast zamarzał. Ziąb przejmował do szpiku kości.
Naciągnął na uszy wełnianą czapkę i zapiął skafander, okrywając głowę nieprzemakalnym kapturem. Następnie rozejrzał się po otoczeniu. No, ładnie. Żółty ford transit pana Oracabessy tkwił w korku za ciężarówką pełną węgla. Tuż za transitem stał nieruchomy sznur pojazdów, niknący w mglistej dali. Po przeciwległej stronie jezdni sprawy miały się podobnie. Ktoś tam wyszedł w mgłę z burego malucha. Trzasnęły głucho drzwiczki i zniecierpliwiony głos męski zapytał:
– Co tu się, kurka, dzieje?
– Nie wiadomo – odpowiedział ponuro kierowca ciężarówki z węglem. Wspierał się plecami o jej koło i ćmił papierosa. – Coś się chyba stało na trasie warszawskiej.
Znów przeleciał helikopter, stłumiony łoskot zagłuszył rozmowę. To już trzeci, pomyślał Józinek. Za wiele tych helikopterów jak na zwykły wypadek.
– Czemu my, kurka, nic nie wiemy? – dopytywał się głos w gęstej mgle. – Nikt nas o niczym nie informuje.
Kierowca ciężarówki wyrzucił niedopałek w śnieg, charknął i splunął.
– Normalka – zaśmiał się ochryple. – Mają nas gdzieś. – Kto?
– Ci, co zawsze.
– A my bez ochrony. Żadnej pewności. Prawo nie działa.
– A coś tu w ogóle działa?
– Nic.
– A wyjścia nie widać.
Józinek siusiał sobie spokojnie we mgle, za mizernym łysym krzaczkiem, słuchając tej gorzkiej wymiany zdań. Nie do końca podzielał ten pesymizm i rezygnację. Dobrze nie jest, ale jakieś wyjście zawsze się znajdzie. Ponadto sprawa była dość prosta, jeśli idzie o informację. Uzyskać ją, tkwiąc na tej bocznej drodze, można na dwa sposoby: przez radio lub przez telefon komórkowy. Telefonem nie dysponował. Co do radia – powinno być przynajmniej w co drugim samochodzie.
A skoro już wylazł na to zimno, może się przecież nieco rozejrzeć. Odszukał w kieszeni rękawiczki i uradował się przelotnie swoją przezornością: dolne kończyny też miał ocieplone. He he. Ładnie by teraz wyglądał w samych dżinsach!
Czując się trochę jak traper, a trochę jak polarnik, przeskoczył nawianą na krzaczek zaspę i ruszył przez śnieg na pobocze, gdzie nie było tak okropnie ślisko jak na asfalcie. Głosy przy ciężarówce cichły za nim, w miarę jak oddalał się ku przodowi, aż wreszcie całkiem je wchłonęła ta gęsta mgła. Pojazdy stały, grzejąc silniki. Ludzie pokornie i biernie siedzieli w pozamykanych samochodach, czekając nie wiadomo na co. Ich oddechy skraplały się na szybach, tak że nie było widać żadnych twarzy, tylko rozmazane sylwetki. Mgła uniosła się nieco; szosa przecinała teraz szczere pole bez żadnych drzew i zabudowań. Teren był nieco nachylony, więc kiedy tak maszerował poboczem, kurtyna mgły odsłoniła przed nim, na krótką chwilę, fragment krajobrazu. Józinek aż przystanął w miejscu. Ujrzał szosę na parę kilometrów w przód: po obu stronach była całkowicie zapchana stojącymi pojazdami! Wszędzie było szaro-niebiesko, cicho i głucho. Mgła i mgła. Bezruch.
Poczuł się trochę nieswojo.
Nagle wydało mu się, że na przeciwległym pasie, w pewnej odległości, rozpoznaje wśród samochodów sylwetkę wozu policyjnego, więc ruszył naprzód, kierowany chęcią zdobycia informacji lub wskazówek. Ale kiedy się zbliżył, zobaczył, że to polonez radio-taxi z granatową karoserią.
W środku nie było pasażerów, tylko taksówkarz, który siedział z założonymi rękami, żuł gumę i słuchał radia. Miał rumianą twarz o mocnych rysach i wesołe oczy. Józinek uznał, że można go zagadnąć. Ludzie o takim wyglądzie – jak niejednokrotnie zaobserwował – cechują się wymownością i chętnie nawiązują kontakt.
Zapukał w szybę od strony kierowcy.
Taksówkarz od razu odkręcił okno.
– Co jest, gzubek? – spytał swojsko. – Zgubiłeś się? Józinek pokręcił głową i zapytał, czy w radio mówili, co tutaj się dzieje.
– Jak cholera jasna – odparł taksówkarz. – Za Paczkowem, na odcinku do Kostrzyna, był wielki karambol: kilkadziesiąt samochodów. Masakra. Wszystko pozczepiane, trzeba ciąć blachy.
– Terroryści? – spytał Józinek.
– Nie, gołoledź i mgła. Karetki nie mają jak dojechać. Policja na warszawskiej kieruje cały ruch tutaj, bo to jedyna droga. A znów na gnieźnieńskiej, przed stacją kolejową, tir wpadł w poślizg i rozlał chemikalia. Jest straż pożarna. Wszyscy stamtąd też ruszyli tędy. Jak zwykle nawaliło co? – koordynacja! – słowa swoje ilustrował taksówkarz mapą drogową powiatu poznańskiego. Jeździł po niej palcem.
– Bez sensu – podsumował Józinek.
– Pewnie. Ale chyba już wiesz, że u nas, jak decyzje zapadły, to sensu nie ma co szukać.
– Niemożliwe – uparł się Józinek.
Taksówkarz spojrzał na niego z przychylnym zainteresowaniem.
– Twardziel z ciebie, co? Ale nic nie da się zrobić. Trzeba czekać. Jesteśmy ugotowani. Ja na przykład muszę się dostać na drugą stronę warszawskiej. Żona mnie chyba zabije. Aż się boję.
Dziwne, pomyślał Józinek. Boi się, a siedzi. Inna sprawa, że w polonezie było przytulnie i ciepło, choć pachniało zastarzałym dymem tytoniowym i zbutwiałą wykładziną. Radio trzeszczało i mamrotało, ale to już były wiadomości z zagranicy. Józinek przestał słuchać. Zauważył, że na zegarze jest pięć po pierwszej.
– Idę – powiedział. – Dzięki.
– No, idź, gzubek, idź. A uważaj na siebie.
Na szosie znów go owionął przenikliwy, mokry ziąb. Mgła wciąż wisiała nad okolicą, tak nisko, że czubki drzew były niewidoczne. Samochody nadal stały bez ruchu, nikt z nich nawet nie wyjrzał. Nie było nigdzie widać żółtego transita i przez jedną krótką chwilę Józinka przejął strach, że pojechali bez niego. Ale zaraz sam siebie przywołał do porządku: niby jak mieli odjechać – przez rowy i zaorane, pokryte śniegiem grudy?
Przeszedł w poprzek szosę i ruszył poboczem w drogę powrotną. No, no. Nie zdawał sobie sprawy, że zawędrował aż tak daleko. Teraz maszerował i maszerował, a żółtej furgonetki jakoś nie było.
Prawdę mówiąc, poczuł się nieco samotnie.
W zupełnej ciszy, w gęstej niebieskawej mgle, pośród szarego śniegu, zamajaczyła przed nim jakaś nieduża, zakapturzona postać. Dopiero kiedy znalazł się metr od niej, rozpoznał Trollę. Nagle ucieszył się tak, jakby w tej zimnej pustce zabłysnęła przed nim lampa z pomarańczowym abażurem.
– Pepe! – usłyszał wołanie. – Gdzie ty byłeś tak długo? Zdenerwowałam się i wyszłam cię szukać.
Józinek spojrzał na nią, przepełniony milczącą wdzięcznością i uwielbieniem, a następnie wyjaśnił jej, w jaką to kaszę wdepnęli.
– A to kłopot – mruknęła, zmartwiona, przytupując w miejscu i chowając dłonie w rękawy. – Chodź, powiemy Helmutowi. Wygląda na to, że nie zdążymy na koncert...
Można by się spodziewać, że rastafarianin, którego nagle los rzuca w korek na pustkowiu pośród śniegów, uniemożliwiając dotarcie na koncert, rastafarianin, którego cierpliwość i zasady programowe zostają wystawione na próbę, a organizm – na chłód i głód bez wyraźnych perspektyw końca, że taki człowiek zacznie wreszcie grymasić, narzekać, przeklinać, a zwłaszcza – że straci dobry humor. Lecz w przypadku pana Oracabessy nie było mowy o żadnej z tych reakcji. Przyjął złe wiadomości z niezmąconym spokojem, wznosząc tylko oczy do nieba i drapiąc się powoli w brodę, po czym, nadal pogodnie uśmiechnięty, zapytał, czy ktoś z obecnych nie ma przypadkiem telefonu komórkowego. Kiedy usłyszał wyłącznie zaprzeczenia, oświadczył, że musi koniecznie zadzwonić do Gniezna, i włożył swoje czerwone nauszniki. Następnie okrył się pledem, wydobytym spod fotela i opuścił przytulne wnętrze furgonetki. Widzieli go jeszcze tylko przez chwilę, zanim ostatecznie przysłonił go szaroniebieski tuman.
Ignacy G. Stryba, który na czas relacji, zdawanej przez Trollę, przerwał był sobie lekturę Homera, teraz założył książkę ołówkiem i okazał poważne zatroskanie.
– Ja bym już chciał do domu – wyznał nieco płaczliwie.
– Miągwa – rzucił w przestrzeń Józef Pałys.
– Coś do mnie powiedziałeś, Józinku? – chciał wiedzieć kuzyn. Trzeba się było opanować, ze względu na obecność Trolli.
– Zgadnij – odparł ponuro. Włożył znowu kaptur i dodał: – Wychodzę.
Trolla powiedziała, że też pójdzie, a kuzyn bez słowa wyskoczył za nimi z samochodu.
Józinek ruszył energicznie w stronę wsi. Oczywiście nie zamierzał zawędrować aż tam – chciał tylko sprawdzić, czy da się w ogóle coś zrobić w tej sytuacji. Zaobserwował bowiem, że w każdym życiowym przypadku krył się jakiś sposób, jakiś klucz do kolejnych wydarzeń. Sztuka polegała na tym, jak go znaleźć.
Z tyłu, za jego plecami, Ignacy Grzegorz powiadamiał właśnie świat, że wpadł w zaspę i ma wodę w butach, i że jednak pójdzie dalej, i mają się nim absolutnie nie martwić, najwyżej się przeziębi – a tymczasem z przodu, parę metrów przed Józinkiem, coś się nareszcie zaczęło dziać: we mgle otwarły się drzwi peugeota i wyskoczył z nich krępy facet w kożuszku.
– Hej! – rozdarł się na widok nadchodzących postaci. – Jest tu jakiś lekarz?!
A ciekawe, skąd ja bym to miał wiedzieć, pomyślał Józinek. Wzruszył ramionami.
– Le-karz! Le-karz! – tłumaczył mu, skandując dobitnie, ten w kożuszku. Siekł powietrze ręką i szeroko otwierał usta, jakby gadał z głuchym.
– A co, ktoś zachorował? – spytała Trolla podchodząc bliżej. Dźwięk jej pięknego głosu zaskoczył pana w kożuszku tak, że aż znieruchomiał.
– Tak, mama – powiedział bezbronnie. – Jakieś duszności. Może serce. Macie może telefon? Nie macie.
Przecież pogotowie nawet by tu nie dotarło, pomyślał praktycznie Józef Pałys.
– Poszukamy lekarza – obiecała Trolla. – A pan niech wraca do mamy – rzecz dziwna, ten dorosły facet odetchnął, spojrzał na nią ufnie i posłusznie wrócił do swojego wozu.
Trolla ich rozdzieliła: Józinek miał iść naprzód i szukać, ona ruszy w tył, a zadaniem Ignacego Grzegorza będzie pytać w samochodach po drugiej stronie.
Nie minęło i pięć minut, jak to ona właśnie znalazła lekarza. Tkwił za kierownicą granatowego volvo i jadł batona. Józinek zaraz do niej wrócił, na pierwszy okrzyk przybiegł też truchcikiem niebieski z zimna Ignacy Grzegorz, który nie ośmielił się jeszcze zagadnąć nikogo. Zbliżywszy się do volvo, usłyszeli końcówkę wypowiedzi pana doktora – tłumaczył, że jako specjalista ortopeda nie zna się na dusznościach.
– Ale składał pan przysięgę Hipokratesa! – przypomniał mu oburzony Józinek.
Lekarz spojrzał tak, jakby przemówiono do niego w obcym języku.
– Od tego jest pogotowie – wyjaśnił kategorycznie.
– Nie dojedzie – cierpliwie tłumaczyła mu Trolla. – Ja bym chętnie tej pani udzieliła pierwszej pomocy, ale chyba lepiej, żeby to zrobił specjalista ortopeda niż uczennica gimnazjum, prawda?
Lekarz – krótkonosy, arogancki trzydziestolatek z ciężkim podbródkiem – najpierw był wrogo nadęty, potem – już tylko nadęty, wreszcie, po ostatnich słowach Trolli odpuścił nieco i nabrał ludzkiego wyglądu.
– No, niech będzie – burknął niechętnie. – Tylko niech mi tu ktoś z was popilnuje wozu. Nie chcę znów stracić kołpaków! Albo lusterka! – spojrzał raz jeszcze na Trollę, jakby badał jej przydatność w tej materii – na jej ciemne oczy, różowe od mrozu policzki, na jej szeroki uśmiech – i niewiele brakowało, a też by się uśmiechnął. – Stójcie tu i uważajcie – polecił z naciskiem. Wziął torbę, zamknął samochód ze wszystkich stron, spytał, gdzie jest ta chora, przeciągnął się, aż mu chrupnęło w stawach, i poszedł niezbyt spiesznie przez śnieg.
– Nigdy nie słyszał o przysiędze Hipokratesa! – stwierdził, wstrząśnięty, Ignacy Grzegorz.
– A mimo to poszedł – mruknęła Trolla, patrząc, jak ortopeda nurkuje na tylne siedzenie peugeota. – To krzepiące.
Ty jesteś krzepiąca, pomyślał Józef Pałys, ale przecież nie powiedziałby tego na głos, za żadne skarby. Nie przy Ignacym G. Strybie, który nagle zaczął się zachowywać jak wyłączny posiadacz Trolli i zawsze starał się stanąć najbliżej niej. Szczękając zębami tkwił wytrwale w śniegu i mgle, chociaż Trolla radziła mu się ogrzać w furgonetce.
Za ich plecami mgła rozrzedziła się nieco i wyłoniła z siebie wielki – kształt w kocu na głowie. Pod kocem był pan Oracabessa, który na ich widok mile się zdziwił.
– Ja szukam ciągle telefon – wyjaśnił. – Wszyscy nie mają. Jedna pani powiedziała: czarna małpa! I zamknęła od środku.
Józinek poczuł, że oblewa go rumieniec wstydu. Zrobiło mu się tak boleśnie przykro, że aż stęknął. Ale pan Oracabessa był człowiekiem wielkiego ducha: spojrzał bystro i mrugnął, po czym roześmiał się szeroko:
– Nie martw się, Pepe! Pan Helmut nie wypadł kotu spod ogona.
– Sroce! – poprawiła go machinalnie Trolla, ale jej szwagier pokręcił głową i rzekł z uporem:
– To był kot. Kota wykręca ogonem.
Ortopeda wrócił, dosyć zadowolony z siebie, i z uznaniem przyjął fakt, że volvo jest prawidłowo strzeżone, w dodatku przez silną grupę. Zaraz też wsiadł, odprawił ich skinieniem ręki i powrócił do swoich batonów.
– Głodny jestem – powiedział na ten widok Ignacy Grzegorz, ten niejadek, lecz nikt nie podjął tematu. Wrócili do furgonetki, bo pan Oracabessa przypomniał sobie, że ma tam paczuszkę gumy do żucia.
A w furgonetce zastali dziwnie napiętą atmosferę. Laura i Franz znajdowali się na przednich siedzeniach – on za kierownicą, ona obok niego – lecz odwróceni byli do siebie plecami. Każde z nich wpatrywało się w swoje okno, przy czym Franz był milczący i zakłopotany, zaś Laura milcząca i wściekła. Radio, nastawione na RMF, ciurkiem nadawało kretyńskie reklamy. Było dziesięć po drugiej.
Pan Oracabessa sięgnął do swojej torby po gumę i poczęstował wszystkich miętowymi plasterkami. Przy okazji wydobył też zeszyt w kratkę, z fiołkową okładką w białe baranki, i przesuwając palcem po kolejnych stronicach, wnikliwie coś studiował.
– Mam! – rzekł wreszcie. – Ty miałaś rację. Sroce! – jak się okazało, zeszyt zawierał ponad sto związków frazeologicznych, występujących w języku polskim, a zapisała je tam pani Teresa, na prośbę męża. Wbijał je sobie w pamięć przy każdej okazji.
Pan Oracabessa był imponujący pod każdym względem. Pomyśleć tylko: znał biegle niemiecki i angielski i starał się nauczyć polskiego. Fantastycznie śpiewał i grał na kilku instrumentach. Komponował własne utwory. W dodatku prowadził prawdziwe studio nagrań, był świetnym ojcem i sympatycznym, życzliwym człowiekiem. Spojrzał właśnie na Ignacego Grzegorza, który dygotał w kąciku, nie mogąc się rozgrzać, i zaraz opatulił go kocem. Jego duże dłonie poruszały się z ojcowską wprawą, a czarne oblicze wyrażało zatroskanie.
– Nie zostawić na pastwę lodu – mówił przy tym.
– Losu, Helmut.
– Przecież on jest zimny – to mówiąc, pan Oracabessa podniósł oczy na swoją szwagierkę i na krótko znieruchomiał. – Hej – powiedział i zrobił znaczącą minę, której Józinek nie umiał rozszyfrować, więc odwrócił się do Trolli, by zobaczyć, o co tu chodzi.
Trolla też nie wiedziała, o co tu chodzi, i patrzyła na pana Oracabessę pytającym wzrokiem. A chodziło o to, że zdejmując z głowy kaptur, ściągnęła razem z nim i kapelusz. Nie wiedząc o tym, siedziała właśnie z gołą – bardzo gołą – głową. Nie miała właściwie włosów. Błyszczącą skórę pokrywał zaledwie ciemny puszek. Jej różowe uszy wydawały się bardzo odstające, a twarz pozbawiona osłony kapelusza – dziwnie obca i bezbronna.
Chyba dopiero widząc ich zaskoczone miny, Trolla zrozumiała, co zaszło. Wydobyła z kaptura zgnieciony kapelusz. Rozprostowała go. Po obu stronach ronda miał od środka przymocowane ciemne kosmyki włosów! Włożyła go spokojnie na głowę, przyklepała kosmyki na policzkach i powiedziała raźno:
– Hej, chłopaki! A może by tak rozpalić wielkie ognisko?!
– Super! – odpowiedział natychmiast Józinek, z zapałem nieco przesadnym, zaś Ignacy Grzegorz, któremu można by zarzucić wiele, ale na pewno nie braku taktu, przyłączył się entuzjastycznie, wołając jak dziecko, że uwielbia palić ogniska i piec kiełbaski na patyku.
– Kiełbasek brak – uprzytomniła mu Trolla, podrywając się na nogi. – A jak tam z zapałkami?
Pan Oracabessa miał w schowku koło kierownicy zapalniczkę benzynową, a także foldery reklamowe studia „Green Scratch”. Wręczył im cały plik – na podpałkę, lecz nie wyłącznie.
– Dwie brudne pieczenie przy jednym ogniu – zauważył z zadowoleniem. – To, co zostanie, wy rozdajcie ludziom. Trzeba szukać klienta – powiedział, a widząc ich zapał, oświadczył, sięgając po swój koc: – Właściwie ja idę z wami. Ja widziałem mnóstwo gałęzią.
Franz, nadal nic nie mówiąc, zapiął kurtkę, wsadził na głowę beret i wyskoczył z transita w śnieg, co widząc Laura otworzyła drzwiczki po swojej stronie i także opuściła furgonetkę.
Gałęzie leżały całym stosem w rowie, przysypane śniegiem, lecz porządnie suche. Pochodziły chyba z zeszłorocznego przycinania wierzb, których cały szereg biegł przez śnieżne pole. Równo upiłowane konary, gałązki i witki były świetnym opałem, jak zapewniał pan Oracabessa. Przyniósł wielki stos na skraj pola i ustawił zgrabną piramidkę z podpałką wewnątrz. Reklamowy folder (tylko jeden wystarczył – resztę ułożono na śniegu w kuszący wachlarz) sprawił, że żywy, jasny płomyk przeskoczył na stos suchych listków i drobnych gałązek, a wreszcie – na grubsze kawałki gałęzi. Trolla dmuchała w płomyki, a Józinek, Franz i pan Oracabessa udali się znów po opał, pozostawiając przy źródle ciepła Ignacego Grzegorza, który dygotał, owinięty w koc.
Dziwnie wyglądał krajobraz w tej mgle. Czarny szereg opiłowanych wierzb biegł daleko w pole, całkiem jak na starym plakacie z profilem Chopina, wiszącym od zawsze w pokoju dziadków. Wierzby rosły tuż nad brzegiem zamarzniętego strumienia, który przecinał rozległe, płaskie pola. Nie było tu ani śladu życia poza tymi drzewami i stadem wron, które poderwało się do lotu z chamskim, ochrypłym krakaniem.
Nazbierali pełne naręcza opału i przydźwigali je do ogniska. Pięknie już się rozpaliło, płomienie buchały teraz wysoko i jasno, iskry wesoło strzelały, a ostro pachnący siwy dym mieszał się z mgłą. Stało tu już parę osób. Ignacy Grzegorz rozdawał foldery. Od strony zakorkowanych samochodów, zwabieni ogniem jak jaskiniowcy, nadciągali kolejni gapie, niepewni, czy ich kto nie odpędzi od prywatnego ogniska.
Lecz właściciel studia „Green Scratch” był życzliwie nastawiony do bliźnich, a także – zadowolony z napływu potencjalnej publiczności. Po chwili przyniósł nawet z furgonetki swoją trąbkę oraz klarnet dla Franza i na poczekaniu zaimprowizowali rytmiczną, pogodną przygrywkę.
– Zapomnij o kłopotach i tańcz, zapomnij o smutkach i tańcz, zapomnij o chorobach i tańcz! – zaśpiewał donośnie pan Oracabessa, odstawiwszy trąbkę od ust. Przyciągnięci jego głosem podbiegli jacyś malcy w kolorowych czapeczkach i skafanderkach. Któraś mamusia zorganizowała im szybko zajęcie i smarkacze zaczęli tańczyć w kółeczko, śpiewając nierówno i piskliwie: „Stary niedźwiedź mocno śpi”. Tę prostą i znaną melodię podchwycili natychmiast bracia Oracabessa, przetwarzając ją w miłe, lekkie i rytmiczne wariacje.
Józinek wybijał sobie ów rytm na perkusji z kawałka drewna i kamienia. Robiło się coraz weselej: Trolla i Laura zaczęły tańczyć przy tej skocznej muzyce i nawet Ignacy G. Stryba puścił się w tany, wymachując pajęczymi kończynami oraz zamiatając kocem śnieg, a fikał tak, że aż zgubił czapkę.
– Widzi pan? – spytał nagle męski głos za plecami Józinka. – Zgubił czapkę.
– Co z tego? – odezwał się drugi głos. – Zgubił czapkę? Nie chwytam. Ciekawe, czemu tak tu stoimy. Boję się, że to chłopi blokują drogi.
– E, nie, to spokojna wioska.
– Tak? Skąd pan wie?
– Mam tu niedaleko chatę nad jeziorem. Daczę. Ludzie tu spokojni, nikt pana piłą rżnąć nie będzie.
– A ja panu mówię, że to blokada. Stoimy tu już tak długo. Józinek poczuł się posiadaczem ważnej informacji. Odwrócił się i ujrzał siwego grubasa w kożuchu oraz zapyziałego brodacza w skafandrze.
– Z tira wylały się chemikalia – powiedział im. – A tam – o! – był karambol.
– O! – zdziwił się siwy. – Żartujesz!
– Serio – zapewnił go Józinek.
– Serio? Czy jest w tym kraju cokolwiek na serio? – smęcił brodacz. – Wszystko jest na niby, na tymczasem, wszystko szare i smutne. Można dostać depresji. Chyba już dostałem. I nawet komórki dziś nie mam, bo mi bateria siadła.
– Ja mam komórkę – rzekł siwy.
– Cśśś! Niech pan nie wyjmuje, bo zaraz wszyscy się do pana zlecą i zapłaci pan rachunek stulecia.
– Ma pan rację. Każdy by chciał dzwonić.
– Lepiej spokojnie poczekajmy. Aż coś się zmieni. – Zimno w nogi. Wróćmy do samochodu.
– Racja.
– Tak będzie najlepiej czekać.
– Najwygodniej. Żeby już coś się ruszyło, naprawdę. Jak ja mam się wyrobić? Jutro lecę do Brukseli. Żeby tylko nie było tej mgły.
– Pst! Słyszy pan? – zapytał nagle siwy, kiedy bracia Oracabessa zrobili sobie krótką przerwę. – Coś jedzie.
– Nie słyszę.
– Pst! O, teraz.
– A. Jedzie, rzeczywiście. Czyżby coś się zaczęło?
– Wracajmy do samochodu. Jak się ruszy, to będziemy gotowi. Józinek też nadstawił ucha. Usłyszał warkot silnika, zbliżający się od trasy warszawskiej. Jego zdaniem, nadjeżdżał jakiś skuter.
Odwrócił się, żeby to powiedzieć obu panom, ale już znikli we mgle.
Tymczasem warkot stawał się coraz bliższy i za chwilę do grupy przy ognisku podjechał środkiem asfaltu młody facet w skórzanej kurtce i rękawicach, w kasku na głowie. Przyhamował trochę i popatrzył na harce przy ogniu. Już chciał jechać dalej, pomiędzy dwoma nieruchomymi rzędami samochodów, gdy nagle zauważył Laurę.
Kuzynka, porwana do tańca przez jakiegoś podtatusiałego jegomościa, wywijała przy ognisku, tuż przed nosem grającego Franza.
Człowiek w kasku zsiadł ze skutera i ustawił go na poboczu, a potem ruszył przez śnieg aż do ogniska. Przez chwilę patrzył z uśmiechem, a potem podszedł do tańczących i zawołał:
– Odbijany!
Jegomość odszedł potulnie na bok, a Laura stanęła jak wryta, wpatrując się w przybysza.
– Znamy się? – spytała niepewnie. Przybysz bez słowa zdjął kask.
– Lucek! – zakrzyknęła Laura niedowierzająco. – Lelujka! To ty? Sama nie wiem, bo jesteś jakiś inny.
– Schudłem osiem kilo – powiedział z zadowoleniem właściciel skutera. – Po ziołach Klimuszki.
– Wyglądasz... – Laura na chwilę umilkła. – Wyglądasz świetnie i zdrowo.
– A ty wyglądasz jak zwykle pięknie.
Laura rozejrzała się, sprawdzając, czy aby wszyscy dobrze usłyszeli te słowa.
– Co ty tu robisz? – spytał Lucek.
– Jadę do Gniezna, haha.
– A ja ruszyłem do Kostrzyna, ale musiałem zawrócić. Co tam się nawyrabiało! W życiu nie widziałem takiego karambolu.
– Laura przypatrywała mu się z rozmarzeniem.
– Dawno się nie widzieliśmy – zauważyła.
– Ze trzy lata. Mam strasznie dużo roboty. Studia, praca...
– Poszedłeś jednak na medycynę?
– No, prawie. Na weterynarię.
– A ożeniłeś się?
– Nie. Skąd. Na nic nie mam czasu. A co u ciebie?
– W tym roku matura.
– A potem? – spytał z dziwnym wyrazem twarzy rumiany Lucek.
– Wciąż brak wizji – powiedziała Laura wymijająco i oblizała usta. – Wiesz, myślałam o dziennikarstwie, ale nie mam pewności, czy się do tego nadaję.
– Na pewno. Na pewno! Zawsze byłaś taka błyskotliwa i elokwentna – rzekł tęsknie Lucek, wlepiając w nią ciemne oczy.
Laura poprawiła fryzurę.
– Wolałem cię z tymi ciemnymi włosami – zauważył Lucek. – Ale – dodał natychmiast – w tych też wyglądasz ślicznie.
– Hm – powiedziała Laura. – Zatańczymy? Lucek objął ją w pasie i poprowadził.
Tymczasem przy jego skuterze zaczęła się kręcić Trolla. Wyglądało na to, że ma jakiś pomysł, więc Józinek rzucił swoją perkusję i czym prędzej podszedł do niej.
– Pepe, znasz tego człowieka? – spytała.
– Jakiś Lucek.
– Pożyczyłby skuter? – Józinek wzruszył ramionami.
– Są szansę.
– Zaraz go zapytam – ożywiła się Trolla. – Słuchaj, po prostu wsiadam i jadę aż do trasy gnieźnieńskiej. Rozumiesz? Tam musi być policja, przy tym tirze. Może nie wiedzą, co tu się dzieje. Ja im powiem.
– Ja też – zgłosił gotowość Józinek.
Poszło jej bardzo dobrze. Po wstępnych uprzejmościach, kiedy to Laura poznała ją z Luckiem, Trolla usłyszała od niego, że wcale mu się nie spieszy. Teraz potańczy z Laurą, a potem sobie z nią usiądzie i pogada za wszystkie czasy. Skuter chwilowo nie będzie mu potrzebny.
Podał Trolli kluczyk i stracił dla niej zainteresowanie.
Na wieść o tym, że ruszają do wsi, pan Oracabessa wyraził zgodę, zaś Ignacy G. Stryba zaczął nudzić, żeby jego też zabrali, a nudził tak wytrwale i tak męcząco, że Trolla się poddała.
– Niech ci będzie. To niedozwolone, ale przecież policji i tak tu nie ma.
Siadła za kierownicą, a oni dwaj za nią, przy czym ten wrażliwszy i subtelniejszy z nich został posadzony w środku. Dzięki temu mógł Trollę objąć w pasie, co też bezczelnie uczynił.
Zapaliła silnik.
Co mi się podoba w rodzinie Oracabessów, pomyślał Józinek, to ta ich pogodna równowaga i niewzruszony spokój. Puszczają Trollę z nami bez problemu i nikt nie histeryzuje: „tylko uważaj!”, albo coś w tym rodzaju, nikt nie ma wizji kosmicznych katastrof, porwań i napaści. U nas na Roosevelta rzecz nie do pomyślenia: cały tłum nadopiekuńczych indywidualności, a wszyscy z bogatą wyobraźnią.
Trolla ruszyła.
Pan Oracabessa odjął od ust trąbkę i wrzasnął:
– Staszka!!! Tylko uważaj! Szczerzonego Pan Bóg strzyże! Trolla pokazała mu wyprostowany kciuk i pojechali.
Jazda do wioski przebiegała monotonnie. Trolla prowadziła powoli i ostrożnie. Wąska droga była w obu kierunkach zapchana stłoczonymi pojazdami. Kiedy skuter lawirował pomiędzy nimi, zza szyb kolejnych samochodów towarzyszyły mu zawistne spojrzenia.
Minęli wielki billboard z napisem IDEA, zachęcający okolicznych mieszkańców do korzystania z tej sieci komórkowej, minęli rozwalającą się lepiankę tuż przy prawym poboczu i jakiegoś biedaka, który rąbał siekierą połamane krzesło. Teraz podjechali do niewielkiego starego domu na samym skraju wsi. Otaczał go pozieleniały płot ze sztachet, które stykały się z poboczem szosy. Za tym ogrodzeniem, pośród zimowych badyli, zrudziałych kwiatów i zagonków podgniłej brukselki, stała sobie ciepło ubrana para gospodarzy: ona w chuście, fartuchu i kurtce, on – w półkożuszku. W tle sennie gmerały się kury, a przez okno niskiego domu, krytego omszałą dachówką, widać było migający niebiesko ekran telewizora. Korek przed tym domem osiągnął punkt krytyczny i nawet skuter nie mógł się przedostać jezdnią, więc Trolla zjechała na chodnik i tu przystanęła. Dzięki temu Józinek mógł do woli obserwować gospodarzy. Tkwili za swoim płotem, oboje z założonymi rękami, i przyglądali się niespodziewanemu widowisku, a na ich twarzach malowała się spokojna, głęboka satysfakcja.
Trolla ruszyła teraz chodnikiem przez tę długą wieś. Minęli nowy kościół z surowej cegły i punkt skupu wełny, aż dojechali do czerwonego budynku dworca PKP. Droga przez cały czas była równo zapchana pojazdami. Za stacją benzynową, wciąż lawirując między samochodami, wydostali się na pobocze trasy gnieźnieńskiej.
Rozwalony tir leżał na boku, a dostępu do niego broniły ze wszystkich stron czerwono – białe taśmy, rozciągnięte w poprzek jezdni. Policja nie przepuszczała nikogo. Z pewnego oddalenia można było dostrzec tylko tyle, że stoją tam dwa wozy straży pożarnej i policyjny polonez. Po prawej, aż po pierwszy zakręt, widać było unieruchomione samochody. Cała jezdnia wokół tira lśniła ciemno, jak po deszczu.
Tuż obok przemknęła zaaferowana postać w kanarkowożółtej kamizelce. Trolla kazała im zsiadać i pilnować skutera, a sama podeszła do policjanta.
– Myślisz, że tu się paliło? – ekscytował się Ignacy Grzegorz. – Patrz, straż pożarna. Ja nigdy w życiu nie widziałem prawdziwego pożaru. A chciałbym, naprawdę bym chciał. Czuję, że to by mi dostarczyło bardzo silnych wrażeń.
Józinek zmilczał i nie powiedział, że najsilniejszych wrażeń doznaje niewątpliwie ten, kto jest w samym centrum pożaru. Zamiast tego doradził miągwie, żeby w przyszłości został strażakiem. I żeby się przymknął.
Ciekawie było patrzeć, jak radzi sobie Trolla. Grzecznie zagadnęła funkcjonariusza, który – bardzo ważny i zajęty – przez parę chwil nie poświęcał jej absolutnie żadnej uwagi. Ale w pewnym momencie magia zaczęła działać: Trolla znów coś powiedziała, a policjant rzucił jej jedno krótkie spojrzenie. I wpadł.
Spojrzał po raz drugi już całkiem inaczej.
Ona zaczęła opowiadać, ilustrując swoje słowa wyrazistymi gestami, a policjant z każdą chwilą wyraźniej przenosił swą uwagę z trasy gnieźnieńskiej na opowieść Trolli. Cała jego sylwetka stała się nagle jakby bardziej przychylna, a wąsate oblicze nabrało wręcz sympatycznego wyrazu.
– Właściwie to ona nawet nie jest ładna – powiedział z zachwytem Ignacy G. Stryba. – A popatrz tylko, jak jej ten policjant je z ręki. Słuchaj, a dlaczego, twoim zdaniem, ona nie ma włosów na głowie, tylko przy kapeluszu?
– Pilnuj swego loczka – rzekł ze złością Józinek.
– To trochę takie małe dziwactwo, prawda? Nie szkodzi, ja i tak ją lubię. Nawet, powiedziałbym, więcej niż lubię – wywnętrzał się kuzyn, podskakując w miejscu jak kurczak, żeby rozgrzać nogi. – Popatrz tylko, Józinku, to nie do wiary, ten policjant już idzie za nią!
Trolla i funkcjonariusz szli energicznie do przejazdu kolejowego i zatrzymali się dopiero w miejscu, skąd widok na szosę paczkowską, zapchaną aż po zamglony horyzont, rozciągnął się w całej okazałości. Policjant złapał się za głowę, a potem biegiem ruszył do radiowozu.
– Moim zdaniem Staszka jest bardzo seksy – oświadczył Ignacy G. Stryba, dzwoniąc zębami z zimna.
– Co przez to rozumiesz? – spytał oschle Józef Pałys.
– Rozumiem przez to, że jest szalenie pociągająca.
– Sam jesteś pociągający – wściekł się Józinek. – Wytrzyj smarki. I zamknij gębę. Ona wraca.
Bardzo zadowolona Trolla szła do nich szybkim krokiem.
– Załatwione, panowie – rzuciła, podnosząc skuter z podpórki. – Możemy ruszać. Pan Mirek obiecał mi, że jak najspieszniej zajmie się sytuacją.
– Pan Mirek.
– Nazywa się Wachowiak. A jego żona, wyobraźcie sobie, też ma na imię Staszka.
Usiadła za kierownicą i odpaliła skuter.
– No jazda, chłopcy – przynagliła. – Wracamy.
Kiedy przejechali przez tory, Józinek stwierdził, że pan Mirek wygląda na kogoś, kto dostał już instrukcje z góry. Stał w morzu pojazdów, przepuszczając samochody wlokące się od Paczkowa na asfaltowany podjazd wokół stacji benzynowej, który ją łączył z trasą gnieźnieńską. Szło im denerwująco powoli, ale był to już przynajmniej jakiś ruch.
We wsi Trolla zatrzymała się opodal kościoła. Para gospodarzy wciąż stała przy swoim pozieleniałym płocie, z jeszcze większym zainteresowaniem śledząc przygody miejskich bogaczy, uwięzionych w swych drogocennych pojazdach. Tuż obok płotu wysiadła z białego mercedesa pani w białym futrze i kapeluszu. Tupała nogami, jednocześnie wrzeszcząc ze złości, a pan w eleganckim czarnym płaszczu to ją uspokajał, to także wrzeszczał.
– Znów stoimy! Zrób coś! – krzyczała pani. – Dłużej tego nie zniosę! Głodna jestem! Muszę iść do toalety!
– No, co ja mogę zrobić!
– Zapłać komuś!
– A komu? Żebym wiedział, to bym zapłacił.
– Powiedz im, kto ty jesteś!
– Wszyscy muszą czekać.
– My nie jesteśmy „wszyscy”!
– Korek to korek! Siła wyższa.
– Jaka siła wyższa, nie ma żadnej siły wyższej, jest tylko ten cholerny polski bałagan! Daj komuś w łapę! Jesteś mężczyzną czy nie?
Gospodarze za płotem przyglądali się tej scenie w milczeniu. Natomiast kłócąca się para nawet tych ludzi nie dostrzegała. Trolla podjechała do samego płotu.
– Dzień dobry – powiedziała. – Przepraszam, czy jest tu gdzieś sklep spożywczy?
Gospodarze drgnęli i zwrócili na nią oczy.
– Na lewo. Ale otworzą dopiero o trzeciej – odpowiedziała kobieta w fartuchu. Miała pomarszczoną twarz o zaciętych ustach, spojrzenie podejrzliwe. Za jej ramieniem, widoczny przez szybę, nadal świecił w głębi domu telewizor. Na ekranie biała sylwetka, stojąca w oknie, wypuszczała białego gołębia ponad plac pełen ludzi.
– To gdzie można by kupić coś do jedzenia? Kobieta wzruszyła ramionami.
– Po drugiej stronie szosy. Ale policja nie puszcza.
– A czy u państwa...
– Nie mam! Nie dam! – zawołała natychmiast kobieta i odruchowo rzuciła spojrzenie na parę z mercedesa. – Niech do restauracji sobie idą!
– Nie, ja chciałam zapytać, czy u państwa jest telefon – dokończyła Trolla z uśmiechem.
– Też nie – burknął gospodarz.
– A w kościele?
– Kościół zamknięty aż do mszy wieczornej. Bo kradną.
– Co kradną?
– A wszystko.
Trolla przez chwilę przetrawiała tę wiadomość.
– To smutne – powiedziała.
– Tacy są dzisiaj ludzie. Jak wilki.
– Boże drogi, nieprawda! – zdenerwowała się Trolla. – Nieprawda. Są tacy, co okradną nawet wiejski kościółek. I są tacy, co oddadzą ostatni grosz dla chorego. Jak wiem, że są ci drudzy, to się nie boję tych pierwszych.
– E tam – powiedziała kobieta.
Gdy odjeżdżali spod zielonego płotu, pojazdy właśnie ruszały w stronę trasy gnieźnieńskiej. Para w mercedesie załapała się jednak na zaledwie kilka metrów jazdy. Kiedy ich samochód dopełzł do przejazdu kolejowego, opuszczono szlaban, po czym przejechał pociąg towarowy o wielkiej ilości wagonów.
Ale przynajmniej nareszcie coś się ruszyło. Co prawda, tylko w jednym kierunku. Pojazdy, tkwiące w korku po drugiej stronie szosy, wciąż jeszcze nie posunęły się ani o metr.
Mgła nieco się przerzedziła i uniosła, nadal było bardzo zimno. Kiedy wreszcie dotarli do swojego ogniska, od razu rzucili się grzać łapska, kolana i plecy. Teraz był to już naprawdę wielki płomień, a przynoszeniem chrustu zajmowali się także panowie spoza rodziny. Helmut i Franz grali rześkie kawałki taneczne, zaś ilość tańczących bardzo wzrosła. Przed panem Oracabessą leżał żółty beret, wypełniony po brzegi banknotami i monetami. Laura i Lucek tańczyli powoli, jakby do innej muzyki, spleceni ciasno i przytuleni policzkami. No, ładnie!
– Niestety, nigdzie nie znalazłam telefonu – zaraportowała Trolla, podchodząc do uśmiechniętego pana Oracabessy. Za to pogadałam z policją i wzięli się do roboty. Niedługo stąd ruszymy.
– Pięknie – rzekł pan Oracabessa. – Pięknie. Tu też nam idzie. Ja już przestałem się martwić. Chłopcy w Gnieźnie na pewno słyszeli radio.
– Na pewno. Jest naprawdę wielkie zamieszanie.
– Odwołają publiczność. Jak mówię – nie nerwować się, wszystko zawsze jest tak, jak ma być. Ale widać to tylko z góry – powiedział z naciskiem pan Oracabessa.
Przez szosę przedostał się zakosami jakiś oficer. Przed zamarznięciem i nudą ratował się, pociągając z niedużej piersiówki. Był to krwisty typ w rozpiętym płaszczu. Ze skody, którą opuścił, wołała za nim żona, siedząca przy kierownicy. Ale on tylko machnął ręką, zatrzymał się obok ogniska i patrzył z zastanowieniem.
– Ogieniek – dokonał wreszcie odkrycia.
Popił z butelki, ale nie chciało mu się jej zakręcać.
– Świat powoli stygnie – oznajmił nagle. – Ech, wszystko jedno. Kto tu dowodzi?
Nikt się nie zgłosił, a Józinkowi zebrało się na śmiech.
– Nie ma dowódcy, to trudno – wybełkotał oficer. – Trzeba żyć. – Jego żona wyszła ze skody i poprosiła:
– Wracaj, misiu.
– Pójdę spać.
– Tak, prześpij się.
– Wciąż stoimy?
– Tak, stoimy. Ale może wreszcie coś się zmieni.
– Jak już, to na gorsze – zawyrokował smętnie oficer. Poszli. A w tejże chwili do Józefa Pałysa zbliżył się jego kuzyn, zarumieniony po tańcach i hołubcach, jakie przed chwilą wycinał w towarzystwie Trolli. Teraz, ponieważ ona poszła do Lucka, by mu oddać kluczyk, Ignacy Grzegorz uznał za właściwe przystanąć obok Józinka w pozie triumfatora: założył ręce i wysunął jedną stopę do przodu, irytująco nią przytupywał, a minę miał pełną wyższości.
– Co ci jest? – spytał sucho Józinek, wiedząc dobrze, że kuzyn czeka na znacznie mocniejszą jego reakcję.
– Giną za mną te kobiety – powiedział z uśmieszkiem Ignacy Grzegorz. – Ona tańczy tylko ze mną, zauważyłeś?
Dobrze, że wypowiedział te kłamliwe słowa, bo dosłownie za moment poniósł kompletną klęskę.
Trolla oddała kluczyk Luckowi, zakręciła się w miejscu i dwoma skokami znalazła się przy nich.
– Hej, Pepe! – krzyknęła. – Gdzie ty byłeś! Chodź no tu, musimy sobie potańczyć. Ostatnia okazja! – I porwała go do szalonego galopku, krzycząc, żeby wierzgał jak koń, bo tylko wtedy się rozgrzeje.
Zaśmiewając się, przetańczyli parę razy wokół ogniska, a lecąc w tym pędzie Józinek zdołał zauważyć, że kuzyn nieco spoważniał. Stał garbiąc się, z wzrokiem wbitym w ziemię i z czerwonym nosem bardzo wydłużonym. Miły widok.
Nagle w kręgu tańczących zapanowało zamieszanie. Pan Oracabessa odjął trąbkę od ust i przez chwilę słychać było, jak tylko klarnet wyciąga aksamitne solo. Ale zaraz i to umilkło – Franz się spostrzegł i teraz rozglądał się wokół.
– Chyba ruszyło – powiedział ktoś obok Józinka. Rzeczywiście – kiedy wybiegli z Trolla na szosę, ujrzeli jak rząd samochodów, w którym tkwiła żółta furgonetka, zaczyna, gdzieś w oddali, z wolna pełznąć naprzód.
– Zbierajmy się – rzuciła Trolla.
Pan Oracabessa właśnie gasił ognisko, a Franz posypywał je śniegiem. Laura i Lucek stali nieruchomo, trzymając się za ręce. Józinek krzyknął do kuzynki, żeby wsiadała, bo korek ruszył, ale ona zawołała:
– Nie jadę z wami!
Podbiegł do niej.
– Jak to?
– A co ja się będę wlokła w tym kondukcie. Lucek! Pojadę z tobą, zgoda?
– A pewnie – ucieszył się Lelujka. – Będziemy w Poznaniu raz dwa. Jeszcze sobie skoczymy na kawę.
I poszli w stronę skutera.
Józinek za nimi. Nie podobało mu się to zupełnie. Był zdania, że Laura nie jest jeszcze dość dorosła na to, by mógł ją puścić w nieznaną dal i to z facetem prawie obcym.
– Nie pozwalam ci – powiedział jej cicho na stronie. Wybuchnęła obraźliwym śmiechem.
– Czy ja cię pytałam o zgodę, malutki? Jazda, wskakuj do transita. Zobaczymy się w domu! – mówiąc to, siadła zamaszyście za Luckiem, który odpalał już skuter.
– Laura. Proszę! – z naciskiem rzekł Józinek, chwytając ją za ramię.
A cóż na to jego kuzynka? – popchnęła go lekceważąco, tak silnie, że usiadł na zmarzniętym gruncie i stłukł sobie tyłek.
– Hej, Pepe! – zawołała na ten widok Trolla, która wychylała się już z furgonetki. – Co tam robisz? Ruszamy!
Był tak wściekły i właściwie bezradny, że zerwał się na równe nogi i nawet nie myśląc o obolałej kości ogonowej, pobiegł co sił do ruszającego już transita.
Trolla wciągnęła go do samochodu i spytała, o co poszło. Wzburzony, zdał jej pokrótce relację. Poradziła mu, żeby się kompletnie nie przejmował, bo Laura naprawdę jest dorosła i to nie on jest za nią odpowiedzialny, tylko na odwrót.
A potem dorzuciła coś, co sprawiło, że całkiem się pocieszył.
– Co mi się w tobie naprawdę bardzo podoba – powiedziała, wichrząc mu włosy nad czołem – to twoje wielkie poczucie odpowiedzialności. Mało jest dziś na świecie takich superodpowiedzialnych facetów.
Karawana samochodów dojeżdżała właśnie, w żółwim tempie, do pierwszych zabudowań wsi. Już nawet można było rozpoznać majaczący we mgle kształt kościoła, kiedy los musiał, rzecz jasna, zdementować natychmiast to, co powiedziała Trolla.
– A gdzie jest drugi kuzyn? – zapytał mianowicie pan Oracabessa, odwracając się zza kierownicy i Józinek struchlał. Spojrzał w przód, obejrzał się za siebie, sprawdził nawet pomiędzy fotelami. Nigdzie jednak nie było Ignacego Grzegorza. Superodpowiedzialny Pepe zostawił miągwę samego w szczerym polu, na pastwę losu. Taka była bolesna prawda i nic się nie dało z tym zrobić.
Wysiadł od razu, a Trolla wyskoczyła za nim, umawiając się z panem Oracabessa, że w razie czego poczeka na nich w okolicach dworca kolejowego. I jak tylko wysiedli, ruszyli w drogę powrotną, bez słowa. Trolla przeszła na prawą stronę szosy, pomiędzy pełznącymi pojazdami, a Józinek maszerował znanym już sobie poboczem. Oboje pilnie się rozglądali, przebiegając wzrokiem zamglone, śnieżne równiny.
Na tych białych płaszczyznach, jak na planszy, widoczny był każdy ptak i każdy krzak, ale nigdzie nie pętał się dziesięcioletni miągwa z czerwonym noskiem i czapką w biedronki.
Kiedy tak się oddawali swym beznadziejnym i rozpaczliwym poszukiwaniom, nieruchomy dotąd wąż pojazdów, zmierzający ku trasie warszawskiej, zaczął się nieznacznie posuwać. Widocznie radiowy komunikat policji dotarł w okolice Swarzędza i ktoś tam nareszcie ruszył głową. Trolla i Józinek tymczasem szli, każde swoją stroną drogi, rozglądali się po okolicy równie pilnie, co bezskutecznie i w ten sposób dotarli, po kwadransie marszu, na miejsce, gdzie wśród wytopionego śniegu czerniał krąg ziemi oraz dymiły jeszcze popioły z ich ogniska.
Tu po raz ostatni widziano Ignacego Grzegorza.
Józef Pałys, który przez całą drogę miał nadzieję, że miągwa tutaj się właśnie odnajdzie, beczący ze strachu przy owych zgliszczach, teraz naprawdę się zdenerwował. Przypomniał sobie nagle, jak bardzo zmarznięty był dziś Ignacy Grzegorz. Nie założył on przecież ciepłych gatek pod swój garniturek; był na to za mało praktyczny, a zresztą, nawet nie miał czasu o tym pomyśleć przed wyjazdem. I przypomniał też sobie, że teczka kuzyna została w furgonetce, a w tej teczce znajdował się wepchnięty tam szalik. I jeszcze pomyślał o tym, że Ignaś jest – kompletnie nie ze swojej winy – nieżyciowym molem książkowym, pozbawionym orientacji w terenie, dzielności oraz instynktu samozachowawczego. Ktoś taki jak on nie nadaje się do szkoły przetrwania. Szczerze mówiąc, nie nadaje się w ogóle do życia, chyba że spędzi je tak jak dziadek: zawsze tylko wśród książek, z opiekuńczą i stanowczą żoną u boku, i z niezbyt długą, ani niebezpieczną, drogą z pracy do domu i odwrotnie. Wśród mroźnych i śnieżnych pól, w pustce, daleko od domu, od miasta, od toalety, od skupisk ludzkich, od policji i od cywilizacji, takie stworzenie jak Ignacy Grzegorz (a i dziadek! – to pewne!) było skazane na zagładę.
To pomyślawszy, Józinek wpadł w panikę.
Spojrzał na Trollę i zobaczył, że ona też jest wystraszona. Zaczęli się obracać w kółko, wpadając na siebie i wznosząc okrzyki. Ale na ich wołania nikt nie odpowiadał, zresztą nie były chyba dobrze słyszalne w tej mgle, pośród warkotu licznych silników.
– Może zemdlał i nas nie słyszy? – spytała bezradnie Trolla.
– Zamarzł! – wyraził swe najgłębsze obawy Józinek.
– Nie, głupstwo.
– Tak, głupstwo.
– To nie Sybir.
– Tak. Spokojnie.
– Pomyślmy, Pepe. Co mógł zrobić?
– Hm.
– Myśl, myśl. Co ty byś zrobił, będąc nim?
Józef Pałys usiłował sobie na to odpowiedzieć, lecz szło mu opornie. Pytanie zostało źle zadane. Nigdy nie umiał wczuć się w sposób myślenia Ignacego Grzegorza. I o to właśnie chodziło w ich odwiecznym sporze. Byli różni. Tak. Byli zbyt różni. Ale to przecież nie musiało oznaczać niezgody. Przecież mogli byli jakoś się dogadać, a nawet może dojść z pewnym wysiłkiem do porozumienia. A teraz – kto wie, czy już nie jest za późno na wszystko. Kto wie, co nieszczęśnik zrobił i dokąd poszedł. Może leży gdzieś w rowie ze złamaną nogą, bez pomocy, nie mając sił, by zawołać albo się ruszyć. A może... och!...– ...umiera – powiedział na głos.
– Gdzie?! – zlękła się Trolla, nie znając oczywiście całości jego myślowego procesu. – Ach, głupstwa pleciesz. Ja wiem, co bym zrobiła na jego miejscu. Ja bym ruszyła za furgonetką środkiem drogi. Pamiętaj, że miał mokre buty. Na pewno by nie ruszył poboczem przez śnieg.
Ona może mieć rację, pomyślał Józinek z niebotyczną ulgą.
Nigdy nie miał odwagi prosić Opatrzności o jakieś konkretne działania i korzyści. Czuł się dosyć mały i raczej nieważny w skali Kosmosu, toteż ograniczał się do podziękowań. Ale teraz szybko złożył stosowne zapotrzebowanie, dodając nieśmiało:
– Bardzo, bardzo proszę. Amen.
Wyskoczyli na szosę, pomiędzy dwa sznury wolno jadących samochodów i ruszyli biegiem przed siebie. Trolla prowadziła (miała trochę dłuższe nogi!), ale i Józef Pałys utrzymywał niezłe tempo. Biegli teraz pod górkę, po asfalcie, mijając zdziwionych kierowców za zapoconymi szybami aut i ich pasażerów, dzieci i psy, i cały ten majdan, sunący powoli w dwóch rzędach, w dwie różne strony. Kiedy dotarli na szczyt wzniesienia, Trolla zatrzymała się nagle, a Józinek wjechał głową w jej plecy, jak taranem.
– Patrz! – zawołała, wyciągając rękę.
Już się bał, że ujrzy zwłoki Ignasia, skulone pomiędzy kołami tira, ale ona pokazała mu ruchomą plamę pośrodku drogi, wędrującą pod kolejną górkę. Trudno było się pomylić. Chyba nikt na całym świecie nie miał skafandra w tak straszliwym kolorze.
To był on.
Pomarańczowa plamka maszerowała dzielnie, raźno pokonując wzniesienie.
Miągwa jeden.
Józinek odczuł gigantyczną ulgę.
A zaraz potem się rozzłościł, bo uprzytomnił sobie, że kuzyn pierwszy dotrze do pełznącego w korku transita i tam się dowie, kto tak strasznie bał się o niego, kto był bliski płaczu, kto wyskoczył roztrzęsiony, prawie w biegu, i poleciał go szukać, nie bacząc na zmęczenie i głód.
I w dodatku – zabierając ze sobą Trollę.
Niedoczekanie!
Ruszył z kopyta. Wziął od razu takie przyspieszenie, że Trolla, która wystartowała z opóźnieniem, dogoniła go dopiero po dłuższej chwili. Jeszcze trochę wysiłku, jeszcze trochę biegu z wywalonym językiem, jeszcze dziesięć metrów, jeszcze trzy, jeszcze dwa i wreszcie...
– A ty co? – spytał swobodnie, starając się opanować sapanie. Ignacy Grzegorz obejrzał się zdumiony i przystanął.
– O – rzekł. – To wy?
– Tak, to my – rzucił niedbale Józef Pałys. Trolla stała za nim, z trudem łapiąc dech.
– Myślałem – powiedział Ignacy Grzegorz, zbity z pantałyku – że odjechaliście furgonetką. Beze mnie.
– My? – zdziwił się Józinek, a Trolla wybałuszyła oczy.
– A jakże, Józinku. Dałbym głowę, że Staszka wzywała cię z drzwi tej furgonetki i że ty pobiegłeś i wsiadłeś, i nie obejrzałeś się na mnie, chociaż cię wołałem. I to nie raz.
– Ciekawe – rzekł Józef Pałys. – No, idziemy.
Spojrzał wymownie na Trollę, która odpowiedziała mu nierozumiejącym spojrzeniem, po czym wetknął ręce do kieszeni i poszedł przodem.
– Zejdź z drogi – zawołała za nim Trolla, więc posłuchał jej rady, zwłaszcza że byli już blisko wsi i po obu stronach drogi leżał chodnik zasypany śniegiem. Ruszył energicznie, starając się nie zwracać uwagi na skurcze w łydkach. Nadal chciał być pierwszy w furgonetce.
Ale były z tym pewne trudności. Ci dwoje z tyłu zawołali, żeby tak nie gnał, a kiedy się obejrzał, zobaczył, że Trolla jest jednak bardzo, ale to bardzo zmęczona.
No, dobra. Zatrzymał się i poczekał, aż się z nim zrównają. Głupstwo ambicja. Ważne, żeby wszystko było po myśli Trolli.
I oto byli już w okolicy domu z pozieleniałym płotem. Zaszły tu zaskakujące zmiany. Małżeństwo tubylców zdecydowało się uruchomić mały biznes: wystawili stolik z wielkim termosem i serwowali herbatę dla uczestników korka. Mimo że ruch już wznowiono, wciąż jeszcze mieli przed stolikiem paroosobową kolejkę chętnych z małymi dziećmi. Józinek podszedł bliżej i przekonał się, że przedsięwzięcie miało jednak charakter dobroczynny: herbata była bezpłatna (ale za to niesłodzona).
Przez chwilę we troje kontemplowali ten budujący obrazek, a potem ujrzeli swoją furgonetkę. Znów była unieruchomiona – podobnie jak cały rząd pojazdów po prawej stronie jezdni. Jechał za to lewy rząd, a całym bałaganem zawiadywał policjant, pan Mirek, który starannie zadbał o to, by zapanowała sprawiedliwość. Ruch odbywał się teraz naprzemiennie, ze względu na zwężenie drogi zastępczej za przejazdem kolejowym.
Wśród czekających w nowej kolejce zapanowała nowa irytacja. Sporo osób wysiadło, ze złością komentując jeszcze jedno utrudnienie jazdy, choć większość czekała z bezbrzeżną cierpliwością. Na domiar złego znów zamknięto szlaban przed stacją kolejową. Zdenerwowani kierowcy zaczęli trąbić i przeklinać wulgarnymi słowami, a Józinek dojrzał Laurę i Lucka na skuterze; jednak nie ujechali daleko! Tkwili opodal, tuż przy zielonym płocie, czekając, aż zostanie otwarty ruch przez tory.
Obok nich wysoki, tęgi pan o siwych skroniach i dużych workach pod oczami, rozglądał się nerwowo, stojąc przy czerwonym oplu z niemiecką rejestracją. Nagle zakrzyknął do swej pasażerki, szerokiej kobiety w wąskich okularach:
– W tym kraju wygra tylko ten, kto działa wbrew przepisom i pod prąd! – po czym wskoczył za kierownicę, dodał gazu i – ignorując system pana Mirka – ruszył wściekle w tył. Cudem wyminął maskę wozu stojącego za nim, wjechał tyłem w otwartą po lewej bramę jakiegoś podwórza, nabrał rozpędu, po czym z rykiem silnika ruszył naprzód. Jechał lewym pasem, na którym akurat wytworzyło się trochę wolnego miejsca. Chyba chciał skręcić w prawo, na drogę do Pobiedzisk, ale nie zdołał. Rozległ się głośny trzask, zgrzyt, brzęk i w jednej chwili piękny przód opla zmienił się w okropną kupę pogiętej blachy. Roztrzaskał się, wjechawszy w bok tira, który właśnie ruszył wolno ku stacji.
Pan Mirek podskoczył, zadął w gwizdek i runął służbowo do przodu, pomiędzy pojazdy stojące w kolejce. Rozpętała się straszliwa awantura i nawet pan Oracabessa w swej dobrotliwej łagodności nie pohamował się przed wyjściem z furgonetki i włączeniem się w tłum gapiów. Laura i Lucek, przed których nosami rozegrało się to zdarzenie, stali nieruchomo, z oczami jak spodki.
Kierowca czerwonego opla – najwidoczniej wciąż żywy – oraz jego kwadratowa pasażerka wydobyli się nie bez trudności z potrzaskanego wozu. Wpadli prosto na rozognionego pana Mirka, który dotarł właśnie na miejsce wypadku.
Ciekawie jest obserwować facetów, którzy przed chwilą doprowadzili do stłuczki. Im rozleglejsza stłuczka, tym sprawca bardziej agresywny. Właściciel czerwonego opla przyjął taktykę niezbyt szlachetną: rozjuszony, aż strach było patrzeć, rozdarł się naprawdę po chamsku na kierowcę tira, sugerując, że to z jego winy nastąpiła kraksa.
Szkoda takiego fajnego auta, pomyślał Józinek. Niewiele też brakowało, a oglądaliby teraz przynajmniej dwa trupy. Ależ głupek z tego wysokiego. I w dodatku nie umie się przyznać do winy. Oczywistej! – nikt nie mógłby temu zaprzeczyć. Ten facet to słabizna, zawyrokował Józef Pałys, stojąc sobie z rękami założonymi w tył i ze skraju chodnika obserwując naprawdę pasjonujący przebieg wydarzeń.
A tymczasem pan Mirek zakończył rozmowę przez telefon komórkowy i zajął się spisywaniem personaliów.
– Dokumenty proszę.
Właściciel opla z furią kopnął wielką oponę tira, a następnie gwałtownym ruchem podał panu Mirkowi papiery.
– Pan Janusz Pyziak – potępiającym tonem odczytał policjant. Chwileczkę, chwileczkę, pomyślał Józinek jak idiota, skąd ja znam to nazwisko? Ale nim sobie zdążył przypomnieć, ujrzał kuzynkę Laurę.
Wysunęła się z tłumu gapiów i dotarła aż w pobliże pana Mirka. Była blada, uchylone usta nadawały jej wyraz bardzo niemądry. Spojrzała na okularnicę tak, jakby ją rozpoznawała. A potem przeniosła wzrok na wysokiego sprawcę, który nie przestawał się wściekać.
Pan Mirek tymczasem studiował podane mu dokumenty.
– Pan jest mieszkańcem Hamburga – ogłosił złowieszczo, kiwając głową. – Nie nauczyli tam pana Niemcy jeździć zgodnie z przepisami?
– Milcz, parobku taki i owaki! – wrzasnął pan Janusz Pyziak. – To was tu porządku nie nauczyli! Brud, smród i ubóstwo! I wy się pchacie do Unii! Czego się rzucasz, wsioku jeden, w tę i z powrotem, jazda do krów, taka twoja i owaka, a nie zaczepiać obywatela Europy!
Pan Mirek nasępił swoje zacne oblicze i uprzedził krzyczącego Europejczyka, że za chwilę ukarze go mandatem, chyba że się Europejczyk uspokoi i zacznie udzielać europejskich odpowiedzi.
Europejczyk wrzasnął, że pieniędzy ma jak lodu i policja tego kraju może mu zjechać po plecach.
Pan Mirek zaczął wypisywać mandat.
Podczas gdy trwała ta dramatyczna próba sił, którą z najwyższym zainteresowaniem śledził tłum kierowców, pasażerów oraz mieszkańców wioski, Laura zalała się krwawym rumieńcem. Przeniosła wzrok z pana Pyziaka na jego towarzyszkę, potem znów się w niego wpiła żałosnym spojrzeniem. Kiedy wreszcie się odwrócił, by sięgnąć po coś do wnętrza wraku, Józinek zdołał z bliska zobaczyć jego twarz. Wtedy dopiero, na widok tych tygrysich oczu o stalowej barwie, zrozumiał, że Laura naprawdę spotkała (po raz pierwszy w życiu!) swojego rodzonego tatę.
Kuzynka bez słowa wróciła do Lucka. Wskoczyła na siodełko skutera, trąciła chłopca w ramię i jednym bogatym gestem pokazała mu, że szlaban właśnie się podnosi i że mogą ruszać, bo ona ma tego wszystkiego powyżej gardła.
Było mnóstwo do oglądania, kiedy po odprowadzeniu Janusza Pyziaka oraz towarzyszącej mu Almy Pyziak, do samochodu policyjnego, pożyczono z pobliskiego gospodarstwa dwa konie pociągowe. Z ich pomocą próbowano pospiesznie usunąć wrak samochodu z trasy i tak już zakorkowanej. Nie ma większej przyjemności niż przypatrywać się z bliska takiej akcji. Nawet Ignacy Grzegorz, choć znów siny z zimna, nie dał się odwieść od uczestnictwa w widowisku, więc Trolla, choć mało zainteresowana, pozostała z nimi. Przytupując, powiedziała, że nie chce ich znowu szukać po polach, czego Ignacy Grzegorz i tak nie słyszał, bo z zachwytem wpatrywał się w konie i bredził coś o centaurach. Przybył znów pan Oracabessa, chcąc sobie popatrzeć, a Franz, którego zostawiono w furgonetce, żeby pilnował sprzętu, aż nos na szybie rozpłaszczał, pragnąc nie uronić niczego z przebiegu akcji. Konie przepięknie rżały, dreptały zgrabnymi kopytkami i miło było patrzeć na ich szlachetne, sympatyczne pyski o łzawych oczach. Przyprzężono je do czerwonego opla, a jakaś Francuzka tak się z tego śmiała, że aż musiała zrobić zdjęcie.
Miło też było patrzeć na pana Mirka, który dwoił się i troił w pełni fachowo, wydawał swoim ludziom komendy, wykrzykiwał polecenia i co chwila poklepywał konie po szyjach albo też z upodobaniem gładził ich aksamitne pyski. W pewnej chwili dotarł do niego młody policjant ze swoim telefonem komórkowym i służbiście zameldował:
– Parne poruczniku, żoni dzwona, o przepraszam, dzwona żoni!
Trolla omal się nie przewróciła ze śmiechu. To było faktycznie pyszne. Pan Mirek jednak nie miał dla małżonki czasu, bo bez reszty się poświęcił obowiązkom służbowym, to jest – koniom. Wyglądało na to, że bardzo je lubił i że od dawna umiał się z nimi obchodzić.
Trzeba powiedzieć, że pod jego ręką spisały się bardzo dzielnie. Przeciągnęły wrak samochodu aż pod punkt skupu wełny, gdzie go pozostawiono, ponieważ w tym miejscu nikomu nie przeszkadzał.
Kiedy tylko droga została odblokowana, pan Oracabessa, furkocząc szatami, pognał do swego transita, żeby jak najszybciej, przed wszystkimi, przejechać tory przy otwartym wreszcie szlabanie i wydostać się na objazd koło stacji paliw.
Gapie pomału się rozchodzili, a kierowcy runęli do swych wozów. Zapanowało ożywienie. Teraz jechać miała prawa strona, więc trzaskano drzwiczkami, zapalano silniki, uruchamiano wycieraczki. Pan Mirek zauważył Trollę, idącą chodnikiem za prawym rzędem samochodów i krótkim, ostrym gwizdkiem zwrócił na siebie jej uwagę. Przesłał jej sympatyczny uśmiech (z gwizdkiem w zębach), a także szarmancko zasalutował. Było fajnie.
Mijając pozieleniały płot Trolla pomachała przyjaźnie do kobiety z termosem, a ta surowo spojrzała, a potem z godnością skinęła głową.
– Tak, tak – powiedziała Trolla.
Dotarli do rozstajnych dróg. Jedna z nich prowadziła w prawo do Pobiedzisk, a na pola – w lewo. Na samym narożniku stała święta figura, malowana na biało, zdobna we wianki i wstęgi. Chodnik tu oczyszczono i posypano popiołem, ale pod samą figurą leżały jeszcze białe zaspy i szarawe kopczyki zgarniętego śniegu.
W jednym z nich coś błysnęło. Wszyscy troje zauważyli to równocześnie, a Trolla pierwsza się pochyliła i wydobyła ze śniegu pogięty, zdefasonowany kawałek złotawego metalu.
– Trąbka.
– Myśliwska.
– Skąd. Trąbka sygnałówka.
– Sygnałówka?
– Wojskowa albo harcerska. O, tu ma dwa oczka do sznurka – wytarła ustnik trąbki rękawem i podniosła ją do ust. Ale z grania nic nie wyszło.
– Ani dudu – powiedziała.
Józinek przejął trąbkę i przede wszystkim zajrzał w jej wylot. Słusznie, oczywiście. Była zapchana. Wydobył ze środka błoto oraz zwiniętą w kulkę mokrą ulotkę reklamową. Potem trochę wyprostował blachę za pomocą grubego patyka, wreszcie zadął. Niestety. Instrument wydał słaby, żałosny skrzek.
– Ja ją sobie naprawię – oświadczył Józinek. Raz jeszcze zajrzał w wylot trąbki, pogrzebał w nim patyczkiem i wydobył nieco zbutwiałych liści oraz błota.
– Ona będzie nasza wspólna – pospieszył miągwa skwapliwie.
– Zwracam ci uwagę, że znaleźliśmy ją jednocześnie, wszyscy troje.
– Wyklepię ją – oznajmił z uporem Józinek.
– A ja ją odczyszczę – powiedziała Trolla. – Helmut ma płyn do polerowania metalu. Pucujemy nim wszystkie instrumenty.
– A ja – dorzucił prędko Ignacy Grzegorz. – A ja... ja mam w domu taki pięknie pleciony, artystyczny sznureczek.
– Trąbka będzie u mnie – zaznaczył Józinek.
– O, przepraszam, mój drogi, a to dlaczego? Równie dobrze mogłaby wisieć u mnie, mam do niej takie samo prawo jak ty.
Trolla przyglądała im się bystrymi, ciemnymi oczami.
– Czy to jest możliwe, żebyście się o wszystko nie kłócili? – spytała.
– Nie – odparł Józinek z przekonaniem.
– Jest to szalenie trudne pytanie – odpowiedział Ignacy Grzegorz w tej samej chwili. – Wielokrotnie się nad tym zastanawiałem, Staszko. Niestety, odpowiedź cię nie zadowoli. Chyba jesteśmy skazani na spory.
– A gdybym tak was poprosiła, żebyście od zaraz zrezygnowali z kłótni?
Józinek sapnął z niezadowoleniem.
– Dlaczego? – spytał.
– Co: dlaczego?
– Mamy zrezygnować.
– Bo z kłótni absolutnie nic dobrego nie wynika.
– Mylisz się chyba, Staszko – wtrącił Ignacy G. Stryba.
– Przecież muszą istnieć pomiędzy ludźmi różnice zdań. Co by to było za życie – bez dysput, rozpraw, wymiany poglądów oraz dyskusji et cetera.
– Czy chcę, żebyście nie dyskutowali? Kłótnia to co innego niż różnica zdań. Czy mam rozwinąć ten temat?
– Lepiej nie – rzekł Józinek niezadowolony.
– Ja również świetnie rozumiem – wtrącił Ignacy Grzegorz – na czym polega różnica między różnicą zdań a kłótnią. Problem w tym, że Józinek...
– Wleję ci!
– Hej! – Trolla przytrzymała wpół Józinka, który już rwał się do bicia. – Przecież jesteście prawie braćmi. Wiecie, co ja podejrzewam? Ze się lubicie. I tak naprawdę nie możecie bez siebie żyć.
– Cooo?! – zakrzyknęli równocześnie kuzyni. I spojrzeli na siebie z urazą...
Trolla skonfiskowała trąbkę. Powiedziała, że dostaną ją dopiero wtedy, jak uzgodnią ostateczne i bezwarunkowe porozumienie pokojowe.
I przypomniała im, że Helmut czeka w furgonetce.
Pobiegli więc raźno chodnikiem, przebyli podwójne tory kolejowe i znaleźli się przy stacji benzynowej. Żółty transit czołgał się powolutku w kolejce do zjazdu na szosę gnieźnieńską. Dopiero gdy wsiedli i gdy otoczyło ich cieplejsze powietrze, zaczęli się trząść i szczękać zębami. Trolla nawet zasłabła – zrobiła się biała jak papier i pan Oracabessa, który tym razem nie prowadził, odwrócił się ku niej. Stwierdził, że coś z nią kiepsko, wylazł z przedniego fotela i troskliwie otulił szwagierkę kocami. Kazał jej się położyć.
– My nie jechamy do Gniezna – powiadomił ich. – Już dzwoniłem, koncert odwołany. My pójdziemy na dobry obiad w Pobiedziskach.
– I do toalety – dorzucił Józinek, a kuzyn rzucił mu takie spojrzenie, jakby sam nigdy nie załatwiał potrzeb fizjologicznych na sposób ludzki, tylko radził sobie z nimi jak olimpijscy bogowie, względnie elfy lub tytani. Ale był chyba jedynym, który nie miał tego problemu: bracia Oracabessa odnieśli się pozytywnie do wypowiedzi Józinka.
Trolla nic nie powiedziała, bo zapadła w sen.
Sznur samochodów dotarł wreszcie do świateł przy wjeździe na trasę gnieźnieńską i w tym momencie korek ostatecznie się rozładował. Na kolejnym zielonym świetle furgonetka wydostała się wreszcie na swobodę i pomknęła w kierunku wschodnim, wśród sosnowych lasów i brzozowych zagajników, rudziejących pośród śniegu.
Franz z ożywieniem opowiadał bratu, jak to na giełdzie internetowej znalazł wczoraj taśmowy efekt delay po okazyjnej cenie, a pan Oracabessa, podzielając skądinąd ten entuzjazm, od czasu do czasu oglądał się niespokojnie na Trollę, co i w Józinku posiało jakiś nieokreślony niepokój.
A ona spała i spała. Siedząc tuż obok niej, miał Józinek wrażenie, że widzi chwile, kiedy jej się coś śni. W takich momentach drgały jej powieki. Owinięta w koce wydawała się mała i bezbronna. Jej policzki były prawie bez koloru.
W gruncie rzeczy Józef Pałys nie miał zbyt wielu okazji do oglądania śpiących dziewczyn. Lusia była po prostu dzieckiem, któremu często jeszcze się zdarzało pakować palec do buzi. Tymczasem twarz Trolli była jak zasłona, kryjąca tajemnice i niespodzianki. Prawie obawiał się na nią dłużej spoglądać.
Natomiast miągwa, który trząsł się po drugiej stronie, nagle przesiadł się bliżej i z miną właściciela oraz opiekuna (ha! ta mina! ta mina!) podciągnął koc tak, żeby Trolli nie opadał z ramienia.
Naprawdę, człowiek miałby ochotę go skopać.
Droga przebiegała dosyć sprawnie. Na lewym pasie wciąż wlokła się kolejka do objazdu przez Jerzykowo, ale pas prawy działał i ruch na nim odbywał się płynnie. Nie minął więc i kwadrans, jak już byli na przejeździe przed dworcem w Pobiedziskach. Długa, pusta uliczka, biegnąca obok magazynów i składów budowlanych, prowadziła do niskiego pawilonu, ozdobionego drewnianymi postaciami wojów oraz włóczniami, strzałami, tarczami i innymi grubymi aluzjami do piastowskiej przeszłości tych okolic. Franz zaparkował furgonetkę na placyku przed restauracją – a Trolla wciąż spała.
Kiedy wszyscy wysiedli, szwagier pochylił się nad nią, wziął ją w ramiona, ostrożnie wydobył z transita i – wciąż uśpioną – poniósł do pawilonu.
– Kamienisty sen – wyjaśnił Józinkowi, który szedł obok, przytrzymując skraj koca.
Wnętrze restauracji też było bardzo piastowskie (dużo listew boazeryjnych, drewnianych Światowidów oraz pożółkłych ławo-krzeseł). Przy służbowym stoliku kelnerka czytała kolorowe czasopismo, lecz na widok czarnoskórego gościa w barwnych szatach, niosącego czyjeś ciało, natychmiast zerwała się na równe nogi. Zafascynowana, podeszła do nich i milcząco asystowała przy tym, jak pan Oracabessa, powtarzając w kółko: – Cśśś! Cśśś! – kładł uśpioną szwagierkę, spowitą w koce, na podłużnej sosnowej ławokanapie.
Zamówili na razie pięć herbat z cytryną i udali się do szatni oraz do toalety.
Trolla spała do chwili, gdy pojawiły się herbaty i karta dań. Wtedy pan Oracabessa ją obudził, łaskocząc jej ucho słomką do napojów. – Pijaj! – polecił troskliwie, wciskając cytrynę do jej filiżanki, a Franz doprowadził szwagierkę do pionu, była bowiem całkiem rozespana.
– O! – powiedziała wreszcie. – Czy to możliwe, że dokądś dojechaliśmy?
– Tak – radośnie odparł pan Oracabessa i dmuchnął w swoją filiżankę. – Teraz będzie dobre jedzenie.
Rastafarianie zamówili dania bezmięsne, zaś Józinek zatroszczył się o to, by jego obiad był taki, jak trzeba: tłusty, ciężkostrawny, smaczny i obfity oraz z mnóstwem pieprzu. Ignacy G. Stryba silnie się rozgadał. Józinek wcinał w tym czasie, aż mu się uszy trzęsły, tym samym tracąc zainteresowanie dla innych spraw, takich jak dziewczyny, towarzystwo oraz gadanie o niczym. Dopiero kiedy porządnie się najadł, pojął, że tymczasem oddał pole. Ignacy Grzegorz mianowicie zajął uwagę całego towarzystwa bajdurzeniem o Odyseuszu, który trafił do Lotofagów, to jest plemienia jedzącego wyłącznie kwiaty (konkretnie: kwiaty lotosu). Odys i jego załoga poszli na zwiedzanie wyspy, a gościnni tubylcy dali im skosztować kwiatków, co miało fatalne skutki: żeglarze popadli w uzależnienie i nie można im było wytłumaczyć, że trzeba jechać do domu, do Penelopy. Dowódca musiał ich siłą sprowadzić na okręt i przykuć łańcuchami. Było kompletnie niejasne, w jakim celu miągwa przytoczył tę anegdotę, jak również, o co w niej tak naprawdę chodziło. Nie wiadomo dlaczego Ignacy G. Stryba też jadł jak lotofag, skubiąc głównie marchewkę oraz sałatę. To było naprawdę zastanawiające: skąd ten człowiek brał siły do życia, skoro wiecznie grymasił przy jedzeniu i brzydził się nawet dotknąć takich pysznych i pożywnych rzeczy, jak pierogi ruskie oblane smalcem ze skwarkami czy też zasmażana kapucha z kminkiem.
Przysłuchując się popisom kuzyna, w oczekiwaniu na ciastko ze śmietaną, Józinek trochę mu pozazdrościł umiejętności zajmowania towarzystwa gawędą. Już-już chciał opowiedzieć swój ulubiony kawał o marynarzu i świni, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. E tam, jeszcze coś skopie. Gadanie nie jest jego mocną stroną. Po co startować w konkurencji, w której nie jest się mistrzem.
Zaraz, zaraz. A w jakiej się jest? – naszło go nagle zastanowienie. Hm. Może w tym i w owym... ale celne wbijanie gwoździ, rozwiązywanie zadań z matematyki, obserwowanie zjawisk zachodzących w świecie czy też kojarzenie faktów i wyciąganie wniosków to nie są przecież umiejętności widowiskowe.
Zauważył, że Trolla z przyjemnością słucha Ignacego Grzegorza (który pod wpływem jej ciepłego spojrzenia rozkwitł jak kolosalny kwiat lotosu, wzniósł oczy i głos i najwyraźniej się upajał kunsztem swej wymowy) – i poczuł się beznadziejnie odsunięty na dalszy plan.
Zjadł ciastko, podziękował i odszedł od stołu, ale nikt nie zwrócił na niego swoich bystrych, ciemnych oczu i nie zawołał na przykład: „hej, Pepe, a ty dokąd?”. Cóż. Nie, to nie. Zabrał swój skafander z szatni i wyszedł przed restaurację.
Niewiele tu się działo. Wrona łaziła po trawniku i wyżerała spod krzewów robaki. Pod budynek dworca podjechał niebiesko-żółty pociąg, pogryzmolony sprayami. Przydreptał mały, czarny pies o smutnym pysku i usiadł obok, wzdychając. Józinek poklepał go po głowie, a wtedy zwierzę zamerdało ogonem i znów westchnęło.
Podobno psy są inteligentniejsze od małp, przypomniał sobie. Są takie wierne i – jak mówiono w Discovery – odczytują zamiary ludzi nawet wtedy, gdy oni milczą. Żeby to tylko zamiary! – ale i nastroje. Ciekawe, czy ten pies wie, że siedzący przy nim człowiek jest smutny. Może wie i dlatego tak wzdycha.
Józinek spróbował, dla eksperymentu, pomyśleć o czymś wesołym i sprawdzić, czy psu włączy się telepatia. Ale niestety nic specjalnie rozrywkowego nie przychodziło mu do głowy. Teraz nie mógł sobie nawet przypomnieć żadnego dowcipu, choćby i najgłupszego. Ech! – tkwił oto smutny w obcej miejscowości, daleko od domu i bez jednej przyjaznej duszy w pobliżu – chyba żeby nią był ten oto biedny, bezpański psina. Ech! – czuł się znużony, zniechęcony i obcy na tym świecie.
Tak sobie siedzieli, pełni smutku, pies wprost na śniegu (ciekawe, czy i kiedy zacznie mu być zimno w kuper?), a Józef Pałys – na piastowskiej ławce, aż do momentu, gdy usłyszał za sobą skrzypienie piastowskich drzwi i gdy jeden-jedyny taki głos, ciepły, pełen iskrzących się drobinek śmiechu, zawołał:
– Hej, Pepe, a ty co?
Po prostu – wyszła za nim, i to bez skafandra!
Wczoraj wieczorem, przed pójściem do łóżka, rodzice ogłosili, że ta sobota to dzień wyjątkowy, bo wskutek niezwykłego splotu okoliczności oboje nie muszą iść rano do pracy. Dlatego zamierzali porządnie się wyspać. Najwyraźniej zapomnieli, że porządnie to już się wyspali po sylwestrze! Kiedy o dziewiątej Józinek – po śniadaniu z Lusią – zajrzał do ich sypialni, malutkiej jak przedział kolejowy, ujrzał w półmroku, że tata, ułożony na wznak, chrapie potwornie. Mama zaś, leżąc wygodnie na jego piersi, chrapała jeszcze głośniej, tylko że cienko. Gdyby nie ten splątany dźwięk, rodzice, zagrzebani w podwójnej białej pościeli z falbanami, wyglądaliby jak ofiary śnieżnej lawiny w programie AXN na kablówce. Już chciał ich delikatnie budzić – bo nie lubił, gdy, będąc w domu, wydawali się tacy nieobecni – kiedy mama ocknęła się z własnej inicjatywy. Podniosła rozczochraną głowę, spojrzała zmrużonymi oczami, po czym spojrzenie jej się wyostrzyło.
– Józef – mruknęła. – Salve. Coś się stało?
– Nie. Wstajecie?
Wydobyła z siebie jęk protestu.
– Ciszej. Zjedzcie śniadanie.
– Zjedliśmy.
– To idźcie sobie do babci, dobrze?
– A wy?...
– A my pośpimy.
– Musicie?!
– Tak. Stanowczo. Mamy stały deficyt snu.
Chciał jej wytknąć, niezadowolony, że w nocy to gadają, ale zmilczał. Kiedyś przecież muszą pogadać. Nie powiedział jej tego, bo już spała. Padła na poduszkę, naciągnęła sobie róg kołdry na twarz i natychmiast przeszła w monotonne chrapanie.
Józinek pokiwał głową, przez chwilę patrzył na nieobecnych duchem rodziców, zamknął cichutko drzwi i poszedł po Lusię.
Zastał ją w dużym pokoju, wciśniętą w róg kanapy i zagapioną w telewizor, czego jej przecież surowo zabraniał! Wiedział doskonale, co można ujrzeć bez uprzedzenia, gdy się ma pilota w zasięgu ręki. I proszę! – siedziała, sztywna z przerażenia, a na ekranie migała reklama ubezpieczeniowa: olbrzymi facet, śmiejąc się mściwie, torturował malutkiego człowieczka za pomocą przyrządu do wyciskania cytryn. Swoją drogą, totalna bzdura, bo wyciskał z niego nie sok, a pieniądze.
– Dowcip – wytłumaczył siostrze, konfiskując pilota. – Niby, że forsę z niego wyciska.
– Nie rozumiem – powiedziała drżącym głosem.
Pewnie. Po pierwsze, była za młoda, po drugie, świat jej wyobraźni rządził się innymi prawami. Trzeba przyznać, że bywało to fascynujące. Na przykład – ilekroć przechodzili ulicą Libelta, pod wiaduktem, Lusia zrywała trawkę lub gałązkę i składała na chodniku, tuż pod starym hydrantem. Józinek długo nie rozumiał przyczyn jej zachowania, aż kiedyś wreszcie spytał i się dowiedział: Lusia sądziła, że to pomnik nurka. Głębinowego.
Odłożył pilota wysoko, na regał z książkami.
– Masz oglądać tylko to, na co ci pozwolę – nakazał surowo.
– Dobrze.
Było dla niego oczywiste, że Lusia długo nie chwytała istoty telewizji. Przez pewien czas żyła w przekonaniu, że Hubert Urbański, prowadzący teleturniej „Milionerzy”, patrzy tylko na nią i do niej się uśmiecha. Zawsze przed tym programem wkładała aksamitną spódniczkę. Józinek odetchnął z ulgą, kiedy „Milionerzy” zeszli z anteny.:
– Najlepiej w ogóle nie dotykaj pilota.
– Już nie będę – obiecała solennie.
Spojrzał na nią z uznaniem. Była grzeczna, mądra jak na swój wiek i bardzo dociekliwa. Interesowało ją na przykład, skąd pochodzi pan Hektop, wynalazca Hektopa skali, albo czy Sodów był Rosjaninem tak jak Basedow, i czy woda Sodowa zawiera to samo, co woda Burowa. Lecz mimo tej samodzielności umysłu umiała być posłuszna i grzeczna. Niewątpliwe trudy wychowawcze, jakie poniósł, teraz dawały rezultaty. Lusia – chuda i piegowata, z miną spłoszonego zajączka, oczami jak rodzynki i szopą szalonych loków – była, wbrew zabawnym pozorom, osobą bardzo serio. Ponieważ większość czasu spędzała z nim, przejęła w sposób naturalny szereg upodobań Józinku oraz jego poglądów. Bez wahania rozpoznawała – po samym brzmieniu silnika – wszystkie marki samochodów przejeżdżających pod oknami sutereny (były do połowy przesłonięte chodnikiem, tak że się widziało tylko koła). Nadto, uwielbiała miedziane druciki, miała też smykałkę do majsterkowania i wszelkich narzędzi. Fascynował ją prąd elektryczny i trzeba było jej urządzić rzetelne przeszkolenie, żeby sobie kiedyś nie zrobiła krzywdy. Tak jak Józinek była małomówna i przepadała za smażonym boczkiem z cebulką (często, kiedy byli sami, robili sobie takie niezdrowe przekąski). Może niespecjalnie sobie radziła w kuchni, ale to raczej dlatego, że rządy sprawował tam on. Bardzo lubił przygotowywać jedzenie. Lusia, jak dotąd, nauczyła się tylko wykonywać sos z jogurtu, majonezu i zmiażdżonych ząbków czosnku (uwielbiała czosnek!). No i była bystra. Bardzo bystra.
Właśnie znów go zaskoczyła, pytając znienacka:
– Czy ty zawsze mówisz prawdę?
– Nie – odparł po chwili namysłu. A na to Lusia:,
– Widzisz? Teraz skłamałeś! – i wybuchnęła śmiechem.
O, tak. Była bystra. Bardzo bystra.
Wszystkie dzieci lubiły się gonić wokół tego dużego stołu w kuchni dziadków. Tym razem robili to Bracia Rojek. Śmiali się, biegali, skakali, piszczeli, udawali, że są słoniami, a potem bawili się w policjanta i złodzieja, i w ogóle wyglądali na bardzo zadowolonych z faktu, że mogą tu jeszcze mieszkać do poniedziałku. Od ich podskoków dygotała stara podłoga. Choinka, coraz bardziej krzywo stojąca pod oknami, trzęsła się i gubiła papierowe ozdoby. Miłe u dziadków było to, że nigdy się nie spieszyli ze zdejmowaniem dekoracji świątecznych, a choinka stała u nich tak długo, aż z niej opadły ostatnie igiełki. Pewnego roku przetrwała tak aż do Wielkanocy.
Ciocia Gabrysia wyglądała dziś nieco raźniej. Ubrana w swoje wytarte dżinsy i starą koszulę w kratkę zamiatała właśnie na szufelkę te osypane w krąg suche igiełki, zaś tata Ignacego Grzegorza, wuj Grześ, zakasawszy rękawy, przyrządzał jakieś frykasy, wzniecając co chwila falę kuszących zapachów. Z małego radia dawało się niekiedy usłyszeć anemiczne brzdąkanie klawesynu.
Drogi Ignacy G. Stryba dziś także był lotofagiem. W szlafroczku z aksamitnymi wyłogami (sam go sobie wybrał w sklepie z odzieżą przecenioną! – tak, Józinek widział to na własne oczy), dziwnie znużony i obojętny, ssał długą łodyżkę szczypiorku, powoli grzebiąc widelcem w jajecznicy, zapewne w poszukiwaniu zarodków. Kiedy Józef Pałys wkroczył, prowadząc za sobą siostrzyczkę, dziadek wygłaszał właśnie przeczytaną gdzieś opinię, że czas posiłków to w ciągu dnia jedyna pora, w której dzieci stanowczo odmawiają jedzenia.
Babcia skwitowała to wybuchem śmiechu, on zaś, uradowany, rzucił jej wdzięczne spojrzenie. Zaraz potem Babi ujrzała Józinka i Lusię, więc się oczywiście bardzo ucieszyła i zaprosiła ich do stołu. Chętnie usiedli, lecz kiedy zaproponowała im śniadanie, musieli z żalem odmówić: już zjedli dzisiaj swój boczek.
Nie minęło jednak wiele czasu, a wuj Grześ wydobył z piekarnika całą blachę chrupiących grzaneczek z pomidorami, kminkiem i żółtym serem. Pachniało to tak wspaniale (czosnek!), że Józinka i Lusię ogarnął na nowo przypływ wilczego apetytu.
Ten sam kuszący zapach wywabił z zielonego pokoju Laurę i Różę. Siedziały tam obie w piżamach i najwidoczniej omawiały ostatnią wielką nowinę, bo Laura miała wypieki i była silnie rozzłoszczona. Róża natomiast wyglądała na znacznie bardziej niż wczoraj pogodzoną z losem. Kiedy ona poszła po szlafrok, Laura udała się do łazienki, na chwilę zatrzymując się przed stołem. Obrzuciła wszystkich ostrym spojrzeniem osoby, która jest ustawicznie budzona o świcie przez niesprzyjające czynniki, jednym rzutem oka sprawdziła, co jest do jedzenia i kocim krokiem poszła dalej. Ku największemu zdziwieniu Józinka, jej włosy od wczoraj zmieniły kolor. Były dziś barwy naturalnej. Kiedy wróciła – wyświeżona i zawrotnie pachnąca perfumami – czekał na nią kubek kakao i czysty talerz. Znalazła się też jeszcze ostatnia grzanka z serem.
– Jedz, Tygrysku – zachęcił ją dziadek, kiedy usiadła pomiędzy nim a ciocią Gabrysia, po czym oczywiście dorzucił coś niezrozumiałego po grecku. – Zmizerniałaś przez te wczorajsze podróże – dodał czule.
– Z Luckiem – dorzucił Ignacy Grzegorz, wznosząc znad pokawałkowanej jajecznicy swe niewinne oczy.
Laura uderzyła w niego spojrzeniem ze stali.
– Z kim? Z Luckiem? Z jakim znów Luckiem?
– Tym od skutera – przypomniał jej uczynnię braciszek.
– Wróciłaś z nim wcześniej. Lucek. Tak miał na imię. Jestem pewien.
– Jak to: wcześniej? – zastanowił się dziadek. – O czym ty mówisz, Ignasiu? Laura była tu później od was. Wypatrywałem jej przez okno i wiem, że nie wróciła skuterem, tylko pieszo. Sama. Bez żadnego Lucka.
– Bracia Rojek natychmiast do stołu! – zawołała Babi, nalewając do dwu kubków świeżego kakao. – Przysuńcie się bliżej. O, tak. Hej! Nie kiwaj no się, bo zlecisz z Encyklopedii Glogera! Uspokój się i jedz po ludzku.
– Ja nie jestem Polucek, tylko Jędrek! – obruszył się młodszy z Braci Rojek.
Wybuch śmiechu przy stole strącił z choinki złotą bombkę.
– A ten Lucek? – drążył wytrwale Ignacy Grzegorz.
– Polucek – poprawiła go Babi.
– Och, cha cha cha, doprawdy, przezabawne – wykrzywiła się Laura. – To już może powiem, skoro mój braciszek nie może opuścić tego tematu, że Lucek Lelujka, którego tu wszyscy zapewne pamiętacie...
– Ja nie – rzekł dziadek stanowczo.
– ...oczywiście, że pamiętasz, dziadziusiu, tylko tego nie pamiętasz. Ten Lucek trafił nam się wczoraj w tym koszmarnym korku i przywiózł mnie do Poznania. Skuter najlepszy jest na korki.
– Nie na korki, tylko na benzynę.
– Nie skuter, tylko Lucek.
– Polucek – bąknęła Babi.
– Jędrek! Jestem Jędrek!
– To jedz po ludzku!
Tak, w charakterystycznym dla siebie stylu, rozmawiała rodzina przy spóźnionym śniadaniu. Nadeszła ubrana w żółty szlafrok kuzynka Róża, nadal nieco smętna, lecz nie do tego stopnia, by zlekceważyć porządny posiłek. Wszyscy byli dla niej bardzo mili, zupełnie jakby oblała kolejny egzamin z astronomii, i nikt nie drążył tematu, który był przecież przedmiotem ogólnej konsternacji. Ciocia Gabrysia pogłaskała ją po głowie, a Babi podsunęła Róży obraną pomarańczę, mówiąc:
– Jedz. W twoim stanie powinno się zaczynać dzień od owoców.
– W jakim znów stanie? – spytał dziadek z roztargnieniem i zaraz pacnął się w usta. Nieźle się speszył, naprawdę.
Róża westchnęła, a Ignacy Grzegorz definitywnym ruchem odsunął od siebie talerz z jajecznicą.
– Dziadziusiu, co to jest autopoprawka? – zapytał nagle Szymon Rojek i dziadek pospieszył z obszernymi wyjaśnieniami, które zawierały dużo łaciny i greki. Poranek sobotni toczył się dalej normalnym trybem i wszystko było jak zwykle, z wyjątkiem zachowania Laury. Józef Pałys, jako uważny obserwator, dostrzegł bez najmniejszych wątpliwości, że nastąpiła w niej jakaś zmiana, a może nawet i przełom. Zazwyczaj była mocno niemiła dla swojej mamy. Nawet nie bardzo lubiła na nią patrzeć. Dziś było inaczej: Laura nie odrywała wzroku od cioci Gabrysi. W pewnym momencie przysunęła się do jej krzesła i, niby to od niechcenia, zarzuciła rękę na jej ramiona. Ciocia Gabrysia spojrzała na córkę z zaskoczeniem, a Laura zrobiła śmieszną minę i stuknęła głową o jej głowę, jakby dla żartu. Chyba wstydziła się tak po prostu do niej przytulić. Ale ciocia Gabrysia nie miała takich oporów.
Czegoś takiego dawno tu nie widziano. Jednak oprócz Józinka tylko Babi umiała tu obserwować oraz wyciągać logiczne wnioski. Błysnęła krótko przenikliwym, błękitnym okiem, uśmiechnęła się pod nosem i nic nie powiedziała. Dziadek jak zwykle nie zauważał niczego z przyziemnych drobiazgów. Co do Ignacego Grzegorza – położył właśnie głowę bokiem na stole, z ukosa obserwując jajecznicę, jakby podejrzewał, że zaraz coś z niej wypełznie.
Kuzynka Róża, zajęta swoimi myślami, zjadła wszystko, co miała na talerzu, wzięła dokładkę i też zjadła, po czym wyraźnie poweselała. Bracia Rojek wezwali Lusię, by wraz z nimi zebrała naczynia ze stołu. Józinek się przyłączył. Ustawił w zmywarce talerze i niebieskie kubki, a następnie wręczył Lusi ściereczkę i kazał jej zetrzeć okruchy ze stołu. Zająwszy siostrę w ten prosty sposób (wiedział, że będzie ścierała każdy okruszek pojedynczo), nachylił się do ucha babci i szepnął jej, że teraz sobie pójdzie pobiegać.
Kiedy wieje polarny wiatr, mgła zostaje zmrożona i osadza się na absolutnie wszystkim w postaci igiełek szadzi. Jak powiedziano w Discovery, kryształki szadzi dlatego są białe, że zawierają uwięzione powietrze. Pomyśleć tylko! W tym samym programie było i o płatkach śniegu: wszystkie też są kryształami, ale sześcioramiennymi. Tak jest, rzecz to dziwna i ciekawa, nie ma dwóch jednakowych płatków śniegu. Byli na świecie ludzie, którzy tym drobiazgiem zajęli się naprawdę na serio. Na przykład sympatyczny amerykański farmer (nazywał się Bentley). Gość dostał na ten temat prawdziwej obsesji i w ciągu czterdziestu lat fotografował przez mikroskop płatki śniegu, i nigdy nie znalazł dwóch identycznych, choć zrobił wiele, wiele tysięcy zdjęć.
Tak więc wczorajsza mgła pokrywała teraz wszystko wokół, zamieniona w szadź. Józinek maszerował pośród milionów kryształków, w których słońce produkowało miliony refleksów. Świat wyglądał zupełnie inaczej niż wczoraj, a przecież był ten sam. Czy to nie dziwne?
Józinek oglądał wtedy ten program na Discovery, a tata właśnie czytał książkę, którą pożyczyła mu babcia (lubili się wymieniać lekturami). Na wieść o tym, co wyrabiał sympatyczny pan Bentley, tata zaśmiał się, klepnął w kolano i przeczytał głośno kawałek ze swojej książki: ktoś zapytał niejakiego Eckharta, który był mistrzem, dlaczego jedno źdźbło trawy jest tak niepodobne do drugiego? A ten mistrz na to: jeszcze dziwniejsze jest, dlaczego wszystkie źdźbła trawy są do siebie tak podobne!
To naprawdę dawało do myślenia.
Józef Pałys szedł raźno przez iskrzące się ulice, rozmyślając o porywających zagadkach natury i o tym, kto to wszystko tak precyzyjnie urządził i czy na pewno w pojedynkę. Rozważał też, czy w ciągu swojego życia dałby radę zająć się zarówno badaniem kryształów, wiatru, źdźbeł trawy, jak i ewentualnie grą na perkusji. Chodniki były śliskie. Schodząc w dół bezludną o tej porze Aleją Niepodległości, Józinek niechcący pojechał na obcasach, a ponieważ spadek terenu był w tym miejscu dość znaczny, dalszą część drogi przebył szybko i miło, to rozpędzając się, to ślizgając, na przemian. Rozpierało go uczucie szczęścia i uniesienia. Powietrze, jakie wciągał w płuca, było specjalnie do tego przystosowane: czyste, zimne i życiodajne. Nogi i ręce pracowały mu jak naoliwione tryby w maszynie. Czuł, że jest zdrowy, silny i że wszystko potrafi, i że świat jest piękny, pełen cudów i bezbłędnie skonstruowany. I że pan Oracabessa miał rację, twierdząc, że wszystko jest w końcu zawsze tak, jak być powinno. Wiele rzeczy się psuje i funkcjonuje źle, ale cudowny mechanizm świata przywraca całość do porządku – zawsze.
Miał ochotę ulecieć w powietrze albo krzyknąć tak głośno, żeby usłyszano go aż w niebie: tu wszystko działa!!!
Ani się obejrzał, jak już był przy bramie studia „Green Scratch”. Spojrzał na zegarek. Rekord. Jak na skrzydłach. Od wyjścia z domu minęło siedem minut.
Postanowił, że tylko zajrzy i spyta, jak leci. Kiedy wszedł na podwórko, natknął się natychmiast na wrzeszczącą gromadę. Walenty i jakiś chłopak ciągnęli sanki, na których siedział uszczęśliwiony i kwiczący z emocji blondynek. Za sankami, w uwiązanej do nich plastikowej wanience, jechała gruba dziewczynka z blond kitkami, wrzeszcząc jak zarzynana, a gromadka roześmianych dzieciaków z sąsiedztwa usiłowała tę karawanę dogonić.
Drzwi studia stały otworem, co chwilę jakieś nowe dziecko wpadało lub wypadało z budynku. Podłoga w przedsionku była zadeptana śniegiem i błotem. Józinek rzucił „cześć” Jagience, która wypadła z domu wraz z koleżanką, lecz żadna z nich nie zwróciła na niego uwagi – pognały, wrzeszcząc, za sankami.
Prawdę mówiąc, przy tej pogodzie i w obecnym stanie ducha sam by chętnie pobiegł za nimi, ale przecież przybył tu w innym celu.
Drzwi żółtej sali były zamknięte, dobiegała zza nich muzyka i śpiew Trolli.
Wszedł po cichutku.
W sali było pusto. Zniknęły sylwestrowe stoły i dekoracje. Trolla stała na podeście, trzymając nuty, a pan Oracabessa i Franz jej towarzyszyli, każdy ze swoim instrumentem. Helmut grał dziś na trąbce z tłumikiem, jego brat – na klarnecie. Przerwano. Pan Oracabessa postukał palcem w nuty.
– Tu popatrz, tu, Staszka, jeszcze raz od początku. Aż dotąd. Uwaga! Raz, dwa, trzy – i...
Zagrali, a Trolla po paru taktach włączyła się ze swoim śpiewem.
Józinek, nie zauważony przez nikogo, przycupnął sobie na krześle pod oknem i słuchał. To, co grali, było doskonałe. Mógłby godzinami obserwować, jak gawędzą ze sobą te dwa instrumenty i jak głos Trolli harmonijnie się włącza w tę rozmowę. Lecz podobało się to tylko jemu. Pan Oracabessa nie był zadowolony. Bezlitośnie przerwał to łagodne granie, co dało efekt szarpnięcia, aż się Józinek wzdrygnął z przykrości.
– Nie! Jest niedobrze znowu! – pan Oracabessa znów cierpliwie wytłumaczył, co trzeba poprawić, i znów cierpliwie zaczęli grać od początku.
Trolla pochyliła głowę w zielonym kapeluszu, zmarszczyła brwi i tak bardzo się starała, lecz znów po jakimś czasie pan Oracabessa jej przerwał, wołając tubalnie:
– Bemol, bemol! – i postukał palcem w nuty.
– Przepraszam! – zawołała. Zaczęli od nowa.
I jeszcze raz.
Józinek nie przypuszczał, słuchając poprzednio ich beztroskiego grania, że wkładali w nie tyle ciężkiej pracy.
Bez końca próbowali się przedostać przez ten skomplikowany kawałek, ale wciąż ktoś – jak nie Trolla, to Franz, a nawet i sam pan Oracabessa – potykał się na jakiejś nucie albo gubił rytm. Albo, kiedy wszystko już wydawało się idealne, któreś z nich włączało się o ułamek chwili za późno lub za wcześnie. Szlifowali ten utwór bez końca, takt po takcie, krok po kroku, zawracali, szli naprzód i znów utykali – a pracowali w takim skupieniu, że dopiero po godzinie zauważyli obecność słuchacza.
– O! Siedzi Pepe! – zawołał nagle, z sympatią, pan Oracabessa i pomachał ręką. – Dzieńdobry dzieńdobry. My robimy przerwę.
– Przeszkadzam! – spłoszył się Józinek, wstając z krzesła. Nie chciał im przerywać. Miło było patrzeć na Trollę, kiedy śpiewała – nawet jeśli bez reszty pochłaniało ją to zajęcie. I niezwykle ciekawie było słuchać, jak powstaje utwór. Z początku dałby głowę, że za każdym razem ten kawałek brzmi tak samo. Po dziesiątej powtórce zaczął już wychwytywać różnice.
– Ja bardzo chciałbym napić się kawą – oznajmił pan Oracabessa. – Ja mam już bielmo nawet na uszach. My siedzimy tu od siódmej.
Franz przeciągnął się, aż mu kości chrupnęły, a Trolla z uśmiechem podeszła do Józinka.
Uznał, że jest dziś trochę blada.;
– Cześć, chłopaki – powiedziała.
Obejrzał się odruchowo, w przekonaniu, że wszedł za nim któryś z saneczkarzy (faktycznie, jakiś czas temu usłyszał za sobą ciche szczęknięcie klamki) – ale mylił się, niestety. To nie było żadne z Oracabessiątek. Niech to jasny szlag trafi!
Krew zahuczała mu w uszach.
Ignacy G. Stryba, rozwalony w krześle tuż obok drzwi, siedział w pozie cholernego krytyka muzycznego, z jednym palcem przy skroni, z drugim – pod brodą, a trzecim na ustach.
– To było nadzwyczaj interesujące – powiedział, wstając. – Próba, jak sądzę, hm?
– A jakże – odparła Trolla, roześmiana. – Jak też na to wpadłeś?
I przeniosła spojrzenie na Józefa Pałysa. Czy mu się zdawało, czy też naprawdę w jej wzroku błysnęła czułość?
– Nudne było, co, Pepe? – spytała.
– Nie.
Ignacy Grzegorz już był przy nich.
– Nie przypuszczałem, że nawet w tym rodzaju muzyki trzeba aż tyle ćwiczyć – powiedział z wysokości swego znawstwa.
– W każdym trzeba – warknął Józinek.
– Tak, w każdym – potwierdziła Trolla. – Wszystko, co chce się zrobić porządnie, wymaga pracy. Muzyka klasyczna czy rozrywkowa, jazz czy reggae, rzeźba w marmurze czy w gipsie – zawsze do tego trzeba wysiłku i cierpliwości. Prawdziwe piękno stawia opór.
Józinek przytaknął w milczeniu, choć miałby ochotę wrzasnąć. Był z niej taki dumny! Czyż ona nie była jedyna na świecie?!
Ale nie tylko jemu podobały się słowa Trolli. Pan Oracabessa wysłuchał ich z uznaniem. Stał obok, kiwał głową, a jego chudą, czarną twarz rozjaśniał biały uśmiech.
– A! Dobrze. Stawia opór! Nie tylko w sztuce.
Miągwa chciał oczywiście wiedzieć, w czym jeszcze, choć przecież było to najzupełniej oczywiste.
– W zwykłym życiu – wyjaśnił pan Oracabessa.
Drzwi otwarły się gwałtownie i do sali, wraz ze słońcem i mrozem, wtargnęła Jagienka. Przebiegła z kwikiem, a za nią gnał Walenty. W ciemnej buzi świeciły jego oczy i zęby. Był rozpromieniony i zziajany, w obu rękach trzymał śnieżne kule.
Pan Oracabessa wyciągnął ręce, złapał go i podniósł wysoko, aż powyżej swojej głowy. Okręcił się z nim w kółko tak szybko, że chłopiec zapiszczał, jak na karuzeli. Potem ogarnął synka ramionami i przytulił do siebie.
– Mój, mój, mój – powiedział niskim głosem.
– Mój, mój, mój – odpowiedział mu synek.
– Mama usmażyła pączki – przypomniał sobie pan Oracabessa. – Chodź. Trzeba umywać ręce.
W pół godziny później, kiedy już zjedli potężną ilość pączków z powidłami śliwkowymi, pan Oracabessa pogonił Franza i Trollę do pracy i wyszło na to, że wypada się pożegnać. Trzeba było dyskretnie przynaglić drogiego kuzyna, bo jakoś świetnie się poczuł w tej kuchni z prysznicem i w tym towarzystwie, które przecież było towarzystwem Józinka. Popisywał się, miągwa jeden, bez ustanku. Gadał też jak nakręcony, dopóki nie przystopował go znajomy bodziec.
– Dlaczego mnie kopiesz? – spytał z bolesnym wyrzutem.
– Idziemy! – warknął kątem ust Józinek, z trudem się hamując przed produkcją dalszych bodźców.
– A wy wciąż w napięciu – zauważyła Trolla. – A co z tą oczekiwaną zgodą?
– Nie ma – burknął Józinek.
– Staramy się, Staszko, naprawdę, staramy się ze wszystkich sił – pospieszył Ignacy Grzegorz. – Tylko że to oczywiście nie jest takie proste.
Na korytarzu Trolla przystanęła i otworzyła drzwi do swojego pokoju.
– Wejdźcie no tu na chwilę – zaprosiła ich.
W środku było bardzo porządnie i pustawo. Stało tu łóżko i mały regalik z książkami. Na kołdrze leżała walizka pełna poskładanych ciuchów, a obok – wyczyszczona do złotego blasku ich wspólna trąbka. Kiedy ta Trolla zdążyła ją tak wypucować?
Józinek poddał trąbkę oględzinom. Nadal potrzebowała wyklepania i nadal, gdy się w nią dmuchało, wydawała wstrętny skrzek.
– Ładna, co? – powiedziała z zadowoleniem Trolla. – No, to kiedy wreszcie na nią zasłużycie? Te rękoczyny...
– Nogoczyny! – wtrącił przedowcipny Ignacy G. Stryba.
– ...są złe. Kłótnie są złe – oświadczyła Trolla. – Przemoc nie jest dobrym środkiem porozumienia.
A to ciekawe, pomyślał Józef Pałys. Osobiście był zwolennikiem szybkich rozwiązań siłowych i długo mógłby jej opowiadać o sukcesach mediacyjnych, jakie odniósł, posługując się tą właśnie pogardzaną metodą wzbogaconej perswazji – na przykład w szkole. Lub przed szkołą. Ale milczał. Nie zrozumiałaby tego.
– Podstęp i zdrada zresztą – mówiła dalej Trolla, a po uczuciu ulgi, jakiej doznał, Józinek zrozumiał, że kazanie nie jest teraz kierowane pod jego adresem – też są rodzajem przemocy.
Właśnie, pomyślał Józinek. Trafiłaś w sedno, dziewczyno. Takich rzeczy po prostu nie można puścić płazem. A Trolla mówiła dalej:
– Mój sposób jest taki: zawsze zakładam, że mam do czynienia z kimś godnym szacunku. Z kimś, kto ma dobrą wolę. I słowo wam daję, chłopaki, ludzie tacy właśnie się stają, kiedy się w nich wierzy.
– A jak ktoś ma złą wolę? – nie wytrzymał Józinek.
– Ignoruję go. Nic lepszego w takiej sytuacji zrobić nie mogę. Nawracać go nie mam siły i zdrowia. A przecież nie będę przyjmować jego metod.
– To interesujące – wtrącił Ignacy Grzegorz. – Kiedy tego słucham, mam wrażenie, że mówisz swoim specyficznym językiem, który rozbudza najlepsze strony mojej osobowości. A czy spotkały cię również niepowodzenia?
– Spotkały, spotkały – Trolla na to. – Ale jak policzę zyski i straty, to wierz mi, zyski przeważają.
Wzięła trąbkę z rąk Józinka, dmuchnęła w nią i nie wydobywszy nic poza piśnięciem, odłożyła na półkę.
– Chciałam wam ją dać dopiero wtedy, jak będzie między wami zgoda – oświadczyła. – Ale będę musiała postawić na zaufanie. Dam wam trąbkę na kredyt, i to już niedługo, bo muszę wyjechać.
Co?, przestraszył się Józinek. Nagle ścisnęło go w dołku. Dlaczego: wyjechać? Dokąd? Co ona gada? Nie było dotąd mowy o żadnym wyjeździe. Niby jak ona to sobie wyobraża? Co on będzie robił bez niej, jak w ogóle będzie żył?
– Przed wyjazdem – mówiła ona – musimy jeszcze nagrać dwa utwory. Dlatego tak ostro ćwiczymy.
– Wyjeżdżacie wszyscy? – spytał Ignacy Grzegorz, na którym zła wiadomość także zrobiła wrażenie.
– Nie. Tylko ja. Na stałe.
Ostatnie dwa słowa padły z taką siłą, jakby uderzył piorun. Józinkowi aż zadzwoniło w uszach, a jego kuzyn też milczał, jak ogłuszony.
Bez słowa poszli za nią korytarzem aż do drzwi wejściowych.
Tu Trolla, z ręką na klamce, powiedziała:
– Nie żegnamy się jeszcze, co? Jeszcze nie. Zwichrzyła Józinkowi włosy nad czołem.
– No, lećcie – rzuciła. – Muszę iść, czekają na mnie. Spieszyła się, była zaaferowana i jakby zmartwiona. Józinek nie miał odwagi pytać już o nic. Nic też nie powiedział, przez cały czas. I słusznie, bo to by było bezcelowe – Ignacy Grzegorz coś tam jeszcze trajkotał na temat rozstania, i o tym, co na ten temat mówią Francuzi, jeszcze o coś pytał – ale ona tylko pokręciła głową i zniknęła za drzwiami sali.
Zupełnie nie było o czym gadać. Toteż przez całą drogę do domu Józinek milczał ponuro. Miągwa natomiast dostał ataku wielosłowia i usta mu się nie zamykały. Ucichł dopiero, gdy usłyszał, że jak się natychmiast nie zamknie, dostanie w kubek.
Trolla pewnie by się ucieszyła z tego, że on ograniczył się tym razem tylko do pogróżki, a Ignacemu G. Strybie pogróżka tym razem zupełnie wystarczyła.
Miągwa był jednakże obrażony. Od razu, kiedy tylko weszli do domu, skręcił do swojego mieszkania. Natomiast Józinek powlókł się korytarzem w głąb, aż do kuchni dziadków, by odebrać Lusię. Dochodziła dwunasta, należało mieć nadzieję, że rodzice wreszcie się wyspali.
Ale babcia, samotnie siedząca nad książką, powiadomiła go, że rodzice byli tu już godzinę temu i – nie zastawszy Józinku – zabrali na długi spacer Lusię, Braci Rojek oraz Różę.
– Jesteś smutny czy mi się tylko wydaje? – zapytała znienacka, uważnie patrząc na niego znad okularów, jakby mu przesyłała dwa niebieskie promienie laserowe. Zgarbiona, siedziała nad swoją książką, z radia płynęła cicha muzyka wiolonczelowa, a na małym gazie gotował się rosół.
Była niemożliwa. Józinek zaczynał się obawiać jej intuicji. Dlaczego kobiety zawsze odgadują, co się myśli? Wchodzi człowiek, nic nie mówi, zachowuje się jak zwykle, a one tylko spojrzą – i już wszystko wiedzą. To jest niesamowite.
Miał akurat tyle siły i wigoru, żeby milcząco zaprzeczyć. Pokręcił głową na znak, że nie, nie jest smutny, zdjął buty i skafander, zaniósł do przedpokoju, po czym wrócił do babci. Usiadł przy niej i – sam nie wiedząc, dlaczego – położył głowę na jej szczupłym ramieniu. Zrobiło mu się lżej na sercu, westchnął mimo woli.
Nie mówiąc już ani słowa i nie odrywając wzroku od książki, Babi objęła go łagodnie i przytuliła. Posiedział tak przez moment, ale nagle poczuł, że zaraz się rozklei, więc zacisnął szczęki tak, że aż mu zęby zgrzytnęły.
– Obiorę ziemniaki – powiedział, odsuwając się od niej.
– Świetnie – odrzekła.
Usiadł w kąciku i sięgnął po kosz. Odnalazł ulubiony nożyk babci – mały, zgrabny i ostry – i przygotował garnek z wodą. Te zwyczajne czynności działały tak uspokajająco! Ziemniaki surowo pachniały ziemią. Nożyk z chrobotem zagłębiał się w ich jędrnym, mokrym miąższu, a obrane kawałki z chlupotem lądowały w zimnej, czystej wodzie. Dobrze jest coś robić. Można wtedy nie myśleć o nieszczęściu.
Westchnął.
Babcia zdjęła okulary.
– Myślę, że jesteś zakochany – powiedziała ciepło.
– Ja?! – obraził się Józef Pałys.
Co za głupstwa. Babi chyba nie wie, o czym mówi. Nic dziwnego – nie miała synów, tylko cztery córki. Nie wie, że sentymentalne bzdury dla panienek nie dotyczą chłopców. Poza tym – czy można być zakochanym (tfu!), jak się ma dziewięć lat? Zakochują się starsi i zazwyczaj przynosi to określone konsekwencje, takie jak utrata rozsądku i logicznego myślenia, uleganie pierwotnym instynktom, śluby, ciąże, zdrady i inne burzące spokój wydarzenia. Owszem!, w klasie trzeciej „f” temat był jak najbardziej na topie – o zakochaniu gadały w kółko wszystkie dziewczynki. Co tydzień zresztą wzdychały do kogoś innego. Co do chłopaków, ich mowa była raczej twarda, ale i tak każdemu z nich można było najskuteczniej dopiec, gdy się wypisało na murku sprayem „Jarek kocha Aśkę” lub coś w tym rodzaju. Jednakże – nie bądźmy dziecinni! – zakochać się może ten tylko, kto tego chce i potrzebuje, prawda? Kto tego oczekuje. Kto myśli o tym i dąży do tego. On się nie zajmował podobnymi sprawami. Po prostu – los pozwolił mu spotkać wyjątkową osobę, a on się z nią blisko zaprzyjaźnił. Ta osoba wypełniła jego życie nową treścią, a teraz lada dzień z tego życia mu zniknie. Tyle. Trudno być w pysznym humorze, kiedy się człowiek spodziewa najgorszego.
Trolla wyjedzie. I nic już nie będzie takie samo. To pewne. Ulica Kościuszki stanie się równie obca i obojętna, jak była kiedyś. Szkoła bez Trolli stanie się miejscem nie do zniesienia. Po prostu lepiej nie myśleć o tym, jak będzie teraz wyglądało jego życie. Otchłań.
Westchnął znowu i zauważył, że babcia zerka na niego badawczo. Uznał, że tego już naprawdę za wiele. Nawet cierpieć tu nie można bez świadków i komentatorów. Odwrócił się do niej plecami, udając, że musi raz jeszcze przepłukać ziemniaki. Już miał na końcu języka ostre słowa protestu, kiedy w głębi korytarza zaterkotał dzwonek i zaraz dało się słyszeć człapanie dziadka, który wyszedł ze swego pokoju, żeby otworzyć gościowi. To musiał być ktoś obcy – członkowie rodziny wiedzieli doskonale, że drzwi tego mieszkania, dla ułatwienia kontaktów międzyrodzinnych, są przez cały dzień otwarte: wystarczyło nacisnąć klamkę. Nikt tu się nie obawiał złodziei; domownicy byli niebogaci, a na używane książki – jak mawiał dziadek – w świecie przestępczym raczej nie ma popytu.
W przedpokoju dały się słyszeć stłumione męskie głosy: dziadek rozmawiał z jakimś facetem. Facet się upierał, dziadek grzecznie odmawiał – tyle dało się poznać z intonacji. Wreszcie wymiana zdań została zawieszona i dziadzio zaraz pojawił się w kuchni. Był zakłopotany i wyglądał, jakby nie wiedział, co robić. To pewnie dlatego przyszedł po radę do babci.
– Milu – powiedział niepewnie. – Fryderyk Schoppe. Babcia spoważniała i odłożyła książkę.
– Chce się widzieć z Różą – dziadek zniżył głos. – Nalega. A ja nie wiem, co zrobić.
No, proszę.
– Nalega? – zmarszczyła brwi babcia.
– Przecież Róża sama powiedziała, że nie chce go oglądać nigdy w życiu – ciągnął dziadek już szeptem. – Jednakże... audiatur et altem pars*.
Babcia zdjęła okulary i odłożyła je starannie do etui.
– Dawaj go tu – powiedziała spokojnie.
Sytuacja się rozkręcała, a o Józinku zapomniano. Normalne. Nikt na niego nie spojrzał, nikt go też nie wypraszał z kuchni w obliczu ważkiej rozmowy. Nawet kiedy dziadek wrócił z Fryderykiem.
Zaproponowano gościowi herbatę, lecz odmówił. Usiedli wszyscy troje przy stole, babcia surowa, Fryderyk strasznie spięty, a dziadek pełen wyczekiwania, czy nawet – nadziei.
Józef Pałys krzątał się w kąciku. Nikt go w dalszym ciągu nie wypraszał, więc to płukał ziemniaki po raz trzeci, to powolutku wyrzucał obierki, to mył ręce, to wreszcie podpalał gaz pod garnkiem – dość miał pretekstów do pozostania. Zanosiło się na żywą, interesującą scenkę, a to dla obserwatora nie lada gratka.
Fryderyk Schoppe, student astronomii, chodził z Różą od niepamiętnych czasów. Poznali się podobno jeszcze w szkole średniej i – jak to lubili wspominać – zaręczyli się podczas burzy, w stogu siana. Była to okoliczność dość mocno zapadająca w pamięć słuchaczy, zwłaszcza młodocianych. Toteż teraz znów się Józinkowi przypomniała, jako wysoce nieprawdopodobna, kiedy tak patrzył na to bezbarwne oblicze typowego kujona w grubych okularach. Zawsze Józinka denerwowało, że kobiety w rodzinie wynosiły pod niebiosa wdzięki i zalety tego suchego blondyna. Uchodził wśród nich za rasowego dżentelmena i za obiecującego naukowca i za uroczego młodzieńca. Zdaniem Józefa Pałysa Fryderyk był rasowym nudziarzem, a jego głosu nie dało się słuchać bez odruchu obrzydzenia, tak był rozwlekły, namaszczony, pełen namysłu i zadufania. Coś takiego, powiedzmy, jak gadka Ignacego Grzegorza, tylko że kilkanaście lat później.
– Nie, dziękuję za herbatę – cedził właśnie gość. – Czy naprawdę nie mogę się zobaczyć z Różą?
Dziadek spojrzał na niego z solidarnym współczuciem. – Mówiłem ci już, Fryderyku, że ona... cóż, nie chce cię widzieć.
– A może zmieniła zdanie? – zasugerował Fryderyk Schoppe.
– Wielce wątpliwe – pozbawił go złudzeń dziadek. – Fryderyku, nie wiemy, jaki jest stan twojej świadomości, co do... nie wiem, jak to ująć... co do jej stanu.
– Pan nie wie, jak to ująć? – powtórzył sarkastycznie Schoppe.
– To dość typowe dla tej rodziny.
– Słucham?!... – odezwała się Babi.
– Nic, nic – spietrał się rasowy dżentelmen.
– Ależ proszę, nie krępuj się, nie tłum sobie swobody wypowiedzi – powiedziała babcia.
Schoppe był coraz bardziej zdenerwowany, to się dawało wyczuć.
– Nawet słowo „ciąża” nie przechodzi panu przez usta! – krzyknął cienko.
– Hm? – zdziwił się dziadek. – Ależ przechodzi, i to gładko. Ciąża. Ciąża. Widzisz?
Babcia omal nie roześmiała się w głos. Józinek mógłby się założyć, że ona teraz wbija sobie paznokcie w przedramię – już dawno zauważył, że zawsze tak robiła, kiedy trzeba było koniecznie zachować powagę.
– Natomiast – ciągnął dziadek, a po jego minie widać było, że się rozeźlił – z pewnym trudem przechodzi mi przez usta zwrot „ciąża mojej wnuczki”. Zwłaszcza gdy go uzupełnię określeniem „nieślubna”. Ale to pewnie dlatego, że jestem taki staroświecki.
– Chyba jesteś – wtrąciła Babi. – Dzisiaj wiele jest samotnych matek, które dzielnie sobie radzą, skoro nie mogą liczyć na pomoc ze strony swoich mężczyzn.
– ...a jeszcze trudniej przechodzi mi przez usta – dziadek nie dawał się sprowadzić z raz obranego szlaku – taka oto fraza: „nieślubna ciąża mojej wnuczki, której zaufanie zostało dotkliwie zawiedzione”.
– Ja niczego nie zawodziłem! – zakrzyknął nerwowo Fryderyk. – Odwrotnie! To Róża mnie nie uprzedziła, że może zajść w ciążę!
– Ta możność nie należy do szczególnie wyjątkowych w świecie kobiet, o ile mi wiadomo – odrzekł na to Ignacy Borejko, sztywno i z godnością. – Przy dopełnieniu, rzecz jasna, pewnych niezbędnych warunków.
Babcia zacisnęła mocno usta i roziskrzonym wzrokiem spojrzała w sufit.
– A jeśli mowa o słowach, których tu się nie używa – atakował dalej Fryderyk Schoppe – to wspomnę o słowie „seks”.
– Już jest obowiązkowe? – zainteresowała się babcia.
– ...Może gdyby częściej się tego słowa używało w domu Róży, nie byłoby teraz tej niespodzianki!
– Czy sugerujesz – zapytał dziadek lodowato – że owa niespodzianka spotkała cię dlatego, że nie dość często używamy tu słowa „seks”? Mój Fryderyku, przyczyną ciąży, jak uczy biologia, nie jest niedostatek określonych słów, lecz zgoła co innego.
Słowna szermierka była specjalnością dziadka. Schoppe został zapędzony w sam róg planszy. Umilkł jak idiota.
Dziadek natychmiast dostrzegł swą przewagę i wykorzystał ją bez ociągania.
– Dlaczego mielibyśmy – zastanawiał się dalej z wyraźną przyjemnością – chodzić po domu, i to przy gościach, wypowiadając słowo „seks”? – w dodatku częściej niż dotąd? Co właściwie kryje się pod tym określeniem – czy życie płciowe homo sapiens? Jeśli tak, to, nie trudząc się bynajmniej nazywaniem rzeczy po imieniu, zyskaliśmy w tej dziedzinie życia wiele dobrego: nie tylko trwale nas uszczęśliwiło, ale i poważnie wzbogaciło. Mamy cztery córki i dziewięcioro wnucząt, a teraz urodzi nam się pierwsze prawnuczę. To będzie wielka radość.
– Małe dzieci tak ślicznie pachną – przypomniała sobie babcia.
– Lecz oczywiście, nasza satysfakcja nie manifestuje się na co dzień bezustannym wypowiadaniem słowa „seks” – kontynuował dziadek ku wyraźnej uciesze babci. – Czytałem, że im częściej ktoś wypowiada słowo „seks” lub jego synonimy, czy też określenia tematycznie zbliżone, tym więcej wzbudza wątpliwości; obsesyjne nawracanie do tego tematu świadczy bowiem najczęściej – a potwierdzi ci to każdy lekarz – o dotkliwym niedosycie w tej dziedzinie.
Babcia miała spiżową twarz i dłoń zaciśniętą na przedramieniu.
– Media – rozpędzał się dziadek – nadużywają dzisiaj twojego ulubionego słowa, zaspokajając gusta masowej publiczności, co jak zwykle przekłada się na czysty zysk. Lecz, Fryderyku, życie płciowe, wbrew powszechnej opinii prostaków, nie jest jedynym ani nawet najważniejszym celem naszego bytowania na tym globie. Nie będę rozwijał tego nowego wątku, bo zabrnęlibyśmy zbyt daleko w filozofię, dodam jednak, że jeśli mielibyśmy w tym domu potrzebę częstszego nazywania tego, co nas łączy, używalibyśmy raczej słowa „miłość”. Lecz, naszym zdaniem, dyskrecja jest jedną z oznak dobrego wychowania i miłą zaletą, zwłaszcza w tej materii, którą poruszyłeś. – Spojrzał spod oka na Fryderyka Schoppe i dorzucił: – Choć chętnie przyznaję, że nie wszyscy na świecie są tego zdania.
Schoppe milczał, zmiażdżony.
Józinek był szczerze dumny ze swego dziadka: puścił on tekst może przydługi, ale za to skuteczny. Potęga wymowy! – to jednak jest coś. Miło było popatrzeć na jej efekty.
Ale to jeszcze nie był koniec.
– Nie byłeś przesadnie entuzjastyczny, gdy ci Róża wyjawiła swą nowinę – prawda, młody przyjacielu? – zapytał dziadek po okresie dźwięczącej w uszach ciszy.
Amant Róży momentalnie ożył.
– Entuzjastyczny? – krzyknął. – Czy byłem entuzjastyczny?! Właśnie przyznano mi stypendium w Stanach! Zrobiłem dwa lata studiów w rok i co?! – miałbym teraz to wszystko poświęcić?! Przecież ja nawet nie zarabiam! Mieszkam kątem u rodziców, w bloku! Nie mam teraz czasu i możliwości na zakładanie rodziny.
– Mój drogi – wkroczyła babcia. – Jeszcze tego nie rozumiesz, ale ty już ją założyłeś. Nie ożenisz się z Różą, wyjedziesz do Stanów, lecz cóż z tego? – twoja rodzina i tak będzie na świecie.
Schoppe umilkł w osłupieniu.
– Widzisz? Chłopak nie zdawał sobie z tego sprawy – wytłumaczył go Ignacy Borejko. – Może teraz zrozumiał i...
– Ooo, nie, nie, nie! – zawołał nieślubny ojciec, potrząsając palcem wskazującym.
– Nie wiem, co masz na myśli, potrząsając mi tu palcem wskazującym – rzekł dziadek z lekkim grymasem niesmaku. – Ufam, że nie to, co mi się wydaje.
– A co się panu wydaje?!
– Nie jestem pewien. Na wszelki wypadek powiem, że osobiście jestem zwolennikiem rozwiązywania problemów przez stawianie im czoła, nie zaś przez ucieczkę.
– Ucieczkę!!!
– Nie jest ona żadnym rozwiązaniem. Nawet bowiem zlikwidowany, czy odrzucony z pola widzenia, problem pozostaje: w sferze psychicznej i niewątpliwie w sferze abstrakcji, o metafizyce nie wspominając. Jako fizyk powinieneś doskonale to rozumieć.
– Jestem astrofizykiem!
– Tym bardziej.
– Nie rozumiem
– A widzisz!
Nieomal słychać było w powietrzu świst floretów. Schoppe zerwał się z miejsca, czerwony jak burak, a potem znów usiadł zamaszyście.
– Przyszedłem tutaj, żeby z nią porozmawiać – powiedział dobitnie. – Żeby coś rozsądnego uzgodnić...
– A tu klops – rzekł jędrnie dziadek. – Uzgodnić nic się nie da. Rozwiązanie problemu nastąpi i tak we właściwym czasie. Wóz albo przewóz, mój młody przyjacielu. Tertium non datur.*
– Przyjdź później – poradziła babcia. – Róża jest na spacerze. W jej stanie to bardzo wskazane.
Nie wszyscy jednak byli tego zdania.
– Nie, Milu, niech on lepiej nie przychodzi. Po co dziewczynę denerwować. W jej stanie to bardzo niewskazane. Róża, jak się okazuje, wie, co robi, kiedy nie chce go widzieć. Chłopak nie umie się znaleźć, jak należy.
– Może sytuacja go przerasta – wystąpiła obronnie Babi.
– Ciekawe, że nie przerasta ona Róży – cierpko rzekł dziadek. – A przecież w doprowadzeniu do tej sytuacji udział mieli oboje, i to, jak śmiem przypuszczać, udział jednakowy.
Fryderyk spojrzał czujnie i powstał z pewną gwałtownością. Okulary zjechały mu do połowy nosa, więc je poprawił kciukiem.
– Pułapka biologiczna! – rzekł nerwowo. – Klasyczna pułapka biologiczna. Oto, jak nazwałem tę niespodziankę! I to właśnie tak Różę wzburzyło. Nie, proszę pani, nie przerasta mnie ta sytuacja. Ja tylko nie mogę się w nią włączyć.
– Jesteś oczywiście wolnym człowiekiem... – zaczął dziadek, a w tym momencie Fryderyk się sypnął, wołając: – ...i takim chcę pozostać!!!
– ...i masz prawo do swojej decyzji – zdanie zostało dokończone, jak gdyby dziadek niczego nie usłyszał. – My z kolei świetnie rozumiemy decyzję Róży. Ona nie ma ochoty więcej cię oglądać. I my chyba także nie – co, Milu?
– Och, to zależy – odparła babcia oględnie.
Rasowy dżentelmen spurpurowiał jeszcze bardziej i tupnął nogą, czego starsze panie bardzo nie lubią. Babcia skarciła go wzrokiem.
– Ja jeszcze do Róży zadzwonię! – krzyknął on.
– Daremny trud – bąknął dziadek. – Ale co ci szkodzi spróbować.
– Żegnam państwa!
– Bądź zdrów, młody przyjacielu.
Fryderyk prychnął niegrzecznie i wypadł z kuchni, po czym dość głośno zamknął za sobą drzwi wejściowe. Z choinki spadł natychmiast papierowy anioł o dużych stopach, lecz Babi zaraz go podniosła i powiesiła na poprzednim miejscu.
W kuchni zapadło milczenie.
– Jak sądzisz? – odezwał się wreszcie zamyślony dziadek.
– Dyskwalifikacja.
– Ha! Pułapka biologiczna! Jak śmiał! Poradzimy sobie bez niego.
– On wróci – spokojnie orzekła Babi.
Józinek też był tego zdania. Jednakże istniały sprawy bardziej palące.
– Już miękkie! – oznajmił, dziobiąc w garnku widelcem. Niepokoiło go jedynie, czy babcia w tym zamieszaniu w ogóle pomyślała o jakiejś pieczeni.
Poza tym – w porządku.
Ciocia Gabrysia uznała, że dziś przypada jej kolej i zapowiedziała obiad rodzinny z tortem. Od rana słychać było jej długie, energiczne kroki, wprawiające w dygot stary sufit sutereny. Józinek miał biurko dokładnie pod kuchnią dziadków. Przez te lata nauczył się sporo odgadywać z dźwięków, rozbrzmiewających piętro wyżej. Na przykład, kiedy posłyszał, jak coś ciężkiego rozbiło się z głuchym brzękiem, od razu odgadł, że zdenerwowana ciotka upuściła właśnie tę dużą ceramiczną misę, w której zwykle zarabiano ciasto i w której nieraz sam maczał paluchy. Ciekaw był, co tam się dzieje. Ale przede wszystkim musiał skończyć odrabianie lekcji. Na ferie (które, jak wiadomo, są po to, by uczniowie sobie wypoczęli) zadano im paskudnie dużo wszystkiego. Wcześniej nie chciało mu się jakoś zabierać się za to i odrabiać, jak radziła mama, po troszeczku co dzień. Dlatego teraz miał naprawdę mnóstwo pracy. Ale co tam. Chcieć to móc, jak mówi tata. Od rana aż do południa odrobił ciurkiem wszystko. A przyszło mu to tym łatwiej, że był sam w domu. Mama jeszcze nie wróciła z dyżuru, a tata zabrał Lusię do zoo.
Józinek uwinął się z lekcjami tak szybko, bo miał nadzieję wpaść jeszcze na chwilkę na Kościuszki, żeby z Trolla poważnie porozmawiać, a przede wszystkim – żeby z nią chociaż trochę pobyć przed tym nagłym wyjazdem.
Na stałe! – huczało mu w głowie, kiedy odrabiał polski. Na stałe! Jak to możliwe? I dlaczego w ogóle nie zapytał, dokąd ona wyjeżdża, po co i z jakiego powodu? Czy coś się stało? Ktoś zachorował? Może jej rodzice?
Wrzucił zeszyty do plecaka i już miał ruszać, kiedy wrócili tata i Lusia.
– Dokąd, dokąd? – przyhamował go ojciec. – Nie leć nigdzie, poczekaj. Będę was mierzyć.
No tak. Józinek o tym zapomniał. W pierwszym tygodniu co drugiego miesiąca odbywały się pomiary. Tata ustawiał przy drzwiach sypialni najpierw jego, a potem Lusię i – z zachowaniem całego ceremoniału – przykładał im do głowy ekierkę, po czym odkreślał ołówkiem na futrynie aktualny wzrost mierzonego. Następnie, z użyciem miarki krawieckiej, badał tę wysokość w centymetrach.
– Rośniesz na dryblasa – z dumą rzekł tata, jakby to było jego własną, bezpośrednią zasługą.
Usiedli sobie w kuchni, bo Józinkowi nagle przestało się spieszyć. Jako neurolog tata był zazwyczaj strasznie zapracowany. Przychodził z pracy szary ze zmęczenia, kładł się i spał. Moment, kiedy ojciec był akurat wyspany, a zarazem miał czas i ochotę na pogawędki, należał do rzadkości.
Józinek był wielkim fanem swojego ojca. Szczerze mówiąc, bardzo chciałby stać się kiedyś takim facetem, jak on. Tata był mrukliwy i małomówny, charakteru spokojnego. Dużo czytał i znał się na wszystkim. Z jego zgrabnej postaci biło ciepło i siła. Taki miągwa, na przykład, miał gorzej: wuj Grześ był wrażliwcem, bał się zabić karpia i nigdy by nikomu nie przylał. Tata – i owszem. Zanim został poważnym lekarzem, był przecież chłopakiem i to z tamtych czasów pochodziła blizna na jego żebrach: kiedy jeszcze mieszkał w Stanach, oberwał w bójce nożem.
Miał świetnego wąsa i gęstą ciemną czuprynę, przetykaną srebrnymi nitkami. Józinek najbardziej lubił uśmiech swojego taty – może dlatego, że pojawiał się dosyć rzadko. I lubił też jego – takie właśnie, jak w tej chwili – spojrzenie: krótkie i jakby nieśmiałe, ale serdeczne.
Oczywiście, choć taki bitny, tata nigdy nie uderzył Józinka ani Lusi. Nigdy też nie krzyczał i prawie się nie denerwował. Z mamą także się nie kłócił, chociaż ona często miała na to wielką ochotę. Mógłby położyć każdego jednym palcem. Ale wolał być spokojny. Józinek był pewien, że pacjenci przepadają za doktorem Pałysem. Każdy by chciał, żeby go leczył taki porządny, miły człowiek.
– Siadaj, ostrzygę cię – polecił tata i to dodatkowo ucieszyło Józinka. Strzyżenie było miłym rytuałem. Siadało się na obrotowym krześle w kuchni, gdzie podłoga była z łatwych do zamiatania płytek, tata okręcał człowiekowi szyję specjalną plastikową pelerynką fryzjerską, po czym strzygł starannie i umiejętnie, od czasu do czasu dmuchając Józinkowi to w oczy, to w kark, żeby usunąć drobne, kłujące ścinki. Zawsze też mówił to samo: – Zarosłeś okropnie. Ależ ty masz włosiska! Jak z drutu! – a nożyczki chrzęściły i z trudem kroiły kolejne pasma rudych włosów, które opadały na podłogę i leżały tam jak sierść dzikiego zwierza. Na zakończenie tata przesuwał mu po karku i skroniach brzęczącą maszynką elektryczną, znów dmuchał i otrzepywał mu szyję, po czym przejeżdżał otwartą, ciepłą dłonią po głowie Józinka i mówił: – No, gotowe. Chłopak jak nowy!
Wtedy trzeba było wziąć miotłę oraz szufelkę i zamieść wszystko dokładnie, żeby mama się nie złościła, że znów robili to w kuchni i nasypali włosów na wszystko.
Potem siadali sobie razem i pili mleko prosto z lodówki, chociaż mama, która była laryngologiem, kazała je zawsze najpierw podgrzać. Za dużo nie gadali, bo i tak świetnie się rozumieli nawzajem. Od gadania mieli mamę. Chyba żeby były jakieś nowiny, na przykład:
– Lusia mnie pytała w zoo, czy wiewiórki też się wykluwają z jajek, tak jak chomiki.
Wybuchnęli obaj cichym chichotem, żeby smarkula nie słyszała.
– Pani w przedszkolu jest dla niej zła – Józinek w zamian powierzył ojcu swoją troskę. – Wetknę jej kartofla.
– W co? – zainteresował się tata.
– W rurę wydechową.
– Przedszkolanka może nie mieć samochodu. Daj spokój, lepiej ja do niej pójdę, pogadam.
– Kiedy?
– A choćby jutro, przecież ja jutro Lusię odbieram.:
– Nakrzyczysz?
– Po co. Stałaby się jeszcze gorsza. Powiem jej po prostu, jaka Lusia jest miła.;
– Nic nie pomoże.
– Zobaczymy.
– Oni są tacy wredni. – Kto?
– Nauczyciele. Przecież nie powinni.
– Nie powinni. Ale wiesz – lekarze też bywają wredni. Może ta pani spotkała wrednego lekarza, a może ma kłopoty. Niektórzy już tacy są, że od kłopotów budzi się w nich agresja. Na przykład ty. Masz kłopoty? Bo słyszałem, że z Ignasiem...
– E tam, z Ignasiem!
– To nie jest zły chłopak.
– Denerwuje mnie.
– I co? Przylałeś mu?
– Nie, ale czasem trzeba.;
– Podobno. Byle nie słabszemu. To się nie godzi.
– On jest starszy!
– A jednak słabszy. Zostawisz go w spokoju.
– Z trudem.
– Ja cię proszę. Zgoda w rodzinie to podstawa. Zresztą – zawsze i wszędzie trzeba szukać porozumienia. Szukać dobrych cech w człowieku i do nich się odwoływać.
Zupełnie, jakby słyszał gadkę Trolli.
Ciekawe, jak ona mu teraz będzie wichrzyła włosy, skoro tata go ostrzygł tak krótko.
Może go tylko pogładzi po czole.
Albo coś.
Tak sobie pomyślał i nagle do niej zatęsknił. Było wpół do pierwszej, jeszcze czas.
Szybko dopił mleko i powiedział tacie, że idzie sobie pobiegać przed obiadem.
I rzeczywiście pobiegł.
Aż mu powietrze świszczało w uszach.
Obok kościoła dominikanów przystanął, zasapany, i ostrożnie wyjrzał zza tego ich kamiennego muru, nawet w zimie okrytego zielonym bluszczem. Istniała możliwość, że o parę metrów dalej skrada się ten podstępny padalec. Ale nie. Ani widu. Oj, oj. Ktoś tu chyba traci czujność. Ktoś tu chyba nie zauważył, że Józef Pałys opuszcza bramę kamienicy. W końcu musiałby, miągwa, sterczeć przy oknie cały dzień, co jest praktycznie niewykonalne.
Szpicel jeden. O co zakład, że gdyby wiedział, już by truchtał do Trolli. A kto go prosił właściwie? Trolla nie ma czasu na przyjmowanie gości. Sama powiedziała. Ma mnóstwo roboty i terminy ją gonią, i zaraz będzie nagrywała tę płytę – przed wyjazdem.
Ruszył ulicą Kościuszki, wciąż o tym rozmyślając, aż zrozumiał, że i on nie powinien dziś pokazywać się u Trolli. Nie trzeba jej przeszkadzać. Gdyby chciała go zobaczyć, dałaby mu jakoś znać.
Ale chyba nie chciała. Czy ona kiedykolwiek sama się do niego zwróciła? Nigdy! Poza tym jedynym razem, kiedy podarowała mu lizaka. Zawsze to on do niej przyłaził i zawracał jej głowę, a ona go tylko uprzejmie nie przepędzała. Wstyd.
Józinek się załamał i już chciał wracać – ale ponieważ tymczasem dotarł pod bramę jej podwórza, nie wytrzymał i wyjrzał zza słupka.
Podwórze było dziś puste. W okolicy studia stał wielgachny bałwan, z zębami wyciętymi z pomarańczowej skórki, w trójkolorowym berecie pana Oracabessy. Furgonetki nie było, budynek otaczała cisza i Józinek od razu wiedział, że nikogo nie zastał.
Podszedł trochę bliżej. Tak. Miał rację. Żółta sala, którą widział teraz przez duże okno, była pusta. Instrumenty leżały na podium, pozamykane w futerałach.
Cisza.
Czy ona już wyjechała? Bez pożegnania?
Została mu jeszcze odrobina nadziei, że może Trolla jest u siebie, w swoim pokoju, więc obszedł budynek studia, żeby zajrzeć przez okno w tylnej części domu.
Wyszedł zza narożnika – i kogo ujrzał?
Lotofagasa!
Wspinając się na paluszki, zawieszony na parapecie, podciągał się on na rękach do okna Trolli.
A tak się właśnie składało, że Józef Pałys, w poczuciu okropnego osamotnienia i pustki, w poczuciu przegranej, w poczuciu swojej całkowitej nieprzydatności i w poczuciu, że chyba zaraz umrze z tęsknoty, miał w tej chwili mokre oczy. Nie, żeby jakieś tam wielkie potoki łez! – skąd, tylko dwie, skąpe i męskie, choć też oczywiście całkowicie zbędne.
I tak właśnie stanął oko w oko i nos w nos z tym człowiekiem, którego najmniej ze wszystkich pragnąłby teraz spotkać. Myśl, że nieszczęsny miągwa widzi właśnie to, czego przenigdy widzieć by nie powinien, sprawiła, że Józinkowi zrobiło się naprawdę niedobrze, aż do mdłości. Że jeszcze bardziej zachciało mu się płakać. I że – w obawie przed czujnym okiem kuzyna, który mógłby przypadkiem to wszystko zauważyć – machnął ręką na odlew, a że miał pięść zaciśniętą w kułak, trafiła ona w sam nos Ignacego G. Stryby, gdyż niewątpliwie był to najbardziej wystający punkt w tym bladym obliczu. Kuzyn wrzasnął z oburzenia i natychmiast mu oddał.
Józinkowi gwiazdy stanęły w oczach, a krew trysnęła z nosa. Nie pomyślał ani sekundy, tylko, kierowany instynktem walki, rzucił się na Ignacego Grzegorza i natychmiast zwalił go z nóg. Zaraz też zaczęli się tarzać po śniegu i błocie, stękać, siłować i okładać kułakami, przy czym Józinek jak zwykle był lepszy. Jednakże w miarę rozwoju akcji okazywało się, że od ostatniej bójki, którą stoczyli rok temu, miągwa wyraźnie okrzepł. Siły były teraz mniej więcej wyrównane i o ile ze strony Józefa Pałysa można było mówić o lepszej technice, o tyle Ignacy G. Stryba zdecydowanie nie mógł już uchodzić za istotę słabszą. A skoro tak, to Józef Pałys spuścił mu sprawiedliwy łomot. Logofagas, choć szczuplejszy, miał jednak silną motywację. Toteż gryzł, pluł, kopał, drapał, wykręcał się jak wąż i na koniec, niestety, był górą: rozkrzyżował przeciwnika, usiadł mu okrakiem na piersiach i przytrzymał nadgarstki.
– I co? – dyszał. – Co udowodniłeś? Hy-hy-hy.
A na to Józef Pałys sprężył swe wygimnastykowane muskuły, jednym rzutem mocarnego ciała poderwał się wraz z chuchrem, które mu siedziało na mostku, po czym przewrócił je na plecy jak żółwia i usiadł na nim z rozmachem.
– Udowodniłem – odparł, blokując mu ręce i śmiejąc się prosto w ten jego rozkwaszony nos – że jesteś miągwa.
– Nie jestem! – zaświszczał kuzyn, puszczając nosem krwawe bańki.
Trwali tak dłuższą chwilę, sapiąc i dochodząc do siebie, aż wreszcie Józef Pałys Zwycięzca odnalazł w sobie wspaniałomyślność rzymskich cezarów czy innych tam Spartan.
– Niech ci będzie – przyznał. – Bijesz nieźle.
– Bo nic innego nie robię od dziecka, nolens volens!* – wydyszał Ignacy Grzegorz, który nawet leżąc na plecach w błocie i gmerając w nim cienkimi nogami jak mucha, umiał się zdobyć na ironię, i to po łacinie.
– Nauczyłem cię! – zarechotał Józinek, który nagle zdał sobie sprawę, że to może być prawda i że wyhodował sobie tę żmiję na własnej piersi.
– Właśnie, nauczyłeś. Tylko nie wiem, po co.
– Po to, żebyś umiał, miągwo.
– Nie jestem miągwą!
– Dobra, nie jesteś.
– Puść mnie – rzekł kuzyn stanowczo. – Leżę w wodzie.
– Najpierw gadaj, po coś przyszedł.
– Nie, najpierw mnie puść!
– No, dobra – ustąpił Józef Pałys. Złość mu już przeszła. Prawdę mówiąc, ów rzewny nastrój również. Nie masz to jak porządna bitka z godnym siebie przeciwnikiem.
Wstał, podał mu rękę i pomógł dźwignąć się na nogi.
Ignacy Grzegorz, utytłany w błocie, z krwawym smarkiem wiszącym u nosa, z podartą nogawką komunijnych spodni, ze spuchniętą wargą, z ogniem w migdałowym oku i z włosami sterczącymi na wszystkie strony, wyglądał nareszcie jak prawdziwy kuzyn.
– Hehe – wyrwał się Józinkowi zadowolony rechocik.
– Co?
– Nic. No, gadaj.
– Co tu jest do gadania, Józinku? Po prostu przyszedłem zobaczyć, co słychać u naszej Staszki. Martwię się o nią.
– To nie jest nasza Staszka.
– A co, tylko twoja? Raczej nie. Nie rozumiem tego jej nagłego wyjazdu.
– Hm.
– Strasznie szybko to wszystko się potoczyło. Jeszcze w piątek nie miała niczego takiego w planach. Dałbym za to głowę, Józinku. Ja myślę, że jednak dzieje się coś złego. Ona jest dziwnie smutna.
– Jest.
– Więc przyszedłem, żeby o to zapytać, ale teraz myślę, że chyba lepiej, że jej nie zastałem. Bo jednak pytać nie wypada.
– Jakby chciała powiedzieć...
– ...to by nam powiedziała. Bez pytania. – Uhm.
– Reasumując – rzekł Ignacy G. Stryba i otrzepał sobie mokry kuper – lepiej się stąd zabierajmy, zanim nas ujrzy w tym stanie.
– No.
– Mieliśmy żyć bez przemocy, a tymczasem... – tu kuzyn otarł dłonią nos i rozmazał sobie smarka na całej twarzy.
– Chodu – zalecił Józinek.
Przysypali śniegiem ślady krwi i pognali do domu.
Przemieszczając się szybko Aleją Niepodległości uzgodnili, że Trolla nigdy się nie dowie o tej dzisiejszej małej scysji. Józinek chętnie na to przystał, bo czuł, że teraz, zapytany przez nią o stan stosunków wzajemnych z kuzynem, będzie mógł zgodnie z prawdą szczerze odpowiedzieć, że coś niecoś zmienia się na lepsze. W istocie, zapanowała pomiędzy nimi jakaś nowa, odświeżona atmosfera, którą bez wahania nazwałby wręcz ożywczą.
Biegnąc tak ramię w ramię z kuzynem i wymieniając z nim lakoniczne komunikaty, Józinek przypomniał sobie założenia zachwalanej przez Trollę metody na pokojowe kontakty z bliźnimi. Ha! Cóż. Szlachetna metoda, choć mało realistyczna. Co prawda, w wykonaniu Trolli sprawdzała się stuprocentowo. Jak jednak zastosować ten system wobec krewnego, który był szpiclem i kablarzem? Jak zakładać, że jest on istotą godną szacunku, która posiada wyłącznie dobrą wolę, skoro każda minuta jego działania wykazuje, iż jest wręcz przeciwnie?
– Dlaczego na mnie donosisz? – zapytał nagle. Może rozmowa coś da.
Ignacy Grzegorz przystanął, zafrasowany, zatrzepotał rzęsami i wreszcie zdecydował się spojrzeć Józinkowi prosto w oczy.
– Bo... – powiedział i popadł w wahanie. – No?!
– Bo ty mnie pomijasz! – wydarło się z zakrwawionych ust kuzyna.
– Ja cię co?...!
– Traktujesz mnie jak powietrze, jak zero, jak człowieka w czapce niewidce. Zachowujesz się, jakbyś nie miał nic do powiedzenia i nie zabierasz mnie ze sobą! – nigdzie.
Ciekawy zarzut, pomyślał Józinek. Czy ja mam mu za złe, że mnie pomija i nie zabiera ze sobą nigdzie?
– To nie bądź taki geniusz! – warknął.
– Nie jestem! Nie jestem! – zaklinał się gorliwie Ignacy Grzegorz. – Słowo honoru najświętsze. Jestem zupełnie normalny.
– Co ty powiesz.
– O! Znów się śmiejesz.
– Ja?
– Tak, ty. Widać to po tobie. Zawsze zresztą! – patrzysz na mnie, nic nie mówisz, a widać, że w środku pękasz ze śmiechu.
Coś podobnego! Józinka aż zatkało. Nie przypuszczał, że to się tak rzuca w oczy. Sądził, że prowadząc swoje długie wewnętrzne monologi jest tak bezpieczny, jak w bunkrze. Ignacy Grzegorz miał jednak jakieś radary do przenikania tej ochronnej warstwy. Co za namolny typek.
– Przecież jestem twoim bratem – dorzucił Ignacy Grzegorz.
– Ciotecznym, ale bratem. Płynie w nas ta sama krew.
– No, bez przesady – obruszył się Józinek.
– Nasze matki są siostrami. Patrz, jak one się kochają. A my? Józef Pałys stęknął, czując, że nasycenie tego dialogu wątkami sentymentalnymi przekracza jego wytrzymałość.
Na domiar złego, zajęty wentylowaniem subtelnej sfery uczuć Ignacego G. Stryby, zagapił się nieco. Nie dostrzegł więc w porę, że od strony knajpy „Stajenka Pegaza”, z której buchała tandetna muzyka konsumpcyjna, schodzą ku nim całą grupą ogoleni na łyso kolekcjonerzy telefonów komórkowych. Już dostrzegli młode ofiary, już krew w nich zagrała, zaczęli rżeć, pohukiwać i szykować się do skoku. Spotkanie wydawało się nieuniknione. To oni, chyba tutaj właśnie, skonfiskowali Bartkowi z czwartej „a” skafander, adidasy i torbę, kiedy się okazało, że chłopak nie ma komórki. I jeszcze mu nakopali.
– W bok – warknął Józef Pałys do kuzyna, kątem ust.
– Za mną!
Puścili się biegiem pod kasztany, w róg Teatralki, bojąc się nawet obejrzeć za siebie.
– Do – do – do – dokąd?! – wydyszał miągwa, ale Józinek nie odpowiedział, tylko pchnął go w bok, w wąską odnogę ulicy Noskowskiego, biegnącą równolegle do torów. Kiedy tylko znikli za narożną willą, Józinek skoczył na drugą stronę jezdni. W ogrodzeniu, za krzakami, miał tu upatrzony zgrabny przesmyk, który sam kiedyś przewidująco powiększył. Najpierw się przezeń przecisnął, naginając kłujące krzaki, a potem przeciągnął za łeb kuzyna.
Pomknęli teraz, pod osłoną chaszczy, przed budyneczek nastawni kolejowej. Przyciskając się do ściany frontowej, przeszli wzdłuż torów, które biegły równolegle do Teatralki, i znaleźli się na otwartej przestrzeni. Przebyli ją pędem, żeby ich nie zdążył dostrzec ani kolejarz, ani żaden ze ścigających. Na szczęście akurat przejechał tuż obok huczący ekspres warszawski i odwrócił od nich uwagę wszystkich. Józinek pomknął, przygięty, przed siebie, a kuzyn za nim, prawie na czworakach. Pociąg przejechał, a oni dotarli do miejsca, gdzie ogrodzenie przytykało do stromego nasypu, na którym się wspierało przęsło Mostu Teatralnego. Mocno nachylony teren, porośnięty trawą i iglakami, wyprowadził ich w górę, do schodków z balustradą. U ich szczytu, zziajani, wyłonili się z zarośli jak orangutany, otrzepali spodnie i skafandry z błota oraz śniegu i ruszyli przed siebie krokiem ludzi cywilizowanych, bacząc jednakże na wszystkie strony. Bezpiecznie przebyli Most Teatralny i przez nikogo nie zaczepiani dotarli szczęśliwie do domu.
Była już prawie druga. Kiedy skrwawiony Józef Pałys wszedł do kuchni dziadków, wiodąc za sobą złachmyconego, rozpromienionego Ignasia, całego we krwi i błocie, wywołał nie lada sensację. Rodzina, zgromadzona już przy stole, wydała zgodne „ach!” – jednakże nie z powodu obrażeń, jakie odniósł Józinek; były one rzeczą tak bardzo powszednią. Wszyscy skupili za to uwagę na Ignacym Grzegorzu, który po raz pierwszy w życiu pojawił się tu w takim stanie. Nie przeoczono niczego – ani rozbitej wargi, ani krwawiącego nosa, ani zniszczonych spodni od garnituru. A kiedy ciocia Gabrysia stwierdziła, że zostały one rozdarte od góry do dołu i jeszcze w poprzek – Ignacy G. Stryba przeszedł po prostu samego siebie.
– Chrzanić garniturek – rzekł, buchając zadowoleniem i stanowczością. – I tak był za mały. Teraz potrzebne mi będą dżinsy.
Poczekano na nich z obiadem. Wepchnięto ich do łazienki i kazano się umyć, uczesać, przebrać oraz doprowadzić do porządku. Kiedy z niej wreszcie wyszli, ciocia podgrzewała zupę cebulową, a wuj Grześ przyrządzał sałatę i opowiadał coś o filmie „Powrót do przyszłości”. Skłonił on wuja do jak zwykle pesymistycznych wniosków.
Dziadkowie siedzieli po obu stronach Róży, trzymając ją za obie ręce i udzielając jej moralnego wsparcia. Bracia Rojek roili się wokół stołu, a Lusia siedziała na kolanach dawno nie widzianej mamy, bawiąc się jej lekarską pieczątką. Tata spokojnie czekał na powrót syna, a kiedy się doczekał, klepnął wolne krzesło obok siebie. Józinek usiadł tam posłusznie.
– Biliście się jednak? – spytał tata, marszcząc brwi. Był niezadowolony.
Józinek już miał się przyznawać, gdy wpadł mu w słowo Ignacy Grzegorz.
– Głównie rozmawialiśmy, wujku – pospieszył dyplomatycznie. – Mieliśmy też przygodę: uciekaliśmy przez krzaki i tory, bo gonili nas gangsterzy. Ale nic nam się nie stało. Poza paroma drobnymi zadrapaniami.
Godne podziwu, pomyślał Józinek. Cała prawda i cała nieprawda. Wygląda na to, że kuzyn skończył jednak z kablowaniem.
– O! – zakrzyknął wuj Grześ, ze zgrozą patrząc na swojego syneczka. – I o tym właśnie mówię. O tym mówię! Zemeckis zrobił film przygodowy. Ale mimochodem zawarł w nim prorocze treści.
– Chyba przesadzasz – rzuciła w biegu ciocia Gabrysia.
– A pamiętacie drugą część „Powrotu do przyszłości”?
– Nie najlepiej – rzekł dziadek z delikatną ironią. Nigdy nie widział tego filmu. Kino współczesne nie budziło jego aprobaty.
– Bohater trafia do przyszłości alternatywnej. Zaważył na tym jakiś drobiazg w jego przeszłości. Coś kiedyś poszło nie tak, jak pójść miało. Od tego zaczęła się degrengolada. Wypadki lawinowo potoczyły się w złą stronę i Michael Fox trafił w inny czas, kiedy znana mu rzeczywistość okazała się inna – groźna i zła. Wokół szalał chaos i terror bandytów, porządni ludzie zostali znieprawieni lub doprowadzeni do nędzy, a społeczeństwo przeżarte korupcją i zbrodnią.
Dziadek zaczął słuchać uważniej.
– Nie wiem, jaki przypadek spowodował właśnie taki bieg zdarzeń w Polsce – ciągnął wuj Grześ, rwąc sałatę na coraz drobniejsze strzępy. – Ale to właśnie nam się przydarzyło. Żyjemy w drugiej części „Powrotu do przyszłości”. Otacza nas rzeczywistość alternatywna, której miało nie być. Na jej rozwój nie mieliśmy wpływu od owego drobnego wydarzenia, które zaważyło na naszych dalszych losach.
– Jakimż fatalistą jesteś, mój drogi – wtrącił kojąco dziadek.
– Co więcej, nadal nie mamy wpływu na rozwój wypadków – ciągnął ponuro wuj Grześ.
– Nonsens – rzekł dziadek. – Możemy się nie poddawać i robić swoje.
– Nie, tato. Rzeczywistość nam się wymknęła spod kontroli – ciągnął wuj. – A najgorsze jest to, że nie da się, jak w filmie, wszystkiego odkręcić aż do punktu wyjścia.
– Ale przecież nigdy nie było tu innej rzeczywistości – spokojnie powiedziała Babi. – Dobrze pamiętam.
– Dajcie mi już tej zupy, bo umrę – zażądała zniecierpliwiona mama Józinka. – Moim zdaniem Grześ ma dużo racji. Mogłabym wam bez końca opowiadać o rzeczywistości alternatywnej w naszym szpitalu, ale nie chcę was denerwować. Ani siebie. Cebulowa? A grzanki są?
– W każdym rodzaju rzeczywistości człowiek może się doskonalić – przypomniał mimochodem dziadek.
– Seneka – powiedziała babcia.
– Chyba, że go zabiją kijem bejsbolowym! – zakrzyknął wuj Grześ.
– Albo nie znajdzie miejsca w szpitalu, choć jest chory – dodała ponuro mama Józinka.
– Ech, można przecież urodzić dziecko na korytarzu szpitala,; sama to zrobiłam – powiedziała Babi.
– Bo to jest ta spartańska dzielność waszego pokolenia! – zakrzyknęła mama Józinka, nakładając sobie górę grzanek.
– Ale norma europejska jest inna. A! Skoro już jesteśmy przy temacie. Po domu krążą wieści, że Róża będzie miała dzidziusia.
– Potwierdzasz, Pyzuniu?
Róża zrobiła się czerwona jak pomidor.
– Potwierdzam, ciociu – rzekła dumnie. – Mam tylko nadzieję, i że to nie będzie blondyn.
– W okularach – dorzucił Józinek.
– Ach, tak? Fryderyk skrewił?
– Tak, ciociu. Powiedział, że na niego zastawiłam pułapkę.
– Biologiczną! – dorzucił dziadek z oburzeniem.
– Typowe – zlekceważyła wiadomość mama Józinka. – Najzupełniej typowe. Pyszna ta zupa, Gabuniu. Dałaś gałki muszkatołowej?
– Tak, i wina.
– Fryderyk nie znalazł się jak dżentelmen – dodała z rozczarowaniem Róża. – A myślałam zawsze, że nim jest.
– Nigdy nie był – bąknął Józinek, dolewając sobie zupy.
– To dajmy sobie z nim spokój. Życie toczy się dalej.
– On wyjeżdża do Stanów, na stypendium – powiedziała Róża i usta jej zadrżały.
– I wróci – zapewniła ją Babi. – Może nie być dżentelmenem, ale to jednak porządny człowiek. Szok mu minie i wtedy chłopak dojdzie do rozumu.
– Co z tego, babciu, kiedy ja go już nie chcę znać?
– Zjedliście? To niech dzieci zbiorą talerze. Grzesiu, podaj pieczeń! – zawołała ciocia Gabrysia i wyłożyła do salaterki groszek z marchewką.
– Może mu wybaczysz? – zasugerowała Babi, klepiąc Różę po plecach.
– O, nie, liczy się ta jego pierwsza reakcja – ciągnęła gorąco Róża – liczy się to, jak człowiek odpowiada na wyzwania losu...
– O, fascinus indignum!*– zakrzyknął potępiająco dziadek, ale Róża nie dała mu rozwinąć skrzydeł.
– ...liczy się to – wpadła dziadkowi w słowo – czy taki człowiek myśli o uczuciach drugiego. I czy odpowie egoizmem, czy też szlachetnym porywem serca.
– Naturam si sequemur ducem, nunquam aberrabimus**– pospieszył ze swoim popisem Ignacy G. Stryba i nie pohamował się przed zerknięciem na dziadka.
– Doskonale, Ignasiu – pochwalił go dumny przodek. – Akcenty położyłeś prawidłowo, tyle że nie jest to może cytat najbardziej stosowny do okoliczności.
– Dlaczego? – zdziwił się Ignacy Grzegorz.
– Poprosiłbym był o kapustę – wtrącił Jędruś Rojek, starając się dostosować do zawyżonych wymagań dziadka.
– „Po kapustce taka pustka...” – zanuciła beztrosko mama Józinka.
– Dawniej było gorzej – ogłosił Szymon, uklepując swoje ziemniaki puree w oblany sosem kurhanek. – Dzieci znajdowano w kapuście. Dziadziu, co to jest ewolucja?
Róża znów przegadała dziadka. Była zbyt wzburzona, by zważać na zasady grzeczności, które nakazują dawać starszemu pierwszeństwo wypowiedzi. Dziadek przypomniał jej o tym wymownym spojrzeniem, lecz ona tego nie zauważyła.
– Chodzi mi o to – perorowała dalej, podczas gdy dziadek, jak nabrał tchu, tak już pozostał – że kiedy się kogoś naprawdę kocha, to się nie myśli o pieniądzach czy tym podobnych bzdurach.
– Myśli się – zapewniła ją Babi.
– E, tam, pieniądze! Takie małe dziecko, co ono zje?! Zanim skończysz studia, wyżywimy je kaszką na mleku – pocieszyła siostrzenicę mama Józinka.
– Ida, a gdzie jest nasz niebieski wózek z budką? – zainteresowała się ciocia Gabrysia.
– U cioci Natalii – wyjaśnił Józinek, który panował nad wszystkim.
– I śpioszki też – dorzuciła Lusia. – Te z łaciną.
– Z łaciną? Może z łatką?
– Nie, z łaciną.
– A! Nasze amerykańskie śpioszki! – przypomniała sobie mama Józinka. – Wyhaftowałam na nich „carpe diem”*. Były świetne, miały taką praktyczną klapę na pupie.
– Ale Jędruś się w nie sfajdał jagodami – powiedział Szymon.
– Wziął hasło zbyt dosłownie – bąknął dziadek i wszyscy się roześmiali.
Józinek nie chwytał, dlaczego. To czasami bywało męczące.
– Zaraz, a gdzie właściwie jest Tygrysek? – spytała ciocia Gabrysia, patrząc na pusty talerz.
– U siebie – zdradził Jędruś. – Z Poluckiem.
Zawołano Laurę i ośmielono Lucka. Wyszli zaraz z zielonego pokoju. Przerwano im chyba jakąś pasjonującą rozmowę, bo oboje mieli wypieki i błyszczące zapałem oczy. Podano im to, co zostało z obiadu, a w tym czasie inni biesiadnicy zajmowali się przygotowaną na deser galaretką z mrożonymi wiśniami, tortem czekoladowym, kawą oraz pepsi light.
Ach! W jakimż świetnym nastroju była kuzynka Laura – Józinek nie mógł się nadziwić tej odmianie. Ożywiona, wesoła i swobodna zasiadła z wdziękiem przy stole, podzwaniając srebrnymi kolczykami. Lucek miał barani wyraz twarzy i cielęcy zachwyt w oczach. Prawie nic nie jadł, tylko z psią wiernością wodził spojrzeniem za Laurą, bezmyślnie dziobiąc widelcem w talerz. Kuzynka Laura natomiast, choć wyglądała na całkowicie nieobecną duchem, zmiatała danie po daniu. Józinek już dawno zaobserwował, że kobiety potrafią jeść tak, jakby nie jadły zupełnie. Żadna z nich, na przykład, nie siorbała. A on to bardzo lubił.
– Przepraszam, że pana nie bawię rozmową, Polucku – rzekł znużony dziadek, przymykając oczy i z cierpiętniczym wyrazem twarzy masując sobie skronie. – Ostatnia doba przyniosła mi przesyt, jeśli idzie o wymianę poglądów z młodzieńcami.
– Nie szkodzi. Nic absolutnie nie szkodzi. Absolutnie nic nie szkodzi – odrzekł Lucek, pożerając wzrokiem Laurę, która wydobywała właśnie wisienki z deseru i wkładała je po jednej w dzióbek uczyniony z warg.
– Tak, dziadziusiu, nie przejmuj się nami – odrzekła zaraz po przełknięciu wiśni. – Zresztą my zaraz idziemy do kina.
– Wobec tego będę milczał z czystym sumieniem – oznajmił dziadek. – Józinku, przestań siorbać.
– Kto siorbie, dostanie po torbie – ruszyła do ataku rodzina.
– Po korbie.
– Po karbie.
– Po garbie.
Luckowi załatały oczy, kiedy usiłował nadążyć za konwersacją. Dziadek uznał, że jest jednak jego obowiązkiem nieco wesprzeć zakłopotanego młodzieńca.
– Pan już był u nas, Polucku? – zapytał.
– Kto? Ja? – nie połapał się Lucek.
– Był, był – wtrąciła Laura. – Nie pamiętasz braci Rojków, dziadziusiu?
– Pamiętam Lulejkę. Królewicz u Thackeraya.
– To nie ten – wyjaśniła mu Laura, wyjadając galaretkę.
– O, byłem u państwa, i to nieraz – rzekł Lucek. – Laura zawsze na mnie robiła wrażenie tą swoją delikatnością.
– Mówisz o naszej Laurze? – spytała z niedowierzaniem mama Józinka. – Jak to ładnie.
– Potem życie nas rozdzieliło – ciągnął gość. – Teraz będę robił dyplom z weterynarii, więc...
– A! – drgnął dziadek, jakby go kto potraktował prądem elektrycznym. – Jak to dobrze! Czy mogę wobec tego zapytać pana o zdanie na temat zakusów inżynierii genetycznej, która, jak czytałem, planuje klonowanie, w ogromnych ilościach, udanych egzemplarzy bydła lub trzody chlewnej, a kto wie, czy i nie poszczególnych kotletów lub befsztyków?
– E – zastanowił się Lucek, mrugając oczami – co miałbym na to odpowiedzieć?
– Co pan o tym sądzi, Polucku.
– Co ja o tym sądzę po ludzku?
– Tak, Polucku, i czy to jest szkodliwe.
– Dla kogo?
– Dla konsumentów, rzecz jasna, bo że dla zwierząt – to pewne.
– Nie podoba mi się kierunek, w jakim zmierza ten świat – westchnął wuj Grześ, który był jaroszem.
– Grzesiu, ty znów upadasz na duchu! – skarciła go babcia. Teraz odezwała się mama Józinka:
– Nam też się nie podoba klonowanie kotletów, ale nie mówimy o tym przy jedzeniu.
– Właśnie.
– Trzeba mieć trochę względów dla rodziny.
– A co, czy to ja zacząłem?
Józinek wsunął po cichu drugi kawałek tortu czekoladowego, odsapnął, cichutko beknął i wstał, by zebrać talerzyki.
A jak tylko wstał, zobaczył, że pod okno kuchenne podjechała właśnie furgonetka, prowadzona przez pana Oracabessę. Wyskoczyła z niej Trolla w kapeluszu i skafandrze. Rozejrzała się i ruszyła w kierunku bramy.
Jakże szybko zadziałał teraz Józef Pałys! Jak przemyślaną akcję podjął! Wiedział bowiem doskonale, że jeśli obecnie da po sobie poznać, że widzi Trollę, to Ignacy G. Stryba natychmiast poleci na jej spotkanie. W ułamku sekundy, jak prawdziwy wódz oceniwszy sytuację, Józinek przeszedł do czynu.
Odstawił naczynia na blat przy zlewozmywaku, przeszedł bokiem pod ścianą, za plecami kuzyna, następnie przemknął przez korytarz i, bezszelestnie nacisnąwszy klamkę drzwi głównych, opuścił mieszkanie.
W samą porę, bo Trolla właśnie wchodziła do bramy.
– Cześć – powiedziała na widok Józinka, który schodził ku niej ze schodków wysokiego parteru.
– Cześć – odpowiedział, zatrzymując się na przedostatnim stopniu, ponieważ w ten sposób był nawet nieco wyższy od niej.
Uch! Ależ mu waliło serce!
Przez chwilę bał się nawet, że ona to usłyszy. Wstrzymał oddech, ale nie było to rozsądne, bo o mało się nie udusił. Zaczęło mu też szumieć w uszach i nic nie słyszał. Co ona mówiła?...
– ...dziś wieczorem.
– Uff... co?
– Wyjeżdżam dziś wieczorem – powtórzyła. Józinek znieruchomiał.
– Wpadłam, żeby się pożegnać. Przyniosłam wam trąbkę – to mówiąc Trolla wydobyła spod skafandra złociste trofeum i wręczyła je Józinkowi. – Naprawcie sobie i pogódźcie się wreszcie, dobrze?
– Uhm – zdawkowo obiecał Józinek. – Jak to: dziś? To jutro nie będzie cię w szkole?
– Nie.
– Nie pójdziemy do sklepiku?
– Niestety.
– Nie pogadamy na przerwie?
– No, widzisz. Nic z tego, Pepe.
– Dokąd jedziesz?
– Do rodziców, do Niemiec.
– Tak nagle?
– Bo, widzisz, tu nie ma dla mnie miejsca...
– Jak to?
– ...na oddziale.
– Co?
– Nieważne. Rodzice coś załatwili, dzwonili wczoraj. A Helmut ma czas jeszcze tylko jutro – potem wraca i montuje płytę.
– Skończyliście? – zainteresował się Józinek. – Udało się?
– Wyszło pięknie. Naprawdę pięknie. Wszystko znajdzie się na płycie. Przyślę ci ją.
Józinek umilkł, przetrawiając tę wiadomość. Przyśle mu płytę. Czyli nic straconego. Będą w kontakcie. – Dlaczego wyjeżdżasz na stałe?
– Tak trzeba.
– Nie chcesz tu wrócić?
– Bardzo chcę, ale nie wiem, czy będę mogła. Może być różnie. Dobrze albo źle.
– Ale wrócisz?
Trolla spojrzała na niego ciepło, oczy jej błysnęły w półmroku.
– Ja poczekam – dodał cicho Józinek.
– O! Jak długo? – spytała, patrząc w ziemię.
– Nieważne. Rok, dwa, trzy. Poczekam. Dziesięć lat nawet. Będę wtedy na studiach.
– Ja za dziesięć lat mogłabym być po studiach.
– Wrócisz? – poprosił Józinek drżącym głosem.
– Wrócę, jeśli tylko to będzie możliwe.
– Obiecujesz? – Tak.
Jak to się stało, że objął ją za szyję? Ach! Objął, bo właśnie się rozpłakała, a on zupełnie nie wiedział, jak ją ma pocieszyć.
Trolla cmoknęła go w głowę, poklepała jego krótko przyciętą grzywkę i otarła sobie oczy.
– To idę – powiedziała. – Trzymaj za mnie kciuki. Aha, i proszę, zaglądajcie na Kościuszki. Helmut prosi, żebyście wpadali. Lubi was. Jeszcze sobie pograsz na perkusji! A Walentemu dobrze by zrobiło, jakby pokopał w piłkę z fajnymi chłopakami. W ogóle nie umie.
Wydmuchała nos w chusteczkę i nacisnęła klamkę bramy.
– To... do zobaczenia jednak? – spytała jakby z nadzieją.
– Na pewno – odrzekł z mocą Józef Pałys. Sam nie wiedział, skąd mu się wzięła ta pewność...
– Na pewno, co?;
– Przecież mówię. Ona nagle się roześmiała.
– No!... skoro ty tak mówisz! Na pewno tak będzie. Na pewno będzie dobrze. Jesteś świetnym facetem, Pepe, wiesz? Dziękuję ci.
Już stała w progu kamienicy, kiedy jeszcze wetknęła głowę do środka.
– Zaraz napiszę – obiecała. Ciężka połówka bramy zamknęła się za nią z głuchym łoskotem. Wzruszony Józef Pałys stał i słuchał, jak otwierają się drzwi furgonetki i jak pan Oracabessa zapala silnik.
Wciąż jeszcze miał mokre oczy, kiedy wszedł do mieszkania dziadków. Zapewne wskutek tego widział jakoś inaczej.
Wszystko było niby zamazane, a jednak nadzwyczaj wyraźne. Jak nigdy. Zobaczył, na przykład, na regałach, w jasno oświetlonym przedpokoju, setki i setki książek; wszystko, co kiedykolwiek się zdarzyło i o czym kiedykolwiek pomyślano, zostało opisane – wszystkie smutki, rozstania, radości i powroty. To była także jego biblioteka.
Zobaczył też w kuchni, przy starym stole, pośród wiernych, dobrych ludzi, którzy stanowili jego rodzinę, wolne krzesło. To było jego miejsce. Nic na świecie nie mogłoby sprawić, żeby tego miejsca tu dla niego zabrakło.
Zobaczył wreszcie swojego ciotecznego brata. Dziwnie poważny, siedział on przy stole. Ich oczy się spotkały, a Józinek zrozumiał, że kuzyn o wszystkim wie: i o tym, że była tu Trolla, i o tym, że Józinek się z nią żegnał, i o tym, że ona jeszcze do niego wróci.
Pojął też z całą pewnością, że Ignacy Grzegorz dostrzegł przez okno Trollę, lecz celowo nie ruszył się z kuchni; a teraz także bardzo dobrze widzi, że Józef Pałys się rozmazgaił.
No i co z tego.
Usiadł obok Ignasia i pokazał mu złocistą, pogiętą trąbkę.
– Tydzień u mnie, tydzień u ciebie – mruknął. – Idę napompować piłkę. Jutro zagramy z Walentym w nogę.
– Ja nie umiem – przyznał się kuzyn.
– On też nie – powiedział Józef Pałys.
Poznań, marzec 2004 r.