Małgorzata Musierowicz
Żaba
Dla Marysi Konopy z najlepszymi życzeniami.
ALFABETYCZNY SPIS OSÓB (I MIEJSCA ICH DEBIUTU W „JEŻYCJADZIE”)
Bitner Aurelia (vel Genowefa Bombkę), z domu Jedwabińska („Opium w rosole”); żona Konrada Bitnera, polonistka.
Bitner Konrad („Brulion Bebe B.”), scenograf.
Borejko Ignacy („Kwiat kalafiora”), mąż Melanii Borejko, ojciec Gabrieli, Idy, Natalii i Patrycji; filolog klasyczny i bibliotekoznawca.
Borejko Melania (Mila), zwana Babi, z domu Makowska, po adopcji Kalemba („Kwiat kalafiora”); ekonomistka, dramatopisarka (pseudonim Kal Hamburka).
Górska Patrycja, zwana Pulpecją, z domu Borejko („Kwiat kalafiora”), córka Ignacego i Melanii, żona Floriana Górskiego („Szósta klepka”), matka Anny i Nory Górskich („Język Trolli”); inżynier leśnik.
Kalemba Gizela, po mężu Trak („Kwiat kalafiora”); przybrana matka Melanii, krawcowa.
Lelujka Lucjusz („Imieniny”); weterynarz.
Oracabessa Walenty, syn Teresy i Helmuta „Scratch” Oracabessa („Język Trolli”).
Pałys Ida, z domu Borejko („Kwiat kalafiora”), córka Ignacego i Melanii, żona Marka Pałysa („Noelka”), matka Józefa i Łucji Pałys; doktor medycyny, specjalista laryngolog.
Pałys Józef („Córka Robrojka”), syn Idy i Marka Pałysów; uczeń.
Pałys Łucja („Tygrys i Róża”), córka Idy i Marka Pałysów; dziecko przedszkolne.
Pyziak Janusz („Kłamczucha”), pierwszy mąż Gabrieli Borejko, ojciec Róży Pyziak i Laury Pyziak.
Pyziak Laura, zwana Tygryskiem („Noelka”); córka Gabrieli i Janusza Pyziaka; maturzystka.
Pyziak Róża, zwana Pyzą („Opium w rosole”); córka Gabrieli i Janusza Pyziaka; studentka astronomii.
Rójek Natalia, zwana Nutrią, z domu Borejko („Kwiat kalafiora”), córka Ignacego i Melanii, żona Roberta Rójka („Kłamczucha”), matka Szymona i Jędrzeja Rojków.
Schoppe Alina („Imieniny”), żona Jana, matka Fryderyka, Wolfganga Amadeusza i Hildegardy Schoppe; muzyk, bezrobotna.
Schoppe Fryderyk („Imieniny”), syn Jana i Aliny Schoppe; astrofizyk.
Schoppe Hildegarda, zwana Żabą („Imieniny”), córka Jana i Aliny Schoppe; uczennica gimnazjum.
Schoppe Jan („Imieniny”), ojciec Fryderyka, Wolfganga Amadeusza i Hildegardy Schoppe; nauczyciel fizyki.
Schoppe Wolfgang Amadeusz, zwany Wolfim („Imieniny”), syn Jana i Aliny Schoppe; maturzysta.
Stryba Gabriela, z domu Borejko („Kwiat kalafiora”), córka Ignacego i Melanii, primo voto Pyziak, żona Grzegorza Stryby, matka Róży i Laury Pyziak oraz Ignacego Grzegorza Stryby; filolog klasyczny.
Stryba Grzegorz („Noelka”), mąż Gabrieli, ojciec Elżbiety Kowalik, z domu Stryba („Noelka”) i Ignacego Grzegorza Stryby; informatyk.
Stryba Ignacy Grzegorz („Nutria i Nerwus”), syn Gabrieli i Grzegorza; uczeń.
Sznytek Bogna („Brulion Bebe B.”), nauczycielka.
Trolla Stanisława („Język Trolli”), uczennica gimnazjum.
Żeromska Aniela, zwana Kłamczuchą, z domu Kowalik („Kłamczucha”), żona Bernarda, matka Piotra i Pawła; z wykształcenia grafik, później aktorka.
Żeromski Bernard („Brulion Bebe B.”), ojciec Piotra i Pawła; artysta plastyk.
Żeromski Paweł, syn Anieli i Bernarda, bliźniaczy brat Piotra; uczeń gimnazjum.
Żeromski Piotr, syn Anieli i Bernarda, bliźniaczy brat Pawła; uczeń gimnazjum.
O brzasku tego doniosłego poranka, właśnie gdy Polska wkraczała do Unii Europejskiej, Żaba Schoppe wchodziła do łazienki.
Miała na sobie niebieską piżamę w żółte gwiazdki.
Tak się złożyło.
Pierwszy maja był od lat piętnastu dniem jej urodzin, lecz chwilowo o tym nie myślała, ponieważ ziewała jak hipopotam. Powód: niedobór snu. Ta nieduża istota o ogromnej dyscyplinie wewnętrznej wstawała o godzinę wcześniej niż najranniejszy z domowych ptaszków, po to, by żaden z nich nie łomotał pięścią w drzwi łazienki, domagając się wstępu.
Młoda dziewczyna potrzebuje mnóstwa czasu dla pielęgnacji swej urody i dla higieny ciała, lecz nie każdy, niestety, to rozumie. Prysznic z użyciem peelingu ziołowego to oczywiście podstawa, podobnie jak czyszczenie zębów fluorową pastą, oklejanie ich paskiem wybielającym, mycie głowy szamponem przeciwłupieżowym, nalepianie na nos plasterka przeciwko wągrom, zdejmowanie i odrywanie plasterków i pasków, smarowanie twarzy tonikiem i żelem przeciwtrądzikowym i tak dalej. Pewne rzeczy muszą być zrobione! Przy niejakiej wprawie można się z tym uporać w godzinę, lecz tylko dzięki zastosowaniu ścisłej metody.
Całe szczęście, że stosowanie ścisłych metod było dla Żaby wręcz sposobem na życie. Ujęte w ramy, tamy i umocnienia życie jej biegło płynnie, spokojnie i bez zakłóceń. Wszystko pod kontrolą. Żadnych eksplozji i wstrząsów czy też zapaści.
Dzień, który się właśnie zaczynał, miał jej przynieść niemal wyłącznie wstrząsy, eksplozje i zapaści, lecz Żaba – nieco dziecinnie wyglądająca blondynka o oczach pełnych naiwnego zdziwienia – nie mogła, oczywiście, przewidzieć tego, co miało nastąpić. Z całkowitym spokojem zakończyła swe ablucje w ciągu przewidzianej planem godziny, po czym przemknęła do swego zacisza. Trafiła akurat na moment, gdy słońce, które wygramoliło się zza masywu przeciwległego wieżowca, zalało entuzjastycznym blaskiem jej czyściutki, biały pokoik. Cztery i pół metra kwadratowego! Żaba wiedziała to na pewno, gdyż – kierując się uzasadnioną nieufnością wobec danych oficjalnych – sprawdziła to kiedyś za pomocą miarki krawieckiej. Pasjami lubiła wiedzieć, ile co waży, mierzy i kosztuje. To jej dawało poczucie bezpieczeństwa. Zapytany o resztę pomieszczeń, Papcio wyjaśnił jej, że całe mieszkanie, które odziedziczyli po dziadkach, nie przekraczało pięćdziesięciu metrów powierzchni.
Trzy małe pokoje. Pięć osób, w tym dwaj bracia. Książki. Ciasnota. Żaba miała na to swój sposób: idealny ład. Najdrobniejszy przedmiot w jej schludnym pokoiku musiał mieć stałe miejsce. Półki, szafeczki, regały i segregatory systematyzowały wszystko, co się dało. Dla uroczych drobiazgów zaś i dla przedmiotów nacechowanych znaczeniem emocjonalnym zorganizowano tu system szufladkowy.
Do systemu tego szkoła polska wdraża przyszłych obywateli już w pierwszej klasie podstawówki, zachęcając ich do wykonywania komódek z pudełek po zapałkach. Pięć segmentów po siedem pudełek. Potrzeby estetyczne uczeń może sobie zaspokoić, oklejając swe szufladki papierem kolorowym lub złotym, a nawet – przytwierdzając do lica każdej z nich guzik czy zgoła perełkę. Szkoła polska ma naprawdę dużo takich fajnych pomysłów.
W pokoiku Żaby, na jednym z regałów, stał spory zestaw owych szufladkowych konstrukcji, stanowiąc wymowne świadectwo stanu życia emocjonalnego swej twórczyni i właścicielki.
Oto na przykład obiekt, oklejony papierem w żółte różyczki, mieścił złożone w idealną kostkę wycinki prasowe na temat Brada Pitta. Postać ta – nieco już starszawa i zmięta – wiodła nader interesujące życie najbardziej seksownego spośród aktorów filmowych świata i Żaba od czasu do czasu przeglądała te wycinki – z dezaprobatą lecz nie bez wypieków na twarzy.
Jeśli chodzi o najnowszą komódkę, oblepiona była tapetą w paski. W trzech górnych szufladkach mieściła kolejno następujące skarby: – wycinek z „Gazety Poznańskiej”: „MŁODE GWIAZDY POLSKIEJ ASTROFIZYKI – poznaniak zdobywa stypendium w Houston”, – dwa niewykorzystane bilety na „Władcę pierścieni” do Kinepolis, z datą 3 stycznia 2004, – puszyste kłaczki wełny, wyskubane z rękawa Fryderyka w hali odlotów lotniska Okęcie, opatrzone miniaturową nalepką z pamiętną datą 4 stycznia 2004.
Do czwartej szufladki włożyła teraz Żaba piękny znaczek pocztowy, oderwany od listu z Houston – przedstawiał jasnozieloną ropuchę z żółtymi oczami. „Podobieństwo jest uderzające” – napisał Fryderyk. Ot, zwykłe braterskie docinki. Kiedy brat żartował, w jego oczach, tak surowych pod chłodnymi szkłami okularów, zapalały się ciepłe i miłe iskierki (szybko zresztą gasły). Nawiasem mówiąc, to przecież Fryderyk nadał jej przezwisko Żaba, zaraz po tym, jak ujrzał ją po raz pierwszy. Opowiadał, że kiedy rozwinięto kocyk, w którym została przywieziona z kliniki, ujrzano rozpłaszczony brzuszek, cienkie łapki oraz podkurczone nóżki, w łysej zaś głowie rozwarł się bezzębny otwór od ucha do ucha. Skojarzenie, twierdził Fryderyk, było natychmiastowe, ale nikt nie miał mu za złe jego okrzyku, bo tato koncentrował uwagę na mamie, a ta znów – na Wolfim, który właśnie przeżywał pierwszy atak zazdrości.
Odtąd w domu nazywano ją Żabą i, prawdę mówiąc, tak wolała. Ochrzczono ją bowiem jako Hildegardę – na cześć średniowiecznej zakonnicy, kompozytorki i pisarki w jednej osobie. Mama (z wykształcenia muzyk-wirtuoz) była fanką Hildegardy von Bingen i kiedyś, w rozkwicie swych twórczych lat, wiązała zapewne z osobą córki sprecyzowane nadzieje. Szkoda, że w stosownym czasie nie zachwyciła się na przykład Grażyną Bacewiczowną. Wolfi też by pewnie wolał dostać imię po – powiedzmy – Krzysztofie Pendereckim; jako Wolfgang Amadeusz Schoppe wzbudzał drwiny w każdej szkole, do jakiej trafił (a było ich trochę) i musiał pięścią torować sobie drogę do powszechnego szacunku (zaraz po tym, jak już ją sobie utorował, wyrzucano go ze szkoły, lub wzburzona matka przenosiła go sama).
Najgorzej miał Fryderyk. Jemu z reguły wpisywano do dziennika szkolnego nazwisko Szopen, czasem przez dwa „p”, a czasem przez „Ch”, a niekiedy nawet przez jedno i drugie. Może to dlatego zaraz po studiach tak spiesznie, skwapliwie i bez cienia żalu opuścił ojczyznę. W USA zapewne, a już zwłaszcza w Ośrodku Kosmicznym NASA, tradycja romantyczna słabiej jest zakorzeniona niż na pewnej melancholijnej równinie o fatalnym – aż do dziś – położeniu geopolitycznym, z mnóstwem wierzb płaczących i listopadowej mgły.
Fryderyk zawsze powtarzał, że polubił siostrę od drugiego wejrzenia, bo po pierwszym był w szoku (do dziś zresztą nie przepadał za noworodkami). Jako człowiek powściągliwy nie okazywał emocji zbyt wylewnie, jednak uczucie jego znajdowało wyraz w miłych kpinkach, w drobnych dowodach pamięci oraz w stałej trosce. Świeżutki przykład: list z Houston przyszedł wczoraj, dokładnie w przeddzień jej urodzin!
Kochany Fryderyk.
Tyle subtelności!
Otóż Wolfiego nie byłoby stać na podobny gest. Wolfi był jak z innego tworzywa. Bracia różnili się nawet na pierwszy rzut oka; Fryderyk, nieco oschły, wytworny i opanowany, zawsze najlepszy we wszystkim, co robił, emanował rozumnym spokojem. Wolfi ¦«– krzepki, bujny i nieprzewidywalny fan punk rocka, niósł ze sobą zamęt, kłopoty i mnóstwo wybuchowego humoru. Zwykle przebywał poza domem; twierdził, że w ten właśnie sposób najlepiej się przygotowuje do matury. Od stycznia miał już tylko dla siebie pokój, w którym dominował komputer Fryderyka z drukarką i skanerem, oraz biblioteczka z cenną kolekcją tomików poetyckich (Fryderyk zbierał wyłącznie pierwsze wydania). Wolfi mógł tam sobie teraz siedzieć godzinami, brzdąkając na swej zakurzonej gitarze elektrycznej (porzucił był dla niej grę na flecie. Zresztą, nauki gry na gitarze też poniechał, gdyż porwało go miksowanie).
Ale teraz, kiedy wolno mu było brzdąkać do woli, Wolfi nie brzdąkał. Przesiadywać zaś w domu nie miał zamiaru; twierdził, że jako pełnoletni może wychodzić, na jak długo zechce, zwłaszcza że nie ma ochoty oddychać zatęchłą atmosferą tej mrocznej dziupli w betonie.
Trudno było nie zgodzić się z nim co do atmosfery: zatęchła na dobre. Pokój, którym teraz zawładnął Wolfi, zaścielały prane i nieprane skarpetki od pary; odzież zalegała parkiet. Pośród skłębionej pościeli leżały pudełka od pizzy, zeschnięte ogryzki jabłek, brunatne skórki bananów i talerze ze śladami musztardy. Natomiast na tapczanie zwolnionym przez Fryderyka pysznił się obecnie rower wyścigowy Wolfiego. Pod koła miał podścieloną folię z bąbelkami, z boku zaś podpierała go zjechana deskorolka, której nikt nie miał prawa dotykać.
Wolfi był skłócony z tatą.
A mama od wyjazdu Fryderyka miała rozstrój nerwowy i albo płakała albo apatycznie wpatrywała się w okno. Nawet nie była w stanie prowadzić mediacji.
Jak twierdzą czasopisma dla kobiet, jogurt naturalny, wymieszany z miodem i płatkami, wywiera zbawienny wpływ na cerę, i to zarówno stosowany zewnętrznie, jak i do wewnątrz.
Żaba co dzień jadała taką owsiankę na pierwsze śniadanie (zaś przed wieczorną kąpielą okładała nią sobie twarz i dekolt, żeby zapobiec stanom zapalnym skóry). Zdarzało się jednak, i nawet całkiem często, że Wolfi wyżerał jej jogurt albo muesli, czy wreszcie miód, tak że była to jednak raczej loteria niż pielęgnacja stała. Dziś na przykład zabrakło miodu. Jogurt też został zjedzony. Na szczęście była herbatka z dziurawca, której Wolfi nie lubił; doskonała rzecz na przemianę materii. Żaba włączyła cichutko radio (śpiewał zespół Sistars) i popijała, siedząc spokojnie aż do chwili, gdy pojawił się Wolfi – krzepki, rumiany, zaspany, z ziewającą paszczą skierowaną w stronę lodówki. Natychmiast apodyktycznie przełączył radio na RMF i trafił na Papa Roach. Zadowolony, nastawił muzykę głośniej, wyjął butlę napoju mlecznego i wypił go duszkiem, robiąc przy tym tyle hałasu, co górski wodospad.
Wolfi ubrany był w czerwone bokserki, klapek zaś nie miał, bo z reguły nie wiedział, gdzie są. Plaskając bosymi stopami numer czterdzieści pięć i raźno podrygując, zajrzał do lodówki nieco głębiej i wydobył z niej samotną kiełbaskę śląską, a następnie pogładził nią siostrę po policzku.
– Piętnacha, co? – powiedział tonem starca. – Jeszcze trochę i zaczniesz siwieć. To tak szybko idzie.
Należało uznać, że były to jego bezpretensjonalne i niekonwencjonalne życzenia z okazji urodzin, więc Żaba odpowiedziała:
– No, dzięki.
On zaś wziął jej sprzed nosa pudełko muesli, wsypał sobie do ust sporą porcję tej suchej strawy, połknął wszystko bez popijania, a za to zagryzł kiełbaską.
– Też kiedyś byłem w twoim wieku – odezwał się, stawiając patelnię na gazie i wydychając chmurę czosnkowej woni.
Zwykle był lakoniczny i się spieszył, toteż Żaba uznała, że należy podtrzymać tę wątłą nić urodzinowej konwersacji. Nie może być – odrzekła z ożywieniem.
Tak, a jakże. To nie było przyjemne. A co Frycek? Powinszował? Ależ oczywiście – odparła Żaba sztywno. – On zawsze pamięta... O sobie – odgadł Wolfi bez namysłu.
– ...o innych – dokończyła Żaba gniewnie. – Przysłał śliczny Ust. A ty się go wiecznie czepiasz.
– Jaki jestem ohydny – rzekł Wolfi z potępieniem, po czym usmażył cztery jajka z cebulą, silnie przypalając masło. Zalał danie keczupem, doprawił musztardą i sosem tabasco, pobrał z szuflady widelec, a z pudła – bułkę i już miał wychodzić, gdy coś mu się przypomniało.
– A! – rzekł z jedną nogą w powietrzu. – Mam dla ciebie prezent. Ale go zapomniałem w samochodzie.
Zawsze czegoś zapominał w samochodzie; miał starego garbusa, kupionego chyba na złomowisku. Sam go wyremontował, lecz mimo to garbus wiecznie był w naprawie; kiedy akurat nie był – poruszał się z chorobliwym stękaniem, wyrzucał spod garbu kłębki spalin, a co pewien czas fundował pasażerom chwile zapierającej dech w piersiach ciszy. Wolfi go uwielbiał. Kupił go za własne pieniądze; ciągle miał własne pieniądze, gdyż był człowiekiem pełnym inwencji. Zarabiać zresztą musieli wszyscy troje, wobec mizernego stanu rodzinnych finansów. Żaba, na przykład, uczyła angielskiego parkę miłych zerówkowiczów. Fryderyk, nim wyjechał do Stanów, latami udzielał korepetycji ze wszystkich przedmiotów ścisłych. Jeden Wolfi, programowo przeciwny systemowi szkolnemu oraz, generalnie, nauczaniu, zarabiał na inne sposoby. A tych było bez liku. Poznawszy jakiegoś starego psychola wszedł z nim w spółkę kapitałową i odtąd jeździli garbusem po mieście, by malować kominy lub też wywabiać z tynków napisy sprayowe i graffiti. Wieczorami, zwłaszcza w weekendy, Wolfi grywał w klubach na keyboardzie, przez co z reguły spóźniał się na lekcje w poniedziałki. Kiedy omal za to nie wyleciał ze szkoły, zmienił system zarobkowania na bardziej stabilny: projektował tatuaże zmywalne. Generalnie radził sobie nieźle i jako pierwszy w rodzinie zdołał złożyć swe oszczędności w funduszu inwestycyjnym. Codziennie sprawdzał wiadomości giełdowe i z zadowoleniem utrzymywał, że cechuje go finansowy geniusz.
Dopiero kiedy młody kapitalista opuścił kuchnię, Żaba odważyła się wywietrzyć siny dym pozostały po smażeniu i ściszyć muzykę – tylko że było już za późno. Wolfi zdołał obudzić kogoś, kto akurat dzisiaj mógłby sobie pospać dłużej.
– Ale nie! – indyczył się tato, wchodząc do kuchni w swej spranej piżamie w paski. Wyglądał jak pobladła, wysuszona i spatynowana kopia Fryderyka, do której doklejono siwą bródkę. Piżama nie ujmowała mu ani odrobiny namaszczenia i srogości, wręcz przeciwnie nawet. – Musi być łomot od rana! I oczywiście – dorzucił gniewnie – książę nie umył po sobie patelni.
Żaba milczała dyplomatycznie. Podsycanie konfliktów w tak ciasnym mieszkaniu kłóciłoby się z jej poczuciem realizmu i ładu.
– Ten chłopak źle skończy – wyrzekł tato standardową frazę, po tylekroć już wygłaszaną przez wszystkich ojców wszech czasów, z identyczną na ogół skutecznością.
Żaba oblizała łyżeczkę.
– Herbatki z dziurawca? – zaproponowała.
Ojciec spojrzał na nią z zaskoczeniem, jakby dopiero teraz zauważył jej obecność.
– A! – rzekł. – Żabcia. Kochane dziecko. Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin. Masz tu dwadzieścia złotych, kup sobie jakiś dezodorant. – Sięgnął do kieszeni piżamy, lecz wbrew oczekiwaniom nie znalazł tam portfela. – Mam portfel w marynarce – przypomniał sobie. – Dam ci potem.
– Dziękuję bardzo – odrzekła grzecznie Żaba. – A może kawy? Lecz on przebywał mentalnie w sferze zagadnień genetycznych.
– Dlaczego Wolfi nie jest taki jak Fryderyk? – spytał. Żaba nie wiedziała.
Tato usiadł przy stole, jakby to było biurko, spojrzał na zegarek, ułożył ręce na plastykowym obrusie i przyjrzał się im z uwagą.
– Niechby chociaż brał przykład ze starszego brata – kontynuował surowo. – Popatrz, powiedz sama, czy Fryderyk byłby zdolny nastawić radio na cały regulator, kiedy ojciec śpi ze swoim nadciśnieniem?
– Nigdy.
– I otóż to.
– Ale...
– Żadne ale! Żadne ale!
– Wolfi po prostu nie zwrócił uwagi...
– A o czym ja mówię, ha? O czym? – przerwał tato, stukając knykciem w stół. – Nie zwrócił. I o to mi chodzi. On nie zwraca. On nie umie być uważający wobec innych. Pamiętaj, nie bierz z niego przykładu. Nigdy.
– Hm.
– Z Fryderyka bierz. Z Fryderyka.
– Uhm.
– Fryderyk jest bez zarzutu, pamiętaj.
– Dostałam od niego list, wiesz? – wtrąciła Żaba.
– Mama mówiła, pokazała zdjęcie. Spoważniał.
– O, tak.
– Nic dziwnego. Houston! – żebym to ja miał taki start. W jego wieku mogłem tylko śnić o podobnej szansie. – Tato zdjął okulary, spojrzał przez ich soczewki i przetarł je rogiem piżamy tak starannie, jakby usuwał z ich powierzchni wszystko, co mu w życiu przeszkodziło. – Jestem z niego dumny – wyznał.
– Ja też.
– A Wolfgang nie zda matury.
Żaba żywiła podobne obawy, lecz teraz odparła lojalnie:
– E, bo ja wiem. Pamiętaj, że za nimi idzie pusty rocznik. Wszyscy zdadzą w tym roku.
– To niestety możliwe – przyznał ojciec z potępieniem. – To jest sytuacja w najwyższym stopniu niewłaściwa. Zawdzięczamy to błędnym decyzjom ministerstwa.
– Hm.
Tato był posępny.
– Wczoraj dzwoniła do niego jakaś dziewczyna. Nie podobał mi się jej głos. Nie podobał. Dziewczyny o takich głosach z reguły miewają problemy z fizyką.
O jakich głosach? – zastanowiła się Żaba, lecz nie odważyła się prosić o wyjaśnienia. Tato od lat uczył fizyki w renomowanym liceum i miał wiele niewzruszonych teorii, jak też skostnienia charakterystyczne dla zbyt długo wykonywanego zawodu. Był apodyktyczny, nietolerancyjny, wymagający, wybuchowy i pompatyczny. Z wiekiem nabrał też zwyczaju powtarzania ważniejszych wypowiedzi, jakby je chciał utrwalić w pamięci słuchacza, lub skłonić go do skrzętnego notowania. Żabie było go okropnie żal.
– Typowa uwodzicielka. Typowa – uwypuklił teraz swoją wcześniejszą ocenę. – Żeby tylko Fryderyk nie zapomniał w Stanach, po co tam poleciał.
– Co masz na myśli właściwie?
– Uwodzicielki.
– Przecież on ma Różę.
– Różę? Co znowu! To tylko jego koleżanka z liceum.
– I ze studiów!
– No, to co. Daj spokój, Żabciu. Ona nie dla niego!
– Coś nie tak z jej głosem?
– Bądźże poważna. Nie, Róża to dziewczyna spokojna, niebrzydka. Ale intelektualnie na pewno odstaje od jego poziomu.
– W którą stronę? – zażartowała Żaba, lecz ojciec spojrzał na nią z dezaprobatą. Nie mając poczucia humoru, na żarty reagował zwykle urazą albo gniewem.
Żaba umilkła, popijając dziurawiec. Lubiła Różę, niezależnie od tego, co ją łączyło z Fryderykiem. Zawsze też miała nadzieję, że starszy brat ujrzy w tej miłej osobie kogoś więcej niż tylko wieloletnią koleżankę, douczaną przez niego w przedmiotach ścisłych i nakłonioną następnie do studiowania astronomii. Kiedyś – było to jeszcze przed ich maturą – przywiózł Różę do Koszut, na rodzinną uroczystość. Od tego czasu często można było ich widzieć razem – szli na zajęcia, albo z nich właśnie wracali, zawsze nierozłączni. Indagowany w tej sprawie przez niespokojną mamę, Fryderyk oświadczył, że o Róży myśli wyłącznie jako o koleżance i że nie życzy sobie żadnych komentarzy w tej kwestii. Trzeba przyznać, że istotnie, wyglądali zawsze bardzo serio: maszerowali równym krokiem, nie dotykając się nawet, objuczeni książkami albo mapami, lub też czekali na tramwaj do obserwatorium, patrząc w swe skrypty i kserokopie. Czyżby do Fryderyka, tak zawsze oddanego nauce, nie dotarło nigdy, że Róża jest piękną dziewczyną?
– Ale o czym my tu mówimy?! – zakrzyknął tato, którego myśl biegła najwyraźniej tym samym torem. – Róża nie jest dla niego nikim bliskim, że tak się wyrażę. Najlepszy dowód, że nawet nie przyszła się z nim pożegnać przed wyjazdem.
Żaba była innego zdania.
– Czemu by miała nagle przychodzić? Nigdy dotąd to się nie zdarzyło.
A faktycznie, pomyślała. Godne uwagi. Starszy brat nigdy nie przyprowadził Róży do domu. Zresztą, nikogo nigdy nie przyprowadzał. Może się krępował ciasnego mieszkania i wspólnego pokoju z bałaganiarzem. A może w ogóle wstydził się własnej rodziny? To byłoby bardzo przykre. Jednakże – pocieszyła się natychmiast – przynajmniej jej, Żaby, się nie wstydził. Ilekroć ich spotykała na szlaku i dyskretnie spoglądała w inną stronę, to właśnie Fryderyk pierwszy ją wołał lub pozdrawiał, a Róża machała do niej ręką z tym swoim promiennym uśmiechem. Kiedyś nawet, spotkana w butiku przy Świętym Marcinie, dyskretnie doradziła Żabie w sprawie stanika i nawet dodała kilka słów pokrzepienia (bo nie było takich małych rozmiarów).
Róża była taktowna i życzliwa. I Żaba bardzo ją lubiła.
– Oni chyba zerwali znajomość! – odkrył tymczasem tato. – Tak, to musi być to.
– Może nie – wyraziła nadzieję Żaba.
– Nieważne. Teraz, kiedy otwiera się przed nim kariera zawodowa, niech on raczej nie myśli o dziewczynach, bo jeszcze go jaka zwabi w pułapkę biologiczną. Niech on raczej wypływa na szerokie wody, a kiedy wróci tu w czerwcu, niech sobie wytyczy plan działania...
– W czerwcu to on chyba nie wróci – wtrąciła Żaba. Tato znieruchomiał.
– Jak to? – spytał wreszcie.
– Napisał, że szuka pracy w Stanach.
Ojciec siedział bez ruchu, wciągając dolną wargę i wpatrując się z napięciem w regularny wzorek plastykowego obrusa. Wreszcie się odezwał, a jego urażony głos pełen był niedowierzania.
– Sam podjął taką ważną decyzję? Dlaczego się mnie nie poradził? Żaba tego nie wiedziała.
– Zawsze się radził – nie dowierzał tato. – W każdej sprawie przychodził do mnie.
– Albo ty do niego. Spytaj go, tatku. Napisz mu maiła.
– Rzadko odpowiada.
– Bo nie ma kiedy zajrzeć do poczty w tym młynie.
– Tak, pewnie tak. Ale dzwoni też rzadko. Właściwie – wcale.
– Może to za drogo.
– Przecież dostaje stypendium! – tato zmarkotniał, milczał przez dłuższą chwilę i bezmyślnie to podważał, to zamykał wieczko pudełka z kawą. Nagle dorzucił: – Pamiętajmy, że on ma już dwadzieścia trzy lata. On już nie jest małym chłopcem. Dobrze, że chce sam o sobie decydować. – Zabrzmiało to jednak jakoś bez przekonania.
W uchylonych drzwiach pojawiło się koło od roweru, a nad nim głowa z wiechciem jasnych włosów.
– Ja też już nie jestem małym chłopcem – zauważył Wolfi i pojednawczo pokazał białe zębiska. Był ubrany – rzecz dziwna i rzadka! – w starannie wyprasowaną koszulę z krótkim rękawem oraz wyprasowane płócienne spodnie. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby cokolwiek prasował. – Wychodzę i nie wiem, kiedy wrócę.
Ale tato nic nie odrzekł, bo był na niego obrażony od czasu studniówki.
Wolfi wyszedł, drzwi za nim łupnęły i spowodowały głuchy rezonans w betonowych stropach oraz drżenie wielkiej płyty. Kiedy dźwięcznie zbiegał ze swym rowerem, uderzając na każdym zakręcie w metalową poręcz schodów, ktoś z sąsiadów krzyknął za nim z dezaprobatą i tato, słysząc to, skrzywił się boleśnie. Po chwili znów się skrzywił, bo pisnęły drzwi i do kuchni weszła mama, ubrana w pikowany szlafrok.
– Znów nie umył patelni – zauważyła słabo.
Żaba wstała i chlupnęła do zlewu Ludwikiem. Odszorowała resztki jajeczne i zwęgloną cebulę, a mama siedziała w tym czasie przy stole w zrezygnowanej pozie.
– Poszedł i nawet nie powiedział „cześć” – poskarżyła się. – A kiedy mi dał całusa, to już nawet nie pamiętam. Mój Boże, wszystko tak przemija.
Ojciec cmoknął ze zniecierpliwieniem.
Mama rzuciła mu rozżalone spojrzenie zza swych grubych soczewek. Byli rodziną okularników. Nawet Wolfi miał astygmatyzm, tyle że odmawiał noszenia szkieł, twierdząc, że on osobiście może widzieć wszystko nieostro i podwójnie, gdyż jest audiofilem.
Mama się nie sprzeciwiała. Jej zdaniem, fakt, że musiała nosić okulary, uniemożliwił jej karierę wirtuoza.
– Zapominasz, że to już duży facet, mamusiu – rzekł kostycznie ojciec.
– Ja nie zapominam, to ty zapominasz i traktujesz go jak dziecko.
– Ja?! Czy to ja oczekuję od niego całusów?!
– No, na pewno nie od niego. Biedny Wolfi. To Fryderyk jest twoim oczkiem w głowie!
– Moim oczkiem? Moim? Żabciu, słyszysz?
I tak dalej. Potrafili się pokłócić o wszystko i wszędzie, nawet w kawiarni czy na dworcu. I zawsze musieli kogoś brać na świadka lub arbitra.
Na ogół tym kimś była ona, Żaba.
Skóra jej cierpła od tego.
Często chciała mieć czapkę-niewidkę, albo być taka malutka, żeby się schować do mysiej nory. A skoro to było niemożliwe, nauczyła się utrzymywać bezpieczny dystans.
– Ale, ale – powiedziała, wstając i patrząc na zegarek. – Muszę lecieć.
– Dokąd znowu? – jęknęła mama. – Żebyś to chociaż w dzień urodzin posiedziała w domu. To nie. Latasz i latasz. – To mówiąc wstała i ruszyła do sąsiedniego pokoju, skąd przyniosła małą paczuszkę. – To dla ciebie – powiedziała z westchnieniem, całując córkę w czoło. – Teraz ty się naciesz.
W paczuszce był pierścionek – złoty, z malutkim diamentem. Należał kiedyś do prababci. Przekazywany z pokolenia na pokolenie, był właściwie bezużytecznym cackiem, ponieważ kolejne dziedziczki miały palce zbyt grube, by go włożyć. (Prababcia musiała mieć rączki jak kret).
Żaba ucałowała mamę i pięknie podziękowała, a stwierdziwszy, że złote kółko nie mieści się i na jej palcu, nawet tym najmniejszym, schowała prezent do kieszeni wraz z pudełeczkiem.
– Dam go kiedyś mojej córce – zapewniła. – Na piąte urodziny. A teraz już muszę iść.
– Dokąd?!
– Na próbę przedstawienia. Mamy je wystawić na koniec roku. Przecież wiesz. Jednoaktówka Kala Amburki. Reżyseruje pani Bitner. Polonistka.
-Aha.
– Oczywiście, mogłabym nie iść, bo gram tylko karmelitę bosego i nic nie mówię. Ale musicie mi napisać usprawiedliwienie – rzuciła Żaba, wiedząc doskonale, co usłyszy.
– Mowy nie ma – usłyszała. – Szkoła wie, po co organizuje takie zajęcia. Gdyby wszyscy się zwolnili – snuł rozważania ojciec – trud nauczycieli poszedłby na marne. Idź natychmiast.
Więc poszła natychmiast, choć do rozpoczęcia próby miała jeszcze wiele czasu.
Człowiek musi jakoś się bronić.
Przed dziesiątą słońce wzniosło się nieco, a osiągnąwszy wyższe stanowisko zaczęło się zaraz (rzecz jasna) pysznić i rozsiewać przejawy świetności. Przychodziło mu to tym łatwiej, że na błękicie było bezkonkurencyjne: nic absolutnie nie mogło go zaćmić. Szczodre blaski spływały na Poznań, który i tak był pogrążony w przyjemnym świątecznym błogostanie, całkiem jakby nikogo dziś nie obchodziło, że kraj jest wstrząsany licznymi skandalami, napięciami, aferami i niegodziwościami, że wymiar sprawiedliwości szwankuje, służba zdrowia strajkuje, edukacja leży, transport stoi, kultura upada, bezrobocie nie spada, kapitalizm rozwija się, lecz nie całkiem w tym kierunku, co trzeba, a szary człowiek jak zwykle dostaje w kość, podczas gdy jego ciemięzcy pławią się w luksusie.
Słońce, które nie takie rzeczy już widziało, sprawiało wrażenie, że jest wyższe ponad to wszystko; ze stoicką łaskawością zaglądało zarówno do śmietników, jak i do wnętrz tulipanów. Te ostatnie pod wpływem jego gorących promieni rozchylały swe pachnące kielichy. Procesem, który pod tym samym wpływem równocześnie zachodził w kubłach na śmieci, nie ma potrzeby się zajmować. Zawsze coś gdzieś gnije, lecz to nie oznacza, że należy na owym fakcie koncentrować uwagę, zapominając o piękniejszych stronach rzeczywistości.
Żaba umiała zachować ten rodzaj higieny psychicznej. Ominęła wzrokiem przepełniony śmietnik, uśmiechnęła się do tulipanów i ruszyła przez swoje osiedle.
Ożywiona działalność słońca robiła swoje: wszędzie było coraz bardziej zielono. Liście kasztanowców, rosnących przy ulicy Urbanowskiej, rozwijały się tak szybko, że ich ruch można było nieomal zarejestrować gołym okiem, zaś bzy, otaczające ruderki z pruskiego muru, były już bardzo bliskie rozkwitu. Po przeciwnej stronie jezdni piętrzyły się gierkowskie bloki z wielkiej płyty, takie same jak ten, w którym rodzina Schoppe mieszkała od tylu już lat. A dalej na lewo uliczka Nad Wierzbakiem zbiegała raźno w dół, prosto do punktu zbiórki koła teatralnego gimnazjum imienia Gombrowicza. Punkt ten mieścił się na mostku, w Parku Sołackim.
Żaba, odbywszy długi spacer w miłym milczeniu, budującej ciszy i krzepiącej samotności, punktualnie o dziesiątej znalazła się na asfaltowej alejce, która prosto jak strzelił wiodła ku mostkowi. Stare drzewa parku, okryte młodą zielenią, otaczały oko stawu, lśniące obłędnym blaskiem. Na mostku, przerzuconym ponad sztuczną kaskadą, słaniało się już znużone koło teatralne w ilości dziesięciu osób plus nauczycielki. Zbliżając się, Żaba rozpoznawała kolejne osoby: cynika Brendana z czerwonymi dredami, egzaltowaną poetkę-turpistkę, Mariannę, laureata konkursu recytatorskiego na szczeblu ogólnokrajowym, Sebastiana, i jeszcze parę innych indywidualności – lecz wszyscy oni, prawdę mówiąc, blekli, bledli i tracili znaczenie przy barwnej postaci Piotrka Żeromskiego.
Ten człowiek zawsze musiał być na pierwszym planie, a na tym pierwszym planie grać pierwsze skrzypce. Nawet, kiedy stał w tłumie, za plecami innych, od razu tam robił się plan pierwszy oraz centrum wydarzeń. Żeromski był wysoki, ale nie przesadnie, dość przystojny, ale bez rewelacji, a na głowie rosła mu wielka szopa naturalnych loków, skręconych jak czarne sprężyny. Oczy miał koloru smoły, lecz – ze względu na ich nieduży rozmiar – też niezbyt uderzające. Pod dziarsko zadartym jego nosem widniały, owszem, kiełkujące wąsiki, co u ucznia gimnazjum było pewną osobliwością przyrodniczą – lecz niczym więcej, u licha. Nie bardzo można było określić, na czym polegał ten jego magnetyzm, tak wysławiany przez koleżanki; lecz zarazem niepodobna było go zanegować. Nauczyciele o magnetyzmie nie wspominali; twierdzili, że Piotruś jest nadaktywny i nadpobudliwy. Żaba natomiast uważała, że jest on przede wszystkim denerwujący przez swą zbędną i chaotyczną ruchliwość. Wszędzie było go pełno, wytwarzał wokół siebie nieustanny hałas i zamęt, a nieumiarkowane, narcystyczne, nieustanne gadulstwo było najbardziej uderzającą jego wadą. Poza tym, ani chwili nie umiał ustać spokojnie i wiecznie go ciągnęło do działań ryzykownych lub przynoszących poklask otoczenia.
Ot, i teraz – zamiast stać jak wszyscy zwyczajnie, z miną smętną i znudzoną, zgarbiony lub wsparty o najbliższą podporę – Żeromski żywiołowo spacerował w tę i z powrotem po wąskiej drewnianej balustradzie mostku, nie patrząc pod nogi, jakby nigdy w życiu nie słyszał o Izaaku Newtonie. Śmigał adidasami po łukowatej poręczy, a jego bojówki furkotały beztrosko, podczas gdy on sam piał jak kogut. Piętnaście lat wychowywania tego człowieka dało żałosne doprawdy rezultaty.
Jego mama była sławną aktorką, a ojciec – dość dziwacznym artystą plastykiem. I to może tłumaczyło pewne nieprawidłowości rozwojowe. Jednakże przy wszystkich swoich brakach Żeromski miał też coś w rodzaju zalet: uczył się nieźle, wygrywał turnieje szachowe, a ostatnio nakręcił kamerą taty zabawną komedię w stylu Monty Pythona, którą zachwycona pani Bitner wyświetliła na specjalnym pokazie dla całej szkoły (zwalczając opór dyrekcji i wychowawczyni, pani Sznytek). Sam Żeromski zagrał, rzecz jasna, rolę pierwszoplanową, poboczne pozostawiając wybranym członkom koła teatralnego. Osoby obsadzane w rolach karmelitów bosych nie dostały propozycji udziału w tym ambitnym przedsięwzięciu.
Żaba czuła się z tego powodu lekko zawiedziona, ale i upokorzona. W ogóle, cały ten Żeromski! – coś w jego spojrzeniu i intonacji! coś w jego sposobie bycia! – sprawiało, że zaniżała się jej samoocena. Żaba mierzyła metr pięćdziesiąt dwa, czyli nie była krasnoludkiem. A jednak przy Piotrze Żeromskim tak właśnie się czuła: jak krasnoludek. Świeżo ogolony krasnoludek bez bródki. Infantylny i pedantyczny krasnoludek-prymusik o małych rączkach, krótkich nóżkach i wąziutkim horyzonciku. Daremnie się starała poprawić swój wizerunek. Zużywała mnóstwo kosmetyków i środków higieny, założyła sobie kółko w nozdrzu (fala krytyki w domu i szkole była czymś, co Żaba uznała za koszty własne przedsięwzięcia), a ostatnio zmieniła nawet oprawki okularów na prostokątne. Prostokątne – jak podano w czasopiśmie kobiecym – postarzają. Wszystkich, tylko nie ją. Kiedy Żeromski na nią spoglądał, oczy jego wyrażały doskonałą obojętność o zabarwieniu z lekka negatywnym. Zupełnie, jakby patrzył na przedszkolaka z łopatką lub wręcz – na pusty słoik po ogórkach.
Ale dzisiaj – rzecz dziwna! – stało się inaczej.
Zbliżała się właśnie dróżką, usianą plasterkami światła i cieniami ruchliwymi jak myszy, gdy Żeromski, balansując na balustradzie, zwrócił wzrok w jej stronę.
– Kukuryku! – zapiał i omal nie zleciał. – Udka! Udka! Udka!
Członkowie koła teatralnego, nauczycielki, jak też i wszyscy spacerowicze, mamy z wózkami, zakochane pary oraz emeryci i renciści, w tym jeden wiarus w białej furażerce – odwrócili się i spojrzeli na Żabę, jak maszeruje w swoich króciutkich szortach, po raz pierwszy w tym sezonie wydobytych z szafy, i jak przemieszcza swoje gołe nogi, specjalnie na tę okazję posmarowane samoopalaczem w kremie.
Od razu splątały się jej kolana; zmyliła krok, a nawet się niezgrabnie potknęła. Z zakłopotania oblała się rumieńcem i na chwilę przystanęła, walcząc z chęcią ucieczki.
Żeromski dostrzegł to nieomylnie i miał z tego, rzecz jasna, nieziemską uciechę. Zaśmiał się triumfalnie, wykonał nagły ruch – i w tym momencie dosięgła go ewidentna kara boska: noga mu się omsknęła, po czym runął z poręczy mostku.
Członkowie koła teatralnego oraz obie nauczycielki wydali wspólny okrzyk zaskoczenia, podobnie zresztą jak sama ofiara, która padła z dwóch metrów na chudy zadek, po czym walnęła głową w kamień i znieruchomiała widowiskowo.
– Och! Nie żyje! – zakrzyknęła wrażliwie turpistka Marianna, przewieszając przez poręcz swoje długie, proste włosy i blade ramiona.
Rzeczywiście, Żeromski leżał martwo u stóp Żaby, oczy miał przymknięte, a wartkie wody omywały jego znieruchomiałe adidasy.
Przeraźliwa cisza zapanowała teraz wokół – młodzież z zapartym tchem wpatrywała się w ciało kolegi, zaś nauczycielki skamieniały ze zgrozy, brzemiennej w świadomość nieuchronnych konsekwencji. Słychać było tylko bulgotanie strumyka, toczącego się po kamieniach – hej, i cóż to jeszcze?
Żaba pochyliła się, by zidentyfikować ów dźwięk, lecz w tym samym momencie, gdy pojęła, że ofiara emituje nie tylko normalny oddech, lecz i wewnętrzny chichot – typek ten poderwał się gwałtownie, rycząc jak jakieś monstrum, szczerząc zęby i wyciągając przed siebie długie łapy z palcami jak szpony drapieżcy.
– Uuu! Yyyy! – wył, niczym bohater horroru, podczas gdy ona, w pierwszym, niekontrolowanym odruchu przerażenia, rzuciła się do ucieczki.
Żeromski pognał także, rycząc ohydnie. Sadził tak za nią przez alejkę i przez krzaki, w które na koniec Żaba wpadła, by jak najszybciej wydostać się z parku – a ich śladem drobiły na wysokich obcasach obie nauczycielki. Koło teatralne, znużone i apatyczne, nieskore do nagłych biegów i zrywów, pozostało, niezaangażowane, na mostku.
Tym sposobem straciło szansę na obejrzenie dalszego biegu wydarzeń. A były one jeszcze bardziej dramatyczne. Żaba, wyskoczywszy przez krzaki na chodnik koło kiosku, nie ograniczyła się do tego, lecz w dziwnej panice pobiegła dalej, na jezdnię, gdzie, niestety, z całym impetem i hukiem wpadła na samochód.
Na szczęście był to tylko mały fiat, który ledwo jechał. W dodatku zbliżał się akurat do skrzyżowania, więc musiał zwolnić. Mimo to Żaba odczuła potężne uderzenie w bok, a następnie – piekący ból; odrzucona przez maskę samochodu padła na jezdnię, gołymi kolanami szorując po asfalcie i zdzierając sobie z nich skórę do żywego mięsa. Miała też wrażenie, że wszystkie zęby wbiły się jej w język i tam pozostały. Ujrzała wielką czerń i na chwilę zapadła w miękki worek ciszy.
Nagle tuż przed nią, w obłoku jasności, pojawiły się rzadkie czarne wąsiki.
– No i po co to się uciekało? – spytał Żeromski, przyglądając się jej z pobłażliwym zainteresowaniem.
Nie wiadomo, co było bardziej oburzające: jego słowa, czy ta pobłażliwość.
– Ty tlinio! – wybuchnęła Żaba, w ustach mając pełno jakiegoś płynu.
– To krew! – zauważył Żeromski troskliwie, wpatrując się w jej usta. – Ujujuj, ale leci. Chyba sobie odgryzłaś język. Ale poza tym nic ci nie jest? Pokaż no te kolanka. Ciu, ciu.
Żaba odepchnęła jego natrętne, zimne łapy i zebrawszy się w sobie usiadła na asfalcie. Rozejrzała się wokół. Słońce. Zieleń. Cisza. Ani ludzi, ani pojazdów. Tylko kierowca małego fiata przyglądał się jej spłoszonymi, wrednymi oczkami.
– To ja już pojadę – powiedział zza uchylonej szyby i szybko rozejrzał się wokół. – A na drugi raz uważajcie, dzieciaki. Baj.
Ruszył z brzękiem blachy i zaraz znikł w Alei Wielkopolskiej. Obie nauczycielki wypadły teraz zza krzaków i obie stanęły jak wryte.
– Och! – przestraszyła się pani Aurelia Bitner, polonistka. – Dlaczego siedzicie na jezdni?
– Żeromski, puść ją, ale już! – zareagowała odruchowo wychowawczyni, pani Sznytek.
– Ach, ona się skaleczyła, ona ma otarte kolana! – przejmowała się pani Bitner, delikatna brunetka z wielkimi oczami koloru jeżyn. Podbiegła, załamując wątłe dłonie. – Ile krwi!
– Żeromski, przestań się z nią tarzać! – zakomenderowała natomiast wychowawczyni, wyciągając przed siebie potężne ramię zakończone palcem wskazującym o lakierowanym paznokciu.
– Już przestaję – odparł Piotrek i poderwał się jak pajac na sprężynie. – Miło jest trochę się potarzać, ale ostatecznie muszą istnieć pewne granice. Granica przyzwoitości jest jedną z nich.
– Blbl – wybełkotała Żaba, gotując się z oburzenia, bezsilności i poczucia krzywdy. Chciała wstać, lecz nogi jej sflaczały.
Pani Sznytek stanęła tuż nad nią, wielka jak góra. Widziana z dołu, miała ogromne dziurki w nosie, z których sterczały czarne włoski.
– Zaloty, zaloty! – zagrzmiała z niesmakiem. – Tak, pani Aurelko. Powiem pani, że ja też kiedyś kochałam młodzież, tak jak pani teraz bynajmniej. Ale mi to przeszło. Młodzież łobuzuje, pani Aurelko, a w tych swoich głowach nie ma nic, tylko seks. Takie czasy, kochana. Schoppe, zawiodłaś mnie. Nie spodziewałam się tego po tobie. Kolczyk w nosie, i jeszcze za chłopakami latasz. Żeromski, a ty co? Że jesteś chłopiec ładny atrakcyjny, to się zaraz dajesz dziewczynom prowokować? Bo powiem rodzicom!
Prowokować?! Niesprawiedliwość była tak krzycząca i bezmierna, że Żaba omal nie wybuchnęła płaczem. Uzewnętrznianie uczuć jednak zawsze jej się wydawało nieeleganckie, a z pewnością było niebezpieczne. Splunęła tylko żywym szkarłatem i już-już miała sformułować zdanie, które pani Sznytek zapamiętałaby na zawsze, gdy usta znów jej się wypełniły ciepłym płynem o metalicznym posmaku.
– Na drugi raz nie wkładaj szortów – zauważyła z potępieniem pani Sznytek i chciała pociągnąć ten temat, lecz na szczęście pani Bitner, jak anioł pokoju, weszła do akcji.
– Biedulka. Ona krwawi – powiedziała ze współczuciem. Cała w bieli, krucha, smukła i elegancka, nie zawahała się przed podniesieniem uczennicy z asfaltu. – Piotruś, pomóż – poleciła, widząc, że rzecz będzie trudna.
Żaba coś wybełkotała, pryskając czerwoną śliną, lecz pani Bitner nawet się nie usunęła. – Podaj jej rękę – poprosiła.
Żeromski wyciągnął czarno owłosioną łapę, lecz Żaba ją odepchnęła.
– Oprzyj się na nim, oprzyj, Hil-degaardo – poprosiła pani Bitner.
– Oj, pani Aurelko, bo się pani pobrudzi. Pani to zawsze taka chętna do tej młodzieży. Ja też kiedyś kochałam młodzież, pani Aurelko, ale mi przeszło. Młodzież nie ma za nic wdzięczności, wyśmieje panią i obmówi, tacy oni są, kochana.
– No, Hil-degaardo! – zachęciła ją szeptem pani Bitner i rzuciła spłoszone spojrzenie w górę, na panią Sznytek.
Była jedyną osobą w szkole, która zwracała się do Żaby po imieniu. I – rzecz dziwna – w ustach pani Aurelii brzmiało ono nawet ładnie. Może dlatego, że wymawiała je tak melodyjnie i przeciągle. Była wytworna, łagodna i tyle wiedziała o sztuce! Hildegarda von Bingen to nie był dla niej, jak dla innych, pusty dźwięk. Znała się też na teatrze (Jej mąż, Konrad, był znanym scenografem). Nigdy nie podnosiła głosu, cechowała ją ujmująca uprzejmość. Szczerze mówiąc, była najmilszą nauczycielką, jaką Żaba kiedykolwiek spotkała. Człowiek nie miałby serca, gdyby chciał robić afronty tej kulturalnej i bezbronnej osobie.
Przyjęła więc rękę Żeromskiego, wsparła się też na ramieniu pani Bitner – i wreszcie zdołała wstać. Dopiero teraz stwierdziła, że cała się trzęsie.
Pani Bitner też to zauważyła.
– Och, jesteś w szoku – szepnęła współczująco. – Potłukłaś okulary – podała Żabie ligninowe chusteczki do zatamowania krwi i otuliła jej ramiona swoim białym sweterkiem. Tymczasem pani Sznytek oświadczyła apodyktycznie, że musi – jako wychowawczyni – doprowadzić poszkodowaną uczennicę do placówki służby zdrowia.
– Dobrze, że właściwie nic się nie stało – dodała – bo dopiero by się zaczęły nieprzyjemności, odpukać.
Żaba musiała ulec tej presji. Wychowawczyni miała samochód, zaparkowany tuż za rogiem. Odesłała panią Bitner z powrotem na mostek i zleciła jej rozpoczęcie próby w miejscu przewidzianym, to jest na placyku przed restauracją, tam gdzie stoją ławeczki. Sama tymczasem wydobyła kluczyki z torebki i otworzyła swoje daewoo.
– Hiltetatlo – odezwał się zaraz z głębi samochodu Piotr Żeromski, z miną złośliwej małpy. – Chodź tu, połóż główkę na półgłówku, sorry, na podgłówku, tylko go nie powalaj.
Boże wielki, ależ to była ciężka próba charakteru! Żaba poprawiła zbryzgane krwią okulary i zasiadła na miejscu obok kierowcy, chociaż Żeromski uznał za stosowne ją uprzedzić, że jest ono, w kręgach wtajemniczonych, nazywane miejscem śmierci.
Pani Sznytek, zasiadłszy z pewnym trudem za kierownicą, przekręciła kluczyk w stacyjce i zupełnie nagle straciła pewność siebie, a za to zmieniła się w kłębek nerwów. Najpierw długo nie mogła zapalić silnika, potem zbyt szybko puściła sprzęgło; w rezultacie samochód skoczył naprzód trzema zajęczymi susami. Pani Sznytek wyrwało się bardzo brzydkie słowo, od czego zrobiła się cała czerwona. Wreszcie, gdy już jej się udało ruszyć, omal nie uśmierciła ich wszystkich, ładując się prościutko pod tramwaj, który właśnie, nabierając rozpędu, opuszczał przystanek koło parku. Motorniczy zahamował, dzwoniąc przeraźliwie i sypiąc iskry spod kół, zaś pani Sznytek, kręcąc kierownicą jak szalona i wydając głuche piersiowe stękanie, wymanewrowała wreszcie samochód z opałów, dzięki czemu mogli się poturlać prosto przed siebie, długą Aleją Wielkopolską, mijając przedwojenne wille ukryte w romantycznych ogrodach oraz dwuszereg potężnych kasztanowców, owiniętych paskami żółtej folii (sposób na szrotówka).
– Krew, ho-ho, to ci jest dopiero dziwna i cudowna tkanka – bredził tymczasem podekscytowany Żeromski, przemieszczając się po tylnym siedzeniu ze skrzypieniem tapicerki. Najwidoczniej uznał, że musi nieustannie zabawiać rozmową ofiarę swych ekscesów.
– Nie przypadkiem ma kolor czerwony, kolor kuszący jak owoc, kolor alarmu. I wyobraź sobie, dziewczyno z przedziurkowanym języczkiem – płyn ten posiada tajemnicze właściwości i nic dziwnego, że tak go lubiły te przeróżne wampiry i strzygi, w czasach, gdy jeszcze istniały. Nie przejmuj się, stracisz jej parę litrów, a ona myk-myk – i odrośnie. Ona odrasta, jak włosy, paznokcie czy naskórek. Ale prawdę mówiąc, nie rozumiem wobec tego, czemu ofiary wampirów umierały. Aha, już wiem, bo krew odrasta wolno. Wolniej, niż ssą wampiry. Nie wiem nigdy, czy mówi się ssą, czy ssąją, czy ssią, ale... proszpani, czerwone światło!!!
– O Boże! – powiedziała pani Sznytek.
– Słucham? – powiedział Żeromski.
– Nie mówiłam do ciebie! – warknęła pani Sznytek. – Bądź wreszcie cicho, choćby przez chwilę.
– Jakbym był cicho, to byśmy już leżeli pod tym tirem jako nieduży blaszany placuszek – zwrócił jej uwagę Żeromski. – Jak pani widzi czerwone światło, to proszę zatrzymać samochód i czekać, aż się zapali zielone.
– Wiem!!! – odpaliła pani Sznytek z niezwykłą nawet u niej gwałtownością.
– Ach, tak. Myślałem, że pani nie wie. Tylko dlatego to powiedziałem.
– Cicho!!! – wrzasnęła wychowawczyni, dodając gazu i ostro wzięła zakręt w prawo.
– Mogę być cicho – zgodził się jej uczeń. – Tylko po co. Pani trudności nie mają źródła na zewnątrz, tylko wewnątrz. Nie, tu pani nie może wjechać, to jest ulica jednokierunkowa. Można za to ruszyć w górę Roosevelta.
– Ale ja ją muszę zawieźć do szpitala Raszei!
– Mamy dziś święto państwowe – rozsądnie zauważył Piotr Żeromski. – Wchodzimy do Unii Europejskiej. Na pewno wszystko z tej okazji będzie zamknięte, bo to jest bardzo dobra okazja, żeby wszystko zamknąć. Zanim trafimy na jakiś ostry dyżur, minie sporo czasu, a ten krwotok się wzmaga. Na Roosevelta 5 mam znajomą lekarkę. Spółdzielnia Mediluks, na parterze. Proponuję skorzystać. Cena pięćdziesiąt złotych, ale podejmuję się wpłynąć na obniżenie taksy. Znam tam wszystkich. Zwłaszcza ciocię. Ona nie jest naprawdę moją ciocią, tylko koleżanką mojej mamy, ale brak ścisłego pokrewieństwa nie będzie tu przeszkodą. O, to ten dom, ten. Proszę wjechać na chodnik, bo jest wolne miejsce. Popatrz, Hiltetatlo, jaka ładna kamienica. Ze stalowym drzewem przez dwa piętra, widzisz?
Ciocia, której nie łączyło ścisłe pokrewieństwo z Żeromskim, była ogniście rudą, bardzo szczupłą pieguską około czterdziestki. Dostępu do niej broniła zażywna pielęgniarka, ale Żeromski pokonał tę przeszkodę w jednej chwili i już byli w gabinecie, gdzie pani doktor siedziała za biurkiem odziana w kusy kitelek, z przeciwnej strony blatu wystawiając bardzo zgrabne nogi. Jej przenikliwe zielone oczy spojrzały ku wejściu tak, jakby w nich miała zoom oraz migawkę.
– O. Który to z was? – zadała zaskakujące pytanie.
– To ja – rzekł Żeromski. – Piotr.
– Ach, Piotr. Pogorszyło ci się?
Pogorszyło mu się bez wątpienia, drwiąco pomyślała Żaba, podczas gdy jej obecny opiekun i protektor odparł pogodnie:
– Skąd, ciociu. Krople pomogły. Wszystko w nosie mi wyschło na wiór. Jak zwykle przyprowadziłem cioci pacjentkę, reklamuję Mediluks, gdzie się da. Ale proszę potraktować ją ulgowo, bo to ja ją wepchnąłem pod malucha.
– Ach, tak?
– Tak. Sama by tego przenigdy nie zrobiła, jest doskonale wychowana.
– To pewne, że samej siebie nie wepchnęłaby pod malucha – zakpiła pani doktor, strzelając w niego skośnym spojrzeniem. – Ale gdybym chciała leczyć za darmo wszystkie twoje ofiary, nie miałabym na chleb. Halo, siadaj!!! – tu złapała za łokieć Żabę, która, obrażona i zła, już leciała do wyjścia, kapiąc krwią po płytkach posadzki.
– Żartuję. Otwieraj usta – to rzekłszy, zalała oczy pacjentki białym światłem lampy bezcieniowej. – Kolanami zajmiemy się za chwilę. Rękę też masz otartą. A pani kim jest?
Zagadnięta w ten sposób pani Sznytek wyjawiła, kim jest.
– Ach, nauczycielką – złowróżbnie powtórzyła pani doktor. – Mam syna w szkole podstawowej. A więc, jak rozumiem, w pani obecności uczennica wpadła pod samochód?
– Jaki samochód? – zdziwiła się szczerze pani Sznytek. Żeromski wyprodukował ostrzegawcze spojrzenie i zrobił znaczący grymas.
– Nie, nie, ciociu, absolutnie nie, pani dopiero nadbiegła, kiedy uczennica – cóż, nie wpadła, nie wpadła, tylko upadła, upadła, tak, dobrze mówię, upadła w pobliżu małego fiata. Trudno upaść na jezdni nie będąc zarazem w pobliżu jakiegoś pojazdu. To samochód sobie jedzie, to znów jakiś rowerek... pojazdy inwalidzkie...
– Żeromski! Ty mi jeszcze opowiesz, jak było naprawdę! – przejrzała go pani Sznytek.
– Ależ po co – uprzejmie odparł jej uczeń. – Są sytuacje, do których lepiej nie wracać pamięcią. Zresztą, nic poważnego się nie stało. Prawda, ciociu?
– Poważnego to nie – odparła pani doktor, zaglądając Żabie pod język i wpychając tam gaziki jałowe. – Ale będziemy szyć.
– Z bardzo bliska spiorunowała wzrokiem panią Sznytek, która, w poczuciu obowiązku, wsparła ręce o kolana i obwiesiła biust, po czym z tej pozycji również zajrzała w jamę ustną Żaby. – A pani co?! Proszę się odsunąć, nie przeszkadzać, wyjść na korytarz i tam poczekać. Piotrek, ty też.
Wychowawczyni, tak autorytatywnie pozbawiona możliwości uczestnictwa, pozbyła się także i poczucia odpowiedzialności. Zasiadła z ulgą w poczekalni, zsunęła pantofle ze strudzonych stóp i sięgnęła po kolorowe czasopismo. Żeromski natomiast zabawił w poczekalni tylko małą chwilę, po czym wrócił do gabinetu, tłumacząc, że wiedza praktyczna przyda mu się w przyszłości, kiedy, zamiast być reżyserem filmowym, zacznie studiować medycynę. Zaznaczył, że o tym ostatnim marzył od dziecka.
Pielęgniarka podała jej szklankę i Żaba musiała wypłukać usta czymś niesmacznym i zimnym, po czym znieczulono ją i założono trzy mocne szwy na spodniej stronie języka. W początkowej fazie zabiegu, a konkretnie – na widok strzykawki – Żeromski złożył deklarację, że gotów jest trzymać kogoś za rękę, względnie głaskać kogoś po głowie. Ponieważ nikt nie wyraził na to ochoty, Piotrek umilkł i tylko przyglądał się z niekłamaną ciekawością dalszym fazom opatrunku, zwłaszcza przemywaniu kolan Żaby i pokrywaniu rozległych urazów lekiem w aerozolu.
Zadzwonił telefon na biurku.
– Ja odbiorę, siostro – powiedziała pani doktor i zdjęła rękawiczki. – Tu już gotowe, jeszcze przedramię i proszę dać zastrzyk przeciwtężcowy. Słucham, Ida Pałys. Witam pana. Tak, czekam. Za kwadrans. Zrobił pan wreszcie te zdjęcia zatok? No. To proszę je zabrać ze sobą. A migdałki pójdą pod nóż. Bez protestów! Dojrzałe jak ser francuski.
Ledwie odłożyła słuchawkę, Piotrek już się wstawiał serdecznie za Żabą.
– Ciociu, jaki znów zastrzyk przeciwtężcowy? To się na jednym nie skończy. Tam nie było żadnego tężca, ona upadła na asfalt, a asfalt myją raz na tydzień. Tam, ciociu, nie było ani kruszyny końskiego nawozu, proszę mi wierzyć, bo ja bym na pewno zobaczył. Zawsze widzę.
– Jesteś wstrząsająco podobny do ojca – odrzekła mu na to pani doktor, a Żeromski zrobił minę człowieka mile połechtanego.
Pani doktor zaś przesunęła sceptyczne spojrzenie z jego twarzy na opatrywane właśnie kolana Żaby. – Powinno się ładnie zagoić – orzekła. – Ale z szortami na razie koniec. Będziesz miała masywne strupy przez miesiąc. Nie pij dziś nic gorącego. Możesz iść na lody.
– Miałem to właśnie w planie, miałem to w planie! – pospieszył Żeromski. – Zaraz ją zabieram do cukierni.
Okropne było to, że nie mogła nawet go ofuknąć: język jej chyba spuchł, bo wypełniał wnętrze ust jak pulsująca kula.
– Odwieź ją raczej do domu, ty sowizdrzale – poleciła doktor Pałys. – Dość ma już stresów na dzisiaj. Lepiej niech się położy, a nie biega z tobą po cukierniach. Trudno, mała, jakoś to przeżyjesz.
Żaba stęknęła z bezsilnej złości.
Pielęgniarka sięgnęła po ampułki i strzykawkę.
W tejże chwili drzwi otworzyły się bez pukania i wszedł mały, czarnoskóry chłopiec w czerwonych majtkach i zielono-żółtej bluzie. Za nim wkroczył energicznie rudzielec z piłką, który poufale zwrócił się do pani doktor Pałys, oznajmiając:
– Cześć, wyrwałem Walentemu ząb.
– A śniadanie jadłeś? – spytała nieuważnie pani doktor. – Idźcie sobie, jestem zajęta, a zaraz mam pacjenta z migdałkami.
– Ale ja go nie do końca wyrwałem.
Pani doktor powiedziała, że nie do końca rozumie, i zaczęła wypisywać receptę.
– Dynda mu, mamo! Na takim kawałku mięsa.
– I się nie urywa – dorzucił niewyraźnie czarnoskóry Walenty, po czym zbliżył się do pani doktor i ochoczo zademonstrował ten unikalny stomatologiczny przypadek.
Doktor Pałys ujęła go pod brodę i zajrzała w rozdziawione usta.
– Hm – mruknęła. – Czemu nagle Józinek zaczął ci wyrywać zęby?
– Sam się prosił! – zakrzyknął rudy z urazą.
– Tak, ja się prosiłem – zaświadczył Walenty, łypiąc białkami.
– Ruszał się – dorzucił rudy.
– Ten ząb – wyjaśnił Walenty.
– Jak piłka walnęła, to prawie wypadł. Podważyłem go pilnikiem.
– Ale nic – sapnął Walenty.
– To wziąłem obcęgi.
– Ale nic.
– No, dobrze. Siadaj no, mały, pod lampą, i otwórz buzię, chciałam powiedzieć: nie zamykaj buzi.
– A my już możemy iść? – spytał Żeromski niewinnie.
– Zastrzyk przeciwtężcowy, siostro – poleciła pani doktor. – I mogą iść.
– Tak po prostu? Nie płacąc? – przymilał się Żeromski.
– Jak to w rodzinie – warknęła doktor Pałys. – Podaj mi tylko jej nazwisko i imię. Hildegarda Schoppe? Dwa „p”? Proszę, recepta. Płukać usta dwa razy dziennie. Przyjdź do zdjęcia szwów. Walenty, chłopcze, nie wierć się, bo zjedziesz ze stołka i co ja ci wtedy wyrwę, zgadnij?
Pani Sznytek wciąż siedziała w poczekalni, pogrążona w namiętnej lekturze.
– Już po wszystkim? – spytała z rozanielonym uśmiechem. – A ja tu sobie poczytałam o paniach ze świata polityki. Patrzcie na nią, jaką ona ma cudną tę suknię z tymi falbanami – odłożyła pismo, a w zamian ujęła swą torebkę. – No, to jedziemy. Gdzie ty właściwie mieszkasz, Schoppe?
Nastała chwila absolutnej ciszy, ponieważ Żaba na to pytanie odpowiedzieć nie była w stanie, Żeromski zaś – nie potrafił; więc wskazała palcem na swoje zaciśnięte usta i pokręciła głową.
Pani Sznytek od razu zrozumiała, że uczennica nie może mówić.
– Nie możesz mówić! – rzekła tonem odkrycia. – To ja ci powiem, co zrobimy. Pokażesz mi, dokąd mam cię zawieźć. A ja cię zawiozę.
– Och, jak fajnie – powiedział Piotr Żeromski.
I wyszli na klatkę schodową, która była ciemnawa, jak to w starych kamienicach bywa, i w której pachniało nie tylko piwnicą, kurzem, pastą do podłóg i kapuśniakiem, ale i świeżym ciastem drożdżowym z dodatkiem wanilii.
Z podestu wiodły w dół schodki, kończące się na bramie o wysokich skrzydłach oszklonych drzwi. Otwarły się one właśnie i oto, oświetlona jaskrawo od tyłu, stanęła w nich młoda kobieta w dość zaawansowanej ciąży. Słońce płonęło w jej miedzianych włosach i w pomarańczowej tkaninie sukienki, tak że w pierwszej chwili widać było tylko gorący blask wokół tej sylwetki o wypukłym brzuszku.
W następnej chwili kobieta opuściła słoneczną smugę i powoli weszła po mrocznych schodach. Niosła pęk narcyzów i kartonik mleka.
I nagle stało się oczywiste, że ta młoda kobieta w ciąży, kierująca się do drzwi mieszkania na wysokim parterze, opatrzonych tabliczką BOREJKO, młoda kobieta, która weszła tam nie dzwoniąc i nie pukając, a jedynie wołając od progu: – Mieli tylko pełnotłuste! – była to Róża Pyziak, o której, dziwnym trafem, Żaba tyle rozmawiała i myślała od samego rana.
Róża Pyziak była w ciąży!
A Fryderyk był w Houston.
Te dwie okoliczności, najzupełniej oczywiste, wyraźnie nie miały ze sobą żadnego związku.
Czemuż więc Żaba poczuła ukłucie nieokreślonego niepokoju?
– Też ją znam – pochwalił się Żeromski, widząc, że Żaba jest poruszona i że wpatruje się w podniszczone drzwi, za którymi znikła pomarańczowa sukienka. – Znam w ogóle bardzo dużo ludzi w tym mieście. Nie wiem, czy ci wspominałem, że moja mama jest znaną aktorką i że w związku z tym...
– Żeromski, ty samochwało – zganiła go pani Sznytek.
Żaba, która nadal nie mogła, niestety, używać języka do najprostszych nawet funkcji, takich jak objechanie Żeromskiego lub rzucenie mu ciętej kpiny, spojrzała tylko ciężko i ruszyła do wyjścia.
Skrzydło bramy zamykało się właśnie powoli, lecz Żeromski, jak prawdziwy dżentelmen, pospieszył je otwierać przed paniami. Żaba wyszła zaraz za nauczycielką i została ponownie zaproszona do samochodu. Wsiadła bez protestów, bo czuła się dziwnie. W obolałej głowie miała młyn, w ustach – kluchę, a w gardle coś jakby wióry. Uczucie nieokreślonego niepokoju natomiast przerodziło się w stały, trwożny ucisk na dnie żołądka.
Borejko.
Któż to jest, ten Borejko?
Dlaczego Róża Pyziak mieszka u niego, będąc w ciąży, i w dodatku biega mu po mleko pełnotłuste?
Zdaniem Piotra Żeromskiego, wkroczenie czarno-rudych zabijaków z zębem dyndającym na kawałku mięsa, było okolicznością ze wszech miar korzystną. Prawdę mówiąc, nie miał do końca pewności, czy ciotka da się namówić na darmową wizytę. Nadzieję pokładał jedynie w fakcie, że państwo Mila i Ignacy Borejkowie, którzy wydali na świat między innymi ciotkę Idę, należeli do tego typu inteligentów-idealistów, którzy mają zwyczaj przejmować się sprawami ogólnymi oraz robić za darmo, co podleci. Była szansa, że ciotka Ida, choć należy już do młodszej generacji, przejęła to i owo z atmosfery domu rodzinnego. Wiedzę o tej atmosferze wyniósł ze swojego domu, gdzie rozmowy na temat znajomych i przyjaciół, pełne szczegółów oraz uogólnień podawanych z utajonym zamysłem, nie należały do rzadkości.
– Nie wiem, jak ta Polska ma wyglądać – mawiała na przykład jego sławna mama, patrząc tacie prosto w oczy – jeśli dominują w niej dwie grupy ludności: cwani kombinatorzy oraz szlachetni naiwniacy, którzy nie chcą wiedzieć, na czym polega rachunek ekonomiczny.
Na takie słowa tata reagował trzepotaniem rzęs i pytał niewinnie, do której z tych grup zechce go jego kochanie zaliczyć, a mama odpowiadała: – Ależ do tej samej, co Borejków, Bernardzie, tyle że oni przynajmniej płacą składki ZUS. Ale, ach: czemuż to przypomniał mi się nagle fragment mojej roli? – „Lepiej mieć stały dochód niż fascynować”, napisał Oscar Wilde.
-Ten fascynujący Wilde? – dopytywał się chytrze tata. – Ten, co przeszedł do wieczności jako autor fascynujących dzieł scenicznych, w których grywają najlepsze aktorki, skądinąd fascynujące?
Zawsze potrafił mamę rozbroić (grała właśnie Gwendolinę w „Bracie marnotrawnym”) i zawsze miał ostatnie słowo („Jestem, mój ptaszeczku, typem mieszanym”). Tata był w ogóle boski. Piotr podziwiał go i wielbił bezgranicznie. Miał nadzieję, że w przyszłości będzie taki sam jak ojciec: duży, brzuchaty i łagodny, z bujną czupryną do ramion i kędzierzawą brodą, pełen towarzyskiego czaru i rozbrajający swym subtelnym, abstrakcyjnym poczuciem humoru.
W kwestii brody mógł sobie Piotr pozwolić na optymizm: od pewnego czasu na jego górnej wardze pysznił się przyjemny, choć nadal, niestety, nikły zarościk. Co do pozostałych cech – robiło się, co tylko można. Przejęło się nawet talenty taty w tak trudnej dziedzinie, jaką jest gotowanie, a zwłaszcza – pieczenie ciast, zdobnych w barokowe ornamenty z czekolady.
Tata był niezrównany także w zjednywaniu sobie świata kobiecego. Piotr starał się go naśladować – z różnym skutkiem. Podczas gdy tata wywoływał uśmiech na absolutnie każdej żeńskiej twarzy, Piotr, bywało, spotykał się z agresją lub niezrozumieniem. Taka na przykład Hildegarda (koszmarne imię, swoją drogą). Od zarania wspólnej edukacji w gimnazjum imienia Gombrowicza ta nieduża, wdzięczna osóbka o kostycznej osobowości, dziecięcych kształtach i namiętnych usteczkach, wzbudzała w Piotrze zainteresowanie już samym wachlarzem swych kontrastów. W zamian okazywała mu pogardę lub, w najlepszym razie – zimną obojętność. Nie był do tego przyzwyczajony. Tata twierdził, że podobne objawy u dziewczyn mogą w istocie oznaczać nie do końca świadome wyzwanie. Cóż, kiedy każde działanie Piotra przyjmowała Hildegarda z niezmienną, czytelną niechęcią. To go zmuszało do zachowań wciąż nowych i coraz bardziej zróżnicowanych (naturalna eskalacja byłaby tu dobrym określeniem), takich jak, żeby sięgnąć do najświeższych przykładów, spacerowanie po barierce lub głośne zwracanie uwagi na nogi Hildegardy, skądinąd zaskakująco przyjemnie ukształtowane przez nieskończenie pomysłową Matkę-Naturę. Przeholował, goniąc za nią po parku: cudem uniknęła nieszczęścia, doznając przy tym jednakże bardzo niemiłych obrażeń. Prawdę mówiąc, przeszywały go dreszcze, ilekroć sobie przypomniał, jaki szurgot towarzyszył zdzieraniu skóry z tych delikatnych kolan na tym jakże szorstkim asfalcie. Brr. Zgroza.
Czuł wobec niej bezbrzeżną tkliwość i współczucie. Było mu też naprawdę przykro i żal. I wstyd, co tu dużo gadać. Mimo to gęba mu się nie zamykała. Domyślał się, owszem, że jest może odrobinkę męczący w swej niekończącej się elokwencji, ale jakoś nie mógł nad nią zapanować. Nigdy nie mógł.
Pani Sznytek poprowadziła teraz samochód z jej tylko właściwą wirtuozerią, lecz Piotr postanowił nie komentować tego więcej, w nadziei, że kiedy nie będzie niczym zaprzątać tego prostolinijnego umysłu, zdoła on wyrzucić z siebie wspomnienie paru ostatnich wydarzeń i da się pochłonąć nowym faktom. Wiódł za to, z tylnego siedzenia, monolog o architekturze Jeżyć, kierując go uwodzicielskim półgłosem wprost do małego, różowego ucha, wystającego spod równo przyciętych jasnych włosów o zapachu czystym i świeżym.
Hildegarda milczała zaciekle, w czym jednakże nie było absolutnie niczego dziwnego: po zszyciu języka aż w trzech miejscach każdy by go powściągał. Piotr odnosił też wrażenie, że stan napięcia, w jakim się obecnie Hildegarda znajdowała, musi mieć związek z faktem spotkania Róży Pyziak. Cóż, nawet on sam się zdziwił, widząc raptem tak gruntowną odmianę jej figury (dawno Róży nie widział). Pewne rzeczy jednakże zdarzają się kobietom w sposób całkowicie naturalny i nie ma co cudować nad zjawiskami powszechnymi od, jakby nie było, grubych milionów lat. Osobiście mógłby zabrać teraz głos i na ten temat, coś go jednak powstrzymywało. Zapewne delikatność i takt. Miał te cechy.
Straszny zgrzyt. Pani Sznytek wrzuciła drugi bieg. Przeleciawszy skrzyżowanie na czerwonym świetle, ścigała się teraz z tramwajem. Nie zważając na przeszkody w rodzaju skrzyżowania i kolejnej czynnej sygnalizacji świetlnej, dzielna wychowawczyni pruła dalej.
Było niespełna wpół do dwunastej, dzień świąteczny, ładna pogoda, więc też ruch uliczny nie należał do najbardziej ożywionych. Ot, po przeciwległym pasie przejechał niespiesznie lśniący nowością wóz strażacki, a kilka osowiałych samochodów osobowych sunęło w kierunku delikatesów „Piotr i Paweł”. Pani Sznytek nie spowodowała więc żadnej kolizji i bezpiecznie dowiozła Hildegardę na wskazane przez nią osiedle podstarzałych bloków. Tu milcząca uczennica nadal pokazywała drogę swej niepewnej wychowawczyni: asfaltowe ścieżki, brzózki, piaskownice, psy, zrudziałe trawniczki i przepełnione śmietniki, klomby z drobnych begonii i oblazłe z farby drzwi wiodące do kolejnych identycznych wejść w identycznych budynkach. Jeden tylko blok się wyróżniał: widniała przed nim wielka, świeża kałuża pełna piany. Od kałuży rozchodził się właśnie w różne strony osiedla tłumek mieszkańców, pogadując niespiesznie.
Hildegarda dała do zrozumienia, że są na miejscu, zaś pani Sznytek wyłączyła silnik i odpięła pas.
– Ufff! – powiedziała. – O patrzcie, tu się chyba paliło.
Na te słowa Hildegarda wyskoczyła z daewoo i zadarła głowę. Kiedy Piotr stanął obok niej, wpatrywała się w czwartą kondygnację. Jedno z okien miało tam czarne ramy i czarną przestrzeń pomiędzy nimi. Ślady kopcia widniały na tynku powyżej, utrwalone na wysokości co najmniej metra.
Wychowawczyni oznajmiła, że skoro już jest tak blisko delikatesów, to zrobi sobie zakupy, a dopiero potem wróci na próbę, bo pani Bitner jest chyba w stanie upilnować dziesiątkę dzieciaków, przynajmniej przez pół godziny. Hildegarda, która zwykle kwitowała tego typu osobiste wycieczki pani Sznytek oburzonym spojrzeniem, teraz gapiła się w górę, więc Piotr poczuł się zobowiązany do wyrażenia wzrokiem protestu. Niestety, pani Sznytek całkowicie go nie zarejestrowała. Podenerwowana, zasiadła znów za kierownicą i bezbłędnie wykonała swój stary numer z potrójnym zajęczym skokiem.
Hildegarda – szybka jak strzała mimo urazów i opatrunków – już biegła do windy, więc Piotr ruszył za nią, z czystej, jakże zrozumiałej, ciekawości. Zawsze, zresztą, wychodził z założenia, że lepiej jest widzieć i wiedzieć, niż nie widzieć i trwać w niewiedzy. Poza tym, jakoś spodobało mu się przebywanie w towarzystwie tej milczącej, opornej i wręcz zaciekłej w swej niechęci istoty ludzkiej; może był zarozumiały i zbyt pewny swojego wdzięku oraz czaru, ale coś mu jednak mówiło, że za tymi przejawami odrazy kryje się jakiś rodzaj wyzwania. W każdym razie, była to jakaś odmiana w porównaniu z tym, co go nieustannie spotykało ze strony koleżanek. Dziewczyny bowiem raczej go lubiły, skromnie mówiąc.
Pobiegł w górę, skacząc po kilka stopni i dotarł na czwarte piętro nawet szybciej niż winda, dzięki czemu jako pierwszy zaobserwował, że drzwi mieszkania z tabliczką MGR J. SCHOPPE były otwarte, posadzka lastrykowa przed nimi nosiła obfite ślady pianki gaśniczej, a zapach pożogi i zgliszcz unosił się dosłownie wszędzie, ciężki i niemiły.
Drzwi windy otworzyły się, ukazując drobną postać Hildegardy, otoczoną aurą niepokoju. Po uczynieniu jednego kroku biedaczka zamarła w bezruchu, wlepiając wielkie zielonkawo-złote oczy w czarny otwór drzwi. Zaraz potem ruszyła naprzód – a on za nią, oczywiście. Kto wie, czy nie będzie mógł do czegoś się przydać. Może trzeba będzie wzywać pogotowie, wynosić czyjeś na wpół zwęglone ciało albo wyrzucać dobytek przez okno. Miał w sobie wielką gotowość do takich działań.
Ale w środku okazało się, że już jest niestety po wszystkim. Pożar ugaszono. Zresztą, po błyskawicznych oględzinach Piotr zrozumiał, że paliło się w jednym zaledwie pomieszczeniu. Nikomu nic się nie stało. Grubawa, nieduża pani w okularach (z pewnym trudem rozpoznał w niej mamę Hildegardy) płakała głośno w kuchni, więc zajrzał tam ciekawie, lecz w lekko zadymionym wnętrzu zobaczył tylko czyściutkie kafelki i nietknięte firanki oraz białe szafki. Pani Schoppe na jego widok przestała szlochać i wyraziła wzrokiem urażone zdziwienie, więc powiedział:
– Żeromski.
– Kto?! – krzyknęła pani Schoppe, patrząc na niego przez grube szkła, zaś dwie zapomniane łzy spłynęły z jej policzków na stromiznę biustu.
– Żeromski. Kolega Hildegardy.
– Żeromski? Kolega Hildegardy?
– Żeromski. Tak.
Pani Schoppe patrzyła na niego bez wyrazu.
– Ładnie się paliło – palnął Piotr, zanim zdążył pomyśleć. Zabrzmiało to jakoś niewłaściwie – ni to protekcjonalnie, ni to szyderczo.
Ona też to chyba tak osądziła. Spojrzała na niego z niechęcią.
– Podoba ci się? To zostaw włączone żelazko.
– Ach! – powiedział Piotr i pokiwał głową.
– Człowiek całe życie haruje, poświęca karierę, własną krew by oddał, żeby tylko dla tych dzieci było, a jak one się odpłacają?!
Piotr zrejterował, robiąc trzy szybkie kroki w tył. Tym sposobem znalazł się w przedpokoju, obok osłupiałej Hildegardy, i mógł spokojnie ponad jej ramieniem zajrzeć do wnętrza spalonego pokoju.
No, no.
Warto było biec przez cztery piętra dla takiego widoku. Wszyściutko spalone! Ogień poszedł od żelazka starego typu, które wciąż jeszcze stało płasko na zwęglonych resztkach biurka, tam, gdzie wypaliło dziurę na wylot. Spłonęła biblioteczka, po której zostały tylko kikuty niektórych desek i mnóstwo mokrej sadzy. Ściany tej klitki były okopcone, podłoga zalana czarną wodą, pośrodku zgliszcz widniał osmolony metalowy szkielet krzesła na kółkach. Z pożogi ocalały szklane kulki, walające się teraz w kałuży oraz metalowe pudełko po wiśniach w czekoladzie, w charakterystycznym kształcie serca.
– Czyj to pokój? – spytał, zaciekawiony.
Hildegarda zwróciła powoli głowę w jego stronę i obdarzyła go wymownym, tragicznym spojrzeniem, więc pojął wszystko.
Swoją drogą, co ona ma dzisiaj za dzień!
Zrobiło mu się podwójnie żal tej biednej dziewczynki. Jej matka wypadła teraz z kuchni i zaraz zaczęła w kółko zadawać pytanie, czemu ktoś zostawił to żelazko, ale zupełnie nie zauważyła, że Hildegarda ma grube opatrunki na trzech ze swych czterech kończyn i że nie może mówić. Już chciał zwrócić pani Schoppe uwagę na tę okoliczność, gdy nagle drzwi od sąsiedniego pokoju otwarły się szeroko, ukazując pianino, nakryte serwetką oraz małżeńskie łóżko. Wyszedł pan Schoppe, męczący facet w okularach, z twarzą obwisłą i pełną goryczy.
– Żabciu... – już chciał przyłączyć się do biadolenia, lecz zauważył stan córki i umilkł. – Pękło ci szkiełko w okularach. Co się stało? – spytał wreszcie (przynajmniej on).
Żaba oczywiście nie udzieliła odpowiedzi, więc Piotr to musiał zrobić. – Wpa... – zaczął i urwał. – Upa... Nic groźnego. Otarcia. Tylko że nie może mówić, bo ma pozszywany język.
– Pozszywane co? – tępo spytał jej ojciec, więc Piotr wystawił poglądowo swój jęzor i pokazał na niego palcem.
Dziwne, ale to dopiero poskutkowało. Teraz rodzice zakrzątnęli się koło Hildegardy, zaprowadzili ją troskliwie do kuchni i rozpoczęli nad córką duet ochów i achów. Piotr przyglądał się temu z zadumą, wsparty ramieniem o futrynę. Usiłował wyobrazić sobie własnych rodziców w podobnej sytuacji. Byliby inni. Ocenił też, że państwo Schoppe zadają zbyt wiele pytań oraz że nie cechuje ich w najmniejszym stopniu zmysł praktyczny.
– Przepraszam, że tak się pytam, ale gdzie ona teraz będzie spać? – zapytał wobec tego Piotr, bo przecież ktoś to musiał zrobić.
– Pani doktor kazała jej położyć się do łóżka.
Państwo Schoppe zakłębili się, zafrasowali, zaczęli znowu gadać równocześnie i przeszkadzać sobie nawzajem. Hildegarda, siedząc przy kuchennym stole, słaniała się zarazem na zydelku. Wyglądała, jakby jej się miało na zemdlenie.
– Kiedy opuszcza się głowę, krew dopływa do mózgu – uświadomił ją, lecz nie posłuchała dobrej rady. Pani Schoppe za to pobiegła do trzeciego pokoiku, dotąd zamkniętego; zaraz potem rozbrzmiało i tam jej narzekanie, bo pełno było dymu, a ona nie mogła otworzyć okna.
Piotr ruszył na pomoc, gdyż, co tu kryć, był człowiekiem ciekawym świata i zarazem aktywnym. Pokój, jaki ujrzał, miał charakter raczej swojski, najwyraźniej mieszkał tu jakiś młody koleś. Parapet jedynego okna był zabudowany piramidami czasopisma „Estrada i studio”, więc Piotr ochoczo wziął się do ich przenoszenia. Poskładał je na jeden stos w kącie, otworzył okno na oścież i wpuścił do zadymionego wnętrza świeże powietrze. Zauważywszy, że w pokoju są dwa legowiska, z czego jedno – intensywnie używane, przystąpił do tego drugiego, pokrytego folią bąbelkową, na której spoczywała zabytkowa deskorolka z autografami, wykonanymi grubym mazakiem. Zwinął folię, wsadził do kosza na śmieci, deskorolkę z szacunkiem umieścił na szafie, po czym pozwolił biernej pani Schoppe oblec kołdrę i poduszkę czystą pościelą. Sam sięgnął natomiast po szczotkę i pozamiatał. W trakcie tej czynności (kiedy szufelka była już pełna śmieci) usłyszał łoskot i zaraz do mieszkania wpadł duży blondyn z muskularni, niosąc na ramieniu rower wyścigowy.
– O krucafuks – stęknął na widok zgliszcz. – O żeż ty. Pani Schoppe, porzuciwszy ścielenie łóżka, wznowiła swój lament, z którego wynikało, że Żabcia zostawiła włączone żelazko i spaliła wszystko, zaś tylko cudowi zawdzięczać należy, że jej rodzice wrócili do domu po krótszym, niż planowali, spacerze i dlatego jedynie nie spłonął cały dom.
– Ale głupio – sapnął blondyn, marszcząc kudłate jasne brwi.
– To ja zostawiłem żelazko.
– I tak też myślałem! – huknął pan Schoppe, wystawiając głowę z kuchni. – Do Żabci to wcale niepodobne. To podobne do ciebie, Wolfi. Do ciebie. A dlaczego prasowałeś w jej pokoju, a nie w swoim? No?
Wolfi zmienił się na twarzy, milczał przez chwilę, wreszcie musiał przyznać półgębkiem:
– Bo u mnie jest bałagan.
– Ha! – pan Schoppe pokiwał głową z wyrazem takiego potępienia, jakiego Piotr Żeromski nie widział na ojcowskim obliczu nigdy w całym swoim życiu. – Ba-ła-gan! – powtórzył dobitnie. – Otóż to. Zawsze mówiłem, że jesteś przyczyną wszelkiego zła w tym domu!
– Przestań! – krzyknęła pani Schoppe, a Wolfi zachował się w tych okolicznościach całkiem (zdaniem Piotra) przytomnie, bo zamiast wdawać się z ojcem w beznadziejne dyskusje, zapytał po prostu:
– Gdzie Żaba?
Zajrzał do kuchni, a następnie przykucnął przed Hildegardą, obejrzał ją całą i – wyraźnie skruszony – pogłaskał ją po ramieniu.
– Poparzyłaś się? – spytał cicho.
Hildegardą bez ruchu tkwiła na zydlu, głowę złożywszy na ceratowym obrusie.
– Upadła, tylko upadła – pospieszył z wyjaśnieniem Piotr. To mieszkanie było tak małe i ciasne, że wszystko odbywało się jakby w jednym pomieszczeniu. Brat Hildegardy odwrócił głowę i osłupiał.
– Co to za cudak? – spytał.
– Żeromski – z głębi pokoju przedstawił się Piotr, z szufelką i szczotką w dłoniach. – Kolega.
Wolfi momentalnie znalazł się obok niego – potężna góra mięśni w przyciasnej koszuli.
– Zamiatasz mi?! – wrzasnął z wysoka.
– Dużo było śmie... śmieci – wyjaśnił Piotr, mimo woli kuląc lękliwie ramiona. – Hildegardą ma się tu położyć, więc zdecydowałem ruszyć na pomoc i trochę posprzątać. W stanie, w jakim ona się znajduje, odrobina ładu byłaby wskazana... chodzi, rzecz jasna, o antyseptykę.
Mięsisty brat Hildegardy kompletnie go nie słuchał.
– Kto to ruszył?! – spytał, wskazując na parapet otwartego okna. Piotr podniósł z wdziękiem dwa paluszki.
Brat Hildegardy był niewrażliwy na gesty pełne wdzięku. Przeszył go spojrzeniem lodowatych niebieskich oczu.
– Miałem numery poukładane tematycznie... – zaczął. Wtem ujrzał rzucone na stos egzemplarze „Estrady i studia”. Cały się zagotował. – Odbiło ci? – huknął.
Pan Schoppe stanął w progu.
– Opanuj się! – polecił. – Czymże to jest wobec strat, jakie poniosła Żabcia? Spaliłeś jej wszystko, co miała.
Trzeba przyznać, że strzał był celny. Wolfi umilkł, jakby go zatkano, spochmurniał i mruknął wreszcie:
– Racja.
Spojrzał na Piotra chłodno i nasępił brwi.
– Odjazd! – powiedział i odebrał mu szczotkę oraz szufelkę. Piotr chciał powiedzieć, że chętnie by został, że może Hildegarda go potrzebuje (wszystko burzyło się w nim przed użyciem słowa „Żaba” w odniesieniu do tego miłego stworzenia), chciał też dodać, że czuje się poniekąd winien i że tak bardzo mu jej żal – ale ten cały Wolfi miał zbyt przygniatającą osobowość. W jego spojrzeniu była groźna siła, jego spokój był niebezpieczny jak uśpiony wulkan, a jego bicepsy, widoczne spod krótkich rękawów koszuli, robiły wrażenie nieprzyjemne, zniechęcając wrażliwych ludzi do podejmowania dyskusji, a zwłaszcza – sporów.
– To ja już pójdę – bąknął Piotr pojednawczo. Był człowiekiem szczupłym, nastawionym pokojowo, miał też słabe ręce. – Do widzenia państwu, było mi bardzo miło, a tu – byłbym zapomniał! – jest recepta na środki przeciwbólowe i rivanol, o ile dobrze odczytuję to gotyckie pismo. Pisała to moja ciocia. Ona nie jest moją prawdziwą ciocią, tylko wieloletnią przyjaciółką mojej mamy, a ściślej – siostrą wieloletniej...
– Żeromski! – mruknął ostrzegawczo brat Hildegardy i w jego wzroku zabłysło ostrzeżenie. – Czego jeszcze nie wiesz?
– Już lecę – szybciutko odpowiedział Piotr. I poszedł.
Męczący świrus z kupą czarnych włosów nad perkatym nosem wyniósł się wreszcie – na swoje szczęście, bo już Wolfiego ręka świerzbiła. Nie tolerował ludzi gadatliwych, a już agresję budzili w nim ci spośród nich, którzy pletli bez potrzeby, krucafuks, dla samej przyjemności niezdrowego mielenia ozorem. Sam Wolfi mówił tylko to, co było niezbędne, po prostu – schludnie, rzeczowo, bez żadnych ozdobników. Sedno sprawy – oto, co się liczyło w wypowiedzi. Wystarczyło mu już, że miał rodziców zbyt wymownych, a przecież jeszcze był w jego życiu Fryderyk, genialny brat, który co otworzył usta, to puszczał w obieg teksty naukowe o charakterze logicznie skonstruowanych referatów. Nie, nie. Tylko nie elokwencja. Małomówni mieli u Wolfganga od razu plus, na wejście. Człowiek, co nie miele ozorem, to człowiek rozważny. Waży słowa i waży uczynki. Nigdy w życiu nie władowałby się komuś do pokoju, żeby grzebać w jego kolekcji czasopism i zmiatać z podłogi porozkładane w zmyślnym porządku drogocenne notatki do matury. Teraz trzeba będzie te żółte karteczki wygrzebywać z szufelki lub kosza i jeszcze się cieszyć, że walnięty Żeromski nie zdążył wynieść wszystkiego na śmietnik.
Na tapczanie Fryderyka, tam, gdzie tak wygodnie było stawiać rower, obecnie leżała mdląco czysta, wykrochmalona pościel. No, tak. Krucafuks. Będzie musiał teraz dzielić pokój z siostrą, beznadziejnie nudnym biedactwem w trudnym wieku. Jak długo? O, niedługo. Postanowił, że sam posprząta i odmaluje jej pokoik. To się przynajmniej nieszczęsnej Żabie od niego należy. A poza tym, im szybciej przystąpi do remontu, tym prędzej będzie miał lokal tylko dla siebie.
Dla symetrii zebrał nieco śmieci ze swego tapczanu. Zamiótł do reszty podłogę, stopniowo klasyfikując odnajdywane karteluszki. Skarpetki wcisnął do plastykowej reklamówki. Spodnie i podkoszulki, dla wygody porozkładane przejrzyście na parkiecie, zebrał i wrzucił do pustej szafy, której drzwi zastawił następnie krzesłem. Przejechał po wszystkim odkurzaczem. Może być. Dobrze, że Fryderyk nie widzi tych porządków, dopieroż by triumfował. Co to się trzeba było namęczyć z tym suchym pedantem. Ale dobrze, że w końcu wyjechał. Nie do wytrzymania były te nieustanne awantury. Osobiście Wolfi nie miał nic przeciwko awanturom, nawet je lubił, bo dawały mu poczucie siły. Co go męczyło, to ich powtarzalność i bezcelowość. Trudno jest pogodzić ogień z wodą, zaś brata pedanta z bratem bałaganiarzem pogodzić po prostu się nie da, zwłaszcza gdy są zamknięci w dziesięciometrowym pokoju.
„Estrada i studio” może ostatecznie leżeć na podłodze. Przynajmniej da się otwierać okno, rzecz dość istotna w towarzystwie siostry, wiecznie zalatującej jakimiś kosmetykami o kwiatowej woni (nie cierpiał kwiatów).
Poszedł do kuchni, gdzie Żaba wciąż leżała płasko na ceracie.
– Już – powiedział.
Ale ona nie zareagowała. Dźwignął ją więc, postawił na nogi i zaprowadził do swego pokoju, w przejściu rzucając rodzicom informację, że zaraz z nimi pogada. Wyglądali, jakby też powinni się położyć. Swoją drogą, ciekawe, że w obliczu stresu ludzie najchętniej przyjmują pozycję leżącą. Jemu coś takiego nie przyszłoby do głowy. Miałby raczej potrzebę działania.
Co innego Żaba. Była po przejściach. Umieścił ją na wąskim i twardym tapczanie Fryderyka, pod głowę podetkał jej podwójnie złożoną poduszkę. Posłusznie zamknęła oczy. Wciąż milczała.
– Co ty tak nic nie mówisz? – spytał.
Uch! Rany boskie. O mało nie wrzasnął. Bez ostrzeżenia rozdziawiła usta i wywaliła koszmarny fioletowy język, spuchnięty i pozaszywany od spodu czarną nicią, zawiązaną na supełki. No, to nic dziwnego, że tak milczy. Nieźle ją storturowało.
Przykucnął obok tapczanu, walcząc z zalewającym go poczuciem winy. Wszystko przez niego.
– Żaba – powiedział nagląco.
Spojrzała na niego żabim, załzawionym okiem. Uch, brzydactwo, bidula.
– Odmaluję ci pokój raz dwa. Ani słowa.
Ajaj, ale smutna.
– Żaba – mruknął. – Przepraszam i tak dalej. Moja wina. Spieszyłem się. Odstawiłem żelazko na papiery. I nie wyłączyłem.
Tu Żaba lekko ożyła. Zaczęła pociągać zakolczykowanym nosem i w jej oczach coś się zaszkliło. No, może to i lepiej. Da upust emocjom, szok z wolna jej minie. Tylko żeby nie płakała. Nigdy przecież tego nie robi.
– Odkupię ci wszystko, każdą książkę, każdą płytę. Wiesz, że mnie stać.
Żaba pokręciła głową, wypuszczając spod powiek dwie łzy wielkości tik-taków. Było to zarazem obrzydliwe i wzruszające.
– Nie stać? – próbował zrozumieć. Znów przeczenie.
– Ach, już wiem – odgadł. – Nikt ci tego nie zwróci. Pamiątki. Te rzeczy.
Przymknęła potakująco oczy. Tak. To o to chodzi.
Lekkie rozdrażnienie słabością siostry zaczęło u Wolfiego ewoluować w kierunku potrzeby zaopiekowania się małym biedactwem. Cholernie głupia sprawa. Naprawdę ją skrzywdził.
– Masz do mnie żal? – spytał wreszcie.
Patrzcie! Żaba po namyśle podniosła rękę i pogłaskała go po policzku.
Zerwał się na równe nogi, odruchowo wytarł policzek i oświadczył, że teraz weźmie garbusa z parkingu i pojedzie do Castoramy po emulsję i szczotkę drucianą. I po unigrunt. Do wieczora będzie już jako-tako.
– A jak skończę malować – obiecał – kupię ci śliczne biureczko. Z szufladkami.
Ale ona pokręciła głową, wcale nie pocieszona. Nie chciała.
Czternasta zero trzy. Można iść. Hurra!
Doktor Ida Pałys, uporawszy się z ostatnim pacjentem, przekazała gabinet łysemu koledze Witusiowi i oznajmiła, że idzie na obiad do rodziców, naprzeciwko. Nikt nie miał tak dobrze, jak ona: gabinet Mediluksu mieścił się w kamienicy, w której się wychowała, na wysokim parterze, koło mieszkania jej rodziców, a o kondygnację wyżej niż jej własna siedziba w suterenie. Oczywiście, Ida nie zawsze miała czas na zjedzenie obiadu domowego. Nader często – pracując w klinice, potem w przychodni i jeszcze w spółdzielni lekarskiej – nie miała kiedy zjeść nawet kanapki. Ale dziś układ był bardzo korzystny. Józinek, opuszczając jej gabinet po udanej, bezbolesnej i nawet bezkrwawej ekstrakcji jedynki mlecznej przyjaciela (wyrwała ją, notabene, palcami) zapowiedział, że wraca na podwórko przy Kościuszki, gdzie pod okiem pana Oracabessy rozegrany zostanie mecz piłki nożnej pomiędzy miejscowymi a reprezentacją zza Cytadeli. Obiad miał zostać podany w przerwie meczu przez mamę Walentego.
Mąż Idy, Marek, miał dziś dyżur aż do rana, natomiast ich córka Łusia ruszyła z dziadkami do Puszczykowa, by tam rozejrzeć się za konwaliami, a przynajmniej – nazrywać fiołków. Zabrali koszyk z jajkami na twardo, kanapki i sól w papierku oraz coca colę i wyruszyli stateczkiem „Dziwożona”, który dziś właśnie inaugurował sezon rejsów po Warcie.
– Na Jowisza, mam wolne! – powiedziała z niedowierzaniem Ida, zamykając za sobą drzwi przychodni i potrząsając lokami tak, by się jej rozsypały po ramionach. Kiedy była jeszcze Idusią Borejko, nosiła włosy rozpuszczone, wiedząc doskonale, że – podobnie jak piegi – są największym bogactwem jej urody. Dobrze było pokazać ich obfitość, wyjątkowy kolor i blask. Za młodych lat niejaki Klaudiusz (obecnie właściciel siwego zarostu i łysiny) mawiał, że jej włosy są jak burza starego złota. Ciekawe, dlaczego akurat starego. Były zresztą koloru marchewki. Większość członków jej rodziny została genetycznie zaprogramowana w tym kierunku: rude włosy przeważały, podobnie jak jasna skóra i piegi.
Bolała ją głowa. Może to od tej gumki, którą – wychodząc do pracy – ściągała włosy w koczek na czubku głowy. A może raczej z przepracowania i braku snu. Po nocnym dyżurze poszła prosto do Mediluksu i od samego rana aż do teraz pacjenci (głównie darmowi) sypali się jej jak ulęgałki z drzewa. Jak wiadomo, najwięcej ludzi choruje lub ulega wypadkom w dni świąteczne oraz weekendy, czyli wtedy, kiedy lekarze też by chcieli mieć czas na wypoczynek, ewentualnie chorowanie.
– „Nie dla mnie są takie rozkosze” – zadeklamowała Ida, wchodząc do mieszkania rodziców i wdychając znajomy zapach domu – kurzu, książek, starych mebli, niezliczonych posiłków oraz – całkiem świeży – drożdżowego ciasta. Oczywiście, z głębi mieszkania natychmiast napłynęło uzupełnienie cytatu.
– „Ja jajek po prostu nie znoszę” – dopowiedziała odruchowo Gabrysia, jej starsza siostra. To ona właśnie czytywała im trzem – Idzie, Patrycji i Natalii – wszystkie po kolei dzieła Brzechwy. A potem – Tuwima, a potem – Andersena, zarażając siostrzyczki szlachetną manią czytania. Teraz pilnowała ciasta, siedząc z nosem utkniętym w drugi tom „Miasteczka Middlemarch”. – Czy wiesz, że to pierwszy polski przekład? – spytała, pokazując Idzie okładkę. Oparta wygodnie o mocny stół, popijała herbatę z wyszczerbionego błękitnego kubka, kiwając jednocześnie długą nogą z wiszącym na palcach sandałkiem. – Świetnie się czyta. Nasza ukochana Anglia, Iduś, nasza droga George Elliot, oraz mnóstwo niespodziewanie aktualnych odniesień. Tom pierwszy mogę ci już pożyczyć.
– Biorę. A co z plackiem? – spytała Ida, zrzucając białe trepki i sadowiąc się z podciągniętymi nogami na długiej ławie pod ścianą.
– Placek za kwadrans – odpowiedziała Gabrysia, nie przerywając lektury. Ida z przyjemnością przyjrzała się swojej siostrze, matce dwóch Pyziakówien i jednego Ignacego Grzegorza Stryby, która wyglądała nadal jak wysportowany, źle ostrzyżony chłopak w dżinsach i koszuli w kratkę.
– Gdzie Ignaś? – spytała. – Poszedł na mecz?
– Nie, dziś nie gra. Zabrał się z dziadkami i Łusią do lasu, po konwalie.
– O, Boże. Na pewno zabłądzi wśród paproci – mruknęła Ida, a Gabrysia spojrzała na nią karcąco.
– Na pewno nie – odparła. – Wziął kompas.
– Kompas – powtórzyła Ida kpiąco. – Nadzwyczajne. Józinek nie potrzebuje kompasu, żeby trzymać się ścieżki.
– A Ignaś nie trzyma się ścieżki, tylko lubi odkrywać nowe szlaki.
– Ciekawe, od kiedy – bąknęła Ida. W brązowych oczach siostry wyczytała jednak wyrzut, więc zamilkła. Co tam, daruje sobie przycinki – i tak Józinek jest największym zuchem ze wszystkich rodzinnych chłopaków. Ignaś, uchodzący za intelektualistę od pierwszych dni życia, był w stałym konflikcie z Józinkiem – prawdę mówiąc, raczej z winy tego ostatniego. Ale żeby chłopak dziesięcioletni wolał szukać konwalii niż kopać piłkę – to się matce Józefa Pałysa nie mieściło w głowie.
– Jestem głodna – stwierdziła, ziewając.
– Zjedz sobie kurczaka – odpowiedziała siostra i przewróciła kartkę. – Został cały szkielet i jedna noga. Tę drugą zjadła Laura przed wyjściem na lekcję śpiewu, a Róża pochłonęła wszystko inne. Ma gargantuiczny apetyt.
– A więc to będzie chłopak!
– A figę.
– Jeszcze jedna?! Nasz ojciec będzie wstrząśnięty.
– A jakże. Nutria zabrała Różę na USG. Poszedł z nimi Jędruś. Strasznie był ciekaw, co zobaczy na monitorze – i jak tylko obraz się ukazał, jak tylko powiedziano, że to dziewczynka, Jędrek w krzyk: „Mamo, mamo, widzę ją! Pomachałem jej ręką, a ona mi odmachała!”.
– Dobre! – oceniła Ida ze śmiechem. – Macie wydruk z tego USG?
– Wisi nad tobą. Istny elf.
Ida podniosła głowę i rękę. Odpięła z tablicy pełnej poprzyczepianych napisów, hasełek, zdjęć, rysunków i odezw, kartkę wiszącą tuż nad nią. Ale nie był to żaden wydruk, tylko napisane ręką ojca Borejki zdanie: CONSCIA MENS RECTI FAMAE MENDACIA RIDET*.[*Umysł świadomy słuszności śmieje się z kłamstw opinii (łac).] Wobec tego sięgnęła po kolejny arkusik – i tym razem był to rzeczywiście portret elfa: na zamazanym czarnym tle rysował się zjawiskowy, delikatny profil o wypukłym czółku, małym nosku i uroczo wydętej górnej wardze.
– Śliczna – powiedziała. – Podobna do Laury, nie uważasz?
– Nie uważam. Raczej do Róży.
– A ja ci mówię, że do Laury. Czoło, nos, budowa głowy. Ciekawe, czy twoja wnuczka to będzie rudzielec jak Róża, czy szatynka, jak Laura.
– Może być blondynką jak ja – z nadzieją rzuciła Gabrysia.
– Albo jak jej ojciec – mruknęła Ida. – Demoniczny Fryderyk.
– Zjedz kurę.
– Nie chce mi się wstać. Jestem skonana.
– Mogę ci podać nogę. Najwyżej nogę – wygłosiła Gabrysia i już się krzątała przy kuchence: odruchowo gotowa do pomocy, nieustająco troskliwa najstarsza siostra – wysoka, szybka, zawsze uśmiechnięta i nieuczesana.
– Nadal strzyżesz się sama? – spytała Ida, postukując paznokciem o stół.
Siostra odwróciła się do niej, błysnęła zębami.
– A bo nie miałam czasu iść do fryzjera.
– Jakaś nowość – mruknęła Ida. – Wpadnij do mnie, do przychodni, wyrównam ci to skalpelem. I tak będzie lepiej niż teraz. Twoim studentom nie przeszkadza, że masz na głowie pęczek słomy?
– Moi studenci mają w sobie wzniosły dystans wobec takich spraw – odpowiedziała Gabrysia. – Ale Laurze nie jest to obojętne. Zabiera mnie do fryzjera w przyszłym tygodniu. Sama zaś szykuje się na występ: konkurs śpiewaczy „Wielkopolskie skowronki” czy też coś w tym rodzaju. Dobra fryzura połową sukcesu, jak twierdzi. Sok pomidorowy czy jabłkowy?
– Pomidorowy – Ida westchnęła rozkosznie, oparła skroń o chłodną ścianę i raz jeszcze spojrzała na wydruk. – Na szczęście, elf absolutnie jest niepodobny do tego zbiega.
– Ano nie – mruknęła Gabrysia, stawiając przed nią talerz z obiadem: ryż, noga, apetyczny stosik jarzyn.
– Dziękuję. I co, nadal ani słowa od niego?
– O ile wiem, cisza zupełna. Nawet nie napisał, czy doleciał szczęśliwie do Houston.
– To może nie doleciał – powiedziała Ida ochoczo.
– A jakże. Grześ słyszał w pracy o jego sukcesach. Promotor Fryderyka pękał z dumy. W Houston, podobno, jeszcze nie widzieli takiego zucha.
– Akurat – Ida zatopiła zęby w soczystej nóżce. – Wrrr. Powiedzieliście Róży?
– A o czym?
– No, że jednak doleciał, z tym laurem na tej zdegenerowanej skroni.
– Grześ jej powiedział. Nie zareagowała nawet mrugnięciem.
– Byłoby zaskakujące, gdyby zareagowała mrugnięciem.
– Ty filutko, ty.
– Wciąż taka zajadła i wściekła na niego?
– A co. Fryderyk ją zawiódł – powiedziała Gabrysia ze zrozumieniem. Umilkły obie. Cień Janusza Pyziaka przepłynął przez kuchnię i znikł w niebycie.
– Gad jeden – z mocą powiedziała Ida, sama nie wiedząc, o którym z niegodziwców tak się wyraża.
– Inna rzecz – zauważyła Gabrysia, jak zwykle sprawiedliwa niczym matka Grakchów – że w istocie Fryderyk znalazł się między Scyllą a Charybdą. Tu stypendium, tam ciąża. A on pośrodku, bezradny jak dziecko we mgle.
– „W pieczarze, w środku urwiska, nad cieśniną morską, siedzi Scylla, co straszliwie szczeka” – przypomniało się Idzie, drugiej z rzędu córce filologa klasycznego i bibliotekoznawcy.
– „Na drugim urwisku” – dokończyła starsza siostra – „wielki figowiec o bujnym listowiu, a pod nim boska Charybdis połyka czarną wodę. Trzykroć na dzień wypluwa i trzykroć pochłania – okropność!”
– O mnie mowa? – spytała Róża, wchodząc do kuchni – rumiana, piękna i okazała.
– Nie – odrzekła Ida. – O Charybdzie.
– Ach, to już wiem. Mówiłyście o Fryderyku – odgadła ta bystra wnuczka Ignacego Borejki.
Ida spojrzała na siostrzenicę z uznaniem. Ma dziewczyna łeb, a do tego jeszcze i charakter. To po matce lub ciotce, bez wątpienia, bo przecież nie po ojcu. Pyziak charakteru nie miał, co okazał porzucając Gabrysię w ciąży, z małą Różą na rękach.
– Wiesz, Pyzuniu – dodała – nie zapowiadałaś się na tak mocną osobowość.
Zapowiadała się na ciepłe kluchy, z którymi Laura robiła, co chciała – dorzuciła Ida w myślach. – To młodsza córka Gabrysi była prawdziwym Tygrysem – nieznośna, groźna i samowolna. Aż tu proszę, dorosłość przyniosła metamorfozy. W wieku lat dziewiętnastu Laura zrobiła się nagle słodka i kusząca, co zapewne miało związek z tym, że nieustannie śpiewała, łagodząc swe obyczaje. Za to poczciwa Pyza przeobraziła się w bezkompromisową, energiczną kobietę, która wie czego chce i dumnie urodzi nieślubną córeczkę już za...
– Kiedy termin, ty ofiaro świerzopa? – przerwała Ida tok swych rozmyślań.
– Pierwsze dni czerwca – odrzekła Róża z godnością i promiennym uśmiechem.
Uśmiech był, zdaniem ciotki, nieco na pokaz. Dokonała w myśli błyskawicznych obliczeń.
– Hm. Hm. Aha. A więc można powiedzieć, Pyzuniu droga, że wasza dwutygodniowa praktyka w obserwatorium astronomicznym pod Toruniem, we wrześniu ubiegłego roku...
– Co, co? – speszyła się Pyza.
– ...okazała się prawdziwie owocna – dokończyła Ida z triumfem i wytarła wargi oraz palce serwetką, gdyż kura była nader tłusta. – To tam, wśród teleskopów i lunet, nędzny Fryderyk uwiódł cię bez skrupułów i wykorzystał niecnie twą dziewczęcą naiwność.
– A skąd, ciociu – gniewnie odparła Róża. – To ja go uwiodłam. Ale niewątpliwie naiwni byliśmy oboje. Ja w swej naiwności sądziłam, że im ściślejszy związek, tym trudniej go zerwać lub zapomnieć za oceanem. A on znów w swej naiwności sądził, że powinien mnie opuścić, gdyż zastawiłam na niego pułapkę biologiczną.
– A zastawiłaś? – zainteresowała się ciotka.
– Oczywiście że nie! Biologia sama zadziałała.
– „Ta natura jest niezmierna” – zacytowała Ida. – sytuacja niewątpliwie wygląda wielowarstwowo. Jako matka i żona powiem ci bez ogródek, że moim skromnym zdaniem dziecko powinno mieć ojca, i to pod ręką, na co dzień. Jako lekarz powiem ci wprost, że dziewczynka wychowana bez dobrego wzorca męskiego może łatwo zdziwaczeć, wyrosnąć na wredne monstrum i występować potem w telewizji, gadając uczone banały i machając sobie samej przed nosem rozczapierzonymi dłońmi.
Gabrysia i Róża spojrzały po sobie i wybuchnęły równocześnie takim samym miłym, zaraźliwym śmiechem.
– No dzięki!
– Wy, oczywiście, to całkiem co innego – pospieszyła Ida z niezręcznym zacieraniem śladów swej gafy. – Zawsze tu był nasz ojciec i emanował swoistą męskością oraz zaszczepiał wszystkim klasyczną tradycję. W pewnym – powtarzam, w pewnym! – sensie jest świetny do wchodzenia w archetypową rolę. Słuchaj, ale czy na pewno nie masz ochoty jakoś wpłynąć na Fryderyka, żeby...
– Nie mam! – twardo odpowiedziała Róża. – Nie mam ochoty w żaden sposób wpływać na tego mięczaka o kamiennym sercu, na tego świerzopa. Nie będę skamleć, o nie. Nie dorósł on zresztą do roli ojca i męża.
– A moim zdaniem – wtrąciła spokojnie Gabrysia – ty za ostro zareagowałaś.
– Ja? Za ostro?
– Tak: obraziłaś się. A może on chciał cię przeprosić za swoją pierwszą reakcję?
– Ależ skąd – odparła Róża z niezmąconą pewnością. – Przyszedł przed samym wyjazdem po to, żeby zdjąć sobie z sumienia odpowiedzialność. Dobrze postąpiłam, nie chcąc go wtedy widzieć. W pewnym sensie go ubiegłam. Teraz mogę sobie powiedzieć, że to ja pierwsza go porzuciłam. Choć oczywiście prawda jest inna.
– Bardzo to ciekawa konstrukcja myślowa... – zaczęła Ida, ale Gabrysia, za plecami córki, spojrzała ostrzegawczo i zarazem prosząco, więc Ida ugryzła się w ten swój gadatliwy ozór. Faktycznie. Po co dziewczynę rozstrajać. Niech się pociesza, jak umie.
– On mnie po prostu nie kocha, wbrew temu co gadał – dodała Róża bojowo. – Czy ktoś, kto kocha, mógłby wymyślić określenie „pułapka biologiczna” dla tego, co nas łączyło?! To określenie wszystkiemu zaprzecza – zatrzepotała ciemnymi rzęsami. – A teraz chciałabym już zamknąć ten temat, za pozwoleniem. Od samego gadania nic tu się nie zmieni, a tylko denerwujemy Milę. Od razu kopie.
– Milę!!! – zakrzyknęły obie siostry równocześnie.
– Tak. Milę. Będzie miała na imię Melania, na cześć mojej babci. Babi fantastycznie umie wspierać. W trudnych sytuacjach jest niezastąpiona. Wiem coś o tym. Więc tak właśnie chcę ją uhonorować.
– Mamie będzie miło – z zadowoleniem powiedziała Gabrysia.
– Ładnie to wymyśliłaś – przyznała Ida. – Żałuję, że sama na to nie wpadłam w swoim czasie. Nadawanie imion po przodkach ma głęboki sens. Prosty przykład: ten wielki kubek półlitrowy, Pyzuniu, który dałaś swej babci na Gwiazdkę, ten z jej imieniem wypisanym pośród pączuszków róż, będzie teraz jak znalazł dla małej Mili.
– Jak znalazł – wsparła ją kpiąco Gabrysia. – Ida, jesteś boska. Duży, jak największy kubek z imieniem wypisanym wśród pączuszków róż. To jest dla noworodka artykuł pierwszej potrzeby.
– Melania – powiedziała z rozmarzeniem Ida i mlasnęła. – Śliczne imię dla dziewczynki, zwłaszcza blondyneczki. Źródłosłów oczywiście łaciński: mel. Miód. Miodówka. Melania – a jak dalej?
A! Do licha! Puściła kolejny nietakt.
Jak mogła zadać takie głupie pytanie. Dziecko będzie zapewne nosiło nazwisko matki. Zaraz! Sekundę! Coś jej się nagle skojarzyło.
– Jak się nazywa ten twój uciekinier? – spytała.
– No, przecież Schoppe – odparła Róża, z urazą wydymając usta.
– Schoppe! Wiedziałam, że gdzieś słyszałam to nazwisko.
– Zapewne tutaj – powiedziała sarkastycznie Gabrysia. – Padło w naszym małym gronie ze sto tysięcy razy, w różnych kontekstach.
– No, ale czy ja muszę pamiętać wszystkie nazwiska, które padają w naszym małym gronie w różnych kontekstach?
– Nie. Nie musisz, Iduś.
– Patrz, a jednak pamiętałam! Schoppe! Miałam dziś pacjentkę o tym nazwisku. Przez dwa „p”. Hildegarda. Wpadła pod samochód i zszywałam jej język.
Gabriela uniosła szerokie, ciemne brwi, zauważając mimochodem, że wyjątkowy to uraz jak na ofiarę samochodu, zaś Róża jednocześnie stwierdziła ze zdziwieniem:
– To ona! To jego siostra, Żaba.
– Mała, w okularach, jasne włosy, okrągłe oczy? – upewniła się Ida.
– Zgadza się – Róża zmierzyła ciotkę podejrzliwym spojrzeniem.
– I przyszła po tym wypadku akurat prościutko do ciebie? Dziwne. Jak to było, ciociu? Lepiej mi opowiedz.
– Cóż – zaczęła Ida ze smakiem, gdyż uwielbiała snuć opowieści.
– Przyprowadził ją jeden z tych dziwnych synów Kłamczuchy. On mi ciągle kogoś przyprowadza. Nie muszę dodawać, że są to zwykle pacjenci, którym w żadnym wypadku nie można proponować, by zapłacili przepisową stawkę. Ta dziewczynka była w szoku, mocno poturbowana. Opatrzyłam jej kończyny i pozszywałam przygryziony język. Choć teraz właściwie sądzę, że trzeba było zająć się raczej językiem Piotrusia. Przyszyć mu go do brody albo i do ramienia.
– Zlituj się, Ida, co za horrory opowiadasz!
– Bo on jest – ciągnęła Ida – jeszcze bardziej rozpasanym gadułą niż jego ojciec Bernard.
– A ciekawe, że Pawełek jest inny.
– Właśnie, ciekawe.
– Ciociu – spytała Róża z niepokojem. – Tak mi przyszło do głowy – czy Hildegarda miała świadomość, w czyje ręce trafiła?
– Niewątpliwie miała świadomość – odrzekła Ida z przekonaniem – że trafiła w te oto ręce, piegowate rączki małe, lecz do pracy doskonałe.
– Ale czy wiedziała, że jesteś moją ciotką?
– Czyżbym miała to wypisane na czole lub, co gorsza, na identyfikatorze?
– Czyli nie wiedziała?
– Ano nie.
– Uff, to dobrze – ulżyło Róży. – Nie wiem tylko, czy to nie na nią właśnie wpadłam w bramie, jak wracałam.
– Zależy, o której wracałaś, maleństwo – powiedziała Ida, ziewając nagle.
– Około jedenastej.
– To wpadłaś na nią, faktycznie. O jedenastej piętnaście miałam już tego grubasa z zatokami i migdałami jak ser pleśniowy. Nadałam mu ksywkę Camembert.
– Ida, litości, ty się lubujesz w ohydzie.
– To dla higieny psychicznej – broniła się Ida. Pyza wyglądała na przejętą.
– Nie wiedziałam, że to była Żaba – przed przychodnią ciągle się kręcą pacjenci, wchodzą, wychodzą, łażą po schodach, kaszlą, kichają. Zresztą, tam jest ciemno. Ale ona! Ona mogła mnie widzieć dokładnie, jak wchodziłam. W pełnym świetle dnia!
– A co, to źle? – zdziwiła się ciotka. – Czego tak się tym przejmujesz?
Róża umilkła, zaczerwieniła się znowu, westchnęła i wyznała wreszcie:
– Fryderyk nie powiedział nikomu z rodziny.
– Że będzie miał dziecko?!
– Że ja będę miała dziecko. Z nim.
– Nie powiedział? Skąd wiesz?
– Bo mi powiedział, że nie powiedział! – zdenerwowała się Róża. – Powiedział, że gdyby powiedział ojcu, to on by z miejsca umarł na zawał. Jeden zawał już przebył, ale nie umarł. Więc nie powiedział ani ojcu, ani matce, ani rodzeństwu, bo oni by powiedzieli ojcu i matce. A teraz to pewnie Żaba im powie. I ojciec jej umrze na zawał.
– Babi ma rację – powiedziała Gabrysia, przytulając policzek do jedwabistej grzywki Róży. – U ciebie stres tym się przejawia, że stosujesz liczne powtórzenia.
– Jako lekarz – zaczęła Ida – chciałabym uściślić, czy tego zawału to on miałby dostać na wiadomość, że jego syn okazał się zdolny do bycia ojcem, czy też – że okazał się kompletnie niezdolny do bycia ojcem?
Nikt jej nie odpowiedział. Ida wydęła policzki i prychnęła, starając się w ten sposób okazać wzgardę dla postaw tchórzliwych i nieodpowiedzialnych.
– Zawał. Zakrzep w zwężonej aorcie – wyjaśniła. – Jaki to ma związek z ciążą? Na Jowisza! Gdyby każdy ojciec, który się dowiaduje, że zostanie dziadkiem, miał od razu dostawać zawału, domy starców świeciłyby pustką, geriatrzy musieliby robić drugą specjalizację, a na świecie zostałyby wyłącznie dojrzałe, piękne kobiety, gotowe stać się dumnymi babciami.
– Nie, nie wyłącznie one – sprzeciwiła się Gabriela. – Ci młodzi ludzie! Oni też by zostali.
– Jacy znowu? – kłótliwie spytała Ida.
– Ci, co będą mieli to dziecko.
– A tak, masz rację. Bene – i dodała po namyśle: – No i te dzieci. One też by zostały.
– Ewentualnie – ich rodzeństwo? – podsunęła Gabrysia. – No i cała reszta tych mężczyzn, którym nikt nie oświadczał, że będą dziadkami – wyliczała dalej tonem analityka, a Ida, która pojęła wreszcie, że jest obiektem zabawy, popukała się z rozmachem w czoło.
– Ci mogliby – ciągnęła poważnie Gabrysia – utworzyć grupy wzajemnego wsparcia i paradować po ulicach ze stosownymi transparentami, domagając się wnuków. Ale może zbyt daleko posuwam się w swoim wieszczeniu, czy też, jak kto woli, futuryzowaniu.
– Może zbyt – zgodziła się Ida.
– Zwłaszcza, że wy pysznie się bawicie, podczas gdy ja mam problem – zauważyła Róża z wyrzutem, a Ida zaśmiała się w głos:
– Cha, cha! To ty chyba nie wiesz, co znaczy mieć problem – powiedziała z nieco wysilonym optymizmem.
Urok linii prostej.
Powab harmonii.
Czystość sytuacji jasnych, jednoznacznych, zarysowanych ostrym konturem, bez żadnych półtonów, półcieni czy pajęczyn.
Definitywna nieobecność zasadzek, labiryntów i mętliku.
Ład, bezpieczeństwo, planowanie długofalowe i zapinanie wszystkiego na ostatni guzik.
Tak mniej więcej przedstawiały się priorytety Żaby Schoppe.
Oto dlaczego pierwszą rzeczą, jaką zrobiła po wyjściu ze wstrząsu wywołanego utraceniem w pożarze wszystkich obiektów papierowych, tekturowych, słomianych, bawełnianych, plastykowych, drewnianych oraz innych pochodzenia roślinnego – było sięgnięcie po miotłę.
Następną jej czynnością, po załadowaniu do worków na śmieci prochów i popiołów wszystkiego, co przez piętnaście lat stanowiło jej skarbiec, wszystkiego, co przez te lata starannie zbierała, układała, przechowywała i segregowała, było umycie rąk, twarzy i włosów, w celu spłukania z siebie nawet wspomnienia owych popiołów.
Żaba była dzielna.
Orzeźwiona, a nawet nieco podniesiona na duchu, Żaba wkroczyła do kuchni i wydobyła z puszki po herbacie Earl Grey garść monet. Następnie wypisała na kartce, przytwierdzonej magnesikiem do tejże puszki, ile pieniędzy bierze. Był to przyjęty w rodzinie Schoppe system, rodzaj pisemnego zobowiązania, że pożyczkę z kasy rodzinnej zwróci się niebawem. Pożądane było podanie daty.
Hildegardę przepełniało pragnienie czynu. Ani myślała wylegiwać się w biały dzień na tapczanie Fryderyka, tej wyspie świeżości, tak samotnej pośród naturalnego środowiska Wolfganga Amadeusza.
Ekstrakt z szałwii, rozcieńczony letnią wodą, a użyty do płukania jamy ustnej, przyniósł Żabie wyraźną ulgę. Język, acz nieco odrętwiały, już tak nie bolał, a po kolejnych płukaniach zaczął nawet zatracać obrzęk. Żaba powiedziała na próbę kilka wyrazów z użyciem głoski „r” i stwierdziła, że potrafi się przecież obecnie porozumieć z każdym człowiekiem, chyba żeby miał on wybitnie złą wolę.
Wyszła z mieszkania, mijając zamknięte drzwi pokoju rodziców. Prowadzili tam wymianę zdań na temat Wolfiego, a głosy ich były mocno podniesione.
Zjechała windą na parter i udała się do pobliskiej cukierni, gdzie chętnie jej zmieniono monety na jeden niebieski banknot.
Utykając na obie nogi, Żaba poszła teraz najkrótszą drogą na ulicę Roosevelta, do spółdzielni Mediluks. Upodobanie do czystych sytuacji i ładu w każdej dziedzinie życia nakazywało jej bowiem jak najspieszniej uregulować dług, zaciągnięty u doktor Idy Pałys. Był to dług honorowy, bez wątpienia; metoda Piotra Żeromskiego, polegająca na budowaniu sobie marki dobrego samarytanina za pomocą wyłudzania darmowych usług medycznych, była Żabie doprawdy obca i niemiła.
Za kwadrans trzecia znalazła się ponownie w gabinecie spółdzielni Mediluks, gdzie zastała tylko łysego lekarza o nosie jak haczyk, zajętego lekturą czasopisma dla kobiet. Zmierzył ją zawodowym spojrzeniem i już chciał jej zmieniać opatrunki, gdy Żaba krótko spytała o doktor Pałys, z którą musi się widzieć w pewnej niecierpiącej zwłoki sprawie.
I któż by przypuszczał, że pani doktor jest tak blisko! – wedle słów jej łysego kolegi, znajdowała się o rzut stetoskopem, za drzwiami sąsiedniego mieszkania. Krótko mówiąc, dokładnie za tymi, na których widniała tabliczka BOREJKO, i za którymi znikła Róża. „Jest u rodziców” – wyjaśnił łysy doktor.
Ida Pałys ma więc tu rodziców.
A kogo ma za tymi drzwiami Róża Pyziak?
Żaba nie wahała się zbyt długo.
Drzwi tego mieszkania były stare i zniszczone – tak jak cały dom pochodziły z początku dwudziestego wieku. Dzwonek, przyciśnięty energicznie, nie reagował. Na pukanie nie odpowiadał nikt, choć z głębi mieszkania dochodziły stłumione, dalekie głosy i piskliwy chichot. Po ostrożnym naciśnięciu klamki Żaba stwierdziła, że drzwi są otwarte.
Ostrożnie wsunęła głowę do środka.
Zapach świeżego ciasta drożdżowego – jeden z najbardziej kuszących zapachów świata – wybiegł jej na powitanie, zanim jeszcze zdołała cokolwiek dojrzeć w mrocznym wnętrzu. Poszła naprzód, parę kroków. Znajdowała się w długim, ciemnawym korytarzu ze ścianą książek po lewej stronie i kilkorgiem drzwi po prawej. Jedne z nich, te w głębi, były otwarte i rozjaśniały dal korytarza ciepłożółtą plamą dziennego światła. To stamtąd dobiegały kobiece głosy.
Ruszyła w tę stronę.
Minęła stolik z telefonem i zamglone lustro, minęła regały, do ostatnich granic wypchane zakurzonym księgozbiorem godnym średniej filii bibliotecznej, wreszcie dotarła do przejścia w prawo.
Była tam wielka kuchnia wypełniona słońcem, z solidnym kredensem i z dużym stołem. Wokół stołu siedziały, wygodnie rozparte, trzy kobiety, z których jedną była doktor Pałys, a drugą – Róża Pyziak. Trzecia kobieta – uśmiechnięta, piegowata blondynka koło czterdziestki – zupełnie się nie zdziwiła na widok gościa. Tamte dwie – owszem.
– Żaba!!! – z zaskoczeniem, a może nawet i przestrachem powiedziała Róża Pyziak. Pani doktor Pałys nie odezwała się, tylko wysoko uniosła cienkie brwi nad skośnymi, zielonymi oczami. Słońce padało na nią z boku i rozświetlało nie tylko te oczy, ale i rozpuszczone, rude loki.
Żaba mimo woli przeczesała dłonią swoją mizerną fryzurę, co i tak nic nie pomogło, po czym powiedziała:
– Dzień dobry. Tak weszłam, bo dzwonek nie działa.
– Ano nie działa – zgodziła się blondynka w kraciastej męskiej koszuli. – Nam to nie przeszkadza. Przeciwnie nawet.
– Przyszłam oddać dług.
– Czy to jawa, czy sen? – zastanowiła się pani doktor Pałys, zabawnie marszcząc nos i upodabniając się tym samym do zająca.
– Oddać dług?! Strasznie lubię mieć takie sny.
Żaba zbliżyła się do stołu i dyskretnie położyła na nim swój banknot.
– Ja nie wiedziałam, co Piotrek knuje – wyjaśniła z godnością.
– Nie pytał mnie o zdanie. Po tym wypadku byłam trochę ogłupiała. Teraz – bardzo dziękuję za pomoc.
– Sympatyczny gest – oceniła doktor Pałys. – Oryginalny. Dzięki. Ale u nas się płaci w recepcji – pokręciła głową, nie mogąc się nadziwić. – Przyszłaś tu specjalnie, żeby uregulować należność?
Żaba skinęła głową.
– Tak musi być – rzekła po prostu. (Był to jej ulubiony zwrot). Przeniosła teraz wzrok na Różę – na jej spłoszoną minę, uciekający wzrok, niespokojne ręce.
Uśmiechnęła się do niej.
Róża zaś odpowiedziała trwożnym półuśmiechem.
– Widziałam cię dziś – przemówiła Żaba. – W tej bramie.
– Ach tak – powiedziała Róża niepewnie.
– Mieszkasz tu? – badała ostrożnie Żaba. Róża spojrzała na nią ze zdziwieniem.
– Od urodzenia, a nawet przedtem! – zaśmiała się pani w kraciastej koszuli. – Jestem jej mamą, więc mogę zaświadczyć. A to jej Ciotka-Zgryzotka.
– Ciotka-Despotka – dodała zgryźliwie Ida Pałys. Popatrzyła na Żabę przez swój zoom, po czym dodała: – Wiesz co, dziewczyno, schowaj te pieniądze. Nie przyjmę przecież zapłaty od kogoś, kto... Hm. W końcu jesteśmy prawie jak ro...
– Ciociu! – ostrzegawczo krzyknęła Róża, ale było już za późno.
– ...dzina! – dokończyła z rozpędu Ida Pałys i złapała się oburącz za usta, podczas gdy Róża chwyciła się za głowę.
Hildegarda Schoppe zebrała w swym ścisłym umyśle otrzymane dane i przetworzyła je w mgnieniu oka.
– A Borejko? – spytała tylko dla uzupełnienia bazy danych. – Co to za nazwisko?
– No, nasze – ze zdziwieniem odparła doktor Ida Pałys.
– Rodowe – dorzuciła wesoło mama Róży.
Klik! – ostatni kawałek układanki wskoczył na swoje miejsce i gładko się tam wpasował. Żaba zrozumiała wszystko.
Zabrakło jej tchu.
Zwłaszcza, że na stole, obok swojego banknotu, dostrzegła teraz wydruk z USG. Na wachlarzykowatym czarnym tle widać było, z profilu, malutką białą twarzyczkę i zaciśniętą piąstkę.
– Och – powiedziała Żaba miękko.
Zapadła cisza, która trwała i trwała, jakby żadna z obecnych nie miała pojęcia, co powiedzieć, albo – jakby się bała powiedzieć cokolwiek w sytuacji tak delikatnej.
Za tonącymi w słońcu oknami przejechał głośno zielony tramwaj, sunąc pod górę ulicą Roosevelta. Jakiś kierowca parę razy przycisnął klakson i dźwięk ten wyrwał Żabę z osłupienia.
– Fryderyk nic nie wie o tym, prawda? – spytała z nadzieją, dotykając brzeżka wydruku.
Róża, która do tej chwili siedziała bez ruchu, z rękami przy skroniach, w swojej luźnej pomarańczowej sukni – teraz poruszyła się, otworzyła usta, spojrzała na Żabę i zacisnęła wargi w długą, zaciętą kreskę.
– Wie! – odgadła Żaba bez tchu. – Czy to... czy on... czy to jego...
– Hum, hum! – groźnie chrząknęła pani doktor Pałys, a Róża uciszyła ją wzrokiem, tak skutecznie, że ciotka tylko sapnęła i ze złością założyła ręce.
Żabę oblała nieznośna fala gorąca.
– Co zrobił, kiedy się dowiedział? – spytała bez tchu.
Nikt nie odezwał się ani słowem, zaś Róża odwróciła wzrok i zalała się ciemnym rumieńcem.
– Wyjechał!!! – krzyknęła Żaba z bólem, odgadując straszną odpowiedź.
– Posłuchaj... – zaczęła Róża, lecz Hildegarda Schoppe, której w dniu piętnastych urodzin spadło na głowę stanowczo zbyt wiele, właśnie wybiegała z tej przytulnej kuchni. Otrzymała straszną wiadomość, a wręcz – cios w samo serce i nie zamierzała nikomu pokazywać tego, co czuje.
Słońce otoczyło się teraz pierzastymi obłoczkami w kolorze landrynkowego różu i rozlało na seledynowym niebie gamę barw, powszechnie uchodzących za kiczowate. Schodząc tak z wysokości pośród gasnącego splendoru, wyglądało jak polityk pod koniec kadencji. Nikt jednak nie obserwował tego spektaklu zbyt uważnie, bo wszyscy obywatele zajęci byli jedzeniem kolacji oraz oglądaniem wiadomości na którymś z wielu kanałów telewizyjnych. Dobiegał końca dzień o wadze historycznej i ludzie chcieli zobaczyć w telewizorze, co takiego właściwie przeżyli.
Jeśli chodzi o Wolfganga Amadeusza Schoppe, nie oglądał ani zachodu słońca, ani dziennika, bo był zajęty naprawianiem swych przewin. Do wieczora – tak jak obiecał Żabie – uporał się ze sprzątaniem jej pokoju, zmył zakopcone ściany za pomocą ostrej szczotki i wody z mydłem, powynosił nadpalone i zwęglone sprzęty, i przeleciał po wszystkim jeden raz unigruntem. Na zakończenie wytarł mopem zakopcony lakierowany parkiet i umył zakopcone okno wraz z parapetem.
To, z czym nie potrafił się uporać, można by określić jako wyrzuty sumienia, zbite w jeden kłąb z poczuciem winy i czymś w rodzaju wstydu.
No, urządził ją fatalnie.
Spaliło się jej wszystko, te głupie pamiąteczki, misie, liściki i obrazki, te pudełeczka i suszone kwiatuszki, i ten upudrowany Brad Pitt, w którym się cichcem podkochiwała, bidula. Spaliły się jej podręczniki szkolne, zeszyty i notatki, i małe, byle jakie radio z odtwarzaczem CD, odziedziczone po uwielbianym Fryderyku. Z Castoramy Wolfi pojechał do Ml i kupił siostrze niedrogi ale dobry odtwarzacz, w ramach ekspiacji i odszkodowania. Oczywiście zdawał sobie doskonale sprawę, że pewne rzeczy będą nie do odtworzenia, nie do wykonania i nie do naprawienia. Cała nadzieja w tym, że Żaba jest młoda i że życie nieuchronnie przyniesie jej zapomnienie oraz pociechę, a także – że zgromadzi w jej otoczeniu nowe skarby i pamiątki, naniesione falami kolejnych wydarzeń.
Postanowił być dla niej lepszy.
Po pierwsze, od dziś będzie uważnie słuchał tego, co ona mówi. Choćby nie wiadomo jak nudziła.
Po drugie, już nigdy więcej nie będzie prasował w jej pokoju. Jak już ma się coś palić, to lepiej niech to będą jego rzeczy – pomyślał i z dreszczem zgrozy wyobraził sobie, jak on by się czuł, gdyby spłonęły mu wszystkie płyty, nie mówiąc już o sprzęcie audio i deskorolce. Nie, lepiej po prostu wcale nie używać żelazka, już nigdy. To daje jakąś gwarancję. W ogóle, nie wiadomo, co go dzisiaj podkusiło, żeby prasować portki i koszulę. Randka z poznaną w sieci fanką punk rocka okazała się kolejną porażką i żałosnym nieporozumieniem – dziewczyna miała ładne nogi, ale przez cały czas atakowała go sloganami o męskiej dominacji, nie miała żadnego pojęcia o muzyce, objadała się za to na jego koszt kolejnymi deserami lodowymi. Rzecz oczywista, było jej zupełnie obojętne, czy Wolfi ma fałdki na kołnierzyku, czy też nie, bo gapiła się głównie w kartę albo w to, co akurat pochłaniała, minę zaś miała taką, jakby przez cały czas przeglądała się w niewidzialnym lustrze. Jej perfumy były ciężkie i męczące, a jedyną rzeczą, jaka ją w rozmówcy interesowała, była marka jego samochodu. Wolfi opowiedział jej wszystko o swoim volkswagenie, lecz nie spotkał się z aprobatą. Po jedzeniu miała na zębach ciemną szminkę wymieszaną z włóknami pomarańczy; wyglądało to niezdrowo i wstrętnie. Rachunek w kawiarni wyniósł ponad sto złotych; zaśmiała się głupawo i poszła sobie, kiedy on płacił.
I dla kogoś takiego spalił siostrze cały pokój!
Po prostu żenujące.
Żenujące też było, że w głębi duszy wciąż żywił romantyczną nadzieję na spotkanie bratniej duszy. Wyobrażał to sobie dość niejasno, ale w sumie sądził, że rozpoznałby kogoś takiego od razu. Liczyłoby się pierwsze wejrzenie. Chodziło o kogoś, kto w sposób idealny wypełniłby lukę w jego duszy. Luka była, czuł to wyraźnie. Wydawał się sobie niepełny, niekompletny, nieostry i niewykończony. A tu – nikogo.
Krucafuks.
Istna pustynia.
Zjadł kolację, podczas gdy unigrunt wysychał. Potem wymieszał białą emulsję i w pół godziny przemachał sufit oraz ściany pierwszą warstwą bieli. Pokryło nie najlepiej, spod farby wyłaziły smugi i zacieki. Jutro trzeba będzie powtórzyć, a kto wie, czy to wystarczy.
Dopiero kiedy płukał szczotkę, przyszło mu do głowy, że Żaby nie ma w domu.
Nie przywykł dotąd do zastanawiania się, gdzie ona jest i co robi. To była pewna nowość, że miał zajmować się obecnie tym tematem.
Robiło się coraz później, rodzice w ponurym milczeniu oglądali u siebie polski serial, jakby wyczerpało ich do cna pomstowanie na lekkomyślność syna. Może też zresztą – przyszło mu do głowy – po oszacowaniu szkód doszli do wniosku, że właściwie, poza kilkoma tanimi sprzętami, nie spłonęło nic wartościowego. A może po prostu, zwyczajnie, woleli oglądać telewizję niż własnego syna. Wszystko jedno.
Nie, nieprawda. Wcale nie wszystko jedno.
Cholernie przykro, w gruncie rzeczy. Przykro być samemu.
Mama tak bardzo usychała z tęsknoty za Fryderykiem, że nie było już w niej miejsca na nic innego. Jeśli chodzi o ojca – och, ten zapewne już nigdy Wolfiemu nie wybaczy upokorzeń, jakich doznawał na kolejnych wywiadówkach. Może najlepiej by było się wyprowadzić z domu. Może za dwadzieścia lat, spotkawszy ojca przypadkiem na ulicy, zdołałby się Wolfi doczekać od niego przynajmniej uprzejmego zainteresowania zamiast wiecznych oskarżeń i wrogości. Niechby go ojciec potraktował jak obcego! – bo dla obcych był zdecydowanie grzeczniejszy niż dla bliskich.
Wolfi przygryzł usta i cisnął puste wiadro w kąt łazienki.
Spojrzał w lustro nad umywalką i zobaczył swoje pełne żałości oczy, co go doprowadziło do takiej furii, że przejechał szmatą po całej tafli, pozostawiając siwe zacieki.
A niech tam.
Poszedł do swego pokoju, żeby, dla uspokojenia, pograć na gitarze, ale znów się zdenerwował, bo przypomniała mu się siostra. Gdzie ona się podziewa?! Kiedy wrócił z Castoramy, już jej nie było. Może powiedziała rodzicom, dokąd idzie, ale on nie będzie ich przecież wypytywać, zresztą, mógłby ją niechcący wsypać, gdyby jeszcze – co było możliwe – nie zauważyli jej nieobecności.
Porządnie zasłany tapczan Fryderyka bielał jak katafalk okryty sztywnym całunem. Pościel w żadnym razie nie powinna być taka czysta, bo nie można się w niej porządnie ułożyć i zasnąć Mama zawsze wlewała przesadne ilości krochmalu do pralki, tak jakby to miało coś pomóc na jej smutki. A tymczasem jedyną ulgę mógł jej przynieść powrót cholernego Frycusia.
Który ani myślał wracać, nie kontaktował się z rodzicami i w ogóle odwrócił się tyłkiem do wszystkiego, co zostawił za sobą. W tym – do brata.
Poza jednym, jedynym maiłem w sprawie jakiejś zaległej wypłaty, którą Wolfi miał za niego odebrać, Frycek nie raczył nadesłać nic więcej. Zero zdziwienia, oczywiście. Kiedy jeszcze mieszkali w jednym pokoju, starszy brat też nie poświęcał Wolfiemu przesadnej uwagi. Ograniczał się tylko do awantur na temat: „Cicho! Ja się uczę!” – no i się wreszcie nauczył. Jeśli nadal ma taki napęd, zaraz go tam pewnie wystrzelą w kosmos, gdzie oczywiście jest jego miejsce, co było wiadomo od dawna.
Android nieziemski, krucafuks.
Gdzie ta Żaba? Może zemdlała gdzieś w rowie.
Jakby w odpowiedzi na jego niepokoje, zadzwonił telefon, więc Wolfi pospieszył na korytarz, żeby przypadkiem ojciec nie nadział się znów na Hankę, jak wczoraj. Hanka, w ich klasie gwiazda sportu, miała problemy z fizyką. Wolfi nie wiedział, jak jej odmówić, kiedy go poprosiła o załatwienie korepetycji u ojca. Co miał powiedzieć? Żeby się od tego człowieka trzymała jak najdalej? Zadzwoniła – i już sama wiedziała. Ojciec potraktował ją podejrzliwie i niemiło, a na zakończenie poradził, żeby dała Wolfgangowi spokój przed maturą.
Człowiek mógłby się czasem spalić ze wstydu.
– Halo! – rzucił do słuchawki, a mikrofon wionął mu w odpowiedzi zapachem dymu pożarów.
– Bardzo przepraszam, czy to mieszkanie państwa Schoppe? – spytał dziwny głos w słuchawce.
– Tak – odparł Wolfi ponuro.
– Dobry wieczór, bo nie powiedziałem przedtem dobry wieczór, tu mówi Piotr Żeromski, ten sam, co przedtem. Czy zastałem Hildegardę?
– Nie – rzekł Wolfi i bez namysłu odłożył słuchawkę. Już był w pokoju, kiedy telefon znów zadzwonił. Znalazł się przy nim natychmiast. Hanka? Nie.
– To znowu ja, Piotr Żeromski. Bardzo przepraszam, że w tak niedużym odstępie...
– W czym? – nie dosłyszał Wolfi.
– W odstępie.
– W odstępie?
– Czasu. Chciałem zapytać, gdzie jest Hildegarda?
– Nie wiem – odrzekł Wolfi i odłożył słuchawkę. Kolejny dzwonek telefonu zastał go w progu korytarza.
– Halo?
– Najmocniej przepraszam, tu raz jeszcze Piotr Żeromski. Przepraszam, że się tak dopytuję, ale... czy ja mówię przypadkiem z bratem Hildegardy?
– To nie jest przypadek – uświadomił mu Wolfi.
– Ale czy to Wolfi?
– Nie, pan Wolfi.
– Tak jest, ale ja chyba powiem panu, bo jej rodzicom to bym raczej się nie pochwalił, to jest, chciałem powiedzieć, nie przyznał... ale to ja byłem z nią u lekarza, zaraz po tym jak wpadła pod samochód, i teraz...
Wolfi zdrętwiał.
– Pod samochód?!
– Tak, i teraz...
– Jaki samochód?!
– Maluch koloru bordo, numer rejestracyjny zaczynał się od PO ale potem już nie patrzałem, zresztą nie miałem szans, bo ten facet bardzo szybko odjechał, ale nie o tym chciałem mówić, tylko o Hildegardzie.
– Wpadła pod samochód?!
– Tak, jak już wspomniałem.
– I gdzie jest teraz?
– No, właśnie nie wiem, i dlatego pytam. Gdzie jest teraz? Wołfgangowi zrobiło się gorąco.
– Kiedy ją widziałeś ostatnio?! – spytał ostro.
– No, jak byłem u państwa.
– To skąd wiesz, że wpadła pod samochód?
– Bo byłem przy tym, rzecz oczywista.
– A kiedy wpadła?
– A nie mówiłem? – zdziwił się Żeromski.
– Komu?
– Co komu?
– Komu nie mówiłeś!
– Ja? Nikomu nie mówiłem, tylko cioci. No, to – gdzie ona jest? To znaczy, Hildegarda, nie ciocia, bo gdzie jest ciocia, to wiem. A gdzie jest Hildegarda – nie wiem.
– Ja też nie wiem!
– Ale czy ona dobrze się czuje? Chciałbym to wiedzieć, zanim pójdę spać. Bo ja, prawdę mówiąc, trochę jestem odpowiedzialny za ten wypadek, niewiele, ale – można powiedzieć – byłem u praprzyczyny. Chciałbym na przykład wiedzieć, panie Wolfi, czy ona może już używać języka, bo wie pan chyba, że ona sobie przygryzła język pod tym maluchem i...
Wolfi nabrał powietrza i brutalnie przerwał Żeromskiemu:
– O której był ten wypadek?!
– Wypadek? Cóż, około, bo ja wiem, no – tuż po dziesiątej. Może było wpół do jedenastej, ale w sumie nie wiem, bo akurat w tym momencie nie patrzałem na zegarek. Wydarzenia biegły, jak w kalejdoskopie – nie, co ja mówię, w kalejdoskopie nie biegną...
– I to był jedyny wypadek dzisiaj? – przycisnął Wolfi.
– Tego właśnie nie wiem – wyznał Żeromski z zatroskaniem. – Oczywiście, dziwne by było, gdyby miała dwa wypadki jednego dnia, przyznaję, ale może też być, że ona ma dzisiaj pecha. Wypadki nie zdarzają się według zasady prawdopodobieństwa. Myślałem nad tym dość długo i wydaje mi się, że wypadki...
Mówił jeszcze, kiedy Wolfi rzucił słuchawkę. Nie musiał już słuchać tego chorego bredzenia: Żaba właśnie wróciła.
Pojawiła się w drzwiach jak upiór, z tymi bandażami na nogach i na ręce, cała zasmarkana i opuchnięta od łez.
Od razu wiedział, że zaszło coś poważnego. Siostra nie płakała z zasady. W każdym razie – nie aż tak.
Brat wybałuszył na nią oczy i zaraz chciał usłyszeć, co się stało, gdzie była tak długo i dlaczego nic mu nie powiedziała o wypadku – ale Żaba milczała, płacząc równomiernie.
Telewizor u rodziców umilkł, więc Wolfi kazał jej prędko się umyć i schować do łóżka, żeby jej nie widzieli zapłakanej. Kiedy posłusznie znikała w łazience, zapowiedział, że jeszcze sobie z nią pogada – ale, na szczęście, udało jej się wślizgnąć pod kołdrę w czasie, gdy on gotował sobie w kuchni dwa jajka na twardo oraz parówkę (mógł jeść kolację o dowolnej porze i nigdy, nawet gdy zjadł w środku nocy, nie zaszkodziło mu to ani trochę).
Żaba zgasiła światło i udawała, że śpi. Kiedy wreszcie i w pokoju rodziców ucichło, pod prysznic wlazł Wolfi. Stanie pod prysznicem ze śpiewem na ustach było jednym z jego ulubionych zajęć. Długo się szorował, ze śpiewu przeszedł w gwizd artystyczny, potem głośno czyścił zęby i płukał gardło, wreszcie pogasił światła i przyczłapał do ciemnego pokoju we wsuniętych na czubki stóp adidasach; jak zwykle nie mógł znaleźć swoich klapek.
– Halo, śpisz? – spytał rześko, stając w progu.
Gdyby rzeczywiście spała, musiałaby, tak obudzona, zerwać się na równe nogi albo skoczyć pod sufit.
Nie miała ochoty na rozmowę. Leżała więc jak nieżywa – z zamkniętymi oczami, wyciągnięta na wznak i starała się nie oddychać.
– Hm – chrząknął brat ze słusznym powątpiewaniem. Podszedł bliżej i trącił ją w stopę. – E, tam – mruknął.
Padł na swój tapczan, wzniecając niespodziewanie szelest papieru i jakiejś folii. Zapalił małą lampkę, zrzucając kilka płyt kompaktowych, zsunął z pościeli zawadzające mu przedmioty i smacznie ziewnął. Z grzechotem wydobył z szufladki długopis i zanotował coś od niechcenia w zeszycie. Wreszcie zaczął przeglądać sfatygowany podręcznik. Żaba śledziła go spod zmrużonych powiek. Przygotowania do matury zajęły mu jakiś kwadrans. Wreszcie się zmęczył, znów ziewnął. Włożył słuchawki i powziął przekonanie, że tylko on słyszy ten mocny, brzęczący rytm perkusji. Zgasił światło i leżał, pomrukując w takt słuchanej muzyki.
Fryderyk musiał tu dostawać szału.
Przy Wolfim, tak skutecznie wyłączonym, teraz można było poczuć się nieco swobodniej. Żaba zaczęła normalnie oddychać, a nawet odważyła się przewrócić na bok. Od razu ujrzała w oknie wielki księżyc, promieniujący zimnym światłem pośród majowej nocy, która spłynęła na miasto.
Noc majowa w pobliżu wiaduktu i torów kolejowych, nieopodal trasy szybkiego tramwaju, w sąsiedztwie dwupasmówki, jasna od żółtych lamp ulicznych i samochodowych reflektorów, od buchających blaskiem wystaw sklepowych i oświetlonych do późna okien – taka noc majowa nie zna chwili ciszy, pulsuje warkotem i szumem, stukotem i dzwonieniem, przeciągłym wyciem aut, przelatujących ulicą Słowiańską, basowymi sygnałami elektrowozów, wrzaskami po bramach i podwórkach, pijanym śpiewem z okolic restauracji i barów piwnych. To słychać tramwaj nocny, to znów żałosny pisk autobusu. W dalekich kępach drzew na Sołaczu odzywa się zdezorientowany ptak, a powietrze wpadające przez szeroko otwarte okno pachnie nagrzaną zielenią, kurzem i spalinami.
Zrobiła się druga w nocy, a Żaba nie zmrużyła oka. Serce jej dudniło jak lokomotywa. Myślała o Fryderyku – o tym, jaki dotąd jej się wydawał wspaniały i szlachetny, pełen zalet, zawsze taki, jak należy. Uczył ją nie tylko matematyki i przedmiotów ścisłych, ale i zasad. Od niego dowiedziała się, co znaczy słowo „honor”.
Muzyka w słuchawkach Wolfiego nadal brzęczała, ale on sam już dawno przestał podśpiewywać i wcale się nie poruszał. Na pewno zasnął, jego oddech był głęboki i powolny.
Żaba odważyła się wydmuchać nos. Ciepłe strumyczki łez co jakiś czas wypływały jej z oczu – nie umiała nad tym zapanować. Zupełnie, jakby ktoś jej umarł. Poza tym, choć już dawno zjadła dwa apapy, nadal wszystko ją bolało: otarte kolana, stłuczone mięśnie, pogryziony i pozszywany język, strapiona i wstrząśnięta głowa. I jeszcze coś, głęboko w piersi, gdzieś – najgłębiej w sercu.
– A ta ryczy i ryczy – rozległ się w ciemnościach gderliwy głos brata. Wolfi, stękając ze złością, zapalił lampkę. Światło oślepiło ich oboje, więc chwilę trwali ze skrzywionymi twarzami, zanim wreszcie na siebie spojrzeli.
– O co chodzi? – spytał Wolfi rzeczowo. Siedział na łóżku – rozczochrany, różowy, senny, oczy miał wąskie, a na policzku odciśnięty wzór zgniecionej pościeli. – Powiedz! – zażądał, a Żaba, niespodziewanie dla samej siebie, uległa. Może poddała się wreszcie pod wpływem jego energii, a może po prostu nastał już czas, żeby wszystko to z siebie wyrzuciła.
Usiadła na tapczanie wyprostowana, z zaciśniętymi pięściami i – jak najcichszym szeptem, patrząc bratu prosto w oczy – opowiedziała wszystko, czego dziś się dowiedziała o Fryderyku.
Wolfi słuchał, oniemiały.
– Jesteś pewna, że to ci się nie przyśniło na tym jego tapczanie? – zapytał wreszcie z lekką drwiną, ale oczy miał poważne.
– Wcale nie spałam, ani sekundy – ponuro odpowiedziała Żaba.
– To jest, niestety, najprawdziwsza prawda. Nasz brat zachował się jak szuja.
– Nie jestem tym specjalnie zaskoczony – wygłosił Wolfi swą opinię. – To ty go wielbisz bezkrytycznie. A ja wiem, do czego jest zdolny. To znaczy... nie myślałem, że aż do tego.
– Znasz Różę?
– Spotkałem ich raz czy dwa. Ostatnio – w kinie. Fajna. Ale nawet nie trzymał jej za rękę. I nigdy o niej nie mówił w domu.
– Właśnie.
– To dziwne, skoro najwyraźniej...
– Co?
– Nic. Jesteś jeszcze smarkata.
– A ty jesteś głupi!
– Wcale nie. Hm, hm. Że też musiało na ciebie trafić to odkrycie. Pech.
– To dziecko niedługo się urodzi. Widziałam je na wydruku z USG. Już jest gotowe! Ma rączki, nosek, oczy... to będzie zaraz!
– Ha! Ojca to załamie.
– A co mama powie!
– Zgroza. No, ja tego nie chcę oglądać. Mogę zrozumieć, czemu Frycek był taki tajemniczy. Rodziców mamy trudnych – rozważał Wolfi. – Nie wiem, czy ja bym tu przyprowadził swoją dziewczynę.
– To ty masz dziewczynę?! – Żaba przeżywała kolejny szok.
– Nie mam – zbył ją brat. – Mówię teoretycznie.
– Ach, teoretycznie.
– Mnie w ogóle dziwi – wyznał Wolfi, drapiąc się po kolanie i z nagła ziewając – że ten android miał jakieś życie emocjonalne. To jest pracoholik. On układa wszystko według planu, a potem sobie jeszcze doładowuje roboty.
– Nie lubisz go – stwierdziła Żaba z żalem.
– Coś ty. Brat to brat. Ale dziwne to jest – mieć takiego brata. Zero bliskości. A ty?
– O – zastanowiła się Żaba. – On mnie lubi. Przysłał mi taki list i takie miłe życzenia...
– Żaba, o czym ty gadasz, ja pytam o uczucia, a ty mi gadasz o liście.
– To jest przecież przejaw uczuć.
– Dziecko, to co ty wiesz o przejawach uczuć?
– Nie mów do mnie „dziecko” – zdenerwowała się Żaba. – Nie znoszę tego.
Wolfi spojrzał bystro.
– Czego? Przejawiania uczuć, czy jak mówię do ciebie „dziecko”?
– Jednego i drugiego! – palnęła bez namysłu.
– A cha cha! – zarechotał triumfalnie brat. – Tak myślałem.
– Tak myślałeś?
– Dystans. Szeroki pas bezpieczeństwa. Nie chcesz się zanadto zbliżać do nikogo. Zawsze to czułem.
Żabę to zdumiało.
– Jak to? A ja myślałam, że to ty wolisz się do mnie nie zbliżać.
– Niby czemu? Ja się tego nie boję. A ty – tak. Frycek też. Ja ci powiem, to dlatego on zwiał. Boicie się uczuć!
Zapadła cisza, bo Żaba przetrawiała usłyszany zarzut.
– Chyba po prostu wolę nie ryzykować – powiedziała wreszcie.
– No, jakby ci to wyjaśnić...
– No? Jakby? – zakpił brat.
Spojrzała na niego i zobaczyła, jak miło się uśmiechał. Niebieskie oczy błyszczały życzliwością. Patrzył na nią z zainteresowaniem i naprawdę czekał na jej słowa! Był ciekaw, co ona powie!
Uśmiechnęła się z wdzięcznością.
– Boję się, że stracę panowanie nad sytuacją – sprecyzowała.
– Aaaah! – ziewnął Wolfi. – Frycek też. A ja – nie.
– A ty nie?
– W żadnym razie.
– A jesteśmy rodzeństwem.
– Ja jestem inny. Ja się nie boję niczego. Ani uczuć, ani konfliktów.
– Musi być coś, czego się boisz.
– Słabości – rzucił nagle brat. – Nie chciałbym być słaby.
– Nie wszyscy mogą być silni – powiedziała Żaba, a Wolfi spojrzał na nią z uznaniem.
– Proszę. Czasem nawet i ty powiesz coś do rzeczy. No, żartuję – dodał zaraz, bo Żaba siedziała, nagle oklapnięta, i wpatrywała się we własne stopy. – Co masz taką minę?
– Myślę, czy powiemy rodzicom.
– Że będą dziadkami? E, nie. Dlaczego my im mamy mówić. Sprawca niech powie.
– Dotąd nikomu nie powiedział! Nikomu!
– A wiedział.
– Tak.
– A to łajza. Ta dziewczyna jest w porządku. Sam bym taką chciał. Ale więcej takich nie ma, krucafuks. Ładna, niegłupia i z klasą. Najlepsze dziewczyny trafiają na drani. Dla nas nic już nie zostaje.
– Ja nie wiem, na kogo ja trafię – szepnęła Żaba lękliwie. – Na razie nikt się mną nie interesuje.
Brat całkowicie zignorował tę kwestię.
– Co zrobić z Różą? Czy ona ma za co żyć? Jeszcze studiuje.
– Fryderyk powinien jej pomagać. Przynajmniej.
– To oczywiste.
– My chyba – wpadła na pomysł Żaba – musimy do niego zadzwonić.
– Tak. To zadzwoń. A ja się jeszcze rozejrzę w sytuacji – powiedział Wolfi i, gasząc światło, nakazał siostrze, żeby już wreszcie była cicho, przestała smarkać, cmokać, wzdychać i ruszać się w tej przeklętej pościeli, i żeby broń Boże nie zamykała okna, bo te jej cholerne kremy go zaduszą.
Żaba leżała z otwartymi oczami, patrząc w przetaczający się ponad dachem księżyc i myśląc o tym, że pożar spowodował nie tylko straty – zyskała dzięki niemu porozumienie z bratem. Dzięki niemu? A może raczej dzięki tej małej istotce o białym profilu, która – jeszcze nie przyszedłszy na świat – już zbliżała ludzi jakąś tajemniczą siłą?
Księżyc się zahuśtał i zrobił się nieostry. Żaba zasnęła, jakby wpadła w głębinę, wyścieloną czarnym aksamitem. I spała spokojnie aż do rana. Nic jej nie bolało.
Rano wszystko wyglądało nieco inaczej.
Wolfi obudził się nagle, bo nieopodal, w kuchni, ktoś upuścił na lastryko pokrywkę. Kiedy tylko spojrzał na sąsiedni tapczan, popadł w otchłań sceptycyzmu. Żaba spała, leżąc na wznak, rozpłaszczona jakby ją rozjechał walec drogowy – świst przez nos, rączki i nóżki w zwisie. Kółko w jędrnym nosie upodabniało ją do prosięcia. Wyglądała zdecydowanie mało wiarygodnie.
Za oknem była piękna słoneczna pogoda, świat wydawał się miejscem bezpiecznym, czystym i dobrze zorganizowanym. Słychać było zbiorowy śpiew ptaków (dla audiofila okoliczność dodatkowo pozytywna), zaś kosmiczny ład przesycał każdy atom materii.
Ponure wieści, jakie usłyszał od Żaby w nocy, wydały się Wolfiemu mało prawdopodobne. Żaba to jeszcze dzieciak, z pewnością coś poplątała lub pomyliła. Dziewczyny w tym stadium rozwoju miewają różne odloty i halucynacje, a czasem nawet zupełnie serio puszczają w obieg plotki, fantazje czy inne bzdury. Tak się u nich przejawia burza hormonów. Nieszczęsne. Ogólnie biorąc, należy wszystko sprawdzić.
Potrzebował zaledwie dwudziestu minut, żeby po raz drugi – wałkiem – przemalować pokój siostry. Umył się, włożył portki i koszulkę, po czym wyszedł z domu, niosąc rower na ramieniu. Zaszedł do cukierni na drożdżówkę z herbatką, pożartował z tą samą co zawsze młodą właścicielką i ruszył zdobywczo w świat.
Było ciepło, lecz rześko, ulice puste. Rower mknął z cichym sykiem opon po asfalcie ścieżki, na ukos przez skwer nad Wierzbakiem. Od strumyka zapachniało wilgocią i szlamem, słońce ostro błysnęło w brązowej powierzchni wody. Wolfi wyjechał na Aleję Wielkopolską i zdążył jeszcze na dziesiątą do Dominikanów. Jak co tydzień o tej porze kościół wypełniały tłumy dzieciaków, które gadały i piszczały, śmiały się w głos albo rzewnie płakały, bełkotały lub leżały, mamrocząc w swoich pojazdach. Trudno było się skupić, ale z drugiej strony, atmosfera skłaniała do innego rodzaju rozważań; mimo woli człowiek musiał się zastanawiać, czy każde z tych niedojrzałych stworzeń było mile widziane w swojej rodzinie, i ile z nich już na początku swojej egzystencji miało problemy z tatusiami. Bez żadnej swojej winy. Biedactwa.
Piękna dziewczyna śpiewała po prawej, koło ołtarza. Towarzyszył jej chudy brodacz z gitarą. Wolfi zamknął oczy, żeby mu nic nie przeszkadzało słuchać, i przez chwilę miał ochotę lekko przydusić poduszką berbecia, który smacznie się rozdarł tuż obok niego. Szkoda takiego śpiewu na to towarzystwo. Perły przed wieprze. Głos dziewczyny był silny, wyszkolony, srebrny jak dzwonek. Dobrze brała wysokie „c”. Czysto. Kiedy człowiek tego słuchał, czuł się jak w niebie, wśród śpiewu aniołów.
Po mszy wyszedł, przebijając się przez tłumy rodziców z wózkami oraz rozchichotane stadka tych smarkaczy, którzy już umieli sami chodzić. Zabrał rower z krużganka i pojechał na Cytadelę, żeby się przewietrzyć, a także potrenować jazdę ekstremalną. To mu pomoże wyładować złość, jaka go przepełniała, kiedy tylko pomyślał o Fryderyku.
Wrócił przez długą Aleję Niepodległości i pojechał pod górę, kasztanową aleją aż na Most Teatralny, obsmarowany dziesiątkami idiotycznych napisów. Sam Wolfi też kiedyś przechodził okres sprayowy, lecz na szczęście z wiekiem mu to przeszło. Gdyby mu nie przeszło, mogłoby być śmiesznie – wieczorem malowałby po murach, a rano by te graffiti wywabiał. To może był nawet jakiś pomysł – pomyślał teraz z rozbawieniem. – Na wypadek, gdyby nikt już nie chciał przysparzać mu roboty.
Skręcił z Mostu w Roosevelta, ulicę starych secesyjnych ruder. Żaba mówiła, że to pod numerem piątym, tam gdzie spółdzielnia Mediluks. Parter. Aha. Balkon uchylony, powiewa firanka. Obok okno też otwarte – słychać gwar, śmiechy i brzękanie sztućców. Jedzą śniadanie.
Przeszedł na drugą stronę ulicy, gdzie nie było żadnych domów, tylko kiosk prasowy i budka z zapiekankami, dziś niestety zamknięta. Usiadł na żółtej, metalowej barierce i włożył słuchawki. Trochę dobrej muzyki skróci czas oczekiwania.
Na co czekał? Cóż, nie miał nic specjalnego do roboty o tej porze. Uczyć się do matury wprost nie wypada przy niedzieli, i to w dodatku w taką piękną pogodę. Postoi sobie, popatrzy. Prędzej czy później dziewczyna jego brata wyjdzie z domu i ukaże swą sylwetkę w bezstronnym świetle dnia. Wtedy się zobaczy, czy Róża stała się zwyczajnie opasła, czy też opowieści Żaby były prawdziwe.
W to ostatnie wątpił coraz bardziej. Jeśli nawet wiernie mu powtórzyła treść rozmowy z Różą i jej rodziną, to i tak nic konkretnego z tego nie wynikało. Aluzje, spojrzenia, chrząknięcia? – ależ na takiej bazie nie można budować podobnych teorii! Żaba przesoliła – to pewne.
Nie do końca był z nią szczery tej nocy. Tak naprawdę widywał Fryderyka z Różą już od dawna. Kiedy człowiek porusza się w obrębie jednej dzielnicy, ruchem wahadłowym, na trasie szkoła-dom, prędzej czy później musi się natknąć na wszystkich kolegów, znajomych, sąsiadów oraz członków rodziny. Świat jest mały, a Róża nieprzeciętnie ładna. Kiedy rodzony brat prowadzi kogoś takiego po ulicy, trudno to przegapić.
Nigdy natomiast do nich nie podszedł. Istniała obawa, że Fryderyk walnie coś głupiego na temat brata, a zresztą, nie miało się ochoty gawędzić na ulicy, skoro przed godziną brało się udział w soczystej awanturze: „Cicho! Ja się uczę!” – i to samo, co zwykle.
Wolfi splunął przez zęby i trafił we własną stopę, co go trochę zdenerwowało.
Przejechał tramwaj, całkiem pusty, jeśli nie liczyć motorniczego i Wolfi omal nie przegapił poruszenia przed kamienicą numer pięć. Otwarły się tam ciężkie drzwi i z bramy wypadł jak bomba rudy dzieciak, który natychmiast zaczął podrzucać na bucie „zośkę”, znów ostatnio modną na Jeżycach. Składała się ona z kępki włóczki, obciążonej grudką stopionego ołowiu. Zabawna rzecz, jak te mody wracają. Kiedy Wolfi był w wieku tego rudzielca, „zośki” wytwarzał taśmowo, sprzedając je następnie z niezłym zyskiem chłopakom z klasy, i stopniowo rozprzestrzeniając handel na całą szkołę podstawową. Proceder zarobkowy brutalnie mu zresztą przerwano, karząc zawieszeniem w prawach ucznia; jeszcze przed paru laty przedsiębiorczość nie była mile widziana u nieletnich. Co innego teraz.
Rudy był niezły. Zajadle kopał i podrzucał, wysuwając dolną szczękę i nabijając sobie imaginacyjnych punktów. W jakiś czas potem wyszedł z bramy blady chłopczyk z ciemną grzywką, ubrany w granatowy sweterek z białym kołnierzykiem. Karcąco spojrzał na rudego i powiedział coś, za co z miejsca zarobił kuksańca. Właśnie zaczął głośno protestować, kiedy z bramy wyszła reszta rodziny, ubrana odświętnie, i zrobiła typowe rodzinne zamieszanie na chodniku.
Róża była wśród nich: w luźnej sukience, rozwiewanej przez wiatr wspierała się na ramieniu szczupłego, łysego dżentelmena po sześćdziesiątce. Wszyscy gadali naraz i bez przerwy się śmiali, kompletnie nie wyglądając na ludzi trawionych jakimś strapieniem.
Nagle śmiech się urwał, po czym cała grupa, jak jeden mąż, spojrzała poprzez jezdnię wprost na Wolfiego, który się speszył, ale nie stracił refleksu: nachylił się zaraz nad rowerem i udał, że coś poprawia przy oponie, po czym odczepił od ramy pompkę i zaczął odkręcać wentyl.
Kiedy znów podniósł wzrok, ich już nie było na chodniku. Wędrowali barwną grupą przez Most Teatralny, a mały rudzielec biegał wokół nich jak cocker-spaniel wypuszczony nareszcie na spacer.
Wolfi nie zdążył poddać Róży oględzinom; teraz jednak nie miał odwagi jechać jej śladem, gdyż najwyraźniej został zauważony. Wyglądało wszakże na to, że idą, jak większość przechodniów, w kierunku Dominikanów, na jedenastą trzydzieści. Ruszył więc w przeciwną stronę, w dół Roosevelta, skręcił pod wiaduktem i popędził ulicą Libelta pod sam klasztor. Tu znów zatrzymał się na krużganku, w okolicy stoiska wydawnictwa „W drodze” i wmieszawszy się w tłum, czekał na przybycie Róży.
Tak jak przewidywał, pojawiła się niebawem, wciąż z łysym panem pod rękę i w otoczeniu rodziny. Kiedy wchodzili na dziedziniec wewnętrzny, grupa ta rozdzieliła się nieco, zaś Róża i starszy pan skręcili do stoiska z książkami. Tu Róża nagle znikła, przesłonięta przez ciemnowłosą dziewczynę w zielonej bluzce, ale Wolfi szybko przesunął się w bok, żeby mu nie zasłaniano widoku.
Skonstatował, że sylwetka Róży jest pękata w sposób charakterystyczny i nie pozostawiający absolutnie żadnych wątpliwości.
A więc Żaba nic nie zmyśliła. Frycek będzie tatusiem, i to już najwyraźniej niedługo, lecz podle dał nogę. Róża zaś postanowiła poradzić sobie bez jego łaskawej pomocy. Co za bydlę z tego androida. I w dodatku idiota. Wolfi złapał rower i powtarzając co chwila „przepraszam”, ruszył poprzez tłum, wlewający się przez główne wejście na dziedziniec. Wypadł na ulicę wściekły i – nie wiadomo dlaczego – rozżalony prawie do łez. Było mu także wstyd i miał ochotę splunąć, więc wreszcie to zrobił, po czym wskoczył na siodełko i pomknął przed siebie, byle dalej.
Przed jedenastą Róża wciąż siedziała w zielonym pokoju i demonstrowała siostrze, jak mała Mila kopie. Laura posłusznie przytykała co chwila dłoń do tego wielkiego brzucha i udawała, że jest zachwycona, choć, szczerze mówiąc, robiło jej się słabo z przerażenia, kiedy wyobraziła sobie, co biedną Pyzę teraz czeka, i jakiego wysiłku wymagać będzie od niej wypchnięcie tego ogromnego dziecka na światło dzienne. Zdumiewające było to, że Róża wcale nie była przerażona, przeciwnie: promieniała radością, kipiała energią, miała piękne rumieńce i błyszczące oczy, oraz bezustannie prasowała jakieś małe koszulki, podśpiewując przy tym lub gwiżdżąc.
Poszła wreszcie na śniadanie, a Laura stanęła w drzwiach balkonu. Od razu zauważyła typka z rowerem, siedzącego na barierce po drugiej stronie ulicy. Gapił się prosto w ich okna. Słońce jarzyło się na jego głowie. Słuchał czegoś; podrygiwała mu jedna stopa, w rytmie dość szybkim.
Wyglądał, jakby na kogoś czekał, i Laura zaczęła się zastanawiać, czy nie może to być, na przykład, jakiś tajemniczy wielbiciel. W końcu kobieta nie zawsze wie, że jest uwielbiana z daleka. Inna sprawa, że nic na to nie wskazywało w jej przypadku. Żaden – poza Łuckiem Lelujką – absztyfikant nie pojawiał się na horyzoncie. Zresztą, Lelujka właśnie robił dyplom, po którym wybierał się na dwa lata do Holandii, gdzie w słynnej podobno fermie krowiej miał doskonalić swe umiejętności w zakresie zwiększania mleczności u parzystokopytnych. Prosił, by Laura na niego poczekała, lecz ona uczciwie wybiła mu to z głowy. Mija oto dziewiętnasty rok jej życia. Za dwa lata będzie już staruszką, tak mu powiedziała. Zaraz więc po maturze powinna wyjść za mąż, bo potem może być za późno. W grę wchodzi – powiedziała Luckowi – wyłącznie małżeństwo, gdyż wolne związki, nawet przepełnione romantyzmem i wspólnym patrzeniem w gwiazdy, planetoidy oraz Drogi Mleczne, kończą się bolesnym rozstaniem; miała tego żywy przykład na własnym terytorium.
– Ale bywa, że i małżeństwa kończą się bolesnym rozstaniem – odpowiedział jej na to, bardzo co prawda nieśmiało i bez przekonania, Lucek Lelujka. Lecz Laura przebiła go argumentacją, przywołując prawa kobiet, prawa dziecka, prawo jako takie oraz powagę tradycji.
– Nie masz jak małżeństwo – dodała zachęcająco, lecz Lucek nie podchwycił podrzuconego mu tak umiejętnie tematu, tylko z zakłopotaniem chrząkał, przestępując z nogi na nogę i z męką w oczach przyglądał się obłokom za oknem. Widząc to Laura od razu skreśliła go z rejestru potencjalnych narzeczonych, w którym zajmował uprzywilejowane pierwsze (i jedyne) miejsce. I dobrze zrobiła. Nadal bowiem wierzyła w miłość od pierwszego wejrzenia i miała nadzieję, że spotka takie uczucie na szlaku swego życia, zanim jeszcze zaatakuje ją zgrzybiałość oraz uwiąd.
Wychodząc z pokoju, raz jeszcze zerknęła przez uchylone drzwi balkonu. Otóż, ten chłopak nadal tam tkwił. I w dodatku wpatrywał się prosto w jej okna.
Cóż. Wpłynęła do kuchni, jakby ją niosły tęczowe skrzydła. Rodzina spojrzała na nią z pewnym zaskoczeniem, gdyż ostatnio faktycznie była w nienajlepszym humorze, i zaraz padły pierwsze salwy:
– Czyś ty aby nie chora, Tygrysku? – to oczywiście Babi, zawsze gotowa do kpin, prześmiewek i wtykania delikatnych szpileczek o charakterze dydaktycznym. Składało się to na system wychowawczy, który ukształtował cztery boskie istoty: mamę oraz ciotki Idę, Natalię i Patrycję. W przypadku Laury okazywał się mało skuteczny; nie przepadała za tym, żeby ktoś z niej pokpiwał. Miała też wystarczająco wiele udręki sama z sobą, żeby jeszcze znosić krytykę od osób bliskich. Powstrzymała się jednak od ciętej odpowiedzi, bo dobry nastrój, jakaś miła nadzieja oraz coś na kształt radosnej ekscytacji wynosiły ją ponad poziom przyziemnych rodzinnych swarów.
Ale i mama miała swoje pytanie:
– Stało się coś miłego? – dopytywała się, uśmiechnięta jak zwykle („Choć burza huczy wkoło nas, do góry wznieśmy skroń”), z piegowatą dłonią zawieszoną nad dzbankiem z kawą. Urocze.
– Cicho, Gaba – wtrąciła ciotka Ida, spoglądając na Laurę. – Widzisz przecież, że Tygrys zgrzyta zębami.
– Ale oczy mu błyszczą – dziadziuś rzucił Laurze spojrzenie oddanego fana. – „Szczęśliwa młodość!... nawet smutki zaprawne ma rozkoszą. Dzień szczęścia długi, żalu krótki, łzy ulgę jej przynoszą”. Poproszę o jeszcze jednego rogalika.
– Młodość jest okresem ponurym, dziadziu, i dziwię się, że tego nie pamiętasz – wygłosiła Laura, sadowiąc się przy stole i łapiąc w locie ostatnią parówkę, którą chciał jej zabrać sprzed nosa kuzyn Józinek, żarłoczna bestia. – Kto twierdzi coś innego, ten zapewne nigdy nie był młody.
– Iuvenilis lacrimae uitiis obstant*[ Łzy młodzieńcze chronią od błędów (łac).] – wyrecytował jej młodszy brat. Wyprostowany, gładko uczesany, zdobny w biały kołnierzyk, minę miał jak profesor wyższej uczelni, jeśli nie liczyć psiego spojrzenia, szukającego aprobaty, a skierowanego, naturalnie, ku dziadkowi.
Dziadek zareagował zgodnie z oczekiwaniami.
– Zupełnie dobrze Ignasiu – rzekł z łaskawym zadowoleniem. – Tyle, że w słowie „lacrimae” akcent pada na pierwszą z sylab. W żadnym wypadku na „i”, zapamiętaj to sobie.
– Już zapamiętałem – potulnie odparł ten mały lizus. Józinek rzucił mu spod rudych brwi krótkie, krytyczne spojrzenie, po czym wstał, jakby nie mógł już tego wszystkiego słuchać, i oznajmił, że idzie na dwór i poczeka przed bramą.
Cała rodzina, w ilości dziesięciu osób, nie licząc Laury, zaczęła teraz równocześnie podnosić się zza stołu, zbierać naczynia po śniadaniu, malować usta, szczotkować marynarki w ciasnym przejściu, dyskutować o Unii Europejskiej, przepychać się do korytarza, sprawdzać, czy gaz jest wyłączony, przekonywać się nawzajem o wyższości Wystana Audena nad Ezrą Poundem (czy też odwrotnie), skrapiać dla kawału perfumami, chichotać, łaskotać się nawzajem pod paszkami, kwiczeć, zawiązywać sobie kokardki, poprawiać krawaty, pożyczać broszki i przypominać, która jest godzina. Ignaś wyszedł za kuzynem na ulicę i wkrótce przez otwarte okna dała się słyszeć jego bolesna skarga, z czego wynikało, że znów dostał od Józinka w kubek.
Ruszyli się wreszcie; wyszli z domu, zaś Laura wyjrzała jeszcze zza firanki. Tak! Był tam nadal! Patrzył teraz prosto w bramę.
W mgnieniu oka znalazła się przed lustrem w korytarzu, by poprzez zasnuwający je kurz dziesięcioleci ujrzeć, że wygląda dziś ładnie, że włosy ma puszyste i lśniące, że spodnie dobrze leżą, a zielony sweterek, kupiony na wyprzedaży, stanowi wyszukane tło dla jej stalowych oczu.
Bliscy czekali na nią na chodniku, gadając nieprzerwanie. Jej ojczym, Grzegorz, pouczał syna, by nie płakał z byle powodu, bo ma już całe dziesięć lat. Ignaś odpowiadał nerwowym chlipaniem, wuj Pałys pokazywał mamie, jak się robi tracheotomię, mama się zaśmiewała, Łusia opowiadała wszystkim, co jej się śniło (dwa duże nieloty), ciotka Ida jej nie słuchała, wykrzykując, że poszło jej oczko, Róża chichotała, a babcia i dziadek nawoływali do pośpiechu. Wokół całej zaś grupy biegał w kółko zziajany Józinek, w zajadłym milczeniu kopiąc jakieś brudne obrzydlistwo, podobne do zdechłej myszy.
Na widok Laury wszyscy wydali po odgłosie ulgi, po czym ruszyli przed siebie, jedna tylko ciotka Ida, podnosząc bystry zielony wzrok znad swej smukłej łydki, spojrzała przypadkiem w dal i niezawodnie dostrzegła tego, kogo nie powinna była dostrzec, a to wyraziło się w głośnym pytaniu:
– Na kogo on tak czeka, siedząc na tej grzędzie, jak myślicie?
Natychmiast cała rodzina zwróciła się w jedną stronę, wysyłając tam dziesięć par spojrzeń przepełnionych żywą ciekawością. Ich wszystko żywo ciekawiło. Podobno była to zaleta; dziadek zwykł mawiać, że po tym właśnie poznaje się ludzi inteligentnych.
Chłopak zapewne nie znał tej prawdy, bo od razu się spłoszył, pochylił nad rowerem, a potem odjechał, zaś Laura omal nie zaklęła ze złości. Po maturze będzie musiała się wyprowadzić. Nie można mieć normalnego życia uczuciowego w takim tłumie krewnych.
Tak sobie myśląc, a nawet, momentami, mamrocząc pod nosem pewne ostre sformułowania, Laura wlokła się za nimi wszystkimi przez zieloną Teatralkę, pod półkolem wielkich kasztanowców, okrytych kaczymi łapkami liści, i dalej ulicą Wieniawskiego, aż pod sam kościół Dominikanów, którego dwie identyczne, białe wieże wznosiły się wysoko ponad kwadratowym dziedzińcem.
Było tu jeszcze bardziej tłoczno niż na mszy o dziesiątej, pełno młodzieży, ruch i powitalne okrzyki. Laura, która miała śpiewać i na tej mszy, weszła spiesznie przez otwartą bramę z kutego żelaza i nagle znalazła się oko w oko z obiektem swoich rozmyślań.
Chłopak stał jak słup, wpatrzony w tłum, jakby jej szukał, więc podeszła do niego całkiem blisko, stanęła przed nim i zajrzała mu w te niebieskie oczy. Ale nic! Ominął ją spojrzeniem, po czym nagle zatrzymał je na dziadku Ignacym! Wręcz wpił się w niego oczami! Sympatyczna twarz chłopca wyraziła przykrość, zażenowanie czy coś równie zaskakującego. Trzeba przyznać, że to było bardzo dziwne; dziadziuś, który właśnie wraz z wspartą na nim Pyzą oglądał wystawione na stoisku nowości książkowe, nie należał może do najpiękniejszych starców świata, lecz bezsprzecznie był schludnym i sympatycznym inteligentem o mile pofałdowanym obliczu, z uśmiechem stoickiego sceptycyzmu wiecznie igrającym wokół oczu i ust, z wianuszkiem srebrnych loczków wokół zadbanej łysiny, z doskonale wyprasowanym kołnierzykiem białej koszuli i fantazyjnym, lecz wytwornym krawatem zawiązanym w luźny węzeł. Nie, nie było w nim nic absolutnie, co mogłoby wywołać zażenowanie, przykrość lub jakąkolwiek inną reakcję negatywną. Laura, dokonawszy tej obiektywnej lustracji własnego protoplasty, przeniosła zdziwiony wzrok na poprzednio oglądane oblicze, lecz już go nie było! Zlokalizowała blondyna dopiero po chwili: przeciskał się z rowerem pod prąd przez nadciągające tłumy, aż się wydostał na ulicę.
Przepchała się za nim, stanęła na chodniku przy skrzyżowaniu – lecz dla pieszych zapaliło się czerwone światło i już było za późno: jasna głowa mignęła w strumieniu ruszających pojazdów, gdzieś pomiędzy BMW i daewoo, po czym zniknęła za zakrętem.
I tyle.
Słoneczne, ciche przedpołudnie.
Żaba, wyspana i jakoś bardziej optymistycznie nastawiona do życia, wylazła z pościeli, posykując (kolana pod opatrunkami piekły i bolały) i stwierdziła, że jest sama w domu. Zaraz po myciu (nie było łatwe, gdy miało się prawą rękę w bandażu) zabrała się do porządków oraz liczenia strat. Okazywało się z wolna, że bynajmniej nie utraciła wszystkiego, co było jej niezbędne do życia; odzież i bielizna (jak to dobrze, że zrobiła wielkie pranie!) częściowo ocalały na suszarce, stojącej na balkonie. Obuwie było w szafce, na korytarzu. Większa część podręczników i zeszytów, jak też wieczne pióro, przybory kreślarskie oraz telefon komórkowy znajdowały się w plecaku, leżącym w przedpokoju. Zabawne! Znamienne! Teraz wiedziała, że spłonęło po prostu to, co nie było jej niezbędne do życia. Cała, jakby to ująć, nadwyżka. Czy miałaby chęć odtwarzać te systemy pudełek, puzderek, koszyczków, półeczek i komódek? Zapełniać na nowo szufladki i segregatory drobiazgami oraz wycinkami, do których właściwie zaglądała rzadko, a wręcz – coraz rzadziej?
Nie bardzo miała na to ochotę.
Po cóż więc było gromadzić to wszystko?
Co jest naprawdę ważne?
Przecież nie przedmioty!
Weszła do swojego pokoiku, który lśnił piękną, czystą bielą, pomalowany przez Wolfiego po raz drugi. Było tu pusto, tylko na kawałku folii, porządnie rozścielonym pośrodku podłogi, widniała puszka po emulsji oraz szczotka i kosmaty wałek na kiju. Kochany ten Wolfi.
Okno było otwarte. Blask słońca wypełniał przestrzeń pomiędzy śnieżnymi ścianami i olśniewającym sufitem – zdawało się, że ta biel promieniuje i rozprasza się w powietrzu, nasycając je świetlistą wibracją. Ćwierkanie ptaków, dobiegające z zewnątrz, odbijało się echem w pustym pomieszczeniu, jak w pudle rezonansowym. Żaba miała dziwne uczucie, że postawiono ją celowo w miejscu tak czystym i pełnym światła, tak inspirującym jak biała kartka lub zagruntowane płótno. Przyszedł chyba czas na radykalne zmiany.
Już teraz czuła, że pierwsza z tych zmian dotknęła ją samą.
Z miejsca, w którym minęło piętnaście lat jej życia, zniknęły wszelkie tego ślady.
Ten, kto nie ma nic, maszeruje szybciej.
Ale – dokąd? Dokąd ona, Hildegarda Schoppe, chce maszerować? Co jest jej celem?
Co jest naprawdę ważne?
Stała tak przez dłuższy czas, bardzo głęboko zamyślona. Wszystko się tak zmieniło. Na przykład: straciła jednego brata, a zyskała – drugiego. Dobrze i radośnie było pomyśleć, że Wolfi jest tak blisko. Straszno było podejrzewać, że Fryderyk, jakiego uwielbiała, stanowił jedynie twór jej wyobraźni; w rzeczywistości zaś okazał się krętaczem, żyjącym w niezgodzie z głoszonymi przez siebie zasadami. Był hipokrytą i człowiekiem nieodpowiedzialnym.
Ale nadal był jej bratem. To ona właśnie powinna mu powiedzieć, żeby się opamiętał. Może trzeba mu takiego apelu. Może jego sumienie się obudzi, może Fryderyk ruszy naprawiać swe błędy – i znów będzie można go kochać i szanować.
Wydobyła z plecaka telefon komórkowy i wystukała numer Fryderyka. Powie mu chociaż parę słów. Wysłucha chociaż, co on ma do powiedzenia. Krótka, treściwa, mądra rozmowa – powinno jej na to wystarczyć impulsów (miała tanią kartę).
Pełna determinacji, Żaba stanęła przy oknie i połączyła się z numerem Fryderyka, myśląc niejasno o satelitach i Oceanie Spokojnym, a jednocześnie patrząc z wysokości czwartego piętra, jak Marianek, samozwańczy parkingowy o donośnym sznapsbarytonie, bezczelnie wymusza datek na świeżo przybyłym właścicielu skody. Mimo skarg lokatorów policja nie nękała przesadnie Marianka, zapewne dlatego, że cechował się niewymuszoną szczodrością.
– Halo! – powiedział nagle gniewny głos Fryderyka, z tak bliska i tak głośno, że Żaba podskoczyła z przestrachu.
– To ja – pisnęła, onieśmielona i spanikowana.
– Żaba? O Jezu, co się stało? Ktoś umarł?
– Nie, skąd. Tu nie. A co?
– Wyobraź sobie, że jest piąta rano!
– Dlaczego mam sobie wyobrażać? Jest jedenasta.
– Nie tutaj.
– Ach! Aha. Wiesz co?
– Co?!
– Jest pewna sprawa...
– No?!
– Czy ty... no, jakby to powiedzieć... pamiętasz o Róży?
– O czym? Halo... uciekasz mi!
– O Róży! O Róży!
– Ach, o Róży. Żaba, ty po to dzwonisz o piątej rano, żeby zapytać, czy ja pamiętam o Róży?
– No.
– Już ty się, mała, do tego nie mieszaj. Coś jeszcze?
– Oj, tak, tak – ale ja ci lepiej napiszę maiła, tylko zajrzyj do poczty, bo ty chyba nie zaglądasz...
– Dostałaś list na urodziny?
– Taaa-aaak – uśmiechnęła się mimo woli Żaba. – Ale muszę ci powiedzieć, że wczoraj...
– Żaba, kończmy, szkoda forsy na głupstwa.
– Już kończę – speszyła się ona. – No, to odbieraj maile i... – tu w telefonie nagle zapikało i zapanowała w nim głucha cisza.
Cóż, ta niewątpliwie kosztowna pogawędka nie dała absolutnie żadnych wymiernych rezultatów. Tyle tylko, że się usłyszało głos brata – z całym jego zniecierpliwieniem i poranną chrypką. Zapomniała o różnicy czasu! – wstyd. W ten sposób właśnie spaprała robotę, bo Fryderyk był zirytowany i śpiący, a więc – nieuważny.
Trzeba napisać przekonujący list.
A jeszcze lepiej – zamiast go przekonywać i wstrząsać jego sumieniem za pomocą nieudolnych argumentów – lepiej byłoby wysłać mu, bez komentarza nawet, ten rozczulający portrecik jego dziecka – takiego ślicznego i bezbronnego. Musiałby mieć serce z kamienia, żeby nie drgnęło na widok tej twarzyczki.
W domu jest skaner Fryderyka.
Czy Róża zechciałaby pożyczyć ten wydruk? Hm, wątpliwe. A nawet – całkiem nieprawdopodobne.
Gdyby jednakże poprosił ją o to ktoś inny, ktoś, powiedzmy, spoza rodziny Fryderyka, jakiś wspólny znajomy...
Piotrek Żeromski!
Ten to załatwi.
W niedzielne popołudnie, po obfitym obiedzie przyrządzonym przez tatę (rosół z domowym makaronem, kaczka z masłem szałwiowym i ziemniakami a la Republique, sałata z bazylią, a na deser tarta jabłkowa z lodami waniliowymi) rodzina Żeromskich, malowniczo przyodziana, udała się na spacer po Parku Sołackim. Dzień był piękny, ciepły i cichy; miło było się przechadzać po krętych alejkach pośród starych drzew, rzucać stare pieczywo rozleniwionym kaczkom na brzegu stawu (rozmyślając ze współczuciem o ich strasznym losie), obserwować, jak ludzie oglądają się za mamą, słynną aktorką w poziomkowym kapeluszu i mówić o wszystkim, co tylko komu przyszło do głowy. Mama na przykład opowiadała o swojej roli w sztuce Mrożka „Wdowy” (grała Wdowę); tata rozprawiał o roli koloru w malarstwie Moneta, z okresu, gdy ten prawdopodobnie cierpiał na zaćmę; Paweł zajmował się głośno rolą medytacji transcendentalnej w życiu jednostki, zaś Piotr osobiście zastanawiał się nad swoją rolą w gronie najbliższych, bowiem z winy ptactwa wodnego rodzina zepchnęła go na plan dalszy, czego nie lubił. W sytuacji, gdy każdy gadał o czym innym, jego słuchać nikt nie miał zamiaru. A mógłby wszak powiedzieć tak wiele!
Inna sprawa, że u nich w rodzinie każdy miał wiele do powiedzenia. Bliscy – każde z nich ze swoim tematem – posuwali się jednostajnie naprzód, a mimo to, co ciekawe, wydawali się sprzężeni mocną nicią wspólnej konwersacji. O, u nich w rodzinie umiano zarazem mówić i słuchać! Posłuszny przyzwyczajeniu, Piotr przyłączył się więc żwawo do rozmowy, snując opowieść o wydarzeniach wczorajszego dnia, kiedy to uczestniczył w wypadku samochodowym o krwawych konsekwencjach, a potem omal nie zginął w pożarze bloku mieszkalnego. Lecz wtem w kieszeni jego rozległ się głośny, łobuzerski gwizd komórki. Z najwyższym zdziwieniem i czymś w rodzaju poruszenia wewnętrznego usłyszał w telefonie głos Hildegardy Schoppe.
– Mam sprawę. Dostałam twój numer od Sebastiana – wyjaśniła tonem tak oschłym, jakby chciała zdławić mu w zarodku wszelkie nadzieje. – Tylko się streszczaj, kupiłam kartę za dwadzieścia pięć.
On ma się streszczać? A to dopiero.
– To ty do mnie dzwonisz, nieprawdaż? W jakiejś, sobie tylko znanej, sprawie, Hildegardo – przypomniał jej. – Streść się sama, oto moja propozycja.
– Dobrze. Muszę z tobą porozmawiać w cztery oczy – oznajmiła zimno ona, a Piotr aż przystanął z przestrachu. Dokonał w myśli błyskawicznego przeglądu swych ewentualnych win, lecz nie znalazł niczego interesującego. – Gdzie jesteś w tej chwili? – chciała wiedzieć Hildegarda.
– W Parku Sołackim jestem.
– Świetnie. A ja w domu. Czekaj na mostku, zaraz będę – rozkazała i szybko się rozłączyła.
Na mostku! – pomyślał, lekko spanikowany jej tonem, tak naglącym, po czym uśmiechnął się kątem ust. Cóż, można powiedzieć, że ów mostek odgrywa niebagatelną rolę w jego stosunkach z Hildegardą. Jakiś przełom się szykuje, miejmy nadzieję. Jakby nie było – dzwoni do niego sama, uprzednio zdobywszy jego numer! Zależy jej, najwidoczniej, na spotkaniu. Nie ma w tym absolutnie niczego dziwnego, zapewne wspominała od rana, kto ją wyciągnął spod malucha, kto ocalił ją z pożaru i położył troskliwie do łóżka, zadbawszy o jej prawa ludzkie pośród nieczułej rodziny. A wspomniawszy – zatęskniła. Niełatwo jej przyznać się do tego, nawet przed sobą, toteż maskuje się teraz dumnie, przybierając ton więcej niż oficjalny.
Pociągnął brata za czarny podkoszulek.
– ...jeżeli nie mielibyście zastrzeżeń... – mówił właśnie Paweł, lecz urwał i obejrzał się za siebie. – Co jest?
– Gadaj za dwóch – polecił Piotr bliźniakowi. – Ja się muszę, niestety, urwać.
– A co? – zaiskrzył Paweł, rzucając spojrzenia na boki.
– Spotkanie mam, mój drogi. Spotkanie.
– Mogę też iść?
– Spotkanie z kobietą.
– Nie, naprawdę?
– Jak nie wierzysz, to się przekonaj, mój drogi. Ona za małą chwilę będzie na mostku. Musi ze mną porozmawiać w sprawie bardzo osobistej.
– Za małą chwilę?
– Za małą. Obejdź sobie z rodzicami to bajoro i akurat trafisz na moment jej przybycia. Tylko się nie pokazuj, ona może nie wiedzieć, że jest nas dwóch, i dozna szoku.
Paweł zgodził się bez żadnych protestów. Umowa, jaką zawarli we wczesnym dzieciństwie, obowiązywała nadal. W miarę możliwości występowali osobno. Żadnych identycznych berecików i spodni, gamy kolorystycznej czy nawet podobieństwa stylu. Inne przedszkola, podstawówki i gimnazja. Byli doskonale identyczni od urodzenia i nawet mama rozróżniała ich tylko po wyrazie oczu. Jedynie uzdolnienia układały się u nich nieco inaczej: Paweł był filozofem i myślicielem. Piotr był świetnym organizatorem. Obaj za to cechowali się umiejętnością improwizowania, co odziedziczyli po tacie, mistrzu świata także i w tej dziedzinie.
Piotr odłączył się od najbliższych, spokojny o to, że brat zadba o jego interesy i umiejętnie objaśni rodzicom przyczynę jego nieobecności, w przypadku, gdyby ją zauważyli. Na razie jednak nie zauważyli i posuwali się naprzód w niezmąconym spokoju, kontynuując rozmowę.
– Pawełek chciałby medytować... – słychać było głos mamy, a tata odpowiadał:
– Zgadzam się, Niello, lepiej niech medytuje, niż gdyby miał siedzieć i nic nie robić, patrząc w ścianę.
Delikatny szal mamy powiewał, niesiony lekkim wietrzykiem, a tata, nie przestając mówić, z nieskończoną cierpliwością odsuwał ów woal od swojej twarzy.
Jeśli idzie o Pawła, wznowił swój wykład – i tak oddalali się w głąb alejki, otoczeni śpiewem ptactwa, pośród wierzb płaczących, okrytych młodymi Usteczkami w ilościach wprost niewiarygodnych.
Piotr zawrócił raźno i podążył ku mostkowi, gdzie, w oczekiwaniu na przybycie Hildegardy, siadł na okazałym głazie i wybrał na komórce grę Snake EX. Tak się zaangażował, że prawie nie zauważył, jak dziewczyna stanęła przy nim.
– Sekundę – mruknął, przyciskając klawisze w zawrotnym tempie, wymaganym przy wersji ekstremalnej. Wąż śmigał mu po wyświetlaczu wraz ze swym wysuniętym języczkiem i już-już byłby Piotr pobił swój własny rekord, gdy Hildegarda powiedziała niecierpliwie:
– No, skończ już, doprawdy, tę dziecinadę – i gra przestała go bawić.
– Słucham cię – rzekł, chowając komórkę do kieszeni bojówek i zauważając przy okazji, że jego rodzice okrążyli już staw, i że Paweł idzie za nimi tyłem, gapiąc się z bezpiecznej odległości na Hildegardę.
Usiadła przy nim na tym głazie, wystawiając w przód obandażowane nogi.
W oddali Paweł potknął się o własny czarny but i padł na kuper, zaś Piotr musiał zakasłać, by ukryć niestosowny w tej chwili wybuch śmiechu.
– Chciałabym – przemówiła Hildegarda po dłuższej chwili wzdychania, przygryzania usteczek oraz przebierania nogami w podniszczonych sandałkach – chciałabym cię prosić o przysługę.
– Doprawdy? – powiedział z zastanowieniem i pewną ostrożnością.
– To sprawa osobista – wydusiła z siebie ona.
– Wiedziałem! – ucieszył się Piotr.
– Czy mógłbyś z góry obiecać, że spełnisz moją prośbę, nie pytając o nic, nie usiłując poznać przyczyny i nie wyciągając absolutnie żadnych wniosków? – natarczywie spytała Hildegarda.
– Cóż – odrzekł. – Mógłbym to z góry obiecać. Ale to by było bardzo nierozważne z mojej strony. Przypuśćmy, że mnie poprosisz, żebym wytarzał panią Sznytek w smole i pierzu po to, by przegonić ją po ulicach miasta. Nie mógłbym tego zrobić, Hildegardo. Nie mam dostępu do smoły.
Tak jak przewidywał, uśmiechnęła się. Ale zaraz spoważniała.
– No, dobra – rzekł pośpiesznie Piotr, ponieważ zląkł się, że ona zmieni zdanie i nie zechce go już prosić o nic więcej. – Widzę, że to nie chodzi o smołę. Wobec tego obiecuję. Z góry. Spełnię twoją prośbę nie pytając o nic, nie usiłując poznać przyczyny i nie wyciągnę w dodatku absolutnie żadnych wniosków. Czy chodzi o to, żebym cię pocałował?
– Chyba zwariowałeś! – oburzyła się ona.
– Ach, bo już myślałem. Taka jesteś tajemnicza. Dziwne, że to cię tak oburza, mówiąc między nami, Hildegardo. Byłoby to całkowicie naturalne. Dziewczyny często mnie proszą o takie rzeczy.
– Nie wygłupiaj się – rzuciła Hildegarda z całą surowością, patrząc purytańskim, kłującym wzrokiem. – Chodzi mi o wydruk z USG.
– A! – rzekł Piotr po chwili, walcząc z osłupieniem. – Wydruk z USG. A wiesz, że na to nigdy bym nie wpadł. Dobrze, załatwione. A masz jakiś pomysł, co by miało być na tym wydruku? Moja nerka?
– Chodzi o konkretny wydruk. Znajduje się on w domu Róży. Na wydruku jest... no, dzidziuś.
– Chcesz mieć konkretny wydruk, na którym jest dzidziuś – powtórzył Piotr, usiłując cokolwiek zrozumieć. – Ale dlaczego nie możesz sama poprosić, żeby ci Róża dała wydruk, na którym jest dzidziuś?
– Ona mi go nie da. A zresztą, ja go chcę tylko pożyczyć. Dyskretnie. Na pół godziny.
– Ale dlaczego Róża ci go dyskretnie nie pożyczy na pół godziny? – dopytywał się Piotr, lecz Hildegarda przypomniała surowo, że miał o nic nie pytać.
– Po prostu pójdź tam, poproś, żeby ci go pożyczyła, i wyjdź. A ja będę czekać na ulicy – spojrzała na niego badawczo i pospieszyła z pocieszeniem: – Potem go odniesiesz.
– O! – rzekł Piotr z zastanowieniem. – Nie wiem, czy to będzie takie proste. Miałbym wejść, dyskretnie poprosić o pożyczenie dzidziusia, po czym wyjść, dać ci go, poczekać pół godziny, znów wejść do Borejków, odnieść im wydruk – i – i co?
– I nic.
– A co oni sobie pomyślą?
– Że jesteś dziwaczny.
– I że po co mi ten wydruk?
– No, bo chcesz sobie obejrzeć.
– Na ulicy?!
– Aha, faktycznie. No, to pomyślą że chcesz go pokazać rodzicom.
– Oj, mało wiarygodne. Oni wiedzą, że moich rodziców nie interesują wydruki z USG przedstawiające dzidziusie. Rodzice by się ucieszyli, gdybym im przyniósł od Borejków album Cartier-Bressona. To jest taki fotograf. Strasznie im się podobała jego wystawa w Zamku. Czarno-białe nostalgiczne zdjęcia Paryża, wzorowa kompozycja, nastrój deszczowego listo...
– Piotrek.
– Tak, słucham?
– O czym ty mówisz?
– Ostatni katalog z wystawy kupiła ciocia Gabrysia, sprzątnęła go tacie sprzed nosa. Mówię o niej „ciocia”, chociaż ona nie jest moją prawdziwą...
– Spełnisz moją prośbę czy nie?! – przerwała mu brutalnie Hildegarda.
– E – stęknął Piotr. – No dobra. A kiedy by to miało być?
– Zaraz.
– O, mamo.
– No, bo na co czekać. Jest niedziela, oni na pewno będą w domu, nie ma lekcji do odrabiania ani nic...
– Takie dziwne jest to wszystko, takie dziwne.
– Miałeś nie komentować!
– Ja miałem nie komentować?! O, przepraszam, tego nie obiecywałem!
– Jaki ty jesteś marudny. Chodź, idziemy.
Ruszyli natychmiast, bo ona aż się rwała do czynu. Piotr odnotował w myśli, że po tym pożarze Hildegarda stała się jakaś inna. Dotychczas zdystansowana, wycofana nawet, wiecznie umykająca wzrokiem i pełna wahań – teraz okazywała się wielce sprawną, jasno myślącą decydentką o dużej sile perswazyjnej. Może zresztą to nie pożar spowodował w niej ów przełom, tylko bezpośrednia konfrontacja z samochodem osobowym. To mogło być istotne. A może wpłynęła tak na nią jego, Piotra, indywidualność, i ten cichy podziw, jaki niewątpliwie wobec niej odczuwał. Podziw i respekt.
Zerknął na nią, wyciągając nogi, by nie zostawać w tyle. Z jej różowego profilu emanowały siła oraz zdecydowanie. Nawet milutki nos emanował zdecydowaniem. Nawet te przyjemne usta emanowały zdecydowaniem. Nawet te rzęsy emanowały...
– O co chodzi? – spytała zniechęcająco, nie patrząc w jego stronę (ciekawe, jak wobec tego stwierdziła, że on się na nią gapi? Kobiety umieją patrzeć bokiem, jak płastugi). Szybko odwrócił głowę i, podobnie jak ona, zaczął biec.
Tak dotarli do ulicy Roosevelta, gdzie Hildegarda zatrzymała się przed bramą zdobną w secesyjne wstęgi, roślinność stylizowaną oraz w twarze ludzkie, wyobrażone na tynku wokół.
– Idź! – poleciła mu tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Cały problem człowieka wychowanego w domu, gdzie króluje matka wybitna, matka stanowcza i w dodatku krewka, polega na tym, że przyzwyczajony jest do posłusznego i bezwarunkowego wykonywania kategorycznych poleceń wydawanych przez kobiety. Nawet mu do głowy nie przychodzi, by kwestionować ich rozkazy.
To nie jest dobre.
Piotr cmoknął z niezadowoleniem, lecz pchnął drzwi z przybrudzonymi szybkami i wszedł do kamienicy numer pięć.
Laura była w bardzo złym humorze i nie zamierzała dłużej się zadawać z rodziną. Kuchnię wypełniali jej bliscy, ludzie, którzy wykańczali placek drożdżowy, upieczony wczoraj przez mamę, oraz zaczynali jeść roladę czekoladową, stworzoną dziś przez babcię, ludzie, którzy przy jedzeniu czytali namiętnie albo równie namiętnie dzielili się z innymi tym, co przeczytali przed chwilą. Przybyły wszystkie dzieci rodzinne, a ich rodzice to wchodzili, to wychodzili – do kina, na koncert, do znajomych, na dyżur w szpitalu i tak dalej. W powietrzu fruwały cytaty łacińskie oraz greckie, a starożytne anegdoty o Filipie Macedońskim mieszały się z opisami lobotomii i innych co smakowitszych operacji, nawet brzusznych, wiadomości o życiu szkolnym zaś przenikały płynnie w obszerne biuletyny o życiu uniwersyteckim. Wybuchy śmiechu, przycinki, pieszczoty i wzajemne uściski przeplatano dowcipami o politykach, prognozami upadku życia kulturalnego wskutek dyktatu wolnego rynku oraz lapidarnymi recenzjami spektakli teatralnych. A jednak! Żeby choć jeden z krewniaków powiedział kiedy coś zaskakującego! Żebyż choć raz ktoś błysnął jakąś nowością! – ale nie. Rodzinna rutyna. W dodatku, z całą pewnością nikt tam jej, Laury, nie potrzebował, bo gadali o wszystkim na świecie, tylko nie o niej.
Laura prychnęła i poszła do swojego pokoju, gdzie zasiadła przy komputerze, żeby sprawdzić pocztę.
Ledwie to uczyniła, zmaterializował się przy niej kuzyn Józinek. No, tak. Jak zwykle. Raz mu pozwoliła skorzystać z internetu, to teraz ma za swoje. Dziewięcioletni kuzyn najwyraźniej się zakochał, i to w dziewczynie dużo starszej od siebie. Nazywała się Staszka Trolla i wyjechała do Niemiec na operację. Pisywała dość często; operacja się udała, ale czekało ją jeszcze długie leczenie, toteż na razie o powrocie nie było mowy. Czarnoskóry Walenty Oracabessa był jej siostrzeńcem, więc oczywiście i on często musiał korzystać z tego komputera. Trzecią osobą bardzo zainteresowaną stanem zdrowia Trolli był, ku dużej irytacji Laury, jej własny brat przyrodni, Ignacy Grzegorz. Absolutnie nie była zdziwiona, kiedy obecnie wlazł on do jej pokoju tuż za Józinkiem (w odróżnieniu od kuzyna grzecznie zapukał) i stanął za jej fotelem, spokojnie oczekując na rozwój wypadków.
Nikt nie musiał mówić ani słowa. Laura ciężko westchnęła i wystukała swoje hasło. Nie, żeby była wcieleniem ofiarnej uczynności. Tylko w ten sposób, za jej pośrednictwem i pod ścisłą jej kontrolą mogła się odbywać ta korespondencja – inaczej okupowaliby tutaj komputer przez całą dobę.
– Jest! – wrzasnął jej prosto w ucho Józinek, a Ignacy Grzegorz przysunął się bliżej, owiewając jej policzek ciepłym oddechem. Obaj pachnieli gumą owocową, której mieli pełne usta.
Cześć chłopaki – napisała Trolla. – Dziś widziałam na ulicy rudego trębacza. Stał sobie i grał melodię Marleya. Od razu pomyślałam o Was. Jak tam Wasza trąbka? Czy już się o nią nie kłócicie? Pamiętajcie, coście mi obiecali. Jak wrócę, macie być w najlepszej zgodzie. To się wydaje trudne, ale trzeba nad tym pracować. Czuję się coraz lepiej i nawet mi odrosły włosy, o wiele gęstsze, chociaż na razie są bardzo krótkie. Pan doktor jest ze mnie zadowolony. Może wrócę do Poznania jesienią. Trzymajcie się, pozdrowienia dla wszystkich – S.
– Odpisujemy! – zarządził Józinek, przestępując z nogi na nogę i nie pokazując po sobie żadnych uczuć. Tylko ciche posapywanie przez nos świadczyło o jego wzruszeniu. Co do Ignasia, Laura wolała nawet na niego nie patrzeć. On też miał rzewną słabość do Trolli, a to z pewnością malowało się obecnie na jego nadwrażliwym obliczu. Uff.
– Co pisać? – spytała niecierpliwie.
– Kochana Staszko – rzekł, rozmarzonym tonem, jej brat, ale kuzyn Józinek przebił go natychmiast, mówiąc grubym głosem:
– Napisz: cześć Staszka!
– Tak bardzo się cieszymy, że już jesteś zdrowa – podsunął czule Ignacy Grzegorz, a Józinek, który nie mógłby wymyślić niczego lepszego w tej kwestii, skinął aprobująco głową i rzekł:
– No, może być.
– Nie możemy wprost się doczekać twojego przyjazdu – kontynuował z afektem Ignaś. – U nas nic specjalnie nowego...
Józinek wszedł mu w słowo:
– ...tylko że za miesiąc będziemy mieli dziecko.
– Och! – zakrzyknął Ignaś. – Po co to? Po co? Czy ją to interesuje?
– Oczywiście. Ją wszystko interesuje.
– Ale nie nasze dziecko.
– Dlaczego nie? Napisz: w czerwcu urodzi się nasze dziecko – polecił kuzynce Józef Pałys. – Już wiemy, że to dziewczynka. Szkoda.
– Mam napisać: szkoda?! Szkoda, że to dziewczynka?
– Nie, szkoda, że w czerwcu, bo ja będę wtedy na wycieczce szkolnej.
– Aha – Laura wystukała tekst i kazała chłopcom przyspieszyć obroty.
– Jeżeli chodzi o trąbkę... – podsunął nowe zagadnienie Ignaś.
– ...to wszystko jest w porządku – dodał Józinek. – Nie kłócimy się o nią...
– ...kłócimy się o inne sprawy – powiedział znacząco Ignacy Grzegorz.
– Ale mniej niż kiedyś – dorzucił Józinek.
– Tak, tylko w niedziele – dorzucił z przekąsem Ignaś.
– Poza tym jest OK – kontynuował powoli Józinek. – Wszyscy zdrowi. Mimo to byłem z Łusią na cmentarzu. Czytaliśmy napisy na grobach. A Łusia nagle spytała: – A gdzie są groby złych ludzi?
– Ja nie wiem, naprawdę, po co to pisać – zaprotestował Ignaś.
– Chorym nie powinno się mówić o grobach. To nietaktowne.
– Nie mówię o grobach. Mówię o Łusi. Jaka jest bystra.
– Dobre sobie...
– Dość! Przestańcie się kłócić! – ucięła Laura. – Moim zdaniem o tych grobach może być. Jest śmiesznie.
– Właśnie! – ucieszył się Józinek. – Im więcej żartów, tym lepiej.
– No, to może trzeba dać lepsze żarty – nudził Ignaś. – Na przykład ten o Filipie Macedońskim...
– Te, macedoński, bo cię kopnę, wiesz w co.
– Wiem, wiem.
– Tak? Jak wiesz, to powiedz.
– Nie, nie powiem, a wiesz dlaczego?
– Dlaczego?
– Bo ja nie jestem wulgarny.
– Aha. A już myślałem.
– Nie używam wyrazów.
– Żadnych?
– Nie, tylko wulgarnych.
– A jakie to są?
– Cisza! – ryknęła Laura. – Dość, słyszycie? Czy ja nie mogę mieć chwili spokoju? Czy ja wiecznie muszę niańczyć jakieś obłąkane przedszkole?!
– Podstawówkę – sprostował Józinek, a Ignacy Grzegorz westchnął i rzekł kwaśnym tonem człowieka, który potrafi mimo wszystko wznosić się ponad podziały:
– Skończmy więc, Józinku. Jeszcze tylko dopiszmy, że ją pozdrawiamy i że ja dostanę niedługo telefon komórkowy, i że dam jej numer.
– Pierwsze słyszę – zdenerwował się Józinek. – Od kogo?
– A od taty. Tacie dadzą nowy, służbowy. Wtedy ja już przynajmniej się nie zgubię, jak ostatnio gdy zboczyłem po konwalie, ale nie mówcie mamie. Silendo nemo peccat*.[* Milczeniem nikt nie grzeszy (łac).]
– Ty silendo jedna... – zaczął zbulwersowany Józinek, lecz na tym poprzestał, bo w drzwiach ukazał się nagle Piotr Żeromski, syn tej zwariowanej aktorki. Mama Laury i Ignasia oraz ciotka Ida przyjaźniły się z Kłamczuchą od niepamiętnych i kompletnie zamierzchłych czasów, co naturalnie mogło oznaczać tylko jedno: że także i jej synowie mogli wchodzić do pokoju Laury bez pukania, i to wręcz o każdej porze doby. Będzie musiała zamykać drzwi zielonego pokoju na klucz, nie ma rady.
Już trzech chłopaków stało za jej plecami.
– No, dobra, kończymy – warknęła, doprowadzona do ostateczności. Ostro zaklekotała klawiszami. – Życzenia zdrowia przesyłają Józef i Ignacy Grzegorz – to mówiąc, wysłała wiadomość. – A teraz wynocha mi stąd wszyscy trzej. Chodzi o moją maturę, aha, i o konkurs śpiewaczy.
– Najmocniej przepraszam, ale ja właściwie do twojej siostry – uprzejmie wtrącił Piotr Żeromski.
– Czyżbyś ją tu gdzieś widział, chłopcze?
– Nie widziałem jej też w kuchni – rzekł Żeromski. – Sprawdzałem parokrotnie. Nie ma jej.
– Ona wyszła – poinformował Józinek, który był doskonałym obserwatorem. – Musi dużo spacerować. Spacer ułatwia rodzenie.
– I nie powiedziała, kiedy wróci? – dopytywał się Piotr Żeromski. – To może ja poczekam, bo prawdę mówiąc, mam do niej sprawę.
– A jaką? – zdziwiła się Laura, obracając się w swoim krześle na kółkach. – Zresztą, co mnie to obchodzi, zmykajcie stąd wszyscy trzej. Ja muszę się uczyć do matury!
A i tak nie zdam... – pomyślała, po czym sama sobie podsunęła usprawiedliwienie – upał. Nie można się uczyć w taki upał. W maju nie powinno być upałów, bo maturzystów opanowuje zmęczenie wiosenne do kwadratu. Dlatego postanowiła jednak odłożyć naukę, a w zamian pośpiewać w ramach przygotowań do konkursu. Sięgnęła po swoje nuty, rejestrując z ulgą, że trzej panowie opuszczają wreszcie zielony pokój – przy czym Ignacy Grzegorz wychodzi jako pierwszy swoim słaniającym się krokiem myśliciela, pogrążonego w indywidualnym świecie abstrakcji, zaś Józinek, krzepki jak borsuk, idzie rzeczowo obok gościa, dopytując się, jak można mu pomóc.
– E, no wiesz, chodzi mi o zupełne głupstwo... – usłyszała jeszcze głos Żeromskiego i drzwi się nareszcie zamknęły.
Czas strasznie się dłużył, kiedy Żaba tak czekała i czekała na powrót Piotra.
Najpierw stała pod bramą sąsiedniej kamienicy, tak jak się umówili. Ale kiedy mieszkańcy zaczęli jej rzucać zza firanek dziwne spojrzenia, postanowiła spacerować – od narożnika ulicy Krasińskiego aż do witryny Foto-Angelo na rogu Dąbrowskiego. I z powrotem. Właśnie zaczęła siódmą rundę, gdy ujrzała z daleka, że od Mostu Teatralnego nadciąga majestatycznie Róża, ubrana w luźne spodnie i szeroką bluzę, bardzo zresztą twarzową.
Ładna historia!
Spłoszona Żaba wskoczyła jednym susem do najbliższej bramy, gdzie, jak jaki złoczyńca albo szpicel, odczekała, aż majestatyczna postać przejdzie chodnikiem. Stojąc na schodach, w cieniu, widziała ją wyraźnie – smutna Róża kroczyła ociężale, wygięta w tył, sama, całkiem sama, zupełnie sama – nie licząc dziecka.
Żaba poczuła, że wstyd ją dusi.
Aż się spociła, aż ją zemdliło. Aż musiała się oprzeć o ścianę. Ach, więc aż tak musiała się za niego wstydzić?
Opowiadał jej o gwiazdach, Bogu i kosmosie, o wędrówkach w czasie i o teorii względności – po czym zachował się jak pierwszy lepszy łachmyta. Czy można mieć perspektywy kosmiczne, a zachowania przyziemne, jak płaz?
Hipokryta!
Strasznie się rozgniewała.
W tym momencie przed bramą, jak żywa reklama pogody ducha, przedefilował rozczochrany i zadowolony Żeromski, rozglądając się na wszystkie strony.
Wypadła z bramy i rzuciła się na niego.
– Masz?!
Podskoczył, wzdrygnął się i, przestraszony jej impetem, bez słowa wyciągnął przed siebie tekturową teczkę.
– Dali ci?!
– Tak, Hildegardo, bez najmniejszego trudu uzyskałem wymarzony przez ciebie obiekt, dał mi go Józinek, bo z nim mam najlepszy kontakt, nikt inny nie zwraca tam na mnie uwagi. Taki tam ruch. Nie pytał, po co mi wydruk, tylko go zdjął ze ściany i nawet ładnie zapakował. Na wydruku jest oczywiście dziecko Róży, będzie miało na imię Mila, i mam to odnieść jeszcze dzisiaj, bo wszyscy bardzo lubią ten obrazek i co chwila ktoś go ogląda, albo go pokazują gościom.
– Dobra. Idziemy.
– Ja z tobą?
– Nie, ja idę do domu, a z tobą umówię się za pół godziny, na głuchacza. Poślę ci jak już będę gotowa.
– Zbyteczne komplikacje. Przecież mógłbym cię odprowadzić, a jak się już nacieszysz tym wydrukiem, to ja go chętnie odniosę, wracając do mojego domu. Mieszkam niedaleko stąd, w tej kamienicy na rogu Mickiewicza i Zwierzynieckiej.
– Lepiej zróbmy po mojemu.
– Ale to jest jakieś dziwne, jakieś bardzo dziwne – upierał się Żeromski, idąc obok niej w dół Roosevelta. – Każesz mi pożyczyć wydruk i zamiast go obejrzeć na miejscu, ty idziesz z nim do domu. Co ty z nim będziesz robić w domu? Kolorować kredkami?
– Zwariowałeś, Żeromski. Nic podobnego.
– Bo ja nie rozumiem, po co ci on.
– Lubię dzieci. – Aha.
– Zwłaszcza takie zupełnie malutkie.
– Jedno mnie zastanawia – powiedział Żeromski, po dłuższej chwili przetrawiania jej słów, nadal biegnąc truchtem u jej boku, jak wierny adiutant. – Przecież w tym, że się lubi dzieci, nie ma niczego złego. To dlaczego nie mogłaś sama poprosić o ten wydruk? I dlaczego nie możesz sama go oddać?
– Miałeś o nic nie pytać, pamiętasz?
– A! – zapomniałem.
– No.
– Ale to takie trudne, nic nie rozumieć. To taka trauma.
– Obiecałeś!
– Wymusiłaś to na mnie. A mogę zapytać, dlaczego mam nie pytać?
– Nie, nie możesz.
– Bo to mnie tak strasznie męczy.
– Nie wiedziałam, że taki jesteś wrażliwy.
– Nie jestem wrażliwy, tylko lubię wiedzieć.
– To się nazywa wścibstwo.
Piotr Żeromski zatrzymał się z miną urażonej niewinności.
– No, wiesz, Hildegardo, to oburzające. Niemile mnie zaskakujesz – i już miał mówić dalej, tylko że ona nie słuchała, bo właśnie na jej komórkę dzwonił Wolfi.
– Gdzie jesteś? – chciał wiedzieć. – Znów wpadłaś pod samochód?
– Nie. Wracam do domu.
– To wracaj, bo czekam.
Żaba rozłączyła się, po czym powiedziała Piotrowi Żeromskiemu, że już go nie będzie fatygować, bo teraz to jej brat na pewno odniesie wydruk na Roosevelta.
– To ja się nie dowiem, o co chodzi? – spytał rozżalony Piotrek, a kiedy usłyszał, że na pewno nie, spojrzał na nią z urazą i nawet machnął ręką, kiedy odchodził w dal.
Trudno.
Ona miała ważniejsze sprawy na głowie.
Takie jak honor Fryderyka i całe jego przyszłe życie.
Ignacy Borejko, który właśnie przybył do kuchni na herbatkę i kawałek ciasta, z pewnym zaskoczeniem ujrzał, że wszyscy już sobie poszli, nie czekając, aż przeczyta on kolejny rozdział z Klaudiusza Eliana („O właściwościach zwierząt”). Został poproszony przez redaktorkę o przejrzenie przekładu i wyrażenie opinii przed oddaniem książki do druku. Tak się zaczytał, że zapomniał o rodzinnym zgromadzeniu. Teraz w kuchni zastał już tylko żonę oraz córkę Gabrysię, które siedziały za stołem, pogrążone w cichej rozmowie.
– Posłuchajcie tego, moje drogie – rzekł, siadając pomiędzy nimi i sam do siebie się uśmiechając, gdyż właśnie zdał sobie sprawę z tego, że żadna lektura mu nie smakuje, jeśli nie podzieli się choćby jej kawałkiem z choćby jednym słuchaczem, a najlepiej – z Milą. Albo Gabrysia.
Mila i Gabrysia przerwały rozmowę i spojrzały na niego wyczekująco.
– Słonie – przeczytał dobitnie, wnosząc palec wskazujący prawej dłoni, co, jak sobie uświadomił, również należało do rytuału – Choć oderwane od ojczystego kraju, do jakiego przywykły, mimo iż ludzie ujarzmiają je zrazu więzami, potem głodem, a później nęcą rozmaitymi przysmakami, nigdy nie zapominają uroku ziemi, które je wychowała. Większość z nich ginie z tęsknoty, inne, wypłakawszy strumienie łez, tracą wzrok – spojrzał znacząco na swą pierworodną córkę, po czym zdziwił się nieco wyrazem jej twarzy. – To był tylko fragment Eliana – rzekł tonem obronnym. – Gabrysiu, dlaczego tak na mnie patrzysz?
– Och, nic takiego – odrzekła córka. – Po prostu właśnie o tym mówiłyśmy.
– Niepodobna! O słoniach?
– Nie, o oderwaniu od rodzinnego kraju.
– Czyżby? A w jakim kontekście?
– Chodziło, rzecz jasna, o Fryderyka.
– Ach, rzecz jasna. Jak zwykle chodzi o niego – powiedział z niezadowoleniem Ignacy Borejko. Zdecydowanie, o, zdecydowanie nie przepadał za tym występnym młodzieńcem. – Myślałby kto, doprawdy, że jest on jakimś mitycznym herosem; nie schodzi wprost z ust kobiet naszej rodziny. Tymczasem już nie to, co zrobił, lecz to, czego nie zrobił, byłoby powodem, by nie zajmować się nieustannie jego osobą. Modus vivendi*,*[ Sposób życia (łac).] jak i modus operandi*[* Sposób działania (łac).] tego niedorostka – oba dość typowe zresztą dla naszych scherlałych czasów – nie budzą mojego entuzjazmu.
– A mama go broni – poskarżyła się Gabrysia z miną bardzo zmartwioną.
Ojciec przypomniał sobie, ile to razy widywał tę zmartwioną minę: zaledwie kilkakrotnie! – w najtrudniejszych chwilach życia rodziny. Zawsze jednak Gabrysia potrafiła tę minę zastąpić dzielnym i optymistycznym uśmiechem.
– Uśmiechnij się, carissima*[ Najdroższa (łac).] – poprosił, gładząc jej piegowatą dłoń i z troską przyglądając się jej krągłej twarzy o stanowczych brwiach i nieskończenie łagodnych ustach. – Mama wszystkich broni. Na pozór surowa, ma w sobie całe pokłady wyrozumiałości. W każdym szuka dobrych cech i niezłomnie wierzy w jego dobrą wolę. Nieuchronne rozczarowania nie zniechęcają jej w najmniejszym stopniu. To przyszło z wiekiem. Jako młoda dziewczyna bywała nieco niecierpliwa.
Mila błysnęła niebieskim spojrzeniem, uśmiechnęła się kącikiem ust i podsunęła mu talerzyk z ciastem czekoladowym.
– Jedz. Ja go nie bronię. Staram się wniknąć w jego sposób myślenia. Zrozumieć. Tyle jesteśmy winni każdemu człowiekowi.
– Także Róży – mruknął ojciec Borejko.
– Ale i jemu. Musisz przyznać, że życie ustawiło przed nim nie lada żłoby.
– Żłoby? – nie chwyciła Gabrysia.
– „W jednym owies, w drugim siano” – Ignacy w lot łapał literackie aluzje żony. – Zostało tam dla mnie trochę herbaty, czy też wypito starcowi wszystko, do ostatniej kropelki?
– Wypito – odrzekła Mila. – Staram się go nie potępiać, wierzę, że chłopak ma serce i że...
– Zmieńmy, doprawdy, temat, moje drogie – poprosił Ignacy z rosnącym niesmakiem. – Wolałbym nie rozmawiać o sercu Fryderyka Schoppe. Nie, nie ma on serduszka w piersi.
– „Był tam zwyczajny świerszczyk blaszany, com go niechcący uśmiercił” – dodała Gabrysia.
– Ma serce – uparła się Mila. – Każdy ma serce. A więc każdy może go posłuchać.
Ignacy Borejko zirytował się, bo nie lubił, gdy jego życzenia bywały ignorowane.
– Czy każdy, Milu? – spytał, nadając swemu głosowi odcień gryzącej ironii.
– Każdy. Czy wiele wiemy o mechanizmie miłości? – spytała. – Widzimy trybiki i kółka, ale nie znamy prawa, wedle którego ten mechanizm działa. Proszę, rozkręć go na kawałki – to nic nie da, tego prawa nie widać. Ani pośród kółek i trybików, ani nigdzie. Możesz tylko wierzyć, że jest takie prawo, któremu mechanizm się poddaje. Wyrokować o mechanizmie raczej nie powinieneś.
– A kto powinien?
– Ktoś, kto zna to prawo i potrafi przeniknąć mechanizm. Naprawa odbędzie się w sposób tajemniczy, niewidzialny i nieuchwytny.
– Bez naszego udziału? – spytała Gabrysia podchwytliwie.
– O, tego nie powiedziałam – odparła jej matka i wstała, żeby zaparzyć herbatę.
Kochany F.
nie mam pojęcia, jak zacząć, ale właśnie chyba zaczęłam, bo jak trzeba, to trzeba. Mam nadzieję, że zajrzysz do poczty, jak prosiłam, i przeczytasz to, co piszę i odbierzesz to, co właśnie wysyłam. To maleństwo to jest Twoja córeczka, Mila. Jest trochę podobna do Ciebie, widzisz? To samo czoło, ten sam profil. Wygląda trochę jak Ty, a trochę tak jak Piotruś Pan z tej ilustracji Rackhana, pamiętasz? Owinięty w kołderkę, siedział na gałęzi w Parku Leśnym i spał. Czytałeś mi to, jak byłam mała. Byłeś takim dobrym bratem. Przecież mógłbyś też być dobrym tatą!
Powiedziałeś mi, że mam się do tego nie mieszać, więc ja się nie mieszam. Tylko trochę zostałam wmieszana, bez własnej woli. I teraz muszę zareagować.
Zawsze się śmiałeś, że wszystko układam i porządkuję. Miałeś rację, układałam rzeczy nieważne, których zupełnie nie żal, gdy znikną. Teraz wiem, że porządkować trzeba życie, nie przedmioty.
To w życiu musi być ład... – w tym miejscu Żaba zatrzymała się w pół gestu, bo nagle odniosła wrażenie, że poucza starszego brata, a to wciąż jej się wydawało niestosowne. A jak już pisać przestała, to popadła w letargiczne zamyślenie, z którego wyrwał ją dopiero Wolfi, wkraczając z nagła do pokoju i zapytując, czy w ogóle jadła dziś jakiś obiad i czy skończyła już ten list miłosny do Frycusia. Zajrzał jej bezceremonialnie przez ramię, powiedział: – W porządku – i wysłał wszystko, uniemożliwiając zakończenie listu uściskami i pozdrowieniami. Zaraz potem postawił przy monitorze talerz z jajecznicą na kiełbasie oraz szpinakiem zasmażanym.
Zapachniało tak smacznie, że Żaba rzuciła się na jedzenie jak wilk. Rzeczywiście! – nic nie jadła od rana, a było już po piątej. Zmiotła wszystko, zagryzając bułką z masłem, a Wolfi przypatrywał się temu z satysfakcją, siedząc na tapczanie i wyciągając przez siebie nożyska tak długie, że zajmowały pół podłogi.
– Ale przyznasz, że jestem mistrzem patelni? – zapytał niby to od niechcenia, lecz widać było, że potrzebne mu uznanie.
– Patelni? Absolutnie – odparła Żaba i uśmiechnęła się do niego zielonymi ustami.
– Muszę wyjść – Wolfi zerwał się z miejsca. – Umyj naczynia, dobra?
– Wolfi, obiecałeś, że oddasz im ten wydruk!
– Obiecałem i oddam – odrzekł Wolfi z lekkim skrzywieniem ust. – Znajdę jakiś sposób. Dobrze w końcu zrobiłaś, że Fryckowi to wysłałaś, może go ruszy. Tylko mnie teraz głupio, że muszę tam iść i świecić za niego oczami.
– Ja to rozumiem, Wolfi. Ale oni nie muszą wiedzieć, że jesteś jego bratem. Możesz to oddać jakoś dyskretnie... a nawet wejść i położyć to w przedpokoju, tam zwykle drzwi są otwarte, bo dzwonek nie działa.
– To nie mogą go naprawić? – zdziwił się Wolfi.
– Chyba tak wolą.
– No, dobra. Zobaczę.
– Oddasz na pewno?
– Na pewno. Ale chcę widzieć, jak idziesz do kuchni. Trochę tam nabrudziłem, jak robiłem ten krem szpinakowy.
Żaba wzniosła oczy do nieba, po czym wstała i podążyła za bratem. Kuchnia była umazana i zbryzgana zieloną packą właściwie w każdym miejscu wokół maszynki do mielenia, w promieniu metra. Wolfi wyjaśnił, że postanowił przekręcić całą michę świeżego szpinaku i trochę mu się to wszystko wymknęło spod kontroli.
– No, do dzieła – zachęcił ją. – A pospiesz się, bo wróci mama i będzie płacz oraz zgrzytanie zębów.
– Jasne – mruknęła Żaba i zakasała rękawy.
Wolfi pokiwał głową z aprobatą, schował za koszulę teczkę z wydrukiem, wziął na ramię swój rower i wyszedł. Głośne i wesołe gwizdanie, złączone w całość dźwiękową z łoskotem metalu, towarzyszyło mu aż do parteru. Potem drzwi na dole łupnęły tak, że cały blok się rozdygotał i przez otwarte okno dał się słyszeć brzęk: to Wolfi zrzucił rower z ramienia na chodnik. Szurnęły opony – i już go nie było.
Żaba umyła kuchnię, wypłukała ściereczki, ustawiła naczynia w szafkach i już chciała się brać do lekcji, gdy nagle zdała sobie sprawę, że można by raz jeszcze zadzwonić do Żeromskiego. Pierwszą lekcją we wtorek po długim weekendzie miała być biologia. A jej się spalił, razem z biurkiem, nie tylko zeszyt, ale także podręcznik i notatki.
– Już Katon powiedział – usłyszała z głębi korytarza Gabrysia – że złodzieje okradający osoby prywatne kończą życie na postronku i w kajdanach, zaś złodzieje grosza publicznego – w złocie i w purpu... – te ważkie słowa ojca przerwało trzaśniecie drzwi wejściowych i na chwilę zapanowała cisza. Rodzice udali się na wiosenny spacer, bo też pogoda nadal była miła, ciepła i bezwietrzna, słońce przygrzewało, a chłód wieczoru jeszcze nie zdołał wypełznąć z chaszczy, porastających rozległy, pusty teren w dole pomiędzy ulicą Roosevelta a torami kolejowymi. Napływała za to stamtąd woń jakichś dziko kwitnących krzewów i młodej trawy.
Rodzice oddalali się powoli w dół Roosevelta, trzymając się za ręce, rozmawiając z ożywieniem, zwróceni głowami ku sobie. Gabriela zdała sobie sprawę, że tych dwoje nigdy się ze sobą nie nudzi. Wśród codziennych, zwykłych spraw, uczucie, które ich połączyło jeszcze w szkole, przesłonięte ich ironią, żartami i sporami, wieczną krzątaniną i ciągłą wymianą zdań na wszystkie możliwe tematy, przetrwało aż do dzisiaj, tak samo dyskretne i niezniszczalne, jak złote obrączki na ich palcach.
Szczupli i drobni oboje – z latami coraz szczuplejsi i bardziej przygarbieni – oddalali się teraz w stronę Parku Sołackiego i wyglądali tak, jakby mieli już nigdy nie wrócić. Gabrysia z trudem opanowała głupi odruch: miała ochotę dogonić ich, objąć ramionami i iść z nimi dalej, ochraniając ich i strzegąc. Ale tymczasem to ją ktoś objął i mocno ścisnął w pasie: Józinek, jej ulubiony siostrzeniec.
– Idziemy?! – spytał raźno, wznosząc ku niej bystre oczy.
– Dokąd? – potargała go za rudą grzywkę.
– Do kina!!! Nie pamiętasz? Mieliśmy iść na ten film o niedźwiedziu. Łusia już się ubrała w czerwoną spódniczkę. A Ignaś już stoi przy drzwiach.
– A Ignasiowi to ja obiecałam lody z kremem.
– Od biedy może być i to, i to – odparł siostrzeniec i błysnął rozbrajającym uśmiechem.
– Poczekajcie wszyscy przed domem, będzie wam łatwiej. A ja tylko się przebiorę i już lecę.
– Przecież i tak włożysz koszulę wujka i dżinsy – powiedział pobłażliwie Józinek.
Niedzielne popołudnie w Poznaniu, na początku dwudziestego pierwszego stulecia, niczym się nie różni od większości niedzielnych popołudni z ubiegłego wieku. – jest tak samo stateczne, senne i ciche. Miasto wygląda na opustoszałe. Ludzie chodzą wolniej, a samochodów prawie w ogóle nie widać, gdyż znajdują się w lesie, na działkach albo na zatłoczonych szosach. W niedzielę poznańska młodzież jest mniej głośna, większość sklepów nie działa, a w tych, które są otwarte i tak nie ma tłoku, choć oferują ciepłe bułki, chrupiące bagietki oraz dziesiątki innych odmian pieczywa, zamorskie frykasy, europejskie sery, egzotyczne owoce i skorupiaki. W kinach także nie ma tłumów, zapewne dlatego, że większość spośród wyświetlanych tam horrorów, dramatów z życia ulicznic, gangsterów, złodziei i przekupnych policjantów, a także sporo ciężkich historii o narkomanach, dewiantach, psychopatach oraz byłych więźniach skutecznie sprowadzanych z drogi moralnej naprawy przez nieustępliwy świat przestępczy – można bez trudu wypożyczyć, włożyć do odtwarzacza i napawać się nimi w zaciszu domowym, przy niedzieli.
Gabrysia uczesała się rozczapierzonymi palcami, bo nie mogła znaleźć swojej szczotki, a zresztą dzieciaki i tak już dość długo czekały – złapała portmonetkę i kurtkę drelichową, poszukała kluczy i wybiegła ze swojego pokoju. Wyszedłszy na podest, zamknęła mieszkanie na wszystkie spusty. Kiedy nie ma w domu nikogo, drzwi jednak nie powinny stać otworem. Miała tylko nadzieję, że rodzice zabrali przynajmniej jeden komplet kluczy. Szczerze mówiąc, ojciec wciąż miał z tym problemy. To głównie ze względu na niego starano się nie zamykać drzwi wejściowych w ciągu dnia. Pamiętano, że niekiedy po powrocie z pracy zastawało się ojca siedzącego na schodach i pogrążonego w lekturze czasopism. Wszyscy mieli też zawsze w pamięci dzień ślubu Idy, kiedy to, w mróz i zawieruchę, pan młody musiał wchodzić po rynnie na balkon, żeby wybić szybę i dostać się do domu weselnego.
W bramie, zbiegłszy ze schodków, Gabrysia omal się nie przewróciła o czyjś rower, ustawiony idiotycznie tuż obok poręczy i do niej przypięty. Masując kolano, wyszła na chodnik. Łusia, ubrana wizytowo i uczesana w koczek na czubku głowy (jak Ida!), wpływała mitygująco na Józinka i Ignasia, zadając im niezliczone pytania i żądając wyczerpujących odpowiedzi, co w zasadzie uniemożliwiało im kłótnie oraz rękoczyny.
W dobrych nastrojach dotarli tramwajem do Multikina. Funkcjonowało tam stoisko z pysznymi lodami, więc Gabrysia mogła się wywiązać z obu obietnic naraz. Zasiedli, każde z rożkiem waflowym w dłoni, przy lśniącym stoliku pod monitorem, wyświetlającym reklamy. Wszędzie unosił się zapach popcornu i Ignacy Grzegorz krzywił swój subtelny nos, natomiast Józinek poszperał po kieszeniach (Ida dawała mu sporo pieniędzy, bo ten rozważny młody człowiek odpowiadał za większość zakupów).
– Dostaniesz, dostaniesz – obiecał siostrze.
– A dlaczego popcorn nazywa się popcorn? – zadała jedno ze swych zabójczych pytań. Była tak podobna do Idy! – szczuplutka, rudowłosa i pełna wdzięku. Tylko oczy miała Marka – ciemne.
Józinek nabrał tchu, by jej odpowiedzieć, lecz po chwili wypuścił powietrze przez stulone w trąbkę usta, po czym umilkł roztropnie.
– Myślę – rzekł Ignaś – że ma to coś wspólnego z populizmem – i ukradkiem sprawdził, jaką minę ma kuzyn.
Gabrysia postanowiła się nie wtrącać, bo ciekawa była, jak dalej rozwinie się rozmowa.
Przez chwilę dzieci trwały w milczeniu, nabożnie oblizując swoje lody. Józinek pokąpał sobie bluzę.
– O! – rzekł, stropiony. – Wyglądam jak świnia.
– I pokąpałeś sobie bluzę – powiedział Ignaś.
Do Józinka z wolna dotarło, że powinien zaraz przylać kuzynowi, ale dobrze wiedział, że w obecności Gabrysi nie będzie to tolerowane. Rzucił mu tylko spojrzenie pełne obietnic.
– A co to jest populizm? – spytała Łusia.
– Chyba to samo, co demagogia – z pewnym wahaniem odrzekł Ignaś.
– A co to jest – spytała oczywiście Łusia – demagogia?
– To samo co populizm – rzucił natychmiast Józinek z niezbitą pewnością.
– A populizm ma coś wspólnego z popcornem? – bystry rozum Łusi pracował jak należy.
Obaj kuzyni umilkli zgodnie i żwawo pracowali językami, wobec czego Gabrysia ruszyła z odsieczą.
– Słowo populizm bierze się z łacińskiego „populus”, czyli lud... – zaczęła.
Łusia zamarła nad swoim lodem, a potem przyjrzała mu się z uwagą.
– A popcorn też ma coś wspólnego z lodem? – spytała.
– Z ludem, z ludem! – poprawił ją Ignaś, po czym dodał: – Muszę niestety skoczyć do toalety.
– Ja też muszę niestety skoczyć do toalety – powtórzył za nim szyderczy Józinek i podciągnął rękawy.
– A to ja już nie muszę, ja się powstrzymam – szybciutko zmienił zdanie Ignacy Grzegorz.
– Wiesz, ciociu – wiodła konwersację Łusia, powracając do oblizywania loda. – Mniam. Strasznie lubię z tobą rozmawiać. Znasz tyle, tyle słów. Czy słyszałaś kiedyś takie słowo: degrengolada?
– O, tak – odpowiedziała Gabrysia. – Nawet często.
– Też ma coś wspólnego z lodami?
– Raczej nie.
– A z demagogią?
– O, tak, miewa z nią dużo wspólnego.
– A demokracja? Co ma wspólnego z demagogią?
– Zadajesz trudne pytania – zaśmiała się Gabrysia.
– Zadawać trudne pytania jest bardzo łatwo! – radośnie oznajmiła Łusia.
Gabriela spojrzała na siostrzenicę ze zdumieniem.
– Czy ty w ogóle wiesz? – przed tobą już to powiedział Auden! To samo! Twój rozum, Łusiu, prowadzi cię do najbardziej logicznych i właściwych wniosków. Wyrośniesz na świetną kobietę i nikt ci nie będzie w kaszę dmuchał!
Na te słowa Łusia dostała prawdziwego ataku śmiechu, zataczała się, klepała po brzuchu, tupała nogami – aż ludzie, zdążający do sali numer siedem, zaczęli się na nią oglądać z niepokojem.
Ucichła dopiero, gdy Gabrysia zaproponowała, by i oni ruszyli już na swój seans. Ale kiedy zasiedli w fotelach na sali, Łusi znów coś się przypomniało i dostała kolejnego napadu głupawki. Kres temu położył Józinek. Na ekranie ukazał się bowiem znienacka zwiastun filmu dla dorosłych i brat oburącz zatkał jej uszy, przykazując surowo, by oczy i buzię zamknęła już sama.
Rower w bramie, rzecz jasna, należał do Wolfiego.
Wolfi zaś tkwił w kuchni u Borejków.
Kiedy przyjechał na Roosevelta, zauważył podskakujące na chodniku dzieci – dwoje rudych i tego drugiego, bladzioszka. Wywnioskował, że czekają na kogoś z dorosłych, kto jeszcze zatrzymał się w mieszkaniu. Przypiął więc rower do poręczy schodów i odszukał właściwą tabliczkę.
Dzwonek faktycznie nie działał, na pukanie nie odpowiadał nikt, więc Wolfi, idąc za radą Żaby, nacisnął klamkę i wszedł do długiego, ciemnego korytarza. Po lewej były spore drzwi, zamknięte. Ktoś tam się za nimi krzątał, przebiegał po skrzypiącej podłodze. Na nieśmiałe pukanie w futrynę nie było żadnej reakcji, więc Wolfi nie odważył się tam wejść. Ruszył dalej, wiedząc od Żaby, że kuchnia jest na samym końcu korytarza. Minął długi szereg regałów ze spiętrzonym na nich gigantycznym księgozbiorem, minął jeszcze jakieś drzwi, i tak właśnie trafił do kuchni – całkiem pustej, jak się okazało. Była to okoliczność nader szczęśliwa; mógł, niezauważony przez nikogo, złożyć teczkę z wydrukiem na stole i spokojnie się wycofać. Tak też uczynił, gdy nagle w oddali zatrzasnęły się jakieś drzwi, po czym rozległ się odgłos, towarzyszący zamykaniu ich na klucz, a nawet – na kilka kluczy.
Wolfi skoczył w tamtą stronę, po to jedynie, by się przekonać, że uwięziono go w pustym mieszkaniu. Rodzina dziewczyny porzuconej przez Fryderyka z pewnością nie ucieszy się na widok jego brata, siedzącego bezprawnie w kuchni, do której nikt absolutnie nigdy go nie zapraszał.
Zanim przebiegł długi korytarz w obu kierunkach, zanim dopadł okna kuchennego, otworzył je, wychylił się na zewnątrz – osoba, która go uwięziła (wysoka, energiczna blondynka w dżinsach, już niemłoda), oddaliła się wraz z trójką dzieciaków, gnając do tramwaju na Moście Teatralnym.
Wolfi zaklął pod nosem.
No, wspaniale, krucafuks, wspaniale.
Prawdę mówiąc, mocno się zdenerwował.
Zaczął krążyć po kuchni i zastanawiać się, jak tu zwiać. Wpadł wreszcie na to, że mógłby wyjść przez okno, a raczej: wyskoczyć, bo mieszkanie położone było na bardzo wysokim parterze, do chodnika ze dwa metry. Cóż, nawet gdyby nie złamał sobie nogi w biodrze skacząc z wysokości, mógłby przecież zostać uznany (przez kogoś z przechodniów, lub sąsiada) za włamywacza. Byłoby głupio. Wycofał się chwilowo z tego pomysłu i usiadł, żeby wszystko spokojnie przemyśleć.
Naprzeciwko stołu, na ścianie, wisiała tablica z płyty pilśniowej, do której szpilkami poprzyczepiano zdjęcia, wycinki, liściki, karteczki, rysunki i wypisane flamastrem hasła. Na jednej z fotografii zauważył Różę z wypiętym brzuchem; przyciskała do siebie wielką piłkę, wskutek czego wyglądała, jakby miała przed sobą dwa brzuchy (albo dwie piłki). Zdjęcie było bardzo zabawne, a Róża miała na nim minę roześmianą i miłą, więc Wolfi, który w wyobraźni nosił obraz ponurej, zapłakanej męczennicy z czerwonym nosem, odrobinę się zdziwił. Powstał nawet, żeby bliżej się przyjrzeć tablicy i zgromadzonej na niej kolekcji i wtedy, tuż obok kawałka papieru z napisem: O, MATRE PULCHRA FILIA PULCHRIOR!*[ O córko, piękniejsza od pięknej matki! (łac).] zobaczył czarno-białą kwadratową fotografię, niezbyt dużą, na której widać było tę samą dziewczynę, która śpiewała u Dominikanów. Obok było drugie jej zdjęcie, w zbliżeniu: wykadrowana twarz o skośnych, lśniących oczach wyrażających leciutką kpinę. W jej spojrzeniu była inteligencja i poczucie humoru, podbródek wyrażał stanowczość, a ciemne brwi, widoczne spod ciemnej grzywki wznosiły się niejednakowymi, kapryśnymi łukami, jakby dziewczyna zaczaiła się przed powiedzeniem czegoś zabawnego, drwiącego i niezwykłego. Myśląca twarz nietuzinkowej osoby, osoby z charakterem, takiej, która nigdy w życiu nie będzie nudna lub banalna.
Wolfi przysiadł bezwiednie przy stole i wpatrywał się w tajemniczą dziewczynę jak sroka w gnat.
Strasznie mu się podobała.
Nieomal spodziewał się, że zaraz do niego przemówi.
Właściwie – jak się tak wsłuchiwał – to ona coś mówiła.
Im dłużej się wpatrywał, tym bardziej mówiła.
Tylko nie rozumiał, co.
TYGRYSEK – głosił napis pod zdjęciem, wykonany dziecięcą ręką.
Wolfi uznał, że to bardzo pasuje.
Z zapatrzenia obudziło go jakieś nowe uczucie, które miało związek z węchem. Rozejrzawszy się wokół, stwierdził, że głód, jaki nagle go opanował, spowodowało ciasto czekoladowe, puszyste i pełne rodzynków, a oblane ciemnym lukrem. W dodatku przełożono je kremem! – widać to było, bo zostało nadkrojone, a nawet, w większej części, już zjedzone. Cóż by szkodziło, gdyby i on sobie zjadł nieduży kawałeczek? Obok ciasta leżał nawet odpowiedni, szeroki nóż z przyklejonymi do ostrza okruchami.
Wolfi odczepił ostrożnie jeden z nich i podniósł do ust.
Ummm – pycha.
Na pewno by go sami poczęstowali, gdyby wiedzieli, że tak tu siedzi, uwięziony. I to może – na długo.
Już łapał za nóż, gdy nagle ogarnął go wstyd.
Przecież nie będzie się łakomił na coś, co do niego nie należało i do czego nie miał prawa, tak jak to uczynił – w innej skali i w zgoła innej dziedzinie – Frycek.
Bardzo z siebie niezadowolony, postanowił zwiewać, i to jak najszybciej. Wyjście przez okno. Tylko to. Ciekawe, jak potem, ze złamaną w biodrze nogą (a kto wie, czy nie obiema) będzie odjeżdżał na rowerze.
Przypomniał sobie, że mijając kamienicę, widział przy jednym z okien parteru coś w rodzaju pochyłej przypory, zwieńczonej balustradką. Być może był to balkon – wtedy zejście na ulicę mogłoby okazać się łatwiejsze.
Okna kuchni wychodziły na Roosevelta. Wolfi wychylił się przez jedno z nich i uzyskał potwierdzenie swych domysłów: sąsiedni pokój musiał mieć wyjście na balkon. Po tej przyporze, trzymając się rynny, zejdzie na chodnik bez trudu. Wystarczy tylko zaczekać na moment, kiedy ulica będzie bezludna.
Opuścił kuchnię i ostrożnie nacisnął mosiężną klamkę sąsiednich drzwi. Uchyliły się cicho i łagodnie, ukazując wnętrze pokoju o turkusowozielonych ścianach i otwartych oknach, przez które ukośnie wdzierało się słońce: widać było ulicę i Most Teatralny, wieże Dominikanów i zielone morze kasztanowców przy Teatralce. Już chciał przejść przez pokój w stronę balkonu, gdy nagle coś go zaalarmowało.
Pod oknem, usytuowane bokiem do niego, stało stare biurko, ciężki politurowany grat. Obok – stolik z komputerem. Komputer był włączony, a na biurku ktoś spał, z głową na blacie.
Wolfi zamarł z jedną nogą w powietrzu, ale niepotrzebnie zachowywał taką ostrożność: śpiącej dziewczynie nie przeszkadzał nawet warkot samochodów przejeżdżających za otwartym oknem, ani też dzwonienie i zgrzyt tramwaju. Spała w pozie, w jakiej dopadło ją znużenie nauką: obie ręce miała wyciągnięte przed siebie na zakurzonym blacie, głowę pomiędzy ramionami, czoło na zeszycie, nos wciśnięty w podręcznik. Duża ilość żółtych karteczek poprzylepianych wokół nasunęła Wolfiemu podejrzenie, że śpiąca jest, tak jak i on, przed maturą.
Z czystej ciekawości podszedł do biurka i pochylił się, przekrzywiając głowę, żeby sprawdzić, co jest w zeszycie. Geografia. Bez trudu rozpoznał znajomy (ale raczej z grubsza) zakres wiedzy. Tak. Maturzystka.
Doskonale rozumiał, co ją skłoniło do zapadnięcia w sen: nuda. Sam u siebie zaobserwował, że usypianie było czymś w rodzaju podświadomej ucieczki.
Rozbawiony, stał tak, z rękami wspartymi o kolana, z pochylonymi plecami i przekrzywioną głową, a tymczasem śpiąca poruszyła ręką, po której łaziła mucha, drgnęła przez sen i ułożyła głowę nieco bokiem, ukazując fragment twarzy.
Wolfi zastygł, zaskoczony, bo nagle zrozumiał, że ma przed sobą dziewczynę z fotografii, czyli Tygryska. Te same brwi, nos, usta, ten sam kształt twarzy. A to dopiero!
Rozejrzał się, przysunął sobie krzesło, usiadł obok i – żeby lepiej widzieć – także położył głowę na blacie biurka, wyciągając rękę i opierając o nią prawy policzek.
Teraz widział Tygryska tak, jak należy – nos w nos. Czuł nawet na twarzy jej delikatny, ciepły oddech. Kosmyk włosów opadał dziewczynie na czoło i zasłaniał łuk ciemnej brwi, więc Wolfi bez zastanowienia odsunął palcem to lekkie pasemko.
Zapatrzył się na dobre, bo ta twarz nadal coś do niego mówiła.
Co? – nie rozumiał.
Właściwie, po raz pierwszy widział z tak bliska kogoś, kto spokojnie śpi. No, nie licząc Fryderyka, którego suche, cienkie, nosowe chrapanie rozlegało się co noc przez dziewiętnaście lat ich wspólnego życia przy Słowiańskiej. (Była to istna tortura dla audiofila!). Ale też oczywiście nigdy w życiu nie przyszłoby Wolfiemu do głowy wpatrywać się w śpiącego brata, w dodatku – z odległości paru centymetrów. Chyba, żeby miał odgryźć nos temu androidowi, na co w stanach skrajnej desperacji, owszem, brała go ochota.
Twarz uśpionego człowieka wydaje się przesłonięta tajemnicą. Skrywa się za nią nieznany świat. Żaden ślad na powierzchni nie zdradza tego, co śpiący właśnie czuje i o czym śni. Połączenia nerwowe pracują jak w zegareczku – a tu nie drgnie nawet rzęsa.
Tygrysek. Hm, hm.
Kość policzkowa, opięta gładką kremową skórą lśniła lekko, podkreślona padającym z okna światłem. Wolfi dotknął jej lekko palcem, żeby sprawdzić, czy skóra naprawdę jest tak gładka – i była. Była też ciepła. Kiedy przesunął palec ku gładkiej skroni, poczuł lekkie pulsowanie tętna. W tym rytmie właśnie biło serce Tygryska, ukryte w klatce żeber.
Jakoś się rozczulił czy coś. TYGRYSEK – napisał palcem na zakurzonym blacie biurka.
Już chciał położyć rękę na jej głowie, bo miał ochotę ją pogłaskać, ale zląkł się, że ona się od tego obudzi. Więc zatrzymał rękę o milimetr nad jej czołem, tak, że krótkie włoski grzywki łaskotały mu wnętrze dłoni.
Na poręczy balkonu z trzepotem usiadł szary miejski gołąb i zaraz zaczął po niej spacerować, pomrukując jak stare kocisko. Znów przejechał tramwaj, jego przeciągły jęk oddalał się z wolna w stronę hotelu „Mercure”. Słońce wycofało się nieco, mała plamka światła drżała teraz na włosach Tygryska. Wolfi wstał, bezszelestnie odsunął krzesło i wyszedł na balkon, żeby dać w dziób gołębiowi. Niech jej nie budzi, głupie bydlę.
Ale ptak sam się uspokoił: siedział, nastroszony, przekrzywiał głowę i wpatrywał się intensywnie w głąb pokoju jednym okiem – okrągłym i błyszczącym.
Wolfi też tam spojrzał. Nic się nie zmieniło. Promień lśnił na włosach Tygryska. Stąd, gdzie Wolfi stał, widział tył jej głowy, wygiętą szyję, dłoń zwieszającą się z krawędzi biurka. Pyłki kurzu tańczyły w słońcu ponad biurkiem.
Nie wiadomo dlaczego, miał ochotę wzlecieć w powietrze, jakby mu w piersi urosła kolosalna bańka mydlana.
Uśmiechnięty, rozejrzał się po ulicy – pusto! Przełazi przez poręcz balkonu, odbił się grubą podeszwą od lekko nachylonej przypory i miękko, sprężyście wylądował dwa metry niżej, na chodniku.
Obie nogi całe.
Nikt go nie widział.
Te stare kamienice Jeżyć! – ich bramy, woniejące moczem, ich tynki, poodłupywane i groźne dla życia przechodniów, ich wieżyczki, w których rezydują nietoperze, ich nietypowe okna z poczerniałymi ramami i ich drzwi, wiszące na jednym zawiasie! – Żaba zawsze myślała, że w czymś takim mieszkać nie chciałaby za nic.
A jednak, kiedy dotarła na Mickiewicza, gdzie w narożnym domu, na ostatnim piętrze, mieszkał Piotrek z rodziną – pomyślała, że w pewnych okolicznościach mogłaby zapewne zmienić zdanie.
Cały dom był pięknie odnowiony, lśnił też czystością. Na poddaszu, gdzie klatka schodowa kończyła się wspaniałą palmą draceną, rezydującą w ogromnej donicy, promieniały drzwi, pomalowane żółtym, lśniącym lakierem. Widniała na nich tabliczka, wykonana ze sporego kawałka tektury, na której ręką artysty wymalowano dwie maski – tragiczną i komiczną, oplatane wstęgami, które z kolei otaczały wykaligrafowany, fantazyjny napis: ANIELA I BERNARD ŻEROMSCY.
Żaba – która za pomocą esemesa umówiła się z Piotrkiem w sprawie zeszytu i książki do biologii – spodziewała się, że zostanie wpuszczona już po pierwszym dzwonku. Ale, choć słyszała za drzwiami szurgot, zmieszane głosy oraz postukiwania, nikt nie podchodził, by jej otworzyć. Dzwoniła ze trzy razy, aż wreszcie się doczekała: szczęknął zamek, rozległ się daleki wybuch śmiechu i w progu stanął Żeromski, ubrany wyłącznie w prześcieradło.
– Hej – powiedziała z zaskoczeniem Żaba, lecz on patrzył na nią poważnie, melancholijnie, obojętnie – jak ktoś całkiem obcy.
– No... cześć – dorzuciła Żaba, speszona tą obcością w jego oczach. Były mroczne, nieprzeniknione i dalekie. O co mu chodziło? Poczuła się głupio. Może faktycznie przeholowała, ganiając go w tę i z powrotem po wydruk, może w ogóle za bardzo się rozzuchwaliła, wykorzystując jego uczynność. Teraz pewnie się obraził i... hm, ale jednej rzeczy nie mogła zrozumieć: dlaczego stał bez ruchu w progu, ubrany w prześcieradło? Co chciał jej przez to powiedzieć?
Wreszcie coś drgnęło w tej dziwnej sytuacji: tym czymś była dłoń Żeromskiego. Uniósł ją i uprzejmym gestem zaprosił Żabę do wnętrza mieszkania.
Znalazła się w dużym, wysokim chyba na trzy metry pokoju o pomalowanej na czarno podłodze. Zapach ryby i smażonej cebuli wypełniał całe pomieszczenie. W przestronnym wnętrzu mansardy przycupnęły na boku wyrafinowane formalnie mebelki. Pośrodku stała rozkraczona, trzymetrowa drabina, z której zwisało kolejne prześcieradło. Zwisał z niej również na obu rękach tęgi i brzuchaty brodacz, goły do pasa. Na szczycie drabiny natomiast siedziała sama Aniela Żeromska, słynna aktorka scen poznańskich oraz krajowych, występująca nawet w telewizji. Miała w dłoni wielką, złotą trąbę z kartonu, którą przytykała do ust, a ubrana była w powiewną szatę wieczorową koloru białego.
Tyle Żaba zdołała zauważyć w pierwszej chwili zaskoczenia, w następnej zaś błysnął flesz i Żeromski, stojący tyłem do niej, powiedział:
-Już!
Na te słowa brodacz zakrzyknął z drabiny, że wcale nie już, bo potrzebne jest dla pewności jeszcze jedno zdjęcie, i to najlepiej we troje, więc małżonkowie ustawili się na drabinie w wystudiowanych pozach, ich syn przytulił się do szczebli w połowie wysokości, a Żaba musiała ich sfotografować, co trochę trwało, bo aparat cyfrowy był dla niej zbyt świeżą nowością techniki. Wreszcie gospodarze znaleźli czas dla Żaby.
– Widzę, że jesteś zdezorientowana, dziewczyno z kółkiem w nosie – odezwał się soczystym basem pan domu, schodząc na podłogę, narzucając na goły tors obszerny szlafrok w turecki wzorek i zawiązując jego pasek wokół obszernej talii. – Ha! Wyobrażam sobie, co ja bym czuł, wkraczając do czyjegoś mieszkania i widząc gospodarzy skaczących po drabinie jak jakieś wiewiórki, dziwacznie w dodatku odziane. Co czujesz? – tu spojrzał na nią ciekawie, jakby oczekując odpowiedzi, więc Żaba nabrała tchu i odrzekła:
– Nic specjalnego. Przyszłam po zeszyt do biologii.
– No, to weź go sobie – zniechęcił się brodacz. – Mamy tu mnóstwo zeszytów do biologii. Ale czy naprawdę nie ciekawi cię wcale, co my tu robimy? Jeśli cię nie ciekawi, to ci powiem: robimy zdjęcia, zrównoważona dziewczyno, mające pomóc w realizacji pewnego ambitnego projektu sakralnego. Dostałem bowiem, po latach oczekiwań, propozycję namalowania świętego obrazu, lecz praca mi nie idzie, gdyż nigdy nie byłem dobry w draperiach. Zwłaszcza tych, które opływają, że się tak wyrażę, ciało ludzkie lub też, wręcz przeciwnie, anielskie. Teraz, mając cyfrowe fotografie tych tkanin, opracuję je w komputerze i będę miał draperie jak żywe. Nie jestem Tycjanem ani nawet Rubensem, żebym się miał nadmiernie przejmować szlifowaniem warsztatu, zresztą, jak ci wiadomo, i Flamandowie radzili sobie, jak mogli, używając camera obscura i innych takich sztuczek.
– Bernardzie, skończ, u licha – powiedziała pani Żeromska, zwinnie złażąc z drabiny. – Nie wszystkich muszą obchodzić twoje męki twórcze. – Odstawiła w kąt trąbę i zakomenderowała: – Dajcież dziewczynie ten zeszyt i chodźmy już na kolację.
Żaba też chciałaby jak najszybciej dostać potrzebne pomoce naukowe, lecz niestety jej kolega stał jak słup o mrocznym wejrzeniu i ani myślał się ruszyć. Istota ludzka jest, doprawdy, zagadką.
– Co tam? – zagadnęła go, ale on spojrzał na nią dziwnie obojętnie, po czym uśmiechnął się jedną stroną ust, z pewną nawet goryczą. Spod narzuconego prześcieradła widać było jego wątłą pierś oraz szczupłe ramiona o kurczęcych muskułkach.
– Gniewasz się na mnie? – spróbowała Żaba raz jeszcze, a on przewrócił oczami, westchnął ze zniecierpliwieniem i na koniec – wzruszył lekceważąco ramionami.
Zachowanie to było tak szokujące, że Żaba została zmuszona do dokonania rachunku sumienia. Cóż takiego uczyniła, że jej wierny adiutant tak się zbiesił?
– Może za mało dbałam o twoje uczucia – wyrwało jej się spod serca, a Żeromski na te słowa prychnął krótkim szyderczym śmiechem, po czym jeszcze przez chwilę trząsł się od płynącego z wewnątrz chichotu.
Żaba miała go dosyć.
– Masz ten zeszyt czy nie?! – spytała ostro.
– Synu! – upomniał Żeromskiego ojciec, składając ciężką drabinę z taką łatwością, jakby była z papieru. – Milczysz nieuprzejmie, kiedy mówi do ciebie ta praktyczna dziewczyna.
– Ale ona nie mówi do mnie – wyjaśnił syn.
– Aha – zrozumiał pan domu i zarzucił sobie drabinę na potężne ramię.
– Rozdarłam moją suknię pamiątkową! – zdenerwowała się słynna aktorka, oglądając dół swojej spódnicy. – Szkoda, Bernardzie, że nie usuwasz gwoździ z drabiny, zanim mnie na nią zaprosisz. Taka piękna suknia. Pamiętasz oczywiście, gdzie ją nosiłam?
– Oczywiście – zaświadczył Bernard z niezachwianą pewnością.
– Tak, masz rację. We Francji. Na tym wielkim raucie w teatrze Coquelicot.
– Od razu mówiłem – rzekł Bernard. Żaba czuła się coraz bardziej niepewnie.
Nagle z trzaskiem otworzyły się drzwi w głębi. Poprzedzony obłokiem pary wypadł z nich młodzieniec w majtkach i jednym skokiem znalazł się przed Anielą Żeromską, prezentując jej nie tylko swe wątłe, napięte bicepsy i tors, umazany czymś białym, lecz także zawieszony na piersi wielki plakat. Wypisano na nim czerwoną szminką:
POSMAROWAŁEM PRYSZCZE!
Błysnął flesz – i dopiero, kiedy wzrok jej się przyzwyczaił do oglądania świata na nowo, Żaba stwierdziła, że młodych Żeromskich jest dwóch, całkiem identycznych. Obaj mieli szopy z loków, czarne oczy i zadarte nosy.
Pani Żeromska wybuchnęła głośnym śmiechem i klepnęła gołego syna w ramię tak energicznie, że aż plasnęło.
– A niech cię, Piotruś! – powiedziała, wciąż się zaśmiewając. – Już więcej nie spytam, słowo daję.
– No, myślę! – z zadowoleniem odpowiedział Piotrek i zagrał muskułkami.
W tym momencie zobaczył, że Żaba już jest.
– Już jesteś! – krzyknął, zawstydzony jak dziewczyna. Zerwał z piersi plakat przylepiony plastrem, okrył się prześcieradłem i zaczął się nim ściśle owijać, tak że niebawem przypominał mumię – zasapaną, rozczochraną i czerwoną na gębie. Ciasno spowity w białe płótno zwrócił się następnie do Żaby z przepraszającym wyrazem twarzy i słowami wyjaśnienia.
– Przepraszam, właśnie się kąpałem – wystękał.
– On zawsze się kąpie przed jedzeniem – pospieszył z wyjaśnieniem brat-bliźniak i uśmiechnął się przewrotnie. – A czasami nawet po! – dorzucił.
– Paweł, przestań. Wcale nie zawsze – stękał Piotrek. – Tylko dzisiaj, bo tata mi zrobił makijaż i ja się w tym jakoś dziwnie czułem.
– Po kąpieli – wyjaśniła pani Żeromska – zawsze go pytam, czy posmarował pryszcze. Bo on zawsze zapomina. Lekarz przepisał mu specjalną zawiesinę przeciwtrądzikową. A ten nicpoń całkiem o siebie nie dba!
– Aniello, jak możesz! – z wyrzutem rzekł pan Bernard, biorąc Piotrka w ojcowską obronę i wręcz zasłaniając go swym własnym ciałem. – Przy koleżance! Tak pragmatycznej!
– Mnie to nie przeszkadza – bąknęła Żaba. – Wpadłam tylko po ten zeszyt do biologii. I po podręcznik. Spaliły mi się moje – Żaba poczuła się zobowiązana do wyjaśnień, a może tylko chciała wypaść mniej pragmatycznie.
Ale nie wywołała spodziewanego wrażenia.
– Ech, płomienie, żar ognia, kaskady iskier złotych – powiedział nieuważnie Bernard Żeromski. – Ech, posidim my, druzja, u kastra. Czy zapraszamy na kolację waszą koleżankę w białych podkolanówkach, czy też jest jakiś inny pomysł? Rzecz musi się zdecydować w pół minuty, bo ja już czuję po zapachu, że niestety ryba będzie przesuszona.
– Ja... dziękuję – rzekła Żaba. – Ja przyszłam tylko po...
– ...zeszyt – dopowiedzieli jednocześnie bliźniacy.
– Zrobiłem sam tę rybę – pochwalił się ich ojciec. – To znaczy, dla zupełnej ścisłości, zrobiła ją natura, ja tylko oprawiłem i przyrządziłem zwłoki. Alla siciliana. Nie masz ochoty skosztować, koleżanko o zwichniętych kolankach? Myślałem, że to podkolanówki, a to, okazuje się, bandaż.
– Nie, nie, ja naprawdę... nie jestem głodna – zarzekała się Żaba.
– A więc – koniec rozmowy! – zakomenderował urażony Bernard Żeromski i zrobił się kategoryczny. – Piotrusiu – biegiem po zeszyt. Pawełku – biegiem do ryby. Aniello – biegiem się przebierz do kolacji. Proponuję dres.
Wciąż owinięty prześcieradłem, Piotrek wręczył Żabie wszystko, czego potrzebowała do biologii, po czym odprowadził ją aż na schody. Wyglądał absolutnie nieszczęśliwie, był zakłopotany i unikał jej wzroku. Żaba poczuła w sercu przypływ współczucia. Też by jej było głupio w takiej sytuacji. Rodzinę miał naprawdę dziwaczną – a tu jeszcze ta drabina, na niej półnagi ojciec-gaduła, matka z trąbą i bliźniak-socjopata...
Lecz okazało się, że nie to go gryzie.
– Mama przesadza – wyznał wreszcie, po dłuższej chwili wzdychania, patrzenia w sufit i, naprzemiennie, w podłogę podestu.
– To w zasadzie nie jest trądzik.
Odważył się spojrzeć na nią, a wzrok miał zbolały, wierny i przepełniony ciepłem. Jakaż różnica w stosunku do brata! Żaba wzbiła się na wyżyny empatii i wyrozumiałości.
– Jasne – powiedziała krzepiąco. – Zawiesina to już przesada. Ja używam po prostu kremu Silcopic.
– Ja też, ale jest za słaby.
– Nie martw się, coś w końcu pomoże – pocieszała go Żaba. – A jak nie pomoże, to co tam. Od trądziku jeszcze nikt nie umarł.
– To nie jest trądzik.
– Tym bardziej.
– Co: tym bardziej?
– Nie umrzesz.
– Piotruś!!! – doleciał z głębi mieszkania aksamitny głos męski.
– Już lecę!!! – odwrzasnął, lecz nie poleciał.
– Wiesz, chciałam zapytać o ten aparat – przypomniało się Żabie. – Ten cyfrowy. Nie mam takiego. Czy można przesyłać te zdjęcia przez internet?
– No, jasne.
– Słuchaj, Piotrek...
– Tak?
– Czy mógłbyś go ewentualnie pożyczyć od taty, dosłownie na pół godzinki? No, na godzinkę. Obiecaj mi, że nie będziesz o nic pytał, tylko zrobisz to, o co cię poproszę.
– Znowu?! – podminował się Żeromski. – I co by to miało być tym razem?
– No, pstryknąłbyś zdjęcie, które ja bym potem przesłała. I tyle.
– A kiedy by to miało być?
– Na przykład jutro rano – odrzekła Żaba, robiąc w myśli krótki przegląd sytuacji oraz konstruując doskonale wyważony harmonogram działań.
– A komu bym miał pstryknąć to zdjęcie?
– Piotruś! RYBA! RYBA!
– E-jednej-e-osobie. Wszystko ci powiem jutro – spłoszyła się Żaba, bo ryk z głębi mieszkania przybrał na sile dramatycznej.
– Ale dlaczego ty jesteś taka niezwykle tajemnicza? – zaczął się zastanawiać Piotrek. – To wszystko jest takie dziwne, takie dziwne.
– Nie denerwuj się – uspokajała go Żaba. – Po prostu przyjdź jutro na Most Teatralny, na przystanek. O ósmej. Ja podjadę tramwajem. I wszystko ci powiem.
– Wszystko mi powiesz?! – Piotrek był uszczęśliwiony.
– No, nie, nie wszystko w ogóle. Powiem ci, co masz zrobić.
– A ja mam o nic nie pytać.
– Właśnie.
– Dobrze to sobie wymyśliłaś – rzekł gorzko Piotr Żeromski i owinął się mocniej prześcieradłem.
Po tej stronie ulicy Roosevelta, gdzie chodnik kończy się na skraju trawiastej skarpy, rozciąga się w samym środku miasta wyspa zieleni: drzewa samosiejki, stare akacje, brzózki, które wszędzie umieją wyrosnąć, kępy czarnego bzu i tarniny, dzikie wiśnie i jabłonki, całe połacie trawy, poprzerastanej chwastami. Teren ów, rozciągnięty pomiędzy Mostem Teatralnym a wiaduktem przy ulicy Libelta, najdłuższym bokiem przytyka do torów kolejowych, prowadzących swoje proste linie do Dworca Głównego. Za torami piętrzą się już korony starych kasztanowców Teatralki.
Wolfi stanął przy barierce ze swym rowerem. Spojrzał przypadkiem w dół i dostrzegł rosnący na stoku krzew, obsypany żółtymi kwiatkami. Bez namysłu przełazi przez poręcz, zsunął się w dół po szorstkich chwastach i nałamał świeżo pachnących gałązek. Nie lubił kwiatów, z wyjątkiem tych właśnie: przypominały mu zawsze miłe chwile dzieciństwa, spędzone na boisku KS Warta. Po meczu siadali z podwórkowymi kumplami pod takimi właśnie krzakami i robili wspólną bazę kanapkową – jemu najbardziej zawsze smakowały te przyniesione przez takiego pewnego Kubę: pachnący chleb ze smalcem i kiełbasą zwyczajną.
Miłe odkrycie, jeśli chodzi o znajomy krzak: nigdy dotąd nie pomyślał o nim jako o tanim źródle bukietów. Może dlatego, że nie miał dotychczas ani potrzeby, ani okazji, by obrzucać kogoś kwiatami.
Teraz miał.
Wdrapał się z powrotem, wyjął z torby przy ramie kłębek sznurka i związał porządnie gałązki. Uciął sznurek scyzorykiem, wyrównał nim bukiet od dołu i wrócił przed balkon Tygryska. Na odwrocie ulotki reklamowej, podniesionej z chodnika przed wytwórnią kołder, napisał mazakiem: ŁADNIE WYGLĄDASZ JAK ŚPISZ TYGRYSKU. Zrobił dziurę w rogu ulotki, przewlókł przez nią sznurek i zaciągnął supeł. Gotowe.
Śmiejąc się sam do siebie – i sam z siebie – rzucił bukietem jak piłką, w górę – i w głąb balkonu. Usłyszał, jak gałązki ze stukiem zlądowały na progu pokoju, zatrzymując się w uchylonych skrzydłach drzwi.
Nawet się nie rozglądał na boki. Co tam, nie miał się czego wstydzić. Ostatecznie był maj, prawda? Miesiąc zakochanych.
Zrobił sobie jeszcze długą, zdrowotną rundę po świątecznych ulicach i popędził do parku przy Cytadeli. Na asfaltowych ścieżkach potrenował tam jazdę ekstremalną, wreszcie, gdy już zaczęło się robić szaro, postanowił wracać do domu. Po pierwsze, czekała tam kolacja, a po drugie – notatki pożyczone od koleżanek (sam nie robił notatek z zasady, nie mając do tego przekonania ni talentu, a dziewczyny były bardzo skore do pomocy). Nie miał zamiaru przesadzać z wkuwaniem do matury, ale jakieś minimum trzeba sobie jednak przyswoić.
Ledwie wszedł w progi domu, już wiedział, że oba jego cele pozostaną niezrealizowane. Atmosfera była tu tak gęsta od napięć, że można by powiesić w powietrzu siekierę, a ta by pewnie zaraz sama wyleciała przez okno, żeby jej czasem kto nie użył. Rodzice i Żaba stali stłoczeni w przedpokoju, gdzie biedaczkę zapewne zdybano zaraz po wejściu. Wyglądali na wzburzonych, choć bynajmniej nigdzie się nie paliło. Żaba zaś gęsto mrugała i zaplatała paluszki założonych w tył rąk.
– ...proszę mi się wytłumaczyć! – grzmiał ojciec, w chwili gdy Wolfi pokazał się w progu.
Siostra spojrzała na niego z wyrazem bezradnej rozpaczy.
– O co znów chodzi? – spytał, zdenerwowany.
Żaba zrobiła podkówkę i nie mogła nic wykrztusić, za to ojciec wyłuszczył, na jednym potężnym wydechu, o co znów chodzi. Chodziło o to, że chcąc sprawdzić swoją korespondencję, skorzystał z komputera Fryderyka, a ponieważ Żaba się nie wylogowała z poczty, wszedł prosto do jej skrzynki.
– O, krucafuks – mimo woli wyszeptał Wolfi. (Wszystko przez ten szpinak!). Teraz i on tkwił w przedpokoju, wraz ze swym rowerem i w tym zgęszczeniu słuchał, jak ojciec miota gromy, a mama cicho łka.
Było oczywiste, że wobec takiego rodzinnego dramatu nie można było nawet wzmiankować o kolacji.
Chociaż, krucafuks, no, bez przesady. Osobiście był głodny jak pies i nie widział powodu, dla którego ten głód miałby się wzmagać.
– Przepraszam – rzekł, odstawiając rower pod wieszak z ubraniami. Z wieszaka natychmiast spadła kurtka, a ojciec syknął boleśnie. – Może byśmy wszyscy spokojnie usiedli, na przykład w kuchni, i spokojnie o tym wszystkim pogadali, na przykład przy kolacji?
Ojciec spojrzał na niego jak na zbója.
– Jak możesz! – wybuchnęła płaczem mama.
– Co: jak mogę? Czy musimy rozmawiać na stojąco i w ścisku? Sytuacja się od tego nie polepszy.
– Myśleć o jedzeniu w takiej chwili! – płakała mama.
– Ja myślę o nim w każdej chwili – przyznał się Wolfi. – Chodźmy, mamuś. Zobaczysz, jak to miło będzie usiąść. – To mówiąc, wszedł do kuchni i nalał wody do elektrycznego czajnika.
Rodzice opornie podążyli za nim, tak jakby zmiana strategicznej pozycji mogła osłabić siłę ich wypowiedzi.
Nadeszła i Żaba. Stanęła w progu jak żywy obraz rozpaczy. Wolfi westchnął, podsunął matce stołek i otworzył lodówkę.
– Co my tu mamy? – zastanowił się, po czym sięgnął po ser.
– Żabo – rzekł oficjalnym tonem. – Idź lepiej do łazienki i zrób sobie maseczkę kosmetyczną na całym ciele. Ja muszę pogadać z rodzicami o sprawach dozwolonych od lat osiemnastu.
Usunąwszy w ten sposób bidulę z bezpośredniej linii ognia, przekroił bułkę, wsadził w nią kawał masła i zagryzając to serem, usiadł także przy stole.
Coś go zdziwiło: oboje umilkli i patrzeli na niego z bezradnym wyczekiwaniem. To zdarzało się chyba po raz pierwszy.
– Tak – powiedział, kiedy Żaba wycofała się rakiem i zamknęła drzwi. – Cóż. Herbaty?
Nikt nie wyraził ochoty na herbatę.
– Co to wszystko znaczy? – zadał ponure pytanie ojciec.
– Spytajcie może Fryderyka – zasugerował Wolfi. – My dowiedzieliśmy się o wszystkim właśnie dziś. Wygląda na to, że teraz on będzie ojcem.
Mama zapłakała. Ojciec był zdruzgotany.
– Jeszcze przez chwilę myślałem, że to jakiś kawał. Jakiś wygłup. Ze to nie jest prawda.
– To nie może być prawda! – uciekała od rzeczywistości mama.
– To jest prawda – stwierdził spokojnie Wolfi i ugryzł kawał bułki. – Widziałem Różę. Gruba jak beczka.
– Ale skąd wiesz, że to dziecko Fryderyka?! – buntowała się mama. – On nie byłby zdolny do tego!
Wolfi omal się nie zadławił bułką.
Ojciec, który rozumiał nieco więcej, poklepał matkę po ramieniu. Gest ten doprowadził ją do nowej fali łez.
– Dlaczego nam nie powiedzieliście? – zapytał ojciec po chwili, nie patrząc na syna.
– Dlatego! – odparł Wolfi, wskazując na mamę.
– Nie macie do nas zaufania – powiedział ojciec tonem tylko na wpół pytającym. Drugie pół to było spokojne stwierdzenie faktu.
Wolfi jakoś nie umiał na to odpowiedzieć, więc zerwał się i nalał wrzątku do kubka z torebką herbaty.
– No, właściwie – bąknął, wpatrując się w cukierniczkę – to Fryderyk powinien wam o tym powiedzieć. Nie my.
Cukierniczka była fajansowa, w niebieskie kwiatki. Policzył wszystkie, zanim usłyszał za plecami łzawe:
– Chodźmy, mój drogi.
Szurnęły stołki i rodzice poszli do swojego pokoju.
Z bezceremonialnym łomotem Józinek i Łusia wpadli do jej pokoju i Laura, nagle przebudzona, zerwała się od biurka na równe nogi.
– Byliśmy w kinie! – zawiadomili ją, rozemocjonowani. – Film był o takim niedźwiedziu. A potem twoja mama kupiła nam paczkę chipsów i zgadnij, co wygraliśmy: kubek!!!
– Na Jowisza, co za szczęście nieziemskie – warknęła Laura. – Jak to miło, że się nim ze mną dzielicie.
Kompletnie nie wyczuwając sarkazmu, nieczuła na ironię rudowłosa parka miała najwyraźniej ochotę zagościć tu na dłużej, wobec czego Laura zbiegła czym prędzej do łazienki, żeby się nieco odświeżyć po przydługiej drzemce. Niestety, łazienka była zajęta. Za drzwiami Ignaś rozgłośnie i długo siusiał, długo mył ręce, gadał do siebie i flegmatycznie płukał gardło, nie reagując na stukanie ani słówkiem. Laura padła na krzesło i napiła się zimnej herbaty z czyjegoś kubka. Zaraz potem Józinek i Łusia wkroczyli do kuchni, niosąc wielką miotłę podwiędłych gałązek forsycji, z doczepioną do niej zieloną ulotką, reklamującą fundusz stabilnego wzrostu. Mama Laury kazała im to natychmiast wrzucić do śmieci i nigdy więcej nie podnosić niczego z ulicy. Poza tym, dodała, najwyższy to czas, by poszli do domu, bo ich mama na pewno już się o nich niepokoi.
– Skąd – rzekł na to Józinek i usiadł koło zaczytanego dziadka, który, nic nie słysząc z otaczającego go gwaru, opierał chudy łokieć o stół i przewracał kartki swej książki widelczykiem do ciasta. Wnuk objął go ramieniem za szyję, a Ignacy Borejko, nie przerywając czytania, poklepał chłopca po głowie, jak wiernego psiaka.
Babcia, która pichciła kisiel, mieszając energicznie w garnku, zaraz zaczęła pytać, czy dzieci nie są głodne (były) i proponować im kakao. Tymczasem weszła Róża, ubrana w szlafroczek, rozpięty z przodu i ukazujący nocną koszulę w jabłuszka na brzuchu krągłym jak arbuz.
– Idę spać – powiedziała, ziewając. – Kostki mi puchną, jak chodzę. A jak nie chodzę, to też. Najlepszym na to sposobem jest leżeć na plecach i trzymać nogi w górze.
Słowa te ogromnie rozbawiły Łusię, która wybuchnęła perlistym śmiechem i właściwie, jak się tak człowiek zastanowił, miała sporo racji. Pękata Pyza, leżąca na wznak z nogami zadartymi pod kątem prostym – oto, co ujrzała Laura oczami duszy, i nie ona jedna zapewne, bo Babi też się roześmiała, potem – mama Laury, a w końcu parsknęła śmiechem i sama Róża. Nieporuszony pozostał jedynie dziadek ze swym widelczykiem, a także Józinek, który był chłopcem poważnym i nie wpadał z byle powodu w chichoty.
Ignacy Grzegorz wreszcie wyszedł z łazienki, zwabiony tą zbiorową wesołością. Był ulizany i pachniał wodą kolońską dziadka.
Laura wdarła się natychmiast do przybytku higieny i zabawiła tam parę minut zaledwie – no, najwyżej kwadrans. Kiedy wróciła do kuchni, zastała w niej atmosferę powagi, a nawet pewnego napięcia. Zmieniła się również konfiguracja osób: dzieci już nie było, a wszyscy dorośli siedzieli przy stole, u szczytu którego tkwił chudy facet z siwą bródką i w okularach (ich szkła wydzielały zimne błyski). Człowiek ten, najzupełniej Laurze nieznajomy, był też widocznie obcy dla reszty rodziny. Z wyjątkiem Róży – ta była cała czerwona i, siedząc przy stole, szarpała w drobny mak bibułkową serwetkę.
Laura znała swoją siostrę aż za dobrze. Pyza była spokojna i zrównoważona. Niewiele rzeczy mogło ją wyprowadzić ze stanu pogody ducha i łagodnej wyrozumiałości wobec świata. To, co wyrabiała z tą serwetką, wskazywało na ogrom wzburzenia.
Nic nie mówiąc, Laura siadła w kącie i spróbowała się zorientować w sytuacji. Ale zanim dotarło do niej cokolwiek z wypowiadanych słów, uderzyła ją intonacja, barwa głosu i sposób, w jaki gość wydobywał z siebie samogłoski. Już kiedyś słyszała człowieka mówiącego w ten sposób: Fryderyk!
To musiał być jego ojciec.
Zresztą, wskazywało na to i fizyczne podobieństwo. Ta sama budowa ciała, kształt głowy, układ rąk.
– ...właśnie się dowiedziałem – mówił ojciec Fryderyka, cały spięty. – Ja... jestem zaskoczony. Naprawdę, syn nam nic nie powiedział.
– Wiem o tym – szepnęła Róża.
– Żona się bardzo przejęła – kontynuował tonem tragicznym ojciec Fryderyka, lecz wiadomość ta nie wywołała oczekiwanego wstrząsu.
– My też nie pozostaliśmy obojętni – odezwał się uprzejmym tonem dziadek, odkładając nareszcie zarówno widelczyk, jak i książkę. – Jakkolwiek, po pierwszej konsternacji, górę w nas wzięła wyrozumiałość. Wobec Róży, pragnąłbym dodać, bo na ocenę działań Fryderyka wyrozumiałości już nam nie starczyło.
– O, przepraszam! – wzburzył się gość. – Ustalmy fakty. Mój syn nie zamierzał zakładać rodziny. Dzięki jego wybitnym uzdolnieniom i ciężkiej pracy, tak, ciężkiej pracy, otwarła się przed nim droga międzynarodowej kariery.
– Po prostu dostał paromiesięczne stypendium – uściślił dziadek.
– W Houston! – z naciskiem rzekł pan Schoppe. – To wyjątkowa okazja dla młodego, ambitnego człowieka. Nie może nikogo dziwić, że... – tu urwał.
– Ze co? – spytała gwałtownie mama Laury, zalewając się rumieńcem.
– Gabrysiu, ależ nie denerwuj się tak – głośnym szeptem powiedziała Babi.
– ...że przeraziła go ta sytuacja.
– Przecież to nie on będzie rodzić, tylko Róża – walnęła Babi. – Ale jakoś nie jest przerażona.
– Nie jestem – przyświadczyła Pyza.
– Chodzi o to, że ta sytuacja jest niszcząca – wyjawił demonicznym szeptem ojciec Fryderyka.
– Ależ chyba wręcz przeciwnie? – zdziwił się dziadek. – Nie ma tu mowy o jakimkolwiek niszczeniu, na odwrót: właśnie jesteśmy szczęśliwymi świadkami cudu tworzenia.
– Pan wybaczy, nie widzę tu żadnego cudu, tylko klasyczną pułapkę biologiczną – sprzeciwił się pan Schoppe i urwał, zdezorientowany, rozglądając się wokół i nie pojmując, co wywołało takie poruszenie przy stole. Rodzina wymieniała znaczące spojrzenia, ktoś chrząknął, zaś Pyza zerwała się od stołu i zawołała z wielkim wzburzeniem:
– Ach! Teraz wszystko rozumiem!!!
Laura też wszystko teraz rozumiała. Podobnie Babi.
– No, faktycznie – mruknęła – To wiele wyjaśnia.
– Rzecz prawdziwie godna uwagi – wtrącił dziadek, z badawczą dociekliwością przyglądając się panu Schoppe. – Fortes creantur fortibus et bonis*.[* Dzielnych tworzą dzielni i zacni (Horacy).] A nasze błędy nie zawsze obciążają w stu procentach nas.
– To w dużym stopniu sprawa korzeni – zgodziła się mama Laury.
Róża, której przybranie pozycji stojącej znacznie wzmocniło poczucie moralnej przewagi, przemówiła nagle tonem kategorycznym:
– Tu nie ma czego się bać. To tylko małe dziecko. Całkiem bezbronne. Będzie miało na imię Mila – mówiąc to, Róża położyła obie dłonie na brzuchu. – Ciekawe, ile centymetrów dzieli ją teraz od nas. Mam nadzieję, że już śpi i nie słyszy, co jej dziadek wygaduje. Dobranoc. Muszę się położyć, bo mi kostki puchną. – Już szła w stronę wyjścia, gdy nagle przystanęła w progu i odwróciła się. Jej oczy pałały, a policzki były zarumienione.
– Aha – dodała. – Zapomniałam powiedzieć, że ja niczego nie żądam! Więc spokojnie. Fryderyk nadal może robić międzynarodową karierę. My mu nie będziemy przeszkadzać. Ale chyba będziemy tu szczęśliwsze niż on tam.
Pokiwała głową z uśmiechem i wyszła.
Laura była z niej tak dumna, jak jeszcze nigdy w życiu. Wprost nie wierzyła samej sobie, że ma taką siostrę! – siostrę, która mówi o sobie wpluralis maiestatis*[* Liczba mnoga używana zamiast pojedynczej dla podkreślenia majestatu władzy (łac).], która nie traci rezonu, lecz zarazem zachowuje się z królewską godnością.
Pan Schoppe także był pod wrażeniem: wstał, kiedy Róża wychodziła, a teraz tkwił w milczeniu pośrodku kuchni, wpatrując się w podłogę.
– Cóż – powiedział – najrozsądniej będzie, jak już pójdę. Nikt nie zaprzeczył. To rzeczywiście było rozsądne stanowisko.
Ojciec Fryderyka lekko się skurczył, jakby zmalał, i nie odrywając wzroku od podłogi wykonał uprzejmy ukłon. Potem poszedł sobie, a kiedy tylko to się stało, do kuchni wpadły rozgorączkowane rudzielce ciotki Idy oraz Ignacy Grzegorz, który miał czerwone uszy. Wyproszeni na czas wizyty pana Schoppe, schronili się w pokoju dziadków, skąd znakomicie słyszeli każde słowo wypowiedziane w kuchni. Nie mogli jednak stamtąd uczestniczyć w rozmowie i to był właściwy powód, dla którego się ich pozbyto.
Wszyscy troje byli pod wrażeniem.
– Mamo, czy naprawdę Fryderyk robi karierę międzynarodową? – dopytywał się Ignacy Grzegorz, podczas gdy Łusię interesowało wszystko, co dotyczy pułapek biologicznych i sposobów ich zastawiania, zaś Józinek, posępny i nachmurzony, cmokał z niezadowoleniem i mówił, że wszystko jest do bani.
– A sidła miłości, babuniu? – dopytywała się Łusia z błyszczącymi oczami. – To też jest pułapka biologiczna?
– Też – zgodziła się Babi.
– A czy każdy musi w nią wpaść?
– Zapewne.
– To dlaczego ten pan tak się gniewa?
– Celne pytanie – zaśmiał się dziadek. Mama Laury westchnęła.
– Ten pan ma swoje problemy.
– Gabrysiu, tylko go nie żałuj! – przestrzegł dziadzio. – Nieźle się on przysłużył swojemu synowi, wypaczając jego pojęcie o miłości, honorze i sensie życia. Nie żałuj go, powiadam.
– A jednak mi go żal.
– Tobie wszystkich żal.
– Bo wszyscy są tacy biedni.
– Nawet Fryderyk – włączyła się Babi.
– Jak to dobrze, że ja nie mam dla niego tyle miłosierdzia – zirytował się dziadzio. – Gdybym był młodszy! Gdybym miał szpadę! Gdyby on miał szpadę!
– Kup pistolety! – ożywił się Józinek.
– Cóż, kiedy już odbyłem z Fryderykiem pojedynek – mentalny.
– Aha.
– I wygrałem go – ciągnął protoplasta. – Mówiąc zaś serio, Józinku, obyczaje zmieniły się dość znacznie od czasów Szekspira. Słuchaj tego:
Dwa równie stare i szlachetne rody
W Weronie, gdzie się rozgrywa ta sztuka,
Wskrzeszają zamęt przycichłej niezgody:
Znów w czas pokoju krew chodniki bruka.
Gdy w sercach ojców nienawiść szaleje,
Dzieciom, wiedzionym przez los ku zagładzie
Miłość podsuwa daremna nadzieję –
Śmierć ich dopiero koniec waśniom kładzie.
Miłość, skazana na śmierć przez nienawiść,
Której szał ciemny gubił dwie rodziny...
– to nie są, mój Józinku, sam przyznasz, najlepsze wzorce postępowania. Nie były nimi nawet za czasów Szekspira, który zawarł w tragedii „Romeo i Julia” szczerą, jak sądzę, przestrogę przed uleganiem złym emocjom i przed budowaniem atmosfery niekończących się waśni pomiędzy rodami.
– Czyli nie będzie pojedynku? – zawiódł się Józinek.
– Nie.
– A mówiłeś, dziadziu, że chciałbyś...
– To była tylko retoryka.
Podczas, gdy oni sobie gwarzyli, Laura postanowiła wyłączyć się z tego systemu i zjeść parę łyżek babcinego kisielu z mrożonych żurawin. Zbliżając się do kuchenki zawadziła czubkiem pantofla o bezkształtny niebieski wór, w który Józinek wepchnął bukiet forsycji. Worek ten, przeznaczony do wyściełania kubełka na śmieci, okazał się za mały dla potężnej wiązanki: gałązki sterczały z niego na wszystkie strony, przebijając folię, dlatego też Józinek ustawił ten ładunek obok szafki, na podłodze. Laura stała sobie przy kuchence, podjadała kisiel prosto z garnka, łyżka za łyżką, i bezmyślnie gapiła się przed siebie. Tylko dzięki temu ujrzała, że na odwrocie sterczącej z worka ulotki reklamowej widnieją grube kulfony, nasmarowane czarnym mazakiem:
ŁADNIE WYGLĄDASZ JAK ŚPISZ TYGRYSKU Nadal oblizując łyżkę Laura spoglądała na te słowa zbierając myśli z niejakim trudem, bo za jej plecami rozszalała się właśnie istna burza cytatów, wygłaszanych symultanicznie:
– „Sądząc po głosie – to któryś z Montecchich! Leć po mój rapier, chłopcze!”
– „Dopiero teraz zawrzał żądzą zemsty: ostrza błysnęły jak dwie błyskawice i nim zdążyłem sam wyciągnąć rapier, by ich rozdzielić, mężny Tybalt poległ.”
– „Zabrać stąd zwłoki. Niechaj na mordercę wyrok wydaje prawo, a nie serce.”
Podczas gdy rodzina puszczała te krwiste teksty i prześcigała się w popisach (nikt tu nie chciał się wydać niedouczkiem) Laura, którą nagle opuściła senność, złapała za kark przechodzącego kuzyna i zadała mu półgłosem pytanie wielkiej wagi:
– Skąd wziąłeś te badyle?
– Z balkonu – rzekł Józinek, wykręcając się spod jej dłoni, bo nie lubił być dotykany przez kuzynki.
– Z balkonu w moim pokoju?!
– Przecież tu nie ma innego balkonu.
– Ale skąd tam była ta forsycja?
– A bo ja wiem. Tak sobie leżała.
Józinek przyglądał się jej podejrzliwie, więc Laura postanowiła już nie zadawać pytań. Kiedy nikt nie patrzył, odczepiła ulotkę od bukietu i schroniła się przed rodziną u siebie. Usiadła przy biurku, a ponieważ wieczór zaczął już wypełniać zielony pokój, zapaliła stojącą lampę.
W kręgu żółtawego światła, padającego na zakurzony blat, zobaczyła napis na jego powierzchni: TYGRYSEK – głosiły kulfony identyczne z tymi na ulotce reklamowej. Od napisu biegła strzałka wycelowana w zeszyt od matmy, na którym, jak pamiętała, ucięła sobie drzemkę.
Kiedy straszna prawda do niej dotarła, Laura zerwała się i jednym susem dopadła drzwi balkonu. Zamknęła je, dociskając mocno kolanem i zasłoniła kotarami, podobnie jak okna. Wreszcie siadła, bo było jej trochę słabo.
Ktoś tu był, kiedy spała.
Zupełnie jak w filmach o maniakach lub mordercach, podglądających piękne bohaterki przez teleobiektyw i w efekcie duszących je pończochą. Zawsze myślała, że to tylko majaki chorych umysłów – teraz musiała przyznać, że takie rzeczy mogą się wydarzać.
Ktoś tu był!
Że też mogła zasnąć przy otwartym balkonie! Ale właściwie, czemu nie – czuła się dotąd w domu tak bezpiecznie, że całe noce przesypiała w ten sposób. Do głowy by jej nie przyszło, że ktoś może włazić do niej po rynnie!
Położyła przed sobą ulotkę z kulfonami. ŁADNIE WYGLĄDASZ JAK ŚPISZ TYGRYSKU. Odkąd to mordercy znają domowe przezwiska swoich ofiar?
Sprawdziła raz jeszcze zamknięcie drzwi balkonowych, choć oczywiście, gdyby ktoś chciał, mógłby łatwo przestrzelić te szyby z broni palnej kaliber taki to a taki, lub wyciąć w nich dziurę za pomocą diamentu. Albo po prostu wybić szkło kolbą pistoletu.
ŁADNIE WYGLĄDASZ JAK ŚPISZ TYGRYSKU Z drugiej strony, jakby chciał zabić, to by już ją zabił. We śnie. A on – nie zabił. Musiał siedzieć obok, bo krzesło zostało przysunięte z kąta aż do biurka, i patrzeć jak ona śpi, żeby dojść do wniosku zapisanego następnie na ulotce. Narysował strzałkę, napisał jej imię i odszedł, nie zabierając ani komputera, ani aparatu fotograficznego, ani osiemdziesięciu złotych, przeznaczonych na składkowy prezent maturalny dla wychowawczyni (leżały luzem w pudełku na ołówki). Nie gwizdnął też komórki z plecaka ani samego plecaka.
Niczego nie zabrał, nie ruszył, nie uczynił żadnej szkody ani krzywdy, tylko wyszedł, nie budząc jej, i położył na balkonie bukiet forsycji.
Dużo forsycji rośnie na skarpie koło torów.
A! Oczywiście!
Blondyn na grzędzie! – to był on!
Laura wpadła do kuchni jak burza, w chwili gdy mama gotowała jajka na kolację, a Józinek i Łusia, nie mogąc się doczekać, łyżkami wyjadali musztardę.
– Gwałtu rety – zdumiał się dziadzio na widok Laury, a ona, łapiąc worek z gałązkami, wywlekając je gorączkowo i wpychając do słoika z wodą, milczała zajadle.
– Co robisz z tym śmieciem, Tygrysku? – zainteresowała się wreszcie Babi, a Laura, cmoknąwszy z przyganą, wyjaśniła:
– To nie śmiecie, to bukiet. Od wielbiciela.
Frycek!
Może tak byś się odezwał, krucafuks?
Nieodpowiadanie na maile, albo nieodbieranie maili, albo olewanie tychże, to jest strusia polityka. No, dobra, strusiu, do rzeczy. Jak już wiesz od Żaby, twoje dziecko ma się urodzić na początku czerwca. Ale mniejsza z tym, nie ja ci będę mówił, co masz robić. Tylko sprawa jest taka: zupa się wylała. Przypadkiem ojciec wlazł do żabiej skrzynki. Duże przeżycie. Jest tak sobie, mama popłakuje. Dziś wieczorem nasz ojciec znikł i wrócił jakiś podłamany, po czym długo coś mamie relacjonował strasznym szeptem. Boję się, że mógł narozrabiać. Czas na jakiś twój ruch.
Widziałem Różę, która wygląda jak róża, tylko grubiej. Jest dzielna i wesoła. Natomiast ty jesteś idiotą. W.
PS Kto to jest Tygrysek? Żaba nie wie.
Gabriela, wziąwszy prysznic (letni, ale za to mocny; biczowania się zimnym zaniechała już dawno), ubrała się w portki i kraciastą koszulę, otworzyła szeroko okno w kuchni i stojąc w rześkiej fali powietrza, zaczęła podwijać rękawy, żeby zabrać się za śniadanie. Niedługo wszyscy wstaną.
Ulica Roosevelta była w miły sposób bezludna i pozbawiona jakiegokolwiek ruchu samochodowego. Tramwaje też nie jeździły o tej godzinie zbyt gęsto. Wokół panowała błoga cisza, widocznie wszyscy poznaniacy wyjechali za miasto, albo spali jeszcze w swoich mieszkaniach, z flagami powiewającymi w oknach i na balkonach.
Po niebie sunęły na takiej samej wysokości trzy jednakowe, pulchne obłoczki – prawie się widziało na nich trzech chłopców we fraczkach i perukach, jak w „Czarodziejskim flecie”. Popychał je wiatr pachnący zielenią i kwitnącymi krzewami.
Wszedł Grześ i nic nie mówiąc objął ją, przytulając policzek do jej policzka. Miał zimny nos i pachniał pastą do zębów.
Gabrysia przytuliła jego głowę do swojej.
– Lubię wiatr – powiedziała.
– Wiem.
– Popatrz na drzewa. Jakby im kto czesał czupryny. Wiatr tylko tak widać: po efektach.
– Jak wiele innych rzeczy.
– Rzeczy niewidzialnych.
– Tak. Są efekty pracy i efekty miłości, efekty troski i planowania...
– Lubię to, co niewidzialne.
– Wiem. „Wypalona skorupa tworzy kształt glinianej misy. Ale użyteczność jest w jej pustce”.
Ulicą zbliżał się jeden z synów Kłamczuchy w towarzystwie tej dziewczynki, siostry Fryderyka.
– Zaparz herbatę, Grzesiu – powiedziała Gabriela. Wychyliła się z okna i uśmiechnęła do nadchodzących, co wyraźnie dziewczynkę stropiło. Odpowiedziała co prawda uśmiechem, ale zaraz szepnęła coś do chłopca, zawróciła w miejscu i odeszła szybkim krokiem.
Sądząc po ubiorze (bojówki, luźny podkoszulek), tym, który stał na chodniku pod oknem, był Piotruś. Jego brat ubierał się na ogół poważniej, preferował elegancką czerń.
– Miły poranek – zagaił chłopiec, podchodząc całkiem blisko pod kuchenne okno. Jego głos niósł się swobodnie po pustej ulicy i Gabrysia pomyślała, że zaraz obudzi się cała rodzina, a także wszyscy sąsiedzi, zażywający błogiej drzemki porannej w ostatni z trzech świątecznych dni. – Przepraszam, ciociu, że pojawiam się tak wcześnie, ale pogoda jest tak zachęcająca, że mnie zachęciła. Wstałem dziś sobie i pomyślałem: hm, dokąd by tu pójść. I co za niespodzianka, nogi zaniosły mnie wprost tutaj. Ale nie ma w tym nic dziwnego, ani tym bardziej – podejrzanego. Właśnie wybieram się do parku, by sfotografować to, jak mu tam, ptactwo wodne. Sympatycznie ono wygląda, gdy tak sobie płynie po tej wodnej tafli, pod taflą przebierając łapami. Czy można wpaść do cioci na śniadanie, czy też byłoby to towarzyskim nadużyciem?
– Przewidziałam to pytanie – odparła z powagą Gabrysia.
– Herbata już się parzy.
– Lecę! – oznajmił Piotruś, wznosząc wysoko prawe ramię.
– Uwielbiam herbatę. Zwłaszcza parzoną – i radośnie wszedł do bramy.
Zasiadłszy za stołem, mały Żeromski zaczął wyjaśniać, w jaki sposób powinno się pić ten, jak to ujął, napój bogów.
Mocną herbatę, powiedział, należy zmieszać pół na pół ze śmietanką kremową, dodać cukru trzcinowego i odrobinę rumu, po czym urozmaicić powierzchnię drobinami biszkopta. Ponieważ nie było żadnej z tych ingrediencji, wypił herbatę ze zwykłym cukrem, ale za to zjadł spory kawał ciasta. Wreszcie, podczas gdy kolejni członkowie rodziny, zbudzeni jego oracją, wkraczali, ziewając, do kuchni, w synu Kłamczuchy wezbrała nagle niepowstrzymana chęć do wykonywania wszystkim portretów za pomocą małego aparatu cyfrowego, pożyczonego – jak wyjaśnił – od ojca. Ustawiał ich na wszelkie sposoby, to w słońcu, to w półcieniu, dłuższą chwilę przeznaczył na wyszukiwanie najlepszego oświetlenia dla łysiny Ignacego Borejki, lecz szczególnie wiele starania poświęcił portretom kobiecym. Zwłaszcza Laura i Róża, siedzące obok siebie w nocnych koszulach, rumiane jeszcze od snu i pijące kakao z jednego kubka (przez słomki), wydały mu się szczególnie wdzięcznym do portretowania obiektem. Strzelił kilka ujęć, zanim poprosił, by ustawiły się pod oknem, ze słońcem we włosach, w profilu.
Rzecz dziwna, kompletnie nie poświęcił uwagi Ignasiowi, co Gabrielę zdziwiło – jej synek był dzisiaj czarujący, z tą swoją zaspaną buzią o mądrych oczach. Biedny! – chyba poczuł się z lekka niedoceniony, bo kręcił się niespokojnie, lecz nie miał odwagi poprosić, by i jego uwieczniono.
Wobec tego Gabrysia zrobiła to za niego (odpowiedział jej wdzięcznym spojrzeniem). Stanęła obok syna, obejmując go ramieniem i oboje jednocześnie się uśmiechnęli.
– No, to polecę – rzekł mały Żeromski znienacka i – łyknąwszy jeszcze z filiżanki – pożegnał się ze wszystkimi. – Spieszy mi się. Chodzi o to, żeby ptactwo nie odleciały do innych zajęć. – To mówiąc podziękował za pyszne śniadanko i wybiegł, obiecując, że dziś jeszcze prześle zdjęcia na adres Laury.
Jednakże nie pobiegł w stronę parku (zaraportował o tym Ignacy Grzegorz, który przysiadł był ze swym kubkiem mleka na parapecie), tylko na przystanek przy Moście.
Kochany F.
Nie odpowiadasz, nie mam pojęcia dlaczego, ale wierzę, że przynajmniej czytasz pocztę. Wczoraj przesłałam Ci obrazek z Milą, Twoją córeczką, a teraz przesyłam najnowsze zdjęcie Róży (z siostrą). Pomyślałam, że może byłbyś ciekaw, jak ona teraz wygląda i jak się czuje. Pewnie już za nią bardzo tęsknisz. Dobrze by było, gdyby dostała list od Ciebie, ja wiem, jakie to miłe.
Cieszę się, że Mila przyjdzie na świat już niedługo. Na pewno będę nad nią czuwać, a może czasem pozwolą mi pojechać z nią na spacer...
– No, wystarczy tych czułości – powiedział niecierpliwie Wolfi, zaglądając Żabie przez ramię. – Skończ, bo jak mam ci pomóc z tymi zdjęciami, to chciałbym już. Potem muszę lecieć po notatki.
Przerzucił zdjęcia z aparatu na komputer, podparł brodę pięścią i zaczął je przeglądać.
– Boże wielki – powiedział. – A to kto? Ten z tym tłuszczem.
– To jest ojciec Piotrka. Pan Żeromski.
– Słuchaj – rzekł Wolfi niepewnie. – U nich dzieją się jakieś dziwne rzeczy. Popatrz na nich, oni wiszą nago na drabinie i jeszcze się tak fotografują.
– Wpół nago.
– To też jest ohydne. Robią sobie zdjęcia w jakichś wstrętnych gaciach i szmatach.
– To są prześcieradła.
– Psychole. Popatrz na tego. Stoi, głupio się uśmiecha i ma afisz na klacie. Że co? Co on pisze? Posmarował pryszcze? Jakie pryszcze? Komu posmarował? Słuchaj, Żaba, w jakie ty towarzystwo wpadłaś?
– Wolfi – Żaba zaczęła się śmiać. – Gadasz już prawie jak ojciec.
– Nawet on czasem może mieć rację.
– Ale odkąd tak ci zależy?
– Na czym?
– Na mnie.
Wolfi przekrzywił głowę i pomyślał.
– Od pożaru. Muszę cię pilnować, bo zginiesz marnie. Nie, no rzeczywiście, słowo daję, ten gruby wygląda na odchyła. Ma takie dzikie oczy. Co on robi z tymi rękami?
– On pozuje do dzieła sakralnego.
– Żartujesz.
– Do apoteozy, zdaje się.
– Wygląda jak stary satyr. A ta kobitka z trąbą?
– To jest mama Piotrka, ona jest aktorką.
– Co to ma znaczyć, że ona trąbi na drabinie?
– Chodzi o draperie.
– Komu chodzi?
– Artyście.
– A kto tu jest artystą?
– Tata Żeromskiego.
– Nie, naprawdę? O! A oto i Róża – tu Wolfi umilkł i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w monitor. – Kto to jest?! O, ta.
– Ta? To jest jej siostra.
Wolfi syknął nagle przez zęby, po czym walnął pięścią w kolano.
– Jej siostra, tak? Tygrysek? No, ładnie. Przepadłem.
– Przepadłeś?
– Przez tego idiotę. Krucafuks! Spotykam dziewczynę życia, po czym się okazuje, że w jej domu był już Frycek i naczadził.
– Naczadził?
– Przestań powtarzać każde moje słowo, bo jestem bardzo zdenerwowany.
– Zdener?... e, przepraszam. Już nie będę. Ale o co tobie w ogóle chodzi?
– O to, że przepadłem – warknął Wolfi. – Stop. Uwaga, jak teraz powiesz „przepadłeś?”, to wyjdę i nie będę ci pomagał. W ogóle – jeśli pomagam, to robię to tylko i wyłącznie dla ciebie, bo dla tego strusia nie kiwnę już palcem. Nigdy w życiu. Proszę, gotowe, wysyłaj sobie wszystko, co chcesz.
Żaba wysłała zdjęcie Róży.
– Dziękuję, Wolfi, teraz polecę na dół. Piotrek czeka w cukierni, muszę mu oddać aparat.
– Strasznie dużo masz biegania. Nie wiem, czy Frycek wart tego zachodu – powiedział Wolfi tonem kwaśnym, lecz w spojrzeniu miał dużo ciepła, kiedy tak na nią patrzył sprzed komputera – duży, nadąsany, z jasnymi włosami na czole i oczkami jak dwie niezabudki.
– Ten głupek nawet nie wie, jaką ma fajną siostrę – burknął.
– Odpisał ci w ogóle?
– Nie.
– Mnie też nie odpisał.
– Może nie ma czasu.
– Taa, na pewno. Raczej coś knuje, znam drania. To jego styl. Jak coś knuje, to się zamyka w sobie, żeby mu nikt nie przeszkodził. Pełna koncentracja na celu, rozumiesz. Też bym chciał tak umieć. Może bym zdał maturę.
– Ale co on może knuć?
– A bo ja wiem. Może właśnie leci w kosmos. Przyda się na Marsie, będą go pokazywali w gablotce. Te maluchy.
– Przestań, Wolfi, to wcale nie jest śmieszne.
– Oj, nie jest, nie.
– Próbowałam znów do niego dzwonić, ale już nawet przestał odbierać telefon. – Żaba westchnęła. – No, idę.
– Idź, idź – mruknął Wolfi i odwrócił się do monitora. – Ja tu sobie jeszcze popatrzę.
Późnym, gorącym i parnym popołudniem, kiedy cała rodzina znalazła się znów pod jednym dachem – ci na parterze, ci znów w suterenie, a jeszcze inni, najmłodsi zwłaszcza, w drodze pomiędzy jednym miejscem a drugim, kiedy zjedzono już podwieczorek, wymieniono się najświeższymi wrażeniami z lektur, opiniami o politykach krajowych i zagranicznych (wszystkie były kiepskie), kiedy skłoniono dzieci, by odrobiły lekcje przed jutrzejszym powrotem do szkoły, kiedy po raz setny wspomniano o maturze, którą zdać mogą tylko ci, co się uczą, nie zaś ci, co się gapią w monitor, kiedy dziadkowie poszli do swego pokoju, a Gabrysia z Grzegorzem i Ignasiem – do swojego, kuchnia opustoszała wreszcie i zrobiła się miejscem zupełnie przyjemnym. Laura otworzyła okno, nalała sobie herbaty i zaprosiła Różę na partyjkę skrabelka. Scrabble, ulubiona gra całej rodziny, została zmodyfikowana przez Grzegorza, który osobiście wykreślił podwójną rozbudowaną wszerz planszę i zakupił podwójną ilość kostek z literami. Klasyczny zestaw okazał się bowiem niewystarczający dla tego grona maniakalnych krzyżówkowiczów, rozwiązywaczy, jolek” i miłośników gier słownych oraz anagramów. Minusem sytuacji było to, że o podwójną planszę staczano teraz istne boje, kto bowiem zasmakował rozkoszy gry rozszerzonej, nie znajdował już przyjemności w powrocie do klasycznej wersji. Proponowano nawet utworzenie komitetów kolejkowych i wydawanie kartek, lecz dziadkowie stanowczo się sprzeciwili takiemu powrotowi do przeszłości. W efekcie, wolny rynek i jego wilcze prawa rządzić zaczęły nawet i w kwestii scrabble’a, nawet pod jednym dachem i nawet w kulturalnym towarzystwie. Dochodziło do gorszących przepychanek, podstępów psychologicznych oraz intryg. Takie jest życie.
Laura znalazła już jakiś czas temu pewną namiastkę pociechy w internecie, gdzie funkcjonował portal pod nazwą Kurnik. Odbywały się tam nieustające rozgrywki scrabble’a, lecz oczywiście były to zaledwie niewinne igraszki i nie mogły się równać z partyjką podwójnego skrabelka przy kuchennym stole, z własną inteligentną i biegłą siostrą jako przeciwniczką. Do tego pasowała herbata Ahmad, zaparzona całkiem świeżo i słone paluszki, na przemian podjadane z jednej paczki.
Kończyły już zajadłą rozgrywkę, przy niemal całkowicie zapełnionej powierzchni podwójnej planszy, gdy w oddali dało się słyszeć pukanie.
– Otwarte! – krzyknęły razem, lecz osoba pukająca pukała nadal, zapewne ich nie słysząc.
– Idź ty – rzuciła Laura, która właśnie ułożyła słowo JAŹŃ i pozbyła się dwu najtrudniejszych w obrocie liter, co chciała natychmiast podliczyć, bo „Ń” było na polu potrójnie punktowanym.
Ale Róża czaiła się właśnie z literkami B i O, które zamierzała dołożyć do JAŹNI i nabić sobie punkcików, więc odpowiedziała:
– Ja jestem w ciąży – i ostatecznie żadna z nich nie ruszyła się od stołu.
Jak najsłuszniej, bo w końcu każdy gość i tak wpadał na to, że trzeba nacisnąć klamkę i wejść samemu.
Tak też uczyniła krągła pani w okularach i szarym kostiumie, z torebką przewieszoną przez przedramię i z różową apaszką zawiązaną na poprawny węzeł. Jak większość gości, i ona dotarła bezbłędnie do centrum życia rodzinnego. Właśnie delikatnie pukała we framugę wysokich drzwi. Przechylała głowę w bok i była chyba przestraszona.
– Dobry wieczór, moje nazwisko Schoppe.
Schoppe! Doprawdy, ta rodzina ostatnio nie daje nam spokoju – pomyślała gniewnie Laura. – Fryderyk, jego siostra, wreszcie jego ojciec i teraz mamusia. To jakieś nadmierne zainteresowanie. Słowo daję.
Róża jednak zareagowała zgoła inaczej: powstała z miejsca tak szybko, jak jej pozwalał brzuch i podeszła do samych drzwi.
– Mama Fryderyka – powiedziała miło. – Dobry wieczór. My się przecież znamy.
– Z Koszut, tak, tak – przypomniała pani Schoppe ze słabym uśmiechem i dzielnie starała się nie patrzeć w dół, na wielki brzuch Róży.
Pyza zaprosiła ją do stołu, zaproponowała herbatę, a pani Schoppe po lekkich oporach przystała na to pierwsze.
– Przyszłam tak bez zapowiedzi... – zaczęła już na siedząco.
– Właściwie, nawet się nie zastanawiałam... bo mąż, wczoraj wieczorem, opowiedział mi, jak to było. Muszę powiedzieć, że byłam zaskoczona. Ale teraz – no, nie wiem, jak mąż – ale ja naprawdę teraz się nie gniewam!
Wyrzuciwszy to z siebie, pani Schoppe poczuła się znacznie lepiej i poprawiła okulary.
– O co? – spytała Laura.
Pani Schoppe zacisnęła usta i wskazała wzrokiem, o co się nie gniewa.
– Ach, o to. My też się o to nie gniewamy – palnęła Laura.
– Powiem szczerze, cieszymy się jak głupki. Kupiliśmy już wózek, całkiem nowy, chociaż w rodzinie jest ich kilka. Ale to tak przyjemnie kupować dziecku nowe rzeczy – przycichła, gdyż jej się wydało, że mówi tonem konfrontacyjnym. Róża też tak chyba sądziła, bo kopnęła ją pod stołem.
Pani Schoppe milczała przez dłuższą chwilę, obracając w palcach rączkę torebki.
– Może potrzeba pieniędzy? – wyszemrała wreszcie.
– Nie, nie – gwałtownie zaprzeczyła Róża. – Broń Boże. Laura się rozzłościła.
– Moja siostra nie jest uwiedzioną służącą z „Moralności pani Dulskiej”. Jak ona miała na imię?
– Hanka – odparła Róża z godnością.
– Nie, chyba Maryśka.
– Hanka, mówię ci. Nie kłóć się ze mną.
– No, więc nie jest kimś takim. Moja siostra jest odważną i dumną kobietą, która sobie świetnie poradzi w każdej sytuacji, zwłaszcza że wszyscy ją tu wspieramy. A jeśli chodzi o Fryderyka, nie wiem, czy jest on podobny do tego... no, jak on miał na imię?
– Felicjan?
– Nie, ten młody.
– Jezus Maria!!! – krzyknęła Róża. – Ty nie zdasz matury.
– O czym ty nagle mówisz? – zirytowała się Laura. – Ja tu walczę w twoim imieniu, a ty mi o maturze.
– Przecież pewne rzeczy trzeba wiedzieć na wyrywki. To jest kanon lektur, za pozwoleniem. A ty nie pamiętasz imienia tego, no... młodego.
– Sama nie pamiętasz, ha, ha!
– Ale ja już zdałam maturę, tak?
– Ale nie tak znów dawno. A już zapomniałaś! Takie rzeczy ulatują z głowy.
– I o to mi właśnie chodzi, za pozwoleniem! Że ulatują!
– Za pozwoleniem, na maturze nie będą pytać o takie drobne szczegóły, jak imię tego młodego Dulskiego.
– Ależ owszem, za pozwoleniem.
– Ależ nie.
Pani Schoppe, zdezorientowana, coraz szybciej przenosiła wzrok z jednej twarzy na drugą, w miarę jak rosło tempo sporu.
– Na maturze – oświadczyła Laura, wystawiając palec i mierząc nim w siostrę – będą się interesować moimi horyzontami myślowymi, ogromem mojej wiedzy problemowej, umiejętnościami pisarskimi, zdolnością do syntezy i innymi takimi sprawami. Imię tego obleśnego matołka nie będzie ich zajmowało. Więc po cóż miałabym sobie zaprzątać głowę kimś tak nieciekawym. Poza wszystkim, nie zapominaj, że oni dobrze wiedzą, jak on miał na imię, więc po cóżby mieli mnie o to pytać.
– Radzę ci zrobić rzetelną powtórkę – powiedziała Róża z przejęciem. – Bo skończysz jak ciotka Patrycja. Radzę ci po dobroci. A nie w kuchni siedzieć i grać w skrabelka, a potem do drugiej w nocy tkwić w internecie. Nulla aetas ad discendum sera!*[ * Na naukę nigdy nie jest za późno (łac).]
– Homini diligenti semper aliquid superest*[* Człowiek pilny ma zawsze coś do zrobienia (łac).]
– Za pozwoleniem, moja droga, to ma być niby o tobie?
– To chyba jasne.
– Nie, no, trzymajcie mnie, bo nagle mnie olśniło, ty nie masz żadnych szans, żeby zdać maturę! Zrozumiałam, że jeśli ostatnio widzę cię z książką, to jest to jakaś powieść Grishama!
– Grishama! O, za pozwoleniem, Grishama już dawno oddałam do antykwariatu. Ja teraz się fascynuję powieściami Buffy. Ty nim oczywiście gardzisz, ale nie masz racji. Kto jeszcze by umiał stworzyć postać tego boskiego adwokata, zaraz, jak on się nazywał...
– Antonelli.
– Tak, dziękuję. Grisham jest passę, moja droga. Przynajmniej dla mnie.
– Dobre i to. Ale o czym my tu mówimy! – zreflektowała się nagle Pyza. – Przepraszam panią, moja siostra jest taka... eee...
– No, jaka, jaka? – chciała się dowiedzieć Laura.
– eee... ekspresyjna.
– Doprawdy! – krzyknęła Laura.
– A więc... o czym to my mówiłyśmy – usiłowała sobie przypomnieć Róża.
– O powieści kryminalnej? – podsunęła Laura.
– Nie.
– O maturze?
– Wcześniej. O wózku?
– A, tak, o wózku. Wózek mam. Śpioszki mam. Koszulki mam. Nie spakowałam tylko torby. Jeszcze muszę ją sobie kupić. I mogę jechać.
– Kiedy termin? – odważyła się spytać pani Schoppe, która nagle, jak się wydało Laurze, zrobiła się nieco milsza.
– Pierwsze dni czerwca – odparła Róża beztrosko.
Podanie tego terminu zawsze powodowało, że rozmówca milkł i dokonywał błyskawicznych obliczeń wstecz. Zdaniem Laury, było to wielce krępujące. Ale Róża nic sobie z tego nie robiła.
Pani Schoppe także umilkła, jak wszyscy, a potem westchnęła.
– Czy Fryderyk... – zaczęła i przygryzła wargi.
No, tak. To pytanie padało zwykle jako następne. Laura cmoknęła z niezadowoleniem. Życie jest takie powtarzalne.
– Czy Fryderyk... – zaczęła pani Schoppe po raz drugi, lecz coś jej uwięzło w gardle i nie chciało przejść.
Pyza spojrzała na nią poważnie.
– Trochę się pogniewaliśmy przed jego wyjazdem – powiedziała.
– Ale myślę, że dobrze sobie tam radzi.
– O, tak – potwierdziła pani Schoppe. – Wielkie sukcesy. Nie pisze co prawda zbyt często, ale pewne rzeczy da się wyczytać między wierszami.
– Bez wątpienia – mruknęła Laura.
– Ja nie chcę go krępować – złożyła stanowcze oświadczenie Róża. – Jeśli wybrał karierę – cóż, miał do tego prawo.
– To bardzo, bardzo szlachetnie – powiedziała pani Schoppe i dostała wypieków. – Życie tak często stawia nam przeszkody na drodze do sławy. Ja naprawdę nie wiem, jak on powinien by się zachować w takiej sytuacji, która – no, zaistniała.
– Ja wiem – bąknęła Laura. Róża kopnęła ją pod stołem.
– Au – powiedziała Laura.
– To znaczy, ja też właściwie wiem, ale – no, rozumiem go, bo – cóż, u nas się nie przelewa – wyznała pani Schoppe takim tonem, jakby mówiła o ciężkiej przewinie. – Ja kiedyś miałam być wirtuozem, odnosiłam pierwsze sukcesy, lecz cóż, życie chciało inaczej. Teraz jestem bez pracy, mąż uczy w liceum. Mój syn tak ciężko harował, żeby dostać to stypendium...
– Wiem i wszystko rozumiem – uprzejmie powiedziała Róża.
– Herbaty?
– Nie, dziękuję, pójdę już – zareagowała pani Schoppe w sposób przewidziany. – Chciałam tylko powiedzieć, że on – nie miał w zasadzie innego wyjścia.
– W zasadzie? W zasadzie miał – sprzeciwiła się Laura. – Och! – dodała następnie, bo siostra zmiażdżyła jej palce stopy swoim ciężkim drewniakiem.
– Taka szansa! Na lepszą przyszłość! – ciągnęła matka Fryderyka.
– Cóż – odezwała się Róża. – Moja też zapowiada się nie najgorzej. Strasznie się cieszę, że będę miała dziecko. Nie rozumiem, szczerze mówiąc, jak można się nie cieszyć...
– Nie masz jeszcze dyplomu, nie masz zawodu... – szepnęła mama Fryderyka, łamiąc palce. – Może być ciężko.
– Nie wszystkie matki mają dyplom – odparła Pyza. – Ale ja, przecież, jestem na urlopie dziekańskim. W październiku mogę wrócić na studia. Albo podjąć nowe, bo astronomia wraz z astrofizyką, prawdę mówiąc, kompletnie mi obrzydła. A gdybym nie dała rady, to mogę żyć i bez dyplomu. Dla mojego dziecka mogę robić wszystko. Mogę smażyć kurczaki w budce na ulicy, nie przeszkadza mi to. Mogę zostać nawet babcią klozetową.
– Widzę cię w tym kitelku – wtrąciła zachwycona Laura.
– Praca wykonywana z miłością – uszczęśliwia – wytłumaczyła jej siostra. – Można czuć radość i dumę nawet przy myciu podłogi.
– Szmatą – dorzuciła Laura.
– Za pozwoleniem, nie wtrącaj mi się co chwilkę. Obniżasz ton.
– Za pozwoleniem, robię to celowo. Jest za wysoki.
– Może tylko dla ciebie. Krótko mówiąc, ja niczego się nie boję. Proszę się o mnie nie martwić – to mówiąc Róża położyła dłonie na brzuchu swoim ulubionym gestem. – Już ją kocham. Moją córeczkę.
Masz ci los. Laura poczuła, że ma mokre oczy. Nie pomogło dowcipkowanie. Patosu i piękna nie dało się obrócić w żart. Widocznie w chwilach prawdy to się nie udaje.
Pani Schoppe, uchylając lekko usta, patrzyła w Pyzę zza okularów zielonkawymi, okrągłymi oczami, które w ogóle nie mrugały.
Czy to się nazywa: patrzeć w kogoś jak w tęczę? – zastanowiła się Laura.
– Może jednak herbaty? – spytała.
– Ach, nie, nie, ja już pójdę. Dziękuję bardzo. – Mama Fryderyka wstała i skierowała się do wyjścia. Wtem przystanęła i zawróciła, omal nie uderzając czołem w podbródek Laury, która zdecydowała się ją odprowadzić do drzwi.
– A przepraszam... – zapytała z nieśmiałym uśmiechem i z nadzieją w oczach. – A czy to już pewne, że to będzie dziewczynka?
Poszła sobie, a one dwie znów zasiadły za wielkim, starym stołem, popijając herbatę z błękitnych kubków babci, których ze ślubnego tuzina pozostało tylko pięć. Poskładały do woreczków literki scrabble’a, posiedziały bez słowa, a potem złapały się za ręce, chociaż nie robiły tego nawet w dzieciństwie.
– Ja ci będę pilnować Mili, jak wrócisz na studia – porywczo obiecała Laura.
– Sama idź na studia. Maturę zdaj.
– Pyza.
– Co tam?
– Naprawdę niczego się nie boisz?
Róża łypnęła na siostrę swoim kasztanowym okiem.
– No, hm... – powiedziała i nagle zmiękła. – No, boję się... tego i owego.
– Nie widać po tobie.
– Bo ja się boję głównie w nocy.
– Chcesz, żebym poszła z tobą?
– Do szpitala?
– No. Żebyś nie była tam sama.
– A mama była, jak rodziła ciebie.
– Nie wszystko musisz robić dokładnie tak, jak ona – palnęła Laura i obie się zaśmiały.
Potem spoważniały, zamyśliły się i siedziały spokojnie we dwie, a nawet – we trzy, bo przecież mała Mila wciąż była tu z nimi i z całą pewnością (powiedziała Pyza) czuła, że otacza ją dobra aura.
– Ciekawe, jaka ona będzie – zastanowiła się Laura.
– Ona już jest.
– Tak, ale na kogo wyrośnie.
– Ach, też jestem ciekawa. Babi bardzo się zdziwiła, że to będzie jej imienniczka.
– Zdziwiła?! Myślałam, że się ucieszy.
– Znasz babcię. Jestem pewna, że się nawet wzruszyła, ale okazywać to byłoby nie w jej stylu.
– Ten styl się dziedziczy, co?
– Ach, i prosiła, żeby wobec tego na drugie imię dziecko miało: Gizela.
– Gizela! Dobrze, że nie na pierwsze.
– Powiedziała, że nie byłoby kiedyś Mili bez Gizeli i tak ma być nadal.
– A ja będę matką chrzestną, dobrze?
– To chyba oczywiste.
– Myślisz, że Fryderyk...
– Cicho. Przestań. O nic nie pytaj.
– Dlaczego?
– Bo się rozbeczę – gniewnie powiedziała Róża. – To też jest temat moich nocnych lęków.
– A wiesz, nikt by się nie domyślił.
– Nie chcę być żałosna.
– Pyza, ja wiem, że ci jest ciężko.
– Co ty tam wiesz – mruknęła Róża i nagle prychnęła, rozgniewana. – Najbardziej mnie złości ta jego rodzina.
– Mnie też!
– Przychodzą i przychodzą! Drzwi się za nimi nie zamykają! I ja ciągle muszę być taka szlachetna. Wszyscy już byli, ach nie, on ma jeszcze brata. Brat nie był.
– Jak przyjdzie, dostanie ode mnie wycisk – obiecała Laura bojowo. – W ogóle go do ciebie nie dopuszczę. Mówię ci, popamięta ruski miesiąc. A swoją drogą ciekawe, dlaczego: ruski.
– Nie wiem. Czytałam to w listach Chopina. „Ten weksel, który ci posyłam, miesiąc ruski zapewne iść będzie”, czy coś takiego.
– Czytujesz listy Chopina? – zdziwiła się Laura. – Ach, już rozumiem. Wiesz co? Jak ten twój Fryderyk tu się kiedyś pokaże, to też dostanie ode mnie wycisk. Frycek jeden.
Kochany F.
Jeszcze dopisuję słówko, po wysłaniu zdjęcia i listu, nie wiem, czy w ogóle do Ciebie docierają nasze maile. Dlaczego wyłączyłeś telefon? Włącz, ja już nie będę gadać tak rozwlekle, no przecież nie może być tak, że nie ma z Tobą żadnego kontaktu! Teraz muszę Cię zawiadomić o czymś ważnym: Mama poszła do Róży. Wróciła zachwycona. Musiały mieć ważną rozmowę, bo mama ma teraz całkiem nowy pogląd na różne rzeczy. Przestała narzekać na to, że się dla nas poświęciła. Teraz mówi, że jak się coś robi z miłością, to można czuć radość nawet przy myciu podłogi. Z tym, że naczynia jednak muszę myć ja.
Opowiedziała też, że Róża jest dzielna i nie chce Cię do niczego zmuszać ani Cię krępować. Uważa, że sama sobie poradzi. Ale mama mówi, że powinniśmy jakoś pomóc, bo wszystko kosztuje. Pomóż Róży! To przecież Twój obowiązek, prawda? Proszę Cię, zachowaj się, jak należy! Żaba.
PS Tymczasem postanowiłam działać w Twoim imieniu i ofiarować Róży mój złoty pierścionek z brylancikiem. Może go sprzedać i zapłacić lekarzowi.
Było już po dziewiątej wieczór, gdy uzgodniły, że trzeba pójść spać. Z tym, że poszła tylko Róża; miała na głowie zaledwie poród. Laura natomiast musiała zdać maturę. Nie było prawdą, że kompletnie się nie uczyła, choć z drugiej strony, niewątpliwie mogłaby uczyć się więcej. Wstyd byłoby dostać się na języki rodziny i przejść tym samym do skarbca opowieści dydaktycznych. Prawdziwą perłą tej kolekcji była historia o tym, jak najmłodsza z czterech sióstr Borejko, Pulpecja, oblała maturę z przyczyn sercowych. Był to pierwszy taki przypadek w długiej historii rodu, toteż omawiano go ze smakiem i wielokrotnie, a wręcz dodawano, li tylko dla ubarwienia akcji, przeróżne mięsiste szczegóły, niekoniecznie prawdziwe. Notabene, bez żadnych protestów ze strony bohaterki tego dramatu: ciotka Patrycja wyprowadziła się zaraz po ślubie i obecnie mieszkała z mężem Florianem oraz dwiema córeczkami, Anią i Norą, w nowym domku pod lasem. Maturę w końcu zrobiła, a nawet ukończyła wyższe studia, ale któż by wspominał o takiej błahostce, kiedy anegdota jest tak przydatna wychowawczo.
Laura wzięła dla otrzeźwienia szybki prysznic i w piżamie oraz szlafroczku zasiadła do nauki, zamknąwszy przedtem drzwi na klucz od wewnątrz, żeby żadne więcej maleństwo, rude lub inne, tu nie wlazło. Cisza i spokój bardzo sprzyjają powtórkom z takich tematów, jak Zapolska i Wyspiański. Poszło szybko. Kiedy jednak chciała wziąć się za „Młodą Polskę” Hutnikiewicza, za oknami zagrzmiało.
Odgłos gromu był jeszcze daleki, ale Laura już się zaniepokoiła. Nie przepadała za burzą. Kiedy była dzieckiem, nękały ją lęki przed nieuchronną karą boską. Miałaby się ona manifestować przez rażenie piorunem wybranych małych grzesznic. Dziś lęki te należały do przeszłości, jednakże odgłosy nadciągającej burzy nadal budziły w Laurze pewne nieokreślone emocje.
Wyskoczyła prędko na balkon, żeby się zorientować w sytuacji. Powietrze nadal było parne, ale już nie stojące: zerwał się wiatr, drzewa Teatralki huczały tak, że słychać je było aż tutaj.
Od południa sunęły ze złowrogą powolnością czarne zwały chmur, kłębiasta krawędź frontu odcinała się od gwiaździstego nieba z jasnym księżycem. W głębi tej ciemnej masy przelatywały ciche, krótkie flesze, a od czasu do czasu długa straszliwa błyskawica przecinała ciemność chmur jak wyrastające momentalnie świetlne drzewo z mnóstwem gałązek. Ryki gromów dochodziły w niezbyt dużym odstępie czasu – a więc należało czym prędzej się schować i zamknąć wszystkie okna, bo każdy słyszał o takiej ohydzie, jak pioruny kuliste. Ciotka Ida widziała je na własne oczy, zaś dziadek zaklinał się, że kiedy raz w dzieciństwie siedział przy piecu w Michaliszkach, piorun wleciał przez otwarte okno, strzelił w rower, stojący w kącie, po czym obiegł cały pokój, skacząc od gwoździa do gwoździa, wskutek czego pospadały ze ścian obrazy.
Mimo wszystko Laura jeszcze stała na balkonie i – zafascynowana jak mysz przed obliczem węża boa – wpatrywała się w południową stronę nieba.
Oto, jakich środków potrafi użyć Opatrzność, jeśli chce, by ktoś koniecznie oblał maturę – pomyślała.
Ulica Roosevelta była o tej porze już pusta, chociaż jezdnią wciąż sunęły samochody. Chodnik, właściwie, też nie był pusty: ktoś stał przed balkonem, tuż przy krawężniku, i patrzył w górę.
W pierwszej chwili Laura pomyślała, że to któryś z sąsiadów zapomniał klucza od bramy i teraz czeka pomocy. Nocą często zdarzały się takie przypadki. Ale postać, słabo widoczna w mroku, poruszyła się i podeszła bliżej, w obszar światła. Laura stłumiła nerwowy okrzyk rozpoznania. To był on!
Zbliżywszy się, oparł rower o przyporę balkonu i spojrzał prosto na Laurę.
– Dobry wieczór – odezwał się niepewnie. A Laura odpowiedziała:
– Dobry wieczór – ponieważ była dobrze wychowana.
– Chciałbym z tobą pogadać. To sprawa życia i śmierci – ciągnął rowerzysta, wspierając ręce o boki i zadzierając głowę.
– Ze mną pogadać? – powtórzyła Laura. – Hm. A o czym?
– O czymś ważnym – powtórzył on, z naciskiem. – Ale nie będę przecież krzyczeć na ulicy o tej porze.
Ani się obejrzała, jak już był na balkonie, wspiąwszy się po rynnie, sięgającej chodnika. Była ona przytwierdzona do muru żelaznymi kotwami, toteż blacha narobiła zgrzytu i hałasu, gdy tak wchodził, jak kot, sprawnie i bez wahania.
Stanął przed sztywną z wrażenia Laurą, otrzepał ręce i zauważył z niezadowoleniem, że rynna jest cała w jakichś glonach. Następnie – ponieważ właśnie zaczynało padać – zaproponował, żeby może wejść do środka i uchylił szerzej drzwi balkonu, uprzejmym gestem wyciągniętej dłoni wskazując Laurze drogę.
– Spokojnie – powiedział, zauważywszy jej wahanie oraz przestrach. – Ja tu już byłem. – Tak jakby ten fakt miał ją pozbawić wszelkich obaw, doprawdy! – a wszedłszy, przymknął lekko balkon, starannie odsuwając firankę, i dodał: – Ten bukiet był ode mnie. (Bo forsycja – choć lekko przywiędła – wciąż stała w słoiku na parapecie.)
– E – powiedziała Laura drżącym głosem kozy. Nie umiała w tej chwili zdobyć się na nic więcej.
Prawdę mówiąc, nie wierzyła sama sobie. Wpuściła oto, nie podnosząc żadnego alarmu, obcego faceta. Wpuściła go do swojego pokoju późnym wieczorem, kiedy wszyscy wokół posnęli i nie ma kogo wołać na pomoc. Może należałoby teraz uciekać lub też, ująwszy w dłoń solidniejszy wazon czy nogę od krzesła, przygotować się do obrony – ale właściwie po co, skoro wcale się nie bała. Nocny gość był grzeczny i zrównoważony. Stał bez ruchu, w bezpiecznej odległości, opierając ręce o biodra i przechylając nieśmiało głowę – duży, miły chłopak z jasną czupryną i jasnymi brwiami, ze szczerym spojrzeniem jasnych oczu. Promieniowała z niego spokojna siła.
A jednak odezwał się gwałtownie:
– Nie mam nic do stracenia!
Tak powiedział, a Laura znów z lekka struchlała.
– Na imię mam Wolfgang. Wolfi – przedstawił się i dodał:
– Nazwisko za moment. Bo najpierw... – tu urwał i zaczął machać rękami. – No, nie będzie to łatwe – mruknął wreszcie.
Zapadła cisza.
Burza wypełniła ją kolejnym gromem, wyciem wichury oraz pluskiem deszczu. Świeży zapach napłynął przez uchylone drzwi balkonu.
– Słyszałem, jak śpiewasz – powiedział gość nieco innym tonem, mniej desperackim. I westchnął. – Powiem, jako audiofil, że głos masz jak syrena – wyjawił.
– Co, co, co? – zdenerwowała się Laura w jednej chwili. – Może jeszcze – jak fabryczna?!
– Nie, jak syrena z „Odysei” – wyjaśnił on. – Słodki. Kuszący.
Tyle powiedział i bardzo się zawstydził. Znów stali w milczeniu.
Za drzwiami, w głębi korytarza, rozległ się trzykrotny, przeraźliwy dzwonek telefonu, po czym umilkł. Słychać było, jak Ignaś mówi swoim opanowanym, kulturalnym głosem: – Halo?
– Byłem tu wczoraj, kiedy spałaś – gość zdecydował się mówić dalej. – Wyszedłem przez balkon, potem wrzuciłem ci ten bukiet. Tak. I właśnie dochodzimy do sedna sprawy. – Westchnął głęboko i znów puścił ręce w ruch. – Hm. Muszę to wreszcie powiedzieć. Nie mam nic do stracenia.
Laura cofnęła się mimo woli o dwa kroki.
– Kiedy tak spałaś obok mnie – wystękał on – zrozumiałem, że mógłbym w ogóle się stąd nie ruszać. Nigdy. Zrozumiałem, że to ty właśnie jesteś dziewczyną mojego życia. Jeszcze nie spotkałem kogoś takiego jak ty. I już nie spotkam. Śpiewasz jak anioł. To jest prawdziwe nieszczęście.
– Nieszczęście?!
– Nie powtarzaj po mnie, bo jestem bardzo zdenerwowany. To jest nieszczęście, że cię spotkałem. Jak myślisz... czy miałbym u ciebie – no, jakby to powiedzieć – szansę?
– Szansę?
– Nie powtarzaj po mnie, tylko odpowiedz! Czy mogłabyś – kiedyś – no, ewentualnie – mnie pokochać?
Laura doszła do siebie dopiero po dłuższej chwili. – A skąd ja to mogę teraz wiedzieć? – spytała roztropnie. – Tak na pierwszy rzut oka... Przecież ja cię wcale nie znam.
Mama byłaby z niej bardzo zadowolona. A babcia – jeszcze bardziej.
– Oj, nie znasz mnie, nie znasz – powiedział i jęknął.
– Nie rozumiem też, dlaczego tu jesteś i dlaczego do mnie mówisz. Nic nie rozumiem. Nic nie wiem.
– To ja ci powiem o sobie, co tylko chcesz. Pytaj. Byle szybko.
– Szybko? Dlaczego: szybko?
– Bo to pilne. Bardzo pilne. Zaraz może być za późno. No, pytaj.
– Kiedy nie wiem, o co.
– Co w człowieku cenisz najbardziej?
A to dobre. No, i odpowiedz na to szybko! – pomyślała Laura. Co cenię najbardziej? Ależ, trzeba się zastanowić...
– Bez zastanowienia – przynaglił ten cały Wolfi. – Mów bez zastanowienia.
– Serce – rzuciła bez zastanowienia i sama się zdziwiła. Czy naprawdę ona to powiedziała? Czy naprawdę tak właśnie myśli? Serce?
– W porządku – rzekł on. – Mam serce. A jeszcze? Co jest najważniejsze w człowieku?
Laura w jednej chwili wspomniała Fryderyka, tego płaza, i powiedziała:
– Uczciwość! Odpowiedzialność!
– Dobrze. Też się zgadza. A za co mogłabyś człowieka pokochać? Laura zamilkła, szukając odpowiedzi.
– Prędzej! – usłyszała.
Za oknem lunął gęsty deszcz i huknęło tak, że aż zatrzęsły się szyby.
– Nie: za co, a: mimo wszystko – powiedziała Laura słabym z przerażenia głosem. – Kocha się nie za coś, a mimo wszystko.
– To jest bardzo dobra odpowiedź – ocenił gość po chwili. – To jest nawet bardzo wspaniała odpowiedź. O ile w to wierzysz naprawdę.
– Tak. Naprawdę.
– To chodź tu do mnie.
Laura zrobiła dwa kroki, a potem – jeszcze jeden, ostrożny. Wolfi nabrał w płuca powietrza i wypuścił je, wydymając policzki.
– No, krucafuks, cholera jasna – mruknął, wymachując rękami w przód i w tył, na przemian, a także przestępując z nogi na nogę. – W wyobraźni to wygląda prościej, już bym cię całował. A na żywo – boję się, no.
– Ekhm, eee – powiedziała Laura. I zaraz potem: – Och!!! Bo okazało się, że nocny gość błyskawicznie przełamał swoje obawy w kwestii pocałunku. Objął ją – i zachwycona Laura znikła w obłoku mglistej, różowej niewiedzy.
– To co, mogłabyś? – usłyszała wreszcie pytanie, więc otworzyła oczy.
– Hm? – spytała słabo.
– Pokochać mnie. Na zawsze. Do samej śmierci. Mogłabyś? Muszę to natychmiast wiedzieć.
Lecz się nie dowiedział, bo oto, w tym właśnie momencie, rozległo się straszne walenie w drzwi i głośne okrzyki: – Tygrys! Tygrys! Jesteś tam?!
Ktoś zaczął szarpać klamką, a histeryczny głos Ignasia dominował nad wszystkim:
– Zamknęli się! Zamknęli się! – wołał piskliwie.
– Laura! – krzyczał dziadek rozdzierająco. – Żyjesz?!
– Boże drogi, co tu się dzieje?! – teraz dał się słyszeć głos mamy, a Grzegorz, który nadszedł zaraz po niej, radził, by wypchnąć klucz z dziurki za pomocą szczypczyków do depilacji. Wszystko to oczywiście było doskonale słychać w zielonym pokoju i Wolfgang, niewiele myśląc, rzucił się do drzwi balkonu. Wielka błyskawica oświetliła jego czarną sylwetkę, kiedy przełaził przez balustradę i znikał w ciemności, pełnej szumiącego deszczu.
Laura wyskoczyła na balkon i wywiesiła się za barierkę.
– Tak!!! – krzyknęła w ślad za oddalającym się rowerzystą. Ale nie wiedziała, czy ją usłyszał.
Może to i lepiej...
– O co wam chodzi? – spytała, przekręcając klucz i gwałtownie otwierając drzwi.
Grono rodzinne, w szlafrokach, piżamach i nocnych koszulkach, stało, zbite w ciasną kupkę, jakby sobie nawzajem dodawało odwagi przez dotyk.
Wytrzeszczyli na nią oczy.
– Żyjesz?! – zdumiał się Ignaś.
– Nie, skąd. To zwykła fatamorgana – odpowiedziała, gotując się ze złości.
– Ktoś tu był? – dopytywał się dziadek, wysuwając szyję jak żółw i omiatając czujnym, srogim spojrzeniem wnętrze zielonego pokoju.
– Tak – odpowiedziała Laura.
– Kto?! – Ja.
– Bez żartów, dziecko – powiedziała Babi, z pledem na koszuli, a siwymi włosami w nieładzie. – Ignaś odebrał telefon. Dzwoniła pani Dąbek-Nowacka z góry. Zamykała właśnie okno, kiedy zobaczyła włamywacza, który wchodził po rynnie.
– To dlaczego go nie przebiła widłami? – syknęła Laura.
– Bo on wchodził do ciebie – wyjaśnił dziadek.
Laura usunęła się, otwierając drzwi na oścież. – Widzicie tu jakiegoś włamywacza?
Mimo najszczerszych starań, nie widzieli.
– Nie wiem, co mi się jeszcze przydarzy w trakcie przygotowań do matury – zastanowiła się głośno ona. – Najpierw przeszkodziły mi grzmoty. A potem zmasowany atak na moje drzwi. Idźcie już spać, muszę poczytać Hutnikiewicza.
Zdawało jej się, że zdoła zażegnać wszelkie podejrzenia i obawy, ale genialny braciszek widział więcej, o wiele więcej niż dorośli.
– Strasznie zmokłaś – powiedział przebiegle. – Masz deszcz na włosach i na szlafroku.
– Bo pada, nie zauważyłeś? – warknęła Laura i zatrzasnęła za nim drzwi.
Wybiegła znów na balkon, ale oczywiście nikogo już nie zobaczyła. Deszcz lał, światła wysokich latarń wyglądały jak rozmazane żółtka, litery neonów rozlewały swą obrzydłą czerwień i jadowitą zieleń pośród płynących obficie kropli. Nie były to zresztą krople deszczu, tylko łzy. Laura nie była pewna, czy roniła je ze wzruszenia, czy też – z wściekłości.
Pędząc rano do szkoły, Żaba uderzyła kolanem w drzwi windy i chociaż trochę ją zabolało, nie zwróciła na to większej uwagi. Dopiero pani Aurelia Bitner zauważyła na trzeciej lekcji, że przez opatrunek przesącza się krew. Odesłała Żabę natychmiast do gabinetu szkolnej pielęgniarki.
– Poczekam na ciebie z nowym tematem – powiedziała, uśmiechając się z sympatią. – Dziś będziemy mówić o teatrze greckim. Nie chciałabym, żebyś straciła choć słówko. Poza tym, bardzo lubię, jak siedzisz naprzeciwko mnie i tak pilnie słuchasz. Od razu mi się lepiej wykłada.
Żabie zrobiło się bardzo miło. Dumna z siebie i ciekawa nowej lekcji udała się szybko do gabinetu i miała nadzieję, że pani pielęgniarka uwinie się szybko ze zmianą opatrunku. Ale był u niej chłopak z innej klasy, który udawał, że ma gorączkę, więc pani pielęgniarka najpierw mu wykazywała, że symuluje, a potem udzielała pouczeń w sprawie szanowania czasu bliźniego swego. Kiedy wreszcie zabrała się do Żaby, minęło już pewnie pół lekcji. Zmiana opatrunków trochę trwała: bandaże przylepiły się do kolan i trzeba je było delikatnie obcinać nożyczkami, a następnie odmoczyć w rivanolu przyschnięte kawałki. Żaba siedziała jak na szpilkach. Martwiła się, że pani Bitner uzna ją za lenia, który specjalnie zwleka, żeby opuścić całą lekcję. Aż palce gryzła z niecierpliwości. Kiedy było po wszystkim, właśnie zadźwięczał dzwonek na dużą pauzę i Żaba już wiedziała, że nie dowie się niczego o teatrze greckim, chyba że ktoś pożyczy jej zeszyt. Może Piotrek.
Żeromski stał przed klasą, otoczony przez kilka dziewczyn naraz. Żaba już była zdenerwowana tym liczeniem czasu, a teraz zirytowała się dodatkowo, widząc jego zarozumiałe miny i poufałe spojrzenia, które rozsyłał we wszystkie strony, także w jej kierunku. Całkiem jakby sprawdzał, czy ona na niego patrzy. Dziewczyny karmiły go batonikami, a on wygłupiał się jak zwykle, bezgranicznie szczęśliwy wskutek prostego faktu, że był obiektem centralnym powszechnego zainteresowania.
Syn aktorki! – ech.
Żaba była bardzo zdegustowana, zwróciła się więc do Marianny z prośbą o zeszyt. Przysiadła w kącie korytarza, bo klasę wietrzono i nie wolno było w niej przebywać, choćby nie wiem jak się chciało – i przepisywała wszystko, co o teatrze greckim powiedziała mądra i miła pani Bitner, jej ulubiona nauczycielka.
Z gabinetu dyrekcji wyszła pani Sznytek, płosząc pary i grupki, uspokajając dowcipnisiów i karcąc tych, co się bili lub ganiali z kwikiem po betonowym korytarzu.
– A wy, dziewczyny, co?! – huknęła na widok wielbicielek Piotra.
– Tylko jedno wam w głowie! Odejdźcie od niego, dajcie mu spokój. Wstydu nie macie, czy jak? Żeromski, bo powiem rodzicom!
Dostrzegła Żabę, przycupniętą nad zeszytem i wyjątkowo dała jej spokój. Poszła dalej, a gdy natknęła się na panią Bitner, wychodzącą z pokoju nauczycielskiego, zwróciła się do niej z reprymendą. Chodziło o paprotkę z sali polonistycznej, którą ktoś wystawił na korytarz i zasilił hot dogiem z keczupem i musztardą.
– Tylko jedno im w głowie! – piekliła się pani Sznytek, zaś pani Bitner, kuląc wątłe ramiona, usiłowała wybąkać jakieś przeprosiny.
– Ja nie chcę, żeby mnie pani przepraszała, pani Aurelko, tylko niech pani pilnuje tych wariatów. Co mi z tego, że pani kocha młodzież, jak młodzież mi paprotki wykańcza! Pani myśli, że jak pani z nimi robi przedstawienia, pani Aurelko, jak pani im serce okazuje, jak pani im na rękę idzie, to już będzie dobrze? Oni pani na tę rękę naplują, pani Aurelko, i tyle pani będzie miała ze swoich ekskrementów. Ekskrementować to można w teatrze, nie w szkole, a pani pewnie się zdaje, że jak pani mąż jest wielkim reżyserem, to wszystko pani potrafi. Ja też kiedyś kochałam młodzież... – i tak dalej.
Pani Bitner stała cicho i wyglądała tak, jakby walczyła z jakimiś uczuciami. Piotr Żeromski zaś sprawiał wrażenie, że ma ochotę się wtrącić. Żaba odradziła mu to wzrokiem.
Usiadł przy niej.
– To ja zrobiłem, oczywiście – wyznał. – Po prostu hot dog ze stołówki był nieświeży. Tata zawsze mówi, żeby nie wyrzucać chleba, to go zakopałem, żeby użyźnił glebę. Mam tam pójść i się przyznać?
– Już za późno – mruknęła Żaba, wracając do pisania. – Ale jak chcesz, to się przyznaj.
– Nie pałam specjalną chęcią, Hildegardo. Nie lubię, jak mnie biją po głowie dziennikiem.
– No to się nie przyznawaj. Nie moja sprawa.
– Czy mi się zdaje, czy jesteś na mnie leciutko obrażona?
– Ja? Na ciebie? I o cóż by?
– No, właśnie nie mam kompletnie zielonego pojęcia, Hildegardo. Ostatnie dni spędziłem na niewolniczym wykonywaniu twoich poleceń, które były całkowicie niejasne...
– Były całkowicie jasne.
– Tak, ale nie dla mnie. Nie rozumiałem ich celu. No i tak sobie właśnie myślałem, że zasłużyłem na odrobinę wdzięczności za to ślepe posłuszeństwo.
Żaba, zaniepokojona, podniosła wzrok znad zeszytu.
– Odrobinę wdzięczności? O co chodzi?
– Zabierz mnie do kina w nagrodę.
– Ale ja nie mam forsy. Popadłam w długi.
– A to ja kupię bilety.
– Dobrze, ale pod jednym warunkiem. – No?
– Będę miała jeszcze jedną prośbę do ciebie. I znów chciałabym, żebyś o nic nie pytał.
– Tylko wykonywał?
– No, oczywiście.
– To nie jest takie oczywiste, Hildegardo. To wszystko jest, powiem więcej, dziwne. Takie dziwne. Wysyłasz mnie zwykle do jednej i tej samej rodziny, i w dodatku jest to rodzina zaprzyjaźniona z moją rodziną.
– Właśnie dlatego cię tam wysyłam. Ja nie jestem z nimi zaprzyjaźniona.
– Wysyłasz mnie więc, każesz o nic nie pytać, tylko się zakradać i wynosić dokumenty, albo coś fotografować, ale tak, żeby nikt się nie domyślił, co fotografuję. Kto wykonuje takie polecenia, twoim zdaniem?
-Kto?
– Szpieg. Agent wywiadu. Tym jestem w twoich rękach.
– Nie, no coś ty.
– Zadania wywiadowczo-szpiegowskie w domu zaprzyjaźnionej rodziny. Co miałbym zrobić tym razem?
– Och, doprawdy – powiedziała lekko Żaba. – Pójść tam i coś zostawić.
– Bombę zegarową?
– Malutką, malusieńką paczuszkę.
– A w niej – co? Wąglik?
– Coś miłego.
– Jeżeli to jest miłe, to dlaczego tego sama nie zaniesiesz?
– Miałeś o nic nie pytać, pamiętasz?
– Pamiętam, Hildegardo. Dobrze. Nie będę pytał, o nic. Ale jest warunek.
– Jaki znowu?!
– Znowu?! – to ty postawiłaś ten pierwszy.
– A ten drugi?
– Ja stawiam drugi. Drugi raz kino.
– No, chyba przesadzasz. Po co aż tyle razy?
– Jak to, muszę się dokształcać. Oczywiście za każdym razem pójdziemy na film szpiegowski.
– Nie mam czasu na takie głupstwa. Ja mam bardzo poważne sprawy do załatwienia.
– Takie jak podrzucanie paczuszek z wąglikiem? Beze mnie nie dasz rady i tak. Ale jeśli zaniosę paczuszkę, należy mi się dwa razy kino. Umowa stoi?
– No, dobrze, niech ci będzie.
– To chodźmy, bo już dzwonek. Rozumiem, że zaczynamy akcję po szkole?
– Tak. Pora obiadowa będzie najlepsza. Zaraz ci wyłuszczę mój plan szczegółowy...
Wczesnym popołudniem, gdy Wolfi wrócił garbusem z IKEA, na całej klatce schodowej pachniało żurkiem mamy i jej słynnym klopsem mielonym. Ucieszony Wolfi, który od porannego wyjścia na fakultet nie przegryzł niczego konkretnego, wytaszczył z windy swoje zakupy i wniósł je do domu z nadzieją na obfity, spokojny posiłek.
Były na to szansę. Ojciec udał się już na zebranie rady pedagogicznej, a mama zasiadła przed telewizorem, by się zagłębić bez reszty w sugestywnym świecie polskiego serialu. Żaba układała pościel na tapczanie Fryderyka, który sama zaciągnęła do swego pustego pokoju.
– A! Wybijamy się na niepodległość! – rzucił Wolfi wesoło. – Co, nie podoba ci się, że braciszek chrapie? W samą porę, patrz: kupiłem ci stół do nauki. Biurka są za drogie. Ale jak go skręcę, to sama zobaczysz. Jest super. Zamiast szuflad dostaniesz plastykową szafkę na kółkach, można ją wsuwać pod blat.
– Ależ jesteś dzisiaj wesoły! – zauważyła Żaba ze zdziwieniem.
– Tak? Jestem? No, jestem. Coś mi się, krucafuks, udało.
– Udało? A co?
– Nie musisz wiedzieć.
– Ale chciałabym!
Wolfi roześmiał się, odrzucając głowę w tył i wyciągając ręce w obie strony. – Ha! Coś zdobyłem! Coś niezwykłego! A wcale nie wierzyłem, że mi się uda! Pamiętaj, dziecko, do odważnych świat należy, jak to mówią ci mało odważni. Kto nie ryzykuje, ten nic nie ma.
– Ale co zdobyłeś?
– Właściwie, nie wiem do końca, czy zdobyłem. Ale uzyskałem – pewne przesłanki.
– Przesłanki?
– No, jedną przesłankę. Słuchaj no, miałaś nie powtarzać po mnie, bo mnie to irytuje. Wszystkie powtarzacie, nie rozumiem dlaczego.
– Wszystkie?
– Żaba! Znów!
– Ale czemu tak się denerwujesz?
– Wcale się nie denerwuję. Idę zjeść obiad.
Poszedł do kuchni, skąd zaraz dobiegło jego głośne gwizdanie i zapach przysmażanych ziemniaków z cebulką.
Żaba zabrała się ochoczo za składanie tej plastykowej szafeczki, która obecnie miała formę płaskiego pakietu. Lubiła takie łamigłówki: wszystko się zgadzało, zawsze wystarczało śrubek, części układały się w logiczną całość, wystarczyło po prostu postępować według schematu, załączonego do opakowania. Szkoda, że na układance o wiele trudniejszej, jaką jest życie, nie ma podobnych, prostych i niezawodnych, instrukcji technicznych. W życiu ostatnio trochę się gubiła. Fryderyk nie odpowiadał na żadne apele, i to się nie zmieniało, chociaż tak go prosiła. Jego telefon nadal był wyłączony, a tymczasem czas biegł nieubłaganie i lada dzień mała Mila mogła się pojawić na świecie. I co wtedy? Co wtedy?!
Wolfi się najadł, po czym – wciąż wesół jak szczygieł – przybył do jej pokoju z wiertarką, gdyż miał w planie zawieszenie nowej półki na książki. Wlazł na krzesło i energicznie zapuścił wiertło w ścianę, powodując wielki hałas, który niemalże zagłuszył odgłos dzwonka w przedpokoju.
Żaba pobiegła otwierać drzwi, a Wolfi w tym czasie, gwiżdżąc, zabrał się do wiercenia drugiej dziury na kołek rozporowy. Nie zwrócił więc uwagi na to, kto przyszedł, jak też i na fakt, że Żaba była tym mocno skonsternowana.
Skończył z drugą dziurą, zlazł z krzesła i dopiero wtedy dotarło do niego, że coś się dzieje. Wyszedł do przedpokoju w podkoszulku i bokserkach, z wiertarką w jednej ręce, a z przedłużaczem – w drugiej. Wyszedł – i zamarł.
– Dzień dobry – powiedziała Róża, promieniejąc swoim łagodnym uśmiechem.
Jej siostra nie powiedziała nic, bo ze zdumieniem wpatrywała się w Wolfiego.
Wolfi upuścił przedłużacz i nawet tego nie zauważył.
– Widzę, że przeszkadzamy w pracy – ciągnęła Róża, rozglądając się wokół. – Przepraszam, my właściwie do pani Schoppe.
A mama akurat wychodziła ze swego pokoju, zwabiona głosami gości.
– O! – nie kryła zaskoczenia. – Dzień dobry. Proszę, proszę dalej...
– Nie, nie... – szybko odparła Róża, podczas gdy jej siostra nadal milczała, wpatrując się nieruchomo w jeden punkt, którym była twarz Wolfiego. – My tylko na chwilkę – sięgnęła do torebki i wyjęła coś, od czego Żabie zrobiło się gorąco. – Chyba to pani zostawiła u nas ostatnio ten drobiazg...
– Ja? – zdziwiła się mama.
– Znalazłam to na stole, obok pani krzesła, więc pomyślałam, że to od pani.
– Ale co to jest? – nie pojmowała mama. Otworzyła ozdobne pudełeczko i ujrzała bilecik. – Dla małej Mili od rodziny – przeczytała głośno. A potem wyjęła z pudełka złoty pierścionek z brylancikiem.
Zaczerwieniła się i spojrzała na córkę.
– Tak, to ja – zeznała Żaba natychmiast.
Wolfi oparł się plecami o ścianę, jakby nogi się pod nim ugięły. Teraz szybko się odezwała zakłopotana Róża.
– Och! To byłaś ty! To bardzo miło, naprawdę, dziękuję ci za dobre intencje. Ale nie mogę tego przyjąć, to bardzo kosztowne, za kosztowne, to nie wypada...
Żaba strasznie się zawstydziła.
Siostra Róży, zwana Tygryskiem, miała oczy skośne i świecące, przez cały czas utkwione w Wolfiego.
– Idziemy – powiedziała teraz krótko, ciągnąc Różę za rękę.
– Chwileczkę! – krzyknął Wolfi, wyciągając ku niej rękę z wiertarką, ale siostra Róży burknęła coś niewyraźnego, co brzmiało jak „farsa” – i Wolfi skamieniał na miejscu.
Czyjeś ramię objęło Żabę, stojącą smętnie na boczku.
– Hej – ciepło chuchnęła jej do ucha Róża. – Martwisz się? Niepotrzebnie – uścisnęła ją i pocałowała w policzek. – Jesteś kochana – szepnęła. – Dziękuję.
I wyszła razem z siostrą.
Ignacy Grzegorz Stryba, nakłaniany i przyuczany przez kuzyna Józefa, w końcu zdołał się przymusić do udziału w tych nieznających końca rozgrywkach futbolu podwórkowego. Uczestniczył też w dzisiejszym meczu, lecz tylko jako sędzia, ponieważ, mimo najszczerszych chęci, nie mógł się nauczyć celnego wbijania bramek. W ostatniej chwili, gdy już-już miał kopnąć piłkę, dopadało go jakieś zwątpienie, zaczynał się zastanawiać nad słusznością tego, co robi, a to miało bardzo negatywny wpływ na celność strzału. Chwilami Ignaś podejrzewał, że kuzyn tylko dlatego zaprasza go na mecze, że obiecał to Trolli; zbyt często podnosił Józinek oczy do góry, burczał pod nosem słowa niecenzuralne lub pluł z rozmachem w krzaki, żeby można uwierzyć w szczerość jego zaproszeń.
Ignacy Grzegorz chętnie byłby zrezygnował z tego typu rozgrywek plebejskich, lecz niestety, mama była wielką zwolenniczką ruchu na świeżym powietrzu. Twierdziła, że Ignaś stanowczo zbyt wiele czasu spędza zamknięty w pokoju, nad książkami, w pozycji zgarbionej, i że z pewnością niebawem zdeformuje sobie kręgosłup. Ciekawe, co na to kręgosłup. Trudno przypuszczać, by lepsze dla jego formy i kondycji było siedzenie na mokrej górce przez dziewięćdziesiąt minut, w którym to czasie gromada kilkunastu brudasów z wrzaskiem, tak brutalnym, ugania się za jedną brudną i sflaczałą piłką. Sędziowanie, zresztą, było funkcją zaszczytną, lecz fikcyjną: Józinek i tak nie uwzględniał sugestii Ignasia co do kar za faulowanie lub co do końcowych wyników. Zawsze twierdził, że nie było słychać gwizdka. A Ignaś tymczasem dopiero ostatnio gwizdał znacznie mniej (wpadł na to, że może zabierać na boisko książkę).
Powroty z rozgrywek były tym, co lubił najbardziej. Kuzyn Józinek miał ten talent, że zawsze się znajdował w drużynie, która uzyskiwała przewagę. Wracał otoczony triumfującymi współzawodnikami. Szli objęci, hałaśliwi, wzbudzając podziw przechodniów, a część tego entuzjazmu i tego splendoru dostawała się, co naturalne, sędziemu. Przychodziło się do domu na kolację, wraz z wesołą gromadą, a mama z zadowoleniem stwierdzała, że Ignaś wygląda jak okaz zdrowia z tymi rumieńcami na policzkach i plamami błota na spodenkach.
Po takich przeżyciach kolacja smakowała sędziemu lepiej niż zazwyczaj i mama miała jeszcze jeden powód do entuzjazmu.
Z kubkiem gorącej herbaty, w miękkim szlafroczku i kapciach, kończyło się wieczór w swoim ulubionym otoczeniu: w odległym od centrum gwaru, wielkim pokoju rodziców, przy własnym biureczku, ustawionym w kącie za regałem, w kręgu światła lampy, stojącej przy półce pełnej książek. Kojąca cisza, równomierne tykanie zegara, doskonale zaostrzone ołówki w czerwonym kubeczku i – symetrycznie po drugiej stronie granatowej podkładki do pisania – identyczny kubeczek z długopisami żelowymi w kolorze czarnym – oto, co stanowiło scenerię idealnego finału dnia. Odrabiało się spokojnie lekcje, metodycznie odkładając na bok zeszyt po zeszycie i podręcznik za podręcznikiem, a kiedy wszystko już było wzorowo odrobione, napisane i wyliczone – pakowało się plecak na jutro i można było swobodnie zanurzyć się w ukochanym świecie lektury.
Ignaś zwykle czytał kilka książek równocześnie, głód bibliomana bowiem tylko w ten sposób daje się zaspokoić. Na dziś wieczór, na przykład, przygotowany miał stosik, na który składały się: „Iliada”, „Przygody Sherlocka Holmesa”, „Łacina na co dzień” – źródło użytecznych cytatów – i wreszcie Kopalińskiego „Słownik wyrazów obcych”. Ten ostatni był, notabene, codzienną lekturą Ignasia od tych zamierzchłych czasów, kiedy zaczął samodzielnie składać litery w słowa. Dziadzio ofiarował mu niegdyś to dzieło, radząc, by co wieczór, przed pójściem do łóżka, zapoznawał się z pięcioma kolejnymi hasłami słownika. „Sam tak robiłem, będąc chłopcem” – dodał. – „I proszę”.
Ignacy Grzegorz ujął w dłoń cieniutki ołówek, którym stawiał nikłe kropeczki przy zaliczonych już hasłach. Na dziś przypadały: nimb (z pochodnymi: nimbostratus i nimbus), nimfomania (z pochodnymi: nimfa, niob (Niobe), nirwana i nisei). Cichutko szepcząc pod nosem, Ignaś wbijał je sobie w chłonną pamięć, każde zapijając łyczkiem herbaty i odnosząc wrażenie intelektualnego spełnienia.
Wtem, wśród błogiej ciszy nocnej, usłyszał przez uchylone okno niosące się echem po ulicy znajome dźwięki. Było to lekkie zgrzytanie metalu, a raczej – dwu metalowych rzeczy, ocierających się o siebie. Takich jak rynna blaszana oraz metalowe do niej uchwyty. Wczoraj wieczorem po takich odgłosach zadzwonił telefon i podekscytowana sąsiadka z pierwszego piętra przekazała wiadomość o włamywaczu, wspinającym się na parterowy balkon. Daremnie siostra zapewniała, że w jej pokoju nikogo nie było. Ścisły i logicznie rozumujący umysł Ignacego G. Stryby umiał powiązać ze sobą oderwane na pozór szczegóły, trafnie dedukując na ich podstawie (Sherlock Holmes!) i formułując klarowne wnioski ostateczne. Teraz, na przykład, mógłby dać głowę, że wczorajszy włamywacz znów wybrał drogę po rynnie. O ile był to włamywacz; w to, szczerze mówiąc, wątpił, widząc gorliwe zaangażowanie Laury na rzecz utajnienia całego zajścia.
Ignaś odłożył ołówek i rozstał się niechętnie z hasłem „nimfomania”. Podszedł do ściany, dzielącej jego mieszkanie od zielonego pokoju. Kiedyś były tu drzwi, łączące oba pomieszczenia. Potem je zamurowano i został po nich tylko ślad na tynku. Ale, rzecz dziwna i ciekawa, kiedy się przyłożyło ucho do tego miejsca, słychać było, jak przez watę, wszystko, co dzieje się w azylu Tygryska. Mama lubiła opowiadać ze śmiechem, jak to w jej latach szkolnych pani Szczepańska, zgryźliwa sąsiadka zajmująca wówczas ich obecny pokój, podsłuchiwała to, co mówiono na zebraniach grupy ESD. Dla ułatwienia miała wtedy dziurę koło pieca, później zalepioną. Teraz, bez tej dziury, słychać było oczywiście gorzej. Sopran Laury dominował w konwersacji, ale od czasu do czasu niski głos męski przejmował prowadzenie. Siostra milkła wtedy, po czym wybuchała na nowo potokiem słów. Ich treść była trudna do rozpoznania. Lecz ponieważ rozmowa trwała i trwała, Ignaś doszedł do wniosku, że rozwiązania siłowe nie są tam chyba zagrożeniem realnym i że Laura poradzi sobie z intruzem bez niczyjej pomocy. Gdyby wszakże za ścianą rozległy się wołania o pomoc, lub też – co jeszcze gorsze – zaległa martwa cisza, wtedy należy jednak przerwać pracę nad Kopalińskim i udać się z informacją do dorosłych członków rodziny. Najlepiej do dziadka.
Wystawać pod jej balkonem jak jakiś głupek!
Wolfi miał tego dość.
Widział, jak weszła i zapaliła górne światło. Potem rozbłysła lampa na znanym mu politurowanym biurku, a ta pod sufitem zgasła. Najwidoczniej Tygrysek zasiadł do nauki.
Tygrysek! – oczy miała dzisiaj raczej jak pantera.
Jeśli się naprawdę zabrała do nauki, może to potrwać aż do rana. Zwłaszcza, gdyby znów zmorzył ją sen. Może w ogóle nie zechce wyjść na balkon. Wolał też jej nie wołać – w sąsiednim oknie paliło się światło. Jasno było i w kuchni, i w innych pokojach.
Ach, krucafuks. Niech to wszyscy diabli. Wyszła dziś od niego z taką miną, jakby już nigdy nie chciała go widzieć. Rzeczywiście – szok musiał być spory. Nie mogła się spodziewać, że zobaczy Wolfiego w mieszkaniu swojego najgorszego wroga. Właśnie czegoś takiego chciał jej zaoszczędzić.
No, dobra. W dalszym ciągu nie miał nic do stracenia.
Wlazł po rynnie i wskoczył cicho na balkon.
– ...po prostu nie zdążyłem ci wczoraj powiedzieć – rzekł, wzburzony, odchylając firankę i mimochodem pukając w ramę balkonowych drzwi – że jestem jego bratem.
Zerwała się, przestraszona, zza biurka, zapytując ostro, czego on tu jeszcze chce.
– Dokończyć rozmowę – wyjaśnił jej Wolfi. Przeszedł dalej i wziął sobie krzesło, po czym siadł na nim okrakiem i oparł podbródek na rękach.
– To już zbyteczne – ucięła ona.
– Tygrysku.
– Mam na imię Laura. Nie jestem dla ciebie żadnym Tygryskiem.
– Ale dlaczego? Co ja zrobiłem?
– Och, nic, nic.
Ależ była wściekła na niego!
– Chciałem ci wczoraj powiedzieć, jak się nazywam, ale...
– Ale najpierw musiałeś mnie pocałować! Wiedziałeś, że gdybym wiedziała...
– Wiedziałem. Dlatego się nie przedstawiłem. Chciałem, żebyś najpierw poznała mnie, a dopiero potem moje nazwisko. To nie moja wina, że je noszę. Nie moja wina, że Fryderyk jest miglanc. Ja nie jestem. To dlaczego mam odpowiadać za jego winy?
– Ależ nikt tego od ciebie nie wymaga. Tylko co ty sobie wyobrażasz, on uwiódł i porzucił moją siostrę, nie chce znać dziecka, zachował się jak ostatnia szumowina, a ja mam z zamkniętymi oczami rzucać się w ramiona jego brata?! To jest jakieś chore.
– Ale, Tygrysku... Po pierwsze – jestem inny niż on. Zawsze byłem. Po drugie – on nam w domu słowem o tym nie pisnął. Nie jestem współwinny.
Laura prychnęła szyderczo.
– Po trzecie: niespodziewanie zakochałem się w tobie. Od pierwszego wejrzenia.
– Wcale ci nie wierzę. Donżuani!
– Tylko nie liczba mnoga, proszę!
– Proszę na mnie nie krzyczeć!
– Ja nie krzyczę!
Na chwilę zapadła cisza. Laura, sapiąc, wpatrywała się w niego oczami jak dwa stalowe ostrza.
– Nawet o Fryderyku nie można powiedzieć: donżuan. A co dopiero o mnie – rzekł Wolfi błagalnie.
– O!
– Z czego się śmiejesz? – spytał, zdezorientowany.
– Z twojej miny.
– A jaka ona jest?
Laura oceniła go skośnym okiem:
– Poczciwa, szczera. Ale co tam, ja ci i tak nie wierzę.
– Wczoraj wierzyłaś – przypomniał Wolfi cicho, wspierając te słowa znaczącym spojrzeniem. I źle zrobił.
Laura zesztywniała i przybrała wyniosłą minę, ściągając przy tym czarne brwi.
– Proszę się nie powoływać na ten incydent. Bardzo żałuję, że... że...
– Ze mnie tak całowałaś?
– Jak?! – to jest, natychmiast skończ z tym tematem. Coś ci powiem, panie Schoppe. Od dziecka mam uraz do tych, co porzucają. Jestem nieufna i mam rację. Wczoraj – no, na chwilę o tym zapomniałam. Jakie to szczęście, że poszłam z Różą oddać ten pierścionek! Prosiła mnie o to, ja nie chciałam, wreszcie poszłam. Teraz myślę, co by było, gdybym jednak została w domu.
– No, co by było?
– Trwałabym w błędzie, przyszedłbyś i znowu byśmy...
– ...się całowali?
– ...brnęli w tę pomyłkę, panie Schoppe.
– Do rówieśnika mówisz per „pan”?
– To ma ustalić dystans między nami.
– Nie ustala.
– Nie?
– Wcale. Już jest za późno. Jesteśmy związani, czy tego chcesz, czy nie.
– Związani! Ach, rozumiem, panie Schoppe. Jest pan przecież kimś w rodzaju mojego szwagra. Nieślubnego.
– Cholera jasna. Czy on przez całe życie będzie nade mną wisiał? Krucafuks, a jeszcze w domu słyszę bez przerwy, że mam brać z niego wzór.
– Z Fryderyka?! – dobre sobie.
– Prawda? – czyste kpiny.
– No, co tak tę głowę spuściłeś?
– Bo mi smutno – odparł markotnie. Nagle zrobiło się całkiem cicho.
– No, może trochę cię rozumiem – powiedziała Laura po dłuższej chwili. – To na pewno – hm, niełatwe – przyznała.
– Niełatwe? Mało powiedziane. Myślałem, że znalazłem dziewczynę mojego życia. Śpiewającego anioła. Myślałem, że będę miał kogoś, kogo mogę kochać i kto mnie pokocha...
– Ja nie o tym mówię, tylko...
– A ja o tym. Kogoś, kto będzie mnie rozumiał... na tym świecie – i proszę. Proszę.
– To nie moja wina.
– A to akurat nie jest ważne.
– Zresztą, Róża też uważa, że nie powinnam się z tobą widywać – dorzuciła Laura tonem koniecznego wyjaśnienia.
– Ach, tak – rzekł Wolfi, urażony do żywego. – Omawiałaś to z nią.
– Trudno było nie omawiać. Właśnie wyszłyśmy z twojego mieszkania.
– Siostra ci zabroniła i ty jej słuchasz? A co jej do tego?
– No, no – tylko wara od Róży! Już i tak jest pokrzywdzona przez jednego z was... z waszego klanu!
– O! – zakrzyknął Wolfi. – W kółko to samo! Chyba mam dosyć. Coś ci powiem: w tym swoim poczuciu słuszności zaraz się ukisisz. No, to się ukiś. Jesteś jędza, a nie żaden anioł!
Bo już, doprawdy, miarka się przebrała. Wstał, odstawił krzesło, choć miał ochotę je kopnąć, i ruszył na balkon, ale przyszło mu do głowy, że już nie ma powodu się chować. Wszystko stracone! Koniec!
Zawrócił do drzwi wiodących na korytarz, z nagła nacisnął klamkę – i stanął oko w oko ze starszym panem, któremu towarzyszył blady dzieciak w szlafroku. Za nimi stała Róża. Wyglądali na dość zasłuchanych.
– Kto to?! – zapytał groźnie stary dżentelmen.
– Brat Fryderyka, dziadziu – bąknęła Róża.
– Jeden z Montecchich! – zakrzyknął starzec z błyskiem w oku.
– Leć po mój rapier, chłopcze!
– Znów wszedł po rynnie! – zakablował z boku dzieciak. – Sam słyszałem.
– Ale wychodzę tędy – rzucił Wolfi bez sensu i, odsunąwszy chłopca w szlafroku, pomaszerował długim korytarzem w kierunku wyjścia.
– Nie wiem, czy słyszałaś – rzekł Piotrek, podchodząc do Żaby na dużej przerwie – że małżowina uszna rośnie człowiekowi do trzydziestego roku życia.
– Nie, nie słyszałam – odparła Żaba, jedząc bułkę z wątrobianką.
– Daj kawałek.
– Proszę.
– Uwielbiam zjadać drugie śniadania. Zwłaszcza czyjeś.
– Zawsze przy tym opowiadasz o małżowinach usznych?
– Nie, to nowość. Właśnie się dowiedziałem. Z prasy.
– A dlaczego mówisz mi o tym?
– Zastanawiam się po prostu, Hildegardo, do jakich rozmiarów dojdą moje małżowiny, skoro czeka je jeszcze piętnaście lat wzrostu. To jakiś koszmar. Załóżmy, że przez piętnaście lat urosły one do obecnych siedmiu i pół centymetra, licząc oczywiście w osi pionowej. Oblicz mi, proszę, jako umysł ścisły, ile centymetrów będą miały za lat piętnaście. W osi pionowej.
– A z jaką prędkością będą rosły? Z taką, jak dotychczas?
– Tego nie wiem.
– No to ci nie obliczę.
– Pewnie raz szybciej, raz wolniej, może to zależy od nasłonecznienia i wilgoci.
– I od pokarmów.
– Wątrobianki. I tak dalej.
– Proszę, mam jeszcze dwie bułki.
– Zjadasz trzy bułki na drugie śniadanie?
– Nie. Dziś akurat brat mi tyle napakował.
– Za dużo. Utyjesz. Masło, tłusta wątrobianka, węglowodany zbożowe. Kalorie. Mnóstwo kalorii. Dlaczego brat ci robi śniadanie do szkoły?
– Walczy z depresją okołomaturalną.
– Proszę?
– Dziś zdaje fizykę i matematykę pisemną.
– To straszne.
– Od wschodu słońca siedział w kuchni i jadł. A jak już nie mógł, zaczął robić jedzenie dla innych.
– Objaw nerwicowy.
– Właśnie. To aż dziwne. Nigdy się nie przejmował nauką aż tak. A teraz w kółko gada, że musi zdać maturę, bo to sprawa życia i śmierci.
– Biedny chłopak – rzekł ze współczuciem Żeromski. – Moim zdaniem mocno przesadza.
– Zobaczymy, co powiesz, jak na ciebie przyjdzie kolej.
– Zamierzasz mnie obserwować aż do matury, Hildegardo? – Nie.
– A już się ucieszyłem. Brakuje mi ostatnio twojego towarzystwa. To były piękne czasy, kiedy wyznaczałaś mi zadania dzienne i wytyczałaś jasne cele. Czułem się taki rozkosznie sponiewierany. A zarazem – w dziwny sposób, użyteczny.
– Cóż. Byłeś użyteczny.
– W dodatku, Hildegardo, wciąż mnie męczy myśl, że właściwie nie mam bladego pojęcia, w czym brałem udział. Bo, że w czymś brałem, nie ulega wątpliwości. Czy ta zagadkowa sprawa znalazła jakiś finał?
– Tak sobie.
– Opowiesz mi o tym?
– Wiesz, Piotrek, nie bardzo jest czym się chwalić.
– Jakiś hańbiący rodzinny sekret?
– Odczep się.
– A więc zgadłem. Zaraz, niech pomyślę. To dziecko z wydruku jest dziełem Wolfiego?
– Nie. Nie jego – sypnęła się Żaba.
– Drugiego brata! Tego, co jest w Stanach! – teraz wszystko rozumiem. No, to niezła awantura.
– Chciałabym pójść dzisiaj do Róży i zanieść jej kwiatek. Bo jest Dzień Matki.
– Mogę iść z tobą.
– Ech, nawet nie mam odwagi się wybrać. Wszystko tak się jakoś popsuło. Może my po prostu jesteśmy naprawdę okropną rodziną.
– A może masz po prostu zły dzień, Hildegardo. Wiesz dlaczego? Dlatego, że dawno nie byłaś na jakimś naprawdę mocnym filmie szpiegowskim. Dziś ty kup bilety, jeśli cię krępuje, że dotąd ja kupowałem. Jesteś taka prostolinijna i akuratna.
– Nie kupię, bo nie mam forsy.
– W porządku, ja mam. To na którą?
– Nie powiedziałam, że idę do kina.
– Nie?
– Chcę być w domu, jak Wolfi wróci.
– On na pewno nie wróci, tylko pójdzie z kolegami na piwo.
– On nie pije.
– Po co by jednak miał wracać do domu zaraz po maturze?
– Żeby zdjąć garnitur, oczywiście. I krawat.
– Ach, tak.
– Na pewno wróci. Jak go coś krępuje, to musi to zerwać z siebie. Poczekam na niego, poradzę się, czy iść z tym kwiatkiem, bo na ogół... chcę jak najlepiej, a wychodzi skandal.
– Może jesteś zbyt prostolinijna?
– Zbyt?
– Masz taką naturę, że cokolwiek się do ciebie przymierzy, wydaje się krzywe albo nieuczciwe. Innym może z tym być niewygodnie. Przy tobie czują się... no, tacy jacyś – jakby nie w porządku.
– Ty też?
– Ja przede wszystkim – Dlaczego?!
Piotr Żeromski westchnął.
– Ach, zdziwiłabyś się. W dużym skrócie wygląda to tak: co innego czuję, a co innego mówię. Jeszcze co innego myślę, a już zupełnie co innego robię. Bo robię to, co ty mi każesz.
Dziwnie było, i to już od przeszło tygodnia, chodzić po świecie jako osoba po maturze.
Dziwnie, przyjemnie, ale też jakoś – niepokojąco.
Wszystko odbyło się łatwo i sprawnie, tematy nie były bardzo trudne, atmosfera – niezbyt napięta, a co do ocen, to nie zwaliły nikogo z nóg, ale też Laura nie miała większych ambicji niż piątka z polskiego, czwórka z angielskiego i trójka z geografii. O wiele więcej ambicji lokowała w konkursie „Śpiewamy piosenki francuskie”. Wybrała oczywiście najpiękniejszą, utwór wszech czasów, „Les feuilles mortes” do słów Preverta. Postanowiła się wykazać absolutną oryginalnością i zrobić wszystko, by nie zaśpiewać tego w stylu Montanda. A to nie było zadanie proste i łatwe.
Dużo ćwiczyła. Nauczycielka z ogniska muzycznego nie mogła się nachwalić jej pilności. Gdyby znała wszystkie powody, pewnie by się zdziwiła: Laura wypełniała sobie czas gorączkową pracą, bo czas ten stał się jałowy i pozbawiony sensu. Nie chodziło się już do tej nielubianej szkoły i nawet nie było na co narzekać. Nie wiedziało się, po co wstawać rano. Nie miało się też pojęcia, na co w końcu zdawać: na psychologię (raczej odpada ze względu na zbyt liczną konkurencję), dziennikarstwo (to samo), czy do Akademii Muzycznej, na wydział piosenki estradowej. Papiery złożyła Laura na wszystkie trzy kierunki i teraz miała problem decyzyjny. Ale nie to było najgorsze.
Brakowało jej tego głuptasa, tego Romea z rowerem i forsycją. Pusto było bez niego i nijako. Dziwne! – przecież mało go znała, krótko go znała i nawet niezbyt dokładnie pamiętała jego rysy, poza kłującym podbródkiem, miłymi ustami i szczerym spojrzeniem.
Natomiast nie zawodziła jej pamięć słuchowa; Laura pamiętała nie tylko każde wypowiedziane przez Wolfiego słowo, ale nawet – intonację. Kiedy słowa te obracała w pamięci, nie dochodziła do krzepiących wniosków. Chyba coś popsuła, i to nieodwracalnie. Wszystko dlatego, że najbardziej na świecie bała się porzucenia. Ale Wolfi nie mógł wiedzieć, że Laurę porzucił przed urodzeniem jej własny tata, i że okropnie ją boli to, że Mila, malutka siostrzenica, już ma tak samo.
W tym ostatnim nie było przecież żadnej winy Wolfiego. Miał rację: nie jest podobny do brata. Wcale.
Bardzo się obraził. Słusznie. Zresztą, cała rodzina Schoppe nagle znikła z pola widzenia. Przedtem nie było chwili, żeby któreś z nich nie pojawiało się w progu kuchni lub w drzwiach balkonowych. Teraz – martwa cisza.
Bardzo przykre.
Wzdychając rozdzierająco, Laura zbierała z biurka i z jego szuflad pozostałe po latach licealnych zeszyty, podręczniki, notatki i notesiki, wykresy, mapki, tablice logarytmiczne, ściągaczki i pudełka z cyrklami. Tych ostatnich było aż trzy! (Co pewien czas miewała wrażenie, że zgubiła kolejny zestaw i w trybie nagłym kupowała nowy). Sporo też było po szufladach zaschniętych pisaków bez zatyczki, wypisanych długopisów i mazaków, słoiczków ze skamieniałymi plakatówkami, pojedynczych pinesek, gumek recepturek, pogryzionych ołówków i krążków taśmy klejącej, która skleiła samą siebie i za nic nie chciała ujawnić, gdzie jest jej początek.
Laura składała to wszystko do pudła, lub wyrzucała do kosza na śmieci i za każdym świstkiem czuła, że się pozbywa kolejnego kawałka beztroskiej młodości.
Kiedy wyczyściła ostatnią szufladę i zamknęła pudło z książkami, poczuła się prawdziwie zgrzybiała. Uczucie to było tak niemiłe, że wycisnęło jej gorzkie łzy. Te ostatnie zresztą wydobywały się z jej oczu dosyć często od chwili rozstania z Wolfim, tak jakby jej organizm, wskutek jakiegoś zachwiania, popadł w nadprodukcję.
Zawołano ją na podwieczorek i Laura szybko otarła oczy oraz policzki, przypudrowała nos i zacięła zęby. Kobiety z klasą płaczą wyłącznie w pachnącym, słabo oświetlonym zaciszu swych apartamentów, przed potrójnym lustrem, jak Joan Crawford w TCM. Wychodząc do ludzi i świata przeczesują loki, przypinają brylantowe kolczyki i nakładają na twarz maseczkę kamiennego spokoju oraz niezachwianej pogody ducha, która, w przeciwieństwie do łez, nigdy nie spowoduje odklejenia się ich sztucznych rzęs.
Na podwieczorek były rogaliki maślane i ostatni słoik babcinych powideł z zeszłorocznego smażenia. Żaden smutek nie mógł przeszkodzić kobiecie z klasą w spałaszowaniu takiego podwieczorku. Ciekawe, skąd Babi zawsze wie, czego człowiekowi w danym momencie najbardziej potrzeba. Ona ma chyba szósty zmysł. Nic nie mówi, uśmiecha się kątem ust i śle tajemnicze spojrzenia, pełne zrozumienia i solidarności.
Laura odwróciła się bokiem.
Zrozumienie nie było jej teraz potrzebne. Zwłaszcza ze strony babci.
Powidła – tak.
Wolfi przysłał tylko esemesa, że raczej chyba zdał – i jednak nie wrócił do domu. Poszedł w świat w czarnym garniturze, białej koszuli, krawacie i przyciasnych czarnych półbutach! – Piotrek lepiej chyba znał się na maturzystach płci męskiej, niż ona.
Żaba, nie bez satysfakcji, zakomunikowała rodzicom, że mają już syna ze zdaną maturą. Ojciec w to nie uwierzył (dopóki nie zobaczy na własne oczy niesfałszowanego świadectwa – powiedział), a mama oświadczyła, że wcale jej to nie dziwi. Mimo to oboje zaczęli w swoim pokoju radzić, jak uczczą tę niespodziewaną, dobrą wiadomość, z czego Żaba wywnioskowała, że faktycznie nie byli na nią przygotowani.
Tymczasem pora obiadowa zmieniła się w popołudnie i Żaba postanowiła jednak działać bez pytania. Dzień Matki chylił się ku końcowi, a ona chciała wykorzystać ten świetny pretekst do złożenia wizyty Borejkom, a właściwie – Róży, a tak naprawdę to – małej Mili, która już niedługo miała być zdatna do oglądania, kochania i huśtania na rękach. A może już się urodziła? Takie rzeczy, jak przedwczesne porody zdarzają się przecież i najzdrowszym kobietom, więc któż może wiedzieć, czy i nie tej kwitnącej Róży.
Kiedy rano, w budce koło spożywczaka, Żaba kupowała kwiatki dla Mamci, wybrała też mały bukiecik różowych, pełnych stokrotek, przewiązanych białą wstążeczką. Teraz wyjęła go ze słoika, stojącego za wanną i wykradła się z mieszkania, słysząc zza zamkniętych drzwi pokoju rodziców charakterystyczne dudnienie „Teleekspresu”.
Wysiadając z windy natknęła się na Piotrka Żeromskiego.
– O! A ja wybieram się do Róży – powiedziała, zaskoczona. – Właśnie wychodzę.
– Przecież mam oczy, Hildegardo, i to nawet parę. Czy wiesz, że nastąpiła straszliwa pomyłka?
– Pomyłka?
– Jestem wstrząśnięty. Specjalnie przyszedłem, żeby to sprostować.
– Co sprostować?
– To nie uszy rosną przez trzydzieści lat życia człowieka. To kości. Uszy natomiast – nie wyobrażasz sobie! – powiększają się do samego końca życia człowieka, do ostatniej jego godziny!!! – sypał informacjami Żeromski, krocząc równomiernie u jej boku. – W domu rzuciłem się na to czasopismo. I już wiem. One rosną ze średnią szybkością jednego milimetra na pięć lat. Powiedzmy, że będę żył lat dziewięćdziesiąt. Oblicz w swoim ścisłym umyśle, czy rzeczywiście łączny przyrost moich małżowin usznych wyniesie osiemnaście centymetrów?
– Milimetrów! – sprostowała Żaba.
– Ach, prawda. Milimetrów. Osiemnaście milimetrów to jest jeden centymetr przecinek osiem. No, ulżyło mi. Osiemnaście centymetrów to byłaby jednak przesada.
– Gruba.
– Tak jest. Miałbym uszy jak zając, o ile by rosły w górę, a nie w dół. Gdyby rosły w dół, miałbym uszy jak... Ach, zaraz, momencik. Osiemnaście milimetrów przez lat dziewięćdziesiąt od chwili urodzenia? A przez poprzednich dziewięć miesięcy? Jak duże uszy ma noworodek?
– Nie wiem! Skąd mam wiedzieć?
– Załóżmy, że trzy centymetry. Średnio. Bo oczywiście każde ucho jest inne, Hildegardo, podobnie jak każde oko. To znaczy, są jednakowe, ale tylko jeśli występują parami. Więc w zaokrągleniu to nam daje... zaraz... trzydzieści milimetrów podzielić przez dziewięć miesięcy... Mam rację? Trzy przecinek dwa milimetra na miesiąc?!
– No wiesz, to chyba niemożliwe – powiedziała Żaba, całkiem ogłupiała od tej anatomicznej arytmetyki.
– Ja się pytam, dlaczego małżowiny uszne człowieka zwalniają tempo po urodzeniu?! Może chodzi o to, żebyśmy nie byli podobni do zajęcy lub osłów. Trzeba zapytać kogoś, kto się zna na noworodkach i dlatego wybieram się z tobą do Róży.
– Ty wybierasz się ze mną do Róży?!
– Po cóż pytasz, przecież przed chwilą to właśnie powiedziałem.
– Co powiedziałeś?
– Że wybieram się z tobą do Róży. O ile nie masz nic przeciwko temu.
Żaba zastanowiła się przez chwilę.
– Nie, nie mam. Właściwie, to nawet będzie mi raźniej. Może nie popełnię dzisiaj żadnej gafy, jak będziesz ze mną.
– Z pewnością – ucieszył się Żeromski w sposób zauważalny. – Jestem mistrzem taktu i wyczucia. Zdaj się po prostu na mnie, a wszystko będzie, jak należy.
Tak przyjaźnie sobie gawędząc, dotarli do ulicy Roosevelta, gdzie zgodnie weszli do bramy i pokonawszy kilka schodków natknęli się na Wolfganga Amadeusza Schoppe, który w pełnej gali maturalnej stał pod drzwiami Borejków z wiązką świeżo rozkwitłego bzu. Stał, stał i nie wchodził. Na ich widok przybrał minę człowieka złapanego na gorącym uczynku i najpierw chciał schować wiązankę za siebie, a następnie zdecydował się obrać strategię obrony przez atak.
– A ty tu czego? – burknął. – Czy już człowiek nigdzie nie może się ruszyć bez rodzeństwa?
– Właśnie – zażartowała Żaba. – Cóż to, ty też pamiętasz o Dniu Matki?
– Dniu Matki?
– Nie powtarzaj po mnie! – zemściła się nareszcie Żaba. – No, to chodźmy wszyscy razem. Róży będzie miło.
– Róży?... – znów powtórzył po niej brat. – A, Róży! Tak. Ja wobec tego nie muszę już tam wchodzić, skoro ty idziesz. Masz, weź to i oddaj jej. Ode mnie. Bo ja muszę lecieć.
I, nie słuchając już ani przez chwilę, co ona ma do powiedzenia, pobiegł po schodkach do wyjścia.
– Dzień dobry – powiedział młody Żeromski, wkraczając do kuchni z bukietem białego bzu i rozdając na wszystkie strony swoje rozdziawione uśmiechy.
– O, nie – mruknęła Laura i dopiwszy herbatę podniosła się od stołu, by jak najszybciej zbiec.
– Piotruś? Pawełek? – ustalała Róża, pałaszując rogalika maślanego.
– Piotr, do usług – powiedział Żeromski, przysuwając się nieco, żeby wpuścić do kuchni onieśmieloną Hildegardę Schoppe. – Wszystkiego najlepszego w Dniu Matki. Hildegardo, wręcz bukiecik – a kiedy dziewczyna go usłuchała, dorzucił, wyciągając gwałtownie rękę: – A to nie ode mnie, ale wręczam. Wręczam, bo wyręczam.
To od pana Wolfiego. Pan Wolfi stał pod drzwiami i nie wchodził. Kazał przekazać – to mówiąc, podał Róży wiązankę gałązek, po czym zasiadł za stołem i, jak stary domownik, poczęstował się rogalikiem. Powideł już nie było.
Laura wróciła do stołu i zajęła swoje poprzednie miejsce.
– Nie dosłyszałam – przemówiła. – Kto stał pod drzwiami?
– Montecchi – wyjaśnił sucho dziadek, łypiąc na nią spod siwej brwi jednym lśniącym brązowym okiem. Drugim okiem zajrzał do słoika z powidłami, po czym odstawił go z wyrazem srogiego zawodu.
– Kto? Nie, to był tylko pan Wolfi, brat Hildegardy – sprostował Piotr Żeromski. – W garniturze. Pan Wolfi dziś właśnie zdał maturę. Właściwie nie wiem, dlaczego w końcu nie wszedł.
– Ja chyba wiem – rzekł dziadek.
– Nic nie powiedział? – rzuciła lekko Laura.
– No, właściwie nie. Poza tym, żeby dać te kwiaty...
– Tak?! – Laura zastygła, pochylona nad stołem.
– ...Róży. Na Dzień Matki. Powiedział: no, to troszkę z wyprzedzeniem, ale jak już to już!
– Nie, tego nie powiedział – sprostowała uczciwie Hildegarda.
– Cha-cha, troszkę koloryzuję – brylował Piotr Żeromski. – Ale pomysł jakże miły, przyznacie państwo. Ja też dałem dzisiaj mojej mamie kwiatki. Były to niezapominajki, kwiat symboliczny. Przypomniałem sobie rano o tym pięknym święcie, poszedłem i narwałem. Na skwerku. No, bo co będę wyrzucał pieniądze w maju, kiedy wszystko samo rośnie. Mój brat bliźniaczy Paweł Żeromski do ostatniej chwili nie pamiętał! A tyle się mówi o tym sprzężeniu duchowym bliźniąt, począwszy od życia płodowego. Ach, właśnie, a propos, czy to możliwe, że w życiu płodowym ucho ludzkie rośnie w tempie trzy przecinek dwa milimetra na miesiąc?
– Tak! – uciął autorytatywnie dziadek, ten sam, który pytany przez Łusię o to na przykład, ile sztyletów spiżowych było w armii Scypiona Afrykańskiego, odpowiadał bez wahania, że sto osiemdziesiąt trzy tysiące dwieście dwadzieścia dwa. – I nie mówmy już o tym – dodał, przeszywając spojrzeniem Piotrka. – Usiłuję jeść. Może w ogóle mówmy mniej, oto moja propozycja, młodzieńcze. – Ignacy Borejko nie przepadał za krasomówcami. Od razu pozbawiał ich głosu. – Za to – dodał, wznosząc swój ulubiony kubek z krasnalkiem – wypijmy zdrowie wszystkich matek, tak mile dziś uczczonych przez ich pociechy oraz przez osoby postronne – tu skłonił drugą, chudą i brązową dłoń w kierunku kredensu. Stały tam w wazonach, a nawet w słoikach po kompocie, bukiety oraz bukieciki, którymi uszczęśliwiano dziś od rana babcię, a także dwie spośród jej córek, oraz wnuczkę Różę. W sumie wiązanek było szesnaście. Powinno być o dwie więcej, ale Laura nie lubiła celebry nakazanej odgórnie i nie obdarowała ani mamy, ani siostry.
– Ergo bibamus!*[* A więc pijmy! (łac).] – zawołał cienko Ignacy Grzegorz i wzniósł swój kubeczek.
– Drogie matki, emanacjo i esencjo najlepszych cech gatunku homo sapiens, pozwólcie – kontynuował dziadek – że zacytuję wam Stanisława Herakliusza Lubomirskiego, o którym na pewno wiadomo, że też miał matkę, oraz że zmarł, niestety, w roku tysiąc siedemset drugim. Pozwalacie?
– Niech będzie – odrzekły obecne w kuchni matki, do których głos swój dołączył znienacka i Piotr Żeromski, ta dusza towarzystwa.
Dziadek wsparł ukośnie lewą dłoń o blat stołu i odchylił się w prawo, nie wstając. Wyglądał, jakby przewodniczył radzie naukowej.
– O! – zaintonował. – Jako bardziej matka upatruje W dziecię swe sercem, jak okiem wlepiona!
Gdy sobie jego przyjście obiecuje, Każdy czas długi, bliska każda strona.
Krótki to oko horyzont znajduje, Które wytrzeszcza miłość roztęskniona.
Choć patrzy z wieży, zda się jeszcze nisko, Bliskość – daleko i dalekość – blisko. Tu urwał, wzruszony, i powrócił do pionu. W kuchni zaległa niezręczna cisza.
– Kompletnie nic nie zrozumiałem – wyszeptał na stronie Piotr Żeromski.
– Milcz, chłopcze – skarciła go Laura. – Nikt cię nie pytał.
– Przepraszam, przepraszam, a skąd pan czerpie te wszystkie rzadkie teksty? – zapytał mimo to rozpalony ciekawością Piotrek. – Z głowy?
Dziadek spojrzał na niego wyniośle i nie udzielił odpowiedzi, za to w tej samej chwili Ignaś podał usłużnie źródło:
– „Księga cytatów” Hertza i Kopalińskiego. Dziadzio czyta to co wieczór przed zaśnięciem.
– No, cóż – rzuciła Laura lekko, wstając od stołu z pozorowanym rozleniwieniem. – Zostawiam was z Lubomirskim. Pojadło się, popiło, czas na spacerek.
– Pozdrów Monteka – rzucił za nią przenikliwy Ignacy Borejko. Laura od razu usiadła.
– Nie rozumiem cię, dziadziusiu.
– A ja myślę, że rozumiesz – rzekł uparty starzec.
– Ależ skądże!
– Daj spokój. Ukrył się w głębi ogrodu Wilgotnej nocy powierzając łzy.
Miłość jest ślepa – ciemność jej nie szkodzi – odparł znacząco dziadek i zrobił minę melancholijną, minę szlachetnego nestora, który dobrze, a nawet aż za dobrze zna życie i wszystkie jego meandry wraz z przejawami.
– To nadal Lubomirski? – spytała z przekąsem rozgniewana Laura.
– Nie. To już Szekspir. Nie wychodź, dziecko.
– Chciałam pójść tylko do swego pokoju.
– Z balkonem. Z rynną.
– Chciałam poczytać. Dokończyć porządki. Aha, Ignasiu, mam trzy zestawy cyrkli w świetnym stanie technicznym, które nie przydadzą mi się już nigdy w życiu. Jakie to dziwne, prawda?
– Przekaż bratu tylko dwa. Jeden może się przydać twojemu dziecku – zasugerował mrocznie dziadek.
– Przecież nie mam dziecka! – odparła Laura.
– Na razie – rzekł dziadek tonem złowieszczej przestrogi i nie powstrzymał się od badawczego zerknięcia w stronę siostry Fryderyka. Ta jednak nie śledziła aż tak pilnie jego wypowiedzi: cicho rozmawiała z Różą. Uzgadniały fakty.
Z tego, co Laurze udało się posłyszeć, wynikało, że Fryderyk nie odezwał się dotychczas ani do jednej, ani do drugiej z nich, natomiast przysłał życzenia na Dzień Matki skierowane pod adresem pani Schoppe. Życzenia – snuła opowieść Hildegarda – przyszły punktualnie, były zdawkowe i nie zawierały niczego konkretnego. Na odwrocie pocztówki był pelikan.
– Zdjęcie pelikana?
– Karykatura.
Laura siedziała jak na szpilkach, przepełniona tylko jednym pragnieniem: wyjść stąd, pobiec za oddalającym się coraz bardziej Wolfim i rzucić mu się na szyję. Bez słów. Słowa były najzupełniej zbędne. To z ich winy się pokłócili i rozstali.
Ale dziadek nie spuszczał z niej oka.
Przecież skończyłaś już osiemnaście lat – przekonywała samą siebie Laura. – Przecież mogłabyś teraz wstać i wyjść, nie zważając na to baczne spojrzenie starych oczu. Przecież chodzi o twoje życie i co dziadkowi do tego. Przecież ty już nigdy kogoś takiego nie spotkasz, bo Wolfi jest wyjątkowy.
Ale nawyk posłuszeństwa przykuwał ją do stołka.
Teraz patrzała na nią i Róża.
Nie, w jej wzroku nie iskrzyły żadne przestrogi czy zakazy. Siostra spoglądała na nią ze zwykłym wyrazem poczciwej serdeczności. Pyza to Pyza, bez dwóch zdań. Zero podtekstów. Przejrzysta jak szkło.
Aż wstyd mieć przed nią sekrety.
Siostra Wolfiego, pozornie wcale niepodobna do brata, chyba że z koloru włosów, miała jednak – jak się człowiek dobrze przyjrzał – pewne wspólne z nim cechy. Na przykład: szczerość, uczciwość i prostolinijność wprost wypisane w każdym centymetrze twarzy. No, tak, ale przecież te same cechy rysowały się na tym jasnym obliczu Fryderyka. Jak to się jednak można pomylić. A może rodzeństwo Schoppe, po prostu, biegłe jest w sztuce mistyfikacji i potrafi stwarzać pozory?
Ale dlaczego właściwie – myślała dalej Laura, tocząc po stole kuleczkę chleba i unikając tym samym patrzenia na dziadka – nie miałabym zgłębić tego zagadnienia osobiście i doświadczalnie? Rusz głową, dziewczyno, protoplasta zakazuje ci wyjścia z domu swym magnetycznym wzrokiem despoty, lecz nie obejmuje tym zakazem, na przykład, napisania liściku do Wolfiego. Liścik ten można by wsunąć do książki, a książkę wręczyć na odchodnym Hildegardzie. Znajdzie się moment dla takiego wręczenia.
Od pomysłu do czynu droga powinna być krótka. Laura wstała i przeszła przez ludną kuchnię, by zamknąć się w przyległej do niej łazience. Tam, za pomocą ołówka do brwi, napisała na odwrocie karteczki z opisem działania kremu odżywczego tylko kilka słów:
MUSIMY POROZMAWIAĆ. LAURA.
Tak jest. Teraz złożona karteczka w garść, na twarzy mina obojętna i wychodzimy. W kuchni, jak zwykle, pełno jest książek, porozkładanych w różnych punktach i na różnych meblach. Na przykład na kredensie.
Udając, że interesuje ją woń poszczególnych bukietów, Laura pochyliła się i złapała pierwszy z brzegu, nieduży tomik, po czym wsunęła weń zapiskę i na powrót siadła za stołem. Otwarłszy książkę, spojrzała niewidzącym wzrokiem na zadrukowane strony, pochłonięta planowaniem sposobu, w jaki przekaże ją Hildegardzie.
Ostatecznie okazało się to niezwykle proste i wcale nie wymagało planowania. Dziadek, zerknąwszy na nią i ujrzawszy, że czyta, wyraźnie się uspokoił, spuścił z niej swe sokole oko, a za to wdał się w dyskusję z Grzegorzem, który właśnie wszedł z torbami pełnymi zakupów. Wymiana zdań dotyczyła jakości proszku do zmywarek. Dziadek czuł się w tej dziedzinie ekspertem. Problem polegał na tym, że Grześ również.
Widząc, że Piotrek i Hildegarda zbierają się do wyjścia, Laura wniknęła w ogólny rozgardiasz i postarała się obok nich zatrzymać, tuż przy drzwiach. Wyjście z kuchni na korytarz było kwestią chwili.
– To dla twojego brata – szepnęła szybko, wciskając książkę pod ramię Hildegardy.
– Dla Fryderyka? – upewniło się to cielę.
– Nie!!! – odrzekła Laura najkrócej, jak mogła, po czym wróciła do kuchni i ogłosiła, że trzeba zaparzyć dużo świeżej herbaty.
Dopiero po godzinie, kiedy szła do telefonu, by zadzwonić do Filharmonii w sprawie biletów na koncert, odkryła, że jej karteczka leży pod stolikiem. Widocznie sfrunęła tam, wypadłszy z książki, a Hildegarda tego nie zauważyła!
To jakieś fatum, doprawdy.
Był już późny wieczór, kiedy wyraźnie sfrustrowany Wolfi wrócił do domu. Twarz miał rumianą, w dłoni – reklamówkę wypełnioną strojem maturalnym, za to ubrany był w podkoszulek i czyjeś drelichowe spodnie. Natychmiast zrzucił półbuty i zaczął gimnastykować obolałe stopy.
– Nie wytrzymałem w tym draństwie – wyjaśnił Żabie, która uczyniła mu nieśmiałą uwagę, że zwijanie garnituru w kłębek i wciskanie go do torby wraz z butami niekoniecznie dobrze mu zrobi. – Upał jak diabli, a to sztywne i ciśnie. Byliśmy poza tym nad jeziorem Rusałka, całą paczką, a tam na trawie są kozie bobki. Jestem głodny.
Żaba poszła za nim do kuchni, gdzie Wolfi, cisnąwszy w kąt torbę z garniturem, wypił swój napój maślankowy, po czym zabrał się za smażenie jajek na boczku.
– U Róży było bardzo fajnie – powiedziała Hildegarda, siadając na stołku i przyglądając się, jak zręcznie Wolfi, za pomocą wielkiego noża, sieka boczek na drobne kawałeczki. Ale brat nie podjął tematu, pociągnął tylko krótko nosem.
– Lubię tego ich dziadka – ciągnęła Żaba. – Robi straszne miny, ale tak naprawdę jest bardzo dobry i miły.
Nadal bez słowa Wolfi wrzucił boczek na rozgrzaną patelnię i zajął się siekaniem cebuli.
– Babcia inaczej – rozkręcała się Żaba. – Jest surowa, ale nie pokazuje tego po sobie.
Wstała, bo zapach cebuli zaczął wypełniać całą kuchnię i trzeba było szybko otwierać okno.
– Aha, a siostra Róży dała mi książkę dla ciebie.
– Co, co, co?! – Wolfi okręcił się wokół własnej osi, żeby spojrzeć na Żabę. – Książkę? Jaką książkę?
Żaba poszła do swojego pokoju i odnalazła tomik. Jego sztywna okładka owinięta była podniszczonym papierem pakowym. Wolfi, który ruszył za nią, wyrwał jej niemal książkę z ręki.
– Co jest, krucafuks?! – zdumiał się, przeglądając jej kartki.
– O co tu chodzi? Dlaczego ona mi to przesłała?
– Nie mówiła.
– Nie mówiła? Coś musiała mówić. Powtórz mi to dokładnie. Żaba powtórzyła jak najdokładniej.
– Tylko tyle? – zawiódł się Wolfi. – Nic nie rozumiem, nic nie rozumiem. To musi być jakaś zagadka. O co chodzi z tą książką, pomóż mi!
Wyciągnął do niej rękę oskarżycielskim gestem i pokazał stronę tytułową: Karen Horney „Neurotyczna osobowość naszych czasów”.
– Może potrzebowałeś tego? Prosiłeś, żeby ci pożyczyła? Wolfi kategorycznie zaprzeczył.
– Po co mi coś takiego? Poza tym, ja tej dziewczyny prawie nie znam – dorzucił, patrząc w bok, po czym chrząknął rozgłośnie.
– A może to jakaś aluzja? – zastanawiała się Żaba. – Może chciała przez to powiedzieć, że jesteś neurotyczny?
– Ja?! – spytał Wolfi i wzruszył ramionami.
– No, tak, to niemożliwe.
– Prawdziwa zagadka. Tu o coś chodzi – mruczał jej brat.
– Jak nie wiadomo, o co chodzi, to na pewno chodzi o Fryderyka – powiedziała ze smutkiem Żaba.
– To już prędzej – zgodził się Wolfi.
– Ale dlaczego zwraca się do ciebie?
– No, opowiedz jeszcze raz, jak to było.
– No, więc siedzieliśmy w kuchni – zaczęła Żaba. – Pachniały kwiaty. Jedliśmy pyszne rogaliki, których ich babcia napiekła całe dwie blachy. Zapomniałam zapytać o przepis, ale strasznie mi smakowały. Rozmawialiśmy.
– O czym? Może to jest jakiś klucz.
– O czym? Eee... no, o matkach. Pan Borejko recytował różne wiersze, Róża wypytywała, czy Fryderyk pisze. Piotrek Żeromski opowiadał o wzroście małżowin usznych w życiu płodowym. Potem zrobiło się późno i my z Piotrkiem wstaliśmy i wtedy siostra Róży jakoś tak się znalazła obok mnie i mówi...
– Tylko powtórz dokładnie! – zażądał Wolfi.
– No, zaraz, zaraz... Więc mówi: to dla twojego brata. A ja na to: dla Fryderyka? A ona na to: Nie! – i poszła.
– Sprawa jest nadal ciemna. O ile mi dokładnie powtórzyłaś.
– Dokładnie.
– Przypomnij sobie! Może powiedziała coś więcej?
– No, nie. Nic więcej.
– A może jakoś wyglądała?
– Wyglądała, wyglądała.
– A jak?!
Żaba przymknęła oczy i zastanowiła się solennie, przywołując zapamiętany obraz.
– No? – przynaglił brat.
– Była zmieszana.
– Zmieszana!
– Nie. Nie była zmieszana. Była raczej zawstydzona. Patrzała, czy dziadek nie widzi. Aha, już wiem! Chciała to przed nim ukryć!
– Dlaczego?
– Bo on jej przedtem na coś nie pozwalał. Z powodu balkonu. – A!
– I rynny – przypomniała sobie Żaba.
Wolfi spojrzał raz jeszcze na otwartą książkę, przez chwilę stał kompletnie bez ruchu, wreszcie zatrzasnął okładki i nagle rzucił się do wyjścia.
– Gdzie idziesz?! – krzyknęła Żaba, ale on nic nie odpowiedział, tylko wypadł z mieszkania i rzucił się do windy.
Z okna swojego pokoju ujrzała, jak brat biegnie do garbusa stojącego na parkingu koło śmietnika, a zaraz potem usłyszała odgłos zapalanego silnika. Garbus wyjątkowo odpalił od pierwszego razu i – smrodząc – pognał osiedlową alejką do ulicy Słowiańskiej.
Mama wyszła z pokoju, zaniepokojona nie na żarty.
– Czy coś się pali? – spytała, wykonując pełny obrót w korytarzu, a kiedy dostrzegła, że siny dym wypełnia kuchnię, wpadła tam z nieartykułowanym okrzykiem grozy.
Rzecz jasna, patelnia była całkiem czarna i Żaba musiała ją odskrobywać oraz szorować przez pół godziny drucianym zmywakiem. Czynność ta stała się ostatnio w jej życiu czymś w rodzaju natrętnego refrenu: trudno go wytrzymać, lecz on i tak powraca.
Mówiąc całkiem szczerze, Żaba miała serdecznie dość spalenizny.
Wychodząc do teatru, rodzice przykazali Ignasiowi, by zgasił światło o dziewiątej. Zwykle ich polecenia były dla niego wiążące; nie w chwilach jednak, gdy częściowo tracił kontakt z rzeczywistością wskutek namiętnego zaczytania się. Przy całym respekcie dla sensownych jak zwykle poleceń taty i mamy, dziś nie był, niestety, w stanie zapanować nad ciekawością co do psa Baskerville’ów. To opowiadanie z Sherlockiem Holmesem w roli głównej (zaczął je czytać dziś na boisku) było znacznie dłuższe niż poprzednie. Już to stanowiło coś w rodzaju wyzwania. A poza tym – „Pies Baskerville’ów” cechował się przerażającą atmosferą. Parujące wyziewami, mroczne bagna, po których niesie się charkot bestii oraz rozpaczliwe krzyki ludzkie, oszalały uciekinier pędzący przez moczary, ach! – czyż mogło istnieć coś bardziej ekscytującego? Oczywiście, należało wziąć poprawkę na fakt, że miało się tu do czynienia jednak z dawnym przejawem kultury masowej, a w każdym razie: popularnej (dziadzio potępiał obie w każdym ich przejawie), ale nawet wzięcie tej poprawki nie mogło sprawić, by włoski na karku Ignacego Grzegorza nie jeżyły się rozkosznie ze zgrozy, a po plecach nie przelatywały dreszcze emocji.
Była już prawie północ, a on wciąż jeszcze czytał!
Słyszał, że dziadkowie udali się już na spoczynek, słyszał, że Róża uczyniła to samo. Słyszał, jak Laura gotowała sobie kisiel, cicho nucąc smutną piosenkę francuską. Wreszcie usłyszał, jak rodzice wrócili i na palcach przeszli do kuchni po skrzypiącej podłodze korytarza. Starali się go nie obudzić, myśląc, że dawno już spał! – mimo wyrzutów sumienia, Ignaś czytał nadal. Słyszał, jak w kuchni wyłącza się z pstryknięciem czajnik elektryczny i jak brzękają filiżanki. Ale czytał dalej. Słyszał, jak rodzice rozmawiają szeptem z Laurą i jak się po cichu śmieją – i wiedział, że ma jeszcze dziesięć minut, zanim wypiją herbatkę z melisy i zaczną się zbierać do snu. Ale zostało mu jeszcze dwadzieścia kilka stron do końca. Zerwałem się na równe nogi, ręka kurczowo zacisnęła się na rewolwerze, czułem, że umysł odmawia mi posłuszeństwa na widłok strasznego zjawiska, które wyskoczyło z mgły... – czytał Ignaś bez tchu, lecz jego umysł, w odróżnieniu od umysłu doktora Watsona, nigdy nie odmawiał posłuszeństwa. Ująwszy swój ołówek i nie przerywając czytania, machinalnie poprawił błąd literowy w wierszu powyżej, przekreślając pionową laseczką literę „ł” i przywracając widok w miejsce widłoku. – Był to pies! Pies czarny jak węgiel, olbrzymi, taki, jakiego dotąd nie widziały oczy żadnego śmiertelnika. Z jego otwartej paszczy buchał ogień, ślepia żarzyły się jak węgle, a po całym ciele pełzały migotliwe płomyki. Nigdy, nawet w majaczeniach chorego umysłu, nie mogło powstać nic równie dzikiego, sztańskiego... – oczywiście: szatańskiego! – jak ten czarny potwór, który wypadł z mgły.
Rodzice kolejno wchodzili do łazienki, woda szumiała w rurach, Laura poszła do siebie – ucho Ignasia wychwytywało czujnie te ciche wieczorne odgłosy, by mógł w razie potrzeby w porę zgasić światło i zastosować inną strategię czytelniczą. Nieraz już w podobnych przypadkach udawał, że wejście rodziców właśnie go zbudziło. Po czym szedł do łazienki, zamykał się tam i czytał dalej. Olbrzymie zwierzę długimi skokami pędziło ścieżką... – za otwartym oknem, wśród ciepłej, cichej nocy dał się słyszeć dobrze znany dźwięk. Metal o metal. Aha. Włamywacz wchodzi do Laury. – Holmes i ja strzeliliśmy jednocześnie, a zwierzę zawyło straszliwie, co było dowodem, że przynajmniej jeden z nas trafił – tyle zdołał Ignaś przeczytać, gdy lekkie trzaśniecie wyłącznika w kuchni zasygnalizowało mu zbliżanie się rodziców. Natychmiast założył książkę ołówkiem i wsunął ją do kieszeni szlafroczka, następnie zgasił nocną lampkę, którą okrywał kołdrą (żeby jej światła nie było widać pod drzwiami) i zamknął oczy, zwalniając oddech, przyspieszony wskutek emocji czytelniczych.
Rodzice weszli na palcach i powtarzając co chwila: „Cśśś... ćśś...” – zapakowali się do swojego łóżka, które było ustawione za dzielącymi wielki pokój regałami bibliotecznymi. Teraz oni zapalili swoje lampki i, poszeleściwszy przez chwilę pościelą, zaczęli na odmianę szeleścić kartkami, jak co noc.
Ignaś odczekał – z najwyższą niecierpliwością – małą chwilę, po czym odegrał scenę przebudzenia. Ziewnął, zapalił lampkę i zaczął szurać kapciami.
– Co tam, synku? – zapytał głos mamy.
– Idę do łazienki – rzekł męczeńskim tonem człowieka wyrwanego ze snu przez nocne hałasy. Porwał z krzesła szlafroczek, wdział go na siebie i wyjrzawszy zza narożnego regału, tego z klasyką angielską, pomachał sennie rodzicom. Tak, jak przypuszczał, siedzieli w swojej cowieczornej pozie: mama wsparta plecami o tatę, a tata – o poduszkę i każde trzymało przed nosem swoją lekturę. Uśmiechnęli się, odmachali mu z roztargnieniem i jednocześnie opuścili wzrok. Tata czytał Lema, a mama „Portret damy”. Dobrze. To znaczy, że i oni zaraz stracą poczucie czasu.
Przemknął do kuchni, zapalił światło i uznał, że już nawet nie musi zamykać się w łazience. Nikt mu tu nie zagrażał, a do końca książki niedaleko. Usiadł wygodnie przy stole i powrócił na mroczne moczary. Daleko na ścieżce zobaczyliśmy w świetle księżyca, jak sir Henry odwrócił się i podniósłszy ręce w górę, wpatrywał się z przerażeniem w ścigającego go straszliwego potwora. Chyba powinno być: zobaczyliśmy w świetle księżyca, jak daleko na ścieżce sir Henry... – zdecydował Ignaś i wprawnie wprowadził korektę. – To, że pies zawył z bólu, rozproszyło wszystkie nasze obawy. Jeśli można go było zranić, był śmiertelny, a skoro zadaliśmy mu ranę, mogliśmy go zabić.
Zza drzwi zielonego pokoju doniósł się rozgorączkowany szept włamywacza, udaremniając Ignasiowi zrozumienie, co konkretnie należałoby poprawić w przeczytanym właśnie zdaniu. Laura za chwilę odezwała się ostrym szeptem. Czyli nic złego się jej nie dzieje. Gdyby zaczęła charczeć, to co innego. Zresztą, niebawem zapanowała tam cisza, co Ignaś przyjął z zadowoleniem, bo przy naprawdę porywającej lekturze wszelki hałas, nawet szept, rozprasza. Nigdy nie mógł zrozumieć, jakim cudem ludzie potrafią czytać, mając na przykład słuchawki na uszach, a w nich – głośną muzykę.
Przez dwadzieścia ostatnich stron przeleciał Ignaś jak w transie. Ta pani Stapleton! Mąż trzymał ją w uległości bądź miłością, bądź strachem, a może jednym i drugim, skoro jedno bynajmniej nie wyłącza drugiego (ejże, chyba powinno być: nie wyklucza!). Drobne, na pozór niewiele do akcji wnoszące zdania, zawierają niekiedy ładunek arcyciekawych, życiowych informacji. Ostatni akapit powieści nieco go zdezorientował (co za „Hugenoci”? trzeba będzie sprawdzić w encyklopedii, a jeszcze lepiej – w „Słowniku mitów i tradycji kultury”), ale ogólne wrażenie wyniesione z lektury było nadzwyczaj korzystne.
Piętnaście po dwunastej? Jak ten czas leci. Dziwne, że rodzice jeszcze się nie zorientowali, że tak długo nie ma go w pokoju. Zapewne czytali także, a może i zasnęli nad książkami, bo i tak się zdarzało. Budzili się potem rano i musieli gasić lampki.
Cały dom pogrążony był w ciszy. Cicho było też w zielonym pokoju, choć w szparze pod drzwiami widniała poświata. Na wszelki wypadek Ignaś postanowił tam zajrzeć i zapytać, czy wszystko w porządku.
– Wszystko w porządku? – zapytał, nacisnąwszy klamkę i ziewanie rozdarło mu szczęki. Zarazem jednak ujrzał coś, co sprawiło, że jego usta pozostały szeroko rozdziawione. Widok był doprawdy zaskakujący! Włamywacz siedział na kanapie, obejmując Laurę, która siedziała na jego kolanach, zarzucając mu ręce na szyję – i całowali się w najlepsze!
Niektóre filmy telewizyjne ukazywały standardowe reakcje całujących się ludzi na widok nieletniego intruza, stającego bez uprzedzenia w progu i Ignaś mógł śmiało oczekiwać, że siostra, jak to bywało przy byle okazji, zamieni się obecnie w rozwścieczoną bestię, która spojrzy na niego wąskimi oczami i pokaże kły – lecz tymczasem Laura ukazała mu twarz zarumienioną, uśmiechniętą i dziwnie odmienioną, a jej tygrysie oczy miały wyraz niespotykanie miły i zamglony.
– Pardon – rzekł Ignaś, skonfundowany. – Chciałbym jednak wiedzieć, czy to jest włamywacz, czy nie?
– A jak myślisz? – zaśmiała się siostra i potargała jasne włosy spadające na czoło tego typa. Typ przyjął to z absolutnym zachwytem, uśmiechając się rzewnie.
– Co wy robicie? – kolejne pytanie, jakie wypsnęło się Ignacemu Grzegorzowi, było oczywiście zbędne, skoro najdokładniej widział, co robią (światło lampy stojącej na biurku uwydatniało każdy szczegół sytuacji).
– Całujemy się – wyjaśniono mu mimo to, a uczynił to włamywacz Laury. – Jesteśmy zakochani – dodał z maślanym spojrzeniem i szerokim uśmiechem.
– Idę to powiedzieć dziadziusiowi! – zapalił się Ignacy Grzegorz, ale Laura odradziła mu ten krok. Zapewniła go, że oni sami niebawem powiedzą rodzinie o wszystkim, lecz nie musi to być akurat w środku nocy. Dodała, że naturalnie planują szybki ślub, no bo na co właściwie czekać, skoro wszystko i tak jest najzupełniej jasne, ale, z drugiej strony, rodzina może mieć inne zdanie na ten temat, zwłaszcza o tej porze.
Ignacy Grzegorz, ze zrozumieniem kiwając głową, przyjął te argumenty do wiadomości, choć nie do końca był przekonany, że taka sensacja może czekać do rana. Ze to będzie sensacją także dnia jutrzejszego, nie wątpił. Dziadzio wszak zawsze powtarzał, że pozwala zawierać śluby dopiero po uzyskaniu dyplomu wyższej uczelni, najchętniej zaś – doktoratu. A Laura uzyskała zaledwie maturę! Całkiem jak ciotka Patrycja.
Zatrzymał jednak ten komentarz dla siebie. Otulił się szlafroczkiem i ziewnął, przysłaniając usta końcami palców. – Pójdę już – powiedział i zaczął się oddalać, lecz nagle przyszło mu do głowy, że mógłby zakończyć tę scenę dowcipnym cytatem a propos, tak, jak to zwykł robić dziadzio.
– Dam ci dobrą radę – zwrócił się do włamywacza Laury i otworzył książkę, żeby się nie pomylić. – Trzymaj ją w uległości bądź miłością, bądź strachem – przeczytał. – A może jednym i drugim, skoro jedno nie wyłącza – a, przepraszam: nie wyklucza! – drugiego. Dobranoc.
Ogrom rozczarowania.
Przecież poczta była dziś czynna, ta tradycyjna, nie mówiąc już o elektronicznej; komórka też działała, była świeżo naładowana i – prawdę mówiąc – Żaba nie rozstawała się z nią ani na chwilę. Niestety! – Fryderyk nie przysłał kartki (choćby nawet z jakąś karykaturą), nie napisał maiła, nie zadzwonił. Rzecz jasna, mogło być i tak, że w Stanach nie obchodzi się Dnia Dziecka tak hucznie, jak w Polsce. Albo może po prostu starszy brat nie uznawał już siostry za dziecko, skoro nie dalej jak przed miesiącem gratulował jej ukończenia piętnastu lat. Ale trudno, żeby nie myślała z żalem o tym, co zaszło rok temu.
Pierwszego czerwca ubiegłego roku szła właśnie do szkoły na jeden z tych beznadziejnych festynów, gdy nagle coś zaćwierkało jej pomiędzy łopatkami. Zdumiona, zajrzała do plecaka i znalazła w jego kieszonce wytarty telefonik Fryderyka, na który właśnie nadeszła wiadomość. Treść esemesa była następująca: OD DZIŚ NALEZE DO CIEBIE. JESTEM PREZENTEM NA DZIEŃ DZIECKA. TWÓJ BRAT KUPIŁ SOBIE COS LEPSZEGO W PROMOCJI.
Ach! Przepaść dzieliła te dwa Dnie Dziecka. I jakże złowrogie, jak przytłaczające było milczenie Fryderyka. Żaba, nie zważając na wcześniejsze przykre doświadczenie, postanowiła jednak zadzwonić teraz do niego, żeby przynajmniej usłyszeć ten zaspany głos, ewentualnie nawet wysłuchać kolejnej reprymendy. Ale Fryderyk najwyraźniej wyłączył telefon.
W szkole, nawiasem mówiąc, też nie traktowano jej dzisiaj jak dziecka (w przeciwieństwie do wszystkich innych dni). Nie było w tym roku festynu, widocznie naprawdę im się nie należał, skoro mieli po piętnaście lat, a co poniektórzy nawet – więcej. Trudno było się oprzeć wrażeniu, że stoi człowiek w obliczu nowego, smutnego etapu życia, w którym nie przysługują mu nawet fikcyjne wyrazy życzliwości ze strony szkoły.
Dzień wolny od nauki miały dziś przedszkola oraz szkoły podstawowe. Dnia wolnego nie mieli jednak rodzice, toteż dzieciom trzeba było jakoś zająć czas ich święta. Większość nieletnich została po prostu zaciągnięta do którejś z restauracji sieci McDonald's, a co poniektórzy wybrańcy dostąpili nawet zaszczytu zwiedzania zaplecza kuchennego oraz chłodni w tych słynnych przybytkach zmakdonaldyzowanej nowej kultury.
Nasłonecznione ulice Poznania roiły się też od wędrujących grup dziecięcych, które, na ogół parami, prowadzone były przez panie przedszkolanki i panie nauczycielki (płeć męska wśród pedagogów była jak zwykle słabo reprezentowana) na place zabaw, na festyny, na koncerty bardzo głośnej muzyki estradowej lub też na specjalne imprezy do wielkich centrów handlowych, względnie multipleksów. Gdzie spojrzeć, wszędzie widać było świeże twarzyczki z piegami, rumieńcami, nosami zadartymi lub w formie ogóreczka, ze szczerbatymi ustami, z pyzatymi policzkami i oczkami pełnymi życiowej odporności. Można też było do woli napawać oko istną rewią grzywek, kokardek, kucyków, warkoczyków, kosmyków usztywnianych żelem oraz pasemek balejażu czy też fryzowanych anglezów. Na chodnikach leżały już papierki od lodów i gumy do żucia, opakowania po soczkach i zgniecione butelki po pepsi, torebki po strzelających cukierkach, po chipsach, po frytkach i po tym wszystkim, co bohaterowie dnia lubili pakować sobie do otworów gębowych. Gwar i szczebiot, przetykane nieodzownymi w naszych czasach wulgaryzmami, wypełniały przestrzeń miejską, a wszędzie panowała radosna atmosfera święta przewidzianego w planie Ministerstwa Edukacji.
Niektórzy młodzi szczęśliwcy, posiadający dziadków lub innych niepracujących członków rodziny, mogli z nimi się udać do teatru kukiełkowego lub po prostu do parku. Tych jednak była mniejszość.
Były też kręgi, w których Dzień Dziecka świętowano, owszem, chętnie, lecz z pewnym ironicznym dystansem, pomagającym znieść takie zjawiska, jak wszelkie plany Ministerstwa Edukacji, ideologie, politycy ze smykałką do zarabiania, akademie ku czci, zaszczyty, medale, dyplomy uznania, pompa i celebra, nudne przemówienia, działalność pozorna, owczy pęd wszelkiego rodzaju i wszelkiej proweniencji, hipokryzja, ostentacja oraz inne symptomy wyrodnienia zdrowego rozsądku.
U Borejków beztroskie przedpołudniowe słońce zalało gwarną kuchnię pełną dzieci. Babcia Mila, jak to się jej zdarzało i przy mniej świątecznych okazjach, nalała ciepłego mleka do dużego, porcelanowego dzbana i zasiliła je paroma torebkami sproszkowanej czekolady, uzyskując tym prostym sposobem prawdziwie boski nektar. Każdy kubek boskiego nektaru ozdobiony został bitą śmietaną i kulką lodów waniliowych. Wszystkie jej wnuki – także te dorosłe – zasiadły za kuchennym stołem (który pamiętał jeszcze dotyk pracowitych rąk Gizeli) i zajadały się bułeczkami rodzynkowymi – nawet Róża, która zdecydowanie powinna już unikać pokarmów wysokokalorycznych.
W kuchni panował ten rodzaj miłego gwaru, który Mila Borejko lubiła najbardziej: mieszanina śmiechów, przycinków, żartów i dzwonienia łyżeczek o fajans, uderzenia małych bucików o nogi stołu lub krzeseł, z dodatkiem nieodzownego w tej symfonii brzęku tłuczonego talerzyka. W takiej atmosferze zanikała jakoś pamięć o okazji oficjalnej, dla której przybyli tu oni wszyscy, w zamian za co pojawiły się świeże tematy ogólne i szereg rozmów kuluarowych. Do nich babcia zaliczyłaby z pewnością tę, toczoną przez Laurę i Ignacego Grzegorza, w kącie przy oknie. Głowa przy głowie konferowało rodzeństwo już przez jakiś czas, a wymiana zdań została najwyraźniej zakończona jakąś obietnicą. O ile babcia zdołała prawidłowo odczytać te sceny, przepełnione gestykulacją oraz żywą mimiką, przedmiotem rozmowy – z której do jej uszu docierało co piąte słowo – było coś, o czym oboje wiedzieli, a czego Ignaś miał za żadne skarby świata nie ujawniać. Chłopiec dość stanowczo bronił poglądu, w myśl którego pełna prawda należy się seniorom, a wręcz całej rodzinie, natomiast siostra usiłowała go przekabacić, do argumentów dodając jakieś obietnice, nawet o charakterze czysto materialnym.
– I na kino! – doleciało do uszu babci, która zastanowiła się, czy powinna już wkroczyć, czy też raczej pozostawić wszystko jak jest. Wybrała tę drugą opcję: postanowiła przyjąć, że dzieci Gabrysi zostały jednak dobrze wychowane. Może miała rację, a może nie – tych dwoje najwyraźniej dobiło targu, bo z zadowolonymi minami zajęli swoje miejsca przy stole i zaraz zaczęli protestować, że zostało dla nich tylko po jednej bułeczce. Babcia zastanawiała się, co stanowiło przedmiot ich transakcji. Miała na ten temat szkicową teorię, w której powstaniu odegrał pewną rolę balkon z rynną, ale chwilowo wolała nie podejmować w tej kwestii żadnych działań. Uważała bowiem (i nawet poruszyła tę sprawę wczoraj wieczorem, przed pójściem do łóżka), że stosowana przez jej męża metoda zastraszania i licznych zakazów może odnieść skutek odwrotny od zamierzonego. „Przypomnij sobie choćby Szekspira, którego sam tak chętnie cytujesz!” – dodała, nie spotykając się jednak z pełnym zrozumieniem ze strony małżonka. Obiecał jedynie, że nie będzie już Tygryskowi zatruwał życia, śledząc każdy jej krok, natomiast nie odmówi śledzenia min wnuczki. Na to Mila Borejko odpowiedziała, że nikt lepiej nie śledził Julii niż stary Capulet, a i tak dziewczę zdołało cichcem wyjść za mąż.
– Jak na gorliwego czytelnika, zadziwiająco mało korzyści wyciągasz ze swych lektur – powiedziała mężowi, który bez wahania znalazł celną ripostę (uwielbiał znajdować celne riposty, zwłaszcza późnym wieczorem; poczucie triumfu ułatwiało mu zaśnięcie).
– Zapominasz chyba – rzekł chytrze – jak to się skończyło u Szekspira!
– Hil-degaaardo – powiedziała miłym głosem pani Aurelia Bitner, doganiając Żabę po lekcji polskiego. – Widzę, że kolana nareszcie ci się zagoiły.
W istocie, Żaba nie nosiła opatrunków już od dwóch tygodni, a strupy obdłubała sobie ostatecznie tej niedzieli. Teraz kolana jej lśniły świeżością gładkiego naskórka w kolorze jasnoróżowym, podobnie jak i łokieć. Język też zagoił się bez komplikacji, i nawet szwy zostały jej zdjęte przez troskliwego Wolfiego, który oprotestował pomysł, by w tej sprawie udać się do pani doktor Pałys. Powiedział, że to nie żadna filozofia, wziął nożyczki do paznokci i wetknął je do butelki z denaturatem, a następnie wydezynfekował je w płomieniu palnika gazowego. Tym sprzętem poprzecinał nitki chirurgiczne i wyciągnął je pincetą kosmetyczną. Przy okazji usunął jej też kółko z nosa mówiąc, że dopiero bez niego jest śliczna.
Żaba opowiedziała to pani Bitner, której oczy zrobiły się jeszcze większe.
– O, masz niezwykłego brata – zauważyła.
– Nawet dwóch – odparła Żaba z westchnieniem.
– Jak się czujesz w Dniu Dziecka? – spytała pani Bitner. – Żałuję, że szkoła niczego dla was nie zorganizowała. Dla mnie nadal jesteście – i zawsze będziecie – moimi kochanymi dziećmi. Byliście moją pierwszą klasą po dyplomie!
– Jak to: byliśmy? – zdziwiła się Żaba. – Jesteśmy nadal.
– Nie, od nowego roku szkolnego będziecie mieli inną polonistkę – powiadomiła ją pani Bitner. – Muszę się z wami pożegnać.
Żaba stanęła w miejscu, jak wryta.
– Jak to? – spytała z żalem. – Ach, to przez panią Sznytek?! Ja wiem, ona pani stale dokuczała, ale ona nie jest aż taka zła. Można się do niej nawet przyzwyczaić. To, że krytykuje wszystko, co pani robi, oznacza tylko, że chciałaby być taka jak pani...
– Ćśś, Hil-degaaardo – poprosiła pani Bitner. – Nie wypada ci tak mówić, a mnie – nie wypada tego słuchać. Nie martw się, ja tak lubię uczyć, że wytrzymałabym znacznie więcej niż drobne przykrości. Jest inaczej: odchodzę na urlop macierzyński.
Teraz Żaba wybałuszyła oczy i powtórzyła:
– Macierzyński?!
– Tak! – zaszeptała radośnie pani Bitner i uścisnęła jej rękę.
– Dziecko urodzi się akurat w końcu września.
– Och, och – powiedziała Żaba. – Och. To gratuluję w Dniu Dziecka! – i uścisnęły się z panią Bitner jak dwie dobre przyjaciółki.
Ale kiedy podszedł do niej Piotrek Żeromski, Żaba miała już smutną minę. Zapytana przez niego, czemu w tak piękny dzionek twarz jej osnuta jest przez chmurę melancholii i czy to ma związek ze świadomością, że nieustannie jej rosną małżowiny uszne – Żaba odparła, że melancholię budzi w niej tylko nieuchronność pewnych wydarzeń.
– Pani Bitner nas opuszcza – dodała, co zmartwiło również Piotra Żeromskiego.
– Fatalnie – orzekł. – Pociemniało mi w oczach. Jak ta szkoła będzie wyglądać bez tej poetycznej istoty? Kto nas obroni przed szarżą czołgu i kombajnu wielozadaniowego w jednym? Powiedz mi, Hildegardo, dlaczego system działa tak, że dobry pieniądz jest wypierany przez zły?
– Nie wiem – rzuciła Żaba, ledwie go słuchając. – Wiesz co, chyba muszę iść do Róży. Jej też się należą gratulacje w Dniu Dziecka.
– Pójdę z tobą. Muszę być z tobą – rzekł Piotr, a kiedy rzuciła mu podejrzliwe spojrzenie, wyjaśnił spiesznie, że spodziewa się u Borejków dużego zgromadzenia z ciastem w roli głównej.
Kiedy czekolada została już wypita, bułeczki zjedzone, a uroczystość przy stole dopiero się rozkręcała, babci Borejko wpadło do głowy, że przydałoby się jeszcze coś na ząb, więc, zdopingowana żywiołowym aplauzem wnuków, sprawdziła, co ma w lodówce, i zmiksowała jajka, cukier oraz masło, dodając śmietany i proszku do pieczenia. Wylała ciasto na blachę, ułożyła w nim kawałki jabłek i posypała wszystko cynamonem. – Za pół godziny będzie puchatka – wydała komunikat.
Jakoś dotrwali, słuchając opowieści Ignasia, jak to Jazon z argonautami popłynął po złote runo. (Ciekawe, pomyślała babcia, dlaczego ten subtelny dzieciak z takim upodobaniem zatrzymuje się na dłużej przy opisach morderczych uczynków Medei. Postanowiła o tym porozmawiać nie tylko z chłopcem, ale i z Gabrysia, a przede wszystkim – z własnym mężem Ignacym. Trzeba bardziej uważać na to, co Ignaś czyta po nocach).
Właśnie ciasto się dopiekło, a babcia wsuwała je jeszcze na pięć minut do pieca, posmarowane białkiem rozbełtanym z cukrem pudrem, gdy tupot w głębi korytarza zaanonsował nowych gości. W drzwiach kuchni pojawiła się niebawem Hildegarda Schoppe w towarzystwie jednego z tych dziwnych bliźniaków Kłamczuchy.
– A! Wiedziałem! – zakrzyknął z triumfem bliźniak, węsząc jak ogar. – Dzień dobry wszystkim. Szarlotka, jak mniemam?
Babcia Borejko lubiła tę małą Schoppe – stanowczą dziewczynkę w okularach, z oczami dziecka, lecz z powagą bardzo dorosłą. Hildegarda miała też w sobie wyraźnie wyczuwalną rzetelność, widoczną nawet w akuratnych wyważonych ruchach i w czytelnej, jakby przezroczystej, mimice. Zdawało się nawet, że ta twarz nacechowana jest wyrazem prawości – ale może to były wnioski już zbyt daleko idące, pomyślała Mila Borejko, której mąż stale wyrzucał skłonność do idealizowania ludzi i dawania im na zapas kredytu zaufania.
Hildegarda przyniosła prezent dla małej Mili – tym razem, na szczęście, nie było to nic z biżuterii złotej z diamentami, lecz jedynie malutkie białe pantofelki z flaneli.
– Czerwiec podobno ma być bardzo ciepły – tłumaczyła – ale pomyślałam, że mała Mila musi być cieplutko ubrana, kiedy wyjdzie ze szpitala. Chodzi o różnicę temperatur. Różnica temperatur jest bardzo istotna. Takie maleństwo jest wrażliwe jak mimoza.
– Można owinąć dziecko kocem! – wrzasnął Jędrek, syn Nutrii, ale starszy brat Szymon uspokoił go kuksańcem.
– Koc za gruby – rzucił taktownie. – Buty są OK.
Jędrek chciał jeszcze wiedzieć, czy on też wyszedł ze szpitala w butach i czy też były takie małe, potem włączyła się Łusia, mówiąc, że ona wtedy nosiła ciepłe skarpeteczki z falbaneczką, które mama przechowuje w szufladzie do dziś. Potem Laura oznajmiła, że ona osobiście jest za zimnym wychowem cieląt, i że jeśli kiedyś będzie miała dziecko (wszyscy spojrzeli na nią z nowym zainteresowaniem), to wyniesie je od razu na powietrze, wzorem kobiet pierwotnych, owinięte jedynie w ręcznie tkane lniane płótno. Pomysł ten został wyśmiany przez Różę, która przypomniała, że kobiety pierwotne rodziły także zimą, w związku z czym Laura musi też wziąć pod uwagę wariant ze skórą zdartą z dzika lub niedźwiedzia. Wtedy zabrał głos Ignacy Grzegorz, zastanawiając się, czy włamywacze są typami ludzkimi zdolnymi do zabijania zwierząt będących przecież pod ochroną – i Laura musiała zareagować.
– Babciu, Laura mnie kopie pod stołem! – poskarżył się natychmiast Ignacy Grzegorz i Mila Borejko wiedziała już wszystko.
Pomyślała, że to bardzo dobrze. Jeśli włamywacz Laury podobny jest choć trochę do swojej siostry, to może znaczyć, że Tygrysowi naprawdę się udało. Zresztą, widać po Laurze, że rzecz jest udana. Dziewczyna złagodniała, wysubtelniała i ma w sobie nieuchwytny, zupełnie u niej nowy rodzaj akceptacji dla świata. Może także: zgody na siebie samą. Kiedy jeszcze szukała swojego szczęścia, jej słodkie minki były mocno sztuczne. Teraz niczego nie udaje, rozjaśnia ją od wewnątrz cicha radość, nawet wtedy, kiedy kopie braciszka pod stołem! Szekspir nie wszystkie warianty przewidział. Oby tylko młodszy Schoppe nie okazał się podobny do tego starszego!...
Ledwie to pomyślała – Fryderyk stanął w drzwiach kuchni.
Mila Borejko aż zdrętwiała z wrażenia.
Takiego trafnego przeczucia nie miała jeszcze nigdy w życiu.
Fryderyk był trochę blady, mocno wychudł, minę miał niepewną. W ręku trzymał dużą walizkę, a na ramieniu – torbę. Ubrany w podkoszulek NASA i dżinsy, stał jak wmurowany w progu, gęsto mrugał i nie mógł się odnaleźć w rzeczywistości. Najwyraźniej nie spodziewał się tu takiego tłumu.
Dostrzeżono go wreszcie – i wrażenie było takie, jakby bezgłośnie eksplodował granat. Wszyscy zamarli i oniemieli. Zapadła zupełna cisza i tylko dwie osoby poderwały się na równe nogi: Hildegarda oraz Józinek.
– Bo skonam! – wrzasnął ten ostatni, a Hildegarda wypadła zza stołu i złapała brata za rękę, jakby sprawdzała jego realność.
Józinek zaczął podskakiwać w miejscu, a potem puścił się biegiem wokół stołu, wrzeszcząc jak opętany. Co do Róży, siedziała bez ruchu, wpatrując się we Fryderyka oczami wielkimi jak pięciozłotówki. Wreszcie się dźwignęła, podeszła do uciekiniera i położyła mu rękę na ramieniu.
– No, chodź – powiedziała spokojnie. – Właśnie mamy świeże ciasto.
Fryderyk cisnął torbę na podłogę, podobnie jak walizkę. Przymierzył się do wzięcia Róży w ramiona, lecz sterczący pomiędzy nimi pojemnik z małą Milą bynajmniej mu tego nie ułatwiał. Ujął więc twarz Róży w dłonie i pocałował ją w usta. Trwało to bardzo długo i młodzież zaczęła się niecierpliwić. Laura natomiast wybuchnęła płaczem, po czym natychmiast zakryła twarz łokciem i zza tej osłony wysyłała w świat ciche, pełne wzruszenia siąkanie.
A ci wciąż się całowali, jakby nie mogli przestać! Wróciła z pracy Gabrysia, objuczona zakupami, stanęła tuż za nimi i oniemiała. Zadreptała w miejscu, nie wiedząc, co robić, wreszcie rzuciła swoje reklamówki i uciekła. Hildegarda też zaczęła ronić łzy wzruszenia w kącie obok łazienki, do którego się dyskretnie wycofała, a Józinek stanął przy babci, trącił ją łokciem i znacząco uniósł kciuk do góry. Wszystko gra, Babi! – mówiła jego mina.
Przygarnęła go ramieniem i poszli zagotować wodę, gdyż, jak mówiło Mili jej życiowe doświadczenie, po emocjach zawsze przychodzi czas na posiłek, a filiżanka mocnej herbaty dobra jest na wszystko. W rzeczy samej, nie minęło wiele czasu, jak już wszyscy siedzieli przy stole, pili świeżo zaparzoną English Afternoon i zajadali się jeszcze ciepłym plackiem, a wszystko to razem wyglądało tak normalnie, jakby nigdy nie było inaczej.
Hildegarda Schoppe musiała sobie chyba siłą narzucić twardą dyscyplinę – trwała cicho na uboczu, pozwalając, by Róża nacieszyła się powrotem swego zbiega. Ale i dla niej, małej bieduli, nastał czas. Fryderyk przygarnął ją ramieniem, jednocześnie drugą ręką trzymając dłoń Róży.
– Co ty tu właściwie robisz, Żaba? – spytał. – Skąd się wzięłaś? Niespodziewanie dziewczynka wybuchnęła wyrzutami. Wyrwała mu się i odskoczyła w tył. Dlaczego nie pisał, pytała, dlaczego się wcale nie odzywał, nie odbierał maili, wyłączał telefon, milczał tak długo?! – pytała z zadyszką.
– Właśnie! – włączyła się nagle Laura, patrząc srogo wąskimi i świecącymi oczami, jak zawsze gdy ogarniała ją złość. – Przecież tu wszyscy myśleli, że już nigdy nie wrócisz!
– Milczałeś całe wieki! – zarzucała bratu Żaba, a on zrobił zdziwioną minę.
– Całe wieki? Nie było mnie tylko pięć miesięcy, a nawet mniej. Kobiety, o czym wy mówicie? Żaba, przecież napisałem na twoje urodziny – tłumaczył się gęsto Fryderyk. – A do ciebie, Różo, też wypociłem długiego, zasadniczego maiła. Ale nic, nawet słówkiem nie odpowiedziałaś!
– A co było w tym mailu? – zdenerwowała się Róża.
– Ech! Różne błagania. Jak nie odpowiedziałaś, to postanowiłem przekonać cię czynem, nie słowem. Żebyś wiedziała, jak ja tam pracowałem! Sypiałem po dwie godziny na dobę, a Żaba jeszcze mnie budziła o piątej rano! No to wyłączyłem telefon. W dzień instytut, w nocy robota na czarno. Byłem kelnerem w nocnej restauracji na jachcie. A jeszcze podłapałem fuchę na stacji benzynowej. Nie macie pojęcia, jak ja teraz umiem brać napiwki! Sam sobie nie wierzę. Szkoda, że to mi się już nie przyda, dostałem wiadomość, że czeka na mnie etat tu, na uczelni. Ze stypendium dużo zaoszczędziłem, składałem forsę jak głupi, i wiesz co, Różo? – my chyba sobie kupimy kawalerkę, bo ja się przekonałem do kredytów mieszkaniowych. Tam wszyscy biorą i żyją, to jest bardzo sensowny system.
– To będziecie mieli mieszkanie?! – krzyknęła Żaba, hamując się przed zadawaniem dalszych pytań.
– Ja to wszystko sobie przemyślałem – ciągnął Fryderyk.
– Powiem ci, Różo, że im częściej myślałem o dziecku, tym większą miałem ochotę do pracy... a właśnie, czy już wiadomo?...
– Dziewczynka! – krzyknęły równocześnie Róża i Laura.
– Mila! – dodała z zachwytem Hildegarda. – Ale czekaj, jak to, to ty nie dostałeś...? to jest... ja ci wysłałam... maiłem...
– A – nie – nic nie dostałem, ja potem miałem inny adres i nawet nie miałem głowy, żeby zaglądać do poczty.
– NIC nie dostałeś? – spytała Hildegarda, strasznie zawiedziona.
– Piotrek, on nic nie dostał. To po co myśmy... po co ja to wszystko... To ja to wszystko robiłam na próżno?
– Skąd, Hildegardo, ty nic nie robisz na próżno – pocieszył ją natychmiast Piotrek z niezwykłą u niego powagą, a babcia zaczęła coś mówić o uruchamianiu mechanizmu miłości – lecz nikt jej nie słuchał. Fryderyk, który połknął potężny kawał ciasta, zaczął opowiadać o ośrodku kosmicznym w Houston i dzieciaki słuchały z rozdziawionymi gębusiami. W progu już od dłuższej chwili stała, wsparta ramieniem o futrynę, Gabrysia – uśmiechnięta, z mokrymi oczami, i bez słowa spoglądała na Różę. A ta, ku wielkiemu zdziwieniu babci, zachowywała idealny spokój – tak, jakby w gruncie rzeczy, mimo wszystko, zawsze się spodziewała tego, co nastąpiło. Potem Fryderyk wydobył z walizki pięknie opakowaną wyprawkę niemowlęcą. Prezentem dla Róży zaś była gustowna torba. Pyza pokręciła głową i powiedziała:
– No, coś takiego, coś takiego, to teraz nareszcie mogę się spakować!
A Laura głośno wyraziła wielkie zadowolenie, że to nie ona będzie musiała trzymać za rękę Pyzę, słuchając jej stękania. – Ten zaszczyt spadnie teraz na właściwą osobę – dodała sarkastycznie.
Mila Borejko spojrzała ponad głowami wnuków na swoją najstarszą córkę i złowiła jej spojrzenie.
Jest tak, jak ma być – powiedziała jej wzrokiem.
A Gabrysia na chwilkę przymknęła powieki i skinęła głową.
A nie mówiłam?! – transmitowała babcia.
Oj nie, nie mówiłaś! – odpowiadała mina Gabrysi.
Babcia zaśmiała się i machnęła ręką. Niech ci będzie.
Może faktycznie, pomyślała. Może naprawdę wcale nie przewidywała, że coś takiego może się wydarzyć. Ona tylko – wierzyła, że tak się stanie.
Nie stało się tak w życiu Gabrysi.
Ciekawe, co się dzieje z Januszem Pyziakiem.
Przeszła obok stołu, muskając dłonią szorstką czuprynę Józinka. Odwrócił się i ponad własnym ramieniem puścił do niej oczko.
Stanęła w swoim ulubionym miejscu przy oknie, w tym, z którego widać było zarazem zieleń Teatralki i wieże Dominikanów. Spojrzała na niebo, gdzie słońce właśnie się chowało za powłóczystą, szarą chmurę.
– Nic nie jest na próżno – powiedziała w duchu. – Może mylimy się co do celów, może nie to widzimy, co ważne. Może boimy się, uciekamy i popełniamy błędy. Może się szarpiemy, nie wierzymy w siebie, wyrządzamy krzywdy. Ale przecież, z najgłębszej głębi naszych serc płyną do nas niewidzialne znaki, coś nas kieruje ku dobrym pragnieniom – a one przygotowują przyszłość. Wystarczy tylko mieć dobrą wolę – i nagle już się umie pokonać to, co było przerażające, dźwignąć ciężary, które zdawały się zbyt wielkie, naprawić błędy i krzywdy. Może nie to się w końcu liczy, że błądziliśmy, tylko – czy i jak ostatecznie zdołaliśmy to naprawić.
Pomyślała też, że wszystkie powitania zawierają w sobie od razu cały smutek pożegnań. Pewnie już nie zdąży zatańczyć na weselu małej Mili. Ale jeszcze na pewno zdąży ją pokochać. I nauczy ją wielu, wielu rzeczy dobrych i pięknych.
– Co mówiłaś, Babi? – spytał zaciekawiony Józinek, który podszedł od tyłu i wtulił rudą łepetynę pod jej ramię.
A ona przecież powiedziała – chyba tylko w myśli? – to samo, co zwykle:
– Dziękuję.
15 października 2005