Małgorzata Musierowicz Cykl Jeżycjada (13) Tygrys i Róża

Małgorzata Musierowicz

Tygrys i Róża



Czwartek, 18 lutego

1

Caluteńki Poznań zasypany został śniegiem, a wciąż jeszcze wichura dostarczała świeżych zapasów bieli. Ulice były wyludnione - komu by się chciało przedzierać przez te zaspy? Ten, kto właśnie dotarł szczęśliwie do domu po pracy lub po szkole, siedział sobie teraz w miłym cieple i reanimował się gorącą zupą. Laura też by tak chciała, lecz, niestety, nie miała nic do gadania: mama wydelegowała ją do pomocy Grzegorzowi. Perfer et obdura!*[Znoś i panuj nad sobą! (łac.)]

Teraz, czując się jak uciśniony Kopciuszek lub inna piękna baśniowa sierota, młodsza Pyziakówna brnęła za swym ojczymem, taszcząc połowę zakupów, podczas gdy front atmosferyczny znad Skandynawii przemieszczał się gwałtownie ulicą Dąbrowskiego.

Wiedzie ona prosto jak strzelił ze wschodu na zachód (lub vice versa*[Na odwrót]) i już od ponad wieku w sposób symboliczny wystawiona jest na powiewy znad Azji lub, wręcz przeciwnie, Europy.

Laura sugerowała Grzesiowi, żeby wziąć samochód i pod jego osłoną udać się na sprawunki. Lecz pomysł ten nie spotkał się z życzliwym przyjęciem. Świeżo kupiony w systemie ratalnym ford traktowany był przez właściciela jak żywa istota, i to w dodatku cechująca się wrażliwym zdrowiem oraz czułym usposobieniem. Tak delikatnego tworu nie wyprowadza się na dwór w niepogodę. Można to natomiast zrobić pasierbicy. Cóż z tego, że boli ją gardło, cóż z tego, że strzyka jej w uchu? Pasierbicy nikt o zdanie nie pyta. Pasierbicy nie ceni się nad miarę. Rzuca się ją na pastwę zamieci i każe dźwigać zapasy soku „Dr Witt” w ciężkich butlach, cały kontenerek proszku do prania oraz dwa kilogramy jabłek.

Tak użalając się nad sobą (zawsze jej to dobrze robiło), Laura nie miała pojęcia, że może być jeszcze gorzej, że mianowicie jej ojczym może spotkać na swej drodze dawnego kolegę ze studiów, czyli Jerzego Hajduka, dyrektora liceum imienia Żeromskiego. Zderzywszy się na chodniku przed Teatrem Nowym, obaj brodaci panowie wydali radosne okrzyki zdumienia i oznajmili sobie nawzajem, że dawno się nie widzieli. Laura nie dostrzegała w tym fakcie niczego zdumiewającego. Grzegorz Stryba z zasady nie chadzał na wywiadówki swych dwu przybranych córek, toteż nie miał sposobności ujrzeć kolegi Hajduka w roli wychowawcy starszej z nich, Róży. Jerzy Hajduk natomiast, jako szef wielkiej placówki oświatowej o sporej renomie oraz chlubnej tradycji, po prostu, ex definitione**[Co wynika z definicji], nie mógł mieć czasu na spotkania towarzyskie. Nawiasem mówiąc, Laura nie zamierzała w roku przyszłym iść szlakiem rodzinnej tradycji i zdawać do liceum Żeromskiego. Po pierwsze, dyrektor jej się nie podobał. Po drugie, pociągający Wiktor Lelujka uczył się w „Marynce”, czyli w liceum św. Marii Magdaleny; nadto, nauczyciele z „Marynki” nie pozostawali w długoletnich związkach przyjaźni z domem Borejków, co nareszcie dać mogło przynajmniej jednej jego mieszkance upragnioną anonimowość i odrobinę choćby wolności.

- Co porabiasz, stary łobuzie? - wypytywali się wzajemnie panowie, gdy tymczasem śnieg nieodgadnionym sposobem dostał się Laurze pod czapkę i w głąb dekoltu. Postawiła zakupy obok nogi ojczyma i bez słowa schroniła się pod daszkiem, osłaniającym wejście do teatru, zaś dwaj kumple z UAM stali, stali i stali, i nie mogli się rozstać, wymieniając informacje o swych sukcesach naukowych, rodzinnych i zawodowych. Grzegorz opowiedział nawet o czekającym go wyjeździe do Kanady oraz o swej nowej książce, zaś Jerzy Hajduk podzielił się z kolegą wiadomościami o swym udziale w reformie oświaty. Potem jęli wspominać poszczególnych kolegów i koleżanki z wydziałów matematycznego i fizycznego UAM, dzieląc się wiadomościami - często wstrząsającymi - o ich obecnych losach. O ile Laura dobrze zrozumiała poprzez świst wichury, jeden z ówczesnych prymusów został kimś ważnym w rządzie Buźka, zaś koleżanka matematyczka trafiła do ścisłego grona doradców ministra edukacji. Tą prostą drogą dwaj starzy kumple znaleźli się we wzburzonym nurcie tematycznym, złożonym z narzekań i konstruktywnej krytyki; omówili więc pokrótce wszystkie cztery wielkie reformy społeczne, zwekslowali w sposób naturalny na strajki anestezjologów, a zakończyli opiniami na temat rolniczych blokad na drogach (byli im zasadniczo przeciwni).

Laura stała, marzła i klęła w duchu. Już dawno byłaby się odezwała i w sposób stanowczy położyła kres przydługiej pogawędce, gdyby dyrektor Hajduk nie był zarazem wychowawcą Pyzy. Mimo wszystko - tego się siostrze nie robi!

- Wpadnij kiedyś, Jurku - zapraszał Grzegorz, a dyrektor, odgarniając obiema garściami śnieg z oczu i brody, obiecywał, że wpadnie na pewno, bo już się stęsknił za Gabrysia.

- Tyle w niej ciepła, tyle ciepła - powtarzał, dygocząc od nowego uderzenia wiatru, a Laura zastanowiła się, dlaczego każdy, kto mówi o jej matce, używa zawsze tylko określeń pozytywnych lub wręcz superlatywów. Nikt jakoś nie wspomina o jej potwornym despotyzmie, nikt nie widzi, że mama bywa męcząco bezkompromisowa i beznadziejnie nudna w swej uczciwości i prostolinijności. Nie mówiąc już o tym, że biedaczka czepia się małostkowo takich głupstw, jak czyjś odważny makijaż czy zbyt długie, jej zdaniem, zażywanie kąpieli. Nikt też nie zauważa, że jest mama przesadnie zakochana w swym beniaminku, Ignacym Grzegorzu, i że nazbyt często oddaje mu cały swój czas i uwagę, nie zważając na potrzeby obu córek. - Gabrysia jest zawsze taka spokojna, taka promienna - unosił się rozczulony dyrektor Hajduk, a Laura uśmiechnęła się krzywo pod zaśnieżonym nosem, przypominając sobie dzisiejszą scenę poranną, kiedy to mama z okrzykiem „cholera jasna!” walnęła pięścią w drzwi łazienki. No, dobrze, przypuśćmy, że spieszyła się do pracy, ale ona, Laura, też się spieszyła, do szkoły, a wiadomo, że nie mogła wyjść z nieumalowanymi rzęsami. Są chwile, kiedy mama niczego nie rozumie.

- No to cześć! - panowie zdecydowali się wreszcie pożegnać, a dyrektor Hajduk zauważył nagle milczącą kupkę śniegu, usypaną przed wejściem do teatru, i zapytał kto to.

- To? - powtórzył z zaskoczeniem Grzegorz, który chyba dopiero teraz przypomniał sobie, że nie jest sam. - To Tygrysek, nasza średnia pociecha - rzekł, a Laura pomyślała, że zabrzmiało to jakoś dwuznacznie. Lecz dyrektor nie słyszał, bo już myślał o czym innym. Przetarłszy zaśnieżoną tarczę zegarka, wydał lekki okrzyk i stwierdził, że musi lecieć. Wbrew własnym słowom jednakże nie poleciał, tylko dorzucił zbędne wyjaśnienie:

- Zaraz jadę do Środy, mam tam matkę.

- Ty masz matkę? - zdziwił się Grzegorz.

- Ja? - zdziwił się z kolei Jerzy Hajduk. - Nie, ja nie mam matki.

- No, właśnie - rzekł Grzegorz, uspokojony. - Przecież zawsze byłeś sierotą.

- Nie, nie zawsze. Tylko od pewnego czasu.

- Ale w Środzie masz matkę? - drążył Grzegorz dość, w gruncie rzeczy, nietaktownie i Laura zastanowiła się, co jeszcze dzisiaj będzie musiała znieść. Ze wszystkich absurdalnych zajęć, jakie mogła sobie imaginować, stanie w cienkich rajstopkach na zimnie, pośród zamieci, i wysłuchiwanie sporu dwóch brodatych facetów, na temat posiadania matki przez jednego z nich, było chyba najbardziej idiotyczne. Laura zasadniczo aprobowała rodzaj męski, tak fascynująco odmienny i tak bardzo pociągający, lecz bynajmniej nie gustowała w każdym jego okazie. Dyrektor Hajduk, na przykład, wydał się jej nudziarzem, zwłaszcza że obecnie przystąpił do pedantycznych wyjaśnień: .

- Belferski skrót myślowy. W Środzie mam matkę ucznia. Zdolny chłopak, olimpijczyk. Wyrwał się z domu, bo matka tęgo pije, i zamieszkał tu. Ona nie daje synowi ani grosza, ojciec nie żyje. Gdybym od czasu do czasu nie pojechał tam z mediacją...

- Rozumiem - zrozumiał wreszcie Grześ, którego twarz w całości pokrywał już śnieg, zaś szkła okularów zalepione były białymi stożkami puchu.

Wiatr uderzył nagle tak potężnym zrywem, że obu panów przeniosło pod wejście do teatru.

Już - już widać było koniec miłej pogawędki, gdy wśród wycia wichury dał się słyszeć świergot telefonu komórkowego i obaj panowie, jak na komendę, sięgnęli do kieszeni. Po krótkiej szamotaninie każdy z nich wydobył zgrabny aparacik i usiłował, w tych trudnych warunkach atmosferycznych, ustalić, do kogo to dzwoni i które. Dzwoniło do Jerzego Hajduka.

- Tak jest, panie ministrze - powiedział, ustawiając się bokiem pod wiatr, by lepiej słyszeć. - Tak, jutro, wiem oczywiście. My oczywiście przyślemy jak najspieszniej. Tak jest, dziękuję bardzo. Miłego wdrażania. Tak jest, dziękuję. Do usłyszenia. - Wyłączył telefon, schował go i wyjaśnił Grzegorzowi: - Minister.

Grzegorz z szacunkiem pokiwał białą głową i wyciągnął białą dłoń ku swemu rozmówcy, gdy w tej samej chwili rozległ się ponownie sygnał i cała pantomima rozegrała się na nowo. Tym razem dość szybko wyszło na jaw, że dzwoni telefon Grzegorza.

- Tak, Gabrysiu - krzyknął do słuchawki, ustawiając ją antenką pod wiatr. - Już kupiliśmy! Za długo? A bo spotkałem Jurka Hajduka. Gadamy sobie. Tygrysek? Tygrysek nie gada. Co robi? No, jak to co robi. Stoi sobie. Wiatr? Wiatr wieje. Mocno. Wracać natychmiast - no, dobrze, już wracamy. Tak. Pozdrowię na pewno. Pa. - Spojrzał na Hajduka i wyjawił: - Gabrysia. Przesyła ci uściski.

- Żałosne - myślała Laura, podczas gdy dwaj mężczyźni przystąpili do kolejnej fazy pożegnania, poklepując wzajemnie swe zaśnieżone łopatki i znów wymieniając zaproszenia oraz uściski zgrabiałych dłoni. I to ma być elita intelektualna tego miasta! Na Jowisza, jak to jeszcze długo potrwa? Żegnają się, jakby na wieczność, a przecież Jerzy Hajduk mieszka przy Słowackiego, tuż za rogiem!

No, nareszcie. Koniec. Rozstanie. Dyrektor uśmiechnął się i w tejże chwili po prostu znikł, jak wessany przez trąbę powietrzną, zaś Grzegorz podskoczył dwa razy w miejscu, zatarł ręce i zarządził:

- Chodź, Tygrysku! - na co Laura odparła:

- Doprawdy, Grzesiu, nie mogę. Przymarzłam do podłoża.

- To nie włożyłaś botków, jak ci kazałem? - rzucił zdziwiony ojczym, a ona zastanowiła się, czy aby na pewno lubi go tak, jak się jej czasem zdawało. Ktoś do tego stopnia pozbawiony wrażliwości i wyczucia, by sądzić, że czternastoletnia dziewczyna może wyjść z domu w rozdeptanych buciorach godnych pracownicy chlewni, nie był ideałem opiekuna i wychowawcy. Choć trzeba przyznać, że miewał też i wzloty w tej roli i że gdyby nie jego pośrednictwo, stosunki Laury z mamą układałyby się już całkiem marnie.

2.

Ledwie wiatr wrzucił ich do obszernej bramy kamienicy numer pięć przy Roosevelta, wpadł na nich odziany militarnie młody człowiek wysokiego wzrostu. Był to, rzecz jasna, Fryderyk Schoppe, ukochany Róży, który zbiegał ze schodków parteru. Jak co dzień, odprowadził właśnie Pyzę po szkole. Fryderyk był mózgowcem o roztargnionym spojrzeniu i sposobie bycia pełnym niewymuszonej wyższości in­telektualnej. Jak dotąd nie dostrzegł w Laurze istoty przeciwnej płci. Nie było nawet zupełnie jasne, czy dostrzegł w niej choćby istotę ludzką. Spoglądał na nią zawsze raczej jak na mało interesujący okaz fauny, albo, w najlepszym razie, jak na kogoś, kto jeszcze długo będzie nosił pampersy. Fryderyk był smukłym blondynem o jasnych oczach ukrytych za szkłami okularów i właściwie cały wyglądał tak, jakby był za czymś ukryty. Pyzę wielbił bezkrytycznie, nazywał ją - nawet przy rodzinie - s woj ą. Róży czka i - jeśli wierzyć zakulisowym pogłoskom - zaręczył się już z nią potajemnie, tak by na pewno jej nie utracić na rzecz któregoś z braci Lelujków. Laura była zdania, że Pyza, zgodnie ze swą uległą naturą, pozwoliła mu się zbytnio zdominować. Kobieta nigdy nie powinna spowijać mężczyzny jak bluszcz, choć z całą pewnością powinna stwarzać takie wrażenie; taka była opinia Laury - na razie czysto teoretyczna. Po odbyciu przed dwoma laty pierwszej randki z niejakim Patrykiem. Laura zdecydowała, że trzeba sobie na razie dać spokój, gdyż uczniowie szkoły podstawowej nie są jeszcze przyzwoitym materiałem do studiów w tej dziedzinie. Patryk zaprosił ją do McDonald'sa na frytki i lody z polewą truskawkową, po czym odprowadził ją do domu, ględząc przez całą drogę o jakichś idiotycznych zespołach, ich liderach, singlach oraz koncertach. Laura wolała jazz nowoorleański, a już najbardziej lubiła operę, toteż nudziła się z Patrykiem jak mops. Pod samą bramą biedny chłopiec zrobił się czerwony i zapytał, czy może ją pocałować, na co Laura odparła, że nie, i tak się skończyła cała ta niesmaczna przygoda. Trudno się dziwić, że panowie w jej wieku przestali ją interesować raz na zawsze. Obecnie Laura podkochiwała się w Wiktorze, a on był człowiekiem poważnym, starszym od niej o całe pięć lat.

- Fryderyk! - zakrzyknął radośnie Grzegorz i nabrał tchu w płuca, a Laura jęknęła w duchu, przewidując kolejny postój w zimnej bramie. Na szczęście młodzieniec od razu krzyknął, że przeprasza, ale jest już spóźniony (zawsze był, ten pracuś), i łupiąc martensami, pobiegł dalej, dzięki czemu nic już nie mogło przeszkodzić ojczymowi i pasierbicy w dotarciu do domu.

Grzegorz wygrzebał z kieszeni kurtki zamarznięte klucze i otworzył drzwi mieszkania, po czym wtaszczyli tam swoje zakupy i nareszcie owionęło ich lube ciepło, pachnące kawą, kwiatami i smażoną cebulą oraz jeszcze czymś specjalnym, miłym i trudnym do określenia, co składało się na atmosferę domu rodzinnego. Laura zastanawiała się często, czy nie jest to przypadkiem zapach wieloletnich pokładów kurzu, pokrywającego regały z tysiącami książek, zgromadzonych przez wszystkich członków familii.

Zrzuciła mokre pantofelki. Palce stóp miała jak z lodu, a całym jej ciałem wstrząsały serie dreszczy. Postanowiła zrobić sobie herbaty lipowej. Zdecydowanie nie zamierzała zapaść na tę tragiczną grypę, która powaliła obecnie babcię oraz ciotkę Natalię.

Wyszła z kuchni, popijając parujący napar z błękitnego kubka, i przez ciemny przedpokój skierowała się do telefonu, stojącego pod lustrem. Zadzwoni sobie teraz do Lelujków - Wiktor, co prawda, nigdy nie chce z nią dłużej porozmawiać i, jeśli zdarzy się, że to on właśnie podniesie słuchawkę, mówi jakieś - Yyyy... i szybko woła najmłodszego. Łucka, zupełnie jakby to Lucek się Laurze podobał i jakby to do niego właśnie dzwoniła. Owszem, z wesołym i nieskomplikowanym Łuckiem gawędzi się całkiem miło, lecz prawdziwy czar koncentruje się jednak w osobie Wiktora. Ten człowiek jest po prostu naładowany seksapilem. Postanowiła tym razem jakoś go zagadnąć i przez chwilę stała w mroku korytarza, obmyślając fascynujące tematy do konwersacji.

Jakoś nic jej nie przychodziło do głowy.

Stojąc w mroku, gryzła paznokieć kciuka. Po lewej, w ścianie naprzeciwko kuchni, jaśniał prostokąt uchylonych drzwi pokoju dziadków. Widać było ścianę książek i bujnie rosnący filodendron oraz fragment łóżka, w którym leżała Babi (wszyscy już teraz za Ignacym Grzegorzem nazywali tak babcię Borejko). Nagle w pole widzenia weszła jasnowłosa postać w dżinsach - wysoka i zamaszysta. Mama. Szybkim, charaktery­stycznym dla siebie ruchem, wyjęła z szafy komplet bielizny pościelowej i zbliżyła się z nim do łóżka. Pochyliła się z uśmiechem, po czym nagle wyciągnęła rękę i pogłaskała Babi po twarzy. Na widok tej czułości sercem Laury szarpnęła bolesna zazdrość. Dlaczego mama jej tak nigdy nie pogłaszcze? Dlaczego dla wszystkich ma uśmiech i miłość, a dla niej - tylko upomnienia i dobre rady?

- No, wstawaj, wstawaj - powiedziała mama, lecz Babi oświadczyła, że nie warto się trudzić z tą pościelą. Chorowała w tym jeden tydzień, to może pochorować i drugi, a nawet trzeci. Wygłosiwszy tę ponurą opinię, babcia opadła bez sił na poduszki. Mocno schudła w tej chorobie i źle wyglądała. Nawet nos jej się zaostrzył, a na policzkach miała czerwone wypieki.

Mama jej zupełnie nie słuchała: zebrała rozrzucone na kołdrze książki i odłożyła je porządnie na nocny stolik, po czym pomogła babci wstać i ubrać się w szlafrok.

- Dobra nasza - powiedziała wesoło. - To teraz sobie siadaj w fotelu, a ja tu raz - dwa...

- Kręci mi się w głowie - powiedziała Babi słabo i nagle się rozpłakała.

Mama uchwyciła ją pod łokcie, posadziła w fotelu stojącym obok łóżka i przykucnęła.

- Co się dzieje? - spytała, zaglądając babci w oczy.

- Za dużo masz pracy - powiedziała Babi, pociągając nosem.

- To nie jest powód do wylewania łez, zwłaszcza twoich - stwierdziła mama krytycznie.

- Za dużo masz pracy ze mną... - uściśliła babcia.

- No, jak to w chorobie. Sama wiesz o tym najlepiej - odparła mama tym swoim dziarskim, optymistycznym tonem, który Laurze okrutnie obrzydł, jako przejaw sztuczności.

- Będzie gorzej. - Babi otarła oczy.

Laura uznała, że takie rozklejanie się z powodu byle grypki jest jednak znaczną przesadą. Poza tym dziwnie i niemiło czuła się, obserwując Babi w tym stanie; zwykle babcia była skłonna do drwin i sarkazmów, i to było jakoś normalne oraz - o dziwo! - krzepiące.

Naturalnie mama, jako wieczna samarytanka zawodowa, już siedziała obok, ściskając dłonie babci.

- Będzie gorzej? Niekoniecznie - powiedziała po chwili. - A jeśli nawet... kiedyś... to pamiętaj, że ja po prostu lubię być z tobą. Wciąż mi tego za mało. No. jazda, koniec płaczu. Zaraz się położysz w świeżutkiej pościeli i ujrzysz wszystko w innym świetle. Nie roń łez. To nie w twoim stylu.

- To fakt - przyznała Babi i energicznie wytarła nos. Wyprostowała się. - Ja tylko nienawidzę być chora.

- Kto lubi - mruknęła mama, zdejmując poszewkę z poduszki.

- Są tacy, którzy lubią.

- A my nie. No, jazda, uszy do góry. Za parę dni będziesz zdrowa.

- mama wstała i z rozmachem uniosła z łóżka kołdrę, po czym zaczęła| rozpinać guziki powłoczki.

- Zawołaj dziewczynki, pomogą ci - zaproponowała Babi, wyraźniej zakłopotana swoją bezradnością.

- Ech, nie warto - lekko odpowiedziała mama.

- Za mało od nich wymagasz. Zamęczysz się.

- Nie przesadzaj. Wszyscy mi pomagają, a Pyza najwięcej.

- Za to Tygrys wcale. Niedobre dziecko.

- Dobre, dobre, tylko rogate - łagodząco powiedziała mama, a Laurze krew uderzyła do głowy ni to z oburzenia, ni to z żalu. Najbardziej dotknęły ją słowa mamy, nie babci. Ta wspaniałomyślność! Ta pobłażliwość w głosie! O. to nie do zniesienia. Człowiek miałby od razu ochotę zrobić coś niegodziwego, i to tak, żeby mamę prawdziwie zabolało. Spiskują sobie! Namawiają się na nią! Ciekawe, co tu jeszcze zostanie powiedziane. Postanowiła stać nadal w ciemnościach i słuchać - lecz nagle prąd powietrza owionął jej kark i policzek: tuż obok, nie widząc jej wcale, przeszła Pyza i swobodnie wkroczyła w oświetloną strefę, wołając:

- Zostaw, mamo, ja to zrobię - pozytywna bohaterka, jak zwykle, pupilka mamy, babci, dziadka, Grzegorza, ciotek, wujów i pociotków pogodna i zadowolona z siebie w stu procentach, ta zaręczona szczęściara, która zawsze wiedziała, jak postąpić, co powiedzieć i czym się komu przypodobać.

- No, jak tam Fryderyk? Pił herbatkę? - dopytywała się babci już rozpogodzona, jakby ujrzała jakiś cholerny promyczek, a Pyza śmiechem odpowiedziała, że nie, nie pił, bo bardzo się dziś spieszył Dziadek go tylko zagadnął, więc Fryderyk polecił Ignasiowi, by pokazał mu, jak się wchodzi do Internetu. Dziadzio już - już się chciał obrażać, lecz Fryderyk mu wyjaśnił, że dzieci najszybciej się oswajają z komputerami; sam nauczył Ignasia tydzień temu i mały wszystko w lot chwycił, więc teraz bez problemu przybliży dziadkowi całe zagadnienie.

Opowiadając, Pyza sprawnie zdejmowała z kołdry powłoczkę i zakładała nową.

Odtrącona, pominięta, zapomniana, Laura stała, cierpiąc męki zazdrości. Pojęła, że dłużej nie może śledzić tej idylli, a ponieważ mama, zebrawszy zużytą pościel, ruszyła z nią właśnie do drzwi - Laura bez namysłu wślizgnęła się do sąsiedniego, zielonego pokoju, gdzie rezydowała ciotka Natalia.

3.

Od czasu, gdy w roku 1977 Borejkowie z czterema córkami zamieszkali na parterze starej kamienicy przy Roosevelta 5, największy pokój, nazwany zielonym od koloru pierwszych tapet, raz tylko prze­malowano na żółto. To Grzegorz odważył się stwierdzić, że słoneczny odcień dobrze zrobi temu kwadratowemu salonowi o wysokim suficie i wielkim, potrójnym oknie balkonowym, wyglądającym na wschód. Ledwie jednak zszedł z drabiny i ocenił swe dzieło - już mieszał w kuble barwnik, potrzebny dla nadania ścianom ich poprzedniego, butelkowego koloru. Pokój powrócił więc do swego zwykłego wyglądu i stary zegar z wiśniowego drewna we właściwy sobie dyskretny sposób wtopił się w tło, zaś podniszczone meble poczuły się znów swojsko i nie musiały się wstydzić swojego ubóstwa. Dzięki temu, że przeciwna strona ulicy Roosevelta była niezabudowana, okna ukazywały rozległą panoramę z mostem Teatralnym i dalekimi wieżami kościoła Dominikanów, zielonego Pegaza na szczycie Opery, wyższe budynki Śródmieścia wreszcie - ogromne, zmienne niebo; a wszystko to razem jaśniało ciemnawym zwykle pokoju jak świetlisty obraz akwarelowy, co chwilę inny.

Teraz za oknami było już granatowo, tylko światła latarń rysowały a śniegu ciepłożółte kręgi. Wściekle wiało i sypało - przez nieszczelne, stare okna wciskała się, wyjąc, wichura. W normalnych warunkach pogodowych dobiegał tu intensywny hałas uliczny, zgrzyt tramwajów i rozmowy przechodniów, okrzyki, śmiechy i przekleństwa, a także tupot różnorodnych obcasów i obcasików. Co jakiś czas dawał się słyszeć miarowy stukot pociągu, jadącego równolegle do Roosevelta, torami pod mostem Teatralnym. Tęskne sygnały lokomotyw i elektro­wozów, podobne do okrzyków żurawich, brzmiały smutno i przynaglająco. Laura lubiła patrzeć na pociągi z wyżyn mostu. Wracając ze szkoły, przystawała, opierała się o żeliwną, szeroką balustradę i rzucała gałązki lub drobne monety na uciekające dachy wagonów, jakby wyprawiała w świat pilne przesyłki - a potem długo patrzyła za odjeżdżającym pociągiem, zastanawiając się, kto je odnajdzie i dokąd one dotrą.

Teraz głos pociągu dobiegł z oddali, jakby zgłuszony ścianą waty. Jakaś pojedyncza lokomotywa przedzierała się dzielnie przez burzę śniegową. Laura zatęskniła gwałtownie za podróżą - w nieznane, w dal, w tajemnicę. Gdyby miała skrzydła, odleciałaby natychmiast i bez zastanowienia, a także - bez żalu. Gdyby miała choć samochód - już by jej tu nie było. Gnałaby przez zadymkę, płatki wirowałyby w snopach światła, lasy przepływałyby po obu bokach szosy... Niestety, niestety - jest się w domowej niewoli! - Laura padła buntowniczo na fotel, założony książkami i gazetami. Łups! - z oparcia spadł gruby tom Leśmiana - „Klechdy sezamowe”. Zlękła się hałasu, lecz ciotka spała dalej, tylko lekko zadrgały jej cienkie palce o bły­szczących paznokciach.

W pokoju pachniało kwiatami. Laura rozejrzała się - niskie boczne światło lampki pozostawiało w mroku sufit i górne partie ścian, lecz, błyszczało za to w wielkim lustrze, w kiwającym się cicho krążku wahadła i w szklanym wazonie z hiacyntami. To one tak pachniały. U, śliczny zapach. Cudowny. Nad kwiatami, zawieszone w oknie, drżały papierowe figurki origami, które masowo produkowała ta najdziwaczniejsza z czterech sióstr Borejko.

Ciekawe, od kogo te hiacynty.

Do kroćset! - pomyślała nagle Laura, która ostatnio przeczytał; „Trzech muszkieterów” Dumasa, utożsamiając się oczywiście z postaci, lodowatej piękności, Milady, lub, na zmianę, z osobą przebiegłego i tajemniczego Aramisa. - Do kroćset! - jak mawiał ten poczciwiec d'Artagnan - nie ma tu żadnych fotografii! Nie ma ani jednego portretu, nawet tego odwiecznego, na którym ulubiony poeta ciotki Rainer Maria Rilke, stoi z miną inspektora służb kolejowych. Dawne już znikła kolorowa fotografia Filipa Bratka i nie została zastąpieni przez żadną inną. Ciotka jest sama. Odkąd zerwała z Filipkiem (ach, jaka szkoda!), zajęła się tylko pracą i czytaniem w kółko tych samych książek z baśniami. Poszła uczyć polskiego w liceum społecznym i wygląda na zupełnie zadowoloną z tego stanu rzeczy. Kwiaty są na pewno od uczniów. Bo od kogóż by, przecież nie od Filipa, który wyjechał już we wrześniu na stypendium do Bostonu. Oj, ciotko, ciotko - nie żal ci?

- Słucham? - odezwała się nagle Natalia, wystawiając rudą głowę spod kołdry i mrugając lśniącymi oczami. - Tygrys? - zdziwiła się na widok siostrzenicy. - Co tu robisz? Mówiłaś coś?

Nie, jako żywo, nic nie mówiła. O, rany. Tajemnicze zdolności ciotki nieraz już Laurę zastanawiały. Nutria chyba naprawdę - jak twierdziła Pyza - umie czytać w myślach!

- Zrobić ci, ciociu, herbaty lipowej? - zapytała uprzejmie, żeby ukryć zmieszanie.

Natalia spojrzała na nią ze zdumieniem.

- A wiesz... że chętnie bym się napiła - odparła i rozkaszlała się głośno. Jej szczupła, piegowata twarzyczka była rozgorączkowana, a od kaszlu przybrała barwę buraka. - Taka dziś jesteś troskliwa... - wysapała wreszcie. - Co się stało?

- A co się miało stać. do kroćset?! - oburzyła się Laura.

- No, bo...

- Co: no bo?! - rozsierdziła się Laura. - Co: no bo?!

- No, bo... - zdeprymowało ciotkę - wiesz... ty nigdy nikomu nie proponujesz...

- Czego?

- No... przysługi, czy bo ja wiem... No, po prostu nie masz tego zwyczaju... - tłumaczyła się ciotka, mrugając z zakłopotaniem.

Laura zawsze wiedziała, że ta delikatna osoba po prostu się jej boi. Podsłuchała zresztą kiedyś takie wyznanie Natalii - ale przecież i całe jej zachowanie na to wskazywało. Teraz też umknęła wzrokiem, odkaszlnęła i szybko zmieniła temat:

- Co robi twoja mama?

- Oczywiście pociesza babcię - drwiąco odrzekła Laura, nie spusz­czając z ciotki nieruchomego, świdrującego spojrzenia. Natalia zerknęła na nią, po czym znów szybko odwróciła wzrok.

Zapadła grobowa cisza.

- Wiesz, Tygrysku - przemówiła wreszcie Natalia, jakby zbierając się na odwagę. - Zawsze się zastanawiałam, skąd w tobie, tyle hardości.

- Hardości?

- To chyba jest właściwe słowo - bąknęła Natalia, znów spłoszona.

- Hm. No, nie wiem... - wycedziła Laura. - Może ja to mam po ojcu? - wysunęła niewinne przypuszczenie i z satysfakcją obserwowała, jak ciotka robi wielkie oczy. Zabawne. Zabawne. Odkąd przed rokiem Laura po raz pierwszy poruszyła na serio sprawę Janusza Pyziaka - jaki był, dlaczego odszedł i jak to możliwe, żeby nie chciał nawet zobaczyć córki, urodzonej po jego wyjeździe na emigrację - cała rodzina zaczęła się zachowywać podejrzanie. Mama, przyciśnięta do muru, najpierw się popłakała, a potem przyznała, że Laura jest podobna do swego ojca, a nawet ma jego oczy. Rozwiała w ten sposób poważne wątpliwości córki. Laura zastanawiała się bowiem, czy jest aby na pewno - jak się twierdzi w rodzinie - dzieckiem tego samego człowieka, który powołał do życia kogoś takiego, jak Pyza. Z wielu względów wydawało się to zupełnym niepodobieństwem. Rozmowa z dziadkiem nie wniosła wielu nowych danych; udzielił on wnuczce nader ogólnikowych informacji na temat młodego Janusza Pyziaka, po czym zwinnie przeskoczył na tematy ogólne, a zakończył, rzecz jasna, cytatem łacińskim. Babcia z kolei, indagowana w tej samej sprawie, zaczęła kluczyć, tłumacząc, że oto Laura wchodzi w burzliwy okres przemian wieku dojrzewania; dopiero gdy się ją ofuknęło, objaśniła odejście Pyziaka faktem trwania w Polsce stanu wojennego (cała ona!). Na zakończenie tamtej rozmowy babcia niechcący puściła farbę: zdradziła mianowicie, że Janusz Pyziak bynajmniej nie umarł, jak Laura podejrzewała. Żyje. I nawet pisuje - do swej siostry w Toruniu. Siostra, jak wynikło z dalszego śledztwa, miała na imię Alma, była naukowcem i nie utrzymywała kontaktów z rodziną Borejków. Naturalnie, pierwszą czynnością Laury było przejrzenie na poczcie książki telefonicznej Torunia. Znajdował się w tym spisie Pyzik Stanisław i Pyzio Jerzy oraz Maria, lecz nie było nikogo - nikogo! o nazwisku Pyziak. Pewnie siostra ojca nie miała telefonu. Albo miała, lecz zastrzeżony. Albo wyszła za mąż i zmieniła nazwisko. Albo miała po prostu telefon komórkowy, jak wszyscy teraz. Laura porzuciła ten trop. Zażądała natomiast, żeby Babi pokazała jej utajnione dotąd zdjęcie ślubne rodziców oraz wszelkie możliwe pamiątki po ojcu. Żadnych pamiątek - rzecz ciekawa - nie przechowywano. Dano jej jednak sposobność obejrzenia czarno - białej fotografii amatorskiej o for­macie pocztówkowym. Na pierwszym jej planie widniało smętne i nieco nieostre oblicze babci, obok której tkwiła jakaś gruba okularnica w towarzystwie odzianego w solenny garnitur młodzika - Roberta Rójka. W tle można było zauważyć tabliczkę Urzędu Stanu Cywilnego. Tuż pod nią stała młoda para. Tu już ostrość była doskonała, widać było każdy włos na nieporządnie uczesanej głowie mamy. Ubrana jakoś dziwnie ubogo i nietwarzowo, stała jak żołnierz na warcie, patrząc prosto w obiektyw ciemnymi, poważnymi oczami. Obok niej był - zwrócony nieco bokiem, jakby dystansując się od całej imprezy - wysoki, szczupły i ciemnowłosy młody człowiek, na widok którego Laurze drgnęło serce. Miał on jej własne skośne oczy w ciemnej oprawie, miał jej kształt twarzy i jej, nieco krzywy, uśmieszek! Mina jego wskazywała, że wszystko to śmieszy go trochę, a trochę irytuje, i że czuje się tu dość obco. Laura świetnie rozumiała taki stan ducha - sama go często doświadczała w tej rodzinie.

Nie dała poznać po sobie wzruszenia, mruknęła coś niegrzecznego. Tak jak się spodziewała, zmyliło to czujność babci. Fotografia została schowana na swoje miejsce (biurko dziadziusia), a Laura już wkrótce znalazła sposobność, by przejrzeć uważnie i w samotności szufladę, której nawet nie zamykano na klucz. Ale zawartość ją rozczarowała - były tam tylko banalne zdjęcia rodzinne, jakieś stare bilety do teatru i do Filharmonii, wysuszone gałązki wrzosu oraz bibułkowa serwetka z wyblakłym nadrukiem „Astoria”, na której charakterystycznym wąskim i spiczastym pismem dziadka nakreślono: „Amor vincit omnia*[Miłość wszystko zwycięża] Milu!”. Była też paczka jego listów, przewiązanych wstążeczką, ale w sumie nic ciekawego. Szarą kopertę, zawierającą dotąd zdjęcie ślubne jej rodziców, Laura zostawiła na miejscu. Samo zdjęcie natomiast zabrała, nikogo nie pytając. Ukryła je w swoim biureczku, pomiędzy zeszytami i książkami szkolnymi. Odtąd często oglądała tę fotografią i tym sposobem weszło jej w zwyczaj rozmawianie z tatą - młodym człowiekiem o szczupłej, inteligentnej twarzy i interesującym, trochę cynicznym uśmieszku. Opowiadała mu o tej ohydnej szkole i o tym, że nie ma właściwie żadnej przyjaciółki, i o tym, że Wiktor nie zwraca na nią uwagi, i o tym, że nikt, prócz dziadziusia, jej nie kocha. Nic popadała przy tym w żaden słodki lament, skądże znowu! - to nie było w jej stylu. Rozmawiała sobie z tatą tak, jak - była tego pewna - oboje lubili: kpiąco, lekko i niezobowiązująco.

A całkiem niedawno, zupełnym przypadkiem, natknęła się na pożółkły telegram z datą 13 marca 1983, nadany w Sydney, w Australii. Zapomniany papierek, zaadresowany do mamy, znajdował się w stare książce „Kuchnia polska” w rozdziale „Potrawy mączne”, co tłumaczyło się w pewnym stopniu treścią telegramu: JUŻ LECĘ SZYKUJ OBIAD PIEROGI Z GRZYBAMI UWIELBIAM KOCHAM PRZYBYWAM NIEDZIELA RANO OKĘCIE - JANUSZ.

W półtora roku później, w grudniu 1984, Laura przyszła na świat - ale jej ojca już wtedy nie było w Polsce. Jak się dopytała, wyjechał na dobre wiosną roku 1984 - i już odtąd nie dał znaku życia. Być może nadal przebywał w Australii? Nie wiadomo. Nie ma sposobu żeby go znaleźć. Chyba że...

- Co się stało? - przestraszyła się ciotka Natalia, bo Laura nagle zerwała się z fotela, tknięta niespodziewanym natchnieniem.

- Nic - odpowiedziała krótko, po czym opuściła zielony pokój. Że też wcześniej na to nie wpadła! Zmarnowała cały rok.

Ale teraz już wiedziała, gdzie ma szukać ojca.

4.

Ufff... jak ona na mnie spojrzała! - pomyślała Natalia, padając bez sił na miękkie poduszki i czując w głowie siedmiokrotny rezonans po huku zatrzaśniętych drzwi. - Wzrok jak błysk szpady! Brrr. Nie do wiary, że dziecko ukochanej siostry może tak człowieka przeszyć spojrzeniem. Co w niej siedzi? „Hardość” to jednak nie to słowo. Co to jest? „Mam to po ojcu” - powie sobie i łypnie tymi Januszowymi oczami, skośnie i tajemniczo. O, to fakt, że z wiekiem jest do niego coraz bardziej podobna. Pewnie, że nikogo nie wolno sądzić za odziedziczone cechy podobieństwa, ale, doprawdy, trudno się opędzić od porównań i oprzeć pewnym obawom.

Nie, nie hardość. Wzgardliwa drwina - o, właśnie. To z Tygryska promieniuje. To samo promieniowało i z Janusza Pyziaka. Nikt tego nie wyczuwał - a ona, Natalia - tak. Zawsze.

Miała zaledwie siedem lat, kiedy Gaba zakochała się w Januszu, dziesięć - kiedy się pobrali, a trzynaście - gdy Janusz porzucił Gabrysię spodziewającą się dziecka, z malutką Pyzą w wózku. Z początku Natalia lubiła Janusza, pomimo swoich przeczuć, za to później miała już prawdziwy powód, żeby go nie lubić.

Ale przecież Tygryska lubię! - pomyślała, przewracając się w gorącej pościeli. Wiatr wył pod drzwiami i łomotał nieszczelnymi ramami okien. Śnieg wciąż sypał, a Natalia wciąż się denerwowała. Coś się dzieje z Laurą. Ostatnio już mało mówiła o Januszu, najgorzej było rok temu. Zdawało się, że wspólnym wysiłkiem całej rodziny udało się przecież sprawę zażegnać - ale nie, tli się nadal. - Muszę o tym porozmawiać z Gabrysia - postanowiła Natalia i zaniosła się kaszlem. Bolało ją w płucach, głowa jej pękała. - Powinna tu zaraz przyjść, a wtedy spytam ją jakby nigdy nic...

Drzwi otworzyły się dokładnie w tej chwili i Natalia bez najmniejszego zdziwienia ujrzała w nich swoją najstarszą siostrę.

- Przyniosłam kolację - powiedziała Gabriela, wnosząc tacę z pa­rującym kubkiem, pełnym malinowej herbaty. - Jak tam, masz gorączkę? - postawiła talerz z kanapkami na stoliku obok łóżka i musnęła czoło siostry. - O, tak. Masz.

- Możliwe... - słabo odpowiedziała Natalia, błogo zanurzając w poczucie bezpieczeństwa i spokój. Zawsze tak się czuła przy Gabrieli Strachy i smutki przy niej znikały.

- Niewzruszone centrum - powiedziała na głos, a siostra stwierdziła:

- Nutria, ty majaczysz.

- Ani trochę. Jesteś moje niewzruszone centrum - oświadczyła z uporem Natalia.

Gabrysia obdarzyła ją swoim pięknym, ciepłym uśmiechem.

- A ty moje - zrewanżowała się.

- O, nie - zaprzeczyła Natalia. - Przecież to ja przez całe życie opieram się na tobie. To nie ja jestem twoim centrum.

- A kto wobec tego? - śmiała się Gabriela. Natalia spojrzała na nią poważnie.

- Nie wiem - odparła. - Sama powiedz, kto jest twoją opoką? Na kim zawsze możesz się oprzeć?

Gaba milczała i Natalia wyczuła, że być może przekroczyła granice dyskrecji, więc szybko powiedziała:

- Pytam, bo mam gorączkę i jestem na wariackich papierach. A więc - nie wiesz?

- Wręcz przeciwnie - zaprotestowała żywo Gabrysia. - Jeśli milczę to dlatego, że szukam na zbyt długiej liście...

- Przecież nie będę cię pytać, kogo kochasz najbardziej - zaczęła Natalia, chcąc dokończyć: „bo to byłoby dziecinne”, lecz w tej same sekundzie Gabriela odpowiedziała bez namysłu:

- Tygrysa.

Sama się zdumiała tą odpowiedzią i umilkła, patrząc na równie zdumioną siostrę. A kiedy Natalia znów opadła na poduszki, Gabriela zakłopotana, zaczęła się tłumaczyć:

- Nie, właściwie... jak mogłam tak palnąć... równie dobrze mogę powiedzieć: Pyzę, Ignasia, Grzesia, mamę, ciebie, tatę... niekoniecznie w tej kolejności.

- Tak - odpowiedziała Natalia, pokasłując. - Ale liczy się te pierwsza odpowiedź.

- Ależ... głupstwo, kocham was wszystkich tak samo mocno przysięgam. Nie wiem, dlaczego wyrwało mi się: Tygrys.

- Ja wiem - powiedziała Natalia.

- No?

- Człowiek zawsze powie najpierw o tym, co go najbardziej boli.

Gabriela umilkła i siadła w fotelu, tam gdzie przedtem Laura.

- Tak - przyznała po chwili, kiwając jasną głową, i spojrzała w oczy siostry swoimi, brązowymi jak kasztany. - Skąd ty wiesz takie rzeczy, Nutria?

- Czuję - wykasłała Natalia. - Wiesz, Laura była tu przed chwilą.

- I co?

- Też powiedziała w pierwszym odruchu o tym, co ją najbardziej boli. Gabriela znieruchomiała.

- Janusz - odgadła.

- Tak. Gabuniu, przepraszam, że o to zapytam... starałam się nigdy nie pytać, bo jak pytałam, to było ci przykro... - plątała się Natalia.

- Więc już potem nie pytałam, ale teraz spytam, bo jak już pytać, to pytać...

- To pytaj - machnęła ręką Gabrysia.

- Czy rzeczywiście nie wiesz, co się z nim dzieje, czy tylko tak mówisz?

- A co ty myślisz, że mogłabym!... - zdenerwowała się natychmiast Gabriela, lecz widząc, że Nutria aż się skuliła, zaraz powiedziała spokojniej: - Żadnych wieści od lat piętnastu. Poza tym, że mama spotkała kiedyś jego siostrę.

- Tak, słyszałam. I niczego więcej nie chcesz się o nim dowiedzieć?

- nieśmiało zaczęła Natalia, a Gabrysia pobladła.

- Ja już dość o nim wiem - powiedziała stanowczo. - O wiele za dużo. Po co mam się jeszcze teraz dopytywać?

- Bo to intryguje Laurę - mruknęła Natalia. - Muszę ci to powiedzieć: będą kłopoty. Czuję.

Gabriela przez chwilę milczała, skubiąc nitkę, wystającą ze spranego mankietu koszuli.

- Hm, hm - powiedziała. - No, dobra. Niech będą. Nie mam się czego wstydzić i nie mam przed czym uciekać. A więc - poradzę sobie.

Natalia otworzyła usta, żeby jeszcze coś powiedzieć, ale Gabriela klepnęła ją w łopatki. - No, dosyć. Nie zapominaj, że chorujesz. Popij no herbaty z sokiem. A właśnie - kiedy wyzdrowiejesz?

- Nigdy - ponuro odparła Natalia. - Już zawsze będę miała grypę.

- Przy takim nastawieniu - faktycznie, marne widoki. A klasa maturalna nie ma swojej polonistki.

- Właśnie! - zreanimowała się Natalia. - Idą powiedziała, że wpadnie wieczorem i postawi mnie na nogi.

- Tak? A jak ona cię postawi na nogi?

- Postawi mnie na nogi przez postawienie mi baniek - wyjaśniła Natalia. - Patrz, nasza siostra studiowała przez sześć lat, zrobiła doktorat i specjalizację drugiego stopnia - po to, żeby teraz stosować metody prababek!

- To samo dotyczy hodowli niemowlaków - wyjawiła Gabrysia ze śmiechem. - Jak Józinek ząbkował, to mu smarowała dziąsła preparatem kupionym za ciężkie dolary. A małej Łucji daje teraz przypieczoną skórkę razowca!

- A Pulpecji też dziecko ząbkuje? .

- Ząbkuje. Nie pamiętasz, że to już ta pora?

- Nie pamiętam.

- Jak będziesz miała własne dzieci, zapamiętasz raz na zawsze.

- Nie będę miała.

- Hę?!

- Tak postanowiłam. Przejdę przez życie samotnie. I skonam. Nie potrzeba mi absolutnie nikogo. Ani męża, ani dzieci. Nikogo.

- Nikogo?! Akurat ty? Bujda. Ty właśnie potrzebujesz innych ludzi, jak nikt. Musisz komuś oddać swoje życie, bo nie będziesz żyła naprawdę.

- Nie mam komu - mruknęła Natalia.

- Cicho. Cicho.

- Więc - kiedy ma miejsce to ząbkowanie?

- W szóstym miesiącu pierwszy ząb, to jest ogólnoświatowa norma. Ignacy Grzegorz jednakże...

- No, tak, wiem, ale on jest przecież genialny. Popatrz, Gabrysiu, to one mają już po sześć miesięcy! Czy tak?

- Słuchaj. Jeśli Idą i Pulpecja rodziły pierwszego sierpnia, to ich córki mają - no? Ile?

- A widzisz, Gabuniu. Sama nie wiesz.

- Ja wiem! - tylko pytam ciebie. No, ile?

- Mają po sześć miesięcy? - odgadła po namyśle Natalia.

- Brawo! Brawo! Doskonała odpowiedź!

Nutria zachichotała.

- Jak one to zrobiły, że udało im się urodzić jednego dnia? Pulpecja miała termin w lipcu, Idą - w sierpniu.

- Ja mam teorię - przyznała się Gabrysia. - Moim zdaniem, Ida była zazdrosna i nie mogła znieść myśli, że Patrycja urodzi pierwsza. Zadziałała potęga podświadomości. To wszystko. Nie wiem, czy wypada plotkować o własnych siostrach...

_ Wypada, wypada - uspokoiła ją Natalia.

- No, więc... mam sygnały, że rywalizacja trwa nadal. Jak wiesz, Patrycja jeszcze karmi piersią, Idą przestała z powodów zawodowych. Teraz chodzi o to, ile waży które niemowlę. Nie umiem ci powtórzyć, w czym tkwi istota sporu, ale znasz Idę.

- No, więc która więcej waży?

- Dla mnie to nieważne. Nie pamiętam.

- Wiesz, to zrozumiałe, że naszym siostrom trochę odbiło. Mają dziewczynki, urodzone jednego dnia - i w dodatku obie rude!

- Sytuacja ma same plusy, moim zdaniem.

- Musi mieć i minusy, skoro spór trwa.

- No, ale my tego nie rozumiemy - podsumowała Gabrysia. - Jedna tylko korzyść z tej sytuacji: Idą przestała napuszczać Józinka na mojego Ignasia.

- No, ty orangutanie! - odezwała się z oburzeniem Idą, która właśnie weszła do zielonego pokoju. - Czy ja go potrzebowałam napuszczać na tego twojego chudzinę? Sam mi się rwie! Boże, jakie wy jesteście, nie można was zostawić bez dozoru, bo zaraz człowieka obsmarujecie od stóp do głów. Podłe. Nutria, zdejmuj koszulę, kładź się na brzuch. Przyniosłam konieczne akcesoria. - To mówiąc, Idą zbliżyła się do łoża boleści - piękna, ruda i zielonooka - niosąc metalową tackę, pełną po brzegi.

- Nie denerwujcie mnie nadmiernie, bo miałam dziś ciężki dzień (Nutria, do kogo ja mówiłam o koszuli? No, już!). W pracy, zamiast operować ropne migdałki, gardłowałam w sprawie strajku.

- A migdałki?

- Pacjentka nie przybyła na zabieg - odparła Idą, krzątając się fachowo i rozkładając akcesoria. - Bała się, że szpital strajkuje. Tymczasem myśmy oczywiście nie strajkowali. Poprzestaliśmy na oflagowaniu budynku.

- No, to dlaczego gardłowałaś?

- Bo pielęgniarki chciały się przyłączyć do strajku generalnego, który jest zapowiedziany na jutro. Ma trwać dziesięć dni.

- Rany boskie! - jęknęła chora.

- No, ale spokojnie. W Poznaniu strajku nie będzie - to mówiąc, Idą podpaliła kwacz i zaczęła stawiać szklane bańki na piegowatych ple­cach swej młodszej siostry.

- A! - krzyknęła Natalia. - A! Czy ja ci mówiłam?

- Co takiego? - spytała nie­uważnie Idą, podgrzewając kolejną bańkę.

- Że się potwornie boję tych baniek?

- Nie, ale sama wiem. Ty się boisz absolutnie wszystkiego, Nutria, ty jesteś najbardziej bojaźliwa z nas wszystkich. Nie podskakuj - poleciła Idą surowo, kiedy zagospodarowała już całą powierzchnię pleców szklanymi wyprztykami, zasysającymi skórę w komiczne górki koloru truskawek. - Przecież to nie boli.

- Ale przeraża!

- Cisza, proszę. Żadnych emocji, bo od tego bańki się kiwają. Jadłaś lekarstwo, jak przykazałam?

- Tak, Iduś - sieknęła Natalia.

- No, to w poniedziałek pójdziesz do pracy. Teraz cię przykryję lekko - no, czymkolwiek... co tu macie... o, to będzie dobre... i będę cię bawić rozmową przez dziesięć minut. Rany boskie, jak ta grypa szaleje. Pół miasta padło.

- A tu strajki - jęknęła chora.

- Dziś zaszłam jeszcze do córki Robrojka... Nutria, miałaś me ruszać plecami!

- Ja nie ruszam.

- Jak to nie. Cała drgnęłaś, a od tego bańki się kiwają. Bella gorączkowała trzy dni, czterdzieści stopni od rana do wieczora.

- Czy ona ma opiekę? - spytała Gabrysia. - Przecież Robert w Łodzi.

- Ojejku, Nutria, no nie kiwaj bańkami, mówię ci po dobroci! - zirytowała się Idą. - Belli dogląda Tosia Kowalikowa. Wszystko w porządku. Jak matka i tak dalej. Robert siedział przy Belli przez weekend, a potem musiał pojechać w podróż służbową. Chłopisko się zapracowuje, naprawdę, aż poczerniał... Nutria! Do kogo mówiłam o kiwaniu?!... Słuchajcie, to jest naprawdę przedziwny cud, że nasze dzieci jeszcze się nie pochorowały. Wokół zaraza, w domu zaraza, rodzina się słania, a one nic. Tfu - tfu, na psa urok.

- Tfu - tfu - dorzuciła Gabrysia.

- Tfu - tfu, na pohybel, to jest zaraza z Ukrainy - wychrypiała Natalia.

- Ja tam na pewno nie pójdę na „Ogniem i mieczem” - oznaj­mił od drzwi Ignacy Borejko, który wkroczył w swej wytartej bonżurce, załapując się na ostatnie słowa. Dostrzegł miny córek, wzniósł rude brwi aż do połowy łysego czoła, zwieńczonego po bokach srebrnymi kędziorkami. i dorzucił: - Bo o tym tu, zdaje się. mowa?

Trzy siostry wybuchnęły chichotem.

- Nie, nie o tym, tato - zapewniły go.

- Nieważne - rzekł ich ojciec, wznosząc dumnie głowę i robiąc minę Cezara, swoją ulubioną. - Pozwólcie, że dokończę moją myśl. Cudzą myślą. Ista, Que spectantur, ad quae consistitur, quae alter alteri stupens monstrat, foris nitent, introrsus misera sunt*[Te rzeczy, które przyciągają oczy, i przy których się przystaje, które jeden drugiemu z podziwem pokazuje, te rzeczy po wierzchu błyszczą, a są lichotą w środku], pisał Seneka. Czy można w doskonalszy sposób nazwać istotę sztuki masowej? Non tam bene cum rebus humanis agitur, ut meliora pluribus placeant**[Sprawy ludzkie nie idą aż tak dobrze, żeby się podobało większości to, co lepsze]. Dlatego nie pójdę na „Ogniem i mieczem”. Nie będę spokojnie patrzał, jak mi przepuszczają moją ulubioną lekturę przez maszynkę do robienia pieniędzy.

- Tato - wtrąciła Ida z czystej przekory - Sienkiewicz też pisał dla pieniędzy.

- Sienkiewicz! - wzburzył się Ignacy Borejko. - Wiadomo ci przecież doskonale, moje dziecko, ku pokrzepieniu czego on pisał!

- Jest to prawda, lecz nie całkowita - odparła Ida, przeciągając się na krześle i kręcąc w kółeczko głową dla poprawy stanu ukrwienia tejże. - W dodatku cała „Trylogia” to przecież w czystej postaci sztuka masowa tamtych czasów, tato.

- Ida, przestań bluźnić - zwróciła jej szeptem uwagę Gabrysia, a Natalia jęknęła pod bańkami. Już wiedziała, co ją teraz czeka i co będzie musiała - prócz duchoty, baniek, gorączki i dyskomfortu - znosić od tej chwili: burzliwą dyskusję z elementami sporu o im - ponderabilia. Ojciec z Idą uwielbiali takie słowne szermierki. W podob­nych sytuacjach skutkowało jedynie odwrócenie ich uwagi w sposób nagły.

- Och! Och! - krzyknęła więc głośno, a wszystkie oczy zwróciły się na nią. - Idą, czuję, że te pijawki wessały mi całą skórę.

Uwaga wiernego ojca przeniosła się momentalnie z hipotetycznych ofiar sztuki masowej na ofiarę Idy, leżącą w dziwacznej pozie pod osłoną białego szlafroka kąpielowego, poplamionego niegdyś przez Józinka czerwonym atramentem.

- Co ona ci zrobiła, moje dziecko? - chciał wiedzieć, bardzo zaniepokojony.

- Leczę w ten sposób Nutrię z bronchitis, tato - wyjaśniła urażona Ida. - A co, czyżbyś znowu chciał kwestionować moją fachowość?

- Co znaczy: znowu? - spytał Ignacy Borejko, prostując się z godnością.

- Idą, milcz - mruknęła Gabrysia, szczypiąc siostrę w chude udo.

- Co znaczy: kwestionował? - dopytywał się ojciec. - Czy ja kiedykolwiek, Iduś, kwestionowałem?

- Idą, milcz, mówię ci... - doradziła znów Gabrysia.

- Pewno, że kwestionowałeś, pewno, że kwestionowałeś - nie zmilczała Idą. - Zawsze kwestionujesz, zawsze kwestionujesz! Ostatnio przed kwadransem kwestionowałeś, u mamy.

- Ja kwestionowałem przed kwadransem? Ja przed kwadransem? Chyba ci się śniło, nieszczęsna Gonerylo.

- Był to w takim razie sen bardzo specyficzny - rzekła Ida głucho.

- Musiał mieć ani chybi silne podłoże freudowskie. Śniło mi się więc, że podałam mamie antybiotyk, wskazany przy zapaleniu oskrzeli, a ty mi tego kategorycznie zabro­niłeś, twierdząc, że na katar najlepszy jest kielich brandy i cytryna, i że antybiotyk na katar szkodzi.

- Bo szkodzi - rzekł męż­nie Ignacy Borejko.

- Być może śnię nadal! - zakrzyknęła Ida, zataczając zielonymi oczami. - Ludzie, no trzymajcie mnie, bo ja za momencik będę lewitować. Albo nie. Jestem na to zbyt zmęczona. Po prostu położę się i zemdleję.

- Jesteś zmęczona? - spy­tał Ignacy Borejko, zwracając na Idę brązowe oczy, pełne jak zwykle wyrazu wiernej dobroci.

- Tak, tatusiu - odpowie­działa pokornie Ida, po czym podeszła do rodzica i złożyła rudą głowę na jego wąskiej piersi. Wymagało to od niej pewnych starań, gdyż, mając wysokie obcasy, górowała nad nim wzrostem. Rodzic sięgał jej do ramion.

- Biedne maleństwo - rzekł Ignacy Borejko, gładząc jej bujne loki.

- Dobrze, że jesteś taka zmęczona, moja córeczko, bo inaczej na pewno kłóciłabyś się ze mną do upadłego. Jakże szczęśliwie się składa, że ja nie lubię sporów i waśni!

- A! A! To niby ja je lubię, co? - wrzasnęła Ida, od nowa w nastroju bojowym.

- Chyba już czas oderwać mi to obrzydlistwo od ciała - wychrypiała Natalia w ramach działań samoobronnych. - O ile w ogóle mam tam jeszcze jakieś ciało.

5.

Laura wpadła do pokoju, położonego tuż przy drzwiach wejściowych. Oddalony od pozostałych o całą długość przedpokoju i - dodatkowo - korytarza, należał niegdyś do sąsiadki, pani Szczepańskiej. Po przebudowie włączono go w obręb posiadłości Borejków i teraz w tym dużym, cichym pomieszczeniu, którego okna wychodziły na podwórze, królował pięcioletni Ignacy Grzegorz Stryba wraz ze swymi rodzicami. Wszystko tu zostało podporządkowane jego potrzebom - wygodny tapczanik z szufladą na pościel przytykał do zmyślnego biurka z IKEI, na którym mieścił się spory już księgozbiór Ignasia, jego własny komputer, mikroskop, zestaw do majsterkowania, wielka plansza rysun­kowa oraz kaseta na farby i kredki. Zabawek Ignacy Grzegorz zasadniczo nie używał. Poza tym w pokoju stały jeszcze, rzecz jasna, regały pełne książek naukowych Grzegorza i książek naukowych mamy (beletrystykę trzymała na regałach w przedpokoju). Były tu także dwa połączone z sobą biurka, wspólny komputer mamy i Grzegorza oraz ich wspólne łóżko. Na tym właśnie solidnym meblu sosnowym, nakrytym patchworkową narzutą (dzieło pani Janki, czyli cioci Kreski) rozpierał siej obecnie mały intelektualista o wątłym karku i ciemnej grzywce, pogrążony w lekturze „Muminków”. Laura wściekła się natychmiast: na widok smarkacza, który nawet nie zdjął kapci, kładąc się na miejscu mamy. Ilekroć mama widziała Laurę, rzucającą się w butach na łóżko - swoje łóżko! - tylekroć nie omieszkała uczynić jakiejś niemiłej uwagi. Tak jakby to było najważniejsze, doprawdy! O, ta jej wieczna małostkowość! Ciekawe, że niczego w tej dziedzinie nie nauczyła swego synusia. - Może byś tak zdjął buty - warknęła w stronę brata. i Podniósł kształtną główkę o odstających uszach, spojrzał z roztargnieniem ciemnymi, myślącymi oczami i posłusznie zrzucił pantofle na podłogę, po czym znów pogrążył się w lekturze. Czytał biegle i z wyraźną przyjemnością. W ogóle był bardzo mądry i cała rodzina nieustannie' się nim zachwycała. Laura nie. Smarkacz ją denerwował. Mądrala jeden. Aniołek. Zawsze miała wrażenie, że on się nad nią lituje. Albo, że ma wobec niej poczucie wyższości. Zrozumiałe, skoro jest dla najważniejszy na całym świecie.

Kiedy mama wyszła za Grzesia, Laura i Róża musiały zamieszkać no drugiej stronie korytarza, w małym, wąskim pokoiku i - czy to się im podobało, czy nie - pozostawały w nim do dziś. Przez dłuższy czas po narodzinach Ignacego Grzegorza czuła się Laura w przykry sposób odizolowana od centrum życia domowego. Nie miało to uczucie związku z punktem, w jakim się znajdowała, tylko raczej z miejscem, gdzie przebywała właśnie mama. A przebywała ciągle z tym dzieciakiem. Ładny jest ten pokój i jakoś podobny do mamy - pomyślała Laura, rozglądając się wokół. Pastelowe kolory, białe ściany, jasne drewno i żółte zasłony - dużo światła i dużo przestrzeni. Spokój. Żółte tulipany w wazo­nie na biurku; obok łóżka, na stoliku, żółta róża w wąskim flakonie; stosik książek, przygotowanych do czytania w łóżku; miękki ołówek z gumką, przypięty klipsem do sztywnej podkładki z plikiem kartek. Na nich - duże, proste i zamaszyste pismo mamy. Książki pozakładane, zużyte. Co to takiego, ten gruby, nieduży tomik, oprawiony starannie przez introligatora? Seneka. No, tak. Wiecznie on. Laura otworzyła książkę na chybił trafił i znalazła słowa, zakreślone ołówkiem. Wielkość ducha uważam za rzecz nienaruszalną - przeczytała - spójną wewnętrznie i z gruntu jednolitą, i silną, i taką, co nie może istnieć w zdeprawowanych umysłach. Mogą one bowiem budzić grozę, niepokój i przynosić zgubę, ale nie będą miały wielkości, której oparciem i mocą jest dobroć.

Dlaczego mama to zakreśliła? - zastanowiła się Laura. - O kim myślała, że posiada wielkość ducha? Zakład, że o sobie. A o kim - że ma zdeprawowany umysł? Zakład, że o mnie.

Zajrzała do notatek spiętych klipsem. Nie, to nie dotyczyło Seneki. Jakieś łamańce lingwistyczne. Seneka był czytywany najwyraźniej dla przyjemności. Ludzie kochani, jak długo filolog klasyczny może czerpać przyjemność z czytania w kółko tych samych paru mędrców?

O, na pożółkłej stronicy kolejne podkreślenie: Każdy jest na tyle nieszczęśliwy, na ile się za takiego uważa.

Niegłupie.

A więc zdarza się mamie, że bywa nieszczęśliwa?

Ależ to piekielnie ciekawe! Cała książka taka pozakładana, nosi siady ciągłego czytania. Wiele podkreśleń, jakieś zapiski na marginesach, ho! Toż to prawdziwa gratka. Mama nie ma dla niej czasu, nie z lubi nią rozmawiać, nie zwierza się jej nigdy. No, to teraz będzie można sobie o tym wszystkim poczytać. Takie zapiski bywają bezcennym źródłem wiedzy o człowieku.

Zerknęła na Ignasia - czytał zajadle i nie pamiętał o świecie. Dobrze. Ten nie zdradzi, kto zabrał Senekę.

Wpuściła książeczkę do kieszeni swetra.

W porządku.

A teraz czas się zająć sprawami najwyższej wagi.

Podeszła do biurka mamy i włączyła komputer.

Już dawno powinna była tak zrobić.

Ojciec na pewno będzie w Internecie.

6.

Około wpół do ósmej Gabrysia poszła robić kolację, a ojciec się poderwał i pospieszył za nią, gdyż poczuł nieprzezwyciężony nakaz natchnienia w sprawie jajecznicy z serem żółtym i z pomidorami. Postanowił sam ją sobie usmażyć. Idą pozbierała medyczne i pseudo - medyczne utensylia i - dodawszy siostrze otuchy przez proste klepnięcie jej po truskawkowych łopatkach - wróciła na dół, do swojej sutereny. Mieli tam z Mareczkiem już spory apartament, gdyż powiększyli stan swego posiadania o dwa dodatkowe pomieszczenia piwniczne, w których przechowywano dotąd węgiel oraz zardzewiałe rury. Po odczyszczeniu i wyremontowaniu tych dwu piwnic i połączeniu ich z dawnym mieszkaniem za pomocą lśniących białych drzwi, uzyskali lokal czteroizbowy, wymuskany i elegancki, z salonem i pokojem dziecinnym. Teraz oczekiwało w nim swej żywicielki dwoje głodnych dzieci on czuwający nad nimi Marek.

Natalia została sama i przez chwilę nie mogła uwierzyć swemu szczęściu. Leżała w ciszy i spokoju, nikt do niej nic nie mówił, niczego nie żądał, nie poddawał jej podejrzanym i groźnym zabiegom, nikt nie zasypywał jej cytatami. Nikt nie tkwił w fotelu, z oskarżycielską minki i nie przeszywał jej stalowym spojrzeniem. Była sama.

Coraz bardziej i bardziej lubiła być sama.

Coraz bardziej potrzebowała milczenia. Po całym dniu pracy w szkole wracała z głową pełną cudzych słów, przynosząc z sobą tyle zgiełku, gwaru, spojrzeń, gestów, pytań i odpowiedzi, że zwykle musiało upłynąć sporo czasu, by się uspokoiła. Siadywała w fotelu, otulona kocem, zamykała oczy i zapadała w milczenie. Dopiero gdy się pozbyła ze świadomości wszelkiego zamętu, mogła czytać całymi godzinami baśnie. Albo pisać wiersze w swoim pięknym fioletowym zeszycie. Albo przygotowywać starannie kolejną lekcję polskiego dla swojej klasy. Cisza była do tego wszystkiego niezbędnie potrzebna. Cisza pomaga człowiekowi ujrzeć siebie samego - od środka.

Natalia czuła, że się zmienia, że dorośleje i wzmacnia się wewnętrznie. Przemiana odbywała się powoli, po troszeczku. Dzień po dniu stawała się kimś innym - bez hałasu, bez bólu i bez wstrząsów - łagodnie. Tak jakby cichy strumień czasu wypłukiwał z niej to wszystko, co zbędne, a nanosił odrobiny cennego kruszcu.

Teraz położyła się ostrożnie na boku (plecy jednak bolały po bańkach!) i zamknęła oczy. Gorączka powodowała, że w głowie jej huczało, jakby płonął w niej ogień. Lecz jednocześnie słyszała świst zimnego wiatru za oknem - i to ją uspokajało. Pod powiekami przepływały twarze - Laury, Idy, ojca... twarz Gabrysi pojawiła się nagle powiększona, jak w zbliżeniu filmowym. „Musisz komuś dać swoje życie” - powiedziała siostra, patrząc na Natalię surowo. „Tylko wtedy będziesz żyła naprawdę”.

Dać komuś swoje życie! - ależ to tego właśnie Natalia nie chciała, ze wszystkich sił. Nie zamierzała nikomu oddawać swojej wolności, dość się naszarpała, żeby się wyrwać Filipowi, który nieustannie dybał na każdą jej myśl i każde westchnienie. Czuła się przy nim jak ścigana. Nie pozostawiał jej ani centymetra przestrzeni, ciągle ją gonił i ciągle ją dokądś zabierał. Niekiedy czuła się przy nim jak przedmiot.

Teraz Filip nadal do niej pisuje z Bostonu - a ona nie odpowiada. Dzwoni - a ona nie podchodzi do aparatu. Dobrze, że on nie zna numeru jej nowego telefonu komórkowego (prezent od Gaby i Grzesia na Gwiazdkę).

O, właśnie. Oczywiście. Gdzieś koło ucha zabrzęczał motyw z Mozar­ta, wykonany na elektronicznym piszczku. To Grześ tak nastawił sygnał jej telefonu.

Sięgnęła na stolik.

- Halo? - powiedziała słabo.

- Hello, it's Bingo, dear Natalia - powiedział wesoły tenor prosto w jej ucho. - Jak się czujesz?

- Mam gorączkę - odpowiedziała pogodnie. Bingo, młody Ame­rykanin, uczył w jej szkole angielskiego. - Dziękuję za hiacynty, ślicznie pachną. Co tam w szkole?

- Szkoła jest brzydki bez ciebie, Natalia - zauważył Bingo. - Nie ma na kim powiesić oko.

Natalia się roześmiała.

- To przykre.

- Kiedy będziesz uzdrowiona? - chciał wiedzieć kolega.

- Nie wiem. Dziś stawiano mi bańki.

- Stawiano - what?

- Bańki.

- Bubbles?

- No, cupping - glass.

- Oh, I see. To było niedobre, ja myślę.

- Było.

- Będzie pomagać?

- Mam nadzieję.

- Jutro znów przyślę kwiatek, Natalia - zapowiedział Bingo. - Dużo kwiatek. Bardzo piękny polski tradition dawać kwiatek dla piękna dziewczyna.

- Nie macie takiej tradycji w Chicago? - spytała sennie Natalia. Zaczynało jej się kręcić w głowie.

- Nie mamy takiej dziewczyny w Chicago. Dziewczyna w Chicago nie umie ugotować obiad, jak ty. Oh! Kocham twój obiad! Klu... klu...

- Kluseczki?

- Yeah, kluseczki. Kiedy ugotujesz obiad, Natalia, cali me.

Jeszcze jeden - pomyślała sennie Natalia. Znów ktoś czyha na jej wolność. Znów ją będzie zamęczał zazdrością o każdą myśl. Będzie dzwonił dziesięć razy dziennie i wypytywał, co ona robi. Znów będzie bez pytania czytał jej wiersze. Będzie urządzał sceny o to, że wiersze są nie o nim. Będzie organizował jej czas i zabierał ją na takie filmy, jakie on lubi. Och, nie, nie.

- Dziękuję za telefon, Bingo. Pozdrów moją klasę. Powiedz, że może uda mi się przyjść już w poniedziałek.

- Bądź zdrowa, Natalia.

- Cześć, Bingo. Dziękuję, że o mnie pamiętałeś.

- Ja stale pamiętam o tobie, Natalia - poważnie odparł Bingo i westchnął, jakby chciał coś dodać. Odczekał chwilę, ale ponieważ Natalia przyjęła jego słowa milczeniem, Bingo powiedział smętnie: - See you - i rozłączył się nareszcie.

Natalia zapomniała o nim w tym samym momencie. Jeszcze tylko przez chwilę myślała o swojej klasie - o tej dwudziestce miłych dzieciaków, o tym, jak ich oczy odzwierciedlają ich myśli, o tym, jacy są ufni i ciekawi świata - i o tym, że ufności tej zawieść nie wolno. Potem zapadła w ciemność snu.

7.

Było paru Pyziaków w Internecie - jacyś sportowcy, jacyś biznes­meni - ale żadnego Janusza. Wreszcie, kiedy Laura już się całkiem zniechęciła, nastąpił moment cudownej niespodzianki: po linii nauko­wej wyskoczyła Pyziak Alma, doktor filologii, pracownik UMK w To­runiu, autorka kilkunastu prac, których tytuły Laury zainteresować nie mogły.

Wydział Humanistyczny UMK w Toruniu mieścił się przy ulicy Fosa Staromiejska. Łatwo zapamiętać. Laura wynalazła w komputerze rozkład jazdy PKP - ot, tak, na wszelki wypadek. Pociąg do Torunia miała - na przykład - o 11.40. Powrotny... hm. Najlepszy byłby ten, który wyjeżdża z Torunia o 18.47. Miałoby się dużo czasu na odnalezienie Almy Pyziak, na zawarcie z nią miłej znajomości, wypicie herbatki oraz wyciągnięcie z ciotki wszelkich potrzebnych informacji. Laura uśmiechnęła się i rozkosznie przeciągnęła w krześle, gdy nagle drzwi za nią skrzypnęły i weszła mama.

Przeraziło to Laurę tak, że zerwała się natychmiast z miejsca, zahaczając łokciem o wazon z tulipanami. O mało nie zalała klawiatury! Zrzuciła też prostokątny szklany wazonik, w którym stały ołówki, długopisy i pisaki. Rozbił się w drobny mak.

- Tygrysku! - zirytowała się natychmiast mama. - Co ty tu robisz, u licha?

- Bawiłam się programem graficznym - skłamała gładko Laura.

- I Internetem - zakablował Ignacy Grzegorz, nie podnosząc nawet oczu znad książki.

- Mała świnio! - wybuchnęła Laura i rzuciła w brata kapciem.

- Jak możesz! - zawołała mama ze zgrozą. Rzeczywiście. Ktoś śmiał zaatakować Małego Lorda. W takich chwilach z mamy robiła się istna...

- Harpia - wymknęło się Laurze niechcący, na głos. Mama aż zmartwiała z wrażenia. - O, pardon - dodała Laura natychmiast, pokrywając zmieszanie beztroskim chichotem - i już w tej samej chwili wiedziała, że nie powinna się śmiać. Mama poczuła się wy­kpiona i zlekceważona - jej piegowate policzki zalał ciemny rumie­niec. Trzeba jej jednakże oddać - pomyślała Laura z mimowolnym uznaniem - że jest twarda. Nie daje się sprowokować. Proszę, za­cisnęła usta - jeszcze chwila, a opanuje się i zmusi do uśmiechu, jak gdyby nigdy nic.

Laura przykucnęła i szybko zebrała rozsypane ołówki oraz okruchy szkła. Mama stała, nic nie mówiąc. Stała i patrzała - no, tak, proszę bardzo, oto już i ów uśmiech wybaczający na obliczu! - a cała jej sylwetka mówiła: „Idź sobie stąd!” - chociaż mama nie dała tego poznać nawet drgnieniem powieki.

O, tak, pójdę sobie - pomyślała Laura zajadle. - Pójdę, ty... ty harpio. Zostaniesz ze swoim prawdziwym dzieckiem, a ja już nie potrzebuję twojej miłości. Wcale! Ale nie była to jednak prawda. Więź między nimi istniała nadal, i to całkiem mocna. Nadal też przewodziła uczucia: Laura spojrzała mamie w oczy i już wiedziała, że rozumie ona każde z tych nie wypowiedzianych słów.

Laura poczuła zarazem satysfakcję i ból. Więź trochę się nadrywała. A kiedy już całkiem się zerwie, nastanie wolność. I wówczas - zobaczymy, kto silniejszy!

Prychnęła szyderczo, wpijając wzrok w oczy mamy, dopóki w tych oczach nie ukazały się łzy.

Dopiero wtedy zwycięsko wyszła; czuła się tak, jakby opuszczała plac boju, pozostawiając za sobą zwłoki poległych. W każdym razie - drzwi huknęły za nią jak armata.

8.

Róża wykąpała się i umyła głowę, choć było jeszcze stosunkowo wcześnie; ale kiedy się kąpała o późniejszej godzinie, czasu jej starczało tylko na zanurzenie nogi w wannie. Zaraz potem rozlegało się walenie w drzwi i któryś z członków rodziny oznajmiał, że musi koniecznie i natychmiast wejść.

Teraz rodzina jadła kolację, więc ktoś, kto tego posiłku unikał jak ognia, bo nie chciał utyć, miał pewne szansę na dokonanie wieczornych ablucji w spokoju.

Zza drzwi łazienki, poprzez szum suszarki do włosów, dobiegał gwar. Zgromadzeni przy kuchennym stole bliscy zajmowali się głównie Tygrysem, który zachował się niegrzecznie wobec mamy. Żadna nowość, właściwie; lecz tym razem przewina była większego kalibru, bo nawet głos dziadka brzmiał surowo.

- ...czy to nie przyjemnie być, jak Pyzunia, miłym dla każdego? - pytał. - Dlaczego ty kłujesz, kiedy tylko się ciebie dotknie?

- Do kroćset, dziadku! Przestań! - burknęła Laura. - Czy ja już nie mogę w spokoju zjeść kolacji, tylko muszę słuchać, jaka jestem okropna? No, fajnie, no, przepraszam, mamo, nie powinnam trzaskać drzwiami. Ale skoro trzasnęłam, skoro przepraszam, to może już po prostu zmieńmy temat, co?

- Zmieńmy - zgodziła się mama. - Ja się nie gniewam. Każdy chyba kiedyś w życiu trzasnął drzwiami.

- Ignaś na przykład - drążyła Laura wbrew własnym zapowiedziom - bez przerwy trzaska. A nikt mu złego słowa nie powie.

- Ja - ja - ja nie trzaskam, tylko dzisiaj jest wiatr i drzwi mi się wymknęły, mamusiu.

- Tygrysku, proszę, nie wciągaj w to Ignasia - dał się słyszeć głos Grzegorza.

- Albo nasza słodka, miła dla każdego Pyzunia... - ciągnęła Laura.

- Ja? - spytała Róża, pośpiesznie wychodząc z łazienki. Cóż, skoro ją wywołano, czas na jej występ w tej jednoaktówce. Trzeba jakoś uspokoić siostrzyczkę, zanim się na dobre rozkręci. Róża znała możliwości Tygrysa lepiej niż ktokolwiek. Były nieograniczone. - Słuchajcie, czy ja wam mówiłam, że nasza klasa pojedzie z wycieczką do Rzymu?

- Doprawdy! - uradował się dziadek. - To nadzwyczajna wiadomość. Czy tylko Rzym zobaczycie?

- Jeszcze Wenecję, dziadziu, Weronę i Asyż - pospieszyła Pyza z ożywionym wyrazem twarzy, ze wszystkich sił starając się sprowadzić rozmowę ogólną na bezpieczne tory turystyki zagranicznej. Lecz nawet ten temat mógł być ogniskiem zapalnym, gdy się miało do czynienia z Laurą w stanie rozkręconym.

- Proszę! Dobrze ci się żyje! - burknęła w stronę Róży. - Pojedziesz sobie, a my tu nadal w tej szarzyźnie... - nabierała tchu, by powiedzieć coś mocniejszego, gdy Grzegorz wtrącił nagle z rozmarzeniem:

- Gabrysiu, pamiętasz naszą Wenecję? - Pyzuniu, my ci możemy zaraz opowiedzieć, co tam należy zwiedzić przede wszystkim, do jakiej kawiarenki pójść na lody i gdzie jest najsmaczniejsza pizza z frutti di marę. Ach, jacy tam byliśmy głodni, pamiętasz? I jacy szczęśliwi!

- Poczekaj no, Grzesiu, w którym to było roku? - zapytał dziadek, popijając herbatę ze swego kubka z krasnalkiem.

- Byliśmy tam w podróży poślubnej - przypomniał Grzegorz. - Dziewięćdziesiąty drugi - i uśmiechnął się do swoich wspomnień.

- Na Jowisza! - zdziwił się dziadek i sięgnął po kawałek ogórka. - To już tyle czasu! Dziewięćdziesiąty drugi! Gdzie myśmy byli z Milą w owe wakacje?

- A gdzie był mój tatuś? - spytała lekko Laura i wpiła płonące spojrzenie w mamę.

Wszyscy spojrzeli na Laurę w jednej chwili. Zapadła ciężka cisza.

- Tygrysku, co ciebie dziś ugryzło? Może ty jesteś chora? - łagodnie spytał dziadek, kładąc kościstą dłoń na głowie wnuczki. - Oho! Czy ty aby nie masz gorączki?

Grzegorz odstawił powoli kubek.

- To pytanie zadałaś ze złą wolą! - powiedział, patrząc nieruchomo na Laurę.

- Nie, nie Grzesiu - zaprotestowała mama. - To nie zła wola... Ale Laura nie pozwoliła jej na tę obronę.

- Owszem, zła - przytaknęła Grzegorzowi. - Z prawdziwą złą wolą przypominam wam, że mój ojciec żyje gdzieś samotnie, podczas gdy wy - szczęśliwi i beztroscy...

- Dość! - przerwał Grzegorz. - Lauro, ja zwykle się nie wtrącam do wywoływanych przez ciebie konfliktów. Ale tym razem czuję się zobowiązany do obrony twojej matki. Proszę cię, wstań i pójdź do swego pokoju.

- Grzesiu, poczekaj... - zaczęła mama, bardzo zdenerwowana, i już chciała się podnieść, gdy Grzegorz przytrzymał jej rękę.

- Nie, Gabrysiu, zostań. Nie broń jej, ona sobie tego wcale nie życzy.

- Fakt - powiedziała twardo Laura.

- Idź, proszę, do siebie - polecił jej Grzegorz - pomilcz chwilę i zastanów się nad motywami, które każą ci tak się zachowywać.

Laura spojrzała na ojczyma ponad stołem, zastawionym przysmakami kolacyjnymi, i Pyza aż się zatchnęła, gdy ujrzała jej rozjarzone gniewem, stalowe oczy.

- Nie pójdę - oświadczyła twardo Laura - ponieważ jeszcze nie zjadłam kolacji. A jestem głodna.

Grzegorz, taki zwykle łagodny i pełen spokoju, poczerwieniał i uderzył dłonią w stół.

- Spróbuj mi tylko coś zrobić, Grzesiu - powiedziała Laura spokojnie.

Grzegorz zacisnął pięści i zmarszczył brwi, jakby się gotował do próby sił. Ale próba już się odbyła. I zwyciężyła w niej Laura. Nałożyła sobie teraz na talerz cały stos jedzenia i zaczęła demonstracyjnie się posilać. Milczenie się przedłużało. Mama zacisnęła dłoń na ręce Grzegorza (Róża widziała, jak mocno) i im dłużej trwało to wszystko, tym wyraźniejsza się stawała wygrana Tygrysa. Prawdę mówiąc, pomyślała Róża, jest to więcej niż wygrana. Jest to triumf.

- Tylko że trochę się martwię z powodu szkoły - powiedziała, wieszając na poręczy krzesła ściskany dotąd w dłoniach ręcznik i siadając obok Laury przy stole. Było jej niedobrze z obrzydzenia, tak właśnie reagowała na konflikty. Róża kochała spokój i pogodny nastrój. Postano­wiła zrobić wszystko, co możliwe, by doprowadzić do jakiegoś pojednania. Na razie instynkt dyktował jej prowadzenie rozmowy na tematy dla wszystkich obojętne. - Opuścimy dwa tygodnie - powiedziała - po czym wrócimy w największy ogień sprawdzianów i klasówek.

- Może zastosują wobec was taryfę ulgową - wtrąciła mama pocieszająco i Róża zrozumiała, że nie jest sama. We dwie zażegnają konflikt na pewno. - Zwróćcie się do wychowawcy i przedstawcie mu jakąś propozycję. A właśnie, jak tam się chowa jego synek?

- Dambo ciągle nam o nim opowiada - Pyza weszła z ulgą w nowy temat. - Właściwie każdą lekcję zaczyna od małej anegdotki na temat Bebisia. Niektórzy już się wyspecjalizowali - kiedy Dambo się szykuje do odpytywania, oni natychmiast odpytują jego. O Bebisia. Najbardziej lubimy, jak Dambo nam pokazuje jego miny. Kiedyś żona Damba, pani Beata, przyjechała z małym pod szkołę. Wybiegliśmy wszyscy z klasy, całe tłumy! - Jest naprawdę śliczny.

- Novalis pisał, że dziecko jest miłością, która stała się widzialna - wtrącił pojednawczo dziadek.

- O, to piękne, naprawdę - powiedziała mama. - Tak właśnie jest z dzieckiem. Choćby nie wiem jak brykało.

I uśmiechnęła się do młodszej córki. Ale Laura nie oddała jej uśmiechu.

9.

- Budzik na siódmą - zadysponowała Laura, już wykąpana, z umytą i wysuszoną głową, wkładając piżamę. Czuła się lepiej. Kąpiel dobrze jej zrobiła. Spokojna i odprężona mogła pójść spać, nie myśląc więcej o scenie przy kolacji. Awanturka zapowiadała się nieźle, lecz, niestety, rozładowana została przez połączone siły rodzinne. Dziadek starał się być surowy, ale, jak zwykle, i tak stanął po właściwej stronie. Pyza, ta typowa mediatorka, odniosła pewien sukces. Już ona na pewno nigdy się nie pokłóci z tym swoim ślamazarnym Fryderyczkiem. Będą żyli długo, szczęśliwie i nudno. Mama... do kroćset, jak ona to robi? Zawsze potrafi człowiekowi wytrącić broń z ręki. I to jest w niej chyba najbardziej irytujące.

- Ja idę na ósmą pięćdziesiąt - oznajmiła Pyza, zupełnie niepotrzebnie, bo wiadomo było i tak, że budzik musi najpierw zadzwonić temu, kto pierwszy wstaje. Laura wzruszyła ramionami i nawet nie zaszczyciła siostry odpowiedzią. Zapięła guziczki piżamy i wskoczyła pod kołdrę. Spakowany plecak czekał już na krześle koło biurka. Były w nim książki szkolne i zeszyty, plan Torunia oraz - w charakterze lektury podróżnej - Seneka.

Istnieje obawa, że mama zauważy brak ulubionej książki. Miała na to oko, naprawdę. Cóż. Dwie godziny do Torunia, dwie z powrotem. Powinno wystarczyć na przejrzenie całości.

Pyza krzątała się jeszcze, ubrana w filuterną koszulkę nocną, nuciła, popatrywała na fotkę swego Fryderyka, ustawioną na regale, przestawiała ją i oglądała znowu. Potem spakowała swój plecak na jutro, powtórzyła szybko wzory na sprawdzian z fizyki i zrobiła sobie manicure. W tym czasie Laura, już w swoim łóżku, ułożyła dokładny plan działania oraz napisała krótki liścik. Następnie wsunęła go do koperty, zakleiła i zaadresowała: MAMA. Jutro postawi tę kopertę w łazience, przed lustrem, opartą o kubek ze szczoteczkami do zębów - tak, żeby ją na pewno znaleziono. List rodzinę uspokoi - i nikt nigdy się nie dowie, że ona była w Toruniu.

Jutro pięć lekcji, z czego dwie ostatnie to angielski i WF. Nie będzie wielkiej straty, jak się z tego da nogę. Z angielskiego ma się szóstkę, a na WF - ie i tak nie ma zawsze połowy klasy. Wyjdzie się cichcem na dużej przerwie, wskoczy w autobus i za dziesięć minut będzie się na dworcu.

Róża, wzdychając romantycznie, wlazła wreszcie do łóżka, jak zwykle zapominając o zgaszeniu światła. Laura zamknęła oczy. Mogłaby się założyć, że Pyza zaraz przemówi - i to tonem bardzo uprzejmym.

I rzeczywiście.

- Tygrys...

Laura milczała przewrotnie.

- Hej, Tygrysku... zgaś światło, co?

- Nie chce mi się.

- Ty masz bliżej... ja bym musiała wyłazić z łóżka... a ty tylko wyciągnij rękę i zgaś... co?

- Ja już śpię - odparła bezczelnie Laura.

Chwila ciszy.

Pyza odrzuciła kołdrę i wstała. Przebiegła wąski i długi pokój (jej łóżko stało bliżej okna). Pstryknięcie. Światło zgasło i Laura otworzyła oczy. Z ulicy Krasińskiego wpadał przez firanki żółtawy poblask. Tu nigdy nie było ciemno, ponieważ latarnia stała tuż za węgłem domu. Nawet przez lniane zasłony przedzierała się poświata. Laura ją lubiła. Nie przeszkadzała spać, a przynajmniej wszystko było widać jak na dłoni, co niejednokrotnie okazywało się bardzo pożyteczne. Teraz na przykład widziała swój spakowany plecak - spo­czywał ciężko na krześle i wyglądał niby tak samo, jak co wieczór. A jednak, zdawałoby się, miał inną minę. Obiecującą.

Pyza niemal natychmiast usnęła, co można było poznać po głośnym i równomiernym sapaniu. Laura nie mogła zmrużyć oka. Myślała z podnieceniem o jutrzejszym dniu.

Już wiedziała, że na pewno pozna siostrę swego ojca. Nie ma siły - nawet gdyby teraz ciotka Alma była nieobecna, będzie można ją znaleźć potem. Byle zdobyć jej adres, a może i numer telefonu. Tak czy inaczej, prędzej czy później, dotrze się do Almy, rzecz jest pewna. I zada się jej parę podstawowych pytań, na które w tym domu najwyraźniej nikt nie chciał szczerze odpowiedzieć.

Alma. Jakie ładne imię. Wyjątkowe. Ciekawe, jaka ona jest. Czy podobna do swego brata Janusza? Chyba tak, chociaż przecież niekoniecz­nie rodzeństwo musi być podobne. Wystarczy spojrzeć na wszystkie cztery siostry z domu Borejko. Każda inna. Dwie są rude - Natalia i Idą, dwie - blondynki. I zupełnie inne mają charaktery i usposobienia. Ciotka Idą jest niebezpieczna, ostra jak brzytwa, niekiedy złośliwa i bardzo przenikliwa. Gada jak najęta. Laura, chcąc nie chcąc, musiała przyznać sama przed sobą, że wobec Idy żywi coś w rodzaju respektu. Swoim - z wiekiem coraz wyraźniejszym - sarkazmem i skłonnością do celnych ripost, swoim despotyzmem i całym sposobem bycia, Idą przypomina Babi. Ciotka Natalia z kolei odziedziczyła chyba ustępliwy charakter swego ojca; podobnie jak dziadziuś lubi schodzić z toru lawiny i bardzo często pogrąża się w zadumie. Ciotka Patrycja, najmłodsza z czterech sióstr (a najgrubsza, nawiasem mówiąc!), jest w ogóle samoistna i niepodobna do nikogo; no, a najstarsza z nich...

Ach, to nie do wytrzymania - pomyślała Laura ze złością. - Znów o niej myślę! Wciąż do niej nawracam! Na jakikolwiek weszłabym temat, prędzej czy później jakaś zdradliwa myśl zaprowadzi mnie do niej. Czy to normalne, tak w kółko myśleć o matce? Nie, na pewno nie. Tylko że z nią jest problem, ona jest taka nieznośnie doskonała. Istny Seneka w spódnicy... nie. w dżinsach.

Czy ma choćby jedną większą wadę?

O, tak. ma - pomyślała Laura, zaciskając zęby i aż do bólu gałek ocznych wpijając wzrok w sufit, majaczący nad nią jak lekko zamglone niebo. Bolały ją też kości, w uszach waliło szybkie tętno. - Ma jedną wadę, za to najgorszą, za to dyskwalifikującą dla matki: nie kocha mnie.

Z taką matką nikt nie wytrzyma.

Piątek, 19 lutego

1.

Róża smacznie przespała całą noc. Rankiem, kiedy bezlitośnie zapiszczał mały, paskudny budzik, mogła z względnym spokojem znieść fakt, że Laura ten sygnał całkowicie zignorowała. Jak zwykle. Najgorsze problemy miała zawsze z porannym wstawaniem. Teraz też spała jak zabita - czerwona, spocona, zagrzebana w poduszki, po których czarnymi wężami wiły się jej długie włosy. I oczywiście to Róża musiała zapalić lampkę, wstać o godzinę wcześniej, niż zamierzała, i wyłączyć pikające coraz głośniej i coraz szybciej elektroniczne pudełeczko. Potem zaś musiała długo targać siostrę za gorącą nogę, wystającą spod kołdry. Dwukrotnie ofuknięta przez tej nogi właścicielkę. Róża zdenerwowała się w końcu tak, że sen odleciał od niej na dobre. Laura budziła się niechętnie, oczy miała zapuchnięte i czerwone, lecz kiedy wreszcie na nie przejrzała, kiedy pojęła, że to już jawa, nie sen, od razu wyskoczyła z łóżka i pognała do łazienki.

Róża z westchnieniem ulgi zgasiła lampkę i wlazła pod ciepłą jeszcze kołdrę. Właśnie zapadała z powrotem w błogi niebyt, gdy Laura, już umyta, wbiegła do pokoju i zapaliła górne światło, po czym zaczęła wyszukiwać w szafie bluzę i skarpetki, wywalając przy okazji na podłogę zawartość szuflad.

Nauczona doświadczeniem Róża odwróciła się twarzą do ściany i milczała, zaciskając powieki i usta, w nadziei, że uda się jej jeszcze ukraść choć pół godzinki snu. Nadzieja była złudna. Laura upuściła klucze, wpadła na ciężkie krzesło i powoli otworzyła skrzypiące drzwiczki szafki, by wyjąć dezodorant. Rozpyliła go na sobie, zamieniając przy okazji pokoik w zagazowaną klitkę, po czym, poświstując, jęła malować sobie rzęsy przed lusterkiem małej toaletki - łazienka bowiem już została zajęta przez mamę.

Zrezygnowana Róża wstała bez słowa i poszła do kuchni, gdzie zaparzyła kawę dla mamy i dwie herbaty. W tym czasie mama zdążyła już wziąć prysznic i ubrać się szybko w łazience.

Nie musiały nawet się porozumiewać. Mama przygotowała kanapki do szkoły dla każdej z nich, podczas gdy Róża się myła, a kiedy usiadły przy stole, wszystko było już gotowe do śniadania. Pojawiła się też i Laura, ale nie usiadła razem z nimi, tylko poszła jeszcze do łazienki, a potem, w przejściu, pochyliła się nad stołem i zabrała kanapkę z serem.

- Weź śniadanie do szkoły - przypomniała jej mama, ale Laura zignorowała przygotowaną paczuszkę w foliowym woreczku. - Czy ty dobrze się czujesz? - spytała mama, patrząc z niepokojem na błyszczące oczy i spieczone usta Tygryska. Podniosła się szybko i przechylając się nad stołem, wyciągnęła rękę, by dotknąć czoła Laury. I tak już została, przegięta, w śmiesznej pozie, z wyciągniętym przed siebie ramieniem, bo córka rzuciła jej zabójcze spojrzenie, odskoczyła w tył i okręciwszy się w miejscu - wyszła z kuchni. Zaraz potem głośne trzaśniecie drzwi frontowych oznajmiło jej odejście.

Odtrącona, mama usiadła i napiła się kawy. Ciemne, szerokie brwi zbiegły się jej nad nosem, miła twarz pobladła.

- Kawa dla babci? Jak myślisz? - szybko spytała Róża. - A dla cioci?

- Zrób dwie herbaty z cytryną - powiedziała mama i zaczęła przygotowywać śniadanie dla zagrypionych. Kiedy ruszyła do lodówki po miseczkę z surówką Natalii (była ona wegetarianką i każdy dzień zaczynała od warzyw) - dotknęła, przechodząc, ramienia córki i przez chwilę przytrzymała tak dłoń. Róża uśmiechnęła się do matki i spokojne porozumienie przeszło pomiędzy nimi jak dobry duch. Mama uśmiechnęła się także - już z ulgą - i poszła z tacą do pokoju dziadków oraz do ciotki Natalii.

Róża sprzątnęła ze stołu i wstawiła kubki do zmywarki. Potem spojrzała na zegarek i zdecydowała, że już najwyższy czas do szkoły.

- Wychodzę, pa! - krzyknęła od drzwi, włożywszy buty i kurtkę. Mama odkrzyknęła jej z zielonego pokoju i Róża wyszła, przejęta nieokreślonym niepokojem. Wytłumaczyła sobie, że przecież zawsze tak reaguje na konflikty i kłótnie.

Ale chwileczkę. Przecież nie było żadnej kłótni!

Przez całą drogę do szkoły nękał ją smutek, który minął dopiero wtedy, gdy ujrzała Fryderyka. Jego jasna głowa świeciła z daleka pośród szarości ulicy. Czekał na nią, wypatrując oczy, a kiedy ją zobaczył - rozpromienił się cały w uśmiechu. Wokół było dosyć rojno - całe liceum imienia Żeromskiego spieszyło na pierwszą lekcję - więc dyskretnie ujęli się za ręce i spojrzeli sobie w oczy głęboko - głęboko. Róża poprawiła Fryderykowi okulary, zjeżdżające z nosa, i pomyślała, że ma ochotę go pocałować. Lecz już nie było na to czasu - Fryderyk spojrzał na zegarek i oznajmił, że muszą pędzić, ponieważ (czy Róża pamięta?) na pierwszej lekcji jest sprawdzian z fizyki.

2.

A Laura spóźniła się do szkoły o dobry kwadrans, gdyż na moście Teatralnym spotkała braci Lelujków - wszystkich trzech, ku swej wielkiej radości. Ostatnio Wiktor jakoś znikł jej z pola widzenia - zaczął nawet chodzić do szkoły osobno, bez Adriana i Łucka. Było to tak niezgodne z jego wieloletnimi przyzwyczajeniami, że Laura nie wiedziała, co o tym myśleć.

Dziś na jej widok zrobił taki ruch, jakby chciał zaraz iść dalej, lecz Lucek go powstrzymał i kiedy Laura się zbliżyła, ucieszona, Wiktor zdążył się z nią przywitać, zanim wskoczył do nadjeżdżającego tramwaju. Wyglądał jak zwykle cudownie, jak rzymski gladiator, wielki, piękny i czarnowłosy. Drżało jej serce z zachwytu, kiedy na niego patrzała.

Gruby Lucek chciał wiedzieć, jak się Laura czuje, bo ma takie wypieki. Średni, Adrian, zapytał, co tam słychać w domu, a Wiktor, piękny i daleki, pomachał z tylnego pomostu tramwaju. Lubili ją! Jak to przyjemnie mieć taką trójkę adoratorów! Pogadali chwilkę, drżąc na lodowatym wietrze, lecz wkrótce nadjechały całym stadem tramwaje i dwaj bracia także udali się do swych szkół. Laura, dygocąc z zimna w kusym paletku i cienkich pantofelkach ze skórki, pobrnęła przez śniegi ku swojej szkole.

Mieściła się ona u zbiegu dwu bardzo ruchliwych ulic i dlatego wiecznie - a już zwłaszcza w godzinach szczytu - spowijały ją obłoki spalin. Wielka, brudna i zaniedbana, podstawowa szkoła rejonowa była też silnie przeludniona. Na przerwach panował tu diabelski wrzask i hałas; półtoratysięczna gromada, wypuszczona na korytarze po czter­dziestu pięciu minutach przymusowej odsiadki, wypełniała wielki budynek dzikim rejwachem. Prawie na każdej pauzie ktoś kogoś pobił, przewrócił lub okaleczył, wulgarne wyrazy latały w powietrzu z taką swobodą, jak muchy, nauczyciele krzyczeli spazmatycznie, usiłując przekrzyczeć uczniów i zaprowadzić jaki taki porządek. Wszędzie rozlegał się łoskot zatrzaskiwanych drzwi i wreszcie w to wszystko wdzierał się przerażający, ostry terkot dzwonka, kończącego przerwę. W czasie lekcji długie korytarze straszyły pustką, zza pomalowanych musztardową farbą drzwi klas dobiegały głosy nauczycieli („Cicho! Cicho!” lub nieco uprzejmiej: „Cisza, proszę!”). Słychać było charak­terystyczne walenie w stół linijką i stały, przytłumiony, męczący gwar, wywoływany przez niespokojnych, znudzonych słuchaczy.

Laura, idąc osowiale w kierunku swojej klasy, czuła narastającą senność (w ogóle nie spała tej nocy!), a mijając namalowane na ścianach olejne słoneczka, grzybki i inne cholerne krasnale, miała pewność, że szkoły tej nienawidzi i że podłożenie pod nią potężnego ładunku wybuchowego tylko częściowo obciążyłoby jej sumienie.

Zapukała do drzwi sali, w której dziś właśnie przypadała pierwsza lekcja jej klasy, i weszła ze słowami: - Dzień dobry. - Oczywiście, nie spotkała się z miłym przyjęciem, ale też innego nie oczekiwała. Przeprosiła za spóźnienie i wśród ciężkiego zaduchu przedostała się przez zapchaną stolikami, gwarną klasę, na miejsce pod oknem, gdzie siedziała z niejaką Kopiec Esmeraldą. W rodzinie Kopiec Esmeraldy była tradycja nadawania pięknych imion. Najstarsze z dziewięciorga dzieci zwało się Kopiec Arleta, najmłodsze - Kopiec Paskal.

- Ale żeś się spóźniła - powiedziała pełnym głosem Kopiec Esmeraldą, masywna dziewczynka o twarzy niemal w całości przesłoniętej prostymi włosami. Laura usiadła obok niej, rzucając plecak na brudny parkiet. - Zrobiłaś matmę? Dawaj zwalić, bo ja nie mam.

- Cicho! - krzyknęła od swego stołu nauczycielka, wykładająca klasie przedmiot zwany pracą - techniką. Paliła się do podjęcia lektury świeżego „Harlequina”. Na każdą lekcję przynosiła nowy tomik.

Laura bez słowa sięgnęła po plecak, wydostała z niego zeszyt od matmy i przekazała go Esmeraldzie.

- Pyziak! Gdzie twoja ramka?! - krzyknęła nauczycielka. - Cicho! - dodała następnie, waląc w stół linijką. - Nie słyszę ciszy!

Laura wyjęła z plecaka ramkę, zbitą w mozole przez Grzesia. Dwa rzędy gwoździ na dwu przeciwległych brzegach ramki stanowiły zaczepy osnowy tak zwanego gobelinu. Dzieło to wykonywały właśnie od tygodni wszystkie dzieci w klasie, używając ścinków szmatek, włóczki i sznurka oraz widelca stołowego.

Gobelin Laury nie powiększył się zbytnio od pierwszej lekcji w październiku. Troszeczkę - o jakieś dwa centymetry - posunął go naprzód pilny Ignacy Grzegorz, którego zapędziła kiedyś do tej nie­wdzięcznej roboty. Ale na tym koniec. Sytuacja wyglądała beznadziejnie, bo zmysł krytyczny nie pozwalał Laurze na wykonywanie czynności zbędnych, absurdalnych i nudnych, zaś zakorzenione głęboko umiłowanie wolności zakazywało jej poddawać się rozkazom, nawet tym, które w tle miały represje. Z drugiej wszakże strony rozsądek oraz instynkt samozachowawczy odradzały jej demonstrowanie niezadowolenia lub buntu. Z największym spokojem ustawiła więc ramkę pionowo, opierając ją o stosik podręczników, wydobyła tomik Seneki i ułożywszy go za tą konstrukcją, wyciągnęła przed siebie prawą rękę, zbrojną w widelec, pozorując tym sposobem gorliwą dłubaninę.

Lewą ręką otworzyła książkę tam, gdzie była zakładka, i zaczęła czytać. Wiele już lekcji udało się jej przetrwać dzięki lekturze. Warunkiem było, żeby książka miała odpowiedni format. Na przykład „Trzech muszkieterów”, jak i dwu pozostałych części nieśmiertelnej trylogii Aleksandra Dumasa, czytać się w szkole nie dało.

Nie ten jest nieszczęśliwy, kto czyni coś na rozkaz, lecz ten, kto wbrew swej woli - przeczytała i wzdrygnęła się, bo po plecach przeleciał jej zimny dreszcz. - Wytwórzmy tedy w sobie takie usposobienie, aby chcieć tego, czego zażąda bieg rzeczy... Łatwo powiedzieć. Lucjuszu Anneuszu Seneko. Łatwo powiedzieć. Nie chodziłeś ty do polskiej szkoły, stoiku.

- I szybciutko, i szybciutko - zachęcała do pracy nauczycielka, przechadzając się po klasie w swej minispódniczce.

Laura podłubała widelcem w gobelinie i przez chwilę z miną uważną zwijała zieloną włóczkę w kłębek. Bolała ją głowa. Nauczycielka obrzuciła ją niechętnym spojrzeniem i usiadła znów przy stole, zagłębiając się w ulubioną lekturę. Wobec tego Laura mogła już spokojniej oddać się czytaniu Seneki. W klasie trwał zwykły zgiełk i bałagan. Amadeusz Nóżka wyraził się ordynarnie, po czym zaczął rozgłośnie bekać. Laura czytała nieuważnie, bo znów miała dreszcze.

- Zwaliłam - zakomunikowała Kopiec Esmeralda. - Teraz daj fizę. Laura przerwała lekturę, bez słowa wyjęła stosowny zeszyt i wręczyła go koleżance.

- Nie słyszę ciszy! - wrzasnęła nauczycielka.

Czytanie Seneki w tych warunkach było jednak zajęciem bezpro­duktywnym, o zbyt już dużym ładunku absurdu. No. ale nic. Miało się jeszcze w odwodzie „Rewię Rozrywki”, a w niej ulubione kombinagramy i anagramówki. Zacząć można od rebusów, bo do tego nie potrzeba ołówka...

- Pyziak! A ty co?! - zauważyła jej ruchy nauczycielka. - Dzienniczek proszę!

Fatalnie. W dzienniczku Laura miała wpisaną przez wychowawczynię uwagę: „Nie uważa na lekcji, czyta pod ławką, gada z koleżanką w czasie fizyki i nie zwraca uwagi na moje uwagi”, na co oburzony krzywdą wnuczki dziadek Borejko odpowiedział: „Nie wynosi śmieci. nie chce jeść szpinaku, za długo przesiaduje w łazience i nie zwraca uwagi na nasze uwagi”. Nikt jeszcze nie widział tego wybryku dziadziusia, poza Różą, która omal nie umarła ze śmiechu. Trudno jednak spodziewać się takich reakcji po nauczycielach. Laura skal­kulowała szybko, co bardziej się jej opłaca: powiedzieć, że zapomniała dzienniczka, czy też ujawnić jego skandaliczną treść. Na szczęście nie musiała dokonywać ostatecznego wyboru, gdyż właśnie Darek Jarmużek dał w ucho Marcinowi Gapce. do której to wymiany poglądów przyłączył się ochoczy Amadeusz Nóżka, waląc w łeb Darka, i to tak, że aż zadzwoniło. Dzięki temu zajściu uwaga nauczycielki została zaprzątnięta funkcjami czysto policyjnymi, zaś cała klasa zajęła się robieniem zakładów, czy śledztwo doprowadzi winowajców do stania w kącie, czy tylko wylecą za drzwi. (Ponieważ w kącie biliby się nadal, zostali wyproszeni na korytarz, i tam dokończyli wymianę opinii).

Laura walczyła z sennością. Do dzwonka było już tylko kilka minut, rebusy zostały rozwiązane, a Kopiec Esmeralda zwaliła jeszcze i chemię. Nagle Laura poczuła, że jest potwornie duszno i że ani sekundy dłużej nie wytrzyma w tym pomieszczeniu. Pomyślała, że musi napić się zimnej wody i odetchnąć świeżym powietrzem - ale me była w stanie nawet podnieść się z krzesła. Oparła więc głowę na ręce, złożonej na blacie, i odpłynęła w jakąś czerwoną przestrzeń, pełną wirujących kół ognistych.

- Pyziak, nie śpij! Dzienniczek proszę! - usłyszała znów krzyk wykładowczyni, lecz po prostu nie miała siły podnieść głowy. Szczęściem do klasy wpadli podnieceni winowajcy, wołając, że dla dobra pani wrócili, bo korytarzem idzie pan dyrektor. Wobec tego nauczycielka udała, że ich nie widzi i nie słyszy, który to stan ogólnego kompromisu objął swym błogosławieństwem i Laurę.

Jakoś dotrwała do dzwonka.

Na matematyce z kolei mogła posiedzieć trochę w spokoju, gdyż klasa już nie hałasowała. Matematyk odpytywał energicznie, więc na wszystkich padł strach blady. Ucichli. Ponieważ Laura miała już dwie oceny w tym semestrze, mogła spać spokojnie. I spała, oparłszy brodę na stulonych dłoniach, a łokcie na blacie stolika. Podreperowało to jej siły tak znacznie, że na chemii mogła już notować w zeszycie pasjonujące dane o roztworach wodnych.

Już od połowy chemii zaczęła się cieszyć, spoglądając często na zegarek. Czas rzeczywiście płynął, nawet jakby coraz szybciej - i już niebawem będzie się jechało pociągiem w daleki świat, w piękną podróż, u kresu której czeka nieznana ciotka Alma, a być może... być może i tatuś? No, bo kto właściwie powiedział, że nie wolno mu odwiedzić swej siostry? Może właśnie teraz przyjechał i mieszka sobie u niej przez kilka dni?

Poczuła przypływ radości i nowych sił życiowych. Z trudem doczekała dzwonka. Kiedy zaterkotał, a klasa ze zwierzęcym rykiem rzuciła się na dużą przerwę - ona spokojnie spakowała plecak, ramkę z gobelinem oraz widelec wrzuciła na wierzch szafy i wymknęła się ze szkoły, korzystając z faktu, że tłum wrzeszczących uczniów wypełniał wszystkie korytarze oraz dolny hali koło portierni.

Udało się jej zwiać zupełnie niepostrzeżenie.

3.

W porównaniu ze szkołą Dworzec Główny wydał się jej oazą ciszy i spokoju oraz organizacji i ładu. Dzięki wczesnej godzinie dnia powszedniego przed kasami nie było kolejek i pusta przestrzeń dworcowej hali, z jej lśniącą marmurową posadzką i wielką tablicą świetlną w tle, wyglądała z grubsza europejsko. Laura, którą marsz nieco otrzeźwił, skierowała się dziarsko do najbliższej kasy, wy­dobywając z kieszeni plecaka małą zgrabną portmoneteczkę w kształcie różowej świnki (prezent gwiazdkowy od Łucka). Miała tam swoje oszczędności w sumie złotych osiemdziesięciu oraz uskładaną z różnych zdobyczy kwotę rezerwową, pięćdziesiąt złotych. Czuła się osobą bogatą i światową. Stać ją było nie tylko na podróż w obie strony, lecz i na posiłki w bufecie oraz nawet na rozrywki związane z pobytem w obcym mieście.

Podeszła do kasy, odczekała, aż kupująca przed nią pani schowa swój bilet i odda drobne z reszty żebrakowi - młodemu i śmierdzącemu facetowi o nieprzytomnych oczach i długich strąkach włosów. Obchodził on po kolei wszystkie okienka kasowe, zaczepiając każdego i pokazując tabliczkę z informacją, że jest chory na AIDS.

- Proszę szkolny do Torunia i z powrotem - powiedziała Laura do otworu w szybie, a kiedy żebrak przybliżył się i do niej, wysupłała z portmoneteczki dwa złote i wręczyła je ofierze AIDS. Potem za­płaciła za bilety, odłożyła różową świnkę na parapet z marmuru, obok plecaka, i sprawdziła rozsądnie, czy dane na bilecie się zgadzają. W tej właśnie chwili głośnik zapowiedział, po potrójnym gongu, że pociąg osobowy z Poznania do Torunia odjedzie z toru pierwszego „a” - i Laura, w obawie, że nie zdąży, spakowała się piorunem i pobiegła do wyjścia.

Na peron wpadła dosłownie w ostatniej chwili - konduktor już zamykał drzwi wagonów. Wskoczyła na stopień ostatniego i po chwili znajdowała się w przedziale - prawie pustym, jeśli nie liczyć faceta, zakrytego rozłożoną płachtą „Rzeczpospolitej”, pod którą widniały tylko dżinsy oraz adidasy.

Pociąg ruszył i chwiejnie podążył naprzód, mijając smętne perony i przejeżdżając pod dwoma mostami - Uniwersyteckim i Teatralnym. Po lewej ciągnęła się wzdłuż torów ulica Roosevelta z niezabudowaną jedną stroną jezdni, odsłaniającą widok na szereg wielkich secesyjnych kamienic. Pociąg jechał jeszcze powoli, więc Laura mogła się przyjrzeć swojemu domowi z tej odległości. Nie była to odległość duża, skoro nawet przez brudne szyby wagonu można było dokładnie rozpoznać wszystkie sztukaterie i płaskorzeźby wokół pięknej bramy. W oknie zielonego pokoju widać było barwną plamkę: bukiet hiacyntów i... zaraz, chwileczkę! Czy to nie mama spieszy właśnie chodnikiem, niosąc do domu torby z zakupami?

Pociąg wydał swój tęskny okrzyk i przyspieszył, uwożąc Laurę w świat, podczas gdy ona zerwała się, przyciskając nos do szyby. Tak, to mama. Jasna głowa, dżinsy, żółta kurtka. Zniknęła w bramie, drzwi się za nią zamknęły. Pociąg pojechał dalej, koła stukały na złączach szyn. Tak, mama wyszła wcześniej z pracy; ma przecież dwie chore w domu. Ciekawe, czy znalazła list już rano, czy też znajdzie go dopiero teraz.

4.

- To ty, Gabuniu? - krzyknęła Natalia, wkładając dłoń w rękaw szlafroka i chwiejąc się nieco na nogach. Była jeszcze słaba - oj, bardzo słaba! - ale bańki wyraźnie pomogły. Gorączka spadła, kaszel się uspokoił i teraz oddychało się jej lekko. Po raz pierwszy od tygodnia Natalia poczuła prawdziwy głód. Wstała więc i postanowiła udać się do kuchni na drugie śniadanie, a przy okazji odwiedzić Babi w jej pokoju. Za piętnaście dwunasta. Daleki, stłumiony łoskot pociągu przetoczył się wzdłuż okien. Jak zwykle w tym miejscu rozległ się przeciągły jego sygnał.

W korytarzu dał się słyszeć szelest foliowych toreb, a potem kilka szybkich kroków przyniosło do pokoju Gabrielę, zaróżowioną z zimna.

- O, wstałaś! - ucieszyła się, zrzucając kurtkę i buty. - To widzę, że już idzie z górki?

- Z górki, z górki - zaśmiała się Natalia. - Idą jest świetnym znachorem.

- Tylko mi się teraz nie przeziębiaj na nowo! - przestrzegła Gabrysia. - Pantofle na nogi, jazda! I chodź do kuchni, tam jest najcieplej.

Natalia zajrzała jeszcze do Babi, która też dzisiaj wyglądała raźniej. Leżała sobie w czystym łóżku, uczesana starannie i ubrana w świeżą koszulkę z falbanką wokół szyi. Czytała grubą książkę o apetycznie wytartej okładce.

- „Dusza zaczarowana”, Rolland - wyjaśniła w odpowiedzi na pytające spojrzenie córki. - Postanowiłam ją sobie przypomnieć. Kiedyś bardzo lubiłam tę Anetkę Riviere.

- Ostatnio masz serię lektur reminiscencyjnych - zauważyła żar­tobliwie Natalia, na co Babi spojrzała znad okularów i powiedziała poważnie:

- Bo zdałam sobie sprawę, że w moim późnym wieku czytam wciąż książki nowe, a dla starych przyjaciół nie starcza mi czasu. Może się zdarzyć, że już nie zdążę do nich wrócić. A potem, w zaświatach, będę za nim tęskniła.

- A za kim najbardziej będziesz tęskniła? - zainteresowała się Natalia. - Bo ja chyba za Małą Dorrit.

- A ja - za Krystyną, córką Lavransa.

- To ja już raczej za Lavransem.

- Albo za Ignacym Rzeckim - powiedziała Babi z zapałem. - O, albo za księciem Myszkinem. I przede wszystkim - za Soamesem Forsythem.

- Co?! Za nim?! No, coś ty - raczej za Ireną Heron!

- Irena - oświadczyła babcia gniewnie - była zimna. Trudno za nią tęsknić. Skrzywdziła Soamesa, zraniła go na zawsze. On miał w sobie jednak wiele szlachetności. Zawsze mi go było żal.

- Rzecki, Myszkin, Soames - wyliczała Natalia. - Same męskie pokraki albo nieudacznicy. Nie masz jakiejś kandydatury prawdziwego mężczyzny?

- Kmicic - rozmarzyła się Babi.

- Heathcliff? - podsunęła Natalia.

- Wokulski! - krzyknęła z kuchni Gabrysia. - Chodźcie na herbatę!

- Bohun - rzuciła Babi, wstając z pomocą Natalii. - Bogumił z „Nocy i dni”.

- Konrad Wallenrod? - powiedziała Natalia niepewnie.

- Jan Bohatyrowicz! - dorzuciła Gabrysia, kiedy już pojawiły się obie w kuchni.

- Pan Rochester z „Jane Eyre” - stanowczo podkreśliła Babi, siadając za stołem.

Około pierwszej wciąż jeszcze o tym rozmawiały, siedząc we trzy przy wielkim kuchennym stole i wspólnie przygotowując obiad. Ostatecz­nie doszły do wniosku, że Babi przejawia nadmierną zapobiegliwość. W niebie, powiedziała Natalia, będą po prostu oni wszyscy, w komplecie. Nawet Heathcliff. Są bowiem, dodała, bytami realnymi. Było ciepło, koło pieca rosło ciasto drożdżowe, czajnik szumiał, a na gazie gotowała się już smakowita zupa z porów. Obiad mógł być dzisiaj dopracowany dzięki temu, że Gabrysia wróciła wcześniej z Instytutu. Tata i Grześ mieli przyjść razem, odebrawszy Ignasia z przedszkola muzycznego. Dziewczynki kończyły lekcje przed drugą. Były szansę na wspólny obiad rodzinny.

Oby tylko Tygrysek go nie popsuł, pomyślała Natalia i westchnęła. Spojrzała szybko na Gabrysię, lecz starsza siostra miała twarz spokojną - jak zwykle zresztą. Natalia westchnęła znowu i oparłszy podbródek na dłoni, popatrzała na Babi, siedzącą naprzeciwko. Dziś wyglądała znacznie lepiej - nos jej nie był już wyostrzony, policzki zaróżowiły się lekko. Jasnooka, siwa, szczupła i miła, siedziała sobie, spowita w ciepły szlafrok, i krajała marchewkę w drobną kostkę. Szczupłe, zgrabne ręce o niepomalowanych, krótko obciętych paznokciach wy­konywały lekkie, celowe ruchy. Można było godzinami patrzeć na ten balet. Natalia, która miała najbardziej maślane łapy ze wszystkich w rodzinie, zagapiła się w zachwycie.

- Co takiego? - spytała Babi, spotykając nagle jej spojrzenie, podczas gdy Gabrysia trzaskała garnkami, wydobywając je ze zmywarki i układając w szafce.

- A, tak sobie patrzę. Jesteś taka ładna.

- Chyba tylko od środka - mruknęła drwiąco Babi. - Pod tą pomarszczoną skórą.

- Od środka zwłaszcza - przytaknęła Natalia. - Jak byłam mała, chciałam być taka ładna jak ty.

- Nie łżyj, nie łżyj. Chciałaś być strażakiem.

- Bo wiedziałam, że nie jestem ładna! A teraz już wiem, że piękno zewnętrzne się nie liczy.

- Nowina - mruknęła Babi, trzaskając nożem w deseczkę.

- Na przykład Filip - czy był piękny, waszym zdaniem?

Babi i Gabrysia spojrzały po sobie, zdumione. Odkąd zerwała z Filipem, rzeczywiście nie pozwalała nikomu o nim mówić. Zresztą, nikt się nie kwapił, bali się, że zrobią jej tym przykrość. Co za pomyłka. Przecież jej to już nic nie obchodzi.

- Był piękny - odparły zgodnie Babi i Gabrysia.

- No i właśnie nieprawda! - zawołała Natalia. - Był piękny tylko do momentu, kiedy pojawiał mu się w twarzy... o, gdzieś tu, koło ust... ten rys nadąsania, uporu... i wszystko psuł. Gdy tymczasem są twarze pozornie nieciekawe, banalne, które nagle potrafią zaświecić takim ciepłem, taką wewnętrzną pięknością - że chciałoby się z nim być i być - bez końca...

- Z kim? - spytała nagle Gabrysia, patrząc na nią bacznie.

- Co: z kim?

- Z kim chciałabyś być i być bez końca?

- Ależ - zakłopotała się Natalia - ja nie mówiłam o nikim konkretnym.

- Aha. Tylko tak jakoś dziwnie zbudowałaś zdanie - wyjaśniła Gabrysia. - Zaczęłaś w liczbie mnogiej, a potem już było w pojedynczej, z zaimkiem osobowym.

- To przypadkowe przejęzyczenie - poważnie oświadczyła Babi, patrząc na Gabrysię znacząco.

- A ten Amerykanin? - spytała Gabrysia. - Ten, który przysłał hiacynty? Przystojny?

- A, Bingo - odparła obojętnie Natalia. - Przystojny.

- Bez żadnego rysu koło ust? - pokpiwała Gabrysia. Natalia skarciła ją wzrokiem.

- Owszem, z rysem - odparła surowo. - Bingo jest bufonem. Nie o nim mówiłam...

Błysk w oku siostry upewnił ją, że się sypnęła.

- A o kim?! - błyskawicznie spytała Gabriela.

- O nikim. O nikim.

- Nareszcie rozumiem. To właśnie z nikim chcesz być i być bez końca.

- Nie powiedziałam, że ja chcę, tylko użyłam formy bezosobowej. Można chyba pozwolić sobie na bezosobowe zwroty bez tego. żeby zaraz któraś z was nie podejrzewała...

- Niczego nie podejrzewamy - uśmiechnęła się Gabrysia. - Wiemy, że absolutnie nie o sobie mówiłaś, używając tej formy bezosobowej, bo przecież ty właśnie chcesz przejść przez życie samotnie, albowiem nikogo nie potrzebujesz.

- Właśnie. Więc o co wam w ogóle chodzi i po co to całe gramatyczne dociekanie?

- Ech - rzekła Gabrysia - sama nie wiem. Tak sobie człowiek docieka i docieka... i zawsze coś tam usłyszy.

- Usłyszy to, co chce - mruknęła Natalia gniewnie.

- Albo to, czego inny nie chce... powiedzieć. Tak że w sumie rozmowa to jest dobry wynalazek. W rozmowie nawet to potrafi się okazać, czy ktoś jest zakochany, czy nie.

Natalia stropiła się, skrzywiła z niezadowoleniem i wstała, żeby ukryć nagły rumieniec. Ponieważ jednak od samego wstania rumieniec nie chciał zniknąć, udała się do łazienki, gdzie spojrzała w lustro.

Czerwona.

Była z siebie tak niezadowolona, że pokazała samej sobie język. Dopiero po chwili zauważyła podłużną, kremową kopertę opartą o kubeczek. Napisano na niej drukowanymi literami: MAMA.

5.

Ten facet z „Rzeczpospolitą” czytał bardzo szybko: za Gnieznem był już po lekturze. Złożył starannie gazetę i trzepnął się nią po ręce.

Laura rzuciła na niego krótkie spojrzenie i zaraz skromnie spuściła rzęsy, lecz ten ułamek chwili pozwolił jej dostrzec, że współpasażer jest człowiekiem jeszcze młodym, o twarzy pociągłej i brodatej. Ubrany był w szary sweter. Dłonie (Laura zawsze najpierw na nie patrzyła, po tym, jak wyczytała w jakimś poradniku psychologicznym, że one właśnie mówią o człowieku najwięcej) miał mocne, opalone. Żadnej obrączki. Siedział w swobodnej pozie i ciekawie wyzierał przez okno. Nagle przeniósł ten zaciekawiony wzrok na Laurę, a ona zaraz spojrzała w bok. Nie czuła się zupełnie pewnie. Przyszły jej na myśl rozliczne opowieści o zbrodniarzach, zaczepiających młode, piękne podróżniczki po to, by zabić je brutalnie, a ich pohańbione zwłoki wyrzucić z pociągu, gdzieś w przydrożne krzaki albo chaszcze leśne. Zacięła usta i z uporem spojrzała w okno, życząc sobie w duchu bardzo gorąco, by na najbliższej stacji weszła do przedziału jakaś macierzyńska i krzepka kobieta około pięćdziesiątki (Babi zawsze radziła jej i Pyzie, by takich właśnie kobiet się trzymały, gdy trzeba przechodzić przez jezdnię, pytać o godzinę lub uciekać się do koniecznej pomocy w razie zabłądzenia).

Współtowarzysz podróży - czuła to i nawet widziała kątem oka utkwionego w zimową dal za oknem - przypatrywał się jej nadal. Ponieważ nie miała pojęcia, co teraz powinna zrobić, Laura sięgnęła po swój plecak, na którym opierała łokieć, i wydobyła tomik Seneki, po czym przeniosła płynnie wzrok z okna na książkę, nie zahaczając ani przez sekundę o brodatego faceta.

Niestety, zamiast go tym sposobem odstraszyć, wywołała jego najżywsze zainteresowanie. Przez najbliższy kwadrans pędzili w milczeniu przez pokryte śniegiem pola, ona wbijała wzrok w książkę, on bez przerwy patrzał na nią. Wreszcie przemówił, a Laura nie zdołała stłumić lekkiego okrzyku i aż podskoczyła na swym miejscu.

- Ile masz lat?

Ładny, głęboki głos człowieka kulturalnego. Trudno go było nie słyszeć. Lecz Laura właśnie udała, że nie słyszy, i opuściwszy wzrok na książkę, usiłowała czytać. Nie było to łatwe. Nie mogła skupić uwagi, także i dlatego, że się źle czuła. Kręciło się jej w głowie i litery skakały przed oczami. Wolałaby nie czytać, bo od tego ich skakania wyraźnie ją mdliło - ale nie miała wyboru. Człowiek z na­przeciwka przewiercał ją wzrokiem na wylot.

Serce biło jej na alarm. Postanowiła, że przy następnej próbie zaczepki zadziała błyskawicznie: porwie swój plecak jedną ręką, kurtkę - drugą i rzuci się ku wyjściu. Oczywiście, to się może nie udać... jeżeli ten człowiek będzie szybszy... cóż, może lepiej uciekać bez kurtki, a zabrać tylko plecak... ostatecznie są w nim tak ważne dokumenty, jak dzienniczek oraz zeszyt od matematyki.

- Chyba nie więcej niż trzynaście... - ciągnął brodaty człowiek, pochylając się ku niej.

- Czternaście! - odpaliła oburzona Laura szybciej, niż pomyślała. Nie lubiła, kiedy ją odmładzano.

- Czternaście! - towarzysz podróży wyglądał na uradowanego faktem, że w ogóle uzyskał jakąś odpowiedź. - Przepraszam, pytam... zaintrygowało mnie po prostu, że taka młoda osoba czyta Senekę.:

Uff. Seneka. A więc o to chodzi. Laura nareszcie się odprężyła; i bez obaw spojrzała swemu rozmówcy w twarz.

No, prawdę mówiąc, nie było czego się obawiać, o ile ona znała: się na ludziach. Wielbiciel Seneki. Kolejny mózgowiec, młodsze wydanie dziadziusia. Oczy bystre. Wysokie czoło, łagodne usta, a między brwiami - pionowa kreska. W kącikach oczu zmarszczki świadczące o tym, że człowiek ten często się śmieje. W sumie - poczciwiec.

Laura oparła się wygodniej o fotel i uśmiechnęła uprzejmie.

6.

Natalia przyniosła list do kuchni i podała siostrze. Gabriela zdziwieniem spojrzała na kopertę, a potem nagle jej twarz wyraziła obawę.

- Dlaczego napisała list? - zapytała, patrząc na Natalię.

- Kto?

- Laura. To jej pismo. To garbate „M”.

- No, nie wiem dlaczego.

- To mnie niepokoi.

- Więc przeczytaj i miej to za sobą - doradziła babcia ze spokojem.

Gabrysia wytarła ręce w fartuch, zgasiła gaz pod zupą, a natomiast i podpaliła w piekarniku i wstawiła tam wyrośnięte już pięknie ciasto. Wykonała jeszcze kilka drobnych czynności i Natalia, patrząc na to, nie mogła się oprzeć wrażeniu, że siostra zwleka celowo i że po prostuj boi się otworzyć kopertę.

Była ona zalepiona, i to porządnie, z użyciem jakiegoś stwardniałego już klajstru, więc Gabriela zaczęła szukać nożyczek i znalazła je dopiero po kilku minutach, w szufladzie kredensu.

- Mamo! - przeczytała głośno. - Wrócę dziś trochę później, przed 22 - gą. Po szkole mam kółko teatralne, a potem urodziny koleżanki. Laura.

- To wszystko? - zdziwiła się Babi.

- Wszystko.

- Czy ona nie mogła ci tego zwyczajnie powiedzieć?

- No, właśnie się nad tym zastanawiam - odparła powoli Gabrysia __ i wcale mi się to nie podoba.

- Nie martw się - powiedziała gorąco Natalia.

- A właśnie, że się martwię - odrzekła starsza siostra, podnosząc oczy z wyrazem lęku i rezygnacji. - Czuję, że ten list oznacza coś niedobrego.

- Gdzie tam, gdzie tam - mruknęła Natalia, która czuła dokładnie to samo.

- Smarkata coś knuje - gniewnie oznajmiła Babi. - Zakład, że nie ma żadnych zajęć pozaszkolnych. I żadnych urodzin. Czuję to przez skórę.

- Ciekawe, że ja też - dorzuciła Natalia.

- Powiem ci, co zrób - ciągnęła Babi. - Idź po nią do szkoły, jak gdyby nigdy nic. I storpeduj jej plany.

- Czy tak właśnie z nami postępowałaś? - zdziwiła się Gabriela. - Bo jakoś mam zupełnie inne wspomnienia.

- Uchylam się od odpowiedzi - oświadczyła Babi z błyskiem w niebieskich oczach. - No, jazda, idź.

Natalia spojrzała na zegar - żółte słoneczko, dzieło Eli, zaprzyjaźnionej plastyczki z Krakowa. Była za dwadzieścia druga.

- Już za późno - powiedziała Gabrysia, śledząc jej spojrzenie.

- Ale zegar Eli trochę się śpieszy. O pięć minut. Wiem, bo sama go nastawiałam, zawsze wolę mieć zapas czasu.

- Już wyszli ze szkoły - stwierdziła Gabrysia. - Zresztą i tak bym nie poleciała torpedować. Jeśli Laura ma jakieś plany... jeśli chce być sama...

- No, to co?! To co?! - zdenerwowała się Babi. - To jej na wszystko pozwolisz? Stajesz się wobec niej zbyt uległa. A ona cię prowokuje.

- A ja się sprowokować nie dam - spokojnie odpowiedziała Gabrysia. - Poza tym - nie mogę jej ciągle nakazywać i zakazywać. Ona dorasta. Chce być samodzielna.

Babi dostała wypieków.

- Laura ma czternaście lat - przypomniała.

- Tak, ale mnie nie chce.

- I to cię tak boli, że aż uciekasz! - Babi sapnęła. - Mam ci; To o to chodzi. Ale uciekają tylko tchórze, a ty zawsze byłaś odważna Ty chyba po prostu nie wiesz, co robić.

- To prawda - przyznała Gabriela po chwili.

- To ja ci powiem, co robić. Zadzwoń do wychowawczyni lub sekretariatu szkoły i zapytaj, czy Laura ma dziś kółko teatralne. Dowiesz się oczywiście, że nie ma, bo ta ponura buda nigdy nie i wpadła na to, że można dzieci zająć teatrem. Wtedy zadzwonisz do koleżanek Laury i popytasz o te urodziny. Jak już się dowiesz na pewno, że żadnych urodzin nie ma - przyjdź do mnie po dalsze wytyczne. Ja teraz idę się położyć, bo mam już dość na dzisiaj tego biegania - podsumowała surowo Babi, wstała i klepnęła swe najstarsze dziecko po plecach. - Sursum corda*[w górę serca] - dodała. - Nie ty pierwsza to przeżywasz i nie ostatnia. Inni mają gorzej.

7.

Pociąg osiągnął stację Mogilno, a kiedy zatrzymał się i nastała względna cisza, współpasażer znów zagadał do Laury:

- Przepraszam... zajrzałem do twojej książki i widzę, że zakreśliłaś ten akapit u dołu... ja też tak robię, i też ołówkiem.

Akapit zakreśliła, oczywiście, mama, ale co mu do tego.

- Czy możesz mi to przeczytać? - poprosił brodacz. - Usiłowałem sam to zrobić, ale nie umiem czytać tekstu odwróconego do góry nogami.

- O ile tekst ma nogi - chłodno odparła Laura, chrząknęła i dodała: - Proszę bardzo. O, jak dobrze byłoby dla niektórych ludzi, gdyby mogli uciec od siebie samych! Cóż pomoże wyprawa zamorska czy przeprowadzka do innego miasta? Jeżeli chcesz umknąć przed tym, co cię gnębi, trzeba ci być innym, nie gdzie indziej.

- Uderzające - rzekł słuchacz i spojrzał na Laurę wymownie.

- Co takiego? - niepewnie spytała ona. Bolała ją głowa i czuła się trochę przesunięta względem rzeczywistości, toteż nie najlepiej pojmowała sens przeczytanych słów.

- Seneka urodził się dwa tysiące lat temu. Dokładnie: w czwartym roku przed Chrystusem. A ta myśl równie dobrze mogłaby się znaleźć w ustach nowoczesnego psychoanalityka. Mądrość się nie starzeje. Czy czytasz Senekę z własnego wyboru? - zainteresował się brodacz.

Laura krótko potwierdziła.

- To wspaniałe! - współpasażer wpadł w entuzjazm. - Jestem zachwycony. Kiedy weszłaś, byłem pewien, że zaraz wyjmiesz z plecaka „Bravo” lub „Popcorn”.

- No, wie pan!!! No, dziękuję bardzo!!! - obraziła się Laura, która miała wysokie mniemanie zarówno o swej unikalnej powierzchowności, jak i o swym nieskazitelnym guście oraz dostrzegalnym dla każdego wykwincie swych manier.

- Przepraszam, przepraszam - łagodził on, zbity z pantałyku jej reakcją. - To tylko ten twój wygląd...

Jeszcze gorzej. Laura rzuciła mu druzgoczące spojrzenie, aż się skulił.

- Chciałem powiedzieć... - bąknął i urwał.

- Lepiej niech pan już nic nie mówi - doradziła mu Laura głosem jak świst szpady.

Posłuchał jej i przez chwilę milczał, ona zaś czytała, wściekła i nadęta. Rychło jednak nie wytrzymał, pokręcił się trochę na siedzeniu i chrząknął nieśmiało.

Laura podniosła z wolna rzęsy i spojrzała na niego wyniośle i odpychająco.

- Jak trafiłaś na Senekę? - wypalił.

- To nie było trudne - mruknęła, wciąż obrażona. - U nas w domu Seneka leży na każdym dosłownie krześle. - Przewróciła kartkę i znów się natknęła na akapit zakreślony ołówkiem.

Brodacz aż głowę wykręcił, chcąc zajrzeć w tekst. Złapany na tym usiłowaniu stropił się, po czym poprosił:

- Przeczytaj na głos, dobrze?

Pociąg zatrzymał się na małej stacyjce, postał chwilę, potem stęknął i ruszył dalej. Ani Laura, ani jej rozmówca nie zwrócili na to najmniejszej uwagi.

- Spokojność nasza - czytała Laura - w wielkiej mierze zależy od tego, by nic nie robić niesłusznie: ludzie nieopanowani prowadzą życie niespokojne i bezładne. Ile naszkodzą, tyle się i boją i nie mają chwili odetchnienia. Trwożą się bowiem po dokonaniu czynu, wikłają się w nim: sumienie nie pozwala im zajmować się niczym innym i ustawicznie każe im odpowiadać przed sobą. Każdy ponosi karę, kto jej oczekuje. A oczekuje każdy, kto na nią zasłużył. - Laura umilkła, a brodacz plasnął rękami o kolana.

- No? No, widzisz? - rzeki z zadowoleniem. - Zagadka sumienia. Ocenia - milcząc. Milczy - ale mówi. Mówi - lecz bez słów! Nie daje ci spokoju po to, żebyś wreszcie mógł osiągnąć spokój. „Każdy ponosi karę, kto jej oczekuje. A oczekuje każdy, kto na nią zasłużył”.

- Zwierzęta nie mają sumienia, prawda? - zapytała Laura.

- Nie wiem - rzekł brodacz.

- A czy każdy człowiek ma sumienie?

- Każdy się z nim rodzi - odparł towarzysz podróży i spojrzał na Laurę ciemnymi oczami, w których było trochę smutku. - Chyba mocno trzeba się starać, żeby w sobie zagłuszyć ten głos. Ale niektórym to się nawet udaje. Tylko że - jak wierzę - nigdy do końca.

- A więc każdy ma szansę?

- Każdy - przytaknął brodacz, po czym, zauważywszy, że pociąg zwalnia, a za oknami przemykają pierwsze budynki stacji Inowrocław, oświadczył, że musi już wysiadać. Nie miał żadnego bagażu poza gazetą, tylko jego kurtka dyndała na wieszaku. Wstał, wziął na chwilę do ręki tomik Seneki i przerzucił z uśmiechem miękkie, obluzowane przy grzbiecie kartki o wytartych brzegach. Nagle pochylił się nad książką z cichym okrzykiem zaskoczenia. Znalazł na stronie tytułowej podpis - Gabrysia Borejko, kl. Illb, a pod nim pieczątkę: dr hab. Gabriela Stryba. - Skąd masz tę książkę? - zawołał.

- Należy do mojej mamy - odparła Laura tonem obronnym.

Pociąg zatrzymał się z długim piskiem na stacji Inowrocław. Kiedyś Laura tu była, z Pyzą i ciotką Natalią. Uciekały przed Filipem. Teraz, widząc ten sam bryłowaty budynek stacji, właściwie nie zmieniony, nieomal ujrzała, jak biegną we trzy pod upalnym niebem, ciotka - w popłochu, Pyza - przejęta, a ona sama potwornie znudzona i wściekła. Dziwne, to samo przeżycie po latach nie wydaje się już nudne ani przykre. Przede wszystkim pamięta się z niego szafirowe niebo, słońce, zapach jeziora i nenufary.

- Znam twoją mamę - powiedział tymczasem brodacz, wkładając kurtkę. - A więc znam i ciebie. Przychodziłem do was kiedyś trzy razy w tygodniu na korepetycje z łaciny.

Laura łypnęła na niego spod grzywki.

- Pociąg osobowy z Poznania do Torunia odjedzie z toru drugiego przy peronie drugim - powiedział na zewnątrz głos z megafonów.

- Planowy odjazd pociągu - godzina trzynasta trzydzieści trzy.

- Były tam dwie dziewczynki - przypomniał sobie towarzysz podróży. - Jedna chyba trzyletnia, a druga - niemowlak.

- Tą drugą byłam zapewne ja - wyjaśniła mu chłodno Laura. - Jestem ta młodsza.

- Często brałaś udział w lekcji. Twoja mama nie mogła się z tobą rozstać, bo zaraz płakałaś. Więc nosiła cię na rękach przez cały czas. Chyba mówisz po łacinie jak po polsku.

- Prawie - odparła Laura wyniośle.

- No, bo ona miała wszystkie popołudnia zajęte. Pracowała jak górnik. Z tobą w ramionach.

- Uwaga! - zawołała Laura, bo podłoga pod ich stopami drgnęła znacząco. - Musi pan wysiadać!

- Tak. tak. Koniecznie pozdrów mamę. Koniecznie. Ona mnie już chyba nie pamięta. Więc pozdrów ją od kogoś, kto... wiele jej zawdzięcza.

- Chciał jeszcze coś dodać, lecz rozmyślił się i wyszedł. W chwilę potem stał na peronie pod oknem. Pociąg właśnie ruszał wolniutko, więc otworzyła okno, bo jej towarzysz podróży coś jeszcze mówił. Myślała, że to ważne, ale on powiedział tylko: - A uważaj w Toruniu na Krzyżaków! - i roześmiał się, podnosząc rękę i machając nią energicznie. Pociąg przyspieszył, peron odjechał w tył i zaraz też znikła w przeszłości stacja Inowrocław wraz z człowiekiem, który mamie tak wiele zawdzięczał.

Laura zamknęła okno i padła na fotel. A więc - znowu mama! Wszędzie ona! - pomyślała, czując, jak ogarnia ją oburzenie. - No, jak to? Miałam przecież wyruszyć w świat, ku wolności, miałam pędzić coraz dalej i dalej, powiększając odległość od NIEJ! - a tymczasem, gdzie się ruszę, natykam się na matkę. To nie do zniesienia. Przecież człowiek ma prawo do własnego życia! Ma przecież prawo istnieć jako odrębna jednostka, czyż nie?

Pociąg stukał i hałasował, rytmiczne kołysanie wprawiało w ruch ciężką głowę Laury. Koła podskakiwały na złączach szyn, płakało jakieś dziecko, młoda mama chodziła po pokoju z książką w jednej ręce, drugą przytrzymując niemowlę. Przeszedł wysoki człowiek w czarnym płaszczu, jego głowę skrywał kaptur, a płaszcz powiewał na wietrze, odsłaniając lśniącą zbroję. - Tato! - krzyknęła Laura z ramion matki, a człowiek w kapturze odszedł ciężkim krokiem, mówiąc: - Każdy ponosi karę, kto na nią zasłużył... - i spod kaptura ukazała się pyzata twarz.

- Halo, panienko! - powiedział ktoś. - Obudź się! - i szarpnął ją za ramię. - To już Toruń! Proszę mi tu nie spać!

Gruby konduktor stał nad nią, potrząsając jej ramieniem.

- Toruń! - powtórzył. - Wszyscy już wysiedli, a ty śpisz!

- Chyba jestem chora - powiedziała Laura i zdziwiła się, bo nie usłyszała swego głosu, tak był słaby.

8.

Za budynkiem dworca stał kiosk ze słodyczami, zaraz obok - budka gazetowa. DZIESIĘĆ DNI OSTREGO DYŻURU - przeczytała machinal­nie nagłówek, złożony wielkimi literami pod winietą „Gazety Wyborczej”, a obok EUROPA OJCZYZN. Było zimno i sypał śnieg, drobniutki i suchy jak kaszka manna rozpylona w powietrzu. Taksówki stały rzędem na postoju, zgarbione i zmarznięte. Laura postanowiła udać się do miasta jedną z nich. Z planu Torunia wiedziała, że do centrum jest z dworca kawałek drogi. Nie była w stanie nawet myśleć o wędrówce na piechotę: nogi dziwnie się jej uginały w kolanach, a łydki drętwiały.

Strasznie jej się chciało pić. Stanęła przy kiosku ze słodyczami i poprosiła o mały sok jabłkowy, taki ze słomką. Kiedy przyszło do płacenia, musiała się długo zastanawiać, gdzie właściwie ma pieniądze. Sprzedawczyni za szybką patrzyła na nią wyczekująco i Laura szukała gorączkowo po kieszeniach, zdejmowała plecak, odpinała go i przeglądała wszystkie jego zakamarki. Nigdzie nie było portmonetki!

Spróbowała sobie przypomnieć, gdzie ją ostatnio chowała, i pamięć zaprowadziła ją aż na poznański dworzec. Kupowała bilet... płaciła... i co? Zaraz, zaraz...

No, tak. Zemdliło ją trochę z wrażenia. Oczywiście. Położyła portmonetkę na marmurowym parapecie przed okienkiem kasowym, obok plecaka! Potem składała i chowała bilet... spieszyła się na pociąg... A obok stał ten facet o nieprzytomnych oczach.

- Nie mam pieniędzy - powiedziała na głos, a kobieta w okienku pokiwała głową. Laura przypomniała sobie, że po kupieniu biletu wrzuciła pospiesznie resztę do kieszeni kurtki. Teraz, wsunąwszy do niej rękę, wymacała monety. Dwa złote, złotówka, złotówka... parę krążków pięciogroszówek.

Cóż, na sok wystarczy. Na bilet autobusowy też. Na taksówkę już nie. Dobrze, że kupiła od razu bilet powrotny.

Nagle przestraszona, sprawdziła, czy go ma. Był. W kieszonce plecaka, tam, gdzie go schowała, obok karty magnetycznej i legitymacji szkolnej. Z ulgą zasunęła zamek błyskawiczny, wyjąwszy kartę. Klepnęła plecak, zapłaciła za sok i kupiła bilet autobusowy.

Gardło miała spalone i usta jak wióry. Idąc na przystanek autobusowy, wypiła od razu cały kartonik soku i troszkę jej ulżyło. Spojrzała na zegarek. Za dziesięć druga. Obok przystanku stała niebieska półowalna muszla na metalowej nodze, okrywająca automat telefoniczny. Laura wsunęła kartę w szparę aparatu i wybrała numer kierunkowy Poznania. Potem wystukała numer Lelujków. Miała wielką ochotę usłyszeć głos Wiktora, lub choćby nawet, w najgorszym razie, grubego Łucka. Ale usłyszała głos kobiecy, chyba jej nie znany, lekko zachrypnięty.

- Słucham.

- Dzień dobry, czy mogę prosić Wiktora? - spytała. - Mówi Laura Pyziak.

- Chłopców nie ma, jeszcze nie wrócili ze szkoły.

- Aha. To ja zadzwonię później. A... czy jest pani Lelujkowa?

- Mamy też nie ma. Czy coś jej powtórzyć?

- Nie, dziękuję pani - powiedziała Laura. To musiała chyba być siostra Lelujków, ta najstarsza z nich, mieszkająca w Chorzowie. Laura jej nie znała, a jednak nie miała ochoty kończyć jeszcze tej rozmowy. Głos był miły, rzeczowy i przyjazny. Wyobraziła sobie tę kobietę, jak stoi w przytulnym, niedużym i czystym mieszkanku Lelujków, gdzie tak miło pije się herbatkę i zajada chleb z białym serem, gdzie trzej bracia wciąż się poszturchują i rechoczą, a pani Lelujkowa po cichu sprawuje pieczę nad tymi swoimi chłopcami - ta myśl sprawiła, że Laura poczuła się jakoś raźniej. Ale rozmowa musiała dobiec końca. Trzeba było odwiesić słuchawkę, lepką od dotyku tylu innych rąk i przykro pachnącą brudnym metalem. Czując się jak we śnie, Laura ponownie wsunęła kartę i wybrała numer domu.

Po pierwszym sygnale, a nawet w jego połowie, zgłosiła się Pyza.

- Hej! - powiedziała zdyszana, z cichym śmiechem, jakby spodziewała się, że dzwoni ktoś miły. Na pewno nie - siostra. Laura, jakoś dziwnie dotknięta, milczała.

- Hej, to ty? - szepnęła czule Pyza. - No, odezwij się... - Jej głos słychać było na tle energicznych rozkazów ciotki Idy i popłakiwania malutkiej Łucji. Gdzieś dalej Ignaś wołał nudno i monotonnie: - Józinku! Otwórz! Józinku! Otwórz! Ja też chcę siusiu! - Z kuchni dobiegał brzęk sztućców i talerzy - chyba siadali do obiadu.

- No, co? - szeptała Pyza. - Przecież ja się już nie gniewam... Miałeś rację z tymi tangramami, sprawdziłam w encyklopedii...

- Pyzuniu, kończ już, proszę do stołu! - powiedział gdzieś, całkiem blisko, spokojny i energiczny głos mamy. W tle Ignaś krzyczał, że długo już nie wytrzyma, a dziadek spiżowym tonem usiłował zaprowadzić porządek. - Wszyscy do stołu! - zawołała mama.

- On mnie bije! - krzyknął Ignacy Grzegorz.

- Dzieci, do stołu, zupa stygnie!

- Muszę kończyć - zaszeptała szybko Pyza. - O wpół do dziewiątej, tak jak się umówiliśmy. Przed Multikinem.

Rozległ się chrobot odkładanej słuchawki i wszystkie domowe odgłosy urwały się, jak odcięte skalpelem.

Laura stała ze słuchawką przy uchu, oczy miała zamknięte.

Żyją tam sobie w najlepsze, w tym dalekim, dalekim domu... śmieją ( się, gadają... siadają do stołu. Bez niej. Nikt o niej nawet nie pomyśli, j Nikt nie jest smutny z powodu jej nieobecności. Mama pogodnie komenderuje, rządzi - bez śladu niepokoju.

Trudno o wyraźniejszy dowód, że jedna z córek jest mamie niepotrzebna.

No, dobrze. Jak tak, to proszę bardzo. Teraz jest wolna.

Wolna.

Odwiesiła słuchawkę, schowała skrzętnie kartę telefoniczną i ruszyła na przystanek.

9.

Autobus jechał długim mostem przez Wisłę. Laura, siedząca przy oknie, po prawej stronie wozu, mogła do woli podziwiać śliczny widok na szeroką, jasnoszarą rzekę, pokrytą plasterkami lodu. Za rzeką, na wzniesionym wdzięcznie brzegu, piętrzyła się harmonijna panorama Starego Miasta - czerwonawa i rdzawa za przyczyną dachów, a cy­namonowa i piernikowa tam, gdzie widniały bajkowe wieże, mury obronne i wąskie kamieniczki albo potężne spichrze. Cały ten ceglany poemat tańczył z wolna w przestrzeni, podczas gdy autobus przebywał Wisłę i osiągał jej drugi brzeg.

Zatrzymał się przy ulicy ruchliwej i szerokiej, na skraju Starego Miasta.

- To tutaj - rzucił przez ramię kierowca. - Teraz idź ulicą Kopernika, skręć w Piekary - i prosto, do „okrąglaka”. To już będzie Fosa Staromiejska.

- To wiem - odparła krótko Laura i wysiadła. Prawdę mówiąc, nie pomyślała o tym, by podziękować, i dopiero kiedy zobaczyła urażone spojrzenie kierowcy, zrobiło jej się trochę głupio. Ale on już zamknął drzwi i odjechał, wzruszając ramionami.

Toruń był piękny.

Zachwycona i zaskoczona, Laura zapomniała o bólu głowy i o łamaniu w kościach. Zresztą, wyszło słońce i naprawiło wszystko. Kaskady starych dachów, szlachetne mury i wiekowe kamienie zalśniły zaraz nowymi kolorami, całą paletą brązów, czerwieni i ochry. Pod olśnie­wającym rozległym niebem nawet przybrudzony śnieg odzyskiwał niewinną biel. Będzie dobrze! - pomyślała Laura z nową otuchą.

Zagapiona, oczarowana, nie skręciła od razu w Piekary, tylko poszła dalej ulicą Kopernika i dzięki tej pomyłce znalazła się nagle przed podwójną gotycką kamieniczką, wąską i śliczną, z wysokimi, ostrymi łukami ceglanymi na ceglanej fasadzie - i był to po prostu, najzwyczajniej w świecie, ten właśnie dom, w którym się urodził Kopernik! Muszę to opowiedzieć Pyzie - pomyślała Laura odruchowo i dopiero po chwili uświadomiła sobie, że nie opowie; przecież nikt nigdy ma się nie dowiedzieć, że ona była dziś - sama - w Toruniu!

Pyza może by i nie zdradziła sekretu od razu, ale z całą pewnością nie utrzymałaby go przy sobie zbyt długo. Wychlapałaby mamie wszystko, biedaczka. Szkoda. Kupiłoby się jej jakąś pamiątkę z Muzeum Kopernika. Ucieszyliby się, ona i Fryderyk.

Ale, po pierwsze, Laura nie miała pieniędzy.

A po drugie, czemuż by im miała cokolwiek kupować? Przecież jej nie lubią. I nie potrzebują. Kiedy dzwoni telefon, Pyzie nawet do głowy nie przyjdzie, że to mogłaby być jej zaginiona siostra. Skąd. Od razu wydaje z siebie zmysłowe szepty, przeznaczone dla Fryderyka, ukochanego prymusa.

No, to nie. Zobaczycie!

W mściwym nastroju, nieco już mniej dostrzegając piękno wokół siebie, Laura dotarła do Fosy Staromiejskiej.

Collegium Maius było neogotyckim budynkiem ceglanym. Trzy kondygnacje, nakryte czerwonym spadzistym dachem, wznosiły się naprzeciwko potężnej bryły kościoła Najświętszej Marii Panny. Zresztą, było tych gmachów, należących do Collegium, więcej. Stanowiły cały kompleks.

Przed głównym wejściem tłum kobiet, zwróconych tyłem do Colle­gum, wpatrywał się, unosząc głowy, w widniejący po przeciwnej stronie ulicy, za wysokim murem, żółtawy „okrąglak”. Niektóre kobiety - jak zauważyła ze zdumieniem Laura, która nagle straciła pewność, że nie śni - trzymały w dłoniach lusterka i łapały w nie promienie słońca, przesyłając „zajączki” w nieokreśloną dal. Inne machały chusteczkami lub wydawały głośne okrzyki. Jeszcze inne odgrywały tajemniczą pantomimę, pokazując coś gestami, z dużą wyrazistością. Wyglądało to wszystko absurdalnie, śmiesznie i zagadkowo, bo - w dodat­ku - nikt na tę mnogość sygnałów nie reagował!

Laura stała i patrzała, usiłując zrozumieć cokolwiek z tej sceny zbiorowej, ale jedyną rzeczą, jaka jej przyszła do głowy, było uogólnienie dotyczące jej własnego życia. O, tak, pomyślała z tęsknym uniesieniem, ja zawsze tak stoję z boku i z kompletnym niezrozumieniem przyglądam się sygnałom, wysyłanym przez innych ludzi. I nawet nie wiem, do kogo oni je kierują - wiem tylko, że nie do mnie...

Odwróciła się, czując nieomal, jak spowijający ją welon melancholii płynie w powietrzu za jej plecami. Przeszła kilka kroków w stronę wejścia do budynku Collegium Maius i spojrzała po raz ostatni na dziwny tłum. A! - stąd wyglądało to nieco inaczej. Kobiety najwyraźniej zwracały się twarzami w stronę „okrąglaka” - tego ceglanego walca, który na każdym z pięter miał małe zakratowane okienka. Górną jego krawędź wieńczyły blanki jak w prawdziwej wieży zamkowej, a na otaczającym go murze widniały wieżyczki strażnicze.

- Rychu! Rychu! - krzyknęła przeraźliwie jakaś młoda dziewczyna wprost do ucha Laury, która odskoczyła w bok, przestraszona. - Rychu! Byłeś w kinie! Ze mną! Byłeś w kinie!

Laura zrobiła wielkie oczy i wzruszyła ramionami, po czym pchnęła ciężkie drzwi Collegium.

W środku było pięknie! Ujrzała w głębi ceglane łuki na białych stropach i potężne kolumny kamienne, ku którym wiodły strome schody. Po lewej widniała portiernia, a w niej - podejrzliwa staruszka o wydatnym biuście.

- Co tam, dziecko? - spytała, pochylając się ku otworowi w szybie, oddzielającej portiernię od hipotetycznego tłumu intruzów.

- Szukam pani doktor Almy Pyziak - wyjaśniła Laura, dziwiąc się, jak donośnie brzmi jej słaby głos w tym zabytkowym wnętrzu.

- Nie ma jej, dziecko. Nie przychodziła dzisiaj.

- A czy mogę dostać jej telefon? - spytała Laura, rozczarowana.

- Zastrzeżony.

- A adres? - Laura nie dawała za wygraną. - Przyjechałam specjalnie z Poznania. Mój tata to jej brat - wyznała z dumą. - Nazywam się Laura Pyziak - to mówiąc, zademonstrowała portierce swą szkolną legitymację.

- Bratanica - stwierdziła kobieta i, przekonana, sięgnęła po duży zeszyt. - Proszę bardzo. - Podała Laurze adres i wyjaśniła szczegółowo, jak tam trafić. Ulica Podmurna przecina na wskroś zabytkowe centrum Starego Miasta i biegnie obok ruin dawnego zamku krzyżackiego. Schodzi nad samą Wisłę. Ciocia mieszka prawie naprzeciwko baszty „Monstrancja”, w tej części Podmurnej, która się kończy gotyckim Dworem Mieszczańskim.

Otrzymała też Laura niespodziewane wyjaśnienie zagadkowych scen zbiorowych sprzed gmachu Collegium. Portierka wyjaśniła jej chętnie, że okrągły budynek to po prostu areszt śledczy, zaś kobiety, sygnalizujące przed budynkiem, to żony, matki, córki i ukochane uwięzionych kryminalistów. Kontaktują się z nimi na wszystkie sposoby, by przesłać wiadomości lub uzgodnić zeznania albo dostarczyć aresztowanemu alibi. Czasem nawet posuwają swą ofiarną pomoc tak daleko, że przedostają się przebiegłymi sposobami na trzecie piętro szacownego Wydziału Humanistycznego, by z jego wyżej położonych okien zaglądać prosto w głąb cel swych mężczyzn.

- A na Podmurną - dodała portierka na zakończenie - dojdziesz sobie, dziecko, spacerkiem. Po wyjściu idź w lewo, miniesz teatr, potem prosto - i gotowe.

Zapadła cisza. Teraz właśnie Laura powinna podziękować i wyjść - ale jakoś nie mogła. Walczyła z okropnym zawrotem głowy i falą żaru, jaka ją nagle oblała. Ja mam chyba wysoką gorączkę - pomyślała leniwie. - Ale co tam, trzeba iść.

Ruszyła do wyjścia na nogach jak z gumy. Zatoczyła się. Czuła się bardzo niedobrze. Czuła się samotnie i obco. Czuła się chora.

- Dziecko! - usłyszała wołanie zza szyby.

Odwróciła się powoli i z trudem. Portierka przywoływała ją ruchem dłoni.

- Czy ty się dobrze czujesz? - spytała troskliwie.

- Nie - odburknęła Laura. - Niedobrze. Do widzenia i dziękuję - ucięła.

Kobiecie mina zrzedła. Zaraz też odsunęła się i zajęła swoją pracą, rzuciwszy w okienko ostatnie niechętne spojrzenie.

Świat znów przeciwko mnie - pomyślała Laura. - Znów to samo. Tragiczne niezrozumienie. Dlaczego ja nie mam tego daru, który ma Pyza? Pyzy nikt nie odrzuca, nikt jej nie mówi rzeczy przykrych i nie stroi na jej widok niechętnych min. Trzeba też powiedzieć, że i Pyza stara się być miła. Podporządkowuje się ludziom, owszem - ale zaraz jakoś nad nimi panuje. Jak to się robi, do kroćset? Nie wiadomo. Ona, Laura, wycofuje się tym dalej, im bardziej ktoś chce się do niej zbliżyć. A kiedy się ten ktoś oddala - ona znów za nim tęskni, potrzebuje go i szuka.

Tęsknota. To uczucie obce jest Pyzie, na pewno. Chyba w ogóle nie tęskni za ojcem. Nigdy o niego nie pyta. Zadowolona jest, że ma ojczyma, i nawet nie pomyśli, czyje miejsce człowiek ten zajmuje!

Pyzie nigdy by nie przyszło do głowy wyruszyć na poszukiwanie tatusia - pomyślała Laura i poczuła, że jest z siebie dumna.

Zdała sobie sprawę, że wciąż stoi w miejscu, wpatrując się we wzorzystą kamienną posadzkę. Portierka zerkała na nią czujnie zza swojej szyby, ale już się nie odzywała. Trzeba iść. Dreszcz przejął Laurę na myśl o porzuceniu ciepłego wnętrza Collegium i wyjściu na ziąb.

No, trudno. W drogę.

10.

Prawie naprzeciwko gotyckiej ośmiokątnej baszty, wznoszącej swój szpic ponad dawnym murem obronnym miasta, stała ta kamieniczka - niewysoka, nieszeroka, niebogata i niezbyt ładna. Jej tynk był spękany, miejscami poczerniały od wilgoci i zielony od pleśni. Tam gdzie odpadł, ukazywały się poczerniałe gotyckie cegły. Być może pamiętała czasy Średniowiecza i widziała pędzących konno wzdłuż muru rycerzy, za którymi powiewały płaszcze z krzyżami - ale potem, wielokrotnie burzona, odbudowywana i na powrót niszczona, ostatecznie zastygła w tym nieciekawym kształcie. Miała zaledwie dwa piętra, krzywe drzwi i zniszczone ramy okien. Lecz na parterze ktoś wprawił nowe okna, lśniące i białe. Wisiały w nich bielutkie firanki, a na parapetach czekały wiosny ładne, zielone skrzynki pełne ziemi.

Coś Laurze mówiło, że to są okna cioci Almy.

Poczuła wzruszenie. A więc dotarła wreszcie do portu. Jeszcze chwila - i pozna siostrę swego ojca. Swoją rodzoną, prawdziwą ciocię, złączoną z nią więzami krwi, które - rzecz dziwna! - zdawały się Laurze silniejsze od tych, co ją łączyły z rodziną Borejków.

Stała w uroczystym nastroju, nawet nie czując już zimna.

Obskurny jegomość o czerwonym nosku i oczach mocno załzawionych wyszedł z bramy kamieniczki, ciągnięty na smyczy przez grubego psa. Spojrzał na Laurę z nieskrywaną ciekawością i już - już się szykował do zagadnięcia jej, gdy pies porwał go w dalszą drogę, a Laura mogła nareszcie wejść do bramy.

Ujrzała na wprost siebie drewniane schody z obluzowaną, krzywą poręczą, stare wiadro ze szmatą i rower, stojący pod drzwiami obłupanymi z brązowej farby olejnej. Drzwi po prawej za to, świeżo odmalowane, lśniły piękną zielenią. Tabliczka na nich głosiła: Alma Pyziak - i Laura poczuła tremę. Teraz, kiedy już tylko jeden ruch - przyciśniecie dzwonka - dzielił ją od celu podróży, Laura zawahała się, jak przed skokiem spadochronowym. Zabawne. Właściwie miała nagle ochotę zawrócić. Cel, tak już bliski, nagle mniej ją pociągał.

Jednakże była prawie trzecia, czas płynął, żołądek się kurczył boleśnie - i okropnie chciało jej się pić. Trzeba się było zdecydować, jeśli miałoby się zdążyć na pociąg powrotny.

Nagły zawrót głowy kazał jej oprzeć czoło o zieloną futrynę.; Zapach kotów, panujący w tej sieni, przyprawił ją o mdłości, a cała kamieniczka ruszyła razem z głową w ruch wirowy.

O, już lepiej.

Zadzwoniła, czując serce w gardle.

Zaczęła dzwonić raz po razie, z coraz krótszymi przerwami, wreszcie po prostu przycisnęła palec do dzwonka i nie odrywała go przez długi, długi czas.

I nic!

Po prostu nikogo nie było w domu!

Strasznie było przeżyć taki zawód. Omal się nie rozpłakała w głos. Tak bardzo by chciała, ze wszystkich sił, żeby te drzwi się nagle otworzyły! Żeby w progu stanęła ciocia Alma - miła, szczupła i ciem­nowłosa, albo może pulchna i jasna, wszystko już jedno, tylko żeby otworzyła!

A tu nic.

Laura czuła się dziwnie słabo i bezbronnie. Opanowała chęć do płaczu, zagryzła spierzchnięte wargi. No, dobrze, no, przecież nie będzie tu stać jak żebraczka pod drzwiami. Ciocia Alma, której nie było dziś w pracy, poszła pewnie do lekarza z bólem gardła. A może po prostu jest na zakupach. Trzeba tu przyjść później i spróbować raz jeszcze. A na razie usiąść sobie w jakiejś kawiarni i napić się herbaty albo coś zjeść.

Stuknęły otwierane drzwi bramy i do sieni wpadł pies, a za nim jego kaprawy właściciel. To oni mieszkali za tymi łuszczącymi się podwojami. Właściciel psa gmerał teraz zardzewiałym kluczem w zamku, jednocześnie przypatrując się ciekawie osobie, stojącej naprzeciwko.

- Pani Almy nie ma - powiedział jej wielką nowinę.

Laura uderzyła w niego spojrzeniem, aż się odwrócił, jak oparzony, i zaczął z nową energią otwierać swoje drzwi, za którymi też zaraz znikł na dobre.

No, tak. Cóż. Ot i historia. W obcym mieście. Jak sierota. Jak wypędzona z domu przez macochę biedna, szlachetna dziewczynka. Bez pieniędzy, bez znajomych, bez dachu nad głową... Porzucona. Odepchnięta. Zapomniana. I za co? Za co?

Dobrze więc. Będzie się teraz błąkać samotnie ulicami miasta, powłócząc słabnącymi nogami. Będzie się wałęsać jak bezdomny pies, którego nikt nie potrzebuje i nikt nie kocha. Wyrzutek. Odszczepieniec.

Wyszła z kamieniczki na zimny wiatr.

Jestem chora - pomyślała. - Chora... Ciotka Natalia leży sobie teraz w łóżku. Babi tak samo. Każdy, kto w domu zachoruje, ma prawo wyleżeć się w cieple, a mama koło niego chodzi, dogadza mu i podaje lekarstwa. Tylko ja, ja jedna, wygnana, na obczyźnie... Boże, Boże, kto widział podobną zbrodnię? Chyba tylko Szekspir! Żeby dziecko, chore, musiało się błąkać po śniegu, bez dachu nad głową, bez żadnej opieki?!

I to ma być matka?

Matka?!

Ona jest gorsza niż macocha!

11.

Około czwartej, zmarznięta i nieszczęśliwa, Laura podeszła ulicą Przedzamcze do ruin zamku krzyżackiego. Dotarła aż tutaj, wlokąc nogi, po tym, jak w kawiarni stwierdziła, że pieniędzy starczy jej tylko na toaletę i herbatę. Teraz to już dosłownie była bez grosza! - tyle że umyła się w tej toalecie, uczesała, a potem ogrzała się w ciepłym lokalu nad herbatą. Ponieważ nasypała do niej mnóstwo cukru, zdołała jakoś oszukać głód i poczuła się trochę lepiej. Poszła więc znów sprawdzić, czy ciotka Alma jest w domu. I znów jej, niestety, nie zastała.

Postanowiła chodzić energicznie po ulicach, żeby nie zamarznąć na śmierć jak andersenowska dziewczynka z zapałkami. Kiedy się człowiek rusza, to nie zamarza. Może sobie zajść do sklepów (najprzyjemniejsze są piekarnie lub ciastkarnie, bo ładnie w nich pachnie i jest ciepło). Albo może się ogrzać w bramie - tyle że trochę człowiekowi straszno. Nigdy nie wiadomo, kto się tam czai.

Z kolejnego niebieskiego automatu zadzwoniła do Lelujków. Odebrał Adrian, jakiś roztargniony, i lakonicznie skwitował jej radosne powitanie:

- Już wołam Lucka.

W słuchawce nastała cisza, automat połykał impulsy i kiedy wreszcie przyczłapał Lucek, tłumacząc się, że był w łazience, zdążyli tylko zamienić parę zdawkowych słów, gdy karta magnetyczna przestała działać.

Zerwała się ostatnia nić łączności z dawnym światem. No, tak. Idźmy dalej.

Ruiny zamku otoczone były pustymi, białymi od śniegu przestrzeniami - linie cegieł - pozostałości po potężnych murach warowni - wskazywały, gdzie tu była fosa. Laura przeszła, drżąc z zimna, przez następujące po sobie tarasowo płaszczyzny, schodki i przesmyki i przedostała się przez gotycką bramę na ulicę Podmurną.

Tu, po jednej stronie wąziutkiej jezdni, tłoczyły się stare kamieniczki, obłupane z tynku domy i domki, po drugiej ciągnął się wysoki, porośnięty mchem i ośnieżony mur z ciasno ułożonej, poczerniałej przez stulecia cegły. Uliczka była długa i pusta, całkowicie wyludniona. Laura ruszyła powoli w prawo, w stronę domu cioci Almy. Słońce już znikło za chmurami, niebo się jakby obniżyło, zrobiło się mroczniej. Wąskie zaułki zaczęła wypełniać zimna mgła, zamazująca kontury budynków. Ani żywej duszy! Gdzie się wszyscy podziali? Czy w tych kamieniczkach nikt nie mieszka? Może się boją duchów krzyżackich - przecież tam, w głębi ziemi, pod ruinami zamku, leży na pewno mnóstwo trupów.

Ledwie to sobie wyobraziła, zaczęła się okropnie bać.

A ledwie zaczęła się bać, już ujrzała upiora.

Szedł z naprzeciwka! Mgła rozmazywała jego sylwetkę, a padające z tyłu światło powiększało jego cień do groteskowych rozmiarów. Był jeszcze daleko, w głębi uliczki, a już widać było jego sterczące ohydnie włosy i poruszające się wolno, jak u nietoperza, czarne skrzydła. Co jakiś czas czarna postać przystawała, poruszała skrzydłami i wznawiała swą wędrówkę. Tuk - tuk - tuk... - dały się słyszeć niespieszne kroki.

Pewnie. Do czego ma się spieszyć. Jego zdobycz stoi przed nim jak owca i czeka.

Laura odwróciła się na pięcie i ruszyła szybko przed siebie. Nie, biec nie będzie - to tylko go może sprowokować do pościgu. Ale... czy jej się zdawało? Kroki za nią zbliżyły się wyraźnie, przyspieszyły.

Zatrzymała się na moment, żeby posłuchać - cisza. Odwróciła się i ujrzała, że czarny prześladowca też stoi. poruszając skrzydłami.

Zimny strach złapał ją za gardło. Wydała okrzyk - i ruszyła szybkim krokiem przed siebie.

Tuk - tuk - tuk... tuk - tuk - tuk...

Dlaczego on ją goni? Co jej chce zrobić?

Instynktownie Laura przycisnęła się do muru jakiegoś wielkiego budynku, po czym, macając ręką, odkryła wnękę. Weszła w nią, po kamiennym stopniu, i przywarła do drzwi plecami. Zataiła oddech, rozpłaszczyła się na powierzchni deski.

Tuk - tuk - tuk... tuk - tuk - tuk...

Stukot obcasów zbliżał się coraz bardziej i nagle z gęstej mgły wychynęła postać jakiegoś rozkudłanego artysty z brodą, z żarzącym się papierosem w ustach. Człowiek ten, ubrany w czarny płaszcz, niósł dwa wielkie, obite płótnem blejtramy, które przewiązane były sznurkiem. lecz i tak wymykały mu się z rąk. Przystanął, poprawił uchwyty i uniósłszy blejtramy na nowo, ruszył dalej.

Przeszedł. Laurę owionął zapach dymu tytoniowego.

Żaden duch nie paliłby takiego śmierdzącego paskudztwa.

Nawet duch artysty.

Poszedł dalej. Obcasy stukały, aż dźwięk ostatecznie zanikł we mgle. Laura odwróciła się i spojrzała na dom, który ją tak dobrze ukrył.

Był to potężny, zabytkowy spichlerz trzypiętrowy o spadzistym dachu. Trzy rzędy okienek tkwiły w głębokich na całą grubość muru wnękach.

Obok drzwi tego budynku wisiał ręcznie wymalowany napis: ANTYKWARIAT.

Absolutnie opatrznościowe miejsce. Tam gdzie jest antykwariat, żaden posiadacz książek z głodu nie zginie.

(Nagle przypomniała sobie pękatą paczuszkę, którą rano pozostawiła na kuchennym stole. Ciekawe, z czym były te kanapki. I - jak smakują te okrągłe drożdżowe ciastka, leżące stosami w toruńskich piekarniach. Lub choćby - zwykły chleb...)

Pchnęła zdecydowanie drzwi i weszła do środka.

Ciemno. Pachnie stęchlizną.

Dopiero po chwili, gdy jej wzrok się przyzwyczaił do nowych warunków, dostrzegła Laura przycisk, majaczący na ścianie. Zapaliła światło - gołą żarówkę na drucie - i zobaczyła, że ma przed sobą strome schodki, zbudowane z desek i pomalowane na niebiesko. Wiodły na piętro, tuż obok potężnej belki z czasów krzyżackich, wyciosanej z jednego olbrzymiego pnia. Kolos. Laura poklepała ją z respektem, zastanawiając się, czyje to jeszcze ręce jej dotykały i jak dawno temu. Wspięła się wyżej - i tu czekało ją kolejne dziś rozczarowanie: na drzwiach antykwariatu wisiała tekturka z nagryzmoloną informacją, że nie prowadzi się tu skupu książek. Mimo to weszła. I aż ją zatkało.

Znalazła się w ogromnej, nisko sklepionej sali, która zajmowała całe piętro spichlerza. Belkowany sufit dotykał szczytów regałów, stojących szeregami po obu stronach przejścia. Na półkach zalegały olbrzymie zbiory książek. Kartoniki z nazwami działów, wypisanymi kopiowym ołówkiem, przypięte były pinezkami do półek. Teatr. Sztuka. Technika. Sport. Literatura bułgarska - odczytywała Laura, wędrując książkowym labiryntem. Skrzypiąca podłoga uginała się pod stopami. Jakim cudem można cokolwiek przeczytać w tym półmroku? Co jest w stanie odcyfrować w swoim opasłym tomisku ten młody okularnik, stojący przy dziale „Literatura hiszpańska”?

W antykwariacie panowała cisza - z zewnątrz, z uliczki i tak już cichej, nie dobiegały przez te grube mury żadne odgłosy. A gdyby nawet dobiegły, zostałyby wytłumione przez te tysiące i tysiące foliałów. Jakie morze książek! Chyba zrozumiałe jest, że nie skupują tu już niczego.

Przy regałach z rocznikami czasopism duża kobieta z garbatym nosem czytała stare numery miesięcznika „Ty i Ja”. Obok buszowały po czasopismach jej dzieci - wysoka panienka o lśniących, prostych włosach i blondynkowaty nastolatek. Ten ostatni grzebał w rocznikach „Młodego Technika”.

- Przepraszam, gdzie jest sprzedawca? - spytała Laura, ale głos jej zabrzmiał tak słabo, że usłyszał ją tylko blondynek. Oderwał się na chwilę od czytania i wskazał jej drogę - na samym końcu sali, w głębi, znajdował się kantorek. Był to po prostu narożnik przy tylnej ścianie, obudowany ściankami z płyt wiórowych, górą oszklonych.

W malutkim kantorku świeciła lampa pod sufitem - żarówka, osłonięta od góry metalowym klosikiem. Światło padało z niej tak. że tworzyło stożek ścięty, pozostawiając w półmroku resztę pomieszczenia. Było ono też zapchane regałami, lecz znajdowały się na nich zbiory specjalne - wielkie encyklopedie, stare księgi o złoconych grzbietach, albumy, pewnie też egzemplarze unikalne, białe kruki i pierwsze wydania. Za biurkiem, zawalonym stosami książek, ktoś siedział. Widać było tylko gęstą białą czuprynę i nogi w kapciach.

Było ciepło i cicho. Pod ścianą książek, zaczytany, stał niewysoki mężczyzna w rozpiętym płaszczu.

- Dzień dobry - cienki głos Laury uwiązł pomiędzy wypchanymi regałami.

Cisza.

Jeden stos książek drgnął i odjechał na bok. W powstałej tym sposobem luce ukazało się pobrużdżone czoło, a pod nim - płonące czarne oczy.

- Dzień dobry - odpowiedział jej głęboki, mroczny bas.

- Chciałabym zapytać, czy to ogłoszenie na drzwiach jest aktualne - zaryzykowała Laura.

- Tak - padła krótka odpowiedź i stos książek przesunął się na swe poprzednie miejsce.

- Przepraszam - odważyła się Laura. - Jestem w podróży i ukradziono mi portmonetkę. Nie mam w ogóle pieniędzy. Więc chciałabym jednak sprzedać... o, to - otworzyła plecak i wydobyła z niego podręczniki szkolne.

Siwy pan wstał zza biurka i objawił się w całej okazałości. Był wysoki, barczysty i chudy, odziany w granatowy kitel magazyniera. Nad kitlem widniała twarz inteligenta, nacechowana wyrazem spokojnej goryczy.

- Matematyka, fizyka i chemia dla klasy siódmej - zachwalała Laura rozpaczliwie. - To na pewno komuś się przyda. Książki nowe, po prostu w ogóle nieużywane...

- Pełno mam tego! - mruknął niechętnie antykwariusz. - Za dużo. za dużo... Niczego nie skupuję, bo nie zdążę sprzedać... Śmierć blisko.

Pod Laurą ugięły się nogi. Padła na stary fotel biurowy, wyściełany śliską skórą, a stojący po jej stronie biurka.

- Mam jeszcze to - przypomniała sobie, sięgając do plecaka. Siwy pan wyciągnął ze znużeniem wielką, kościstą dłoń.

- Seneka - mruknął. - Mamy, mamy... i to nawet lepsze wydanie. Dwujęzyczne. - Zajrzał na stronę tytułową. - Przekład Stanisława Stabryły. Nie ma stempelka jakiejś biblioteki, hm? Gabrysia Borejko, klasa Illb - przeczytał na głos. - To ty?

Za plecami Laury skrzypnęła podłoga.

- Nie. To książka mojej mamy - odpowiedziała, oglądając się mimo woli.

- Hm! A więc nie twoja! Tym bardziej nie kupię - stwierdził krótko antykwariusz i podał Laurze Senekę gestem ostatecznej odmowy.

- To może ja kupię - odezwał się za plecami Laury jakiś niski, ciepły głos. I zaraz w stożku światła pojawiły się dwie szerokie dłonie, wystające z tweedowych rękawów. Dłonie te ujęły książkę czule i delikatnie, otwierając ją na stronicy tytułowej. Kciuk przesunął się lekko po sklejeniu w górnej połowie kartki. Potem dłonie zamknęły się na złożonych okładkach, przytrzymując je z obu stron w dziwnie opiekuńczym geście.

- To pewnie cenna rodzinna pamiątka? - spytał niski głos z półmroku. Laura, która siedziała wciąż w fotelu i mrużyła oczy, oślepione światłem z góry, nie mogła dostrzec twarzy tego pana - a, nie wiadomo czemu, była jej bardzo ciekawa. Pachniał miło wodą kolońską. Chyba skądś znała ten zapach.

- Nieee... nie taka znów cenna - mruknęła.

- Zapłacę za nią dwadzieścia złotych.

- Och! - wyrwało się Laurze.

- Może być tyle, czy to za mało?

- Za dużo - wtrącił antykwariusz. - Zdecydowanie za dużo.

- Skoro to pamiątka... cenna dla mamy, oczywiście... to dwadzieścia złotych się należy.

- Dziękuję! - powiedziała Laura i przyjęła banknot. Lecz ledwie go skwapliwie schowała do kieszonki plecaka, już odczuła niepokój. - Proszę pana... - zaczęła niepewnie. - Właściwie...

- Tak? - spytał szybko ten pan w tweedowym płaszczu.

- Właściwie to ja nie jestem pewna...

- Czego?

- Czy wolno mi to sprzedać - wykrztusiła Laura. - To... właściwie... No, tam są zapiski mojej mamy. Takie różne... karteluszki.

- Doprawdy! - powiedział pan w tweedach. Poruszył się i teraz widać było zarys jego krępej, barczystej sylwetki.

- Chyba są dla niej ważne.

- Aha. No, ale ty przecież nie masz pieniędzy. Okradziono cię. Przyjechałaś z wycieczką szkolną?

- Nie. Do... do rodziny.

- Masz w Toruniu rodzinę?

- Ciocię. Więc właściwie... skoro i tak idę do cioci... a bilet powrotny mam... - rozważała Laura w głos. Dziwnie się czuła. Ta cisza, ciepło, ten stożek ostrego światła i półmrok wokół, ten niesamowity właściciel i tajemniczy pan o barczystych ramionach... to wszystko było jak ze snu. Przez chwilę nawet zastanawiała się, czy po prostu nie śpi, ale nie, niemożliwe: we śnie nie pamięta się o tym, czy buty są suche, czy mokre. A ona przez cały czas miała świadomość, że w jej pantofelkach chlupie zimna woda.

Nagle w kantorku powstał zamęt, jakby doń wtargnął wicher. Na progu pojawił się wysoki, szczupły pan o wyrazistej twarzy. Pod ciemnymi brwiami błyszczały mu inteligentne oczy. Ubrany był w roz­wiany skafander, wokół niego latały sznurki i sprzączki, szalik zjeżdżał mu z jednej strony szyi. Natychmiast cała uwaga obecnych skupiła się na nim, choć jeszcze nic nie powiedział.

- Witam, panie Janie! - krzyknął antykwariusz, z ożywieniem podnosząc się zza biurka. Uścisnął dłoń nowo przybyłemu i z sympatią zajrzał mu w wesołe oczy. - Mam, mam dla pana Przyborę! - proszę spojrzeć: „Spacerek przez Eterek” - PIW. pięćdziesiąty siódmy rok. Pierwsze wydanie i, niestety, ostatnie jak dotąd.

- Dziękuję! Dziękuję! - powtarzał pan Jan, bardzo uradowany. - Wiedziałem, że pan to zdobędzie. Wiedziałem!

- Mam też dla pana parę niespodzianek - „Saga rodu Forsythów” w płótnie, komplet za jedne trzydzieści złotych. Nie uszkodzony.

- Mama się ucieszy - skwitował te słowa radosny pan Jan.

- Dla pani Kasi - „Druga strona” Mariana Stali. I „Człowiek ze Stratfordu” Helsztyńskiego, pytała o to ostatnio...

- Tak, bo byliśmy na filmie „Zakochany Szekspir”... - wyjawił pan Jan energicznie.

- No i ten Różewicz...

- Dla Marysi.

- A tu - prawdziwy rarytas: „Wyprawa pod psem” Makuszyńskiego, z ilustracjami Szancera...

- Dla Pawełka.

Piecyk grzał bardzo mocno. Laurę ogarnęła fala gorąca, puls stukał w uszach tak głośno, że przestała słyszeć głosy obu panów. Odchyliła głowę na oparcie fotela i zamknęła oczy - tylko na małą chwilkę. Zaraz potem usłyszała chrząknięcie i wróciła do rzeczywi­stości.

W kantorku było znowu cicho i sennie. Pan Jan znikł równie nagle, jak przybył. A pana w tweedowym płaszczu także już nie było. Antykwariusz siedział znów za biurkiem i kiedy się poruszyła w fotelu, spojrzał na nią przez lukę pomiędzy stosami książek.

- Zasnęłaś - wyjaśnił chłodno. - Tu jest twój Seneka, weź go sobie. Laura przez chwilę zbierała myśli.

- A ten pan? - spytała wreszcie. Wyprostowała się w fotelu, dziwnie uradowana na widok odzyskanej książki. Schowała ją zaraz do plecaka i wyjęła banknot. - Muszę mu oddać pieniądze.

- Poszedł niedawno. Prosił, żeby ci powiedzieć, że pieniądze możesz zachować.

- Nie jestem żebraczką! - krew uderzyła Laurze do głowy.

- On wie. Pożycza ci te dwadzieścia złotych.

- Przecież mnie nie zna!

- Powiedział, że cię znajdzie i sam się zgłosi po odbiór pieniędzy. Laura z rozdziawioną buzią gapiła się na antykwariusza. Nagła nadzieja nieomal uniosła ją w powietrze.

- Kim jest ten pan? - spytała bez tchu. Antykwariusz spojrzał na nią chłodno.

- To nasz stały klient. Przyjeżdża raz w miesiącu. Powiedział, że zna twoją mamę.

- Czy... czy ten pan - odważyła się Laura - ...ma może takie... stalowe oczy?

- Stalowe oczy?

- Takie jak ja, o...

- Czy ja wiem...

- A włosy? Ciemne?

Antykwariusz po raz pierwszy pozwolił sobie na uśmiech.

- Wręcz przeciwnie, moje dziecko. Wręcz przeciwnie.

- A czy nazywa się przypadkiem... Pyziak?!

- Skąd - rzekł antykwariusz. - Bardzo dużo pytań zadajesz. Weź już książkę i zmykaj.

12.

Na tych drewnianych schodkach było ciemno. Łatwo byłoby zlecieć na łeb na szyję i połamać nogi. Laura nie wiedziała, gdzie szukać kontaktu, więc wymacała poręcz i ostrożnie zeszła aż do wyjścia.

Na dworze panował już mrok. Gęsta mgła kłębiła się w uliczce, nie było widać nawet muru po drugiej stronie jezdni. Kocie łby bruku lśniły od wilgoci - mróz chyba trochę puścił.

A jednak Laura zadrżała. Pewnie z powodu gorączki - bo, czuła to wyraźnie, znowu ją brało. Trzeba teraz szybko iść do cioci.

Uliczka była niesamowita, jak z gotyckiej powieści grozy - i Laura, idąc, miała wrażenie, że w powietrzu gęstym od dramatu wędruje za i nią Stryj Silas, albo inne ludzkie monstrum, a za jej plecami łopocze jedwabny, czarny płaszcz, taki sam, jaki nosiła Emily Bronte.

Ledwie pomyślała o powieści grozy - a już usłyszała za sobą j odgłos czyichś kroków.

Znowu?!

Poczuła, jak napinają się aż do bólu mięśnie jej karku. Ktoś obserwował ją, rzecz była pewna - czuła wyraźne mrowienie w kręgo­słupie. Ruszyła szybko przed siebie; do ciotczynej kamieniczki było zaledwie kilkadziesiąt metrów... Oby tylko ciotka była w domu. A co, jeśli jej nie będzie?

Cóż, ma się teraz pieniądze. Będzie można ostatecznie usiąść w jakiejś kawiarni i zjeść ciastko... nie, pięć ciastek... w oczekiwaniu na pociąg do Poznania.

Kroki za nią ustały dokładnie w chwili, gdy zatrzymała się, by poprawić szalik. Ta zimna wilgotna mgła wciskała się we włosy, w uszy i za kołnierz. Laura owinęła nos szalikiem i ruszyła szybko przed siebie.

Odgłos kroków dał się słyszeć znowu - rytmiczny i spokojny.

Tym razem było pewne, że ktoś ją śledził.

Bała się obejrzeć za siebie. Przyspieszyła tylko kroku i na ostatnim oddechu dopadła bezpiecznej strefy ulicy Podmurnej, strefy bardziej cywilizowanej, gdzie w dali błyszczały światła ruchliwej przecznicy, a w okienkach kamieniczek paliły się ciepłe lampy.

Nie śmiała wierzyć swemu szczęściu: okna ciotki też były oświetlone!

Laura przypadła do kamieniczki, pchnęła drzwi sionki i zatrzasnęła je natychmiast za sobą. Serce jej waliło, nie mogła opanować tego łoskotu, wydawało się, że rozsadzi jej klatkę piersiową.

Zatrzymała się, żeby złapać oddech.

Lecz w tym samym momencie usłyszała za plecami metaliczny szczęk. Obejrzała się nerwowo za siebie - i zobaczyła, że klamka powoli się porusza.

13.

Ledwie wyszedł z antykwariatu, a już wiedział, że źle zrobił. Im dalej odchodził w kierunku Wisły, tym wyraźniej czuł, że powinien zawrócić i przynajmniej odprowadzić dzieciaka do tej ciotki. Córka Gabrysi wyglądała kiepsko, miała błyszczące oczy i spieczone usta, a na policzkach malinowe placki. I co to za historia z tymi pieniędzmi - jeśli idzie do ciotki, to nie musi przecież sprzedawać wszystkiego, co ma przy sobie. Nie podobało mu się to, zdecydowanie. Właściwie nawet - był zaniepokojony.

Niewiele myśląc, zawrócił i ruszył z powrotem do antykwariatu. Akurat dochodził, kiedy wyskoczyła na chodnik, zamykając za sobą drzwi spichlerza. Nie zauważyła go, pobiegła w swoją stronę. Pomyślał, że równie dobrze może ją odprowadzić tak właśnie, idąc w pewnej odległości za nią. Nawet nie wiedziałby, o czym z nią rozmawiać. Był trochę mrukowaty, zapewne nudny i mocno nieśmiały, a ona, prawdę mówiąc, zawsze go peszyła tą swoją swobodą, drwiącym uśmieszkiem i wyzywającym spojrzeniem. Wiedział zresztą, że miewa humory, a takich właśnie nierównych charakterów starał się unikać. Na pewno nie umiałby nawiązać z nią kontaktu. Miała chłodną minę i zawsze zdawała się trochę spięta, jakby tylko się czaiła, żeby ukąsić rozmówcę jakimś jadowitym słówkiem.

Wolał więc iść po prostu za nią po tej mglistej, ciemnej ulicy, starając się, by go nie zauważyła i nie rozpoznała. Szedł sobie i myślał, że życie jest pełne niespodzianek i zadziwiających zbiegów okoliczności. I że młodość przemija bezpowrotnie, a przecież „cios jej dłuta wiecz­notrwały”, więc chyba naprawdę jest tą „życia rzeźbiarką”.

Wzruszył się na widok tej książki. Czytali z niej na głos tyle razy! Nigdy by nie przypuścił, że jeszcze to pamięta, przecież tyle już lat minęło od tych wspólnych czytań i dyskusji Grupy ESD. Pamiętał nawet, kto rozdarł stronę tytułową, a następnie posklejał ją pieczołowicie za pomocą bibułki i kleju Wikol. Był to Jurek Hajduk! Śmieszne. Było. minęło... a bibułka trzyma. Dobry ten Wikol, jak się okazuje.

Dziewczynka szła coraz szybciej, prawie już biegła. Przyspieszył kroku, żeby nie stracić jej z oczu. Właśnie mu znikała w drzwiach lichej kamieniczki - a, więc to tu mieszka ta ciotka? Jakoś nigdy nie słyszał w domu Borejków o ciotce z Torunia. Trzeba by chyba sprawdzić,! dokąd mała doszła. Nigdy nie wiadomo, co takiemu dzieciakowi strzeli do głowy. Gabrysia ma z nią niezłe hocki - klocki.

Nacisnął cicho klamkę i powolutku otwierał drzwi do sieni. Odczekał chwilkę, chcąc się przekonać, czy wszystko w porządku - i usłyszał głęboki wdech, szelest i wreszcie gwałtowne dzwonienie. Szczęknęły otwierane drzwi.

- Ciociu! - usłyszał jej dygoczący głos i zaraz potem drzwi zatrzasnęły się z hukiem.

Wszedł więc do oświetlonej sieni, gdzie z odrapanych drzwi w głębi wychylało się jakieś czerwonawe oblicze o płonących ciekawością małych oczkach. Zielone drzwi po prawej dumnie lśniły tabliczką z wygrawerowanym nazwiskiem.

O, do licha.

Alma Pyziak?!

14.

Laura wdarła się do mieszkania, zatrzasnęła za sobą drzwi i oparła się o nie plecami. I dopiero teraz spojrzała na ciotkę Almę Pyziak, siostrę tatusia.

Stała, zdumiona, i wpatrywała się w Laurę okrągłymi oczami. Nic dziwnego, że była taka oszołomiona - przecież ją Laura prawie wepchnęła do wnętrza. Wyglądała zupełnie inaczej, niż ją sobie Laura wyobrażała. Zupełnie!

Jakaś taka... skromna. Łagodna. Szara. Niewysoka, uczesana dość niedbale - popielate włosy z krzywym przedziałkiem, w dwóch skrzydłach spadające po bokach bladawej twarzy. Oczy zielonkawe, z pomalowanymi na czarno rzęsami. Niepewny uśmiech.

- To ja - powiedziała Laura. - To ja, ciociu. Córka Janusza Pyziaka. Laura.

Kompletnie zaskoczona ciotka otworzyła teraz usta i nadal nie mówiła ani słowa.

- Przepraszam, że tak wpadłam - ciągnęła Laura, trzęsąc się od przechodzących po niej dreszczy. - Ktoś mnie chyba śledził... ktoś za mną szedł... ja chyba jestem chora. Mam gorączkę.

Ciocia poruszyła się wreszcie.

- Gorączkę - powtórzyła mato­wym głosikiem.

- Tak, u nas w domu jest grypa i ja...

- Poczekaj, poczekaj - odezwała się ciocia i położyła lekką dłoń na ramieniu Laury. - Sekundę. Jesteś córką Janusza Pyziaka?

Dziwne pytanie.

- No, przecież mówię, ciociu. I przyjechałam z Poznania, bo muszę zapytać o mojego tatusia. U nas w domu nigdy się o nim nie mówi. A on przecież do cioci pisuje, wiem o tym...

Przeciągłe, dziwne spojrzenie zie­lonkawych oczu sprawiło, że Laura umilkła.

- Poczekaj... - powtórzyła ciocia. - Najpierw się rozbierz. Nie będziemy tak przecież stać w przedpokoju. Zdejmij te mokre pantofle. Ojej, masz całkiem mokre nogi! Chodź ze mną.

Wpuściła Laurę do małego pokoju, którego dwa okna wychodziły na ulicę. W kącie stał żółtawy piec z dużych lśniących kafli, przez uchylone drzwiczki widać było migotanie płomieni. Na regałach stało sporo książek, kilka banalnych reprodukcji zdobiło ściany, a na biurku świecił ekranem komputer.

Ciocia zaprowadziła Laurę do malutkiej, lśniącej łazienki, kazała jej wejść do wanny i wymoczyć nogi w gorącej wodzie.

- Zrobię ci tymczasem coś gorącego do picia. A może chcesz zupy z obiadu? - wyszła, zostawiając Laurze świeży ręcznik.

Cóż, skoro miała włazić do wanny, to rozebrała się zupełnie i po prostu wzięła gorący prysznic. Wytarła się i ubrała w ciepły szlafrok ciotki, wiszący na haczyku przykręconym do drzwi. Och, jak dobrze było poczuć ciepło, jak dobrze było zmyć z siebie pachnącym mydłem wszystko to, co ją spotkało dotychczas. Kiedy znalazła się znów w pokoju, ciocia, wciąż o nic nie pytając, wskazała jej miejsce w fotelu, przysuniętym w pobliże pieca. Podała jej rozpuszczoną aspirynę i kubek zupy pomidorowej - niesmacznej, ale przynajmniej gęstej i gorącej. Okryła Laurze nogi kocem w kratę.

- Posłuchaj, kochanie - nabrała tchu, jakby miała do powiedzenia coś ważnego, a niezbyt miłego, lecz nie zdążyła tego powiedzieć, bo ktoś zadzwonił do drzwi.

Ciocia poszła otwierać, a Laura wyprostowała się czujnie w fotelu, strzygąc uszami. Kto to przyszedł? Czy to nie ten sam człowiek, który ją śledził w ciemnościach? Lecz okazało się, że strach jej miał oczy zbyt wielkie: do pokoju wszedł zapyziały młodzian z bródką, ubrany w wyleniały skafander. Wizyta jego wyjaśniła się natychmiast: ciocia miała nieszczęście użyć dyskietki z wirusem i zainfekowała twardy dysk. Zapyziały przyszedł, żeby usunąć wirusa za pomocą specjalnego programu. Ciocia była mu nieskończenie wdzięczna, ponieważ miała akurat do wykonania niesłychanie pilną pracę, zadaną jej przez kogoś, kto nie daruje spóźnienia.

- To trochę potrwa! - rzuciła ciocia, przechodząc obok Laury ku komputerowi i uśmiechając się do niej raczej zdawkowo. - Pij tymczasem zupę i odpoczywaj sobie.

Zaaferowani oboje, usiedli przed komputerem. Młodzian skrobał się po brodzie, produkując rytmiczny chrzęst, jakby kto łaskotał dziką świnię. W piecu trzaskało, miłe ciepło rozchodziło się od niego na cały pokój. Aspiryna powoli zaczynała działać - gardło już mniej bolało, oczy zamykały się same. Głowa kiwnęła się Laurze raz i drugi - i nagle przeszedł koło niej wysoki, barczysty mężczyzna w czarnym płaszczu z kapturem. Twarz jego była zakryta. - To Komandor - powiedział ktoś przerażonym głosem. Czarny płaszcz powiewał tak gwałtownie, że przesłonił Laurze oczy i zalepił usta. Mężczyzna zbliżył się do niej, wciąż nie ukazując twarzy, pochylił się i dotknął jej czoła. Potem wyjął jej z rąk pusty kubek.

- Śpij, śpij - powiedział uspokajająco i zakrył Laurę kocem aż po brodę. - Spij spokojnie. Możemy porozmawiać jutro.

Zresztą, to chyba już nie był Komandor. Równie dobrze mogła to mówić ta łagodna ciocia.

Siostra tatusia.

15.

Była już prawie północ, kiedy telefon komórkowy odezwał się melodyjką z Mozarta, gdzieś w szafie. No, jasne, przecież był w kieszeni płaszcza. Tylko w której?

Odchylił tweedową połę i znalazł aparacik w wewnętrznej kieszeni.

- Słucham?

- Cześć, tato - powiedziała Bella w słuchawce. Jej głos był nosowy, zachrypnięty i biedny.

- Cześć, Bisiu - powiedział Robert i jedną ręką trzymając telefon, drugą wytarł sobie twarz. Właśnie się mył, kiedy zadzwoniła. Przerzucił ręcznik przez ramię i usiadł na twardym hotelowym krześle. - Jak się dzisiaj czujesz?

- Gorączka mi już spadła. Ale w płucach kłuje. Była u mnie znów pani Idą i postawiła mi bańki. Wyszła przed chwilą.

- Bańki. Dobrze. To co, Bisiu, to teraz jesteś cała w kropki, jak biedronka?

- W grochy. Czerwone, wielkie jak śliwki. A co tam u ciebie?

- A ja już po robocie. Byłem w hurtowniach, w księgarniach i nawet w antykwariacie, ale to już dla przyjemności...

- W tym, co zawsze? Koło zamku krzyżackiego?

- No, właśnie. Spotkałem tam Tygryska.

- Jakiego znów Tygryska? Muszę tam z tobą kiedyś pojechać.

- E, kiedy ty znajdziesz czas, żeby z tatą jechać i interesy załatwiać...

- No, faktycznie. Zwłaszcza że zaraz zdaję maturę.

- Pani Kowalikowa dba o ciebie?

- Jasne. Wmusiła we mnie budyń. Pani Idą też musiała zjeść.

- A co u pani Idy słychać?

- Och, mnóstwo u niej słychać. Opowiadała mi przez cały czas, kiedy te bańki naciągały - o wszystkim, po prostu o wszystkim. O strajku lekarzy i o niemowlęciu, i o grypie w domu...

- O, u nich też grypa?

- Wszędzie jest grypa, tato. U Borejków najbardziej chorowała Natalia. Pani Idą też postawiła jej bańki.

- Powtórz, co powiedziałaś?

- Bańki.

- Przedtem.

- Że u Borejków najbardziej chorowała Natalia.

- U Borejków?

- Tak, u Borejków chorowała Natalia. Czy ty mnie źle słyszysz?

- Nie, dobrze cię słyszę. Ona mieszka u Borejków?

- Tato, no coś ty. Zawsze mieszkała.

- Teraz też?

- Tak. Tato, słuchaj, ta grypa jest mordercza, mówię ci. Może ty już leciutko majaczysz, albo tylko nie kontaktujesz...

- Spokojna głowa, Bisiu. Jestem odporny. Poza tym mam za dużo pracy, żeby zapadać na cokolwiek.

- Ty masz, tato, w ogóle za dużo pracy, żeby żyć normalnie. Nie wykluczam, że jesteś pracoholikiem, tak jak ja ostatnio.

- No, przestań. Co jeszcze Idą mówiła? Co słychać u Borejków?

- Nie wypytywałam za wiele, bo mnie denerwowała moja pozycja w tym dialogu.

- No, ale jeszcze co mówiła?

- Tato, jak pragniesz szczegółów, to po prostu zadzwoń tam i pogadaj. Zresztą, kiedyś pani Gabrysia pytała, dlaczego się nie odzywasz od tylu miesięcy. Powiedziałam, że jesteś zapracowany. Więc zadzwoń sobie sam, a mnie chociaż spytaj o Czarka.

- A! No, jasne. Co u Czarka?

Czarek akurat obchodził go średnio - ten dryblasowaty i kościsty ukochany Belli - a już całkiem go nie interesowało, z jakimi objawami grypa przebiega u niego ani kiedy Bella widziała go ostatnio, i kiedy znów go ujrzy, ani - jakie wyniki uzyskał w teście FCE. No, ale w końcu Czarek był ważny dla jego córki, więc Robert słuchał. I tak przez cały czas myślał tylko o Natalii.

Nie widział jej od roku.

Nie dzwonił do Borejków, a kiedy był w Poznaniu - nie wpadał do nich. Nie mógł się na to zdobyć od czasu tych feralnych Walentynek. Odchorował je i, szczerze mówiąc, do dziś aż się skręcał na samo wspomnienie tego, co zaszło. Przyszedł wtedy z kwiatami, żeby powitać Natalię po powrocie z Cypru. Postanowił święcie, że już nie będzie nieśmiałym gamoniem, że zbierze się na odwagę i poprosi ją o rozmowę sam na sam. Wyzna jej wreszcie to, co czuje. Zapyta o jej uczucia.

I w końcu oficjalnie poprosi ją o rękę. Tak, jak należy. Właśnie tak postanowił. Nieraz miał sobie za złe swoją powściągliwość, wyrzucał sobie, że zbyt trudno mu przejawiać uczucia, że zawsze go hamuje ta niewytłumaczona obawa przed odsłonięciem serca.

Ale tamtego wieczoru mógł sobie tylko pogratulować swojej po­wściągliwości. Ustrzegł się przed śmiesznością, przed żałosną kom­promitacją. Przede wszystkim - trafił na imieniny i rodzinny zjazd. Nie było mowy o tym, by porozmawiać z Natalią, zresztą - unikała jakoś jego wzroku. Zaraz potem wpadł Filip Bratek, z całą bez - ceremonialnością zasypał Natalię pocałunkami i porwał ją po prostu z rodzinnego domu, nie zwracając się ani słowem do jej rodziców! W kilka dni później Robert spotkał ją przypadkiem na ulicy, a ona mu oznajmiła, że wychodzi za Filipa. Mówiono, że ślub ma się odbyć przed Wielkanocą i że Natalia przeprowadzi się do Filipa na poddasze.

No, to dlaczego mieszka teraz z rodziną, jak zawsze?

Nie miał kogo o to zapytać. Swoje uczucia do Natalii skrywał tak głęboko, że - jak się okazało - nawet ona sama nie miała o nich pojęcia. Gamoń! Gdyby choć trochę się domyślała... Nie. Nie ma powodu do złudzeń: niewiele by się zmieniło. Dobrze, że milczał. Przecież nie jest typem amanta. Nauczony doświadczeniem powinien wiedzieć, gdzie jego miejsce. Właściwie - zawsze był tym, kogo się pomija, kto dostał na życie bilet drugiej klasy - kogoś takiego nie bierze się pod uwagę lub po prostu nie dostrzega. Do czasu, kiedy zepsuje się odkurzacz.

Wiedząc o tym wszystkim, Robert nigdy by się nie ośmielił pomyśleć o Natalii Borejko inaczej, jak o siostrze przyjaciółki młodości, jak o córce człowieka szanowanego i mądrego. Ale ujrzał ją po latach, znienacka, nie poznał, i po prostu zakochał się od pierwszego spojrzenia. I wmówił sobie w końcu, że i ona czuje coś do niego.

Kiedyś schroniła się u niego podczas deszczu. Jedli chleb i słuchali muzyki. Siedzieli przy kuchennym stole i dobrze było wyobrażać sobie, że Natalia jest jego żoną i że oto właśnie powoli mija jeden z tysięcy wspólnych wieczorów. A jeszcze kiedyś spędzili popołudnie w jej domu, siedząc po prostu obok siebie i rozmawiając o baśniach. Były to dwie najbardziej romantyczne godziny w jego życiu. Gdybyż tylko nie wróciła hurmem, w parominutowych odstępach, cała jej liczna rodzina! - był już przecież taki moment, kiedy siedzieli bardzo blisko siebie, trzymając się za ręce. Robert już - już miał ją pocałować, kiedy jako pierwszy pojawił się pan Borejko, który wracał z jakiegoś zebrania, i - nie mając pojęcia, w co wkroczył - usiadł obok, i rozpoczął długą opowieść o jakimś docencie.

Zresztą, zawsze im ktoś przeszkadzał. Nigdy nie mogli być naprawdę sami. Oboje byli chyba zbyt nieśmiali, żeby się umówić na spotkanie bez świadków. Raz jeden tylko, w sierpniową sobotę ubiegłego roku, miało miejsce coś na kształt cudu: Natalia przyszła do niego z własnej woli. Odważył się wreszcie zadać jej ważne pytanie, a ona już - już miała odpowiedzieć, gdy do pokoju wtargnęła Bella i spłoszyli się na dobre. Chwila minęła - jak się okazuje, bezpowrotnie.

Tymczasem ten arogancki przystojniak przyszedł i zabrał ją jak bezwolny przedmiot!

Dlaczego ona mieszka nadal z rodzicami?

Robert chodził po pokoju hotelowym od ściany do ściany, aż poczuł się jak w klatce. Otworzył balkon i wyszedł zaczerpnąć powietrza. Zimno. Miasto jarzy się światłami, światełkami, jasnymi oknami tysięcy mieszkań. Na granatowym tle nieba czernieje potężna bryła katedry świętych Janów, z monumentalną wieżą. W oknie naprzeciwko, na ostatnim piętrze kamieniczki stojącej na wprost hotelu, dwoje dzieci w piżamach; okładają się poduszkami.

Czyżby ona jednak nie wyszła za Bratka?

Denerwowało Roberta to, że jest tak śmiesznie bezsilny. Nie miał kogo spytać o Natalię! To dziwaczne. Wszyscy, rzecz oczywista, wiedzą o każdym jej ruchu - tylko nie on.

Bella na pewno zna całą sytuację. Ale przecież jej właśnie nie ośmieliłby się wypytywać - córka znała go zbyt dobrze, od pierwszego zdania odgadłaby wszystko. A on nie chciał i nie mógł wyglądać w jej oczach żałośnie.

Zresztą - po co miałby pytać. I tak wszystko stracone. Przecież już się z tym pogodził. Trudno. Trudno. Poza tym, nie wolno mu narzekać na los - ma przecież wspaniałą córkę, z której może być dumny i która jest jego prawdziwym przyjacielem. Ma też pracę - wraz ze wspólnikiem podniósł z upadku firmę poligraficzną, wbrew wszyst­kiemu rozkręcił ją tak, że teraz mógł ze spokojem patrzeć w przyszłość.

Dzięki tej błogosławionej pracy nie miał zbyt wiele czasu na rozmyślania o swej świeżo minionej porażce (chociaż właściwie - czy można mówić o porażce, kiedy się w ogóle nie wystartowało?). O, tak, praca jest najlepszym sposobem na to, żeby nie mieć czasu - na smutek...

Minął rok, a Robert dopiero dziś zdał sobie sprawę, że przez te miesiące bez przerwy cierpiał. Rana bolała nadal.

Tyle że on był jednak bardzo odporny na ból.

16.

Ciocię Natalię odwiedziła prawie cała jej klasa pod przywództwem Amerykanina Bingo, a każdy przyniósł po gałązce frezji. Teraz w wazonie tkwił kolorowy bukiet, a prześliczny zapach, subtelny, lecz mocny, roznosił się po mieszkaniu. Natalia, zaskoczona wizytą, ubrała się w szlafrok i przyjęła niespodziewanych gości w kuchni, z dala od rozgrzebanego łóżka. Tuż po wyjściu gromady pojawiła się w kuchni Babi, także odziana w szlafrok, oznajmiając, że wszyscy oni są rzeczywiście bardzo cudowni, ale ona by wolała, żeby na przyszłość uprzedzali o swej wizycie, a kiedy już przyjdą, żeby siedzieli trochę krócej. Przez półtorej godziny bowiem domownicy w dezabilu (wyjaśniła) nie mogli przez ten tłum przedostać się do toalety. Ponadto, dwadzieścia parę osób w jednym pomieszczeniu to przesada, powiedziała na koniec i poleciła Róży, by wywietrzyła porządnie całą kuchnię, zaś Natalii - by lepiej poszła do łóżka.

Róża właśnie wróciła z Multikina, z zapachem popcornu we włosach i ubraniu, więc polecenie babci przyjęła z zadowoleniem. Stanęła sobie w otwartym oknie i wdychała świeże powietrze. Było biało i cicho. Gdzieś tam, po tych śnieżnych płaszczyznach, idzie teraz wysoki, jasnowłosy człowiek bez czapki i - z całą pewnością! - patrzy w czyste, pełne gwiazd niebo. Może go dogoni jej czuła myśl? Może owinie się wokół jego szyi, ciepła jak szalik, albo muśnie pieszczotliwie jego zamyślone czoło?

Ach, jestem taka szczęśliwa - pomyślała radośnie Róża, wpatrując się w gwiazdy. - To cudowne: mieć kogoś tak bliskiego. O, niech się Tygrys naśmiewa, proszę bardzo! Niech sobie zerka tym kosym, kpiącym oczkiem, niech wykpiwa niewinne śmiesznostki Fryderyka! - na przykład jego nadmierne roztargnienie (cecha to przecież oczywista u geniusza) lub zwyczaj układania szczegółowych harmonogramów zajęć! - (to dzięki tej właśnie pedantycznej organizacji czasu miał Fryderyk dla Róży aż dwa popołudnia w tygodniu, co prawda, tylko w ściśle wyznaczonych godzinach). Cóż, jeśli drogiej siostrzyczce bardziej się podobają szaleni artyści, to proszę bardzo, któż jej broni znaleźć sobie takie rozchwiane emocjonalnie, niezorganizowane intelek­tualnie i w sumie potwornie męczące towarzystwo? Nawiasem mówiąc, gdzież ona jest? - tu Róża jakby się ocknęła, zamknęła kuchenne okno i udała się do pokoju, który dzieliła z Laurą. Lecz nie zastała tam siostry, a w przedpokoju nie ujrzała ani jej płaszcza, ani butów, poza tymi znienawidzonymi przez nią botkami, których nie nosiła z zasady. No, ładnie. Było już dobrze po dziesiątej. Nigdy dotąd Laura nie znajdowała się o tej porze poza domem. Zakład, że mama już się denerwuje - pomyślała Pyza - i rzeczywiście w tej samej chwili drzwi w końcu korytarza uchyliły się cicho; mama, uśpiwszy Ignasia, wymykała się ze swego pokoju, zmartwiona tak, że strach było patrzeć. Poszły razem do kuchni, nic nie mówiąc, mama nastawiła wodę na herbatę i zaczęła chodzić od drzwi do drzwi, długimi krokami, lecz kiedy czajnik wyłączył się z cichym pstryknięciem, w ogóle nie zwróciła na niego uwagi. Popatrzała na zegarek, podeszła do okna, spojrzała w noc, otworzyła je, a potem - zamknęła i usiadła przy stole. Ale zaraz coś ją poderwało na nogi.

- Mam złe przeczucia - oznajmiła wreszcie, patrząc bezradnie na córkę.

Róża też je miała, ale wolała się tym z mamą nie dzielić.

- E, nie denerwuj się - powiedziała. - Znasz Tygrysa, mocny w gębie, ale tak naprawdę nie popełni niczego złego, a już tym bardziej - głupiego.

- Rano zostawiła list - powiedziała mama, przecierając oburącz twarz, jakby się na niej osadziły jakieś niewidzialne pajęczyny. - Napisała, że wróci później, bo idzie na urodziny koleżanki. Pyzuniu, do kogo ona poszła? Przecież nie ma w tej klasie żadnej bliskiej duszy, o ile mi wiadomo.

- Kopiec Esmeralda? - przypomniała sobie Róża.

- Tak, pamiętam. Pamiętam też jej mamę z wywiadówek. Chyba do niej zadzwonię.

Znalazła numer w książce telefonicznej i odbyła krótką rozmowę z najstarszą siostrą Esmeraldy, Arletą. Rozmowa ta pozwoliła ustalić, że Laury u państwa Kopców nie ma i nie było oraz fakt drugi - że. o ile rodzinie Kopców wiadomo, żadna osoba z tej klasy urodzin dziś nie obchodziła.

- A Esmeralda by wiedziała - dokończyła z przekonaniem Kopiec Arletą.

Mama podziękowała i odłożyła słuchawkę, a Róża zyskała pewność, że będą kłopoty.

- Gdzie ona może być? - dręczyła się mama. - Myśl, Pyzuniu. myśl.

Ba, łatwo powiedzieć. Róża czuła pustkę w głowie. Prawdę mówiąc. Laura w ogóle nie miała bliskich koleżanek. Samotnica, chodząca własnymi drogami jak kot, na swoje wędrówki zabierała co najwyżej ją. Różę. Z tym, że to było przedtem... to jest... przed Fryderykiem. W tym momencie Róża zdała sobie sprawę, że od roku nie była z Laurą na żadnej wyprawie ani nawet na zwykłym spacerze.

Milcząc, ogarnięta nagle czymś w rodzaju wyrzutów sumienia (chociaż, doprawdy, bezpodstawnych; czyż jej czas nie należał też przede wszystkim do Fryderyka?) - Róża stała przed mamą bezradnie. Ich oczy się spotkały. Mama westchnęła.

- Idź już spać - powiedziała wreszcie, ściskając rękę córki.

- Idź, kochana. - Wyraźnie siliła się na spokój. - Ja poczekam na Laurę. Nic na razie nie mów rodzinie, po co też się mają dener­wować.

Pewnie. Róża skinęła głową i poszła do swego pokoju po koszulę nocną, zaś mama ruszyła do pokoju dziadków, na partyjkę szachów z Babi.

Róża otworzyła drzwi pokoiku, który zajmowała z Laurą; wbrew rozumowi - spodziewała się, że ją tam zastanie, zwiniętą jak zwykle w kłębek na łóżku i czytającą „W dwadzieścia lat później” lub „Wichrowe wzgórza”, albo też odrabiającą niedbale lekcje przy od­chylanym blacie regału, służącym za biurko (Róża miała identyczny, stojący pod tą samą ścianą, tylko bliżej okna).

Lecz oczywiście pokoik był pusty, cichy i jakiś smutny. Ciekawym zjawiskiem było to, że Laura dziś rano schowała swoją pościel do pojemnika pod tapczanem! - rzecz niebywała. Dopiero teraz fakt ten uderzył Różę swą wymową. Ona się chyba wybrała w jakąś podróż - pomyślała. - Człowiek przed podróżą mimo woli porządkuje teren, który zostawia. To znaczy - porządkuje w pewnym zakresie. Na biurku Laury panował bowiem taki sam bałagan, jak zwykle.

Usiadła przy opuszczonym blacie regału Tygryska. Małe półeczki i szufladki przed jej oczami ozdobione były różnymi gustownymi drobiazgami: wycyganionymi od ciotek flakonikami po perfumach (Laura uwielbiała piękne zapachy), kupionymi w rupieciarniach pu­dełkami i szkatułkami, dzbanuszkami do śmietanki (kolekcjonowała je ostatnio namiętnie i wydawała na nie w antykwariatach całe kie­szonkowe) oraz suszonymi bukiecikami i kompozycjami z koralików i piórek. Dominowały jednakże liczne fotografie Laury - w różnych pozach, w różnym oświetleniu i w różnych ramkach albo i bez. Obok tablicy Mendelejewa wisiała tu kartka brystolu z angielskimi czasownikami nieregularnymi, zakrytymi jej rysunkowym autopor­tretem. Z całego tego wystroju nie można było wywnioskować wiele, poza doskonale znanym Róży faktem, że Laura jest osobą, która samą siebie wprawia w największy podziw. W żadnym zaś razie nic tu nie wskazywało kierunku, w jakim można by jej obecnie szukać.

Na Gwiazdkę dostały od Grzesia obie - Tygrys i Róża - po pięknym kalendarzu z reprodukcjami Hundertwassera. Róża miała już w swoim pełno adresów i telefonów oraz wpisane (za dobrym przykładem Fryderyka) ważne spotkania, daty i terminy. Kalendarz Tygryska - właśnie to stwierdziła, zaglądając do niego mimochodem - był zupełnie pusty. Nie wpisano do niego ani słóweczka. Natomiast pomiędzy wyklejkę a tylną okładkę wsunięto fotografię.

Było to zwykłe zdjęcie czarno - białe, kiepskiej jakości, na pierwszym planie nieco zamazane, a przedstawiające chyba moment tuż po ślubie mamy i taty - tego nieznanego taty, którego zdjęć i portretów dotąd się w domu nie widywało.

Wstrząs, jaki przeżyła Róża, spowodowany był tym właśnie: że oto widzi twarz ojca po raz pierwszy w swym świadomym życiu.

Drugi wstrząs dotyczył faktu, że nigdy dotąd nie miała potrzeby, żeby twarz tę znać.

17.

Deszcz.

Chlupot i szum za oknem, bulgot w rynnach, bębnienie kropel o blachę parapetów.

Natalia obudziła się w ciemnym pokoju, zawrotnie pachnącym hiacyntami i frezjami. Najpierw chciała zasnąć na nowo, ale poddała się i leżała z otwartymi oczami, wpatrując się w ciemny sufit i słuchając, jak tyka zegar. To czas upływał - sekunda po sekundzie, minuta po minucie i godzina po godzinie.

Szum ulewy wzmógł się tak bardzo, że zagłuszył tykanie zegara. Już po śniegu - pomyślała Natalia z żalem. - Wstaniemy rano, a ulice będą jak zawsze szare, gołe i brzydkie. Chodniki będą błyszczały od wilgoci, niebo będzie ciężkie i mokre. Może to przynajmniej znaczy, że zbliża się wiosna?

Sięgnęła na stolik obok łóżka, gdzie wymacała wąski pokrowczyk. Wyjęła z niego termometr elektroniczny, wetknęła w usta. Po chwili zapiszczał rytmicznie i pokazał na podświetlonym ekraniku stan zaledwie podgorączkowy. Natalia zrozumiała, że bańki naprawdę pomogły, tygodnia właśnie w nocy miewała najwyższą temperaturę. Dobrze. Teraz już będzie szło ku lepszemu.

Deszcz szumiał jednostajnie i Natalii przypomniało się, jak stała j kiedyś na ulicy wśród takiej ulewy. Tylko że wtedy było ciepło - parny, \ letni wieczór. Robert Rójek stał przed nią i osłaniał ją troskliwie parasolem. Słuchał uważnie, kiedy mu się zwierzała, a ona. mówiąc, przez cały czas miała ochotę zanurkować głębiej pod ten parasol, objąć Roberta ramionami i przytulić się do niego z całej siły. Rzecz oczywista, nie zrobiła tego. Spieszyła się przecież na spotkanie z Filipem. „Trzeba mówić, co się czuje” - powiedział wtedy poważnie Robert - i dopiero teraz Natalia zrozumiała, że nie komentował w ten sposób tylko tych jej zwierzeń. On wtedy czekał, żeby powiedziała, co czuje - do niego. A może chciał sam wyrazić swoje uczucia. „Ja chyba jestem dosyć samotny” - odpowiedział wkrótce potem na jej pytanie, rzeczowo i spokojnie, z właściwą mu godnością. Tyle już dzisiaj wiedziała o ludziach, że umiała czytać pomiędzy wierszami to, co naprawdę chcieli powiedzieć. „Ja chyba jestem dosyć samotny” - stwierdził, a bez słów mówił: „Spraw, żebym nie był samotny, już nigdy”. Natalia stała wtedy naprzeciwko niego, oboje umilkli i patrzeli na siebie wyczekująco. Gdyby wtedy powiedziała choć słowo... gdyby wtedy wykonała choćby najmniejszy gest... gdyby zanurkowała pod ten parasol lub choćby tylko pogłaskała Roberta po tej miłej, zacnej twarzy... całe jej życie mogłoby wyglądać inaczej. I jego życie - też.

Mogli być szczęśliwi razem.

Nadjechała w tym deszczu taksówka, przerwano im rozmowę. Ale przecież potem były jeszcze inne chwile, przecież była szansa... zawsze jednak ktoś im przeszkodził. Tak, jakby to im było sądzone. Wtedy gdy siedzieli, godzinami rozmawiając o baśniach, Natalia patrzała na Roberta i czuła, że go kocha. To było ciche i dobre popołudnie i Robert nie był ani odrobinę spięty, zagoniony czy zmartwiony. Twarz mu się wypogodziła, jasne oczy patrzały tak ufnie.

Dlaczego go wtedy nie pocałowała?

Bo im, rzecz jasna, znowu przeszkodzono.

Chwila minęła - i znikła. Bezpowrotnie.

Tik - tak, tik - tak - mijały teraz kolejne chwile.

Deszcz przestał padać i znów słychać było zegar.

Nagle Natalia wstała, zaalarmowana tajemniczym impulsem. Włożyła spiesznie szlafrok, nogi wsunęła w pantofle i wlokąc za sobą pasek, wyszła do przedpokoju.

Stanęła przy telefonie w tej samej chwili, gdy zadzwonił. Ledwie brzęknął - a ona już miała słuchawkę przy uchu.

Nawet nie była zdziwiona, kiedy usłyszała niski, poważny głos Roberta. Tylko przeszedł ją dreszcz radości, tak jakby właśnie się napiła świeżej, zimnej, musującej wody.

- Dobry wieczór - powiedział Robert i umilkł. - To ty? - spytał po chwili.

Wcale się nie zdziwiła, że już nie mówi do niej per „pani”.

- To ja - odpowiedziała szczęśliwym głosem.

- Przepraszam, że dzwonię tak późno. Już po północy.

- Ja nie spałam.

- Musiałem zadzwonić - rzekł Robert, wciąż trochę zakłopotany czy może niepewny. - Spotkałem dzisiaj Laurę. Potem wróciłem do siebie i - och, no - zrozumiałem, że muszę zadzwonić.

- Tak, tak. To dobrze, że dzwonisz. To bardzo dobrze - powtarzała Natalia, nie bardzo rozumiejąc, co on właściwie mówi, poddając się tylko ogarniającej ją coraz gwałtowniej radości.

- Mieszkasz nadal z rodzicami?

- Tak.

Robert zamilkł na dłuższą chwilę.

- Czy... - zaczął i znów urwał.

Słyszała tylko jego oddech, a potem - westchnienie. Nie mógł jej, oczywiście, zadać tego pytania.

Zdecydowała, że powie mu to sama.

Lecz nagle drzwi kuchni otwarły się gwałtownie i w pełnym blasku stanęła w nich wysoka, smukła sylwetka. Gabrysia.

- Kto dzwoni? - spytała bez tchu. idąc szybko do telefonu. - Bo słyszę, że z kimś rozmawiasz...

Natalia, która poczuła się tak, jakby ktoś jej wrzucił kostki lodu za kołnierz, stała zszokowana i wytrzeszczając na siostrę niewidzące oczy. Nic też nie mówiła.

- Halo? - usłyszała głos Roberta w słuchawce.

Gabriela zbliżyła się z taką miną, że Natalia aż się wzdrygnęła. Poczuła się jeszcze gorzej, gdy siostra wyrwała jej słuchawkę i krzyknęła do niej:

- Dziecko, gdzie jesteś?! Natalia złapała się za usta.

- Robert? - usłyszała zdumiony głos Gabrysi. - To ty? Przepraszam! O, Boże, przepraszam, zachowałam się okropnie! - mówiąc te słowa, Gabrysia zacisnęła przepraszająco rękę na ramieniu siostry. - Czekam na jakąś wiadomość od Laury... nie wiem, gdzie ona jest... jak to, co ty mówisz, spotkałeś ją? - Gabrysia umilkła wreszcie i w tej ciszy Natalia dosłyszała głos Roberta, dobiegający ze słuchawki, przyciśniętej do ucha Gaby:

- ...zaopiekuję i dowiozę do domu. Nie martw się...

- Już się nie martwię - jęknęła Gabrysia i osunęła się na dywa­nik. Siedziała teraz na nim, z podciągniętymi długimi nogami, opie­rając czoło o kolana. - Już wiem, że się wszystkim zajmiesz. Tak, Robrojeczku. Tak, przyjacielu. Pójdę spokojnie spać. Tak. Ja wiem, że ty czuwasz.

18.

A więc była noc i wszyscy spali, i tylko one dwie - Natalia i Gabrysia - siedziały w przedpokoju - ta na stołeczku, a ta - na podłodze. Było cicho i ciemno, a Gabrysia opierała głowę o kolana siostry. Natalia głaskała ją po włosach i jednostajnie powtarzała:

- Ćśśś... Ćśśś...

Bo Gabriela płakała, co nie zdarzało się jej często, gdyż była dzielnym człowiekiem, odważną kobietą o naturze pogodnej i silnej. Natalia głaskała tę krótko ostrzyżoną głowę i myślała o siostrze same najlepsze rzeczy. Przypominała sobie, jak w dzieciństwie wypłakiwała jej wszystkie swoje smutki i lęki. I jak biegła prosto w te silne, kochające ramiona za każdym razem, gdy jej było źle. Gabrysia zawsze była bastionem bezpieczeństwa, źródłem otuchy i dla niej - małej, nerwowej Nutrii, i dla Idy, i dla Pulpecji, i dla rodziców, i potem dla swoich własnych dzieci, i dla Grzesia, oczywiście, którego wydobyła z czarnej samotności i wyprowadziła na drogę pełną sensu i pogody.

Była niewzruszonym centrum. Tak jest. Dla wszystkich ludzi w tym domu i dla tylu poza domem. Ale nie miała komu się wypłakać.

Natalia była dumna z tego, że Gabrysia płacze przed nią. Uznała, że to wyróżnienie.

- Ćśśś... Ćśśś - powtarzała, oczy jej zwilgotniały, ale nie rozpłakała się, bo w głębi, w tajemnicy, była przepełniona spokojnym szczęściem, a do tego poczucia wystarczyło, że usłyszała głos Roberta i coś w tym głosie nieokreślonego - specjalny ton czy milczenie? - czy raczej coś obok słów? Więc teraz siedziała w tym półmroku, przepełniona dwoma różnymi uczuciami, ale to przecież akurat często się jej zdarzało. Poza tym nie były to uczucia sprzeczne. Współczucie, wdzięczność i miłość wcale się nie kłócą z radością. Natalia pochyliła się i objęła ramiona siostry. Poczuła wreszcie, że te ramiona się prostują, a płacz cichnie, choć, prawdę mówiąc, nie był wcale głośny. Gabrysia, nawet szlochając, pamiętała o innych.

- Czy wiesz, że płaczesz szeptem? - zaszeptała Natalia prosto do mokrego od łez ucha siostry, po czym zachichotała i cmoknęła Gabrysię w słony policzek, pachnący rumiankiem. Poczuła, że ramiona siostry podskakują od śmiechu.

- Ty wariatko - powiedziała. - Przepraszam za tę odrażającą scenę.

- Proszę bardzo - odszepnęła Natalia. - Zawsze do usług, w razie potrzeby.

- Więcej nie będę. Tylko teraz... ta ulga. Wiedziałam przecież od paru dni, że na coś się zanosi. Wystarczyło spojrzeć na minę Tygrysa.

- Przecież i ja to wiedziałam.

- Masz zimne łapska - spostrzegła Gabrysia i poderwała się jednym skokiem. - Chodź do kuchni, tam jest cieplej. Zrobię ci herbaty. Albo jeszcze lepiej - gorącego kakao.

- Nie chcę kakao. Potwornie kaloryczne.

Zamknęły za sobą drzwi kuchenne, odgradzając się od śpiącej części rodziny. Siadły przy stole, patrzyły sobie w oczy i piły herbatę z melisy - jeszcze bliższe sobie niż zwykle.

- Więc gdzie ona jest? - spytała nagle Gabrysia.

Natalia spojrzała na nią ze zdziwieniem.

- Nie wiem. A ty?

- Też nie wiem. Myślałam, że tobie powiedział.

- Mnie powiedział tylko: „Spotkałem dziś Laurę”.

- No, tak, mnie też coś w tym rodzaju.

- A widzisz, trzeba mi było nie wyrywać słuchawki. Dowiedziałabym się wszystkiego. A tak, to żadna z nas nic nie wie.

- Przepraszam, Nutria, no przepraszam - kajała się Gabrysia. - Nie panowałam nad sobą... myślałam, że to Tygrys dzwoni, na taki telefon od niej czekałam.

- A ja nawet nie wiedziałam, że ona jeszcze nie wróciła. Spałam jak zabita, tak mnie Bingo wynudził i zmęczył.

- No, tak, nie mówiłam nikomu, że jej nie ma - tylko Pyzunia wie. Już wystarczy, że ja czekam i się denerwuję... - Gabrysia umilkła i przez chwilę wodziła palcem po polewanym brzeżku błękitnego kubka. - Myślałam, że oszaleję przez te dwie ostatnie godziny. Przecież wszystko się mogło zdarzyć - powiedziała wreszcie. Potem znów zamilkła i zagapiła się w przestrzeń niewidzącymi, jeszcze zapłakanymi oczami. - Byłam całkiem sama, kiedy Laura się rodziła - szepnęła wreszcie. - Inne kobiety miały mężów, a ja - nie. - Uśmie­chnęła się przepraszająco. - Ten szpital wtedy przypominał kolonię karną. I wszystkiego brakowało, leków, środków opatrunkowych... więc, kiedy wreszcie zobaczyłam tę jej twarzyczkę...

- Była śliczna - przypomniała sobie Natalia.

- ...poczułam się tak, jakby całe zło zniknęło ze świata i jakby odtąd miało być już tylko szczęście. Nigdy bym nie przypuściła, że cokolwiek może nas rozdzielić. A teraz - popatrz. Niewidzialny mur między nami. Ona mnie nie cierpi.

- Nie, aż tak źle nie jest - powiedziała szybciutko Natalia, ściskając oburącz ręce siostry.

- No, ale i tak jest ciężko.

- Ha! Widzisz, a każesz mi mieć dzieci... - zażartowała Natalia.

- A kto powiedział, że ma być lekko?! - żachnęła się Gabrysia.

- Musisz przyjąć życie takie właśnie, jak przychodzi, po kolei wszystko - dobre i złe. Nieważne, czy boli. Nie o to chodzi. Chodzi o istotę sprawy.

- Czyli?... - chciała wiedzieć Nutria.

- O miłość - odpowiedziała Gabriela.

Sobota, 20 lutego

1.

Wokół ciemno. Ciepło. Pić się chce.

Śniło się jej coś okropnego i obudziła się nagle, żeby już tego koszmaru więcej nie przeżywać. Teraz siedziała na posłaniu, patrząc wokół siebie z oszołomieniem.

Jakieś kompletnie obce wnętrze - wszystko nie tam, gdzie być powinno. Nie ma łóżka Pyzy, drzwi nie na swoim miejscu. Okna są tu ciemne - tylko słaby, niebieskawy brzask rysuje ich nieznany kształt.

Bolało ją w kręgosłupie, szyja zdrętwiała. Zrozumiałe - przecież spała nie w łóżku, ale w jakimś dziwacznym, obcym fotelu! Przykryta kocem? W szlafroku? Koło kaflowego pieca?

Gdzie ja jestem, do kroćset? - zastanowiła się Laura. W głowie miała jakiś nieznośny opar. Zaledwie częścią świadomości przebywała na jawie, bo strach spowodowany koszmarem trzymał ją jeszcze trochę w głębi snu.

Czuła się okropnie. Cała się lepiła, a od tego, że nagle usiadła, kręciło się jej w głowie. O, proszę! - pokój okręcił się wokół jej fotela, raz i drugi, aż poczuła, że zaraz zwymiotuje. Wstała, przytrzymując się oparcia fotela, i kiwnęła się parę razy, nim złapała równowagę. Żeby tylko zdążyć do łazienki! - ale gdzie tu jest łazienka?

Tłumiąc mdłości, posuwała się ostrożnie naprzód, pomiędzy ledwie widocznymi sprzętami. Wystawiła ręce przed siebie i starała się nie wpaść na jakąś szafę lub futrynę. - Jestem w obcym domu. Jestem w Toruniu. Czyli to mieszkanie należy do ciotki Almy Pyziak. Aha, a oto i ona - pochrapuje w sąsiednim pokoju, leżąc na tapczanie, w pościeli słabo bielejącej w ciemnościach. Gdzieś kapie woda - dobrze, to kuchnia. Łazienka będzie obok.

Po cichu domknęła uchylone drzwi pokoju ciotki, wymacała kontakt na ścianie, przycisnęła.

Potok okrutnego światła lunął gwałtownie na małe, białe pomieszczenie i Laura stęknęła, bo zabolały ją oczy. Kiedy ustało dzikie dzwonienie w głowie, podniosła powieki i w lustrze nad umywalnią ujrzała siebie - purpurową, chorą i rozczochraną. Usta miała tak spieczone, że aż czarne. Otworzyła kran i napiła się.

Umyła twarz i ręce zimną wodą. Poczuła się nieco lepiej. Dla pełnego komfortu uczesała się szczotką cioci, leżącą na półeczce. No, przynajmniej już wygląda ładniej.

Chyba kwadrans przesiedziała na brzegu wanny, usiłując opanować zawroty głowy, co wreszcie się jej udało. Mdłości z wolna ustały. Kwadraty posadzki już nie kręciły się w koło, spoczęły na swoich miejscach, na przemian czarne i białe.

Laura wstała i poczłapała z powrotem. Zgasiła światło w łazience i teraz na odmianę musiała przyzwyczajać oczy do ciemności. Przez otwarte drzwi widziała na przestrzał pokój, w którym spała - słabo majaczyły, o odcień tylko jaśniejsze od ciemnej ściany, prostokąty okien. Przy kaflowym piecu kłębiło się jej legowisko, w głębi świecił zielony punkcik. Komputer. Zaraz za nim garbiła się niklowana lampa biurowa. Laura znalazła przycisk, zapaliła światło.

Pokój od razu ożył i stał się znajomy. Tak, pamiętała ten piec j ten sekretarzyk z ciemnego drewna. Ładny mebel. A ile szufladek! Dobrze byłoby mieć coś tak pięknego zamiast tego regału ze sklejki. Nad wieńczącą sekretarzyk galeryjką stały obrazki - cała wystawa fotografii.

O, tak! O, tak! - trafiła tam, gdzie miała trafić. Bez żadnych wątpliwości. Na czele wszystkich obrazków, wysunięte do przodu, stało kolorowe zdjęcie: szczupły, wysoki szatyn o stalowych oczach i zwy­cięskim uśmiechu opierał się o maskę czerwonego samochodu. Obok niego stała jakaś młoda blondynka w szortach, z dwójką dzieci, wszyscy uśmiechnięci i opaleni. Jeszcze dalej, za nimi - para w dżinsach. Jacyś starsi państwo. Chyba to wszystko towarzysze podróży, bo mają plecaki i trampki. Są tu i starsze zdjęcia - Laura przybliżyła się i ciekawie jęła oglądać obrazek po obrazku, przesuwając ramki i wprowadzając nieład do wystawki. Mały chłopczyk na rowerku trzykołowym... Oczy! Tak, to on, tatuś, kiedy miał kilka lat! A tu, już starszy, stoi obok tęgawej okularnicy. A to zdjęcie na pewno robiono w Australii - znów tatuś i okularnica - oboje już dorośli. W tle bujna roślinność, górą niebo dziwnie błękitne.

Nigdzie nie było zdjęcia myszowatej cioci Almy - to dziwne. Aha, i nie ma też żadnej fotografii ślubnej. Łatwo się domyślić, że ciocia nie była zadowolona z ożenku brata - odgadła nagle Laura. - To dlatego nie było jej na ślubnym zdjęciu rodziców i nigdy się nie odezwała, nigdy nie zapytała o jego dzieci. To dlatego nie ma tu zdjęć Laury i Pyzy, nie mówiąc już o mamie. No, chyba że jakieś zdjęcia są w szufladkach... t. Niewiele myśląc, wysunęła tę pierwszą od góry.

Listy.

Nie wolno czytać cudzych listów - mówiono jej to od dzieciństwa, powtarzano jej to tyle razy dlatego, że ona wciąż je czytywała. Okropnie ją ciekawiły. No, ale dobrze. Nie wolno czytać - to nie.

Może jednak wolno popatrzeć na stempel i adres zwrotny?

E, nic takiego. Listy są krajowe, na odwrocie kopert lub w lewych górnych rogach - jakieś nic nie mówiące nazwiska.

Nie była jednak zbyt pewna własnych racji, bo na pierwszy odgłos z pokoju obok - kaszlnięcie i szelest pościeli - zgasiła natychmiast lampkę i wróciła na swoje prowizoryczne posłanie. Zamknęła oczy, opierając głowę o plusz fotela - ale alarm był przedwczesny. Cioci nie poruszyła się już więcej.

Tymczasem Laurze odechciało się wstawać. Miło się leżało. Jej organizm wyraźnie potrzebował odpoczynku. Zresztą! - do czego tu się spieszyć. Już wie, że na pewno jest u siostry tatusia. Teraz nie będzie trudno go odnaleźć. A skoro ma się taką pewność, można spokojnie poczekać do rana.

I jeszcze trochę pospać.

2.

- Dzwonię, bo coś się wydarzyło - powiedział ktoś w pobliżu i Laura otworzyła oczy.

Słońce!

Z ulicy dobiegały odgłosy normalnego ruchu. Jakieś gołębie gruchały głośno i trzepotały donośnie skrzydłami, stukały pazurkami o blaszane rynny. Ktoś trzepał dywan w głębi podwórza, ćwierkały wróble.

- Powinnaś chyba wrócić wcześniej - mówił głos cioci Almy za zamkniętymi drzwiami. Laura doskonale pamiętała, że w nocy, wracając z łazienki, zostawiła je otwarte. Mimo to słychać było każde słowo, no, chyba że te gołębie akurat rozrabiały. Laura wytężyła słuch, podnosząc się na łokciu. - To jest twoja, Almo, bratanica! - powiedział z naciskiem głos za drzwiami i Laura zgłupiała. Kto to mówi i do kogo? - Jak to, skąd wiem - dobiegło ją, poprzez łopotanie skrzydeł.

- Stąd, że ona tak twierdzi. Mówi, że nazywa się Laura Pyziak - matowy głosik umilkł. A więc ta Myszka - to nie ciocia! A więc to z ciocią Almą ona rozmawia przez telefon! To do telefonu mówi:

- Almo, przepraszam, skąd miałam wiedzieć. Ona ma gorączkę. Pozwoliłam jej przenocować. No, jak to - jak mogłam? No, nie - nie sprawdzałam... - głos za drzwiami zabrzmiał trochę mocniej, jakby w oburzeniu. - Dobrze, sprawdzę. Ale to bez sensu... nie, nie jestem naiwna, po prostu znam się na ludziach. Oszustki tak nie wyglądają, Almo. - Chwila milczenia, trzepot skrzydeł gołębich, przeciągły, daleki dźwięk klaksonu. - Dobrze, sprawdzę na pewno. Słucham? No, trzy czwarte przepisałam. Może skończę na jutro wieczór, tylko, słuchaj... ja naprawdę nie mam czasu pielęgnować chorego dziecka, skoro mam ci przepisać jeszcze cztery rozdziały. No, pewnie, że przyspiesz. Jeśli będzie mały ruch i nie trafisz na jakąś blokadę, to dojedziesz w dwie godziny. Co mówisz? Dobrze, schowam. Tak, zamknę. Tak. Ja nie wiem, co ona wie. Przesadzasz w tych ostrożnościach, Almo. Dobrze. No, to pa.

Laura natychmiast padła na wezgłowie, zaciskając powieki.

Drzwi uchyliły się powoli, zamek cicho skrzypnął. Przez pokój przemknęły lekkie kroki. Jakieś szmery, stuknięcie... co ona robi? _ Laura nie wytrzymała i zerknęła. O! - A to dopiero! - Ona zdejmuje zdjęcia z sekretarzyka, jedno po drugim, i chowa je do szufladki. I zamyka szufladkę na klucz!

Kluczyk od sekretarzyka - to Laura zdążyła jeszcze zauważyć, nim znów udała sen - zniknął w kieszeni swetra tej Myszki. Teraz znów jej lekkie kroki przemknęły do przedpokoju. Charakterystyczny odgłos otwieranego powoli zamka błyskawicznego. Czyżby? - Ależ tak! Myszowata dobiera się do jej, Laury, plecaka!

Trudno było nie spojrzeć. No, tak. Ona ogląda szkolną legitymację Laury. Bardzo dokładnie ją studiuje. Odkłada ją z powrotem do kieszeni plecaka. Wreszcie zagląda ciekawie do głównej przegródki i znajduje Senekę.

Wyjęła książkę, zważyła w dłoni, pokręciła głową. Otworzyła wreszcie i - ona także - zajrzała na stronę tytułową.

Jeżeli teraz powie „Gabrysia Borejko”, to ją ugryzę - pomyślała Laura ze złością. - Co to za fatum, do kroćset! Wygląda to tak, jakby mama przez cały czas nie spuszczała ze mnie oka.

Myszka zatopiła się teraz w lekturze, patrzajcie tylko, łyka stronę po stronie, przegląda notatki i czyta uwagi... nie, no chyba tego już za wiele. Badać czyjeś zapiski osobiste wolno co najwyżej rodzonej córce - lecz obcym wstęp surowo wzbroniony!

Laura zakaszlała znacząco i usiadła w pościeli.

Mysz zatrzasnęła książkę i z miną winowajczyni ukryła ją za plecami.

- Która godzina? - spytała Laura surowo.

- Prawie dziesiąta - padła natychmiast odpowiedź. Laura przyjrzała się niepewnej minie kobiety i zrozumiała, że ma przewagę.

- Gdzie jestem? - spytała, trzepocząc rzęsami.

- W domu Almy Pyziak.

- To nie pani jest moją ciocią. Więc kim pani jest?

- Jestem tylko jej współpracowniczką.

- A gdzie jest teraz ciocia?

- Nad morzem, na konferencji. Ale już wraca. Powinna tu być po obiedzie.

Laura omal nie palnęła: „Wiem” - lecz w porę zacisnęła usta. Mysz tymczasem pozbyła się książki, upuszczając ją niezręcznie do otwartego plecaka. Nie była biegła w konspiracji, zauważyła Laura. Jak teraz chce wytłumaczyć to, że plecak jest otwarty? Cóż, wiadomo, że i dorośli, szanowani ludzie potrafią kłamać w żywe oczy. Jednak Myszka okazała się nie z tych.

- Musisz mi wybaczyć - powiedziała, uczciwie zawstydzona. - Zajrzałam do twojego plecaka, żeby sprawdzić dokumenty.

- A właściwie dlaczego? - zaatakowała Laura.

Lecz Myszka okazała się lojalna wobec Almy Pyziak.

- Z ciekawości - odparła. - Człowiek jest ciekaw, kogo wpuszcza do domu swojej szefowej.

- Szefowej. Oho! A jaką ciocia jest szefową?

Strzał w dziesiątkę.

Mysz podskoczyła i dostała wypieków.

- Dlaczego pytasz? - wybrnęła zręcznie.

- Z ciekawości - odparła Laura, opadając na poduszkę. - Człowiek jest ciekaw, jaką osobą jest jego ciotka. Zwłaszcza że nigdy jej nie widział.

- Nigdy w życiu?

- Uhm.

- To ciekawe.

- Tak - zgodziła się Laura. - Bardzo. Czy jest tu telefon?

- Tu? Nie, nie ma. Ja mam swoją komórkę. Alma też - przy sobie.

- Czy mogę zadzwonić do domu?

- A co, czy koniecznie? Mam ten system bez abonamentu, ale płacę okropnie drogo za każdą rozmowę. Staram się nie gadać bez potrzeby.

- To przepraszam.

- Muszę oszczędzać - tłumaczyła się Myszka. - Te rachunki mogą być wyższe niż moja pensja. I tak już dziś wygadałam sporo pieniędzy.

- W porządku - rzekła Laura. - Zadzwonię potem z automatu.

- Oj, ale chyba nie wychodzisz?

- Na razie nie.

- Masz gorączkę. W każdym razie - miałaś.

- Już chyba nie mam. Dziękuję za aspirynę. A czy mogłabym się wykąpać?

- Jasne, kąp się. Ja muszę pracować - machnęła ręką w stronę biurka. - Zjedz sobie jakieś śniadanie. Nie ma, niestety, żadnych frykasów, bo ja tu przyszłam po prostu do pracy.

- Naturalnie - powiedziała Laura uprzejmie. - Zrobię sobie potem herbaty.

- Koniecznie coś zjedz - rzuciła Mysz nieuważnie, sadowiąc się przy biurku. Założyła okulary na blady nosek i porozsuwała pliki papierzysk i teczek po całym blacie. - Znajdziesz wszystko w kuchni.

- Włączyła komputer i przestała zwracać uwagę na cokolwiek.

Nawet na dzwonek u drzwi. Po trzecim sygnale Laura wyjrzała z łazienki, lecz widząc, że Myszka ogania się od tego terkotu, jak od brzęczącej muchy, i pracuje z ferworem dalej, poszła z powrotem pod prysznic.

Odświeżona, w znacznie lepszym nastroju, udała się do kuchni - i pierwszą rzeczą, jaką dostrzegła, było kolorowe zdjęcie tatusia, podobne do tego, które przedtem widziała na sekretarzyku. Zwycięsko uśmiechnięty, stał nadal pośród egzotycznej roślinności, pod błękitnym niebem, obok tego samego auta. Lecz gromadka jasnowłosych tubylców tym razem była już w samochodzie. Zdjęcie pyszniło się na lodówce, oprawione w złotą ramkę. Najwyraźniej ciotka Alma lubiła na nie patrzeć, jedząc - bowiem szczególnie dobrze prezentowało się właśnie z miejsca przy stole.

3.

Zrezygnowany Robert odszedł od zielonych drzwi. Nikogo nie zastał. Przyszedł tak wcześnie, jak tylko mógł, tuż przed spotkaniem, wyznaczonym przez hurtowników. Spodziewał się, że utnie sobie z Alma Pyziak pogawędkę, zorientuje się w sytuacji i zapyta Laurę, czy chce z nim wracać do Poznania. Miał nadzieję, że się zgodzi, że rada będzie z okazji samochodowej. Ale trochę też obawiał się, że odmówi.

I co teraz?

Zmartwiony (przede wszystkim myślą o strapionej Gabrysi) szedł śliczną ulicą Podmurną aż do antykwariatu, po czym skręcił w Ciasną. Lubił tę trasę. Ilekroć był w Toruniu, starał się zawsze pospacerować choć godzinkę po Starym Mieście i nigdy nie zapomniał przejść tym wąziutkim przesmykiem pomiędzy renesansowym spichlerzem a po­czerniałą ścianą ze średniowiecznej cegły. Wysoko ponad uliczką, spinając obie jej strony śmiałymi klamrami, wznosiły się ceglane łuki odporowe. Spichlerze, wciąż nie zagospodarowane, stały puste i żaden dźwięk nie dobiegał z malutkich podwórek pomiędzy domami.

Wyszedł na Mostową i postanowił zejść nad Wisłę - szkoda byłoby siedzieć w hotelu, kiedy świat jest taki piękny, a poranek cichy, jasny i słoneczny. Przejdzie się trochę, a potem jeszcze raz spróbuje zajrzeć do tej Almy.

Gabrysia najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy, że Laura jest w Toruniu. Pewnie i lepiej. Zdenerwowałaby się jeszcze bardziej. Jakimś cudem dziewczyna trafiła do siostry Janusza. Robert pamiętał ją bardzo' niejasno - oboje byli świadkami na ślubie Gabrysi, lecz nie zwrócił na nią szczególnej uwagi. Była ponura - to jedno utrwaliło mu się w pamięci dość wyraźnie. Ale co w tym dziwnego, że była ponura - wszyscy wtedy, łącznie z panną młodą, mieli nosy spuszczone na kwintę. No, co tu gadać. Niezbyt to był dobry okres na zakładanie rodziny. Pamiętał też, że denerwowało go zachowanie Janusza, który nawet w takim momencie nie potrafił się upodobnić do człowieka dorosłego. Na widok jego błazeńskiej miny Robert nabrał ciężkich wątpliwości co do dalszych losów tego stadła. I rzeczywiście. Szkoda, że wtedy nie zaprotestował, zamiast grzecznie stać z boku, słuchając mamrotania urzędniczki od ślubów.

Mrużąc oczy od blasku, przeszedł Bramą Mostową i aż się zachłysnął z wrażenia: Wisła, majestatyczna i szara, migotała całymi połaciami złotych refleksów. Wiatr przesuwał te płachty światełek po leniwej wodzie. a na czystym błękicie powyżej olbrzymie cumulusy wędrowały w tym samym kierunku i w tym samym tempie, co rzeka. W gołych drzewach przy bulwarze darły się wróble, całkiem jakby to już była wiosna. Rzeczywiście, zrobiło się cieplej, a śniegu od wczoraj wyraźnie ubyło. Jeszcze tylko gdzieniegdzie białe placuszki dekorowały nabrzeże i skarpę. Podmuch cieplejszego powietrza i zapach rzeki w jednej chwili sprawiły, że Robertowi zrobiło się lekko i wesoło na duszy. Przypomniał sobie nagle, jak chodził z ojcem na ryby - dawno temu, w dzieciństwie. Siadywali na trawiastym brzegu Warty, spuszczali nogi do zielonej wody i milczeli, ciesząc się wzajemnie swoją bliskością i ważnością wspólnego zadania - dwaj prawdziwi faceci na łowach. Wietrzyk gonił spławiki po zamglonej powierzchni wody, wstawało słońce i tata rytualnie wydobywał z plecaka kanapki oraz jajka na twardo. A kiedyś, latem, wybrali się autobusem nad jezioro koło Czarnkowa i rozbili namiot w lesie. To wtedy udało się Robertowi złowić szczupaka i zaimponować własnemu tacie. Swoją drogą, był to pierwszy i ostatni szczupak w jego życiu - nigdy już więcej Robert nie złowił niczego poza płotkami.

Co za widok. Przed nim Wisła, za nim - ponad porośniętym zeszłoroczną trawą stokiem - pas potężnych murów obronnych, ciągnących się w lewo od Bramy Mostowej. Forteca. Radość dla oka i dla wyobraźni. Z lotu ptaka można by chyba się dopatrzyć zarysu dawnego planu miasta - tej regularnej ośmioramiennej połowy gwiazdy, która na długości swej średnicy przytykała do brzegu Wisły. Gdyby miał wybierać jeszcze raz zawód, gdyby mógł wybrać to, co go naprawdę pociąga - zostałby budowniczym fortec. Planistą. Murarzem. Albo choćby zwykłym kamieniarzem. Dawni budowniczowie byli ludźmi szczęśliwymi, bo świado­mymi sensu swojej pracy i swojego życia. Wiedzieli, że tworzą użyteczne piękno, które przetrwa stulecia - myślał Robert, patrząc w prawo, gdzie na tle nieba piętrzył się Dwór Mieszczański, związany ceglanymi Ostrołękami - idealne proporcje pod dwoma stokami z dachówki.

Mógłbym nawet wypalać te cegły - pomyślał. - Albo choćby mieszać na nie glinę.

Uszedł parę kroków i dotarło do niego, że gdyby mieszał glinę, czułby się zapewne, w owych dawnych czasach, kimś nieważnym, zepchniętym na daleki plan, pewnie by narzekał na swój los i na niesprawiedliwe jego wyroki. Nie miałby poczucia, że jego praca coś znaczy. Inni budowaliby fortece i kościoły, a on by im może zazdrościł.

A przecież miałby udział w ich dziele, choć wcale by o tym nie musiał wiedzieć.

Więc może i dziś, teraz, w jego życiu jest podobnie? Może, sam o tym nie wiedząc, przykłada rękę do czegoś, co znajduje się poza zasięgiem jego świadomości i wiedzy? Miesza po prostu glinę, a cegły wypali już ktoś inny i ktoś inny zbuduje z nich katedrę?

Należy robić wszystko najlepiej, jak to możliwe, kochać wolność nade wszystko i nigdy nie zdradzać prawdy” - napisał Ludwig van Beethoven. I może to jest już wszystko, co trzeba wiedzieć o swoim życiu.

Powiem to Natalii - postanowił i aż się uśmiechnął na myśl, że chyba istnieją dla nich dwojga jakieś perspektywy. W jej głosie - chociaż zamienili tylko kilka słów przez telefon - nie było żadnej rezerwy czy chłodu, przeciwnie! Powiedział bez namysłu: „To ty?” - bo tak się zawsze zwracał do niej w myślach (a przez tyle miesięcy zablokowało ich na oficjalnym „pan”, „pani”). A ona, bez zastanowienia, odpowiedziała: „To dobrze, że dzwonisz”. Czy to oznacza, że... Nie, to nic nie oznacza. Nadal przecież nic nie wiadomo.

Wyszła za tego narwańca czy nie?

Jednakże w porównaniu z sytuacją wczorajszą rysuje się pewien postęp - ocenił Robert i uśmiechnął się pod wąsem. - Mogę do niej zadzwonić i porozmawiać. Lody puściły. Teraz mógłbym ją nawet o Filipa, po prostu, zapytać.

Lecz, prawdę mówiąc, wiedział doskonale, że nie zapyta.

4.

Była już prawie druga, kiedy Róża oderwała się od podręcznika chemii, by z największą ulgą i przyjemnością przenieść się do kuchni, na niskokaloryczny posiłek, złożony z plastra wołowiny gotowanej i zielonej sałaty. Wolała zjeść swój obiad teraz, zanim domownicy zasiądą do zup i pieczeni oraz lodów malaga, które, jak widziała, kupił dziadzio. Miała mnóstwo motywacji do odchudzania, lecz, niestety, była osamotniona. Kobiety w tym domu były szczupłe, mężczyźni więcej niż szczupli, nie mówiąc już o Ignacym Grzegorzu, który przypominał ostatnio świerszczyka, mimo że jadł wszystkiego coraz więcej. Laura, ta szczęściara, w ogóle nie musiała myśleć o swojej linii, ponieważ po prostu ją miała i już.

Ciekawe, gdzie ona teraz jest i co robi. Róży niespecjalnie brakowało siostry. Szczerze mówiąc, zwykle przeszkadzały sobie i mocno się wzajemnie irytowały. A ostatnio Tygrys stał się z dnia na dzień niesłychanie tajemniczy, zamknięty i roztargniony. Czy to nagłe zniknięcie siostrzyczki ma jakiś związek z fotografią, ukrytą w kalendarzu?

Dokąd ona się wybrała? Dlaczego nie wróciła na noc? Och, tym razem przebrała miarkę. Na pewno się jej dostanie - a przynajmniej: powinno się jej dostać. Mama jest dla niej zbyt łagodna, a już o Grzesiu szkoda gadać. Tak bardzo nie chce wyglądać na srogiego ojczyma (Laura nazwała go kiedyś macochem), tak bardzo się stara nie robić różnic między swoim synkiem a przybranymi córkami, że w efekcie każdy, kto chce, może mu łazić po głowie. A Laura chce.

Ktoś zadzwonił do drzwi i Róża popędziła otwierać, nagle prze­świadczona, że może to być tylko Tygrys marnotrawny, wracający na łono rodziny. Lecz zamiast skruszonej miny siostry ujrzała trzy uśmie­chnięte, czarnookie oblicza. Trzech rosłych dryblasów stanęło obok siebie, tłocząc się w drzwiach i wlepiając w Różę wierne spojrzenia. Każdemu by się humor poprawił na taki widok. Chemia, wraz z jej ohydnymi reakcjami, wyparowała chwilowo z głowy Róży, podobnie jak refleksje na temat odchudzania i jak myśli o Tygrysie. W przeciwieństwie do myśli o Fryderyku, która była nieustannie zakorzeniona w jej świado­mości; nie zapomniała o nim ani na chwilę - co nie znaczy, by nie cieszyła się przyjazną obecnością trzech wiernych wielbicieli.

- Cześć - powiedział Wiktor. - Wpadliśmy przypadkiem... po drodze... bo mamy akurat - przypadkowo - wolny bilet na dzisiejszy koncert w Blue Notę.

Lucek, stały bywalec klubu i wielbiciel bluesa, wysunął się naprzód, przed braci.

- Ja załatwiłem bilety! - oznajmił dumnie. - Festiwal będzie trwał cały tydzień. Jest Laura? - zajrzał w głąb przedpokoju.

- Nie ma jej... nie ma - odparła Róża wymijająco, zastanawiając się, co ich napadło z tym biletem. Od roku chodziła z Fryderykiem i Lelujkowie, jak jej się zdawało, dość łatwo się z tym pogodzili. Nie może z nimi iść na koncert, Fryderykowi byłoby przykro.

Powiedziała to i obserwowała, jak wyciągają się im miny.

- A dokąd poszła Laura? - dopytywał się Lucek, lecz jeśli miał zamiar scedować wolny bilet na Tygrysa, to z pewnością nie uzgadniał swego planu z braćmi. Spojrzeli na niego, z oburzeniem (Wiktor) i ostrzegawczo (Adrian).

Róża nie bardzo miała ochotę wtajemniczać ich w sensacyjne wydarzenia domowe. Zapytała więc, czy byli już na „Ogniem i mie­czem”, na co bracia odparli, że owszem tak, lecz nie są zachwyce­ni. Podobał się im za to „Negocjator” - znakomity film sensacyjny o podniosłym wydźwięku moralnym. Lucek i Wiktor opowiedzieli jej treść tego filmu na wyprzódki, przerywając sobie nieustannie („Spokój, ty głupku, to nie tak było”, „A właśnie, że mam rację, ten gruby był w to zamieszany po uszy”), gdyż akcja „Negocjatora” była wielce zawikłana i trudno było ją przybliżyć ot, tak, na koryta­rzu. (Nie chcieli jednak wejść dalej, gdyż bali się spóźnić na obiad). Adrian nie mówił nic, tylko nieruchomym wzrokiem wpat­rywał się w Różę i nie było wiadomo, o czym myśli. To rzeczywi­ście bardzo tajemniczy typ, zauważyła nagle Róża, jednym tylko uchem słuchając relacji o wybuchach na dwudziestym drugim piętrze biurowca. Najbardziej stabilny i spokojny z braci, najbardziej milkliwy i refleksyjny, zdawał się też Adrian najpoważniejszy z nich trzech. Tak, tak, mówiło się zwykle: bracia Lelujkowie, ale myślało się albo o najstarszym, albo o najmłodszym, bo byli bardziej niż Adrian ekspansywni. A tymczasem on - milczący i pogrążony w myślach - był z nich trzech najbardziej fascynujący.

Opowieść o negocjatorze urwana została brutalnie, kiedy Lucek, spojrzawszy na zegarek, stwierdził z przestrachem, że jest już druga.

- Mama nas udusi - powiedział Wiktor. - Pa, Różyczko.

Adrian nie powiedział nic, tylko odwrócił się przy schodkach i wciąż milcząc, spojrzał Róży prosto w oczy.

Zatrzepotała rzęsami i oblała się rumieńcem, nie wiadomo dlaczego. Może to z powodu siły jego spojrzenia? - zastanawiała się, idąc do pokoju dziadków, gdzie spodziewała się znaleźć mamę.

Ale była tu tylko babcia, która czytała w łóżku „Klub Pickwicka” i nawet nie bardzo zwróciła uwagę na wejście najstarszej wnuczki. Wobec tego Róża udała się do zielonego pokoju, lecz i tam nie zastała mamy, tylko ciotkę Natalię. Wyraźnie uzdrowiona, ciocia - całkowicie wbrew rozsądkowi - umyła głowę i teraz właśnie czesała swe bujne loki, rozsiewając wokół siebie, za każdym poruszeniem, woń szamponu ziołowego oraz odżywki morelowej.

Pokój był wysprzątany do błysku, pościel schowano, kanapkę nakryto zieloną narzutą, a sama ciocia włożyła dziś prześliczną bluzkę w kolorze morskich fal, z długimi rękawami zapinanymi na szereg guziczków. Jej włosy lśniły wspaniałą barwą marchewki, oczy błyszczały jak wielkie szare gwiazdy, a usta pomalowane były świeżutko szminką (w kolorze brązowawym) - zjawisko nie widziane już od wielu miesięcy, podobnie jak tusz na rudych rzęsach i puder na piegowatym nosie.

- Ciociu, wyglądasz cudownie - powiedziała Róża. - Czy ktoś przychodzi?

Ulubiona ciotka speszyła się nieco. - Pomyślałam tylko - odparła, patrząc w dal - że dość już tego chorowania i wylegiwania się pod pierzyną. Bańki - nawiasem mówiąc - to cudowny wynalazek medycyny ludowej. Odżyłam, Pyzuniu. Odżyłam.

- Pyszna wiadomość - orzekła Róża. - Gdzie mama?

Natalia wyjaśniła, że Gabrysia od rana nie mogła usiedzieć spokojnie i zaraz po śniadaniu poszła z Grzegorzem i Ignasiem na wyprawę poszukiwawczą. Zamierzali odwiedzić wszystkie dzieci z klasy VIIe, począwszy, rzecz jasna, od Kopiec Esmeraldy, i wypytywać je tak długo a dokuczliwie, aż któreś wreszcie puści farbę na temat obecnego miejsca pobytu Laury. Natalia jednakże była przekonana, że ta podróż do źródeł okaże się trudem daremnym („Daremne żale, próżny trud, bezsilne przedsięwzięcia” - zacytowała na marginesie) i że Laura zostanie doprowadzona do domu przez Roberta Rójka, gdyż człowiek ten zawsze dotrzymuje słowa. Jest to jego cecha główna, uderzająca i charakterystyczna. I kropka.

- Ciociu! To na niego czekasz! - odgadła nagle Róża, a ciotka bynajmniej nie zaprzeczyła. Po prostu siedziała sobie bez ruchu i wyglądała tak, jakby się jej w środku zapaliła czerwona żarówka.

5.

Późne popołudnie.

Laura obudziła się w swoim fotelu i stwierdziła, że czuje się całkiem dobrze. Nie było to aż tak dziwne, gdy zdała sobie sprawę, że zapracowana Myszka zdołała od rana wmusić w nią trzy torebki coldreksu. Najpierw ta dawka zwaliła Laurę z nóg, a teraz najwyraźniej spowodowała przełom. Nie miała już ani gorączki, ani bólu gardła, tylko potworny, niewyobrażalny katar.

Mimo to wstała, znów się umyła i uczesała, a także przypudrowała sobie nos, używając zestawu kosmetycznego, znalezionego na półce w łazience. W tym czasie Myszka bez ustanku eksploatowała komputer, z rzadka tylko odrywając wzrok od pracy i przenosząc go kontrolnie na kłopotliwego gościa.

- Jest jeszcze trochę tej wczorajszej zupy - rzuciła, nie przestając pisać. - A gdyby ci było za mało, to usmaż sobie jajko. Albo coś w tym rodzaju.

Coś w tym rodzaju? To znaczy co? - zastanowiła się Laura, która lubiła, by słowa znaczyły to, co znaczą naprawdę. Szczerze mówiąc, Pani Myszka nie grzeszy gościnnością - myślała nadal. - Dziwne to bardzo, nawet gdy się zważy, że sama też przebywa w gościnie u Almy Pyziak. W domu Laury nie do pomyślenia było takie traktowanie gości! Hospes hospiti sacer!*[Gość to świętość dla gospodarza]. Ba! - nawet będąc domowniczką, nie trzeba było się kłopotać myślą o przyrządzaniu śniadania. Zawsze się znalazł ktoś - mama, Babi czy dziadziuś - kto był szybszy i kto w trosce o zdrowie najmłodszego pokolenia przyrządził pyszny posiłek, a nawet skoczył po świeże bułeczki.

Zalała ją krótkotrwała, lecz silna fala nostalgii. Te bułeczki z piekarni przy Dąbrowskiego! Świeże masełko naramowickie! Te rozliczne dżemy, konfitury i marmolady domowe! Płynny miód wrzosowy, scukrzony - lipowy, twarożek z ziołami i cebulką, tak świetnie przyrządzany przez babcię! Po co ona tu przyjeżdżała, do kroćset?! - trzeba było siedzieć w ciepłym domu i jeść - pyszny z pewnością - dzisiejszy obiad sobotni. Zamierzała też przecie wybrać się do Lelujków, planowała przejrzeć swoją garderobę i poprzyszywać oberwane guziczki oraz mankiety lub wręcz zlecić to babci czy mamie... a tu, proszę, nudy na pudy, ta osobniczka pisze bez opamiętania, a człowiek musi sam sobą się zajmować.

Zaciągnęła ze złością pasek szlafroka i ruszyła do kuchni. Ach, jak tu czyściutko! - od razu widać, że nic się nie gotuje. Nie była jakoś oszałamiająco głodna, ale z rozsądku... dla zdrowia... można by spożyć coś w miarę jadalnego. Zupa była w garnuszku na piecyku i - szczerze mówiąc - ani nie wyglądała, ani nie pachniała zbyt kusząco. Laura miała wrażenie, że rezygnacja z tego smakołyku przyjdzie jej łatwo i bez żalu. Otworzyła lodówkę, zaopatrzyła się w jajka, mleko, masło, szynkę i groszek konserwowy, po czym przystąpiła do wykonywania omletu. Nie miała, co prawda, przy sobie przepisu (znajdował się w domu i to, o ile dobrze pamiętała, w zbiorach Pyzy) - lecz potrafiłaby chyba z grubsza odtworzyć jego treść. Zaraz, jak to leciało... sześć jaj, białka ubić osobno... łyżka mąki, przyprawy, mleko... wszystko ubić, wymieszać i gotowe. Oho!

- trochę ta masa inna niż ta, która - pulchniutka i złocista - wyłaniała się z miski, gdy do omletu zabierała się Pyza. Leje się okropnie, tfu, co za packa. Może dać więcej mąki? - e, za gęste. To mleka. Mleko jest zdrowe. No, dobrze. Ufff, ale tego dużo. Teraz wszystko na patelnię, wsypać dużo posiekanej szynki... groszek... o, do kroćset! - cały litr mleka poszedł na podłogę. Jakie to nieporęczne, te foliowe woreczki. Ludzkość już przecież rozwiązała ten problem: kartoniki. Nic się nie wylewa i nie chlapie. Uu - u, fatalnie to wygląda: rozlane mleko na kafelkach, a jak się jeszcze do tego posypie i groszek! fiu, fiu, co za inkrustacja!

Teraz patelnię do piekarnika. No. Ile stopni? Hm, po pierwsze, tego się nie wie, a po drugie - nie ma tu takiej skali, jak w domowym piecu. Są jakieś tajemnicze numerki. No, powiedzmy - ustawi się pokrętło na piątkę. E, lepiej na siódemkę. Będzie prędzej.

- Co tu się dzieje?! - krzyknął ktoś od drzwi.

W progu stała obfita osoba o siwych, krótko obciętych włosach. Na haczykowatym nosie miała okulary, zza szkieł widać było oczy w kolorze stalowym, w ciemnej oprawie, lekko skośne...

- Ciocia! - krzyknęła Laura, zrywając się na równe nogi, i rzu­ciła się do drzwi. Maselniczka, strącona jej łokciem, fiknęła ko­ziołka w powietrzu, nim roztrzas­kała się w drobny mak o posadzkę. Sama zaś Laura, poślizgnąwszy się na groszku, runęła jak długa do kolan doktor Almy Pyziak.

- Co to ma znaczyć, moja droga? - spytała dobrotliwie ciotka.

Laura wstała, krzywiąc się i rozcierając stłuczony łokieć.

- Mój szlafrok! - zauważyła Alma Pyziak, wiodąc spojrzeniem po plamie, rozmazanej wzdłuż frotowej kreacji. Była to plama nie tylko z mleka, lecz i z groszku, a nawet żółtka. - Któż to pozwolił ci go wkładać?

- Wiesz, Almo, że to chyba ja - odezwała się spiesznie Pani Myszka, wyzierając zza masywnych pleców szefowej. - Witaj w domu. Jak podróż?

- Z okazji soboty nie było blokad - odparła ciotka Alma z uśmiechem. - Kto pozwolił tej osobie panoszyć się w mojej kuchni?

- Też ja - przyznała się Pani Myszka. - Była przecież głodna, więc powiedziałam, żeby sobie zrobiła coś do jedzenia...

- Sama nie mogłaś?

- No, nie, bo pisałam. Zależało ci na pośpiechu.

- Mój Boże, mój Boże, a więc to wszystko moja wina! - zawołała z łagodnym wyrzutem ciotka Alma, obejmując ruchem rąk całą kuchnię, a następnie załamując je - w żałosnym geście.

- Nikt tego nie powiedział - sprostowała Pani Myszka pośpiesznie.

- Moje dziecko... jak ty masz w ogóle na imię?

- Laura. Laura Pyziak jestem - przedstawiła się, po raz pierwszy dopuszczona do głosu.

- Córka tej panny z Poznania?

- Córka Gabrieli Borejko i Janusza Pyziaka. Który się z nią ożenił.

- Nno, tak... ślub był tylko cywilny - uśmiechnęła się ciotka.

- Posłuchaj, Almo... - wtrąciła zdenerwowana Pani Myszka.

- Milcz, Oleńko. Najlepiej zostaw nas tu we dwie, a sama idź pisać. Ile ci jeszcze zostało stron?

- Pół rozdziału.

- Och, doprawdy? - zdziwiła się Alma Pyziak. - Jeszcze tyle? To co ty tu robiłaś przez ten cały czas?

Oleńka zalała się rumieńcem, spuściła wzrok, zacisnęła usta i bez słowa ruszyła do komputera.

- A więc... cóż, Lauro - zaczęła ciotka. - Zanim zaczniemy rozmawiać, powinnaś chyba trochę posprzątać?

Hm, bez wątpienia. Powinna. Po krótkim namyśle Laura przyniosła mopa i kubełek, po czym przetarła i zmyła posadzkę w kuchni, niezbyt umiejętnie z powodu braku wprawy. W tym czasie ciocia Alma niszczyła przy komputerze Oleńkę, zarzucając jej niekompetencję i brak starania.

Laura czym prędzej przemknęła do łazienki, gdzie przebrała się w swoje własne łaszki, po czym ukryła szlafrok w pralce automatycznej, żeby już nikogo nie kłuł w oczy.

- No, już lepiej, Lauro, już lepiej - odezwał się z kuchni głos ciotki Almy. - Chodź tu teraz do mnie, jeśli już wypłukałaś szczotkę i kubełek.

Ładny gips. Nie wypłukała, rzeź jasna. Zdenerwowana bardziej, niż chciałaby się przyznać nawet przed sobą, Laura rzuciła się ku wannie, nalała do wiadra wody i przepłukała sznurkową szczotkę.

- Mam nadzieję, że umyłaś też ręce? - zainteresowała się Alma , taksując wchodzącą powolnym spojrzeniem od stóp do głów. Było w tym coś niesłychanie obraźliwego, choć Laura nie umiałaby sprecyzować, co mianowicie. Zjeżyła się.

- Siadaj więc - poleciła ciotka. Laura przycupnęła na stołku.

- No, a teraz słucham cię - zachęciła ją Alma Pyziak z uśmiechem.

- Opowiadaj. Skąd tu się właściwie wzięłaś, jak zdobyłaś mój adres, kto cię przysłał i w jakiej sprawie. Jeśli chodzi o pieniądze, to rzecz jest całkiem oczywista: nie mam pieniędzy, jak wszyscy pracownicy wyższych uczelni. Nie wiem więc, po co właściwie przyjechałaś.

- Przyjechałam, żeby ciocię poznać - powiedziała Laura, oburzona.

- Nie chodzi o żadne pieniądze. Moja mama też jest pracownikiem naukowym, a jednak pieniędzy mamy pod dostatkiem, przynajmniej ostatnio.

- Miło mi to słyszeć. Tak więc, już mnie poznałaś. I co dalej? Laura milczała dłuższą chwilę. W sąsiednim pokoju zajadle klekotały klawisze.

- No?

Laura jakoś nie mogła się zdobyć na odpowiedź. Wytarła nos.

- Jak sądzę, przysłała cię mama?

- Nie! - zaprzeczyła gwałtownie Laura. - Mama nie wie, że tu jestem. Zwiałam z domu.

- O, Boże! - zaniepokoiła się Alma Pyziak. - Czyżbyś zamierzała zabawić tu dłużej?

- Ja... nie, nie, skąd. Chciałam wracać już wczoraj, ale się rozchorowałam.

- Przenocowałaś więc - przerwała jej ciotka. - I jak się czujesz?

- Już lepiej, nawet całkiem dobrze.

- To pewnie będziesz dziś wracać do Poznania? Jest niedługo jakiś pociąg, jeśli się nie mylę.

- Tak. Pojadę. - Odparła Laura. - Chciałam tylko o coś zapytać.

- No? Słucham? - ciotka poprawiła się na krześle, rzuciła szybkie spojrzenie na lodówkę i upewniła się, że nie ma tam już zdjęcia. Laura zdecydowała, że ciotka Alma jej się nie podoba.

- Chciałam zapytać - rzekła - o mojego ojca.

Czarne brwi ciotki podjechały do połowy czoła.

- O ojca? - zdziwiła się.

- Nie ma w tym nic dziwnego, jak sądzę? - palnęła Laura. - Nie wiem, gdzie on jest. Nikt w domu nie wie. A tymczasem człowiek, dorastając, chciałby mieć jakieś pojęcie o swoim ojcu.

- Mój brat jest zdrów i powodzi mu się dobrze - oznajmiła gładko Alma Pyziak, lecz jej stalowe oczy błysnęły ostrzegawczo. - Jeśli to o mojego brata właśnie pytasz, bo, jak wiadomo...

W progu gwałtownie stanęła pani Oleńka.

- Alma! - powiedziała ostro.

Ciotka spojrzała na nią ze zdziwieniem, jakby tym tonem zwróciło się do niej krzesło.

- Cóż tam, moja droga?

- Nie podoba mi się sposób, w jaki traktujesz to dziecko. Ciotka Alma zaniemówiła na chwilę.

- I to ty mi to mówisz? Tyle mi zawdzięczasz, Oleńko, a nie mogę się po tobie spodziewać podstawowej, elementarnej lojalności...

Oleńka zrobiła się czerwona i założyła bojowym ruchem słabe ręce.

- To jest twoja bratanica - wyrzuciła z siebie gwałtownie. - Spraw­dzałam jej legitymację. Naprawdę nazywa się Laura Pyziak. Mieszka w Poznaniu, przy Roosevelta 5.

- Może i tak - rzuciła lekko ciotka. - Lecz nadal nie wiem, czy aby na pewno mój brat...

- Alma! - krzyknęła ostrzegawczo Oleńka.

- Aleksandro, ja cię nie poznaję. Wracaj do pracy! - poleciła ciotka tonem nie znoszącym sprzeciwu.

- Już prawie skończyłam.

- To idź do domu! - podniosła głos Alma Pyziak.

- Tak. Zaraz idę - powiedziała Oleńka. - A Laura pójdzie ze mną. Odwiozę ją na dworzec. Jest jeszcze, co prawda, trochę czasu, ale przynajmniej ze spokojem kupimy bilet. Tu jest twój plecak, zbieraj się, Lauro.

- To niezły pomysł, Oleńko - przyznała ciotka.

- Sekundę - odezwała się zdenerwowana Laura - ale chciałabym przedtem się dowiedzieć...

- Tak? No? Słucham cię.

- Jaki jest adres mojego ojca. Czy on mieszka w Australii?

- A po co ci jego adres, Lauro? - łagodnie spytała ciotka Alma.

- No, powiedz - po co? Przecież nie chciałabyś chyba pisać do niego, nie chciałabyś zakłócać mu spokoju... być może mogłabyś nawet, niechcący, zakłócić jego życie rodzinne...

- Alma! - powiedziała ostrzegawczo pani Oleńka.

- No, tak. Jest przecież po rozwodzie i miał prawo założyć nową rodzinę. Ts, ts, ts, nie róbże takiej miny. To się zdarza. Mój brat ma żonę i dzieci...

- ... i dzieci?!

- Ależ tak. Po pewnych... perypetiach życiowych brat mój się ożenił i jest teraz przykładnym obywatelem swojego kraju.

- Australii?

- A cóż ty z tą Australią, doprawdy... - uśmiechnęła się ciotka Alma.

- Po prostu staram się dowiedzieć, jaki jest adres mojego ojca, za pozwoleniem! - wybuchnęła Laura.

Twarz ciotki stężała, oczy błysnęły zza okularów.

- Tego się nie dowiesz - oświadczyła z dobrotliwym uśmieszkiem.

- Powiem ci, co zrobimy. Jeśli twojej mamie zależy na zdobyciu jego adresu...

- Mama nic nie wie o tym, że ja...

- ... to niech sama tu przyjedzie. Albo jeszcze lepiej - napisze.

- Powiedziała ciotka tonem nie znoszącym sprzeciwu, po czym uśmiech­nęła się znowu. - Różne bywają roszczenia i zakusy, ale czegoś podobnego jeszcze nie widziałam: żeby wysyłać własne dziecko na przeszpiegi!

- Nieprawda! - krzyknęła Laura, zrywając się z miejsca. - Mama nic nie wie!

- Mój Boże, mój Boże, to dziecko myśli, że ja na tym świecie żyję od wczoraj - użaliła się bezbronnie ciotka Alma. - Czy ja nie znam ludzi?

Laura miała ochotę walnąć ją stołkiem w łeb.

- Ludzie bywają różni, za pozwoleniem! - warknęła. - Czy pani zna moją mamę?!

- O! - zauważyła ciotka. - Już zwracasz się do mnie per „pani”.

- Tak wolę, za pozwoleniem - rąbnęła Laura i wpiła oczy w twarz Almy Pyziak.

- Poznałam ją... przelotnie - odparła ciotka z małym grymasem.

- Więc zna ją pani za krótko - twardo podsumowała Laura, podnosząc z ziemi swój plecak, a potem - książkę, która wypadła z jego kieszeni. - Mama jest, jaka jest...

- Słucham? - ożywiła się Alma Pyziak, a Laura zrobiła się nagle czerwona.

- Jest w porządku - wykrztusiła wreszcie z trudem, patrząc na Senekę, a potem pokazując ciotce książkę, jakby to była mamy fotografia. - Nigdy by nie postąpiła podle albo nieuczciwie. - Schowała książkę i zasunęła zamek plecaka. - Żałuję, że tu przyjechałam - powiedziała.

- O, niezmiernie mi przykro - zadrwiła Alma Pyziak.

- Przepraszam za bałagan i za to mleko - powiedziała twardo Laura, z trudem panując nad sobą. - Dziękuję za gościnę. I żegnam.

- Oleńko, odwieź ją - poleciła Alma Pyziak i jej stalowe oczy zwęziły się w uśmiechu pełnym zadowolenia.

6.

Około wpół do piątej Robert Rojek zakończył swoje sprawy w Toruniu, nawet prędzej, niż myślał. Zjadł obiad w hałaśliwej restauracji pod Ratuszem i zaczął się zastanawiać, co ma począć dalej. Już się wymeldował z hotelu, bagaż miał w samochodzie. Co zrobi, jeśli i tym razem nie zastanie Laury na Podmurnej?

Wyszedł z restauracji i ruszył ulicą Szeroką do miejsca, gdzie zaparkował samochód. Było szaro, niebo się zachmurzyło, w niektórych domach paliły się już światła. Robert szedł chodnikiem wzdłuż domów mieszkalnych i zaglądał w oświetlone okna. Jakiś facet wprawiał szybę, gwiżdżąc jak słowik. Na parterze dużej kamienicy, w oknie balkonowym, widać było całą liczną rodzinę przy stole: matka, ojciec i czwórka dzieci jedli zupę, machając łyżkami aż miło. Na pierwszym piętrze stała w oknie czarnowłosa dziewczyna w turkusowym sweterku. Z głębi mieszkania nadszedł młody człowiek i stanął obok niej, obejmując jej ramiona.

Robert dotarł do parkingu, wsiadł do swojego samochodu i powoli ruszył, starając się nie myśleć o tym, jak bardzo jest samotny. W gruncie rzeczy, rozmyślania na ten temat niewiele dają. Najlepiej szybko się zająć jakąś pożyteczną pracą albo starać się zrealizować, trudne zadanie. To wyklucza uczucia. I bardzo dobrze, jeśli akurat nie ma się pewności, co będzie dalej w tej materii.

Trzeba odebrać Laurę i odwieźć ją do Gabrysi. Oto zadanie. Może być, zresztą, naprawdę niełatwe.

Z ulicy św. Jana zjechał na Bulwar Filadelfijski i ruszył wzdłuż Wisły, zamglonej teraz i smętnej. Podjechał na parking i zostawił samochód, wyjmując uprzednio radio - tego już nauczyło go doświad­czenie. Schował je pod fotel, żeby nikogo nie kusiło. I wreszcie ruszył na Podmurną, wybierając oczywiście swoją ulubioną trasę.

Tym razem mu się udało. Świeciły się okna na parterze, po obu stronach bramy.

Na pierwszy dzwonek zielone drzwi otwarły się gwałtownie i ukazały tęgą niewiastę o odpychającym wyrazie twarzy: miała rozjuszone oczy i usta zaciśnięte w twardą linijkę.

Oho! - Alma Pyziak. Od czasu, gdy ją widział, przybyło jej wiele ważności.

Nie poznała go.

- Proszę? - rzuciła na jego widok. Z głębi mieszkania płynęła fala okropnego swędu, jakby się spaliły jakieś jaja. Przedpokój zasnuty był dymem.

- Dzień dobry - powiedział Robert, starając się wywrzeć dobre wrażenie. - Moje nazwisko Rojek.

- I co z tego? - spytała. Wielkie nieba, ależ ona była wściekła! Niepodobna do Janusza, trzeba powiedzieć. Janusz był to chłop przystojny, a ta tutaj - szkoda gadać.

- Byłem kiedyś kolegą Janusza. W Poznaniu.

Alma spojrzała podejrzliwie, po czym nagle postanowiła być milsza.

- Chodziliście razem do szkoły?

- Tak, do Liceum Poligraficznego. Byliśmy w jednej klasie.

- Nie pamiętam pana - orzekła Alma, dokonawszy wnikliwej analizy wzrokowej. - No, ale ja się wychowywałam tu, w Toruniu. Janusz mieszkał w bursie. A teraz - nie ma go w Polsce.

- Słyszałem - dyplomatycznie odparł Robert. - Nie wiem, czy pani przypomni sobie... byliśmy oboje świadkami na jego ślubie. Jestem zaprzyjaźniony z Gabrielą.

Twarz Almy Pyziak zmieniła się w jednej chwili.

- Tak? - rzuciła odpychająco. .

- Przyjechałem tu po Laurę.

Alma Pyziak prychnęła z pogardą.

- Jeszcze i ten! Mój Boże! Istny zjazd rodzinny dzisiaj u mnie, doprawdy.

- Więc - zastałem Laurę?

Usłyszał w odpowiedzi, że nie, nie zastał. Pojechała na dworzec. Alma natomiast wyszła po zakupy, lecz na szczęście coś ją tknęło i wróciła wcześniej. Gdyby nie to przeczucie, spaliłby się cały dom. Przez tę przeklętą dziewuchę!

- Przecież wyjechała - ostrożnie rzekł Robert, badając grunt.

- Zostawiając w piecu jakąś maź! - wybuchnęła doktor Alma Pyziak. - Nigdy już się nie pozbędę tego smrodu! Cała kuchnia czarna! Wszystko wykipiało do piekarnika i kompletnie się zwęgliło! Nie czuje pan, jak śmierdzi?

- Nic a nic - niewinnie oświadczył Robert i omal nie parsknął śmiechem, widząc jej minę. - Pojechała więc na dworzec?

- Tak! I mam nadzieję nigdy więcej jej nie ujrzeć! - krzyknęła doktor Pyziak, bulgocąc z wściekłości.

Zatrzasnęła mu z hukiem drzwi przed samym nosem, aż Robert się wzdrygnął z przerażenia. Co za babsztyl.

- Pst, pst! - usłyszał nagle. - Pst, pst!

Obejrzał się. Znów zza tych odrapanych drzwi wyzierała twarz w kolorze buraka.

- Panie! - wyszeptał chrapliwie właściciel twarzy, wysuwając się ostrożnie poza swe terytorium i obciągając przykrótki sweterek na brzuchu, okrągłym jak piłka. - Panie kochany, co tu się działo! O mało żeśmy się nie spalili! Inna sprawa, że ONA - tu czerwonolicy wskazał lękliwym gestem zielone drzwi - narobiła za wielkiego rabanu. Zawołała straż pożarną! Ale okazało się, że to fałszywy alarm, bo tylko piecyk się zapalił... wybuchło jej na pół kuchni.

- Coś o tym słyszałem - odrzekł Robert, uśmiechając się, i już chciał iść, gdy usłyszał znowu:

- Pst! Pst!

- Tak? - odwrócił się od drzwi wyjściowych.

- Pan szuka tej małej, co tu dziś spała? - spytał czerwonolicy sąsiad konspiracyjnym szeptem. - Pani Ola ją zabrała do siebie. Sam słyszałem, bo akurat wychodziłem z psem. Wsiadały do malucha. Ta dziewczyna była wściekła, a pani Ola, ona jest w porządku, słowo panu daję, powiada: pojedziemy do mnie, masz jeszcze czas do pociągu. - Zapomniał obciągnąć sweter i brzuch mu się uwypuklił.

- O! - ucieszył się Robert. - Kiedy to było?

Jego rozmówca wykonał okrągły ruch prawicą, po czym niepewnie zatoczył załzawionymi oczami. - Tak jakoś przed piątą? Czy coś? Pojechały od razu. Pani Ola mieszka na Wyspiańskiego, w takiej willi ze srebrnym świerkiem. Byłem tam u niej kiedyś, bo mnie prosiła, żebym pomalował jej łazienkę. Ja nie jestem drogi. Płytki też umiem położyć...

- Mieszkam w Łodzi, kolego - wyjaśnił mu Robert.

- A, no to nie ma sprawy. Aż tam nie pojadę.

- Trudno - Robert wyciągnął rękę na pożegnanie. - Dziękuję za wiadomości.

- Nie ma za co - odparł jego rozmówca i mocno uścisnął podaną mu dłoń. - Wiśniak.

- Proszę?... aha. Rojek. Srebrny świerk, co?

- Tak jest. Wyspiańskiego. Jedź pan w lewo od Sienkiewicza. To się nazywa Osiedle Fałata. Fałat to był malarz. Ale akwarelowy.

- Ach, tak? - powiedział Robert. - No, dzięki, kolego. .

7.

Gabriela wróciła z poszukiwań dosłownie z niczym. Powiedziała tylko:

- Rany boskie, Nutria, jakie to biedne dziecko ma koleżanki! - i blada, zmęczona oraz zdenerwowana, zabrała się do prania. Natalia pokiwała głową. Jej siostra była człowiekiem czynu i pranie ręczne zawsze jej najlepiej robiło na stresy.

Prała tak od dwóch godzin. Natalia nie miała już siły jej współczuć. W całym domu odczuwało się wpływ złego nastroju Gabrysi - tak jakby nagle wysiadł prąd w budynku. Zrobiło się ponuro, szaro i cicho. Grzegorz, nic nie mówiąc, usmażył furę naleśników i po obiedzie obaj z Ignasiem - zmęczeni po tak długim spacerze - poszli sobie uciąć krótką drzemkę. Nigdy tego nie robił, więc i ta drzemka pewnie była sposobem na stres.

Róża uczyła się w swoim pokoju, a do kuchni, gdzie Natalia trwała w milczeniu, nie śmiejąc odejść od cierpiącej siostry, nadeszła Babi, wiedziona tym samym poczuciem solidarności.

- Twój ojciec będzie miał grypę - oświadczyła, siadając przy stole. - Jeszcze nie chce położyć się do łóżka, ale już się słania po fotelach. Czekają nas dramatyczne dni, a może i tygodnie.

- A co, tak z nim źle? - zlękła się Natalia.

- Nie. Jego stan jest, jak zwykle, całkiem niezły. Tylko, jak zwykle, wyobraźnia mu pracuje. - Wyjaśniła Babi. - Zresztą, pracuje mu także na temat Laury.

- Szczerze mówiąc, mnie też - wyznała Natalia po cichu.

- A mnie nie - odrzekła Babi po namyśle. - To dziecko jest twarde i zaradne, inteligentne i pozbawione zbędnych skrupułów. Umie o siebie zadbać i nie wpakuje się w żadne niebezpieczeństwo.

- To chyba prawda - zgodziła się Natalia - ale muszę powiedzieć, że widzisz ją raczej trzeźwo.

- Tak - przyznała Babi.

- Zbyt trzeźwo - wtrąciła się nagle Gabrysia, wyzierając zza uchylonych drzwi łazienki. Jej mocne ręce wynurzały się z podkasanych rękawów, ociekając mydlinami. - Laura nie jest ani twarda, ani pozbawiona skrupułów. Jest bardzo wrażliwa...

- Tak. Na swój temat - zauważyła sarkastycznie Babi, ale raczej ze starego nawyku niż z przekonania.

- No i co z tego! - porywczo zawołała Gabriela. - Przecież jej głównym problemem jest ona sama! Piorę tak, piorę i rozmyślam o niej. Ona przez cały czas boi się porzucenia.

- Z pewnością nie przez ciebie - zauważyła Babi. - Ty bez protestu znosisz od niej wszystko. Mówiłam ci już, co o tym sądzę.

- Bo ona najbardziej złości się na tych, którzy są najbliżej - po­wiedziała cicho Gabrysia.

Natalia spojrzała na siostrę z podziwem.

- Jak myślisz, gdzie ona jest? - spytała Babi, lecz Gabrysia żachnęła się niecierpliwie.

- Nie pytaj mnie o to. Nie umiem sobie wyobrazić, co ją skłoniło! do zniknięcia na całą dobę. Przecież chyba zdawała sobie sprawę, że* w końcu wyjdzie wszystko na jaw - i to, że nie było kółka teatralnego, •. i to, że nie było urodzin... Mogła się spodziewać, że będziemy] przerażeni. I że czeka ją kara. A jednak - zniknęła. Musiała mieć ważny powód. No, więc - jaki?

Natalii zrobiło się zimno. Janusz - pomyślała. Dosłownie w ostatniej chwili powstrzymała się przed wypowiedzeniem tego słowa. Co to dziecko wymyśliło? Dokąd ruszyło? Jeżeli nic złego się nie stało, jeśli Robert widział Laurę i wie, gdzie jest - bo obiecał ją przyprowadzić - to może po prostu nie zdążyła wrócić, bo pojechała zbyt daleko?

Mama i Gabrysia nadal rozmawiały, a Natalia cicho podniosła się zza stołu i wyszła do swego pokoju. Wyjęła z torebki telefon i wybrała numer Kowalików. Odezwała się córka Robrojka i już po chwili wszystko stało się dla Natalii zupełnie jasne.

- Pojechał do hurtowników - poinformowała ją Bella. - Do Torunia. - A potem, jak to ona, miło i wesoło zagadała, spytała o zdrowie i zeznała, że jej samej też dziś jest dużo lepiej. Opowiedziała o szkole i o tym, jak się czuje Czarek - a Natalia słuchała i przytakiwała albo śmiała się tam, gdzie tego po niej oczekiwano - ale przez cały czas myślała o jednym: miała rację. Laura jest w Toruniu. A Robert nie zająknął się o tym ani słowem.

Kochany, dobry Robrojek.

8.

Z cichym szmerem opon samochód zatrzymał się przy krawężniku.

Robert zgasił reflektory. Ulica Wyspiańskiego była ciemna - z rzadka ustawiono tu latarnie, a i budynki, cofnięte w głąb ogródków, nie olśniewały iluminacją.

Robert wysiadł, zamknął samochód i rozejrzał się wokół. Jak tu znaleźć właściwy dom, skoro jest ciemno? Na domiar złego stwierdził, że pan Wiśniak zapomniał go uprzedzić o pewnym fakcie zasadniczym: Osiedle Fałata, zbudowane w latach trzydziestych wedle najnowo­cześniejszych wówczas idei architektonicznych, stworzono z jednakowych domów. Ulice biegły tu na planie regularnej siatki, a dwurzędowa zabudowa składała się z identycznych dwurodzinnych willi. Miały formy eleganckich, spłaszczonych prostopadłościanów z dwoma wejściami, z niskimi oknami i zdobione były klinkierem. Niemal przed każdym wejściem rósł imponujący iglak, a ilość srebrnych świerków w tej okolicy przewyższała zapewne średnią krajową.

Robert zaśmiał się i stał przez chwilę z rękami w kieszeniach płaszcza, zastanawiając się, co teraz począć i jakim cudem odnaleźć właściwy dom pośród tych wszystkich. Ulica była naprawdę długa, domów mogło być ze dwadzieścia, licząc na oko. Czy miałby teraz dzwonić do wszystkich czterdzieściorga drzwi, pytając o panią Oleńkę albo o dziewczynkę z Poznania, imieniem Laura?

Kiedy indziej byłby może pomyślał, że los mu jak zwykle nie sprzyja. Może by machnął ręką i poddał się dość łatwo. Ale nie dziś. O, nie.

Wsiadł do samochodu i zapalił silnik, a potem ruszył gwałtownie.

9.

Światła samochodu przemknęły po suficie dwiema żółtymi smugami i Laura się obudziła. Samochód pod oknem odjechał z warkotem, ale już nie chciało jej się spać. Miała okropny katar i całkiem sucho w ustach.

Zaraz, zaraz... gdzież to się znów trafiło? - usiłowała zebrać myśli, ale przychodziło jej to z trudem. Usiadła, rozejrzała się dookoła. Znajdowała się w niskim, kwadratowym pokoju, zacisznym i ciepłym. Na parkiecie leżał dywan, opływowe kształty kanapy majaczyły na­przeciwko ekranu telewizora. Ona sama zaś znów leżała w głębokim fotelu, całkowicie ubrana, choć bez butów.

Nisko nad podłogą świeciła cienka złota kreska i Laura podążyła ku niej, wymacała klamkę, otworzyła drzwi.

Znalazła się w niewielkim, cichym pokoju, pełnym książek. Za małym stołem siedziała, pijąc herbatę, zielonooka pani Oleńka i w sku­pieniu rozwiązywała „Jolkę” w „Gazecie Wyborczej”. Na ten widok Laura momentalnie poczuła się swojsko, zwłaszcza że pani Oleńka podniosła głowę, mówiąc: - Jak to dobrze, że jesteś. Już to Laura uznała za komplement, gdy Myszka dodała:

- Drugie jezioro Europy?

- A! - Laura usiadła i oparła się łokciem o stół, na dłoni wspierając brodę. Zebrała myśli. - Drugie jezioro Europy? Ładoga? Nie pamiętam. Nie lubię geografii.

- To tak jak ja - wyznała pani Oleńka.

- Mogę sprawdzić w atlasie.

- Ja wolę rozwiązywać „Jolkę” z głowy.

- Wszystko jedno z czyjej?

- Właściwie to ja nigdy nie korzystam z pomocy.

- U nas w domu to samo. Wszyscy rozwiązują „Jolkę”. Zaczęła moja mama, potem zaraziła się ciocia Natalia, potem babcia, a dziadek od niej. Potem dołączył Grzegorz, a na końcu Pyza.

- Rozwiązują jedną „Jolkę” w tyle osób?

- Skąd! Każdy ma swoją. Co tydzień kupują pięć numerów „Ma­gazynu”, a dlatego nie sześć, że mój ojczym uważa to za rozrzutność i sam dla siebie skanuje „Jolkę” od mamy.

- Kiedy kopia to już nie to - wyraziła z przekonaniem opinię pani Oleńka.

- Babcia twierdzi tak samo. Ale Grzegorzowi to nie przeszkadza, że pracuje na kopii.

- Ojczymowi.

- Tak.

Pani Oleńka odłożyła ołówek z gumką i splotła dłonie. Siedziała tak, z lekko przechyloną głową, ukazując krzywy przedziałek, i patrzała na Laurę oczami koloru agrestu. Ileż ona może mieć lat? - zastanowiła się Laura. - Kiedy tak siedzi jak mała dziewczynka, wydaje się bardzo młoda. Ale jakieś nieuchwytne cechy sprawiają, że zarazem wydaje się w wieku Babi. Chyba jest nieśmiała z natury (Laura zwykle lekceważyła ludzi nieśmiałych; wydawali się jej żałosni). Ale ma też sporo odwagi - przeciwstawiła się swojej szefowej. Właściwie jest całkiem sympatyczna.

- Wiesz co? - powiedziała pani Oleńka. - Mam ochotę cię przeprosić za Almę.

Laura zacisnęła usta z urazą.

- Ona... nie jest taka okropna, jak się wydaje - ciągnęła Pani Myszka. - Chociaż ani myślę twierdzić, że ma miłe usposobienie. Pracuję z nią przecież i... no, wiem, co mówię.

- Czy słusznie przypuszczam, że ma ona jednak jakieś dobre cechy? - drwiąco spytała Laura.

- O, tak.

- A można wiedzieć, jakie?

Pani Oleńka namyśliła się uczciwie.

- Alma jest - powiedziała wreszcie - najlepszą w Toruniu specjalistką od gramatyki opisowej.

- Aha - mruknęła Laura.

- Nie miała lekkiego życia. Jest samotna. I jest w trudnym wieku.

- Ja też - zauważyła Laura. - A jednak nie traktuję nikogo jak śmiecia.

Pani Oleńka ściągnęła usta, po czym spytała:

- Jak się czujesz?

- Dobrze, dziękuję. Katar mnie męczy, to wszystko.

- Napij się herbaty - Pani Myszka sięgnęła na półkę, zdjęła kubek i nalała do niego herbaty, tej, która się parzyła w dzbanuszku. - Masz tu cukier i cytrynę. Jesteś głodna, co?

Dopiero w tym momencie Laura przypomniała sobie o omlecie i zrobiła wielkie oczy. Ale nie dała słownego wyrazu swym uczuciom; w gruncie rzeczy, nie była jej niemiła myśl o tym, jak się teraz przedstawia wnętrze piekarnika u ciotki Almy.

Zjadła podsuniętego jej rogalika z masłem, wypiła herbatę.

- Czy długo spałam? - spytała wreszcie.

- Jest wpół do ósmej.

- O! A ja miałam pociąg o osiemnastej czterdzieści i coś.

- No, tak, ale usnęłaś w fotelu. Więc cię nie budziłam.

- Przepraszam za to ciągłe usypianie. To chyba z powodu grypy. I coldreksu. Kiedy mam następny pociąg? Powinnam już wracać. Nic tu po mnie.

- Już dziś nie ma pociągu do Poznania. Lepiej idź spać. Niko­mu tu nie przeszkadzasz. Mieszkam sama, aż za wiele tu miejsca dla mnie.

- Ładne mieszkanie - uznała Laura, rozglądając się wokół.

- Po babci - wyjaśniła krótko pani Oleńka. - Za mąż nie wyszłam. Dzieci nie mam. Nikogo nie mam, właściwie. To ma swoje dobre strony, ale tych złych jest więcej. Czasem nie ma do kogo ust otworzyć. Dawniej mieszkałam w akademiku, potem wynajmowałyśmy z koleżankami jeden pokój we cztery. Warunki mi się teraz poprawiły, ale samotność doskwiera. Jak dopiecze za bardzo, to jadę do nich.

- Umilkła na chwilę i nieśmiało spojrzała na Laurę. - Przydałaby mi się taka córka jak ty - dorzuciła szybko, a Laura, stropiona, jakby ją niezasłużenie chwalono za osiągnięcia, których nie miała, oświadczyła butnie:

- Ja nie jestem dobrą córeczką.

Zabrzmiało to, wbrew jej woli, jakoś chełpliwie.

Pani Myszka uniosła jasne brwi.

- Nie?

- Podobno mam trudny charakter - warknęła Laura, naburmuszona. - Pewnie po ciotce! Może kiedyś zostanę najlepszą w Poznani specjalistką od gramatyki opisowej.

- Ale z ciebie osa.

- Osa?

- No, wiesz, ja też jestem specjalistką od gramatyki opisowej.

- Tak też mi się zdawało, że jesteśmy podobne - błysnęła dowcipem Laura, ale Pani Myszka nawet się nie uśmiechnęła.

- Nie jesteśmy podobne ani trochę - powiedziała smutno. - Przede wszystkim - ja jestem samotna.

- Ja też!

- Skądże, dziecko. Ty żyjesz w wielkiej rodzinie, masz bliskich. A mnie nikt nie potrzebuje i nikt nie kocha. Nawet nie wiesz, jakie to okropne.

- Wiem! - oznajmiła Laura. - Mnie kocha właściwie tylko dziadziuś.

- To znaczy, jak sądzę, że tylko on pozwala ci na wszystko?

- Na wszystko to nawet on mi nie pozwala - burknęła Laura.

- On tylko wszystko - rozumie.

- A reszta rodziny - nie wszystko.

- Wciąż się czepiają.

- Czyli dziadziuś cię adoruje bezkrytycznie, a reszta rodziny usiłuje cię wychować?

- Pani to widzi jakoś... prymitywnie - obraziła się Laura. - Doprawdy, czasem mi się wydaje, że jestem podrzutkiem. Albo adoptowanym dzieckiem. Jestem wśród nich jakby obca, jakby nie tej samej krwi...

Pani Oleńka patrzała na nią z głębokim współczuciem, co Laurze sprawiło wielką przyjemność. Poczuła się jak bohaterka dziewiętnasto­wiecznej powieści o sierocie. Coś z Dickensa może. Romantyczny powiew wyniósł ją nieco ponad przeciętność i Laura z zadowoleniem poprawiła się na krześle.

- To dlatego przyjechałaś szukać ojca? - spytała rozumiejąco pani Oleńka, a Laura westchnęła, przymknęła męczeńsko powieki i opierając głowę o ścianę, jakby już brakło jej sił na znoszenie tej udręki samotności, odparła:

- Tak. Chciałam mieć nareszcie prawdziwą rodzinę.

- Masz ją przecież - z wahaniem zasugerowała Pani Myszka. - W domu. Dom to dom. Popełniłaś błąd, przyjeżdżając tutaj. Twoja ciotka zachowała się fatalnie i nie licz na nic innego. Ona jest naprawdę... trudna. Przepraszam za szczerość, w końcu to twoja krewna...

- Cóż, nie miałam okazji przywiązać się do niej głębiej - odparła zgryźliwie Laura.

- I nie będziesz miała. Lepiej już nie próbuj, Lauro.

- Chcę znaleźć mojego ojca! - oświadczyła Laura z uporem.

- Nie zawsze warto szukać - szepnęła ostrożnie pani Oleńka.

- Pani coś wie!

- Nie, ja tylko cię przestrzegam... przed rozczarowaniem. Napij się jeszcze herbaty, Lauro. Jeśli chcesz, możesz zadzwonić do domu, co tam. Telefon leży za tobą.

- Ten drogi?

- Nie szkodzi, zadzwoń. Pewnie się niepokoją.

- E, tam - mruknęła Laura. - Na pewno nie.

Pani Oleńka nic nie powiedziała, spuściła oczy i zajęła się roz­wiązywaniem „Jolki”, a Laura odczuła pewne niezadowolenie z faktu, że nie znajduje się już w centrum uwagi swej rozmówczyni.

- Gdyby pani wiedziała! - zakrzyknęła więc. Zgodnie z jej ocze­kiwaniami Pani Myszka natychmiast na nią spojrzała, a w oczach miała głód wiedzy. - Mam takiego okrutnego ojczyma - użaliła się Laura, nieomal wierząc w to, co mówi. - Ile to razy już mnie skrzywdził!

- A mama? Nie protestuje? - bez tchu, wstrząśnięta, spytała pani Oleńka.

- Nie protestuje. Ona mnie nie kocha. Poza tym jest zajęta - tym ich wspólnym dzieckiem, robieniem kariery... Właściwie, to nic jej nie obchodzi, poza wspinaniem się na nowe szczeble naukowe.

- To okropne! - powiedziała pani Oleńka, splatając z całej siły palce i wpatrując się ze współczuciem w Laurę. - Możesz u mnie zostać, jak | długo zechcesz, Lauro. Naprawdę. - Przypomniała sobie coś i zerwała się z miejsca. Pomknęła do regału i wydobyła spomiędzy książek pudełko czekoladek Lindta. Było nietknięte, zapakowane w celofan. - Proszę, zjedz, częstuj się. Miałam to dać komuś na imieniny, ale w tej sytuacji...

Czekoladki były przepyszne. Laura siedziała, jadła jedną po drugiej i pławiła się w cieple, wysyłanym przez zatroskaną panią domu. Kiedy zjadła już połowę zawartości pudełka, zaczęło jej się robić jakoś niemiło. Przypisała to przejedzeniu słodyczami, ale przecież zmieściła jeszcze trochę pralinek. Złe samopoczucie brało się raczej z okolic klatki piersiowej. Chyba z serca. Było ono jakieś ciężkie, jakby coś je uciskało. Westchnęła.

Pani Myszka spojrzała na nią serdecznie znad rozwiązywanej „Jolki” i Laura pomyślała, że jest trochę nudno i że stąd może się brać ten ciężar na sercu, naprawdę męczący.

Sięgnęła po plecak, wyjęła „Rewię Rozrywki”, która wplątała swe kartki pomiędzy stronice Seneki. Chcąc wydobyć „Rewię”, otworzyła książkę.

Czemu się gnębisz? Spadłeś na samo dno? Teraz właściwy czas, abyś się podniósł - przeczytała zakreślone słowa.

Szybko spojrzała na panią Oleńkę i otworzyła usta.

Ale zreflektowała się i nic nie powiedziała. Nie chciała przeszkadzać w tym rozwiązywaniu „Jolki”.

10.

- Panie kochany, kobita to jest dziwne stworzenie - snuł rozważania ogólne pan Wiśniak, wieziony przez Roberta ulicami Torunia. - Jedna, panie, jest mądra, druga, panie, jest głupia, ale każda jest dziwna.

Robert uśmiechnął się, skręcając w lewo, a pan Wiśniak kontynuował:

- Tydzień temu byłem u lekarki. Patrzy mi w gębę i mówi: „Pan jest muzykiem?” „No, tak - mówię - gram sobie czasem, na weselach”. A ona: „Za dużo pan gra. Gardło czerwone, płuca przemęczone. Na czym pan gra?” Mówię, jak jest: „Na akordeonie”. A ta jak nie wrzaśnie: „Idiotyczne żarty! - mówi. - Pan sobie ze mnie kpiny robi, a ja tu pracuję!” - Czarna taka, chuda, piekielnica. A potem strajkują, podwyżek się im zachciewa! - popił z buteleczki.

Robert śmiał się już na całego, lecz jego pasażer zachował postawę pełną powagi i słusznego oburzenia.

- Poszedłem do niej z grypą. I tak, widzi pan. jest. panie kochany. Tak się pan z kobitą dogadasz, obojętnie w jakiej sprawie. Teraz pan w prawo skręci, a potem w lewo. O, dobra.

Zatrzymali się na skrzyżowaniu.

- Albo z tą Almą - ciągnął pan Wiśniak. - Szefie, co to była za zgrabna kobitka, jak miała swoje lata. No, mówię panu, wszystko na swoim miejscu. I te oczka! - proszę siadać. Ja z nią sąsiaduję od dziecka, od pieluch, panie kochany, ja wszystko pamiętam. Zawsze nosa zadzierała, nie spojrzała na człowieka ani nic, a już zwłaszcza jak zaczął do niej przychodzić ten mądrala. Miała takiego kawalera, z uniwersytetu. Ale długo nie wytrzymał, bo ona jednak ma ciężki charakter. Przeniósł się, niby niechcący, do Warszawy. Alma się załamała i do dziś jest sama. Każdego by wzięło. A jeszcze do tego ten jej brat w kryminale... uważaj pan, szefie, bo się wrąbiemy w drzewo. No, jak pan jedziesz, kochany.

- Brat w kryminale?... - spytał Robert, wyprowadzając samochód na prostą.

- Taa... Januszek. Niemcy go zapudełkowali za kradzież i przemyt samochodów. Kogoś tam pobił, w sumie dostał sześć latek, panie kochany. Ale cicho - sza. morda w kubeł, nikt o tym nic nie wie. Tylko ja, jako sąsiad.

- Kiedy go... zapudełkowali?

- W osiemdziesiątym trzecim.

Dlatego poprosił o rozwód - pomyślał Robert.

- Odsiedział już chyba swoje, bo się tu kiedyś pojawił na krótko. Zaraz potem ruszył do Brazylii. Tak, że Alma ma do braciszka daleko. Jeszcze u niego nie była. Brazylia to jest, panie kochany, na końcu świata. Kawał drogi i cholerne pieniądze do wydania.

Pan Wiśniak umilkł na chwilę, popił chyłkiem z buteleczki i wskazaw­szy znów Robertowi drogę, dorzucił:

- Ta mała, co jej pan szuka, to będzie chyba córka Januszka?

- ale Robert dyskretnie zmilczał, wobec czego pan Wiśniak równie dyskretnie nie nalegał na odpowiedź. Zresztą, dojechali już na ulicę Wyspiańskiego i zaraz się okazało, że Robert zatrzymał się uprzednio właśnie tam, gdzie powinien był.

- To ten dom, panie kochany - oświadczył pan Wiśniak, wyciągając ramię. - O, widzi pan, jaki świerk? Srebrny. No. O, proszę, pali się w pokoiku. Idziemy. - I na zdziwiony gest Roberta pan Wiśniak wyjaśnił: - No, przecież tak pana, kochany, nie zostawię. Pani Ola mnie zna, to się dogadamy.

Pan Wiśniak miał wiele racji. Kobieta, która im otworzyła, wystraszyła się na widok Roberta. Całkiem jeszcze atrakcyjna, miała łagodny uśmiech i przyjemny sposób bycia, ale cechowała ją też nieufność wobec obcych i jakaś lękliwość. Gdyby zza pleców Roberta nie wychynął we właściwym momencie jego elokwentny towarzysz, nic by nie wyszło z tej wizyty. A już na pewno nie wpuściłaby go do środka.

- My w sprawie tej dziewuszki, pani Oleńko - przemówił pan Wiśniak, samorzutnie biorąc na siebie brzemię konwersacji. Na obecnym etapie był to raczej płynny monolog, podczas gdy Robert i pani domu stali naprzeciwko siebie, mierząc się spojrzeniami. - Ten pan przyjechał aż z Łodzi i szukał jej u Almy - pan Wiśniak wepchnął się teraz przed Roberta. - Nic mu, zgaga jedna, nie pomogła, dopiero ja mu powiedziałem, że pani małą wzięła do siebie. Co się pani chwali, kochana, bo dobry człowiek to jest dzisiaj rzadkość, powiadam: rzadkość!

- Tak, Laura jest u mnie - odezwała się wreszcie pani Oleńka.

- Jest chora. Teraz się myje i idzie spać.

- Chciałbym ją zabrać do domu - odezwał się wreszcie Robert, uśmiechając się do pani domu.

Na jej twarzy odbiła się rozterka.

- Do domu?

- To chyba oczywiste.

- Nie tak bardzo. Opowiadała mi... trochę. A pan, przepraszam, kim pan jest dla niej?

Robert sapnął.

- Jestem przyjacielem domu - powiedział i już w tej samej chwili pojął, jak głupio to zabrzmiało. Przyjaciel domu! Mina pani Oleńki wskazywała, że nie dostałby Laury nawet, gdyby się okazał jej kuzynem.

- A skąd pan w ogóle wiedział, że ona jest w Toruniu? - spytała podejrzliwie. - Mówiła mi, że nikt o tym nie wie.

- Istotnie. Ja trafiłem na nią przypadkiem.

To zabrzmiało jeszcze gorzej. Widział to. Z każdą chwilą nabierała nowych podejrzeń.

- Proszę pani... - zaczął jeszcze raz - Laura przecież mnie zna. Nazywam się Rojek, Robert Rojek - sięgnął do kieszeni i wręczył jej swoją wizytówkę. - Proszę jej to pokazać, Laura potwierdzi.

- Mówiłam już, że ona w tej chwili się kąpie. Powiedziała też, że u mnie zanocuje. Pociąg do Poznania ma dopiero rano.

- Jestem samochodem - odpowiedział Robert, a pani Oleńka drwiąco i wrogo prychnęła, po czym przerwała mu, prostując:

- Jest pan człowiekiem, nie samochodem, proszę pana.

- Chciałbym ją zabrać, bo zaraz jadę do Poznania - nie dał się zbić z tropu Robert. - Rozmawiałem z jej matką, jest bardzo stra­piona.

- Strapiona?! - spytała pani Oleńka tonem nieprzejednanym. - To dziecko mi opowiedziało, jak jest w domu traktowane. Ja się nie dziwię, że nie chce tam wracać.

Przez chwilę miał wrażenie, że trafił może jednak do niewłaściwego domu ze srebrnym świerkiem. Albo że może mówią, on i ta pani, o dwu różnych dziewczynkach imieniem Laura. Lecz wątpliwości jego rozwiały się niebawem - drzwi łazienki otwarto z rozmachem i do przedpokoju wkroczyła Laura Pyziak, córka Gabrysi. ubrana w płaszcz kąpielowy, z włosami spiętymi na czubku głowy w ciasny koczek.

- O, dzień dobry, panie Robercie! - wykrzyknęła miło, natychmiast go poznając. - Co pan tu robi, do kroćset?

- Przyjechałem po ciebie, Tygrysku - rzekł Robert zwięźle.

- Ale skąd pan wiedział, gdzie ja jestem? - Laura natychmiast wstrzeliła się w istotę sprawy.

- Widzieliśmy się już w antykwariacie. To ja kupiłem twojego Senekę - wyjaśnił Robert.

Spojrzała na jego ręce.

- Tak! To pan! Teraz poznaję. Wszystko jasne, to pan szedł za mną ulicą Podmurną?

- Ja - Robert uśmiechnął się i zwrócił do pani domu. - Czy jeszcze ma pani jakieś obawy?

Przygryzła wargę i rzuciła mu spojrzenie pełne namysłu.

- Proszę wejść - powiedziała i usunęła się z drogi. - Pan też, panie Wiśniak, bardzo proszę. Chodźmy do pokoju - posadziła ich przy stole, wśród książek, i wpiła się wzrokiem w twarz Roberta. - Wygląda pan na uczciwego człowieka - oceniła wreszcie.

- Dziękuję - rzekł Robert z uśmiechem. Prawdę mówiąc, od tego uśmiechu trochę już go bolała twarz. Był mocno wzburzony, zwłaszcza tym, co usłyszał na temat Laury i jej fantazji.

- Ten pan to jest bardzo porządny człowiek - pospieszył z rekomen­dacją pan Wiśniak, zaś Laura uniosła brwi ze zdziwieniem i dorzuciła:

- Kto by w to mógł wątpić? - czym już zupełnie zbiła z tropu panią Oleńkę.

Robert zastanawiał się, co by to było, gdyby Laura odmówiła powrotu do domu. Nie znalazłby chyba sposobu, żeby ją stąd wydostać. Pani Oleńka najwidoczniej uważała się już za kogoś w rodzaju jedynej legalnej opiekunki małego biedactwa.

- Cóż, zastanówmy się - powiedziała. - Jak teraz należy postąpić?

- A o co chodzi? - chciała wiedzieć Laura. Ona też usiadła na krześle i - pogodna, odprężona - brała udział w rozmowie, popatrując co chwila z zaciekawieniem na pana Wiśniaka, który właśnie rozejrzał się po stole i zapytał dyskretnym szeptem:

- Kochana, nie ma pani przypadkiem ogóreczka?

- Niestety, nie mam - odrzekła sucho pani Oleńka i zwróciła się do małej: - Odwagi, Lauro. Ten pan chciałby cię zabrać samochodem do domu.

- A, chętnie - zgodziła się Laura i wdzięcznie uśmiechnęła do Roberta. - Będzie przyjemniej niż pociągiem. No i - w miłym towarzystwie prędzej mija czas. Nie oczekiwałam takiej niespodzianki. Quid vesper f e rat, incertum est*[Nie wiadomo, co wieczór przyniesie].

- Nie masz nic przeciwko powrotowi do domu? - upewniła się pani Oleńka.

- Ja? Nie - niedbale odparła Laura, odpinając klamrę, która przytrzymywała jej włosy, i pozwalając swym puklom spłynąć w dół po szyi. - A dlaczego miałabym mieć coś przeciwko?

- No... jak to... po tym, co mówiłaś...

Robert ujrzał na twarzy Laury błysk przypomnienia. Dotychczas więc nawet nie pamiętała, czego naplotła!

- Cóż - powiedziała gładko. - Dom to dom. Ma się jednak pewne obowiązki wobec rodziny.

- Tak, moje dziecko - odrzekła pani Oleńka, wyraźnie wzruszona. - Jesteś bardzo dzielna.

- Ubieraj się - polecił Robert lakonicznie. Dziwnie jakoś miał ściśnięte serce.

- Ależ nie, jeszcze nie, przecież ona dopiero się kąpała - zaprotes­towała pani Oleńka. - I co, i ma zaraz wychodzić na mróz? Napijmy się wszyscy...

- Tak!!! - zawołał pan Wiśniak.

- ... herbaty. Zrobię jakąś kolację. Niech Laura ochłonie po kąpieli, potem ja pożyczę pled i może jechać... - tu głos pani Oleńki lekko drgnął.

- Niecałe trzy godziny w ogrzewanym samochodzie i będzie w domu - krótko rzekł Robert. - I ja mam pled w bagażniku.

- Ten pan ma chleb w bagażniku i wszystko, co pani chce. Ma bardzo wygodny samochód - zaświadczył płynnie pan Wiśniak. - Dzie­wuszka pojedzie jak grafini. Ale co ja widzę, wzruszenie? Kochana, o co chodzi, jak pragnę zdrowia?

Pani Oleńka spojrzała na Laurę i pociągnęła nosem.

- Będzie mi ciebie brakować - powiedziała. - Obiecaj, że mnie jeszcze kiedyś odwiedzisz.

11.

Wszyscy byli już tak wymęczeni i zdenerwowani, że zapomnieli o kolacji. Mama najpierw długo siedziała u siebie, potem wyszła na samotny spacer, potem szybko wróciła, usiłując ukryć fakt, że oczy ma czerwone, i naturalnie spytała, czy nikt nie dzwonił. Od tej pory podrywała się dosłownie na każdy dźwięk. Pozostali członkowie rodziny snuli się, uprzykrzeni i marudni, po całym mieszkaniu. Dziadek był dodatkowo w stanie przedgrypowym, jak to określił, i bardzo intensywnie poszukiwał u siebie objawów chorobowych. Miał zły humor i tęsknił za Tygryskiem. Powtarzał to mniej więcej co kwadrans.

W tej sytuacji Róża odłożyła zbiór zadań z fizyki, bez wielkiego żalu zresztą, by zająć się kolacją dla wszystkich.

Zrobiła pełną miskę sałatki z ogórków i cebuli oraz pomidorów. Wsadziła do piekarnika całą blachę bułeczek, posmarowanych keczupem, z szynką i serem. Właśnie rozstawiała talerze na blacie, gdy wszedł Grzegorz, spojrzał na nią wzrokiem chorego psa i usiadł przy stole.

Przy tym stole zawsze siadamy ze zmartwieniami - pomyślała Róża.

- Nikt się nie kwapi do zwierzeń na pokojach. Bardzo interesujące. Czy to sam mebel - wielki, jasny i ciężki stół o wyszorowanym do czysta blacie i potężnych nogach - czy też może po prostu kuchnia tak skłania do otwierania serca?

- Twoja mama gniewa się na mnie - wymamrotał żałośnie Grzegorz.

- Nie powiedziała tego, ale ja czuję: ma do mnie żal. Serce mi się kraje. Rzeczywiście, gdybym się powstrzymał, gdybym nie wybuchnął, może by Tygrys nie uciekł z domu. Ja sam strasznie siebie obwiniam.

- Grzesiu, przecież ty nie wybuchnąłeś! - zaprotestowała Pyza.

- Tygrys zasłużył na parę słów prawdy i tyle. Poza tym mama na pewno nie gniewa się na ciebie, tylko po prostu jest smutna.

- Nie patrzy na mnie.

- Bo nie chce, żebyś widział, jak płacze - wytłumaczyła mu Róża.

- Tak myślisz?

- Jestem pewna.

- Może masz rację - westchnął Grzegorz. - Wiesz, my nigdy się nie pokłóciliśmy.

- Wiem.

- Więc teraz, kiedy myślałem... no - słowem... mam sobie za złe.

- To tak jak ja - odezwał się od drzwi dziadzio. Właśnie wszedł, zwabiony zapachem grzanek. - Ja też odnoszę wrażenie, że Gabrysia ma do mnie żal. Naprawdę, nic nie mówi, lecz jej spojrzenie wyraża bolesny wyrzut. Manifestu non egent probatione*[Oczywiste nie wymaga dowodu]. Obiecałem jej pomóc w wychowywaniu Tygryska, tymczasem pomogłem niewiele. Miałem dobre chęci, lecz to tylko częściowo mnie usprawiedliwia, albowiem okazały się niewystarczające. Nie pomogłem mojej córce - dodał boleśnie i usunął się z przejścia, by uczynić miejsce babci.

- Może nie mogłeś jej pomóc, Ignacy - zauważyła Babi, siadając przy stole. Poklepała Grzesia po ręce. - Ty też się nie martw. Cały problem rozstrzygnąć może tylko czas. Laura dorośnie, zmądrzeje. Zrozumie, kiedy będzie miała własne dzieci.

- No, to wesoła perspektywa - rzekł Grzegorz grobowo. - Do tej pory nasze małżeństwo legnie w gruzach.

- Zapewniam cię, że do tego nie dojdzie - zapewnił go dziadek.

- Pyzuniu, poproś mamę i ciotkę na kolację - wtrąciła Babi. - Siedzą w zielonym pokoju.

Róża usłuchała.

Mama i Natalia, oświetlone blaskiem małej lampki, rozmawiały o czymś cicho, poważnie, głowa przy głowie. Na widok Róży przerwały rozmowę, obie uśmiechnęły się do niej takim samym jasnym uśmiechem i spojrzały takim samym spojrzeniem, przechylając głowy w bok.

- Przepraszam, czy panie są siostrami? - zażartowała Róża. - Jesteście niezwykle podobne. O czym rozmawiacie?

- Zgadnij - powiedziała Natalia.

- Chyba o Tygrysie i o tym, że każda z was czuje się winna.

- Skąd wiesz? - zdziwiły się obie.

- Zgadnijcie - zaśmiała się Róża i zaprosiła je na kolację, lecz Natalia oświadczyła, że nie jest głodna. Mama wstała.

- Nie denerwuj się, Gabuniu - rzuciła ciocia Natalia. - Idź na kolację i spokojnie czekaj. Robert przyprowadzi ją na pewno.

- Ja też tak myślę - zgodziła się Róża, zatrzymując się jeszcze w progu i oglądając na ciotkę.

- Ty go mało znasz, właściwie - pospieszyła ciocia. - Wiesz, on jest w naszym życiu - to jest w życiu naszej rodziny - jak stały motyw muzyczny. Właśnie to mówiłam twojej mamie. Powiedziałam też, że przypomina mi drzewo.

- Kto? Mama?

- Nie. Robert.

- Drzewo? A jakie? - zaśmiała się Róża, siadając obok Natalii.

- Dąb.

- Mnie on przypomina...

- No, no? - zainteresowała się Natalia.

- Och, nie wiem... - stropiła się Róża. - Nie wiem, czy mam rację. Wiesz, ciociu, ja myślę, że taki, jak on, powinien być ojciec. Dokładnie taki. Zawsze zazdrościłam Belli. Jak to dobrze mieć kogoś takiego za ojca - kogoś, na kim zawsze można polegać. Kto jest taki dobry i zarazem taki silny.

- Byłam beznadziejnie głupia - powiedziała nagle Natalia.

- Dlaczego?

- Popełniłam masę błędów.

- Ciociu, każdy błąd można naprawić - rzuciła Róża od niechcenia. Jej najgłębsze sympatie i najlepsze życzenia były bowiem po stronie Robrojka.

- Nie wiem, czy każdy - jęknęła ciotka.

- Ciociu, jak teraz się do niego nie odezwiesz, to on tu już nigdy nie wróci. Jest dumny.

- Raczej: ma wiele godności. I nie wierzy w siebie - poprawiła ją Natalia. - Myśli, że można go kochać tylko za to, co zrobi, a nie za to, kim jest i jaki jest. Chyba nikt go naprawdę nie kochał. A on tego tak potrzebuje - bo sam jest pełen miłości.

- Ciociu.

- Co? - ocknęła się z rozważań Natalia.

- Prawda, że my dwie dobrze się rozumiemy?

- Prawda, Pyzuniu. Jak nikt.

- No, więc mnie posłuchaj, zrób to. Ja ci dobrze radzę. Ja to czuję.

- Co mam zrobić?

- Pierwsza powiedz, że go kochasz - wyszeptała Róża, robiąc wielkie oczy z przejęcia i tremy. - Obiecaj mi, że to zrobisz! Nie możesz czekać, aż on ci to powie.

- On nie powie.

- No, jasne. To obiecujesz?

- Nie. Nie mogę obiecać. Nie mogę mu tego powiedzieć. Jak by to wyglądało? Mam za nim gonić, mam go ścigać, mam mu się narzucać? Nie, Pyzuniu. Brak mi odwagi - powiedziała Natalia ze smutkiem i zwiesiła rudą głowę.

12.

- Zadzwonimy do domu? - zaproponował Robert, kiedy już wsiedli do samochodu. Pachniało w nim bardzo przyjemnie jego wodą kolońską. Jeśli się Laura nie myliła w tych otchłaniach kataru, był to „Old Spice”. Robert zdjął płaszcz i rzucił go na tylne siedzenie, po czym przetarł szybę.

- Dobrze, zadzwońmy - zgodziła się beztrosko Laura i wygodniej zasiadła na przednim fotelu, zapinając pas. W oknie przed sobą widziała panią Olę, która, otulona ciepłą chustką, wychylała się po pas, niespokojnie asystując ich odjazdowi. Laura zapaliła na chwilkę światło w samochodzie, pomachała jej ręką i przesłała całusa - a w odpowiedzi uzyskała serię entuzjastycznych młynków, wykonanych przez Panią Myszkę oburącz.

Robert wydobył z kieszeni marynarki mały telefon komórkowy, włączył go i wybrał numer kierunkowy Poznania.

- Chcesz sama pomówić z mamą? - spytał, lecz Laura skrzywiła nosek, machając jednocześnie ku pani Oleńce, po czym zgasiła światło.

Wobec tego Robrojek. jakiś zasmucony, sam wcisnął numer jej domu i czekał przez chwilę ze słuchawką przy uchu, nic nie mówiąc.

- Gabrysiu? - odezwał się wreszcie. - Tu Robert. Już wracamy, Laura i ja. Kiedy? No, powiedzmy za trzy godziny. Cierpliwości. Tak, wszystko w porządku. Tak, zdrowi, najedzeni, już jedziemy do ciebie. Trzymaj się. Cześć.

Spojrzał na zegarek.

- Pięć po dziesiątej. Może się zdrzemnij, co? Będziemy w domu przed pierwszą, jak wszystko dobrze pójdzie. - Zapinając pas, podał Laurze telefon. - Połóż go na półeczce - poprosił. - Może nam się jeszcze przydać.

Zapiął pas. Ruszyli.

Laura trzymała w dłoni zgrabny telefonik i postukiwała palcem w przycisk włącznika. Właściwie, można by pogadać z mamą - mniej się będzie złościć, gdy wrócą. Zadzwonić? - e, lepiej nie.

- Włączyłem ogrzewanie, rozepnij sobie płaszczyk, zdejmij czapkę i śpij. Jeśli chcesz, można przechylić w tył oparcie - powiedział Robert wciąż tym samym, jakimś nie po swojemu oficjalnym i poważnym tonem. Laura przypisała to jego zaaferowaniu jazdą.

Prowadził uważnie i dobrze - stwierdziła. - Spokojny, zdecydo­wany, miał chyba za sobą tysiące przejechanych kilometrów. Można też było sądzić, że Robert ma w małym palcu wszystkie wiadomości o silniku i że w razie jakiejkolwiek awarii, sam naprawi wszystko w okamgnieniu.

Skupiony, milczący, Robrojek wyprowadził samochód z ulic Torunia wprost na most Piłsudskiego, wiodący przez Wisłę. Gdy się człowiek obejrzał, mógł zobaczyć jeszcze po lewej, po raz ostatni, iskrzącą się światłami panoramę Starego Miasta.

Wreszcie wyjechali na szosę poznańską, opuścili i miasto, i przed­mieścia. Droga rozciągnęła się teraz przed nimi daleka, pusta i ciemna. Po bokach sunęły czarne, płaskie pola, czasem migały pnie przydrożnych drzew. A Robert wciąż milczał uporczywie, co zaczynało Laurę po trochu denerwować, ponieważ nie spała. Wypoczęła doskonale przez ten cały dzień. Czuła, że nie ma już gorączki, a katar, po zażyciu amerykańskiego lekarstwa pani Oleńki, w znacznym stopniu zelżał.

- Ja nie śpię - powiedziała znacząco, oczekując, że Robrojek zechce ją zająć miłą rozmową, zwłaszcza że wyjechali na prostą, pustą szosę i nie musiał już lawirować pomiędzy pojazdami, przystawać na czerwonym świetle i uważać na strzałki, znaki oraz drogowskazy. Lecz on nawet na nią nie spojrzał. Pochylony nad kierownicą, ze wzrokiem utkwionym w dal, prowadził, pogrążony w jakichś niewesołych myślach.

Laura odczuła niejasne onieśmielenie, więc nie próbowała na razie przerywać ciszy. Wolałaby, żeby włączył radio - miło się jedzie, kiedy tak z daleka różne stacje gadają w różnych językach, gra muzyka, co chwilę inna, samochód z szumem gna w noc, rozcinając ciemności ostrzami świateł, a pod twardymi oponami huczy nawierzchnia szosy. Ale radia nie było, w jego miejscu ziała dziura. Więc jechali w milczeniu - i z wolna zaczęło do Laury docierać, że to milczenie Robrojka pełne jest jakiejś utajonej i na jego sposób dyskretnej dezaprobaty.

Czyli tego właśnie, czego Laura najbardziej w świecie nie lubiła.

Nie cierpiała!

Lubiła być podziwiana, lubiła błyszczeć i zachwycać, widzieć, że oczy, na nią skierowane, zapalają się podziwem i uznaniem. Wszelka krytyka lub najmniejsza choćby uwaga na jej temat powodowały natychmiastowy spadek nastroju, bo czuła się wtedy odrzucana.

A teraz okazywało się, że gorsze od uwag i słów krytyki może być milczenie. Potępiające milczenie. Milczenie pełne nie wypowie­dzianych pretensji. To ją bolało prawie fizycznie, a w każdym razie - powodowało dotkliwą niewygodę. Zupełnie jakby Robert Rójek, milcząc, zawieszał jej na szyi wciąż nowe i nowe kamienie, ciężkie jak młyńskie koła.

- Zna pan ten dowcip? - spytała nagle i spojrzała na swego kierowcę, lecz - zadziwiające! - on jej po prostu nie usłyszał! Nie zwracał na nią kompletnie uwagi! Więc oczywiście nie opowiedziała swojego ulubionego kawału o Apaczu i strzałach. Jechali dalej w ponurej ciszy, aż wreszcie, w jakimś sennym miasteczku, Robrojek ocknął się. Oderwawszy wzrok od jezdni, spojrzał na Laurę, zapytał, czy nie jest jej za gorąco i czy nie życzy sobie, by zmniejszyć ogrzewanie. Po czym znów zapadł w swoje myśli.

Laura zaczęła sobie wyobrażać, że jest księżniczką, porwaną właśnie przez złego czarownika. Piękna, złotowłosa i niewinna, przywiązana do łęku końskiego siodła, pędzi, powiewając puklami, a zły czarownik okłada rumaka batogiem. Za nimi, na białym wierzchowcu, galopuje rycerski, piękny jak młody bóg, królewicz. Właśnie wydobył on miecz, by rozpłatać czarownika, gdy rzeczywistość wdarła się w te marzenia, płosząc je gwałtownie. Robert zwolnił, skręcił do stacji Esso i oświadczył, że muszą zatankować.

- Możesz skoczyć do toalety, jeśli masz ochotę - dodał.

Laurę tak uraziła ta trywialna uwaga, że postanowiła na złość nie korzystać z żadnej toalety aż do Poznania. Odrzuciła też propozycję Roberta, dotyczącą chipsów, coca - coli i dropsów mentos. Nie, nie jest głodna, nie ma na nic ochoty. Było widocznie coś buntowniczego w jej głosie, bo Robrojek, siadłszy na powrót za kierownicą, nie ruszył od razu, tylko odwrócił głowę i uważnie się jej przyjrzał.

- Jesteś w złym humorze? - na pół stwierdził, na pół spytał.

- Ja? Nie, skąd - odparła.

- Nie czujesz się źle?

- Nie. Nie czuję się źle.

- A to dziwne - zauważył Robert Rójek, zapalił silnik i powoli wyjechał z terenu stacji na szosę, po czym włączył się w ruch, przepuściwszy dwa duże rosyjskie TIR - y. Coś w jego głosie zaalarmowało Laurę, czyżby słyszała w nim ton karcący?

- Dlaczego miałabym źle się czuć? - zaczęła drążyć.

- Chociażby dlatego, że źle postąpiłaś - odpowiedział niechętnie.

- Ja? Ja? Ja źle postąpiłam? - zaperzyła się Laura.

- Tak - odparł lakonicznie i dodał gazu. Śmignęli koło tablicy z przekreśloną nazwą Inowrocław i jechali dalej szosą na Gniezno.

A! już wiem! - pomyślała nagle Laura. - Pieniądze! Mam jego dwadzieścia złotych! To o to na pewno chodzi. Wyjęła z kieszonki plecaka banknot i bez słowa położyła go na półce obok kierownicy.

Nawet nie spojrzał.

Strzałka szybkościomierza ustawiła się na osiemdziesiątce i tak trwała. Zdaniem Laury, mogliby jechać szybciej. Lubiła szybką, niebez­pieczną jazdę, podobnie jak uwielbiała kręcić się na karuzeli, zwanej diabelskim młynem, albo przebiegać przez jezdnię na czerwonym świetle, cudem wyskakując spod pędzących pojazdów. Lubiła dreszczyk emocji i balansowanie na granicy ryzyka.

Ale nie z Robrojkiem te numery. Wiózł ją jak jajko. Największa szybkość, jaką zaryzykował w czasie tej podróży, to była setka - na całkiem pustej szosie, wiodącej przez pola! Och, co za ostrożny, zrównoważony człowiek! - pomyślała Laura z irytacją. - No, proszę, teraz znów jedzie i milczy, milczy jak głaz. Odblask światełek z tablicy rozdzielczej rysuje bladym konturem jego profil - duży nos nad sumiastym wąsem, nasępione brwi. Na mocne czoło opada gęsta, rudawa czupryna; kwadratowe, szerokie ramiona pochylają się czujnie i ze znużeniem. A cała sylwetka w sposób niemal fizycznie wyczuwalny promieniuje siłą - i oskarża.

- Co ja takiego zrobiłam? - nie wytrzymała Laura, a ponieważ nie odpowiedział, szarpnęła go lekko za rękaw marynarki. - No, co takiego?!

Pokręcił głową bez słowa. Pędzili prostą jak strzała szosą przez czarny mrok, tylko w dali po prawej stronie przesuwał się wolniutko świetlisty różaniec jakiejś odległej wioski.

- Że pojechałam do Torunia? - odezwała się Laura. - No. co w tym złego? Każdy ma prawo pojechać. Za własne oszczędności w dodatku. Przecież zawiadomiłam mamę, że wrócę późno. Nie musiała się nawet niepokoić.

- Musiała - mruknął Robert i zwolnił. Pojawiła się tablica z nazwą jakiejś wioski, mignął szyld sklepu spożywczego i oświetlony kiosk z gazetami.

- Ja naprawdę chciałam wrócić na czas - powiedziała Laura tonem obronnym. - Chciałam zdążyć na pociąg osiemnasta czterdzieści siedem - wtedy byłabym w domu, tak jak mówiłam, przed dziesiątą. Zdążyłabym wszystko załatwić i wrócić. No, ale... zasnęłam. Ta grypa. Miałam gorączkę... Może nawet w tej chwili mam gorączkę...

Poczuła na czole dotknięcie ciepłej, szerokiej dłoni, a nos zakryła jej szorstka tkanina rękawa, pachnąca słabo wodą kolońską.

- Nie masz gorączki - stwierdził Robert i cofnął rękę. Laurę nagle zapiekły oczy, z trudem powstrzymała już - już wybiegające spod powiek wielkie łzy.

- Chciałam się czegoś dowiedzieć o moim tatusiu - wykrztusiła wreszcie drżącym głosem. - Nikt mi nigdy nie chce o nim powiedzieć.

- I co? - spytał Robert, rzucając jej szybkie spojrzenie. - Dowiedziałaś się czegoś?

- Tak - chlipnęła Laura. - Ta ciotka Alma to jędza. Powiedziała, że on już ma rodzinę. Nową rodzinę. Robert zwolnił.

- Twoja mama o tym nie wie - rzekł surowo. - Nikt o tym nie wie w twoim domu. Po prostu nie mieli od niego żadnych wiadomości - od lat.

- Z ich winy czy z jego winy? - spytała szybko Laura, ale Robert już nie odpowiedział. Znów patrzył przed siebie, na szosę. Z naprzeciwka zbliżały się szybko światła jakiejś ciężarówki. Minęła ich z łoskotem i hukiem, za nią pojawił się nieduży terkoczący samochód osobowy.

- O jakiej tu można mówić winie? - powiedział nagle Robert.

- Krzywda. Ból. Czym to wszystko zmierzyć? Ludzie ranią się nawzajem na tyle sposobów. Dobrze jest zdać sobie sprawę ze swojej winy, bo inaczej trzeba wciąż przed nią uciekać. Tak jak twój ojciec ucieka. Ucieka się dlatego, że wstyd. A wstyd dlatego, że się wie, jak powinno być, żeby było dobrze. - Znów umilkł, jakby go kto wyłączył, i wbił spojrzenie w przednią szybę. Zza wzgórza, na które teraz wjeżdżali, wybuchnęły dwa jaskrawe snopy blasku, po czym, jakby spod ziemi, wyskoczył duży, ciężki samochód i zmienił światła na krótkie. Laura siedziała bez słowa i bez ruchu.

- Moja matka mówiła, że w każdej winie można się dopatrzyć dobrej woli. Umiała przebaczać. - Światła jakiegoś miasteczka wydobyły z mroku jego twarz, zbudowaną z silnych, śmiałych płaszczyzn. Uśmiechał się. - We wszystkim potrafiła się doszukać dobra. Umarła, a ja wciąż ją pamiętam. Zawsze uważamy naszych rodziców za zbyt surowych i strasznie długo nic nie rozumiemy. Potem nabieramy trochę rozumu i widzimy, że powinniśmy ich kochać za to właśnie, za co nie kochaliśmy: za ich surowość, za czuwanie nad naszą głupotą. I właśnie wtedy ich tracimy. Potem już nam pozostaje tylko pamiętać ich. - Przyhamował, żeby przejechać ostrożnie przez rogatki i tory. Za oknem przepłynął miarowy dźwięk sygnału ostrzegawczego i zaraz zanikł w przeszłości, którą pozostawili za sobą. - Teraz mi się wydaje, że przenigdy nie umiałbym jej zranić. A przecież tyle razy przeze mnie płakała!

Laura milczała ze spuszczoną głową, wpatrując się spod grzywki w drogę, nadlatującą z przeciwka. I Robert też umilkł, zagryzł wąsa, nasępił brwi tak, że już wcale nie było widać jego oczu. Jechali, zostawiając za sobą kilometry asfaltu, gołe krzewy, mokre pola i czar­ne lasy. Przy drodze wynurzały się z ciemności znaki i tablice, pojawiały się i znikały domy, baraki, chałupy i bloki - a kiedy Robert zwalniał, widać było przez kolejne oświetlone okna wnętrza jakichś mieszkań, szafy, kredensy i biblioteczki, lampy u sufitów i ekrany telewizorów, ludzi siedzących, stojących i przechodzących przez pokoje. I każdy z nich miał pamięć i sumienie, i każdy popełnił jakieś winy.

Telefonik, który trzymała w ręce, zaćwierkał nagle melodyjkę i Laura, wystraszona, drgnęła.

- Dzwoni - stwierdziła głupio, włączyła odbiór i podała telefon Robrojkowi.

- Halo? - powiedział, prowadząc jedną ręką. - Cześć, Bisiu. Tak, już dojeżdżamy. Tak, niedługo. Za kwadrans może. Pospieszę się, jasne, jeszcze zdążymy pogadać, córuś. Nie, nie jestem głodny. Możesz tylko zrobić tacie herbatki.

Ta szczęśliwa Bella - pomyślała Laura z dziką zazdrością. - Ta szczęśliwa dziewczyna ma swojego dobrego tatę. - Robert skończył rozmowę i bez słowa podał jej telefon, a Laura bezmyślnie go wyłączyła i wpatrywała się w fosforyzujące guziczki, czując w piersi bolesną pustkę.

13.

Dojechali nawet szybciej, niż Robert przewidywał _ było wpół do pierwszej, kiedy zatrzymał samochód przed bramą kamienicy numer 5. przy Roosevelta. Laura siedziała w dziwnym otępieniu, jakby samochód. wbrew oczywistości, jeszcze jechał.

- No, dowiozłem cię - powiedział Robert, wyłączając silnik i od­pinając pasy bezpieczeństwa. - Ubierz się teraz, weź plecak i pędź do domu. Możesz mi pokiwać z balkonu na znak, że wszystko w porządku.

- Z balkonu nie, bo u cioci jest ciemno - zauważyła Laura, patrząc na okna domu. - Pewnie już śpi.

W tym samym jednak momencie okno balkonowe zajaśniało pełnym blaskiem. Na firance pojawił się zarys szczupłej, kędzierzawej postaci, zaciągającej zasłonę.

- Nie, nie śpi! - powiedziała Laura. - Bardzo panu dziękuję za podwiezienie i za wszystko. - Wysiadła na chodnik, a Robert oderwał wzrok od cienia na firance i także wyszedł z samochodu. Podał Laurze plecak. Stał teraz na chodniku, jakby się wahał, czy ma wejść razem z Laurą do jej domu. Ale ona, prawdę mówiąc, wcale sobie tego nie życzyła. Prawdopodobnie zostanie zasypana gradem wyrzutów, będą wymówki, cytaty z Horacego oraz Marka Aureliusza i nauki właściwym postępowaniu. Wcale nie potrzebowała świadków przy tych scenach. - Dobranoc i raz jeszcze dziękuję - powiedziała. - Trafię już sama. Pokiwam z okna na pewno.

- Trzymaj się. - Robrojek patrzył dobrymi, jasnymi oczami. Nie był na nią zły! Był tylko dziwnie smutny. W żółtymi świetle latarni wydał się Laurze jakby osierocony. Nie zastanawiając się rzuciła mu się na szyję, cmoknęła w policzek.

- Dobranoc - powtórzyła.

Uśmiechnął się i pogładził ją po głowie, po czym spojrzał na dom i odwróciwszy się nagle, oparł oburącz o dach samochodu.

- No, idź - powiedział. - A nie nagadaj tam czegoś, czego ci potem będzie wstyd.

Laura wpadła do bramy i już za chwilę dzwoniła do drzwi.

- Cześć! - krzyknęła, kiedy otworzył je Grzegorz i nie wdając się w zbędne pogawędki, przebiegła wprost do zielonego pokoju, mijając po drodze domowników, którzy właśnie wylegli z kuchni.

- Muszę pokiwać Robertowi! - zawołała. Przemknęła obok stojącej przy oknie Natalii, szarpnęła drzwi balkonowe i pomachała temu miłemu, krępemu, niewysokiemu człowiekowi, który stał, jak go zostawiła, i patrzył wiernie w okno. Podniósł rękę w geście pożegnalnym, ale nie wsiadał do samochodu. Stał jeszcze, kiedy wchodziła do pokoju i zamykała za sobą balkon.

Oczywiście wszyscy już byli tutaj, zbici w istną grupę Laokoona, z zastygłym na twarzach wyrazem grozy, napięcia, oburzenia, żałości i ulgi.

Teraz się zacznie.

Laura westchnęła z rezygnacją i zaczęła zdejmować z siebie płaszczyk, szykując się do wysłuchania koniecznej porcji morałów - lecz w tym momencie stwierdziła, że wciąż ma przy sobie telefon Roberta.

- Do kroćset! Wychodzi na to, że zwędziłam Robrojkowi komórkę!

- Położyła ją na stole, obok stosu książek i przeróżnych rupieci Natalii.

- No, jestem - oznajmiła z niepewnym uśmieszkiem. - Szybko dojechaliśmy, co?

- On tu jeszcze stoi - powiedziała Natalia od okna, wyglądając przez szparę w zasłonie. - Trzeba mu oddać ten telefon.

- Ja polecę - ofiarowała się Pyza i zanim ktokolwiek zdołał przedstawić lepszą propozycję, złapała w biegu kurtkę i wybiegła z telefonem do Roberta. Widać ich było przez okno: wręczyła mu telefon, on spojrzał w górę (Natalia natychmiast się schowała za fikusa), uścisnął rękę Róży i wsiadł do samochodu. Dał się słyszeć odgłos zapuszczanego silnika.

- Pojechał - powiedziała cicho Natalia i odeszła od okna.

- Idę do łazienki - oświadczyła Laura. - Wszystko wam jutro opowiem.

- Opowiedz nam teraz - rzekł dziadek. Wyglądał mizernie i naj­wyraźniej męczył go katar. - To przynajmniej nam się należy: parę słów wyjaśnienia.

- Tygrysku! - powiedziała mama, podchodząc do niej i kładąc rękę na jej głowie.

- No, co, no, co? - najeżyła się natychmiast Laura. Strasznie nie lubiła, jak mama miała taką cierpiętniczą minę i kiedy wyglądała na pokrzywdzoną. Kto tu był, do kroćset, pokrzywdzony? No, kto?

- Byłam w Toruniu, u ciotki Almy Pyziak - powiedziała dobitnie, napawając się wrażeniem, jakie uczyniła. Trzeba powiedzieć, że był to niezły efekt. Mama aż usiadła. Babcia załamała ręce. Dziadek otworzył usta. Tylko Pyza wyglądała tak, jakby jej nie zdziwiła usłyszana nowina. Natalia także.

- Po co to zrobiłaś, Tygrysku? - spytała.

- Chciałam odnaleźć mojego ojca - burknęła Laura. - Chyba już po raz setny dzisiaj to mówię...

- Nam po raz pierwszy - zauważyła babcia.

- I... i co? Znalazłaś? - spytała Pyza. Proszę, jaka przejęta.

- I nic. Nie znalazłam - musiała, niechętnie, przyznać Laura. Już - już chciała podzielić się z rodziną swą wiedzą, gdy przypomniał się jej Robrojek. Zmilczała. Oni nic nie wiedzieli, naprawdę nic. No, dobrze. Nie muszą wiedzieć.

- W ogóle było raczej nieciekawie - powiedziała. - Wróciłabym na czas, ale dopadła mnie grypa. Miałam gorączkę i przespałam pociąg powrotny. Robert jest fajny. Jest naprawdę w porządku. Moglibyśmy kiedyś go zaprosić na uroczysty obiad.

Spojrzała na mamę i nagle się przestraszyła. Nigdy jej takiej nie widziała. Miała twarz bladą i tragiczną.

Wyrzuty chyba wiszą w powietrzu - pomyślała Laura i postanowiła jednak zamknąć się w łazience na pewien czas, potrzebny rodzinie dla ochłonięcia z pierwszego wrażenia. Potem już będzie lepiej.

Podniosła swój plecak z podłogi. Zaciążył jej w ręce.

- Zabrałam na podróż twojego Senekę - powiedziała Laura. Otworzyła plecak i wyjęła książkę. Spojrzała na nią, podniosła, demonstrując mamie.

I nagle, kiedy tak wciąż trzymała książkę w górze, usłyszała swój własny głos, mówiący - jakby poza jej świadomością - nieoczekiwane słowa:

- Mamo, przepraszam. Przepraszam. Źle zrobiłam.

Później ta chwila miała do niej wracać - wiele razy. Ale nigdy sobie nie przypomniała, jak to było: kto zrobił pierwszy krok i jak to właściwie się stało, że nagle się znalazła w uścisku matki.

Niedziela, 21 lutego

1.

Dzwony.

Wspaniałe słońce w oknach. Ptaki szaleją. Lekki wiatr przepędza złotawe chmurki, podobne do pociętych w kawałki loczków.

Wiosna chyba przyjdzie lada dzień.

Natalia właśnie umyła głowę i umalowała się starannie. Potem zjadła swój jogurt z płatkami i chrupiąc duże zielone jabłko, podeszła do drzwi balkonowych. Otworzyła je szeroko, żeby ta złota pogoda wtargnęła do środka i podniosła ją nieco na duchu.

Spojrzała na to miejsce chodnika, gdzie wczoraj stał Robert.

Telefon zagrał melodyjkę Mozarta. Przełknęła szybko zbyt duży kawałek jabłka i podbiegła do stołu.

- Halo? - spytała bez tchu.

To nie był Robert.

- Eeee - powiedział niepewnie słaby damski głos w słuchawce.

- Przepraszam, czy mogłaby pani poprosić męża?

- Słucham? To chyba pomyłka - odpowiedziała Natalia, a głos w słuchawce nabrał weselszych tonów:

- To nie jest telefon pana Rojka?

- To? Nie, mój - odpowiedziała głupio Natalia, po czym się opamiętała. - Sekundę, proszę poczekać - przerwała, żeby obejrzeć aparacik. Taki sam, jak jej własny, tylko bez obrazka w rogu. Ustawiony na ten sam sygnał, był po prostu bliźniaczo podobny. - Przepraszam - powiedziała wreszcie do mikrofonu. - To bardzo dziwne, ale... zamieniono nam aparaty. To jest telefon pana Rojka.

- Aha. Ja tylko chciałam się dowiedzieć, czy pan Robert dojechał szczęśliwie z Torunia.

- Tak, tak. Dojechał.

- A Laura? Jest już w domu?

- Oczywiście.

- I wszystko jest w porządku?

- W zupełnym - odpowiedziała zdziwiona Natalia, czując się jak zwykle gapowato i niezręcznie.

- A z kim ja mówię?

- Jestem ciotką Laury. Siostrą jej mamy.

- Och - powiedziała w słuchawce kobieta i zawiesiła głos. - Jej mamy. I na pewno wszystko jest w porządku?

- Ależ tak. Nie rozumiem tych pytań.

- Może mogłabym porozmawiać z Laurą?

- Jeszcze śpi - odparła Natalia. - Wróciła przecież wczoraj bardzo późno.

- No, tak. To proszę tylko przekazać panu Robertowi... miłe pozdrowienia od Oleńki.

- Dobrze, przekażę - powiedziała Natalia, ogarnięta nagłym gniewem.

- Jak będzie znów w Toruniu, niech wpadnie. Będzie zawsze mile widziany - powiedziała kobieta w słuchawce, a Natalia zrobiła się czerwona.

- Powtórzę - rzekła sucho.

- To bardzo dziękuję. Do widzenia pani.

Natalia mruknęła coś i wyłączyła telefon. Była dziwnie dotknięta i jakby obrażona.

Poszła do kuchni, gdzie Pyza, pijąc poranne mleko, wkuwała posępnie biologię. Na uszach miała słuchawki walkmana i Natalia musiała podejść zupełnie blisko, żeby ją siostrzenica usłyszała.

- Wiesz, że wczoraj zamieniłaś komórki?

- Co? - spytała Pyza, podnosząc na ciotkę swoje śliczne brązowe oczy, osadzone pod szerokimi brwiami.

- Wieczorem. Oddałaś Robertowi komórkę, ale moją. A tę jego zostawiłaś na stole.

- Coś podobnego! - zakrzyknęła Pyza sztucznym głosem. - A bo masz taki bałagan na tym stole, ciociu kochana.

- Różo! - Natalię nagle tknęło podejrzenie. - Przyznaj się, zrobiłaś to celowo?!

- Celowo? - powtórzyła Róża niewinnie. - Nie. Raczej nie. Chyba że... no, wiesz, ciociu. Ta podświadomość. Ona potrafi płatać dziwne figle. Ale czego się martwisz? Teraz trzeba będzie mu oddać telefon. Idź. Oddaj. Ja nie mogę, bo się uczę.

Natalia spojrzała na zegarek.

- Może on jeszcze śpi. :

- Jedenasta. Nie, już nie śpi - odparła Pyza z przekonaniem. - On by się nie wylegiwał w łóżku dłużej niż do ósmej. Nawet w niedzielę.

2.

Jeśli myślała, że uda się jej wyjść do Roberta i nie natknąć się na żadną przeszkodę - była w błędzie. Tak już widać było zapisane w górze.

Wpadła Idą z malutką Łucją w ramionach i poprosiła, żeby Natalia zajęła się dzieckiem przez dosłownie dziesięć minut, bo ona musi pędzić do szpitala. Jakiemuś pacjentowi puściły szwy. Natalia wzięła na ręce tłuściutkie, rudowłose i zielonookie stworzonko i zapytała naiwnie, czy Idą sądzi, że uda się jej w dziesięć minut uwinąć z tymi szwami, lecz siostra prychnęła z politowaniem i wyjaśniła, że robótka zapowiada się na dłużej. Za dziesięć minut wraca po prostu Marek z Józinkiem (poszli do kościoła). Wręczyła Natalii buteleczkę zawierającą sok i poleciła poić dziecko w razie potrzeby. Następnie wyleciała jak oparzona i rychło warkot malucha pod domem oznajmił jej odjazd.

Po upływie dziesięciu minut nikt, naturalnie, nie zgłosił się po odbiór Łucji, za to przybyła druga siostra - Pulpecja, z małą Anią w nosidełku, i spytała, czy ktoś w rodzinie ma coś przeciwko temu, żeby ona poszła z Piórkiem na „Ogniem i mieczem”. Nie byli w kinie od pół roku i może nastał wreszcie czas, by odblokować tę sytuację. Natalia odparła, że film jest, jak słyszała, prostacki i przepełniony okrucieństwem ponad potrzebę. W odpowiedzi Pulpecja wyraziła pogląd, że nie należy zbytnio polegać na opinii innych, tylko samemu sobie wyrabiać zdanie na temat ważnych wydarzeń współczesności, w tym wydarzeń kulturalnych.

- Jakież to tam wydarzenie kulturalne! - lekceważąco wtrącił dziadek Borejko, wkraczając do kuchni prosto ze dworu, rumiany, rześki i pogodny. - Zdawkowość, płaska ilustracyjność, mnóstwo czerwonej farby. Liczne, lecz za to poważne błędy obsadowe.

- Skąd wiesz, tato? - zdumiała się Natalia.

- Cóż - rzekł jej ojciec, odrobinę zbity z tropu. - Widziałem ten film.

- Ha! A zarzekałeś się, że nie pójdziesz!

- Docent załatwił bilety zbiorowe dla pracowników Biblioteki. Byliśmy zobligowani.

- Jakie to biedactwo chude - zauważyła Pulpecja, poklepując małą Łucję po pulchniutkim policzku. - Nutria, przejdę ad rem*[Do rzeczy]: skoro się zajmujesz jedną siostrzenicą, możesz się zająć i drugą.

- Nie mogę - odparła Natalia.

- Powiem więcej: my już mamy bilety na dwunastą. Florek zdobył po znajomości, z Zarządu Zieleni Miejskiej. Właściwie nie masz wyboru.

- Mam - odrzekła Nutria z uporem, dziwiąc się swej stanowczości.

- Nutria, błagam!

- To ja ciebie błagam. Daj Anię komu innemu, nie mnie.

- Ja popilnuję! - zaofiarowała się Róża, która słysząc, co się święci, nadeszła szybko ze swojego pokoju. - Najwyżej obleję sprawdzian z genetyki. Ciociu Patrycjo, czy wiesz, co to jest heterozygota?

- Szczęśliwie zdołałam wyrzucić to z pamięci - wyznała Pulpecja. - Ale kiedyś, wierz mi, moja droga, kiedyś wszystko to umiałam na wyrywki!

- Hm, hm - wyraził wątpliwość Ignacy Borejko, a najmłodsza córka zareagowała na to karcącym spojrzeniem i porywczo wręczyła mu swoje niemowlę. - Pilnuj, tato - poleciła. - Wracam za trzy godziny. To pa, bo Florek czeka na dole, w samochodzie. Gdyby płakała, daj jej...

Ojciec zamarł z pytającym wyrazem twarzy.

- Herbatki - dokończyła Pulpecja i wydobywszy z torby kubeczek z dzióbkiem oraz paczkę pampersów, przesłała wszystkim całusa i wyszła, zanim zdążyli zaprotestować.

Natalia ruszyła poprawiać makijaż, fryzurę, kołnierzyk - i wreszcie wybiegła z domu na słoneczną, wesołą ulicę. Na Teatralkę, gdzie wznosiła się willa Kowalików, miała dosłownie pięć minut drogi - parę kroków z domu na most Teatralny. Stamtąd zbiegnie po schodach w dół, przemierzy cały ten trawiasty, zielony obszar skweru i już będzie na miejscu. Powie tylko: - Dzień dobry, Robercie. Odnoszę ci zgubę... nie, jaką zgubę. Przecież nie zgubił tego telefonu. Zresztą „odnoszę zgubę” byłoby i tak idiotycznie banalne. Powie mu...

- Dzień dobry, Natalko! - powiedział profesor Dmuchawiec, ubrany w płaszcz burberry i kapelusz. Szedł sobie właśnie wolniutko od strony kościoła Dominikanów i na widok swej dawnej uczennicy rozpromienił się jak słońce. - Jak ty pięknie dziś wyglądasz. Muszę ci pogratulować, moje dziecko. Czytałem twój artykuł w „Polonistyce”, ten na temat podstaw programowych. Przyznaję ci całkowitą rację, moja droga. Ale, ale, powiedz mi, jak ci się pracuje w szkole? Muszę powiedzieć, że nie podejrzewałem kiedyś, dając ci dwóję za Frycza Modrzewskiego, że znajdziesz się po drugiej stronie katedry i że ty też będziesz musiała stawiać złe oceny...

- ... i też za Frycza Modrzewskiego - dodała ze śmiechem Natalia. - Panie profesorze, proszę się nie gniewać, ale ja muszę już iść.

- Odprowadzę cię, moje złoto - rzekł ochoczo profesor. - Jak się domyślam, pędzisz do Kowalików? Czy też do kwiaciarni „Florek”? Powiedz mi, czy to prawda - ciągnął, schodząc za nią wolniutko ze schodków - że twoja siostra i Florian założyli na Wildzie nową filię kwiaciarni? Pójdę z tobą, kupię bukiecik fiołków dla Kreski.

Kwiaciarnia „Florek”, mieszcząca się na parterze domu Kowalików (na którego piętrze Robert wynajmował mieszkanko dla córki), była otwarta i w niedziele. Już z daleka widać było jej kolorowy szyld, a także Tomka Kowalika, który uwijał się przy rozładunku małej furgonetki.

Profesor mówił, idąc powoli za Natalią i wspierając się na jej ręce, poklepywał jej dłoń, to znów przystawał, łapiąc dech. Zbliżali się powoli - zbyt powoli! - do domu Kowalików i Natalia z niejasnych powodów poczuła, że teraz powinna pobiec, bo inaczej zdarzy się coś nieodwracalnego. Ogarnęło ją szalone zniecierpliwienie z powodu profesora, który, łagodny i niczego nieświadom, z wolna dążył ku kwiaciarni. Najwyższym wysiłkiem woli opanowała się i nie pobiegła.

Jeszcze tylko kilkanaście metrów... szli teraz żwirowaną alejką, wiodącą przez całą długość skweru aż do samej wąziutkiej ulicy Noskowskiego, przy której, za wielką ścianą starych kasztanów, wznosiła się willa. Już było widać jej boczne wejście - i oto wyszedł stamtąd niewysoki, barczysty mężczyzna w płaszczu, pozdrowił Tomka ener­gicznym skinieniem i minął go, kierując się w stronę samochodu, zaparkowanego pod kasztanem.

Robert.

- Miło patrzeć, jak wokół rodzą się dzieci - mówił z uśmiechem profesor, dochodząc wraz z nią do strefy, gdzie rosły kasztany. - Ale nie umiem wprost opisać wrażenia, jakiego doznaję, kiedy sobie zdam sprawę, że to potomstwo moich niegdysiejszych uczniów. Powiedziałbym, że jest to takie uczucie, jakbym był dziadkiem połowy ludności tego miasta. - Natalia pomyślała, że zaraz chyba krzyknie na cały głos, żeby Robert zaczekał chwileczkę - ale nie, przecież wstydziłaby się tak zachować przy Dmuchawcu. Więc, idąc powoli w jego tempie i odpowiadając na pytania, dotyczące sióstr oraz ich córeczek, mogła tylko z daleka obserwować, jak Robert zatrzymuje się na moment, podnosi głowę i macha ręką do Belli, stojącej za szybą facjatki.

Tomek wlazł do wnętrza furgonetki i wystawił stamtąd kilka kartonów z roślinami.

Trzaśniecie drzwiczek. Robert zapalił silnik i ruszył, opuszczając miejsce pod kasztanem. Zjechał na asfalt ulicy Noskowskiego. Dodał gazu.

Był już za rogiem, koło Opery, kiedy Natalia doprowadziła profesora do drzwi kwiaciarni i pożegnała na progu. Chciało się jej płakać. Tomek minął ją, uśmiechnął się i zagadał, po czym wszedł do wnętrza sklepu, taszcząc karton holenderskich hiacyntów.

Wlokąc nogi, Natalia zawróciła i znalazła się koło furgonetki. Jej rozwarte tylne drzwi ukazywały opustoszałe wnętrze z dwoma pustymi kartonikami.

Kluczyk tkwił w stacyjce.

Natalia usiadła za kierownicą i nagle, z wielką siłą, dotarło do niej przekonanie, że przeżywa decydującą chwilę. Kto w takiej chwili zdaje się biernie na los, może potem żałować do końca życia. Kto nie walczy, ten musi przegrać. Kto walczy - przegrać może, ale ma też szansę na wygraną.

Ruszyła z piskiem opon po asfalcie, ostro wzięła zakręt i pomknęła w górę ulicy Wieniawskiego. Nie miała żadnej wprawy w jeżdżeniu po mieście. Nie pamiętała, gdzie są jakie znaki, która ulica jest jednokierunkowa, a która - podporządkowana. Kierownica jej nie słuchała, stawiała dziwny opór. Samochód był ogromny i mało zwrotny, ciężki jak krowa, więc z przerażenia przystawała co chwilę w różnych nieoczekiwanych miejscach. Co chwila też gasł jej silnik. Pamiętała tylko, że skręcić w prawo, w kierunku mostu Teatralnego, absolutnie nie może, gdyż jest to obiekt zabytkowy, wyłączony z ruchu. Plusem tej sytuacji była pewność, że i Robert nie mógł tam skręcić. W lewo - też zakaz. Aha. A więc pojechał oczywiście prosto. Co za szczęście, że dziś niedziela, ulice puste. Dokąd on jedzie? - żegnał się z Bellą tak, jakby wyruszał w dłuższą drogę. Zapewne wraca do Łodzi.

Pojechała szybko naprzód, wzdłuż parku przed Operą. Jakiś człowiek, ubrany z niedzielną wytwornością, zamachał do niej gorączkowo z chodnika, pokazując, że ma otwarty tył furgonetki. Nie szkodzi. Nie będzie traciła czasu na przystawanie. Robert jedzie na pewno w kierunku Garbar, żeby wydostać się na Maltę i dalej - na trasę warszawską. To jest - przez Konin - najlepsza droga do Łodzi.

Z piskiem hamulców zatrzymała się przy skrzyżowaniu z ulicą Święty Marcin. Teraz w lewo. Uch, jaki ten samochód trudny do prowadzenia! Teraz znów w lewo - idiotyczny system ulic jednokierunkowych! - i w dół aleją Niepodległości. Z okazji niedzieli nie ma tu dziś korków. Dobra nasza. W dół aleją - uuu! Gazu! Koło gmachu Telewizji - w prawo. No. Teraz, aż do samych Garbar, będzie prosta ulica, można zadzwonić.

Wyjęła z kieszeni telefonik Roberta i wybrała swój numer, prowadząc jedną ręką. No, no, jak to się można przyzwyczaić do nowych sytuacji. Nie przypuściłaby przed godziną, że to potrafi i że nie będzie się w ogóle bała takiej szybkiej jazdy po mieście.

W słuchawce rozległ się sygnał, potem drugi - wreszcie odezwał się Robert, a ona z wrażenia omal nie zderzyła się z tramwajem, który wyjechał podstępnie i niespodziewanie z placu Wielkopolskiego.

- Halo? - w tle, za głosem Roberta, słychać było szum, trzaski i turkot. A więc jest w samochodzie. No. Teraz jej nie ucieknie.

- To ja! - krzyknęła, przytrzymując słuchawkę ramieniem, i prze­leciała na czerwonym świetle skrzyżowanie z ulicą Garbary.

- Hej! - krzyknął Robert w słuchawce. - Słabo cię słyszę, Bisiu!

- To ja, Natalia!

Cisza. Daleki turkot, szumy, trzaski.

- Natalia?! - powtórzył wreszcie Robert.

- Dzwonię, bo... pomylono nasze komórki. Ty masz moją, a ja twoją.

- O, faktycznie - stwierdził Robert po chwili ciszy. - Teraz rozumiem. Dzwonił tu jakiś dziwny facet z amerykańskim akcentem. Żądał klusek.

Natalia się zdenerwowała i dodała gazu, mijając stację Esso i prze­latując bezceremonialnie przez rondo.

- I co teraz? - zapytał Robert. - Ja jadę do Łodzi. Jestem już za Swarzędzem. A ty? Gdzie jesteś? W domu?

- Ja... jadę za tobą. Samochodem. Jadę w twoją stronę.

Cisza w słuchawce. Wreszcie Robert, jakby zbierając się na odwagę, zapytał:

- Czy ten samochód to jest cinquecento?

- Nie!!! - krzyknęła Natalia. - Z Filipem zerwałam już rok temu!

- Nie wiedziałem!

- Nie wiedziałeś?!

- No, skąd miałem wiedzieć!

- Nie wiedziałeś!

- Gdybym wiedział!

- To co? To co byś zrobił?

- Gdzie jesteś teraz, Natalia?

- Przejeżdżam przez wiadukt w Antoninku.

- A ja jestem za ETC. Zawracam przed supersamem.

- Och! O, na Jowisza. Ojej!

- Co się dzieje?

- Policja. Machają do mnie.

- No, tak. No, ładne rzeczy. Oni tam zawsze się czają. Pod wiaduktem.

- Chyba troszeczkę za szybko jechałam. To koniec.

- Dobra, spokojnie, ja już jadę do ciebie.

- Lepiej się do mnie nie przyznawaj. Będę miała okropne kłopoty.

- Dlaczego?

- Bo ja nie mam prawa jazdy.

- Zapomniałaś zabrać?

- Nie. W ogóle nie mam. Oblałam pięć razy egzamin. Co oni mi zrobią? Czy będę aresztowana? Och!...

- Natalia? Halo. Natalia! Jesteś tam?

- Tak, tylko... panowie właśnie otworzyli drzwiczki i...

- Dokumenty poproszę.

- Tak, już - Natalia wyłączyła telefon i z westchnieniem rezygnacji wysiadła z furgonetki na piękny asfalt wiaduktu.

Blady policjant z czarnym wąsem spojrzał na nią z góry, wyrażając dezaprobatę nawet mruganiem.

- Proszę pana, ja nie mam dokumentów - powiedziała oględnie.

- Dlaczego? - chciał wiedzieć policjant. Czapka sterczała mu na głowie jak rondel.

- Bo się spieszyłam w ważnej sprawie osobistej i wybiegłam bez torebki.

- Oj, oj. Taka ładna pani i wychodzi bez torebki! - rzekł z na­ganą policjant. Drugi, młodszy, blondynek usiany pryszczami, nad­szedł podstępnie od tylu i stanąwszy przed Natalią, cmoknął z przy­krości.

- A to - co to takiego?! - spytał w następnej chwili, wystawiając przed siebie palec wskazujący.

- Palec? - niepewnie rzekła Natalia.

- To! To! - potrząsał palcem policjant. - To tutaj!

- A, to - przejrzała Natalia. - To jest... torebka. (Jak mogła tak idiotycznie się wkopać! Torebka zwisała na pasku z jej ramienia!)

- Torebka? - ironicznie spytał brunet i wydął pulchne usta. - A ktoś mówił, że wybiegł z domu bez torebki.

- Kto mówił? - spytała Natalia, grając na zwłokę. Lecz moment konfrontacji nadciągał szybko i nieuchronnie.

- Poproszę dokumenty. Karta rejestracyjna wozu, prawo jazdy.

- Nie mam - odrzekła desperacko Natalia, zakładając ręce w tył.

- Czego pani nie ma?

- Niczego.

Zapadła ciężka cisza, w której tym wyraźniej dał się słyszeć ryk silnika. Zza wzgórza wyskoczył granatowy opel, z opla wyskoczył Robert Rójek i szybko zbliżał się do miejsca przestępstwa.

- Chwileczkę - przemówił starszy policjant. - Do kogo należy ten pojazd?

- Do Tomka - posłusznie zaraportowała Natalia.

- Nazwisko?

- Kowalik. To uczciwy człowiek. On nie wiedział, że ja biorę jego samochód...

- Wzięła pani samochód bez zezwolenia właściciela? Pani wie, jak to się nazywa? - spytał surowo blondynek.

- Prawo jazdy ma pani od kiedy? - chciał wiedzieć brunet.

- Ja... nie mam go wcale.

- Jak to?

- Oblałam egzamin z manewrów.

- O, Jezu najsłodszy! I pani tak sobie jedzie bez prawa jazdy, cudzym samochodem, sto dwadzieścia na godzinę, na wiadukcie?

- Nie rozumiem. Dlaczego na wiadukcie nie wolno jeździć sto dwadzieścia na godzinę, a gdzie indziej można?

- Ziutek, trzymaj mnie! - krzyknął młodszy policjant. - Dlatego, proszę pani, że na wiadukcie obowiązuje ograniczenie szybkości do pięćdziesięciu!

- A skąd ja to miałam wiedzieć? - zdziwiła się Natalia.

- Bo był znak!!!

- Ale ja nie zauważyłam znaku, bo się bardzo spieszyłam.

- Ziutek, słyszysz?! - jęknął blondynek. - Spieszyła się!

Rozpromieniony i zaaferowany Robert stał już za jego plecami.

- Spieszyła się! - ironizował rozeźlony brunet. - A możemy wiedzieć, dokąd tak się spieszyła? Na pociąg? A może na porodówkę?

- Goniłam kogoś - powiedziała bojowo Natalia.

- „Goniłam kogoś!” - przedrzeźniał ją przedstawiciel władzy.

- A po co? Po co, pytam się?!

- Chciałam mu powiedzieć coś ważnego, zanim wyjedzie.

- A co też to było takiego ważnego, żeby aż przepisy łamać?!

- niezauważalnie zmiękł reprezentant prawa i porządku.

- Chciałam mu powiedzieć - odrzekła Natalia, drżąc z emocji - że go kocham. - Spojrzała na twarz Roberta i na widok jego reakcji poczuła łzy w oczach. - I że byłam taka głupia, nic nie rozumiałam. Był taki skromny, cichy i nie chciał się narzucać. Tylko czekał, aż dorosnę. Więc chciałam mu powiedzieć... że dorosłam. Trochę późno, ale już na pewno.

- No, kochana, z tego będzie kolegium - rzekł z zawodową satysfakcją starszy policjant, gryzmoląc w notesie. - Praktycznie jest pani bez szans. Ukarzą panią przykładnie. Wątpię, czy pani będzie kiedykolwiek w stanie otrzymać prawo jazdy.

- Pani pozwoli z nami - władczo rzekł blondynek. Robert wyminął go, podszedł do Natalii i wziął ją za rękę.

- Chwileczkę, panie władzo - powiedział. - Ta pani jest ze mną.

- Ja jestem z tym panem - zaświadczyła, płacząc, Natalia.

- Tak - rzekł Robert Rójek. - Już na zawsze.

Poznań, kwiecień 1999


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Małgorzata Musierowicz Cykl Jeżycjada (10) Nutria i Nerwus
Małgorzata Musierowicz Cykl Jeżycjada (09) Dziecko piątku
Małgorzata Musierowicz Cykl Jeżycjada (16) Żaba
Małgorzata Musierowicz Cykl Jeżycjada (12) Imieniny
Małgorzata Musierowicz Cykl Jeżycjada (15) Język Trolli
Małgorzata Musierowicz Cykl Jeżycjada (07) Noelka
STRESZCZENIE LEKTURA CÓRKA ROBROJKA MAŁGORZATY MUSIEROWICZ
Cykl produkcyjny (13)
Małgorza Musierowicz KŁAMCZUCHA
3 Malgorzata Musierowicz Kwiat Kalafiora
Margit Sandemo Cykl Opowieści (13) Tajemnice starego dworu
Małgorzata Musierowicz Bambolandia
Małgorzata Musierowicz Całuski pani Darling
Jerry Ahern Cykl Krucjata (13) Pościg
MAŁGORZATA MUSIEROWICZ
Pedersen Bente Cykl Raija 13 Dziedzictwo
Cykl życia produktu (13)
Clive Cussler Cykl Dirk Pitt (13) Zabójcze wibracje

więcej podobnych podstron