Małgorzata Musierowicz
Nutria i Nerwus
Wydawnictwo Akapit Press
Łódź , [1999]
Na dysku pisał F. Kwiatkowski
22 czerwca 1994, środa
1.
Tuż przed północą przetoczył się nad Poznaniem patetyczny, wagnerowski grzmot, a mieszkańcy, udręczeni spiekotą ostatnich tygodni, wznieśli w odpowiedzi - wszyscy naraz - tysiące okrzyków ulgi.
Natalia Borejko też wzniosła.
- Nareszcie! - zawołała i rzuciła się do otwartego okna.
Był środek nocy, a ona jeszcze nawet nie położyła się do łóżka.
Wiotka i szczupła, z burzą rudych loków wokół subtelnej twarzy o milionie piegów, odziana w obszerną piżamę, Natalia przemierzała ciemny pokój po raz setny - od ściany do ściany. Nie mogła ani usiąść, ani się położyć, bo zaraz podrywały ją na nogi myśli, uporczywe i przykre jak brzęczenie popsutego radia. Kiedy szlachetny ton gromu uroczyście przeciął ciszę, niczym pierwszy akord uwertury, Natalia odczuła ulgę i nadzieję na jakiś przełom.
W każdej dziedzinie. Ale już po pięciu sekundach stało się dla niej oczywiste, że grzmiało na pogodę, nie na deszcz, a do przełomu w jej życiu było jeszcze daleko. Nieznośny brzęk myśli powrócił teraz w towarzystwie nieznośnego obrazu; Natalia ujrzała męską twarz z jasnym wąsem i jasnym spojrzeniem pełnym wyrzutu. A twarz ta należała do Antoniego Ptaszkowskiego, czyli do Tunia.
I po raz setny, z całą ostrością, powróciło do biednej Natalii wspomnienie minionego właśnie wieczoru, który był finałem dziwnego, męczącego dnia.
Był to finał rzeczywiście okropny.
I chyba nie do naprawienia.
Spotkali się o szóstej tam, gdzie zwykle, to jest tam, gdzie zwykle życzył sobie Tunio. Czyli na rogu Roosevelta i Libelta, w największym zaduchu i smrodzie spalin, skumulowanych na tym właśnie słonecznym skrzyżowaniu w sposób wyjątkowy. Ona wracała z biblioteki Towarzystwa Przyjaciół Nauk, gdzie dorabiała sobie do stypendium, a on z Politechniki, gdzie wykładał.
Ona powiedziała, że marzy o tym, by pójść zaraz do domu (mieszkała o parę kroków dalej, przy Roosevelta 5), wziąć chłodną kąpiel i napić się mrożonej herbaty z cytryną.
On wysłuchał życzliwie jej słów, po czym, jak zwykle, oświadczył, że ma lepszy pomysł: pójdą sobie spacerkiem w ten piękny wieczór do parku Sołackiego, długą, cienistą aleją Wielkopolską.
Naturalnie, postąpili dokładnie tak, jak on sobie życzył.
Jak zwykle.
Aleja Wielkopolska nie była bynajmniej cienista o tej porze dnia, wręcz przeciwnie: ponieważ prowadziła prosto na zachód, słońce wypełniało ją jak miód butelkę. W okropnym, lepkim upale dotarli do parku Sołackiego, gdzie słońce nadal robiło, co mogło; paliło nawet przez koronę wielkiego kasztanowca, celując zabójczym żarem zwłaszcza w Natalię i powielając błyski w nieświeżej toni stawku Sołackiego. Wokół roiły się nieznośne, rozdrażnione upałem dzieci i wylewały na wszystko, co się rusza, swoje syropy, cocacole i przetwory mleczne. Ledwie usiedli - Tunio się obejrzał za smukłymi panterami w białych szortach, sunącymi wolno przez alejkę, a następnie poderwał się, wołając, że musi kupić truskawek, i szedł powoli za dwiema parami czekoladowych nóg na wysokich obcasach, aż do samego kiosku warzywnego stojącego u wejścia do parku.
Wrócił z dwukilowym koszyczkiem pełnym zmiętych owoców i zaczął je jeść, choć Natalia uprzedziła go osowiałym głosem, że o tej porze dnia truskawki będą już z pewnością do niczego.
Były. Puszczały sok i rozłaziły się w palcach. Mimo to Tunio zajadał je z entuzjazmem, częstując Natalię co kilka sekund i nie chcąc słyszeć o odmowie. Zapach z lekka sfermentowanych truskawek przyprawił Natalię o mdłości, lecz nie chcąc urazić Tunia - zjadła dwa owoce, odganiając drobne muszki oraz wizję tabunów salmonelli, łażących po każdym z nich w tę i z powrotem.
Posiliwszy się, Tunio spoważniał, odstawił koszyczek i zajął się wycieraniem palców w chusteczkę Natalii.
Natalia osłoniła oczy daszkiem z dłoni, bo już się jej zdawało, że ślepnie (jako osoba rudowłosa o bardzo białej cerze skłonnej do oparzeń, fatalnie znosiła słońce i upały): I powiedziała, że jutro o szóstej w Collegium Novum, w sali C-2, będzie spotkanie z doktorem Marianem Stalą, krytykiem literackim z Krakowa. Czy Tunio miałby ochotę pójść, bo ona pójdzie na pewno. Doktor Stala to przenikliwy umysł i zarazem czarująca osobowość, dodała, a temat jego wykładu o modernizmie brzmi: "Między zamkiem duszy a domkiem mego ciała".
Tunio prychnął nieco ironicznie, po czym znów spoważniał i wziął Natalię za ręce. Był to wielki błąd. Ich dłonie skleiły się ze sobą natychmiast i Natalia, kryjąc dreszcz, z trudem się pohamowała przed wyrwaniem rąk z tego uścisku. A Tunio, na domiar złego, spojrzał na nią śmiałymi oczami spod jasnej grzywy i rzekł tonem sobie tylko właściwym, tonem zarazem entuzjastycznym i władczym, tonem żeglarza, zwycięzcy regat międzynarodowych, tonem specjalisty informatyka: - Nie, dziecko, zapomnij o tym. Zignoruj doktora Stalę wraz z jego zamkiem i domkiem, bo nasze plany na jutro są inne. Jak wiesz, w sierpniu dostaję mieszkanie. A więc czas na wielką decyzję. Jutro u mnie herbatka zapoznawcza. Mama przyjechała specjalnie, żeby poznać moją przyszłą małżonkę.
Tak powiedział i spojrzał na nią ufnie.
A cóż ona?
Ona poczuła, że skądś, z głębi jestestwa, narasta w niej protest: gorąca, gwałtowna, niepowstrzymana fala oburzenia, która - jeśli natychmiast coś się nie stanie - wybuchnie z jej gardła potokiem ohydnych przekleństw. Tak jest, czuła dokładnie coś takiego, i to po raz pierwszy w życiu! Nigdy dotąd nie odczuwała tak palącego gniewu, po prostu samej siebie nie poznawała. I co zrobiła?
Zerwała się, złapała koszyczek z truskawkami, wywaliła prawie dwa kilo owoców na asfaltową ścieżkę i zaczęła je tratować nogami, deptać, miażdżyć i rozmazywać po ziemi.
I wrzasnęła. Ale jak!...
- Aaaa! - ryknęła. - Tylko nie to!!! Nie będę żadną małżonką!!! - po czym zamachnęła się na Tunia i - w ostatniej chwili zmieniwszy o parę centymetrów trajektorię pocisku - z furią cisnęła koszykiem prosto w zatęchłe głębiny stawku.
A on co na to?
Najpierw milczał, głęboko wstrząśnięty chamstwem, jakie ujrzał, a następnie zapytał: - A co z zastawem za koszyk?
I wtedy Natalii nie pozostało nic innego, tylko albo go uderzyć pantoflem w głowę, albo natychmiast odejść.
Więc odeszła, tak jak stała, w białej sukience z kretonu, zbryzganej truskawkową posoką od kolan aż do pasa.
Tym, co gnębiło ją w tej chwili i dręczyło do obrzydliwości, był najzwyczajniej w świecie wstyd.
I jeszcze coś: przerażenie.
Przerażało ją to, że odkryła w sobie niespodziewanie jakieś absolutnie nieprzewidywalne, czarne otchłanie.
A także - chyba najbardziej - to, że wcale, ani przez chwilę, ani przez sekundę, nie żałowała swego ohydnego postępku.
Stanęła teraz w oknie, szukając choćby odrobiny ochłody. Daremnie.
Niebo, rozpalone żółtymi łunami miejskich świateł, rozświetlane co jakiś czas krótkimi, bezgłośnymi błyskawicami, wpatrywało się w nią surowym okiem księżyca w pełni. Słaby powiew przyniósł gorący zapach torów kolejowych i spalin.
Natalia poczuła, że jeśli chce pozostać przy zdrowych zmysłach, musi stąd uciekać. Jak najszybciej.
2.
Gabriela też jeszcze nie spała. A teraz już wiedziała, że spać nie będzie nadal: grzmot wcale nie zwiastował burzy i ożywczego deszczu.
- To było na pogodę, biedaku. Jak ci za gorąco, to się powachluj uszkami - doradziła życzliwie Ignacemu Grzegorzowi Strybie, który - sapiąc i utyskując na drugiej połowie łóżka - wystawiał pionowo w górę gołe nogi.
W pokoju nie było ciemno, bo nienaturalna poświata żółtych lamp jodowych przenikała przez firankę. Na suficie drżał i falował jej deseń, misterny jak cienie młodych liści, i Gabriela zatęskniła nagle za lasem, namiotem i młodością. Tak dawno już nie była na wakacjach! - co gorsza, jej dzieci też nie były. Nie miała z kim wysłać Pyzy i Tygryska. Tata i mama, jak co roku w czerwcu, pojechali do sanatorium, Grzesia nie było już drugi miesiąc (dostał stypendium zagraniczne i nie wróci przed jesienią), a siostry - cóż... wszystkie były w sposób najzupełniej zrozumiały zajęte własnymi sprawami. Patrycja na Wielkanoc wyszła za mąż. Ida była w piątym miesiącu ciąży i pracowała na dwóch etatach, a Natalia, choć cicha i wycofana na ubocze rodzinnych wydarzeń - najwyraźniej przeżywała jakieś kłopoty.
Gabrysia uśmiechnęła się w półmroku. Kochana Nutria. W dzieciństwie chciała być chłopcem, gdyż tata nie doczekał się wymarzonego syna. Przez kilka lat, chcąc wynagrodzić ukochanemu ojcu to bolesne rozczarowanie, Nutria usiłowała przeistoczyć się w chłopczyka: mówiła o sobie w rodzaju męskim, nosiła spodnie i bawiła się demonstracyjnie samochodzikami. Potem jej z wolna przechodziło, zwłaszcza, że tata nie takiego syna pragnął. A od pierwszego roku studiów nastąpiła radykalna odmiana: Nutria nagle wypiękniała i nabrała źrebaczkowatego wdzięku, przestała się ubierać jak magazynier z bazy transportowej, kupiła sobie bardzo kobiece sukienki i koraliki, a nawet czerwoną szminkę, którą rytualnie malowała usta od rana do wieczora, w odstępach półgodzinnych.
Nutria była zwykle rozmarzona lub pogrążona w depresji, a zawsze nieskłonna do zwierzeń - ale najstarsza siostra odgadywała wiele z tego, co się działo w tej poetycznej głowie. Teraz, na przykład, miała pewność, że Natalia coś przeskrobała, mimo że ruda nie pisnęła na ten temat ani słowa. Przyszła ukradkiem do domu, zapłakana, w malinowych wypiekach, i wrzuciła całą odzież do pralki, sypiąc mnóstwo Silu. Następnie wlazła na godzinę do wanny, gdzie cicho chlupała i nieco głośniej chlipała. Przy kolacji nie odezwała się ani słowem, siedziała tylko przy dużym stole, spuszczając czerwone, zapuchnięte oczy, i grzebała widelcem w porcji sałatki. Była to pyszna sałatka, jej ulubiona (rzodkiewki, zielony ogórek, kukurydza i chrzan), i Nutria, wielbicielka kuchni wegetariańskiej, potrafiła jej spożywać całe miski, niezależnie od pory dnia. Dziś jednak nie przełknęła ni odrobiny! Gabrysia, chrupiąc sałatkę i zagryzając ją świeżym chlebem kminkowym, ze współczuciem, w milczeniu przypatrywała się Nutrii przez stół, rejestrując takie objawy, jak drżenie delikatnych rąk, obsypanych jasnymi piegami, oraz powracającą co jakiś czas falę westchnień.
Biedaczka zdawała się całkowicie wyczerpana! Gabriela miała wielką ochotę zagadnąć siostrę, co zaszło, ale się powstrzymała.
Wiedziała, że Nutria nie lubi być do czegokolwiek przymuszana, a już do zwierzeń zwłaszcza. Jeśli zechce, sama opowie - choć, niewątpliwie, małe były na to szanse.
Uff, jak gorąco. Gabriela, która od dwóch tygodni tkwiła w łóżku, unieruchomiona przez chorobę naczyń, miała tego upału powyżej uszu. Ignacy Grzegorz najwyraźniej też. Co prawda, jemu powodziło się lepiej: rodzina wprost się biła o przywilej wywożenia go do parku Sołackiego albo na Teatralkę, gdzie przesypiał całe godziny na golasa, w cieniu największych drzew. Za to duszne od spalin noce spędzał na rzewnym biadoleniu. Uspokajał się jedynie wtedy, gdy mu czytano głośno i dobitnie Ucztę Platona.
Gabrysia prychnęła śmiechem, złapała synka za tłustą nóżkę i pocałowała soczyście. Wunderkind! Wszyscy Borejkowie, nie mówiąc już o rodzinie Strybów, zgodnie oszaleli na jego punkcie. Pierwsze od lat dziecko płci męskiej w obu rodzinach - i od razu jakie genialne! Żeby pięciomiesięczne niemowlę - choćby i z wiadomymi genami - reagowało tak nieomylnie, z takim intuicyjnym znawstwem, na literaturę antyczną! Dziadek Borejko, czołowy wielbiciel Ignacego Grzegorza oraz wynalazca metody, zauważył nawet, że malec lekceważącym pobekiwaniem kwituje komedie Plauta, podczas gdy Rozmyślania Marka Aureliusza wzbudzają w nim niechętny respekt, zaś wybrane sceny z Sofoklesa śmieszą go do rozpuku. Jedynie Platonowi okazywał wnuk Borejków wyraźną, skupioną uwagę. Rozumiał absolutnie każde słowo! - dziadek rozpoznawał to nieomylnie po takich objawach, jak mars na czole wnuka, skupiony wyraz jego mądrych oczu oraz znaczące, przeciągłe mlaskanie plus ślinotok.
Ale tej nocy czytanie już było i niewiele pomogło.
- Spróbuj pospać, Motylku - uciekła się Gabriela do łagodnej perswazji. Popatrzyła poprzez półmrok na pyzatą twarzyczkę z odstającymi po bokach znacznymi uszami, którym Ignacy Grzegorz zawdzięczał swe obrazowe przezwisko. Krągła, ciemna główka, wtulona w jaśniejsze tło poduszki, zwróciła się z ufnością w stronę matki; wilgotne, połyskujące tajemniczo oczy synka odnalazły jej spojrzenie.
- Gl-glu-g-bba! - oświadczył z przekonaniem, serdecznie i stanowczo.
- Tak, wiem. Ja też cię kocham - zapewniła go Gabriela szeptem. - Cśśś... śpij, dobrze?
Umilkli oboje. Gabrysia, oparta niewygodnie na łokciu, dłonią drugiej ręki objęła czoło synka. On natomiast wpatrzył się z nagłym zainteresowaniem w drzwi pokoju.
- Hm? Co ty tam widzisz? - obejrzała się Gabriela. - A! Światło!
Kogo to licho nosi po nocy?
Lekkie kroczki w przedpokoju ucichły i światło w szparze zgasło.
Ignacy Grzegorz znów zwrócił spojrzenie na matkę, uśmiechnął się do niej poprzez ciemność, słodko westchnął i zapadł w nagły sen.
A w okno zajrzał wielki, okrągły księżyc. Świecił i świecił, zalewał blaskiem całą rozpaloną ulicę, miasto, województwo i sporą część planety, srebrzył nieruchome liście drzew i duszne domy.
Daleko za miastem jeszcze błyskało, a niebo było znacznie ciemniejsze, głębokie, pokłute słabymi światełkami innych planet.
3.
Przerażający grom zbudził Laurę zwaną Tygryskiem - skośnooką, kocią istotkę o stalowym spojrzeniu i jedwabistych, ciemnych lokach do pasa. Przez kilka sekund dziewczynka okropnie się bała, że oto nadeszła kara za jej wszystkie grzechy, a przede wszystkim za to, że - zbierając, jako skarbniczka, składki na fundusz klasowy w swojej III e - nie odprowadzała pieniędzy do sekretariatu, lecz wręcz przeciwnie, kupowała sobie za nie swoje ukochane lody Banana Joe.
Ale wystarczyło jej jedno spojrzenie w okno, by stwierdzić, że nie jest to jeszcze Sąd Ostateczny, tylko zwykłe wyładowanie elektryczne, a od wyładowań elektrycznych chroni wszak najzwyklejszy piorunochron. Co do składek, to przecież sprawa świeżutko wyszła na jaw przed końcem roku szkolnego i została poddana sprawiedliwości ziemskiej: właśnie mamusia obmyślała, jak by tu Laurę ukarać. Powiedziała, że musi bardzo dobrze się namyślić, bo wobec ohydy tego przewinienia kara musi być wyszukana i okrutna. Namyślała się tak już trzy dni. Znając wszakże usposobienie swej matki, Laura wiedziała, że może spać spokojnie: wyszukana i okrutna kara na pewno się odwlecze, a więc i uciecze.
Zwłaszcza że biedna mamusia jest chora, leży już tak długo z fascynująco brzydką nogą ułożoną na poduszkach, a ciotka Ida, która jest lekarzem, straszy ją co dzień, że ten zakrzep może się urwać. Biedna mamusia ma też zmartwienia innego rodzaju: urodził się jej ten antypatyczny tłuścioch z uszami słonia, który ją budzi po nocach, a w dzień zanieczyszcza potworne ilości pieluch, wymiotuje twarogiem i w ogóle zajmuje cały jej czas i uwagę.
Ponadto Pyza zapadła na wietrzną ospę i dopiero niedawno ozdrowiała, lecz twarz jej wciąż pokryta jest strupami. Na dobitkę babuni ukradziono w tramwaju portmonetkę wraz, niestety, z zawartością i mama musiała pożyczyć mnóstwo forsy od wuja Florka.
No i nauczycielka, okropne babsko - uparła się złośliwie, że musi z powodu tych składek obniżyć Laurze ocenę ze sprawowania. I obniżyła. Na bardzo, bardzo niską.
Co się okaże pojutrze, przy rozdawaniu świadectw.
Trzeba jednakże przyznać, że mama radzi sobie nieźle. Jest jak zwykle opanowana, energiczna, uśmiechnięta i wszystkimi rządzi.
Laura nie lubiła, kiedy nią ktokolwiek rządził, lecz dla mamy czyniła wyjątek i pozwalała jej od czasu do czasu trochę podyrygować. Była to jedna z tych rzeczy, za pomocą których, bez zbędnego wysiłku, można było okazać mamusi swoje przywiązanie.
Laura bardzo kochała swoją mamę, ale była doprawdy zbyt leniwa, by okazywać to na sposób Pyzy. Ta wyrywała mamie z ręki każdą robotę, huśtała tłuściocha, przyrządzała sto razy dziennie lemoniadę z lodem i biegała w ten upał po zakupy, na pierwsze wezwanie. No, ale Pyza już taka była, po prostu.
Laura westchnęła, wstała z łóżka i przeciągnęła się jak kot.
Znalazła po ciemku swoje pantofelki i poszła zrobić siusiu. Kiedy wracała z łazienki, usłyszała przez drzwi bełkot tego dzieciaka i cichy, żartobliwy głos mamusi. Miły, kochany, znajomy od zawsze głos, który pociągnął ją ku sobie jak magnesem. Przez chwilę wahała się pod drzwiami. Miała wielką ochotę wejść do pokoju, wskoczyć do łóżka mamusi, przytulić się do niej i zasnąć, bez żadnych obaw i strachów, w atmosferze bezpieczeństwa i aprobaty.
Ale po tej historii ze składkami na aprobatę raczej nie miała prawa już liczyć.
A poza tym... czuła, że mogłaby być tam, w pokoju - intruzem. Mama na pewno wolałaby być sama z tym dzieciakiem.
No, to dobrze. To niech tak sobie z nim gada, skoro to właśnie woli!
Zagniewana Laura wróciła do pokoiku i już miała wleźć do łóżka, kiedy ujrzała wielki, płonący jak lampa księżyc.
Natychmiast ją pociągnęło do okna. To się nazywa pełnia. W encyklopedii Larousse'a dla dzieci, którą kupił jej dziadziuś, był rysunek z dokładnym objaśnieniem faz Księżyca. A w Radiu Merkury mówili dziś rano, że Księżyc wejdzie w pełnię.
No i wszedł, oczywiście, tylko wtedy nie było tego widać, bo był dzień. Teraz widoczność była doskonała, dało się zobaczyć nawet Twardowskiego na kogucie. Gwiazd nie było widać w ogóle, choć na pewno świeciły. To przez te latarnie uliczne. Ciekawe, czy widoczność jest ograniczona w obie strony.
Znów mocno błysnęło i wszystko wokół zrobiło się białe i niebieskie. Laura przezornie wycofała się od okna, z pola widzenia Opatrzności. Zapaliła stojącą lampę, żeby było nieco raźniej.
Wysoki, wąski pokoik, który dzieliła z Pyzą, wypełnił się ciepłym, pomarańczowym światłem. Należał przedtem do młodszych ciotek, Natalii i Patrycji. Ale odkąd ciotka Ida się wyprowadziła do sutereny, a ciotka Patrycja - na zaplecze kwiaciarni "Florek", pokoik dostał się najmłodszym pannom w rodzinie. Najstarsza panna, czyli ciotka Natalia, pomieszkiwała boczkiem w zielonym pokoju stołowym i chyba właśnie nie spała, bo coś tam u niej z brzękiem upadło.
4.
Strącona po ciemku ze stolika fotografia Tunia ocalała, lecz szkło w ramce rozbiło się w jakże symboliczne drzazgi. Ze stolika spadł też gruby zielnik, ostatnia pasja Natalii, i wszystkie tak starannie zbierane i suszone kwiaty walały się teraz zapewne pośród szkła. Spiesząc im na ratunek, Natalia rzuciła się zapalać światło, lecz przedtem nadepnęła po ciemku na jedną z drzazg szklanych. Bosą stopą! - i oto nareszcie miała wyraźny powód do płaczu, z czego skwapliwie skorzystała. Łzy przynosiły wyraźną ulgę. Siedziała na dywanie i zbierając swój zielnik w całość, czuła się jak Ofelia. Popatrywała to na połamane kwiatki, to na swą krwawiącą nogę (sterczała z niej igła szklana, długa na całe dwa centymetry); to znów na zdjęcie wesołej twarzy o śmiałych ustach i oczach. Widok drzazgi przerażał ją aż do bólu brzucha, a równie silnie przerażała ją niezbita pewność co do tego, że nigdy nie wyjdzie za Tunia.
Nie może.
Tak jakby ten intensywnie świecący księżyc rozjaśnił jej w głowie i w sercu. Ukazało się bardzo dużo różnych myśli i uczuć, ale zupełnie nie było widać miłości do Tunia.
A to oznaczało, że przez ostatnie miesiące po prostu sama siebie oszukiwała.
Ostry kawałek szkła sterczał z jej stopy jak lodowa igła. Powinna chyba teraz wyrwać to z ciała, pójść do łazienki i przemyć ranę oraz czymś ją zalepić. Ale nie mogła się zdecydować na tak brutalną akcję, jak wyjęcie szkła z żywego ciała. Przecież natychmiast lunie z nogi rwący potok krwi tętniczej i co ona wtedy pocznie, a w ogóle to cała operacja będzie potwornie bolesna.
Niezdolna do podjęcia jakiejkolwiek decyzji (przypadek jakże częsty w jej życiu!), Natalia siedziała pogrążona w inercji. W głębi duszy żywiła do siebie pogardę.
Jak na zawołanie, drzwi pokoju uchyliły się nieco i w szparze pokazała się jasna, potargana głowa Gabrysi. Najstarsza siostra oceniła sytuację jednym spojrzeniem, po czym weszła do pokoju. Jej sposób chodzenia był wyjątkowo zabawny, starała się bowiem zarazem używać i nie używać chorej nogi.
- Miałaś nie chodzić! - przestraszyła się Natalia. Gabę wciąż nosiło po domu, jakby nie rozumiała, że jest poważnie chora i że ten zakrzep może się naprawdę urwać w każdej chwili i spowodować jej natychmiastowy zgon (Natalia aż jęknęła, ujrzawszy w wyobraźni tę okropną wizję).
- E, tam - rzuciła beztrosko Gabriela, która nigdy nie wierzyła, że może być naprawdę chora. - Przecież to już dawno się zagoiło.
Dziwnie było na nią patrzeć, na tę zawsze szybką, wysportowaną i energiczną Gabrysię, jak teraz siada bokiem, krzywiąc się z bólu.
- Jaka ty jesteś nieostrożna! Dlaczego wstałaś!
- A, bo słyszałam, że tu rozrabiasz - wyjaśniła Gabriela, układając nogę na przeciwległym krześle. - Od razu wiedziałam, co ujrzę. Nie becz, Nutria, i daj kopytko.
Natalia wstała od razu i skacząc na jednej nodze, zbliżyła się do Gabrieli. Usiadła przed nią i spojrzała ufnie w tę kochaną, pogodną twarz o ciepłych brązowych oczach i stanowczych ciemnych brwiach. Jasny kosmyk włosów spadał Gabrysi prawie na piegowaty nos, a pod oczami rysowały się promyki pierwszych zmarszczek, tych od śmiechu. Wyglądała tak domowo, odpowiedzialnie i zabawnie zarazem, że serce Natalii zawibrowało odwieczną miłością siostrzaną, a z jej oczu polały się łzy wzruszenia.
- Ależ nie rycz, niedojdo, bo ci nie wyjmę tego szkła - powiedziała Gabriela, a Natalia poczuła, jak całe jej jestestwo wyrywa się do siostry i topnieje w oceanie jej mocnej, ciepłej osobowości. - Nos! - zakomenderowała Gabriela i Natalia posłusznie wytarła nos w podaną jej chusteczkę ligninową, po czym - zgodnie z kolejnym poleceniem siostry - natychmiast przestała się mazgaić.
- Bo wszystkich pobudzisz! - dodała ostrzeżenie Gabriela, ułożyła nogę Natalii na kolanie swojej zdrowej nogi i zupełnie bez uprzedzenia wydobyła szklany odłamek jednym mocnym szarpnięciem, zanim jeszcze siostra zdążyła się przestraszyć.
- Aj! - pisnęła Natalia, kiedy już było po wszystkim.
Gabrysia użyła do dezynfekcji wody Adidas-woman, której buteleczka z rozpylaczem stała tuż obok.
- Można? Nie szkoda ci? - upewniła się, nim spryskała ranę.
- A! - jęknęła Natalia na sam widok buteleczki. - Można;.. nie szkoda. Już nigdy nie będę tym - ajajaj! - pachniała.
- O - zastanowiła się Gabriela, zawieszając rękę w pół gestu. - A dlaczego właściwie?
Natalia, która już przestała była lać łzy, teraz rozkleiła się na nowo.
- Bo to od Tunia - wyznała.
5.
Laura pochylała się nad tapczanem swej siostry Róży i pobłażliwie przyglądała się uśpionej. Ha! Tej to nie wyrwie ze snu ani grzmot, ani wystrzał armatni, ani nawet rozpaczliwe szlochy oraz fragmenty fascynujących dialogów, dobiegające z zielonego pokoju.
No to niech sobie Pyza śpi dalej, biedaczka poczciwa, krągła i rumiana, ze swoją miedzianą grzywką i strupami. I niech sobie dalej chrapie. Kiedy się jej mówiło w dzień, że chrapała w nocy, Pyza się widowiskowo obrażała i nie chciała wierzyć. Uwierzyła dopiero, kiedy się jej pewnej nocy podstawiło mikrofon pod nos i nagrało całą kasetę. Ale choć uwierzyła, i tak się potem w niezrozumiały sposób dąsała przez cały tydzień. Co robić. Mamusia twierdzi, że Pyza wkroczyła w wiek dojrzewania, a przecie i ona, Laura, nie jest już taka młoda; za trzy miesiące skończy lat dziesięć i też pewnie wkroczy w to i owo.
Ciekawe, czy wszyscy tym się będą tak przejmować.
Cóż, może lepiej, że Pyza śpi. Jutro się jej opowie, co się słyszało. A ta dobra córeczka i tak by nie pozwoliła podsłuchiwać.
Laura zgasiła światło i wymknęła się między regałami pełnymi książek i czasopism. Pachniało kurzem i - oho! - wodą Adidasa, jednym z ulubionych pachnideł Laury. Lubiła używać - oczywiście potajemnie - wszystkich dostępnych perfum swoich trzech pięknych ciotek. Rzecz jasna - dyskretnie i nie za często. Jakże żałowała, że ciotka Patrycja wyprowadziła się z tym słodkogorzkawym Givenchy, a ciotka Ida znikła wraz ze swoim ciężkim Jade, zbyt ciężkim, prawdę mówiąc (dyskretne ich użycie było praktycznie niemożliwe; mamusia od razu je wyczuwała, a cóż dopiero ich właścicielka, która od tego dostawała wprost piany na ustach!).
Drzwi zielonego pokoju były niedomknięte, miodowa kreska światła kładła się zachęcająco na podłodze.
- ...nie, ja się nie mylę, to były regularne oświadczyny! - doniósł się przez szparę świszczący szept ciotki Natalii i Laura, słysząc te słowa, w odruchu niepohamowanej ciekawości przylgnęła do ściany tuż obok drzwi.
Zajrzała jednym okiem do wnętrza. Na pierwszym planie zobaczyła plecy mamusi, ubranej w koszulę nocną, różową w kwiatuszki. Głowa mamy była miło przechylona w bok, jak zwykle, gdy czegoś uważnie słuchała. Nutria (trudno było nie myśleć o tym jej rodzinnym przezwisku, kiedy tak z otwartymi ustami pociągała zapchanym nosem, ukazując swoje duże, białe siekacze) siedziała na wprost drzwi, tonąc w odmętach tej swojej okropnej pasiastej piżamy.
Zabeczana jak nieboskie stworzenie (ale, trzeba przyznać, nawet w takim stanie całkiem niebrzydka), trzymała długą, szczupłą nogę na kolanie mamusi. Kędzierzawa głowa ciotki lśniła pomarańczowym blaskiem w świetle lampy.
Na dalszym planie widać było zielony pokój (zwany tak od koloru tapet) zabałaganiony jak zwykle, pełen książek pootwieranych i porozkładanych w różnych miejscach, czasopism literackich zdobiących każdy mebel i różnorodnego śmiecia na dywanie. Posłanie Nutrii, nietknięte, bielało w głębi, po prawej stronie.
- No, no? - powiedziała mamusia lekko.
Laura doskonale wiedziała, co się kryje za tą lekkością: mama chce zebrać jak najwięcej informacji. Nie zapyta wprost, bo to by było, jej zdaniem, natrętne. Okazuje tylko przychylne zainteresowanie. W efekcie cały świat jej się zwierza. Osobiście Laura w obliczu takiego "no, no?" stawała się dosyć skryta. Ale ciotka najwyraźniej nie miała czego ukrywać.
Chociaż...
- Zrobiłam coś okropnego, coś ohydnego - wyznała właśnie w tej chwili i Laura zamieniła się w słuch. Niestety, ciotka nie podała bliższych szczegółów, udzieliła tylko innych informacji: - Odeszłam! - kontynuowała rzewnie, zużywając jedną chusteczkę po drugiej. Laura nigdy nie mogła zrozumieć, jak to jest, że dorosły człowiek płacze. Ona sama nie płakała z reguły, a miałaby przecież prawo! Była wszak dzieckiem, choć, prawdę mówiąc, niekiedy czuła, że sama siebie niejako przerasta. - Nie wiem, czy go kocham - ciągnęła ciotka smętnie. - A raczej wiem, że go nie kocham.
Bomba! Laura aż zesztywniała po swojej stronie drzwi. Ciotka Natalia chyba oszalała?!
- Bardzo interesujące - sceptycznie powiedziała mama. - To teraz dopiero na to wpadłaś? Przecież chodzicie ze sobą już... od kiedy?
- Tak na dobre to od niespełna pół roku - wyszlochała Nutria. - Sama przyznasz, że to za krótko, żeby sobie wyrobić pewną opinię.
Na te słowa mamusia parsknęła śmiechem i potargała ciotce jej bujne loki, po czym zauważyła, że u Patrycji, na przykład, poszło to piorunem.
- Ale jej nikt nie chciał sobie podporządkować! - krzyknęła ciotka, a mama uspokoiła ją natychmiast tym swoim "Cśśś!", po czym dodała: - To normalne w miłości, że ludzie podporządkowują się sobie nawzajem.
- Ale chyba nie jest normalne, jeśli ta chęć jest jednostronna - powiedziała ciotka poważnie. - Nie wiem, dlaczego on mnie uważa za jednostkę duchowo niepełnosprawną i mówi do mnie per "dziecko".
Może dlatego, że jest ode mnie starszy o dziewięć lat.
- No, to wiedziałaś od początku - zauważyła mamusia logicznie. - Zawsze był od ciebie starszy o dziewięć lat. Odkąd żyje.
- Nie odkąd on żyje, tylko odkąd ja żyję - sprostowała ciotka. - Krótko mówiąc, Gabuniu: ja nie chcę.
- Jasne - pokiwała głową mama. - Z tobą, Nutria, jest taki kłopot: ty wiesz, czego nie chcesz, ale nie wiesz, czego chcesz.
Zapadła cisza. Nutria przetrawiała słowa siostry. Za drzwiami Laura z uznaniem pokiwała głową. Już jak ta mama coś powie! - zawsze utrafi w sedno. Och, doprawdy, trudno pojąć, dlaczego tej ciotce tak odbiło. Pan Tunio Ptaszkowski był niewątpliwie najbardziej interesującym z absztyfikantów, jacy przewinęli się przez ten dom, zwabieni przez poszczególne ciotki. Wysoki, elegancki, a jaki wesoły! A jaki sympatyczny! Od razu polubił ją, Laurę, od pierwszego po prostu wejrzenia. Ileż to miłych chwil przegadali ze sobą, podczas gdy ciotka suszyła włosy przed wyjściem albo prasowała bluzkę. A jak świetnie grał w makao!
Zawsze pozwalał Laurze wygrywać. Od razu odgadł, że ona to bardzo lubi.
I co?
I teraz miałoby się to wszystko skończyć tylko dlatego, że ciotka oszalała?
W Laurze zaczęło dojrzewać pragnienie czynu.
Mamusi też najwyraźniej wiele rzeczy nie mieściło się w głowie.
- A jednak... to dziwne - powiedziała. - Wydawałaś się kompletnie szczęśliwa. Myślałam, że wszystko skończy się jak najlepiej.
Ciotka zapytała, co to znaczy: jak najlepiej, a usłyszawszy maminą odpowiedź, złapała się za białą szyję, szepcząc głosem zdławionym: - Małżeństwem? Małżeństwem? Przecież małżeństwo to jest przerażająca loteria, w której większość losów przegrywa! Przecież nawet tobie udało się dopiero za drugim podejściem! A jeśli Tunio okaże się nieodpowiedzialnym uwodzicielem? Utajonym sadystą? Albo po prostu nudziarzem?
Mama zażartowała, że naprawdę nie wiadomo, co gorsze, ale ciotce było nie do śmiechu.
- Czy serce ci nic nie powiedziało? - żartowała mama nadal, na co ciotka: - Powiedziało, Gabuniu. Powiedziało. Powiedziało mi bardzo wyraźnie: uważaj, Borejkówna! Baczność! To grozi śmiercią lub kalectwem.
- Nemo scit, ubi calceus urat, nisi qui eum portat* (Tylko ten wie, gdzie trzewik ciśnie, kto go nosi [łac.]) - oświadczyła ze śmiechem mamusia, ale ciotka nic nie rzekła. Zapadła dzwoniąca cisza i Laura z wrażenia zaczęła obgryzać paznokcie.
- Chciałabym... uciec... - odezwała się nagle ciotka Nutria jakimś dziwnym, rozwlekłym głosikiem. - Ja... chyba wyjadę. Na dłużej.
Może po powrocie spotkam się z Tuniem i coś mu odpowiem.
Ach! - Laura się ucieszyła. A więc ciotka jeszcze nic mu nie odpowiedziała! Jeszcze nie wszystko stracone!
- Dokąd chcesz jechać? - spytała mamusia.
- Ależ absolutnie do jakiejś odległej samotni, Gabuniu. Nad morze.
Sama, na pustej plaży, milcząca, nie podlegając żadnym wpływom... będę patrzeć na fale i podejmować decyzję.
- Hm? Nad morze, mówisz? - zaczęła mama i urwała. - Nad morze! - powtórzyła z entuzjazmem. - Ależ to po prostu genialny pomysł. A masz za co? Bo to dużo kosztuje.
- No... z trudem - mruknęła ciotka. - Ale ja właściwie nie mam żadnych potrzeb, wiesz. Pojadę do Łeby autostopem. I ograniczę koszty do minimum. Kłamczucha jest tam z rodziną od maja, zaraz do niej zadzwonię. Na pewno mi pozwoli rozbić namiot w ogródku.
- Oczywiście - powiedziała mama z namysłem. - Słuchaj, ja ci funduję podróż i w ogóle sypnę ci groszem. Ale w zamian weź ze sobą Pyzę i Tygryska.
Zapadła cisza. Laura, trzęsąc się z emocji, zajrzała przez szparę i zobaczyła twarz ciotki. Nutria gapiła się na starszą siostrę, usta miała wpółotwarte i wyglądała dość nieciekawie.
- Jak to? - spytała wreszcie z niedowierzaniem. - Przecież ja właśnie chcę być sama, zupełnie sama. Jadę do odległej samotni, żeby w skupieniu podjąć najważniejszą decyzję mojego życia, a ty mi ładujesz na plecy swoje dzieci!
- To są także i twoje dzieci! - palnęła mamusia żarliwie. I zaraz się głośno roześmiała. Ciotka też. Ale wkrótce się uspokoiły.
- No co ja mogę zrobić innego? - szepnęła mama, wskazując swoją nogę.
- Ja wiem, wiem - zaczęła się tłumaczyć ciotka. - Nie masz z kim ich wysłać. Nie masz dokąd. Może bym się i zgodziła... ale, nie gniewaj się, zabrałabym tylko Pyzę. Tygrysek... mnie przeraża.
A to sensacja! Dobrze wiedzieć. Laura uśmiechnęła się z zadowoleniem.
- O czym ty mówisz! - oburzyła się mamusia. - Tygrysek to takie dobre, kochane dziecko!
A na te zaskakujące słowa Laurę zalała tak gorąca fala miłości, wdzięczności i wstydu, że aż jej rumieniec buchnął na twarz.
- Ciszej - powiedziała ciotka. - Kto wie, może ona właśnie podsłuchuje pod drzwiami? Czy już zapomniałaś, co przeskrobała? I że miałaś jej wymyślić karę?
Mama chrząknęła z zakłopotaniem i oznajmiła, że karę będzie obmyślała przez te dwa tygodnie, w którym to czasie Laura przynajmniej pooddycha sobie świeżym morskim powietrzem, pełnym jodu.
- Och, och - poddawała się z wolna ciotka. - To nie jest dobry pomysł. To się jakoś źle skończy. Ale co ja mam zrobić. Czy ty wiesz, co mi zadajesz?
- Morze ci zadaję, morze! Ogromne, huczące i zielone morze!
Chłodny wiatr, pomyśl tylko, zimne fale, czyste, ostre powietrze... zamiast tego wszystkiego, co jest tu.
Ciotka, zasłuchana, skapitulowała.
- No, dobrze... morze. Zimne fale... no, niech będzie. Ale, Gabuniu, pamiętaj, że to ty mnie zmuszasz. Ja znam swoje możliwości. Ja wiem, że jestem niedojda. Nie umiem postępować z żadnymi dziećmi, a już zwłaszcza z twoimi. Boże! Dwa tygodnie z Pyzą i Tygrysem w namiocie. Czy ja oszalałam?! Co ja robię?
- Ratujesz mnie z opresji - wyjaśniła jej mamusia.
- Ratuję. No dobrze. Ratuję. Dobrze, zrobię to, Gabuniu, zrobię dla ciebie. Ale naprawdę... nie wiń mnie, jeśli coś się nie uda. A po drugie - błagam cię, nie mów Tuniowi, dokąd pojechałam. Ja się boję, że on się natychmiast zdenerwuje, przyjedzie za mną i będzie chciał wpływać na moją decyzję.
- Cóż - powiedziała mamusia. - Każdy by tak zrobił na jego miejscu. Ale, oczywiście, obiecuję. Nie powiem Tuniowi ani słowa.
Ba! - i co z tego. Laura doskonale wiedziała, kto powie Tuniowi aż kilka słów. Wiedziała, kto zadzwoni do niego, z samego rana, tak żeby zdążył zabrać przynajmniej szczoteczkę do zębów i kupić miejscówkę do Gdyni.
Zatarła radośnie rączki i spiesznie udała się do swego pokoju.
Najwyższy czas się pakować!
23 czerwca - czwartek
1.
O godzinie siedemnastej na dworcu Poznań Główny znajdowała się cała masa ludzi, którzy mieli absolutnie dość upału. A jednak musieli podróżować lub też właśnie z podróży powracali.
Nie był to więc tłum pogodny i przepełniony pozytywnymi uczuciami.
Wlewał się on gęstym strumieniem do przejść podziemnych, wylewał się na innym peronie lub cisnął się w kolejkach do kas biletowych albo też kupował sobie napoje chłodzące i lody w kolorowych, pękających od wszelkich możliwych łakoci kioskach firmy "Avanti".
W hallu głównym, gdzie kolejki wiły się wężowo po marmurowej posadzce, słychać było skoczną muzyczkę i reklamy, a ruchome ekrany wychwalały towary konsumpcyjne, ubiegające się o znak "Wielkopolska jakość". Na dwu stoiskach, rozmieszczonych symetrycznie po obu stronach hali głównej, sprzedawano lśniące pisma pornograficzne oraz literaturę wagonową. Nie brakowało i żebraków różnej narodowości, i osowiałych policjantów, prawie ugotowanych w swych uniformach. Jeżeli wszyscy ci ludzie nie warczeli na siebie nawzajem, to chyba tylko dlatego, że obezwładniał ich upał.
Babilońska atmosfera tego miejsca natychmiast wywarła wpływ na wrażliwą Natalię Borejko; biedaczka podupadła na duchu zaraz po wejściu na teren dworca. - To nie będzie łatwe - powiedziało coś w głębi jej duszy, kiedy przeciskała się przez spragniony wakacji tłum, wlokąc ze sobą nie tylko plecak, namiot i gitarę, lecz także dwie ruchliwe siostrzenice z plecakami. Mogła sobie pogratulować tylko jednego: że już rano zadbała o bilety. Co do całej reszty, pytanie zasadnicze, jakie sobie zadawała, brzmiało, jak następuje: - Po jakie licho ja się tego podjęłam!
Przedostały się teraz pod ziemią na peron drugi, gdzie czekał już tłum pasażerów, stęskniony za zimnymi falami Bałtyku. Tu Natalia powiodła siostrzenice przez ścisk i gwar do końca peronu, gdzie, jej zdaniem, powinien się zatrzymać wagon D, w którym miały miejsca. Właśnie tam było mnóstwo słońca i Natalia zaczynała już na nowo odczuwać te przykre zawroty głowy i przyćmienia inteligencji, jakie zwykle nawiedzały ją podczas wielkich upałów.
Oby tylko w Łebie było chłodniej!
Peron drugi zdobiły nowe, lśniące foteliki czerwone, stojące obok siebie w dwu szeregach - wszystkie już, oczywiście, były zajęte, lecz i tak stanowiły widok krzepiący. Od razu miało się wrażenie, że człowiek żyje w ustroju darzącym go czułą troską. Natalia postanowiła skryć się wraz z dziewczynkami w cieniu wielkiej planszy, sławiącej lody Algida. Pyza i Tygrysek, każda ze swoim plecakiem i swoją torebką śniadaniową oraz swoim bidonem, stały przed nią, niecierpliwie wyglądając przybycia ekspresu "Pomorzanin", przy czym naturalnie każda patrzyła w inną stronę.
Spór, jaki wiodły, dotyczył kierunku, z jakiego miałby "Pomorzanin" przybyć. Obie córki Gabrieli ubrane były w płócienne czerwone szorty, które na Tygrysku raczej wisiały, zaś na pulchnym tyłeczku Pyzy opinały się niemal do ostateczności. Dziewczynki miały też identyczne białe koszulki z kotem Garfieldem i identyczne czapki, czerwone z białym daszkiem, z napisem "Chicago Bulls" (biedna Gaba musiała zawsze kupować wszystkiego po dwa, żeby nie doszło do gorszących kłótni).
- Ciociu, no powiedz jej! - słyszała Natalia co jakiś czas ich gorące apele.
Plecaki dziewczynek, które jeszcze dziś rano wyładowane były w kształty bezładnych garbów wielbłądzich, zmalały znacznie po ostrej selekcji, jaką urządziły najpierw Gabriela (z pozycji roztropnej matki), a potem Natalia (z pozycji starej turystki z wieloletnią praktyką). Wyrzucono lub skonfiskowano: pudło drewniane o wymiarach pięćdziesiąt na trzydzieści, zawierające rzeźbione szachy; tuzin dzwonków ceramicznych nanizanych na rzemyk, dwie ciupagi, komplet powieści o Emilce ze Srebrnego Nowiu oraz drugi o Winnetou i Old Shatterhandzie; wreszcie - akordeon dziecięcy produkcji radzieckiej (wykładany masą perłową), który ojciec Borejko w porywie szczodrości kupił za bezcen od rosyjskiego handlarza, podarował Pyzie i Tygryskowi na Gwiazdkę, a potem cierpiał nieludzkie katusze, słuchając od rana do nocy rozlewnego, kakofonicznego rzępolenia. Po dramatycznej (łzy i wyrzuty) selekcji akordeon powędrował do schowka, zaś plecaki spakowano na nowo, składając wszystko w kostkę (Natalia) i uzupełniając ich zawartość ciepłymi swetrami, kaloszkami oraz skafandrami nieprzemakalnymi (Gabriela). Tym sposobem, po wymianie zawartości, plecaki były nadal mocno wyładowane i bynajmniej nie lekkie.
Natalia poprawiła szelki własnego plecaka, który obciągał jej ramiona, i przez chwilę pożałowała, że zabrała gitarę. Jeden tobół więcej do dźwigania - a przecież i tak nie odważy się śpiewać przy ognisku pod ironicznym spojrzeniem Laury.
Właściwie, najchętniej wróciłaby teraz do domu, gdzie było, owszem, równie gorąco, jak na dworze, ale gdzie przynajmniej panował cień i gdzie istniała czysta, głęboka wanna pełna chłodnej, seledynowej wody, także czystej, oraz lodówka pełna napojów orzeźwiających, w tym mrożonej herbaty z cytryną.
Ale przecież w domu był też aparat telefoniczny, który zapewne o tej porze już dzwonił, a Tunio po drugiej stronie przewodu aż dyszał żądzą zorganizowania jej życia osobistego.
Nie, nie. Trzeba uciekać.
Ledwie to pomyślała - a może nawet tuż przedtem - przeszył ją przykry dreszcz niepokoju, coś jakby lodowate przeczucie.
- Przepraszam - powiedział w następnej chwili ktoś, kto potrącił gitarę, opartą o jej nogę.
- Nie szkodzi - bąknęła Natalia.
Dlaczego serce nagle jej zamarło, jakby się czegoś przestraszyła?
Przecież zupełnie nic się nie stało.
- Przepraszam, o której przychodzi "Pomorzanin"? - spytał obok niej ten sam głos. Głos miły w barwie, lecz niemiły w tonacji.
Spojrzała.
Rozczochrany i barczysty chłopak w czarnej płóciennej bluzie i czarnych portkach stał przed nią z rękami w kieszeniach, ściskając pod pachą "Ruch Muzyczny". W uszach miał słuchawki i było w nim coś niejasno, bardzo niejasno znajomego. Ach! Czy to nie ten, który stał za nią dziś rano w kolejce do kasy biletowej?
- Wiem tylko, o której "Pomorzanin" odchodzi - odpowiedziała z wahaniem. Miała wrażenie, że w głosie tego chłopaka pobrzmiewa jakaś ledwie uchwytna, metaliczna antypatia.
- Tyle to ja też wiem - chłopak uśmiechnął się, ukazując ładne zęby. Ale nie był to ładny uśmiech. Był to uśmiech dziwnie nieprawdziwy.
Natalia spojrzała na niego poważnie, po czym odwróciła głowę i zatopiła wzrok w nieokreślonej dali. Przysunęła się też bliżej dziewczynek.
Facet ruszył za nią, kręcąc się jakoś nerwowo.
Natalia całą powierzchnią skóry czuła, że on nie spuszcza z niej wzroku. To było uczucie dziwnie przykre i niewygodne.
Laura też chyba coś wyczuła, bo obejrzała się nagle.
Na widok nerwusa w czerni zakrzyknęła odruchowo: - O!.
- Jedzie!!! - wrzasnęła Pyza triumfalnie. Jej prognozy okazały się trafne: pociąg nadjeżdżał z typowanej przez nią strony. Na peronie zrobił się ruch, ludzie łapali bagaże, pomarańczowy elektrowóz przemieścił się w swym groźnym majestacie tuż obok Natalii i zaraz potem zrozumiała ona, że jeśli się ma miejsce w wagonie D, to powinno się stać w zupełnie innej, tej zacienionej, części peronu.
- Pyza, Tygrys! - krzyknęła piskliwie, w panice. - To tam! To tam!
Zaczęły się przeciskać przez tłum, bardzo zdenerwowane wszystkie trzy. Megafon wrzeszczał nad ich głowami, zapowiadając kolejne wjazdy i odjazdy. Pyza uroniła bidon i szukała go, wypięta, pod nogami ciżby, a Tygryskowi ktoś wsadził palec w oko. Wreszcie jednak dotarły do wagonu czwartego i władowały się do środka wraz z bagażem i gitarą - po czym okazało się, że jest jeszcze mnóstwo czasu. Natalia mogła odetchnąć i ze spokojem oddać się poszukiwaniu biletów. Wiedziała na pewno, że schowała je bardzo dobrze, tylko że, niestety, w tej chwili nie pamiętała, gdzie.
Odbyło się długie, gorączkowe przeszukiwanie kieszeni jej szortów, kieszonek jej płóciennej bluzki, wreszcie - gdy już dziesiąta osoba, zawadziwszy o tarasujące przejście trzy plecaki, gitarę i namiot, wydała syk zniecierpliwienia - Nutria bilety szczęśliwie znalazła. Były w ukochanej lekturze podróżnej (Gorączka romantyczna Marii Janion).
Władowały się z bagażem do swojego przedziału, zidentyfikowały swoje miejsca i natychmiast doszło do ostrej wymiany zdań na temat miejsca pod oknem, a ściślej, czy powinna je zająć Pyza, czy też raczej Tygrysek.
- Ciociu, no powiedz jej! - co chwila dobiegała do uszu Natalii znienawidzona fraza. Trzy miejsca, zarezerwowane przez nią - jakże bezmyślnie! - dziś rano, były po prostu po jednej stronie przedziału, na jednej czteroosobowej kanapce. Rzecz jasna, przy oknie zasiąść mogła tylko jedna osoba i wszystko wskazywało na to, że będzie nią Laura. Pod oknem po stronie przeciwnej zadomowił się już chudy jegomość o cerze koloru rzemienia, ubrany w błękitną koszulę.
Pozostałe miejsca w przedziale były wolne, ale to w niczym nie rozwiązywało sytuacji.
- Ciociu, no powiedz Tygrysowi! - wrzasnęła rozżalona Pyza, lecz zaraz głos ściszyła, bo do przedziału wkroczyła właśnie bardzo zgrzana, sympatyczna pani w różowej disneyowskiej koszulce. Jej duży biust rozpychał sylwetkę Miki tak, że zdawała się nie myszką, ale turem.
Pani narobiła nieco zamieszania, twierdząc, że to ona ma miejsce przy oknie. Jednakże Laura zażądała jej miejscówki i wtedy wyszło na jaw, że pani z myszką wyraziła nie prawdę, ale jedynie swe pobożne życzenie, zaś właściwe jej miejsce znajduje się przy drzwiach. Wówczas właścicielka różowej koszulki jęła nakłaniać obecnych, by się z nią zamienili, gdyż ona, z racji chorego serca i upału, powinna jechać jednak w pobliżu świeżego powietrza.
- Ja też - odparł stanowczo jej zakusy pan w niebieskiej koszuli.
- A jestem na swoim miejscu.
- Przepraszam - odezwał się nagle od drzwi głos obcy, a jednak jakby znajomy. - Moim zdaniem, pani powinna oczywiście usiąść przy oknie, a małe stworzonko - przy drzwiach. Obok mnie.
Natalia ze zdumieniem ujrzała, jak Laura bez słowa sprzeciwu, a wręcz z miłym uśmiechem, opuszcza strategiczne miejsce przy oknie, żeby zasiąść koło drzwi.
W których stał - no, któż by! - Nerwus z walkmanem i "Ruchem Muzycznym"!
Wachlując się tym pismem, wrzucił plecak na półkę, usiadł na wolnym miejscu naprzeciwko Natalii i zdjął słuchawki, które też zaraz zaczepił za kieszeń płóciennej bluzy, tę obciążoną walkmanem. Po czym wyzywająco spojrzał Natalii prosto w twarz.
Oczy miał małe, ciemne i bardzo błyszczące, o mocnym spojrzeniu, a pociągła twarz o nerwowo skrzywionych ustach wyrażała wszystko, tylko nie życzliwość.
- Skąd pan tu się wziął? - zapytała Laura, robiąc minę maleńkiego elfa, przefruwającego rankiem ponad wiosenną łąką.
- I ty o to pytasz? - Nerwus mrugnął do niej porozumiewawczo, po czym nagle zaciął usta.
- Aha! - powiedziała domyślnie Laura i też mrugnęła.
Z powodu upału wszystko do Natalii dochodziło z pewnym opóźnieniem, a kiedy już doszło - rejestrowało się w jej mózgu z dużą gnuśnością. Dopiero więc po dłuższej chwili zrozumiała sens usłyszanego przed chwilą dialogu.
- Lauro - spytała słabo - czy ty znasz tego pana?
- Ja? Tak - usłyszała odpowiedź Tygryska. - A ty nie?
Nerwus uśmiechnął się krzywo.
- Nie, my się nie znamy - rzekł, kładąc nacisk na słowie "my". - Moje nazwisko: Bratek. Imię: Filip.
- Ale dlaczego pan tu siedzi? - dopytywała się Laura dosyć natarczywie.
- A... tak... jak by to powiedzieć... odprowadzam cię, po prostu - rzekł Filip Bratek i znów do niej mrugnął. Rozparł się na kanapce, wsadził słuchawki w uszy, włączył swojego kompaktowego walkmana i założywszy na piersi szczupłe, muskularne ramiona, zaczął wystukiwać rytm palcami obu rąk.
Zupełnie możliwe - pomyślała spłoszona nagle Natalia - że facet jest zboczeńcem, a Laura, która przejawia nadmierną chyba w jej wieku życzliwość dla płci odmiennej, zawarła jakąś niewłaściwą znajomość, biedne, niewinne dziecko.
Spojrzała badawczo w twarz młodego człowieka.
Hm. Trudno powiedzieć!
Zboczeniec to może nie, ale na pewno Nerwus.
Czarna, kudłata czupryna opada na beethovenowskie czoło. Garbaty nos. Zygzakowata blizna, szpecąca policzek. Ładne ręce o mocnych palcach - paznokcie ogryzione, ale czyste. Pod rozpiętą bluzą koszulka z napisem "Salzburg". Długa stopa w czarnej tenisówce, oparta bokiem o kolano drugiej nogi, nerwowo podryguje.
Ich oczy się spotkały, co Natalia odczuła jak uderzenie. Opuściła wzrok. Matko kochana. Czy sobie tylko ubzdurała, czy też naprawdę to spojrzenie wyrażało jawną wrogość?
Przez chwilę wszyscy siedzieli w milczeniu. Megafony dworcowe zapowiedziały, że ekspres "Pomorzanin" odjedzie za chwilę z peronu drugiego. Przez cały skład pociągu przebiegło długie, hydrauliczne sapnięcie, jakiś stukot i drżenie.
- Chyba ruszamy - zauważyła Pyza radośnie.
Nerwus siedział, zasłuchany w swoją muzykę.
- Panie! Pan to już powinien wysiadać - doradziła mu życzliwie pani z myszką Miki.
- Zdążę - flegmatycznie rzekł Nerwus. Ale stopa podrygiwała mu nadal.
Natalia nie wytrzymała tego napięcia, pochyliła się lekko w jego stronę.
- Proszę się pospieszyć - powiedziała mu w słuchawkę.
Nerwus uśmiechnął się jakoś niebezpiecznie, wstał, ale nie skierował się do wyjścia. Przeciwnie. Zajął miejsce pomiędzy różową koszulką a Natalią. Pyza i Tygrysek, siedzące po obu stronach drzwi, wymieniły spojrzenia.
- Ciociu - rzekła Pyza. - Jestem głodna.
- Już? - nieuważnie rzuciła Natalia. - Poczekaj chociaż, aż pociąg ruszy.
- On już rusza! - zniecierpliwiła się Pyza.
Nerwus oparł się wygodnie o kanapkę. Miło pachniał - wodą po goleniu i - jakby - suchym sianem.
Z powodu jego niebezpiecznej i niezrozumiałej bliskości Natalię zaczęła ogarniać panika.
- Pół minuty - powiedziała w przestrzeń.
- Panie kochany - nie zdzierżyła pani z myszką. - Wysiadaj pan, bo złapią pana bez biletu i będzie kara!
- Nie złapią - rzekł Nerwus flegmatycznie.
- Ciociu - wtrąciła Pyza. - Poproszę o bułeczkę.
- Ach, Pyzo, Pyzo droga, ty wciąż o tym jedzeniu! - zawołała Laura z miną istoty, która odżywia się wyłącznie rosą i pyłkiem kwiatowym.
- Jedzenie jest bardzo ważne, moja droga - odparła Pyza z godnością. - Dla zdrowia.
- Za pozwoleniem, moja droga, ale nie najważniejsze.
- Za pozwoleniem, stul usta.
Na peronie, tuż za oknem, rozległ się gwizdek. Trzasnęły zamykane drzwi.
Natalia chwyciła Filipa Bratka za przedramię i szarpnęła.
- Ruszamy! - krzyknęła z przerażeniem.
- Co za nerwowa dziewczyna - rzekł on, krzywiąc wargi, i położył rękę na jej dłoni.
Pociąg drgnął i ruszył.
- Jedziemy! - oznajmiła Laura wielką nowinę.
- Panie, skacz pan! - nie wytrzymał pasażer w błękitnej koszuli.
- Ani myślę - rzekł Nerwus, wciąż trzymając rękę na dłoni Natalii.
Był to uchwyt niezbyt przykry, ale dziwnie stanowczy. Przekazywał jakieś ukryte napięcie. Tak jakby Nerwus coś zamierzał - myślała Natalia, która umiała wyczuwać niebezpieczeństwo, zanim się wydarzyło. Spróbowała cofnąć rękę. Bez skutku. Uścisk się wzmógł i Natalii nagle zrobiło się zimno.
- Ciociu, ale naprawdę nie przejmuj się tak - doradziła jej Laura, wyjmując z kieszonki gumę Stimorol i umieszczając ją sobie na podniebieniu. - Zupełnie zbladłaś. To przecież on zapłaci karę, nie ty.
- Nie wiadomo - rzekł ponuro Nerwus. - Nie wiadomo - po czym znienacka sięgnął wolną ręką do kieszeni i - wykonawszy niezrozumiały ruch - ze szczękiem zatrzasnął coś wokół tego nadgarstka Natalii, który właśnie przytrzymywał.
- A! - krzyknęła Natalia, a potem dopiero spojrzała.
I doznała szoku.
Tym, co obejmowało jej nadgarstek, były stalowe kajdanki. Drugą ich część Nerwus zatrzaskiwał właśnie na swojej ręce.
- Tak, Natalio - rzekł przez zaciśnięte zęby. - Uciekłaś.
Opuściłaś go. Ale ja ciebie nie opuszczę.
2.
Trudno wyraźnie zaistnieć w rodzinie, gdy jest się trzecią pośród czterech córek. W rodzinie Borejków, po okresie tłocznego i hałaśliwego dzieciństwa, nastał okres, kiedy najważniejsza zaczęła być pierworodna Gabrysia - jej pierwsze przeżycia sercowe (Pyziak), jej nieudane małżeństwo (Pyziak), jej dzieci, wreszcie małżeństwo drugie, tym razem udane (Grzegorz). Ale niemal równolegle na pierwszy plan wepchnęła się Ida, buntując się widowiskowo, uciekając rodzinie z wakacji, wyczyniając najprzeróżniejsze dziwactwa. Ledwie dorosła i ustatkowała się - już uwagę rodziny pochłonęła najmłodsza Patrycja, wdając się w piorunujący romans z Florianem i oblewając pokazowo maturę. Co do Natalii - właściwie nie miała powodów do buntu. Bardzo lubiła swoją rodzinę i swój dom i - choć nie poświęcano jej tu tyle uwagi, co innym córkom - czuła się dobrze i bezpiecznie. Być może właśnie dlatego, że pozostawała w cieniu. Były, owszem, chwile, kiedy część uwagi rodziców koncentrowała się na niej; ale zjawisko to miało na ogół miejsce z okazji totalnych klęsk naukowych, toteż Natalia wolała, by go raczej nie było wcale. A ponieważ maturę zdała z wyróżnieniem, zaś na pierwszym roku polonistyki szło jej świetnie - trzy bardziej dynamiczne siostry znów się znalazły na pierwszym planie. I dobrze. Przynajmniej nikt nie zauważył jej ostatniego kryzysu. Co prawda, zachowanie Natalii w trakcie kryzysu nie odbiegało zbytnio od jej zwykłego sposobu bycia. Nie wdawała się nigdy w spory swoich sióstr, raczej siadała cicho w fotelu i czekała, aż konflikt minie. Kiedy zaś miała okres melancholii czy apatii - spędzała go cichutko, to wklejając sobie rośliny do zielnika, to znów tonąc w lekturze, to wreszcie - pisząc swoje smutne wiersze w specjalnym zeszycie o fioletowej okładce. Nie odzywała się wtedy całymi godzinami i nie zadręczała swoimi problemami innych. Ale żyjąc tak na uboczu, nie absorbując sobą swych najbliższych, Natalia doskonale odbierała ich zmartwienia i niepokoje. Często nawet, tajemniczym sposobem, przeczuwała nastroje, wydarzenia i zamiary. Zdarzało się jej sięgać po słuchawkę telefonu, który dopiero za sekundę miał zadzwonić! Podobnie było z Nerwusem. Już na peronie wyczuła bijącą od niego aurę zagrożenia i napięcia. I proszę. Czyż nie trafnie rozpoznała niebezpieczeństwo? Faktem jest jednak, że szczegółów tego, co nastąpiło, nie byłaby w stanie nawet sobie wyobrazić: kajdanki! wyjęte z kieszeni, ot, tak sobie, przez tego szaleńca, niby jakiś breloczek - najprawdziwsze kajdanki, solidne, chyba policyjne - w każdym razie dokładnie takie jak na filmach kryminalnych!
I oto siedziała na kanapce ekspresu "Pomorzanin", skuta z psychopatą, przerażona tak, że lodowaciało jej serce. Córeczki Gabrysi, powierzone jej opiece, wpatrywały się w nią z osłupieniem i wyrazem zawodu. Pociąg nabrał szybkości i sunął teraz gładko przez zardzewiałe przedmieścia. Dwoje współpasażerów pod oknem trwało w ostrożnym milczeniu.
Natalia postanowiła działać.
- Pyszny dowcip - powiedziała słabo. - A teraz proszę mi to już zdjąć.
Nerwus spojrzał na nią z bardzo bliska, widziała jego tęczówki o kolorze ciemnego piwa, prześwietlone z boku słońcem. Ze słuchawki przy jego uchu dobiegało słabe brzęczenie muzyki organowej.
- To nie jest żaden cholerny dowcip - rzekł wrogo. - Jadę z tobą i nie uwolnisz się ode mnie.
- Ależ owszem - dzielnie odparła Natalia, której trzęsły się już ręce i kolana. - I to zaraz po przyjściu konduktora.
- Nie liczyłbym na to na twoim miejscu.
- Proszę się do mnie zwracać per "pani" - zażądała Natalia.
- Nie! - warknął Nerwus, piorunując ją wzrokiem.
I wyłączył walkmana.
Niespodziewanie wtrąciła się Laura.
- Hej, no przecież możecie być na "ty" - rzuciła pojednawczo, żując gumę. - On jest bratem pana Tunia, ciociu.
Och!...
Natalia wprost zmartwiała. Przez chwilę nie mogła wydobyć z gardła ani pisku, wreszcie odważyła się odwrócić głowę i spojrzeć na swego prześladowcę.
- Czy to jest prawda? - spytała z wyrzutem.
- Tak!!! To jest prawda!!! - eksplodował Nerwus, podrygując stopą.
- Jestem jego bratem! Czy wiesz, w jakim stanie on wczoraj wrócił?! Wolałbym tego nie oglądać!
- W jakim... stanie? - wyjąkała przerażona Natalia.
- Totalna dętka. Potraktowałaś go jak zero. A nawet gorzej!
Przejął się i co? Wieczorem wjechał pod tramwaj!!! Cinquecento - do wyrzucenia. Cud, że wyszedł z życiem. Ma nogę złamaną w trzech miejscach! Ja cię chyba uduszę, ty obłąkana samico!
- Jezusie Maryjo, rozbój! - zakrzyknęła ze zgrozą pani w różowej bluzce. - Nic się, kochana, nie bój. Ja w tej chwili lecę po konduktora!
Wstała, lecz zaraz usiadła. Noga w czarnej tenisówce zagrodziła jej bowiem wyjście.
- Proszę siadać - rzekł zimno Nerwus. - Nikt stąd nie wyjdzie bez mojej zgody.
Pani obejrzała się bezradnie.
- No, na co pan czeka? - krzyknęła, kierując swój gniew i potępienie w stronę jegomościa w błękitnej koszuli. - Czemu pan nie wstanie i nie idzie po konduktora? Panie, czy pan w ogóle jest mężczyzną?
Pan w błękitnej koszuli jednym grymasem wyraził niechęć do dyskutowania rzeczy tak oczywistych. Wyjął z teczki "Rewię Rozrywki" i oddał się rozwiązywaniu rebusów.
Natalii oczywiście zbierało się na płacz, łzy były tuż-tuż.
- Proszę pana, ale pan nie zrobi cioci krzywdy? - upewniła się naiwnie Pyza, wstając i lokując się na wprost Nerwusa. - Pan przecież tylko tak żartuje, prawda? - dopytywała się z wyrzutem, a jej rumiana, zacna twarz, o ciemnych oczach i stanowczych brwiach Gabrysi, wyrażała determinację. - Ja będę cioci bronić, w razie czego!
- Za pozwoleniem, moja droga - leniwie odezwała się Laura, która najwyraźniej miała z całej sceny mnóstwo uciechy. - Nie musisz być taka ofiarna, pan Filipek jest bardzo miły.
- Pan Filipek? Skąd wy się właściwie znacie? - jęknęła Natalia, szarpiąc okowy.
- My? - spytała Laura, wyraźnie grając na zwłokę. - Hm. Hm. Cóż.
Pan Filipek raz przyszedł do ciebie z panem Tuniem, ale ciebie nie było. Dałam im wtedy herbatki - wyjaśniła.
Natalia padła w tył, znajdując ciepłe oparcie w pluszu kanapki.
- Teraz nareszcie rozumiem swoją sytuację - powiedziała z goryczą.
- Bardzo ci dziękuję, Tygrysku.
- Cóż, dziecko istotnie zadzwoniło dziś rano - wtrącił Nerwus - obronnie; nie darmo Laura rzuciła mu przed sekundą spojrzenie wołające o pomoc. - Dzwoniła do Tunia. To jest lojalne dziecko.
Chciało naprawić to, co ty popsułaś. Ale Tunio leży w gipsie, więc dziecko powiedziało wszystko mnie. Nie powinnaś dziecka winić.
- Chciałam tylko twego dobra, ciociu - dodało dziecko serdecznie.
Pasażerowie spod okna przysłuchiwali się tej wymianie zdań dosłownie z zapartym tchem; pan, co prawda, odwrócony tyłem. Kiedy na korytarzu wagonu dały się słyszeć raźne głosy i szurgot zamykanych drzwi sąsiedniego przedziału - pani z biustem i myszką aż podskoczyła.
- O! - rzekła triumfalnie. - Konduktor idzie! Teraz, kochana, skończy się pani męczarnia.
Nerwus rzucił jej zimne spojrzenie.
- O, tak - powiedział wzgardliwie. - Wczoraj złamała życie jednemu bratu, omal go nie zabiła. A dziś wpakuje do kryminału drugiego. A cinquecento - na złom. Do niej wszystko podobne. Słusznie lud mówi, że rude są fałszywe.
Drzwi przedziału otwarto ze służbowym rozmachem.
- Dzień dobry państwu, proszę bileciki do kontroli - powiedział krzepki blondyn ze złotym zębem, ubrany w spodnie od uniformu, czapkę służbową i koszulę, opinającą zacny brzuszek, a z powodu upału rozchełstaną pod szyją.
- Panie kochany, ten młody nie posiada biletu! - naskarżyła natychmiast pani z myszką Miki.
Konduktor zwrócił na Nerwusa spojrzenie, w którym urzędowa surowość i przygana w przedziwny sposób łączyła się ze szczerym rozradowaniem.
- Aha! - rzekł tonem pełnym nadziei.
Nerwus uśmiechnął się krzywo, z wyższością.
- Mam bilet - oznajmił spokojnie i wydobył z kieszeni spodni nieduży portfel.
Żeby go otworzyć, musiał użyć obu rąk. Konduktor aż wciągnął powietrze, gdy ujrzał parę lśniących kajdanek, które łączyły nadgarstki tych dwojga.
- A! O! Proszę! Przykuł się do niej, przykuł, panie kochany! - doniosła pani spod okna, trzęsąc wyciągniętym palcem. - Męczy ją, sam pan zobacz!
- To jest jakiś psychol! - złamał swą dotychczasową dyskrecję pan spod okna. Ale zaraz na powrót dał się pochłonąć rozrywkom umysłowym.
- O co tu chodzi? - niepewnie spytał konduktor, zwracając się wprost do ofiary. Jednakże ofiara milczała, gorączkowo szukając odpowiedzi. Wobec tego konduktor przeniósł wzrok na oprawcę. - Proszę legitymację; to jest bilet zniżkowy - zwrócił się do Nerwusa tonem nieco przykrym. - Jeszcze jedno: czy pan ma jakieś upoważnienie, żeby się przykuwać do tej pani?
Nerwus, milcząc wzgardliwie, wydobył z portfela legitymację studencką oraz jeszcze jakiś papierek.
Konduktor oddał się studiowaniu obu dokumentów, rzucając co chwila badawcze spojrzenie na Nerwusa.
- Legitymacja w porządku - mruknął. - Akademia Muzyczna, hm? A to?
Cóż tu mamy? O! Agencja Ochrony "Atena"? - przeczytał ze zdziwieniem.
- Tam właśnie pracuję - wyjaśnił Nerwus wrogo.
- Czemu ten pan panią ochrania? - konduktor zwrócił się z pytaniem do Natalii. - Pani go zna?
Zapadła dramatyczna cisza.
- No? Powiedz, Natalio, powiedz - szyderczo zachęcił ją Nerwus. - A cinquecento - na złomie - dorzucił znacząco.
- To jest... mój znajomy - wyszeptała. - On tylko tak... żartuje.
- To są głupie żarty - wyraził swą opinię konduktor.
- Panie! On ją terroryzuje! - dzielnie krzyknęła pani z myszką. - Groził, że ją udusi! Dziewuszka bidna się boi powiedzieć, jak jest naprawdę! Weź no pan i coś zrób!
Konduktor popadł w głęboki namysł.
- Pan pozwoli bilecik - wymyślił wreszcie. Po raz drugi obejrzał podany mu papierek, ale nie znalazł w nim żadnego punktu zaczepienia. - Hm. No, do Gdyni. Faktycznie. Miejscówka też się zgadza.
Natalia z wyrzutem spojrzała na Laurę, która natychmiast zrobiła niewinne oczy.
- Hm, cóż... - chrząknął konduktor. - Jeżeli to są żarty... to przestań pan już żartować. Ta pani z tych żartów nie jest zadowolona. Niech się pan od niej lepiej odczepi.
- Uważam - oświadczył Nerwus - że skoro kupiłem bilet z miejscówką, wolno mi tu robić, co chcę.
- A! - rzekł konduktor, celując w niego pulchnym palcem. - I tu się pan mylisz. Nie, panie podróżny. Nic z tego. Ta pani też kupiła bilecik i ma prawo podróżować w spokoju. No, chyba że ma ochotę być skuta, bo różne rzeczy dzisiaj ludzie lubią.
- Nie mam ochoty - natychmiast odrzekła Natalia. - To niewygodnie.
- Słyszał pan - podsumował konduktor. - W tej sekundzie się pan odczepi. Panienka woli jechać z tym panem czy bez?
- Bez - odparła natychmiast Natalia.
- No i widzi pan, młody człowieku. Sytuacja powoli się wyjaśnia.
Proszę za mną, do kierownika pociągu. Będzie pan jechał w przedziale służbowym - to powiedziawszy, konduktor stanął tuż przed Nerwusem i przybrał postawę imponującą, to jest ujął się pod boki, wypinając brzuch.
Filip Bratek wstał niechętnie, zaciskając szczęki. Był wyraźnie wściekły. Wyjął kluczyk, odpiął kajdanki i uwolnił swą ofiarę.
Następnie podniósł z kanapki "Ruch Muzyczny" i ruszył za konduktorem.
W drzwiach zatrzymał się i odwrócił.
- Nie żegnaj, lecz do widzenia - rzekł złowieszczo.
I wyszedł.
3.
Musiało minąć sporo czasu, by Natalia uspokoiła się nieco. Była tak zdenerwowana, że nawet wstyd i naturalna odraza do publicznego okazywania uczuć nie były w stanie pohamować jej łez. Podczas gdy ona dyskretnie popłakiwała w chusteczkę, pod pełnym zrozumienia spojrzeniem pani z myszką i przy akompaniamencie jej współczujących westchnień, Pyza i Tygrysek zjadły większość słodyczy i kanapek przeznaczonych na drogę. Wypiły także wszystko, co było do wypicia, a więc zawartość obu bidonów oraz litrową butlę płynu gazowanego Fanta (miało go starczyć aż do Gdyni). Pan w niebieskiej koszuli tymczasem poddał się w kwestii rebusów, a natomiast zaangażował w anagramówkę, lecz i w tym mu nie wyszło, więc raptem złożył broń i zapadł w ciężki sen podobny do letargu.
Nie poruszał się i nie oddychał nawet, owiewany gorącym podmuchem z uchylonego okna. Podmuch pachniał smołą, dymem i żarem, a prócz niego wpadał także do przedziału nieustanny szum i stukot pędzącego pociągu lub też nagły, przerażający jazgot tego, który przelatywał po torze sąsiednim. Natalia, wciśnięta w kanapkę, skulona i zrozpaczona, czuła się jak potępieniec.
Mijał kwadrans za kwadransem i Natalia nawet nie zauważyła, że dziewczynki podebrały panu spod okna jego "Rewię Rozrywki" i od jednego zamachu rozwiązały mu wszystkie rebusy, nawet kołowe.
Bohatersko i bezskutecznie walcząc ze łzami i coraz głębiej zapadając w parzącą kipiel wyrzutów sumienia, Natalia myślała o sobie, że jest, zdaje się, kobietą fatalną. Co prawda, poczucie humoru i zdrowy rozsądek (obie cechy otrzymała w genetycznym darze każda z córek państwa Borejków) podpowiadały Natalii, że przyczyną wypadku niekoniecznie musiały być cierpienia miłosne, lecz równie dobrze - upał, niesprawne hamulce lub wręcz niedyspozycja motorniczego tramwaju, zaś głównym powodem obecnych mąk Tunia był z pewnością fakt utraty samochodu (najbardziej, jak wiadomo, dotkliwe dla mężczyzny i najtrudniejsze do ukojenia cierpienie). A jednak - czuła się zbrodniarką, kiedy wyobrażała sobie wszystko, co mogło się wczoraj wydarzyć biednemu Tuniowi. ("Namaścić tę drobną dłoń wszystkimi wonnościami Arabii, a wciąż będzie ją czuć..."*) ("Makbet" - William Szekspir, przekład Stanisława Barańczaka.) Och, och, och... jak mówiła lady Makbet. Mógł przecież naprawdę zginąć na miejscu w tym swoim cinquecento i żadne genetyczne upominki, choćby nie wiem jak gorliwie przywoływane, już na tę myśl nie pomagały.
Pociąg z wrzaskiem leciał przez rozpalone do białości pola, żar buchał z okna, a Natalia była w fatalnym stanie. To na pewno z upału - pocieszała się, lecz w gruncie rzeczy wiedziała, że prawdziwym powodem tego stanu rzeczy był mdlący strach, który ją ściskał bez przestanku.
Natalia bała się Nerwusa.
Panicznie.
- Ciociu, ciociu! - usłyszała nagle ze swej prawej strony.
Gwałtownie wyrwana z obszaru ponurych myśli, Natalia spojrzała na Pyzę, która stała obok, szarpiąc ją za rękę.
- Słucham.
- My idziemy do toalety - oznajmiła Pyza.
- To straszne - jęknęła Natalia.
- Co: straszne? Normalna rzecz - zdziwiła się Laura. - Naturalia non sunt turpia*, (Rzeczy naturalne nie są brzydkie [łac.]) jak mówi dziadziuś.
- Idę z wami.
- Ale po co, ciociu? To tuż za rogiem. Nic nam się nie stanie, naprawdę. A we trzy będzie nam tam ciasno.
- A potem - myk do bufetu, ciociu! - włączyła się Pyza. - Bardzo nam się chce pić. A może będą mieli i lody?
- Kochana, idź lepiej z nimi - włączyła się ostrzegawczo pani z myszką. - Samych nie puszczaj, ze względu na tego psychicznego. Ja wam tu popilnuję bagażu, spokojna głowa.
Poszły.
W toalecie, niestety, nie było ani kropli wody do umycia rąk i Natalia, która posypała ręce sproszkowanym mydłem, stała teraz z miną bardzo wydłużoną, nie wiedząc, co robić dalej. Na szczęście bystra podróżniczka Laura odkryła, że umyć się można w przybytku higieny wagonu pierwszej klasy, tuż obok. Starannie odświeżone, ruszyły więc dalej, zataczając się po chwiejnych korytarzach, ku bufetowi Wars.
- Pa, pa! - zaszczebiotała Laura entuzjastycznie, zatrzymując się w miejscu i powiewając rączką w kolejnym wagonie. Za szybą przedziału służbowego, tuż przy drzwiach, siedział Nerwus.
Bardzo zły.
Oparty o kanapkę, z założonymi na piersiach rękami i słuchawkami na uszach, siedział, podrygując stopą i rzucając zbójeckie spojrzenie na konduktora. Ten, widać już po obchodzie, tkwił naprzeciwko, zatopiony w pogawędce z kierownikiem pociągu.
Konduktor nie zwracał na Nerwusa uwagi, poklepywał kolegę po kolanie i popijał raz po raz wodę mineralną z dużej butelki.
Na widok Laury Nerwus zerwał się na równe nogi, po czym, wciąż za szybą, stanął twarzą w twarz z przerażoną Natalią. Minę miał jak uwięziony szympans.
Konduktor, który wyczuł, że coś się dzieje, odwrócił głowę do drzwi, a ujrzawszy, kto za nimi stoi, pociągnął Nerwusa z powrotem na kanapkę. Zniecierpliwiony, machnął też ręką, żeby dziewczyny przechodziły.
Zawstydzona Natalia pognała Pyzę i Tygryska przed sobą. Oczywiście - tłumaczyła sobie - nie powinna aż tak się obawiać tego chłopca.
W gruncie rzeczy nie jest on chyba zdolny do, na przykład, zbrodni.
Chyba.
Chociaż, właściwie... po czym niby się taką zdolność poznaje?
Jeśli po agresywnym sposobie bycia, po wystarczająco silnej motywacji i po skłonności do czynów gwałtownych - to Nerwus miał, można powiedzieć, całkiem sporo punktów w tabelce.
Dotarły do bufetu Wars, gdzie słaniający się z gorąca bufetowy, który pojawił się za wypchanym batonikami kontuarem, sprzedał im dwie butle wody Sprite oraz dwie porcje parówek z musztardą i bułką. Wszystko razem było bardzo drogie, ale z powodu panującego upału Natalia wyraziła słaby tylko sprzeciw wobec żądania Laury: - Ciociu, jeszcze porcyjkę! - gorąco popartego przez Pyzę.
Po spożyciu drugiej porcyjki parówek z musztardą i bułką, panienki zażądały jeszcze ciastek w czekoladzie, po czym spałaszowały je z wielkim zapałem, zapijając Spritem.
Natalię zaczęła boleć głowa.
Uchyliła okno obok wysokiego barowego stolika, przy którym siedziały. Przewiew natychmiast zerwał z niego serwetki bibułkowe i wniósł piekielny zapach smoły oraz dymu.
Natalia pomyślała, że najchętniej wróciłaby do domu. Dokładnie w tej chwili.
Ale cóż. Słowo się rzekło, bilety się kupiło, skłoniło się Bernardów do przyjazdu z Łeby i oczekiwania na dworcu w Gdyni.
Krótko mówiąc: kobyłka u płota - podsumowała swe rozważania Natalia, otarła keczup z ust Pyzy, a musztardę z podbródka Laury i już mogły wracać do przedziału. Obok przyczajonego za szybą wroga.
Kiedy dotoczyły się do przedziału służbowego, Natalia, która celowo szła przodem, pokonała newralgiczny punkt dwoma ogromnymi susami, po czym zatrzymała się i pokazała dziewczynkom na migi, że mają uczynić to samo.
Ale jej autorytet równał się zeru. Te dwie przewrotne istoty stały przed drzwiami przedziału służbowego i zaglądały do środka, nie zwracając najmniejszej uwagi na znaki, coraz bardziej rozpaczliwe, jakie dawała im Natalia.
Dopiero po chwili, gdy ona już się spociła z emocji, podeszły krokiem powolnym.
- Ciekawe, ciociu - rzekła Pyza, przekrzykując łoskot pociągu. - Pana Filipka nie ma w przedziale, a pan konduktor śpi.
- Ten drugi konduktor też zasnął - dodała Laura.
- Chyba pan Filipek nie wysiadł? - rzekła Pyza ze zmartwieniem. - Więc co się z nim stało? Nie było przecież żadnej stacji od Gniezna.
Ale to tylko ona nie wiedziała, co się stało z panem Filipkiem.
Natalia miała na to wyraźny pogląd.
Dałaby głowę, że pan Filipek siedzi w ich przedziale.
Czym prędzej podążyła do wagonu D, a dziewczynki za nią. Kiedy dotarły na miejsce, nakazała smarkulom, by zatrzymały się przy przedziale pierwszym i nie ruszały z miejsca pod żadnym pozorem (nie usłuchały jej, o czym nawet się nie dowiedziała). Sama zaś podkradła się bokiem do otwartych na oścież drzwi własnego przedziału i zajrzała ostrożnie przez boczną szybę.
Ujrzała oczywiście Nerwusa, rozpierającego się tuż obok uśpionego pana w błękitnej koszuli. Nerwus też spał! W uszach miał słuchawki walkmana, oczy zamknięte i można by sądzić, że dał się pochłonąć muzyce, gdyby nie fakt, że broda opadła mu nisko, a głowa się chwiała. Jego czarny płócienny plecak leżał ponad nim, na bagażowej półce. Przerażone spojrzenie Natalii spotkało się nagle ze wzrokiem pani spod okna. Zaczerwienione z upału, zacne oblicze o lśniącym nosie i lśniących policzkach wyrażało współczucie i oburzenie zarazem. Kobieta pokazała na migi, że bagaż, którego tak wiernie pilnowała przez ostatnie pół godziny, jest nienaruszony i bezpieczny.
A biedna Natalia, trzęsąc się ze zdenerwowania, stała w progu i nie miała zielonego pojęcia, jak powinna zachować się dalej. Czy wracać do konduktora i prosić o pomoc i opiekę? Czy cichcem zmienić wagon? Czy udać się z powrotem do bufetu i tam przeczekać czas podróży?
No, ale to by przecież nic nie dało! Nerwus też ma bilet do Gdyni!
Przecież powiedział, że jej nie opuści! I tak też, oczywiście, będzie. Nerwus wysiądzie razem z nimi i już się nie odczepi, a choćby go i nawet zgubiły, jadąc do Łeby maluchem Żeromskich - odnajdzie ją w małej mieścinie bez trudu.
Nigdy jej się nie uda pozbyć tego obłąkańca.
Natalię sparaliżowało, jak zwykle, gdy chwila wymagała decyzji.
Bała się, była zagubiona i zupełnie bezradna. Gdyby chociaż nie miała pod opieką dzieci!
Nagle pociąg zaczął zwalniać bieg, za oknami mignęła pierwsza peronowa tablica Inowrocław, a potem ukazały się zabudowania dworcowe i wreszcie - kuszące wejścia do tuneli.
Nerwus twardo spał dalej.
Zemocjonowana Natalia wspięła się na palce i zdjęła z półki swój plecak, rulon namiotu i gitarę. Wystawiła to wszystko po kolei na korytarz, a pani w różowej koszulce pospieszyła jej z pomocą, skwapliwie zdejmując z odległego miejsca na półce plecak Pyzy.
Pociąg zatrzymał się z długim, przerażającym piskiem. Natalia zmartwiała na moment, rzuciła paniczne spojrzenie na Nerwusa i uspokoiła się, widząc, że śpi on nadal, lekko pochrapując. Pani z myszką, która też zamarła, teraz skwapliwie podała Natalii plecak Tygryska.
Na Jowisza, wszystko się udało!
Pomagając dziewczynkom zejść po wysokich stopniach wagonu na peron, Natalia raz jeszcze ujrzała swoją sojuszniczkę. Zasapana postać w różowej koszulce przemieszczała się konspiracyjnie do sąsiedniego wagonu, niosąc walizeczkę i sakwojaż.
Pokiwały sobie spontanicznie i życzliwie, po czym Natalia, zebrawszy cały majdan, rzuciła się wraz z dziewczynkami w głąb przejścia podziemnego.
Smarkule, dotąd posłuszne i oszołomione, zaczęły właśnie zadawać pytania - ale Nutria uznała, że teraz nie ma czasu na nic, poza ucieczką.
Na wyjaśnienia przyjdzie czas później.
4.
Filip Bratek spał, z uszami pełnymi muzyki organowej, a obudził się dopiero w chwili, gdy ktoś, przechodząc ponad jego nogami, trącił go lekko w goleń. Niech tam. Ani myślał otwierać oczu. W głowie huczały mu jasne kaskady Cezara Francka, lecz mimo to wciąż był wściekły. Nawet we śnie - ciężkim i męczącym - wciąż i wciąż widział tę przewrotną ryżą kokietkę o uduchowionej twarzyczce i czerwonych zmysłowych ustach. Nękały go też nawracające obrazy katastrofy - tak jak ją sobie wyobraził, wysłuchawszy opowieści poharatanego brata.
Tak mu było żal Tunia! Tyle oszczędzania, taka radość przy kupowaniu, tyle frajdy ze wspólnych wyjazdów - i proszę. W jednej chwili, z winy próżnej kobiety, pozbawionej poczucia odpowiedzialności - dramat, katastrofa, brat na granicy życia i śmierci, matka w spazmach, siostra prawie mdleje. I ten Tunio nieszczęsny, wnoszony przez lekarzy, blady i podrapany (tramwaj wygniótł okno i odpryski szkła poszły prosto w kierowcę), leżący na łóżku jak żywy trup, całkowicie zrozpaczony. Teraz ma potrójne złamanie nogi (z przemieszczeniem), uraz ramienia i uraz duszy. A ona sobie jedzie beztrosko nad morze! - wiedząc już, co go spotkało.
Kiedy Filip usłyszał o tym wyjeździe dziś rano od Laury (poczciwe dziecko), miał ochotę natychmiast powiedzieć Tuniowi, z jaką to niewdzięcznicą chciał się ożenić. Ale pożałował naiwnego biedaka.
Niechaj to chociaż zostanie mu oszczędzone. Teraz jedynym celem, jaki Filipowi przyświecał, było: dopaść kokietki i porozmawiać z nią poważnie, tak by z własnej woli wróciła do Tunia lub przynajmniej odwiedziła go i spróbowała wyciągnąć swą ofiarę z depresji.
Otworzył oczy i ujrzał przed sobą półki bagażowe. Puste! Pociąg stał na stacji Inowrocław, tablica z nazwą miasta właziła prosto w okno przedziału.
Pod oknem spał oportunista w przepoconej niebieskiej koszuli. Po jego przeciwnej stronie było pusto. Znikła gdzieś ta odważna grubaska. I nie było też ryżej z dzieciakami.
Pociąg drgnął i ruszył. I właśnie w tej samej chwili Filipowi udało się skojarzyć w rozespanej głowie dwa fakty: to, że bagaże ryżej zniknęły, i to, że trzy sylwetki, z czego jedna z pomarańczową głową, ukazały się w dali, w odległości dwóch peronów i torowisk, tuż przed budynkiem stacyjnym.
To one, u licha!
Podła, podła ryża! Jednak mu zwiała!
O! To niemal zniewaga.
Gniew buchnął mu do głowy jak gorąca para. Pociąg nabierał już rozpędu. Filip porwał swój plecak, rzucił się do wyjścia.
Wyskoczył w biegu, padając na rdzawe, ostre kamyki wyścielające torowisko. Ktoś za nim wrzasnął, pociąg przeleciał z okropnym łoskotem, a Filip rzucił się ku budynkowi dworca.
Dopiero kiedy dopadł przejścia podziemnego na peronie, obejrzał się na znikający w dali pociąg. I zdał sobie sprawę, że zostawił w nim swoją radość i dumę - "Ruch Muzyczny" z własnym artykułem o organach Ladegasta.
Przeklęta ryża!
Na szczęście walkmanowi nic się nie stało. Filip osłaniał go, skacząc i padając, a płyty, które zabrał specjalnie na podróż, nosił zawsze w plecaku, w specjalnym plastykowym portfeliku ochronnym.
No, dobrze. Za nimi! Chyba jeszcze daleko nie uciekły.
5.
Natalia poprowadziła siostrzenice do dusznej hali kasowej. Jeszcze nie wiedziała, co zamierza. Cieszyła się tylko, że zdołały uciec.
To, co będzie dalej, zależy w głównej mierze od tablicy z rozkładem jazdy. Jeśli znajdzie się pociąg do Poznania - wrócą nim natychmiast. Jeśli nie - poszuka się innej rady. W każdym razie jedno wiedziała na pewno: chce do domu. Do domu! Pod skrzydła Gabrysi i pod solidny klucz patentowy. Tam jest najbezpieczniej.
A do Tunia zadzwoni po powrocie. Natychmiast po powrocie.
No, proszę. Żółta tablica z godzinami przyjazdów i odjazdów. Tak.
I co my tu widzimy?
Pociąg do Poznania odchodzi za czternaście minut!
No, czy to nie wspaniałe?
- Ciociu - odezwała się karcącym tonem Laura, kiedy Natalia odwróciła się od tablicy. - Co ty właściwie wyrabiasz?
- Postanowiłam wrócić do domu - oznajmiła Natalia niezbyt pewnie.
Stalowe spojrzenie Laury nieco ją zdetonowało. Ta mała bywała niekiedy nadzwyczajnie podobna do swego ojca, Janusza Pyziaka, człowieka, który porzucił Gabrielę.
- Chyba żartujesz - chłodno powiedziała Laura, nie spuszczając z niej wzroku.
- Ciociu, ciociu droga, a morze? - błagalnie przemówiła Pyza, załamując pulchne ręce. "Morze" przez "rz" - dodała zaraz, z błyskiem humoru.
Ta z kolei miała spojrzenie Gabrysi. To niekiedy aż zapierało dech.
- Pyzuniu - powiedziała Natalia, instynktownie zwracając się w stronę spojrzenia Gabrysi: - Zrozum. Boję się Nerwusa. Chcę wracać, bo wiem, że wakacje z nim to będzie piekło.
- Dlaczego?! - prychnęła Laura, oburzona. - To taki miły człowiek.
- Tygrysku, daj spokój. Jesteś jeszcze mała i nie znasz się na ludziach.
A ty się znasz, co? - odpowiedziały jej wymowne oczy Laury.
- Cóż, idę po bilety - zdecydowała Natalia, kierując się w stronę kas.
I nagle zatrzymała się jak wryta, a przez całe jej ciało przebiegł wstrząs.
Zobaczyła Filipa Bratka.
Zobaczyła go przez okno. Właśnie wypadł, wściekły, z przejścia podziemnego i kierował się w stronę głównej hali.
- A! - krzyknęła Natalia. - Za mną! Natychmiast!
Porwała bagaże i pobiegła do drugiego wyjścia z hali - tego, które prowadziło do miasta.
Przed dworcem, obok kiosków i budek z zapiekankami, stało kilka taksówek. Natalia podbiegła do pierwszej z nich - był to stary fiat 125 p - wrzuciła bagaże i wepchnęła siostrzenice na tylne siedzenie. Sama padła na to z przodu.
- Jedziemy! - krzyknęła do taksówkarza.
Zażywny młodzian, okropnie spocony, zwrócił ku niej swą pełną twarz i osowiałe spojrzenie i zapytał flegmatycznie: - Dokąd, dziubuś?
- Naprzód! - zawołała Natalia. - Przed siebie! Byle szybko!
Wyjrzała bocznym okienkiem, podczas gdy taksówkarz żmudnie zapalał silnik. Przez dużą szybę hali dworcowej zobaczyła zamazaną, kudłatą sylwetkę w czerni. Nerwus kręcił się po hali, kogoś wypytywał. I nagle - jak nie ruszył! Drzwi hali otworzyły się z takim impetem, że dwie kumoszki, wkraczające właśnie do środka, odskoczyły jak po uderzeniu.
Filip Bratek wypadł przed budynek dworca dokładnie w chwili, gdy taksówka Natalii wreszcie wystartowała.
6.
- Nie, no, ale coś takiego to mi się pierwszy raz w życiu zdarza - ożywił się taksówkarz, prowadząc swój dygoczący pojazd w tempie narzucanym przez rudowłosą pasażerkę. - Dziubuś, nie chcę pani martwić, ale widzę pogoń.
Natalia obejrzała się z przerażeniem. Byli już spory kawałek za terenem dworca, mknęli teraz opustoszałą w upale ulicą pośród niewysokich, szarawych domków i kamienic. Rzeczywiście - pędziła za nimi taksówka: żółty mercedes.
- Skąd pan wie, że to pogoń? - jęknęła.
- Trzyma się nas, skurczybyk. Koniec świata, no, całkiem jak na filmie! - cieszył się taksówkarz. Już ani śladu nie pozostało z jego poprzedniej ospałości. - Widziała pani? Całkiem jak z "Bullita"! - zrobił wiraż, piszcząc oponami, szczęśliwy jak dziecko. - Zaraz wyjedziemy z miasta, to przykituję i schowamy się gdzieś w lesie. I tyle nas widział.
Chwila upłynęła bez słów. Natalia gryzła kciuk i podskakiwała na miejscu, oglądając się co chwila i dysząc z emocji.
Żółty mercedes był coraz bliżej.
- Narzeczony? - spytał domyślnie taksówkarz i obrzucił Natalię ciekawym spojrzeniem. - No nic, kto się czubi, ten się lubi. Facet nas dogoni - i... ale panią wycałuje!
- Proszę milczeć - rozgniewała się Natalia. - To nie jest mój narzeczony. On mnie tylko goni i prześladuje.
- A to, kurczę, przygazujemy - rozsierdził się nagle taksówkarz. - Trup cholerny, mercedes, psia jego melodia. Myśli, że jest nie wiadomo czym. Zaraz mu, kurczę, pokażemy, kto tu lepszy.
Przycisnął gaz do dechy, bo też w samej rzeczy znaleźli się już za miastem, na obiecywanej leśnej drodze, Fiat zawył i pomknął w dal, rzężąc głośno, a Pyza zawołała: - Ciociu, ja się boję!
Lecz wkrótce taksówkarz niespodziewanie i dość raptownie skręcił w prawo i - chichocząc diabolicznie - wjechał w wielkim pędzie w leśne chaszcze, wąską, zarośniętą dróżką, ukrytą za wielkimi zaroślami tarniny.
Zatrzymał samochód pośród bujnych leszczyn i triumfalnie spojrzał na Natalię.
- Pani się obejrzy - polecił. - Zaraz będzie przelatywał jak rakieta, gówniarz, niedorajda.
Wszystkie trzy dziewczyny obejrzały się natychmiast, w samą porę, by przez tylne okienko zaobserwować żółtego mercedesa, migającego u wylotu ścieżki i gnającego dalej szosą.
- Udało się - Natalia bezsilnie padła na oparcie fotela. - No, po prostu nie wierzę. Proszę pana, teraz proszę szybko z powrotem na dworzec.
- Oj, ja bym nie radził - rzekł taksówkarz z miną Bullita. - Mnie tam wsio rawno, i tak jadę z powrotem, ale ten mercedes niedługo się pokapuje, żeśmy pryśli w bok. I co on wtedy zrobi? Proste. Też wróci na dworzec. Tak, że jest ryzyko.
- Prawda - przyznała bojaźliwie Natalia. - To my chyba wysiądziemy.
Czy tędy jeżdżą jakieś autobusy?
- PKS jeździ. Ale rzadko.
- Co tam, poczekamy - rzekła Natalia. - Pogoda śliczna, a my jesteśmy w lesie i mamy wakacje. Ile płacę?
Suma, jaką podał taksówkarz, praktycznie zlikwidowała własne zasoby Natalii. Teraz zostały jej już tylko pieniądze Gabrysi - notabene, ostatnie z tych pożyczonych, jak wiedziała.
W porywie oszczędności Natalia uznała, że trzeba jechać autostopem. Przed siebie. Jak najdalej od Nerwusa.
7.
Siedziały teraz wszystkie trzy na skraju szosy, tonąc w bezlitosnym skwarze. Słońce chyliło się, co prawda, z lekka ku zachodowi, ale lało nadal żar na omdlałe lasy. Taksówkarz odjechał, bardzo jakoś zadowolony. Było cicho, brzęczały małe, dokuczliwe muszki, czasem zabuczał trzmiel. Wyprażone w słońcu drzewa stały bez ruchu, tylko w koronach najwyższych sosen trwały słabe poszumy.
Laura czuła się okropnie.
Nie mogła myśleć, męczyły ją dreszcze i ból w kościach, była też prawdziwie, okropnie wściekła.
- Ciociu - jęczała co jakiś czas Pyza. - Pić mi się chce...
Laura miała ochotę ją uszczypnąć.
- A mnie boli brzuch! - dołączyła się buntowniczo. - I myślę, że robimy głupstwa. Gdybyś nie wysiadła w Inowrocławiu, już byśmy były w Gdyni, ciociu.
Ciotka Nutria spojrzała na nią spod rudych loków, oczy miała jeszcze większe niż zwykle, a twarz jeszcze bledszą i drobniejszą.
- Nie - powiedziała pokornie. - W Gdyni to nie. Ale w Bydgoszczy na pewno. Albo trochę dalej.
Ta potulna mina i wyraz winy w jasnoszarych oczach ciotki sprawiły chyba, że Laurze złość uderzyła do głowy.
- Cholera, cholera! - wrzasnęła. - I po co to wszystko, po co?
- Tygrys, za pozwoleniem - włączyła się oczywiście Pyza ze swoją solenną rzetelnością. - Nie drzyj się tak na ciocię, moja droga. I nie używaj słów rynsztokowych.
- Pyza!!! Za pozwoleniem!!! Nie wtrącaj się do rozmowy!!! - ryknęła Laura. Była okropnie rozdrażniona, trzęsły nią dreszcze i w dodatku właśnie zaczęło ją mdlić.
- Za pozwoleniem - wtrąciła Pyza - to nie jest żadna rozmowa, tylko ty się drzesz na ciocię. Ciociu, powiedz jej, żeby się na ciebie nie darła.
- Ja się nie drę! - wrzasnęła Laura. - Tylko ja tu nie chcę siedzieć jak głupia.
- Zaraz... pojedziemy - uspokoiła ją ze zmęczeniem ciotka. Objęła rękami kolana i położyła na tych kolanach głowę.
- Ciociu, co ci jest? - spytała Pyza.
- Chyba mi troszkę słabo - przyznała Nutria. - Nic groźnego, to od tego bólu głowy. Ja tak zawsze w upał.
- Nie zemdlejesz? - zaniepokoiła się Pyza, patrząc na nią.
- Raczej nie - odrzekła bez przekonania.
Laura spojrzała na szosę. Asfalt był tak okropnie rozgrzany, że zdawał się lśnić. Powietrze nad nim drgało. Obcy, niemiły świat.
Jeszcze tylko tego brakowało, żeby ciotka zemdlała! Wszystko jak zwykle na mojej głowie - użaliła się nad sobą Laura. - Ciotka półżywa, Pyza dziecinna, i pilnuj tu ich, człowieku, wlecz się z nimi przez ten upał. Z daleka, po lewej, mignął w słońcu metaliczny błysk. Kiedy zmrużyła oczy, dostrzegła, że zbliża się samochód osobowy.
- Coś jedzie - powiedziała ponuro.
Ciotka uniosła głowę i nieco się ożywiła.
- No! - powiedziała. - To już nas tu nie ma - podniosła się i wystawiła rękę z odgiętym kciukiem.
Śmieszne bardzo było to, że zaraz rzuciła się w tył, padając plackiem w trawę. Samochód okazał się bowiem żółtym mercedesem, gnającym jak torpeda w kierunku dworca kolejowego.
Laura, której ciotka, padając, przydepnęła rękę, była tak wściekła, że aż bliska płaczu. Zachowanie ich opiekunki stawało się coraz dziwniejsze. O, a teraz znów niespodziewanie wyskoczyła na szosę. Od strony stacji kolejowej nadjeżdżał autobus wycieczkowy ikarus, napchany gęsto dzieciakami. Na gorączkowe machanie ciotki ikarus zareagował właściwie. Zatrzymał się powoli i zaraz ktoś ze środka otworzył drzwi. Wpuszczono je z bagażami.
Ciotka podziękowała kierowcy i zaczęła się przepychać przez duszne do niemożliwości wnętrze, przeskakując przez nogi, tobołki, plecaki, ku wolnemu siedzeniu pod tylnym oknem.
Laura spojrzała przez to okno, podczas gdy ciotka i Pyza układały bagaże na półce i na podłodze.
Ujrzała w oddali żółty punkcik. Mercedes pędził z powrotem.
O rany!
- Jak dobrze nam zdobywać góry... - podjęła nudny śpiew wycieczka, na hasło rzucone przez wychowawczynię. Laura czuła, jak ten śpiew piłuje jej nerwy na kawałki. Ciotka i Pyza usiadły wreszcie i natychmiast zrobiło się jeszcze bardziej ciasno i jeszcze bardziej gorąco na tej dwuosobowej kanapce. Autobus ruszył powoli, kołysząc się na boki. Ciotka zaraz oparła głowę i zamknęła oczy. Była naprawdę zielona.
Laura poczuła lęk i coś w rodzaju osamotnienia. A co, jeśli ciotka teraz umrze? Co ona miałaby robić w takiej sytuacji z tą swoją infantylną starszą siostrą? Sama czując się, notabene, fatalnie?
Uniosła się na siedzeniu i odwróciła, by wyjrzeć przez tylną szybę. Mercedes zatrzymał się właśnie, wysiadł pan Filipek, odprawił taksówkę i ruszył w las.
Przez tylną szybę oddalającego się ikarusa Laura zobaczyła jeszcze, jak pan Filipek wypadł biegiem na szosę i ująwszy się pod boki, spojrzał za oddalającym się autobusem.
Czarna sylwetka z kudłatą czupryną zaczęła teraz maleć i maleć - ach, jaka szkoda! - wreszcie autobus skręcił i pan Filipek znikł za lasem, który nadbiegł znów z obu stron szosy jak dwie równoległe, falujące, zielono-rude kurtyny.
Ciocia chyba zasnęła. Głowa opadła jej na bok i chwiała się bezwładnie, usta się uchyliły. Autobus jechał i jechał, kiwał i kiwał, spaliny wypełniały wnętrze wozu słodkawym smrodkiem i Laurze też zaczęło robić się słabo, a nawet - ależ tak - niedobrze! Niedobrze! Na samo wspomnienie zjedzonych w pociągu parówek żołądek jej mdląco podskoczył i ścisnął się boleśnie. Na szczęście w przednim oknie ukazała się pozioma, biało-czerwona barierka. Ikarus stanął przed zamkniętą rogatką kolejową.
8.
Filip, zgrzany i czerwony ze złości, wyskoczył z taksówki w tym miejscu, gdzie kierowca dostrzegł uciekinierki - i zaraz potem już wiedział, że źle uczynił, odprawiając samochód. Czerwony ikarus zatrzymał się tu, choć nie było przystanku! Zresztą, i tak był wycieczkowy.
Chyba jasne, że zabrały się tym autobusem.
Stanął na poboczu drogi i czekał, tupiąc ze zdenerwowania oraz wściekłości. Kiedy z polnej, piaszczystej drogi wytoczył się wolno motocykl Jawa 250, Filip nieomal rzucił mu się pod koła, gwałtownie machając rękami.
Wykrzyczał przez nieustający warkot silnika, co musi dogonić i dlaczego, a informację tę poparł dla pewności żywymi gestami.
Czerwony odwłok ikarusa znikał właśnie za zakrętem. Motocyklista - porządny rumiany facet w kasku, spod którego wyzierały poczciwe oczy - natychmiast pojął wagę problemu. Wskazał kciukiem tylne siodełko i już po chwili gnali raźno przed siebie, zarzucając z lekka na zakrętach. Z warkotem minęli jakąś niedużą wioseczkę, znów wjechali w gęsty las. Powietrze gwizdało Filipowi koło uszu; mocno trzymał motocyklistę wpół. Bardzo rozsądnie, bo gdy ten zahamował ostro, Filip zdołał się utrzymać na śliskim siodełku.
Ikarus stał w całej swej krasie przed opuszczonym szlabanem, czekając na przejazd drezyny. Już Filip myślał, że złapał uciekinierki, gdy sytuacja zmieniła się całkowicie: dróżnik podniósł szlaban, przepuszczając jeszcze autobus. Lecz opuścił go zaraz potem, tak że motor musiał przystanąć i czekać na przejazd wlokącego się w żółwim tempie pociągu towarowego, złożonego z niewiarygodnej ilości pustych wagonów.
Ale jeszcze w ułamku chwili przed pojawieniem się pociągu Filip ujrzał w tylnym oknie oddalającego się ikarusa wdzięczną twarzyczkę dziewczęcą.
Była to Laura! (przemiłe dziecko) - przylgnęła nosem do zakurzonej szyby i rozjaśniła się w uśmiechu, po czym pomachała też przyjaźnie rączką.
Już je mam - pomyślał Filip z ulgą. - Już mi nie uciekną.
Tak sobie pomyślał.
Ale już następne chwile nauczyły go, że człowiek nigdy nie powinien być zbyt pewny tego, że wygrał. Zwłaszcza - z losem.
Motocyklista, zniecierpliwiony długim czekaniem przed szlabanem (pociąg nie wyglądał na taki, który by miał kiedykolwiek się skończyć) - zawinął nagle w miejscu i ruszył ostro, nie zważając na to, że pasażer coś tam słabo pokrzykuje, a wreszcie - szarpie go za ramię. Motocykl ryknął i pojechał wzdłuż rogatki, wpadł w boczną drogę koło jakiegoś drogowskazu, z wysiłkiem wspiął się na piaszczystą górkę ze ścieżką - po czym znów zjechał i zatrzymał się dopiero przed zupełnie inną rogatką.
Tu motocyklista zawiódł się w swych rachubach. Nie tylko nie zyskał na czasie (bo kiedy pierwszy pociąg jeszcze się wlókł, ze strony przeciwnej przywlókł się inny), ale ostatecznie zgubił trop autobusu wycieczkowego.
9.
Tymczasem Natalia obudziła się w dusznym wnętrzu autobusu z ohydnego, ciężkiego snu i stwierdziła, że na jawie jest jeszcze gorzej. Głowa pękała jej z bólu, przed oczami błyskały jakieś świetlne wężyki, a ręce miała zupełnie lodowate.
Przeraziła się, że zemdleje.
Autobus, wciąż obrzydliwie kołysząc i napuszczając sobie samobójczych kłębów własnych spalin do własnego wnętrza, wjechał w jakąś małomiasteczkową uliczkę i przystanął na chwilę przed skrzyżowaniem.
- Wysiadamy, wysiadamy! - krzyknęła rozpaczliwie Natalia w stronę kierowcy. Porwała bagaże, wrzuciła plecaki w ramiona dziewczynek i z pomocą pasażerów otworzyła tylne drzwi wozu.
Ufff!...
Ostatkiem sił wytoczyła się na stały ląd. Dziewczynki, gderząc i utyskując, wygramoliły się za nią.
Jak długo spała w tym autobusie? Nie miała pojęcia. Nie wiedziała też, gdzie właściwie się znajdują, lecz w tym momencie było jej to najzupełniej obojętne.
Znajdowały się, po prostu, w jakimś miasteczku. Same, bezpieczne.
Nikt ich nie ścigał, słońce chowało się już za dachy kamienic, a świeże powietrze - przynajmniej świeższe niż w autobusie - natychmiast poprawiło im samopoczucie.
Autobus znikł za zakrętem i to dodatkowo polepszyło atmosferę otoczenia. Przed nimi ciągnęła się pusta, cicha uliczka o wąskich chodnikach wykładanych starymi płytami z granitu, poprzerastanymi trawą i zielskiem. Po jednej stronie szare domki tuliły się w ciasny szereg, po drugiej zabudowa była nieco bardziej okazała: piętrowe, a czasem i dwupiętrowe kamieniczki o małych oknach i obwisłych balkonach, z których kipiały pelargonie i petunie.
Ulica prowadziła oczywiście do rynku, podobnego do wszystkich innych rynków z małych miasteczek. Pośrodku był skwer, w jednym z rogów - kościół, a wokół rynku piętrzyły się różnorakie miejskie kamieniczki i wiejskie domki, były sklepy na parterze i był, oczywiście, fryzjer. Była też restauracja, która nazywała się - jakżeby inaczej "Piastowska".
Ale nowe czasy dotarły i tutaj: wewnątrz "Piastowskiej" było bardzo czysto, zaskakująco przyjemnie i wcale nie pachniało starym piwem czy nieświeżym tłuszczem od smażenia klopsów. Pachniało różami. Duży wentylator pod sufitem owiewał niewielką salę, świeżo odmalowaną, a utrzymaną ze smakiem w kolorach białym i ciemnozielonym.
Zostawiły cały bagaż w wytwornej szatni i zasiadły w prawie pustej sali, w miłym chłodzie, muskane zefirem spod stropu. Stolik nakryty był lśniąco białym, wykrochmalonym obrusem, aż sztywnym ze świeżości. W zielonym wazonie stały białe róże, a serwetki były też zielone, z mereżką.
Ledwie usiadły, pojawiła się kelnerka, miła osoba o macierzyńskim uśmiechu i włosach blond, odziana w biel i zieleń. Natalia zamówiła coś zimnego do picia dla dziewczynek, a dla siebie - mocną herbatę. Miała nadzieję, że ukochany napój, wraz z aspiryną Bayera, pomoże jej zlikwidować ten morderczy ból głowy.
Bolała ją też noga, skaleczona w nocy. Chyba nie powinna była wkładać trampek na drogę w taki upał, kiedy w stopie miała dziurę, i to prawie na wylot!
Na szczęście, dziewczynki stały się dużo bardziej grzeczne (nawet Laura, tak dotąd nadąsana), odkąd zeszły ze strefy promieniowania słonecznego. W cichym i chłodnym pomieszczeniu siedziały teraz spokojnie, znużone, opierając głowy na rękach i w milczeniu czekając przybycia kelnerki.
Pojawiła się bardzo szybko, niosąc wyładowaną tacę. Nieszczęście chciało, że oprócz napojów niosła na tacy półmisek gorących parówek dla dwóch zgłodniałych panów przy sąsiednim stoliku. Fala tłustego zapachu podgrzanych wędlin dotarła do nozdrzy Laury i spowodowała, niestety, to, na co jej się zbierało przez cały czas podróży autobusem.
Śnieżnobiały obrus, serwetki z mereżką, talerze i talerzyki, a nawet róże - wszystko to zostało tknięte tajfunem, który dobył się wreszcie z udręczonego żołądka dziewczynki. Biedna kelnerka już sama nie wiedziała, co robić najpierw - czy ratować skręcające się w konwulsjach dziecko, czy odstawić tacę, czy wreszcie - odsuwać stół. Pomieszanie wrażeń i bodźców sprawiło, że odskoczyła po prostu w tył, potrącając sąsiedni stolik wraz z wazonem, różami oraz dwoma kuflami piwa Lech. Zawartość jej tacy natomiast przeniosła się w całości na stolik trzeci. Przy tym drugim konsumenci zerwali się z krzykiem, piwo bluznęło bursztynowymi soplami na wszystkie strony, lądując jednak głównie na obrusie.
Laura wymiotowała, Pyza waliła ją w plecy, bo jej się mylnie przypomniały zasady pierwszej pomocy w przypadkach zakrztuszeń, a Natalia miała ochotę umrzeć na miejscu, zwłaszcza że walczyła właśnie z falą własnych mdłości.
Czuła się tak źle, że zwisła w krześle, bliska omdlenia, niezdolna do czynu. Na szczęście, kelnerce minął już pierwszy szok.
Odczekała, aż Laurze przejdzie, po czym jednym energicznym ruchem kobiety, która niejedno już widziała, zwinęła cały obrus wraz z wazonikiem, różami i resztą i wyniosła to wszystko na zaplecze.
Zaraz też wróciła stamtąd z kubełkiem wody i sznurkową szczotką na czerwonym kiju. Nie zwlekając, pogodna i odpowiedzialna, zabrała się do sprzątania.
- Nic, nic, dziecko - powiedziała poczciwie, patrząc na siną i upokorzoną do ostatnich granic Laurę. - Nie przejmuj się aby.
Każdemu się może zdarzyć.
- O, Boże, przepraszam panią za to wszystko - jęczała Natalia, która teraz dopiero zdołała wydobyć z siebie głos. Po każdym jednak wypowiedzianym słowie czuła w głębi czaszki ciężkie łupnięcie bólu. - Tak myślę, że to chyba te parówki. Jadłyśmy parówki w pociągu - wyjaśniła.
- Milcz!... - stęknęła Laura, łapiąc się za usta.
- Mogły być nieświeże w taki gorąc - zgodziła się kelnerka.
Kończyła już swą niewdzięczną robotę: stół był czysty, trzy obrusy usunięte, a podłoga wymyta starannie: - Niech no pani idzie ją umyć. Koszulkę też jej trzeba zmienić, bo patrzeć na bidulkę nie można.
Natalia podążyła więc ze słaniającą się Laurą do toalety, gdzie umyła jej buzię, ręce, szyję, a także górną część tułowia. Bardzo przejęta i pałająca siostrzaną uczynnością Pyza przyniosła z szatni plecak Laury, więc można było dać nieszczęsnej świeżą koszulkę i szczoteczkę do zębów.
Laura najwyraźniej wciąż jeszcze nie umiała powrócić do siebie po przebytym upokorzeniu. Blada, sztywna i jakby obrażona, z półprzymkniętymi oczami oraz wiotkimi kończynami, pozwalała się myć, przestawiać i przebierać. Tylko zęby wyczyściła sama, wolno i słabymi ruchami.
Natalia zamierzała ją w końcu - czystą i pachnącą - wyprowadzić z toalety na salę, ale tu trafiła na kamienny opór. Laura oświadczyła, że za nic w świecie nie pokaże się tym panom, czyli że po prostu nie zamierza w ogóle opuścić toalety. Pomogła w tym ciężkim przypadku dopiero interwencja kelnerki, która zaproponowała, by dziewczynkę położyć choć na kwadrans w biurze kierownika lokalu, na wersalce.
- I wie pani co - dodała. - Niech pani patrzy, tam pod oknem siedzi nasz pan doktor i je kolację. Może jak zje, to go poprosimy, żeby małą zbadał. Bo to z dzieciakami nigdy nie wiadomo, a już nie daj Boże w podróży.
Taki był ten dobry pomysł dobrej kobiety.
Dzięki niemu właśnie w ciągu kwadransa Natalia Borejko dowiedziała się, że wyjechała pociągiem na wakacje, wysiadła w szczerym polu, jechała autostopem i pozostawała w obcym miasteczku bez dachu nad głową - w towarzystwie dziecka, którego ciepłota ciała wynosiła w chwili bieżącej trzydzieści osiem i siedem dziesiątych stopnia Celsjusza, które miało wysypkę na dłoniach, stopach i karku i które było chore na ospę wietrzną (varicella).
10.
Była już dziewiętnasta trzydzieści i ze wszystkich okien miasteczka wydobywał się głośny sygnał Wiadomości TVP, gdy Filip Bratek przyjechał do miasteczka autostopem (furgonetka hurtowni artykułów rolnych "Bogdanex"). Prawdę mówiąc, stracił już nadzieję, że odnajdzie ryżą kokietkę. Ale mimo to trwał w uporze, gdyż upór był tą z jego cech, nad którymi nie umiał zapanować.
Inną taką cechą charakterystyczną, i nie do opanowania, była wytrwałość, nabyta w ciągu długich lat nauki w szkołach muzycznych różnych stopni. A także - niechęć do poddawania się okolicznościom. Prawdę mówiąc, im bardziej okoliczności nie sprzyjały, tym bardziej Filip się upierał.
Powodowany sympatiami literackimi wczesnych lat chłopięcych (mama-bibliotekarka podsunęła mu w porę Artura Conan-Doyle'a), rozwijał w sobie latami umiejętność myślenia dedukcyjnego i rozwinął ją tak okazale, że znalazł bez trudu pracę w agencji ochrony "Atena" (nie w roli detektywa, co prawda, tylko - chwilowo - ochroniarza obiektów i mienia), zarabiając do trzech milionów miesięcznie za pilnowanie nocami magazynu.
Kiedy więc furgonetka hurtowni "Bogdanex" zatrzymała się na rynku obcego miasteczka, a kierowca oświadczył sympatycznie, że idzie teraz na piwko - Filip poczuł nagle; że jego detektywistyczny nos sygnalizuje mu, iż przerwa w podróży ma jakiś ukryty sens.
A takie przeczucia nigdy dotąd go nie zawodziły.
- Idę z panem - oświadczył, bo też miła myśl o czymś pienistym i zimnym prosto z lodówki sprawiła, że wzrosło jego pragnienie, dominując zdecydowanie nad falą przeczuć. Lecz zarazem jakaś nieokreślona aura tego ryneczku, może nawet termiczny ślad w powietrzu albo rodzaj nieuchwytnej odmiany nastroju powiedziały mu, że ryża tu była - i że jego poszukiwania mogą tu zostać uwieńczone powodzeniem.
Poczuł wyraźnie, że jest na tropie.
I bez dalszych namysłów poszedł za kierowcą do restauracji "Piastowska".
W restauracji był komplet gości; widocznie wszyscy mieszkańcy miasteczka pod koniec tego upalnego dnia poczuli pragnienie. Wolny był tylko jeden stolik, lecz gdy się do niego zbliżyli, przechodząca właśnie kelnerka powstrzymała ich słowami: - Oj, chwileczkę, przepraszam, nie zdążyłam jeszcze nakryć.
Wróciła zaraz, niosąc kostkę białego, wykrochmalonego obrusa oraz wazonik z kwiatkami. Popatrzyła podejrzliwie na blat, obejrzała go nawet pod światło, nim rozłożyła obrus.
- Przepraszam - tłumaczyła się, strzepując białe płótno i nakrywając nim stół. - Zabrakło mi, musiałam posłać po nowe do magazynu. Ale tu dziś były cuda! Trzy obrusy zapaprane za jednym zamachem!
- A co się stało? - spytał uprzejmie towarzysz Filipa.
- A! Była tu taka młoda z dziewczynkami. Jedna się pochorowała prosto na stół, a dwa inne stoły...
- Młoda?! - zelektryzowało Filipa. - Ruda?!
- No. A skąd pan wie?
- Znajoma - rzekł Filip, hamując podniecenie.
- No. Istna marchewka. Ta mała miała gorączkę. Ospa wietrzna.
- Właśnie ich szukam - oznajmił Filip. - Co za traf. A dokąd poszły?
- Noclegu szukać.
- Jest tu jakiś hotelik?
- A nie, nie ma.
- Dom turysty? Motel?
- Motel jest, koło szosy, ale to dla TIR-owców, wątpię, żeby tam poszła, jeszcze z chorym dzieciakiem.
Filip już o nic nie pytał. Wiedział, że i tak ją znajdzie.
Uspokoił się, wypił małe piwo, zjadł na kolację podwójną porcję parówek z musztardą i keczupem, a po wyjściu z "Piastowskiej" pożegnał szofera furgonetki.
One gdzieś tu są - myślał, stojąc już samotnie na rynku. No? Dokąd mogła pójść dziewczyna wredna, ale wyraźnie dobrze wychowana, z namiotem oraz dwojgiem dzieci i gitarą?
Poszły gdzieś w las, biwakować. Nie ma tu przecież hotelu.
Czy uszły daleko?
Nie. Dziecko wymiotowało i ma gorączkę.
Rozejrzał się, stojąc przed "Piastowską", z rękami wspartymi o biodra.
Z czterech narożników rynku odchodziły cztery uliczki. Jedna z nich, pochyła i obsadzona starymi lipami, zaczynała się tuż obok białego kościoła o dwu wieżach. Pozostałe trzy były już mniej malownicze.
Założyłby się, że poszły tą z lipami.
Bez dalszych namysłów pomaszerował w tamtą stronę.
Łagodna pochyłość jezdni, brukowanej kocimi łbami, za pierwszym zakrętem zmieniła kąt; teraz droga opadała skosem ku rozległym zielonym polom. Znad dalekiego, obrysowanego lasami horyzontu wylewał swe fiolety budzący się wieczór. Porykiwały krowy, brzękały wiadra. Na jasnym jeszcze niebie wisiał okrągły lampion księżyca. Zaraz za ostatnimi domkami ulicy, po prawej stronie, wyrosła nagle za zakrętem ciemna ściana lasu, spoza której dobiegały dalekie okrzyki; przez pnie sosen jaśniała tafla jeziora.
Filip nieomylnie skierował się w tę stronę. Bez namysłu ruszył piaszczystą, wydeptaną leśną ścieżką i nie rozglądał się nawet przez chwilę, kiedy dotarł na miejską plażę. Gromada tubylców zmywała tu z siebie ślady całodziennego trudu, czyniąc przy tym wiele zgiełku. Wysoki i czysty jak dźwięk oboju głos jakiegoś dzieciaka zawisł nagle nad tymi wszystkimi dźwiękami, tak tajemniczo jak w kwartecie F-dur Mozarta. Pogwizdując małą kadencję z Adagia, Filip poszedł dalej dróżką, biegnącą wśród zarośli samym brzegiem jeziora.
Muszą być gdzieś tu. Na pewno nie uszły zbyt daleko. Będą opodal miejskiej plaży - dla bezpieczeństwa, ale zarazem w odległości wystarczającej dla samotnej pannicy z gitarą. Taka osoba unika zgiełku, rzecz to znana. Będzie sobie popiskiwała romantycznie i fałszywie przy ognisku, z dala od profanów.
Ścieżka wychynęła z zarośli i mała łysinka pośród trzcin pozwoliła Filipowi wyjrzeć swobodniej na jezioro.
Aha! Po lewej las wysuwał jęzor piasku, który jasnym, długim trójkątem wrzynał się w gładką powierzchnię wody. Od strony lądu zamykała go ruda kolumnada sosen, łącząca się niepostrzeżenie z gąszczem szuwarów. Za szuwarami, na górce, nienaturalną barwą wyróżniła się płócienna, niezgrabna budka o załamanej krawędzi.
No. Już je miał. Mały, szafirowy namiocik dwuosobowy, rozbity w dobrym miejscu, ale kompletnie po partacku.
Zadowolony z siebie, z uczuciem myśliwskiej satysfakcji, Filip podszedł ścieżką jeszcze kawałek, a potem, obserwując złamane gałązki i ślady na zdeptanych trawach, odnalazł bez trudu drogę, jaką uciekinierki przedostały się na cypel. Poszedł tym tropem, zieloną gęstwiną, aż do miejsca, pokrytego złożami zeszłorocznych liści buków, gdzie sączyło się przejrzystym pasemkiem leśne źródło.
Nad źródłem rozkładała wszerz sękate konary niska, rozrośnięta sosna, Filip wdrapał się na nią natychmiast i zajął dogodną pozycję obserwacyjną w rozwidleniu trzech gałęzi, plecami opierając się o czwartą.
Był o kilka metrów powyżej piaszczystego cypla.
Tak jak przewidywał, punkt obserwacyjny był świetny: widział i namiot, i teren tuż przed nim, aż do jeziora. Laura leżała na zewnątrz, na karimatce, okryta kocem, a druga dziewczynka pomagała ryżej w urządzaniu wnętrza namiotu. Oczywiście szło im to beznadziejnie i po amatorsku.
- Ciociu... - powiedziała Laura słabo. Jej głos słychać było bardzo wyraźnie. Wszędzie panowała już cisza, woda odbijała wiernie żółtawe niebo z rumieńcem przy zachodniej stronie. Wciąż było bardzo gorąco, ale od jeziora napływały wilgotne zapachy, czasem słaby powiew przyniósł lekkie muśnięcie ochłody. Noc będzie na pewno pogodna i ciepła.
Zaszurało płótno i Natalia na czworakach wylazła z~ namiotu.
Ubrana była w kostium kąpielowy i jej biała skóra świeciła z daleka na tle ugrowego piasku. Wyprostowała się i - rozcierając plecy - podeszła do Laury.
- Czy my tu zostaniemy na długo? - zapytała Laura jękliwym głosem chorego dziecka.
- Poczekamy, aż poczujesz się lepiej - znużonym głosem odpowiedziała Natalia. - Lekarz powiedział, że masz tylko leżeć - w dobrze przewietrzonym pokoju. Więc leżysz. W najlepiej przewietrzonym ze wszystkich.
Laura nie podjęła żartu.
- Dlaczego ja muszę tu być?! - powiedziała z rozdrażnieniem. - Dlaczego wysiadłaś z pociągu? Dlaczego musimy wciąż uciekać?
- Tygrysku, już mówiłam.
- A, nie, nie mówiłaś.
- No, to chciałam powiedzieć, ale nie było kiedy. Wydarzenia potoczyły się zbyt szybko.
- To powiedz teraz. O co chodzi? Dlaczego tak uciekasz? Co zrobiłaś panu Tuniowi?
- Ależ nic nie zrobiłam panu Tuniowi - dosyć ostro odpowiedziała Natalia. Podła, ryża kłamczucha.
Z namiotu wylazła druga dziewczynka, ubrana w bikini.
- Tygrys, nie męcz cioci - powiedziała ostrzegawczo.
- To ciocia mnie męczy! - odparła Laura ze złością. - Jestem chora, moja droga, a popatrz, w jakich warunkach leżę. Gdyby nie ciocine zrywy, już bym była nad morzem.
- Nie, jeszcze nie - wtrąciła ryża, wyraźnie pełna poczucia winy.
Spojrzała na zegarek. - Właśnie wymiotowałabyś na plecy Bernardowi, w maluchu jadącym przez Lębork. A w Łebie czekałyby cię takie same warunki jak tutaj: namiot na piasku. - Nie wierzę. Ciocia Kłamczucha wzięłaby mnie do domu.
- O, moja droga, a po co ona miałaby cię brać do domu? Żebyś jej zaraziła bliźniaki? - wtrąciła Pyza.
- Proszę, zmierz gorączkę - powiedziała ryża. - I chodźmy już spać. Jutro poczujesz się pewnie lepiej, to wrócimy do Poznania.
- Nie, ciociu kochana, nie wracajmy - wmieszała się gorąco Pyza. - Tu jest tak prześlicznie. I mamy nareszcie prawdziwe wakacje. Mnie to wcale nie przeszkadza, że nie jestem nad morzem.
- Pyzuniu, mama na pewno będzie wolała mieć Laurę przy sobie - powiedziała ryża tonem przepraszającym.
Filip wiedział już wszystko. Mógłby spokojnie zwinąć żagle i wracać do Poznania, po czym tylko czekać ich powrotu. Ale nie miał pewności, czy ryżej nie strzeli do głowy jakiś nowy wspaniały pomysł. Znał ją już trochę i wiedział, że zdarzyć się to może w każdej chwili. Miała talent do posunięć nieprzemyślanych. Narwana i tyle. Nie, nie. Już on tu lepiej zostanie. Prześpi się pod gołym niebem, a jutro, gdyby ryża na przykład zarządziła wyjazd nad morze - on ją po prostu zmusi do powrotu. Tuniowi należy się od niej przynajmniej rozmowa, jeśli już nie dobre słowo; w końcu, chodzili ze sobą tyle czasu, mógł przypuszczać, że ta dziewczyna ma dla niego trochę serca.
Złość go zebrała na nowo, gdy tak o niej myślał. Już zapomniał, jaka jest wredna, patrząc na nią tak z góry, spoza gałęzi. Już widział to tylko, że jest zgrabna i cała w piegi, że porusza się z wdziękiem, choć nieporadnie i że ma miły, jasny głos. Musiał sobie dopiero przypomnieć, że ta kokietka ma głęboko podły charakter.
- Zaczyna mi się wysypka na brzuchu - dobiegło spoza gałęzi ponure wyznanie Laury.
- Na twarzy też - pocieszyła siostrę Pyza. - Ale malutko. Nie martw się, to tylko kilka dni, a potem już będziesz wyglądała tak jak ja.
- Boże! - powiedziała Laura grobowo.
- Na początku to okropnie swędzi - ciągnęła Pyza swe pouczenia. - Ale nie wolno drapać.
- Nie posiadam się z radości - stwierdziła Laura.
- Bo jak będziesz drapać, to się rozjątrzy i zostaną dzioby.
- Jakie dzioby, moja droga, o czym ty mówisz. Nie mówi się dzioby, tylko blizny, za pozwoleniem.
- Dzioby! I będziesz dziobata.
- Nie będę! Ciociu, powiedz jej, że ja nie będę dziobata!
- Bez tego ani rusz - uparła się Pyza. - Jeśli oczywiście będziesz drapać.
- Nie będę. Ciociu, powiedz jej, żeby mnie nie straszyła, bo ja zaraz zacznę wymiotować.
- Trzydzieści siedem - powiedziała ryża, wyjmując termometr spod ramienia Laury. - No widzisz? Już ci spada. To nie jest bardzo ciężka choroba, więc staraj się być dzielna.
Filip zsunął się cicho po pniu sosny. Postanowił rozbić swój własny biwak pod bukami, koło źródła.
- My teraz idziemy się kąpać - słyszał głosy zza drzew. - Bądź grzeczna i przez chwilę poleż spokojnie.
- Kąpać się!? A ja co, a ja mam tylko patrzeć?!
- Przecież nie będziesz się kąpać z gorączką!
- Przecież mi spadła!
- Ale jeszcze nie całkiem.
- To wy się też nie kąpcie! - wrzasnęła Laura ze łzami w głosie.
- Za pozwoleniem, moja droga, nie bądź psem ogrodnika.
Rozległy się radosne popiskiwania Pyzy i rześki plusk wody. Głosy niosły się po wodzie czysto i wyraźnie. Filip, stanąwszy pod bukami, spojrzał z wysoka na jezioro. Od trzepoczących się przy brzegu dwu ciał rozchodziły się po różowej powierzchni kręgi blasku. Pyza chichotała głośno, kiedy Natalia polewała jej plecy i mydliła uszy. Czystość i siła dźwięku, jasność i ostrość obrazu sprawiły, że Filip stał długo, nie wiedząc, że się uśmiecha.
Wreszcie kiedy one tam, w dole, wykąpały i Laurę, bolejąc nad ewentualnymi skutkami jej uporu, Filip im pozazdrościł. Rozebrał się do kąpielówek i wymył wspaniale w źródełku, a raczej w kryształowej kałuży. Potem rozłożył sobie karimatkę na grubej, sprężystej warstwie wyschłych liści bukowych. Wyjął z plecaka zeszyt, nałożył słuchawki i włączył walkmana, po czym legł pod tym butelkowozielonym sklepieniem. Słuchał Toccaty d-moll, patrząc w nuty. Za dwa tygodnie miał koncert w farze. Prawdę mówiąc, powinien teraz grać bez ustanku, a nie uganiać się po Polsce za niedoszłą narzeczoną brata. No nic. Jeden dzień wakacji dobrze mu zrobi. Niechby i dwa. Jutro, najdalej pojutrze, wróci do ćwiczeń.
Wróci z ryżą i dziewczynkami, oczywiście.
Tak musi być.
11.
Gabrysi było nieswojo.
Sama w domu, po raz pierwszy od tak dawna, mogła się pocieszać co najwyżej ubogą w słowa, lecz bogatą mimicznie konwersacją z Motylem.
To jednak było trochę mało, zważywszy, że Gabrielę dręczył niepokój; irracjonalny, oczywiście, ale dręczył.
Przed półgodziną bowiem zadzwonił Tunio.
- Tu Antoni Ptaszkowski - rzekł ponuro. - Czy zastałem Natalię?
Gabriela początkowo próbowała owinąć swe słowa w bawełnę taktu i po prostu nie udzielić Tuniowi precyzyjnej odpowiedzi. Ale, przyciśnięta przez niego, wyśpiewała jednak, że Natalia postanowiła wyjechać (pytanie Tunia, jakie padło w tym momencie, brzmiało: - Z kim?!). Powstrzymała się jednak od podawania dalszych szczegółów. Zresztą, Tunio zaraz odłożył słuchawkę, gorzej! - on nią trzasnął z dużą siłą i teraz Gabriela martwiła się, co by to miało znaczyć i czy przypadkiem nie nawarzyła jakiejś kaszy.
Było już po dziesiątej i niepokój Gabrieli wzrastał. Dlaczego jeszcze Natalia nie dzwoni? "Pomorzanin" dojechał do Gdyni punktualnie (właśnie sprawdziła w informacji kolejowej). Powiedzmy - dziesięć minut zajęło im wysiadanie i dochodzenie z peronu do pierwszego lepszego automatu. Powiedzmy, że automat był zepsuty i że szukały innego. Dobrze, to niech będzie i pół godziny, zważywszy, że powitanie z Żeromskimi też mogło być długie i burzliwe, co, oczywiście, zależało od tego, czy Bernard był akurat w bardzo oratorskim nastroju. Ale nawet gdyby podsumować wszystkie minuty i kwadranse - wychodziło, że już w tej chwili powinna Nutria stać przy aparacie.
Telefon zadzwonił przeraźliwie.
- Halo! - krzyknęła. Synek, leżący obok niej i bawiący się własną nogą, roześmiał się serdecznie, słysząc to jej zawołanie. - Halo?
Z daleka napłynął zamazany i ginący w trzaskach głos Anieli Kowalik, po mężu Żeromskiej.
- Gaba? Słuchaj, co się stało?
- A co się stało? - przeraziła się Gabriela. - U mnie nic się nie stało, a u ciebie?
- U mnie też nic, ale myślałam, że u ciebie coś się stało. Bo twoje dziewczyny nie przyjechały.
- Co?! Ale co się stało?!
- To ja się ciebie pytam, co się stało, ty stara wariatko.
Zadzwoniłyście, że mamy być na dworcu, no to jesteśmy.
"Pomorzanin" przyjechał, już przed półgodziną, a ich nie ma. - Ależ to niemożliwe - zdenerwowała się Gabriela. - Pojechały na pewno! Wagon D, miejsca trzydzieści trzy, cztery, pięć. Boże, no chyba mi ich nikt nie porwał?
- Ich? Na pewno nie - uspokoiła przyjaciółkę Aniela. - Dobra, to ty denerwuj się dalej, ale nie za bardzo. Ja idę wypytać konduktora, może coś wie. Oni tu jeszcze stoją.
- Zadzwonisz?
- To chyba jasne.
Gabriela odłożyła słuchawkę i bezwładnie opadła na poduszki, czując, że serce wali jej jak młot, a ręce się trzęsą. Oto przeżywała na jawie swój stary koszmar senny, nawiedzający ją od pierwszych chwil macierzyństwa. To z powodu tego koszmaru tak bardzo nie lubiła rozstawać się z dziećmi. Nawet na trochę. W tym śnie wszystko było dokładnie tak jak teraz: nogi nie chciały jej nieść albo tkwiła w jakiejś jaskini i nie mogła się wydostać - a tymczasem jej dzieci ginęły, odjeżdżały, ktoś je krzywdził, bił albo wywoził. Przerażający sen kończył się zawsze wtedy, gdy zdołała krzyknąć. Wtedy zaraz się budziła i biegła do pokoju dziecinnego, żeby na własne oczy ujrzeć, że wszystko jest w porządku, dotknąć ciepłego czółka i popatrzeć, jak spokojnie śpią.
Ale dziś nie było sposobu, żeby się z tego obudzić.
Gabriela była dzielną, wesołą i normalną kobietą.
Problem polegał na tym, że świat wokół niej stawał się coraz bardziej nienormalny.
To dlatego bała się oglądać dzienniki telewizyjne.
I dlatego miała wciąż uczucie, że czemuś jest winna. Nawet wtedy, gdy komuś pomagała; wtedy może nawet jeszcze bardziej, bo jej się zdawało, że oszukuje sumienie.
Jestem naprawdę w złej formie - pomyślała teraz chłodno, starając się utrzymać w ryzach. - Nie mam przecież jeszcze żadnego powodu, żeby się o nie bać. Spokojnie. To wszystko przez tę głupią chorobę, niech ją szlag jasny trafi. To przez to, że jestem sama w domu.
Niewiele myśląc, złapała stojącą obok (specjalnie w tym celu postawioną) szczotkę i trzykrotnie walnęła nią w podłogę.
Podłoga w jej pokoju była zarazem sufitem w kuchni sutereny. Tam, w mieszkaniu przejętym po Ogorzałkach, przepięknie odremontowanym i urządzonym, mieszkała obecnie Ida z Markiem Pałysem. Odkąd się tam wprowadzili, kij od szczotki był w ciągłym użyciu, bo nikomu się nie chciało latać o byle co do sutereny. Mareczek miał co prawda pomysł, by przeprowadzić kabelek i podłączyć się w ten sposób do Borejkowskiego numeru, ale - jako mężczyzna bardzo zapracowany - nigdy jakoś nie miał czasu, by się zająć realizacją tego projektu.
Nie minęła chwila, jak Ida, w uroczym szlafroczku opinającym się z lekka na jej wypukłym brzuszku, wpadła do swego dawnego pokoju, powłócząc kapciami.
- Co jest? Gorzej ci?
- Zdecydowanie - odparła Gabriela i zreferowała siostrze całą sprawę.
Ida siedziała na skraju łóżka, wlepiając w siostrę zielone, skośne oczka. Jej miedziane loki były ściągnięte gumką na samym czubku głowy, a także wilgotne. Widać kąpała się przed chwilą.
- Co za historia - powiedziała z irytacją. - Czuję w tym pazurek najdroższego Tygryska.
- Nie opowiadaj - obruszyła się Gabriela. - Nie rozumiem, dlaczego wy wszyscy zawsze podejrzewacie najpierw Laurę, i to z reguły o najgorsze rzeczy.
- Hm!... - powiedziała znacząco Ida i poruszyła nosem, zaciskając jednocześnie usta. Była to jej stara mina, tak zabawna, swojska i kochana, że w Gabrieli nagle puściły wszystkie zabezpieczenia.
- Boję się - wyznała, obejmując gwałtownie siostrę i wtulając nos w jej szlafroczek.
Sama się zdziwiła swoim uczynkiem, ale nie zdziwiła się za to Ida.
Ostatnimi czasy role się odwróciły - najstarsza siostra, taka zawsze silna i pewna, istna opoka dla całej rodziny, stała się po urodzeniu Motyla jakby słabsza, szukająca wsparcia. Być może - pomyślała Ida, poklepując czule łopatkę Gabrysi - powodem była jej choroba, pierwsza w życiu, ale za to poważna, choroba, która spadła na ten okaz zdrowia zupełnie niespodziewanie. Ida, która z roku na rok stawała się coraz lepszym lekarzem (laryngologiem, owszem, ale z zacięciem ogólnym), czuła, że stanowi teraz dla Gabrysi autorytet.
I miała rację. W oczach najstarszej siostry Ida, która w swym stanie błogosławionym prezentowała się pięknie i imponująco, bardzo zyskała na powadze. Wyprostowana i zdecydowana, Ida ze swoimi szybkimi, stanowczymi ruchami i inteligentnym, sceptycznym spojrzeniem budziła respekt i zaufanie. Wypukły brzuszek zdawał się być bagażem przypadkowo doczepionym do jej eleganckiej, zgrabnej sylwetki. Traktowała też ten bagaż z należną uwagą, lecz bez roztkliwiania się, wciąż zajęta na swoich dwu posadach - w klinice i w przychodni - i z głową przepełnioną problemami naukowymi.
- Pokaż nogę - powiedziała rzeczowo.
- Zauważyłam, że w naszym domu nie ma dnia, żeby jedna siostra nie oglądała drugiej siostrze jakiejś nogi - zadowcipkowała Gabrysia, ale jej uśmiech szybko zmarkotniał. - Boże kochany, gdzież się ta Nutria podziała?
Jakby w odpowiedzi telefon zadzwonił właśnie wtedy, gdy Ida z uwagą rozwijała bandaż elastyczny, krępujący nogę Gaby. Odruchowo podniosła słuchawkę i przycisnęła ją brodą do ramienia, mówiąc: - Słucham, laryngologia - ale Gabriela natychmiast wyrwała jej tę słuchawkę, wołając: - No? Aniela?
Ida ze spokojem przycisnęła klawisz loudspeakera i głos Anieli rozbrzmiał z wielką mocą w całym pokoju.
- No, ja! - krzyknęła Kłamczucha. - Słuchaj, jest faktycznie heca, ale tylko mi się nie zdenerwuj!
- Mów, no! - zażądała Gabriela, której nagle zrobiło się słabo.
- Konduktor pamięta Nutrię i dwie dziewczynki. Słuchaj, ale naprawdę się nie zdenerwuj... Jakiś facet, jadący w tym samym przedziale, przykuł się do Natalii kajdankami.
- Czym?!... - krzyknęła Gabriela.
- No, kajdankami. Konduktor go wyprowadził i trzymał w swoim przedziale, ale facet mu zbiegł! Gaba - tylko się nie denerwuj - on miał też bilet do Gdyni i też nie dojechał. Musieli chyba wysiąść gdzieś razem po drodze. Konduktor obudził się przed Bydgoszczą i już ich w przedziale nie było. Bagażu też nie.
- Ależ to jakiś koszmar - zaczęła Gabriela, lecz Ida, która słuchając, nawykowo sprawnymi ruchami robiła Gabrysi opatrunek, włączyła się teraz do rozmowy: - Aniela, czy ty aby w pełni odpowiadasz za to, co mówisz? Bo to brzmi jak nowelka sensacyjna.
- Mówię ci tylko to, co mi powiedział konduktor - oburzyła się Aniela. - Aha, jeszcze jedno. Natalia powiedziała konduktorowi, że facet jest jej znajomym. Zapamiętał jego nazwisko z legitymacji Akademii Muzycznej: Filipiak Bartek. Facet jest z Poznania.
- Czy to wszystko, co konduktor wie? - spytała Ida.
- Ano wszystko.
- To cholernie niewiele. Ale zawsze coś.
- No, ja myślę, że całkiem sporo. Kulturalny chłopak z Akademii Muzycznej. Nutria po prostu wdała się w jakiś przelotny romans...
- Dobra, dobra, nie nawijaj - przerwała jej Ida. - Wracajcie do domu i dziękujemy. Zadzwonimy do Łeby, jak tylko coś będzie wiadomo - wydała dyspozycje, jednocześnie smarując nogę Gabrysi żelem z heparyną. - Zjedz antybiotyk - przykazała siostrze, po czym zawinęła bandaż na nowo, szybkimi, zgrabnymi ruchami.
Ledwie to zrobiła, już Gabrysia wzięła na ręce Motylka i mocno go do siebie przytuliła. Ida zmierzyła ją rozumiejącym wszystko spojrzeniem i powiedziała oschle: - Dawaj go; ja ci go wykąpię. Aha, i będę spała u ciebie. Mareczek i tak ma dyżur do rana. Tylko mi tu nie jojcz całą noc. Rano mam wolne, to polecę do Akademii Muzycznej i zapytam, co to za Filipiak i gdzie go szukać. O Filipiaku tośmy jeszcze w tym domu nie słyszeli, co? Ale spokojna głowa. Już ja go dostanę, gagatka.
Ida była naprawdę dobrym lekarzem. Była też naprawdę dobrą siostrą. W godzinę później po nerwach i strachu już nie było ani śladu. Niemowlę, wykąpane i poddane miłej gimnastyce wieczornej, suche i nakarmione, spało rozkosznie we własnym łóżeczku dosuniętym do otwartego balkonu. A Gabrysia, której kazano zapić vibramycynę mocnym naparem z melisy, zapadła w spokojny sen bez koszmarów. Ida poświstywała przez zęby i przez nos jednocześnie, śpiąc na kozetce obok. Poświstywała, bo spała na wznak, a spała na wznak, bo miała wewnętrzne przekonanie, że tylko w tej pozycji wygodnie jest młodemu Pałysiątku. Wyprostowana, z dłońmi symetrycznie rozpostartymi na wyniosłym brzuszku, Ida śniła, że buszuje po ciemku pośród wysokich paproci, w których kryje się jej siostrzenica Laura, cała w żółte i czarne pręgi. Apogeum poświstywania przypadło na moment, kiedy Ida złapała właśnie Laurę i waliła ją soczyście grubą gałęzią po tyłku.
12.
Wciąż jeszcze nie było naprawdę ciemno. Jezioro świeciło metalicznym blaskiem, który dobywał się jakby spod powierzchni.
Niebo było ciemnoszare, po zachodniej stronie rozjaśnione do barwy liliowej. Gwiazdy wysypały dość obficie, a księżyc był po prostu wielkim, rudym jak zardzewiałe żelastwo, dyskiem.
Na samym końcu piaszczystego cypla, tuż nad wodą, Natalia wyżłobiła dość głęboki krąg przeciwpożarowy. Pośrodku umieściła ustawiony w stos chrust, a na podpałkę przeznaczyła większą ilość szeleszczącego, gorzko pachnącego zielska, którego całe łany, wypalone tygodniami bez opadów, otaczały jezioro i las.
Dziewczynki naznosiły też kawałków kory sosnowej i zeschłego igliwia. Zachwycone, dorzucały do ognia to chrustu, to zielska, to znów podpalały cienkie patyczki, którymi następnie kręciły młyńca w powietrzu, produkując fontanny iskier lub czerwone, ogniste kółka czy ósemki.
- A to jest, moje drogie, bylica - zauważyła nagle Natalia, oglądając w świetle ognia długie łodygi i liście pokryte srebrzystym meszkiem. - Bylica piołun, Artemisia absinthium. O, powąchajcie, jak to pachnie - roztarła garść zielska i podsunęła siostrzenicom.
- Uhm, znam ten zapach - powiedziała Laura tajemniczo.
- Przecież to wszędzie rośnie. To chwast - zauważyła Pyza z rozczarowaniem. - A nazywa się Artemisia?
- Magiczne ziele - wyjaśniła im Natalia, po czym palnęła się w czoło. - A! To mi coś przypomina! Przecież to jest noc świętojańska! O, nie przypadkiem właśnie dziś znalazłyśmy bylicę - dodała z rozmarzeniem, wciąż rozcierając liście i wdychając ich zapach. - W wigilię świętego Jana było w zwyczaju palić ogniska.
Dziewczęta śpiewały, opasywały się bylicą i wrzucały ją do ognia.
- A po co? - zainteresowała się Laura.
- Żeby bydło było zdrowe - wyjaśniła Natalia i parsknęła śmiechem na widok rozczarowanej miny siostrzenicy.
- Tylko dlatego? - spytała Pyza.
- No, chodziło też jeszcze o wzajemność w miłości.
- Skąd ty to wszystko wiesz, ciociu?
Natalia nareszcie poczuła się nieco pewniej w towarzystwie swych siostrzenic.
- Czytałam Herbarz Polski Marcina z Urzędowa - wyjaśniła. - W tę noc puszczano też wianki na wodę. Zdaje się, że jakoś sobie można w ten sposób powróżyć. Aha, i w noc świętojańską zakwita oczywiście kwiat paproci. Tak mówią podania ludowe.
- To właśnie dziś zakwita? - ożywiła się Laura, ale obejrzawszy się na tajemniczy, ciemny las pełen szelestów i dziwnych łopotów, straciła ochotę do poszukiwań. - Zrobię sobie przyjemny wianuszek i puszczę go na wodę - oznajmiła zastępczo.
- To ja też - pospieszyła Pyza, która nigdy nie mogła być gorsza.
Ożywione, zaczęły pleść wieńce z bylicy, to znów rozcierały ją i sypały do ognia. Natalia tymczasem wydobyła gitarę i cichutko sobie brzdąkała, nucąc pod nosem, a kiedy Pyza zwróciła jej uwagę, że w programie nocy świętojańskiej przewidziane były, jak sama mówiła, śpiewy dziewcząt, Natalia nie dała się długo prosić.
- Mam coś w sam raz - powiedziała. - Ze Snu nocy letniej Szekspira. To jest piosenka elfa. Napisałam do niej muzykę.
Niech nie syczy w trawie żmija,
Niech się jeż zaszyje w norze,
Niech jaszczurka też omija
Naszej monarchini łoże...
- Od razu będę się bała spać w namiocie - ogłosiła Pyza.
Nad zieloną jej pościelą
Snuj melodię, Filomelo:
Luli, luli, luli-li...
Niech jej strach
Nie dręczy w snach,
Niech spokojnie sobie śpi
Dobrej nocy, luli-li...
- Mój wianek zasuwa jak rakieta! - wrzasnęła Pyza. - Musiał trafić na jakiś podwodny prąd, psia jego melodia!
- Mój twojego przegoni w mgnieniu oka, moja droga - oznajmiła Laura, popychając cichcem swoje estetycznie uwite kółeczko z bylicy, do którego przytwierdziła maszt z patyczka i żagielek z chusteczki ligninowej. - Poza tym, proszę cię uprzejmie, byś nie wyrażała się tak wulgarnie.
- Czy ja się wyrażam wulgarnie, moja droga?
- Tak, moja droga, wyrażasz się jak taksówkarz.
- Ciociu, powiedz jej!...
Natalia pokręciła głową, nie przestając śpiewać:
Niechaj pająk precz ucieka,
Niech nie krzyczą nocne ptaki,
Niech trzymają się z daleka
Czarne żuki i ślimaki...
(Wszystkie cytaty ze "Snu nocy letniej" w przekładzie Stanisława Barańczaka.)
- i tak sobie śpiewała, ciesząc się lekkością, z jaką jej głos płynął po tym pustkowiu, ponad jeziorem, i zastanawiając się, dokąd też doleci. Na wodzie ślizgały się długie, złote błyski, zapach palącego się piołunu komponował się pięknie z wonią płonącej żywicy sosnowej. W tym czasie wyścig wianków zakończył się ich odpłynięciem w strefę mroku, toteż pozostał nierozstrzygnięty, a Pyza i Laura, pogodzone, zasiadły przy ogniu.
- Jesteśmy wiedźmy z Makbeta - oświadczyła Laura, sypiąc do ognia znaczne ilości ziół.
- Ich było trzy - przypomniała Natalia, przerywając śpiew.
- No, właśnie. Przecież mówię.
- Hu-hu, żeby nas tak teraz mamusia widziała! - z zadowoleniem powiedziała Pyza.
I w tym momencie Natalię zmroziła myśl okropna.
- O, nieba - wyszeptała z przerażeniem. - Przecież ja nie zadzwoniłam do domu!
Zapadła cisza. Nastrój natychmiast się zmienił. Szczerze mówiąc - diabli go wzięli. Dziewczynki patrzyły na nią z potępieniem, w milczeniu. Ich oczy lśniły mocno w czerwonym świetle ogniska, ocienione rozwichrzonymi suchymi wiankami.
- Oj, moja droga ciociu... - odezwała się w końcu Laura. - Kiedyż ty wreszcie spoważniejesz?
- Biedna mamusia - dodała łzawo Pyza. - Ona się będzie tak bardzo niepokoić!
- A co to dopiero będzie, jak ciocia Kłamczucha zadzwoni z Gdyni, że nas tam nie ma? - delektowała się Laura, dodając zaraz: - Będzie naturalnie istne pandemonium, jak mawia dziadziuś.
Natalii się wydało, że w głosie Tygryska dał się wyczuć lekki odcień uciechy. Ale odegnała tę myśl, jako zbyt już niską.
- Mam pomysł - powiedziała nerwowo. - Właźcie do namiotu i śpijcie. Ja polecę do miasteczka i spróbuję znaleźć jakiś telefon.
- O, nie!!! - pisnęły chórem wiedźmy z Makbeta, a Laura dodała: - Nie zostawisz chyba chorych małych dziewczynek samych w lesie?!
- Z jaszczurkami, żmijami i pająkami - dodała, oglądając się nerwowo Pyza.
- Więc chodźmy razem - jęknęła Natalia, myśląc o torturach, jakie zadała Gabrysi. - Ale już. Jest prawie północ. Jezu, to okropne, wasza mama tam pewnie odchodzi od rozumu.
- I to przez swoją własną siostrę - uzupełniła Laura, a Pyza jęknęła płaczliwie: - Ja tam się boję. Ja tam przez ciemny las o północy nie idę.
- Post mortem est nulla voluntas* (Po śmierci nie ma już przyjemności [łac.]) - dodała Laura, której w samą porę przypomniał się jeden z ulubionych kawałków dziadziusia.
- To co robimy? - spytała jak dziecko.
- Czekajmy do rana - zadecydowała Laura. - Rano będzie lepiej. Nie będzie żadnych duchów. I tak dalej.
- Duchów i tak nie ma - zapewniła ją Natalia. - No, chyba że u Szekspira - i obejrzała się mimo woli, bo z bukowego lasu, jakoś tak z bliska, ale i z wysoka, dało się wyraźnie słyszeć ostre trzaśnięcie nadeptywanej gałązki oraz głuche stęknięcie.
- Tak, duchów nie ma, nie ma! - wystąpiła z twierdzeniem Pyza, która właśnie w wielkiej trwodze zaciskała pięści. - A to, co ja słyszałam, to był pewnie puszczyk. One tak wyją.
Dreszcz przeleciał nagle po plecach Natalii. Przykry, wstrętny dreszcz, mrowienie całej skóry, tak jakby ktoś jej się właśnie przyglądał z tego ciemnego lasu. Nerwus!... Gdyby nie to, że z całą pewnością zgubiły go przed tym szlabanem, mogłaby dać teraz głowę, że on tu się gdzieś czai. Czego to człowiek nie potrafi sobie wmówić!
- Spokojnie, spokojnie - powiedziała. - Jako stara turystka zapewniam was, że duchy po prostu nie istnieją.
- To co ja teraz widzę? - spytała dramatycznie Laura, a Natalia aż się wzdrygnęła: dziewczynka wlepiła wystraszone oczy w zwiewny biały kształt, który wolniutko sunął ponad wodą.
- To Oberon, król elfów - wyjaśniła lekko Natalia, a Laura, zawiedziona, burknęła: - A właśnie, że to dym z ogniska.
- Tak, już dogasa - powiedziała Natalia. - "Duchy przedświtowej pory wracają na cmentarze. Duchy inne, te, które mają groby niegościnne przy dróg rozstajach albo na dnie morza, dawno już legły w robaczywe łoża..."* ("Sen nocy letniej".) - Ciociu!!! - wrzasnęły wiedźmy z wyrzutem.
- Duchy są tylko u Szekspira - odrzekła, śmiejąc się Natalia. - Chodźmy wreszcie spać.
- Jeszcze nie! Jeszcze nie jest całkiem ciemno!
- Bo właśnie mamy przesilenie letnie. Na półkuli północnej będzie to najdłuższy dzień w roku.
- Ciociu - rzekła Pyza nabożnie. - Jesteś bardzo mądra.
- Bardzo - dodała Laura identycznym tonem, a przecież Natalia natychmiast poczuła się nieszczęśliwa, jak zwykle wtedy, gdy ktoś z niej jawnie drwił.
- Chodźmy spać - rzuciła, nie dając nic poznać po sobie.
Stulonymi rękami zaczerpnęła wody z jeziora i zalała pełgające płomyki. Potem, dla pewności, zadeptała je jeszcze nogami.
- No, gotowe. Czy któraś chce siusiu? To proszę do lasu...
- Nie!!! - zakrzyknęły w trwodze dziewczynki i dały nura do namiotu.
Natalia raz jeszcze pochlapała wodą ognisko, odeszła, po czym wróciła, by sprawdzić, czy na pewno zgasiła ogień. Poszła do namiotu, lecz po chwili znów była przy ognisku i polewała je wodą, dla zupełnej pewności.
13.
Właściwie, mógłbym ja pójść do tego telefonu - pomyślał Filip, słysząc narzekania z cypla. - Gdybym znał jej numer, oczywiście.
Ale go nie znał. Nie znał nawet nazwiska ryżej Natalii. Wtedy, gdy brat wziął go ze sobą do jej domu, bez uprzedzenia skręcając wprost z ulicy Roosevelta w chłodną czeluść bramy jakiejś wielkiej kamienicy, Filip zupełnie nie wiedział, dokąd idą. Więc też nie zwrócił uwagi, jaka to tabliczka - słabo zresztą czytelna - zdobi drzwi na wysokim parterze.
Nie było wtedy w domu nikogo poza dziewczynkami i ich babcią.
Gdzieś w tle przesunął się nieśmiało łysy, flegmatyczny okularnik, ale zaraz wyszedł, wynosząc ze sobą stos teczek i papierzysk. W gruncie rzeczy z całej tej wizyty Filip zapamiętał przede wszystkim gąszcz znajomych książek - często w tych samych, co u niego, wydaniach - na licznych regałach oraz to, że starsza pani, która w kuchni ucierała marchewkę, słuchała przy tym z radia drugiej arabeski Debussy'ego. Czekając na Natalię, która miała zaraz przyjść (ale nie przyszła, co teraz, gdy Filip już nieco poznał jej dziwaczną naturę, bynajmniej go nie dziwiło), zagrali sobie w karty z Laurą (zaprezentowała nie tylko biegłość w grze, lecz i świetne maniery oraz prawdziwy talent towarzyski; miłe dziecko).
Szkoda, że ryża przestała śpiewać.
Piękna była ta kołysanka: melodia powolna i magiczna, bardzo oryginalna, choć w zasadzie prosta. Miałby ochotę jeszcze jej posłuchać i uważniej prześledzić. Z zaciekawieniem słuchał też głosu ryżej; jak wiadomo, głos, zwłaszcza w śpiewie, zdradza o człowieku bardzo wiele. Ten był czysty i chłodny, niezbyt dobrze wyszkolony, a więc tym bardziej czytelny. Co ciekawe, przy niewinnej jasności podszyty był ciepłą, ciemną melancholią. Taką właśnie słychać czasem u Marii Callas i nie jest to wynik jej wirtuozerii, tylko cecha osobowości. Tyle że osobowość Marii Callas jest niesłychanie dramatyczna. Ryża nie z tych. Jej głos był w gruncie rzeczy nieśmiały i czuły. Dziwne.
Te komplikacje oraz kontrasty ujawnione w śpiewie zrobiły na Filipie wielkie wrażenie. Ale ani przez chwilę nie sądził, że jest niedyskretnym podglądaczem i podsłuchiwaczem. Przeciwnie! - czuł się świetnie. Miał poczucie, że robi coś ważnego i dobrego dla Tunia, że pilnuje troskliwie jego najważniejszych spraw. Że wręcz nie spuszcza z oczu tej sprawy, o którą Tuniowi chodziło najbardziej.
I że lepiej poznaje tę negatywną postać - tę femme fatale, która narobiła w życiu Tunia takiego spustoszenia.
Bo jak się kogoś lepiej pozna, to łatwiej go zwalczać.
Otóż to.
Już więcej nie zaśpiewała. Szkoda. Wielka szkoda. Dziewczynki poszły spać, mocno wystraszone. Usłyszały, niestety, jak stęknął, kiedy mu się wydawało, że nastąpił w ciemności na walkmana. (Na szczęście, była to tylko sucha gałąź). Ryża oczywiście musiała je nastraszyć jeszcze bardziej. Cóż za perfidna istota. Jak większość kobiet, nawiasem mówiąc.
Długo gasiła ognisko, potem patrzyła na dym, snujący się ponad powierzchnią wody. Stała przez dłuższą chwilę bez ruchu, jej wiotka sylwetka rysowała się wyraźnie na tle srebrnego jeziora.
Cisza była taka, że słyszał, jak westchnęła. Wzdychaj, podła - wzdychaj teraz.
Chciała potem wejść do namiotu, ale dziewczynki zaczęły narzekać, że im duszno, więc powiedziała, że posiedzi trochę przed namiotem i żeby się nic a nic nie bały.
Jeszcze jakiś czas kotłowały się w namiocie, psykały i uciszały się wzajemnie, wreszcie wszystko ucichło.
Rzecz dziwna, nie było wcale ciemno. Niebo wciąż jeszcze promieniowało tym utajonym blaskiem. Wzrok bez trudu rozróżniał wszystkie kształty. Świecił wielki, niebieskawy księżyc i jezioro wyglądało jak kałuża rtęci ukryta za czarnymi pionami sosen.
Filip widział każdą trawkę i każdy listek, oświetlone jakby reflektorem. Nie wszystkie też ptaki spały - w drzewach coś się ruszało, coś szeleściło, popiskiwało, nagle przeleciała sroka, skrzecząc obiecująco, coś zahukało za lasem. Potem przez jaśniejącą tarczę śmignęły błyskawicznie trzy nietoperze. I przez cały czas powietrze aż się trzęsło od grania świerszczy i żab.
Ryża wstała sprzed namiotu i wlokąc za sobą koc, poszła znów na cypel, na skraj wody. Rozłożyła tam sobie legowisko i siedziała teraz po turecku z głową opartą na rękach, nieruchomo wpatrując się w wodę. Wyglądała, jakby odprawiała czary. Gdzieś we wsi, za jeziorem, daleko, zaczął ujadać pies, szczekał tak długo, aż ochrypł.
Ryża położyła się na kocu, oparła brodę na złożonych rękach i wciąż się gapiła na jezioro.
Rzeczywiście, było na co. Księżyc lał potoki blasku, które woda wchłaniała i przetwarzała w blask odmienny, ruchliwy i rozproszony.
Tym świerszczom chyba odbiło. Filip był pewny, że cykają wszystkie naraz, w jakimś niesłychanym unisono.
Jakie to dziwne, że oboje patrzą na to samo, oddychają tym samym ciepłym powietrzem, słyszą te same dźwięki - a nie odczuwają tego samego. Czy ona nawet nie przeczuwa, że on mógłby być tu, tak blisko?
Nie. Leży już długo bez ruchu. Pewnie usnęła.
Miał wielką ochotę iść tam do niej, cicho, na palcach, i zobaczyć, jak ona sobie śpi. Podła. Jak sobie tonie w tym śnie pozbawionym wyrzutów sumienia.
Ale zamiast tego zszedł z plecakiem do źródełka. Napił się wody, czerpiąc ją dłonią (smakowała dziwnie, ni to ziemią, ni to roślinami), znów ochlapał kark i plecy, starając się nie hałasować. Niewiele to pomogło, noc była gorąca. Położył się na karimatce koło źródła, bo mu się zdawało, że tam jest najchłodniej. Podłożył ręce pod głowę i wpatrzył się w małe gwiazdki, słabo świecące przez liście buków. Miał jeszcze ochotę włączyć sobie przed snem Bacha, ale nagle poczuł, że woli słuchać lasu. Poza tym wallkmana i płyty schował już do plecaka, a plecak ukrył pod warstwą liści. Nie chciało mu się już odgrzebywać tego kopczyka. Powieki mu ciążyły, w głowie coraz bardziej się kręciło.
Słabiutki powiew przyniósł zapach piołunu i dymu. Filip założył ręce pod kark i patrząc w gwiazdy, słuchał tej wielkiej, głębokiej nocnej ciszy, nasyconej żywymi dźwiękami. Wychwytywał dla zabawy to nagły okrzyk perkoza, to pisk nocnego ptaka, krótki łopot pośród liści czy daleki stukot pociągu - i wyobrażał sobie, że zapisuje ten dźwięk na papierze nutowym. W którymś momencie nuty - plącząc się i przepychając - ułożyły się same, każda na swoje miejsce i Filip zrozumiał, że śpi. Przez sen pożałował, że nigdy nie zagra melodii, w którą się nuty złożyły.
Nad bukami cicho przeleciała sowa, przenikliwymi, żółtymi oczami zajrzała w twarz śpiącego - Filip zamamrotał z oburzeniem, rzucił się we śnie i ułożył bokiem, z policzkiem wtulonym w szeleszczące bukowe liście. Przyśniło mu się, że obok, gąszczem paproci, przemknęła jakaś lekka, złośliwa istotka, całkiem przezroczysta, a w chwilę później - że ktoś go szybko pocałował miękkimi, słodkimi, czerwonymi ustami; więc gniewnie zaprotestował przez sen.
Spłoszona sowa pofrunęła dalej, bezgłośnie machając wielkimi skrzydłami. Daleko za jeziorem zaszczekał pies, plusnęła woda przy brzegu.
- Nie, nie - zamruczał sennie Filip i stoczył się z posłania na liście.
I spał dalej, już spokojnie.
A Ziemia pod nim kręciła się, oddychając razem z nim. Księżyc toczył się po niebie jak lustrzana piłka i oblewał go całego tajemniczym światłem, z coraz to innej strony.
Na wschodzie niebo pojaśniało i natychmiast odezwał się pierwszy poranny ptak.
24 czerwca - piątek
1.
Natalia obudziła się od tego radosnego szczebiotu, bo ptak przeleciał dokładnie nad jej głową. Otworzyła oczy i ujrzała kępę leśnego sitowia, którego długie liście pokryte były rosą. "Ta sama rosa, która poprzednio na pąkach krąglała sznurem wypukłych, połyskliwych pereł..."* ("Sen nocy letniej".) Natalia zbliżyła usta do najdłuższego z liści i spiła kilka apetycznych kropel.
Nad sobą zobaczyła jaśniejące niebo koloru gołębich skrzydeł.
Bardzo powoli szybowała po nim cienka, zwiewna jak pióro, seledynowa chmurka.
Zegarek Natalii wskazywał czwartą. No, to już koniec nocy świętojańskiej. Prawdę mówiąc, zupełnie się nie wyspała. Kręciło się jej w głowie, bolały ją plecy. Spała wprost na ziemi? - jak to możliwe, przecież położyła się na podwójnie złożonym kocu. Musiała chyba się rzucać przez sen. Czy śniło się jej coś złego? A, nie.
Nie. Przecież śnił się jej Oberon, przezroczysty i leciutki.
Płynął nad wodą, robiąc miny i rzucając jej uwodzicielskie spojrzenia.
Ptaki śpiewały jak szalone, cała pijana radością życia orkiestra symfoniczna. Na wschodzie pokazało się słońce! - niebo tam już poróżowiało. A co do chmurek, to ta seledynowa była jedyną i ostatnią.
Znów będzie piekielny upał - stwierdziła Natalia, podskakując w miejscu i robiąc kilka skłonów. - Co robić, efekt cieplarniany. To aż nie do wiary - spędziła noc nad samą wodą, leżąc na gołej ziemi, i nie czuła ani trochę chłodu! Pewnie już w tej chwili było ze dwadzieścia stopni.
Pić jej się chciało okropnie. Wczoraj wieczorem gorączkująca Laura wyżłopała większość płynu Sprite, więc Pyza zadowoliła się ostatnimi łykami na dnie butli. Dla Natalii nie zostało już nic, ale pominęła to milczeniem, żeby dziewczynek nie zawstydzać. Teraz wargi miała spieczone, w gardle sucho. Nie będzie przecież spijać własnymi ustami rosy w promieniu kilometra ("Ja zbieram właśnie rosę, by przy uchu każdego z kwiatów przypiąć perłę bladą... "*) ani pić wody z jeziora! Tam, po drodze, pod bukami, było przecież takie czyściutkie źródełko.
Przechodząc obok namiotu, zajrzała cicho pod uchyloną płachtę.
Dziewczynki spały smacznie, rozłożone na całej podłodze. Laura oddychała powoli; więc chyba nie miała gorączki. Jej buzia była zwykłego, bladawego koloru, tylko że, niestety, w cętki. Strasznie ją obsypało przez noc.
Natalia wyjęła z plecaka menażkę i poszła w stronę buków. Zanim się dziewczynki obudzą, ona już zdoła przyrządzić i nawet przestudzić herbatę. Lepiej, żeby nie piły nieprzegotowanej wody, co by na to Gabrysia powiedziała!
Na myśl o siostrze Natalia znów poczuła szarpiące wyrzuty sumienia. Biedna, pewnie całą noc przesiedziała przy telefonie.
Zaraz po śniadaniu - postanowiła Natalia - trzeba iść do miasteczka i zadzwonić do domu.
Słońce strzeliło w nią poprzez zieleń swoim pierwszym, długim promieniem i trafiło ją prosto w oko, właśnie w chwili gdy Natalia się pochylała, odgarniając zwisającą nisko gałąź. Błysk oślepił ją na moment, zanim zanurkowała pod buki.
A kiedy się wyprostowała pod ich jasnozielonym sklepieniem - zastygła jak żona Lota.
Tuż przy szemrzącym, przejrzystym źródełku, wachlowany zielonymi pióropuszami paproci, na grubym posłaniu z rudych liści leżał - jak w bajce - piękny półnagi młodzieniec.
To zobaczyła w pierwszej chwili.
W następnej chwili rozpoznała w pięknym półnagim młodzieńcu tego odrażającego psychola Nerwusa i pot ją oblał całą z przerażenia. O niebiosa! Niewiele brakowało, żeby w niego wdepnęła!
Nogi się pod nią ugięły.
No, proszę. No, proszę. Wyczuła go przecież! Był, był tu w nocy - a ona w jakiś niesamowity sposób wyczuła jego obecność.
Ale jakim cudem on je wytropił i dogonił? O co temu człowiekowi chodziło?! Dlaczego tu się przyczaił i obserwował je z ukrycia?
Jak pies obserwuje tropione kaczki.
Boję się go - pomyślała, lecz w tejże chwili musiała przyznać, że sama się zwodzi. Nie bała się tego uśpionego przy źródle chłopca, który wyglądał jak Ateńczyk w Śnie nocy letniej, beztrosko rozciągnięty wśród liści, prawie zrośnięty z ziemią. Bała się zbzikowanego Nerwusa z pociągu, tego, który miał spojrzenie zbója, tego, który obnosił żałobę po cinquecento i prześladował niewinnych ludzi, przykuwając się do nich kajdankami. A ten tu przecież wyglądał jak zupełnie inny człowiek.
Miał taką miłą twarz, pogodną i ładną. Bez śladu tej charakterystycznej dla Nerwusa złości, bez tego mrożącego serce, nienawistnego grymasu, bez śladu napięcia. Pomiędzy czarnymi brwiami nie było już tej srogiej kreski, wszystkie mięśnie były łagodnie odprężone, a otwarta dłoń o obgryzionych paznokciach, odwrócona wnętrzem do góry, bezbronnie i ufnie spoczywała wśród liści.
A na nagiej piersi pięknego młodzieńca, jak małe, pulsujące zielone serce, siedziała dorodna żaba rzekotka i wlepiała w Natalię przezroczyste żółte oczka. Brakowało jej tylko złotej korony, doprawdy.
Czy powinna teraz pocałować żabę, żeby Nerwus znikł na zawsze i pozostawił tu, na bukowym posłaniu, tylko tego pięknego młodzieńca - swoje prawdziwe "ja"? Czy może raczej powinna pocałować od razu śpiącego młodzieńca?
Lecz w tym punkcie jej myśl się urwała, bo na sośnie wrzasnęła sroka. Śpiący poruszył się nagle.
Natalia bała się nawet mrugnąć. Za to żaba skoczyła w dal - i znikła.
Młodzieniec powoli podniósł ciężkie powieki i spojrzał prosto na Natalię.
I uśmiechnął się do niej z rozmarzeniem.
Po czym oczy znów mu się zamknęły. Spał.
2.
- Ale, ciociu, ale wytłumacz mi, o co chodzi - denerwowała się Laura, biegnąc za Natalią przez las. Pyza dzielnie maszerowała z tyłu, uginając się pod ciężarem nieforemnego plecaka. - Ale dlaczego ty nie mówisz ani słowa, tylko uciekasz i uciekasz...
- Ciociu! My się boimy! - dodała Pyza z taką mocą, że Natalia wreszcie przystanęła.
No, dobrze. Spokojnie. Odbiegły już taki kawał od źródełka, mogą chwilkę odpocząć. Zresztą oto i plaża, a za nią pierwsze domki tej stromej uliczki z lipami... Spokojnie. Tylko spokojnie.
Kiedy przystanęła, od razu rzuciła się jej w oczy znaczna dysproporcja w bagażach dziewczynek. Usiadła więc natychmiast na ławce pod sosnami, pomalowanej na lśniący błękit, i zajęła się najpierw oględzinami, a następnie przepakowywaniem plecaków.
Zwijały biwak w takim pośpiechu, że Laura, oczywiście przez nieuwagę, wepchnęła część swoich rzeczy do tobołka Pyzy. A namiot!
Wielkie nieba, Natalia sama złożyła go tak niedbale, że prawie się nie mieścił w pokrowcu. No, ale jak go miała składać, kiedy ręce się jej trzęsły, była w dziwnej panice, uciekała, nie wiadomo przed czym. Dziewczynki, wyrwane ze snu o tak wczesnej porze, były potulne i otępiałe, pierwsze pytania zaczęły zadawać dopiero po upływie kwadransa, kiedy już gnały przez las.
- No, to co się stało? - dopytywała się teraz podejrzliwie Laura, cała w cętki. Dobrze, że jeszcze nie przejrzała się w lusterku.
Dopieroż będzie lament.
Natalia dociągnęła rzemyk plecaka.
- Zobaczyłam ducha - odrzekła po krótkim namyśle.
Spojrzały po sobie.
- Przecież duchów nie ma, poza Szekspirem - przypomniała jej Pyza i ziewnęła serdecznie.
- Oczywiście, że nie ma - dorzuciła z wyższością Laura.
- O! No, to co ty widziałaś wczoraj? - odwzajemniła się jej Nutria.
- To był dym.
- Już mi się tak nie wydaje - oświadczyła Natalia. - Lepiej znikajmy z tych okolic. Czy wiecie, że jesteśmy całkiem blisko Kruszwicy i Gopła? To bardzo starosłowiańskie okolice. W dodatku ta noc świętojańska! Dzieją się wtedy różne dziwne rzeczy.
Nie doceniła Laury.
- To są w większości zabobony - oznajmiła. - Jesteś pewna, ciociu, że nie wystraszył cię raczej jakiś człowiek?
- Człowiek? Jaki człowiek? - zarumieniła się Natalia.
- Na przykład ktoś taki - rzekła Laura dobitnie, patrząc jej prosto w oczy swym stalowym spojrzeniem - jak pan Filipek, powiedzmy sobie.
O, mój ty Boże kochany. Ja się nie nadaję na opiekunkę tych dzieci - stwierdziła w duchu Natalia. - Przecież taka Laura ma mnie po prostu za nic. Ona jest i silniejsza, i bardziej dorosła, i bardziej trzeźwa niż ja. Nie umiem wydawać jej poleceń. A ona sobie ze mnie kpi. No dobrze, ale przecież muszę przynajmniej spróbować!
- Teraz musimy zadzwonić do Poznania - powiedziała, siląc się na stanowczość i mimo woli naśladując ton swej siostry Gabrieli. - Wyobrażam sobie, jaką noc spędziła wasza mama. Włóżcie plecaki.
Ruszamy.
Była godzina piąta z minutami, miasteczko wyglądało jeszcze na mocno zaspane. Wszędzie panowała błoga cisza, mury kamieniczek i domków różowiały w słońcu, a nad wszystkim górowały oświetlone złociste wieże kościoła. Na samym początku wyboistej uliczki w niskiej oborze przytulonej do starej, ceglanej zagrody wiejskiej ktoś brzękał wiadrami i dogadywał: - Ho! Namknij się, stara!
Natalia zapukała uprzejmie w drewniane wrota obory.
Przez chwilę nic się nie działo, jeśli nie liczyć faktu, że pewien gruby trzmiel uwiązł właśnie w różowym kwiecie malwy. Natalia stała, przyglądając się wysiłkom trzmiela, gdy drewniane skrzydło u wejścia odchyliło się i z obory wyjrzała brązowoskóra, pomarszczona babcia w białej chustce wiązanej pod brodą i białym fartuchu. Na widok obcych zajaśniała gościnnym uśmiechem i wytarła ręce ścierką.
- Dzień dobry - odezwała się grzecznie Natalia. - Przepraszam bardzo, gdzie tu jest najbliższy telefon?
Babcia spojrzała na nią z zaskoczeniem zacnymi, błękitnymi oczętami.
- A, bo ja wiem, gdzie by tu był. Pewnie na poczcie, ale to dopiero po ósmej.
- Czy nie ma w mieście jakiegoś automatu?
- Nie ma, nie. Był w rynku, ale chłopaki poszarpali.
- A którędy dojdziemy do stacji kolejowej?
- My tu stacji nie mamy. Jest PKS.
Natalia powoli traciła otuchę poranną.
- Proszę pani... My chcemy jechać do Poznania. To którędy mamy iść do przystanku PKS-u?
- A tędy, tędy, ciągle przez las i do szosy. A mleczka świeżego się nie napijecie? Prościutko od krowy.
- O, bardzo chętnie, co, dziewczynki? Jak to miło z pani strony - wzruszyła się Natalia i z wdzięcznością spojrzała na gościnną starowinkę.
Dziewczynki wymieniły spojrzenia i poglądy.
- Prosto z krowy. Rarytas - zauważyła Pyza, oblizując usta.
- W dzisiejszych czasach zdecydowanie rarytas, moja droga - zgodziła się Laura.
- I nawet jeszcze z pianką! - zapewniła je staruszka, zachęcona zapewne wdzięcznym spojrzeniem Natalii (która była wręcz oczarowana jej czysto ludzką, życzliwą troską).
Nie minęła chwila, jak babcia poprosiła je do tonącego w kwiatach ogródka, posadziła za drewnianym stołem wśród ostróżek i margerytek i postawiła przed nimi trzy kubki świeżego mleka.
- Dwie dychy za kubek - poinformowała twardo, kiedy wypiły już do dna, z największym zresztą smakiem.
Natalia, która na te słowa straciła mowę oraz szereg złudzeń co do natury ludzkiej, potulnie wysupłała sześćdziesiąt tysięcy złotych i - pod ironicznym spojrzeniem Laury - wręczyła je staruszce. Lecz mina jej się wyciągnęła tak wyraźnie, że babcię ruszyło sumienie.
Na odchodnym wręczyła dziewczynkom po wąziutkim miniwafelku w złotym, lśniącym jak lusterko, opakowaniu.
- Na osłodę - wyjaśniła, zamykając za nimi zieloną furtkę.
Odchodząc, widziały, jak z zapałem ogląda banknoty pod światło.
3.
Oczywiście, ciotka Nutria, która oszalała jeszcze w domu, nie przestawała zdradzać objawów szaleństwa i w plenerze; Laura wiedziała to doskonale i najzupełniej bezstronnie. Wczoraj wieczorem dziwaczność ciotki sięgnęła zenitu: chciała biegać o północy po ciemnym lesie, pośród zastępów duchów, upiorów i wilkołaków! - o których oczywiście wiadomo doskonale, że istnieją jako takie, czego dowodem ich nieustanna obecność w literaturze i filmie. Natomiast wmawianie Laurze, że to, co słyszała wczoraj w krzakach, nie było głosem pana Filipka, można było w chwili obecnej uznać za rozbrajającą naiwność.
To, że uciekają znów przed panem Filipkiem, dawało się rozpoznać po dziewczęcym popłochu, w jaki ciotka znów wpadła. Myślałby kto, że ją pan Filipek udusi! Zabawny żarcik z kajdankami wydał się jej - widać wstępem do jakiejś prawdziwej zbrodni. Nie dość, że narobiła rabanu, popłakała się przy ludziach (haniebne) i wpakowała pana Filipka w kłopoty, to jeszcze musiała wyskakiwać z pociągu przed czasem, gnać gdzieś przez niebezpieczne lasy i narażać biedną mamusię na okropne zdenerwowanie!
Idąc przez rozsłonecznioną, pustą o tej porze plażę miejską i chrupiąc ze smakiem wafelek, Laura złożyła sobie obietnicę, że już nigdy, ale to nigdy - przynajmniej w czasie tej wyprawy - nie posłucha żadnego z poleceń ciotki Nutrii. Zwłaszcza jeśli tyczyć ono będzie raptownego opuszczenia jakiegoś środka lokomocji.
W tej chwili zasadniczo zgadzała się z projektem ciotki. Powrót do Poznania i jej się wydawał najrozsądniejszym pomysłem. Owszem, ognisko było super, a pod namiotem spało się bardzo miło, ale niepewność związana z dalszymi ewentualnymi szusami tymczasowej opiekunki mogła człowiekowi zepsuć dosłownie każdą przyjemność.
Właśnie weszły w las, gdy Laura zjadła ostatni kęs wafelka i wylizała resztki czekolady z papierka. Był śliczny, odbijał słońce, rzucając ostre błyski. Urwała kawałek i założyła go za sterczącą korę na pniu mijanej sosny. Pan Filipek, który zapewne znów ruszy ich tropem, ucieszy się, widząc taki wyraźny znak, i na pewno odnajdzie je bez trudu.
I pomyśli sobie: Ach, jaka ta Laura miła i zaradna!
- Pyza, zjadłaś już wafla? - spytała tonem niedbałym. - Tak? To daj mi złotko.
Pyza oblizała i oddała papierek, ale z wolna zaczynała tego żałować.
- A co mi dasz za to? - spytała.
- Jednego mentosa jabłkowego - odparła natychmiast Laura, przygotowana na tę ewentualność.
- Dwa - zażądała Pyza.
- Niech będzie dwa. Proszę.
Laura wydobyła z kieszeni porteczek ciepły i pomięty kawałek rulonika z mentosami. Podała go siostrze w całości. Tak jak przewidywała, Pyzę natychmiast pochłonęło wydłubywanie dropsów z papierka; następnie uczciwie podzieliła się swym łupem z ciotką.
To pozwoliło Laurze przyczepić niepostrzeżenie kolejny kawałek złotka do kolejnej sosny.
Ptaki się darły wielkim, nieporządnym chórem, słońce wschodziło coraz wyżej i wyżej. Już zaczynało się robić gorąco, a ciotka Nutria ani myślała zwolnić. Kroczyła dziarsko przodem, dźwigając plecak i namiot. Jej włosy lśniły jak ogień, a na białych szortach - och, och! czy być może? - odcisnęły się dwie ze świeżo malowanych desek błękitnej ławki. Laura zdecydowała, że zachowa to dla siebie. Po co ciotce psuć humor.
Droga stawała się coraz bardziej dzika i zarośnięta i Laura zaczęła podejrzewać, że zamiast zbliżać się do jakiejś szosy z PKS-em - oddalają się od niej coraz bardziej beznadziejnie. To podejrzenie skłoniło ją do tym gorliwszego znakowania trasy. Skoro już mają zbłądzić w kniei, niech chociaż pan Filipek ma jakąś szansę, by je odnaleźć, zabiedzone, wychudłe i zgłodniałe jak wilki.
Ale już po półgodzinie okazało się, że ciotka Nutria w rzeczy samej ma kompas w głowie i że istotnie jest tak dobrą turystką, jak zawsze się przechwala. Drzewa z wolna się przerzedziły i przez zielone krzewy błysnęła szara wstęga asfaltu.
Wydostały się wreszcie z lasu na wprost krzywej, rozwalonej budki bez dwu ścian, pomalowanej na żółto, z przekrzywionym znakiem PKS.
Budka przedstawiała sobą obraz nędzy i rozpaczy i oczywiście nie było rozkładu jazdy; w przeznaczonej do tego żelaznej ramce widniały tylko strzępy wydartego kartonu. Ale tuż obok ręka społecznika wymalowała godziny odjazdów wprost na ścianie, czarną farbą olejną i wołowymi literami.
Gniezno 5.40 - głosił pierwszy napis i ciotka Nutria bardzo się uradowała.
- No, wspaniale! - zawołała. - A więc jednak los nam sprzyja.
Dojedziemy sobie spokojniutko do Gniezna, zjemy śniadanie, zwiedzimy katedrę i złapiemy pociąg. Z Gniezna jest mnóstwo połączeń do Poznania. Obiecuję wam, że obiad zjecie już w domu.
Bogu dzięki - pomyślała uspokojona Laura, podczas gdy Pyza dopytywała się, gdzie wobec tego zjedzą drugie śniadanko i czy aby na pewno. Dobrze, że już się nie mówi o wyjeździe nad morze.
Stamtąd trudniej byłoby wrócić do domu w razie nowego ciotczynego odlotu. Ech, nie da się ukryć, miły jest powrót do normalności.
Ale na wszelki wypadek, kiedy autobus wynurzył się zza zakrętu szosy, a ciotka i Pyza stały na skraju asfaltu, gorączkowo machając wszystkimi czterema rękami, jakby wierzyły, że kierowca może ich nie dostrzec - Laura wyjęła z ust kulkę przeżutej gumy i przykleiła nią złoty papierek do ściany budki.
Dokładnie na napisie Gniezno 5.40.
W centrum tego zera od czterdziestki.
4.
Jakiś kretyn zasuwał po jeziorze ryczącą motorówką i dopiero ten hałas obudził Filipa. Spłoszone ptactwo wodne podniosło wrzask, półgłówek na motorówce wykonał zamaszysty, filmowy skręt i omal się nie wywalił do wody. Łysnął w słońcu brązowymi plecami i czerwoną czapką - i już pruł z powrotem, w kierunku plaży miejskiej.
O, zegarek stanął. Zatrzymał się na godzinie czwartej, pewnie zamokła mu bateria. Jakim cudem, u licha, spałem na gołej ziemi? - zdumiał się Filip. Teraz na całym ciele miał wzorki, odciśnięte przez liście, oraz czerwone cętki na rękach, pewnie po ugryzieniach mrówek czy innego paskudztwa.
Pić! - usta miał spieczone i spękane od tego upału. Wstał, lekko się zataczając. U-uuu - spał zdecydowanie za długo, to dlatego pewnie pobolewała go głowa i nie mógł się otrząsnąć z senności.
Padł na kolana obok źródełka i przystawił głowę wprost do strumyka cieknącego spomiędzy liści. Pyszna była ta woda, chłodna i czysta.
Nie rozumiał, dlaczego mu wczoraj nie smakowała. Teraz mógłby ją pić i pić bez końca. Co za wspaniały smak!
Na zakończenie umył się cały w małym stawku, utworzonym w piaszczystym dołku u stóp źródła. A potem wspiął się na sosnę, żeby popatrzeć, co tam słychać u dziewczyn.
Omal z niej nie zleciał w następnej chwili.
Nie było ich!
Ani śladu po namiocie, wszystko znikło. Tylko na brzegu czernił się krąg popiołu.
Pobiegł tam zaraz, zupełnie bez sensu, bo przecież widział, że już po wszystkim.
Że ją utracił... to jest, tfu, stracił z oczu.
Na zdeptanym piasku leżała spinka do włosów: srebrzysty półksiężyc z klamerką. I to wszystko.
Jak mogła tak odejść bez słowa - pomyślał w pierwszym odruchu żalu, po czym sam z siebie się wyśmiał. Jak mogła? Ależ oczywiście, że mogła, najzwyczajniej w świecie. Po pierwsze, nie wiedziała przecież, że on tu jest. Ale, po drugie, nawet gdyby wiedziała, i tak by odeszła. Tym bardziej by odeszła. Przecież ona opuściła człowieka, który ją kochał i który chciał się z nią ożenić.
Taka już ona jest. Chciał pomyśleć "podła", ale jakoś nie mógł.
Stanął mu przed oczami jej lękliwy uśmiech, delikatna twarz w rudym obramowaniu, a przede wszystkim - przypomniał sobie jej głos.
Ten głos nie mógł należeć do kobiety podłej.
Podniósł z piasku metalowy półksiężyc i po chwili namysłu wyrzucił go do jeziora.
A potem sam skoczył do wody. Dopiero jak popływał ostrym crawlem, trochę mu przeszedł żal, a wróciła energia.
Wylazł na brzeg, otrząsnął się energicznie i obsychając, poszedł spakować swój dobytek.
Gryząc starą bułkę, wygrzebaną z plecaka, pomaszerował szybkim krokiem wzdłuż jeziora. Głupek na motorówce znów ruszył z rykiem płoszyć ptaki, ale Filip już nie miał za złe tego hałasu. Gdyby nie motorówka, spałby pewnie do południa, a tymczasem ryża byłaby już daleko.
Prawie biegiem dotarł do miejskiej plaży.
I co dalej? - stanął, zdyszany, u podnóża stromej uliczki.
- Panie! - krzyknęła ku niemu zza płota staruszka, która, osłonięta białą chustką, pieliła w ogródku grządki z młodymi warzywami. - Panie młody! Halo! Pan po mandolinę?
- Hm? - zdziwił się Filip.
- Te trzy panny zostawiły mandolinę.
- Trzy? Szukam ich właśnie - połapał się Filip. - Ruda i dwie dziewczynki, tak? Z plecakami.
- Ano, właśnie. Mleczko u mnie piły. I zostawiły mandolinę. Nie chce pan czasem mleczka? Świeżutkie, prosto od krowy. Z pianką.
- Nie lubię - rzekł on. - Czy poszły na dworzec?
- A, nie. Chciały jechać do Poznania. A u nas jest tylko PKS.
Poleciały do autobusu. I zostawiły mandolinę.
- A o której to było? - spytał.
- Oj, wcześnie, tak jakoś po piątej. Tak się spieszyły, spieszyły i zostawiły mandolinę. Odda im pan? Pewnie to warte dużo grosza.
- A pewnie, że dużo - potwierdził Filip. - Oddam na pewno. Jadę zaraz z nimi.
Staruszka żwawo skoczyła pod jabłoń i wydobyła ukrytą za pniem gitarę w pokrowcu.
- Ale należy się znaleźne - zasugerowała, łypiąc na Filipa zacnymi oczkami. - Stówę - sprecyzowała wobec braku odzewu.
- Znaleźne?... - zareagował wreszcie Filip.
- Sam pan powiedział, że warte dużo grosza. Niech będzie, jak dla pana, dziewięćdziesiąt tysięcy. No?
- Cholera - mruknął Filip, grzebiąc po kieszeniach. - Mogę dać pięćdziesiąt.
- No, trudno - zgodziła się niechętnie staruszka, po czym jednocześnie i capnęła banknot, i podała gitarę przez płot. - Do PKS-u prosto przez las, o tam.
Filip przerzucił przez ramię pasek gitary i czując się trochę głupawo, pomaszerował przed siebie. Zobaczył tylko jeszcze kątem oka, jak staruszka chucha na swój łup, składa go we czworo i chichocząc, wsuwa do kieszeni fartucha.
5.
Autobus potelepał się jeszcze trochę przez lasy, ale już niedługo wjechał w płaskie, rozłożyste pola, ciągnące się aż po horyzont.
Pejzaż wyglądał tu jak dzieło artysty-maniaka, który w dodatku dysponował farbami w dwu jedynie kolorach: zielonym i zimnożółtym (właśnie kwitł rzepak), a chlapał tymi farbami w sposób nieumiarkowany, tu i ówdzie jedynie cyzelując jakąś krawędź czy miedzę.
Szosa była niemłoda, jej nawierzchnia - wyboista i dziurawa zarazem, toteż autobus podskakiwał na niej jak pchełka. Natalię znów zaczęła boleć głowa, zaś Laura była z chwili na chwilę bledsza i bardziej osowiała.
Na szczęście zaraz za Strzelnem wydostali się na szosę gnieźnieńską i pół godziny umknęło wprost niepostrzeżenie. Toczyli się teraz szybciej po gładkim asfalcie, zaś po obu stronach szosy wabiły oko zadbane domki z ogródkami i starannie uprawione pola.
Pyza usnęła. Laura, niestety, wyglądała żałośnie.
- Jak się czujesz? - spytała troskliwie Natalia, pochylając się ku niej.
Zrobiło się tłoczno. W Strzelnie wsiadło sporo ludzi i powietrze w autobusie praktycznie zanikło.
- Tak sobie - odparła zwięźle Laura.
- Zmierzymy gorączkę?
- E, w autobusie? Co to da. Zresztą, chyba nie mam.
Natalia dotknęła jej czoła. - Uhm. Ale jesteś blada.
- Tak? Czy bardzo? - zainteresowała się Laura i zanim Natalia zdążyła się zastanowić, jak temu zapobiec - mała wyjęła z kieszeni plecaka lusterko.
W następnej chwili straszny krzyk rozdarł powietrze, a pół autobusu zwróciło przerażone spojrzenia na małą dziewczynkę, która wrzeszcząc, zakrywała twarz obiema rękami.
- Laura! Uspokój się, na Boga! - błagała Natalia, której ten wrzask prawie wywiercił dziurę w głowie. - Co ci jest?
- Aaaa! Dlaczego nikt mi nie powiedział?! - wrzeszczała Laura zza przyciśniętych do twarzy dłoni.
- O czym?
- O tych... - tu Laura ściszyła głos, chowając jednocześnie twarz w oparte o fotel przedramiona. - O tych pryszczach!!! Jak ja wyglądam!
- No... jak wyglądasz. Normalnie wyglądasz. Jak dziecko z ospą wietrzną - łagodziła Natalia.
- Wyglądam ohydnie!!! Nie mogę się nikomu pokazać! Ja chcę natychmiast wysiąść!!! Niech oni na mnie nie patrzą!!! - histeryzowała Laura.
- Tygrysku, błagam, uspokój się, przecież nie możemy tak wysiadać w szczerym polu...
- Ja będę zaraz wymiotować!!! - wrzasnęła Laura spoza dłoni.
Ale kiedy Natalia rzuciła się do kierowcy i zatrzymała autobus, kiedy wytaszczyła rozespaną Pyzę, bagaże i - z największym trudem - skuloną Laurę, wciąż zakrywającą sobie twarz przedramionami, okazało się, że wymiotów tym razem nie będzie.
- Czy już nikt na mnie nie patrzy? - upewniła się Laura głosem zrozpaczonym, a kiedy usłyszała dwugłosowe potwierdzenie, odjęła ręce od oblicza.
Autobus oddalał się, kopcąc dziarsko, ku Gnieznu, a one stały na poboczu, pośród szerokich pól. Sporo różnych pojazdów śmigało po szosie, wiele samochodów miało rejestrację poznańską i właściwie wystarczyłby jeden ruch ręki plus łut szczęścia, żeby już za godzinę znaleźć się w domu.
- Zaprowadźcie mnie gdzieś - jęknęła Laura - gdzie mnie nikt nie będzie widział! Dopóki mi to nie zejdzie z twarzy.
- Oj, Tygrys, Tygrys - włączyła się Pyza pouczająco. - Ja też miałam wysypkę i co, moja droga? I spokojnie wszystkim pokazywałam.
- Ty nie miałaś takiej! - wrzasnęła Laura.
- No, takiej to faktycznie nie, moja droga, ale jednak jakąś miałam. A powiem ci, że gdyby mnie teraz pięć razy bardziej obsypało, to ja bym się tak nie zachowywała.
- Jak niby?!
- Tak jak ty, za pozwoleniem.
- Zostawcie mnie - jęknęła Laura - gdzieś przy drodze. Ja będę teraz umierać.
- No, no, no - włączyła się Natalia. - Nie przesadzaj, Tygrysku, nic takiego się nie zdarzy. Opanuj się troszeczkę, odpocznij... i pojedziemy do domu. Autostopem.
- Nigdy!!! - wybuchnęła namiętnie Laura, blednąc jeszcze bardziej pod swą siną i czerwoną wysypką, po czym pognała przed siebie piaszczystą dróżką wijącą się od pobocza szosy aż hen, przez pola rzepaku. - Nikomu się nie pokażę, aż mi nie zejdzie! - wołała, pędząc w rozżółconą dal.
Chcąc nie chcąc, pospieszyły za nią, taszcząc jeszcze jej plecak, którego w swej rozpaczy zapomniała, jak się zdaje, zabrać. I dopiero gdy dopadły Laury leżącej pod wielkim drzewem pośród pól, Natalia zdała sobie sprawę, że nie ma z sobą gitary.
W pierwszej chwili była przekonana, że zostawiła ją właśnie w autobusie, i żal do Tygryska prawie pozbawił ją tchu. Lecz zaraz po tym, jak zaczęła formułować pierwsze oskarżenia, Pyza oznajmiła, że w rzeczy samej gitara musiała zostać gdzieś już wcześniej.
- W autobusie jej nie było - oświadczyła z niezachwianą pewnością.
- A kto właściwie niósł ją do autobusu? - zainteresowała się Laura, ukazując pocętkowaną twarz i na moment zapominając o swej tragedii. - Ty, ciociu, szłaś przede mną, miałaś plecak i namiot.
Pamiętam dokładnie.
- Rzeczywiście - zastanowiła się Natalia. - To znaczy, od tej babci z mlekiem wyszłyśmy już bez gitary?
- Chyba tak - mruknęła Laura, skupiając się na przeglądzie wspomnień. - Jak tak teraz myślę, to sobie przypominam: położyłaś ją na trawie koło drzewa. A jak wstawałam, to już jej tam nie było.
- Ale jak to jest możliwe? Co się ze mną dzieje? Czy ja naprawdę mogłam zostawić gitarę?! - Natalia była zaniepokojona swoim stanem.
- Ty chyba w ogóle, ciociu droga, oszalałaś - burknęła Laura arogancko, po czym, widząc dwa spojrzenia utkwione w siebie z niemym wyrzutem, dodała spiesznie: - Jestem trochę zdenerwowana, więc tak tylko mówię.
Chyba to ostatnie zdanie doprowadziło ją do jakiejś względnej równowagi, bo histerie się skończyły. Natalia zaczęła głośno rozważać, co ma począć dalej w sprawie zaginionego instrumentu.
Postanowiła, że po odwiezieniu dziewczynek do Poznania (chwilowo nie miała pojęcia, kiedy by to miało nastąpić), wyprawi się specjalnie w drogę i odbierze gitarę mlekodajnej staruszce.
Troszkę ją tylko martwiło, że zupełnie nie pamięta nazwy miasteczka, a także - że meandry drogi w tamtą stronę nieco już się zacierają w jej pamięci.
Było po ósmej, gdy, po bezmyślnym gapieniu się w dal i po bezpłodnym obmyślaniu dalszych posunięć, Natalia odczuła głód i pragnienie. Zdała też sobie sprawę, że poza paroma kroplami rosy, szklanką mleka oraz jednym mentosem jabłkowym nie miała w ustach nic zgoła od chwili przebudzenia, o czwartej nad ranem.
Wobec zupełnego braku jakichkolwiek zapasów należałoby chyba pomyśleć o jakimś zaopatrzeniu.
Wokół nich, pod ogromnym jasnym niebem płynęły aż po horyzont puste pola, ale na odległym wzgórzu czerwieniało jednak kilka pojedynczych dachów, zaś dalej, po obu stronach szosy, lśniła jakaś błękitna woda w otoczeniu drzew. Musi tu gdzieś być sklepik wiejski, w którym będzie można kupić przynajmniej oranżadę i suche bułki.
Zapoznała dziewczynki ze swym poglądem, lecz choć Pyza wyraziła natychmiastową dla niego aprobatę, Laurę można było nakłonić do wymarszu tylko jednym: obietnicą, że w pierwszym napotkanym sklepiku kupi się jej kapelusz z wielkim rondem, pod osłoną którego będzie mogła się przedzierać polnymi drogami, ukryta przed wzrokiem ciekawskiej ludności.
- I możemy do niego doczepić woalkę - pospieszyła Pyza i był to pomysł, który Laurę zachwycił. Załadowały więc na plecy swoje bagaże i ruszyły przez rzepak.
6.
Pierwszy złoty papierek zauważył Filip dopiero po dłuższej chwili, wędrując przez wonny, rozświergotany las: na korze sosny coś błyszczało. Drugi papierek, identyczny, również zatknięty za korę, dał mu już do myślenia. Na widok trzeciego zrozumiał, że w grupie uciekinierek ma sprzymierzeńca.
Mogła nim być tylko Laura.
Cóż to za miła, zaradna osóbka.
Ostatni złoty znak odnalazł na ścianie budki PKS. Był dla małej pełen uznania, cóż za pomysłowość! Dzięki niej dowiedział się dokładnie, dokąd pojechały i o której!
Złapał pierwszy lepszy stop (furgonetka z kojcami pełnymi kaczek) i podjechał do Strzelna, skąd już było łatwiej o transport. Do Gniezna dojechał mercedesem. Trochę drzemał przez drogę, bo czuł się dziwnie niewyspany. Dwadzieścia po ósmej stał przed gnieźnieńskim dworcem kolejowym i zastanawiał się, co ma począć dalej.
Dworzec PKS był tuż. Filip wypił kawę w bufecie i zagryzając pączkiem, pełnym jakiejś brązowej marmolady, wypytując kogo się dało, ruszył na obchód autobusów.
Szczęście mu sprzyjało. Ten, którym o piątej czterdzieści poszukiwane odjechały spod lasu, stał na stanowisku czwartym, przygotowany do jazdy w odwrotnym kierunku. Szofer siedział na schodkach, w rozpiętej koszuli, popijał kawę z termosu i jadł chleb ze smalcem oraz kiełbasą. Umiejętnie odpytany przez, jakkolwiek by było, pracownika "Ateny", puścił farbę w mgnieniu oka. Poszukiwane nie dojechały do Gniezna - oto co wynikało z wypowiedzi kierowcy. Musiał zatrzymać wóz między przystankami, bo jedna z dziewczynek chciała do Rygi. Wysiadły wszystkie trzy, jak stały, gdzieś tak pomiędzy Strzelnem a Trzemesznem. Gdyby kierowcy trafił się taki bachor, lałby go non stop i tylko patrzył, czy równo puchnie. Jeszcze nie słyszał, żeby jakiekolwiek dziecko tak się nieludzko darło w środku komunikacji publicznej. Wydarzenie to było potem komentowane przez pasażerów aż do samego Gniezna.
Filip bardzo się zdenerwował takim zwrotem akcji. Antytalent nieszczęsnej Natalii w zakresie podróżowania rzucał się po prostu w oczy, to po pierwsze. Po drugie - ktoś taki nie powinien podróżować z dziećmi, bo jeszcze je pogubi. Po trzecie - co on teraz, do cholery, ma zrobić z tą przeklętą gitarą?!
Spróbował sobie odtworzyć tok jej myśli drogą dedukcji i ewentualnie wywnioskować, co mogła zrobić dalej. Zapewne, skoro jedna z dziewczynek (oczywiście Laura) pochorowała się na dobre, to po godzinie - powiedzmy - zdolna była do dalszej drogi. Ruszyły więc, jak planowały, pierwszym środkiem lokomocji, jaki im się nawinął. Mógł to być PKS, mógł być pociąg albo i autostop. A więc godzina ich przybycia do Poznania była niewiadoma. Na dobrą sprawę mogły już być na miejscu. Lecz równie dobrze mogły jeszcze podróżować.
Filip kupił sobie drugiego pączka, a potem jeszcze bułkę z serem i sałatkę. Zapił to wszystko puszką pepsi i udał się do kiosku kupować kartę telefoniczną.
Telefon w domu odebrano już po drugim sygnale.
- Mama? - spytał Filip, choć przecież mogła to być tylko ona.
Mieszkali z Tuniem i Muniem, najstarszym bratem, w gospodarstwie typowo kawalerskim (mama twierdziła, że w starokawalerskim) i z zasady nie wpuszczali tam żadnych kobiet. To dlatego właśnie ani on, ani Munio nigdy przedtem nie widzieli Natalii. - Tu Filip. Jak tam Tunio?
- Lepiej, synku - odpowiedziała. - Do tego stopnia lepiej, że chyba już dziś wrócę do taty. Wasza siostra obiecała, że przyjdzie tu co dzień i zrobi Tuniowi jakiś obiad.
- Zupełnie niepotrzebnie - rzekł Filip z niezadowoleniem. Za Moniką zawsze przyłaziło pełno jej dzieci, które robiły okropny bałagan. - Odwołaj ją, mamo, my sobie poradzimy sami, jak zwykle.
- Munio też tak mówi. Gdzie ty teraz jesteś, Filipku?
Nie lubił, jak do niego mówiła "Filipku". No, ale co robić.
- Jestem w Gnieźnie. Niedługo wrócę.
- Czy to jakieś sprawy służbowe? - spytała mama z szacunkiem.
- Poniekąd - odparł wymijająco, obojętnym tonem. - Mamo, czy mogłabyś dać słuchawkę Tuniowi?
Brat miał głos złamany, ale jednak nieco bardziej rześki niż wczoraj.
- Cześć - powiedział. - Stary, mam nowinę. Mundek obejrzał samochód, z jednym kumplem, co ma warsztat. Nie jest tak źle.
Jeszcze go się da wyciągnąć. Może nawet za pół ceny, bo to kumpel ze studiów.
- Dobrze! - ucieszył się Filip. - A ty sam? Jak się czujesz?
- No, wiesz, noga boli, ale co tam. Zrośnie się. Ale zaraz mi lepiej, jak wiem, że cinquecento z tego wyjdzie.
- A ta... jak jej tam... Natalia... Jak ona się nazywa?
- Borejko - rzekł ponuro Tunio. - Nie mów mi o niej. To już skończone.
- Stary, nie poddawaj tego tak łatwo! - powiedział z zapałem Filip. - Jeszcze wszystko się może ułożyć.
- Ułożyć?! - zdenerwował się Tunio. - Co tu się jeszcze może ułożyć?! Czy ty wiesz, co ona właśnie zrobiła?! Wyjechała sobie na wakacje! Po tym wszystkim!
- Uhm - mruknął Filip.
- A ja się chciałem z nią żenić. Boże, ratuj, ja chyba zwariowałem. Nie, nie, to już skończone. Skończone - i wcale tego nie żałuję. Nie ma niewiast w naszej chacie, co, Filip? Cha-cha. I tak trzymać!
- Słuchaj... - odezwał się Filip, w którym uczucia ulgi, nadziei i zawodu splątały się nagle w jeden skomplikowany węzeł. - Ja... jestem tu jeszcze trochę zajęty. Wrócę chyba dziś. Trzymaj się na razie. Myślę, że jeszcze pogadamy o tej dziewczynie. - Do licha, przecież w końcu nie po to on tu się trudzi, żeby Tunio poddawał się tak łatwo! - Czy nikt do mnie nie dzwonił?
- A, dzwonili, w sprawie twojego koncertu. Ustalili godzinę, dwunasta piętnaście, smyku! Już podają do prasy. Ty wiesz, jacy jesteśmy dumni wszyscy?
- Dobra - rzekł Filip. - Kończę, dbaj o siebie. Jakby dzwonili z "Ateny", to powiedz, że wpadnę jutro i oddam, co trzeba.
- Co oddasz?
- A... pożyczyłem sobie sprzęt - wymijająco odpowiedział Filip, dotykając obciągniętej kajdankami bluzy. Miał nadzieję, że nikt w "Atenie" nie zauważył jeszcze ich braku.
Odłożył słuchawkę i zastanowił się, co dalej.
Pójdzie sobie teraz do katedry. Tam jest co oglądać. Może uda się wejść na górę, do organów. Punktualnie o dziesiątej zadzwoni do domu Natalii.
Przejrzał książkę telefoniczną Poznania, leżącą na pulpicie koło automatu. Borejkowie na Roosevelta. Oczywiście. To będzie to.
Zanotował numer długopisem po wewnętrznej stronie przegubu.
Dochodziła dziewiąta.
Dobrze, da im jeszcze godzinkę.
7.
Gabriela pozamykała starannie oba wysokie, wielkie okna w swoim pokoju i zaciągnęła płócienne, brązowe zasłony. Pokój był przewietrzony (o ile w ogóle można mówić o wietrzeniu, skoro w nocy było dwadzieścia stopni, a już teraz temperatura skoczyła do dwudziestu ośmiu) - może przynajmniej uda się nie wpuścić do wnętrza tego żaru, który nastanie w południe. Co za kataklizm. A ona, jak na złość, musi być chora akurat w takie lato! Niech to wszyscy diabli - pomyślała Gabrysia i utykając, zaczęła sprzątać.
Pozbierała grzechotki i kółka, ciskane z upodobaniem w dal przez Ignacego Grzegorza, przetrzepała swoją poduszkę i starannie obciągnęła prześcieradło.
Ignacy Grzegorz w stroju Adama leżał na wznak w łóżeczku, w centrum niewielkiej kałuży. Wyglądał, jakby usiłował wykonać przewrót w tył. Kiedy zauważył, że matka na niego patrzy, chrząknął znacząco i z rozbawieniem, jakby jej chciał zwrócić uwagę na śmieszność tego, co robi, a zarazem nieco się zdystansować od tej czynności. Gabrysia pochyliła się nad nim i zajrzała mu w te inteligentne oczy. Odpowiedział porozumiewawczym, pełnym sympatii spojrzeniem. Jak zwykle miała wrażenie, że gotowy, ukształtowany, dojrzały człowiek wyjrzał tymi oczami z pulchnego, dziecinnego ciałka. Prawie z respektem uniosła syna i przetransportowała go do łazienki, gdzie po prostu podstawiła go pod miły, letni natrysk. Przyjął to życzliwie i z godnością.
Ułożyła go potem na grubym ręczniku, żeby obsechł, i uporządkowała jego posłanie. Wydawało się jej, że westchnął z ulgą, kiedy go przekładała z powrotem do łóżeczka.
W tej chwili dało się słyszeć zgrzytanie klucza w drzwiach wejściowych. Szybko położyła się na łóżko, jak gdyby nigdy nic.
To wróciła Ida, niosąc torbę świeżych bułek i rzodkiewki.
- Już jest upał, niech to licho - powiedziała z niezadowoleniem, zaglądając do pokoju Gabrysi. Prezentowała się rozkosznie w swojej zielonej batystowej sukni w białe punkciki, hojnie przymarszczonej pod biustem. - No, jak, leżysz grzecznie? Dobrze. Zaraz ci zrobię śniadanko.
- Co załatwiłaś? - dopytywała się Gabrysia z łóżka, przez otwarte drzwi. Ida krzątała się po kuchni, lejąc wodę do czajnika i trzaskając drzwiczkami kredensu.
- Nic! - odkrzyknęła, a kiedy wreszcie opuściła kuchnię, niosąc tacę ze śniadaniem, dorzuciła dalsze szczegóły: - Poszłam do sekretariatu i spytałam o Bartka Filipiaka. Facetka zaczęła szukać po różnych listach i kartotekach i wreszcie powiedziała, że nikogo takiego nie mają. Ja się upierałam, że skoro istnieje legitymacja, to musi istnieć i człowiek, więc zaczęła główkować i w końcu powiedziała, że może zaszła pomyłka i że chodzi pewnie o Filipa Bratka, bo tylko kogoś takiego mają na listach.
- Chyba głupstwa gada. Filip Bratek to nie Filipiak Bartek. Nic nie wynikło z twojej wizyty w Akademii, Iduś.
- No, coś wynikło. Mam jego adres.
- Adres! Tego niewłaściwego! I po co nam on. Przecież to nie ten uprowadził Natalię.
Ida postawiła z rozmachem tacę na kolanach siostry.
- Jedz - powiedziała i sama sięgnęła po bułkę oraz rzodkiewki. - Przede wszystkim Nutrii nikt nie uprowadził. Wynikła zapewne jakaś komplikacja. Jeśli chłopak jest studentem Akademii Muzycznej, to raczej małe szanse, żeby był rzezimieszkiem. Muzycy nie bywają. Ta historia musi mieć jakieś sercowe podłoże, podpowiada mi to moja kobieca intuicja.
- Prawdę mówiąc - rzekła Gabrysia, podniesiona nieco na duchu - od sercowego podłoża w ogóle się zaczęło. Nutria chyba zerwała z tym swoim Ptaszkowskim.
- Coś takiego! - ucieszyła się Ida. - A więc nareszcie się zdecydowała! Czułam, że to się musi tak skończyć. No, to pysznie.
Jedz.
Gabriela posłusznie ugryzła kawał bułki z serem i powiedziała tonem pełnym wyrzutu: - Ale co się tak cieszysz, ja byłam zmartwiona, jak mi to Nutria powiedziała. On jej się oświadczył, a ona natychmiast zaczęła mieć problemy z decyzją.
- Nie dziwi mnie to - rzekła Ida. - Zwróć uwagę, jak duża różnica wieku ich dzieli.
- Ona mówi to samo.
- Mądra dziewczyna. Po drugie: czy ty mu się kiedyś przyjrzałaś, ale tak porządnie?
- Ja? - zdziwiła się Gabrysia. - A po cóż ja bym mu się miała przyglądać?
- Drogi Tunio jest typem gastryka - wyjawiła Ida tonem zniżonym i poufnym, osłaniając usta, jakby zdradzała jakąś kompromitującą tajemnicę. - Charakterystyczne bruzdy od nosa do ust i niżej. Za parę lat dosłownie to już będzie zgryźliwy zrzęda. Dalej: ma wyraźnie zarysowane odruchy starokawalerskie. Skąpiradło! Nigdy nie przyniósł Natalii kwiatów okazalszych niż pojedynczy fiołek alpejski. Jeśli w ogóle. No i ta drobiazgowość! Wszystko musi być na swoim miejscu. Przychodzi do niej i zaraz zaczyna ustawiać wazonik tam, gdzie go widział ostatnim razem. Ja bym z takim nie wytrzymała, a cóż dopiero ten flejtuch Nutria. Moim zdaniem, instynkt samozachowawczy zadziałał u niej dosłownie w ostatniej chwili. Tak czasem bywa, zwłaszcza z nią. Pamiętasz? - była malutka i cofnęła się na ułamek sekundy przed tym, jak z dachu zleciała cegła.
- Boże, pamiętam.
- Cegła świsnęła jej koło nosa i roztrzaskała się pod nogami.
- A pamiętasz, jak ją zmuszałyśmy, żeby weszła na huśtawkę, a ona się darła, że nie?
- Tak jest, to było na Teatralce. Ona nie weszła, ale wlazł chłopczyk. A huśtawka się urwała w pełnym biegu.
- Z chłopczykiem.
- Tak jest. Jeszcześmy go obie prowadziły do przedszkola z rozbitym nosem, pamiętasz?
- Więc powiadasz, że i tym razem... - zastanowiła się Gabrysia.
- Przeczuła katastrofę. Słuchaj, ona potrzebuje kogoś zupełnie innego niż Tunio. Artysty.
- Moim zdaniem, nie - starsza siostra sięgnęła po rzodkiewkę.
- Jest tak nierealistyczna, że powinna móc się wesprzeć na kimś zrównoważonym, twardo chodzącym po ziemi.
- Ha! - krzyknęła Ida. - I męczyć się z nim całe życie, bo w ogóle by się nie rozumieli, co?
- Przeciwieństwa mogą się uzupełniać. Niechby wyszła za kogoś, kto by za nią odpowiadał, decydował... - rozmarzyła się Gabrysia i schrupała kolejną rzodkiewkę.
- Kogoś takiego właśnie odpaliła - zachichotała Ida, przeżuwając bułeczkę z serem. - Zostaw ją, sama najlepiej postanowi. To będzie artysta, wspomnisz moje słowa. Ten muzyk mi tu wygląda obiecująco.
- Ostatni biuletyn był taki, że ona nie wyjdzie za mąż wcale.
- To się tylko tak mówi - machnęła ręką Ida - do czasu, gdy na widnokręgu nie zamajaczy właściwy żagiel. I potem nadal tak się mówi, dopóki nie wiadomo już na sto procent - dodała ze znawstwem.
- Nie, Iduś, ona ma naprawdę wyjątkowo pesymistyczną wizję instytucji małżeńskiej. Jej zdaniem, to loteria, w której większość losów przegrywa.
- Phi - odęła usta Ida. - Ten sam banał można powiedzieć i o życiu jako takim. A tymczasem ani jedno, ani drugie nie jest loterią, tylko kawałkiem porządnej roboty do zrobienia. Powiesz jej, że to głównie od niej zależy. Słuchaj, bądź łaskawa nie zżerać wszystkich rzodkiewek. Bo pękniesz. Ciekawi mnie ten tajemniczy Bartek vel...
Urwała, bo właśnie zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę, a Gabrysia wysypała ostatnie rzodkiewki z miseczki, pochylając się gwałtownie i wciskając guzik loudspeakera.
- Dzień dobry - z siłą pioruna rozniósł się po całym pokoju głos męski. - Czy zastałem Natalię? Mówi Filip Bratek.
8.
Była dziesiąta dwadzieścia, a w powietrzu nieruchomy upał, kiedy Natalia doprowadziła swe siostrzenice przed pawilon spożywczy w tej właśnie wiosce, którą oglądały z pól rzepakowych. Droga nie była przesadnie długa, ale za to nieprawdopodobnie wręcz trudna, a trudności stwarzała oczywiście Laura.
Czego to dziecko nie wyrabiało! Najpierw położyło się w rowie i oznajmiło, że tu właśnie skona, potem pozwoliło sobie zmierzyć gorączkę i samo oświadczyło, że ma trzydzieści osiem i pół, potem potrzebowało natychmiast napić się zimnej cocacoli, a kiedy usłyszało, że do wodopoju trzeba iść jeszcze z kwadransik - powiedziało, żeby je zostawić na tej pustyni, bo już się jakoś doczołga przez piaski.
W efekcie dotarły do sklepiku zmęczone, zirytowane i zziajane jak psy, a Natalia dodatkowo była bliska płaczu. Humor poprawił się jej dopiero na widok zawartości półek: nawet w tym skromnym sklepiku wiejskim, z dala od cywilizacji, były wszystkie rodzaje napojów chłodzących, dostępne w hurtowniach. Były tu także lody i owoce. Było wszystko, czego dusza zapragnie. Z wyjątkiem kapelusza o dużym rondzie i z woalką, więc Laura po prostu stanęła w najciemniejszym kącie sklepu, twarzą do ściany, i stała tak, podczas gdy jej ciotka dokonywała podstawowych zakupów, na które złożył się głównie napój gazowany Fanta oraz trzy jogurty i sześć bułek plus kostka serka topionego. Pieniądze kurczyły się wprost w oczach. A były to pieniądze Gabrysi.
- Ciociu, chipsy. Ciociu, delicje - zwracała jej grzecznie uwagę Pyza, pokazując pulchnym paluszkiem poszczególne gatunki swych ulubionych łakoci. Lecz Natalia dała się naciągnąć jeszcze tylko na herbatniki z cukrem.
- Czy jest tu gdzieś telefon? - spytała ekspedientki.
Dowiedziała się natychmiast, że jest, i to niejeden. Mieszkańcy gminy zorganizowali się w komitet i pociągnęli linię telefoniczną, prace ziemne wykonując osobiście. Automat na żetony, ogólnie dostępny, wisi na ścianie tego oto pawilonu.
Z uczuciem niebotycznej ulgi Natalia stwierdziła, że automat działa aż miło, po czym bezzwłocznie połączyła się z domem. Pyza i Laura tłoczyły się obok, stęsknione za głosem matki (Laura twarzą do ściany, choć wokół ciągnęły się puste pola); a i sama Natalia poczuła się raźniej, kiedy tylko usłyszała to od wieków znajome: - Hallo!
- Cześć, Gabuniu - powiedziała głosem drżącym i pełnym skruchy.
- Nno! - rzekła tylko Gabriela, zawierając w tym wykrzykniku ogrom ulgi i przyganę zarazem. - Troszkę jakby późno dzwonisz, moja droga.
- Bo to jest pierwszy telefon, jaki widzę od wczoraj - tłumaczyła się Natalia. - Muszę ci przede wszystkim powiedzieć, że Laura...
- Wiem, ma ospę - przerwała jej Gabriela. - Dzwonił tu do nas niedawno niejaki Filip Bratek...
- Co?!... - zakrzyknęła Natalia, a obie dziewczynki aż się wzdrygnęły, tak dziwny wydała z siebie głos.
- Powiedział o ospie. Nutria, kto to jest ten facet, u licha?
- To? - powtórzyła niewinnie Nutria i umil kła na chwilę. - To brat Tunia - wyjaśniła.
Laura zastrzygła uszami i odwróciła się na moment od ściany.
- Aha - uspokoiła się Gabrysia. - Brat Tunia.
- A... ale... dlaczego on dzwonił?
- Bo ma twoją gitarę. Ale słuchaj, wy chyba nie pojedziecie nad morze?
- Nie - powiedziała Natalia. - Nie pojedziemy. Po pierwsze, ta ospa, a po drugie...
- Tak, oczywiście. No to słuchaj: przed chwilą dzwonił pan Jankowiak z Pobiedzisk. Zapraszają dziewczynki do siebie, na wakacje, na jak długo zechcemy. Czy wobec tego mogłabyś je tam dostarczyć?
- Z tą ospą?
- Przecież to zaraz minie. Pani Marta mówi, że u nich minie jeszcze szybciej niż tu. Tu już w tej chwili mamy trzydzieści sześć stopni w cieniu. Nie ma czym oddychać. Trzymam Motyla w wannie, żeby nie wysechł.
- Dobrze, do Pobiedzisk, to do Pobiedzisk... - powiedziała Natalia, a obie dziewczynki wzniosły radosny okrzyk. - My teraz jesteśmy, jak mi się zdaje, gdzieś przed Trzemesznem...
- Właśnie miałam o to spytać. Ten Bratek powiada, że chce ci oddać zgubioną gitarę i że będzie czekał cały dzień na campingu "Chaber" koło Trzemeszna. Nad jeziorem jakimś tam.
- Ale skąd on wie, że ja tu jestem? - osłupiała Natalia. - No, dobrze. Camping "Chaber" - i więcej już nic nie zdążyła powiedzieć, bo Laura, która przez cały czas rozmowy niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę, wyrwała jej po prostu słuchawkę. I to ona właśnie usłyszała ostatnie słowa Gabrysi: - ...będzie czekał koło budynku recepcji.
Laura wchłonęła tę informację, po czym wrzasnęła: - Mamusiu! Tu Tygrysek. Mamusiu, mamusiu, czy wiesz, że jestem bardzo ciężko chora i po prostu calutka we wrzodach?!
9.
Bardzo się ucieszyła, słysząc tyle współczucia i niepokoju w głosie mamusi. Bo już doprawdy czasem jej się wydawało, że tłuścioch Ignacy wypchnął ją z maminego serca. Ale po tym, jak mama szczegółowo i z troską wypytywała o objawy choroby i o samopoczucie, a także - udzieliła kilku rad, Laura uzyskała pewność, że mamusia nadal interesuje się jej osobą, i humor polepszył się jej do tego stopnia, że nawet przesłała pozdrowienia dla Motyla. Pogawędziła sobie jeszcze z mamusią o tym i owym (przyszedł do niej list od koleżanki z Zakopanego) i - niechętnie, ale bez większych protestów - oddała słuchawkę niecierpliwej Pyzie. Podczas gdy ta rozwlekle opowiadała, jak to wczoraj paliły ognisko i puszczały wianki na wodę, Laura ze trzy razy nabierała tchu, by przekazać ciotce informację o budynku recepcji - ale za każdym razem coś jej zamykało usta. Bo, w gruncie rzeczy, wcale nie chciała, żeby pan Filipek teraz je odnalazł. Zbyt go lubiła, by mu się pokazywać w tym stanie.
Więc w końcu nic nie powiedziała. Pyza odłożyła słuchawkę dopiero wtedy, gdy rozmowa urwała się sama, po przegadaniu limitu, a ciotka Nutria powiedziała, że teraz sobie siądą w chłodzie, pod tym oto wielkim kasztanem, i zjedzą porządne drugie śniadanie.
Laura nie miała zupełnie apetytu, tylko piła i piła, posłusznie też przełknęła aspirynę rozpuszczoną w papierowym kubeczku z Fantą. Ciotka Nutria zjadła bułkę i jogurt, po czym - w dziwnie jakoś dobrym humorze - poszła pytać ekspedientkę o camping "Chaber" i uzyskała co do niego szczegółowe wskazówki.
To było całkiem niedaleko, jak się okazało. Camping widać było nawet z miejsca, gdzie stały, to jest ze szczytu łagodnego wzgórza zwieńczonego pawilonem spożywczym. Po drugiej stronie torów kolejowych i przytykającej do nich szosy zaczynało się wielkie podłużne jezioro o brzegach porośniętych lasem. Stała tam gromadka domków campingowych i widniało spore pole namiotowe.
- Tam rozbijemy nasz biwak - zapowiedziała ciotka, widząc, że Laura ziewa i trze oczy. - Nie musimy się spieszyć już nigdzie, mama zawiadomiona, a państwo Jankowiakowie czekają. Możemy wylądować w Pobiedziskach choćby jutro. Zaraz, Tygrysku, wypoczniesz.
Bardzo szybko dotarły do campingu. Ciotka energicznie szła przez pole, tonące w odmęcie lepkiego upału, więc nie pozostawało nic innego jak ruszyć jej śladem. Prawdę mówiąc, Laura czuła się naprawdę niedobrze i myśl o wypoczynku nad jeziorem, w cieniu drzew, nie była jej niemiła.
Trzeba było tylko odwieść ciocię jak najdalej od budynku recepcji.
Chwilowo nie było przy nim pana Filipka. Panienka w biurze tak silnie odczuwała skutki upału, że kazała im przyjść w sprawie opłat i formalności dopiero wtedy, gdy będą wyjeżdżać. Zaraz też zamknęła biuro i poszła do domu.
Tym lepiej - pomyślała Laura.
Ruszyły przez dosyć tłoczne pole biwakowe i Laura grymasiła, że za gorąco, za ciasno i brzydko. Wreszcie doprowadziła do tego, że namiot rozbiły o kawał drogi od biura, daleko, daleko pod samym lasem, w miejscu rzeczywiście miłym, cienistym i niemal chłodnym, mianowicie tuż nad samą wodą.
Rozbijanie namiotu szło ciotce jak zwykle beznadziejnie powoli i nieskładnie, z gubieniem śledzi, plątaniem odciągów oraz przewracaniem pięć razy tego samego masztu. Wreszcie jakoś się z tym uporały, ale było to już wtedy, gdy Laura sama sobie rozłożyła karimatkę pod wielkim drzewem, obok gąszczu jakichś nieprawdopodobnych paproci. Zwrócona do ziemi, przez gorące fale snu słyszała tylko, jak ciotka wykrzykuje: - O! Spójrzcie na tę paproć! To jest podejźrzon księżycowy, Botrychium lunaria! - a Pyza ją ucisza, szepcząc: - Cśśś, Tygrys śpi.
Laura poczuła, że się poci, i zdecydowała, że gorączka jej spada.
I dopiero wtedy zasnęła na dobre.
10.
Filip dotarł na camping "Chaber" dopiero po południu, bo jakoś fatalnie mu się ułożyło z autostopem. Pierwsze kroki skierował oczywiście do recepcji, gdzie od urzędującego za biurkiem potężnego bruneta z wąsem i łysiną dowiedział się, że nikt o niego nie pytał i że żadna Borejko z dziećmi tu się nie meldowała.
Wobec tego Filip usiadł pod drzewem koło bramy wiodącej na camping i nie spuszczając z oczu budynku recepcji - zaczął czekać. Z początku czas niezbyt mu się dłużył, bo przesłuchiwał swoje płyty, śledząc jednocześnie zapis nutowy. Potem powiedział wąsatemu, że idzie na obiad i że gdyby kto o niego pytał, to będzie w barze "Mak" w sąsiednim budynku, i ruszył tam z plecakiem i gitarą.
Wąsaty grzecznie zaproponował, by bagaż zostawić u niego, ale Filip podziękował. Gdyby zostawił gitarę, nie miałby już żadnego powodu, by się widzieć z ryżą Natalią.
A jakoś bardzo chciał ją zobaczyć.
Już nie mówiąc o tym, że chętnie by posłuchał jej śpiewu.
Zjadł w barze pierogi ruskie z kapustą zasmażaną, wypił ocean wody mineralnej i poszedł znów na swój posterunek. Słońce tymczasem już się przesunęło. Teraz, żeby znaleźć się w cieniu, musiałby usiąść pod murem budynku, a tu było bardzo gorąco.
Wszedł jeszcze na chwilę do recepcji i zadzwonił do Poznania. Od pani, która odebrała telefon, dowiedział się, że Natalia już dzwoniła, że ucieszyła się bardzo z tej gitary i że jest pod Trzemesznem. Obiecała iść prosto na camping "Chaber".
No, dobrze. Wobec tego czekał dalej.
Kiedy nie zjawiła się do wieczora, powiedział facetowi, że zostaje, opłacił jeden nocleg i dostał klucze do domku z dykty, który stał przy wejściu na teren campingu. Prosił o ten domek specjalnie, żeby jednak mieć na oku wejście. Ale rychło tego pożałował. Tekturowa buda, przez cały dzień stojąca na rozprażonym terenie, bez odrobiny cienia, była pomieszczeniem zupełnie piekielnym. Nie mógł tu wytrzymać ani chwili. Zostawił uchylony lufcik, po czym wyszedł, zabierając tylko walkmana i płyty w plecaku.
Powiedział wąsatemu w recepcji, że idzie się przejść i że gdyby jednak ktoś pytał, to on jest nad wodą, po czym powędrował sobie przez zapchane namiotami pole, a kiedy zobaczył po lewej stronie wielki, szumiący las - pociągnęło go tam od razu. Przeskoczył płot oddzielający teren campingu i poszedł na spokojny, długi spacer brzegiem jeziora.
Tu przynajmniej trochę zawiewało chłodem. Ale tylko trochę.
Powietrze było suche i rozpalone, zwłaszcza w lesie iglastym.
Ciekawe, jak jeszcze długo potrwają te upały. Żyć się nie da.
Mamie zawsze dokucza serce w taką pogodę. Nic dziwnego, że i teraz chce uciekać z miasta czym prędzej. Zwłaszcza że Tuniowi już lepiej.
Czy Tunio naprawdę mówił to, co myślał? Że z Natalią już koniec?
O, to niemożliwe. Nieprawdopodobne. On tylko tak, po prostu, odreagowuje ten wypadek.
Filip trochę go rozumiał. Sam też miał za sobą podobne przejście, oczywiście odpowiednio mniejszego kalibru, bo on przecież nie był bardzo zakochany w tej blond Kaśce z pazurami. Ale to nie znaczy, że nie cierpiał, kiedy po całym roku robienia do niego słodkich oczu, umawiania się z nim na randki, dyskoteki i spacerki, całowania się z nim po bramach i po krzakach - wystawiła go do wiatru, jak to się obrazowo mówi. Wystarczyło, że poznała Benka z Akademii Ekonomicznej, faceta, który miał cinquecento.
Odtąd już na zajęcia przywoził ją Benek i oczywiście odwoził też.
Wiosną wyszła za niego i rzuciła studia.
Rzecz jasna, Filip to bardzo przeżywał. Wpadł w depresję i tak dalej. Nie dlatego, że mu jakoś na niej nadzwyczajnie zależało.
Nie. Zbrzydziła go chyba ohyda natury ludzkiej. No i - ambicja go strasznie bolała; w gruncie rzeczy ani tej Kaśki nie lubił, ani nie szanował. A to ona jego zostawiła. Co za niesmak.
Omal nie oblał roku. Mama nic nie wiedziała, ale gdyby nie wierna pomoc braci, pewnie by do dziś nie wylazł z dołka. Ani przez chwilę nie był sam. Chodzili z nim na spacery, rozmawiali i pocieszali. To właśnie wtedy Tunio się zawziął i kupił cinquecento. Dopiero niedawno skończył spłacać raty.
Oczywiście, Filip już dawno przestał się zadręczać. Ale cinquecento - miła granatowa zabawka - woziło ich wiernie do rodziców; na Mazury i nawet do Francji.
Dobrych miał braci, ani słowa.
Żyli sobie we trzech, w mieszkaniu Mundka. Było im ciasno, to prawda, w tych dwóch pokojach, ale dzięki doskonałej organizacji codziennych spraw - wygodnie. On, Filip, był co prawda tępiony za niechlujstwo, bo wiecznie wszystko rozrzucał, ale w gruncie rzeczy stanowili naprawdę zgrany zespół pod wodzą najstarszego brata.
Czasem Filip się zastanawiał, jak też ułożyłoby się życie Mundka, gdyby nie zamieszkał z młodszymi braćmi; nie był ani odludkiem, ani antyfeministą, a przecież, choć skończył niedawno trzydzieści cztery lata, nie zdradzał chęci matrymonialnych. Mama bardzo się martwiła tym, że wszyscy jej synowie są wciąż kawalerami. Stale ich namawiała, żeby zaczęli myśleć poważnie o swoim życiu i poszukali sobie odpowiednich kandydatek na żony. Zazwyczaj sobie z niej żartowali, ale kiedy podczas ostatniej wizyty u rodziców Tunio oznajmił, że w sierpniu odbiera mieszkanie i że dlatego postanowił się ożenić - mama prawie popłakała się z radości. No i proszę. Pięknie się wszystko udało, szkoda gadać.
Naprawdę nienawidził ryżej Natalii, jeszcze do wczoraj. A teraz?
Kiedy ją trochę poznał, nie wydawała mu się już tak bardzo godną pogardy, prymitywną i wyrachowaną istotą. Nie wiadomo dlaczego wyobrażał ją sobie przedtem jako podobną do Kaśki, cyniczną i niezbyt rozgarniętą istotę, która odrzuciła względy Tunia, bo trafił się jej ktoś lepszy. Tymczasem - jakoś na to nie wyglądało.
Chyba ją trochę krzywdził.
Była postrzelona, to prawda, jakaś gapiowata przy tym i tak niezdarna, że aż budziła rozczulenie. Ale przecież to inteligentna dziewczyna. I delikatna. I smutna. (Dlaczego?...) Ma też i poczucie humoru. Co zawsze jest dowodem na inteligencję.
I pięknie śpiewa.
Co zawsze jest jeszcze lepszym dowodem na to samo.
Filip ocknął się z zadumy dopiero wtedy, gdy zatrzymał go opuszczony szlaban. Przejechał żółto-niebieski pociąg elektryczny.
I okazało się, że spacerując tak sobie, Filip obszedł więcej niż pół jeziora i teraz znajdował się przy szosie gnieźnieńskiej.
Było już po dziewiątej i słońce wyczyniało dziwne spektakle po zachodniej stronie nieba, sygnalizując obfitością karminu, że jutro znów będzie piekielna pogoda. Powietrze pachniało tu rozgrzanym piecykiem żelaznym, duchota wisiała nad asfaltem. Filip szybko skręcił z szosy na wąską ścieżkę i ruszył w stronę campingu.
Kiedy tam dotarł, było już ciemnawo, a recepcja zamknięta na głucho. Facet z wąsem siedział koło budki portiera i popijał piwo z butelki.
- Nikt? - rzucił Filip, przechodząc obok, i nawet nie musiał słuchać odpowiedzi. Już po minie wąsacza widać było, że nikt nie pytał. No, dobrze. Trudno. Może zapyta jutro.
Chętnie by jeszcze zadzwonił do jej domu i spytał o nowiny. Może - jak to ona - raptem zmieniła plany? Ale było już zdecydowanie za późno. Zresztą, recepcja i tak zamknięta.
Zadzwoni jutro.
Wszedł do swojego domku i zapalił światło, płosząc natychmiast liczne muchy. Gitara stała, jak ją zostawił: Duszno było jeszcze bardziej. Nie, tu się na pewno nie da spać.
Włożył kąpielówki i bluzę, zabrał karimatkę i ręcznik. Walkmana i płyty zostawił, ale zamknął starannie okno. Zamknął też drzwi, na klucz, dwa razy, i poszedł nad jezioro.
Ludzie palili ogniska, śpiewali przy gitarach. Cały teren wyglądał jak obozowisko Indian. Kiedy się weszło w las, było już prawie ciemno, a gorące powietrze od czasu do czasu przenikała aksamitna wstążka chłodu.
Filipa nagle pociągnęło do wody tak gwałtownie, że rzucił się biegiem ku plaży, cisnął na trawę swoje rzeczy i skoczył szczupakiem pomiędzy liczne kąpiące się ciała.
Wypłynął daleko, aż za połowę jeziora, przewrócił się na plecy.
Woda, ciepła jak kisiel, unosiła go łagodnie, tak że mógł sobie popatrzeć w niebo, nie poruszając nawet rękami czy nogami. Od zachodu było jasnozielone, tuż nad lasem zagarniał je fiolet.
Księżyc, pyzaty miedzianolicy dostojnik, wisiał nad wszystkim znacząco, jakby czuwał i sądził zarazem.
Od brzegu zapachniało dymem ogniska i Filip, leżąc na wodzie, pod księżycem, poczuł gwałtowny przypływ tęsknoty za czymś, czego nie umiałby nawet nazwać. Głosy kąpiących się dobiegały tu wyraźnie, mieszały się piski i pluski, i śmiechy. Jakiś szczeniak ujadał wesoło, a na dalszym tle rozlegały się chóralne śpiewy. Dopiero teraz, kiedy słońce znikło, ludzie nabierali werwy.
Filip popłynął trochę dalej, wzdłuż brzegu, goniąc po powierzchni słabe refleksy księżyca. Doprowadziły go do zatoczki ukrytej za kępą drzew, gdzie wypatrzył pustą plażę, malutką i trochę cofniętą w głąb lądu. Postanowił, że tam właśnie przeniesie swoje rzeczy i prześpi noc. Przecież w tym domku jest naprawdę jak w piekle.
11.
Natalia i Pyza kąpały się już dwa razy, na oczach Laury, która w końcu nie wytrzymała i oznajmiła swoją wolę. Chcąc nie chcąc, Natalia musiała ulec, choć oczywiście wiedziała, że źle robi i że dziecko gorączkujące nie powinno włazić do jeziora, bo będzie gorzej. Jednakże Laura przysięgała, że ta aspiryna zdziałała doprawdy cuda. W rzeczy samej - termometr wskazywał trzydzieści sześć i pół. Natalia, która - sama o tym nie wiedząc - była prawdziwie sterroryzowana przez młodszą z siostrzenic, oczywiście uległa.
Laura uzyskała jej zezwolenie na pobrodzenie nogami tuż przy brzegu. W związku z tym, ledwie tylko weszła do wody - rzuciła się czym prędzej na głębinę i popłynęła klasyczną żabką aż do połowy jeziora.
Jestem po prostu do niczego - myślała właśnie Natalia, siedząc teraz na samym brzegu i słuchając, jak za jej plecami, w namiocie ustawionym tuż pod lasem, cichną tłumione prychnięcia i rozchichotane pogawędki, których - jak mogła podejrzewać - była głównym tematem. - Nawet dzieci ze mnie kpią. Jestem dziwolągiem, który nigdzie nie może znaleźć swojego miejsca. I który zapewne nigdy w życiu nie znajdzie sobie pary. To jest takie dziwne: przecież nikomu się nie sprzeciwiam, nie mam żadnych żądań, z nikim się nie kłócę, nikomu nie odmawiam pomocy. I co? I nikomu nie jestem potrzebna. I nigdy, nigdy, nie będę dla nikogo autorytetem. Może mnie po prostu nie ma? Przecież nawet sama nie wiem, czego ja właściwie pragnę. Głowę mam pełną pytań i nie umiem znaleźć ani jednej odpowiedzi. To pewnie dlatego, że nie żyję naprawdę. Żyję we śnie.
Hałasy i piski znad wody cichły z wolna, ludzie się rozchodzili.
Jasne wciąż niebo zasnuło się szarością wieczoru, potem lekkim fioletem. W powietrzu wisiał gęsty upał, nietknięty nawet najsłabszym powiewem.
Czy to z powodu tego upału miała tak ściśnięte serce? Tak przytłoczone nieznanym ciężarem, poczuciem winy, a może - przeczuciem klęski?
Dręczyła ją myśl o Tuniu. Nerwus zarzucił jej, że go skrzywdziła.
Ale - jak ona mogła powiedzieć "tak" człowiekowi do tego stopnia obcemu? Dlaczego on znów zadecydował za nią? Przecież nigdy mu nie powiedziała, że go kocha - bo, po pierwsze, nie kochała, a po drugie, on nawet nie był ciekaw. Nigdy też jej nie zapytał, czy chciałaby wyjść za niego. Był tego po prostu pewien.
Nie zawsze przecież miała kłopoty z określeniem tego, co czuje. Na przykład wtedy, gdy na pierwszym roku zakochała się w swoim wykładowcy uniwersyteckim, zarazem subtelnym poecie i eseiście.
Wtedy wiedziała od razu, że łączy ich coś wielkiego. Chociaż nigdy nawet nie zamienili ze sobą słowa sam na sam, nigdy nawet nie widzieli się poza uczelnią - Natalia przez kilka miesięcy trwała w zupełnie somnambulicznym transie. Pokochała go - i wpadła w głęboki strumień jego osobowości, do czego niewątpliwie przyczyniła się pilna lektura jego wyrafinowanych dzieł. Odtąd czuła jak on i myślała jak on. Tak jej się wydawało przez parę miesięcy i właściwie było jej z tym bardzo dobrze, dopóki nie dowiedziała się, że jej ukochany jest mężem pięknej kobiety i szczęśliwym ojcem bardzo uroczego synka noszącego imiona Rainer Maria.
Tunia poznała na imieninach koleżanki z roku. Był bezapelacyjną gwiazdą wieczoru, bo właśnie wygrał jakieś międzynarodowe regaty.
Był po prostu oblężony przez dziewczyny, co mu się najwyraźniej bardzo podobało. On sam natomiast nie podobał się Natalii. Był zbyt wesoły, zbyt realistyczny, zbyt głośny i pewny siebie. Zbyt dosłowny: żadnego dystansu, marginesu czy cudzysłowu. A ona zawsze wolała raczej półtony niż jaskrawe barwy, i raczej półgłos niż krzyk. Lubiła też pozostawać raczej na uboczu niż w centrum.
Zrozumiałe, że jako jedyna nie podeszła do bohatera wieczoru.
Ale zapewne dlatego on podszedł do niej.
I tak właśnie odtąd układała się ich znajomość. Im bardziej się ona wycofywała, tym bardziej zdobywczy on się stawał. Ale nie można zarazem wycofywać się - i być blisko.
Dlaczego na to nie wpadła wcześniej?
Dlaczego to tak trwało i trwało? Dlaczego musiało się nazbierać aż tyle żalów, nieporozumień i irytacji, żeby wreszcie doszło do wybuchu? Natalia nigdy nie przypuszczała, że jest zdolna do tak strasznego gniewu, jaki ją opanował w parku Sołackim.
Zwlekała z uświadomieniem sobie prawdy stanowczo zbyt długo. Potem nie miała odwagi powiedzieć mu wprost, że do siebie nie pasują.
Nie chciała go obrazić ani skrzywdzić, a może po prostu tchórzyła.
W efekcie obraziła go i skrzywdziła w najbrzydszy z możliwych sposobów.
Bilans znajomości z Tuniem wypadał nadzwyczaj niekorzystnie. Dla niej.
Nerwus miał sto procent racji.
Ciekawe, swoją drogą, gdzie on teraz jest?
Ledwie o nim pomyślała - zalała ją fala ciepła. Dziwne.
Przypomniał jej się śpiący jak Ateńczyk, koło źródła. Leżał na gołej ziemi i kiedy otworzył oczy...
Natalia szybko postanowiła pomyśleć o czymś innym.
O wietrznej ospie, jaka jest zaraźliwa. O tym, czy Laurze zaszkodzi kąpiel w jeziorze. I o tym, którym pociągiem pojadą jutro do Pobiedzisk. I o tym, co się dzieje z gitarą, którą Filip... Tak, Filip - nie Nerwus...
Aha! A więc znów była przy Filipie.
Który o wschodzie słońca spał koło źródła, z zieloną żabą na sercu.
Na sośnie zaskrzeczała sroka i Filip otworzył oczy, i...
Natalia zerwała się z trawy i ruszyła do namiotu. Panowała tam już senna cisza. Sięgnąwszy poprzez ciepły mrok, dotknęła czoła Laury.
O, w porządku. Zupełnie normalne.
A więc, kiedy na sośnie zaskrzeczała ta sroka, Filip się obudził... a może nie obudził, tylko spał nadal? Nie, on na nią spojrzał w półśnie, a w tym spojrzeniu było tyle wyrazu...
- Sympatii. Zwykłej sympatii - powiedziała sobie Natalia, idąc cicho, na bosaka, po nagrzanej jeszcze trawie. Usiadła znów nad samym brzegiem jeziora, pod jaworem otoczonym gąszczem paproci.
Ktoś z hałasem, pogwizdując, lokował się nie opodal, tuż za paprociami. Rozkładał coś zamaszyście, rzucał jakieś tobołki, roztrzepywał i rozkładał na gałęziach ręcznik.
Natalia siedziała bez ruchu, patrząc nieruchomo przed siebie, prosto w pucołowatą, bezlitośnie szczerą twarz księżyca.
Właśnie zrozumiała z całą jasnością, co było w spojrzeniu Filipa tam, u źródła.
Uciekała przed tym cały dzień, od rana.
I cały dzień na to czekała.
Na to samo.
Ale czy ma do tego prawo?
Nie.
12.
Dopiero przed północą otwartymi na oścież oknami wpłynął niepewny, słaby powiew. Do tej pory powietrze wielkomiejskie, ta szczególna kompozycja trucizn i odorów, zgęszczone w trzech pokojach parterowego mieszkania Borejków (okna od ulicy!), stało w bezruchu jak gęsta zawiesina. Przydałby się wentylator, ale wentylatora nie można było dostać za żadne pieniądze już w maju, a cóż dopiero teraz, gdy upały utrwaliły się na dobre. I nic tu nie pomagał wolny rynek oraz otwarcie się na Zachód. Wentylatorów nie było nawet w hurtowniach.
Ignacy Grzegorz, po raz dziesiąty tego dnia wykąpany w chłodnej wodzie, usnął wreszcie, cicho skamląc i marudząc, w wózku wystawionym na balkon (pomysł Patrycji). Było to stosunkowo niezłe rozwiązanie, choć należało się obawiać, że dopiero teraz ludność wylegnie na nocne ulice i zacznie, jak to ludność, wrzeszczeć, pokrzykiwać, rechotać oraz trzaskać niezliczonymi drzwiczkami od samochodów, bez najmniejszej troski o to, jaką ilość niemowląt powyrywa ze snu.
Z całego mieszkania najchłodniej było w kuchni, która miała okna od północy, toteż tu właśnie zgromadziły się trzy siostry Borejko - Gabriela, Ida i Patrycja - wszystkie odziane bardzo przewiewnie (Patrycja wyłącznie w haleczce), i tu wypijały całe litry mrożonej herbaty cytrynowej. Właśnie obejrzały w telewizorze, stojącym na lodówce, monodram Anieli Kowalik i były pod wrażeniem.
- Gaba, wyciągnij nogę - wydała machinalny rozkaz Ida.
- A co niby robię? - spytała rzeczowo Gabriela, która obie nogi miała złożone na poduszce, spoczywającej na kuchennym taborecie (troskliwa Patrycja urządziła to już przed monodramem).
Złotowłosa Patrycja, zwana Pulpecją, z policzkami pałającymi jak dwie róże, z lazurowymi oczami i cerą jak melba, wyglądała dokładnie na kogoś, kim była: na młodą, szczęśliwą kobietę w rozkwicie urody. Zresztą na kogoś takiego wyglądała też i Ida, która rozpierała się za stołem, z satysfakcją klepiąc się po brzuchu, oraz Gabriela, która, choć chora i pozbawiona rumieńców, była przecież także szczęśliwą, wciąż młodą i przystojną kobietą.
- Aniela była świetna - stwierdziła z zadowoleniem Gabriela, popijając swój zimny napój i rozglądając się za nożem. - Nie myślałam, że aż tyle potrafi.
- Moim zdaniem, ona szarżuje - zaoponowała Ida. - Jej talent jest raczej komiczny, nie dramatyczny. Dlatego widzi się wysiłek, kiedy gra w repertuarze poważnym.
- Mylisz się - z zapałem powiedziała Patrycja, wyciskając trzy nowe cytryny do szklanego dzbanka z nową herbatą. - Mnie się naprawdę strasznie podobało. Dumna jestem, że Aniela jest moją koleżanką.
- Coś podobnego! Ona jest naszą koleżanką, nie twoją, smarkulo! - powiedziała kłótliwie Ida. - Kiedy myśmy z nią zakładały Grupę ESD - ty potrafiłaś jedynie chorować na świnkę. To samo Nutria.
- Gdzie jest, u licha, ten ostry nóż? - chciała wiedzieć Gabriela.
- Ja chcę teraz zrobić coś do jedzenia dla Nutrii, bo na pewno wróci głodna. Ja jej zrobię zupę gazpacho, biednej Nutrii kochanej.
- Na pewno nie wróci głodna z Pobiedzisk - zaśmiała się Ida, ale wstała i znalazła ostry nóż. Był na kredensie, koło cytryn. Podała też Gabrysi dużą salaterkę, a Patrycja wyjęła z lodówki pojemnik z warzywami.
- Może niegłodna więc, ale spragniona miłości siostrzanej - odparła Gabriela. - Zrobię gazpacho specjalnie dla niej, niech wie, że ma siostrę.
- Ma trzy siostry - sprostowała zgryźliwie Ida.
- Swoją drogą, aż miło patrzeć na to szczęście w Pobiedziskach - powiedziała Gabrysia, uśmiechając się do siebie. - Pan Bronek po prostu odżył. Nawet mu reumatyzm minął po ślubie!
- To bardzo ciekawe, bo mnie się właśnie po ślubie zaczął - użaliła się Patrycja. - Florian uwielbia leśne eskapady i nie zliczę, ile razy musiałam za nim brnąć przez bagna.
- Nie narzekaj, ty też to uwielbiasz - prychnęła Ida, klepiąc najmłodszą siostrę po łopatkach.
- Nie, Idusiu, ja jego uwielbiam. Nie bagna.
- Na razie jego, a potem już także bagna.
- A jak minie parę lat, to jeszcze za nimi zatęsknisz - dodała Gabriela i wybuchnęła swoim miłym, zaraźliwym śmiechem. - Polej te pomidory wrzątkiem, Iduś, dobrze?
- A co ja mam robić? - spytała Pulpecja, odkrawając kawałek ogórka i zjadając go wraz ze skórą. - Ja też chcę coś zrobić dla Nutrii.
Do tej siostrzanej zupy gazpacho.
- Opłucz paprykę i pokrój na cieniutkie paseczki.
- O, błysnęło! - zauważyła Ida, wracając z pomidorami. - Czy mam zabrać Motyla z balkonu?
- To błyska, niestety, na pogodę - odparła Gabrysia, szatkując cebulę. - Ciekawa jestem, czy tak samo mają Nutria i dziewczynki.
Pewnie im lepiej, bo nad wodą. Chociaż słyszałam w radio, że teraz nawet nad samym morzem jest nie do wytrzymania. (Pulpecjo, wyjmij ze trzy kwaszone ogóreczki ze słoja). Jak to usłyszałam, zaraz mi ulżyło, że nie dojechały nad morze. W Pobiedziskach będzie im najlepiej. Pan Jankowiak mówił, że ma dla nich jakąś niespodziankę.
- Swoją drogą - zabrała głos Ida - muszę powiedzieć, że Nutria nie popisała się dojrzałością. Żeby wykonywać takie dziwne ruchy i nie dać znaku życia! Cholera, zdenerwowałam się wczoraj nieludzko.
- Nic nie było widać - powiedziała Gabrysia, rzucając Idzie spojrzenie pełne wdzięczności.
- Nie wiem, naprawdę, jak ty mogłaś tej niedojdzie powierzyć dzieci - burczała Ida. - Przecież ona samej siebie nie potrafi upilnować.
- O, przepraszam! - krzyknęła zapalczywie Patrycja. - Wara mi od Nutrii, Ida. Jesteś po prostu pawianem, tyle ci powiem. Ja jedna znam ją naprawdę. Nikt tak nie potrafi wysłuchać i pomóc jak ona.
Żadna z was nie potrafi tak się przejmować. No, może tylko Gaba.
- A ja? - spytała zazdrośnie Ida.
- A ty właśnie nie. Więc chcę powiedzieć, że Nutria jest niezawodna w każdej sytuacji.
- Niezawodna, ale nie w każdej - upierała się Ida.
Patrycja skończyła z papryką i teraz obierała ze skórki pomidory.
- Nutria po prostu zupełnie nie umie się troszczyć o siebie - powiedziała z uczuciem. - Wszystko jest dla niej ważniejsze niż ona sama. Stąd to jej wieczne roztargnienie. Więc myślę, że kłopoty były dlatego, że smarkule coś narozrabiały, a ona nie umiała na czas zareagować.
- Nie, nie, dlaczego zaraz smarkule - wystąpiła z natychmiastową obroną Gabriela. - Przecież były jakieś historie z tym Bratkiem i z kajdankami... Trochę się tego bałam, ale ostatecznie... (teraz poszatkuj zielone ogórki, Pulpeciku) ...przez telefon zdawała mi się raczej spokojna. Zastanawiam się... - tu Gabrysia urwała, zawieszając rękę z nożem w pół gestu.
- Co? - spojrzała z ciekawością Ida.
- Och, nic... ten Bratek. On ma naprawdę ciekawy, miły głos.
- Tunio też miał - przypomniała jej Ida. - I co z tego?
- Ech, nic, nic - zaśmiała się Gabrysia i pokręciła jasną głową. - Po prostu, co tu gadać. Kocham ją i tyle.
- Ja też ją kocham! - oświadczyła Patrycja bojowo.
- Przecież ja także - zdziwiła się Ida. - Czego wam się nagle zebrało na takie zapewnienia?
Siostry spojrzały po sobie ze zdziwieniem.
- Może dlatego, że nie ma jej z nami - powiedziała Gabrysia.
- A może dlatego, że jednak z nami jest - dodała Pulpecja.
- A może dlatego, że jest północ? - spytała Ida, świecąc zielonymi oczami. - Godzina duchów. I nasze duchy połączyły się z jej duchem. Jakkolwiek by było, mówimy o niej, myślimy o niej, robimy dla niej zupę. Własnymi rękami trzech sióstr. To będzie kochająca, magiczna zupa z płodów Matki-Ziemi. Zupa gazpacho o mocy eliksiru.
- Miłosnego? - dopytywała się Pulpecja.
- Oczywiście! - rzekła Ida głosem potężnym.
- A! To dołóżmy więcej cebuli.
- Czosnku trzy ząbki.
- Szczypiorek! Dużą garść szczypiorku.
- Ziółek zielonych. Trzy źdźbła.
- Proszę: bazylia, estragon, lubczyk.
- Dwie łyżki oliwy. Z oliwek!
- Trochę winnego octu.
- Pieprzu i soli. Do woli.
- Zmiksować.
- Wszystko?
- Nie, trochę jarzynek odłóż, potem się wrzuci i one będą tak chrupały przyjemnie.
Patrycja wyjrzała oknem.
- O, znowu błysnęło. Trzy razy.
- No, widzisz - powiedziała Ida, mrużąc skośne oczy i oblizując ze smakiem usta. - Wszystko, jak należy. Wiecie co, te małosolne są boskie. Dajcie, ja zmiksuję, bo ja jestem ruda.
- No to co, ty wariatko?
- Niby nic. A jednak. Kto wie. Uwaga, włączam mikser. Odizolujcie Motyla.
Patrycja skoczyła zamknąć drzwi kuchni, odczekała, aż Ida zmiksuje zupę, po czym znów wpuściła przewiew.
- Teraz połączymy wszystkie składniki - powiedziała Ida tajemniczym półgłosem. - Szkoda, że nie mam kota. Czarnego.
Abrakadabra.
- I tak jesteś zupełna czarownica - zauważyła Patrycja, wrzucając do salaterki, na zakończenie, garść posiekanego koperku.
Gabrysia wsypała tam jeszcze resztę pokrajanych jarzyn, po czym przykryła salaterkę talerzem.
- Koniec. Abrakadabra. Tyle czarów na dziś - a jutro będą nowe.
Codzienne kuchenne czarowanie. Możliwe, że tylko tyle możemy zrobić dla tych, których kochamy. Umilić im jakoś ten groźny świat.
- Masz na myśli wyłącznie gotowanie? - prychnęła Ida. - Znam ciekawsze zajęcia.
- Pewnie - zgodziła się Gabriela. - Ale tylko gotowanie ma w sobie coś z alchemii. Mała, schowaj zupę do lodówki. My jej nawet nie skosztujemy! Bo to jest eliksir. Jak Natalia wróci, będzie musiała zjeść całą miskę. Sama.
- Albo raczej z Bratkiem - mruknęła Ida i skrzyżowała palce za plecami, powstrzymując się od splunięcia przez lewe ramię. - Abrakadabra. Hokus-pokus.
13.
Powinnam być szczęśliwa - myślała Natalia, siedząc nad samą wodą, kołysząc w niej nogami i obserwując, jak bezgłośna błyskawica jednym potężnym fleszem rozjaśnia pół Wielkopolski i część Kujaw.
- Mam takie cudowne siostry. Taka jestem niedojda, a one mnie kochają. Nie mam pojęcia, za co! Ale wiem, że kochają. Wiem, że zawsze mogę na nie liczyć. Ciekawa jestem, czy one wiedzą, że zawsze mogą liczyć na mnie. Mam nadzieję, że się przynajmniej domyślają, bo niby skąd miałyby wiedzieć. Jak dotąd, radziły sobie świetnie bez jej pomocy - odważne, energiczne, każda na swój sposób, pełne temperamentu i siły, i takie zdecydowane! Nigdy nie miała okazji ratować żadnej z nich z pożaru czy topieli ani oddawać za nie swej krwi, ani nawet pomagać w zwykłych, życiowych kłopotach czy problemach. Nie dlatego wcale, że nie widziała ich kłopotów czy problemów - przeciwnie, ona pierwsza je dostrzegała, jeszcze wtedy, kiedy się dopiero na nie zanosiło. I nie dlatego, że siostry nie potrzebowały pomocy czy wsparcia; nic podobnego, miewały załamania, klęski i nawet dramaty - tyle że wszystkie trzy były zawsze szybsze niż ona, Natalia. Zanim ona zdążyła się zebrać w sobie i ruszyć na ratunek - one już były dwadzieścia mil poza problemem.
Zupełnie wspaniałe - myślała Natalia. - Szkoda, że nie jestem do nich podobna.
Za kępą zarośli po lewej ktoś z cichym chlupotem brodził po wodzie i ciskał kamyki, które dźwięcznie pluskały. Jeden kamyk przemknął tuż nad powierzchnią jeziora i odbił się cztery razy, zanim zatonął w okolicy odległych szuwarów. Zaraz się z nich wysunął jakiś wodny ptak. Popłynął przez jezioro, dzieląc je jednym gładkim cięciem na dwie połowy, obie granatowe, pełne ruchomych gwiazd i ognistych błysków.
Błyski rzucał ogień. Po prawej, na górce, płonęło jeszcze ognisko, ciemne sylwetki ludzi rysowały się na jego ruchomym, pomarańczowym tle. Tańczyli wokół ognia, dobrze, że po cichu. Nic dziwnego, już północ, a tu przecież od dziesiątej obowiązuje cisza nocna.
Gdzie jest Filip?
Być może nie ma go tu, na campingu, ale z całą pewnością jest gdzieś blisko.
Było to zupełnie pewne, ponieważ wyraźnie to czuła.
14.
Żeby tak chciało rąbnąć - pomyślał Filip, brodząc po wodzie i puszczając kaczki. (Z szuwarów wypłynął ogłupiały perkoz i wydając obrażone dźwięki w tonacji molowej, zwiewał teraz jak najdalej ze strefy zagrożenia). - Błyska i błyska, i nic z tego nie wynika.
A on tak lubił grzmoty!
Te organy w farze, na których miał zagrać za dwa tygodnie, zabytkowy instrument dziewiętnastowieczny, dzieło samego Ladegasta - wyróżniały się taką właśnie, jak lubił, grzmiącą mocą, potęgą i blaskiem. Bardzo dobrze zachowane, chociaż od chwili zainstalowania nikt ich nie konserwował. Nigdy na to nie było pieniędzy i nadal ich nie ma. Profesor Filipa stwierdził, że to nawet lepiej, bo, nie ruszany od chwili powstania, instrument ocalał w swojej oryginalnej formie. A Filip wymyślił, że można by na organach Ladegasta koncertować i dochód przeznaczyć na ich restaurację. Mógł być dumny ze swego pomysłu: wszyscy organmistrze Poznania zgodzili się grać i wszyscy studenci także. Żeby teraz nie skrewić, powinien ćwiczyć dzień i noc, a tymczasem co? Stoi nad wodą i puszcza beztrosko kaczki.
Gdzie jest, u licha, ta dziewczyna?!
Może się nie zjawiła ze strachu. Przecież, cholera, faktycznie jej naubliżał. Jezu, co to on powiedział?!... Jak ją nazwał?!...
U-uuu, niemożliwe. Lepiej szybko o tym zapomnieć, bo nie będzie mógł jej spojrzeć w oczy.
Biedactwo. Taka delikatna i wystraszona. Zupełnie bezbronna. Nawet dzieci to widzą i robią z nią, co chcą.
Kiedy się zobaczą... jeśli ona w ogóle się pojawi... trzeba będzie zacząć od przeprosin.
Jak by to było świetnie, gdyby tu się teraz znalazła, obok niego.
Posiedzieliby razem i popatrzyli na błyskawice. Już by na nią nigdy nie krzyknął. Objąłby ją ramieniem i... pogadaliby sobie.
Znów błysnęło, trzy razy, jeden po drugim.
Jeśli Natalia nie pojawi się tu do południa, trzeba będzie wracać.
Ostatecznie, zawsze jeszcze można do niej zadzwonić i się umówić.
Tunio nie powinien mieć nic przeciwko temu, bo chodzi przecież o zwykłą rzecz: o zwrot gitary.
Filip ziewnął i wyszedł na brzeg. W jednej chwili, jakby go coś oczadziło, zrobił się senny, oczy mu się same zamykały. Ledwie zdążył się przewrócić na karimatkę. Zasnął niemal w tym samym momencie.
25 czerwca - sobota
1.
Druga nad ranem.
Dopaliło się już ostatnie ognisko, ostatni nocny Marek padł, zmorzony nagłym snem; chrapał smacznie dozorca campingu i wąsaty pracownik recepcji, spała nad samym brzegiem wody Natalia, spały jej siostrzenice w namiocie - a tymczasem księżyc po prostu szalał. Buchał tym swoim odbitym blaskiem jak lustro przed salą balową, bluzgał światłem, wypełniał powietrze tajemniczą wibracją, odbierał przedmiotom kolor, barwiąc wszystko tym samym srebrem, oświetlał ziemię tak dokładnie, że jasno było nawet w mrowiskach.
Ptaki, zmęczone skwarnym dniem, przysypiały w zaroślach i na gałęziach drzew, ale co chwila podrywały głowy i wpatrywały się w lśniącą tarczę; spuszczone na noc z uwięzi psy wiejskie biegały po pylistych drogach, naszczekiwały na siebie z daleka, przekazując ze wzgórza na wzgórze jakieś bezsłowne komunikaty, albo siedziały bez ruchu, z oczami utkwionymi w niebo i posępnie, melodyjnie wyły. Nocne zwierzęta zdwoiły czujność, sowy zataczały wielkie, bezgłośne kręgi w przestrzeniach pełnych blasku, po czym kryły się w mrokach lasów, gdzie panowało ustawiczne poruszenie. Śpiący ludzie odczuwali ten sam niepokój; ten i ów, wzdrygnąwszy się nagle, otwierał szeroko oczy i z nieprzytomnym osłupieniem wpatrywał się w wielką jasną kulę, świecącą ponad ziemią. Lunatycy łazili po swoich dachach i gzymsach, ostatni prawdziwi poeci pisali ostatnie prawdziwe wiersze o księżycu, a zakochani z fascynacją gapili się w niebo, przedkładając widok księżyca nad pocałunki.
Ale Natalia i Filip spali.
Spali mocno i wcale nie wiedzieli, że leżą tak blisko siebie. A tymczasem ich głowy niemal się stykały, ponieważ położyli się spać na tym samym, oczywiście, skrawku odludnej plaży, pod tym samym jaworem, tyle że oddzieleni koronkową kurtyną gęstych paproci Botrychium lunaria, wyjątkowo obfitych na tym trawiastym zboczu.
Natalii śniło się, że idzie przez wielką, zalaną światłem księżyca łąkę, że po kolana brodzi w srebrnej trawie, w której rośnie mnóstwo bratków, potem zanurza się i płynie, a tymczasem to wcale nie jest łąka, tylko jezioro, także pełne bratków, które - aksamitne i ciemnoniebieskie - mrugają do niej żółtymi oczkami.
A Filipowi się śniło, że gra na organach Ladegasta i że przyciskając manuały, powoduje iskrzenie piszczałek. Małe jak żmijki pioruny wydobywają się z rejestrów pryncypałowych, powodując burzę dźwięków. Tuż obok stoi Goethe w swoim białym fularze i we fraku, opiera się o stół gry i wpijając w Filipa przenikliwe oczy, mówi w zadumie: - Zastygła architektura!... - a Filip gra jak szatan, gra Toccatę, i oto ktoś podchodzi do niego od tyłu, łagodnym ramieniem obejmuje go za szyję, szepcząc słodko: - Ach, mój miły... - a wtedy rozlegają się huraganowe brawa, publiczność rzuca bukietami kwiatów i z pierwszego rzędu podnosi się Tunio w smokingu, wołając: - Be happy!
A podczas gdy oni śnili, z lasu wypadła - już po raz trzeci - wielka sowa, szybkim, cichym lotem przemknęła nad lustrzaną powierzchnią jeziora i przysiadła na jaworze. Mrugnęła i zatopiła wielkie żółte oczy w cieniu rzucanym przez kępę paproci, po czym wydała podwójne, donośne pohukiwanie - i odleciała.
A od tego pohukiwania dwoje młodych ludzi, śpiących pod jaworem, poruszyło się niespokojnie przez sen, przewracając się z pleców na bok, rozrzucając szeroko ręce i podświadomie zmieniając pozycję tak, by im księżyc nie świecił w twarze.
Przez przygniecione w tym ruchu obfite pióropusze liści zetknęły się ze sobą dwie dłonie - jedna z obgryzionymi paznokciami, a druga piegowata.
A to, jak łatwo się domyślić, wywołało coś w rodzaju wstrząsu, więc oboje zbudzili się przerażeni, z bijącymi sercami. Poderwali się na nogi po obu stronach Botrychium lunaria i stali tak, wlepiając w siebie błyszczące oczy z wyrazem niebotycznego zdumienia, oboje oblani nieziemskim blaskiem księżyca. I z wolna dochodzili do przytomności.
Dłużej milczeć już nie było można.
- Skąd tu się wzięłaś? - wykrztusił wreszcie Filip, bezwiednie rozcierając rękę, która, jak mu się zdawało, zdrętwiała.
- A ty? - odpowiedziała pytaniem Natalia, patrząc na niego ze zdumieniem. Był rozczochrany jak wampir, włosy sterczały mu z głowy dokładnie we wszystkie strony, poprzetykane gałązkami i liśćmi paproci.
- Ja?! Czekałem na ciebie cały dzień i poszedłem spać.
- Ja też.
- Czekałaś? Tu?!
- Tak. A ty?
- Chodziłem. Chodziłem cały dzień i wciąż czekałem - rzekł Filip, po czym usłyszał swój ton i zaraz się zrobił chłodny oraz oficjalny. - Mam twoją gitarę, tam, w domku. Muszę ci ją oddać.
- Cśśś... - szepnęła Natalia, bo mówił już zbyt głośno. - Dziewczynki śpią w namiocie. Gdzie była gitara?
- U tej staruszki na rozstajnych drogach.
- Ach! A więc tam jednak. Bardzo dziękuję, że odebrałeś.
- Ależ drobiazg, doprawdy - odrzekł Filip jeszcze bardziej oficjalnie. - Cóż, hm. Stoimy tak i stoimy. Może usiądźmy?
Usiedli. Ale teraz nie widzieli się spoza paproci, więc szybko wstali. Po czym Filip zdecydowanie przełożył nogę ponad Botrychium lunaria i przedostał się na stronę Natalii.
Znów stanęli naprzeciwko siebie, po czym jednocześnie odwrócili wzrok. Bardzo szybko.
- Ładny księżyc - rzekł Filip niedbale.
- Tak. Pełnia - wyjaśniła mu Natalia.
- Wyjątkowo się złożyło w tym roku: noc świętojańska i pełnia. Bo dwa lata temu, pamiętam, księżyc był tej nocy w nowiu.
- Jest dziś niesamowity - zgodziła się Natalia.
- A jakie jezioro.
- Bardzo.
- Co: bardzo?
- Bardzo, hm, ładne.
- Ach! - Filip z ulgą trafił na nowy temat. - A jak tam Laura?
Zdrowa?
- Ma wietrzną ospę, ale już chyba lepiej.
- Co: lepiej?
- No - z nią. Z nią lepiej.
- Rozumiem.
- Co... rozumiesz?
- No, że lepiej.
- Ach, rozumiem.
Cisza. Straszna, coraz głębsza i bardziej przerażająca. Jakby za moment - już już - miało się zdarzyć coś okropnego, jeśli natychmiast, zaraz, czegoś nie powiedzą i nie zagadają tego, co im zagraża.
Natalia czuła, jak serce pulsuje jej w gardle i w uszach, hucząc tak, jak huczy ogień. Filip, któremu myśli splątały się w chaotyczny kłębek, panicznie poszukiwał tematu do rozmowy. Po długich a bezskutecznych wysiłkach rzekł wreszcie: - Cóż my tak stoimy i stoimy. Może usiądźmy? - po czym ugryzł się w język, wspomniawszy, że dziś już to przecież mówił. Przed chwilą nawet.
Usiedli. Natalia, jak grzeczna dziewczynka, z nogami wyciągniętymi wprost przed siebie i ze stopami ustawionymi równiutko, prostopadle do ziemi. Filip obok, w odległości metra, także - jak ona - zwrócony twarzą do jeziora.
I do księżyca.
Cisza. Groza.
- Co widzę?! - rzekł nagle Filip. - Nenufar.
- Które? - spytała, wzdrygnąwszy się, Natalia. - To białe?
- Tak, tam na lewo. Nenufar.
- Nie - odrzekła grzecznie Natalia. - To nie jest nenufar.
- Dałbym głowę, że tak - zauważył Filip.
- To jest grzybień biały, Nymphaea alba. Nuphar luteum jest żółty.
Mówią na niego nenufar, ale po polsku nazywa się grążel - zabłysnęła erudycją Natalia.
- Ohydna nazwa - rzekł Filip. - Zresztą, grzybień też. No, ale wracając do tego nenufara. Powiedzmy, że masz staw i hodujesz w nim ryby. I pewnego ranka wychodzisz na brzeg i widzisz, że niestety...
- ...ryby zdechły? - odgadła Natalia, rozpaczliwie usiłując podtrzymać konwersację pełnymi zainteresowania wtrętami.
- Nie, nie zdechły. Żyją. Tego ranka jednak widzisz, że na stawie pojawił się nenufar. Jeden kwiat z jednym liściem. Jesteś uradowana?
- W zasadzie tak - odrzekła ostrożnie Natalia, kierując na Filipa poważne spojrzenie i zastanawiając się, do czego on zmierza.
- Nazajutrz wychodzisz znów na brzeg i co widzisz?!...
- Że wszystkie ryby zdechły - wymyśliła Natalia po dłuższej chwili męczących poszukiwań.
- Ależ skąd. Widzisz, że liczba nenufarów, to jest i kwiatów, i liści, podwoiła się. Czy jesteś ucieszona?
- Jestem - odparła Natalia po dojrzałym namyśle. - A ryby?
- Chwileczkę - rzekł Filip trochę nerwowo i przyspieszył tok rozumowania. - Następnego ranka liczba kwiatów znów się podwoiła i są już cztery nenufary.
- Nie - rzekła Natalia.
- Dlaczego nie?!
- Bo to są grzybienie białe.
- Dobrze. Otóż codziennie podwaja się liczba kwiatów i liści, aż pewnego dnia zauważasz, że pokrywają one czwartą część powierzchni stawu. Widok jest przepiękny. Czy jesteś oczarowana?
- Ja? Jestem - odpowiedziała Natalia ugodowo.
- Ale nie zdajesz sobie sprawy, że za trzy dni staw będzie całkowicie pokryty liśćmi nenufarów. A co wtedy się stanie ze wszystkimi żyjącymi w nim stworzeniami?
- A! - ucieszyła się Natalia. - Przecież od początku mówiłam, że ryby zdechną.
Zapadła cisza. Filip przypatrywał się jej ze zdumieniem, które miało też odcień irytacji.
- Znałaś tę historyjkę? - zapytał.
- Ja? Nie, skąd. Tylko tak odgadłam.
- Co odgadłaś?
- No... samopoczucie tych ryb.
- Hm. Nie, no nie mogłaś jej znać, to fakt, bo wymyślił ją przy mnie mój ojciec. Więc, rzeczywiście: ryby zdechną.
Zapadła znów cisza.
- Zdechną... - powtórzyła Natalia.
- Muszą zdechnąć. Zginąć muszą wszystkie żyjące w tym stawie zwierzęta i rośliny. Zarośnięta nenufarami powierzchnia oddzieli je od powietrza i światła. Ponure?
- O, tak - odparła Natalia, kiwając powoli głową.
- A teraz wyobraź sobie, że ostrzeżenie o groźbie zarośnięcia twojego stawu nastąpiło właśnie wtedy, gdy przyrost dzienny nenufarów był większy, niż mogłabyś wyciąć. Już nie ma ratunku.
Staw zarośnie, choćbyś wycinała nenufary dzień i noc. Tyle że trochę później.
Zapadło posępne, dramatyczne milczenie. Księżyc świecił jak latarnia. Natalia rozważała słowa Filipa i nie mogła pojąć, do jakiej puenty zmierzał.
- A więc?... - spytała wreszcie, przypuszczając, że to go zachęci do mówienia. I rzeczywiście.
- A więc przedstawiłem ci bardzo prosty model matematyczny pewnych procesów biologicznych. Mój ojciec wymyślił tę historię, kiedyśmy rozważali zagrożenia dla naszej planety. Ludzkość zaśmieca ją na milion sposobów i może doprowadzić do sytuacji, w której zdolności przyrody do naprawienia tego, cośmy popsuli, staną się niewystarczające. Za późno zaczniemy wycinać nenufary!
- To zupełnie nie jest śmieszne - ze zdziwieniem stwierdziła Natalia.
- Nie. Jest ponure.
- Ja myślałam, że ty mi opowiadasz kawał.
- Nie wiem, jak mogłaś tak pomyśleć.
- Ale... właściwie dlaczego opowiedziałeś mi tę ponurą historię?
Było to niedobre pytanie. Filip bardzo się zdenerwował.
- Żeby cię zabawić rozmową! - rzekł ostro. - Żebyśmy nie musieli znów mówić o moim bracie, którego tak skrzywdziłaś!
Natalia zwiesiła głowę.
- Racja. Skrzywdziłam.
- A! - rzekł Filip. - A więc przyznajesz się.
- Przyznaję. Tylko że ja nie chciałam... go skrzywdzić - powiedziała szczerze Natalia.
- Nie. Skąd. Tylko doprowadziłaś do sytuacji, w której już jest za późno. Wszystko się rozrasta, jak te nenufary, i już nic się nie da zrobić, a Tunio, jak ta ryba, jest pod spodem i zaraz zabraknie mu tlenu.
- Trzeba było wyrwać nenufary już pół roku temu - mruknęła Natalia.
- Biedny Tunio - wygłosił Filip i westchnął, opuszczając głowę.
- A może ty odrobinę przesadzasz? - z nadzieją spytała Natalia, zaglądając mu w twarz. - Z Tuniem nie jest chyba tak źle. Przecież on mnie naprawdę wcale nie kocha.
- Kocha! - krzyknął oburzony Filip, ale nagle zdał sobie sprawę, że ona może mieć rację. Na to by wskazywały przynajmniej słowa Tunia we wczorajszej rozmowie telefonicznej.
- Skąd wiesz? - burknął.
- Bo czuję.
- A czy ty go... - zaczął Filip i nagle urwał, przerażony własną śmiałością. Chyba zwariował?! Rozmowa zaszła zdecydowanie za daleko.
Natalia też umilkła i siedziała bez ruchu, wciąż z grzecznie wyciągniętymi nogami, z rękami spokojnie złożonymi, wpatrzona w księżyc.
Nie uwierzyłbym nigdy, że milczenie może być tak przerażające - pomyślał Filip. - Czy ja się jej tak boję?
Siedział bez ruchu, wokół dzwoniły świerszcze. Dźwięki układały się w gorącym, miękkim powietrzu jak na aksamicie, wszystkie doskonale słyszalne, każdy na osobnym planie, tak że daleki stukot pociągu nie zagłuszał cykania świerszczy ani cichego szmeru sitowia.
- Nie bój się - powiedziała cicho Natalia, wciąż patrząc w księżyc, i Filip aż wzdrygnął się cały, jakby poraził go prąd. Bo to było zupełnie niesamowite.
Zupełnie jakby czytała jego myśli.
Tak go to przeraziło, że bał się pomyśleć o czymkolwiek, a już zwłaszcza - o niej. Tym bardziej że zauważył nagle niezwykle dziwne zjawisko: był tuż przy Natalii, choć przecież, zaczynając rozmowę, usiadł o przeszło metr od niej. Zupełnie nie mógł sobie przypomnieć, żeby się przysuwał, ona zaś siedziała od początku w tej samej pozycji, jak wrośnięta w trawę.
Zerwał się na równe nogi i oświadczył, że pójdzie teraz trochę pospać, do domku campingowego.
- Zobaczymy się jutro - dodał. - To jest... dzisiaj. Za parę godzin. Czy wracacie do Poznania?
- Tak - odrzekła Natalia. - Przez Pobiedziska. Pojedziesz z nami. - Ale w tym ostatnim zdaniu nie było zapytania. Ona to powiedziała tonem twierdzącym. I to było dopiero straszne, bo właśnie, zadając pytanie o wyjazd, to sobie dokładnie pomyślał: że pojedzie z nimi.
- Dobranoc - powiedział i szybko zwiał, sadząc przez księżycową łąkę wielkimi susami, jakby odległość w metrach jakoś go przed Natalią chroniła.
2.
Filip dobiegł, dysząc, do domku campingowego. W sąsiednich budkach było już, oczywiście, ciemno. Całe pole biwakowe oświetlały jarzeniowe lampy, zamocowane na wysokich betonowych słupach. Przed każdą roiła się migocząca biało chmurka owadów, głównie różnorodnych ciem. Księżyca nie było tu widać.
Wewnątrz domku gorąco jak w piecu. Nie ma mowy, żeby tu zasnąć.
Pootwierał wszystko na oścież (komary chyba wyginęły w taką suszę, skoro nawet nad wodą ich nie było).
Jedna z lamp wydawała jakieś przykre, monotonne buczenie. Z pobliskiego domku dobiegło chrapanie sąsiada, słyszalne przez tekturową ściankę. Szczerze mówiąc, było paskudnie i dwa razy bardziej gorąco niż nad wodą. Filip zupełnie już nie rozumiał, po jakie licho tu przyszedł.
Wydobył z plecaka szczoteczkę i pastę, nawet nie zapalając światła; lampy na zewnątrz były tak silne, że dałoby się przy ich blasku czytać w domku gazetę. Wyszedł na dwór. O dwa słupy dalej znajdowała się polowa umywalnia zbiorowa, złożona z dwuszeregu zlewów pod jednym wspólnym daszkiem. Filip umył się starannie, po czym przypomniał sobie, gdzie jest jego ręcznik: pod drzewem na plaży. Zły, ociekając wodą, wrócił do domku. Usiadł na progu, opierając głowę o ramę drzwi. Mógłby się jeszcze przespacerować nad jezioro. Po pierwsze - żeby zabrać swoje rzeczy, a po drugie - żeby oddać Natalii jej gitarę. Niech jej sobie sama pilnuje. Do tego domku każde dziecko mogłoby się włamać, a jeśli on miałby tu spać tej nocy, na pewno zostawi otwarte drzwi.
Ale spać mu się zupełnie nie chciało. Myśli układały się bardziej przejrzyście i sensownie, o, teraz by sobie z nią pogadał, teraz by ją zasypał mnóstwem informacji i argumentów.
I chyba to zrobi, do licha. Tak jest! Pójdzie tam zaraz i po prostu sobie z nią pogawędzi, i to nie o żadnych nenufarach, tylko o życiu, o życiu! - czyli o Tuniu, o przyszłości i o zobowiązaniach.
Z całą pewnością mogliby też porozmawiać o muzyce, bo o tym można bez końca. Oczywiście, pod warunkiem że ona lubi muzykę (pewien był, że tak). Ciekawe, czy Bacha. I czy Cezara Francka.
Opowiedziałby jej o organach Ladegasta i o tym, że będzie miał koncert.
Mógłby ją też poprosić, żeby mu zaśpiewała.
Aha, i weźmie ze sobą walkmana i płyty. Posłuchają sobie razem. We dwoje. Na pewno Tunio nie mógłby się poczuć urażony, nie ma absolutnie niczego złego w słuchaniu muzyki we dwoje.
Szybko zaczął się pakować.
Plecak. Walkman. Płyty. Gitara.
Wyszło na to, że wynosi się z domku wraz z całym dobytkiem.
Ruszył szybko w dół, polem biwakowym i łąką. Szybko, coraz szybciej.
Biegiem.
3.
Delikatnie stukał stary zegar - lekkie, miarowe dźwięki przypominały dzwonienie spadających kropel i nie pozwalały Gabrysi zmrużyć oka. Już odwykła od tego zegara. Zapomniała, że bije on co pół godziny - matowo i cicho, ale skutecznie. I ta jasna noc! A kanapka rozkładana, na której zwykle sypia Nutria - toż to istne łoże tortur! Jak ta biedaczka może tu w ogóle uleżeć?
Ida wróciła na noc do siebie. Pulpecja pognała do swojego Florka.
W domu zrobiło się dziwnie pusto i niemal obco, bez rodziców, bez Pyzy i Tygryska, bez Grzesia. Prawdę mówiąc, Gabriela czuła się dziś tak, jakby jej amputowano większą część serca. Na szczęście był przy niej Ignacy Grzegorz. Spał na balkonie, przykryty tylko pieluszką. Żeby być blisko niego, Gabriela przeniosła się z pościelą do pokoju Natalii. Leżąc, mogła widzieć wózek i pulchną rączkę synka, opartą o krawędź. Wyżej było perłowoszare niebo, przedzielone nieruchomą płaszczyzną firanki. Nieruchome były też zawieszone w oknach papierowe figurki origami - skomplikowane i finezyjne dzieła Natalii.
Ani odrobiny wiatru! Ani śladu jakiegokolwiek powiewu.
Dziś będzie chyba czterdzieści stopni, i to od rana.
Zielony pokój, opuszczony chwilowo przez Natalię, był wprawdzie znacznie mniej zabałaganiony, ale też pozbawiony tego nieuchwytnego wdzięku, który zawsze Nutrii towarzyszył. Ta totalna abnegatka i bałaganiara była bowiem zarazem estetką. Owszem, rzucała swoje sukienki, szaliki i książki, gdzie popadło, ale rzucała z szykiem, a w dodatku nie miała ani jednego przedmiotu, który byłby brzydki. Wnętrze jej szafy wypełnione było po brzegi przerażającym kłębem wciśniętej byle jak odzieży, który wywalał się na człowieka, otwierającego drzwiczki - lecz tuż obok szafy, na stoliku, wznosiła się zjawiskowo piękna, delikatna w rysunku i srebrzysta w kolorze, kompozycja z suchych roślin i gałązek.
Fotografia Hermanna Hessego wspierała tę kompozycję jasnym, lśniącym spojrzeniem. Z półki na książki spoglądał Rilke, zaś portrecik małego Mozarta zdobił ścianę nad kanapką, przypięty zwykłą pinezką.
Wózek na balkonie zahuśtał się nagle i Gabriela od razu wstała.
Zaraz też zaklęła cicho, bo naturalnie zapomniała, jak to boli, kiedy się wstaje nagle i ze zwykłą energią. Pokuśtykała powoli na balkon. Mały spał, tyle że w innej pozycji: teraz leżał na wznak, nie na brzuszku. Na wszelki wypadek pokiwała trochę wózkiem, żeby go uśpić na nowo. A potem postanowiła wziąć prysznic.
Opłukała się zimną wodą. Bardzo to mile chłodziło, tylko że, niestety, właśnie otrzeźwiała do reszty. Teraz to już na pewno nie zaśnie.
Owinęła nogę na nowo i wróciła na balkon.
Już było jasno! Już śpiewały pierwsze ptaki. Gabrysię piekły oczy z niewyspania, ale zarazem nie mogła ich zmrużyć ani na chwilę.
Usiadła w wiklinowym fotelu koło wózka i ułożyła nogi na żelaznym ornamencie balkonowej kraty. Motylek spał na wznak, z piąstkami ułożonymi koło głowy. Jego czysta buzia z morelowymi policzkami, jasnym czołem i białymi powiekami o ciemnych rzęsach tchnęła spokojem, promieniała zdrowiem. Gabriela oparła rękę na krawędzi wózka. Zapatrzyła się na swojego synka. Jaki cichy. Jak mu dobrze.
Co też go czeka w przyszłości? - żeby tak można to odgadnąć. Czym będzie to, co go wytrąci z poczucia bezpieczeństwa? Co mu złego uczyni ten świat - bo przecież coś takiego zdarzyć się musi.
Kiedy? Oby jak najpóźniej, jak najpóźniej. Co to będzie? Kto pierwszy go zawiedzie, skrzywdzi, poniży czy ośmieszy?
Czy ktoś go pośle na wojnę?
Boże, oszczędź go - pomyślała z przerażeniem Gabrysia i, jak to ona, natychmiast dodała w myślach: Och, przepraszam. Przepraszam.
Przecież wiem, że wszystkie inne matki proszą o to samo. I zawsze prosiły.
Zakryła oczy dłonią.
Żeby tylko nie wojna.
Żeby nikogo nie musiał zabijać.
Żeby nie skrzywdził nikogo.
Żeby zdołał odnaleźć w sobie dobrą wolę.
Będzie na pewno - na pewno! - mądry, uzdolniony i odważny. Będzie.
(Ona już to widziała, w jego oczach, w uśmiechu, w kształcie czoła).
Więc żeby miał przy tym dobrą wolę. Żeby jego mądrość i jego zdolności też były dobre. Żeby nie posłużyły niczemu złemu.
Ze smutku bolało ją serce.
- Gabrysiu! - powiedział nagle ktoś z całkiem bliska, cicho i miło, i Gabriela wstrząsnęła się cała, jak przyłapana na gorącym uczynku.
Było już zupełnie jasno. Ulica pusta, widmowa w tym perłowym świetle. A na chodniku przed balkonem stał profesor Dmuchawiec, jej wychowawca i sąsiad. Przyjaciel. Siwe kosmyki, jak zawsze, wpadały mu w okulary, ubrany był w białą koszulę z podwiniętymi rękawami i białe płócienne spodnie.
- Och, panie psorze. Co pan tu robi? Trzecia rano. Wygląda pan jak anioł w tej bieli - zażartowała Gabrysia.
- Nie mogę spać - wyjaśnił półgłosem i machnął ręką w kierunku swojej kamienicy. - Zlazłem z mojego poddasza, bo tam już wytrzymać nie można. Poza tym - pusto, smutno. Wszyscy na wakacjach. Teraz żałuję, że z nimi nie pojechałem. Byłem w parku i właśnie wracam.
- A jak się spisuje sztuczna zastawka? - spytała Gabrysia z uśmiechem, ale trochę niespokojna: profesor był blady i oddychał z wysiłkiem.
Poklepał się z dumą po piersi.
- Jak zegarek - odparł. - I to szwajcarski. A jak ty?
- Rewelacyjnie - odpowiedziała natychmiast Gabriela. - Zdrowieję w oczach.
- A Motylek? Urósł? Dawno go nie widziałem.
- To proszę wchodzić - ucieszyła się Gabrysia, rzucając spojrzenie na wózek. Mały spał smacznie, tylko mu lekko zadrgały paluszki. - Proszę, naprawdę. Na pierwszą poranną herbatkę.
Zrobiła szybkie śniadanie dla nich dwojga - chleb z masłem, miód i twarożek. Herbata już się parzyła, kiedy usiedli w zielonym pokoju, tuż przy otwartych na oścież drzwiach balkonu.
- Urósł rzeczywiście - profesor zajrzał ciekawie do wózka. - Nie mam pojęcia, kiedy one to robią. Pewnie przez sen.
- Co? Rosną?
- No, tak. Nie mogłem się temu nadziwić, obserwując maluchy Kreski. Czasem przesiedziałem całą noc przy łóżeczku, chciałem podpatrzeć, kiedy coś się zmieni. Czy ty też tak podpatrywałaś teraz, kiedy przyszedłem?
- A, nie... - zawstydziła się Gabrysia. - Ja tylko tak... Nocne strachy, zupełne głupstwo... - speszona, nalała herbaty do kubków.
- Nocne strachy to nie głupstwo - mruknął Dmuchawiec. - Nie lekceważ tego, co widzisz w nocy. W nocy widać lepiej i ostrzej, bo dzień człowieka rozprasza. Co widziałaś?
- Och, nic, nic, naprawdę... - wykręcała się Gabrysia, po czym natknęła się na spojrzenie jego siwych oczu i poddała się natychmiast. To były takie dobre oczy. - Myślałam, kim będzie. I co go czeka.
- Nie mam co do tego specjalnych obaw - rzekł profesor, patrząc na nią z uznaniem. - Na pewno nie będzie szczęśliwym idiotą.
Gabrysia spojrzała na niego zaskoczona.
- Czy tego obawiałby się pan najbardziej?
- Tak - odrzekł krótko, popijając herbatę z błękitnego kubka. - A ty?
- A ja... właśnie myślałam o tym, kto pierwszy go skrzywdzi - powiedziała niewyraźnie Gabrysia, patrząc w bok, zakłopotana tym, że wyznaje swoje najgłębsze lęki. Miała nadzieję, że powiedziała to w miarę lekko i że zbyt wiele po niej nie widać.
Ale profesor zobaczył chyba wszystko, i to jednym spojrzeniem.
Zaraz potem przeniósł wzrok na dziecko.
- Jeśli będzie mądry i dobry, to oczywiście czeka go wiele bólu - rzekł spokojnie. - Ale to nie jest przecież najgorsza rzecz, jaka może go spotkać. Najgorsze byłoby, gdyby przesiedział całe życie przed telewizorem, z pełnym talerzem na pełnym brzuchu i z zupełnie spokojnym sumieniem. Gdyby ani przez chwilę nie poczuł się winny. I gdyby go nigdy nic nie bolało. Zamknięty i zadowolony. Wiesz, to chyba jest dla mnie najsmutniejsze w dzisiejszym świecie: ludzie zamykają się przed innymi ludźmi.
Jakby nie rozumieli, że bez tych innych nie da się żyć po ludzku.
Drugi człowiek jest nam potrzebny! - właśnie dlatego, że jest inny. "Im bardziej inny, tym bardziej ciekawy". A tymczasem to inność właśnie najbardziej dziś ludzi odpycha i straszy. Boją się jej tak, że wciąż na nowo się odgradzają, obudowują, opatrują etykietkami. Tworzą grupy, w których obowiązuje takie samo zdanie na każdy temat. Zapominają o tym, że to właśnie różnice zdań pozwalają dotrzeć do prawdy. Tylko czy ktoś jej dzisiaj potrzebuje? Myślę, Gabrysiu, że oni chcą być oszukiwani.
- Czy to nie jest tak, że zawsze chcieli? - spytała Gabriela.
- Może masz rację. Ale i tak mam wrażenie, że dziś to jest jakaś epidemia. - Popatrzył na uśpione dziecko. - Mam nadzieję, że możemy liczyć na niego - uśmiechnął się. - Może zostanie filozofem. Szkoda, że już nie zobaczę, na kogo wyrośnie. Tak, tego jednego mi żal, kiedy myślę o śmierci: że się nie dowiem, co było dalej. A przecież ona jest już tak blisko. Prawie się z nią zaprzyjaźniłem.
Gabriela objęła go nagle za szyję, przytuliła jego głowę do swojej.
- Cicho, cicho - powiedziała, gładząc go po włosach. - Niech pan tak nawet nie mówi. Czy to o tym pan rozmyślał na tym swoim poddaszu, sam? Powiem Kresce - zażartowała, ale oczy się jej zaszkliły. - Wszyscy pana tak kochamy, niech nas pan nie straszy.
- A co w tym strasznego, głuptasie? - Dmuchawiec pogłaskał ją po policzku. - Coś ci opowiem. Pewien mędrzec...
- O, nie!... - zaprotestowała Gabriela.
- ...powiedział, że to właśnie śmierć nadaje piękno życiu. Tylko sztuczne kwiaty nie umierają.
- Och, uwielbiam te pana rozkoszne maksymy - burknęła Gabrysia, wycierając nos. - Niech mnie pan nie irytuje, dobrze? Jestem matką. Zawsze będę przeciwko śmierci.
- To jasne - rzekł Dmuchawiec. - I przeciwko maksymom, co?
Pamiętam, pamiętam: "Żadnych recept, panie psorze, żadnych gotowych wzorów!".
- A teraz mi ich czasem bardzo potrzeba - wyznała niespodziewanie Gabrysia. - Choć oczywiście - dodała szybko - nadal mnie nie przekonują. Tylko... tak mi już niewygodnie na tym świecie. Nie umiem żyć ze świadomością tego, co się dzieje. Tuż obok giną całe narody - a ja co? Przewijam dziecko i gotuję obiad. Mogę tylko dać składkę albo podpisać petycję.
- Wiem - pokiwał głową Dmuchawiec. - Mnie tak samo dręczy ta moja bezsilność. Próbuję się pocieszać, robiąc, co się da.
- A co się da?
- To, co robisz. Żyć i działać. Ważne, żeby nie dla siebie, ale dla innych. To ma być - dla innych. Pomalutku, po troszeczku, po cegiełce - i już się coś buduje. Takie mam, widzisz, proste, domowe sposoby.
- Znam je - powiedziała Gabrysia. - Ale, bądźmy szczerzy, istota sprawy się od nich nie zmienia.
- A skąd wiesz? - spytał profesor. - Przecież nie masz pojęcia, w czym właściwie bierzesz udział. I ilu naprawdę jest tych, którzy budują. To właśnie dlatego mi żal, że nie zobaczę, co było dalej.
Taki jestem ciekaw, na ile się przyczyniłem... ile pomogłem. W czym uczestniczyłem.
- Jestem pewna, że nam to kiedyś pokażą - oświadczyła Gabrysia, śmiejąc się cicho, żeby nie obudzić dziecka. - Bo jak nie, to im tam narobimy rabanu.
A profesor z zadowoleniem spojrzał na jej roześmianą, piegowatą twarz i na brązowe oczy jak szpareczki.
- Kiedy się śmiejesz - powiedział - to tak, jakbyś dodawała po cegiełce. A nawet po całkiem solidnej cegle. Bo od tego innym robi się raźniej. Dla dobra ludzkości, Gabrysiu, powinnaś śmiać się jak najczęściej.
4.
Niebo było już zielonkawe, przejrzyste, a jezioro, widziane z góry, miało matowość arkusza blachy. Wszędzie cisza i spokój.
Filip zbiegł po pochyłej łące, mijając uśpione namioty i zamkniętą budkę z napojami. Szafirowy namiocik wynurzył z zieleni swój profil przetrąconego wielbłąda. Otoczony był najzupełniej senną aurą. Natalii nigdzie nie było. Filip zajrzał pod uchyloną płachtę u wejścia. W dusznym cieple i zapachu gumy spały tam tylko dwie dziewczynki, oblane niesamowitym niebieskim półmrokiem, rozłożone na całej podłodze namiotu. Nic dziwnego, że dla Natalii już nie starczyło miejsca.
Gdzie ona jest?...
Połaził trochę wokół, odnalazł swoją karimatkę i ręcznik, poskładał wszystkie rzeczy na kupkę pod drzewem. Potem zszedł na sam brzeg jeziora.
Natalia była w małej zatoczce za drzewami; stała nieruchomo w wodzie po pierś, w pozie secesyjnej rusałki: podpierając głowę białą ręką, patrzyła w gwiaździsty kwiat unoszący się na powierzchni. Wyciągnęła rękę, ale zaraz się cofnęła, tak lękliwie, jakby ją coś ugryzło.
- Hej! - powiedział Filip rozbawiony. - Co tam robisz?
Natalia poderwała rudą głowę, świecącą jak żarówka pośród łagodnych barw poranka. Ujrzawszy Filipa, zanurzyła się i popłynęła do brzegu.
- Zastanawiałam się nad tą twoją historyjką - powiedziała, wychodząc na trawę i ociekając wodą. Filip okrył jej bielutkie, nakrapiane ramiona swoim ręcznikiem i z trudem się powstrzymał od pogłaskania piegowatej buzi. - Podglądałam nawet, ile tam jest pod wodą odnóżek i pędów. I wiesz - dużo jest! Ta twoja opowieść ma morał: że nie wolno przestać czuwać.
- Uhm - mruknął Filip, gapiąc się na nią z bliska (jasnoszare oczy, rude rzęsy, czerwone usta). A kiedy tak stali twarzą w twarz i patrzyli na siebie w nagłym milczeniu pełnym popłochu, Natalia zrobiła się buraczkowa. I tego absolutnie nie dało się ukryć, więc nie wiedząc, co robić, zakryła sobie, biedna, policzki rozpostartymi dłońmi.
Filip, nie mówiąc ani słowa, odjął jej te ręce od twarzy i przytrzymał w swoich.
I znieruchomieli - w dużej mierze ze zdziwienia.
Stało się bowiem coś niezwykłego: ciepły, miły prąd przepłynął przez ich ręce i już nie mogli ich rozłączyć. Zupełnie też stracili poczucie czasu.
Wysoko, po czystym niebie, przemknął odrzutowiec i to dopiero sprawiło, że wrócili do rzeczywistości.
- Kochasz go? - spytał Filip szeptem.
Natalia mrugnęła kilka razy ruchomymi rzęsami - bo do tej pory właśnie nie mrugała wcale - i odpowiedziała: - To nie jest dobre pytanie w tej chwili.
Miała zupełnie normalny, rzeczowy głos i chyba dlatego łączność magiczna nagle się przerwała. Nadal trzymali się za ręce, ale ciepło już nie przepływało. Coś minęło. Przed chwilą zdawało się Filipowi, że zagląda przez dwa pełne światła okienka. Teraz okna zatrzaśnięto i w szybach odbijało się tylko to, co na zewnątrz.
- Muszę się przebrać - powiedziała Natalia spokojnie. I ich ręce rozłączyły się same.
Filip usiadł pod jaworem, a Natalia ruszyła gdzieś w gąszcz.
Wylazła po chwili, potargana, przebrana w koszulkę i szorty.
Rozwiesiła zielony kostium kąpielowy, strzepnęła ręcznik Filipa i długo, starannie składała. Wreszcie podała mu go szybko, a kiedy wziął - natychmiast schowała ręce za siebie.
- Może bym ugotowała herbaty? - spytała niepewnie.
Filip w milczeniu skinął głową, nie spuszczając z niej wzroku.
Natalii wszystko zaczęło lecieć z rąk: wysypała cukier, pogubiła w trawie torebki z herbatą, wreszcie zdemolowała palnik i nie umiała go złożyć. Filip, wciąż bez słowa, pomógł jej z palnikiem, a potem ruszył z menażką po wodę do pobliskiego campingowego kranu.
Natalia tymczasem wydobyła z plecaka paczkę ciastek i serwetki.
Krzątała się i krzątała, nie patrząc na Filipa, wreszcie woda zawrzała, więc włożyli do niej torebki ekspresowej i siedząc na karimatce, czekali, aż się herbata zaparzy.
- A ta chwila? - spytał nagle Filip.
- Proszę?... - spłoszyła się Natalia.
- Czy ta chwila jest dobra? Na to pytanie?
- Chyba żadna nie jest dobra - odpowiedziała poważnie.
- Może dlatego, że sama nie znasz odpowiedzi? - spytał Filip, zaglądając jej w twarz.
Podziałało.
- Znam - odparła, spuszczając głowę. - Ja, po prostu, nie chcę za niego wychodzić. Ja wiem, że jest świetnym człowiekiem i powinnam się cieszyć - ale nie chcę. Wolę być sama, niż... zależeć od niego. Wolę nikogo nie potrzebować.
- Tak się chyba nie da żyć!
- Ach, no widzisz? Tak to już ze mną jest. Teraz nagle mi się wydaje, że to ty masz rację. Oczywiście, ja wiem, tak się nie da żyć... Ale z drugiej strony - nie mogę żyć tak, jak Tunio mi każe.
Gubię się. Nie mogę zrozumieć, o co mi naprawdę chodzi.
- Spróbuj to opowiedzieć. Czasem to się precyzuje w opowiadaniu. - O, nie, to jest jeszcze trudniejsze. Przynajmniej dla mnie.
- Ale powiedz, dlaczego nie chcesz od nikogo zależeć? - męczył ją Filip.
Natalia podciągnęła szczupłe nogi i oparła czoło o kolana.
Najpierw długo nic nie mówiła, a potem wymamrotała niewyraźnie: - Boję się mieć nadzieję. Bo można się tak strasznie rozczarować.
- Przecież on cię nie zawiedzie! - zapewnił ją Filip żarliwie, ze wzburzeniem. - On jest uczciwy, silny, możesz go być pewna! Możesz na nim polegać! - zobaczył, że pokręciła głową, więc dodał ze ściśniętym gardłem: - Zaufaj mu.
- Kiedy właśnie tego nie mogę... - wyznała Natalia, wciąż chowając twarz, a nawet zakrywając głowę rękami. - Przy nim mnie nie ma.
Znikam. Już teraz. A co, gdybym tak od niego zależała? Gdybym mu została zapisana na własność, na całe życie? Co by to było?
- Ale... czy ty go kochasz? - zadał Filip pytanie kluczowe i znów nie doczekał się odpowiedzi. Spod marchewkowych loków słychać było szloch i pociąganie nosem. - To nie jest odpowiedź - rzekł. - Nie płacz, dobrze?
- Dobrze - odrzekła, płacząc, Natalia. - Ale właściwie, dlaczego? - spytała, podnosząc głowę i patrząc na Filipa.
Wszystkie jej piegi były mokre.
- Bo to za łatwe rozwiązanie - wyjaśnił sucho, starając się nie ulegać wzruszeniom. - I typowo kobiece. Spróbuj raczej, jak człowiek dojrzały, pomyśleć o sobie samej ze spokojem. Krytycznie.
To zawsze pomaga, chociaż jest przykre.
- Przykre - zgodziła się Natalia. - Zwłaszcza że ja to ciągle robię. I mam złe wyniki.
- Dlaczego? Jesteś piękną dziewczyną...
Natalia się zdumiała.
- Ja?
Filip nie był z siebie zadowolony.
- Oczywiście, to zupełnie nie jest ważne - wyjaśnił szybko. - Ale w ogóle masz wiele zalet i - no, fajnie śpiewasz. Słyszałem wczoraj. Może masz ochotę zaśpiewać teraz? - wypadło to dosyć prosząco.
- Nie - odparła krótko Natalia.
- Chciałem też zapytać, czy lubisz muzykę. Ale już chyba wiem, że lubisz.
- Bardzo.
- Bacha?
- Bardzo.
- Francka?
- Mniej. Najbardziej Mozarta.
- A znasz ten wiersz Rilkego - spytał Filip - o muzyce?
Natalia spojrzała na niego wielkimi oczami.
- Rilkego!
- Tak, ten: "oddechu posągów, może: ciszo obrazów. Mowo, gdzie mowy kończą się..." - Tak, tak. "Czasie, pionowo stojący na kierunku serc, które giną" - dokończyła pośpiesznie Natalia. - "Gdy to, co jest naszym wnętrzem, nas otacza jako najbardziej wypróbowana dal..." - ..."jako druga strona powietrza" - dopowiedział Filip, kiwając głową. - A ja gram na organach - oznajmił i zauważył, że to na niej wywarło spore wrażenie. - Napijmy się już tej herbaty, a potem czegoś posłuchamy.
Zjedli pół paczki herbatników, resztę zostawiając dla dziewczynek, a potem poważnie pili herbatę z jednej menażki, bo kubków nie było. Wreszcie Filip, pod zainteresowanym spojrzeniem Natalii, wydobył z plecaka swojego walkmena, Założył płytę kompaktową z "Wariacjami goldbergowskimi" i podał Natalii słuchawki, które posłusznie wetknęła w uszy. Włączył odtwarzacz i przyczaił się w oczekiwaniu efektu. Dobrze wiedział, co ujrzy. Każdy reaguje za pierwszym razem tak samo: szok.
I rzeczywiście.
- Kupię sobie coś takiego - powiedziała, jakby uroczyście składając przysięgę, po kilku minutach słuchania. Była tak zachwycona, że na policzki wystąpiły jej malinowe wypieki. - Co za dźwięk! To jest niemożliwe. Kto to gra? Gould?
Teraz Filip przeżył szok. Bo to było właśnie historyczne nagranie Glenna Goulda, z roku 1955. A jeśli ona potrafiła rozpoznać interpretację Goulda - to oznaczało to, że los pozwolił mu spotkać dziewczynę życia.
Z którą, nawiasem mówiąc, chciał się ożenić jego własny brat.
Tak przesłuchali sobie jeszcze trzy płyty, wszystkie trzy Bachowskie, razem - bo teraz już podzielili się słuchawkami. A kiedy skończyła się trzecia płyta, słońce wyjrzało zza lasu i oświetliło Filipa Bratka siedzącego sztywno i nieruchomo pod jaworem, z wyrazem bezradnej i ogłupiałej błogości na twarzy, oraz twardo śpiącą Natalię Borejko, której głowa opadła na jego ramię.
Kiedy zaś zawędrowało nieco dalej - Filip już także spał, opierając policzek o głowę Natalii.
Tak też ich ujrzała Laura, która około godziny dziesiątej wypadła na dwór, żeby zwymiotować.
5.
W jednej chwili rozpętało się istne piekło. Laura, która wystrzeliła z namiotu jak pocisk, na widok Filipa stanęła jak wryta, gdyż, po pierwsze, wysypka objęła już całe jej ciało, czego była, niestety, doskonale świadoma, a po drugie, akurat pod jaworem miała zamiar złożyć hołd naturze, w czym młody człowiek był oczywiście najpoważniejszą przeszkodą. Zamiast to uczynić - wrzasnęła teraz długo i cienko, jak obdzierana ze skóry, więc wyrwany ze snu Filip bardzo się przeraził i nawet podskoczył.
Obudziła się też Natalia i przez moment była pewna, że w pobliżu spadł helikopter. Pojęła jednak od razu wszystko, gdy tylko jej wzrok padł na siostrzenicę. Laura, trzymając się oburącz za usta, pomknęła poprzez paprocie i zarośla, by skryć się w lesie.
- Co się stało?! Co się stało?! - rozległ się równocześnie krzyk okropny w głębi namiotu i Pyza wyczołgała się z niego w zawrotnym tempie, gotowa do działań samarytańskich. Ponieważ jednak z powodu upału spała w bardzo skąpej bieliźnie, na widok Filipa jęknęła natychmiast "o, mamusiu!" - i, wciąż na czworakach, momentalnie zawróciła do namiotu, uderzając z rozmachem w maszt i powodując zawalenie się całej chwiejnej konstrukcji. Laura tymczasem pędziła w las, tratując krzewy i zioła, by wreszcie złożyć niski pokłon przed starym dębem. Kiedy Natalia, która ruszyła za nią w pościg, odnalazła ją wreszcie, było już po wszystkim. Biedne dziecko, sponiewierane, wyczerpane i drżące, spoczywało na mchu i wyglądało doprawdy żałośnie: całe sine w granatowy rzucik.
Na plaży tymczasem akcja toczyła się dalej: Filip, który ujrzał, jak namiot wali się dostojnie na zaplątaną w odciągi Pyzę, rzucił się wydobywać ją z tych ruin. Nie było to zadanie łatwe, gdyż Pyza przepełniona była dokładnie przeciwnymi pragnieniami: opętana paniką, usiłowała się przedostać pod płachtą namiotową w kierunku swego plecaka i wydobyć z niego coś, czym mogłaby okryć swój w najwyższym stopniu nieprzyzwoity negliż. Tak więc ilekroć pomocna dłoń Filipa natrafiała na jakiś wypuklejszy fragment płachty namiotowej - rozlegał się krótki wrzask i wypukłość wędrowała w inny koniec namiotu. Tak zeszło jakieś pięć minut, wreszcie Pyza wciągnęła na siebie dres.
Kiedy wychynęła na światło dzienne, Filip wyciągał z ziemi aluminiowe śledzie i luzował odciągi, i tak już luźne. Spojrzał na nią i widząc jej podejrzliwą minę, omal nie wybuchnął śmiechem.
- Dlaczego pan zwija nasz namiot? - chciała wiedzieć Pyza.
- Skoro już go zwaliłaś... - odparł Filip. - Przecież i tak zaraz wyjeżdżamy.
- My? - spytała Pyza znacząco.
- No, tak. Ja też. Odwozimy was do Pobiedzisk, Natalia i ja.
- Natalia i pan - powtórzyła Pyza z niedowierzaniem. - Hm, hm. Czy mógłby mi pan wyjaśnić całą sytuację? Bo muszę powiedzieć, że czuję się zepchnięta na margines wydarzeń. Wciąż jestem pomijana, jeśli chodzi o informacje.
- Tak? - zdziwił się Filip i spojrzał na nią uważnie. - Słuchaj, przepraszam, jak ty masz na imię?
- Róża - odrzekła Pyza, piekąc raczka.
- A więc, Różo, co właściwie chcesz wiedzieć?
- Chciałabym zapytać - wyjaśniła Pyza, dmuchając sobie w miedzianą, lśniącą grzywkę i z wdziękiem podciągając purchawkowate szarawary - dlaczego był pan taki zły, a dzisiaj jest taki dobry.
Filip spojrzał na nią z zaskoczeniem.
- Ciekawe pytanie - rzekł. Pomyślał chwilę i udzielił odpowiedzi: - Nie byłem zły. Byłem zaledwie rozzłoszczony.
- Aha. A co się stało, że pan dziś nie jest?
- Spostrzegawcza jesteś - mruknął Filip. Złożył wszystkie śledzie i schował je do woreczka. Potem zaczął składać maszt. - Cóż. Chyba zaprzyjaźniłem się z Natalią.
- To niemożliwe - kategorycznie rzekła Pyza. - Moja ciocia Patrycja powiedziała kiedyś, że przyjaźń między kobietą a mężczyzną jest niemożliwa - dodała, płonąc z ciekawości. - Chyba że...
- Chyba że występuje jako uczucie towarzyszące? - podpowiedział Filip.
- Towarzyszące czemu? - chciała wiedzieć Pyza.
- Wiesz co, Różo, weź się lepiej do pomocy.
- Proszę bardzo - zgodziła się chętnie uczynna Pyza, której nigdy nie trzeba było zaganiać do żadnej pracy.
Zwinęli namiot i wpakowali go do worka.
Z prześwietlonego słońcem lasu wyszła Natalia z pomarańczową aureolą wokół głowy.
- Jest pewien kłopot - powiedziała bezradnie, rozkładając ręce. - Laura nie chce tu przyjść.
- Dlaczego? - zdziwił się Filip.
- Ja wiem dlaczego - mruknęła Pyza.
- Wstydzi się, bo ma wysypkę - wyjaśniła mu szeptem Natalia.
- Czy to znaczy, że powinienem sobie pójść?
- Obawiam się, że inaczej nie uda nam się stąd ruszyć.
- Ciociu! - wtrąciła Pyza z zapałem. - To ja mam lepszy pomysł.
Rozdzielmy się. Ty pojedziesz z Laurą, a ja z panem Filipkiem.
A na te słowa z krzaków rozległ się okrzyk: - O, za pozwoleniem! - i Laura wypadła z zarośli rozjuszona, zapominając o powodzie, z jakiego się tam ukryła.
- Słowo daję - rzekł Filip, błyskawicznie stając na wysokości zadania. - Kogo widzę! Laura! Jak ty ślicznie dziś wyglądasz. Mimo tej wysypki.
I ku zdziwieniu Natalii - to było właśnie to, co należało powiedzieć. Laura zrobiła uroczo zakłopotaną minkę, odrzuciła w tył swe potargane loki i oznajmiła, że już za momencik przyjdzie wypić wspólną herbatkę, tylko teraz koniecznie musi się wykąpać.
6.
Poszli na bardzo spóźnione śniadanie do baru "Mak", po drodze uiszczając w recepcji stosowne opłaty. Była już jedenasta z minutami, upał wzrastał. Zajęli więc miejsca pod parasolem na tarasie i przynieśli sobie z bufetu kanapki oraz zimny jogurt, a dla Laury - dietetyczny posiłek, złożony z gorzkiej herbaty i suchej bułki. Wyglądała, biedna dziewczynka, mizernie i blado, ale gorączki nie miała (Natalia sprawdziła to już dwa razy od rana).
Niestety, nie czuła się dobrze, bo swędziła ją wysypka. Wyłącznie obecność Filipa powstrzymywała ją przed ustawicznym drapaniem się w różne części ciała. Szczerze mówiąc, Natalia była przestraszona jej stanem i gdyby nie wyraźne polecenie Gabrysi, dotyczące Pobiedzisk, wolałaby odwieźć Laurę wprost do domu.
Lecz w miarę spożywania bułeczki dziewczynce wracał humor, toteż Filip odważył się zafundować i jej loda. Siedzieli więc teraz wszyscy w milczeniu, żwawo oblizując rożki waniliowe, gdy Laura przerwała ciszę: - Słyszałam od Pyzy wielką nowinę - powiedziała życzliwie. - Podobno zaprzyjaźnił się pan z naszą ciocią.
Natalia zaczerwieniła się, a Filip lekko się speszył.
- Aha! - zauważyła te objawy Laura i z rozmachem oblizała loda. - Amicus verus rara avis est,* jak mówi dziadziuś. (* Prawdziwy przyjaciel to rzadki ptak [łac.]) Cóż, to miło. Słyszałam też, że jest pan muzykiem. Na czym pan gra? Czy może na wiolonczeli?
- Nie. Na organach - odparł z dumą Filip.
- O! - zaimponowało Laurze. - Ale z drugiej strony szkoda. Bo chciałam panu opowiedzieć historyjkę.
- To opowiedz.
- Ale to jest historyjka dla wiolonczelistów i pan może nie zrozumieć, o co chodzi.
- No - rzekł Filip. - Zaryzykuj. Może złapię.
- A więc - rzekła smacznie Laura - pewien facet miał wiolonczelę, ale tylko o jednej strunie. Grał godzinami, zawsze ciągnął smyczkiem w tym samym miejscu tej jednej struny. I wychodził mu jeden ton.
- Hehe, piękne - zachwycił się Filip.
- Ale sekundę, bo to jeszcze nie koniec. A żona tego faceta mówi: "Słuchaj, jak to jest, przecież inni mają wiolonczelę z czterema strunami i używają wszystkich palców, i jeżdżą po strunach smyczkiem od góry do dołu. A ty co?".
Filip zaczął się śmiać.
- A ten facet na to - ciągnęła Laura: - "A bo oni ciągle szukają właściwego miejsca, a ja już je znalazłem".
Gromki wybuch śmiechu spędził z pobliskiej sosny srokę, która gapiła się na gromadkę przy stoliku. Laura była zachwycona swoim sukcesem.
- Miło mi, że pan jednak zrozumiał - pochwaliła Filipa. - Dobrze to o panu świadczy.
- Dziękuję - rzekł Filip.
- To ja znam lepszy dowcip - wtrąciła Pyza pośpiesznie. - Właściwie jest to zagadka. Co powiedziała mrówka do słonia, kiedy stali w kolejce do arki Noego?
- Cóż, moja droga - wtrąciła Laura, oblizując loda. - Mogę ci to natychmiast powiedzieć.
- Wiem, że możesz, moja droga - zdenerwowała się Pyza. - Ale nie mów, za pozwoleniem.
- Oczywiście, że nie powiem. Bo jakbym powiedziała, tobym ci zepsuła całe to... ciociu, jak się mówi: puenta czy pointa?
- Pointa!!! - wrzasnęła Pyza.
- Puenta - odpowiedziała w tej samej chwili Natalia.
- A więc widzisz, moja droga. Puentę. Puentę. Nigdy nikomu nie trzeba podbierać puenty. Więc nie podebrałam.
- Nie, moja droga, ty mi tylko przerwałaś.
- No, przepraszam, przepraszam. Mów dalej.
Pyza nabrała tchu.
- E tam - powiedziała, wypuszczając nagle powietrze. - Właściwie to już nie warto.
Laura uniosła brwi i oblizała loda.
Filipowi zrobiło się przykro.
- Ależ powiedz, Różo - poprosił. - Co to za zwyczaje, zostawiać człowieka bez puenty.
- Powiedzieć? - z wdzięcznością i żałośnie spojrzała Pyza.
- Oczywiście! - wtrąciła Natalia.
- No, dobrze. To powiem... Ale chyba wszystko od początku? - Pyza spojrzała niepewnie na Filipa.
Laura uśmiechnęła się pobłażliwie i zaczęła wysysać pusty już rożek waflowy.
- No, więc - powiedziała Pyza. - Ta zagadka brzmi tak: co powiedział słoń do mrówki, kiedy stali w kolejce do arki Noego?
- Hm, moja droga - odezwała się delikatnie Laura. - Przepraszam, że ci przerywam po raz drugi, ale właśnie pokręciłaś kolejność. To nie słoń powiedział do mrówki, tylko mrówka do słonia.
- Ach, rzeczywiście - zreflektowała się Pyza, płonąc nieszczęśliwym rumieńcem. - No więc, co powiedziała mrówka do słonia, kiedy stali w kolejce do arki Noego?
- Nigdy nie zgadnę! - rzekł mężnie Filip.
- Powiedziała: "Nie pchaj się tak!" - wypaliła Pyza i zamarła w oczekiwaniu na wybuch śmiechu.
Lecz ten nie nastąpił. Audytorium w swojej życzliwości poprzestało na uśmiechach, raczej uprzejmych niż rozbawionych.
Pyza popatrzyła po wszystkich i nagle buzia wygięła się jej w niekontrolowaną podkówkę. Zerwała się, przewracając stołek, i rzuciła się biegiem w stronę lasu.
- Biedaczka, nie wyszło jej - powiedziała spokojnie Laura. - Słuchajcie, właśnie stwierdziłam, że lody doskonale mi robią na samopoczucie.
Natalia, pozostawiając swojego loda na talerzyku, podniosła się, bąknęła "przepraszam" i pobiegła za uciekającą.
Znalazła Pyzę za pierwszym zakrętem ścieżki. Stała przy dużym dębie, opierając czoło o pień. Twarz zakryła rękami.
Natalia dotknęła jej ramienia.
- To ja - powiedziała.
Pyza milczała.
- Popatrz na mnie, proszę.
Pyza pokręciła głową, wciąż milcząc i wciąż zakrywając twarz.
- No? - powiedziała prosząco Natalia.
Pyza odwróciła się i z rozpaczą spojrzała Gabrysinymi oczami. Nie trzeba było nawet słów, bo ramiona Natalii wyciągnęły się same.
Przytuliła swoją małą siostrzenicę, która była już prawie tak wysoka, jak ona sama. Pyza mocno przywarła do niej, otaczając ramionami jej szyję. Była cieplutka jak piecyk i sapała ze wzruszenia.
- Kocham cię, ciociu kochana - powiedziała z nosem w jej policzku.
- Pamiętaj o tym zawsze.
- I ja cię kocham, bardzo, bardzo - Natalia pocałowała ją i otarła jej łzy, sama bliska płaczu ze współczucia. - I tak dobrze cię rozumiem. Masz chusteczkę? Nie? To proszę - podała jej ligninowy płatek, wydobyty z kieszeni.
Usiadły obie pod drzewem.
- Wiem, że mnie rozumiesz - powiedziała Pyza, przytulając głowę do ramienia ciotki. - Zawsze to wiedziałam. Ty nic nie mówisz, a wszystko rozumiesz. Co ja mam zrobić, ciociu?
- Ależ wybaczyć - powiedziała po prostu Natalia. - Laura... nie zachowała się najładniej, to prawda. Ale przecież jest chora.
Rozdrażniona. Ma ospę.
- Ja też miałam, a nie byłam rozdrażniona.
- Byłaś, byłaś.
- Ale nie musiałam z tego powodu nikomu dokuczać - powiedziała Pyza i westchnęła głęboko.
- Wiem.
- Ciociu, nie mogę jej ciągle wybaczać i wybaczać. Raz powinnam się obrazić. Może właśnie teraz jest ta chwila.
- E, chyba nie - uśmiechnęła się Natalia. - Teraz jest z nami pan Filip, a zaraz jedziemy do Pobiedzisk, gdzie zostaniecie same na wakacje. Musicie z sobą dojść do ładu. Oczywiście, Laura też musi zrobić jakiś wysiłek. Porozmawiam z nią.
- Ciociu, to nic nie da. Ona myśli, że ja jestem głupsza. A mnie to denerwuje, bo wiem, że wcale nie jestem.
- To jasne - uspokoiła ją Natalia. - Ja też się przy niej czuję głupsza. To taka właściwość Tygryska.
- Tak myślisz?
- Uhm. To co, postarasz się jakoś z nią dogadać?
Pyza westchnęła ciężko i obiecała, że będzie próbować. Wróciły potem przez las, trzymając się za ręce, i kiedy wyszły na polankę z pawilonem baru "Mak", już z daleka zobaczyły Laurę i Filipa, siedzących pod parasolem. Pochłaniali wielkie porcje lodów z bitą śmietaną i truskawkami, gawędząc przy tym swobodnie i wesoło i wybuchając co chwila zupełnie wariackim śmiechem.
Przystanęły.
- Zauważyłaś, ciociu - powiedziała Pyza w zadumie, ściskając rękę Natalii - że są ludzie, którym ciągle musimy wybaczać, a oni nam wcale nie muszą?
- Uhm - mogła tylko odpowiedzieć Natalia.
7.
Przebaczenie nie przychodziło jednak Pyzie zbyt łatwo. Jeszcze przez długi czas nie mogła patrzeć na Laurę i odwracała się, kiedy ta do niej zagadywała. Lecz czas mijał, lody z kremem były pyszne, truskawki świeżutkie, a w dodatku Filip zaproponował, by się porządnie wykąpać w jeziorze przed tą ciężką podróżą. Wynajął nawet w przystani łódź z wiosłami i spędzili rozkosznych parę godzin na wodzie zatoczki, wybierając miejsca ocienione i położone blisko brzegów. Więc Pyzie mijało. Ale z wolna.
Około trzeciej towarzystwo, wykąpane do syta i raz jeszcze napasione lodami z kremem, znalazło się na stacji kolejowej wraz z bagażami i bukietem rumianków, zebranych przez Laurę na pamiątkę.
W okropnym upale rumianki momentalnie zwiędły, zaś Laura również słaniała się i gięła, jęcząc, że czuje się koszmarnie i że wszystko ją upiornie swędzi.
Żółto-niebieskie wagony, mocno zatłoczone, wpełzły na stację, elektrowóz zatrzymał się ospale. Władowali się do wagonu dla niepalących - bez specjalnej nadziei, że znajdą wolne miejsca; a jednak je znaleźli. W samym kącie wagonu, w ostatnim z podwójnych rzędów siedzeń, rozpierała się bojowa trzydziestolatka, zajmując miejsce przy oknie. Drugie miejsce, przeciwległe, zajęte było przez jej wyciągnięte nogi w białych spodniach, zaś dwa pozostałe - przez jej dużą torbę oraz stos teczek tekturowych i czasopism.
Pasażerka była ostrzyżona na jeża, na nosie miała metalowe okulary, a za okularami - pewne siebie, zaczepne spojrzenie. Nie była bardzo zadowolona z tego, że Laura spytała ją o wolne miejsca.
Ledwie zdjęła nogi z fotela - już na nim się przepychały dwie dziewczynki, walcząc o dostęp do okna. Wygrała Laura. Pasażerka odwróciła od niej wzrok i zajęła się zapalaniem papierosa. Zaraz też skierowała na Laurę wielki kłąb dymu, po czym jej wzrok przeniósł się na Natalię.
- O - powiedziała bez specjalnego zapału. - Kogo widzę. Mała Borejkówna.
Filip rozmieścił bagaże na półce, a pasażerka w białych spodniach poleciła mu, by zajął się i jej torbą oraz teczkami. Filip wykonał polecenie i w ten sposób uzyskano dwa miejsca siedzące.
Pasażerka w białych spodniach miała na imię Barbara. Była koleżanką Gabrysi, zatrudnioną również na uniwersytecie. Jak się okazało, pani Barbara wracała właśnie do Poznania z Bydgoszczy, gdzie miała wykład. Przedstawiono jej Filipa (spojrzała niechętnie i skinęła głową), a potem rozmowa potoczyła się dosyć sprawnie, bo też miała raczej charakter monologu. Do samego niemal Gniezna pani Barbara streszczała swój wykład oraz dokonywała ogólnej oceny sytuacji politycznej kraju, Natalia słuchała, wtrącając monosylaby, Pyza się nudziła, Filip także, zaś w Laurze narastało napięcie.
- Ciociu, szczypią mnie oczy - ogłosiła naraz tonem konającego elfa, przy każdym poruszeniu siejąc podwiędłymi rumiankami.
- A Gaby to już nie widziałam od niepamiętnych czasów - mówiła pani Barbara, formując ustami długi obłok dymu i celując nim prosto w Laurę. - Cóż tam urodziła, biedaczka?
- Syna - odpowiedziała Natalia.
- Ciociu - wtrąciła Laura, gotując się z wściekłości, bo najbardziej ze wszystkiego na świecie nie lubiła być ignorowana. - Czy moglibyśmy zmienić wagon? Dym mi przeszkadza.
Sąsiadka z przeciwka obrzuciła ją zdegustowanym spojrzeniem.
- A do pracy Gaba nie wraca, co?
- Dopiero w październiku - odparła Natalia.
- Oj, coś mi się nie wydaje... - pani Barbara odęła wargi. - Prokreacja bardzo absorbuje - to mówiąc, okadziła Laurę kolejnym obłokiem.
W tej właśnie chwili Pyza, dotąd siedząca spokojnie, zdecydowała, że sytuacja dojrzewa do pełnego i natychmiastowego wybaczenia oraz puszczenia w niepamięć błahych uraz.
- Moja droga - zwróciła się do Laury. - Chyba nie musimy zmieniać wagonu. Jest to bowiem wagon dla niepalących.
Porozumiały się wzrokiem.
- Dziękuję ci, moja droga - powiedziała Laura z miną prawdziwej damy - że mi na to zwróciłaś uwagę. Proszę pani, czy pani zechciałaby zgasić tego papierosa? Jestem chora i dym mi przeszkadza. A, jak już wspomniała moja siostra, znajdujemy się w wagonie dla niepalących.
- Otwórz sobie okno - poradziła jej pani Barbara, nie zaszczycając Laury nawet spojrzeniem. - Szkoda Gabrieli - zauważyła. - Inteligentna kobieta, ale mało samodzielna.
- Ciociu, przepraszam - wtrąciła Pyza grzecznie, lecz stanowczo. - Dlaczego ty nie reagujesz? Jesteśmy w wagonie dla niepalących, moja siostra ma ospę, a ta pani jej kopci prosto w te biedne, chore oczy.
Zapadła cisza. Pani Barbara po raz pierwszy obdarzyła spojrzeniem Pyzę, która zrobiła buzię w ciup i zatrzepotała rzęsami, wysoko unosząc ciemne brwi. Była to mina ciotki Idy, jedna z najlepszych, niewinnie-ironiczna, bardzo udatnie podpatrzona i chyba skuteczna.
Pani Barbara zaciągnęła się raz jeszcze, raz jeszcze w sposób niepodległy zadymiła wszystkich wokół, po czym, jakby znudzona, wyrzuciła papierosa do śmietniczki.
- Dziękuję ci, moja droga - powiedziała Laura do Pyzy. - Jeden zero dla ciebie - i uścisnęły sobie rączki, wyraziście i irytująco nimi potrząsając.
- Co to są właściwie za pryszczate dzieci? - spytała Barbara, lecz ponieważ nikt jej nie odpowiedział, ciągnęła swój wywód: - Gabriela mogłaby już być docentem. Kiedyś była to kobieta w miarę niezależna, kobieta, która umiała rzucić wyzwanie swojemu środowisku, opuszczając męża...
Natalia się wzdrygnęła.
- To przecież on... - zaczęła, po czym się zaplątała i spłonęła oburzonym rumieńcem. - Proszę przestać, mówi pani o ojcu tych... - zaplątała się znów i urwała bezradnie.
Pani Barbara nawet nie dosłyszała jej bąkania.
- ...ale teraz woli tonąć w oceanie cnotliwej poczciwości, budując nową świątynię rodzinną, czyli nową pułapkę dla swej indywidualności. Otóż ta pełna zależność od układu, który jest dla niej niszczący...
- Ciociu!!! - wrzasnęła Laura, zrywając się na równe nogi i zaciskając pięści. - Co ona tu chromoli o naszej mamie?! Dlaczego ty jej na to pozwalasz?!...
Zapanowała straszna cisza, w której słychać było, jak koła pociągu podskakują coraz wolniej na złączach, a rozmowy współpasażerów wręcz gasną.
Wkrótce pociąg zaczął hamować.
- O, Gniezno - zauważyła lekko pani Barbara, podnosząc się z miejsca i sięgając po bagaż. - Cóż, do widzenia.
I natychmiast wyszła z przedziału, na czele wszystkich wysiadających.
Po chwili postoju pociąg znów ruszył.
Laura, która sapiąc, padła na siedzenie, wciąż nie mogła się uspokoić. Założyła gwałtownie ręce, po czym obrzuciła dorosłych wyzywającym spojrzeniem.
- Bardzo przepraszam, ciociu oraz panie Filipku - powiedziała wreszcie, ciężko dysząc - że wyraziłam się nieco zbyt wulgarnie.
Ale gwałt niech się gwałtem odciska - otarła z czoła rzęsisty pot.
- Boże, w jakich warunkach ja muszę chorować - dorzuciła. - A w dodatku wszystko mnie dotkliwie swędzi.
8.
Dalsze pół godziny podróży upłynęło w warunkach komfortowych: nikt nie kopcił, nikt nie atakował, a współpasażerowie rychło znaleźli inny temat do rozmów niż rozwydrzenie dzisiejszej dziatwy i młodzieży. Co do Laury, była nieco wyczerpana, lecz zarazem przepełniona satysfakcją, a także wdzięczna siostrze za jej solidarne wystąpienie. Wszystkie te uczucia razem spowodowały, że nieznacznie przycichła i pozwoliła Pyzie zabłysnąć trzema bardzo dobrymi dowcipami.
- Siedzi facet w restauracji i je wątrobę... - opowiadała upojnie Pyza, szczęśliwa, że nikt jej nie podbiera puenty, a Natalia uspokajała się powoli co do perspektyw pobytu obu siostrzyczek w Pobiedziskach.
W bardzo dobrych humorach wysiedli wszyscy na przyjemnej, nieco staroświeckiej stacji i wytaszczyli bagaże na peron, bukiet rumianków ładując bez żalu do kosza. Filip oznajmił, że teraz najpierw sprawdzi, kiedy ma najbliższy pociąg do Poznania, a potem odprowadzi wszystkie panie z bagażem na miejsce przeznaczenia.
Zarzucił sobie na ramiona plecak Natalii, wziął od niej namiot i gitarę, a kiedy się upierała, że i ona musi coś nieść - powiesił jej na ręce swój lekki plecaczek.
W okropnej spiekocie wydostali się z okolic dworca i ruszyli pod górę, brukowaną ulicą wiodącą do centrum miasteczka. W budce "Witamina" napojono Laurę zimną coca-colą, zaś Pyzie kupiono loda truskawkowego. I już można było ruszać, gdy Laura oświadczyła, że nie jest w stanie dźwigać swojego plecaka (więc wziął go Filip), a Pyza miała w związku z tym minę tak urażoną, że jej plecak przejęła Natalia.
W Pobiedziskach były już nieraz, najczęściej dziewczynki, zaprzyjaźnione z panem Jankowiakiem na śmierć i życie. Stary woźny z liceum, które kończyły wszystkie panny Borejko, ożenił się z panią Martą, babcią Aurelii Jedwabińskiej. Mimo podeszłego wieku młodej pary odbyło się huczne weselisko z tańcami i orkiestrą, na którym Natalia była obecna z delegacją Borejków. Od tamtej pory już dwukrotnie przywoziła tu swoje siostrzenice i bardzo lubiła zarówno gospodarzy, jak i samo miasteczko. Ale teraz, kiedy po wyjściu z rynku zbliżali się ulicą Kościuszki do starego domku babci Marty, Natalia zdumiała się zmianami, jakie tu zaszły. Domek był świeżo wybielony, od frontu miał okno wystawowe i szyld "Owoce i warzywa". Pan Jankowiak zaś - pogodny i wesół, co sprawiało aż dziwne wrażenie przy jego srogich brwiach i sumiastym wąsie - opasany białym fartuchem czyścił szybę witryny, używając do tego celu przyrządu wykonanego z gumy i kija.
Na widok gości wzniósł radosny okrzyk i słusznie, gdyż Pyza i Tygrysek natychmiast skoczyły do niego, dusząc go w objęciach oraz zasypując całusami i przepychając się ku jego uściskom. Na odgłos tej dzikiej wrzawy, gdzieś z głębi domu nadeszła szybko krępa, czarnowłosa pani Marta w towarzystwie spasionego kocura Felusia.
Dziewczynki rzuciły się teraz na nią, całując ją soczyście.
Dopiero po dłuższej chwili tych czułości, gdy Laura i Pyza pognały do ogródka zobaczyć niespodziankę, pani Marta, roześmiana i potargana, mogła przywitać dwoje pozostałych gości.
- Dzień dobry! - powiedziała, upinając szybko na nowo koronę z czarnego warkocza i błyskając cygańskimi oczami. - No, patrzcie, ludzie! Wreszcie i Natalka z kawalerem przyjechała!
9.
Filip z przyjemnością zauważył, że Natalia mocno się zmieszała.
Wykonała kilka nieskładnych gestów, nabrała tchu, by wyjaśnić sytuację - po czym dała za wygraną. On sam też milczał, nie zamierzał się wdawać w zawiłe tłumaczenia, które nie wiadomo czym mogłyby się skończyć. Natalia już już otwierała usta, by wyjaśnić pani Marcie, kto z nią przyjechał - ale właśnie z głośnymi okrzykami nadbiegły znów Laura i Pyza, które odkryły w ogródku coś niebywałego i żądały, by Natalia natychmiast to zobaczyła.
Filip poszedł za wszystkimi korytarzem, wiodącym na wylot przez budynek do ogródka. Ładne miejsce, pełne bujnych kwiatów, warzyw i starych drzew, zamknięte było od dłuższego boku białym murem, za którym ciemniały korony wielkich lip i wieże wiekowego kościółka.
Po prawej, przylegając do ściany starego domu, pyszniła się świeżym tynkiem nowiutka przybudówka z zielonymi drzwiami wychodzącymi wprost na trawnik i zasłonkami w czerwoną kratkę w każdym z dwu okien. Okazało się, że w tej właśnie przybudówce mają mieszkać Laura i Pyza. Same! - do czasu przyjazdu Aurelii.
- A jakże. Są cztery tapczany - powiedział pan Jankowiak, wprowadzając gości do środka. - Będziemy mogli przyjmować letników, żeby dorobić do emerytury.
- Bronek sam to zbudował, własnymi rękami - pospieszyła pani Marta, obejmując męża za plecy. - Kanoldy raz-dwa sam porobił, murował też sam, tylko belki stropowe to mu już Eugeniusz, mój syn, pomagał kłaść - pogłaskała pana Jankowiaka po ręce, a on się pochylił i cmoknął ją siarczyście w policzek, aż się zaczerwieniła jak młoda dziewczyna.
- Ja śpię pod oknem, zamawiam! - wrzasnęła Pyza, rzucając plecak na wybrany tapczan. Ale na szczęście pod drugim oknem był też tapczanik, taki sam (rama na klockach plus siennik), więc spór samoczynnie wygasł.
Pan Jankowiak pokazał im też z dumą malutką łazienkę w głębi i nawet zademonstrował, jak woda leci z kranów. Umyli się więc wszyscy w ramach uroczystej inauguracji, a po kwadransie znaleźli się znów w starej części domu, w cienistym niskim pokoju z kwadratowymi okienkami pełnymi kwitnących roślin doniczkowych.
Czekał tu już wielki stół nakryty do obiadu, a pani Marta właśnie dostawiała jeszcze jedno nakrycie i podawała zimną zupę owocową z groszkiem ptysiowym.
Filip trochę się certował, ale zapraszano tak gościnnie, że uległ.
Posadzili go tyłem do okna, na wprost Natalii, a pan Jankowiak prezydował w centrum wielkiego stołu, przy dłuższym jego boku.
Wielki zegar stojący wybił basem połowę godziny, pan Jankowiak przeżegnał się i sięgnął po chochlę. Podczas jedzenia trwały przekomarzania i pogawędki, a mówiono głównie o tym, co nowego się wydarzyło w obu rodzinach. Pani Marta żartowała i śmiała się tak, że aż jej kolczyki podskakiwały, pan Jankowiak, zadowolony i godny, rzucał powolne, wyważone uwagi albo tylko uśmiechał się pod wąsem.
- Orelka też niedługo przyjedzie - mówiła pani Marta, wstając i przynosząc nowe potrawy, to znów siadając i podsuwając gościom talerze i salaterki. - Co tam się porobiło, nie macie pojęcia.
Eugeniusz już wrócił na Norwida, a Orelka z nim. Teraz są tam razem. Przyjeżdżają w każdą niedzielę. Dziewuszka aż rozkwitła, a jak się dobrze uczy!
- Ale cię też tą ospą obsypało, istne indycze jajo - burczał pan Jankowiak, oglądając Laurę, która przyjmowała te niezawoalowane uwagi w sposób zupełnie naturalny. - Ale nic się nie martw, zaraz ci tu u nas wszystko minie. Nie ma jak powietrze i ogródek. Do lasu sobie z Orelką pochodzicie, na malinki. Ciesz się, że to teraz na ciebie padło, ja dostałem ospy po trzydziestce i mało nie umarłem.
- Położymy cię w ogródku, na leżaku - wtrąciła pani Marta. - Będziesz sobie czeresienki rwać prosto z drzewa. Już są te sercówki lipcowe, w tym roku wszystko dojrzewa wcześniej.
Filip rozglądał się po pokoju, zerkał na ciemne obrazki i na ciężkie, wiejskie meble - na rzeźbiony kredens i stary zegar z niemieckim napisem, ale najczęściej - na Natalię. Siedziała na wprost okna, światło błyszczało na każdym jej loczku, wypełniało blaskiem szare oczy. Patrzał, jak je i jak się peszy, jak gubi widelec i omal nie wywraca kompotierki. Jej ruchy były płochliwe i niepewne, spojrzenie umykało, palce drżały. Zaraz po obiedzie zapytała, czy może wyjść do ogródka, a pani Marta w chwilę po jej wyjściu zwróciła się do Filipa: - A czemu to pan też nie pójdzie trochę posiedzieć w cieniu? Tam przyjemnie, chłodno, ptaszki śpiewają... - twarz miała poważną, ale w oczach jakieś wesołe iskierki. Przytrzymała dziewczynki, które już chciały lecieć za Filipem: - A wy gdzie?! A talerze kto pomyje? Dalej mi, jedna z drugą, fartuchy nadziewać i do roboty!
Filip znalazł Natalię na ławeczce. Rzeczywiście - tu było jeszcze znośnie, upał tak nie męczył. Pod koroną starej czereśni panował zielony cień, a potężne lipy odgradzały od słońca już połowę ogrodu. W ciepłym powietrzu wisiał atłasowy, ciężki aromat róż, które kwitły kaskadami na drewnianych kratkach.
Filip podszedł, zerwał żółtą czereśnię, podrzucił na dłoni.
- Można usiąść przy tobie? - spytał, więc przesunęła się, robiąc mu miejsce na ławeczce. Usiadł.
- Bardzo tu miło - powiedział.
Natalia rzuciła mu spłoszone spojrzenie.
- Niedługo trzeba będzie się pożegnać - dodał. - Wracam tym o osiemnastej dziesięć. A ty?
- Jeszcze posiedzę, sprawdzę, jak się Laura czuje. I pewnie też wrócę.
- Zobaczymy się jeszcze? - szybko spytał Filip, patrząc w bok. Pod sąsiednim drzewem pyszniły się zielone kępy paproci. - To jest, hm, czy przyjdziesz odwiedzić Tunia?
Natalia gwałtownie zaplotła ręce.
- Czy myślisz, że powinnam?
- Pewnie. On na ciebie czeka.
Pokręciła głową szybko i z przekonaniem.
- Czeka - upierał się. - To nieprawda, że on cię nie kocha. To nie jest możliwe - powiedział Filip gorąco i zaraz się speszył. - Co to ja chciałem powiedzieć... wiesz, musisz to wszystko lepiej przemyśleć. Twoje poglądy są bardzo nieuporządkowane.
- Nie pójdę do Tunia - oświadczyła z uporem. - Myślę... Czuję! - że co zerwane, to zerwane. Nie trzeba już wiązać żadnych supłów, bo i tak się zerwie na nowo.
- O, ludzkość zna bardzo dobre supły - powiedział Filip ze śmiechem. - I węzły. Na przykład małżeński.
- Ach, nie żartuj sobie z tego.
- Ja wcale nie żartuję. Przecież to się nie może tak głupio skończyć. Wszyscy tak się cieszyliśmy, że Tunio chce się żenić.
Bylibyście taką świetną parą.
- O, nie, nie bylibyśmy - zaparła się Natalia.
- Ależ tak. On jest taki odpowiedzialny. On by się tobą całe życie opiekował, on by cię szanował, wiesz? On by cię... tak kochał.
Natalia zmieniła pozycję. Już nie siedziała bokiem, tylko twarzą do niego, patrząc mu prosto w oczy.
- Zamieszkalibyście gdzieś... w wynajętym pokoiku - opowiadał Filip z zapałem. - Na początek mielibyście tylko stary tapczan i stół, i dwa krzesła. Kulawe.
- Dlaczego zaraz kulawe? - spytała Natalia. Lubił ten mały dołeczek w kąciku jej ust, który leciutko się pogłębiał, gdy miała ochotę się roześmiać.
- Bo z początku bylibyście biedni. Ale zaraz pierwszego dnia on by ci kupił hiacynta w doniczce. No wiesz, takie pachnące różowe. A czasem niebieskie. I ty byś postawiła doniczkę w oknie i miałabyś już pierwszy obowiązek domowy: podlewać go codziennie.
- Szybko by zgnił - powiedziała Natalia. - Hiacynty podlewa się dwa razy w tygodniu.
- Wreszcie by urósł i wypuścił wspaniałe gałęzie, i rósłby na całą waszą ubogą izdebkę, pokrywając się wciąż nowymi pękami kwiatów.
- Ten hiacynt? - upewniła się Natalia.
- Tak. Siedzielibyście pod nim w jednym fotelu, hiacynt by pachniał i pachniał, a ty byś śpiewała. Albo słuchalibyście muzyki. Przecież lubisz muzykę.
- Lubię - powiedziała, patrząc mu w oczy bez mrugnięcia. - Ale Tunio nie lubi.
- Faktycznie - stropił się Filip, lecz szybko podjął wątek: - Chodzilibyście spać... jak najwcześniej. A rano on by ci robił śniadanie. A znów wieczorem - ty jemu kolację, żeby było sprawiedliwie. Ale trochę byś się dąsała, bo on by nigdy nie dojadł, tak by mu było śpieszno... do ciebie. A na obiad chodzilibyście do tej pizzerii na rogu. Sam by sobie cerował skarpetki, żeby nie było dyskryminacji kobiet w waszym domu. Co dzień wiosną i latem przynosiłby ci jakiś kwiatek albo listek, na znak, że wasza miłość jest wciąż świeża.
- A zimą?
- Zimą kradłby po gałązce z choinek na skwerach, zielona Natalio.
- Aha.
- A pewnego dnia przyszedłby do domu po ćwicze... to jest po pracy... taki głodny i zmarznięty, a ty byś go jak zwykle pocałowała i przy obiedzie...
- To obiad nie byłby w pizzerii?
- Nie, tym razem ugotowałabyś mu sama gorącego kapuśniaku. Z ziemniakami i boczkiem. I żeby było dużo kminku. Zapaliłabyś dwie czerwone świece... czajnik cicho by szumiał... i przy tym obiedzie pokazałabyś mu, że gałązka, którą przyniósł ostatnio, zakwitła.
- Gałązka świerku?
- Wszystko jedno czego. I powiedziałabyś mu, że będziecie mieli dziecko. Wtedy on natychmiast zacząłby zbijać kołyskę ze starych skrzynek po pomarańczach... nie, pewniejszy byłby kontenerek po pepsi... i powiesiłby ją na haku wbitym w drewnianą belkę waszego poddasza. Ty natomiast wzięłabyś się do haftowania koszulek, uszytych ze starej sukienki...
- Oczywiście.
- Oczywiście, Natalio... ale on natychmiast by się sprężył i zacząłby dostawać fantastyczne honoraria. Pracowałby jak wariat dla was, dzień i noc. I pewnego dnia ja bym was odwiedził... i patrzyłbym na was, jacy jesteście szczęśliwi, i powiedziałbym mu...
- Co?...
- I powiedziałbym mu...
- Tak?...
- ...że dobrze zrobiłem, wyjeżdżając pociągiem o osiemnastej dziesięć. Więc... jak będzie?
- Z czym?
- Odwiedzisz Tunia?
- Nie, Filipku - powiedziała miękko Natalia.
Filip milczał przez chwilę, patrząc na nią z bardzo, bardzo bliska, z tak bliska, że aż zamknęła oczy. Wreszcie klepnął się w kolano i wstał z ławki.
- Dobra, jadę - powiedział. - Żegnaj, Natalio.
- Czy mogę cię odprowadzić? - spytała szybko ona.
- Chodźmy - odparł. - Będzie mi, oczywiście, bardzo miło - i podał jej czereśnię, zmiętą i ciepłą, bo przez cały czas obracał ją w ręce. - Proszę - powiedział. - Nie biorę, bo nie moje.
Natalia szła z Filipem prosto na zachód, ulicą wypełnioną oślepiającym żarem, ale - rzecz dziwna - wcale nie czuła, że jest jej gorąco. Właściwie, niewiele zauważała z zewnętrznego świata, tak była pochłonięta tym, co opowiadał Filip.
- ...mieszkaliśmy wtedy na wsi, wszyscy - mówił, gestykulując z zapałem. - Właściwie, w takim malutkim miasteczku, trochę podobnym do tego. Ja urodziłem się ostatni, bo mama wyszła za mojego ojca późno, już była wdową i miała tamtych starszych troje. A mój ojciec jest do dziś lekarzem w tamtejszym ośrodku zdrowia. I pewnego razu - byłem wtedy zupełnie mały - napadł mnie we wsi pies... i bardzo poszarpał, zwłaszcza na twarzy. Oczywiście, narobiłem wrzasku i wtedy przybiegł skądś Tunio, wziął mnie na ręce... Ileż on wtedy mógł mieć lat? Szesnaście? I pobiegł do taty, żeby mnie ratował. Ale taty nie było, wyjechał do pacjenta, a ja wciąż ryczałem, krew się lała. I wiesz, co Tunio wtedy zrobił? Włamał się do gabinetu, otworzył sterylizator i sam mi założył trzy klamry na tę ranę. Prawidłowo! Dziś mam tylko małą bliznę. O! Taki on jest, mój brat.
- Bardzo cię wtedy bolało? - spytała Natalia.
- Mnie? A, nie pamiętam. Nieważne zresztą. Chodzi o Tunia. On ma takie poczucie odpowiedzialności, taką siłę. Na niego można liczyć w każdej sytuacji. Mundek, nasz najstarszy brat, to mózgowiec. On jest od koncepcji. A Tunio jest od czynu.
- A ty?
- Ja? E, ja to chyba od kłopotów.
- Nie. Ty jesteś od czucia - szepnęła Natalia, patrząc na niego.
- Biedny Tuniek zawsze chodził na moje wywiadówki - ciągnął Filip, pochłonięty wspomnieniami. - Mieszkaliśmy w Poznaniu od początku bez rodziców i bracia mnie wychowywali. Tuniek musiał mi pomagać z chemii i fizyki, bo miałem straszne problemy. Co wieczór siedział i robił ze mną lekcje. Taki on jest.
- A kto właściwie odkrył, że masz talent muzyczny?
- Chyba mama. Ale to Tuniek kupił mi pierwsze pianino, zresztą stare i okropne. Sam niespecjalnie się interesuje muzyką, jak zauważyłaś, ale zawsze mnie tak dobrze rozumiał...
Stali już przed budynkiem dworca.
- Muszę kupić bilet.
- To chodźmy, kasa jest tutaj - Natalia zaprowadziła go do okienka obok przejścia na perony. Kupili bilet Filipowi i wyszli na przestrzał przez budynek, pod wiatę peronu pierwszego. Stanęli w cieniu, obok zegara, który nieustannie zabierał im ostatnie cząstki wspólnego czasu. Megafon szczęknął nad ich głowami i zapowiedział przyjazd pociągu do Poznania.
- To ja już pójdę - powiedziała Natalia.
- Nie, nie idź jeszcze... jeszcze tylko trzy minuty.
- Będzie mi smutno całe trzy minuty. Rozstania na dworcu są takie melodramatyczne.
- Zwłaszcza jeśli są prawdziwymi rozstaniami. A nasze jest, prawda?
- Tak.
- Nie przyjdziesz do Tunia? Nawet nie zadzwonisz?
- Nie.
- I to już jest koniec? Już tak będzie?
- Uhm.
- Wiesz, jak tak patrzę na ciebie... to mi się wydajesz taka delikatna. Skąd w tobie nagle tyle uporu?
Natalia szybko spuściła oczy, zaczerwieniła się. Filip odruchowo wyciągnął rękę, ale zaraz ją cofnął.
- Właściwie, nigdy mi nie powiedziałaś... - zaczął i urwał.
Niebiesko-żółty pociąg wjechał z łoskotem na peron drugi, więc przeszli przez tory i znaleźli się akurat przed drzwiami wagonu, które otwarły się z sykiem.
- Nie powiedziałaś mi nigdy - powtórzył Filip, przytrzymując się uchwytu koło wejścia. - Nie odpowiedziałaś mi...
- Słucham?
- Czy ty go kochasz?
Natalia podniosła głowę.
- Nie - odpowiedziała tonem przepraszającym. - I o to właśnie chodzi.
Pociąg drgnął, a Filip Bratek, którego przeznaczeniem było najwyraźniej szarpać nerwy Natalii Borejko w okolicznościach kolejowych, stał na peronie bez ruchu i milczał, wlepiając w nią czarne oczy.
- Wsiadaj! Wsiadaj! Już rusza!
Wszedł po schodkach w ostatnim momencie, kiedy zamykały się drzwi.
Pociąg ruszył nagle i w ten oto sposób rozstali się na zawsze, nawet bez zwykłego "do widzenia".
Ale to chyba dlatego, że naprawdę mieli się już nigdy nie widzieć.
11.
- Dzwoni Nutria i beczy - krzyknęła Ida, stukając do drzwi łazienki, gdzie Gabrysia brała zimny prysznic. - Pospiesz się, bo to z automatu.
Gabriela, owinięta wielkim ręcznikiem w pasy, otworzyła drzwi i przyjęła z rąk siostry słuchawkę, podczas gdy sam aparat, z wlokącym się po ziemi sznurem, dzierżyła Ida.
- Co, mała? - spytała Gabriela, przytrzymując słuchawkę ramieniem i odgarniając z oczu mokre włosy. W słuchawce też było mokro, słyszała wyraźnie pociąganie nosem, no, ale to jeszcze nie musiało nic znaczyć. - Czy coś się stało?
- Ach... nie, nie - powiedziała Nutria mokrym głosem po drugiej stronie przewodu. - Wszystko w zupełnym porządku.
- A jak ta twoja noga?
- Moja noga? - zdziwiła się Nutria. - Jaka noga?
- Ta skaleczona. Szkłem.
- Ach! Już jej nie mam, to jest - już o niej zapomniałam - odpowiedziała nieprzytomnie Natalia. - Laura jest zdrowsza, mam nadzieję. Nie ma już gorączki i nie wymiotowała od rana, chociaż zjadła zupę owocową i gołąbki, i ciasto, i całe mnóstwo lodów.
Pani Marta mówi, że mogę spokojnie ją zostawić, więc przyjadę dziś, następnym pociągiem.
- Następnym po którym?
- Po tym, który... właśnie odjechał.
- Aha. A gdzie ty jesteś teraz?
- Ja? Na dworcu - odpowiedziała Nutria zupełnie już nieszczęśliwym głosem.
- I co, pociąg ci uciekł?
- Pociąg? Nie.
- To dlaczego jesteś na dworcu?
- A bo... ktoś odjeżdżał.
- Aha. Ktoś odjeżdżał - powtórzyła Gabriela w stronę Idy, która żałobnie pokiwała głową. - No, no, a myśmy ci tu zrobiły taką wspaniałą zupę gazpacho, starczyłoby i na dwie osoby. No nic, zupka czeka, my czekamy, wracaj szybciutko, aha, i te toboły, i namioty nieszczęsne zostaw u pani Marty. Piotr Ogorzałka jedzie jutro do rodziny furgonetką, to zabierze.
- Dobrze, Gabuniu. Wiesz co?
- No co, mała?
- Już się za tobą stęskniłam - powiedziała Natalia. - Już bardzo chcę do domu.
12.
Bardzo zamyślony Filip dojechał do Poznania i nawet nie zauważył, że pociąg już się zatrzymał na ślepym peronie pierwszym "a" i że ludzie już wysiedli. Wreszcie wysiadł i on - pociąg stał nadal, ponieważ z tego toru właśnie miał niebawem odjechać z powrotem do Inowrocławia. Filipowi zrobiło się tęskno na myśl, że za pół godziny te same wagony przemkną przez pola i lasy i miną być może Natalię, czekającą w Pobiedziskach na pociąg do Poznania.
Stał dłuższą chwilę, gapiąc się w zadumie na koła i tory, aż młody konduktor z czarnym wąsikiem przyjrzał mu się podejrzliwie. Więc Filip ruszył w ślad za tłumem.
Pić mu się chciało okropnie. Zamiast skręcić jak wszyscy w prawo - poszedł pod sam budynek dworca i kupił w budce puszkę wody mineralnej. Za budką wisiał na ścianie automat na karty magnetyczne i Filip nagle poczuł, że musi zadzwonić do domu. Musi natychmiast, koniecznie, pogadać z Tuniem. Przecież, zanim tam dotrze, minie godzina (mieszkali na Osiedlu Przemysława, dokładnie w drugim końcu miasta). A chciał zaraz zapytać Tunia o coś ważnego.
Wygrzebał z kieszeni kartę, wybrał numer. Telefon najpierw długo nie odpowiadał, wreszcie ktoś podniósł słuchawkę.
- Halo? - spytał sympatyczny głos kobiecy. Ale to nie był głos mamy. Mama przecież już wyjechała. I z całą pewnością nie był to głos ich siostry Moniki.
- Czy to mieszkanie Ptaszkowskich? - upewnił się Filip.
- Tak, proszę pana - odpowiedział roześmiany głos.
- To poproszę Antoniego Ptaszkowskiego - rzekł Filip surowo.
- Proszę bardzo - usłyszał, jak kobieta, stukając lekko i dźwięcznie wysokimi obcasami, idzie z telefonem w ten kąt pokoju, gdzie stał tapczan Tunia.
- Halo? - odezwał się w słuchawce jego głos.
I nie był to bynajmniej zbolały głos człowieka cierpiącego z miłości. Bynajmniej.
- Halo! - powtórzył Tunio pogodnie.
- To ja - rzekł Filip, popijając wodę z puszki. - Właśnie wróciłem. Słuchaj, co to za baba tam łazi?
- Odwiedziła mnie moja pani doktor - powiedział Tunio jakimś szczególnym, ciepłym tonem. - Ta pani doktor, która mnie w środę składała. Przyszła, wyobraź sobie, sprawdzić, jak się czuję. Czy to nie miło? I nadal ma taki ładny uśmiech, jak w środę. - Filip miał wrażenie, że brat mówi nie do niego, ale do tamtej kobiety. I nie pomylił się, bo zaraz usłyszał jej śmiech i jakieś niewyraźne: "No, wie pan!". - Właśnie jemy kolację - dodał Tunio. - Gdzie jesteś?
- Na dworcu.
- Aha - rzekł wesoło Tunio. - No i dobrze. Nie spiesz się.
- Proszę?! - Filip o mało się nie zakrztusił przełykaną właśnie wodą.
- Mundek też wróci późno - poinformował go z naciskiem Tunio.
Filip wyrzucił puszkę do pobliskiego kosza. Woda miała naprawdę paskudny smak.
- Widziałem się z Natalią, wiesz? - powiedział.
- Z kim? - spytał Tunio z roztargnieniem.
- Z Natalią! - zawołał Filip.
- Stary - spokojnie rzekł jego brat. - Dajmy już sobie spokój z tym tematem. Powiedziałem ci wczoraj. To już skończone.
- Jesteś zupełnie pewien tego, co mówisz? - spytał Filip, patrząc przed siebie, na niebo ponad mostem Dworcowym, gdzie widniał księżyc, ledwie widoczny o tej porze dnia, przezroczysty jak nadgryziona landrynka. - To znaczy... czy to się jutro nie zmieni?
- Oczywiście - oświadczył z mocą Tunio. - To się nie zmieni już nigdy.
Filip odwiesił słuchawkę.
I zobaczył, jak niebiesko-żółty pociąg do Inowrocławia rusza powoli z peronu pierwszego "a".
Pomyślał, że jeszcze zdąży - i rzeczywiście zdążył. Dobiegł do ostatniego wagonu i wskoczył na stopień, a ponieważ z powodu upału i panującego wewnątrz ścisku drzwi były otwarte (przytrzymywała je własnymi gołymi plecami młodzież męska z piwem Lech w dłoniach) - Filip wlazł do środka bez przeszkód.
I bez biletu.
13.
W tej samej chwili w przedziale służbowym wagonu pierwszego młody czarniawy konduktor z wąsikiem wysączył resztę Fanty z puszki, otarł usta i spojrzał przez otwarte okno na różowe niebo.
Podróżował po nim, tuż obok pociągu, blady księżyc.
- Znów jutro upał jak drut - zapowiedział koledze, czytającemu w drugim kącie, przy oknie, "Głos Wielkopolski". - Ani chmurki, szlag by go trafił. A człowiek musi pracować.
- Ale jak się jedzie przez las, to już jakby chłodniej przeciąga - zauważył kolega pokrzepiająco i zaszeleścił gazetą. - Może się ta gorączka odmieni, jak się odmieni księżyc - spojrzał w przeciwległe okno. - O, patrz, już go bierze. Z boku.
- A co ma jedno do drugiego?
- Oj, ma, ma. Księżyc ma w ogóle duży wpływ.
- Tak? Na co?
- No... na przypływy. I odpływy.
- Daj Boże, bo już nie wytrzymuję. Najgorsza ta czapka - westchnął konduktor, kładąc płasko na czubek głowy urzędowe jej nakrycie. - O co zakład, że znowu będzie pół składu gapowiczów? Wszyscy się pchają nad wodę, ale płacić nikt nie chce. No, niech mi, psiajucha, któryś podskoczy, nie daruję nikomu, wysadzę choć w lesie. Humor mi się skończył.
I z tymi znamiennymi słowy ruszył w swój długi obchód przez zatłoczone wagony.
W ostatnim znalazł się akurat wtedy, gdy pociąg ruszał z Promna, a za pięć minut osiągnąć miał stację Letnisko, tuż przed Pobiedziskami.
14.
Zamyślona Natalia tymczasem weszła powoli na peron w Pobiedziskach i z zaskoczeniem stwierdziła, że pociąg do Poznania właśnie odjeżdża.
Trzeba było nie stać na drodze i nie gapić się, jak lunatyczka, na księżyc - skarciła samą siebie. Tylne światła ostatniego wagonu oddalały się właśnie w coraz szybszym tempie po lśniących czerwono torach, wprost w płomienne niebo.
Nawet za bardzo nie żałowała. W pociągu jest na pewno ohydnie gorąco. A tu tymczasem lekki wietrzyk zawiewa od pól, położonych za barakiem składnicy złomu. Długa ulica, biegnąca równolegle do torów, zmieniała się dalej w polną drogę, która pod lasem wiodła do najbliższej stacji - Letniska. Tam złapie następny pociąg, który, niestety, będzie dopiero przed północą.
Nie szkodzi. Nie szkodzi. Może nawet pójdzie sobie pieszo przez dwie stacje. Za radą Gabrysi zostawiła bagaż u państwa Jankowiaków i będzie mogła powędrować swobodnie przez ciche pola, nareszcie sama, bez gadających dziewczynek, bez plecaka, obciągającego ramiona, bez namiotu i gitary - ot, tak, z rękami w kieszeniach szortów, z trawką w zębach.
Będzie można pomyśleć trochę o tym, co przez chwilę dziś mignęło i co znikło na zawsze. Jest smutno. Jest bardzo smutno. Ale inaczej nie może być. Tak się musiało zakończyć.
Ponieważ Filip jest uczciwy.
Tak okropnie uczciwy, że to aż boli.
Dość szybko znalazła się pomiędzy ostatnimi domami miasteczka. Zza płotów dochodziły spokojne, kojące wieczorne odgłosy, ludzie rozwijali ogrodowe węże, podlewali spieczoną ziemie i omdlałe rośliny, słychać było rzęsisty szum wody i brzękanie wiader.
Maciejka pachniała tak mocno, jakby się rozlała cała beczka perfum.
Po skórze prześlizgiwało się na przemian zastygłe gorąco kamiennego chodnika i lekki chłód bijący od mokrej trawy i drzew.
Przejechał wóz z bańkami mleka, zaprzężony w ciężkiego konia o zmęczonych ruchach. Ale wnet klapanie po asfalcie oddaliło się, ucichło i już Natalia była na polnej drodze, przesypującej się pod stopami grubym piachem. Księżyc wędrował razem z nią, widziała go przez drzewa ogrodów i korony pierwszych sosen. Już nie był idealnie okrągły - przetaczał się za ciemnym ażurem gałązek jak obtłuczone lusterko. Zza lasu naszczekiwały dalekie psy, ostatnie ptaki leciały ze świergotem i wrzawą wprost w malinowy zachód słońca.
A ciekawe, gdzie jest teraz tamta sroka - pomyślała Natalia, słysząc znajomy, głośny trajkot. - Może nad źródłem? A może gdzieś tu, w pobliżu? Może to nawet ta sama teraz wrzeszczy? Co to znaczy dla ptaka, przelecieć sobie wieczorkiem taki kawałek drogi - od źródła pośród buków do lasu koło Pobiedzisk.
Swoją drogą - to nie do wiary, jak bardzo wymowne są ludzkie oczy.
Ile mogą wyrazić spojrzeniem. Nawet jednym jedynym. Nie jest to kwestia wyrazu całej twarzy. Nie. Spojrzenie jest czymś najzupełniej magicznym i nie da się tego objaśnić żadnymi przyczynami anatomicznymi, jak w przypadku grymasu czy uśmiechu nawet. Oczy mogą spoglądać nieruchomo - a jednak najdokładniej wyrażać stan ducha i uczucia.
Są takie spojrzenia, które można sobie zapamiętać na całe życie.
Ułożyć w pamięci jedno po drugim, jak kwiaty w zielniku, i do śmierci przeglądać, wspominając, gdzie które zostało znalezione.
Lub otrzymane.
Z szosy gnieźnieńskiej, położonej za polami i za torami, dobiegał co chwila szum przejeżdżającego samochodu. Gdzieś daleko pod lasem zaterkotał hałaśliwie traktor. W oddali widać już było pierwsze domki Letniska, a biały, parterowy budyneczek stacji kolejowej widniał po prawej, na wzgórzu, rozjaśniony od wewnątrz sztucznym bladożółtym światłem; wyglądało to dziwacznie na tle tego fantastycznego nieba, z którego szły ostatnie długie promienie w kolorze czystej purpury.
Natalia stała na grzbiecie pagórka. Droga biegła z niego stromo w dół, a potem wznosiła się ku rogatce przed stacją. Z pól zapachniało suchą ziemią i zbożem, z dalekiego lasu przypłynął miękki powiew. Księżyc ustawił się przyjaźnie tuż nad jej głową, a sroka przemknęła, trajkocząc, z drzewa na drzewo.
Przy pierwszym domku, w dole, z zardzewiałym, wysilonym zgrzytem pracowała ręczna pompa, stojąca koło drogi. Ktoś zamaszyście pompował wodę, drugą ręką chlapiąc sobie na kark i plecy, a wreszcie jakby mu było mało, podstawił głowę pod strumień i radośnie parskał. Natalia schodziła z góry najpierw powoli, potem coraz szybciej, bo nachylenie gruntu było tu ostre i droga niosła ją sama. Na tle czerwonego zachodu sylwetka przy pompie rysowała się ostro, czarno jak wycinanka, bryzgi wody lśniły złotem i karminem, a potok dobywający się z otworu pompy rozpryskiwał się fontanną podłużnych iskierek.
Sroka zatoczyła krąg, furknęła tuż koło głowy Natalii - i odleciała.
Człowiek przy pompie śmiał się, poklepując rześko mokry tors i siejąc wokół migoczące krople. I nagle - choć słońce oślepiało ją tak, że musiała mrużyć oczy - Natalia zobaczyła, że ma on głowę bardzo kudłatą i znajomą sylwetkę o szerokich ramionach.
Droga niosła ją z góry coraz szybciej, aż w końcu Natalia pobiegła, wznosząc tumany różowego pyłu, a wtedy człowiek przy pompie wyprostował się gwałtownie, spojrzał - i wyciągnął ręce.