Małgorzata Musierowicz
Akapit Press,
Łódź, 1996
Na dysku pisał Franciszek Kwiatkowski
Od razu człowiekowi lżej się oddycha.
Dopiero pół godziny minęło od uroczystego zakończenia roku, a już się czuło efekty: błoga cisza, spokój. Jeszcze tylko trzej ostatni licealiści z małpim wrzaskiem przepychali się w drzwiach wejściowych, jakby nie mogli przejść przez nie pojedynczo i po kolei. Jeszcze dwie ostatnie uczennice przemknęły obok portierni, chichocząc piskliwie i stukając obcasami po płytach posadzki. I już. Po wszystkim. Uff.
A! - nie. Jeszcze nie.
Na piętrze ciężko łupnęły drzwi auli, Łoskot poniósł się przez wszystkie kondygnacje.
Ciekawe, kto tam jeszcze łobuzuje.
Pan Jankowiak dopił herbatę i opłukał szklankę nad malutką umywalnią zamontowaną w kącie portierni. Trzeba iść, zobaczyć, co się dzieje. Poprawił przed lustrem krawat, stwierdzając mimochodem, że od sprania kołnierzyk koszuli ma już postrzępione rożki. Musnął łysinę, zgarniając na nią kosmyki pozostałe z boku nad uszami. E, próżny trud. Taki już człowiek stary, paskudny.
Odwrócił się z niezadowoleniem od lustra i wyszedł, zamykając za sobą drzwi na klucz.
Poczłapał na spuchniętych nogach przez ogromny hall. Panie Boże, ale też naśmiecili na pożegnanie! Znów sprzątaczki będą narzekać, wszędzie pełno papierków i kulek gumy do żucia. Co za młodzież, rzucają pod siebie, gdzie stoją. Żadnego wychowania. Szyba w górnej części drzwi do pracowni chemicznej znów wybita, czwarty raz w tym roku. Ano, pewnie, trzaska się drzwiami bez opamiętania albo zostawia się pootwierane drzwi i okna naraz. Żadnej kultury, żadnego zrozumienia. Ale co tu się dziwić. Takie czasy. Rodzice zalatani, każdy się uwija za groszem, jak może, a dzieci wychować nie ma komu.
- A ty co, panna? Jeszcze tu siedzisz? - zagadnął surowo, z niezadowoleniem. Chuda, czarniawa dziewczynina kuliła się na ławce pod witrażowym oknem. Co ona tu jeszcze robi? Mało jeszcze naśmiecili, nałobuzowali? No, chciałby on kiedyś zobaczyć, jak uczeń albo uczennica, zamiast nudzić się bezczynnie - zbiera wokół siebie papierki i ogryzki. Ale tego się, oczywiście, do samej śmierci nie doczeka. Nie to im w głowie.
Smarkata wlepiła w niego czarne oczy, aż za wielkie w tej chudej buzi.
- Deszcz pada - wyjaśniła lękliwie.
- Ale tam, pada. Już przestał. No, dalej, leć do domu, pokaż matce świadectwo - gderliwie nakazał pan Jankowiak i aż się zdziwił: tak się smarkata wstrząsnęła, jakby ją kto uderzył. Boże wielki, czego to się gapi tymi okrągłymi oczyskami, brzydactwo jedno, pewnie się zaraz rozbeczy. Nic, tylko dostała złe oceny i teraz się boi wracać do domu - o, proszę, naturalnie, świadectwo zwinięte w trąbkę, wygniecione, że aż wstyd, leży na parapecie.
Wzruszył ramionami. No, pewnie. Uczyć im się nie chce, wszystko inne ważniejsze, a potem - od razu tragedia. Dobrze, w końcu to nie jego sprawa. Powiedział jej, żeby szła do domu. Jeśli tu wciąż jeszcze będzie tkwiła, kiedy on pójdzie z powrotem, to ją zgarnie po drodze i wyprosi.
Ruszył powoli dalej, ciągnąc obolałe nogi. Ale po paru krokach coś mu kazało się obejrzeć.
No, patrzcie państwo. Siedzi, jak siedziała. Jakby nie kazał jej iść do matki. O, oni wszyscy teraz rodziców mają za nic, matka dla nich niewiele znaczy, a już ojciec! - szkoda gadać. Ile to się człowiek naoglądał tego przez te wszystkie lata pracy w szkole.
Różnie bywało, ale teraz to już jest najgorzej. O, wciąż siedzi, tylko że teraz wyciągnęła przed siebie cienkie nogi w czarnych pończochach. A jak to się garbi, krzywi, co też ona tam tak ogląda na tej posadzce, nie ma tam chyba czego paskudnego? ! Brudzą i brudzą, armia sprzątaczek mogłaby myć i szorować , i zamiatać od rana do nocy, a zaraz znów by było nabrudzone. Co za życie. I czego ta smarkata tak wypatruje?
Deszcz naprawdę nie padał, no, jak mogła nie zauważyć. Przecież rzeczywiście już ustał ten jedwabisty szum za oknem. Strzałka słońca przeszyła witraż, posadzkę pocięły kolorowe romby, a na dłoni Aurelii usiadła ciepła plamka w kolorze kurczątka.
Wyciągnęła nogi jeszcze dalej, poruszyła rozstawionymi stopami tak, by w klamerkach czarnych pantofli zapaliły się refleksy światła - szafirowe w jednej, zielone w drugiej. Kiedy wystawiła przed siebie rękę, słońce prześwietliło kryształ górski w pierścionku mamusi. Aurelia nosiła go na środkowym palcu, a i tak był jeszcze za luźny, musiała go od spodu omotać nitką, bo bała się, że go zgubi. Teraz kryształ zajarzył się gorącym ogieńkiem, aż Aurelia Jedwabińska uśmiechnęła się do niego, siedząc tak w tym kolorowym, czarodziejskim blasku, nareszcie sama.
Ten stary woźny, taki podobny do nadąsanego jeża, taki srogi ze swoimi nastroszonymi czarnymi brwiami i nastroszonym siwym wąsem, był strasznie nietaktowny. No cóż, nie mógł wiedzieć, że jej mamusia umarła rok temu i że nie ma teraz nikogo na świecie, kto interesowałby się świadectwem Aurelii.
Śliczny był ten ogieniek w pierścionku. Poruszyła palcami, żeby odrobinę zmienił położenie. Strasznie lubiła tak łowić światło.
Kusiły ją lusterka, krawędzie kieliszków, dna szklanek, skuwki długopisów i wiecznych piór. Najpierw długo nie wiedziała, co ją nagle napadło, skąd bierze się ten przymus i dlaczego kojarzy się jej z czymś miłym. Ale parę dni temu, nad ranem, obudziła się nagle i spojrzała ze swojego łóżka pod oknem wprost w blednące czerwcowe niebo. I w tej samej chwili przypomniała sobie taki sam widok sprzed roku.
Było to w pierwszą noc po śmierci mamusi.
Mieszkała wtedy u Kreski i Maćka, bo mamusia już od kilku tygodni leżała w szpitalu onkologicznym. I kiedy wieczorem nadeszła ta wiadomość - to właśnie Kreska wezwała lekarza do Aurelii. Dał jej zastrzyk na uspokojenie, żeby tak nie krzyczała.
Sen po tym zastrzyku był ciężki, przypominał jakieś ciemne, oleiste tonie. Nad ranem, kiedy się właśnie z nich wydobywała, przyśniła się jej mamusia. Nie taka spięta, oschła i zdenerwowana, jak zwykle (biedna, nie umiała być inna - chociaż naprawdę wciąż próbowała...). We śnie mamusia była miła i uśmiechała się radośnie. Wokół niej była łąka, zalana srebrnym blaskiem, i wszędzie unosiły się, jak dmuchawce, lśniące kule. Mamusia śmiała się i przesuwała je tak, żeby przenikały przez nie promienie światła.
Radosny sen się urwał, bo Aurelia niepotrzebnie podniosła powieki (żeby lepiej widzieć) i utkwiła wzrok w rozjaśniającym się niebie.
Potem już snów nie było - zapadła w tę samą co przedtem czarną otchłań.
Nie mogła płakać. Wcale. Na pogrzebie pojawił się ojciec - sam oczywiście, bez swojej nowej rodziny. Aurelia widziała go wtedy po raz pierwszy od pięciu lat. Był taki zakłopotany. Spojrzenie umykało mu w bok, jakby je kto przeciągał na niewidzialnym sznureczku. Aurelia, której łatwo udzielały się nastroje, i tym razem przejęła zakłopotanie ojca. Speszyła się na dobre i właściwie do dziś jej to uczucie nie minęło. Ojciec wtedy tak się zaczerwienił, że aż mu łzy stanęły w oczach.
- Spakuj się - powiedział, patrząc w bok. - Pojedziesz do... do... do mnie. Do... do nas. Do, hm, do domu.
I pojechała, co miała zrobić. Dokąd miała pójść. Zamknęli na trzy spusty to zimne, czyste mieszkanie przy Norwida, zostawili za szarymi drzwiami wszystkie sukienki mamusi, otwartą książkę na jej poduszce, tabletki w szklanym flakoniku, jej szczotkę do włosów i jej ulubiony obraz - ten groźny, prawie pusty, biały, z czarną plamą w kształcie nietoperza. Aurelia nigdy nie lubiła tego obrazu, bała się go. Być może przez to właśnie nigdy tak naprawdę nie polubiła mieszkania przy Norwida, to jest - domu.
Nie mogła też w żaden sposób polubić domu ojca, to jest - mieszkania pani Moniki. Co prawda, obrazy wisiały tu całkiem pogodne, w salonie - reprodukcja Słoneczników van Gogha, a w pokoju Mariusza, syna tej pani, na ścianach wisiały takie jak wszędzie plakaty z Michaelem Jacksonem i Madonną. Dziwna rzecz była w kuchni: zawieszono tam dwa kalendarze, ten z kotami nad stołem, a ten z psami - nad szafką z talerzami. Oba były na rok 1992 i Aurelia zastanawiała się całymi tygodniami, po co komu aż dwa kalendarze na ten sam rok. Taka była wciąż rozbita, od pogrzebu ciągle bolała ją głowa, może dlatego, że w żaden sposób nie mogła zapłakać. Straciła całą energię i lekkość rozumowania, w ogóle myślenie szło jej gorzej niż kiedyś, tak że dopiero po pół roku udało się jej wymyślić powód: że ten kalendarz z kotami jest zapewne na dni wesołe, a ten z psami - na smutne. Ale wtedy właśnie kalendarze zdjęto i zastąpiono je trzema nowymi, na rok 1993. Na jednym znów były koty, na drugim - ryby, a trzeci, z przyczyn niepojętych, przedstawiał kolekcję starych samochodów, po dwa na każdy miesiąc. Dociekanie sensu tej nowej konfiguracji zmęczyło ją - ale nie odważyła się zapytać, o co w tym wszystkim chodzi. Była onieśmielona i jakoś nie mogła się zadomowić. Ojca nie było całymi dniami (dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy jeszcze mieszkał z nimi, przy Norwida). Kiedy wieczorem wracał z instytutu, pisał do późnej nocy na komputerze albo prowadził długie rozmowy przez telefon. A jeśli nie rozmawiał przez telefon - milczał. Patrzał w telewizor. Ciężko wzdychał. Wychodził na taras, siadał w wiklinowym fotelu i niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w mały ogródek, pełen sztywnych jaskrawoczerwonych róż.
Aurelia nie miała odwagi podejść do niego. Nigdy nie umiała rozmawiać z ojcem, zbyt się bała jego wybuchów gniewu - zawsze nie do przewidzenia i nie do pojęcia. Teraz zaś zbliżyć się do niego tym bardziej nie potrafiła. Miała wrażenie, że wszystkim tu przeszkadza i wszystkich irytuje. Na widok ojca uciekała po prostu do swego pokoiku na piętrze, położonego tuż obok strychu.
A ta pani Monika - zgrabna brunetka o czerwonych, błyszczących ustach i ciężkich powiekach - onieśmielała Aurelię jeszcze bardziej.
Może pani Monika nie była zła czy nieżyczliwa. Może tylko miała w sobie coś takiego, co kazało człowiekowi trzymać się na dystans.
Aurelia zresztą nie zamierzała zmniejszać tego dystansu. Przez wierność wobec mamusi.
Tak że właściwie - nie było do kogo spieszyć się z tym świadectwem, naprawdę. Pan woźny (śmieszny i nawet miły z tymi żółtawymi policzkami i jasnym spojrzeniem) niechcący sprawił jej przykrość, ale skąd miał, biedak, wiedzieć. Przecież nie jest przezroczysta. Nie widać z wierzchu, co ją boli, o czym myśli, nad czym cierpi. Ani - za czym tęskni.
Słońce już chyba całkiem wydostało się zza chmur, bo witraż z kolorowego szkła rozjarzył się za jej plecami pełnym blaskiem.
Przesunęła rękę, tak żeby światło padało na kryształ nieco z ukosa. O! Znów jej się udało zatrzymać promień światła w biegu i przez chwilę miała wrażenie, że złapała połączenie z jakąś Tajemnicą. Gdyby tak wznieść się teraz po tym prostym promieniu, przebyć jego drogę w odwrotnym kierunku - może udałoby się tam dotrzeć.
Pan Jankowiak szedł powoli na pierwsze piętro, trzymał się poręczy, odpoczywał - ale i tak złapała go zadyszka.
Wielkie drzwi auli były rzeczywiście zamknięte, dobiegała zza nich głośna muzyka. O, to mu się nie podobało. Zupełnie. Już tam nikogo być nie powinno, sam pootwierał okna, żeby wywietrzyć, sam podparł skrzydło drzwi kołeczkiem, żeby nie zatrzasnął ich przeciąg.
Nacisnął ciężką mosiężną klamkę i wkroczył do auli.
No, proszę. Patrzcie państwo. Gra muzyka z magnetofonu, a na wysokiej scenie, w miejscu, z którego niedawno przemawiał sam pan dyrektor i przedstawicielka kuratorium, tańcuje jakaś pokraka w czarnym odzieniu. Na twarzy ma okropną maskę, włosy jak ogień.
Istny diabeł.
Podszedł bliżej sceny.
- A wy tu co?! - spytał groźnie, ale ledwie się rozejrzał - stwierdził, że winowajca jest tylko jeden. Popisywał się przed pustymi rzędami krzeseł! - i nawet nie zauważył, że ktoś wszedł do auli. Te dzieciaki robią się coraz dziwniejsze, z roku na rok. To musi być chyba wpływ telewizji. Tych wszystkich horrorów.
Pan Jankowiak podszedł do magnetofonu stojącego z boku pod rampą.
Nie bardzo umiał sobie radzić z tymi, jak to teraz nazywają, wieżami. Ale odgadł, gdzie trzeba przycisnąć, żeby ta okropna muzyka przestała jęczeć. No, cisza. Od razu pokraka na scenie zatrzymała się w połowie dziwacznego gestu.
- No?! Co ty tu wyprawiasz?! - spytał pan Jankowiak. Potrafił być groźny, kiedy było trzeba, o, tak.
- Tańczę sobie - odparła postać chłopięcym głosem.
- Tańczysz?!... A to dlaczego?
Chłopak zdjął tę obrzydłą maskę. Dzieciak jeszcze, chudzina, uczesany na boczek, tak jak to teraz modne - wszystkie włosy w jedną stronę i prosto w oko. Dziwić się potem, że tyle wad wzroku w tym pokoleniu.
- No?! Co jest?! Nie wiesz, że już po wszystkim?! - rozgniewał się pan Jankowiak, bo już naprawdę stracił cierpliwość. Z tymi dzisiejszymi dzieciakami nie da się normalnie rozmawiać.
Proszę, on tu stoi, spuchnięte nogi go rwą, a przecież - żeby nie ten chłopak - mógłby sobie siedzieć w portierni i niczym się nie denerwować. Ale, ho - ho, jedna zwyczajna uwaga i proszę, nasz młody człowiek od razu obrażony, robi minę ministra. - Pakuj manatki i jazda stąd! - huknął woźny.
Pozamykał starannie okna, odczekał, aż smarkacz zbierze swoje rzeczy i wyjmie kasetę ze szkolnego magnetofonu. O! Właśnie! - Dobrze, że go tknęło i przyszedł, jeszcze by czasem magnetofon znikł - i co wtedy? Chłopak niby grzeczny, ułożony, miły - ale kto go tam wie. Tyle się teraz słyszy o kradzieżach i napadach, czysta zgroza. Dożył człowiek czasów, kiedy w Polsce grasują bandyci i nawet dzieciaki z porządnych domów biorą się za złodziejską robotę.
Gniewny - bardziej nawet na świat niż na tego małego - wyprowadził chłopca z auli, ściskając go mocno za ramię, słabe jak u kurczaka.
Zatrzasnął drzwi i zamknął je na klucz. Winowajca, chuchro jedno, cierpliwie czekał.
W milczeniu zeszli po szerokich schodach. Chłopak co chwila zerkał bokiem, jakby się bał, że oberwie po uchu. No, no - nie ma strachu. Stary Jankowiak nigdy dzieci nie bił. Ale na wszelki wypadek odpowiedział chłopcu surowym spojrzeniem i chrząknął groźnie.
Kiedy zeszli na parter, ujrzeli tę czarniawą, która siedziała dokładnie tak samo jak przedtem: nogi na całą długość wyciągnięte, ręka wystawiona przed siebie, w powietrze. Istny dom wariatów.
Panie Boże, co to za dziwadła dziś rosną, na tych wszystkich zagranicznych witaminach.
- No, mała, zbieraj się - rozkazał z całą surowością.
Poderwała głowę, popatrzała na niego, a potem przeniosła wzrok na chłopca, jego maskę i perukę. Nie do wiary - wciąż trzymała tę chudą rękę przed sobą.
- Proszę?... - spytała głupio. - Pan coś mówił?
Czy on coś mówił! No, nie, tego już za wiele.
- Do domu, mówiłem! Jazda! - huknął wyprowadzony z równowagi pan Jankowiak. Zdenerwowało go dodatkowo niesamowite podobieństwo tych dwojga: drobne blade twarze, duże oczy, oboje chudzi i ubrani na czarno.
- Jesteście rodzeństwem? - spytał ze złością.
Spojrzeli po sobie z zaskoczeniem, po czym jednocześnie się uśmiechnęli i jednogłośnie powiedzieli:
- Nie! - I znów się zaśmiali, patrząc na siebie.
Pan Jankowiak uspokoił się dopiero, kiedy ich wyprowadził z budynku i zamknął za nimi główne drzwi.
Już chciał wracać do portierni - ale nie wytrzymał i jeszcze wyjrzał przez wąskie, okute okienko umieszczone obok wyjścia.
Stali koło furtki! - tuż przy wyjściu na ulicę. Rozmawiali sobie, a raczej - on gadał, a ona patrzała na niego spokojnie, bez ruchu.
Wreszcie - czy kto widział kiedy coś podobnego? - on jej założył na głowę tę czerwoną perukę - i poszli sobie.
Woźny patrzał za nimi przez dłuższą chwilę, cmokając z niezadowoleniem i kręcąc głową, póki nie znikli za pawilonem sali gimnastycznej. Zatrzymał wzrok na tym ohydnym aerozolowym napisie, wysmarowanym przez któregoś młodego wandala na drzwiach i tynku wokół nich: „Boże, zatrzymaj świat, ja wysiadam!” - o, ludzie, czy na tych paskudów nie ma już żadnej rady? Ilekroć woźny patrzał na ten napis, tylekroć czuł, że przenigdy już nie zrozumie tego świata, w którym przyjdzie mu umierać. Burknął jak zwykle: - Wysiada! Patrzcie go! Łatwo powiedzieć! - po czym odwrócił się i poczłapał z powrotem na obchód szkoły, myśląc, że o wiele trudniej niż „wysiadać” jest po prostu - żyć.
Dopiero kiedy szedł przez hall, zauważył, że ta smarkata gapa nie zabrała swojego świadectwa. Zwinięte w trąbkę, leżało wciąż na parapecie.
Co do Konrada - nigdy nie przepadał za tym gatunkiem służbistych starców, jaki reprezentował szanowny pan woźny. Strzegąc porządku, naruszają ustawicznie wolność osobistą jednostki. W swej pryncypialności starcy ci bywają niekiedy groźni. Szczerze mówiąc - można się go było wystraszyć, gdy tak wpadł do auli jak bojówkarz. Autorytarny typ, bez wątpienia. Wystarczy spojrzeć na te zaciśnięte usta i masywny podbródek, na te wojskowe wąsy. I na tę głęboką zmarszczkę między brwiami - typową zmarszczkę kaprala.
No i, naturalnie, jak można się było spodziewać - zero zrozumienia dla sztuki.
Teraz, po fakcie, Konrad trochę sobie wyrzucał, że nie dał szanownemu panu woźnemu do zrozumienia, jak ubogi jest świat jego kapralskich doznań. Ale może i lepiej, że zachował wyniosłe milczenie. Służbisty starzec miał w oczach ognie niewysłowionych podejrzeń, roztropniej było nie stawiać oporu.
Zachowując godną postawę, Konrad zszedł za woźnym na parter, starając się już tylko o jedno: nie dać starcowi więcej okazji do stosowania przemocy fizycznej.
W hallu głównym (od pierwszej chwili, gdy znalazł się w tej szkole, polubił ją właśnie za ten hall - niski, o pseudogotyckich sklepieniach i bielonych ścianach, z ciężkimi drzwiami) natknęli się na jakąś ekscentryczkę, co Konradowi natychmiast poprawiło humor. Ciekawe, jak to zaraz daje się wyczuć pokrewną duszę.
Duża doza wytworności. Szczupła figurka cała w czerni, lakierki, lśniąca czarna główka, dobrze ostrzyżona. Żałował, że nie ma ze sobą swojego kodaka z kolorowym filmem - świetne byłoby zdjęcie: maleńka czarna sylwetka w magicznej pozie wróżki, pod wysokim, płonącym kolorami witrażem, no i te barwne światła, sunące przez powietrze, pełne wirujących drobin pyłu kosmicznego. Tytuł zdjęcia: „Sybilla”. Tak.
Z bliska okazało się, że Sybilla należy do kategorii „ciekawa brzydula”. Odstające duże uszy, szerokie usta, spiczasty nosek. I błyszczące oczy o pięknym kolorze jeżyn. Te oczy były zdecydowanie jej atutem.
Szanowny pan woźny był łaskaw wystawić ich oboje za wrota uczelni, lecz Konrad powstrzymał się roztropnie od przekazania starcowi wyrazów swego potępienia. Szkoda energii. Poza tym - starzec mógłby okazać się przykry. Sybilla wpatrywała się w niego - Konrada - z pewną przychylnością, cóż, nie od dzisiaj wiedział, że dziewczyny mają do niego słabość.
Ta była, co prawda, starszawa. Na oko - szesnaście, z dobrym kawałkiem.
Przeszłaś do drugiej klasy, prawda? - spytał ją, jak tylko znaleźli się koło furtki.
Potwierdziła. Głos miała zdecydowanie bardzo interesujący - niski, zgaszony i matowy, a intonację osoby inteligentnej.
- Wiedziałem - oświadczył. - Zauważyłbym cię przecież w gronie kandydatów.
Przyjrzała mu się uważnie - ależ wymowne były te jeżynowe oczy! - i zapytała, czy on się boi egzaminów wstępnych.
- Ależ dziewczyno - odparł, kręcąc młyńca rudą peruką i tak ustawiając maskę, żeby na pewno Aurelia ją dojrzała - ja w ogóle nie będę zdawał. Olimpijczycy nie muszą. - Nie zaimponował jej, tak jak oczekiwał. Może dlatego, że patrzała, zamyślona, na maskę.
Miała długie, proste rzęsy - dwa jedwabiste, czarne wachlarzyki.
Dorzucił: - Wygrałem dwie olimpiady - z polskiego i angielskiego.
Pozwól, że się przedstawię: Konrad Bitner.
- Jedwabińska - powiedziała nieco apatycznie.
Trochę go dotknęło, że nie robił na niej takiego wrażenia, jak na innych dziewczynach. Żadnego strzelania oczami, zachęcających chichotów, łapania za rękaw, zarzucania zwierzeniami i wypytywania o jego osobiste życie.
- A ty? - spytał. - Jak masz na imię?
Zrobiła śmieszną minę, rozciągając zaciśnięte usta od ucha do ucha.
- Ge - no - we - fa - powiedziała takim tonem, jakby to miał być dowcip.
- Genowefa?
- Nie. Nie Genowefa. Aurelia.
- A więc Aurelia?
- To dosyć skomplikowane. Po co ci ta maska?
- I peruka.
- I peruka.
- Och, wiesz - próbowałem się zadomowić. Jeśli mam spędzić w tym gmachu najbliższe cztery lata, to muszę mieć pogląd na to, jaka jest scena. W mojej szkole miałem do dyspozycji tylko małe podium w świetlicy. Tu, muszę przyznać, jest całkiem inaczej. I ta piękna stara aula! Będę tu występował. Już postanowiłem.
- Świetna ta maska - powiedziała nareszcie.
- Sam ją robiłem, moja panno.
- Naprawdę? Pokaż.
Miała dziwny uśmiech - trochę drwiący, a trochę tragiczny. Kąciki ust nie unosiły się w tym uśmiechu, tylko rozciągały się w poziomie. Jak u Gelsominy w filmie La Strada.
Przypatrywał się jej, kiedy uważnie oglądała oblicze demona, które wylepił z papier - mache i pomalował akrylami. Niestety, musiał troszkę zadzierać głowę - Aurelia była od niego wyższa o kilka centymetrów. Ale to nic. Napoleon też był niezbyt wysoki, zresztą - nie od niego zależało, czy rośnie, czy nie. To, co zależało od niego, Konrad, podobnie jak Napoleon, miał opanowane do perfekcji.
Podobała mu się fryzura Aurelii - jeżyk z mocnych, lśniących włosów - i jej niewymuszona elegancja, takiej nie można się nauczyć, ma się to po prostu we krwi. Józefina, jego matka, ma tę właśnie cechę. Zresztą ma też inną, właściwą tylko urodzonym aktorkom: zdecydowanie najlepiej wygląda w charakteryzacji i w kostiumie. Odmienia się. Rozkwita. Staje się pełniejszym człowiekiem.
Niewiele myśląc, Konrad założył na głowę Aurelii swoją perukę, wykonaną z wąziutkich paseczków pomarańczowego i czerwonego jedwabiu. Odsunął się o kilka kroków. Tak. Tak jak przypuszczał, wyglądała fantastycznie z tą matową, białą twarzą, czarnymi dziurami oczu i płomienną strzechą, która jarzyła się jak kropka nad czarnym „i” jej postaci.
- Możliwe, że jesteś urodzoną aktorką - powiedział, patrząc na nią z zachwytem. - Spójrz, ta peruka po prostu przyrosła ci do głowy.
Nie zdejmuj jej chwilowo, bo szkoda tego widoku. Idziemy.
Był taki ładny i staranny. Włosy spadały mu z wypukłego czoła, jak ciemny trójkąt atlasu. Miał podłużne oczy koloru czekolady i wyglądał jak małe książątko. Mówił - nie, raczej: przemawiał - z pełnym wyższości rozbawieniem, z lekko ironicznym przekąsem, a jednak ani przez chwilę nie był przykry. Może z powodu tej swojej ujmującej uprzejmości.
Miły był.
Poszła za nim posłusznie, z tą pomarańczową peruką na głowie.
Właściwie nie miała nic do roboty. Powrót do domu pani Moniki nie był specjalnie kuszącą perspektywą. Zresztą - był tam teraz pewnie tylko ten okropny Mariusz, któremu usta się nie zamykały, wyrzucając potoki brzydkich słów i przekleństw. Aurelia miała swój pokoik, ale go nie lubiła. Jego ściany były wyłożone jasnymi drewnianymi listwami, lśniącymi od chemolaku, który wciąż jeszcze przesycał powietrze świdrującym, drażniącym zapachem. Był tam jeszcze tapczanik, szafa na odzież, stolik i dwa krzesła. Ojciec i pani Monika starali się urządzić jej przytulny kącik. Bała się zmienić cokolwiek w układzie mebli, żeby ich tym nie urazić - ale ustawiono je wyjątkowo niezgrabnie, wciąż się o coś obijała. A wystarczyłoby po prostu przestawić szafę do wnęki, stolik usunąć pod ścianę - i już. Ach, urządziłaby ten pokoik tak ślicznie! - gdyby tylko mogła. Pęki ziół i suszonych kwiatów, dużo pięknego kolorowego szkła, żeby światło miało w co wpadać, i kryształowe wisiorki uwieszone w oknie, i piękne obrazy na ścianach...
Ale przecież nie była u siebie. Nie zmieniła więc w pokoiku niczego, nie wbiła nawet gwoździa, a książki i pamiątki trzymała w walizce. Wszystkie swoje ulubione obrazy i tak miała - jak zawsze - na pocztówkach i w albumach. Na przykład ten miejski pejzaż Giorgio de Chirico: pusta ulica pocięta żółtym światłem i brązowym cieniem, a na ulicy - samotna dziewczynka tocząca przed sobą kółko, proste linie wikłają perspektywę ulicy i nie wiadomo, kto właściwie rzuca zza rogu domu ten długi, groźny cień z kijem (a może mieczem).
Konrad maszerował przodem, nieustannie gadając i popędzając ją, to słowem, to gestem. Przestała myśleć o bezbronnej dziewczynce de Chirico: ten obraz - Tajemnica i melancholia ulicy - należał do jej ulubionych, a przecież chwilami się go bała. Potrząsnęła szybko głową, żeby uwolnić się od tego obrazu, chociaż nie było to łatwe, bo właśnie szli długą ulicą o niejasnej perspektywie, a domy rzucały ostre cienie na błyszczącą jezdnię. Aurelia zmusiła się, by słuchać, o czym mówi jej nowy znajomy.
Po niedługim czasie wiedziała już o nim całkiem sporo: że mieszka ze starszą siostrą, studentką; że ich matka, Józefina Bitner, jest wybitną aktorką, że przeniosła się do Bostonu, bo tam wyszła za mąż; Konrad był u niej dwa razy, Józefina też czasem przyjeżdża na święta albo na wakacje. Przysyła pieniądze na życie, ale oni z siostrą nie najlepiej sobie radzą, więc też ciągle im brakuje funduszów. Ale to, oczywiście, nie problem, bo on właśnie od przeszło pół roku zarabia, i to nieźle, urządzając przedstawienia uliczne.
- Uliczne? Po prostu na ulicy? - zdziwiła się Aurelia.
- Tak jest. - Konrad, wciąż energicznie maszerując, obejrzał się przez ramię i rzucił jej uśmiech pełen wyższości oraz zadowolenia z siebie. - Niedługo zobaczysz, jak to wygląda. Daję jednoosobowe spektakle, śpiewam albo gram, albo recytuję, ale najczęściej używam moich marionetek. Oczywiście - wystawiam cylinder na datki - i, wyobraź sobie, ludzie całkiem hojnie mi płacą.
- A co na to twoja mama?
Zatrzymał się.
- Ciekawe pytanie - rzekł karcąco. - A dlaczego niby miałaby coś o tym wiedzieć? Nie zamierzam jej denerwować na odległość. Sam sobie poradzę. Jestem dobry w tak wielu dziedzinach, że sam sobie się dziwię. - A kiedy Aurelia uśmiechnęła się trochę kpiąco na te słowa, Konrad dorzucił energicznie, że nie chciałby, rzecz jasna, wydać się jej zarozumiałym pyszałkiem, ale że sądzi, iż jest, całkiem po prostu, typowym człowiekiem Renesansu.
Aurelia przyjrzała mu się z zastanowieniem. Wyznanie brzmiało dość zabawnie, ale - z drugiej strony - ten chłopiec był na swój sposób niezwykły. Człowiek Renesansu? No, no. Wszystko możliwe.
Przeszli na ukos przez Dąbrowskiego i Aurelia stwierdziła w nagłym popłochu, że Konrad prowadzi ją prościutko w dół ulicą Roosevelta, wzdłuż rzędu pięknych secesyjnych kamienic.
- Dlaczego zdejmujesz perukę? - zganił ją, oglądając się znów przez ramię. - Prosiłem, żebyś tego nie robiła!
Aurelia milczała. Nie mogłaby mu przecież powiedzieć, dlaczego za nic nie chce, by ją zobaczono w tej śmiesznej peruce z okien na czwartym piętrze. Spojrzała w górę, gdzie na balkonie, pod samym już szczytem kamienicy numer sześć, suszyły się pieluchy.
Podniszczony masyw budynku, zwieńczony spadzistym dachem, wyrastał przed nią w zawrotnej perspektywie, jak u Giorgio de Chirico.
Aurelia potrząsnęła głową i zacisnęła mocno powieki. Nie, nie, nie.
- Mieszkasz gdzieś tutaj? - spytała szybko, byle coś powiedzieć.
Usłyszała, że Konrad mieszka tuż, za rogiem, przy Krasińskiego.
Naburmuszony, odebrał jej perukę, jakby pozbawiał ją orderu.
W kuchni Borejków przepięknie pachniało. Pachniało nawet na ulicy Roosevelta, bo na parapecie parterowego okna stygła forma wypełniona złocistym plackiem drożdżowym z kruszonką. Twórczyni placka, Gabriela, trzydziestolatka o miłej, piegowatej twarzy i jasnej czuprynce - stała w oknie. Wypatrywała właśnie, bardzo niecierpliwie, swoich córeczek. Na kilka tygodni przed końcem roku szkolnego uległa wreszcie ich prośbom i zgodziła się, by wracały ze szkoły same, bez opieki dorosłej osoby. Teraz żałowała. Owszem, wiedziała, że dziewczynki mają słuszność, domagając się zwiększenia zakresu samodzielności, lecz odkąd się zgodziła - nie zaznała spokoju. Starsza córeczka, Pyza, była naprawdę solidnym i odpowiedzialnym jedenastoletnim człowiekiem i gdyby to ona właśnie miała wracać sama, bez opieki, nie byłoby czego się obawiać. Ale Laura, zwana Tygryskiem, była zupełnie inną odmianą córeczki.
Gabrysia nieraz zastanawiała się, jakim to przedziwnym kombinacjom genów zawdzięcza takie dziecko - jedną wielką tajemnicę i nieustanną niespodziankę. Laura kłamała bez wysiłku i z wdziękiem, a jej fantazja nie znała wprost granic, podobnie jak jej wieczna skłonność do wybryków.
Solidna i zrównoważona Pyza nie miała, naturalnie, żadnego posłuchu u Laury. Ale cóż, posłuchem u Laury cieszył się mało kto spośród dorosłych, cóż dopiero siostrzyczka, choćby i starsza o trzy lata. Można więc było obawiać się wszystkiego - na przykład tego, że Tygrysek wyrwie się Pyzie akurat na środku skrzyżowania albo ucieknie jej i przepadnie w mrocznych zaułkach dzielnicy Jeżyce.
Gabrysia zadrżała i wychyliła się z okna. Chłodne powietrze pięknie pachniało po deszczu, słońce zapalało ostre błyski w rozległych kałużach. Ulica Roosevelta, spłukana do czysta ulewą, z jednej strony piętrzyła swe masywne kamienice, z drugiej - otwierała się na zachwaszczone tereny dawnych ogródków działkowych. Dalej były tory kolejowe i gęste czupryny kasztanów przy Teatralce, nad którymi wznosił się budynek Opery oraz charakterystyczne wieże kościoła Dominikanów.
Szkoła Pyzy i Tygryska znajdowała się o przecznicę za kościołem, a więc niedaleko. Akademię z okazji zakończenia roku wyznaczono na dziesiątą. Teraz była prawie pierwsza - a dziewczynek ani śladu.
Gabrysia dzwoniła już do Żaków, pytając, czy wróciła Ulka, ich wnuczka, koleżanka z klasy Tygryska. Okazało się, że wróciła, i to dawno. Uroczystości skończyły się o wpół do dwunastej i droga do domu zajęła Ulce, jak zwykle, kwadrans.
Gabrysia wywiesiła się przez parapet i wytężyła wzrok, zasłaniając oczy ręką. Patrzała w prawo, ku widniejącemu u szczytu ulicy skrzyżowaniu (bez sygnalizacji świetlnej). Dziewczynki miały zakaz wracania „górą”, przez most Teatralny, ale naprawdę - zakazy nic nie znaczyły dla Tygryska. A tymczasem po moście Teatralnym mogli się poruszać tylko piesi i tramwaje, te ostatnie - bardzo powoli.
Nadjeżdżały więc cicho i podstępnie, pewnego razu Gabriela sama o mały włos nie dostała się pod koła, czytając książkę.
- Nie, no przecież to śmieszne - skarciła samą siebie. - Wszystkie inne matki spokojnie czekają na powrót dzieci, ufając, że instynkt samozachowawczy powstrzyma je przed wpychaniem się pod tramwaje oraz ciężarówki.
Oho - ho, ależ się uspokoiła, doprawdy. Gabrysia, którą w każdej sytuacji życiowej cechowało poczucie humoru - zwłaszcza na swój temat - teraz też uśmiechnęła się nad sobą. Pokręciła głową.
Nerwowo obeszła kuchnię, wyjęła z lodówki kartonik soku jabłkowego, sprawdziła, czy nie za zimny, i zajrzała niepotrzebnie pod pokrywę rondelka, gdzie czekały, skromnie do siebie przytulone, gołąbki w sosie pomidorowym. Za chwilę, sama nie wiedząc, jak i kiedy, znów znalazła się przy oknie.
Turkusowy, wytworny tramwaj, zdobny w przebogatą reklamę mydła Fa, przejechał w dół ulicy Roosevelta, a Gabrysia odprowadziła go wzrokiem przepełnionym niechęcią, po czym raz jeszcze spojrzała w kierunku przeciwnym. Ruch się wzmagał. W tłumie przechodniów, drepczących coraz gęściej, Gabrysia dostrzegła dwie dziwaczne, drobne figurki w czerni, idące krokiem dość energicznym. Kiedy pierwsza z figurek mijała kamienicę numer sześć, ta druga zdarła z głowy płomienną perukę - i Gabrysia rozpoznała Aurelię Jedwabińską. Dziewczyna szła z zadartą głową, wciąż gapiąc się na okna mieszkania Dmuchawca. Omal nie wpadła w wielką kałużę pośrodku chodnika. Towarzyszący jej drobny chłopiec w czerni podtrzymał ją i pomógł złapać równowagę.
- Geniusia! - krzyknęła impulsywnie Gabriela, wychylając się jeszcze bardziej i machając ręką.
Aurelia zatrzymała się i spojrzała w górę, na borejkowski wysoki parter, uśmiechając się jak słońce, wprost tryskając wdzięcznością, radością i przywiązaniem - po tym dziecku zawsze było widać wszystkie jego dobre uczucia.
- Dzień dobry! - odkrzyknęła żywiołowo, wymachując ramionami, jakby miała zamiar ulecieć w powietrze. - Dzień dobry, dzień dobry, dzień dobry!
- Chodźże do nas, nie widziałam cię od miesięcy - zapraszała Gabrysia. Towarzyszący Aurelii chłopiec też uniósł głowę i z uwagą przyjrzał się Gabrieli, po czym lekko się skłonił i przeniósł pytające spojrzenie na Aurelię.
- Idziesz?! - spytał tonem dość władczym.
- Ja? O, ja idę do Gabrysi - odpowiedziała uśmiechnięta, nieuważna Aurelia, nie patrząc na niego. Ale Gabrysia patrzała - i dostrzegła cień zawodu na wyrazistej twarzy chłopca, więc zawołała natychmiast:
- Ależ chodźcie tu oboje, szybko - i ruszyła otwierać drzwi. Już kiedy się do nich zbliżała, usłyszała nierówny, radosny łomot, jakby na schodki wbiegało niezgrabne cielątko, plącząc nogi.
Otworzyła - i już Aurelia rzuciła się jej na szyję, ściskając zapamiętale, ze wszystkich sił, i całując ją w policzki mocno, głośno i serdecznie.
Zatoczyły się tak aż do kuchni, śmiejąc się i wykrzykując, a chłopiec, zdumiony, szedł za nimi. Teraz został jej przedstawiony (syn Józefiny Bitner! - ho, ho! Świetna była jako Rachela w Weselu) i wszyscy troje zasiedli za solidnym, dużym stołem.
Gabrysia, nalewając gościom chłodnego soku do błękitnych kubków, krając puszyste ciasto, przyglądała się przede wszystkim dziewczynie.
Biedaczka, strasznie zmizerniała. Biedny, biedny dzieciak.
Buzia jej się wyciągnęła, nabrała wyrazu goryczy i roztargnienia zarazem, oczy lekko zapadły i posmutniały. Ale przecież była to wciąż ta sama, towarzyska, złakniona uczucia Geniusia, która przed laty zaczęła przychodzić na obiadki do nieznajomych mieszkańców ulicy Roosevelta, stopniowo zmieniając ich w swoich przyjaciół.
- Nie było cię tu chyba przez rok, Geniusiu! - powiedziała Gabriela, siadając bliżej niej i opierając twarz na dłoni.
- Bo... ja teraz daleko mieszkam - bąknęła Aurelia. Ale oczywiście nie podała prawdziwego powodu. Gabrysia przypadkiem wiedziała, że Aurelia mieszka z ojcem na Świerczewie. Gdyby chciała przyjść na Roosevelta, nie byłoby to trudne.
Ale najwyraźniej, z jakichś powodów - nie chciała.
Być może, zbyt wiele wspomnień wiązało się jej z tymi kątami.
Gabrysia powinna była zmilczeć, ale spytała:
- Czy u Kreski też nie byłaś od roku?
- Też - odpowiedziała Aurelia, czerwieniąc się, jak to ona, gwałtownie i mocno, po same uszy. Jej wymowne spojrzenie prosiło:
„Nie pytaj!” - więc Gabrysia umilkła.
Aurelia też milczała, zbierając okruszki z talerza i ugniatając je w gładką szarą kulkę.
W tym momencie rozległy się długie, przerażające sygnały dzwonka i Gabrysia rzuciła się otwierać. Z ulgą ujrzała obie swe zguby w wymiętych, mokrych i zazielenionych trawą strojach apelowych. Na białej bluzeczce Pyzy widniały liczne kapki w kolorze jagód, a na jej zacnej buzi - ślady po czekoladzie. Tajemnicza twarzyczka Tygryska nie była usmarowana niczym, za to na jej ciemnowłosej główce spoczywał okazały wieniec z kwiatów polnych, liści i traw.
Poddane gradowi pytań, córeczki wyjawiły, że spędziły błogie chwile na Teatralce, przeczekując najpierw deszcz pod osłoną kasztanów, a następnie grzebiąc się w piaskownicy, łażąc po drabinkach i figlując pośród krzewów zieleńca. Ukoronowaniem spaceru były lody od Brody - in summo gradu (W najwyższym stopniu) pyszniutkie - zakupione w budce przy moście Teatralnym - którą to drogą wróciły, bo przecież bliżej.
- Nie gniewaj się, mamuś! - poprosiła Pyza, zerkając przepraszająco spod miedzianej grzywki i przytuliła ciepły, rumiany, krągły jak jabłuszko policzek do ramienia Gabrysi.
- Gniewam się - oświadczyła Gabrysia, której serce momentalnie stopniało, a ostatnie ślady gniewu uleciały. - Mogłyście chociaż zadzwonić, że się spóźnicie!
- Ależ, moja droga, na Teatralce nie ma telefonu! - zaśmiała się Laura i - przechodząc w swym wonnym wieńcu - musnęła pieszczotliwie czubkami palców dłoń matki. - Dzień dobry - rzuciła z wdziękiem wkraczając do kuchni i mierząc wzrokiem Konrada. (Na Aurelię prawie nie zwróciła uwagi). Zaraz też zaczęła żywą z nim rozmowę, wtrącając co chwila zwroty łacińskie (ojciec Gabrysi, Ignacy Borejko, filolog klasyczny, z zamiłowaniem uczył wnuczki łaciny, obiecując, że w przyszłości wpoi im i grekę starożytną).
Gabrysia dopilnowała, by dzieci umyły ręce przed jedzeniem, i z wielką uwagą obejrzała ich świadectwa, zastanawiając się, jak to możliwe, by istoty tak różne jak Pyza i Tygrysek miały do tego stopnia identyczne oceny: celujące od góry do dołu. Ta monotonia i jednolitość dawały jej sporo do myślenia na temat niedostatecznej rozpiętości skali ocen: prawdę mówiąc, żeby w pełni ocenić Tygryska, trzeba by użyć całej palety stopni, mniej więcej około trzydziestu. Odłożyła arkusiki do specjalnej teczki, wycałowała bohaterki dnia i dała im jeść oraz pić, a podczas gdy ona się krzątała, do kuchni zaczęła po trochu schodzić rodzina - a raczej mała jej reprezentacja, bo mama i tata zostali wyekspediowani na dwutygodniowe wczasy nad morzem, zaś Ida i jej mąż Marek wyruszyli maluchem w podróż po Europie.
- Geniusia! - zawołała radośnie Natalia, trzecia z kolei Borejkówna, wchodząc do kuchni z łubianką pełną truskawek, zaś w chwilę później identyczny okrzyk wzniosła najmłodsza z sióstr, Patrycja, która przybyła na obiad wraz ze swym ukochanym Florianem (pseudo Baltona).
Gabriela już niejednokrotnie zastanawiała się, jakim to cudownym właściwościom tego lokalu należy zawdzięczać fakt, że ilekroć w kuchni jest coś do zjedzenia, natychmiast pojawia się tłum głodnych ludzi i - co najdziwniejsze - zawsze jakoś starcza dla wszystkich. Także i teraz udało się jej poczęstować wszystkich obecnych, choć do dyspozycji miała zaledwie kartonik zsiadłego mleka, cztery sztuki drobnych gołąbków w sosie pomidorowym, dwa i pół kilo truskawek oraz placek drożdżowy.
Na ostatnie dwa kawałki ciasta załapał się jeszcze sąsiad, Maciek Ogorzałka, który wraz z córeczką Kasią wpadł oddać prasowalnicę do bielizny i naturalnie został natychmiast zaproszony do stołu.
Konradowi bardzo, ale to naprawdę bardzo, smakował placek drożdżowy. Dawno nie jadł czegoś tak niewiarygodnie pysznego.
Bebe, jego siostra, zazwyczaj kupowała jakieś gotowe babki czy pierniki i nawet nie przypuszczał, że domowe ciasto może być takie dobre. Zjadłby więcej, naprawdę, ale nie wypadało: miła pani o jasnych włosach i dobrym spojrzeniu krzątała się, zakłopotana, dzieląc mizerny posiłek pomiędzy gromadę ludzi.
Konrad poprzestał na trzech kawałkach, a i tak miał wrażenie, że skompromitował się okazując łakomstwo niegodne dżentelmena. Inna rzecz, że nikt nie zwracał na niego szczególnej uwagi; to go dziwiło. Lubił być podziwiany i umiał skupiać na sobie zainteresowanie rozmówców. A tu - rzecz dziwna. Aurelia, na której opinii zależało mu chwilowo najbardziej, zdawała się w ogóle o nim nie myśleć - najpierw kręciła gałeczki z ciasta, potem witała się burzliwie z dwiema uroczymi młodymi kobietami, które kolejno wkroczyły do tej obszernej kuchni. Bardzo podobała mu się zwłaszcza ta pierwsza - Natalia: miała subtelną twarz i mnóstwo marchewkowych loków i uśmiechała się tak miło, patrząc na niego.
Druga z sióstr, bardzo cielesna blondynka o różowej cerze, zwana trafnie Pulpecją, koncentrowała swą uwagę wyłącznie na facecie o wesołej minie, ostrzyżonym na zero. Nie szkodzi. Konrad i tak uważał, że różowe blondynki są trywialne w kolorycie.
Patrzał na tę całą ludzką gromadę i cieszył się ciepłem, które łączyło ich wszystkich, gdy tak rozmawiali, jedli, wybuchali śmiechem lub popadali w zadumę.
Ponieważ i tak już nie jadł, ustąpił grzecznie miejsca przy stole tej cielesnej Pulpecji. Dziwił się, w jak naturalny sposób go tu przyjęto. Nikt go nie pytał, kim jest i skąd przychodzi. Aurelia nawet nie wszystkim zdążyła go przedstawić - a przecież nie czuł się obcy. Natychmiast został przyjęty - mógł być z nimi, śmiać się, rozmawiać, opowiadać dowcipy, wymieniać opinie. Usiadł opodal, na parapecie wielkiego okna z widokiem na Roosevelta - i z przyjemnością oddał się obserwowaniu twarzy.
Uwielbiał interesujące twarze. A tu właśnie miał ich pod dostatkiem. Uwielbiał śledzić niewidzialne impulsy i połączenia pomiędzy ludźmi - najczęściej kryło się to w spojrzeniach, ruchach rąk lub nieznacznych drgnieniach mięśni wokół ust. A bywało i tak, że uczucie czy myśl emanowały z człowieka, mimo że nie drgnął w nim żaden mięsień - wszystko wyrażały oczy albo układ ciała.
Pomyślał, że kiedy już będzie zawodowym reżyserem, właścicielem teatru (bo takie właśnie miał życiowe plany), spróbuje też nakręcić film całkowicie pozbawiony dialogów, z akcją pełną niesłychanego napięcia, zawartego wyłącznie w tych niezauważalnych impulsach.
Zaczął od obserwacji Aurelii, bo ona właśnie fascynowała go najbardziej. Siedziała na brzeżku stołka, w rogu stołu, starając się zajmować sobą jak najmniej miejsca, ale jej poza była swobodna i na luzie. Rezerwa, a może nawet skromność - przy zupełnym braku poszanowania dla konwenansu, ciekawe połączenie. Aurelia miała bardzo bogatą mimikę - zdawało się, że żadne uczucie nie może przepłynąć przez nią bez śladu. Kiedy patrzała na panią Gabrielę, jej twarz wyrażała miłość i oddanie. Zazdrosnym błyskiem oczu skwitowała przybycie dwu dziewczynek, a kiedy starsza z nich, ta miedzianowłosa, tuliła się do matki - Aurelia odwróciła wzrok.
Bezcielesna Natalia i cielesna Patrycja, mimo dzielących je różnic fizycznych i psychicznych, połączone były silną więzią uczuciową, która ogarniała i Gabrielę. Wszystkie trzy zaś lubiły Aurelię: z ich spojrzeń i uśmiechów, drobnych gestów i poruszeń emanowała życzliwość i wyrozumiałość - tyle że brązowe, ciepłe oczy pani Gabrysi przy spojrzeniu na Aurelię wyrażały troskę.
I wszystkie mówiły do niej: Geniusiu!
Ciekaw był, co to ma znaczyć.
Konrad przeniósł wzrok na córeczki Gabrysi - gadatliwe, ładne mądrale, sypiące cytatami łacińskimi, niebywale, jak na siostry, różne. Pyza, miedzianowłosa z grzywką i szerokimi brwiami swojej matki, to była ta dobra i odpowiedzialna. To ona tuliła się do matki - nie ta druga, kapryśna, ciemnowłosa i krucha. A jednak, chociaż pani Gabrysia obejmowała Pyzę - jej myśli były przy niedobrym Tygrysku, widać to było z kierunku spojrzeń.
Nagle rozległ się dzwonek, cielesna Pulpecja leniwie kazała siostrze otworzyć i po chwili Natalia wprowadziła do kuchni wysokiego, beztroskiego faceta z jasnym wąsem. Facet wiódł za rączkę małą dziewczynkę i na jego widok wszyscy ucieszyli się i uśmiechnęli, zrobiło się poruszenie. Ścieśniono się, by oboje mogli usiąść przy stole, i tylko jedna osoba siedziała bez ruchu i bez słowa, a tą osobą była Aurelia - biała, kredowo biała, przerażona, jakby nagle stanęła oko w oko z upiorem. Konrad patrzał na nią zadziwiony, bo nie umiał określić wyrazu jej twarzy.
Nagle ujrzał, jak tajemnicze uczucie w jednej sekundzie każące Aurelii blednąć, w następnej - skrapla się w postaci dwu łez w jej czarnych oczach.
Ale na tym się skończyło.
Wykazała nadzwyczajną przytomność umysłu i zręczność, wstając i wymykając się ze swego kącika w takim gwarnym momencie, że chyba nikt nie zauważył jej wyjścia. Już po chwili była w ciemnawym przedpokoju, ciasnym i zapchanym książkami po sufit. Konrad ześlizgnął się z parapetu i wyszedł po angielsku, zabierając po drodze swoją maskę i perukę.
Aurelia pchnęła ciężkie, opatrzone szybkami drzwi bramy i wypadła na Roosevelta. Przez chwilę stała, mrużąc mokre oczy, oślepiona ostrym blaskiem słońca, a potem ruszyła z miejsca - i wpadła na kogoś, kto wysiadł właśnie z furgonetki ford transit, ustawionej z fantazją w poprzek chodnika.
- Genowefa! - krzyknął, zaskoczony.
- O, dzień dobry, dzień dobry, panie Piotrusiu! - wyjąkała ona, zarazem uradowana i zakłopotana. Brodaty Piotr Ogorzałka, starszy brat Maćka, odziany w bluzę i dżinsy, wesół jak szczygieł i rozsiewający wokół siebie aurę sukcesu, nie mógł się nacieszyć niespodziewanym spotkaniem.
- Kiedy ja ciebie ostatnio widziałem?! - wykrzykiwał. - Szmat czasu! Aleś się zmieniła, dziewczyno! - poklepywał ją po plecach tak mocno, że prawie poczuła jego łapę na kościach kręgosłupa.
- A gdzieś ty tak nagle znikła, powiedz?
- Przecież to pan się wyprowadził - przypomniała mu przekornie. - Nie słuchał pan moich rad, nie ożenił się pan z Gabrysią...
Piotr Ogorzałka wybuchnął śmiechem:
- O, swatałaś ty mnie, swatałaś - niech cię licho! Ale w końcu cię posłuchałem i ożeniłem się, wiesz o tym chyba?
Aurelia wiedziała. Ślub Piotra odbył się latem zeszłego roku. Ale ona na nim nie była z powodu żałoby.
- A wiesz o tym, że syn mi się urodził?! - pękał z dumy Piotr. - A jaki ładny, a jaki mądry! Nie chciałbym być śmieszny, ale mam wrażenie, że to jest najpiękniejsze dziecko, jakie widziałem, a wierz mi - widziałem ich krocie!
Z bramy kamienicy numer pięć wyszedł Konrad, posępny jak Hamlet, niosąc w wyciągniętej oskarżycielsko ręce perukę i maskę.
- Widzę - rzekł - że już o mnie całkiem zapomniałaś - zwrócił się do Aurelii tonem pełnym wyrzutu. - Dlaczego tak nagle uciekłaś, czy przestraszyłaś się tego faceta z wąsami?
Aurelia zdenerwowała się tak, że aż w oczach się jej zaćmiło.
- Nie uciekłam - wyrzekła z trudem, walcząc z zawrotem głowy. - Ja - tylko - przypomniałam sobie coś - świadectwo! Zostawiłam je w szkole!
- Maciek wciąż siedzi u Borejków? - spytał pogodnie Piotr Ogorzałka. - Dobra, nie będę czekał, aż wyjdzie, muszę jechać do Pobiedzisk, do rodziny.
I ledwie wyrzekł słowo: Pobiedziska - Aurelia doznała olśnienia.
Często jej się to zdarzało. Uważała, że ludzie obdarzeni tajemniczą intuicją - jak ona - powinni takie olśnienia traktować jako widomą wskazówkę od Opatrzności. Wskazówką było w tym momencie słowo „Pobiedziska” - i dreszcz, jaki ono wywołało.
Wiedziała, że musi pojechać tam z Piotrem - nie przypadkiem też spotkała go właśnie tu i teraz.
W Pobiedziskach mieszkała przecież jej babcia, matka ojca.
Oczywiście. Oczywiście. Nagle, jak w łamigłówce po znalezieniu ostatniego, zagubionego kawałka, w jednej chwili wszystko ułożyło się na swoim miejscu.
- Proszę - powiedziała z żarem, patrząc w roześmiane, szczere i przyjazne, znane od zawsze brodate oblicze. - Czy mogę pojechać z panem?
Zgodził się, oczywiście, z miłą chęcią. Powiedział, że teraz to dopiero się nagadają, za wszystkie czasy. Będzie, zresztą, wracał do Poznania jeszcze dziś, musi tylko odebrać od matki kosz jajek i wiadro czereśni.
Konrad, stojący obok z taką miną, jakby mu kto robił dotkliwą krzywdę, zawołał w tym momencie:
- Wspaniale! To ja też chciałbym jechać - czy mogę?
Kiedy pan Piotr zgodził się i na towarzystwo Konrada, Aurelia zadbała o to, by go przedstawić. - Kolega ze szkoły - powiedziała, a Konrad spytał uprzejmie, czy mógłby wpaść tylko na minutkę do domu, za rogiem, na Krasińskiego, żeby zawiadomić o wyjeździe siostrę i zabrać parę rekwizytów.
- Rekwizytów? Ho - ho - powiedział pan Piotruś, unosząc wesoło kędzierzawe brwi i poklepał Konrada po łopatce.
Dom Konrada był staroświeckim pałacykiem z poobijanym, różowawym tynkiem zdobnym w zacieki i plamy. Kiedy czekali w furgonetce, aż chłopak wróci, Aurelia wpatrywała się bezmyślnie w ozdobne linie dachu i balkonu. Milczała, nie reagując na dobrotliwe docinki pana Piotrusia, które kręciły się wokół tematu zasadniczego („szkolna miłość, wiem, wiem, sam przechodziłem”), obrastając w aluzje i kpinki na temat przemądrzałych, małoletnich adoratorów.
Gdybyś ty wiedział - myślała Aurelia. Na szczęście nikt, nikt na całym świecie nie domyślał się, jaka straszna tajemnica ją dręczy.
Nikt. Nawet sam Maciek Ogorzałka.
Znała Maćka i Kreskę już tyle lat! Pokochała ich całym sercem - samotne, sześcioletnie dziecko - a oni bez namysłu otoczyli ją przyjaźnią, opieką i troską. Kiedy uciekła z domu, po tej awanturze o Pieska, zamieszkała u Kreski właśnie. I potem znów mieszkała u nich, ilekroć mamusia wyjeżdżała lub chorowała. Kiedy w zeszłym roku zabrano mamusię do szpitala - to znów Kreska zaofiarowała Aurelii kąt u siebie, pomoc i opiekę, chociaż z trojgiem małych dzieci naprawdę nie miała lekko. Ale to była cała Kreska - hojna, kochana, niezawodna. I Maciek był taki - dobry, serdeczny. Lubiła mieszkać u nich, ich dom oddychał miłością.
Stare mieszkanie profesora Dmuchawca, przebudowane tak pięknie przez Maćka, było obszerne i przytulne. Spała w dużym pokoju profesora, za parawanem, na rozkładanym łóżeczku. Nigdy i nigdzie nie czuła się tak bardzo w domu, tak bardzo u siebie, jak w tym ciemnym kąciku. Profesor słuchał Mozarta, czytając w swym zielonym fotelu, a za drzwiami, w dwupoziomowym pomieszczeniu przerobionym z obszernej kuchni, gwarzyły, piszczały i hałasowały dzieci, cicho warczała maszyna do szycia, Kreska czytała Kasi bajki albo karmiła i usypiała bliźniaczki, a Maciek, pochylony nad stołem, kreślił do późna w noc rysunki, jaskrawo oświetlony lampą techniczną. Nikomu tam Aurelia nie przeszkadzała, była na swoim miejscu. Wszyscy ją lubili, akceptowali nawet jej wady.
I wszystko to ona sama, własnymi rękami, popsuła!
Na kilka dni przed śmiercią mamusi wróciła ze szpitala, nieprzytomna z żalu, udręczona jej cierpieniem - i ledwie weszła do dużego pokoju - rozpłakała się. Usiadła w pluszowym fotelu profesora i nie mogła się uspokoić, wypłakiwała z siebie cały ból i strach. Nagle z głębi mieszkania przybiegł Maciek, przestraszony tymi odgłosami, ukląkł przy fotelu i pogłaskał ją po głowie. Nic nie powiedział, tylko patrzał ze współczuciem, wiernie, cała dobroć malowała mu się na twarzy i wyglądał, jakby wszystko - wszystko rozumiał.
Zaryczana, rzuciła mu się na szyję, ściskając go rozpaczliwie, ze wszystkich sił - ach, jak mogła! Jak mogła? Maciek objął ją odruchowo, poklepał po łopatce, powiedział coś dobrego, pocieszającego - a ona natychmiast, sama nie wiedząc, co robi - pocałowała go. Tak jakby to musiało być, w ciepłym, bezpiecznym uścisku jego opiekuńczych ramion, tak jakby to było zupełnie naturalne.
Ale nie było. Wiedziała to już w następnej sekundzie. I Maciek też: spojrzał na nią ze zdziwieniem i zakłopotaniem i otarł sobie wierzchem dłoni policzek, który zamoczyła mu łzami:
- Chodź no, dzieciaku - powiedział. - Całkiem zapuchłaś. - Udawał chyba, że nic takiego się nie stało. Zaprowadził ją do łazienki, przytrzymał za kark i porządnie umył jej twarz gąbką Kasi, zanurzoną w lodowatej wodzie. Jakby nigdy nic.
Ochłonęła od razu i przestała płakać - ale dopiero wtedy wstyd zaczął ją palić, jak żrący kwas - i było z tym coraz gorzej i gorzej. Najgorzej zaś było wtedy, kiedy przypominała sobie jego zdumienie i zakłopotanie. Och, to było najstraszniejsze. Co on sobie pomyślał?!
Zaraz po pogrzebie wyprowadziła się do ojca i to jakoś usprawiedliwiało fakt, że nie pokazała się już na Roosevelta. Ze wszystkich sił starała się zapomnieć o tym, co zaszło. I o śmierci, jaka jest straszna. I o życiu, jakie jest trudne. I o tym, jak człowiek mało zna samego siebie. I o tym, jak łatwo stać się zdrajcą.
Ale, żeby zapomnieć na dobre, musiała przestać bywać u Maćków.
Dręczyły ją wyrzuty sumienia, nie mogła spojrzeć Kresce w oczy.
Musiała przestać ją widywać. Udało się to także i dlatego, że faktycznie mieszkała teraz daleko od Roosevelta, w szeregowych domkach na Świerczewie. Do szkoły jeździła autobusem, przystanek był zaraz za szkołą, wychodziła z lekcji - i odjeżdżała w kierunku przeciwnym niż Jeżyce. Łatwo było unikać Maćków - i tak już mogło zostać.
Źle się stało, że poszła dziś za Konradem.
Wszystko, wszystko jej się przypomniało - dobre chwile i złe chwile, i te najgorsze chwile także - i na domiar złego Maciek musiał się pojawić u Borejków!
Dopiero gdy go dzisiaj ujrzała - kochanego, miłego, bliskiego jak zawsze - zrozumiała, jak strasznie się za nim stęskniła.
Ale przede wszystkim - jak się stęskniła za Kreską.
Z powodu Kreski zadręczało ją to poczucie winy. Bo był przecież moment - co z tego, że krótki jak mgnienie oka - kiedy zapomniała o jej istnieniu.
Konrad wyszedł szybkim krokiem ze swojego różowego domu, niosąc wielką torbę, wyładowaną czymś tajemniczym i wybrzuszającą się na wszystkie strony. Doskonale, że już się zjawił - pan Piotruś zwrócił swą uwagę na niego i dzięki temu Aurelia mogła przywołać na twarz jakiś normalny, codzienny wyraz.
Cóż, oczywiście - dla niego zostało już tylko miejsce w tyle furgonetki, bo Aurelia siadła obok tego brodatego starca w dżinsach i nawet jej do głowy nie przyszło, że mogłaby potowarzyszyć komu innemu. Albo przynajmniej - przynajmniej! - obejrzeć się i rzucić ze dwa cieplejsze słowa.
No, dobrze. W porządku. Usiadł sobie z tyłu i wbił spojrzenie pełne urazy w tył jej głowy, chwiejącej się jak czarny tulipan na długiej, wątłej szyjce. Ale Aurelia nie zareagowała na oskarżycielską siłę jego spojrzenia. Siedziała i milczała. Doszedł do wniosku, że istnieje możliwość, iż panna Sybilla jest po prostu źle wychowana.
W całym samochodzie mocno pachniało truskawkami. Rozejrzał się i zauważył u swych stóp dwie łubianki, wypełnione po brzegi pięknymi jasnoczerwonymi owocami o podłużnym kształcie. Wyglądało na to, że właściciel forda transit to niezły łakomczuszek - naprawdę, dwie łubianki truskawek i wiadro czereśni, plus koszyk jaj powinny mu zdecydowanie zaszkodzić. Oby.
Konrad czuł niechęć wobec aktywnych czterdziestolatków z drogimi samochodami. Jeden z takich facetów zabrał mu - bądź co bądź - matkę. Zresztą, świat ostatnio zdawał się zapełniony takim gatunkiem mężczyzn. Prawdziwych inteligentów oraz ludzi twórczych, oddanych całym sercem Sztuce, po prostu jakby wyssało z otoczenia.
Dawno nie spotkał, na przykład, prawdziwego poety. Może to miało związek z faktem wyjazdu Józefiny. Jeszcze kilka lat temu ich dom pełen był poetów, malarzy, śpiewaków i wszelkich jednostek nietuzinkowych. Było wesoło i wspaniale, wszyscy się tak lubili, a jeśli kłócono się o coś, to najczęściej - o przyszłość powieści lub filmu polskiego albo o to, czy ostatnia premiera w teatrze była klapą - gigant, czy tylko normalną porażką.
Teraz zaś - cóż, teraz nawet Bernard Żeromski, wspaniały niegdyś i bezinteresowny artysta, nauczył się zarabiać pieniądze na Sztuce, w związku z czym znacznie zwiększył wydajność i zaczął malować obraz za obrazem, z podejrzaną łatwością. Zagadnięty w tej sprawie przez Konrada, Bernard tłumaczył się mętnie, że ma na utrzymaniu żonę i dzieci. To jednak, zdaniem Konrada, nie usprawiedliwiało w najmniejszym stopniu zaniechania happeningów ulicznych - tej pięknej i bezinteresownej formy oddziaływania na tłum poprzez czystą, wyabstrahowaną Sztukę.
Truskawki pachniały coraz silniej w nagrzanym wnętrzu wozu, więc Konrad wziął sobie od niechcenia jeden duży i soczysty owoc z samego wierzchu. Mimo woli zerknął, czy starzec nie patrzy - i niestety, przekonał się, że owszem, właśnie patrzał. Zerkał sobie w lusterko wsteczne i oczy ich spotkały się na jedną, boleśnie żenującą chwilę, dokładnie wtedy, gdy Konrad smacznie wkładał truskaweczkę w rozdziawione usta.
Gdybyż jeszcze ten prymityw udał, przez dyskrecję, że niczego nie widział! Ale nie, naturalnie skwitował zajście wybuchem gromkiego rechotu i wrzasnął jowialnie:
- Na zdrowie, mały! Jedz ile wlezie!
Grubiaństwo tego człowieka wprawiło Konrada w osłupienie. Czuł się tak, jakby go kto spoliczkował, i przez większą część drogi wiodącej ulicami Jeżyc, a potem Starego Miasta i Śródki, przetrawiał wydarzenie, czując narastającą chandrę i psychiczną niewygodę. Oczywiście, truskawek już nie tknął. Nie będzie się starzec naigrawał. O, nie. Nie z Konrada Bitnera.
Samochód opuścił już obręb miasta, brodaty polecił Aurelii, by zapięła pasy, co ona naturalnie uczyniła bez szemrania, choć mogła przecież powiedzieć, że woli się przesiąść do tyłu. Jednakże najwyraźniej nie wolała. Tak. Cóż, sytuacja powoli się wyjaśniała.
Był oto intruzem. Jakaż ona jest niewrażliwa! Jak kloc. Jak on mógł tak się pomylić w ocenie!
Czternasta zero zero.
Koniec. Fajrant.
Pan Jankowiak zdjął kitel, strzepnął go i starannie rozwiesił na drewnianym ramiączku, jeszcze przedwojennym, politurowanym. Bardzo porządna robota, kiedyś to nawet ramiączka robiło się ze staraniem i elegancko. Przyniósł je sobie z domu, przed piętnastu laty, kiedy zaczął pracę w tym liceum. Tak, tak, niedługo będzie równo piętnaście latek - niby niewiele, a tu - proszę, starość już nadeszła.
Zawiesił ramiączko na haczyku, po czym zebrał swoje rzeczy i schował je do szafki po lewej stronie biurka: małą grzałkę elektryczną, szklankę, puszkę z herbatą, słoik z cukrem, garnuszek, łyżeczkę, nóż oraz solniczkę porcelanową w kształcie pisanki.
Kiedyś podarowała mu ją nieboszczka żona - w domu miał drugą taką samą, tyle że do pieprzu. Tu, w pracy, solniczka bardzo się przydawała, czasem na drugie śniadanie gotował sobie jajko albo kupował w drodze do szkoły bułkę z makiem i dziesięć deka białego sera. W piwnicach budynku szkolnego, co prawda, starsi uczniowie prowadzili barek - ale kto by tam wydawał pieniądze na te ich hamburgery czy pizzę. Pan Jankowiak nie lubił tych nowomodnych potraw. Hamburgery, ludzie kochani. Nic na świecie nie mogło się równać z porządnymi pyzami drożdżowymi, bielutkimi i pulchnymi, gotowanymi na parze i to nie na tych tam nowomodnych aluminiowych sitkach, tylko na uczciwym kawałku czystego białego płótna. Tak właśnie robiła pyzy Hela. Od jej śmierci, od trzech lat, takich pyz nie jadł. Nikt już nie potrafi gotować tak jak ona.
Trzasnęły ciężko główne drzwi - przyszła zmienniczka, pani Klimasowa. Łoskot, rozbrzmiewający dalekim echem w pustym budynku, jakoś dziwnie powiększył jego poczucie osamotnienia. Pani Klimasowa weszła do portierni zdyszana, zgrzana, widać bardzo się spieszyła; zaraz też zaczęła opowieść o długiej kolejce w ZUS - ie, gdzie była załatwiać sprawę renty po mężu. Ona też, biedaczka, owdowiała - całkiem niedawno. No, ale ma przynajmniej rodzinę, dwie dorosłe córki i troje wnucząt - nie to co on. Sam jak palec.
Anita od dziesięciu lat w Ameryce, niby jechała tylko na zarobek, ale już nie wróciła, nie zjawiła się nawet na pogrzeb matki, napisała, że to jednak za drogo. Ale tam, za drogo! Inne dzieci przyjeżdżają, nawet z tak daleka. Ona nie - widać nie ma potrzeby.
Panu Jankowiakowi zrobiło się gorzko. Jedyne dziecko. Dobre było, kochające, grzeczne. Zupełnie nagle - stojąc tak w drzwiach portierni - przypomniał sobie małą Anitkę trzydzieści lat temu, w jakiś wiosenny dzień nad jeziorem w Kiekrzu. Wiatr rozwiewał Anitce ciemne loczki, ciepła rączka dziecka ściskała jego rękę i - ach, jak ona głośno krzyczała z radości:
- Tatuś, patrz, okręt, patrz, żagielek!
Panie Jezu, gdzie to wszystko znika? Radość, miłość, szczęście - wszystko przepadło, nie ma nic, nie ma dla kogo pracować, chyba że tylko dla siebie, na tę bułkę z serem, na elektryczność i gaz. Nie ma też dla kogo żyć - bo dla siebie samego to się już prawie nie chce.
- Ufff - powiedziała pani Klimasowa, ciężko siadając na krześle. - Ale się człowiek uchodził! - zdjęła pantofle, których rzemyki wpijały się w jej obrzękłe stopy. Schylając się z trudem, założyła kapcie. - No, to już, panie Bronku, koniec roku, nareszcie - co?
- Ano, ano, pani Jadziu, jeszcze jeden roczek zleciał.
- A niech sobie zleciał, panie Bronku. No, teraz sobie odpoczniemy. Niby też trzeba siedzieć, ale już chociaż tego hałasu nie ma. No i tego rozrabiania. Patrz pan, koło furtki, od ulicy, znów nababrali tym rozpylaczem. Kto to ma ścierać? Paskudna farba jakaś, nie do zdarcia. Jak też ci ludzie dzisiaj dzieciaki wychowują, to się w głowie nie mieści.
- A bo wszystko idzie inaczej, niżby człowiek chciał - powiedział nagle pan Jankowiak, a zmienniczka, zdziwiona, podniosła szeroką, bladą twarz i powiedziała poczciwie, całkiem jakby wiedziała, o czym on myśli:
- Daj pan spokój, panie Bronku, nie ma co wspominać, nie ma co narzekać. Zęby trzeba zacisnąć i cierpliwie znosić, co Pan Bóg daje.
Pan Jankowiak pomyślał chwilę, bo nie lubił gadać po próżnicy, a już zwłaszcza o tym, co go boli. Przywdział samodziałową marynarkę, strzepnął jakiś pyłek z rękawa i zauważył:
- Dzisiaj sprzątaczki będą narzekać. Znowu nabrudzone jak w chlewie - zapiął guziki, powoli, bo ręce miał trochę sztywne z powodu artretyzmu. Skończył, rozejrzał się, czy czego nie zostawił - i rzeczywiście, świadectwo tej gapy, które wziął z parapetu w hallu, leżało na biurku, wciąż zwinięte w trąbkę. Miał zamiar wsunąć je między szyby w czołowej ściance portierni, żeby smarkata od razu je zobaczyła, jak przyjdzie - ale nagle zdał sobie sprawę, że ona tu się nie pojawi aż do września. No, chyba, żeby sobie przypomniała, gdzie zostawiła świadectwo. Ale jeśli sobie nie przypomni - będzie latać po mieście i szukać. Szczerze mówiąc, wygląda na lekko narwaną. Rodzice to jej pewnie uszy oberwą za tę zgubę.
Cmoknął ze zniecierpliwieniem, wyjął z kieszeni pokrowczyk na okulary, założył szkła na nos, usiadł przy biurku (szkoda nóg na stanie) i rozwinął skręcony arkusik.
- Jedwabińska Aurelia. No, patrzcie państwo, same piątki! Od góry do dołu.
- Aż mi się wierzyć nie chce - zdziwiła się pani Klimasowa i przechyliła, by mu zajrzeć przez ramię. - Dawno tu już nikt nie miał takiego świadectwa.
- Jeden profesor - rzekł poufnie pan Jankowiak - mówił mi tu kiedyś, że w pierwszych klasach specjalnie przykręcają śrubę i stawiają dzieciakom tróje, żeby im się w głowach nie poprzewracało.
- Nie moja rzecz, panie Bronku, ale to chyba głupi pomysł. Każdy lubi dostać dobrą zapłatę za dobrą robotę. Dzieciak tak samo.
- Patrz pani, i takie świadectwo zostawiła na oknie, pozwijane!
Jakby jej na nim w ogóle nie zależało! - dziwił się woźny.
- Jeszcze jej powiedziałem: - Idź, pokaż matce świadectwo! - to spojrzała na mnie jak na raroga.
Pani Klimasowa obejrzała świadectwo z bliska i uderzyła w dłonie:
- No, ja się jej nie dziwię! Patrz pan, panie Bronku. Jedwabińska.
To musi być córka tej profesorki, co umarła zeszłego roku.
Pan Jankowiak struchlał.
- Nie!
- Ano, chyba tak. Jeszcze pamiętam, jak mi bidula mówiła, że córka będzie zdawała do naszej szkoły. Jakbym ją widziała - przyszła tu z kluczami, stoi tak, stoi, oparła się czołem o ścianę - i nie może wyjść do domu. Pytam: - Pani profesor, czy pani źle się czuje? - bo taka blada była. A ona na to: - Nie, nie, pani Klimasowa, w porządku. - I akurat wpadła ta jej córka, co dzień po nią przychodziła, jak się ta choroba zaczęła. Taka mała, czarna, jak małpka. Oczy takie okrągłe.
- Zgadza się! - Rzekł zdenerwowany pan Jankowiak. - To ona.
- No, to ładnie pan jej zajechał, panie Bronku. Mężczyźni to już żadnej delikatności nie mają, jak mamę kocham.
- Przecież nie wiedziałem! - powiedział woźny, czując się coraz bardziej nieswojo. - Każdemu bym powiedział to samo, skąd miałem wiedzieć?
- No, racja, ale dzieciakowi było przykro.
- Co prawda, to prawda, o mało się nie pobeczała.
- No, widzi pan, a pani Jedwabińska była w porządku. Mówili na nią Siekiera albo Sopel, ale dzieciaki, wie pan, zawsze przezywają. A ona była w porządku. Jak była przez dwa lata wicedyrektorem, to w tej szkole naprawdę był porządek.
Pan Jankowiak też miał swoje wspomnienia o profesorce Jedwabińskiej.
- Jednego razu przyszła do portierni - wtrącił - a to już było późno, wszyscy dawno ze szkoły powychodzili. Popatrzała na mnie, taka zmęczona, i mówi: - Panie Jankowiak, może mnie pan poczęstuje herbatą? - bo ja sobie właśnie zrobiłem kolację. Weszła tu, usiadła, pije tę herbatę i pije, a ja jej dałem kanapkę - a ona nagle jak nie zacznie płakać!
- Ona? Niemożliwe.
- A ja pani mówię, że płakała. Tu, o, tu - pokazał pan Jankowiak klapy swej marynarki. - Tu mi płakała, całkiem nie wiedziałem, co zrobić.
- I co mówiła?
- A, czy ja pamiętam. Coś o życiu. Że nic nie rozumie, czy coś takiego. Co ja się namęczyłem, żeby ją uspokoić. Wreszcie dałem jej waleriany z apteczki. Posiedziała jeszcze potem, uspokoiła się i poszła do domu. Na drugi dzień widocznie głupio jej było, że tak się rozkleiła, bo omijała portiernię z daleka. A potem to już wylądowała w szpitalu.
- Pan wie, że mąż ją rzucił? Dobrych parę lat temu. Została sama z dzieckiem.
- Nie wiedziałem.
- Bo też nikomu nie mówiła. Tylko mnie.
Pan Jankowiak chrząknął.
- O, Jezu, ale też jej głupio powiedziałem. Żeby tu był adres, to bym odniósł to świadectwo. Myśli pani, że ktoś tam jeszcze jest w kancelarii? Oni adresy mają.
- A zadzwoń pan, panie Bronku, na chodzenie to nóg szkoda.
Pan Jankowiak uznał słuszność tej racji.
Sięgnął po słuchawkę, wybrał numer wewnętrzny sekretariatu, ale odezwała się tylko sprzątaczka.
- Nie ma ich już, poszły panny! - zameldowała ochryple. - Wpół do pierwszej było, jak leciały do domu.
Pan Jankowiak odłożył słuchawkę na widełki i już miał zdjąć okulary, gdy przypomniał sobie o książce telefonicznej. To była ta nowa, gruba i ciężka, zadrukowana malusieńkimi literkami, o wiele gorsza od tej dawnej. Tam nie dawali reklam, więc było więcej miejsca na numery i nazwiska. Człowiek czytał bez wysiłku, a tu? - trzeba by chyba mieć lupę.
Bez słowa otworzył opasłe tomisko i wodząc sękatym palcem po kolumnach, odszukał jedną Jedwabińską i dwóch Jedwabińskich.
- I co, będzie pan dzwonił, panie Bronku?
- A pewnie - mruknął i powoli wykręcił pierwszy numer.
Klimasowa podparła twarz pulchną dłonią i zamieniła się w słuch.
- Dzień dobry - zaczął poważnie i rzeczowo - tu liceum imienia Żeromskiego. Tak. Że - rom - skie - go. Czy zastałem uczennicę Aurelię Jedwabińską? Aha. Aha. No - dziękuję i przepraszam. - Spojrzał na Klimasową, która w wyczekującej pozie zastygła po drugiej stronie biurka. - To nie tu - wyjaśnił. Przycisnął widełki i nakręcił kolejny numer. I tym razem nie znalazł uczennicy Aurelii Jedwabińskiej. Odpowiedziano mu, że żadnych uczennic nie było w tym domu od dwudziestu lat.
Trzeci numer - „Doc. Dr hab. Eugeniusz Jedwabiński, Norwida 6” - nie odpowiadał i woźny znacząco podniósł brwi, patrząc na zmienniczkę. - To może być tutaj - powiedział. - Nie ma sprawy, Norwida to blisko mnie. Po prostu kiedyś tam wpadnę.
Taka szybka, łatwa jazda przez zielone pola i pachnące lasy, gładką asfaltową szosą, była może najlepszym lekarstwem na wszelkie smutki i kwasy. Kiedy po raz pierwszy droga weszła w las - Aurelia ożywiła się i zaczęła rozglądać na boki. Jeszcze kwitły czarne bzy i za Uzarzewem cała fala ich zapachu wsączyła się do samochodu przez uchylone okno. Pod ciemną ścianą lasu, z lewej strony, za jasnozielonymi polami, mignęła mała drewniana kabinka na wysokich nogach - ambona dla myśliwych, taka sama jak ta w Puszczy Nadnoteckiej, gdzie Aurelia była kiedyś z rodzicami na grzybach - dawno, dawno temu, i tylko jeden raz. Wśród soczystości łąk obżerały się trawą biodrzaste, czarno - białe krowy, gniady źrebaczek chwiał się na długich nogach, a drugi, rudobrązowy, biegał niezdarnie wokół, przystając co chwila i rozglądając się z niedowierzaniem po świecie.
W okolicach Promna złapał ich szybki deszcz, zabębnił po dachu forda i poleciał dalej, pozostawiając po sobie zapach świeżości, zmieszany z aromatem sosnowej żywicy. Las płynął teraz po obu stronach szosy, sosny piętrzyły się wysoko ponad świeżą zielenią drzew liściastych. Szosa lśniła, jechali szybko, a kłęby lekkich szarych chmur, sunących z zachodu, mknęły nad ich głowami. Małe domki, każdy niemal z krzewem pnącej róży kwitnącym na czołowej ścianie i z szafirowymi pionami ostróżek przy płocie, migały jednostajnie, żółciły się niewiarygodne połacie kwitnącego rzepaku i wszystko - rowy, łąki, pola - upstrzone było gęsto plamkami maków.
Konrad, początkowo jakiś naburmuszony, rozkręcił się teraz i gadał w najlepsze, a kiedy minęli Promno, zaczął śpiewać. Aurelia - ku swemu zdumieniu - zawtórowała mu i nawet pan Piotruś się przyłączył soczystym barytonem: - A teraz maj, zielony maj, wyświęca ogrody, i cały ja, i cały ja, zanurzony w Jordanie pogody... - mieli, co prawda, koniec czerwca, a pogoda pozostawiała bardzo wiele do życzenia, ale i tak było rzeczą wspaniałą, że pan Piotruś także lubił piosenki zespołu „Stare dobre małżeństwo”.
Wśród zgodnych śpiewów, w doskonałych humorach, żałując tylko, że nie mają ze sobą gitary, zajechali do Pobiedzisk.
Aurelia pamiętała je trochę z dzieciństwa, była tu kiedyś z rodzicami, jeden, jedyny raz, bo babcia i mamusia nie lubiły się nawzajem. Mamusia powiedziała coś przykrego, babcia Marta się pogniewała - i mamusia już nigdy nie przyjechała do Pobiedzisk.
Bywał tu, z rzadka, ojciec - a kiedyś przyjechała z nim i Aurelia.
Ale to było naprawdę dawno.
Minęli hutę szkła, gdzie, jak pamiętała, na wysypisku śmieci można było znaleźć przejrzyste, zielonkawe grudy szklane, z unieruchomionymi na zawsze pęcherzykami powietrza. Do miasta wjechali przez rogatki kolejowe.
Dość szybko dotarli do Rynku, otoczonego niziutkimi, krzywymi kamieniczkami. Pośrodku rozciągał się skwerek, z białą figurą Chrystusa w centrum oraz pomnikiem czynu powstańczego, złożonym z dużej ilości żelastwa - metalowych karabinów, szabel i sporego orła z koroną. W północnym rogu Rynku wznosił się ładny kościół ceglany z zabytkową drewnianą dzwonnicą. Wiekowa akacja o olbrzymim czarnym jak smoła pniu i dziko poskręcanych gałęziach, piętrzyła się na kamiennej skarpie przed dzwonnicą. Rodzina Ogorzałków, jak się okazało, mieszkała niedaleko kościoła, w kamieniczce przy wschodniej pierzei Rynku. Na parterze mieściła się tu nieduża piekarnia, a na piętrze, w zielonych korytkach pieniły się u okien różowe pelargonie.
Piotr zaparkował forda pod wielką, starą wierzbą, rosnącą wprost na chodniku - i oznajmił, że znika na dwie godzinki.
- Umówmy się tu, na ławeczce pod figurą - zaproponował - albo wpadnijcie po mnie na górę. - Pomachał im ręką i wszedł do piekarni, wypuszczając z niej zapach świeżego chleba.
- Ładnie tu - powiedział Konrad. Podniósł torbę ze swym tajemniczym ładunkiem i oznajmił: - A teraz muszę trochę popracować, po to przyjechałem. Lubię pracować w terenie. Czy będziesz mi pomagać, czy też pójdziesz do swojej babci? - spojrzał na nią uważnie i Aurelia zrozumiała, że nie wypada mu odmówić.
Poza tym, prawdę mówiąc, troszeczkę się obawiała, jak przyjmie ją babcia po tylu latach. Może w ogóle jej nie pozna? Niejasne poczucie winy za rodziców przyprawiało ją o tremę. Im starsza była, tym mniej zostawało z jej niegdysiejszej odwagi i spontaniczności. Kreska i Maciek często wspominali, jak to sześcioletnia Aurelia dzwoniła do drzwi zupełnie obcych ludzi i radośnie wpraszała się na obiadek, przedstawiając się jako Genowefa i za każdym razem podając inne nazwisko. Dziś by już tak nie umiała. Dziś miała problemy z pierwszymi kontaktami, gubiła się w wątpliwościach i chociaż jak zwykle pociągało ją to co obce, tajemnicze i niedostępne - teraz już nie miała dość beztroski, by to zdobywać.
- Pomogę ci, oczywiście - powiedziała. Tak. Zostanie z nim trochę.
Dzięki temu będzie się mogła namyślić, czy pójść do babci, a jeśli tak - to w jaki sposób jej się przypomnieć. No, a gdyby w końcu nie odważyła się pójść - będzie miała przynajmniej poczucie, że pomogła Konradowi, nie przyjechała na darmo.
Konrad rozejrzał się uważnie, po czym zdecydowanym krokiem poszedł w tę stronę, gdzie pod wysokimi lipami zgromadziło się najwięcej ludzi. Nie patrząc na nich, złożył swój ciężar na ławce, otworzył torbę i wydobył magnetofon na baterie, składaną scenkę z dykty oraz kilka kukieł wykonanych z wielką starannością: głowy i ręce wymodelowane w papier - mache, pomalowane w naturalne kolorki, z błyskiem w oku. Kiedy Aurelia, zaintrygowana, pochyliła się nad jedną z lalek, stwierdziła, że swoje żywe spojrzenie kukły zawdzięczają szklanym kulkom do gry wprawionym w oczodoły, otoczonym masą papierową pomalowaną w sposób naturalistyczny.
Konrad, widocznie zadowolony z jej zainteresowania, pozwolił jej przyglądać się do woli i wkrótce ustawił na ławce całą galerię półmetrowych postaci. Wszystkie były opatrzone krzyżakami; w ten sposób można było poruszać kończynami lalek za pomocą nylonowych żyłek.
Konrad odpakował kolejną lalkę, wydobywając ją z ciasnej, plastykowej owijki. Ta nareszcie miała ładną twarz, iskrzące się, niebieskie kulki zamiast oczu i dwa bujne warkocze z włóczki koloru beżowego.
- To jest Panna Młoda - objaśnił Konrad poważnie. - A tu - Rachela.
- Czy to ma być Wesele?!
- Wybrane sceny, moja panno. W mojej własnej inscenizacji. To jest zawsze aktualna, najbardziej prorocza ze wszystkich polskich sztuk.
- Tak? - zdziwiła się Aurelia.
- Rzecz nie ulega kwestii. Lalki oczywiście zrobiłem sam, chyba się domyślasz.
To mówiąc, Konrad energicznie ustawił dwie ławki plecami do siebie, w odległości metra, i na ich równoległych oparciach umieścił swoją scenkę. Składała się na nią szeroka rama z dykty, z solidną podstawą i ukośnym daszkiem. Pod nim właśnie umocowany był sznurek poruszający błękitną kurtynkę z aksamitu.
- Jestem gotów - powiedział. - Wystaw, proszę, ten cylinder po spektaklu. No i - jeśli naprawdę chcesz mi pomóc - zadbaj o kurtynę. To jest dla mnie zawsze największy problem. W pierwszej scenie Czepiec i Dziennikarz występują równocześnie - więc oczywiście mam obie ręce zajęte.
Podniósł z ławki dwie potrzebne lalki i ustawił się za swoim teatrzykiem. Kiedy opuścił lalki na scenę, natychmiast się zapominało, że on sam widoczny jest ponad jej górną krawędzią.
Ponieważ tylną dekorację stanowił prostokąt błękitnego jedwabiu, złudzenie było zupełne, a lalki, uwydatnione jasnym tłem, nabierały natychmiast tajemniczego wyrazu.
- Zsuń teraz kurtynę - polecił jej Konrad. Wykonała, co jej kazano, i z respektem spojrzała na Konrada: wyglądał jak najbardziej fachowy z fachowców, gdy tak organizował to swoje przedstawienie. Kilkoro ludzi już się ustawiło - wyczekująco i w niemym podziwie - na wprost nich, a kiedy Aurelia, na znak Konrada, wcisnęła klawisz magnetofonu, głośne, przenikliwe tony dziwnej muzyki sprowadziły spod lip jeszcze kilka osób w różnym wieku i różnej płci.
Stanisław Wyspiański: Wesele - powiedział z taśmy głos Konrada. - Wybrane fragmenty w inscenizacji Konrada Bitnera. Lalki i oprawa plastyczna - Konrad Bitner. Ilustracja muzyczna - Konrad Bitner. - Tu artysta ocenił liczebność widowni, westchnął i przy wtórze melancholijnego oboju z taśmy szepnął:
- Kurtyna!
Kurtyna odrobinę się zacięła i przez kilkanaście straszliwych sekund nie chciała ruszyć z miejsca. Konrad rzucił Aurelii spojrzenie Gromowładnego.
- Jazda! - syknął.
Aurelia spróbowała raz jeszcze, mocniej, pociągnąć za sznureczek, po czym, odsunąwszy kurtynę, odsunęła się sama, by podziwiać spektakl.
- Te, ale draczne lalki - powiedział za nią głos chłopięcy.
- Cśśś! - syknął ktoś.
- Panie, zabierz pan stąd tę głowę - doleciała z tyłu impertynencka prośba jakiegoś widza.
Nisko nad Rynkiem przeleciał samolot służby leśnej, warkocząc nieznośnie. Konrad pobladł i zagryzł wargi. Muzyka została kompletnie zagłuszona, lecz mimo to płynęła dalej.
Wreszcie zapanował spokój i Konrad odezwał się z taśmy głosem szorstkim:
- Cóż tam, panie, w polityce? Chińczyki trzymają się mocno? - i odpowiedział sam sobie, swym własnym głosem: - A, mój miły gospodarzu, mam przez cały dzień dosyć Chińczyków.
Wśród widzów rozległ się czyjś gburowaty rechot.
- Pan polityk! - ciągnął głos z taśmy. - Otóż właśnie polityków mam dość, po uszy, dzień cały.
Widownia wybuchnęła radosną wrzawą, zerwały się oklaski. Dwie osoby - gruby facet z małoletnim synem - oddaliły się sprzed scenki, kierując się ku cukierni.
Przedstawienie toczyło się sprawnie. Artysta w sposób nadzwyczajny operował lalkami, które kręciły się, gestykulowały i skłaniały głowy jak żywe.
- Niech na całym świecie wojna - wyraziście deklamował głos Konrada z magnetofonu, podczas gdy on sam, z wypiekami na twarzy, skupiony i przejęty, ożywiał swoje postacie. - Byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna.
- Przecież mówiłem, to kampania wyborcza się zaczyna - szepnął ktoś w drugim rzędzie widzów.
- Ale kto agituje?
- No, nie słyszysz? Jak nie słyszysz, toś głupek.
Kilka kolejnych osób opuściło teren przed scenką, machając z rezygnacją rękami lub wymieniając uwagi pełne rozczarowania.
- Z takich jak my był Głowacki! - wykrzyknął głos Konrada z taśmy, z pięknym podkrakowskim akcentem. - A ja myślę, ze panowie duza by juz mogli mieć, ino oni nie chcom chcieć!
- Kurtyna! - syknął żywy Konrad do Aurelii, więc pospieszyła zaciągać. Gorące oklaski publiczności (sześć osób) nieco ją zaskoczyły. Konrad też wyglądał na nieco zdziwionego tym aplauzem.
Zmienił sprawnie lalki (Pan Młody i Rachela), po czym przystąpił do odgrywania sceny dziewiętnastej.
Samolot służby leśnej nadleciał z przeciwnej strony niż poprzednio, przemknął z warkotem ponad kościołem, a następnie znikł w obłokach. Kiedy tylko ucichł jego warkot, przez Rynek przejechał traktor ursus z epoki gierkowskiej, dygocząc hałaśliwie i zasnuwając okolicę błękitnawym, smrodliwym dymkiem. Następnie - wciąż ze strasznym hałasem - wjechał w ulicę Kostrzyńską.
- Ensemble jak z feerii, z bajki - z magnetofonu odezwał się tym razem głos Racheli, czyli Konrad wyciskający z siebie ciepły alt.
- Ach, ta chata rozśpiewana, jakby w niej słowiki dźwięczą...
- Mamaaa! - rozdarło się dziecko w obwisłych pampersach, drepczące za wózkiem spacerowym przed punktem pieczenia kurczaków. Dwie kolejne osoby spośród publiczności, zniechęcone, oddaliły się w stronę apteki, wymieniając uwagi:
- Panie, agitują i agitują - ja już nawet telewizora nie oglądam, bo wszędzie ta polityka...
Aurelia cierpiała w imieniu Konrada. Wszystko się sprzysięgło, żeby zepsuć chłopakowi jego piękne przedstawienie. A w dodatku - Wesele okazało się sztuką doprawdy nadmiernie aktualną. Bolesne współczucie ogarnęło Aurelię - lecz wystarczyło, by rzuciła okiem na Konrada, a już zrozumiała swą pomyłkę: nic mu nie przeszkadzało. Był w transie. Oko rozognione, włos zmierzwiony, płomień na policzkach. Nie zauważał, że publiczności wciąż ubywa, grał dalej. Chwile mijały, przeradzały się w kwadranse, minęło pół godziny i Konrad zakończył swój spektakl przy wtórze melodii „Miałeś, chamie, złoty róg”, wygrywanej osobiście na okarynie.
- Nic nie słysom, nic nie słysom, ino granie, ino granie, jakieś ich chyciło spanie...?!
W tym punkcie programu z głośnika magnetofonu rozległo się pianie kura, nader udatnie wykonane przez uniwersalnego artystę, po czym głos jego wykrztusił nieprzytomnie: - Pieje kur... ha, pieje kur... - A na scenie, obok kukły przedstawiającej Jaśka, zachwiał się słomiany chochoł, jęcząc grobowo: - Miałeś, chamie, złoty róg...
Tu już Aurelia sama wiedziała, że czas zasunąć kurtynę.
Konrad odłożył lalki i wyszedł na proscenium, kłaniając się fachowo i nasłuchując braw, które też istotnie dobiegły ze strony trojga ostatnich widzów. Na trójkę tych najwierniejszych, tych co dotrwali do samego końca, składała się para bardzo opalonych młodych ludzi w lichych podkoszulkach i tandetnych dżinsach oraz jeszcze jeden roześmiany człowiek w wieku średnim, odziany w robocze portki i bluzę od dresu.
- Nu i zdorowo, a? - zwrócił się do młodych. - Pietuch kak żiwoj, a? (Ale świetnie,co? Kogut jak żywy, co?) - Da, zdorowo - zgodził się młodzieniec w podkoszulku. - A wy, diadia, poniali szto - nibud' iz piesy? (Tak, świetnie. A wy, wujku, zrozumieliście coś ze sztuki?)
- Niet, Waniusza, ni czutoczki - odparł czterdziestolatek, śmiejąc się rubasznie. - No woobszcziem, było intieriesno. (Nie, Waniusza, ani troszkę. Ale w ogóle było ciekawie.)
- Oj, słuszajtie, da jemu - że nada brosit' chot' rublia w szapokliak! (Oj, słuchajcie, przecież jemu trzeba wrzucić do cylindra choć rubla.) - zwróciła uwagę dziewczyna w podkoszulku.
Zrobili szybką zrzutkę, po czym, kurtuazyjnie uderzywszy jeszcze parę razy w dłonie, wrzucili zwitek banknotów do cylindra, pomachali Konradowi przyjaźnie i odeszli, wymieniając życzliwe uwagi.
- Maładiec parień (Zuch chłopak) - usłyszała jeszcze Aurelia i widzowie oddalili się pod lipy, gdzie - jak się okazało - czekały na nich łóżeczka składane, na których wystawiono ubożuchny towar, głównie z branży metalowej. Pilnowała go jeszcze jedna postać w brudnym dresie i słomkowej dżokejce.
Aurelia zerknęła na Konrada. Stał blady, z oczami w słup.
- To byli Rosjanie - wyjaśniła mu niepotrzebnie.
- Wiem - rzekł zimno. - Czy zrozumiałaś może, co mówili?
- A ty nie?
- U nas w szkole nie było ruskiego, tylko angielski.
- No, więc oni powiedzieli, że przedstawienie było wspaniałe i że przeżyli wiele niezapomnianych wrażeń - powiedziała gładko Aurelia. - I jeszcze, odchodząc, dodali, że jesteś zuch. To po rosyjsku brzmi: maładiec.
- A, tak, słyszałem. No, widzisz. Sztuka, jak się okazuje, nie zna granic ni barier językowych - ucieszył się Konrad i zajrzał do cylindra. - Szkoda, że zapłacili w rublach. No, ale w czymże mieli zapłacić, prawda. Oni tam teraz mają straszną biedę. - Zastanowił się. - Wiesz - powiedział - ja bym im oddał te pieniądze.
- Obrażą się - nieśmiało zauważyła Aurelia. - Dali ci, co mogli.
- To wiesz co? To ja od nich coś kupię. Tak będzie lepiej, co myślisz?
- Ja myślę - powiedziała Aurelia - że to bardzo dobry pomysł.
Pomyślała przy tym, że to zadziwiające: Konrad wcale nie ma uczucia, że poniósł porażkę. Przeciwnie - cieszył się ze spełnienia swej misji. Co za miły, śmieszny, utalentowany i niezwykły chłopiec.
Pomogła Konradowi spakować jego teatr do torby i - trzymając ją za oba ucha - poszli pod lipy, gdzie Konrad został powitany przyjaznymi okrzykami przez parę w podkoszulkach. Kupił od nich nożyczki fryzjerskie oraz duży, ciężki, żelazny przyrząd, służący - jak mu wyjaśniono na migi - do przycinania gałęzi w sadzie.
Zapłaciwszy za wszystko głupie dwadzieścia tysięcy, oświadczył, że jest bardzo zadowolony z zakupów. To naprawdę okazja.
Ledwie ruszyli przed siebie, wlokąc znacznie już cięższą torbę, podeszli do nich trzej młodzi tubylcy.
- Hej - powiedział jeden z nich, blondyn o kwadratowej twarzy i wścibskim spojrzeniu. - Macie zezwolenie na te występy?
Konrad odpowiedział mu jedynie wyniosłym spojrzeniem, nie zniżając się do kłamstwa, które, jak powszechnie wiadomo, i tak ma krótkie nogi.
- Dla jakiego ugrupowania? - spytał ostro blondyn.
- Proszę? - nie zrozumiał Konrad.
- Dla kogo pracujesz?
- Wyłącznie sam dla siebie - rzekł Konrad oschle, z wyniosłą dumą.
- Te! Nie wciskaj kitu! - wycedził drugi z tubylców, ulizany brunet z wąsem. - My tu takich nie lubimy.
- Jacy: my? - chciał wiedzieć Konrad, z miną jeszcze bardziej wyniosłą. Aurelia trąciła go mitygująco. Nie lubiła osiłków o zmęczonych oczach. Zawsze się takich bała.
- Proszę pana, my już musimy iść... - wtrąciła, ale nikt jej nawet nie zauważył. Sprawa była do załatwienia między mężczyznami.
Konrad, ujrzawszy przed swym nosem zwiniętą pięść, uznał spiesznie niewątpliwą trafność tej argumentacji. Odsunął się i bez słowa odszedł w dal, ciągnąc za sobą torbę wraz z Aurelią, uczepioną drugiego jej ucha.
W bardzo zwarzonych humorach, a do tego porządnie głodni, dotarli przed dom babci Jedwabińskiej. Aurelia pamiętała go zadziwiająco dobrze: niski, niepozorny domeczek parterowy, w szeregu przylegających do siebie różnorodnych chałupek i kamieniczek, składających się na jedną stronę ulicy Kościuszki. Ten babciny był ostatni, pamiętała dokładnie, że ulica kończyła się właśnie babcinym ogródkiem.
Wszystko się zgadzało. Nic się nie zmieniło, poza drzewkami w ogródku: były znacznie wyższe. Ale poza tym - to samo, co przed laty, nawet prosta, wiejska klamka wykonana z jednego żelaznego pręta, zgiętego jak pogrzebacz. I tabliczka na pierwszych drzwiach po prawej stronie korytarzyka - mosiężna, z wyrytym rondówką nazwiskiem.
Konrad wahał się, czy pójść z nią. Najpierw miał pomysł, że tylko zostawi jej torbę, a sam pójdzie zwiedzać miasteczko. Potem jednak doszedł do wniosku, że skoro nie wiadomo, czy babcia Jedwabińska w ogóle jest w domu, nie powinien zostawiać Aurelii samej, objuczonej jego bagażem. Stali więc w niskim, bielonym korytarzyku, wiodącym na przestrzał przez budyneczek, u końca były otwarte drzwi z pomalowanych desek, a w ich obramowaniu lśnił złotem i zielenią, pstrzył się kolorowymi daliami, pachniał nasturcjami ogródek babci. Cicho było - skądś dobiegało nudne gdakanie kur. Zza drzwi babcinego mieszkania dało się słyszeć basowe bicie zegara - była czwarta.
- Oddam cię do rąk własnych babci - ustalił ostatecznie Konrad - i wtedy dopiero, jeśli pozwolisz, zostawię ci torbę. Potem pójdę do pana Piotra i razem podjedziemy po ciebie - zgoda? Masz godzinę na rodzinne pogawędki.
Lecz mimo jego stanowczości wszystko wyszło i tak zupełnie inaczej.
Kiedy Konrad zapukał energicznie do drzwi z tabliczką „Marta Jedwabińska” - najpierw usłyszeli człapanie gdzieś w głębi, potem wesoły głos: - Już iiiidę! - i wreszcie szczęk żelaznego zamka. Na progu stał szary, prążkowany kot, a za nim - babcia Jedwabińska - och, jaka podobna, jaka niesamowicie podobna, jaka okropnie podobna do ojca Aurelii!
Przed laty Aurelia nie zauważała tego podobieństwa. Teraz widziała wyraźnie rysy swego ojca w tej śniadej, prostokątnej twarzy o czarnych oczach - największe podobieństwo kryło się w kształcie ust i zarysie kości policzkowych. Babcia przez te lata nie zmieniła się wiele - te same czarne włosy, gładziutko uczesane, z przedziałkiem, upięty wokół głowy warkocz. Tyle że było w nim teraz sporo srebrnych nitek. Twarz babci - wesoła, pogodna - pomarszczyła się tylko trochę bardziej, a szeroki, szczery uśmiech ukazywał wciąż tę samą złotą koronkę. Niska i krępa, mocno zbudowana, babcia Marta ubrana była w kraciastą sukienkę i biały płócienny fartuch na szerokich szelkach, wiązany w pasie.
Przez chwilę wpatrywała się w gości, a potem nagle plasnęła rękami o fartuch:
- Nie! - zawołała z niedowierzaniem.
Aurelia stała bez słowa, wpatrując się w babcię nieruchomym wzrokiem. To przedziwne, nagle odkryte podobieństwo przeszkadzało jej w powitaniu. Nie śmiała objąć babci, stała jak kołek, bała się nawet mrugnąć.
- Orelka! - krzyknęła babcia. - Orelka! To ty?!
I w tej samej chwili już Aurelia tonęła w jej miękkich objęciach, z nosem w płótnie białego fartucha, pachnącego tak znajomo żelazkiem i krochmalem.
- Babciu - powiedziała sztywno, drżąc ze wzruszenia, z rękami wyciągniętymi wzdłuż ciała. - Dzień dobry. To ja. - Gardło się jej ścisnęło i głos się załamał, dobrze, że babcia objęła ją jeszcze mocniej, bo wszystko zginęło w przyjaznych fałdach jej fartucha - i wzruszenie, i załamanie głosu, i gwałtowny rumieniec.
- Aleś ty urosła, dziewczyno, bój się Boga! - szeroką, śniadą dłonią babcia pogłaskała policzek Aurelii i odsunęła ją na odległość ramienia, żeby lepiej się jej przyjrzeć. - Zaraz będziesz wyższa od babci! - powiedziała ze śmiechem. - A to kto?
- przeniosła żywe spojrzenie na Konrada, który skromnie stał z boku, uginając się pod ciężarem torby.
- Kolega - wyjaśniła Aurelia. - Na imię ma Konrad.
- Bitner - Konrad skłonił głowę i natychmiast uruchomił cały zasób swego czaru. - Ogromnie mi miło poznać panią.
- Ale wy przecież wejdźcie! - opamiętała się babcia i cofnęła w głąb dużego, kwadratowego pokoju o podłodze z desek pomalowanych na kolor cegły, przepuszczając Aurelię, Konrada z torbą oraz kota.
Tak, Aurelia pamiętała dobrze i ten pokój - chłodny, cienisty, niski. W ścianie naprzeciwko drzwi kwadratowe okienko, zastawione do połowy kwitnącą begonią i wielkim krzewem mirtu, ukazywało przez nicianą koronkę widok na ogród. Drugie okno wychodziło na ulicę, więc kwiatki były tu bardziej okazałe: sanseweria, fiołki afrykańskie w trzech odcieniach i solidne drzewko szczęścia o rozgałęzionej koronie.
I pachniało tu tak samo jak wtedy, przed pięciu laty: zapach płynął spod ściany po lewej, gdzie na wysokim stoliczku stał bukiet białych lilii obok malowanej słodkimi kolorami gipsowej figurki Matki Boskiej.
Babcia otworzyła jeszcze jakieś drzwi i wprowadziła ich do kuchni, która także była kwadratowa i obszerna, wyszorowana do lśniącej czystości. Był tu solidny, żelazny piec z czterema fajerkami, biało malowany kredens pełen talerzy i kubków i nawet ten sam, co zawsze, duży młynek do kawy, którego cztery ścianki przedstawiały cztery pory roku, a napis na owalnej porcelanowej tabliczce głosił gotyckimi literami: Gruss Gott! (Szczęść Boże) Konrad rozglądał się, zadziwiony, jakby się znalazł w skansenie lub muzeum. Aurelia pokazała mu jeszcze wiszącą na ścianie wyszywaną serwetkę, na której niebieski haft układał się w hasło Miłość i zgoda - domu ozdoba”.
Zostali usadzeni za stołem nakrytym ceratą, a babcia nakroiła dużo kromek świeżego chleba o solidnej grubości, po czym posmarowała je równiutko apetycznie pachnącym smalcem, pełnym skwarek i cebulki.
Posypała wszystkie grubą, chrzęszczącą w palcach solą i ustawiła na talerzu pośrodku stołu. Nie zdążyła jeszcze im nalać do kubków gorącej kawy zbożowej z mlekiem - a już połowy kromek nie było.
Aurelia dawno nie widziała, żeby ktoś tak się ucieszył na widok jej apetytu.
- Smakowało, co? - powtarzała babcia. - A widzisz, babcia wie, jak robić smaloszek - ząbeczek czosnku pod koniec smażenia i trochę kwaśnych jabłek i zawsze, pamiętaj, krzynkę majeranku.
Usiadła wreszcie i ona na białym stołku i z wyrazem wielkiego zadowolenia zaplotła ręce na kolanach. Kot wskoczył jej na podołek, więc go zaraz przygarnęła, pogłaskała.
- Orelka - powiedziała. - Tyle czasu cię tu nie było. Powiedz, czemu mnie nikt nie zawiadomił o pogrzebie? Do czego to podobne, żebym ja się dopiero z gazety dowiadywała, że twoja mama umarła?!
Konrad rzucił Aurelii przerażone spojrzenie - dowiadywał się o tym po raz pierwszy.
- Potem pisałam do twojego taty, ale na ten wasz stary adres.
Nowego mi nie dał, wie dobrze, że ja tej jego Moniki nie pochwalam. - Babcia pokręciła głową, westchnęła. - Pytałam go, czy byś nie chciała przeprowadzić się do mnie, na stałe. Ale ani słowem nie odpowiedział!
- Może nie dostał listu - pospieszyła Aurelia, która wciąż nie mogła przełamać onieśmielenia i rezerwy. - Może listonosz zostawił list u sąsiadów albo wrzucił w skrzynkę na drzwiach... my już od roku nie byliśmy w - no, tam, na Norwida.
Babcia chętnie przyjęła to wyjaśnienie.
- No, pewnie, że tak mogło być - zgodziła się, głaszcząc kocura. - Ale teraz to już u mnie zostaniesz. Do czego to podobne, żeby dziecko musiało mieszkać u tej jego Moniki!
- Babciu - ja wpadłam tylko na godzinkę, zabraliśmy się z jednym panem, który niedługo wraca...
- Z jakim panem? - spytała bystro babcia.
- Z panem Piotrem Ogorzałką.
- Z Piotrusiem? Znam go - z zadowoleniem stwierdziła babcia. - I co, powiadasz, że z nim chcecie wracać?
- No, tak, myśmy wyjechali ot tak, na wariata. Ojciec nawet nie wie, że tu jestem, nie zdążyłam go uprzedzić.
- Nie wie, powiadasz... - powtórzyła babcia, zasępiła się, pomyślała i wymyśliła: - A ma on tam telefon, u tej swojej Moniki?
- Ma.
- To pójdziemy na pocztę i zadzwonimy, że tu jesteś. I zostaniesz u babci, chociaż tylko na wakacje. A może nie chcesz?
Aurelia nabrała powietrza, żeby odpowiedzieć, że o niczym innym nie marzy - ale nic nie powiedziała, dotknęła tylko ręki babci i spojrzała jej w oczy.
Konrad naprawdę się nie domyślał, że ona jest w żałobie. Czy on aby nie dał wyrazu swemu przekonaniu, że świetnie jej w czerni?
Ufff. Biedna Aurelia, miał ochotę podejść do niej i przytulić ją czy nawet pocałować. W czoło.
Ale chyba ta jej babcia miała lepszy pomysł: wyjęła z kredensu pękaty słoiczek przewiązany celofanem - i już po chwili Aurelia się uśmiechała, zajadając łyżką stołową smażone w cukrze, ociekające złotym, galaretkowatym sokiem, morele.
On też dostał pełen talerzyk - i zajadając, delektując się niebiańskim smakiem konfitury, myślał sobie, że chciałby i on mieć babcię - i to właśnie taką. Mogła mieć pod siedemdziesiątkę, a miała sposób bycia młodej dziewczyny: bystra, energiczna i ciekawska. Jej czarne oczka błyszczały humorem i radością życia.
Usta miała szerokie, jak Aurelia, i podobne duże, odstające uszy.
Zauważył, że ich płatki były nieco rozciągnięte od ciężaru srebrnych kolczyków z różowymi kulkami koralu.
Zastanawiał się, na czym to polega, że staruszka - nie, to określenie do niej zupełnie nie pasowało! - wymawia słowa z przyjemnością, jakby były bardzo smaczne. Obserwacja tego zjawiska zajęła Konrada tak, że prawie już nie miał czasu na zajmowanie się gestykulacją jej dużych, spracowanych, ale kształtnych rąk. A było na co patrzeć: ręce służyły babci Jedwabińskiej do dodatkowego akcentowania tego, co chciała powiedzieć w sposób dobitny.
Śmiała się chętnie i serdecznie, plaskając jedną dłonią o drugą, a kiedy powiedział, że musi już iść, by nie przegapić odjazdu pana Piotrusia - miał sposobność stwierdzić, jak mocny i miły zarazem jest jej uścisk.
- Do widzenia i dziękuję - powiedział, kłaniając się grzecznie i całując ją w rękę. - Naprawdę... cieszę się, że mogłem panią poznać. No i ten smalec był po prostu pyszny.
A ona wtedy uśmiechnęła się od ucha do ucha i powiedziała:
- Oj, synuś, synuś, ty mały miglancu... Przyjedź znowu kiedyś, dobrze?
- Ja... przyjadę, bardzo chętnie - ucieszył się Konrad, który miał właśnie niejakie trudności z wymyśleniem pożegnalnej formuły dla Aurelii. Chciałby ją jeszcze zobaczyć ale nie wiedział, jak by to najzgrabniej ująć. Nie znał jej adresu w Poznaniu, pewnie by jej tam nie odnalazł aż do września. - Czy można wpaść tu, do ciebie?
- spytał wprost, niefrasobliwie.
- Tak - odparła - proszę bardzo.
Tajemnicza Sybilla.
Na pożegnanie ofiarował pani domu praktyczny upominek: solidny przyrząd do przycinania gałęzi. Ucieszyła się tak bardzo, wołając:
- Ach, nie, to za wiele! ja tego przyjąć nie mogę! - że aż on poczuł się obdarowany i zyskał miłe poczucie, iż nie wyrzucił w błoto swoich ostatnich pieniędzy.
Chłodna noc, cicho, spokojnie. Żadnego ruchu na ulicy Kościuszki w Pobiedziskach. Słychać tylko, jak szumią drzewa w ogrodzie i jeszcze dalej, przy starym kościółku. Te olbrzymie lipy, które widać z okna, są wyższe niż wieża kościelna. Jaki miły, miły szum.
Aurelia leżała z szeroko otwartymi oczami, na wznak, w swojej szeleszczącej, świeżej pościeli (ogromna, pękata pierzynka i puchowa poducha, obleczone wymaglowaną tkaniną w czerwoną kratę).
Przez otwarte okno napłynęła fala ślicznego zapachu i Aurelia przez dobry kwadrans usiłowała sobie przypomnieć, jaki to kwiatek tak oszałamiająco pachnie. Jak dawno już nie była w normalnym ogródku! - ach, i przecież to wtedy, kiedy była tu z mamusią, nauczyła się nazwy tego pachnącego kwiatka.
Biedna, biedna mamusia.
Dlaczego tak nie lubiła tu przyjeżdżać?
Babcia głośno chrapnęła w swoim łóżku, stojącym pod przeciwległą ścianą - było duże jak transatlantyk, drewniane, z faliście wyciętym wezgłowiem i wysokimi burtami. Prawdziwe, porządne wiejskie łóżko. To, na którym spała Aurelia, było znacznie mniejsze, należało chyba do ojca, kiedy był chłopakiem.
Może te wizyty u babci były jakoś dla mamusi przykre. Zawsze tak pragnęła być akceptowana - i nigdy nie wierzyła do końca, że ktoś ją akceptuje.
Może mamusia nie mogła uwierzyć nawet w to, że ja ją kocham... - pomyślała Aurelia i nagle gorące łzy spłynęły jej dwoma strużkami z kącików oczu, po skroniach i włosach - i wsiąkły w poduszkę.
Zegar wiszący nad babcinym łóżkiem wybił melodyjnie godzinę drugą.
W pokoju pełno było księżycowej poświaty i Aurelia odruchowo wystawiła rękę z pierścionkiem, by złapać w kryształ promień księżyca. Było cicho, leciutko drżała niciana firanka, tkana w liście winogron i gwiazdki.
Aha! Ten kwiatek nazywa się maciejka.
Miło było przypomnieć to sobie.
Maciejka, maciejka. Jak dobrze, że tu przyjechała, jak dobrze, że tu została. Jak dobrze, że ojciec się zgodził.
Rozmowa z poczty była krótka, babcia kazała sobie kupić garść żetonów, po czym zawładnęła słuchawką i w zwięzłych słowach oznajmiła, że Aurelia zostaje u niej na wakacje, przyjechała co prawda bez niczego, ale już ona tu kupi dziecku, co trzeba. - Jak byś chciał, to przyjedź też, miejsca jest dosyć - dodała zachęcająco. Ale ojciec najwyraźniej nie miał ochoty przyjechać: na twarzy babci odmalował się wyraz przykrości, powiedziała: - No, jak tam sobie życzysz - i oddała słuchawkę Aurelii. Była bardzo zdziwiona, kiedy wnuczka po prostu odwiesiła tę słuchawkę - szybko i bez namysłu. Łatwo było wyobrazić sobie scenę między ojcem a panią Moniką, jeśli była akurat w pobliżu telefonu. Kilka razy Aurelia była świadkiem rozmów, które jej dotyczyły. Pani Monika jej nie lubiła - no, ale trudno się dziwić, któż by lubił obce dziecko, które nagle spada na głowę, nieproszone. Pewnego razu, gdy schodziła od siebie, z góry, usłyszała, jak ojciec (wybuchowo, jak to on) karci Mariusza, który z zasady nie pomagał w domu, wciąż tylko słuchał nagrań Michaela Jacksona albo grał na komputerze w „Prince of Persia”.
- On jest urodzony w niedzielę! - krzyknął ojciec, a pani Monika się rozgniewała, nie lubiła, gdy ktoś krytykował jej syna.
- Za to twoja córka - odpaliła bez namysłu - jest na pewno urodzona w piątek, nawet minę majak postny śledź!
Aurelii zrobiło się głupio i przykro, że usłyszała tę rozmowę, zwłaszcza że ojciec ani słowem nie zaprzeczył. Nie, nie oczekiwała, że zacznie jej bronić - ale mógłby chociaż powiedzieć, że nie jest tak źle, czy coś w tym rodzaju. No, ale może po prostu zbiło go z tropu, może nie umiał tak zaraz znaleźć właściwej riposty. Tak bywa, kiedy człowieka się zaskoczy przykrą uwagą.
Widziała go wtedy przez uchylone drzwi kuchni: stał pod tym kalendarzem z kotami i wpatrywał się w fotografię, marszcząc brwi.
Chyba jednak nie wiedział, na co patrzy. Chyba było mu bardzo przykro, że ma taką brzydką, ponurą, podobną do śledzia córkę.
Aurelia miała ochotę podejść, objąć go i pocieszyć - ale na coś takiego nie odważyłaby się nawet wtedy, gdy ojciec jeszcze mieszkał przy Norwida. Zawsze trochę się go bała, stale był urażony, podenerwowany. Wciąż się kłócili, mamusia i on, ojciec czerwieniał na twarzy, krzyczał, trzaskał drzwiami. Wybuchy jego gniewu przerażały Aurelię najbardziej. Owszem, za dawnych czasów bywało lepiej, ale ona nigdy, nigdy nie odważyłaby się go objąć czy pocałować.
Z mamusią też nie było łatwo. Ona również szybko wpadała w gniew i chociaż nigdy nie krzyczała (no, może z wyjątkiem tej jednej, jedynej awantury o Pieska) - jej gniewu także Aurelia bała się okropnie. Ale przynajmniej mamusię odważyła się kiedyś objąć i uściskać. Tak, pierwsza to zrobiła. I odtąd było już im lepiej ze sobą.
Nie, nie. Nie wolno o tym myśleć. Nie trzeba sobie przypominać.
Gdyby chociaż mogła się porządnie wypłakać! - ale nie potrafiła, choć płacz wciąż podchodził jej do gardła. Jeszcze za wcześnie.
Najpierw muszę wszystko sobie przemyśleć - zdecydowała Aurelia, wciąż leżąc bez ruchu, na wznak. - Muszę jak najszybciej dojść do siebie.
Tak. Dojść do siebie. To bardzo mądre określenie. Dojść - to słowo zawiera w sobie obraz drogi. A droga zawiera w sobie czas. To musi trwać. Musi minąć pewien czas - w ruchu. Nie wolno stać w miejscu.
Trzeba iść. Naprzód.
W albumie o surrealizmie miała ulubiony obraz Yvesa Tanguy: żółta piaskowa pustynia z dziwacznymi kształtami roślin i trzema złączonymi trójkątami - i mały człowiek wędrujący przed siebie ku linii horyzontu zasnutej ciemnym oparem. Linia horyzontu zwykle bywa zamglona. Może człowiek idący w życie też powinien mieć nieostry horyzont. Lepiej nie widzieć zbyt wyraźnie tego, co się pozostawia, i tego, co czeka na drodze.
Babcia chrapnęła teraz bardzo mocno i zabawnie - i obudziła się nagle. Usiadła na łóżku, pośród wysokich poduch. Westchnęła: - Oj, tak, tak! - i odrzuciła szeleszczącą pierzynę. Usiadła na skraju łóżka, wsunęła stopy w kapcie, wstała. Poczłapała do łazienki, potem do kuchni, gdzie po ciemku, głośno łykając, piła wodę z kubka. Wreszcie po cichu wróciła do sypialni. Zatrzymała się u wejścia, spojrzała w kierunku wnuczki i cichutko podeszła do jej łóżka.
Aurelia natychmiast zamknęła oczy i leżała bez ruchu. Głupi, nie kontrolowany odruch. Nic nie mogła poradzić, robiła tak nawet w dzieciństwie, kiedy mamusia zaglądała do jej pokoju, a ona miała w łóżku tę zakazaną zabawkę - Pieska, brudnego, kochanego kudłacza, który - przytulony - pomagał jej na strach.
Skrzypnęło łóżko, materac ugiął się pod ciężarem babci.
- Oj, tak, tak! - westchnęła siadając. Aurelia starała się oddychać równo i głęboko, jakby naprawdę spała. Mamusia w takich przypadkach nie siadała, nie zbliżała się nawet do łóżka, tylko zaglądała z daleka przez drzwi i słuchała oddechu. Ale babcia była naprawdę zupełnie, zupełnie inna. Nie tylko że usiadła - ale siadła na dobre, ciężko i wygodnie, założyła ręce na brzuchu i wzdychała sobie: - Oj, tak, tak! - Przez zmrużone rzęsy Aurelia widziała, że babcia patrzy sobie w okno, na księżyc, potem zaś przenosi spojrzenie na nią. Szybciutko zacisnęła powieki - i poczuła kojące dotknięcie. Babcia przykrywała jej ramiona skrajem pierzynki. Zaraz potem przesunęła ręką po policzku Aurelii. Duża mocna dłoń na chwilę znieruchomiała, gdy natrafiła na mokre ślady koło ucha. I zaraz podjęła swój ruch. Babcia głaskała wnuczkę po głowie, jednostajnie i spokojnie, i stopniowo Aurelii zaczęły ciążyć zamknięte powieki, ogarnął ją błogi spokój, cisza i pustka.
Kiedy otworzyła oczy, był już słoneczny poranek, babcia hałasowała w kuchni, mieląc kawę w zgrzytliwym młynku, za oknem piał ochryple kogut, a ptaki ćwierkały jak szalone, jakby ich było po sto na każdej gałązce. Słońce prześwietlało złotą zielenią kołyszące się pędy winorośli, w kuchni trzaskały fajerki, a babcia zrzędziła śmiesznym, żartobliwym półgłosem:
- Feluś, gdzieś ty łaził, paskudzie? Gdzie byłeś, łazęgo? Całą nockę przelatałeś, powiedz no, coś ty robił? Węgiel nosiłeś?
- sytuacja wyjaśniła się, gdy padły dalsze słowa: - A, mleczka by się chciało! Idziesz mi! Najpierw przeproś, łobuzie. No. Dobrze już, dobrze. No, ładnie. To teraz masz, napij się krzynkę, brudasie jeden, flejtuchu.
Zegar wskazywał siódmą rano.
Aurelia nagle poczuła, że jest szczęśliwa. Szczęśliwa! - to nie do wiary. Znikła gdzieś ta żelazna obręcz, od dawna ściskająca jej klatkę piersiową, tak mocno, że nie mogła ni odetchnąć, ni zaśmiać się głośno. Teraz oddychało się jej swobodnie i lekko, bo przyjechała nareszcie na prawdziwe wakacje do prawdziwego domu.
Nareszcie ładna pogoda - powiedział sobie pan Jankowiak, zerkając w okno i zarazem goląc się starannie przed małym lusterkiem opartym o słoik dżemu, przy kuchennym stole. W tym jego ciemnym mieszkanku, co prawda, słońca nigdy nie było - wędrowało sobie po piętrach, elewacjach i dachach wysokich budynków nowego osiedla.
Po tej stronie jego ulicy, Poznańskiej, stały rzędem zniszczone kamienice czynszowe, a dalej rozciągał się masywny kompleks starych budynków z czerwonej cegły: szpital imienia Raszei.
Okno kuchenne wychodziło na podwórko - studnię, zawsze panował tam cień i wilgoć, co dawało się odczuć, zwłaszcza gdy ktoś, jak on, mieszkał na parterze. Tylko z okna pokoju miał widok na ulicę, nasyp kolejowy i wieżowce przy Norwida.
Osuszył twarz, wtarł w skórę wodę kolońską Przemysławka - jeszcze ze starych zapasów. Teraz już nie można jej dostać, widocznie fabryka splajtowała albo wykupił ją kapitał zagraniczny. Hm, pewnie sobie myślą, że on będzie wyrzucać pieniądze na kosmetyki Adidasa! - nie z nami te numery, stary Jankowiak był szybszy: kupił sobie piętnaście butelek Przemysławki w kiosku, akurat do śmierci wystarczy, to już tylko głupie parę lat.
Wypłukał pędzel, brzytwę, odstawił wszystko na kredens. Pchnął połówkę okna i zamocował ją, zakładając biało malowany haczyk.
Tak, tak, chmury dziś odeszły, co za odmiana. Przez cały czerwiec lało, a ziąb był taki, że trzeba było nawet parę razy napalić w piecu. Śniadanie. Zrobi sobie herbatę i jajko na miękko. Albo nie, z jajkiem tyle zachodu, lepiej zje kawałek chleba z serem. Oho - ho, sera trzeba dokupić, za dużo go zjadł wczoraj na kolację.
Herbata też się kończy, no, trzeba będzie jednak iść po zakupy.
Zjadł powoli dwie kromki chleba z margaryną i serem, patrząc przy jedzeniu w swój czarno - biały telewizor. Na ekranie tańcował chudy wesoły ksiądz i wyśpiewywał z dzieciakami, kręcąc basetlą.
Potem wystąpiła blondynka w białej sukni, śpiewała, trochę w uśmiechu była podobna do Anity, ale na tym podobieństwo się kończyło. Anita była tęższa już dziesięć lat temu, a teraz, na kolorowych zdjęciach widać, że jeszcze przytyła, męża też ma przy kości, z czarną brodą. Dzieci nie mają, szkoda, dzieci na pewno chciałyby Polskę odwiedzić, to może i oni w końcu by się wybrali.
No, dobrze. Trzeba umyć kubek, pochować jedzenie przed muchami, zetrzeć ceratę. Tak. Teraz jeszcze tylko podlać fuksję, jak zwykle w soboty - tak jak zawsze robiła Hela, przegotowaną wodą, odstałą, żeby była bez chloru. I już można iść na zakupy. Aha, świadectwo.
Trzeba zabrać świadectwo tej dziewuszki. Norwida 6, to blisko. To musi być ten wysokościowiec.
Na dworze było chłodno, kto by przypuszczał, że przy takim ładnym słońcu może tak wiać. Na szczęście miał szalik w kieszeni marynarki, zawsze go nosił na takie przypadki - człowiek musi dbać o zdrowie, nie daj Boże się rozchorować, kiedy się mieszka samemu.
Założył szalik na szyję, utkał końce za poły marynarki. Sąsiadka zamiatała chodnik, kwiecisty kitelek wydymał się na niej od tego wiatru, śmieci fruwały.
- Dzień dobry, sąsiadko, szczęść Boże.
- Daj Boże, panie Jankowiak, jak zdróweczko?
- Jako tako, pomaluśku. A mężowi lepiej?
- Nie za bardzo, panie sąsiedzie. Z heksenszusem nie ma żartów. I do tego ta zimna pogoda! Lekarz mu przepisał coś nowego, zaraz idę do apteki. Może pomoże.
- Trzeba próbować. Pani pozdrowi męża.
Dobrze jest mieć sąsiadów. Jest do kogo gębę otworzyć. porządna kobieta, dużo pomogła w czasie choroby Heli, a i potem jeszcze przychodziła, czasem klusek przyniosła albo pranie wzięła do magla, bo na początku wdowieństwa on sobie całkiem nie umiał poradzić z tymi domowymi pracami. Jak ta Hela to robiła, wszystko jej się samo w rękach układało, takie te ręce miała pracowite i zgrabne. Jak wyprasowała koszulę, to bez jednej fałdeczki! - a on do dziś nie umie, męczy się godzinami i w końcu nigdy nie jest porządnie i tak jak trzeba.
Zaraz, zaraz, czy on tam aby za wcześnie się nie wybrał! Nie ma jeszcze dziesiątej. Niektórzy ludzie lubią sobie dłużej pospać przy sobocie. Może najpierw pójść na Rynek Jeżycki po zakupy? - a tu przyszedłby w drodze powrotnej.
No, może jednak, skoro tu już jest, pod samym wysokościowcem, wjedzie i spróbuje. Może smarkata jeszcze nie dostała po uszach za brak świadectwa, lepiej nie zwlekać.
Wszedł po wewnętrznych schodkach i zatrzymał się przed tablicą z listą lokatorów. Jest! Jedwabiński Eugeniusz. Trzecie piętro.
Kiedy czekał, aż zjedzie winda, z wahadłowych drzwi parteru wyszedł wysoki cwaniak z grubą, bezczelną gębą.
- Jarek?! - wrzasnął za nim głos kobiety, pewnie matki. Ale on tylko machnął ręką, splunął i przeszedł, potrącając stojącego spokojnie koło windy pana Jankowiaka. Tak jakby był on tylko przedmiotem zawadzającym w przejściu.
Z uczuciem goryczy w ustach, ze ściśniętym sercem, pan Jankowiak dotarł na trzecie piętro windą obdrapaną i poobtłukiwaną, aż przykro. Unikał patrzenia w lustro, przyśrubowane do ścianki na wysokości oczu. Stary człowiek, brzydki. Po co to oglądać.
Na trzecim piętrze było pusto i szaro - już wolał, prawdę mówiąc, swoją rozwalającą się kamienicę, bo tu człowiek czuł się po prostu jak w szpitalu. Długi korytarz z dwoma szeregami szarych drzwi doprowadził go pod mieszkanie Jedwabińskich. Postał chwilę niepewnie na wycieraczce, nasłuchując odgłosów, ale nic nie było słychać. Wyjął z portfela rozprostowane świadectwo. Zadzwonił.
Nic. Cisza zupełna. Zadzwonił jeszcze raz, a że dzwonek był dosyć słaby - zastukał mocno.
Od razu otworzyły się drzwi po drugiej stronie korytarza, wychyliła się kobieta w szlafroku, popatrzała na niego ciekawie.
- Panie kochany, ich tu nie ma - poinformowała go. - Już rok, jak się wyprowadzili.
No, macie, a to nowina.
- A nie wie pani, dokąd? - zapytał.
- A, nie wiem, nie. Ta pani umarła, a ten pan wziął dziewczynkę do siebie. Oni razem nie mieszkali, byli po rozwodzie. Tak że jak ta matka umierała, to dziewczynka była u znajomych, na Roosevelta. A o co chodzi?
Powiedział jej i nawet, na dowód, że mówi prawdę, pokazał świadectwo. Kobieta wzięła je, obejrzała, pokręciła głową.
- Wie pan co? - wpadła na pomysł. - Ja gdzieś mam zapisany ten adres na Roosevelta. Czasem przychodzili tu jacyś znajomi, więc miałam ich tam odsyłać. Niech pan poczeka chwilkę, poszukam. - Przymknęła drzwi, zostawiając niedużą szparę, zasunęła łańcuch.
Ostrożna. No, nic dziwnego, tyle się słyszy o tych napadach. Ale zawsze - jakby trochę niemiło. Czy on wygląda na rabusia?
Otworzyła drzwi dosyć szybko.
- Tu mam - powiedziała, otwierając starą książkę telefoniczną, gdzie na stronie tytułowej widniała ręczna zapiska. Oddarła ten kawałek strony i dzięki temu pan Jankowiak wszedł w posiadanie adresu państwa Ogorzałków, Roosevelta 6 - w sam raz po drodze na Rynek Jeżycki. Bardzo dobrze. Zajdzie tam na pewno.
Kobieta przypatrywała się, jak chował karteczkę razem ze świadectwem.
- Powiem panu - dodała - że aż mi dziwne to wszystko. Ten ojciec tu nie mieszkał parę lat, a na pogrzebie ani łzy nie uronił, panie kochany. Wiem, bośmy byli z wieńcem od lokatorów. Ale po pogrzebie zabrał tę małą i jak wyszli, tak się już nie pokazali! A mieszkanie stoi puste. Ja tu tak po sąsiedzku uważam, bo to wszystko słychać - jak się kto dobija czy kręci...
- Mogliby wynająć - zauważył praktycznie pan Jankowiak.
- Właśnie. Tylu ludzi nie ma swojego kąta. No i trochę grosza też by wpadło!
- Ano, widać nie wszyscy grosza potrzebują - podsumował pan Jankowiak, pożegnał gospodynię i poszedł. Już mu było trochę lżej na sercu, jak zawsze, kiedy sobie z kimś spokojnie pogawędził.
Grzegorz Stryba - brodaty okularnik o rozwianych lokach, doktor matematyki, a od roku mąż Gabrieli i ojczym jej dwu córek - siedział od rana przy komputerze i pracował. Komputer ustawiony był w pokoju, który zajmowali od dnia ślubu. Wydarzenie to wprowadziło pewne zamieszanie w życie obu rodzin - Borejków i Strybów. Teraz, po roku, wszystko już się pięknie poukładało, życie rodzinne działało jak w zegarku, wszyscy się jakoś poprzemieszczali, przeorganizowali i poprzenosili - i oto Grzegorz mógł, patrząc w rozsłonecznione okno cichym sobotnim porankiem, stwierdzić, że wszystko jest wspaniałe.
Wspaniała była jego żona, Gabrysia, kochana, mądra i dobra, wspaniali byli jej rodzice - mili, spokojni, inteligentni ludzie o pysznym poczuciu humoru, i wspaniałe były trzy siostry Gabrieli - Patrycja, Ida i Natalia - bujne, barwne osobowości. I naprawdę świetny był Marek, mąż Idy (oboje mieszkali w suterenie wynajętej od Ogorzałków, tak że właściwie i oni byli domownikami). I wspaniale zachowała się własna córka Grzegorza, Elka, na wieść o jego planach małżeńskich: oświadczyła, że ona też kocha Gabrysię i że jeśli tata skrzywdzi lub porzuci tę wspaniałą istotę, to może się nie pokazywać w domu. Ponieważ krzywdzenie ani porzucenie Gabrysi nie leżało w jego zamiarach (kochał ją okropnie), zmiana stanu cywilnego nastąpiła bardzo szybko i została zakończona pamiętną dwutygodniową wycieczką poślubną do Wenecji (spali w namiocie na campingu, ale i tak było cudownie).
Zamiana życia wdowca na życie małżeńskie okazała się mało kłopotliwa: wystarczyło przenieść komputer z jednego mieszkania do drugiego i przewieźć maluchem kilka kartonów książek plus walizkę z odzieżą. I już.
Rzeczywiście, wszystko ułożyło się wspaniale, jego ojciec Metody i stryj Cyryl także pokochali Gabrysię (któż by jej nie kochał?) i tylko jedna maleńka chmurka zasnuwała radosny firmament jego małżeńskiego pożycia; ściślej - chmurki były dwie. Pyza i Tygrysek. Grzegorz musiał wreszcie przyznać sam przed sobą, że te dwie istoty są dla niego zagadką, że nie umie sobie z nimi radzić (z Elką, prawdę mówiąc, też nie umiał...), A także, że są chwile, kiedy młodszej z nich, Laury, po prostu się boi. Oczywiście wiedział, że nie powinien ich unikać, zdawał sobie sprawę, że wypadałoby nawiązać z nimi ojcowską przyjaźń, doradzać w kłopotach, cieszyć się ich zaufaniem oraz stać się dla nich autorytetem. Niestety, nic z tych rzeczy. Poczciwa Pyza miała w oczach tyle figlarnych iskierek, że podejrzewał zawsze, iż ona z niego cichcem kpi. Co do Tygryska natomiast... jej twarzyczka elfa, o lekko skośnych oczach i subtelnych rysach, wyrażała po prostu niezawoalowaną, chłodną ironię. Owszem, od czasu do czasu zaszczycała go rozmową lub proponowała partyjkę makao, ale czy miał milczeć, kiedy po raz pierwszy zauważył, że ona szachruje w czasie gry?! Przyłapana, wyparła się w żywe oczy i zaczęła płakać, wykrzykując, że wuj Mareczek też z nią grywa, a przenigdy by jej tak nie obraził, zaś wuj Florek jest taki słodki, cudny i kochany, że odtąd będzie grała tylko z nim.
Grzegorz westchnął. Próbował wkupić się w łaski dziewczynek, ucząc je obsługi komputera, znosząc im najciekawsze gry - ale, prawdę mówiąc, niewiele z tego wyszło, bo przecież komputer był szalenie potrzebny jemu samemu. Denerwowało go więc, gdy dziewczynki blokowały mu stanowisko pracy. Wkrótce przestał je zachęcać do tej pouczającej zabawy i pogodził się z tym, że pomiędzy nim a pasierbicami będzie pewien dystans. No i miał spokój w swoim kącie przy oknie, w małżeńskim gniazdku. Był tu fotel z wygodną, miłą lampą i w nim właśnie najbardziej lubił spędzać wieczory, z Gabrysią na kolanach. Przytuleni, czytali każde swoją książkę, całując się po skończeniu rozdziału. Nie mógł już zrozumieć, jak kiedyś żył bez niej - samotny, dziwaczejący i nieszczęśliwy.
Teraz w domu było jeszcze przyjemniej niż zwykle, część domowników wyjechała, części nie było. I właśnie ta cisza była czymś niezwykłym, a troszkę też podejrzanym.
Podniósł się od komputera i poszedł zobaczyć, co robią dziewczynki. Nie było ich w pokoiku, łóżka były porządnie zasłane (poznał rękę Gabrysi), za to na podłodze kłębiły się w stosie najprzeróżniejsze zabawki - ale to akurat był stan normalny, nic niepokojącego. Poszedł do kuchni - pusto, cicho. Na stole kartka:
„Grzesiu, nie chciałam ci przeszkadzać, idę z dziećmi do Kreski.
Pod serwetką są rogaliki, zjedz!” W ekspresie czekała gorąca kawa.
Nalał sobie i stanął w otwartym oknie, patrząc na ulicę i jedząc rogalika. Gabrysi nie było widać, złapał się na tym, że już za nią tęskni i że chce, by już wróciła. Ale nie, ulica była pusta o tej porze, blade smugi słońca rozpraszały się w lekkiej, porannej mgiełce. Jakiś starszy łysawy mężczyzna człapał powoli w górę Roosevelta, rozglądając się po kamienicach, jakby szukał numeru.
Widząc Grzegorza w oknie na wysokim parterze, przystanął, zawahał się i wreszcie rzekł:
- Dzień dobry.
- Dzień dobry - odpowiedział Grzegorz, odstawiając kubek i grzecznie wychylając się ku rozmówcy. Starszy jegomość był mocno zbudowany, przygarbiony, miał najeżone czarne brwi i poczciwe oczy, a na twarzy ze srogim wąsem - wyraz łagodnej rezygnacji.
Chyba niezbyt dobrze widział, pytał o numer, a przecież stał tuż pod bramą, nad którą widniała piątka.
Grzegorz poinformował go uprzejmie, że to już następna kamienica i otrzymał miłe podziękowanie.
- I smacznego życzę panu - dodał jegomość, uśmiechając się poczciwie. - Drożdżówka, hm?
- Tak - uśmiechnął się Grzegorz. - Żona właśnie upiekła. - I dodał, całkiem niezgodnie z własnymi obyczajami, bo właśnie miał zwyczaj nie wchodzić w łatwe kontakty: - Taką mam, widzi pan, żonę!
- Państwo dawno po ślubie? - życzliwie spytał jegomość.
- Rok.
- A! No, to szczęścia życzę. Dużo dzieci!
Grzegorz patrzał, jak jegomość odchodził. Szedł wolno chodnikiem - zgarbiony i ociężały - była jakaś bezradność w jego ruchach.
Grzegorz pomyślał, że zaraz, teraz, natychmiast pójdzie na Krasińskiego, odwiedzić ojca i stryja. Elkę widział wczoraj, wpadła na herbatkę, ale starsi panowie byli bardziej ceremonialni, ich trzeba było specjalnie zapraszać - a tego akurat Borejkowie nie praktykowali na co dzień; do nich zawsze wpadał, kto chciał, prosto z ulicy. Gabrysia wymyśliła, że będzie zapraszała starszych panów i Elkę na niedzielne obiady, ale oni mieli swoje, od lat ustalone zwyczaje, a w dodatku nigdy nie mogli uzgodnić wspólnego stanowiska. W efekcie to on, Grzegorz, musiał wpadać z Gabrysią do nich i otóż właśnie ostatnio, wskutek nawału pracy, trochę o tych wizytach zapomniał. Teraz, patrząc za oddalającym się obcym człowiekiem, poczuł się winny - było w tym jegomościu coś budzącego współczucie. Ojciec Grzegorza był, co prawda, zupełnie innym typem starszego pana, zaś stryj Cyryl należał do spokojnych, zorganizowanych pedantów. W gruncie rzeczy radzili sobie świetnie, opiekując się Elką, i chyba wcale go tam nie potrzebowali - to raczej on potrzebował ich widoku. Nagle musiał się przekonać, że wszystko u nich w porządku, że nie bije od nich taki ukryty, beznadziejny smutek samotności.
Grzegorz patrzał za idącym jeszcze chwilę. Dobrze. Trafił. Wszedł do bramy, powoli zatrzasnęły się za nim ciężkie drzwi, posępny łoskot poniósł się przez pustą ulicę.
Zaraz potem te same drzwi trzasnęły po raz drugi - raźno i wesoło.
Z bramy pod szóstką wyszła Gabrysia z dziewczynkami i maszerowała teraz szybko w jego stronę, dziewczynki gnały przodem, a ona, w dżinsach i kraciastej bluzce, szła za nimi - wysoka, silna i jasna i już z daleka śmiała się do niego. Kiedy dotarła pod dom, zatrzymała się na chwilę przed oknem i uniosła głowę, patrząc Grzegorzowi w oczy. Na jej kochanej, mądrej twarzy malowała się czułość.
Tak mu się ostatnio ze wzrokiem pogorszyło, że z daleka zupełnie nie rozpoznawał numerów. Okulista stwierdził początki katarakty i zapisał mu drogie, japońskie krople - bez zniżki z ubezpieczalni, więc trudno, co robić.
No, ale wreszcie dotarł do celu. W bramie spotkał wysoką blondynkę z dzieciakami i zapytał, gdzie tu mieszkają Ogorzałkowie, bo lista lokatorów wisiała wysoko, nie wiadomo dlaczego prawie pod sklepieniem. Oczy mógłby sobie wypatrzeć, a jeszcze nic by nie zobaczył. Okazało się, że blondynka była grzeczna i miła, zaraz mu powiedziała, że to aż na czwartym piętrze i że nie trzeba dzwonić ani pukać, bo drzwi są zawsze otwarte.
To go bardzo zdziwiło. Zawsze otwarte? W tych czasach?
- A tak - uśmiechnęła się blondynka. - Taki dobry człowiek tam mieszka, zupełnie nie boi się ludzi.
Pan Jankowiak pokiwał głową, ale nie powiedział nic. Pełno jest na tym świecie ludzi naiwnych, sami się złodziejom pchają w ręce.
Blondynka przytrzymała wewnętrzne wahadłowe drzwi, kiedy wchodził.
Uprzejma kobieta. Dziewuszki stały obok niej, przytrzymując drugie skrzydło drzwi i uśmiechając się ładnie do niego. Dobrze wychowała dzieci, powiedział jej to.
Ależ się ucieszyła!
Poszedł na górę.
Schody były strome, ciemnawe, zasapał się, zanim dolazł na to czwarte piętro. Żeby nie chodziło o córkę tej biednej profesorki, to by pewnie nie szedł. Ale jak sobie przypomniał swoje głupie i bezmyślne słowa wczoraj, w tym hallu, to wstyd aż go palił. Kazał jej iść do matki i pokazać świadectwo! Panie Jezu, czy on już zawsze będzie miał taki niewyparzony ozór?! Taki człowiek stary, a taki głupi, przecież cała była na czarno, od stóp do głowy, że też nie przyszło mu na myśl, że może ona jest w żałobie. Przecież wszystkie uczennice były wczoraj w białych bluzkach, a ta jedna - całkiem na czarno.
Chciałby jej powiedzieć parę miłych słów. No, pewnie gdyby co do czego przyszło, zapomniałby języka w gębie... ale miałby chociaż możliwość jakoś naprawić to, co w swojej głupocie chlapnął:
No, nareszcie. Ogorzałkowie Janina i Maciej. Oho - i profesor - co? Profesor Czesław Dmuchawiec?!
A to dopiero, a to dopiero! Pamiętał go, a jakże. Kiedy zaczął pracować w tej szkole, profesor jeszcze uczył. Bardzo porządny człowiek, dzieciaki za nim przepadały - a wiadomo, jak o to trudno. Zresztą, teraz już nie ma takich nauczycieli. Zwolnili go w pierwszym roku stanu wojennego - i koniec. Już nigdy nie wrócił do szkoły. Teraz mógłby pewnie uczyć, ale to już przecież emeryt, i to chyba od dawna.
No, no. Patrzcie państwo, gdzie to starego Jankowiaka zaniosło.
Trochę się zawahał, zanim wszedł - drzwi faktycznie nie były zamknięte, wystarczyło nacisnąć klamkę.
Długi korytarz, ciemno. O mało się nie rozbił o jakąś szafę - nie wiadomo było, gdzie się ruszyć, wreszcie kierował się już tylko słuchem: gdzieś w głębi, zza drzwi, dobiegały piszczące głosiki dzieci.
Dotarł do tych drzwi, zapukał.
- Proszę! - zawołał młody głos kobiecy.
W pokoju było pełno słońca. Nic dziwnego, tak wysoko. Profesor Dmuchawiec - niewiele zmieniony przez te lata, ale całkiem już siwy - siedział w fotelu i na każdym kolanie trzymał po tłustym brzdącu. Kilkuletnia dziewczynka bawiła się lalkami na podłodze u jego nóg, a ładna młoda kobieta, modnie ostrzyżona, uśmiechnięta, wiązała maluchom śliniaczki. Dzieciaki wierciły się, pewno głodne.
A! Zgadł. Z głębi mieszkania właśnie wyszedł młody ojciec - blondyn z jasnymi wąsami. Niósł dwie butelki z kaszą na mleku, zadowolony, jakby wygrał w totka. Ano tak, to bliźnięta. Jak już się komuś wiedzie, to się wiedzie. Niektórzy latami nie mogą się doczekać dzieciaka, a innym się sypie od razu parka.
- Szczęść Boże - powiedział pan Jankowiak. - Ja tylko na chwilę.
A profesor Dmuchawiec, któremu właśnie zabrano z kolan oba dzieciaczki (jednego karmiła matka, drugiego - ojciec), wstał powoli, z trudem, i wolno podszedł do niego. I nagle powiedział:
- A! Wielkie nieba, przecież to pan Bronisław!
A jemu aż łzy w oczach stanęły. Profesor, po tylu latach, pamięta jeszcze jego imię!
Posadzili go zaraz na krześle, profesor usiadł obok, przy stole, podsunął mu talerzyk z ciastkami, zaproponował kawę.
- Zaraz zrobię, dziadziu, jak tylko Magdalenka skończy - zawołała ta ładna kobietka, podczas gdy dziecko w jej ramionach dudliło z zapałem, aż bańki powietrza z warkotem sunęły przez butelkę. Mój Boże, jak to niektórym starość się układa. Profesor, przez tyle lat samotny, umrze wśród swoich, a zanim umrze - jeszcze długie, oby jak najdłuższe lata przeżyje wśród rodziny, wśród śmiechu dzieci; a cóż on? Taką dobrą miał rodzinę, tyle lat w szczęściu - i proszę. Na starość samotny jak pies.
Pogadali chwilę o szkole, profesor interesował się wszystkim. Czy dyrektor Pieróg jeszcze uczy? Nie. Już dawno na emeryturze. Teraz dyrektorem jest kobieta, może profesor pamięta, Kowalczykowa od historii. A pani Klimasowa? O, tak, ona jeszcze pracuje, dobrze się trzyma.
Od szkolnych tematów łatwo było przejść do sedna sprawy.
- Jedwabińska? Aurelia? - zdumiał się profesor. - Ależ tak, oczywiście, dobrze pan trafił, panie Bronisławie. Może pan śmiało zostawić to świadectwo, znamy jej adres, dostarczymy. Ona teraz mieszka na Świerczewie, z ojcem.
- Widziałem ją wczoraj - wtrącił blondyn z wąsami. Jego brzdąc ciągnął z butli wolniej, rozglądał się ciekawie naokoło burymi oczkami, wpatrywał się w gościa, oglądał sufit, coś tam gadał, zamiast jeść zupę. - Była u Borejków z jakimś chłopcem, ale szybko poszła. Zdziwiłem się, miałem wrażenie, że mnie unika.
- Zdawało ci się, Maćku - młoda matka odstawiła wysączoną do ostatniej kropli butelkę. - A zresztą gdyby nawet - trzeba to zrozumieć. Geniusia przeżyła naprawdę ciężki szok. Może dlatego tak nas teraz unika, przecież przypominamy jej najgorsze chwile życia.
- To możliwe - zgodził się profesor. - Może będzie musiała całkowicie o nas zapomnieć, żeby dojść do siebie. Tak to bywa.
Czasem człowiek woli nie widywać ludzi, przed którymi za bardzo się odsłonił. Zwłaszcza w cierpieniu.
- Nie wiadomo, jak tam jej jest, u ojca - dorzuciła młoda kobieta.
- Podejrzewam, że nie najlepiej. - Odebrała mężowi drugie dziecko i pan Jankowiak z podziwem przyjrzał się biegłości, z jaką radziła sobie z dwiema tak ruchliwymi osobami naraz.
Zrobili mu dobrej, gorącej kawy ze śmietanką i cukrem. Pił z przyjemnością, ciesząc się każdym łykiem. Młodzi poszli z dzieciakami do pokoju obok, a on posiedział jeszcze kwadransik z profesorem, rozmawiając niespiesznie, wspominając dawne dobre czasy, które wtedy, gdy się je przeżywało, wcale nie zdawały się dobre - przeciwnie nawet! - a teraz, z odległej perspektywy, okazywały się najlepszymi latami życia. Śmieszne. Że też człowiek nigdy nie potrafi cieszyć się tym, co właśnie przeżywa, zawsze grymasi, zawsze niezadowolony. A życie mija.
Pił kawę, bardzo powoli, żeby starczyło na dłużej, ale przecież wreszcie się skończyła i trzeba było już iść, i tak już siedział przeszło pół godziny.
Wszyscy przyszli, żeby się z nim pożegnać, mili ludzie. Młoda kobieta trzymała oba brzdące, a jej mąż wziął na ręce tę kilkuletnią dziewuszkę. Pan Jankowiak pożegnał się solennie ze wszystkimi, podziękował - i na zakończenie odważył się nawet uścisnąć jedną z bliźniaczek za tłuściutką łapkę, gładką jak atlas - ale kiedy zobaczył w zestawieniu z nią swoje własne, sękate, powykręcane artretyzmem palce - szybko je cofnął, wystraszony i zakłopotany.
Z tego wszystkiego zapomniał o świadectwie, ale kiedy człapał na obolałych nogach w stronę Rynku Jeżyckiego, poczuł, że na dziś ma dosyć spacerków. Pójdzie na to Świerczewo jutro.
Jutro niedziela.
Zresztą, prawdę mówiąc, nawet w dzień powszedni nie miał za wiele do roboty.
Kupił na Rynku ćwierć kilo ładnych, niedrogich truskawek, jednego dojrzałego banana, wziął też piętnaście deka dobrze ukiszonej kapusty. Zrobi sobie na obiad kluski kartoflane z surówką.
Jeśli, oczywiście, będzie mu się chciało gotować dla jednej, jedynej osoby.
Konrad nie cierpiał niedzieli, bo wtedy najbardziej mu brakowało Józefiny (od dawna nie pozwalała mówić do siebie „mamo”
- twierdziła, że to ją postarza). W niedzielę zawsze przypominało mu się, jak wspaniale było, gdy Józefina mieszkała jeszcze w domu. W niedzielę, bywało, gotowała im na śniadanie kakao z pianką, on i jego siostra Bebe dostawali po ciastku (Józefina nie jadła, bo wiecznie się odchudzała). Całe przedpołudnie spędzali na spacerze albo w muzeum lub kinie. Oczywiście, mógł sobie teraz sam iść do muzeum, nie mówiąc już o tym, że potrafił przyrządzić sobie kakao z pianką. Ale nie o to przecież chodziło.
Dzisiejsza niedziela była dodatkowo przykra z powodu zachowania Bebe: pojechała ona za miasto ze swoim chłopakiem o przezwisku Dambo i nawet do głowy im nie przyszło, że mogliby zabrać i jego.
Co prawda, motocykl Damba miał tylko dwa miejsca - no, ale kto im kazał jechać motocyklem do tego lasu, mogli przecież się wybrać autobusem. Niestety, niestety - zmuszony był podejrzewać, że szanowny pan Dambo, dość udatnie grający rolę kumpla i przyjaciela, oraz równego gościa, chyba po prostu użył wykrętu, by znaleźć się z Bebe sam na sam. W pewnym sensie było to zrozumiałe, ale przecież niesłychanie przykre dla członka rodziny, jakim niewątpliwie Konrad był. Przynajmniej dla Bebe.
Pojechali i zostawili mu tylko banknot 50 - tysięczny, przyciśnięty do stołu w kuchni batonikiem Snickers, oraz kurczaka bez nóg, upieczonego w folii aluminiowej. Nogi, naturalnie, zabrali z sobą, na ten piknik, chociaż doskonale wiedzieli, że to noga właśnie jest jego ulubionym fragmentem w kurczaku. Oczywiście, nikt tym się nie przejmował. Konrada ogarnęła gorycz. Była ósma rano, przyjemna, choć chłodna pogoda, na przejrzystym niebie koloru żółtej landrynki płynęły czarne, precyzyjne sylwetki ptaków, radio nadawało Wielką Mszę h - mol Bacha i Konrad sam nie wiedział, czy przejmujący smutek, jaki go ogarnął, zrodził się za przyczyną prześlicznego Agnus Dei, czy też miał związek z faktem, że kurczakowi zabrano akurat nogi.
Obmywany wzniosłymi falami muzyki, jak chłodnym wodospadem (radio nastawił na maksimum), Konrad zjadł na śniadanie to, co miał zjeść na obiad. Pozostałe po smętnej uczcie kości i ścięgna nieszczęsnego ptaka wyłożył na serwetce papierowej przed drzwi domu dla błąkających się po okolicznych ogródkach kotów i psów.
Starannie umył zatłuszczone palce, zrobił sobie filiżankę dobrej herbaty, po czym udał się do swego pokoju (jedyna korzyść z wyjazdu Józefiny: nie musiał już dzielić pokoju z siostrą) i wyjął ze skrytki pod materacem swego łóżka paczkę papierosów Gitanes oraz zapalniczkę. Nie przepadał specjalnie za paleniem, a już z całą pewnością nie był typem nałogowca; traktował rzecz całą jako magiczny rytuał oraz, poniekąd, wyraz buntu. Poza tym, koledzy w szkole lekceważyli go, gdy kasłał przy paleniu. Podejrzewał, że w liceum będzie pod tym względem jeszcze gorzej. Krzywiąc się, zapalił, legł na wznak na zaścielonym łóżku i założywszy nogę na nogę, przez chwilę trenował puszczanie kółek z dymu, obserwując, jak ulatują pod sufit, w kierunku otwartego okna. Naturalnie, nie zaciągał się, nie ma głupich. Nie było mu spieszno do raka płuc.
Niedziela rozciągała się przed nim jak pusta biała płaszczyzna, przechodząca mgliście w równie mglistą dal lipca. Na wakacje miał wyjechać dopiero w sierpniu. Bebe załatwiła mu jakiś idiotyczny obóz językowy nad morzem. Wcale nie miał ochoty wyjeżdżać, najlepiej czuł się po prostu w swoim pokoju, otoczony swoimi książkami oraz całą galerią masek, lalek, kukieł i marionetek własnej roboty. Zawieszone rzędami na gwoździach, pokrywały dwie całe ściany pokoju i był to widok prawdziwie piękny. Konrad mógł godzinami wpatrywać się w twarze ludzkie i zwierzęce pyski, które stworzył własnymi rękami. Sam nie rozumiał, jak właściwie przebiegał ten proces tworzenia - to było niepojęte, jego palce, niezależnie prawie od woli czy świadomości, wydobywały z nicości kształty i kolory. Było to tajemnicze i piękne, zadziwiające zajęcie. Spojrzał w lewy kąt za oknem, gdzie w zwartej gromadzie wyeksponowana była obsada Wesela - i natychmiast pomyślał o Aurelii, jej brzydka, fascynująca, pociągająca jakimś wewnętrznym pięknem twarz stanęła mu przed oczami z wielką wyrazistością - i nie chciała zniknąć. I mógł sobie przypominać do woli jej uśmiech, tragiczny jak u antycznej maski, białe płaszczyzny policzków i czarne oczy, jak błyszczące w mroku, ciemne okna tajemniczego domu. Pomyślał, że mógłby poświęcić dzisiejszy dzień na wykonanie główki Aurelii. Wyrzucił papierosa za okno, schował gitany do skrytki. Zadowolony z pomysłu, zerwał się, wyjął z szuflady paczkę modeliny i usiadł przy swoim stole, pozastawianym miseczkami, słoikami z farbą i klejem. Postawił bryłkę tworzywa na specjalnym klocku i zaczął rzeźbić główkę. Najpierw - szerokie czoło, nieco wklęsłe skronie, następnie wydobył z bryły zarys kości jarzmowych i zdecydowanie przeszedł do rzeźbienia policzków - i nagle znieruchomiał, gładząc końcami palców dwie jednakowe płaszczyzny pomiędzy szczytami policzków a ustami.
Zasadniczo uważał się za człowieka oschłego i niezbyt skłonnego do gwałtownych uczuć. Lubił o sobie myśleć per „my, intelektualiści i twórcy Piękna” - resztę świata traktując z pobłażliwą wyższością i dawno już postanowił, że przejdzie przez życie jako samotny artysta o chłodnym sercu i chłodnej głowie, niepodległy i niezdobyty wielbiciel pięknych kobiet. Toteż nie bardzo rozumiał swój obecny stan ducha.
Na samą myśl o Aurelii zalewało go współczucie i dziwne ciepło.
Dlaczego ona jest taka wzruszająca?!
Ot i zagadka.
A Konrad lubił zagadki.
Odstawił rozpoczętą główkę. Wytarł ręce. Zadzwonił do informacji PKP i uzyskał wiadomość, że najbliższy pociąg do Pobiedzisk odchodzi za kwadrans.
Była dziewiąta rano, dzień pogodny, wiatr szalał w koronach lip i huśtał różowe kule późnych piwonii, a babcia chodziła po kuchni ubrana odświętnie, w popielatą suknię z białym kołnierzykiem, ze sznurem korali na szyi. Miały pójść do kościoła na dziesiątą i Aurelia szczotkowała właśnie swoją czarną, wełnianą sukienkę.
Przedtem długo się myła w wielkiej blaszanej miednicy, którą babcia przydzieliła jej wczoraj wraz z płóciennym ręcznikiem, szczoteczką do zębów i dużą kostką białego mydła, pachnącego rumiankiem. Nie było tu takiej prawdziwej łazienki, do klitki z w.c. wchodziło się z korytarza, jeszcze za kuchennymi drzwiami. A myć się można było w oddzielonej zasłonką częścią kuchni. Trochę to było krępujące. Aurelia wstydziła się rozbierać, bo wczoraj wieczorem, kiedy myła głowę, babcia wtargnęła za zasłonkę z dzbanem ciepłej wody i najspokojniej spłukała jej włosy, nie zważając na to, że Aurelia stoi na wpół goła. Mamusia nigdy nie wchodziła do łazienki, co najwyżej podawała ręcznik przez uchylone drzwi. Tymczasem, jak się okazało, u babci nie było czym się przejmować - wszystko było naturalne, ludzkie, traktowane szorstko i serdecznie zarazem.
Umyta, uczesana i ubrana Aurelia zjawiła się w kuchni, wywołując aprobujące mruczenie Felusia, i zaraz dostała kubek gorącej kawy z mlekiem oraz grubą pajdę chleba z masłem i powidłami śliwkowymi.
Za kwadrans dziesiąta szły już uroczyście na ukos przez Rynek.
Przechodnie, dążący w tę samą, co one, stronę lub wracający z kościoła, kłaniali się babci z szacunkiem i sympatią, a ona z dumą odpowiadała na pytania:
- Tak, wnuczka - mówiła. - Tak, tak, córka Eugeniusza. Przyjechała na wakacje.
Przed kościołem, podobnie jak w mieście, stały samochody, ale też i kilkanaście rowerów, którym to środkiem lokomocji posługiwano się tu najchętniej. Solenni właściciele garniturów oraz poważne matrony w odświętnych sukniach i koralikach zajeżdżały z fasonem na swych wagantach czy wigrach, zsiadały, strzepywały spódniczki i ustawiały swe pojazdy na specjalnych żelaznych stojakach albo i wprost pod murami kościoła.
Babcia miała swoje miejsce w ławce, jak już wcześniej wyjaśniła wnuczce - blisko ołtarza. Aurelia zmieściła się pomiędzy babcią a jej stałą sąsiadką, z którą wymieniły ceremonialne ukłony.
O dziesiątej kościół był już wypchany po brzegi, a Aurelia obejrzała bardzo piękny fresk na plafonie i przepięknie rzeźbioną drewnianą kazalnicę barokową. Zagrzmiały organy, zadźwięczały srebrzyście dzwonki i zażywny ksiądz proboszcz wszedł dostojnie w towarzystwie ministrantów.
- Dzisiejsza msza święta odprawia się za spokój duszy Ewy Jedwabińskiej, w pierwszą rocznicę śmierci - usłyszała nagle Aurelia i struchlała w swojej ławce, przejęta wzruszeniem, tak silnym, że odbierało dech.
Spojrzała odruchowo na babcię.
Tak, tak, wszystko musi być jak trzeba - mówiła jej zadowolona mina. Profil babci obrysowany był cienką linią światła, usta uśmiechały się leciutko.
Wyczuła wzrok Aurelii, odwróciła się do niej i kiwnęła głową. A potem ciepłą dłonią pogłaskała jej rękę.
I było to takie uczucie, jakby niespodziewanie pogłaskała nie rękę, a serce Aurelii Jedwabińskiej.
Z ciężką torbą, z aparatem fotograficznym przewieszonym przez ramię, Konrad wysiadł z żółto - niebieskiego pociągu elektrycznego i - zdezorientowany - rozglądał się po nie znanym dworcu w Pobiedziskach. Był to staroświecki budynek z długim daszkiem, zachodzącym na peron. Po przeciwnej stronie torów widniały usypane z jakiejś białej substancji pagórki i nieczynny już transporter.
Huta szkła z wysokim kominem i brzydkimi halami zamykała perspektywę po drugiej stronie szosy. Którędy tu do miasta?
Zapytał o to w kasie biletowej. Okazało się, że do właściwych Pobiedzisk jest jeszcze kawałek drogi, ulica pięła się pod górę, a potem gwałtownie skręcała i - znów lekko pod górę - prowadziła prosto jak strzelił ku Rynkowi.
Obce miasta, obce miejsca, i to w niedzielę, mają w sobie tyle melancholii, że i w normalnym nastroju Konrad byłby ją odczuł. A dziś w dodatku jego nastrój był bardzo szczególny.
Im dłużej szedł, tym bardziej mu było głupio.
Czuł się obco.
I właściwie... Co sobie pomyśli Aurelia?
A jej babcia?... Uff.
Coś się zmieniło w sytuacji, coś się naprawdę zmieniło. W piątek, kiedy żegnał się z Aurelią, mógł sobie beztrosko obiecywać, że jeszcze wpadnie - i było to najzupełniej zrozumiałe i naturalne.
Dziś - już nie. Co się stało pomiędzy piątkiem a niedzielą?
Nic.
Nie licząc tego momentu, kiedy rzeźbił główkę lalki.
Czy jest możliwe, żeby jeden moment zadumy, całkowicie zresztą bezprzedmiotowej, mógł zmienić aż tyle?
Speszony, dziwiąc się sam sobie, Konrad dotarł prosto przed biały domek babci Jedwabińskiej.
Pełen wahań i obaw, zdenerwowany, wszedł do białej sieni, u wylotu której, jak impresjonistyczny obraz w ciemnej ramie, lśnił złotem i zielenią inkrustowaną kwiatami - ogródek. Pachniało pastą do podłóg i woskiem. Chłodny przeciąg zatrzasnął drzwi za plecami Konrada, te od ulicy.
Na pukanie do drzwi nie odpowiedział nikt. Cisza.
No i co teraz? - omal nie rozpłakał się ze złości i dziwnego upokorzenia.
Co on ma teraz zrobić?!
Czekać pokornie pod drzwiami?
Była za pięć dziesiąta. Może są w ogródku?
Poszedł chłodnym korytarzem w poprzek budynku. Bielone, czyste ściany pachniały wapnem, ze dworu zawiało aromatem kwitnących lip.
Ogródek był trójkątny, nieduży, najdłuższym bokiem przylegał do białego muru otaczającego kościółek, drugi bok oddzielała od ulicy siatka druciana, obrośnięta bujnie dzikim winem. Równiutkie zagonki, pracowicie obsadzone warzywami, pyszniły się zwartymi głowami zielonej i modrej kapusty, kitami naci marchwi i pietruszki oraz wysokimi, dorodnymi baldaszkami kopru. Przy rabatce z cyniami i aksamitkami stała śmieszna drewniana ławeczka, wykonana z deski i dwóch grubych, okrągłych kloców. Usiadł sobie na niej, przyglądając się uważnie starej pompie, która przy końcu esowatej dźwigni miała błyszczącą kulę.
Czekał i czekał. One pewnie poszły do kościoła. Wśród gałęzi lip pohukiwały gołębie, mały, szary ptak sfrunął leciutko na wygracowaną ścieżkę i podskakiwał teraz bez wysiłku, beztrosko i zupełnie bez celu.
Konrad położył się na wznak na twardej desce, zginając nogi w kolanach pod kątem prostym. Słońce zajrzało mu w twarz z przeraźliwą szczerością, aż zamknął oczy. Leżał tak przez chwilę, bez ruchu, z twarzą oblaną jasnym żarem, z powiekami rozświetlonymi jasną purpurą, pełną przezroczystych, szybko wirujących drobin.
A potem po prostu zasnął.
W tłumie ludzi wychodzących z kościoła babcia natknęła się na miłą panią o jasnym koku przetykanym siwizną: stała z wysokim chłopakiem obok kamiennej skarpy i zatrzymała babcię powitaniem oraz pytaniem o jakąś bluzkę.
- Już skrojona, pani Zdzisiu - odpowiedziała babcia i przedstawiła jej z dumą Aurelię: - Moja wnuczka.
Pani Zdzisia spojrzała miłymi oczami koloru kasztanów i uśmiechnęła się, a zmarszczki ułożyły się na szczytach jej policzków jak promieniste wachlarzyki. Wydawało się, że uśmiechowi sprzyjają wszystkie mięśnie jej twarzy. Aurelia polubiła ją natychmiast i tak gwałtownie, że prawie miała ochotę rzucić się jej na szyję.
- Jaka ty jesteś podobna do babci! - powiedziała z sympatią pani Zdzisia. - Bardzo lubię twoją babcię, wiesz? - uścisnęła rękę Aurelii i dodała: - A to mój syn, Artur.
- Cześć - powiedział obojętnie chłopak, zasuwając zamek płóciennej kurtki. Aurelia wyciągnęła do niego rękę, ale on tego nie zauważył, więc schowała ją, zakłopotana, za siebie. Pomyślała, że ta sympatyczna pani ma niesympatycznego syna.
- Przywitajże się, Artur - skarciła go matka, a on łypnął spode łba, mruknął:
- Cześć, no, cześć - i chwyciwszy jej rękę, uścisnął boleśnie.
- To chyba o tobie tyle nam opowiadała żona Maćka? - spytała życzliwie pani Zdzisia.
Szok. Aurelia aż się wyprężyła, jakby ją przeszył prąd elektryczny.
- Maćka? - powtórzyła z przerażeniem.
Pani Zdzisia zaśmiała się na widok jej miny.
- Jestem jego siostrą - wyjaśniła. Ogorzałkówna z domu. Mieszkamy tu, w Rynku, nad piekarnią. Wpadnij do nas z babcią na herbatkę.
Wpadniesz?
- Tak, dziękuję - wyszeptała Aurelia, a Artur zerknął na nią i zrobił odpychającą minę. Był wysoki, mocno zbudowany, twarz miał jak Elvis Presley, natomiast włosy bardzo jasne. Jak Maciek.
- No, to co? Dziś pod wieczór? - zaproponowała pani Zdzisia. - Twoja babcia wybiera się do mnie z przymiarką.
- Przyjdziemy razem - obiecała babcia. - Zobaczy pani bluzeczkę, istne cacuszko wyszło. Powiadam pani: cacuszko!
To był drugi z tych szeregowych domków, bardzo porządnie wykończony, dachóweczka położona aż miło, zgrabny płocik, świeży tynk i ciemna stolarka, jak to teraz w modzie. Pan Jankowiak aż się trochę zawahał, nim zadzwonił do drzwi, wieńczących cztery betonowe schodki ganku. Więc to tu mieszka ta córka nauczycielki?
No, no. Widocznie ojcu nieźle się powodzi.
Drzwi otworzyła mu przystojna brunetka z papierosem, ubrana jak do wyjścia i pan Jankowiak z miejsca się do niej uprzedził. Bardzo mu się nie podobało, jak kobiety paliły. Uważał, że kobieta z papierosem wygląda jakoś agresywnie, jakby chciała koniecznie i na siłę coś udowodnić.
- Dzień dobry - powiedział z zakłopotaniem, unikając patrzenia na jej rękę z lakierowanymi pazurkami i dymiącym papierosem. - Ja do pana Jedwabińskiego Eugeniusza.
- Proszę - powiedziała obojętnie, omiatając go wzrokiem - od wyczyszczonych starannie, wielekroć zelowanych półbutów, poprzez niedzielny, nie pierwszej młodości garnitur, aż po czubek głowy z resztką siwych włosów. - Eugeniusz! - krzyknęła dosyć niemiło.
Poczekała, aż Eugeniusz zejdzie z góry (szedł powoli, gniewnie stąpając), wsadziła papierosa w zęby i wyszła z domu, zabierając gwałtownie torebkę. Do Eugeniusza - ani słowa. Oho. Wyglądało na to, że się właśnie pokłócili i teraz ona na złość jemu wychodzi.
Wsiadła do czerwonego samochodu - pojechała z rykiem. Pan Jankowiak popatrzał za nią, starannie zamknął drzwi i zwrócił się do Jedwabińskiego, który był krępym, barczystym i niezbyt wysokim facetem o krótkich nogach i czerwonawej twarzy. Nad czarnymi kropkami oczu przecinały tę twarz grube czarne brwi.
- Przepraszam za najście - rzekł grzecznie pan Jankowiak. - Czy tu mieszka Aurelia Jedwabińska?
Ojciec Aurelii Jedwabińskiej poczerwieniał mocniej i zacisnął usta, po czym rozejrzał się po hallu, jakby widział to miejsce po raz pierwszy w życiu. Obleciał spojrzeniem ściany, okno i podłogę.
- Tak, tu - odpowiedział jakoś bezmyślnie i nagle zaprosił pana Jankowiaka, by usiadł. I pierwszy zajął miejsce na czarnej kanapie przy stole ze szklanym blatem i jakąś kwitnącą rośliną egzotyczną.
Usztywniony, uśmiechnął się zaciśniętymi ustami.
Pan Jankowiak uniósł brwi, chrząknął, przysunął sobie plecione krzesełko i usiadł po drugiej stronie stołu.
- Jestem ze szkoły - powiedział. - Moje nazwisko Jankowiak.
Zza rośliny, obsypanej burzą białych kwiatków, trafiło go roztargnione spojrzenie.
- Tak?.
- Jestem woźnym - dodał pan Jankowiak, poprawiając się na krześle.
Wydobył portfel z wewnętrznej kieszeni marynarki. - Znalazłem to na oknie, córka zapomniała zabrać po zakończeniu roku.
- Tak? - usłyszał.
Podał Jedwabińskiemu pomięty arkusik i ze zdumieniem patrzał, jak go to świadectwo nic zupełnie nie obchodzi. Nic dziwnego, że dzieciak zapomniał zabrać je z okna; dokument był tu nikomu niepotrzebny. Nie do wiary. Świadectwo z samych piątek!
- Panie - nie wytrzymał. - Nic pana nie obchodzi, jakie córka ma stopnie? - U nich w domu, kiedy Anitka przychodziła ze świadectwem, wszyscy oglądali je po pięć razy, wołali sąsiadów, żeby się pochwalić, Hela ściskała małą i taka z niej była dumna. I zawsze na koniec roku był tort z truskawkami i galaretką.
Jedwabiński potrząsnął głową, jak koń, który odgania muchę.
- Proszę? - spytał i pan Jankowiak zrozumiał, że ten człowiek przez cały czas myśli o czymś zupełnie innym. - Świadectwo?
Popatrzał na kartkę.
- Ach, tak. Świadectwo. Przepraszam pana. Zamyśliłem się.
Popatrzałem rano na kalendarz - i to jest rocznica śmierci mojej byłej żony.
O, do licha - pomyślał woźny. Odchrząknął.
- Znałem nieboszczkę : oznajmił. - Jak mówię, jestem woźnym w liceum Żeromskiego.
Ha! Facet najwyraźniej dopiero teraz naprawdę go zauważył! Czarne oczka zza kwitnącej rośliny spojrzały z nagłą ostrością.
- Ach, tak - powiedział Jedwabiński. - Znał ją pan. Wie pan, ja naprawdę nie wiedziałem, że ona choruje.
Pan Jankowiak odchrząknął z zakłopotaniem.
- Nic nie wiedziałem - ciągnął pan Jedwabiński, patrząc niewidzącym wzrokiem w przestrzeń. - Wie pan, jak to jest w małżeństwie. Czasami ma się po prostu dość i...
No, coś podobnego - pomyślał z oburzeniem pan Jankowiak. Nie, nie zmilczy. Powie mu coś do słuchu.
Ale nie powiedział. Jedwabiński w ogóle go nie zauważał.
Podrygiwał nogą i zaplatał mocno palce rąk.
- Była niesamowicie nerwowa, kłębek nerwów, wie pan. Uciekałem z domu, wie pan, aż wreszcie się wyprowadziłem do... no, tutaj - pan Jedwabiński zatoczył ręką wokół siebie, a jego wzrok wyraził to samo zdziwienie, co przedtem. Jakby się zastanawiał, co on tu właściwie robi. - Pomógłbym jej przecież... ale ona nie chciała.
Była przeraźliwie ambitna. Chorobliwie. Oczywiście, zrobiła to specjalnie po to, żebym teraz miał wyrzuty sumienia. I jak ja wyglądam w oczach znajomych? Jak potwór. To właśnie był jej cel.
Pan Jankowiak się żachnął.
- Tak! Taka ona była, proszę pana.
- Znałem ją - rzekł woźny, hamując wzburzenie. - Raz mi tu płakała, o tu, na ramieniu. To była nieszczęśliwa kobieta. Niech pan tak o niej... nie mówi.
- Ona mi w pewnym sensie zmarnowała życie! - powiedział gwałtownie Jedwabiński, bębniąc palcami po szklanym blacie. - Zresztą, w pewnym sensie - ja jej też. Ale czy człowiek jest winien czemuś takiemu? To jest los, przeznaczenie, fatum. Przecież nikt nie może przewidzieć, kiedy się żeni, że to się skończy tragedią.
- Przewidzieć nigdy nie można - zgodził się pan Jankowiak. - Co to, to nie. Jak by się człowiek nie starał - nic nie poradzi.
Jedwabiński zapalił papierosa.
- A nasza córka - powiedział - to nigdy nie było normalne, wesołe dziecko. Jak pan myśli, dlaczego?
Pan Jankowiak ani myślał odpowiadać. Zastanawiał się, w którym momencie rozmowy będzie mu wypadało wstać i wyjść.
- Była fatalną matką! - skarżył się Jedwabiński. - Zero radości życia. Chodzący stres.
- Każda matka jest dobra! - wyraził swą opinię wzburzony pan Jankowiak. - Niech pan tak nawet nie mówi! I to o nieboszczce - spojrzał na Jedwabińskiego z naganą.
- Nie, proszę pana, nie każda matka jest dobra! - krzyknął tamten.
- Może pan ma inne doświadczenia życiowe i ja ich panu zazdroszczę. Ale niech mi pan wierzy - nie każda! Moja matka do dziś mnie nie rozumie, proszę pana, neguje każdą moją decyzję, proszę pana, powiem panu więcej - ona mnie za wszystko potępia!
O, Boże kochany, ale się facet szybko rozkleja - pomyślał pan Jankowiak, obserwując, jak oczy jego rozmówcy czerwienieją i wilgotnieją. Miał już tego naprawdę dosyć. Przyszedł tu po to, żeby zobaczyć małą i oddać jej świadectwo, a nie po to, żeby oglądać podobne popisy.
- Czy Aurelia jest w domu? - spytał wstając.
Jedwabiński spojrzał na niego z wściekłością tymi zaczerwienionymi oczami i wrzasnął jak wariat:
- Nie!!! Właśnie, że jej nie ma!!! Rocznica śmierci, myślałem, że pójdziemy razem na cmentarz i wreszcie porozmawiamy jak człowiek z człowiekiem - a moja córka gdzie jest, jak pan myśli?! Pojechała do mojej matki! Do Pobiedzisk!
No, faktycznie, straszna zbrodnia - pomyślał rozgniewany pan Jankowiak.
- Pójdę już - powiedział, zmierzając do wyjścia. - Przepraszam, że tak przeszkodziłem przy niedzieli. - Otworzył drzwi, świadectwo sfrunęło nagle ze stołu i zlądowało koło jego buta, więc podniósł je i przez chwilę trzymał w palcach, patrząc na równy szereg piątek. - Zabiorę je - powiedział nagle. - Oddam do rąk własnych, może będzie okazja.
Jedwabiński nawet go nie słuchał. Głośno wycierał nos.
- Do widzenia - powiedział woźny i wyszedł. Boże kochany, dawno już nie czuł takiego niesmaku i żalu.
Babcia Jedwabińska znalazła Konrada dopiero około pierwszej, kiedy udała się do ogródka po sałatę i koperek do zupy.
- A to znów co?! - plasnęła rękami. - Co ty tu robisz, miglancu jeden?
Konrad podniósł się z ławki, nieprzytomny od słońca, prawie oślepiony. Siedział z wyciągniętymi nogami, lekko rozkraczony, z potarganą grzywką i z rękami zwisającymi jak u szympansa.
- Wyglądasz jak półtora nieszczęścia! - zakrzyknęła babcia. - Orelka, czyś ty widziała, kto tu siedzi?! - Aurelia, zaniepokojona jej okrzykami, wyjrzała przez okno sypialni. - Przecież ty już jesteś na wpół usmażony, ciekawa jestem, co to będzie dalej!
Jazda, wstawaj, idziemy do kuchni, ochłoń chociaż trochę, a ja ci posmaruję buzię olejem!
Buzię! - popychany przez nią, zdegustowany i zawstydzony, Konrad wstał i podniósł swoją torbę. W głowie mu huczało, przed oczami latały ogniste kręgi i czarne płatki. Zatoczył się lekko, więc babcia podtrzymała go tą ręką, w której dzierżyła zielone piórka koperku. Poszedł za nią w poczuciu klęski.
Na jego widok Aurelia parsknęła krótkim śmiechem. Niezbyt grzecznie to wypadło, mogłaby się, doprawdy, powstrzymać od odruchowych przejawów wesołości na widok cudzej niedoli. Czuł się okropnie. Okropnie.
Potraktowany jak dziecko, obmyty, poklepany i nasmarowany zwykłym, brzydko pachnącym olejem rzepakowym, Konrad został wreszcie usadzony za stołem i zmuszony do zjedzenia zupy jarzynowej oraz naleśników z mięsem i doprawionej śmietaną sałaty. Owszem - bardzo mu to wszystko smakowało, ale na Aurelię nie spojrzał ani razu.
Jadł, nadąsany, w milczeniu, dopiero przy kompocie z agrestu zdał sobie sprawę, że jest chyba nieuprzejmy, więc zaczął rozmawiać z panią domu. Zapytał, czyje to zdjęcie wisi na ścianie pokoju - bo z okazji niedzieli nie jedli dziś w kuchni. Zdjęcie, oprawione w gładką, czarną ramkę, przedstawiało uroczystą parę małżeńską: potężne, wąsate chłopisko trzymało za rękę ciemnowłosą pannę młodą o świdrującym spojrzeniu.
- Moi rodzice - objaśniła babcia, zbierając talerze i oddając je do rąk Aurelii, która miała odnieść je do kuchni. - Zdjęć nie mam zbyt dużo - dodała. - Czasy były trudne, jak miałam tyle lat co ty, to pasałam krowy. Gdzie by tam kto robił dzieciakom tyle zdjęć, co dzisiaj! Do fotografa to się szło z okazji ślubu albo chrztu. Potem przyszła wojna, po wojnie - znów bieda, a zresztą, po co komu zdjęcia. No, ale coś tam mam w moim albumie, zaraz wam pokażę. - To mówiąc, babcia żywo wstała i energicznie wysunęła szufladę komody. Pod bielutkimi, wyprasowanymi obrusami leżał stary, oprawiony w skórę album na fotografie. Babcia wydobyła go z pewnym trudem, co wskazywało, że niezbyt często go wyjmowała.
Zasiadła za stołem, zgarnąwszy z niego przedtem okruszki. - No, chodźcie - powiedziała. - Orelka, podaj mi okulary.
Nie, nie te. Te drugie. - Posadziła ich oboje po swych obu stronach, rozłożyła album na stole i otworzyła na pierwszej stronicy. Kartki albumu wykonano z mięsistego kartonu w kolorze grafitu. Staroświeckie narożniki z czarnego celuloidu obejmowały rożki każdej fotografii. Album otwierało inne zdjęcie ślubne tej samej uroczystej pary. Nowożeńcy, stykając się skroniami, wpatrywali się z zakłopotaniem w tego kogoś, kto, niewidoczny już na wieki, zapalał magnezję i wołał: Uwaga! Pstryk!
Na następnej stronie ta sama para dumnie prezentowała niemowlę w czepeczku i długiej sukience. Dziecko miało okrągłe czarne oczka i duże, szerokie usta.
- To ja - powiedziała babcia, wskazując dokładnie palcem, którą osobę ma na myśli. - Istna ropucha, no nie?
Kolejne zdjęcia pochodziły z kolejnych chrzcin - babcia Marta miała jeszcze troje rodzeństwa - aż wreszcie pojawiła się fotografia murowanego budynku, na którego schodkach ustawiono gromadkę bosych wiejskich dzieci. W centrum grupy stała roześmiana od ucha do ucha czarnula o dużych rękach i stopach. Zadowolona, ujmowała się pod boki. Ta sama dziewczynka, tylko już starsza, tkwiła pośród panienek w mundurkach z marynarskimi kołnierzami.
Podpis informował, że jest rok 1939, w szkole gospodarczej dla dziewcząt.
- A potem już była wojna - powiedziała babcia odsłaniając następną kartkę, pośrodku której przyklejono nieduże zdjęcie wesołego chłopaka o szczerym uśmiechu, mocnej szczęce i garbatym nosie.
- Kto to? - spytał Konrad, mimo woli uśmiechając się do wizerunku młodego zucha.
- Józef Jedwabiński. Dziadek Orelki. - Babcia wygładziła palcem zdjęcie, które było zupełnie gładkie.
- Nigdy go nie widziałam. Jaki miły! - zauważyła Aurelia.
- Niemcy go zabrali na roboty. I już nie wrócił - powiedziała spokojnie babcia. - Nigdy się nawet nie dowiedział, że ma syna.
Przewróciła powoli kartkę.
- O, popatrz - powiedziała. - Tu jest nareszcie twój tata.
Pierwsze zdjęcie w życiu zrobili mu w ochronce, na choince noworocznej. Popatrz, jaki mizerny, bidula. Dopiero wstał po wietrznej ospie.
Przyszły docent Jedwabiński, przyszły ojciec Aurelii, siedział przy długim stole, pośród rzędów innych dzieci i zapłakanym spojrzeniem spotykał obiektyw. W jednej ręce trzymał obtłuczony emaliowany kubek, w drugiej - nadgryzionego pączka. Za jego plecami, na choince, wisiały wycięte z papieru gołąbki pokoju i liczne papierowe szóstki.
- To oznaczało, że wszyscy popierają plan sześcioletni - wyjaśniła babcia. - Na czubku choinki - nie widać tu tego, ale tak było, naprawdę - wisiała czerwona gwiazda! - tu babcia zaśmiała się drwiąco, po czym westchnęła: - Nie miał on wesoło, oj nie... Ja pracowałam na kolei, przy rozładunku wagonów, potem zostałam kucharką w stołówce pracowniczej. Najmowałam się też do prania, a on, bidula, albo u sąsiadek, albo w ogródku sam siedział. No, ale potem nam się polepszyło, skończyłam kurs kroju i szycia, zaczęłam lepiej zarabiać. Dzieciak przytył, okrzepł, poszedł do szkoły... - babcia z dumą ilustrowała opowieść kolejnymi stronicami albumu. - Potem skończył liceum, a na studia to go posłałam do Poznania! - potoczyła po nich dumnym spojrzeniem. - No i wreszcie - ożenił się.
O, tak. Aurelia znała to zdjęcie. Leżało w szufladzie biurka w pokoju mamusi. Ojciec poważny, ubrany w czarny garnitur, prawie niepodobny do siebie, bo szczupły i z wąsem. Mamusia w białym kostiumie i kapelusiku, jak zwykle ładna, jak zwykle zdenerwowana, wpatrywała się wyniośle w obiektyw, ale Aurelia wiedziała, co się zawsze kryło pod tą wyniosłością: strach.
Teraz pojawiło się jej, Aurelii, zdjęcie. Leżała na kocyku, podobna do smutnej małpki. Mamusia siedziała obok, z tym samym wyniosłym spojrzeniem, usta miała lekko skrzywione, jakby zbierało się jej na płacz. Biedna. Biedna. Gdzie ty jesteś teraz? Mamusiu!
- O, a tu już z ciebie spora pannica - babcia szybko przewróciła kartkę albumu i oparła dłoń na jej ramieniu. W ogródku, na tle kościelnego muru, wśród drzew niższych niż obecnie, siedzieli na ławce babcia i ojciec - każde z nich trzymało rączkę pięcioletniej Aurelii.
- I koniec - powiedziała energicznie babcia, zamykając z trzaskiem album, a Konrad, zdumiony, koniecznie chciał wiedzieć, dlaczego nie ma tam jej zdjęć i czy to być może, że nikt nie fotografował takiej pięknej twarzy.
- Pięknej! - babcia prychnęła śmiechem. - Chłopyszku, brzydka jestem i stara, szkoda filmu na mnie! - zaśmiewała się do rozpuku, a Konrad, nie zważając na nic, porwał swojego kodaka i szybko nim trzaskał, obchodząc ją ze wszystkich stron i starannie dobierając ujęcia.
Tymczasem Aurelia otworzyła raz jeszcze album - na tej stronie, gdzie było zdjęcie jej dziadka. Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w fotografię wesołej, szczerej twarzy o jasnym czole. Zdawało się jej, że odnajduje w tej twarzy podobieństwo do rysów własnego ojca. Kryło się chyba w kształcie nosa i podbródka, i może w ogóle byłoby łatwiejsze do uchwycenia, gdyby mogła sobie wyobrazić ojca z wyrazem szczerej wesołości. Ale nie mogła.
Nigdy go takim nie widziała.
Gabriela miała problem. Urlop mogła wziąć dopiero po okresie egzaminów wstępnych, a tu pogoda - dotąd zimna i deszczowa odmieniła się nagle z końcem czerwca. Należałoby dokądś wysłać Pyzę i Tygryska, lecz, po pierwsze - nie było dokąd, a po drugie - nie było z kim. Gdyby nawet Grzegorz nie był, jak ona, pracownikiem naukowym uniwersytetu i tak nie mogłaby sobie wyobrazić, żeby pozostawiony na łonie natury wraz z pasierbicami - nie doprowadził do jakiejś katastrofy. Smarkate ignorowały wszystkie jego polecenia, nie z jakiejś niechęci - przeciwnie - dość łatwo Grzesia zaakceptowały. Po prostu: Grześ, matematyk, pogrążony po uszy w pracy naukowej, nie był w stanie niczego wyegzekwować od dwu istot o osobowościach tak bujnych i giętkich.
Po kilku podejściach przestał, biedak, nawet próbować. Gabrysia też zaniechała prób zainteresowania córek swym wybrańcem. Żyły sobie spokojniutko obok Grzegorza i kto wie, czy to przypadkiem nie instynkt podpowiedział obu stronom najlepsze rozwiązanie.
Zaistniał niepisany pakt o nieagresji, więcej - obie strony poszły na pełną tolerancję. Z tego jednakże wynikło parę niedogodności dla Gabrieli osobiście, a jedną z nich była okoliczność, że nie było z kim wysłać dzieci z miasta.
Rodzice i Markowie wyjechali, Patrycja tonęła po uszy w romansie z tym sympatycznym Baltoną, a Natalia też najwyraźniej w czymś tonęła, ale wybitnie skąpiła szczegółów. Ostatnio oświadczyła, że wyjeżdża na obóz żeglarski na Mazury (w ubiegłym roku skończyła kurs i uzyskała stopień sternika), zaś głos mężczyzny, który już dwa razy dzwonił - nie przedstawiając się - w sprawie tego obozu, był miły, ciepły, z nutkami humoru. Kiedy Gabriela z czysto siostrzanej, niewinnej ciekawości spytała: - Kto mówi? - usłyszała w odpowiedzi: - O, przepraszam. Antoni Ptaszkowski. - Z drobnych napomknień Natalii wynikało, że jeśli ktoś się nie ożenił do trzydziestego roku życia, to wcale nie oznacza, że coś z nim jest nie tak, tylko że po prostu pilnie studiował, uczestniczył w międzynarodowych regatach i rejsach, toteż nie miał czasu myśleć o zakładaniu rodziny.
- Aha - mawiała w takich przypadkach Gabrysia i udawała, że podobne mimowolne przecieki przyjmuje z obojętnym spokojem.
Ciekawa była tylko, czy i kiedy ów tajemniczy żeglarz, zawracający głowę Natalii już od roku, znajdzie czas i ochotę, by zaprezentować się jej rodzinie.
Tak czy inaczej, Natalia wyjeżdżała, Patrycja demonstrowała pełną duchową absencję, a Grzegorz - jeśli tylko nie był w pracy - siedział przy komputerze dzień i noc. Gabrysia spróbowała poprosić o pomoc Elkę, córkę Grzesia, świetną i miłą dziewczynę - ale i Elka znalazła dla dzieci tylko dwa dni przed wyjazdem do Wiednia z dziadkiem Metodym.
Gdybyż choć padało! - ale taka słoneczna pogoda wywabiała dziewczynki na powietrze i nic na to nie można było poradzić.
Podwórko należące do kamienicy przy Roosevelta 5 nie należało do najbezpieczniejszych, a co najgorsze - otwarte z obu boków, z wyjściami wprost na ulicę, kusiło do spontanicznych eskapad.
Daremnie Gabrysia wymyślała sobie od nadopiekuńczych kwok - żadne rozsądne argumenty nie były dla niej pociechą. Bała się o córki - i już. Przez pół dnia, w pracy, mogła myśleć tylko o tym, co się dzieje z jej pociechami, zaś natychmiast po pracy wybiegała z Collegium Novum, roztrącając kadrę naukową i studentów, po czym gnała co sił w nogach ku Roosevelta.
Niedziela była w związku z tym jej ulubionym dniem. Grzegorz siedział w domu i choć tylko okresowo odrywał się od komputera, by ją pocałować lub prosić o coś do zjedzenia, na przykład o obiad ciepło jego obecności promieniowało na całe mieszkanie, czuła je nawet w kuchni, ot, tak jak teraz. Właśnie kończyła przygotowywanie obiadu. Zupa z młodej kalarepki i groszku pachniała smakowicie, drożdżowe pyzy na parze zaczynały już rosnąć, a cielęcina, zarumieniona jak młode dziewczę, słała z piekarnika kuszące wonie - czas był już wielki nakrywać do stołu.
- Grzesiu! Obiad! - krzyknęła trochę przedwcześnie, by dać mu czas na to jego wieczne: - Już, już! Chwileczkę, zaraz kończę! - Otworzyła okno, by przewietrzyć - i ku swojemu najwyższemu zdumieniu ujrzała Pyzę i Tygryska. Maszerowały z dołu Roosevelta, od Poznańskiej, w towarzystwie starego mężczyzny, skądś jej znajomego. Na litość Boską, gdzież one łaziły?! Dosłownie przed pół godziną sprawdzała, jak się bawią na podwórzu. Musiała w tym celu wyjść na klatkę schodową i zerknąć przez okno z witrażykiem.
Bawiły się milutko na ławeczce, układały w wózku lalki, razem z tymi grzecznymi dziewczynkami od sąsiadów. Co to znów ma znaczyć, na Jowisza?
Och, i jaką srogą minę ma ten człowiek, a dziewczynki? - wielkie nieba, one coś przeskrobały, idą jak trusie, zwłaszcza Tygrysek ma twarz anioła, co oznacza oczywiście coś bardzo niedobrego.
Poczuła bolesny skurcz w głębi piersi, po czym zrobiło się jej gorąco. Rzuciła się otwierać drzwi - i, warując przy nich w trwodze, doczekała się rychło nadejścia całej trójki. - Dzień dobry - pospieszyła z uśmiechem, żeby jakoś srogiego gościa ułagodzić, lecz daremnie: pomiędzy kudłatymi brwiami widniała groźna zmarszczka, zjeżony wąs i surowe spojrzenie wyrażały naganę.
Och! - Gabrysia przypomniała sobie, gdzie ostatnio widziała te brwi i te wąsy: wczoraj w bramie Kreski. I - zaraz, zaraz... - skojarzenie było jeszcze dalsze i Gabrysia impulsywnie zadała pytanie:
- Przepraszam, czy pan przypadkiem nie pracował kiedyś w liceum Żeromskiego?
- Tak! I to nie przypadkiem - otrzymała surową odpowiedź.
- Pracuję tam nadal. Jestem woźnym. Jankowiak Bronisław.
Ach, tak, no pewnie, teraz sobie Gabrysia przypomniała. Ostatni rok przed maturą - Dmuchawiec i ESD, jakaś heca ze studniówką i woźny, który wszystkich o wszystko podejrzewał. To on wyrzucił kiedyś Janusza Pyziaka, czekającego na nią w korytarzu szkolnym, bo mu wyglądał na szpicla w cywilu! Cóż - chyba lepiej nie przypominać staruszkowi dawnych dobrych czasów...
- Przyprowadziłem pani córki - rzekł złowieszczo woźny.
- Och, widzę, ach, dziękuję panu serdecznie! - Gabriela odwlekała spodziewany cios.
- Czy pani wie, gdzie one były?! - huknął groźnie pan Jankowiak.
Gabrysia skapitulowała, bo jej krew uderzyła do głowy, po czym nagle z niej odpłynęła.
- Nie wiem... - wyznała bezradnie, spodziewając się najgorszego i czując, że pan Jankowiak już ją uznał za osobę niepoważną, wyrodną matkę i w ogóle monstrum. A tak ją mile wczoraj pochwalił za wychowanie dzieci! Rzuciła rozpaczliwe spojrzenie na Pyzę i Tygryska. Zareagowały po swojemu: Pyza uczciwie się zaczerwieniła i spuściła głowę, Tygrysek zaś odpowiedział spojrzeniem świetlistym, pełnym najczystszej niewinności. To było dopiero przerażające.
- Stały przed kościołem Dominikanów - oznajmił pan Jankowiak głosem grobowym - i zaczepiały ludzi.
- Proszę?... - jęknęła Gabrysia. - Ależ... to jakieś nieporozumienie. Myśmy były w kościele na dziewiątą...
- Ja byłem na wpół do pierwszej - rzekł woźny - i po mszy zobaczyłem, jak te dwie panny zaczepiają ludzi, wychodzących z kościoła. Wszystkim mówiły, że są z radia „S”, i pytały, co to jest cudzołóstwo.
- Och - powiedziała Gabrysia bardzo słabo.
- I kto jest za, a kto przeciw. Nagrywały odpowiedzi na magnetofon - dorzucił cierpko pan Jankowiak, wyciągając z kieszeni corpus delicti (Dowód rzeczowy). - Myślę, że powinna pani tego posłuchać.
Ale nie to jest najgorsze.
- Nie? - jęknęła Gabrysia.
- Nie to. One mi uciekły przez dwie jezdnie koło kościoła, i to na czerwonym świetle, w pełnym ruchu! Wyciągnąłem je w ostatniej chwili spod autobusu!
Gabrysia, ta silna, pogodna, zrównoważona, ta opoka, ta podpora całej rodziny, jej fundament i cement zarazem, zachwiała się w posadach i poczuła, że musi usiąść. Jeśli ona cokolwiek wiedziała o omdleniach - to chyba właśnie coś takiego jej groziło.
Nie mówiąc już ani słowa, macając ręką po ścianie, Gabriela przeszła pomiędzy regałami pełnymi książek - do kuchni. Tam usiadła na stołku i oparła się o stół łokciem, a ponieważ zupełnie nagle zimna, zielonkawa ściana nicości wyrosła jej przed oczami - w ostatnim przebłysku świadomości schyliła się opuszczając głowę niżej kolan.
Następnym jej wrażeniem było miłe ciepło, otaczające ją ze wszystkich stron. Otworzyła oczy - jak się okazało, znajdowała się na podłodze, a Grzegorz, przerażony aż miło, klęczał przy niej, kłując ją w szyję swą brodą, obejmując ją mocno ramionami i powtarzając w kółko:
- Gabrysiu, kochanie moje... ty zemdlałaś... moje złoto... co ja mam robić?
Gabriela miała ochotę przedłużyć nieco ten słodki moment słabości i prawdę mówiąc - każda inna kobieta na jej miejscu zamknęłaby znów oczy, by posłuchać tych trwożnych nawoływań ukochanego i jeszcze trochę go postraszyć - ale to nie było w stylu Gabrysi. I tak musiałaby, zresztą, powiedzieć Grzesiowi, co on ma robić.
Zamrugała oczami, by pozbyć się podwójnego widzenia.
- Oj, Grzesiu, kłujesz - powiedziała rzeczowo i klepnąwszy ukochanego w łopatkę, zabrała się do wstawania. Nogi miała jeszcze miękkie w kolanach, ale ogólnie czuła się nie najgorzej. Grzegorz wciąż klęczał przed nią, widziała z bliska jego oczy za połyskującymi szkłami i czuła miły zapach jego wody kolońskiej.
Przytrzymał ją w pasie, gdy podnosiła się na klęczki. Gabrysia oparła się czołem o jego czoło, usiłując opanować zawroty głowy.
- Zemdlałam po raz pierwszy w życiu! - mruknęła z niezadowoleniem.
- Przy tamtych nie mdlałam.
Grzegorz nagle odsunął się, by spojrzeć jej w twarz.
- Co mówisz?
Niespodziewanie Gabrysia zaczęła się śmiać - najpierw cicho, potem coraz głośniej, bo od śmiechu zawsze przybywało jej sił.
- Oj, Grzesiu... - śmiała się. - Ojej... - i pocałowała go w to mądre czoło. - Ja ci to chciałam inaczej oznajmić, wiesz? Przy świecach. Ale mnie zawsze wszystko wychodzi tak beznadziejnie prozaicznie... - wybuchnęła śmiechem na nowo, a Grzegorz objął jej twarz obiema dłońmi i też się zaśmiał, patrząc jej w oczy.
- Gabrysiu, ale co oznajmić, co oznajmić? - spytał, wciąż się śmiejąc.
Gabriela objęła go za szyję, znów pocałowała.
- Że będziemy mieli DZIECKO!!! - wymamrotała mu w policzek i wcale nie musiała patrzeć na jego twarz, żeby wiedzieć, jak bardzo się ucieszył: ramiona wokół niej zacisnęły się mocno i ostrożnie zarazem, a ciepły oddech, łaskoczący ją w ucho, przyspieszył:
Grzegorz śmiał się - cicho, długo i szczęśliwie.
Oni chyba w ogóle o nim zapomnieli! - obejmowali się i całowali, wybuchając co chwila śmiechem, i to w dodatku przez cały czas na podłodze, w kuchni, oboje na kolanach, jak para wariatów. Dorośli ludzie i - pomyślał ze zgorszeniem pan Jankowiak, ale nagle oczy mu zaszły mgłą, sam nie wiedział, czy ze wzruszenia tym, co właśnie widział, czy też z żalu za tym, co sam utracił. A może z jednego i z drugiego powodu. Dziewuszki, które przyłapał przed kościołem i przyprowadził tu z całą surowością, karcąc je i napominając po drodze, teraz jakby nigdy nic, przywarły do niego ufnie z obu stron, wpatrzone w matkę.
No, w końcu długo to nie trwało, dość szybko się pozbierali, i połapali, że przecież nie są tu sami. Blondynka energicznie wstała z podłogi, jej piegowate policzki znów nabrały koloru.
Dzielna kobita - pomyślał pan Jankowiak z uznaniem dla jej sportowego ducha. Spojrzała na niego i jej miły uśmiech trochę przygasł, przypomniała sobie, kim on jest i co tu robi - ale już skoczyły na nią dzieciaki, zaczęły ją obściskiwać, wykrzykiwać jedna przed drugą, wypytywać, czy naprawdę będzie miała dzidziusia i co zrobić, żeby to na pewno był braciszek. Już się na nie przestała gniewać, gdzie tam, ona nawet gniewać się nie zaczęła, co za beztroska kobieta, nie umie być surowa dla swoich dzieci!
Widział, że starała się przybrać poważną minę, ale jego tam nikt nie oszuka: smarkulom się upiecze, jak amen w pacierzu. Hm, nie chciałby krakać, ale mógłby od razu przepowiedzieć, że blondynka zwana Gabrysią będzie miała w przyszłości kłopoty, zwłaszcza z tą młodszą, która ma najwyraźniej niezłego diabełka za skórą. Przed kościołem to ona właśnie zaczepiała ludzi, taka była prawda. Ta grubsza, starsza, ciągnęła młodszą za kieckę, mitygowała, powinien był to matce powiedzieć. Wina tej starszej była praktycznie żadna i trochę się zagalopował, oskarżając obie. Zaimponowało mu zresztą, że starsza dziewczynka nie wykręca się od odpowiedzialności i nie prostuje zarzutu. Przyjęła winę na siebie - nie sypnęła siostry.
Ale sprawiedliwość musi być - pomyślał, wciąż stojąc koło drzwi kuchennych. Nie wiedział tylko, jak zacząć rozmowę na ten temat, żeby blondynka nie klapnęła znowu. W takim stanie kobiety reagują na byle co, szczególnie jeśli chodzi o dzieci.
Tymczasem zwlekał, nie wiedząc, jak zacząć, czując też, że właściwie powinien sobie pójść, bo blondynka nagle podbiegła do kuchenki wykrzykując na temat cielęciny i pyz. Zawahał się, nie wiedząc co zrobić, ruszył już w stronę drzwi, podczas gdy ona wykładała te pyzy na półmisek. I nagle zauważył, że były gotowane na kawałku bielutkiego płótna, owiązanego wokół garnka. Zagapił się na jej ręce, kiedy zdejmowała te pyzy, Boże wielki, robiła to takimi samymi ruchami jak Hela: chwytała pyzy szybko, leciutko, czubkami palców, bo parzyły - tak jest, prawidłowo, inaczej się nie da. Kto by użył do tego widelca, ten by podziobał pyzy. Już by nie były takie równiutkie i pulchne.
Musiał chyba za długo się gapić, bo pani Gabrysia nagle uśmiechnęła się do niego spod jasnej grzywki - tak, uśmiechnęła się tylko do niego! - i poprosiła go do stołu. Żachnął się, chciał, oczywiście, odmówić, bo niby z jakiej racji miałby się tu wpraszać na obiad, co ona sobie myśli - że on nie ma co jeść?! - A może już po nim widać, że sam jak palec, że nie ma mu kto ugotować takich pyz na niedzielny obiad? Już chciał ostro odpowiedzieć, że litości nie potrzebuje, otworzył nawet usta, ale ona znów się uśmiechnęła tak gościnnie, serdecznie, no i zapach pyz, ciepły, apetyczny, domowy połaskotał go w nos - i już po chwili pan Jankowiak znalazł się za stołem, ładnie nakrytym, z kwiatkami w wazoniku, a jakże, a pani Gabrysia z pomocą córeczek podawała mu obiad. Ten jej mąż siedział naprzeciwko przy stole i zamiast kobiecie coś pomóc, patrzał w nią tylko jak sroka w gnat, oka z niej nie spuszczał, gdzie by się nie ruszyła. Patrzał i mrugał gęsto, i co chwilę przełykał ślinę. Ale to chyba nie z głodu, bo nic facet nie je - pomyślał pan Jankowiak, przeżegnał się i zanurzył łyżkę w gęstej, zaciąganej śmietaną zupie z zielonym groszkiem i koperkiem. Czy to możliwe, że już trzy lata nie jadł takiej zupy?
Niewiele wyszło z planów artystycznych Konrada. Najpierw było to oglądanie zdjęć, potem pogawędki przy kawie i serniku, a kiedy on dojrzał wreszcie do działań twórczych, one dwie zaczęły się nagle przygotowywać do wyjścia. Chciał się żegnać, dziękować za gościnę, ale babcia oświadczyła, że powinien pójść z nimi, pozna sympatycznego chłopca i na pewno się zaprzyjaźnią, bo Arturek też się interesuje teatrem, gra ponadto na gitarze i dużo czyta.
- Pardon, ja nie pójdę, ja nie byłem zaproszony - rzekł sztywno Konrad, który przywiązywał wielką wagę do formalnej strony życia towarzyskiego. Duma nie pozwalała mu narażać się na ewentualne niezręczności, które mogłyby wyniknąć z faktu, iż przybył bez zapowiedzi.
Ale babcia Jedwabińska wybuchnęła na te słowa śmiechem homeryckim i oznajmiła, że tu są Pobiedziska, nie Belweder, zaproszeń specjalnych nie trzeba, ludzie wpadają do siebie po sąsiedzku i dobrze jest. I nawet nie chciała słyszeć o tym, że mógłby nie pójść z nimi. Na argumenty Konrada, że zaraz ma pociąg, babcia odpowiadała, że za półtorej godziny będzie miał następny i że czemu by nie miał pogadać sobie z Arturem i się zaprzyjaźnić.
Mogliby nawet pomyśleć o jakim wspólnym przedstawieniu, bo mama Artura, pani Zdzisia, pracuje w Domu Kultury, gdzie jest prawdziwa scena - i w tym miejscu Konrad faktycznie pękł, zasady swoje cisnął w kąt i postanowił, że idzie.
Nie bacząc na to, że ilekroć w życiu zapomniał o swych zasadach, zawsze tego żałował.
Nad piekarnię, na piętro, wchodziło się w intensywnym zapachu świeżego chleba, po schodach drewnianych, ciemnych i skrzypiących.
Babcia wyjaśniła, że całe to piętro należy do Ogorzałków. Było to bardzo wzruszające przeżycie - oglądać wnętrze domu, w którym malutki, jasnowłosy i dzielny Maciek gramolił się kiedyś po schodach, tupał po korytarzach, bawił się, uczył i dorastał, żeby wreszcie - stąd właśnie - wyjechać do Poznania.
Myślała tylko o nim, a przeżycie było tak silne, że pogubiła się w tym, co czuje. Kiedy weszli do dużego, jasnego pokoju, pełnego szaf, krzeseł, etażerek i obrazów, z wysokimi oknami przesłoniętymi do połowy pianą różowych pelargonii, Aurelii się zdawało, że w pokoju jest tłum i że wszyscy patrzą tylko na nią, widzą ją na wylot i dokładnie zdają sobie sprawę z tego, jak bardzo jest ona godna potępienia. Ona, która podkochuje się w jednym z Ogorzałków, i to w tym akurat, który jest mężem najwspanialszej dziewczyny na świecie - Kreski.
I ojcem trojga małych dzieci.
Ach, Kresko, Kreseczko - pomyślała Aurelia i poczuła się najpodlejszą ze zdrajczyń. Na myśl o Maćku także poczuła tęsknotę i wstyd. Niczego bardziej nie pragnęła, niż żeby on tu nagle wszedł i po prostu objął ją mocno, niezawodny, dobry opiekun. Żeby mogła przytulić się do niego i ukryć - przed całym smutkiem, całą grozą świata. To nie mogło oznaczać niczego innego niż - że Aurelia kocha się w Maćku, choć wie, że nie powinna.
Potrząsnęła głową, mamrocząc coś do siebie. Babcia rzuciła jej zdziwione spojrzenie, więc Aurelia przywołała się do porządku.
Ochłonęła trochę. I zaraz się przekonała, że jej początkowe wrażenie było mylne: w pokoju była tylko pani Zdzisia i jej gburowaty syn Artur - zasępiony i wyraźnie nierad, że musi uczestniczyć w podejmowaniu tak nieciekawych gości.
Konrad, biedaczysko, stał pod ścianą, ze swą wielgachną, ciężką torbą u nogi. Minę miał taką, jakby żałował, że tu w ogóle przyszedł. Król Maciuś Pierwszy. Aurelia przesłała mu uśmiech solidarności - odpowiedział jej szybkim, kpiącym grymasikiem i wymownym spojrzeniem czekoladowych oczu.
- Arturek - Gburek - szepnął.
Pani Zdzisi najwyraźniej bardzo zależało na tym, by jej syn zaprzyjaźnił się z młodymi poznaniakami - jak powiedziała, właśnie skończył tutejsze liceum i był już po pierwszej części egzaminów wstępnych na architekturę. Obawiała się, że będzie mu z początku smutno w obcym mieście.
Słysząc jej słowa, gburowaty Arturek przewrócił oczami i zażądał dość opryskliwie, żeby mama się nie bała, bo już on sobie na pewno poradzi - ale pani Zdzisia nie ustawała w swych wysiłkach.
Posadziła ich przy jednym końcu stołu, razem, poczęstowała herbatą i lukrowanymi rogalikami. Zostali też umiejętnie wciągnięci do wspólnej rozmowy i już po chwili było wiadomo, że Konrad cierpi na manię teatralną, a pani Zdzisia - dokładnie na to samo. Dołożywszy mu rogalików, uzyskała od Konrada szczegółowy opis jego inscenizacji Wesela. Konrad czuł się jak ryba w wodzie, zajmując wyłączną uwagę zgromadzenia. Otworzył swą torbę i wydobył lalki, wzniecając kobiece okrzyki podziwu. (Gburek milczał wzgardliwie).
Rozłożył nawet scenkę i wyjaśnił, dlaczego utrzymał tło w tonacji wyłącznie błękitnej.
- Ten kolor - rzekł - był pomysłem samego Wyspiańskiego. W pierwszej, autorskiej inscenizacji Wesela, tło dekoracji było intensywnie błękitne, plus oczywiście rozproszone światło reflektorów, nakierowanych zza kulis na scenę. To dawało niesamowity efekt - Konrad opowiadał z takim przejęciem, jakby był naocznym świadkiem tego magicznego momentu. - Albo taki drobiazg: w drugiej scenie drugiego aktu mała Isia bawi się przykręcaniem i podkręcaniem lampki naftowej.
Pani Zdzisia przyglądała mu się z zajęciem.
- Tak, oczywiście - powiedziała. - I wtedy bije północ.
- Tak jest - Konrad rzucił bratniej duszy spojrzenie pełne uznania.
- Bawiła się tak, na życzenie samego Wyspiańskiego, dość długo, sama, w zupełnej ciszy, wywoływała na ścianach izby tajemnicze cienie... - ciągnął Konrad z zapałem, przełykając nagle zbyt duży kawał ciasta i doznając lekkiego wytrzeszczu. - Tym łatwiej było widowni przyjąć następujący później korowód zjaw...
- Mówisz o tym tak, jakbyś sam to widział - wtrąciła Aurelia, starając się jakoś zatuszować przykry fakt, że gburowaty Arturek właśnie ziewnął rozgłośnie.
- O tym wszystkim pisze Zbigniew Raszewski - wyjaśnił Konrad. - Kuzynka pożyczyła mi jego Krótką historię teatru polskiego. To jest piękna książka.
Arturek ziewnął po raz drugi i Aurelia miała ochotę go uszczypnąć.
Obserwowany z bliska, składał się przede wszystkim z bujnej jasnej czupryny, układającej się w fale, oraz z kwadratowej, mocnej szczęki. Miał mocne łuki brwiowe i kapryśnie odęte usta, oczy zaś nieduże, koloru bławatków. Mina Elvisa Presleya dopełniała całości.
- Obraz nowy, całkiem świeży, widownia dała owację na stojąco - opowiadał Konrad z zapałem, a pani Zdzisia dolewała mu herbaty, potakując. - Rzecz oczywista, w mojej inscenizacji miejsca na Isię i jej lampkę być nie mogło...
Gburek już wprost nie wiedział, co z sobą począć, taki był znudzony. Popatrzał na lalki, z nudów sięgnął po Rachelę i zajrzał jej pod żakiecik, potem wziął Pana Młodego i zaczął go obmacywać, zdejmując mu czapkę i chichocząc głupio oraz próbując poruszać jego kończynami. Kiedy sięgnął po kolejne dramatis personae, Konrad, nie przerywając wykładu, odebrał mu je spokojnie, lecz stanowczo i położył marionetki z powrotem na stole, przed panią domu.
- Nie pękaj, stary, nie zepsuję ci laleczek - rzucił Gburek, lecz Konrad, w sposób niezwykle delikatny, potrafił mu bez słów przekazać, że nie liczy na niego, jako na słuchacza - i Gburek, przynaglony spojrzeniem matki, zmuszony był zacząć zabawiać Aurelię.
- Fajny masz pierścionek - rzekł, powstrzymując ziewanie.
- Kryształ górski - odpowiedziała Aurelia z podobną błyskotliwością.
- Do której klasy chodzisz? - ciągnął Gburek żmudną konwersację.
- Przeszłam do drugiej - żmudnie odpowiedziała Aurelia.
- Aha - Gburka przystopowało. Skończyła mu się towarzyska inwencja.
Nie wiedział, o co by tu jeszcze spytać. Spojrzał nagle na nią, jakby - dla podtrzymania rozmowy - próbował znaleźć w jej powierzchowności jakiś konwersacyjny punkt zaczepienia.
Aurelii zapłonęły uszy. Dezaprobata w jego wzroku była więcej niż czytelna.
- Trudny był egzamin na architekturę? - spytała rozpaczliwie.
- Potwornie - rzekł Gburek z zadowoleniem i dumą. - Ale wuj Maciek dużo mi pomagał, ilekroć przyjechał, uczył mnie rysunku. Jest naprawdę świetny. Zdałem w dużej mierze dzięki niemu.
O, tak, teraz trafili naprawdę na interesujący temat. Aurelia oblała się rumieńcem. Gburek, zadowolony, że znalazł się wreszcie jakiś ciekawszy temat rozmowy, rozwiódł się szeroko na temat lekcji rysunku z Maćkiem, opowiedział o swoich częstych u niego odwiedzinach, o tym, jak Maciek świetnie trafił z ożenkiem i jakie ma fajne dzieciaki, i jak naprawdę cudem udało mu się znaleźć bardzo dobrą pracę. Aurelia słuchała z zachwytem, lśniące oczy wlepiła w opowiadającego, na jej twarz wypłynął wyraz rozmarzenia i Artur pomyślał nagle, że jego pierwsze wrażenie było mylne: dziewczyna nie jest bynajmniej brzydka. Jest naprawdę... niczego sobie. A już co na pewno umie świetnie - to słuchać.
Rzadka zaleta u bab.
Jeśli Konrad miał zdążyć na pociąg - musiał już pędzić. Więc i one dwie się podniosły, pożegnały i wyszli we troje, żegnani przez panią Zdzisię serdecznymi zaproszeniami do złożenia następnej wizyty w tym samym składzie, zaś przez Gburka - z trudem maskowanym wyrazem ulgi. Konrad pożegnał babcię i Aurelię pośrodku Rynku i pomaszerował dzielnie - mała, czarna, dumna figurka z torbą ogromnych rozmiarów - na dworzec kolejowy. A one dwie poszły sobie wolniutko na ukos przez Rynek, pod lawendowym niebem, w miłej ciszy i spokojnej pustce niedzielnego wieczoru.
Miasteczko kończyło świąteczny dzień. W oknach starych kamieniczek zapalały się już pierwsze światła, ukazując przechodniom wnętrza tapetowanych salonów z wieloramiennymi żyrandolami oraz skromne kuchenki z gołą żarówką czy słabo oświetlone nocnymi lampkami pokoiki dziecięce. Z parterowych okien jednego z domków popłynął apetyczny zapach białej kiełbasy czosnkowej, którą ktoś podgrzewał sobie na kolację. Jakieś jasnowłose dziecko, tkwiąc na balkonie kolejnego domku, otoczone obłokiem białych petunii z powagą zajadało wielki kawał chleba.
Tuż obok sklepu z lodówkami i pralkami żółciła się na murze plastykowa koncha z automatem telefonicznym. Babcia zatrzymała się obok niego raptownie:
- Masz jeszcze te żetony, Orelka? Dawaj no, zadzwonimy do twojego taty!
- Po co?... - speszyła się Aurelia. Wcale nie miała na to ochoty.
Prawdę mówiąc, było jej dobrze, bardzo dobrze, kiedy mogła nawet nie myśleć o ojcu i o tym wszystkim, co pozostawiła za sobą, w Poznaniu. A w ogóle to - dziwna rzecz - czy ona kiedykolwiek rozmawiała z własnym ojcem przez telefon?
Nie! - nigdy. Nigdy dotąd. Nie było okazji. Jakie to dziwne!
Babcia już wrzucała żeton, już nakręcała numer. Kiedy się widziało pewne wahanie, jakie przejawiała, można było się domyślić, że i ona niezbyt często dzwoniła do syna. Ale - najwyraźniej - zabawa zaczynała się jej podobać. W słuchawce zawarczał sygnał łączenia, a babcia zrobiła łobuzerską minę, błysnęła smolistymi oczkami i szepnęła:
- Weź słuchawkę, dobrze? Bo może odebrać ta jego Monika!
Aurelia, ociągając się, zrobiła, co jej kazano, po czym nagle, tuż koło jej ucha, zabrzmiał napięty głos ojca, więc drgnęła cała, przestraszona, a babcia szturchnęła ją łokciem w bok i poleciła szeptem:
- Powiedz: halo!
- Halo - powiedziała słabo Aurelia, a w słuchawce rozległ się dziwny dźwięk, jakby chrząknięcie, i głos ojca powiedział niepewnie:
- Kto tam? Czy to ty, Aurelio?
- Tak - odparła. - Ja. Z Pobiedzisk. - Cisza. Babcia wykonywała energiczne gesty, mające ją zdopingować do żwawszej rozmowy, więc Aurelia wykrztusiła: - Stoimy sobie z babcią na Rynku... no i... dzwonimy.
Znów okropna chwila ciszy.
- Hm. A - jak ci tam jest? - spytał ojciec.
- O! Bardzo, bardzo dobrze. Bardzo. Byłyśmy w kościele i... - Aurelia nabrała tchu, jak przed skokiem z trampoliny - ... i babcia dała na mszę. Za mamusię.
Och, jaka cisza w słuchawce. Jakie długie milczenie. Babcia spojrzała pytająco, przybliżyła ucho do słuchawki, po czym bez słowa wrzuciła drugi żeton.
- A ja... - przemówił wreszcie ojciec - byłem na cmentarzu... - Milczenie. - Posłuchaj! - odezwał się ojciec nagle, ostro. - Ty musisz to wiedzieć. Ja nie wiedziałem, że mama choruje, nikt mi nic nie powiedział. Przecież ja bym przyszedł, ja bym pomógł... - znów umilkł na chwilę, jakby coś zdławiło mu głos. - Mało ze sobą rozmawiamy, córko. Mało. Jestem taki zajęty. Tyle mam pracy. Za mało rozmawiamy.
- Tak - powiedziała Aurelia, którą nagle żal chwycił za gardło.
- Jak długo zostaniesz u babci?
- Nie wiem. Chyba... długo. Nie wiem.
- Zadzwoń do mnie jeszcze - powiedział ojciec tonem dziwnie proszącym. - Zadzwonisz?
- Tak, zadzwonię. To teraz daję babcię - powiedziała Aurelia bez tchu, przekazała słuchawkę i odsunęła się na bok, pod ścianę.
Tymczasem babcia ujęła się pod bok, stanęła bojowo na rozstawionych nogach i zaatakowała syna wprost:
- A ty co, hę? Kiedy przyjedziesz odwiedzić dziecko? Bo matki to ci już ta twoja Monika odwiedzać nie da... Co? Ja się czepiam?
Nie, ja się nie czepiam, ja tylko tego wszystkiego nie pochwalam.
Cicho! Nie krzycz! Jak to, jakie mam prawo! - prawo matki mam!
Widzę, co ty robisz ze swoim życiem, no to ci mówię, co widzę, co w tym dziwnego?! - ton jej głosu stał się zapalczywy, a kiedy na chwilę umilkła dla nabrania oddechu, ze słuchawki dobiegł podobny w tonacji głos ojca. Babcia przerwała mu z mocą: - A Orelka zostanie u mnie! Jak długo będzie chciała! Mogłaby tu nawet chodzić do liceum, do sióstr. To nie jest dobrze, jak dziecko żyje w takich warunkach, jak te wasze! - palnęła i nagle ze zdumieniem odjęła słuchawkę od ucha, spojrzała na nią, potrząsnęła. - Poszedł sobie - powiedziała rozzłoszczona. - Uszy bym mu oberwała! Dalej, Orelka, chodź do domu. Zrobimy sobie dobrą kolacyjkę.
A ponieważ Aurelia - drżąc na całym ciele - jakoś nie mogła ruszyć się z miejsca, babcia wzięła ją, jak dzieciaka, za rękę i pociągnęła po prostu za sobą, przez przejrzyste fiolety zmierzchu, czające się w powietrzu. Poszły razem, bez słowa, w stronę białego domku z niedużymi ciemnymi oknami. One też wkrótce miały się wypełnić ciepłym, żółtawym światłem, oznaczającym bezpieczeństwo, własny kąt, chleb z masłem, gorącą herbatę w fajansowym kubku i talerz jajecznicy ze skwarkami.
Bo to właśnie było na kolację.
A po kolacji pomyły kubki i talerze, usiadły sobie w kuchni przy stole i powoli rozmawiały, każda zajęta swoją robotą: babcia haftowała, Aurelia rysowała wzory. Głośno, spokojnie tykał zegar na półce kredensu, a jego czarne wskazówki ujawniały, że wciąż o odrobinę mniej czasu pozostaje dla każdej z nich - dla starej kobiety i dla młodej dziewczyny - i że ich przyszłość kurczy się nieustannie, po trochu i nieubłaganie.
Aurelia szybko odwróciła oczy od zegara. Żarówka rzucała stożek światła, ograniczony metalowym rondkiem pod sufitem. Żółty blask oblewał lśniącą głowę babci, z nitką przedziałka idącego przez czarne włosy i kończącego się na szerokiej, mocnej wypukłości czoła. Czarne krechy brwi łączyły się z cienistymi dolinkami oczodołów, a dwa jednakowe cienie, podkreślające kości policzków, rysowały kształt babcinej czaszki.
- Nie umiem sobie z tym poradzić - wyrwało się Aurelii.
Babcia przegryzła nitkę dużymi, mocnymi zębami.
- Z czym, dziecko? - spytała, spoglądając sponad szkieł.
- Ze śmiercią. Z tym, że naprawdę wszyscy musimy umrzeć.
- Ano pewnie, że musimy - spokojnie odpowiedziała babcia. - Podaj no mi ten biały kordonek. - Spojrzała bystro na wnuczkę i dodała:
- Kto się urodził, musi umrzeć. - Poprawiła okulary energicznym ruchem i dorzuciła po chwili, od niechcenia, nawet nie wiedząc, jak silnie jej słowa zapadają w serce Aurelii: - Różne nam Pan Bóg daje zadania w życiu: umieranie jest też zadaniem. A że każdy ma coś do zrobienia na tym świecie i po to się rodzi, więc trzeba się posunąć, żeby dla innych też było miejsce. I tak już jest tłok. No - tak to już jest, Orelka, tak to jest. I to jest bardzo dobre, nie ma co się boczyć. Nie ma co się bać.
- Dobre? Nie, babciu. To jest bardzo smutne.
- Bardzo? E, nie, nie tak bardzo. Tak już musi być i już. Nic tu nie wymyślisz.
- Babciu. Nie umieraj.
Babcia odłożyła szycie i przechyliła się przez stół, wyciągając ręce. Aurelia złapała się ich oburącz, ścisnęła mocno.
- Jeszcze mi nie spieszno, jeszcze nie czas - powiedziała babcia.
- Jeszcze sobie potańcuję na twoim weselu! Jeszcze nawet i twoje dzieci będę chować!
Trwały tak z wyciągniętymi rękami - złączone uściskiem - patrząc na siebie oczami o tym samym kolorze. Dłonie babci były duże i mocne.
Aurelia miała wrażenie, że z nich przepływa przez jej własne ręce nie tylko ciepło i siła, ale coś więcej; przez chwilę miała wrażenie, że ona sama, bezkrwista, zziębnięta, biała jak lód - napełniała się stopniowo kolorem, radością i życiem.
- Ciężko jest stracić matkę, ja to wiem - powiedziała babcia.
- A na ciebie za wcześnie to przyszło. Ale co robić, stało się - i teraz musisz sobie poradzić.
- Jak, babciu?
- To się jeszcze okaże. Najlepiej jest człowiekowi wtedy, kiedy nie myśli o sobie.
- Nie o sobie? Więc o kim?
- O tym, kto go najbardziej potrzebuje.
- Mnie nikt nie potrzebuje.
- Nieprawda. Twój tata cię potrzebuje.
- Nieprawda, babciu!
- A ja ci mówię, że tak. On tego sam nawet nie wie. Ale ja to wiem.
- Nie, babciu. Nie potrzebuje. Zostawił mamusię i mnie.
- Bo mu się zdawało, że będzie miał lepiej. A nie ma. Jak się chce zmieniać swoje życie, to nie trzeba zmieniać tego, co jest naokoło, tylko to, co się ma w środku. Rozumiesz?
- Nie bardzo.
- No, to patrz: jak cię boli ząb, a ty pojedziesz nad morze, to czy ząb wtedy przestanie cię boleć?
- Nie.
- A kiedy przestanie?
- Jak go wyleczę.
- No, więc widzisz. To o to chodzi. A twój tata tego nie rozumie.
- A co boli tatę, babciu?
- Wszystko go boli. On się wiele nie zmienił od dziecka. Jak był mały, też był taki złośnik. Narozrabiał, napsocił - a potem nie umiał się przyznać do winy, nie umiał przeprosić. Tupał nogami albo się zaciął i nic nie gadał. Do dziś mu to zostało.
Babcia podniosła się, ziewnęła.
- Oj, tak, tak - powiedziała. - Czas do łóżeczka. - Zwinęła szycie i odłożyła je do koszyka, po czym podeszła do siedzącej jeszcze Aurelii i pocałowała ją w głowę. - A ty pamiętaj, bąku jeden - powiedziała - że babcia też cię kocha. I potrzebuje. Jazda spać!
Ten sam fioletowy, spokojny zmierzch zapadał i nad Poznaniem.
Dzielnica Jeżyce, nie tak może opustoszała jak rynek w małym miasteczku, była jednak dużo spokojniejsza niż w dzień powszedni.
Gabrysia dopilnowała już kąpieli córeczek, zapakowała je do łóżek, poprzytulała, pootulała kołderkami, zapaliła każdej lampkę przy wezgłowiu i wręczyła po książeczce wedle życzenia (Pyza: Słoneczko Pani Buyno - Arctowej, Tygrysek: Alicja w krainie czarów w przekładzie Słomczyńskiego). Grześ, już po kolacji, garbił się przed komputerem, więc Gabrysia poszła do kuchni, żeby pozmywać.
Włączyła sobie telewizor, ale zaraz musiała go wyłączyć, bo w programie pierwszym grono obrońców ojczyzny rzucało sobie w oczy niewybredne obelgi przedwyborcze, w programie drugim były idiotyczne reklamy, w trzecim zaś leciał jeden z tych włoskich seriali obyczajowych, w których Gabrysi wszystko się myliło.
Ponieważ więcej programów do wyboru nie było, Gabrysia przyniosła sobie mały magnetofon ojca i z V koncertem Brandenburskim w uszach jęła doprowadzać kuchnię do porządku.
Ledwie zmyła naczynia, ledwie usiadła sobie przy stole z herbatką i książką (Kurt Vonnegut, Witajcie w małpiarni), ledwie poczuła się błogo i rozkosznie w tym ulubionym kąciku, z perspektywą spędzenia najprzyjemniejszej godziny dnia w towarzystwie Bacha i Vonneguta - trzasnęły drzwi wejściowe i do kuchni wpadła promienna, cała w rumieńcach, Pulpecja, taszcząc pęk róż, wykrzykując, że jest głodna jak aligator i w sposób oczywisty płonąc chęcią zwierzeń. Gabrysia doradziła jej na kolację smażone ziemniaczki z kwaśnym mlekiem, ale zaraz tego pożałowała, bo rychło spokojną i wysprzątaną kuchnię napełniła silna woń cebuli przysmażanej na zbyt ostrym ogniu, czajnik podniósł przeraźliwe larum, a Pulpecja stłukła wazon, usiłując równocześnie krajać ziemniaki i upychać w wodzie bukiet.
Hałas i woń smażeniny zwabiły natychmiast do kuchni Pyzę i Tygryska, które - boso i w piżamkach - przyszły powiedzieć, że są jednakże okropnie głodne, bo kolacja była dziś stanowczo za wcześnie. Patrycja zwiększyła ilość krajanych ziemniaków, a w tym czasie cebula zwęgliła się na dobre, co przeciągnęło całą operację o dodatkowe dziesięć minut. I naturalnie, kiedy usmażone na nowej cebuli ziemniaki rozłożono na trzy talerze, a słoik z kwaśnym mlekiem rozbił się Pyzie na posadzce, do kuchni wpadła Natalia, krzycząc, że nie wie dlaczego, ale ma straszną ochotę na ziemniaki smażone i kwaśne mleko. Kiedy się okazało, że dla niej już nie starczy - Natalia musiała szybko czymś się pocieszyć i dlatego usmażyła jajko na grzance z kroplą ketchupu pośrodku, która to potrawa nosiła u Borejków nazwę „Cyklop”.
Kuchnia była już pełna wrzawy i kłębów dymu oraz pary, a Pyza i Tygrysek zaczęły się kłócić, kto ma więcej i dlaczego to jest niesprawiedliwe. Używały przy tym epitetów dość niewyszukanych, więc Gabrysia, która jeszcze nie ochłonęła po przykrej kłótni polityków w telewizorze, oświadczyła stanowczo, że spory i dyskusje też można prowadzić w sposób kulturalny, na przykład, zaczynając każdą kwestię od uprzejmego zwrotu: „Przepraszam bardzo, jestem innego zdania”, lub też po prostu: „Za pozwoleniem”.
- Za pozwoleniem, mnie się to średnio podoba - odparowała natychmiast Laura i w tym momencie rozległy się trzy krótkie sygnały dzwonka. Wpadła Kreska, przyjaciółka i sąsiadka, pragnąc pożyczyć prasowalnicę do bielizny i wołając, że co prawda jadła już kolację, ale tutaj pachnie tak smakowicie, że chyba nie wytrzyma i pozwoli się zaprosić na coś ciepłego.
Gabrysia rzuciła książkę na kredens, wyłączyła magnetofon, usmażyła Kresce jeszcze jednego „Cyklopa”, po czym nagle zgłodniała i usmażyła sobie następnego, a w chwili, gdy go właśnie zdejmowała z patelni - do kuchni wszedł Grzegorz, z rozwianym włosem i oczami lśniącymi zza szkieł szlachetnym ogniem naukowym.
Najpierw się schował na widok obcej kobiety, albowiem był tylko w spodniach i podkoszulku, a potem zaraz rozpoznał w obcej kobiecie Kreskę i wszedł do kuchni z powrotem, oznajmiając, że chyba zjadłby coś smażonego.
Gabrysia podała mu swojego „Cyklopa”, uspokajając go, że może jeść śmiało, bo ona sobie przecież może usmażyć następne jajko na grzance - po czym zajrzała do lodówki i stwierdziła, że jajek już nie ma, ani jednego, i odtąd jej największym zmartwieniem było: jak nie ujawnić przed mężem i resztą zgromadzenia, że dla niej nic już nie ma na kolację.
Potem pozostało jej już tylko przekonać córeczki, by ponownie umyły zęby oraz nogi. Następnie należało zmienić im obu doły od piżam, gdyż przy myciu nóg zamoczyły nogawki, a potem trzeba było tylko powtórzyć operację z zapędzaniem do łóżek, przytulaniem, opatulaniem i wręczaniem ulubionych książeczek - i mogła wracać do kuchni, gdzie Natalia i Patrycja kończyły zmywanie po kolacji.
Spieszno im było przenieść się do zielonego pokoju. Ostatnio wstawiły tam sobie dwa nowe fotele wiklinowe o wysokich oparciach, wyłożyły je kolorowymi poduszkami pozszywanymi z łatek i nabyły w dodatku nieduży stoliczek wiklinowy do stawiania na nim herbatki.
Od tygodnia najmilsze chwile spędzały w tych fotelach, delektując się ulubioną lekturą (Natalia: Okręty i żegluga, Patrycja: Pożegnanie z Afryką Karen Blixen).
Grzegorz zrobił sobie herbatę Liptona i także opuścił kuchnię, by wrócić do swego komputera. Miał jeszcze niecałą godzinę. Po dwudziestej drugiej obowiązywał wyznaczony przez Gabrysię czas ochronny, czas bez pracy, w którym wolno mu było już tylko czytać miłe książki oraz prowadzić lekkie wieczorne rozmowy.
Gabrysia i Kreska zostały same. Przez chwilę siedziały w ciszy, patrząc na siebie nawzajem z rozbawieniem. Wreszcie parsknęły śmiechem, bo obie wiedziały, co myślą, i nie potrzebowały słów, by się porozumieć w pewnych kwestiach. Kreska - śliczna, delikatna szatynka o drobnych rysach - była blada ze zmęczenia i miała podkrążone oczy. Gabriela, starsza od niej o parę lat, czuła, że również wygląda nie najlepiej, a nawet chyba dużo gorzej niż nie najlepiej.
- Twoje śpią? - spytała.
- Tak, już od pewnego czasu - odpowiedziała Kreska i ziewnęła. - Właściwie to powinnam spać i ja, bo bliźniaczki budzą się o piątej i będą się darły, więc obudzą i Kasię. Zwłaszcza Glusia na pewno będzie się drzeć.
- Glusia to która`? Bo te przezwiska zmieniają się wam co dzień.
- Glusia to Magdalena. A Klusia - Maria.
- Magdalena jest ta żarłoczna?
- Tak. Jest też większa, bardziej energiczna i weselsza. Za to Maria jest wrażliwa, bardzo inteligentna i ma mnóstwo wyobraźni.
- Uhm, a tę wyobraźnię to po czym się poznaje?
- Po oczach.
- Aha - Gabrysia spojrzała na Kreskę, pokręciła głową i spytała:
- Jak ty sobie radzisz z tym wszystkim?
- Ach, to naprawdę nic takiego - dzielnie odparła Kreska i ziewnęła. - No i przecież nie jestem sama. Dziadek mi pomaga ze wszystkich sił. Jest taki szczęśliwy, że może być potrzebny! Już nawet zapomniał, że jest chory. I dzięki temu naprawdę czuje się lepiej!
- A co tam Maciuś? Zadowolony z życia?
- Och, tak - rozpromieniła się Kreska. - On jest taki kochany!
Wiesz, ja powinnam nieustannie czuć się szczęśliwa - zważywszy wszystko, co mi los dał. Powinnam szaleć ze szczęścia od rana do wieczora. Ale jestem zbyt niewyspana, żeby tym wszystkim się cieszyć.
- Wiesz, co nagrodzono w konkursie na najpiękniejsze słowa miłości?
- Nie mam pojęcia.
- Jedna uczestniczka przysłała zdanie, jakie jej mąż powiedział o czwartej nad ranem: „Pośpij sobie, ja wstanę i je nakarmię”, Kreska wybuchnęła śmiechem.
- Maciek często mi to mówi.
- No to widzisz.
- Widzę, widzę. A jak tam Grześ?
- Też będzie mógł mi to mówić.
- Co?.. - Kreska zrobiła wielkie oczy. - Czy ja dobrze zrozumiałam?
- Dobrze zrozumiałaś - zaśmiała się Gabrysia i już była w uścisku Kreski, która dusiła ją w entuzjastycznych objęciach, całując z dubeltówki i wołając:
- Gaba! Jak ja się cieszę! Jak ja się cieszę! Ja chcę być matką chrzestną! - po czym, ochłonąwszy, ziewnęła i dodała ze łzami wzruszenia: - Tylko obiecaj mi, że pójdziesz do szpitala tydzień wcześniej! Nigdy w życiu tak się nie bałam, jak wtedy, kiedy się okazało, że nie zdążę, a moim położnikiem będzie Ida!
- Wiesz, nie było po tobie widać tego strachu.
- Cóż, nie chciałam robić Idusi afrontów.
- O, tak, nie czas był po temu - parsknęła śmiechem Gabriela.
Umilkły obie. Kreska oparła policzek o ramię Gabrysi. Zapanowała miła cisza, słychać było, jak z kranu Borejków kapie woda, jak w starej lodówce budzą się dalekie, brzękliwe wibracje, a Pyza i Tygrysek kłócą się zajadle za ścianą.
- Za pozwoleniem, odczep się - doleciało do kuchni.
- Przypomina mi się - powiedziała sennie Kreska - taka opowiastka o kobiecie, która znalazła czterolistną koniczynkę. Zawołała swego męża i dzieci, i przyjaciół, wszyscy siedzieli razem całą noc, pełni nadziei i nasłuchiwali, kiedy nadejdzie szczęście. Ale nic się nie działo, tylko drzewa szumiały, dziecko się śmiało, świecił księżyc. Rano rozeszli się zawiedzeni, że szczęście nie przyszło.
- Śliczna opowieść. Szczęście jest chyba czymś takim, jak okulary pana Hilarego.
- Tak - powiedziała Kreska, ziewając rozdzierająco. - Bardzo lubię słuchać, jak brzęczy ta twoja lodówka, wiesz?
- Starożytni Grecy - powiedziała Gabriela, także ziewając - mówili: „Kto chce być szczęśliwy, nie powinien wychodzić z domu”.
- Ano właśnie. Ale nie można tylko siedzieć w domu, kiedy na świecie dzieje się tak źle. Grecy starożytni nie mieli racji.
- Uhm - powiedziała Gabrysia, ziewając. - Czy wiesz, że była u nas Genowefa?
- Maciek mi mówił. U nas nie pokazała się od dnia pogrzebu. Tyle razy chciałam tam zadzwonić, do tego jej ojca... ale wiesz, jak to jest, bliźniaki, zarwane noce, pieluchy... zapomina się, niestety.
- Właśnie tak sobie myślę, czyśmy wszyscy o niej za szybko nie zapomnieli. Ciekawa rzecz - o niej się pamięta tylko wtedy, kiedy sama przychodzi. A kiedy znika - wylatuje człowiekowi z pamięci.
- No. I to na cały rok. Mam wyrzuty sumienia. Może to dlatego tak się dzieje, że to nie myśmy ją odwiedzali, tylko zawsze - ona nas.
Teraz, po śmierci Ewy, wszystko się u niej zmieniło... Kreska milczała chwilę, wzdrygnęła się i dodała: - Gabrysiu... obiecaj mi, że w razie czego... nie opuścisz moich dzieci. Że będziesz dla nich matką.
A Gabrysia wzdrygnęła się także, po czym klepnęła Kreskę w łopatkę i burknęła:
- Gadasz bzdury. Ale obiecuję. I ty - też mi obiecaj.
- Ależ my jesteśmy głupie! - powiedziała Kreska przez łzy i ziewnęła rozdzierająco.
W zegarze ściennym głośno jęknęła sprężyna i zaraz potem dziesięć melodyjnych uderzeń popłynęło przez ciemny pokój, ponad łóżkami śpiącej już babci i czuwającej w mroku wnuczki. W Poznaniu Aurelia chodziła spać znacznie później, ale to babcine wczesne wstawanie już powoli zaczynało regulować i jej zegar biologiczny: podobnie jak babcia o wpół do dziewiątej wieczorem zaczynała ziewać, o dziewiątej była gotowa powtórzyć: - Oj, tak, tak, czas do łóżeczka! - o wpół do dziesiątej zaś, już umyta, leżała pod kraciastą pierzyną.
Dziś jednak nie mogła zmrużyć oka. Rozmowa z babcią tłukła jej się po głowie, całe zdania pojawiały się przed jej oczami w formie płomienistych, falujących zapisów. Męczyła ją też jakaś niejasna myśl, którą chciałaby sobie dokładnie sformułować, żeby nazajutrz powtórzyć babci - jako dokończenie rozmowy o śmierci. Wreszcie, kiedy kolejne zdanie pojawiło się przed jej oczami, wypisane czytelnymi literami, złapała, o co jej chodziło: że zdanie ma sens dopiero wtedy, gdy się je doprowadzi do kropki. I że podobnie jest z życiem i śmiercią: to śmierć jest tą kropką, która nadaje życiu określony sens.
Wymyśliwszy to - uspokoiła się znacznie, ale nadal nie mogła zasnąć. Teraz zdawało jej się, że wyczuwa czyjąś duchową obecność.
Była przekonana, że to dlatego, iż ktoś myśli intensywnie o niej.
W tej właśnie chwili.
Kto mógł o niej myśleć?
Nie znała aż tak blisko zbyt wielu osób.
Konrad?
Nie, Kreska - pomyślała z nagłą pewnością Aurelia i zalała ją fala ciepła. Kreska, kochana siostrzyczka.
A potem pomyślała oczywiście o Maćku - i po raz pierwszy od bardzo dawna wydał się jej o wiele, wiele mniej ważny niż Kreska.
Wrażenie czujności - jakby reakcja na dzwonek telefonu - nie opuszczało jej ciągle.
Była pewna, że to telepatia i że w tej właśnie chwili ktoś jeszcze myśli o niej.
Może - ojciec?...
Właśnie kiedy w radiu „S” Leonard Cohen skończył śpiewać Birds on the wire - Konrad też skończył swą pracę. Ostatnim muśnięciem nadał zupełną doskonałość główce z białej modeliny. Teraz, z zapartym tchem, umieścił w miejscu oczu dwa koraliki z czarnego szkła o refleksie indygo. Odsunął klocek na skraj stołu i odstąpił kilka kroków w tył, rozczapierzając powalane palce. O, tak, tak.
Zuch z pana, panie Bitner. Mistrz. Moje uznanie, to jest to, o co chodzi - powiedział sobie.
Tak jest. Aurelia jak żywa - tajemnicza i delikatna, zagubiona, bezbronna i - dobra.
To te właśnie cechy rysowały się tak czytelnie na modelinowej twarzy, widoczne też w sposobie trzymania głowy, w wyrazie ust.
Konrad stał, zapatrzony, zdumiony tym, co odkrył. Miał wrażenie, że tym, co wyrzeźbił - sam sobie objaśnił rzeczywistość.
Za jego plecami otwarły się nagle drzwi i do pokoju Konrada weszła jego starsza siostra, Bebe - jasnowłosa, ciemnooka, opalona na złoto, z białym śladem pasty do zębów na dumnym podbródku. Ubrana w piżamę, na ramieniu miała wilgotny ręcznik.
- Już po dziesiątej, idę spać - powiedziała. - Ty już też idź, Kozio. O! Co to? Jakie ładne!
Podeszła bliżej i zatrzymała się w podziwie przed modelinową główką.
Konrad uśmiechnął się, zadowolony, i ustawił lampę kreślarską pod takim kątem, by snop światła oblał główkę od góry. Zaiskrzyły oczy, światło padło na policzki - rzeźba ożyła.
- Kto to? - spytała Bebe, oczarowana.
- To? - mruknął Konrad, zapatrzony, wciąż uśmiechając się bezwiednie. - To jest... ach, kiedyś ci powiem. Dziś jeszcze za wcześnie.
Paskudna pogoda, zimno, wietrzysko takie, że niech Pan Bóg broni, zimny deszcz chlapie bez końca. Kości człowieka bolą i w rękach, i w kolanach, ano, co robić, wyjść do roboty trzeba, choćby się nie wiem jak nie chciało. Zresztą, zostać w domu jeszcze gorzej, bo w dodatku nuda człowieka żre.
Pan Jankowiak wyszedł na ulicę pod swym czarnym parasolem, rozejrzał się z niechęcią i ruszył, jak co dzień, Roosevelta pod górę. W dół ulicy wartko płynęła woda, płyty chodnika, porządne, granitowe, wypłukane do czysta, nabrały żółtawego koloru zamiast tej codziennej brudnej szarości. Przed kamienicą numer pięć, gdzie był wczoraj na obiedzie, na wąskim, ogrodzonym trawniku zakwitły pomarańczowe nagietki, posiane równym rządkiem - ale deszcz obwiesił im główki, poniszczył płatki. No, nic, dojdą do siebie, nagietek jest wytrzymały; skromny kwiatuszek, ale rzetelny.
O, proszę, te dwie małe diablice tkwią na balkonie wysokiego parteru. Ta grubiutka, starsza, wygląda spokojnie na ulicę, za to ta młodsza, panie Boże, co za fryga, co ona wyprawia? Spuszcza lalki w koszyku uwiązanym na sznurku i tapla je w kałuży pod rynną.
- Dzień dobry! - krzyknęły obie na jego widok, nie do wiary, wyglądają na ucieszone, czy jak? Normalne dzieci byłyby nadęte, gdyby je kto tak doprowadził do domu po przewinieniu. No, ale te pewnie złego słowa od matki nie usłyszały, to czemu by się miały boczyć.
- Dzień dobry! - odpowiedział, przystając na chwilę. Deszcz bębnił w napiętą tkaninę parasola, trochę zimnej wody polało mu się za kołnierz. - Co wy tu robicie, na balkonie w taki deszcz?
- My tu mamy daszek - uspokoiła go Pyza. - Ja muszę pilnować Tygryska.
- A ja - oznajmiła mała fryga, strzelając oczkami wysyłam moje córeczki do kąpieli karnej. Są niestety grzesznicami, całymi dniami grzeszą lenistwem. Mała herba cito crescit (Złe ziele szybko rośnie), jak mówi dziadziuś, muszę je nauczyć rozumu. A propos, czy słyszał pan historię o pewnej kobiecie, która nie dopilnowała swoich osiemnastu córek, wskutek czego one natychmiast udały się na złą drogę?
- Mama w domu? - chciał wiedzieć pan Jankowiak.
- Nie, poszła do pracy. Okropnie nie miała ochoty, biedaczka. To musi być trudne - chodzić z dzieckiem w brzuchu, i to w taki deszcz - powiedziała wylewnie Laura.
Pan Jankowiak chrząknął z zakłopotaniem.
- Ukhm, no dobrze, to znaczy że jesteście same w domu?
- A, nie, jest ciocia Patrycja, ale śpi - wyjaśniła Pyza.
- Bo wczoraj późno wróciła - dodała Laura. - Doszły mnie pogłoski, że wręcz nad ranem. Ciocia Natalia powiedziała dziś mamusi, kiedy byłam w łazience, że Pulpa wróciła o czwartej.
- Tygrys, przestań puszczać plotki! - oburzyła się Pyza.
- A propos, panie Broneczku, czy zna pan historię hrabiny, która puszczała plotki? - spytała Laura, wyciągając swe córeczki z wody i windując je na balkon, a gdy usłyszała odpowiedź przeczącą, dodała: - Czuła, oczywiście, że źle robi. Poszła się wyspowiadać i za pokutę kazano jej rozsypać cały worek pierza. I potem wyzbierać, po jednym, wszystkie piórka. Jakie to pomysłowe, nie uważa pan?
- Muszę iść do pracy - powiedział pan Jankowiak, czując w głowie zamęt. - A wy siedźcie grzecznie w domu, zrozumiano?! A najlepiej wyjdźcie z tego balkonu i obudźcie ciocię. Zamiast marnować czas na głupstwa, lepiej byście matce pomyły naczynia.
- Pomysł jest doskonały! - ucieszyła się Laura i oczy jej zaświeciły. Pan Jankowiak nagle zaczął wątpić, czy aby podsunął im właściwe zajęcie.
- Ne puero gladium (Nie dawaj dziecku miecza) - wtrąciła Pyza ostrzegawczo.
- Ach, nie przesadzaj... napuścimy sobie dużo gorącej wody i zrobimy sobie mnóstwo, mnóstwo piany... I nikt nam nie będzie zabraniał...
Pan Jankowiak zyskał zupełną pewność, że źle im doradził.
- Muszę iść do pracy - oznajmił szybko. - Uciekajcie już stąd, dalej!
Poczekał, aż schowają się do środka, i poszedł sobie dopiero wtedy, gdy usłyszał łoskot zamykanych drzwi balkonowych.
Właściwie, spotkanie go ucieszyło. Miło mieć sąsiadów, im jest ich więcej, tym lepiej. Był też przyjemnie zaskoczony tym, że dziewczynki wyraźnie go lubiły. Pomaszerował przez deszcz z nową energią, uśmiechając się pod wąsem na wspomnienie przemądrzałych smarkul, gadających po łacinie, jak papugi.
Pomyślał też, że matka dziewczynek była wczoraj naprawdę miła, zrobiła pyzy prawie takie dobre jak te Heli i że - chociaż dawno już nie dawał kobiecie kwiatów - dzisiaj chyba jakieś kupi i zaniesie pani Gabrysi w drodze z roboty. Przy okazji sprawdzi, czy smarkate nie narozrabiały.
Tak rozmyślając, dotarł do szkoły (deszcz padał jeszcze gęściej) i z ulgą wszedł do suchego, cichego hallu, gdzie w oszklonej klitce portierni pani Klimasowa, już gotowa do wyjścia, ubrana w żakiet i chustkę, zdejmowała właśnie z wieszaka pelerynę i coś mówiła do mężczyzny siedzącego tyłem do szyby. Facet był łysawy, czarniawy i jakby skądś znajomy. Dopiero kiedy się odwrócił, pan Jankowiak rozpoznał Jedwabińskiego.
A w Pobiedziskach popadało tylko trochę, w nocy. Nad ranem chmury przesunęły się w kierunku Poznania i około dziesiątej było już całkiem znośnie - chłodno, ale dosyć słonecznie.
- Dziś pójdziemy do pawilonu, Orelka.
- Do jakiego pawilonu?
- Do tego koło stacji. Taki dom towarowy. Mają całkiem ładne ubrania. Kupimy ci trochę kolorowych rzeczy, bo twoja żałoba już się skończyła.
- Skończyła się?
- Ano tak, właśnie rok minął. Po roku czarne rzeczy się zdejmuje i wkłada do kufra. Młode jesteś dziewczę, takie kozy jak ty powinny być modnie ubrane.
- Ale ja nie mam pieniędzy, babciu.
- Nie martw się, ja mam. Twój tata mi dość przysyła.
W pawilonie GS - u można było rzeczywiście kupić wszystko - i szklanki, i piłkę, i buty, i kożuszek, i nawet różnorodne francuskie i niemieckie perfumy w bogatym wyborze. Aurelia i babcia spędziły więc pracowitą godzinę oglądając, obmacując i przymierzając najróżniejsze sztuki odzieży. Po upływie tej godziny ludność Pobiedzisk mogła ujrzeć babcię Jedwabińską w towarzystwie wnuczki przeobrażonej, ubranej w spódniczkę w szkocką kratę czerwono - zieloną, dobrany kolorem bawełniany golfik oraz białe kolanówki i sandały. Kto by się zbliżył, poczułby ponadto, że Aurelia pachnie subtelnie i miło perfumami Magnolia produkcji francuskiej, które kupiła sobie za własne kieszonkowe. Zobaczyłby też, że w jej uszach połyskują dwa zabawne wisiorki, a minę ma Aurelia zdecydowanie bardziej raźną. W sporych rozmiarów paczce owiązanej sznurkiem obie panie niosły jeszcze inne sztuki młodzieżowej garderoby, zgodnie dzieląc ciężar między siebie.
- No, jestem bardzo zadowolona - powiedziała babcia około południa, wyglądając przez okno do ogródka, gdzie Aurelia w swym nowym wcieleniu zbierała truskawki na deser. - Nareszcie wyglądasz jak młoda dziewczyna. - Spojrzała w niebo. - Znów idą chmury - zauważyła z niezadowoleniem. - Co za lato mamy tego roku. W maju była taka spiekota, już myślałam, że znów będzie lato stulecia, jak co roku, a tu - patrz. Zimno jak jesienią. Jak znowu będzie lało, to te truskawki nam pogniją. Podobno w lesie koło Promna są już pierwsze maliny. Musimy raz się wybrać, narobię dużo soku na zimę. No, dalej, chodź do domu, nauczę cię, jak się robi placki kartoflane.
Zasadziła wnuczkę do ucierania ziemniaków na tarce, a sama doprawiała kiszoną kapustę. Właśnie gdy Aurelia łzawiąc i mrugając uzupełniała ziemniaczaną papkę (wcierała do niej całą cebulę, a oczy miała czerwone jak maki) - rozległo się szybkie pukanie do kuchennych drzwi i wszedł Gburek, w miękkiej bluzie sportowej, wielgachnych adidasach i podkasanych do kolan dżinsach.
- Dzień dobry - rzekł, nie patrząc na Aurelię, wyjął zza pazuchy żurnal „Burda” i oddał go babci. - Z podziękowaniem od mamy - powiedział, po czym dorzucił, że pogoda jest taka sobie, ale przyjemna, a w kinie grają western Clinta Eastwooda. Ponieważ Aurelia milczała, walcząc z piekącym bólem pod powiekami, Gburek zerknął na nią krótko i wydał gburowaty rechocik. Miało to chyba wyrażać subtelne rozbawienie.
Bardzo go nie lubiła w tej chwili.
A potem było jeszcze gorzej.
Babcia spróbowała podtrzymać uwiędłą konwersację, mówiąc:
- Orełka, o ile ja się znam na ludziach, to Arturek zaprasza cię do kina.
A na to Artur:
- Ja? W życiu!
Na to Aurelia, poirytowana dodatkowo tą cebulą, walnęła, mrużąc oczy:
- A ja bym z tobą nigdy do kina nie poszła!
- A kto by tego żałował... - zaczął właśnie rozjuszony Gburek, gdy do drzwi kuchennych zapukano po raz wtóry i oto na progu pojawił się Konrad, odziany w szlachetne brązy, wytworny i dobrze ułożony, całym sobą stanowiąc wyrazisty kontrast dla prymitywnej sylwetki Artura. Przywitał się grzecznie ze wszystkimi, poczynając oczywiście od babci (pocałował ją w rękę), poprzez Aurelię, a skończywszy na Gburku.
- Jadąc przez te piękne strony - rzekł następnie - pomyślałem sobie, że można by się wybrać do lasu.
- Moje słowa! - plasnęła na to rękami babcia Jedwabińska. - Słuchajcie, chłopaki, usmażymy zaraz placki, zjecie z nami - i możecie jechać na maliny wszyscy troje. Zobaczymy, kto więcej uzbiera.
- Ach, pełno malin - a jakie różowe! - skojarzyło się Konradowi. - A na nich perły rosy kryształowe. Usta Kirkora takie koralowe, jak te maliny...
Gburek spojrzał na niego koso, po czym niespodziewanie objawił, że co prawda miał inne plany, ale właściwie może iść i na maliny.
- Mam tu nawet rower, pod domem - dorzucił.
Na te słowa babcia zaoferowała Konradowi swój rower, stojący w sieni. Była to, co prawda, damka, ale - zdaniem właścicielki - bardzo solidna.
- Orelka niech usiądzie na bagażniku, podłożymy jej kocyk - dodała.
- I zobaczycie, w dwie godziny narwiecie ze trzy kanki. Tylko musicie wiedzieć, gdzie rosną najlepsze maliny.
- Ja wiem - rzekł Artur zarozumiale.
- Nic nie wiesz, synuś. Uważaj: jeszcze przed Promnem, od stacji Letnisko, dojedziecie prosto do willi rzeźnika, jest szyld, więc łatwo znaleźć. Zaraz potem będzie taka dzika polana z jałowcami. A zaraz potem musicie skręcić w lewo, jeszcze przed lasem. Tam jest cała przesieka porośnięta malinami. Nikt o tym nie wie, wszyscy chodzą daleko do lasu! Pojechałabym z wami, ale tak mi dziś ta noga dokucza, że już lepiej będę ją trzymać ciepło.
- Dzień dobry - powiedział pan Jedwabiński.
Woźny odpowiedział mu grzecznie, lecz z pewną rezerwą, po czym złożył parasol i wstawił go do umywalki. Następnie wydobył dużą chustkę i wytarł sobie starannie nos. Złożył chustkę w równy kwadracik, schował z powrotem do kieszeni, a przez ten cały czas pani Klimasowa przyglądała się z wielkim zainteresowaniem to jednemu, to drugiemu z mężczyzn.
Pan Jankowiak zmienił jeszcze obuwie i założył kitel, a ona wciąż ani myślała iść do domu.
Jedwabiński odkaszlnął.
- Czym mogę służyć? - spytał wreszcie woźny, widząc jego minę.
Przypomniał sobie, jak przeszło rok temu na tym samym miejscu siedziała żona Jedwabińskiego, jak płakała i piła herbatę - i jak potem poprawił się jej humor. Ciekawe, czego chce ten typ.
Nic nie mówił przez chwilę, potem zerknął na panią Klimasową, która, jak to kobita, nie umiała ukryć ciekawości i gapiła się na Jedwabińskiego z buzią prawie na oścież.
- Przyszedłem właściwie, wie pan... - powiedział Jedwabiński, jakiś usztywniony, pełen urazy, czy coś - przyszedłem po to... świadectwo.
- Toś pan źle trafił - rzekł mu krótko woźny. - Ja go nie noszę bez przerwy przy sobie. Jest u mnie w domu. Pani Klimasowa, jak zdrowie? - A, dziękuję, dziękuję, panie Bronku - odpowiedziała kobieta skwapliwie i, jak wyrwana z transu, podniosła się na nogi.
- No - powiedziała - to ja już polecę. - Ale stała jeszcze chwilkę, przypatrując się to jednemu, to drugiemu. Pan Jankowiak zrobił ważną minę, najeżył brwi i zaczął szukać po szufladach swojej grzałki elektrycznej, robiąc przy tym wiele niepotrzebnego hałasu, ale jakoś tak mu się zdawało, że w ten sposób skuteczniej wypłoszy zmienniczkę. I patrzcie państwo - miał rację, ruszyła się, powiesiła swój kitel, zabrała torbę i wreszcie się pożegnała.
No, ciekawe, co ten teraz powie.
Milcząc wyczekująco, pan Jankowiak nalał do blaszanego kubka podwójną ilość wody, włączył grzałkę i dopiero wtedy upewnił się, czy jego gość napije się herbaty. Właściwie był pewien, że nie odmówi - i rzeczywiście.
- Owszem, bardzo chętnie - powiedział pan Jedwabiński. - Zimno dziś na dworze.
Aha, o pogodzie chce pogadać, dla ułatwienia. Ano, proszę bardzo, może być i o pogodzie, czemu nie.
- Zimno, zimno, słyszałem prognozę długoterminową. Ocieplić się ma dopiero w sierpniu, ale w sumie całe lato ma być nieciekawe.
- To dobrze, bo podobno Wielkopolska już pustynnieje. Niech pada jak najwięcej.
Cisza. Woda w garnuszku zaczęła cichutko puszczać pierwsze bąbelki.
- Panie Jankowiak - zaczął nagle Jedwabiński - pan jest dobrym człowiekiem. Ja to zaraz zauważyłem.
- Ja? - zdziwił się woźny. Takiego zagajenia, prawdę mówiąc, wcale się nie spodziewał. O co mu będzie chodzić? Czego zażąda?
- Chciałbym pana prosić... - zaczął Jedwabiński, a woźny powiedział sobie w duchu: „A mówiłem” - żeby mi pan opowiedział... to jest, przepraszam... - tu Jedwabiński urwał, dziwnie jakoś spłoszony. - Bo wie pan... ja wczoraj byłem bardzo zdenerwowany.
To była rocznica śmierci...
- No, ja to rozumiem - rzekł pan Jankowiak uspokajająco.
- Dopiero jak pan poszedł, zacząłem sobie przypominać, co pan mówił. Jak moja żona była tu u pana i płakała. Pan mówił, że ona się panu zwierzała?
- Ja tak mówiłem? - zdziwił się woźny. Jako żywo, nie pamiętał, by mówił coś podobnego. Bo też nieszczęsna nauczycielka nie miała wtedy głowy do zwierzeń. - Nie, wie pan... - powiedział. - Ona tylko, zaraz... - usiadł przy biurku i zapatrzył się w bąbelki, szybko już biegnące ku powierzchni wody.
- Zwierzała się panu? Ja się domyślam, że często takie zupełnie przypadkowe chwile bliskości z obcym człowiekiem mogą sprowokować do zwierzeń... - Jedwabiński nadawał swoje.
- Proszę? - Pan Jankowiak zastanawiał się, o co, u licha, chodzi temu facetowi.
- Pan już nie pamięta? - czy ona opowiadała panu... - tu Jedwabiński umilkł. - Ze mną niewiele rozmawiała, nieprawdaż...
Pomyślałem, że skoro panu się zwierzała - no, może jest jakieś wyjaśnienie tego wszystkiego, myślę o jej charakterze i o trudnościach, wskutek których musiałem od niej odejść.
- No, musieć to pan nie musiał - mruknął Jankowiak, ale jego gość zupełnie go nie słuchał.
- Przyznam się panu - powiedział cicho - że mnie to dręczy.
- Ale co?
- Że nic nie rozumiem. Nie rozumiem jej i przez to nie rozumiem siebie. Nie rozumiemy się z moją córką i z moją matką... W nocy dziś nie mogłem spać, wciąż o tym myślałem.
- Zrobię panu herbaty - rzekł pan Jankowiak. - Gorącej herbatki.
Ma być mocna, czy słaba?
- Proszę? Mocna, oczywiście - odpowiedział machinalnie jego gość i zaczął postukiwać kostkami palców o blat biurka.
Woźny wydobył z biurka dwie szklanki, swoją i Klimasowej. Nasypał piórek Madrasu, zalał je wrzątkiem. Ustawił szklanki na spodeczkach i podał Jedwabińskiemu aluminiową łyżeczkę oraz cukier w słoiku.
- Powiem panu, że nie ma co się dręczyć - rzekł wreszcie, zastanawiając się, co jeszcze powiedzieć biednemu facetowi, który się najwyraźniej pogubił. Ale nic nie wymyślił. - Weź pan cukier - powiedział ostatecznie.
Siedział przed Jedwabińskim i patrzał z zastanowieniem, jak ten sypie cukier drżącą ręką - do szklanki i obok. Źle go ocenił za pierwszym razem. Panie Boże, przecież żaden człowiek nie może być tak całkiem do niczego. Nikt nie ma tylko złej woli. Przecież nawet kiedy człowiek postępuje źle - jeszcze szuka w tym, co robi, jakiegoś dobra. Człowiek jest taki słaby. Ginie bez pomocy drugiego. To dlatego wciąż i wciąż ktoś naokoło woła o ratunek.
Dziś Jedwabiński woła. A wczoraj wołał on sam.
- Tak dokładnie - rzekł powoli, patrząc na Jedwabińskiego, który mieszał cukier w herbacie już po raz dwudziesty piąty - tak całkiem dokładnie to ja nie pamiętam, co pańska żona mówiła. Ale czy to ma znaczenie? Ogólnie wychodziło na to, że ona pana kocha.
Jedwabiński wylał herbatę prosto na blat biurka, mocząc gazetę Klimasowej, „Głos Wielkopolski” - którą, wedle umowy, zostawiała w portierni po przeczytaniu. Wylał - i nawet tego nie zauważył.
Siedział bez ruchu i broda mu się trzęsła.
O trzeciej Grzegorz Stryba wracał do domu, zrobiwszy po drodze zakupy, jak kazała Gabrysia. Niósł oburącz reklamówkę pełną warzyw i owoców, na ramieniu dźwigał torbę z książkami i papierami.
Dobrze, że deszcz już nie padał, bo parasol musiałby chyba nieść w zębach. Grzegorz szedł szybkim krokiem i cieszył się, że niedługo zobaczy Gabrysię. A ściślej - nie myślał nawet o tym, że ją zobaczy, czuł tylko narastającą radość - i spokój. Tak jest, im bardziej zbliżał się do domu, tym większy ogarniał go spokój, jakby z burzliwego oceanu wpływał do cichej przystani.
Lecz to w gruncie rzeczy mało oryginalne porównanie wydało mu się zupełnie absurdalne, gdy tylko wszedł w progi domu. Po pierwsze - coś śmierdziało i to bardzo intensywnie. Po drugie - panował tu okropny hałas, w którym prócz walenia w pokrywkę rozpoznać się dało także muzykę flamenco, puszczoną na maksimum, oraz wycie miksera, który usilnie coś mełł.
Spodziewając się najgorszego, wszedł do kuchni - i, można powiedzieć, nie doznał zawodu. Pyza i Tygrysek wypełniały sobą całe pomieszczenie, które zalane było strugami pienistej cieczy.
Pyza miotała się pomiędzy kuchenką gazową, na której kipiała owa cuchnąca potrawa, a zlewem, z którego - po stosie kubków i talerzy, przechylającym się niebezpiecznie w bok - buchały potoki gorącej wody zmieszanej z płynem Kop (na który Grzegorz nabrał się osobiście, miast poprzestać na starym, wypróbowanym Ludwiku).
Laura, stojąc na zasypanym mąką krześle, waliła kopystką w pokrywkę i wznosiła okrzyki po łacinie.
W pierwszym odruchu Grzegorz chciał się dyskretnie wycofać, zamknąć za sobą dwie pary drzwi i udać, że nic nie widział. Ale, po pierwsze, był bardzo głodny, a po drugie - nie chciał, by Gabrysia wróciwszy z pracy (a miało to nastąpić lada moment) została zszokowana, podobnie jak on, tym widokiem.
Po pierwsze więc, wyłączył radio. Po drugie - zamknął gaz pod cuchnącym garnkiem. Po trzecie - podszedł do zlewu, zakręcił kurek oraz wyjął zatyczkę w celu odprowadzenia pienistej cieczy drogą tradycyjną. Wreszcie wyłączył mikser, wyjął z rąk Laury pokrywkę i kopystkę, odłożył je w bezpiecznej odległości i zadał stanowcze pytanie:
- Co tu się dzieje?
Otrzymał natychmiast odpowiedź, że tu się gotuje obiad. Obie panienki postanowiły od dzisiaj pomagać swojej dobrej i kochanej mamusi w przetrwaniu najtrudniejszych miesięcy graviditas (ciąża).
Na obiad zaplanowały potrawę zwaną „Eintop”, bo słyszały, że to nieskomplikowane w wykonaniu. Wrzuca się do garnka po prostu to, co się ma pod ręką. I gotowe.
- A co miałyście pod tą ręką? - podejrzliwie spytał Grzegorz, który otwierał szeroko oba kuchenne okna.
- Była jakaś stara kość w zamrażalniku, kalafiorek w lodówce i czarna rzepa w koszyku - odrzekła promiennie Laura. - Ole!
- dodała.
- Widzę - rzekł Grzegorz - że przewidziano również makaron własnej roboty. - Na stole rozmazana była blada paćka, a mąka pokrywała nie tylko calutki blat, lecz i siedzenia okolicznych stołków oraz ławę.
- Makaronik nam się nie udał - przyznała Laura, klaszcząc rytmicznie w dłonie i pokazując w uśmiechu gwiazdy telewizyjnej swoje różowe dziąsełka bez górnych dwójek, za to ze sporymi jedynkami nowej generacji. Pyza, milcząc jak grób, z wypiekami i miną pełną skruchy, wycierała na kolanach pianę z podłogi, posługując się niedużą gąbką do naczyń.
Grzegorz bez słowa poszedł do łazienki po czerwony kubełek i szczotkę ze sznurków. Zebrał z podłogi całą wilgoć wraz ze śladami mąki, po czym wziął się do zeskrobywania ciasta ze stołu. W tej samej chwili po jego drugiej stronie pojawiła się Pyza, z policzkami jak dwie piwonie oraz dużym nożem kuchennym w dłoni i - czyniąc wiele zajadłego zgrzytu - zaczęła czyścić stół z drugiej strony.
We dwoje wymyli blat, wytarli go do sucha. Opróżnili garnek z eintopfem, wyrzucając kość do śmieci, a całą resztę do klozetu.
Umyli i odstawili na suszarkę wszystkie naczynia znajdujące się w zlewie i naokoło. Obrali ziemniaki i przygotowali befsztyki z mięsa, które przyniósł Grzegorz. Opłukali sałatę i ułożyli ją w szklanej misie. I w końcu spojrzeli sobie w oczy, bez słowa.
Ryknęło radio. To Laura włączyła znów koncert muzyki flamenco i znów jęła drobić pogodnie na krześle. Grzegorz wstał i wyłączył aparat.
- No, co ty robisz?! - wściekła się Laura i rzuciła mu w twarz straszliwą obelgę: - Jesteś macochem!
A wtedy stało się coś niesłychanego. Pyza podeszła do Grzegorza, stanęła twardo u jego boku, wzięła go za rękę i oparła się policzkiem o jego ramię.
- On nie jest macochem - powiedziała. - Za pozwoleniem, odszczekaj to i wypluj.
A Laura splunęła soczyście i mruknęła ze skruchą:
- Przepraszam... Grzesiu.
Jak się okazało, Gburek miał bardzo dobry rower - nowiutki, z najróżniejszymi, jak to ujął, prezentując im swój pojazd, „bajerami”.
Natomiast rower babci był klasycznym przykładem dobrej, radzieckiej roboty ręcznej, miał te swoje czterdzieści pięć lat i widać było po nim, jak bardzo w życiu Marty Jedwabińskiej brak czegoś takiego, jak męska ręka, która by poprzykręcała, przybiła, naoliwiła i wymieniła szereg rzeczy, w tym błotniki i pedały.
Ponadto, oba pojazdy różniły się także komfortem, zwłaszcza gdy porównywała je osoba, mająca właśnie pojechać na którymś z bagażników. Po namyśle Aurelia wybrała rower Gburka i za jego to siodełkiem umościła sobie siedzonko z niedużego koca.
Wyprawa zapowiadała się wspaniale. Niebo, błękitne i budzące zaufanie, piętrzyło swe białe obłoki jak zwały bitej śmietany.
Wiał przyjemny, chłodny wiaterek, a Aurelia miała na sobie kupione dziś rano płócienne spodnie w kolorze beżowym i ciepłą pomarańczową bluzę.
Pojechali, w myśl wskazówek babci, boczną drogą od ulicy Jagiełły, zaraz za pawilonem spożywczym. Jechało się miło i łatwo, bo asfaltem, i Aurelia na swym bagażniku, trzymając się oburącz talii Gburka, czuła się zupełnie komfortowo. Gburek był ciepły, silny i ładnie pachniał wodą kolońską. Powietrze aż świstało wokół nich, gdy tak pruli na nowiutkim, sprawnym rowerze w dół asfaltowej jezdni, w stronę pól.
Konrad, skwaszony jakiś i nieswój, pedałował za nimi z wysiłkiem i zgrzytem - każdy obrót kół budził w nich dziwne, zwierzęce piski, łomotały obluzowane błotniki. Raz jeden, na samym początku drogi, zawołał: - Poczekajcie! - lecz kiedy przekonał się, że Gburek woli mknąć leciutko przez krajobraz, z pogodnym uśmiechem i rozwianym włosem, z Aurelią uczepioną w pasie - zaprzestał daremnych okrzyków i teraz z zaciśniętymi zębami, czerwony jak befsztyk tatarski, walczył ambitnie z wiatrem oraz defektami pojazdu.
Tak dojechali do końca asfaltu i bez uprzedzenia znaleźli się na drodze polnej, która zaraz za wsią wiła się zakosami przez uprawy zbóż jarych oraz kukurydzy i buraków cukrowych. Wysoko nad łanem żyta wyśpiewywał ekstatycznie skowronek, cieniutkim głosikiem szlifując wciąż te same zwrotki. Wyglądał jak kropeczka sadzy, ledwie dostrzegalny na tle ruchliwych obłoków.
Aurelia przez dłuższy czas jechała, wykręcając szyję: droga była teraz dużo trudniejsza dla biednego Konrada. Koleiny wypełnione deszczówką, zeschłe grudy błota po bokach, a gęsta maź pośrodku drogi, tu i ówdzie leżały kamienie, rosły kępy chwastów i perz.
Nawet Gburek musiał teraz zwolnić i jechać ostrożniej, cóż dopiero Konrad. Aurelia znów się obejrzała, ale Artur surowo jej tego zakazał, gdyż - jak powiedział - od jej obrotów on traci równowagę i może się zdarzyć, że wylądują w kałuży.
Nie oglądała się więc, posłusznie, aż do chwili, gdy głośny plusk połączony z brzękiem żelastwa i bolesnym okrzykiem Konrada, kazał się jej domyślić, że kto inny właśnie stracił równowagę.
Rzeczywiście - rower Konrada leżał w kałuży, jak konający rumak, przebierając niemrawo kołami, sam zaś jeździec klęczał w błocie, wściekły i obolały, powstrzymując się wyraźnie od okrzyku:
„Poczekajcie!” - Poczekajmy! - zawołała więc Aurelia, żałując bardzo biednego chłopca, ale Gburek chyba nie słyszał. Nagle przycisnął mocniej pedały; zjeżdżali z górki piaszczystą drogą wiodącą pomiędzy szeregami drzew orzechowych.
Znów wypadli na otwarte pola, pokrywające łagodne wzgórza morenowe, z jednej strony zamknięte ciemną ścianą lasu bukowego.
Zieleń młodych zbóż, aż niebieskawa w swej świeżości, upstrzona była gęsto szkarłatnymi plamkami maków, jak u Moneta.
Powietrze pachniało świeżo i zielono, a olbrzymie niebo udawało opalizującą kopułę, z ruchomą dekoracją obłoków.
I do tego ten pęd! - z chłodnym powietrzem sunącym po policzkach jak jedwab.
Konrad w tym tempie chyba nie nadąży.
- Hej, Artur! Poczekajmy na Konrada! - krzyknęła Aurelia, ale widocznie wiatr za mocno świszczał Gburkowi w uszach, bo pędził dalej przez pola w imponującym tempie, skręcił pod kątem prostym ze ścieżki biegnącej miedzą na piaszczystą polną drogę, która wyprowadziła ich znów na asfalt, pomiędzy pierwszymi domkami Letniska. Teraz szybkość Artura znacznie wzrosła, śmignęli asfaltem spory kawał drogi i wypadli tuż obok willi z szyldem rzeźnika.
Tu Gburek zwolnił i popedałował dostojnie, bez pośpiechu, przez wonny tunel pomiędzy wysokimi sosnami, wreszcie zakręcił, w myśl wskazówek babci Jedwabińskiej, w lewo. Zatrzymał się i - dysząc triumfalnie - polecił Aurelii, by zsiadła.
Od ziemi bił wilgotny chłód. Pachniało czarnym bzem, sosnami i dziką różą. Wysoko, po lewej, słońce przeciskało długie, cienkie promienie przez butelkową zieleń lasu liściastego, w smugach światła tańczyły migoczące, zmienne obłoczki małych owadów.
Uszczęśliwiona Aurelia zagapiła się na te promienie, wystawiła odruchowo rękę z pierścionkiem i złapała w kryształ światło.
Niespodziewanie pomiędzy nią a światłem znalazła się ciemna głowa, obrysowana złocistą obwódką, zapachniało z bliska wodą kolońską - i zrobiło się zupełnie ciemno, ponieważ Aurelia zamknęła odruchowo oczy, w czasie gdy Gburek składał na jej ustach nonszalancki pocałunek zwycięzcy.
Ogarnięta mocnymi ramionami, na króciutką chwilę przylgnęła do Gburkowej atletycznej piersi i zatraciła się w błogim uczuciu bezpieczeństwa. Tak jakby wchodziła w głąb ciepłej, zacisznej norki - coraz szybciej, coraz bliżej... - Ale nagle błysnęła jej świadomość, że przecież ona nie chce być coraz bliżej i bliżej - że, przeciwnie, chciałaby uciekać, odsuwać się coraz dalej i dalej...
Otworzyła oczy i odsunęła się. Wcale jej nie pociągało coś, co przychodziło tak łatwo. Łatwa bliskość, łatwe bezpieczeństwo.
Nigdy nie lubiła tego, co łatwo dostępne. Wydawało się to zawsze jakoś dziwnie pozbawione wartości.
A w ogóle, to była bardzo zawiedziona. To miał być pierwszy w życiu pocałunek? Więc to tylko tyle? Czuła się tak, jakby ją ktoś oszukał.
Gburek stał przed nią, z gasnącym ożywieniem na twarzy.
W jego oczach już się budziła podejrzliwa niechęć.
- O co chodzi? - spytał.
- Maliny - odpowiedziała Aurelia apatycznie. - Widzę je - o, tam.
Podeszła spokojnie do krzewów, po czym zerwała dwie maliny i uroczyście je zjadła.
I nagle wydała lekki okrzyk przestrachu.
Za pierwszym zwałem maliniaka, w dołku wydeptanym pośród gąszczu, obok leżącego roweru stał czerwony jak nieboskie stworzenie, zziajany, oblany potem i usmarowany błockiem Konrad i - z miną wyrażającą zupełną obojętność - zbierał maliny, a zrywał je tak gwałtownie, że aż krzaki się trzęsły.
- Pyszny był befsztyczek - powiedziała Gabrysia, rozanielona, i odłożyła sztućce. Zadowolonym wzrokiem potoczyła po kuchni - lśniącej od czystości i uporządkowanej jak nigdy. - A kto doprawiał sałatę?
Grzegorz zrobił skromną minę. Kochany.
- Zdaje mi się, że ja - powiedziała w zamyśleniu Laura, a Pyza rzuciła jej oburzone spojrzenie. Laura natychmiast spojrzała na Pyzę wyzywająco.
Gabrysia zagryzła wargi. Momentalnie minął jej dobry nastrój. Musi koniecznie porozmawiać z Tygryskiem na osobności. Za dużo już się nagromadziło tych niepokojących objawów. Małe kłamstwa, złośliwe psikusy, brak dyscypliny, nieprzewidywalne wybryki w rodzaju ankiety pod kościołem Dominikanów... Tyle razy jej się mówiło - i bez skutku.
Laura westchnęła niewinnie i zaczęła obdłubywać po kawałeczku pomarańczową glazurę z lodów sorbetowych Opal, które Grzegorz zakupił dla wszystkich na deser, szastając pieniędzmi z królewskim doprawdy gestem. Skośne oczy Tygryska ukryte były teraz pod ciemną grzywką, widać było tylko miły koci nosek i usta, których kącik unosił się w kapryśnym uśmieszku. Gabrysia mogła tylko się domyślać, co sobie w tej chwili myśli jej młodsza córka. Ale wolała się nie domyślać.
Grzegorz dodał żonie otuchy, przesyłając uśmiech znad salaterki pełnej zielonych liści. Odpowiedziała mu także uśmiechem, ale chyba dość bladym, bo Grześ zaraz przysunął się bliżej z krzesłem i złapał ją za rękę, ściskając mocno, jakby chciał w nią wlać dość sił, by Gabrysia nie czuła się biedną, steraną, wielodzietną matką trzydziestotrzyletnią, pozbawioną elementarnych umiejętności pedagogicznych. Ale gest ten, jakkolwiek bardzo miły z jednej strony, nic absolutnie nie pomógł, jeśli idzie o meritum sprawy.
Nie mógł pomóc. Pomóc mogła tylko rozmowa z Tygryskiem. Gabrysia, pojadając swojego loda Opal, zaczęła wymyślać sposób, w jaki się do tej rozmowy zabierze.
Okazja trafiła się wkrótce potem. Do Pyzy zadzwoniła koleżanka i w sposób bardzo szczegółowy zdawała jej sprawę, co powiedział na temat dziewczynek z klasy niejaki Darek i co ona jemu na te straszne słowa odrzekła. Rozmowa była tak pasjonująca, że głośne okrzyki wznoszone przez Pyzę, jak również jej wyczerpujące komentarze rozbrzmiewały po całym domu. Grzegorz dość szybko zwinął żagle i spłynął w kierunku komputera. Gabrysia i Tygrysek zostały same w kuchni.
Gabrysia opuściła wzrok na stół, podniosła książkę, którą tu ostatnio zostawiła - Przypiski Kazimierza Wójtowicza - i nagle doznała natchnienia. Już wiedziała, jak zacząć.
- Ale się uśmiałam - powiedziała zagadkowo.
Laura natychmiast spojrzała na nią z ciekawością.
- W tej książce - ciągnęła Gabrysia, opierając głowę na ręce - jest śmieszna opowieść o długich łyżkach.
- Dlaczego o długich?
- Zaraz ci powiem. Pewien człowiek chciał zobaczyć, jak jest w zaświatach. I pozwolono mu zajrzeć tam na chwilę. Zobaczył wielki, wielki, wielki kocioł z bardzo pyszną potrawą...
- Był to eintopf, jak przypuszczam - wtrąciła dowcipnie Laura.
- ... a wokół tego kotła siedzieli bardzo smutni ludzie. Byli okropnie głodni i wychudzeni, bo mieli łyżki o tak długich trzonkach, że chociaż mogli nimi zaczerpnąć z kotła - nie mogli ich włożyć do ust.
- A to dobre - oceniła z uznaniem Laura.
- Zaraz potem wpuszczono tego człowieka do pokoju obok. Był tam taki sam wielki kocioł z tą samą pyszną potrawą i tak samo długie były trzonki łyżek. Ale ludzie siedzący naokoło kotła byli weseli i zadowoleni. Po prostu - wpadli na to, żeby podawać sobie nawzajem jedzenie na tych długich łyżkach. Każdy karmił drugiego, nie siebie. I wszyscy się najedli. I wiesz co? Okazało się, że to właśnie było niebo.
Córeczka spojrzała na Gabrysię z uznaniem i pewną zazdrością.
- Ty to zawsze trafisz na jakieś dobre anegdotki, mamusiu.
Zapamiętam sobie o tych łyżkach.
- Tygrysku, kochaneczku - Gabrysia przysiadła się do Laury, objęła ją mocno i pocałowała w czubek głowy. Jedwabiste włosy Tygryska pachniały dość wyraźnie perfumami Patrycji. - Ta historyjka wyjaśnia, że nie wolno żyć tylko dla siebie. Bo to nie tylko nieładnie, ale nawet niezdrowo. Może w ogóle po to jesteśmy na świecie, żeby pomagać innym?
Laura objęła ją w pasie, wcisnęła głowę pod jej ramię.
- Ty to chyba naprawdę po to jesteś, mamo - zamruczała cieplutko.
- Kocham cię. Najmocniej ze wszystkich kocham cię ja!
- Ja też cię kocham - Gabrysia zakołysała ją w ramionach. - Dlatego mi tak smutno, kiedy kłamiesz.
- Ja kłamię?! - zdumienie Laury nie miało granic. - Ja nigdy nie kłamię, mamusiu! Nigdy!
- Nigdy? - powtórzyła Gabrysia, czując jak zimny dreszcz przebiega jej po krzyżu. Spojrzała prosto w oczy swego dziecka. Były niewinne i czyste jak leśne jeziorka. O kolorze stali.
- Ja tylko - oświadczyła Laura - przemieniam świat. Mówię inaczej, niż jest. To takie zabawne - takie śmieszne! To jest jak czary.
Bardzo lubię opowieści i układanie słów. - Uklękła na krześle naprzeciwko Gabrysi i przesunęła palcami po jej brwiach.
- Mamo, mamo - mamo - powiedziała. - Jesteś śliczna. Powiedz: masło, ale szybko - szybko i wiele razy.
- Masłomasłomasłoma... słoma - zaśmiała się Gabrysia.
- No widzisz. A powiedz: krzesło.
- Krzesło. I co?
- Powiedz jeszcze raz.
- Krzesło.
- I jeszcze.
- Krzesło.
- Widzisz, jakie to dziwne słowo? Krzesło.
- A wiesz? Rzeczywiście. Bardzo dziwne, jak się tak w nie wsłuchać. Krzesło. Krzesło. Krzesło.
- A powiedz teraz: czerwone krzesło. Co widzisz?
Gabrysia zamknęła oczy.
- Puszkę lakieru i pędzel - powiedziała.
- Czerwonego lakieru?
- Poczekaj, niech zajrzę. Tak. Czerwony.
- To ja ci mówię, że ten lakier jest zielony.
- Aha. Rzeczywiście. Może być i zielony.
- Ale właściwie - dodała Laura - to on może być i żółty. Teraz rozumiesz?
- Rozumiem. Jesteś bardzo zielonym Tygryskiem w żółte i czerwone kropki - powiedziała Gabriela, wybuchając śmiechem pełnym ulgi i przytulając do siebie pachnącą, nieprawdopodobną córkę. - Czy musisz używać perfum swoich ciotek?
- Nie muszę - przyznała Laura. - Ale lubię - dodała. - Ciotka Pulpa kupuje sobie co tydzień inne. Zresztą, może nie kupuje. Może jej wuj Florek daje w prezencie. Natomiast ciotka Natalia przestała używać Masumi, gdyż ktoś dał jej wodę Adidasa. Mnie to nikt nie daje perfum. Ciekawe dlaczego.
- Bo przyjęło się, że małe dziewczynki perfumować się nie muszą.
- Kto to wymyślił? - obruszyła się Laura. - Przecież my też lubimy ładnie pachnieć.
- Wy i tak ładnie pachniecie, Tygrysku - powiedziała Gabrysia, śmiejąc się i wciskając nos pod kołnierzyk córki. - Dzieci pachną najpiękniej na świecie.
- Czym pachną?
- Dzieckiem! - oznajmiła Gabrysia i zaśmiała się z radości, tak że Laura aż zapiszczała z powodu łaskotek i zjechała z krzesła na podłogę, wystawiając w górę nogi w porteczkach. Gabriela padła na kolana i zaczęła łaskotać córkę pod paszkami i kiedy tak obie pełzały po podłodze, zanosząc się głośnym śmiechem, Pyza, która skończyła swe telefoniczne ploteczki, nie miała nic lepszego do roboty w tej właśnie chwili, jak wprowadzić do kuchni gościa.
Był nim pan Jankowiak z parasolem i niewielkim bukiecikiem margerytek. Stał w progu, a na twarzy miał wypisany wyraz autentycznego zgorszenia.
Zbieranie malin szło opornie. Konrad był bardzo zmęczony po wariackiej, wyczynowej jeździe na skróty. Był też dumny z siebie, a raczej - mógłby być dumny z tego, że przechytrzył Gburka, gdyby nie rzucający się w oczy fakt, że to jednak Gburek przechytrzył jego, Konrada. Teraz żałował, że gnał tak szybko, na złamanie karku. Gdyby był pozwolił Gburkowi wyprzedzić się - może by nie ujrzał, jak Aurelia całuje się z tym parobkiem. Nigdy w życiu nie widział sceny, która by bardziej go wzburzyła. Szczerze mówiąc - chciało mu się płakać z rozczarowania i - tak! - chyba z bólu.
Jakże ją idealizował! Jak ją przeceniał! A więc jest to taka sama dziewczyna jak wszystkie - o, jak bardzo mylą pozory!
I proszę, jak to się teraz przymila, jak to podchodzi, zagaduje, udaje, że niby nic. A idźże sobie do Gbura, ohydna Salome!
Odwrócił się plecami do Aurelii i zajrzał do kanki. W swym wzburzeniu dotychczas nie zauważył, że wraz z malinami narwał liści i jeszcze czegoś, jakichś obrzydłych zielonkawych jagódek.
Teraz tak go to zirytowało, że wysypał wszystko na ziemię. A, co tam. Maliny, maliny. Tu dzieją się sprawy o wymiarach tragedii antycznej - zdrada, burza uczuć, kłębowisko pogardy i żądz iście demonicznych - w takich warunkach rwać maliny mogłaby tylko Balladyna. Rzecz jasna Aurelia ma najwięcej malin, skubie je tymi swoimi przeklętymi białymi paluszkami, zbiera pracowicie i leciutko, nawet nie plamiąc się sokiem. Już napełniła swoje naczynie do połowy. A jaka zadowolona, a jaka uperfumowana, Balladyna jedna. Gburek tylko jakoś nie w humorze, poświstuje energicznie, ale brwi ma zmarszczone, zły widocznie, że Konrad przerwał słodkie tete - a - tete. Chociaż właściwie jest zły także i na Aurelię. Raz po raz wymyka mu się ciężkie spojrzenie w jej stronę. Malin narwał tyle co nic, bo też się zbytnio nie wysila.
O, proszę. Zerka sobie na nogi Aurelii w tych zgrabnych skądinąd spodenkach, obejmuje ją od góry do dołu długim, obleśnym spojrzeniem.
- Co się tak gapisz? - eksplodował, ku swemu zdumieniu, Konrad.
- A co, nie mogę? - warknął na niego Gburek.
- Nie. Nie możesz! - krzyknął Konrad, rzucając sobie pod nogi kankę. Spadła z brzękiem i dopiero wtedy zamyślona Aurelia spojrzała na niego ze zdziwieniem.
- Bo co, bo co? Coś ci się nie podoba? - dopytywał się Gburek, stając w postawie rozzłoszczonego orangutana.
- Tak! - powiedziało coś ze środka Konrada, z samej głębi jego istoty, z jakichś nie przeczuwanych dotąd mroków. - Ty mi się nie podobasz!
- Ty smarku! - ryknął Gburek. - Do kogo tak się wyrażasz, co?
- Chłopcy, chłopcy, uspokójcie się - przestraszyła się Aurelia, do której chyba wszystko dziś dochodziło z pewnym opóźnieniem, bo dopiero teraz zdała sobie sprawę z powagi sytuacji. - Jak wy się zachowujecie? Przestańcie w tej chwili - wciąż jeszcze snuła swe babskie biadolenie, kiedy oni dwaj skoczyli ku sobie z pięściami.
Konradowi zrobiło się czerwono przed oczami i ostatnią rzeczą, jaką zauważył tuż przed zainkasowaniem potężnego ciosu w żołądek, było światełko odblaskowe w tyle roweru Gburka. Ta cała Aurelia wsiadła na rower i spokojnie sobie odjechała.
Aurelia wróciła do domu tak zadowolona, że aż promieniała. Na jej widok babcia plasnęła w ręce.
- Że też ja widzę rumieńce na tej buzi! I co, dużo malin narwaliście? - tu babcia wyjrzała przez okno. - A gdzie chłopaki?
- Troszkę... sobie zostali, babciu. Przyjechałam na rowerze Artura.
Babcia odwróciła się od okna i popatrzała podejrzliwie.
- A na czym oni przyjadą, skoro ty przyjechałaś na rowerze Artura?
Aurelia spojrzała na babcię z zaskoczeniem i nagle rozchichotała się tak, że ją zgięło wpół. Wyobraziła sobie powrót obu walecznych: na jednym skrzypiącym, rozklekotanym rowerze. Gburek jako silniejszy, jako zwycięzca, będzie prawdopodobnie pedałował, Konrad pojedzie na bagażniku, czule obejmując Gburka w talii...
Śmiała się tak, jak już dawno, dawno, śmiać się jej nie zdarzyło.
Babcia spojrzała na nią, unosząc czarne brwi, i też się zaśmiała na widok jej stanu.
- A gdzie maliny? - spytała.
Aurelii łzy wesołości pociekły po policzkach.
- W lesie! - kwiknęła. - Ihihi - hi... zostały w lesie! - padła babci w ramiona i obie aż się zatoczyły ze śmiechu.
Siedząc potem przy stole w pokoju, piły herbatę z cytryną i co na siebie spojrzały - chichotały na nowo. Wreszcie, po dobrej półgodzinie, usłyszały charakterystyczne piski oraz zgrzyty i obie, żwawe jak sarny, rzuciły się do okna.
Purpurowy, zlany potem Konrad pedałował z wysiłkiem, z zaciętymi ustami, pochylony nad kierownicą babcinego rupiecia. Gburek, podkurczając komicznie długie, rozkraczone nogi o gołych łydkach, trzymał się oburącz siodełka, a na twarzy miał wyraz autentycznej wściekłości. Rower chwiał się na boki, rzęził, brzęczał i zgrzytał, wreszcie dotarł żmudnie po kocich łbach pod sam dom babci. Panowie zsiedli, spojrzeli na siebie morderczym wzrokiem - i Konrad odwrócił się na pięcie, najwyraźniej zamierzając odejść tak, jak stał, w kierunku dworca kolejowego.
I babcia, i Aurelia odsunęły firankę i wychyliły się gwałtownie ponad kwiatkami, jednym głosem wołając:
- Konrad!...
Odwrócił się w ich stronę, skłonił uprzejmie głowę, spoglądając wyłącznie na babcię, zaś Aurelię starannie omijając - i znów zwrócił się w drugą stronę, zabierając się do odejścia.
- Koooonrad! - zawołały, nie umawiając się, obie.
Gburek spojrzał na niego wrogo, po czym odstawił babcinego rupiecia pod ścianę. Idąc, bardzo mocno utykał.
- Co ci się stało w nogę, Arturek? - spytała babcia troskliwie.
- Koń mnie kopnął - odparł dwuznacznym tonem Gburek, po czym dodał: - A właściwie był to osioł.
- Phi! - powiedział zwycięsko Konrad i zrobił ruch, jakby już odchodził.
- Konrad!... - zawołała teraz Aurelia.
Uniósł jedną brew i zwrócił w jej stronę trzy czwarte twarzy.
- Arturek, a co ci się stało w nos, krew ci leci? - dopytywała się babcia.
- Zderzyłem się - wyjaśnił burkliwie Artur. - Z głową kapuścianą.
A raczej - z głąbem.
- Sam jesteś głąb - zauważył lekko i uprzejmie Konrad, wpatrując się w chmury.
- Wiecie co, chłopcy? - wtrąciła mediacyjnie babcia. - Chodźcie no tu do nas. Na herbatę.
- Nie, dziękuję bardzo - powiedzieli jednocześnie obaj panowie.
- I chlebek z konfiturą - dodała babcia.
Konrad spojrzał na nią z zastanowieniem, Artur się zawahał.
- No, już, już - przynagliła ich babcia. - Ale szybko. Bo wszystko zjemy same.
- Halo, dzień dobry, tu Aurelia.
- O, dzień dobry, dobry wieczór...
- Tato.
- Tak?
- Dzwonię, żeby... żeby...
- Tak?
- Żeby pogadać.
- Naprawdę?... Tak sobie tylko dzwonisz?
- Tak, właśnie jestem na dworcu, bo odprowadzałam jednego... kolegę i - no, tu założyli nowy automat. I można kupić karty magnetyczne, więc kupiłam. I dzwonię.
- Żeby wypróbować kartę! Rozumiem.
- Nie, dzwonię, bo po prostu - no, po prostu. Miły miałam dzisiaj dzień, babcia wysłała nas na maliny. W lesie było tak ładnie.
I śmiesznie.
- W lesie było śmiesznie?
- Tak, hihi - hi... Potem byliśmy na herbatce u babci, we troje, i babcia nas pogodziła, i opowiadała takie wesołe historie ze swojego dzieciństwa. I opowiedziała też, jak ty byłeś mały, tato, i jak uciekałeś przed tym wielkim baranem.
- Ja?! Uciekałem przed baranem? To nieprawda.
- Nie pamiętasz? To był bardzo wielki baran i ty go chciałeś zepchnąć z drogi. A on się na ciebie obraził i jak nie ruszy!!!
- No, przepraszam, ale ja tego zupełnie nie pamiętam. Babcia lubi koloryzować, Aurelio.
- Tato, ale nie obrażaj się tak zaraz. Przecież byłeś wtedy malutki.
- Ja się nie obrażam, tylko denerwuje mnie, jak ktoś opowiada publicznie na mój temat jakieś niestworzone historie. Nie pamiętam żadnego barana!
- A pamiętasz, jak w końcu wpadłeś do strumyka i nie mogłeś wstać, bo było ślisko, a ten baran stał i patrzał na ciebie? A ty w niego rzucałeś trawkami i mówiłeś: - Idź sobie, ty świnio!?
- Nie!!! Nie pamiętam!!!
- I babcia w końcu dobiegła i otarła ci buzię fartuchem, bo tak płakałeś, i wzięła cię na ręce, i poszliście do sklepiku, i babcia ci kupiła największego czerwonego lizaka?
- A! - muszę przyznać, że owszem, jakiegoś lizaka pamiętam. Całą resztę babcia zmyśliła.
- Nie, tato, babcia nie zmyśla, na pewno. Musiałbyś widzieć, jaką miała minę, kiedy to opowiadała.
- Już sobie wyobrażam. Pękała ze śmiechu.
- Nie, wcale nie. Wzruszyła się.
- No, no. Coś podobnego.
- Tato, dlaczego jesteś taki ironiczny? Nie lubisz babci?
- Co ci przychodzi do głowy. Zresztą, o czym my mówimy.
- No, tak - mówimy sobie o różnościach. W domu... jakoś nie było czasu pogadać.
- Rzeczywiście.
- A kiedy masz urlop?
- Ja? Wcale nie mam urlopu w tym roku. Jestem bardzo zapracowany.
- To nie przyjedziesz odwiedzić babci?
- Kto powiedział, że nie przyjadę?! Oczywiście, że mogę przyjechać. Tylko że jestem bardzo zajęty, więc... nie wiem, kiedy. A ty? Jak długo tam zostaniesz?
- Jak długo babcia pozwoli. Dobrze mi tu.
- Ja... hm, Aurelio. Potrzebujesz może pieniędzy?
- Nie, raczej nie.
- Tak. No, ale chyba nie zamierzasz zostać tam na zawsze?
- Nie wiem, tato. Może.
- Wiesz co?
- Co?
- Nie, nic właściwie. Zadzwonisz do mnie jeszcze?
- Tak. Na pewno. Dobranoc, tato.
- Dobranoc. Na przykład jutro?
- Dobrze, jutro. To pa.
- Tyle już się prania nagromadziło - stwierdziła babcia - a ja piorę zawsze w środy. Orelka, nie mam dla ciebie czasu. Idź sobie, polataj. A jak nie, to możesz mi pomóc.
- No, to ci już pomogę, babciu - zaśmiała się Aurelia, która była od samego rana w doskonałym humorze, sama nie wiedziała dlaczego.
Na dworze było chłodno, ale świeciło słońce, mocny wiatr huczał w koronach lip i strząsał maleńkie, twarde, zielone jabłuszka z drzew w babcinym ogrodzie. Na śniadanie było mleko i chleb z miodem. Aurelia, która zawsze nienawidziła mleka i teraz zamierzała po cichu nakarmić nim Felusia - zdziwiona, odkryła nagle, że płyn, który podała jej babcia w grubym, fajansowym kubku, pachnie zupełnie inaczej niż to, do czego zawsze zmuszała ją mama lub kolejne opiekunki. Nawet mleko u babci smakowało jakoś prawdziwie - wypiła cały kubek z wielkim apetytem, zjadła trzy kawałki świeżego chleba i pół miseczki miodu. Na szafirowej polewie kubka był obrazek: gałązka malin z dwoma owocami i Aurelię chwycił śmiech pusty, chichotała przy stole przez pięć minut i nie mogła się uspokoić.
- Głupawki dostałaś, czy co? - dziwiła się babcia znad kosza bielizny, którą właśnie segregowała. - Zjadłaś? No, to ładnie umyj po sobie, ze stołu zetrzyj, pochowaj jedzenie. I chodź tu, będziesz płukać. Włóż fartuch.
Pralka babci była raczej przedpotopowa, mechaniczna, wczesne lata sześćdziesiąte na oko. Był to spory walec blaszany z silnikiem wbudowanym u podstawy i wirnikiem osadzonym w dnie wewnętrznego cylindra. Wlewało się tam wodę, uprzednio podgrzaną, wsypywało proszek, następnie rozlegał się głośny ryk i woda z proszkiem zaczynała wirować w cylindrze. Wtedy można było wrzucać bieliznę.
Ryk pralki przybierał na sile, łącząc się z wysilonym łoskotem, tak że osoba piorąca nie słyszała własnych myśli, a cóż dopiero słów. To miało swoje dobre strony, bo zamiast gadać po próżnicy, trzeba było działać szybko, podgrzewać wodę do kolejnych zmian, wypuszczać do wiadra szare mydliny przez śmieszny wężyk, osadzony tuż przy dnie walca, płukać to, co wyprano i tak dalej.
Zamieszania było przy tym tyle, że kiedy pralka nagle umilkła - stało się aż nieswojo od tej ciszy i bezruchu.
- Co jest?! - zdenerwowała się babcia. - Zepsuło mi się cholerstwo? Dlaczego to się zawsze musi psuć w środku prania?!
Rzeczywiście, kuchnia zastawiona kociołkami, miednicami, wiadrami, udekorowana stosami bielizny brudnej i już wypranej, tej przed płukaniem i po - wyglądała dosyć strasznie.
- Teraz tylko brakuje gości - powiedziała złowróżbnie babcia i ledwie wyrzekła te słowa - do drzwi kuchennych zastukano.
Przybył Gburek.
Wyświeżony, z wygolonym gładziutko obliczem, z kwadratowym podbródkiem lśniącym od kremu po goleniu, z oczami tak błękitnymi jak jego pulower i tak czystymi jak dżinsy - Artur spojrzał na Aurelię niewinnie i oznajmił, że chciałby ją zaprosić na niewielki spacerek po okolicy.
- Samochodem - dodał natychmiast, a Aurelia omal nie wybuchnęła śmiechem, lecz z grzeczności pohamowała się, skończyło się tylko na cichym sapnięciu, kiedy chichot podszedł jej do nosa, jak woda sodowa.
- Nie mogę - odpowiedziała. - Dziękuję, ale nie mogę.
- Szkoda. Jutro będę już w Poznaniu, na egzaminach. Wyjeżdżam dziś wieczorem - rzekł Gburek z urazą.
- Ale my tu pierzemy, babcia i ja - wyjaśniła mu Aurelia.
Gburek rozejrzał się po okropnym pobojowisku.
- Myślałem, że już po wszystkim.
- Pralka wysiadła - powiedziała krótko babcia, która nie była w najlepszym humorze. - Przeklęte stare pudło, to już trzeci raz w tym roku.
- A co jej jest? - chciał wiedzieć Gburek. Przykucnął wśród misek i kubełków, pomacał pralkę.
- No, chyba mi nie powiesz, Artur, że potrafisz to naprawić?! - zakrzyknęła babcia.
- A dlaczego nie? - obraził się Gburek. - Przecież to całkowicie prymitywny mechanizm, jedną chwileczkę - zdjął energicznym ruchem pulower, zakasał rękawy koszuli i sprawnie opróżniwszy pralkę przez wymachiwanie gumowym wężykiem, przewrócił ją na bok, po czym odkręcił blachę i zajrzał do silnika.
- Wygląda na to, że tu wszystko w porządku - mruknął. - Ale moment, jeszcze sprawdzę.
Babcia rzuciła wnuczce spojrzenie wiele mówiące. Aurelia puściła do niej oko.
Artur pogmerał chwilę we wnętrznościach pralki, wreszcie spytał:
- Lutownicy pani nie ma oczywiście? - i oznajmił, że musi skoczyć do domu na jeden momencik i prosi, żeby pralki nie włączać do sieci i w ogóle niczego w niej nie ruszać.
I wybiegł, zostawiając pulower.
- Oj, tak, tak - powiedziała babcia, hamując śmiech. - Jak ciebie tu nie miałam, Orelka, trzeba było za każdym razem wołać mechanika. A teraz - popatrz no, chłopaki latają w tę i z powrotem, ruch aż miło. Muszę jeszcze powiedzieć Arturowi, żeby zobaczył, co jest z tym mikserem do ciasta. O, słyszysz - już wrócił. Ale szybko!
Ale to nie był Arturek. Stukał, jak się okazało, Konrad - blady, z podkrążonymi oczami, ubrany na czarno od stóp do głów. Miał ze sobą swoją wielką torbę, wypchaną po brzegi, a z twarzy jego nie znikał wyraz natchnionego smutku, nawet gdy - lawirując pośród kubełków i misek - wdepnął w jedną z nich.
- Przepraszam, że przeszkadzam w sprzątaniu - rzekł nieprzytomnie.
- Pierzemy - wyjaśniła mu krótko babcia. - Tylko że pralka się właśnie zepsuła.
Konrad spojrzał na pralkę leżącą na boku jak chora krowa.
- Niestety - rzekł. - Chyba niewiele potrafię tu pomóc. - Mimo to odłożył torbę i, wciąż ignorując Aurelię, przykląkł ze smutkiem obok pralki, westchnął, nie patrząc wsadził rękę w jej wnętrzności, pokręcił, znów westchnął i powiedział: - Chyba już.
Proszę sprawdzić, czy działa.
- Ale... - z wahaniem rzekła babcia - Arturek powiedział, żeby jej nie włączać... pobiegł właśnie po lutownicę i...
- A po cóż tu komu lutownica - z lekkim znużeniem rzekł Konrad. - To nie w lutowaniu czegokolwiek jest problem. Do przedmiotów trzeba mieć podejście pełne zrozumienia. Proszę włączyć bez obaw.
- A ponieważ babcia jakoś nie kwapiła się z wykonaniem polecenia, Konrad spokojnie postawił pralkę w pozycji pionowej i wsadził wtyczkę do gniazdka.
Rozległ się znajomy ryk i pralka radośnie ruszyła do dzieła.
- Chodzi! - zdumiała się Aurelia i z nowym podziwem spojrzała na cudotwórcę. Ten jednakże nie oddał jej spojrzenia. Smutnym uśmiechem porozumiał się z babcią, prztyknął wyłącznikiem i kiedy zapanowała cisza, dorzucił:
- Wpadłem dziś tylko po drodze, żeby pani coś wręczyć... wydobył ze swej torby elegancko opakowane pudełko i podał babci ze słowami: - To dla pani. Z podziękowaniem za gościnę i życzliwość... Było mi bardzo miło poznać panią. A teraz już się pożegnam - tu nie zdzierżył, wzrok ześlizgnął mu się na Aurelię, przemknął po niej błyskawicznie i znów się zwrócił w stronę babci ... na zawsze - dodał Konrad grobowo.
I ruszył w stronę drzwi.
- Ale, ale, chwileczkę, Konradzik, chodź no tu, synuś! - zakrzyknęła babcia. - Nie myśl sobie, że ja cię tak zaraz puszczę!
Pralkę mi naprawiłeś, musisz się teraz napić kompotu.
- Ależ nie, dziękuję - rzekł Konrad męczeńskim głosem i ruszył do wyjścia.
- Z rabarbaru! - dodała babcia.
- Z czego? - zainteresował się Konrad.
- Z mojego własnego rabarbaru.
- Nie jadłem czegoś takiego, jak rabarbar - rzekł Konrad w zadumie. - Czy jest pani pewna, że nie będę tu komuś przeszkadzać?
- Jestem pewna - zapewniła go babcia i wszyscy troje przeszli do spokojniejszej części kuchni, gdzie zasiedli przy stole. Gburek wszedł właśnie w momencie, gdy różowy, pachnący kompot został już rozlany do szklanek, a babcia z namaszczeniem otwierała zgrabne pudełeczko z białego kartonu z celofanowym okienkiem, przez które widać było apetyczne, białe kulki.
- Co widzę? - rzekł Gburek nieco teatralnie, ignorując Konrada. - Cukierki Raffaello! Znam je. Pycha.
- Dzień dobry - zwrócił się do niego Konrad, który był dżentelmenem i nie zapominał o formach towarzyskich nawet w obecności zdeklarowanych wrogów.
- To od Konrada - powiedziała babcia z dumą. - Nigdy w życiu nie dostałam takich ślicznych cukierków. - Poczęstowała wszystkich, lecz w efekcie jadła tylko ona. Konrad pokręcił głową, zaś Gburek udał, że niczego nie dostrzega, poderwał się dziarsko i zapytał:
- Można się zabrać do tej pralki?
- Już naprawiona - rzucił Konrad leciutko, w przestrzeń.
Artur zaniemówił. Aurelia pysznie się bawiła. Babcia łasowała cukierka za cukierkiem i wyglądała tak, jakby z trudem powstrzymywała się od śmiechu.
- Cóż... - rzekł Konrad. - Jest jeszcze jedna rzecz, dla której pozwoliłem sobie odwiedzić panią. Czy pozwoli pani zaprosić się na spektakl? Dziś o drugiej wystąpię w lokalu biblioteki.
Przeprowadziłem już pertraktacje telefoniczne - panie bibliotekarki są zachwycone pomysłem. Zaproszą młodzież szkolną, a ja wystawię Wesele. Przyjdzie pani?
- No, pewnie - ucieszyła się babcia, rozwijając kolejnego cukierka. - Ja to mam dobrze ostatnio... - dodała, unosząc brwi i opuszczając powieki oraz robiąc pomarszczony dzióbek z górnej wargi. Aurelia obawiała się, czy babcia nie ryknie śmiechem.
- A więc pralka naprawiona? - upewnił się posępnie Artur.
- A, tak. Orelka, nastaw no znów parę garnków wody, bo ta już wystygła - poleciła babcia.
- Czy potem będziesz już mogła wyjść ze mną? - spytał Gburek niebezpiecznym tonem, kierując pytanie do Aurelii.
- Trochę się martwię - ciągnął Konrad, pochylając się w stronę babci - kto mi pomoże z kurtyną...
- Ja mogę ci pomóc - zaofiarowała się Aurelia.
Konrad spojrzał na nią wyniośle, lecz już jakby z pewnym odcieniem przebaczenia.
- Cóż - rzekł przez zęby. - Proszę cię uprzejmie. Jeśli znajdziesz chwilę czasu...
- No, to jedziemy! - zakomenderował dziarsko Gburek, pobrzękując kluczykami samochodu.
Aurelia spojrzała spod rzęs na Konrada. Spiął się cały, jak chudy czarny kot przed skokiem.
- Wiecie co? - powiedziała w natchnieniu. - Mam świetny pomysł.
Skoro wszyscy troje mamy teraz trochę czasu - może po prostu jedźmy sobie samochodem na maliny...
I w ten prosty sposób pozbyła się ich obu.
W spożywczym sklepie delikatesowym Gabrysia zostawiła ponad dwieście tysięcy i teraz, z ciężką torbą wypchaną wiktuałami, zmierzała w stronę domu. Wyrzucała sobie, że poszła po zakupy - torba była naprawdę ciężka, a Grześ chętnie przecież kupiłby, co trzeba. Znowu z rozpędu zapomniała, że powinna się oszczędzać, chuchać na siebie i dmuchać. Szczerze mówiąc, nigdy tego nie umiała. Ale teraz już czas, by się nauczyć - od noszenia ciężarów bolało ją w krzyżu, nieprzyjemne mrowienie zbiegało w dół kręgosłupa. W dodatku, im dłużej szła, zastanawiając się nad swoim samopoczuciem, tym gorzej się czuła. Zrobiło się jej z lekka mdło, a kiedy zdała sobie z tego sprawę - dodatkowe atrakcje miała już zapewnione: zimna, zielonkawa ściana, jak z zamazanego szkła, przesłoniła jej oczy i Gabrysia zaczęła z paniką myśleć, czy przypadkiem nie zdarzy się jej kolejne omdlenie, i to na ulicy.
Przystanęła, odstawiła torbę na chodnik i schyliła się udając, że zawiązuje sznurowadło tenisówki. No, lepiej. Krew napłynęła jej do głowy, zielonkawa ściana znikła na dobre. Gabrysia wyprostowała się powoli, odszukała w kieszeni miętówkę i ssąc ją, z wolna odzyskiwała dobre samopoczucie.
A przynajmniej - jakie takie.
No, szybciej do domu. Jak najszybciej. Jak już mdleć, to w towarzystwie. Grześ ma, co prawda, pracę do trzeciej, ale w domu są dzieci i zapewne Pulpecja.
Weszła do bramy i wyjrzała przez okienko z witrażykiem. Na podwórku nie było Pyzy i Tygryska.
Otworzyła drzwi domu, odwiesiła w przedpokoju swoją żółtą pelerynę, z torbą w dłoni wkroczyła do kuchni.
Nikogo. Na stole pośród rozmazanych kleksów budyniu leżały dwie łyżki stołowe, przywiązane po wielekroć sznurkiem do metrowych linijek. Gabrysia podniosła jeden z dziwacznych przyrządów, przyjrzała mu się z zastanowieniem, po czym usiadła, zaśmiewając się, na stołku. Już zapomniała o tym, że było jej niedobrze.
Gdzie te wariatki się schowały?
Na pewno są w swoim pokoju.
Nacisnęła klamkę pokoju dziewczynek, zajrzała - nie, tu ich nie było. Chyba że się schowały do szafy?
Nie. W szafie pusto.
Gabrysia poczuła lekki niepokój, ale szybko się skarciła za nadopiekuńczość. Co tam, na pewno są przy komputerze.
Udała się do własnego małżeńskiego pokoju, który znajdował się tuż przy drzwiach wejściowych. Otworzyła drzwi - pustki: Komputer wyłączony, nienaganny ład i porządek wskazywały na to, że z całą pewnością nie przebywały tu jej córki. Ani chwili.
A więc są w pokoju rodziców. Gabrysia złapała się na tym, że porusza się już biegiem.
U dziadków jednakże też nie było Pyzy i Tygryska. Ogromny rododendron wichrzył liście pośrodku pokoju, rozpierał się i panoszył pośród tysięcy książek ojca Borejki. Lśniło puste biurko z gipsowym popiersiem Seneki, wpatrującego się ociężale w oblicze odlanego z brązu Cezara. Trzeba podlać rododendron. Chyba już przez tydzień o nim nie pamiętała.
No, dobrze. Tylko spokojnie. A więc - są w zielonym pokoju, u Pulpy i Natalii. Na pewno siedzą sobie w tych nowych wiklinowych fotelach i czytają albo łupią w karty.
Energicznie otworzyła drzwi.
Patrycja i Baltona stali pod oknem, ciasno objęci, tonąc w długim pocałunku. Nawet nie zareagowali na jej wkroczenie. Nie widzieli świata.
Gabrysia zaklęła cicho pod nosem, wyszła z pokoju, zamknęła cichutko drzwi, po czym odczekała stosowny moment - i zapukała.
Cisza za drzwiami. Wreszcie Gabrysia usłyszała kilka drobnych szmerów i głos Patrycji:
- Proszę!
Weszła. Baltona siedział w jednym z wiklinowych foteli, zatopiony w lekturze gramatyki staro - cerkiewno - słowiańskiej tak, że nawet nie dostrzegł wchodzącej Gabrieli i oderwał się od lektury dopiero, gdy usłyszał głosy. Pulpecja, siedząca w drugim fotelu, włosy miała w lekkim nieładzie, a na policzkach rumieńce jak dwie róże.
- Dziewczynki? - odbąknęła na pytanie siostry. - A, nie wiem... A co, nie ma ich w kuchni? Ostatnio tam właśnie siedziały.
- Już nie siedzą - warknęła Gabriela, czując, że już znowu jej słabo. - Kiedy ostatnio je widziałaś? - bo nigdzie ich nie ma, w całym domu.
- Może są na podwórzu - zasugerowała Pulpecja.
- Nie ma - uświadomiła jej siostra, po czym dodała z gorzkim wyrzutem: - Czy ty nie możesz choć czasem ich przypilnować? Tak liczyłam na ciebie!
- Gabuniu - spłoszyła się Pulpa, zerwała się z fotela. - Nie denerwuj się tak... bo jesteś blada. Zaraz się znajdą, no, ile razy już tak znikały. Usiądź sobie... no, ja cię przepraszam, ale myśmy tu z Florkiem mieli taką - ważną rozmowę.
- Tak, wiem - powiedziała trochę cierpko Gabriela. - A tymczasem dzieci...
- Postanowiliśmy, że pobierzemy się jeszcze tego lata - oświadczył nagle Baltona, patrząc surowo w oczy Gabrysi. Jego szczupła, sympatyczna twarz pokryła się niespodziewanie lekkim rumieńczykiem. - Ja wiem, że ojciec Patrycji jest przeciwny pośpiechowi, ale czekaliśmy już tak długo...
- I po co?! Po co?! - wtrąciła z pretensją Pulpa.
- Przecież Patrycja tak pięknie zaliczyła pierwszy rok, i to na leśnictwie w dodatku! Chyba już to widać, że miłość nie musi przeszkadzać w zdobyciu wykształcenia - przekonywał Baltona.
- Bardzo, bardzo się cieszę - powiedziała Gabrysia, obserwując z pewnym przestrachem całe obłoczki jasnych plam, które zaczęły jej przesłaniać rzeczywistość. - Być może zaraz zemdleję - uprzedziła rzeczowo.
- E, nie przesadzaj - pocieszyła ją Pulpa. - Więc ustaliliśmy, że po ślubie zamieszkamy - na razie - na zapleczu kwiaciarni, a potem kupimy sobie jakąś miłą kawalerkę...
- Wolałabym usiąść - stwierdziła Gabriela i spróbowała dostać się na wiklinowy fotel, przebywając chwiejną, daleką przestrzeń pomiędzy drzwiami a środkiem pokoju. Podłoga uginała się wyraźnie pod jej stopami, jakby była z jakiejś elastycznej, obrzydliwej błony. Gabrysię chwyciły nudności.
- O rany! - zerwał się Baltona. - Ona naprawdę!...
- Myślę - wyszeptała Gabrysia - że naprawdę.
I zemdlała.
Biblioteka Urzędu Miasta i Gminy dzieliła się w Pobiedziskach na dwie filie: dziecięcą i tę dla dorosłych. Konrad zaprosił się do tej pierwszej. Miał na uwadze fakt, że Wesele bądź co bądź jest lekturą szkolną, a także - że dorośli pewnie by nie przyszli na przedstawienie kukiełkowe.
Jednakże, jeśli się spodziewał, że młodzież przyjdzie gromadnie - miał go spotkać zawód. Za piętnaście druga, kiedy stawił się w progach biblioteki (budynek odziedziczony przez nią po dawnym posterunku MO miał kraty w oknach i wyglądał bardzo posępnie), sala była jeszcze zupełnie pusta. Miłe panie bibliotekarki - jedna ruda jak kasztan, druga siwa - które właśnie skończyły ustawiać krzesła w kilku rzędach, zademonstrowały mu piękny plakat wiszący na drzwiach (identyczny zauważył już na dole, przy wejściu od ulicy), zachęcający do przybycia na spektakl („Wstęp wolny”; to go nieco zmartwiło). Jednakże mimo swej urody i atrakcyjności plakat zadania nie spełnił. O godzinie za pięć druga na sali znalazły się tylko dwie osoby: babcia Jedwabińska oraz Aurelia.
O drugiej, kiedy Konrad, blady i tragiczny, rozstawił już scenkę i usadził lalki w pogotowiu - drzwi wejściowe otwarły się z rozmachem i wkroczył Gburek.
Konradowi zmiękły kolana. Koniec. To już teraz udać się nie może.
Z tym szydercą przed oczami?! Z tym zbójem, gotowym na każdy podstęp, na grę nie fair, a nawet na tak zwane mordobicie, czego dowód dał w maliniaku? Nic to, że w pojedynku zwyciężył Konrad, który na takie właśnie okazje przygotowywał się przez ostatnie lata, ćwicząc intensywnie karate w klubie sportowym Lech. Nic to, że zwycięstwo miało wymiar nie tylko fizyczny, lecz i moralny.
Upokorzony Gburek teraz właśnie się odegra - i to, niestety, w obecności Aurelii. Która - co tu ukrywać - bardzo wyraźnie przedkłada zwierzęcą cielesność poniektórych nad intelektualną moc i rozliczne duchowe talenty innych. To się, niestety, rzuca w oczy. O, proszę. Przed chwilą konferowała poważnie z bibliotekarką, a ledwie wszedł Gbur - ona już się śmieje. Niby to nie patrzy na niego, czarną główkę opuściła dość nisko, ale z miejsca, gdzie znajduje się Konrad, widać bardzo wyraźnie jej profil i uśmiechnięte usta. Które Gbur pozwalał sobie całować w tych malinach.
Konrada ogarnęła furia.
Dobra - pomyślał. - Poczekaj. Ja ci teraz pokażę. Możesz sobie drwić, kpić, możesz przeszkadzać i podkładać mi rozliczne nogi.
Nie ujrzysz dziś porażki Konrada Bitnera!
Energicznie stanął za swoją scenką i sprawdził, jak podłączony jest magnetofon.
Kątem oka ujrzał panią bibliotekarkę w sąsiednim pomieszczeniu.
Stała pochylona nad biurkiem, mówiąc półgłosem do słuchawki:
- No, to niech szybciutko przychodzą. I zawołajcie panią Kwieciszewską, ona się interesuje sztuką.
Poczuł delikatny zapach magnolii i ciepło przy swoim policzku. Nie musiał się odwracać, by wiedzieć, że stoi przy nim Aurelia.
Jeśli chodzi o perfumy - był nieomylny.
A więc przyszła pomagać.
Odwrócił się ku niej.
Stała bardzo blisko. Maleńkie wisiorki migotały po obu stronach jej kremowej twarzy. Oczy też migotały. I - czy to możliwe? - miała chyba trochę pomalowane usta!
Konrad odwrócił od nich wzrok. Flirciara. Salome.
- Zaczynajmy - rzucił sucho. - Już chyba nikt nie przyjdzie.
- Nie, poczekajmy jeszcze choć pięć minut - szepnęła ona. - Dajmy im szansę. Przecież jeśli się spóźnią - nie zobaczą początku.
- No, dobrze - zgodził się po namyśle. - Może i racja.
Gburek zasiadł leniwie w drugim rzędzie krzeseł, tuż za babcią, i podstępnie zaczął z nią żartować. No, no, co za spryt. Chce sobie kupić zacną staruszkę.
Ale to on, Konrad, jest z Aurelią. I przez najbliższą godzinę ona będzie w jego teatrze odsuwać kurtynkę.
Tuż przed drugą pan Jankowiak skończył czytać „Głos Wielkopolski” i oddał się rozmyślaniom o tym, czy w najbliższych wyborach do parlamentu zwycięży lewica. Niestety, wiele na to wskazywało.
Jednocześnie popijał ze szklanki, bez przyjemności, ale z przekonaniem, gdyż nie lubił, żeby coś się marnowało, choćby to była tylko wystygła herbata.
Zmienniczka pewnie znów się spóźni, no, nic, ale kitel można powoli zdejmować.
A! Trzaśnięcie drzwi wejściowych - nareszcie. Przyszła jednak przed czasem!
Podniósł wzrok na okno portierni i osłupiał.
Dwie roześmiane twarzyczki przyglądały mu się zza szyby. Wielkie nieba! A te diablice co tu robią!
Wyszedł do nich, surowy i nasrożony.
- A wy tu czego?! - huknął.
Naturalnie, nawet się nie stropiły.
- Dzień dobry, panie Broneczku - zaszczebiotała Laura, podając mu rękę. - Ale pan śmiesznie wygląda w tym kitlu!
Co za głupie dziecko. A jak on ma wyglądać w czymś takim, jak kitel? Mimo woli obejrzał się od góry do dołu.
- Przyszłyśmy - dorzuciła Pyza, uśmiechając się życzliwie - odnieść panu parasol. Przedwczoraj pan go u nas zostawił.
- Parasol? - do licha, faktycznie. Nie zauważył, że go gdzieś posiał.
- Nie wiedziałyśmy, gdzie pan mieszka. Zupełnie!
- Ale przypomniało nam się...
- Za pozwoleniem, nie: nam, tylko: mnie! - Laura wypchnęła się przed siostrę. - Mnie się przypomniało, gdzie pan pracuje! W szkole. Ja tu już kiedyś byłam, w zeszłym roku, z ciocią Pulpą, jak nie było mnie z kim zostawić, i ona mnie wzięła do szkoły, i pierwsza lekcja to była Łacina, i pani profesor o mało nie spadła z krzesła, jak jej powiedziałam, co to jest fides punica (Wierność punicka, wiarołomstwo), z prawidłowym akcentem na „u”, zresztą.
Pulpecja była ze mnie taka dumna!
- Aha - powiedział pan Jankowiak.
- Jak ja tu wtedy byłam - trajkotała smarkula - to pana nie było, siedziała tu gruba pani. Ach, jak pan tu ma miło, w tej portierni!
Jak dorosnę, zostanę portierką. O, czy można wejść do środka? O - ojejku, ale tu przyjemnie, pan tu ma i umywalenkę, i biureczko... a co to takiego, takie dziwne?
- Grzałka - rzekł ponuro pan Jankowiak, zastanawiając się, jaką minę zrobi Klimasowa, kiedy już wreszcie się tu pojawi.
- Więc mnie się przypomniało, że pan pracuje w naszej szkole - mówię: naszej, bo tu się uczyła i moja mamusia, i moja ciocia Ida, i moja ciocia Natalia, i moja ciocia Pulpecja...
- Dlaczego wciąż powtarzasz: moja ciocia?! - zirytowała się nagle Pyza. - Ciocie są też moje, że nie wspomnę o mamusi!
- Powiem jej, że nie chciałaś o niej wspomnieć - obiecała Laura kątem ust. - Cicho bądź.
- Cicho? Ja jestem starsza, moja droga. To ja powinnam mówić. Za pozwoleniem.
- Za pozwoleniem, ty jesteś starsza, ale ja mam więcej do powiedzenia, moja droga.
- Co to, to tak - mruknął pan Jankowiak i usiadł. Szkoda nóg.
- A więc, o czym to ja mówiłam... aha, otóż ciocia Pulpa opowiedziała o wszystkim w domu i dziadziuś był bardzo wzruszony, panie Broneczku, że siedmioletnie dziecko, jakim wówczas byłam - bo obecnie mam lat osiem...
- Łatwo obliczyć - wtrąciła Pyza.
- Za pozwoleniem, otóż, że siedmioletnie dziecko potrafi zacytować Sallu... ekhm, zaraz, jakże mu tam było...
- Sallustiusa, za pozwoleniem - wtrąciła z satysfakcją Pyza.
- Dziękuję ci, moja droga. Sallustiusa. Zaraz też zaczął mnie uczyć łaciny jeszcze pilniej...
- Za pozwoleniem, mnie też! - oburzyła się Pyza.
- Tak więc, o czym ja mówiłam...
- Już ci się plącze, moja droga, więc teraz ja powiem - zdenerwowała się Pyza. - Więc Tygrysowi się przypomniało, że pan pracuje w naszej szkole, ale proszę pamiętać, że i mnie się to przypomniało, tylko że ja nie mogłam tego od razu powiedzieć... no i postanowiłyśmy przejść się do pana spacerkiem.
- Wybierając, co oczywiste, bezpieczną trasę - wtrąciła Laura, która już złapała drugi oddech. - Bardzo pana lubimy, panie Broneczku, więc decyzja zapadła błyskawicznie. Zwłaszcza że nikt absolutnie nas nie pilnował, gdyż ciocia Pulpa bez przerwy, powiadam panu - bez przerwy, a jeśli ja mówię, że bez przerwy, to znaczy, że naprawdę bez przerwy...
- Tygrys! Za pozwoleniem, nie puszczaj plotek.
- Za pozwoleniem, moja droga, to nie są plotki, tylko szczera prawda. Ciocia Pulpa bez przerwy...
- Tygrys!!!
- No, o co ci chodzi?... całowała się z wujem Florianem, czemu ja się osobiście nie dziwię, bo on jest bardzo miły. Zna go pan?
Pan Jankowiak, dźgnięty bezpośrednim pytaniem, wzdrygnął się i wymamrotał, że nie bardzo pamięta.
- O, a więc nie zna go pan. Gdyby go pan poznał, to by go pan pamiętał - to dla mnie nie ulega wątpliwości. Ale o czym to ja mówiłam...
- O tym - weszła jej w słowo siostra - że wybrałyśmy się tu z parasolem.
- A gdzie go macie? - wkroczył do akcji pan Jankowiak, nie dostrzegając nigdzie żadnego sprzętu przeciwdeszczowego.
Pannice spojrzały po sobie.
- O, za pozwoleniem, moja droga, gdzie ty go masz? - spytała Laura.
- Za pozwoleniem, to ty go miałaś!
- Ja? Wręcz przeciwnie. Jeszcze cię widzę, jak stoisz w przedpokoju i kłócisz się ze mną, kto poniesie parasol. Tak jest, Pyzo.
- Za pozwoleniem, ja się kłóciłam? To ty się kłóciłaś. Parasol miałam, owszem, ale go odstawiłam, jak mnie zaczęłaś szarpać za grzywkę.
- Za grzywkę? To nie była grzywka, moja droga. A jeśli chodzi o szarpanie, to przypomnij sobie, za pozwoleniem, kto mnie szarpał w ucho.
- Nie mówi się w ucho, tylko za ucho.
- Cisza! - huknął pan Jankowiak.
Umilkły posłusznie.
- Więc gdzie jest parasol? - spytał zirytowany pan Jankowiak. - Ładna historia, już lepiej byście w ogóle nie wychodziły z domu.
Przypomniałbym sobie i przyszedłbym po parasol, a tak to co?
Pewnie go zostawiłyście w tramwaju.
- O! Co za ulga! - wykrzyknęła namiętnie Laura. - Nie jechałyśmy wszak tramwajem!
- No, to już dobrze. A zabrałyście go w ogóle z domu?
Chwila ciszy.
- Chyba nie - wyznała wreszcie Pyza, zawstydzona. - W każdym razie Ja wyszłam z domu bez niego.
- Ja też.
- No, to już do czegoś doszliśmy - podsumował pan Jankowiak z westchnieniem. - W każdym razie bardzo wam dziękuję za wiadomość.
No i - przynajmniej sobie do was dzisiaj wpadnę. Bo bez okazji - to mi jakoś tak... głupio.
- Tuta timens (Bojący się nawet tego, co bezpieczne) - powiedziała Laura pobłażliwie.
- Wergiliusz - palnęła Pyza bez namysłu, wyzywająco patrząc na siostrę.
- Zgadza się.
- A czy wasza mama - zorientował się nagle w niebezpieczeństwie pan Jankowiak - czy wasza mama wie, że wyszłyście do mnie same, bez opieki?
Zapadła głucha cisza.
- No... a skąd miałaby wiedzieć? - cieniutko zapytała Laura.
- Boże - powiedziała Pyza ze zgrozą. - Znów zapomniałyśmy, że nam nie wolno wychodzić, bo mamusia się zdenerwuje, jak nas nie będzie w domu.
- Och, ale, za pozwoleniem, panie Broneczku, bardzo trudno jest o tym pamiętać - obronnie wtrąciła Laura. - Mamy tyle ważnych spraw do załatwienia... zresztą, mówiłam cioci Pulpie, że wychodzimy na momencik... ale ona nie słyszała.
- Zupełnie nie słyszała - wsparła siostrę Pyza. - Była, bardzo, bardzo zajęta, bo...
- ... bo się całowała z wujem Florianem. Naprawdę pan go nie zna?
Wuj Florian ma kwiaciarnię „Florek”, na Noskowskiego.
- Nie znam - odparł wolno pan Jankowiak. Ich matka, biedna kobieta, znów się zdenerwuje, jeszcze gotowa zemdleć. Gdzie ta Klimasowa?! Już po drugiej, powinna tu dawno być. Trzeba będzie odprowadzić smarkule do domu.
Ucieszyły się, jak im to powiedział.
Naprawdę się ucieszyły!
Tym razem Gabrysia ocknęła się na tapczanie swej siostry Natalii, druga zaś jej siostra, Pulpecja, podtykała jej pod nos jakąś papierową torebeczkę.
- Co ty mi tu podtykasz? - chciała wiedzieć Gabriela.
- Ocknęła się!!! - wrzasnęła Pulpa przeraźliwie, a Baltona nadbiegł z łazienki z mokrym ręcznikiem w dłoni i mimo wszystko przyłożył go Gabrysi do czoła.
- Co tu jest, w tym papierku? - badała podejrzliwie Gabrysia.
- No, co ma być. Soda - wyjaśniła jej Pulpecja.
- Soda?!
- Amoniaku w domu nie mamy, a pamiętasz przecież, że sole trzeźwiące składają się głównie z amoniaku.
- Ja pamiętam, że z amoniaku? - Gabrysia usiłowała zebrać myśli.
- No, jeśli ty nie pamiętasz, to pamiętam ja. A ponieważ, jak już mówiłam, amoniaku w domu nie ma... przypomniałam sobie o sodzie.
- Dlaczego? - spytała powoli Gabriela, próbując za pomocą logicznego myślenia dotrzeć do sedna sytuacji, w jakiej się znajdowała.
- Dlatego, Gabuniu, że to chyba jest to samo. Przecież do pierniczków można dodawać albo amoniaku, albo sody.
- O mamo - powiedziała słabo Gabrysia.
- Strasznie długo nie mogłam cię docucić. Już chciałam wołać pogotowie. Na szczęście przyszły dzieci i od razu się ocknęłaś.
- Jakie dzieci? - tępo spytała Gabriela.
- No, twoje własne, wróciły. Są w kuchni z panem Jankowiakiem, który ich pilnuje, żeby znowu gdzieś nie wyszły.
Tu Pulpa aż odskoczyła w tył, bo Gabriela zerwała się jednym sprężystym rzutem ciała, ciskając ręcznik w kąt.
- Dzieci! - krzyknęła. - Wróciły?
- No, wróciły.
- To ja je chyba uduszę - powiedziała Gabriela, energicznie kierując się w stronę kuchni. Podłoga już tylko ociupinkę uginała się pod jej nogami, widzenie natomiast już się jej wyostrzyło do znośnego stopnia. W każdym razie na tyle, by mogła zupełnie ostro zobaczyć idylliczną scenę w kuchni: pan Jankowiak siedział na ławie za stołem i usiłował pić kawę, w czym wydatnie przeszkadzała mu Laura, rozparta na jego kolanach. Pyza skromnie, lecz zazdrośnie tuliła się do jego boku. Wszyscy troje, utrwaleni w tym dziwnym układzie, rozgrywali z werwą partyjkę makao.
Na widok Gabrieli dziewczynki uradowały się serdecznie i - nie wypuszczając kart z dłoni - zapytały, jak się czuje mamusia kochana. Pan Jankowiak natomiast karty swe odłożył, chciał wstać i się ukłonić, lecz nie mógł, wobec czego tylko uniósł się ze swego miejsca, wraz z Laurą, po czym orzekł z silnym przekonaniem, a więc autorytatywnie:
- Jak pani tak ciągle mdleje, to murowane, że będzie chłopiec!
Oglądać z zapartym tchem inscenizację Konrada po raz drugi było może trochę trudno. Aurelia pomagała mu wiernie, lecz tym razem z mniejszym napięciem śledziła to, co działo się na scence. O wiele ciekawsze było obserwowanie reakcji widzów. Otóż - najwdzięczniejszym z nich była bez wątpienia babcia, która w swej niedzielnej sukni i prawdziwych koralach zasiadła uroczyście w pierwszym rzędzie krzeseł. Oglądała spektakl z żywym zainteresowaniem, wybuchając co chwila serdecznym śmiechem, plaskając w dłonie lub też na inne sposoby dając wyraz swemu zadziwieniu. Nawet najmniejszej uwagi nie zwracała na Artura, który, siedząc tuż za nią, sączył jej wytrwale do ucha jakieś sarkazmy. Panie bibliotekarki, w tym samym rzędzie co babcia, też patrzały jak urzeczone, zaś trzy dzieweczki w wieku szkolnym, sprowadzone w ostatniej chwili, biły brawo niemal bez przerwy.
Pani Kwieciszewska, miła dama o lekko siwiejącej czuprynce i pięknych rysach, nacechowanych poczuciem humoru, podparła podbródek dłonią i mądrymi oczami obserwowała Konrada - a ten, zadowolony z jej zainteresowania, dawał z siebie po prostu wszystko. (Z pewnością jest to inspirujące, gdy piękne damy wpatrują się w artystę mądrymi oczami, jakby zastanawiając się, skąd tu się wziął ten uroczy, mądry, utalentowany młody człowiek).
Pod koniec spektaklu, kiedy Chochoł głosem Konrada przemawiał z magnetofonu („Ze skałek postrzepuj proch i ciś je w piwniczny loch. Lewą nogę wyciąg w zad, zakreśl butem wielki krąg..:'), A kukła wyobrażająca Jaśka gięła się posłusznie, wyciągała nogę w zad i odmawiała pacierz wspak - drzwi biblioteki uchyliły się ze skrzypnięciem, dość energicznie, a nawet, można by powiedzieć - bezceremonialnie, i w progu stanęli trzej faceci, w których Aurelia rozpoznała wścibskich osiłków z pierwszego dnia w Pobiedziskach. Konrad, skrzypnięciem wyrwany z transu, podniósł oczy, spojrzał - i lekko się zacukał, lecz już w następnej chwili grał dalej.
- Znowu ten kurdupel - powiedział nieskrępowanym głosem jeden z facetów w drzwiach.
- Ty, ja go, kurcze, nabiję - obiecał drugi, a trzeci sapnął złowrogo.
Lekko spanikowana pani bibliotekarka podniosła się i wyszła na korytarz, wypychając przed sobą intruzów i zamykając szczelnie drzwi. Konrad nie patrzał już w tamtą stronę, lecz na jego górnej wardze ukazały się kropelki potu. Gburek był tak zaciekawiony, że wprost nie wiedział, gdzie patrzeć najpierw, oczy latały mu jak błękitne motylki. Trzy dzieweczki też nieco się wybiły z uwagi, urocza pani Kwieciszewska uśmiechała się pokrzepiająco do Konrada, jedna tylko wierna, kochana babcia poświęcała calutką swą uwagę Weselu i dotrwała w tym stanie do końca.
- Pieje kur, ha, pieje kur... - wyjęczał nieprzytomnie głos Konrada z magnetofonu, a drzwi biblioteki znów się uchyliły, wpuszczając zmieszany gwar głosów, z których jeden wybił się szczególnie wyraźnie, przekazując w głąb sali bibliotecznej złowieszcze przesłanie:
- Już ja go, kurcze, dopadnę!
Rudowłosa pani bibliotekarka weszła spłoszonym krokiem, zamknęła za sobą drzwi i oparła się o nie plecami, z przepraszającym uśmiechem na ustach.
Konrad zatrzepotał rzęsami, spocił się mocniej i zakręcił kukłą Chochoła, wprawiając ją w chocholi tan, magnetofon powiedział: - Miałeś, chamie, złoty róg... - i Aurelia zaciągnęła aksamitną kurtynkę przy nieprawdopodobnie żywiołowym aplauzie babci, szczerych i ciepłych oklaskach pani Kwieciszewskiej, dziecinnym kłapaniu w łapy trzech uczennic oraz rzekomo entuzjastycznych gwizdach Artura. Panie bibliotekarki kulturalnie biły brawo, po czym Konrad wyszedł z ukłonem, rozesłał promienne uśmiechy i przedstawienie dobiegło końca. Zrobiono jeszcze artyście zdjęcie z jego lalkami - do kroniki bibliotecznej - i panie bibliotekarki zaprosiły wszystkich na skromny poczęstunek: cienką herbatkę oraz ciasteczka, sponsorowane częściowo przez Urząd Miasta i Gminy, częściowo zaś - przez panią Kwieciszewską, która przybyła z całą paczką rurek z kremem. Poproszono wszystkich do stołu, Konrada zaś - do przyległej salki, gdzie miał dokonać uroczystego wpisu do kroniki bibliotecznej. Z tej sytuacji skorzystał Arturek, który natychmiast pojawił się u boku Aurelii, zbierającej lalki i układającej je w torbie.
- Dobrze sobie chłopiec radzi - powiedział protekcjonalnie - z tymi laleczkami. Zazdroszczę mu. Ja bym tak nie mógł. Ja wolę takie raczej męskie zajęcia, jak architektura.
- Już niedługo egzamin, prawda? - spytała uprzejmie Aurelia dla podtrzymania rozmowy, chociaż natarczywe spojrzenie Gburka, z dość bliska w dodatku, powodowało, że lekko się peszyła.
- Jak już mówiłem, wyjeżdżam do Poznania dziś wieczorem. Będę mieszkał u wuja Maćka.
- Ach, tak? - Aurelia poczuła, że robi się jej gorąco.
- A egzamin mam już jutro - ciągnął Gburek lekkim tonem. - Jakoś jestem dobrej myśli, to ma być właściwie taka rozmowa kwalifikacyjna. Trzeba tylko zrobić dobre wrażenie.
- To już - można powiedzieć - właściwie jesteś na architekturze?
- No, chyba tak - beztrosko rzekł Gburek. - Chodźmy na te ciastka, wyglądają super.
Oblizując się, poszedł ku stołowi. Aurelia usiadła obok babci, która prowadziła ożywioną rozmowę z panią Kwieciszewską (rzecz dotyczyła cen za elektryczność). Były prawie sąsiadkami, pani Kwieciszewska miała w Rynku sklep, a nad nim mieszkanie. Mile gawędząc, piły herbatę i delikatnie spożywały ciasteczka, a wokół unosiła się aura wydarzenia kulturalnego. Konrad, który właśnie wyszedł z zaplecza, został powitany przez zebranych lekkimi, pełnymi uznania brawami.
- Dziękuję ci za pomoc - rzekł chłodno, gdyż jeszcze był na Aurelię obrażony.
Uśmiechnęła się do niego bez słowa. Miły był. Przypominał jej młodziutkiego Rimbauda z tej fotografii w albumie Journal du symbolisme - zbuntowane spojrzenie, myślące czoło, nadąsane usta.
Konrad nie oddał jej uśmiechu. Spojrzał w bok.
- Jakie to było ładne, synuś! - babcia Jedwabińska wzięła go za rękę, potrząsając nią po wielekroć. - Ja już tę sztukę raz widziałam, w telewizji - odgarnęła mu włosy z czoła i pogłaskała pieszczotliwie po głowie. - Ale te kukiełki to ślicznie zrobiłeś, no powiadam ci - cacuszko!
- Aaaa!!! - rozległ się nagle ochrypły ryk z drugiego końca stołu, zastawionego talerzami z ciasteczkami oraz herbatą w szklankach.
Wszyscy spojrzeli w zdumieniu na osobę, która wydała z siebie dźwięk tak bardzo niekulturalny.
Gburek!
Stał, przyciskając rękę do ust. Ciastko - rzucone przez niego w dal - spoczywało pośrodku dość odległego stolika z prasą i czasopismami.
- Co się stało? - spytała siwa bibliotekarka, podchodząc do niego z macierzyńską troską. - Złamałeś ząb, Artur?
- Y - y - zaprzeczył Artur ze łzami w oczach. - Ffoła, ffoła.
Trudno go było zrozumieć, ponieważ przez cały czas przyciskał rękę do ust. Pani bibliotekarka z macierzyńską troskliwością usiłowała odjąć mu tę rękę od twarzy, ale Gburek na to nie pozwolił. Dość niegrzecznie odepchnął dłoń pani bibliotekarki, która w związku z tym straciła nieco ze swej troskliwości, czemu nikt przy zdrowych zmysłach nie mógłby się dziwić. Niemniej wciąż jeszcze czuła się w obowiązku zapytywać, co się stało, więc Gburek w końcu wybełkotał, odstawiając lekko dłoń:
- Ugływła me ffoła.
- W co? - dopytywała pani bibliotekarka. - W język? W język? Bo jeśli w język, to ty się zaraz udusisz!
Oczy Gburka rozszerzyły się z przerażenia, lecz po chwili ujawnił, że ukąszono go nie w język, a w górną wargę od spodu. W rzeczy samej, była tam - co zebrani mogli sobie obejrzeć, jeśli tylko chcieli, z dość bliska, maleńka ranka, jeszcze krwawiąca, ze sterczącym w niej żądłem. Wokół już się zaczynał tworzyć lekki obrzęk.
- Jak dobrze pójdzie, spuchniesz jak balon - powiedziała ze współczuciem pani bibliotekarka. - Mam ci wyjąć to żądło?
- Y - y! - wyraził Gburek swój lęk.
- Trzeba wyjąć - doradzano wokół.
- Ja to zrobię - rzekł Konrad i podszedł do rywala. - Otwórz usta - nakazał. Biedny Gburek, któremu łzy lały się ciurkiem, z wahaniem otworzył paszczękę. Konrad wspiął się lekko na palce, chwycił Gburka mocno pod brodę, następnie ujął żądło w dwa paznokcie i wydobył je z tkanki miękkiej, wyścielającej wargę wroga.
Gburek wydał z siebie krótki, gruby ryk.
Konrad przyjrzał się żądłu pod światło, po czym wyrzucił je do popielniczki.
- Brawo, Konrad - powiedziała Aurelia.
Gburek rzucił jej spojrzenie tak urażone, jakby to ona go użądliła.
- Bowe! - przypomniał sobie nagle z trwogą. - Pfefef ja waw egwamin! Wede wdawać wpuchnięty!
Babcia Jedwabińska przedarła się przez grono współczujących.
- Trzeba cebulę przyłożyć, cebulę - doradzała energicznie. - Albo papkę z surowych ziemniaków!
- Kwas borny!
- Nie, najlepiej taką maść na żylaki - krzyżowały się sprzeczne opinie.
- Iwę wo womu! - oznajmił Gburek boleśnie, rzucił urażone spojrzenie numer dwa na Aurelię i wybiegł, wciąż trzymając się za usta.
Ponieważ atmosfera została zwarzona na dobre, wszyscy miłośnicy sztuki teatralnej zjedli do końca ciasteczka, pozmywali po sobie szklanki i aluminiowe łyżeczki w niedużej umywalni na zapleczu i zaczęli się zbierać do odejścia.
Aurelia postanowiła zostać z Konradem, by pomóc mu w zwijaniu teatrzyku. Postanowiła, że odprowadzi go na dworzec i trochę doda mu ducha. Tymczasem babcia i pani Kwieciszewska podeszły do nich, by się pożegnać, a obsypawszy artystę ogólnymi komplementami, wystąpiły z konkretnym zaproszeniem na kolację (babcia) i na miłą pogawędkę o sztuce (pani Kwieciszewska). Panie bibliotekarki - i ruda, i siwa - wręczyły Konradowi skromny bukiecik bratków i zaprosiły do ponownego występu, najlepiej we wrześniu, kiedy to młodzież, świeża i wypoczęta, powróci z wakacji.
Powoli wyszli wszyscy.
Konrad i Aurelia, którzy dość długo pakowali lalki, opuścili bibliotekę na końcu, jeszcze w drzwiach wylewnie żegnani przez personel.
Zeszli po schodach na podwórze. Przytykało ono do tego białego muru, który otaczał lipy wraz z kościółkiem Świętego Ducha.
Aurelia niosła bratki, Konrad zaś - swoją wyładowaną torbę, której nie chciał już dopinać w bibliotece. Przystanął więc jeszcze w bramie, mocując się z suwakiem i paskami torby, natomiast Aurelia, nie zauważywszy niczego, poszła sobie po kocich łbach podwórka aż do żelaznej bramy prowadzącej na ulicę.
Teraz zauważyła, że idzie sama, więc przystanęła i obejrzała się, a jednocześnie usłyszała zza bramy:
- Nabiję kurdupla, nabiję!
- Jak ja takich nie lubię - dorzucił drugi głos. - Niby to taki wykształcony. Teatrzyk robi! Agitator.
- Nabiję go - obiecał pierwszy głos. - Nabiję.
Aurelia wycofała się do Konrada.
- Wejdźmy jeszcze - wyszeptała, robiąc przerażone oczy.
Schowali się do bramy i Aurelia powtórzyła wszystko, co usłyszała, co do słowa.
- Nabiją cię! - zakończyła.
Konrad, który bladł lekko w trakcie jej relacji, teraz poczerwieniał i usiadł na najniższym stopniu schodów.
- Siadaj, Aurelio - powiedział. Więc usiadła.
- Muszę się zastanowić - oświadczył i umilkł.
Siedział tak przez dłuższą chwilę, pogwizdując cichutko motyw z opery Nabucco.
- Widzisz - powiedział - mnie przez całe życie prześladują takie sytuacje. Chyba jestem, jak to się mówi, podpadający.
- Nie, chyba nie jesteś - pocieszyła go Aurelia. - To oni są po prostu opryszkami.
- Jak miałem dziesięć lat, to tacy sami dwaj mocno mnie pobili - wyznał Kozio. - A jeszcze przedtem... na koloniach... ach, nie chcę tego wspominać. Słowem - ja jednak nie podobam się określonemu gatunkowi homo sapiens. Na koloniach stchórzyłem wobec przemocy. Ale już w tamtym drugim wypadku nie kryłem się, wystąpiłem odważnie - i dostałem, niestety, po dziobie. No, to zacząłem trenować karate. Żeby już nigdy się nie bać przemocy.
Lecz niestety, muszę przyznać... że nadal się jej boję.
- To nic dziwnego. Ja też się boję.
- Ty jesteś dziewczyną, Aurelio - Konrad nie opanował aksamitnego spojrzenia, jakie wymknęło mu się przy tych słowach. - Natomiast ja, trudno, należę do mężczyzn. Tchórzyć mi nie wolno. Tylko co ja mam zrobić z faktem, że nienawidzę przemocy, to jest... nie tylko tej skierowanej przeciwko mnie. Każdej przemocy. Również tej, którą mógłbym skierować przeciwko komuś. Cóż, bardzo to jest przykre, ale nie mam wyboru. Muszę tam, do nich iść, przystąpić do walki i prawdopodobnie dostać potężny wycisk, bo jednak ich jest trzech, a ja jeden.
- Moglibyśmy - zaproponowała gorącym szeptem Aurelia - po prostu poszukać innego wyjścia z tego podwórza. O, popatrz, wystarczyłoby dopaść tego białego muru, przebiec przez teren kościelny i znów przez mur - do ogródka babci!
- Wybacz, ale to nie jest rozwiązanie. Widzisz... ja oczywiście mógłbym teraz im zwiać i to może, hm, nie byłoby tchórzostwo... tylko rozwaga. Ale i tak by mnie dopadli, jak do ciebie przyjadę następnym razem.
- Do mnie?.
- No... to jest, do Pobiedzisk. A chciałbym jeszcze przyjechać do - do Pobiedzisk. To co, to mam kucać po krzakach za każdym razem, kiedy ich zobaczę? To nie jest dobre rozwiązanie.
- No to jakie jest dobre, wobec tego?
- Właśnie sobie o tym, Aurelio, rozmyślam. Chyba po prostu zostawię ci moją torbę i pójdę do nich. Zostań tu, gdzie jesteś.
Albo nawet wróć do biblioteki.
- Nie, Konrad, ja pójdę z tobą. Nie zostawię cię samego.
Konrad gwałtownie odwrócił głowę do niej, błyskając czekoladowymi oczami.
- Nie, nie pójdziesz ze mną.
- Pójdę - uparła się Aurelia. - Nie zostawię przyjaciela w potrzebie.
- Przyjaciela? - wzruszył się Konrad i spojrzał jej prosto w oczy.
- Ja... cóż, dziękuję ci, moja droga - nagłym ruchem przygarnął ją ramieniem i pocałował w czoło. - No, ale teraz już się nie upieraj, moja mała. - Wstał energicznie i złapał ucho torby. - Trzymaj. I pilnuj mi tego.
Wyszedł z bramy. Stanął w pełnym słońcu i uśmiechnął się - blado, ale bardzo, bardzo dzielnie.
I szybko pomaszerował do bramy.
Blaszany jej łoskot oznajmił Aurelii, że Konrad opuścił już podwórze. Wtedy szybciutko wybiegła za nim, wlokąc torbę, pognała przez kocie łby podwórka i szarpnęła za skrzydło bramy.
Konrad stał z głupią miną na chodniku i rozglądał się w lewo i w prawo. Ulica natomiast była pusta, jeśli nie liczyć dwu starszych pań, wychodzących powoli z budynku poczty położonego naprzeciwko.
- I co? Poszli sobie? - spytała Konrada.
Jak on się rozgniewał na jej widok!
- Przecież ci powiedziałam, że to zrobię.
- Uparciuch z ciebie, co?
- Nie wiem. Może nawet nie. Tylko lubię, jak wszystko jest tak jak trzeba.
- Ha, czuję się głupio. Pióra nastroszyłem, bicepsy napiąłem i ruszyłem do boju... a oni sobie po prostu poszli.
- Może byśmy i my poszli - zaproponowała Aurelia. - Bo jeszcze wrócą i co? Cała próba dzielności od nowa.
- Rzeczywiście, będę już musiał iść na dworzec - rzekł Konrad tonem sondażowym.
- A może by tak - do babci na herbatkę?
- Pewnie Artur już tam siedzi - podstępnie powiedział Konrad.
- Pewnie nie siedzi. Poleciał do domu z tą wargą i teraz leży z kompresem... hi, hi, hi.
- Śmiejesz się z niego. Bardzo złośliwie. Czy to tak ładnie?
- No, bo on...
- Co - on? Słuchaj, Aurelio, jak to właściwie... albo nie, lepiej nie zapytam.
- Nawet nie musisz. Moja odpowiedź brzmi: nie.
Konrad spojrzał Aurelii głęboko w oczy.
- Nie wiem, czy myślimy o tym samym.
- O, tak - odrzekła ona z niezachwianą pewnością. - Ja umiem czytać myśli. Chciałeś zapytać o Artura.
- Skąd wiesz?!
- Telepatia. Mnie to często się zdarza.
- Mówiąc ściślej: chciałem zapytać o Artura i ciebie.
- To ja ci już odpowiedziałam: nie!
Konrad wyraźnie nie dowierzał.
- Coś ci wyznam - powiedział, wydymając usta i kierując czekoladowe spojrzenie na chodnik. - Ja wtedy pojechałem mocno na skróty. I byłem w tych malinach przed wami. Sporo widziałem.
Niechcący.
Aurelia zrobiła się purpurowa.
- Ale nie widziałem jednego - ciągnął Konrad. - Obojętności wobec Artura.
Aurelia okropnie się wstydziła.
- Nic mnie ten Artur nie obchodzi! - krzyknęła wzburzona. - To, co widziałeś... ja tego wcale nie chciałam! Nie obchodzi mnie Artur, ani żaden chłopak! Obchodzi mnie tylko Ma... - tu zakryła sobie usta, przerażona.
- Kto? - spytał Konrad, kamieniejąc.
Zapadła straszna cisza.
Konrad był prawdziwym dżentelmenem.
- Przepraszam - rzucił. - Nie mam prawa pytać, oczywiście.
Nic nie mówili, patrząc na siebie w popłochu.
- No i co teraz? - spytał wreszcie Konrad bezradnie, po czym odpowiedział sam sobie: - Żegnam cię. - Odwrócił się na pięcie i pomaszerował w stronę dworca - mała, czarna figurka z olbrzymią torbą.
Oddalał się coraz bardziej i bardziej, coraz szybciej i szybciej.
Kiedy zaczął biec, przechylony na jedną stronę pod ciężarem torby - Aurelia poczuła szarpnięcie w sercu.
- Konrad!!! - wrzasnęła co sił w płucach.
I biegiem rzuciła się za nim.
Dogoniła go dopiero przy szlabanie. Nie chciał się zatrzymać, mimo że wołała.
- Odejdź, odejdź - powtarzał, idąc dzielnie w kierunku stacji i odwracając wciąż głowę w bok.
Ledwie zdążył na pociąg. Dopadł ostatniego wagonu w ostatniej chwili. Aurelia ujrzała, jak ktoś pomaga mu wsiąść, torba o mały włos byłaby uwięzła w zamykających się drzwiach automatycznych.
Niebiesko - żółty pociąg ruszył z miejsca i już za chwilę mogła oglądać tylko jego zakurzony tył, huśtający się na boki i w szybkim tempie odjeżdżający w kierunku Poznania.
- Wciąż jakieś rozstania... ja tego nie wytrzymuję, babciu.
- No? A z kim ty się rozstałaś, Orelka, hm?
- Ach, nieważne, nieważne...
- Jak nieważne, to czemu masz taki długi nos?
- Nie wiem. Strasznie mi smutno. Nie wiem, dlaczego ja jestem inna niż inne dziewczyny. Każdy człowiek ma kogoś... coś... choćby jakieś miejsce... a ja? Ja tylko wciąż kogoś żegnam.
- Ale! Wszyscy tak mają, dziecko. Nie jesteś żadnym wyjątkiem.
Wszyscy mamy taki los: wciąż trzeba kogoś żegnać. Tak już jest.
- Ale przecież - są tacy, którzy potrafią być szczęśliwi. Jak oni to robią? Skoro wszyscy mamy ten sam los, to wszyscy powinniśmy przyjmować go jednakowo, prawda? No, to dlaczego inni ludzie to umieją, a ja nie umiem?
- Umiesz, umiesz, Orelka. Zaraz zobaczysz, że umiesz.
- Kiedy zobaczę?!
- Niedługo, niedługo.
- Nie, babciu. Ja jestem po prostu wyjątkowo pechowa.
Dziecko piątku. - Dziecko piątku? A to co znów za głupoty!
Przecież ty się rodziłaś w samiutką Wielkanoc!
- Ja?!
- Ano tak, pamiętam to jak dziś. Pojechałam do was na Święta i w Wielką Sobotę twoja mama powiedziała, że ma bóle. Urodziłaś się raniutko, w pierwsze Święto, a dzwony biły w całym mieście. Ale! W całej Polsce, Orelka! - bo to było przed rezurekcją. Mało kto ma takie udane urodziny. Od razu powiedziałam twojemu tacie, że to dobry znak. Będziesz bardzo, bardzo szczęśliwa, zobaczysz.
- Naprawdę?
- Naprawdę, dziecko. Tylko w to uwierz! - a zobaczysz, co będzie.
- No, co będzie, babciu? Ze mną nie tak prosto. Ja jestem nietypowa.
- Ale tam! Nie jesteś.
- Ależ oczywiście, że jestem!!!
- Jak tak, Orelka, to każdy jest nietypowy. Przestań już tyle myśleć o sobie, nie masz ciekawszych tematów?
- Ależ babciu, o czym ty mówisz, jak ja mogę przestać myśleć o sobie, kiedy właśnie ze sobą mam największe problemy?
- A bo mówię ci - za dużo o nich rozmyślasz. Twoja mama też taka była.
- Też!
- Też miała dużo kłopotów ze sobą. A ja jej zawsze to samo mówiłam: człowiek jest potrzebny innym ludziom, a ci inni są jemu potrzebni. Och, denerwowała się, nie słuchała prostej i głupiej baby, sama wiedziała najlepiej. A to jest tak, że jak się człowiek odgradza od innych - to tak, jakby zniknął. A im więcej ze siebie rozda - tym bardziej żyje.
- Mamusia odgradzała się od innych, tak. Ty masz rację, babciu.
Taka była. Dlaczego? Przecież jej z tym było tak źle.
- Pewnie się bała. Kto się boi, ten krzywo widzi.
- Mamusia bardzo chciała mieć kontakt z ludźmi. Ja wiem, że bardzo chciała. Ale jakoś - nie umiała...
- Orelka, ty też tego bardzo chcesz. Ale chcieć to jeszcze mało.
Trzeba coś zrobić.
- Co zrobić?
- Ciągle do ludzi wychodzić. Niczego się nie bać. Najgorsza dla ciebie krzywda będzie, jak się odgrodzisz od innych. Tyle ci powiem.
- Babciu, babciu, co ty mi tu mówisz, ja przecież całe życie wychodzę do ludzi, ja wciąż ręce wyciągam, ja chcę, żeby mnie kochali, a oni... nie kochają.
- No to ty ich kochaj, Orelka. Ty ich kochaj. Zobaczysz, jak cię będą potrzebowali. Nie wyciągaj ręki - podawaj rękę. I nie chciej za dużo dla siebie. Nie ten jest bogaty, kto dużo ma, tylko ten, kto dużo daje.
Zegar wybił już pierwszą, a Aurelia wciąż nie spała. Było zimno - nawet pod tą pierzyną. Chłód wpadał przez otwarte okno, ale pewnie to też i zdenerwowanie sprawiło, że Aurelia aż się trzęsła.
Powinna chyba wstać i przymknąć okno, zwłaszcza że obie jego połowy stukały o siebie nawzajem, popychane wiatrem. Tak, zaraz wstanie i zamknie to okno - niech no tylko troszeczkę się rozgrzeje.
W pokoju tak ciemno... Nie ma dziś księżyca, pewnie niebo całe w chmurach. Ani promyczka na pociechę. Babcia śpi. Co robi teraz ojciec? Może też leży bezsennie i patrzy w to czarne niebo?
Aurelia zapaliła małą lampkę, przewróciła się na bok i spojrzała w stronę babcinego łóżka, żeby sprawdzić, czy światło babci nie zbudziło. Ale nie. Ułożona solennie na wznak, podparta dwiema niemożliwymi, puchowymi poduchami, z rękami równiutko ułożonymi, babcia spała mocno, pochrapując od czasu do czasu. Długi ciemny warkocz spływał jej z szyi, także równo ułożony na kołdrze. Była imponująca nawet w najgłębszym śnie.
Ze wszystkich dorosłych, jakich znam - pomyślała Aurelia najbardziej dorosła jest moja babcia. Na czym to polega? Przecież śmieje się często głośniej niż młoda dziewczyna, żartuje, robi kawały. A jednak - jest prawdziwie dorosła.
Tak, nie wszyscy dorośli są dorosłymi naprawdę. Najczęściej są to po prostu dzieci, przeniesione w czasie o pewien odcinek.
Co zrobić, żeby stać się człowiekiem dorosłym, dojrzałym, odpowiedzialnym?
Nie wiadomo. Tajemnica.
Ojciec nie jest dorosłym człowiekiem. Teraz Aurelia zobaczyła to z całą jasnością. Kiedyś był malutkim, ufnym, dobrym dzieckiem - a potem coś się z nim stało, zamknął się w sobie i już nie umie wyjść. Nie można przecież dorosnąć, jeśli ciągle się nie opuściło siebie.
Siedzi, zamknięty w sobie. I źle mu tam. Za mało ma przestrzeni.
Stale jest urażony, poirytowany, cierpi z niewygody. Krzyczy.
Aurelia wyskoczyła spod pierzyny, przemknęła do pokoju, cicho zamknęła za sobą drzwi i zapaliła lampę. Drżąc z zimna, nałożyła na piżamę spodnie i sweter, a na bose nogi - ciepłe babcine kapcie. I wydostała z szuflady komódki album z fotografiami.
Raz jeszcze, powoli, uważnie, oglądała nieliczne zdjęcia.
Spojrzała w oczy babci - tej młodziutkiej, z marynarskim kołnierzem - i zobaczyła w nich tę samą, mądrą i dobrotliwą, pełną humoru i ciepła dojrzałość, którą widziała teraz.
Najdłużej zatrzymała się nad fotografią małego Eugeniusza.
Wpatrywała się w nią bez końca. Biedny, biedny mały chłopiec.
Wyrośnie na biednego, dużego, niedorosłego człowieka.
Wciąż mu się przyglądała, miała nadzieję, że coś znajdzie, coś odkryje - jakiś trop, jakiś ślad. Ale nie znalazła nic. Musiała przyznać sama przed sobą, że wie za mało, żeby cokolwiek zrozumieć. Za mało - o nim. Za mało - o życiu w ogóle, po prostu.
Drżąc z zimna schowała album na miejsce, zasunęła cichutko szufladę. Poszła do kuchni, oparła się o piec - jeszcze był ciepły - i wetknęła zziębnięte ręce do kieszeni spodni.
Chyba tak po prostu miało być!
Znalazła żeton.
- Tato, halo - to ja.
- Aurelia! Jeszcze nie śpisz? Wpół do drugiej. Gdzie ty jesteś?!
Znów na dworcu?
- Nie, koło domu babci, na Rynku. Nie masz pojęcia, jak tu cicho i spokojnie. Nie ma żywej duszy na ulicy, wszyscy śpią. Ciemno w każdym oknie.
- Dlaczego ty nie śpisz?
- A ty?
- Och, ja. Ja w ogóle źle sypiam. Pracowałem do późna, a teraz - taki jestem zmęczony, a spać nie mogę. Zszedłem na dół i piłem mleko.
- Myślałam o tobie. Pewnie dlatego nie mogłeś spać. Telepatia.
- Myślałaś o mnie? Bardzo... źle o mnie myślałaś?
- Nie. Wcale nie. Pomyślałam... że powinieneś tu przyjechać. W sobotę. Do mnie, bo jestem twoją córką. I do babci, bo jest twoją matką. Ona jest cudowna, wiesz? I ja ją kocham.
- Ja... też, też ją kocham. Tylko...
- Tylko co? O, milczysz. Tato, to co, przyjedziesz?
- Przyjadę... może. Nie wiem. Mam tyle pracy. Pilnej. Zawsze mam pilną pracę.
- Tato, czy ty mnie - albo nie. Nic. Więc nie, więc tylko ci powiem - och. To jest jednak bardzo trudne.
- Ale powiedz, proszę.
- Chciałam ci powiedzieć, że kocham - babcię.
- Tak.
- I że - że - że - ciebie też. Tato? Tato!!!
- Jestem. Ja... posłuchaj, ja - po prostu, ja przyjadę. Przyjadę w sobotę. Zaraz po pracy, wsiądę w pierwszy pociąg i przyjadę.
Dobrze?
- Dobrze, tak ma być.
- Myślałem, że mnie nienawidzisz. Za to, że ja was - no, że odszedłem.
- Nie, nie! Nie, tato!
- Nie odzywałaś się do mnie. Nawet na mnie nie patrzałaś.
Uciekałaś na górę, kiedy przychodziłem!
- Bo ja myślałam, że to ty nie możesz na mnie patrzeć!
- A ja myślałem, że ty mi nie możesz wybaczyć...
- Bo nie mogę!!! Tego nie można wybaczyć!!!
- Nie krzycz tak! Słuchaj, jest noc...
- Dlaczego od nas odszedłeś! Zdradziłeś nas! Dlaczego?! Nie jesteś dorosły! Nie jesteś odpowiedzialny! Ja wiem, że to nie twoja wina.
Ale z tym się trudno pogodzić, właśnie dlatego, że krzywdzisz innych!
- Błagam cię, nie krzycz. Masz rację, ale nie krzycz. Dlaczego tak krzyczysz?
- Bo cię kocham! Bo mi ciebie żal! Bo mi za ciebie wstyd!!!
Bo jesteś niedobrym człowiekiem!
- Niedobrym. Tak. Masz rację. Wszystko zrobiłem źle. Wszystko popsułem. Ale, wiesz - mnie przede wszystkim jest z tym bardzo źle.
- Pamiętaj, że cię kocham. I jeszcze - czy ty mnie choć trochę - albo nie. Nic. Po prostu przyjedź. Obiecujesz?
- Obiecuję.
- Tym razem musisz dotrzymać obietnicy. Dobranoc, tato.
- Dobranoc - córeczko.
Od samego rana (czyściutkie niebo, żadnych zwiastunów niepogody, rześki, promienny blask słońca) Gabrysię okropnie mdliło.
Grzegorz, wylazłszy z łóżka w piżamie i boso, udał się biegiem do kuchni po kwaszonego ogóreczka i koperek. Kwaszone ogóreczki były tym, co ostatnio jadała Gabrysia od rana do wieczora, natomiast zapach koperku służył jej do odpędzania mdłości. Widywano ją, jak sprzątała, prała, a zwłaszcza - gotowała z nosem wtulonym w solidny ciemnozielony bukiecik o piórkowatych listkach. Również momenty towarzyskiej konwersacji z twarzą zanurzoną w koperku nie należały ostatnio do rzadkości.
W kuchni zastał Pyzę i Tygryska, które, przyodziane w rozwleczone trykotowe piżamy, zziębnięte i nie umyte, a także silnie rozczochrane, siedziały na jednym stołku przed telewizorem i oglądały swój ukochany program - „Ulicę Sezamkową”.
- Dzień dobry - powiedział im Grzegorz, ale one zupełnie go nie zauważyły, zapatrzone, objęte i zgodnie uśmiechnięte.
Grzegorz przyniósł im szybko ich szlafroczki i bez zbędnych komentarzy okrył każdą z pasierbic, żywiąc nadzieję, że kiedy tempo akcji na ekranie przygaśnie, dziewczynki zechcą wsunąć ręce w rękawy.
- Dobrze, że was dziadek nie widzi - mruknął Grzegorz. Ignacy Borejko miał ostatnio prawdziwą fobię telewizyjną.
- A właśnie, że dziadziuś bardzo lubi „Ulicę Sezamkową” - odezwała się Laura.
- Jego ukochany program - mruknęła Pyza, nie odrywając oczu od ekranu. - Nie opuszcza nawet odcinka.
Grzegorz pokręcił głową i otworzył słoik z ogórkami. Wydobył zgrabną sztukę, wyjął z lodówki dyżurny bukiecik koperku i spiesznie udał się do Gabrysi.
Ta tymczasem już spała. Leżała bokiem na swojej kołdrze obejmując czule poduszkę. Grzegorz umieścił koperek obok jej twarzy, ogórka wziął w zęby, po czym przykrył żonę swoją kołdrą, bo ranek był chłodny.
Usiadł po turecku na swoim posłaniu i patrzał sobie, jak Gabrysia śpi. We śnie była jeszcze milsza. Ulatniała się wtedy cała jej energia i dzielność, znikała odwaga. Za to ukryta pod nimi dobroć wydobywała się na powierzchnię i opromieniała nie tylko twarz, ale całą postać. Nawet bezwładna dłoń, leżąca trochę bokiem, niewygodnie, na prześcieradle, była pełna wyrazu, jak wyrzeźbiona w jasnym drewnie przez gotyckiego mistrza. Solidna, uczciwa, budząca zaufanie dłoń o długich palcach porządnie obciętych paznokciach i mocnym przegubie.
Ułożył tę dłoń tak, żeby nie ścierpła. Gabrysia uśmiechnęła się przez sen i chwyciła go za rękę z ufnością.
Grzegorz siedział nadal po turecku, z ręką uwięzioną w dłoni śpiącej żony, chrupał - najciszej jak mógł - świeżutkiego małosolnego ogórka, patrzał na Gabrysię i śmiał się sam do siebie jak wiejski głupek. Gabrysia mówiła mu wczoraj, przed zaśnięciem, że być może szczęście jest jak okulary pana Hilarego. W zasadzie przyznał jej rację. Ale w tej chwili miał zupełnie jasną świadomość, że przeżywa jedną z najszczęśliwszych chwil swego życia.
To, co go tak rozśmieszyło, to myśl, że już na zawsze szczęście będzie miało dla niego smak małosolnego ogóreczka kiszonego i zapach koperku.
Cała Gabrysia!
Pyza i Tygrysek zziębły mimo szlafroczków. Program dla dzieci już się skończył, mogły sobie jeszcze pooglądać co nieco na pierwszym programie, albo i na trzecim, w TV „S” - ale zdecydowały, że czas się już umyć, ubrać i zjeść jakieś przyjemne śniadanko. U mamy i Grzegorza było jeszcze cicho, obie ciotki wyjechały właśnie na wakacje, więc dziewczynki postanowiły, że zrobią same śniadanie, i to nie tylko dla siebie, ale dla całej rodziny. Pora była, jak na sobotę, dość wczesna, nie było jeszcze dziewiątej. Dzień, złocisty i pełen słodyczy, okrąglał przed nimi obiecująco, jak soczysta pomarańcza.
- Niedługo - rzekła Laura, płucząc jednocześnie usta po paście Colgate Junior - będzie przechodził pan Broneczek.
- Glu - glu - glu - odparła Pyza, szorując zęby.
- Zawoła się go i pogawędzi, co mówisz?
- Blu - blu, oczywiście - zgodziła się Pyza i splunęła do umywalni.
- Przemiła postać - rzekła Laura.
- Prima facie (Na pierwszy rzut oka) - rzuciła Pyza.
- Za pozwoleniem, przy bliższym poznaniu również. Jest smutny, stary i całkiem sam. Ja go chyba zaproszę na śniadanko.
- Za pozwoleniem, to ja powinnam, bo jestem starsza i mam pierwszeństwo.
- Za pozwoleniem, ale to ja wpadłam na ten pomysł.
- Za pozwoleniem, zamknij dziób.
Nieco poirytowane sprzeczką, udały się obie do kuchni, gdzie przywdziały swoje wczorajsze dresy i - nastawiwszy wodę w czajniku - w oczekiwaniu na herbatkę zajęły strategiczną pozycję na parapecie otwartego okna.
- Ugotuj dużo jajek - poleciła Laura Pyzie, z rozmarzeniem wystawiając twarz na słońce. - Zrobimy pastę z cebulą i musztardą.
- Za pozwoleniem, dlaczego ja?
- Bo jesteś starsza i masz pierwszeństwo. Gotuj, gotuj, a ja tu popilnuję.
- Uczesz się lepiej - poradziła jej Pyza. - Bo pan Broneczek na twój widok ucieknie.
Laura uznała słuszność tej siostrzanej rady i podczas gdy Pyza pracowicie myła jajka w obawie przed salmonellą, układała je w rondelku i żmudnie podpalała gaz zapałkami, które nie chciały się zapalać - ona, siedząc w oknie, szczotkowała swe jedwabiste pukle.
Patrząc czule w zwierciadełko, wyobrażała sobie, że jest królewną uwięzioną w wieży, a pan Broneczek, który właśnie nadciągał, jak co dzień, z dołu ulicy, jest księciem na jabłkowitym rumaku.
Gabrysia otworzyła oczy i ujrzała Grzegorza w pasiastej piżamie.
Siedział w pozycji lotosu, z dłonią w jej dłoni. Drugą rękę miał obciążoną dość grubą książką, którą czytał z wielkim zainteresowaniem, od czasu do czasu, w braku wolnej ręki, poprawiając sobie zjeżdżające po nosie metalowe okulary właśnie grzbietem tej księgi.
- Która godzina, Grzesiu? - spytała sennie, usiłując powstrzymać opadanie ołowianych powiek. Ten chłopczyk będzie na pewno leniem i śpiochem - pomyślała. - Trzeba mu nadać imię Ignacy, żeby miał dobry wzorzec do naśladowania. A jeszcze lepiej: Grzegorz.
- Dwadzieścia po dziewiątej - Grzegorz oderwał się od tekstu i patrzał na nią z uśmiechem.
- Boże, jak późno! - poderwała się Gabrysia i już była na nogach, wciągając na piżamę szlafrok, szukając pantofli i rozpaczliwie przytykając do nosa koperek.
- Nie wstawaj tak gwałtownie - doradził jej Grzegorz. - Właśnie wyczytałem, że mdłości można opanować, podnosząc się rano z łóżka bardzo powoli i wykonując szereg oddechów przeponowych.
- Przeponowych! - prychnęła Gabrysia. - Ja mam właśnie czas na poranny szereg oddechów przeponowych. Ciekawe, co robią dzieci.
Straszliwa cisza wszędzie, nie uważasz?
Pobiegła do kuchni i uspokoiła się, słysząc już z daleka szmer kulturalnej rozmowy z użyciem zwrotów łacińskich. Zajrzała przez szparę. Tak, oczywiście - miały gościa: pan Jankowiak siedział za stołem, na nosie miał okulary i uważnie krajał w drobną kostkę jaja na twardo. Pyza kręciła coś z zapałem w salaterce, a Laura owijała wokół palca długie pasmo włosów i wpatrywała się w oblicze woźnego, bawiąc go konwersacją.
Gabrysia poszła do łazienki. Od wczesnej młodości zaczynała dzień zimnym prysznicem i szorowaniem całego ciała ostrą szczotką - ale ostatnio jakoś przestała to lubić. Ku swojemu wielkiemu zdziwieniu przekonała się, że nagle jej organizm woli ciepłą kąpiel w pachnących oparach płynu fiołkowego. Ignacy Grzegorz będzie pewnie sybarytą - pomyślała z rozbawieniem i uśmiechnęła się, wyobrażając sobie małego, tłuściutkiego synka: wylegiwał się z rączkami pod głową i beztrosko kiwał bosą, pulchną stópką.
Wykąpana, uczesana, ubrana w dżinsy i białą bluzkę, Gabrysia pojawiła się w kuchni, gdzie zastała gotowe już śniadanie, wykonane z wydatną pomocą pana Jankowiaka. Staruszek robił się po prostu wzruszający! - a dziewczynki za nim przepadały.
Gabrysia uśmiechnęła się do niego, a on podsunął jej dzbanek z herbatą i talerz pełen kanapek z pastą jajeczną.
- Teraz pani powinna jeść dużo żelaza - pouczył ją. - Jajka, wątróbka co dzień, czasem czernina...
- Co to jest czernina? - chciała wiedzieć Laura.
- Zupa z kaczej krwi - wyjaśnił jej pan Jankowiak, a Gabrysia na oślep pomacała stół przed sobą i zanurzyła twarz w koperku.
Mimo mdłości było jej dobrze. Było jej wzruszająco, niezwykle i cudownie, wszyscy ją rozpieszczali, dbali o nią, czuła się niemal tak, jakby po raz pierwszy w życiu miała urodzić dziecko. Kiedy spodziewała się Pyzuni, jej ojciec, Janusz, uciekł przed stanem wojennym na antypody. I potem przez długie dwa lata nawet go nie obchodziło, że ma córkę. Wrócił na krótko i znów wyjechał, tym razem na zawsze - i Laura także urodziła się pod nieobecność ojca.
Teraz było zupełnie inaczej - Gabrysia już nie była tą nieszczęsną porzuconą, której życie tak się powikłało, nie udało. Była zupełnie innym człowiekiem, kobietą nie tylko kochającą - ale także kochaną. I czuła, jak rozkwita w tej nowej, wspaniałej sytuacji.
- Ten chłopczyk - powiedziała na głos, uśmiechając się do pana Jankowiaka - będzie chyba bardzo rozpieszczony, od urodzenia.
Pan Jankowiak spojrzał na nią nieśmiało spoza swoich okularów i uśmiechnął się do niej, okazując na swój skromny sposób, że cieszy się razem z nią. Miała uczucie, że on doskonale rozumie, co ona czuje, i nawet - że wie, o czym przed chwilą myślała. Podparła brodę ręką i przytuliła się do Pyzy, która zawisła na jej drugim ramieniu. Laura przesłała jej dłonią pocałunek z przeciwnej strony stołu.
- Jedz, mamusiu - powiedziała serdecznie. - Zrobiłam ci pyszną pastę na chlebek.
A Gabrysia poczuła nagle, że chyba po prostu pęknie, jeśli natychmiast, natychmiast, natychmiast nie zaśpiewa - całą piersią i na cały głos, bo tylko taki głośny, wspaniały śpiew mógł wyrazić to, co czuła. I zaśpiewała najgłośniej, jak umiała - jakby się znajdowała na hali, wysoko w górach - zaśpiewała to, co przyszło jej na myśl jako pierwsze: - Gdybym był hodowcą drobiu, tysiąc pięknych kurek miał...
Grzegorz, zaśmiewając się z koncertu, pojawił się w kuchni i podjął śpiew, dzieci naturalnie przyłączyły się w te pędy, a pan Jankowiak miał dziś kolejny powód do zgorszenia - ale już się nie gorszył, bo zaczynał się z wolna przyzwyczajać.
Zaraz potem do drzwi załomotano i wpadła Kreska - rozpromieniona i radosna, ubrana w dżinsy i kurtkę, z plecaczkiem. Tuż za nią kroczył dostojny bufonek, trochę podobny do Maćka z lat młodości.
Jego górna warga miała rozmiary nadnaturalne, toteż krył ją za rozpostartą dłonią.
- Tak, to jego siostrzeniec - odpowiedziała Kreska na spontaniczną uwagę Gabrysi. - No, owszem... trochę podobny... ale nie bardzo.
Artur, przywitaj się. Właśnie zdał egzamin na architekturę. Dziś wraca do Pobiedzisk z Piotrem, furgonetką, więc pomyślałam sobie, że pojadę z nimi. Maciek obiecał zająć się dziećmi... więc wpadłam zapytać, czybyś i ty nie pojechała - mogłybyśmy odwiedzić Geniusię!
- To ona jest w Pobiedziskach? - zdziwiła się Gabrysia czując, jak zwykle na myśl o tym dziecku, ściśnięcie serca.
- Właśnie - Kreska usiadła na chwilę. - Wyobraź sobie, ni stąd, ni zowąd pojawiła się tam, u swojej babci. Artur już ją poznał (tak, Arturze, oczywiście, możesz zjeść kanapkę) i bardzo się polubili.
(Artur, tylko pospiesz się, bo Piotr czeka na dole). Pomyśl, Gabrysiu, okazja jest jak znalazł, można raz odwrócić kierunek tych odwiedzin. Ja się za nią bardzo stęskniłam i tak jakoś czuję, że ona mnie potrzebuje. Nas.
- Jadę - powiedziała Gabrysia.
- I my też! I my też! - zawrzasnęły Pyza i Tygrysek, a Kreska nie wyraziła sprzeciwu.
- Wszyscy się zmieszczą - powiedziała. - Piotrek ma naprawdę pakowną furgonetkę.
- A czy ja też bym się zmieścił? - spytał nieśmiało pan Jankowiak, któremu właśnie Laura skończyła naszeptywać coś do ucha. - Cały czas noszę to jej świadectwo!
- Jasna sprawa, panie Bronku. Jedziemy wszyscy.
- Ja zostanę - rzekł Grzegorz z zadowoleniem: - Popracuję sobie w ciszy i spokoju. Wróćcie najpóźniej o trzeciej - będzie na was czekał absolutnie cudowny obiad. Coś z kuchni chińskiej. Plus, oczywiście, koperek. Gabrysiu, jesteś pewna, że dobrze zniesiesz jazdę?
- Absolutnie - odrzekła Gabrysia i pocałowała go w to mądre czoło.
Około jedenastej Bebe Bitner weszła do pokoju swego brata, by stwierdzić, czy to możliwe, że o tej porze, w taką piękną pogodę, ten nieznośny człowiek jeszcze śpi. Przekonała się, że śpi w rzeczy samej - zagrzebany w kołdrę po uszy, z nogami wystającymi z przeciwnej strony. Już chciała się wzruszać tym wciąż jeszcze chłopięcym sposobem spania - gdy ujrzała popielniczkę pełną niedopałków, pustą butelkę po piwie Guinness oraz tę uroczą główkę dziewczęcą, którą wyrzeźbił ostatnio - przeszytą na wylot trzema kolorowymi rzutkami.
Bebe należała do osób spokojnych i opanowanych. Stała przez chwilę bez ruchu, rejestrując wszystkie te oznaki rozpasania, wreszcie ściągnęła z brata kołdrę i powiedziała:
- Wstawaj!
Kozio bardzo się zdenerwował.
- Słuchaj, moja droga - powiedział ostro, zrywając się z pościeli.
- Czy ty mi musisz fundować co rano takie miniszoki? - to rzekłszy, upadł z powrotem na poduszki, zamykając oczy z wyrazem cierpienia i łapiąc się za czoło.
- Boli cię głowa, hm? - spytała Bebe.
- Boli.
- Czy ja dobrze widzę, że ty palisz? I śpisz potem w zadymionym pokoju z popielniczką pełną niedopałków?
- Otwórz okno - polecił jej brat głosem konającego.
- Słyszałam też, że piwo Guinness jest bardzo mocne.
- To się zgadza - rzekł Konrad. - W istocie, zbija z nóg.
- Kozio, czy ty przypadkiem nie oszalałeś?
- Przypadkiem nie - burknął.
- Co się z tobą dzieje? Skąd ten upadek obyczajów?
- Takie czasy - mruknął. - Złe czasy.
- A może to przez tę dziewczynę? - spytała Bebe, patrząc na zniszczoną modelinową główkę.
Reakcja Konrada była niespodziewana i gwałtowna.
- Jaką znów dziewczynę?! - zapytał cicho i groźnie, patrząc na siostrę niemal wrogo. - Nie ma żadnej dziewczyny, rozumiesz?
Jestem w złym nastroju, a co, każdy ma prawo, mam rację?!
- Naciągnął kołdrę na głowę i spod niej wymamrotał: - Najlepiej mnie zostaw, samo mi przejdzie.
- Martwię się o ciebie - powiedziała cicho Bebe.
Kozio wystawił oko spod kołdry.
- Uspokój się - rzekł pojednawczo. - Tak naprawdę to ja nie piję i nie palę. To, co widzisz, nazwałbym widomymi przejawami mojej frustracji i buntu - zaledwie.
- Może pojechałbyś ze mną i z Dambem na wycieczkę? - zaproponowała Bebe.
- Dziękuję, wolę sobie tak poleżeć - odparł Kozio zdławionym głosem spod kołdry. - Jak człowiek sobie tak poleży... to mu lżej.
Co to była za miła wycieczka! Pan Jankowiak, który wstając dziś rano zamierzał pójść na Rynek po zakupy, a potem spokojnie ugotować sobie obiad i ewentualnie pogapić się w telewizor, został przez te dwie smarkate wciągnięty w zupełnie inny harmonogram.
Czuł się tak, jak za dawnych młodych lat, kiedy to zdarzało mu się zwiać z lekcji i pojechać gdzieś za miasto na majówkę. Samochód pędził równiutko - co za świetna maszyna! - a świat wokół był taki piękny! O, dawno, naprawdę dawno nie był już za miastem, czemu to człowiek jest taki głupi i siedzi w tych zatrutych murach?
Pani Gabrysia i wnuczka profesora siedziały obok siebie, objęte, i to się zaśmiewały, to wyśpiewywały na cały głos. Dziewczynki, klęcząc po obu jego stronach na ławeczce, wyglądały przez okno, liczyły krowy albo wagony mijanych pociągów. Od czasu do czasu któraś szarpała go za rękaw, żeby mu pokazać coś za oknem.
Od rana rwały go nogi i to tak, że po obudzeniu długo nie mógł normalnie chodzić. Moczył je w gorącej wodzie, smarował maścią - ale teraz nie odczuwał żadnego bólu, nic mu nie dolegało. Czuł się młody, wesoły - i potrzebny! Jechał sobie w świat, w wesołej kompanii i nawet miał uczucie jakiegoś dawno zapomnianego, miłego oczekiwania. Po pierwsze - wiedział, że spotka tę smarkatą i odda jej wreszcie świadectwo. Zawsze to miło spotkać kogoś znajomego, a jeszcze przyjemniej - oddać mu przysługę. A po drugie - ech, kto to wie, co może się jeszcze zdarzyć, jak się tak człowiek wypuści w drogę?...
Dojechali do Pobiedzisk gdzieś tak na jedenastą. Od razu popędzili prościutko na Rynek, mijając stare budynki stacyjne - pamiętał je jeszcze z czasów wojny. Rynek też; wprawdzie był tu zaledwie kilka razy, ale już kościół Świętego Michała pamiętał bardzo dobrze, przez tę dzwonnicę i akację. Na Rynku wszyscy wysiedli z furgonetki i dwaj Ogorzałkowie poszli do siebie, a reszta pasażerów powędrowała przez Rynek na Kościuszki, gdzie, jak powiedział ten młody Artur, miała mieszkać Aurelia. Wnuczka profesora, Kreska, powiedziała, że najpierw poleci do Geniusi, a do rodziny męża - w drugiej kolejności.
Dziewuszki podskakiwały, rozrabiały, biegały wokół skweru, właziły na pomnik powstańców i domagały się lodów. Naturalnie, ta ustępliwa matka natychmiast im kupiła po porcji Banana Joe.
Ciekawe dzisiaj są sposoby wychowania, jak on był mały, to na lody szło się od wielkiego dzwonu, na przykład za dobrą cenzurkę albo przy święcie. A dziś - proszę! Wszystko mają na zawołanie. Nie wiadomo, która metoda lepsza, osobiście uważał, że ta dawniejsza.
Z czekoladowymi pałkami w łapkach smarkule uspokoiły się i cmoktały w ciszy, każda swoją porcję. On sam postanowił kupić jakieś kwiatki dla tej babci, u której mieszka Aurelia. Już on znał te gospodynie z małych miasteczek! Hela też pochodziła z takiego - z Pleszewa. Żeby nie wiem co - w sobotę musi być placek.
Był pewien, że skoro tylko przyjdą, zostaną ugoszczeni. To tylko tym młodym paniom wydaje się, że „wpadną na moment”. Mylą się.
Posadzi się ich za stołem, nakarmi - i wtedy głupio wyjdzie, że tak wpadli z pustymi rękami.
Przeprosił wszystkich na chwilę i wszedł do kwiaciarni. Po dłuższym namyśle kupił piękną chińską różę w doniczce. Po co miałby kupować kwiaty cięte, skoro kobieta ma na pewno własny ogródek. A taką chińską różę to i w pokoju ustawi, a jak będzie chciała, to w ziemię wkopie, w ogródku.
Pani Gabrysi zaraz to dało do myślenia, kupiły we dwie z panią Kreską spore pudełko wiśni w czekoladzie - no i bardzo dobrze.
Teraz dopiero wszyscy będą eleganccy jak należy.
Poszli wreszcie z tego Rynku i kiedy tylko stanęli przed białym domkiem przy Kościuszki, już wiedział, że utrafił z tą różą: w oknach były koronkowe białe firanki i kwiaty ustawione tak samo ciasno, jak u matki Heli w Pleszewie. Trzymał się teraz trochę z tyłu, kobiety poszły naprzód i zapukały do właściwych drzwi:
I kto im otworzył - natychmiast?
Ta mała gapa z czarnymi oczyskami.
Niewiele brakowało, żeby jej nie poznał: kolorowo ubrana, w uszach błyskotki. Wtedy w szkole, w tej żałobie, była, jak pamiętał, aż żółta na buzi. Teraz trochę potłuściała, czy jak? I jakby też rumieńców dostała, oczka wesołe, bystre... Nagle, na widok pani Kreski jakby w nią grom strzelił: znieruchomiała, osłupiała - i jak nie skoczy! Bez słowa, jak dzika, ani dzień dobry, ani nic - rzuciła się tamtej na szyję, objęły się mocno i tak stały. Pani Kreska tylko głaskała Aurelię po głowie.
Babcia Aurelii, zdziwiona, wyszła gdzieś z tyłu - przystojna kobieta, ani słowa, tak samo czarniawa, szeroko uśmiechnięta, z kolczykami i koralami na szyi. Znów się wszystkie zaczęły witać, przedstawiać - ale już w pokoju, bardzo czystym i przyjemnym.
Przez chwilę stał sobie na boku, już nawet myślał, że pewnie nie trzeba było przyjeżdżać - ale jak już wszystkie kobitki się przywitały, przyszła kolej i na niego. Przedstawił się, pocałował w rękę, wręczył gospodyni doniczkę z różą - a ona, patrzcie państwo! - zaczerwieniła się jak młoda dziewuszka i błysnęła czarnymi oczami.
- Ale wnuczki to by się pani nie wyparła! - powiedział jej komplement, kiedy usadziła ich wszystkich za stołem w pokoju. Stół nakryła już czystym obrusem haftowanym w bukieciki fiołków, a pośrodku postawiła chińską różę.
Na te słowa znów się zaczerwieniła, spuściła oczy, a potem oberwała mały, zwiędły listek z róży, takim zgrabnym, szybkim ruchem, że aż miło było patrzeć. Podała - dokładnie tak, jak się spodziewał - placek z rabarbarem i kruszonką, bardzo dobry, nie za słodki, pięknie wyrośnięty, i dobrą kawę ze śmietanką. Mile częstowała, zapraszała, a ile było żartów i śmiechu!
Od razu wydobył z portfela świadectwo i wręczył je tej małej gapie, dodając kilka stosownych słów nagany. Tak się nie postępuje z dokumentem, nauczyć się tego trzeba właśnie w szkole.
Babcia Aurelii ładnie mu podziękowała, bo gapa oczywiście straciła mowę, tylko wpatrywała się w niego okrągłymi oczami, przejęta jakaś, jakby nie wiem co zrobił. Za to pani Marcie usta się nie zamykały, najpierw szukała okularów, potem głośno przeczytała wszystkie stopnie od góry do dołu i jak nie zacznie chwalić Aurelię! O! - pomyślał sobie. - Tak powinno być. Dzieciak aż się zaczerwienił z radości. Babcia kazała jej wyjąć album z komody i zaraz wkleiła tam świadectwo na wolnej stronie.
- No, Orelka - powiedziała. - Uważaj. Od dziś każdy papierek tu będę wlepiała, nawet doktorat! - a oni wybuchnęli śmiechem, patrząc na Aurelię, która siedziała jak najważniejsza, a wszystkie oczy kierowały się na nią.
Pani Marta znów mu dołożyła ciasta, przysunęła się bliżej. Od słowa do słowa, zgadało się, że oboje pracowali tu podczas wojny przy rozładunku wagonów. Pewnie nawet się mijali na tej stacji, ale kto by wtedy miał głowę do przedstawiania się! Nie, nie pamiętali się zupełnie - ale o paru znajomych jednak się dogadali.
Ze dwie godziny im tak zeszły, dzieciaki się wygłupiały z kotem, Aurelia trajkotała z panią Kreską i z panią Gabrysią - no, jak to młode. A oni sobie z panią Martą gawędzili, popijając słodką kawę.
Ach, więc i ona żyła we wdowieństwie! Ile to lat? Panie Boże, taki kawał czasu - sama od wojny, i to jeszcze z dzieciakiem! Zuch kobita, poradziła sobie aż miło. Syna, co prawda, wychowała marnie, ale nie jemu o tym sądzić - sam też nie za dobrze sobie z Anitą poradził. Trudno się dziwić w przypadku Eugeniusza, chłopak potrzebuje męskiej ręki, ojcowskiej. Opowiedział też pani Marcie całe swoje życie - kiwała współczująco głową i tak na niego patrzała, że aż mu się nawet troszkę żal samego siebie zrobiło.
Po kawie młode panie powiedziały, że teraz czas lecieć do Ogorzałków, bo na trzecią muszą zdążyć do Poznania. Ale oni z panią Martą jeszcze się nie nagadali, więc zapytał, czy mógłby tu może zostać jeszcze i poczekać - a pani Marta zgodziła się od razu, z miłą chęcią. Tak więc gawędzili sobie nadal, tylko we dwoje - bo Aurelia też gdzieś poleciała. Pani Marta nałożyła mu jeszcze ciasta i powiedziała:
- Panie Bronku, ale na chwileczkę pana przeproszę, bo muszę zobaczyć, jak rośnie ciasto. Na pyzy.
Wróciła zaraz - i znów gadali i gadali.
Nie z każdym tak mu się dobrze gadało. O, nie z każdym.
Ciepło, pochmurno.
Na pewno ojciec przyjedzie tym o czternastej dwadzieścia.
Aurelia była na stacji już kwadrans przedtem. Czuła, że pulsuje żarem, jak w gorączce. I - podobnie jak w gorączce - miała lodowate ręce. Założyła je, bardzo ciasno, skuliła się i zaczęła nerwowo chodzić po peronie.
Za wiele tego było, za wiele. Nie mogła wciąż jeszcze ochłonąć po tym nagłym spotkaniu z Kreską - a tu już czeka ją kolejny wstrząs.
Może nie powinna tak strasznie się denerwować, może wszystko okaże się równie proste, jasne i bezpośrednie, jak z Kreską: ledwie na siebie dziś spojrzały, a już było wiadomo, że kochają się nadal jak siostry i żaden, najmniejszy nawet cień nie zasnuwa ich przyjaźni...
Ale przecież z najbliższymi jest zawsze najtrudniej. A nie miała już nikogo bliższego niż ojciec.
Zamartwiała się teraz, chodząc szybkim krokiem w tę i z powrotem po peronie. Co też ona mu nagadała w nocy przez telefon! Jak też miała odwagę! - Teraz, za dnia, twarzą w twarz z ojcem, na pewno nie znajdzie w sobie ani odrobiny odwagi. Bała się, że po tym, jak on sobie rozważy jej obraźliwe krzyki, nie zechce przyjechać.
Ale przecież obiecał!
A jak już przyjedzie? Cóż ona może powiedzieć mu jeszcze?
I jakie powinny być jej pierwsze słowa?
Zatrzymała się przy końcu peronu i zapatrzyła w daleką, prostą linię torów, po których miał nadjechać pociąg.
A potem spojrzała w bok i zobaczyła biedronkę.
Czerwona jak kropelka krwi, biedronka chodziła sobie po wewnętrznej stronie starej, żelaznej obręczy, leżącej za siatką, na terenie składnicy złomu. Biedronka przystawała i ruszała dalej, zawracała nagle i znów podejmowała wędrówkę.
I co chwila była na początku jakiejś drogi.
Koniec wędrówki był zarazem jej początkiem. Łoskot pociągu wpadającego na stację kazał Aurelii podnieść głowę, a biedronkę skłonił do krótkiego postoju. Zamigały niebiesko - żółte wagony i Aurelia zdała sobie sprawę, że jeśli zamierza znaleźć ojca w tłumie ludzi wysypujących się na peron, powinna stanąć jak najszybciej u jego przeciwnego końca, przy wylocie na ulicę.
Pobiegła pustym jeszcze peronem, ale pociąg zahamował już ze zgrzytem, z głośnym syknięciem otwarły się wszystkie drzwi równocześnie i ludzie zaczęli wysiadać, wysiadać... peron zaroił się od idących. Aurelia dopadła wyjścia w chwili, gdy pierwsi pasażerowie już mijali budynek dworcowy.
Stała, szybko oddychając, gryząc nerwowo palec. Przeszła gromadka chłopaków w sportowych dresach, przeszły kobiety z koszykami, z przyjaznym uśmiechem minęła Aurelię pani Kwieciszewska. Ludzie szli i szli, a ojca nie było widać.
Nie przyjechał.
Zerwał się wiatr, przepędził chmury i nagła jasność słońca zalała cały peron.
Już nikogo na nim nie było.
Oprócz biedronki.
Dlaczego nie przyjechał?
Może się bał. Taka długa, długa droga do odrobienia jest jeszcze przed nimi. Może się tego wystraszył.
Biedak. Ale przecież to tu - właśnie tu, teraz, zaraz - jest początek drogi. Najdłuższa droga zaczyna się od pierwszego kroku.
A on nie chciał go zrobić.
Zupełnie zziębnięta, Aurelia zawróciła, wlokąc nogę za nogą i doszła bocznym wyjściem do ulicy.
Kiedy już była przy kiosku Kodaka, usłyszała, jak z głośnym, głuchym odgłosem zamykają się drzwi budynku dworcowego.
Ktoś wyszedł i teraz stał na schodkach, nieszczęśliwy, niepewny i zamyślony.
- Aaaa!!! - wrzasnęła Aurelia ochryple, ze wszystkich sił, prędzej, niż pomyślała, w jakie słowa chciałaby ubrać swój krzyk.
Ojciec podniósł głowę, zszedł po schodkach, najpierw powoli, potem szybciej - i przystanął. Jak wmurowany.
Chciała natychmiast biec do niego, rzucić mu się w ramiona, zatonąć w opiekuńczym uścisku, za którym tak długo tęskniła - ale nie mogła ruszyć się z miejsca. Zresztą ona już zrobiła swój pierwszy krok. Teraz kolej na niego.
Pociąg nagle ruszył z peronu, z narastającym stukotem, a potem, cichnąc, oddalał się w kierunku Gniezna. Ojciec stał bez ruchu: nieduża, krępa postać w prochowcu, z teczką w prawej ręce.
Chodź - zaklinała go w duchu Aurelia, zaciskając pięści tak, że aż ją ścięgna bolały. - Chodź tu, prędzej. Zrób krok, zrób pierwszy krok, zobaczysz, że to już wystarczy...
A czuła się przy tym, jakby naprawdę czarowała.
Ojciec poruszył się. Poszedł szybko naprzód - przystanął - i nagle pobiegł bardzo szybko w jej kierunku, wymachując teczką, którą trzymał w odstawionej ręce, cały jakoś niezdarnie przechylony na bok.
Aurelia wyciągnęła ramiona - i ojciec wpadł w ten jej uścisk, jak do gniazda.
Przytuliła go mocno. Straszny płacz złapał ją za gardło - ale jeszcze się powstrzymała.
Ktoś tu musiał być silny - i nie płakać.
- Dobry wieczór, mówi Aurelia Jedwabińska. Czy zastałam Konrada?
- To ja, Aurelio. Dobry wieczór. Hm.
- O, przepraszam, nie poznałam cię. Masz taki... zmieniony głos.
Czy jesteś chory?
- Nie, nie. Wszystko w porządku. A - jak tam u ciebie?
- Och, u mnie bardzo, bardzo dobrze i wszystko jest w porządku i na medal, wiesz?
- To świetnie.
- Był dziś u mnie mój ojciec! Właśnie go odprowadziłam na dworzec i stąd dzwonię...
- Aurelio, przepraszam...
- Tak?
- Chciałbym zapytać, jeśli pozwolisz, dlaczego przyszło ci do głowy, żeby mnie o tym zawiadomić. Nie gniewaj się, że o to pytam, ale odpowiedź jest dla mnie dość istotna.
- Och. To długa historia. Nie wiem, czy cię zaciekawi.
- Zaryzykuj.
- To ma związek z pewną biedronką. Ale trudno mi teraz o tym opowiadać, taka jestem wytrącona z równowagi. To był taki ważny dzień, tyle się wydarzyło. I kiedy ojciec odjechał, pomyślałam, że chciałabym ci coś powiedzieć.
- No to powiedz.
- Najdłuższa droga zaczyna się od pierwszego kroku.
- Jest to prawda, Aurelio, i do tego powszechnie znana. Zdaje się, że jeszcze od czasów Konfucjusza.
- Nie śmiej się, ja sama to dziś odkryłam. Znalazłam drogę do mojego ojca, a Kreska znalazła drogę do mnie. I to właśnie też chciałam ci powiedzieć: już nie mam żadnej tajemnicy.
Opowiedziałam jej wszystko, a ona - wszystko zrozumiała. I wtedy mi przeszło.
- Hm - ja nie bardzo rozumiem.
- Nie, nawet nie musisz rozumieć! Po prostu - jest mi przykro, że tak się wczoraj w gniewie rozstaliśmy - dzwonię, żeby, no, zrobić pierwszy krok. I... babcia cię zaprasza na placuszek, jutro.
Placek jest z rabarbarem, prosiła, żeby koniecznie ci to powiedzieć. Aha, i wiesz co? Nasz ulubiony Gburek zdał! - mimo tej wargi. Musimy mu jutro razem pogratulować.
Było już dobrze po dziesiątej, gdy Bebe wróciła do domu, niespokojna, co porabia Konrad, ale zarazem bardzo wypoczęta i zadowolona z wycieczki. Byli z Dambem rowerami w Lusówku, nad jeziorem, piekli z przyjaciółmi kiełbaski w ogródku, palili ognisko i śpiewali przy gitarze.
Dambo pożegnał się z nią i pojechał dalej, do siebie, a Bebe spojrzała w okna swego domu i uspokoiła się widząc, że u Konrada pali się światło.
Schowała rower do piwnicy, weszła do mieszkania i pierwsze kroki skierowała do pokoju brata.
Pokój był czyściutki i wysprzątany, przewietrzony bardzo dokładnie i nie czuło się w nim już zapachu papierosów. Kozio, w swej nienagannej formie, zaaferowany, odziany w kitelek, naprawiał pracowicie modelinową główkę o lśniących oczach. Łatał wszystkie dziury, jakie uprzednio wybił w niej rzutkami, precyzyjnie nakładał tworzywo szpachelką i właśnie kończył swe dzieło, gdy zobaczył siostrę.
- O! - powiedział pogodnie. - Już jesteś? W piekarniku masz omlet.
Powinien być jeszcze ciepły. Oczywiście, połowę już sam zjadłem.
- Dziękuję - ucieszyła się Bebe i dodała: - Widzę, że już naprawiłeś, coś popsuł. Świetne. Czy teraz powiesz mi wreszcie kto to jest?
- Teraz? - powtórzył Konrad, nie przerywając pracy. - Teraz mogę.
Ale jeszcze nie powiem.
A kiedy, wzruszywszy ramionami, wychodziła, usłyszała jeszcze, jak brat mówi półgłosem:
- Na wszystko przyjdzie czas.
Piątek - 25 czerwca 1993
Sobota, 26 czerwca.
Niedziela, 27 czerwca
Poniedziałek, 28 czerwca
Środa, 30 czerwca.
Sobota, 3 lipca