1
Przesunął ręką po miękkiej, wysłużonej skórze. By
ła starsza niż on sam. Nosiło ją tak wiele osób. Trzy
mał ją w rękach jedyny człowiek, który wiedział.
Pusta, stara sakwa mieściła w sobie tajemnicę, któ
ra mogła odmienić jego życie.
Odmienić jego samego.
Można by pomyśleć, że ten worek to twoja ukochana
- rzuciła nieco cierpko Ida. Potrząsnęła głową, aż jej wło
sy związane w gruby koński ogon podskoczyły i opadły
ciężko na plecy. - Założę się, że żadnej dziewczyny nie
gładziłeś tak, jak gładzisz tę starą skórę, braciszku.
Knut nawet nie spojrzał na siostrę. Ida wchodziła
w nieznośny wiek. Uważała za swój obowiązek mie
szać się do wszystkiego, myślała pewnie, że tu rządzi
- ponieważ przypadkiem była dziewczyną i wykony
wała większość domowych prac. Jak gdyby to był ja
kiś wyczyn! Kobiety zawsze zajmowały się domem,
odkąd tylko Knut pamiętał - i jeszcze wcześniej. On
i Reijo nie mogą przecież, do diabła, brać się do bab
skiej roboty!
- Każdy ma swoje pragnienia - mówiła dalej słod
kim głosem młodsza siostra. - Uważasz, że możesz się
stać kimś lepszym niż inni, Knut? I to bez większego
wysiłku? Wybij to sobie z głowy. Ludziom takim jak
my kieszenie nie napełniają się same z siebie. Nasze
chaty nie zmienią się w pałace, gdy tylko na chwilę za
mkniemy oczy i znowu je otworzymy.
- Jak wrócę, dostaniesz ode mnie odrobinę karmelu
- odparł. - Może złagodzi trochę twoją uszczypliwość.
Maja wywróciła oczami. Wymieniła spojrzenia
z Reijo, który tylko słabo się uśmiechnął.
- Czy wy zawsze musicie się droczyć? - spytała.
Ida i Knut popatrzyli na siostrę. Maja nie miała wię
cej niż dziewiętnaście lat, ale ostatnie dwa lata bardzo
ją odmieniły. Nigdy nie była roześmianym, wesołym
dziewczątkiem, ale i tak zdumiewająco szybko dorosła.
Atak z zewnątrz sprawił, że młodsze rodzeństwo
zjednoczyło swe siły.
- Droczyć? My?
Ida usiadła obok Knuta w przytulnym cieple biją
cym od pieca.
- Chyba zbyt długo mieszkasz sama, Maju, skoro
nie odróżniasz kłótni od zwyczajnej rozmowy. Czy
musisz zamykać się przed światem w tych swoich czte
rech ścianach? Lepiej by ci było tutaj.
- To mój dom - odpowiedziała Maja po prostu. - Mój.
Nie wolno mi go zaniedbywać. Simon może wrócić la
da dzień.
Ida spuściła wzrok.
Minął już ponad rok, odkąd Maja otrzymała wieści
od Simona, odkąd ktokolwiek o nim słyszał. Mąż Mai
przebywał w więzieniu daleko na południu kraju.
Wesoły, żywy, uroczy Simon - o błyszczących nie
bieskich oczach i uśmiechu, który mógłby konkuro
wać z blaskiem słonecznego dnia. Simon, który cieszył
się takim powodzeniem u dziewcząt. Simon, który za
mierzał się oświadczyć Elise, lecz nie potrafił zrezy-
gnować z Mai. I sprawy się skomplikowały, jak mó
wiono we wsi.
Być może musiał przekazać list w tajemnicy. Koper
ta była pognieciona i nosiła ślady wielu palców, kiedy
dotarła tu nad fiord na północy.
List był zwięzły - Simon nie pisał go sam. Nie opa
nował tej sztuki. Jego słowa zostały skreślone na pa
pierze cudzą ręką.
Donosił, że ma się dobrze, lecz nikt z bliskich w to
nie wierzył. Jest silny, więc jakoś sobie radzi, czytali
dalej w liście. Ciężka praca, mało jedzenia, lecz to
przecież nie jest mu obce.
Co do jedzenia, zgoda. Ida jednak nie była równie
pewna, czy Simon rzeczywiście przywykł do ciężkiej
pracy. Zawsze starał się unikać większego wysiłku.
Na koniec informował, że niektórym udawało się
wyjść wcześniej - za dobre sprawowanie.
Maja wierzyła w to. Ida sama nie wiedziała, co o tym
myśleć.
- Tato znalazł złoto - upierał się Knut, nie wypusz
czając z rąk cennego worka, który kiedyś należał do
Kallego. - Tato znalazł złoto i tu naszkicował mapę.
Jeżeli on je znalazł, to innym też może się udać.
- Twoja matka próbowała - rzekł łagodnie Reijo. Po
wtarzał to już wiele razy. Więcej, niż był w stanie zliczyć.
- A ona dobrze znała okolicę. Znała płaskowyż lepiej niż
większość osób, które w życiu spotkałem. Poza, rzecz ja
sna, Lapończykami. Była przy Kallem, kiedy rysował tę
mapę, i rozmawiała z nim o skarbie. Później przysięga
ła, że odnalazła owo miejsce, lecz niczego tam nie było.
Długo szukała, ale w niewielu zakamarkach mogłoby się
kryć złoto. Jeżeli w ogóle istniało. Twoja matka nie zna-
lazła skarbu, Knut. Być może ktoś inny trafił w to miej
sce wcześniej. Być może Kalle nie pamiętał zbyt dokład
nie. Przecież już chorował. Wkrótce potem zmarł. Być
może wcale nie było tam większego złoża. Być może się
pomylił, wyolbrzymił wszystko. Zabrał ze sobą trochę
złota. Może nic więcej nie zostało...
- Wierzysz w to? Czy sami na to wpadliście, ty i mama?
- Twoja matka rzeczywiście tak pomyślała - Reijo
mówił spokojnie, lecz mocno zacisnął pięści na kola
nach. - Sądzę, że miała rację. Zdecydowaliśmy się nie
taić przed tobą niczego, o czym Kalle nam powiedział.
Ponieważ jesteś jego synem. Mogliśmy milczeć. Ona...
twoja matka początkowo chciała tak postąpić. Mówi
ła o zimnym żółtym świetle, które dla niej oznaczało
coś złego. Wierzyła, że podobnie jest ze złotem. Wie
rzyła, że złoto sprowadza nieszczęście.
Knut zacisnął zęby. Kiedy Reijo był młody, też snuł
takie same marzenia jak on, ale teraz się zestarzał. Nie
pociągała go już przygoda. Pewnie już niczego dla siebie
nie pragnął. Wolał unikać wszystkiego, co sprawiało ból.
Knut zauważył, że Reijo nie wymawiał jej imienia.
Nigdy go nie wymieniał.
Już dawno żaden z nich nie uwalniał muzyki, która
mieszkała w tym krótkim słowie - dawno nikt nie po
zwalał, by prześliznęła się pomiędzy wargami.
Ta kobieta - której towarzyszyła drżąca cisza - była
jego matką. Nikt jej nie nazywał jej imieniem - Raija...
Czy człowiek zaczyna umierać, znikać naprawdę,
kiedy przestaje się wymieniać jego imię?
- Sądzę, że coś tam jednak jest - rzekł Knut.
Przegonił w myśli wspomnienie. Wspomnienie
o kobiecie, która go urodziła, lecz która teraz stała się
tylko przebłyskiem pamięci. Nie pamiętał jej. Nie pa
miętał nic oprócz oczu... I nie chciał o niej myśleć.
- Wierzę, że taty złoto istnieje. Nie wierzę, żeby to
wszystko zmyślił. Wierzę, że je znalazł. Wierzę, że ono
nadal tam jest.
- Nie pozwolę, żebyś opuścił dom i wyruszył na po
szukiwanie skarbu - powiedział Reijo stanowczo. - Na
dal ja tu decyduję. Jesteś zbyt młody na tego rodzaju
zabawy.
- Wkrótce będę miał tyle lat co tata, kiedy je znalazł.
- Twój ojciec... Kalle nie był takim dzieciakiem jak
ty, Knut. Ty tylko siedziałeś w domu...
- ... przez całe życie? - Knut wywrócił oczami. - To
świadczy, że masz kiepską pamięć albo zaczynasz się
starzeć. Chyba żadne inne dzieci, z wyjątkiem lapoń-
skich, nie tułały się po świecie tyle co my.
- Najpierw dorośnij - poprosił Reijo. - Dorośnij,
Knut. Spójrz na to jak dorosły człowiek. Wtedy bę
dziesz mógł iść, dokąd zechcesz, jeśli o mnie chodzi. Ale
teraz nie pozwolę, by taki młokos jak ty ruszył ku cze
muś, co mu się wydaje wielką przygodą. Na tym świe
cie nikt nikogo nie rozpieszcza, Knut. Musi ci najpierw
stwardnieć skóra na dłoniach i pojawić coś więcej niż
puch nad górną wargą. Masz dopiero siedemnaście lat.
- Wkrótce skończę osiemnaście.
- I wtedy będziesz już całkiem dorosły i doświad
czony - dodała Ida trochę kąśliwie.
Błyskawicznie poderwała się z ławy, unikając o włos
kuksańca od brata.
- O n o należy do mnie!
Knut nie poddawał się. Wiele o tym rozmyślał. Ma
rzył o złocie od chwili, kiedy mu o nim opowiedziano.
W ciągu ostatnich lat owo marzenie stało się pew
nego rodzaju obsesją.
- To mój ojciec je znalazł. Jestem jego synem. To
jakby dziedzictwo...
- Twoje dziedzictwo po ojcu, tak...
Reijo powiedział to z bólem, którego Knut nie rozu
miał. Zaczynał zdawać sobie sprawę, że istnieją zagad
ki, które tylko wiek i doświadczenie pomogą rozwią
zać. Trudno przychodziło pogodzić się z tą prawdą.
Miał siedemnaście lat - wkrótce skończy osiemna
ście, a nie mógł w pełni korzystać z życia.
Reijo mu tego zabraniał. Reijo, który sam godzinami
potrafił opowiadać o swej przeszłości - o swym doro
słym życiu, które rozpoczął chyba jako piętnastolatek.
Dorośli tak potwornie szybko zapominają!
- Na wiosnę skończę osiemnaście lat i... Inni w tym
wieku są już żonaci. Wtedy udam się w drogę. Tej zi
my możesz mnie jeszcze zatrzymać, Reijo. Ale kiedy
nadejdzie wiosna, wyruszę. Wyruszę wraz z nią na pół
noc. Śladami taty. Myślę, że mama nie szukała dość do
brze. Kobiety nie znają się na takich sprawach...
Reijo wzruszył ramionami:
- To twoje życie. Ja w swoim popełniłem wystarcza
jąco wiele głupstw, żeby wyciągnąć z nich naukę. Ale
młodzi chcą mieć prawo do własnych błędów. Wiosną
nie będę cię zatrzymywał. Jednak nie puszczę cię na
północ w środku zimy. Nie chcę pewnego dnia usły
szeć, że zamarzłeś gdzieś na odludziu. A na pewno tak
by się stało. Niech próba odnalezienia złota Kallego
będzie dla ciebie próbą męskości.
Po udzieleniu tego pozwolenia na przyszłość Reijo
więcej do sprawy nie wracał.
A Knut wolał mu nie przypominać. Z dorosłymi ni
gdy nic nie wiadomo - może się zdarzyć, że Reijo cof
nie swą zgodę, jeśli Knut będzie mu się naprzykrzał.
Być może Reijo zapomniał.
Knut natomiast strzegł swego marzenia równie
gorliwie, jak zazdrośnik strzeże swej ukochanej.
Na pozór zachowywał się całkiem zwyczajnie - z tym
jednym wyjątkiem, że starał się nie wchodzić Reijo
w drogę. Kilka razy, kiedy ktoś zwrócił uwagę na tę je
go przemianę, jasnowłosy syn Kallego Elvejorda gwiz
dał po męsku i odpowiadał coraz grubszym głosem, że
chyba zaczyna dorastać. Wtedy dawano mu spokój.
Może w myślach tkwiła jakaś magia.
Chłopak zmienił się w ciągu ostatniego lata i jesieni.
Ten chudy i niezgrabny dzieciak nabrał trochę ciała.
Nie był wysoki; zarówno Raija, jak i Kalle należeli
do raczej niskich i takie dziedzictwo nie pozwalało na
niespodzianki. Knut jednak wydawał się bardziej mę
ski i silniejszy niż ojciec - rozrósł się w ramionach, na
brał mięśni. Jego nogi były muskularne, skóra na dło
niach stwardniała.
Kalle wyglądał mizernie i niemal kobieco, zwłasz
cza kiedy choroba wysysała z niego siły. Knut był po
dobny do ojca, ale w miarę, jak zbliżała się zima, Re
ijo dostrzegał w nim coraz więcej cech Mattiego.
Jego uśmiech nie był tym ostrożnym drgnieniem
w kącikach ust Kallego, usta Knuta wyginały się w zu
chwałym uśmiechu wujka. A kiedy w oczach Knuta
pojawiał się błysk złości lub radości, wtedy chłopak
wyglądał bardziej jak Alatalo niż jak Elvejord z wio
ski nad fiordem. Reijo nie lubił tego przyznawać. To
pociągało za sobą wiele innych czających się myśli,
którymi wolałby nie zaprzątać sobie głowy. Ale czas
był właśnie taki nieubłagany. Mówił prawdę - nigdy
się nie wahał, nigdy nie kłamał z litości.
Maja opuściła gniazdo.
Rei jo nadal patrzył na nią jak na dziecko. Nie chciał
się pogodzić z faktem, że umie sobie radzić sama, Si
mon czy nie Simon.
Nadal go potrzebowała - starego i zgarbionego oj
czyma.
Elise również odfrunęła. Rozpostarła skrzydła w chwi
li, kiedy najmniej się tego spodziewał. Nauczyła się sztu
ki latania bez jego pomocy. Pozwoliła, by pióra wypełni
ło powietrze i by uniosły ją na południe.
Młodzi, Elise i Matti, przesłali wiadomość, że osie
dlili się w miejscu, gdzie stał rodzinny dom Raiji i Mat-
tiego, na ziemi, którą Erkki Alatalo oczyścił z kamieni
własnymi rękami.
Lecz ton listu nie był radosny - Reijo potrafił czy
tać między wierszami.
Lata spędzone z Raiją i Mikkalem odcisnęły swój
ślad również na Mattim. Zrodziła się w nim tęsknota
za nowymi miejscami. Tęsknota za coraz to innymi
krajobrazami otwierającymi się przed oczami.
Reijo znał to uczucie. Znal je aż nazbyt dobrze...
A Knut stał się mężczyzną.
On także tęsknił. Nie w taki sam sposób jak Reijo
i Matti, chciał jednak poznać smak życia wędrowców.
Reijo inaczej wyobrażał sobie przyszłość syna Kalle-
go i Raiji.
Jednak czas nie kłamie.
Knut zmienił się w dorosłego człowieka. Wkrótce
zostanie w domu tylko jedno dziecko. Ida. Dziewczy-
na skończy niebawem szesnaście lat. W jej wieku Ra-
ija była matką.
Zbliżała się chwila, kiedy Reijo pozostanie sam
w izbie wypełnionej ciszą. Bał się tego. Bał się, że bę
dzie musiał spojrzeć w oczy czemuś, co inni nazywa
ją przyszłością - a co on sam nazywał niewiadomą.
Przyjdzie czas, kiedy będzie musiał przyszłości
spojrzeć w oczy i powiedzieć samemu sobie, co zosta
ło z jego życia.
Reijo miał nadzieję, że pomysł Knuta to tylko mło
dzieńczy kaprys. Miał nadzieję, że, doroślejąc, zapo
mni o tym, wykreśli jako nonsens. Reijo miał nadzie
ję - ale nie wierzył, że tak się stanie...
Rok mijał zgodnie ze swym niezachwianym, nie
zmiennym rytmem. Po kilku gwałtownych miesiącach
lata w objęciach wspaniałomyślnego słońca, po tym jak
wioska nad fiordem wyraźnie zazieleniła się i wybuja
ła w oczach, przyszła jesień i upomniała się o zapłatę
za ową rozrzutność.
Zimny wiatr smagał skórę, uderzał w zaparowane szy
by, przypominając, że prawdziwy wierzyciel zieje mrozem.
Zima jednak ciągle wstrzymywała oddech.
Nastała jesień.
Jarmark.
Knut skończył osiemnaście lat, kiedy kupcy zaczy
nali zwijać swe stragany. Wkroczył w dorosłe życie.
Mijał tydzień od zakończenia jarmarku.
Wioska sprawiała wrażenie niezwykle opustoszałej
po tym, jak kupcy z wszelkich możliwych stron spa
kowali się i wyjechali. Nie była już punktem central
nym północnej Skandynawii.
Nad odnogą fiordu została niewielka garstka ludzi.
Wyraźnie sprawiali wrażenie, że Pan się od nich od
wrócił.
Wschodni wiatr - od lądu - nabrał powietrza i wy
dął policzki, żeby swym lodowatym podmuchem przy
witać zmierzających w głąb kraju, ku traktom o obco
brzmiących nazwach. Ku Suomi, która w samym
swym języku miała muzykę i taniec.
W tym roku na czas jarmarku również przypłynął
„Sankt Nikołaj". Niewiele można by wyliczyć takich
lat, żeby nie pojawił się tu jakiś statek z Rosji, nie no
szący imienia patrona żeglarzy.
Jednakże i tym razem nie był to ten właściwy.
Dwanaście lat.
Nawet Reijo musiał się z tym pogodzić. Musiał to
zrozumieć.
Nie wróciła.
Nigdy się nie dowiedzą, co się z nią stało.
Knut nie pamiętał już, kiedy ktoś ostatnio o niej mó
wił. Sam myślał o niej czasami.
Myśl nie sprawiała już bólu, gniew nieco osłabł.
Bywały chwile, kiedy cieszył się, że jest jej synem.
Choć nigdy nie było łatwo być dzieckiem Raiji.
Nawet po tylu latach, nawet teraz, kiedy nie potra
fił przypomnieć sobie rysów jej twarzy, głęboko
w piersi czuł bolesne kłucie na myśl, że ona nie przy
jedzie.
Również w tym roku. Ani w przyszłym...
Większy ból sprawiał widok zmęczonych, smutnych
oczu Reijo, które zmatowiały, zamiast iskrzyć zielenią.
Knut nie był w stanie rozmawiać o matce z Reijo.
Kiedy był jeszcze dzieckiem, pogawędki z ojczymem
sprawiały mu prawdziwą przyjemność. Teraz wydawa
ły się niemożliwe.
Rozmawiał o niej z Mają.
A Maja nie zapomniała i nie wybaczyła tak jak on.
Maja nigdy nie pogodziła się ze swymi rodzicami.
Częściowo zaakceptowała Mikkala jako ojca.
Przede wszystkim dlatego, że dał jej Ailo za brata.
W swym sercu jednak nie znalazła wybaczenia ani
zrozumienia dla kobiety, która ją urodziła.
- Nie mam matki - mówiła z goryczą. Na tym ury
wała każdą rozmowę. - Dla mnie jest Raiją. Obcą ko
bietą. W moim życiu nie ma dla niej miejsca, tak jak
ona nigdy nie znalazła w swoim życiu miejsca dla nas.
Maja była nieugięta.
Knut zaś niezadowolony.
Niezadowolony z tego, że jest Knutem, synem Kar
la Elvejorda, synem Raiji, Knutem z przylądka...
Chłopcem, którego ludzie oceniali według tego, kim
są jego rodzice. Zawsze będzie na straconej pozycji
w wiosce, która wydała na świat jego ojca.
I miał jedno marzenie.
Do wiosny zostały jeszcze całe wieki.
Ida należała do osób, które potrafiły przeczuwać
różne rzeczy. Które ogarniał dziwny niepokój, zanim
inni zaczynali cokolwiek podejrzewać. Przewidywała
to, co zaledwie zrodziło się w cudzej myśli. Wyczuwa
ła zmianę atmosfery.
Jeżeli dotyczyło to bliskich jej osób, doznawała te
go na tyle wcześnie, że zdążyła się zdziwić - a być mo
że przeboleć.
Coś się działo z Knutem.
Ida wpatrywała się w drewnianą ścianę. Zwarte i so
lidne belki odgradzały ją od całego zewnętrznego świa
ta. Była zupełnie sama w maleńkiej izdebce, należącej
tylko do niej.
To o Maję powinna się martwić. O Maję mieszka
jącą samotnie w domu nad rzeką.
Ale Maja była niezależna.
Coś się działo z Knutem.
W głębi duszy Ida wiedziała, czego się obawia - zna
ła odpowiedź.
Zaskrzypiały drzwi do jej pokoju. Słabo jęknęły.
Szybko usiadła na posłaniu. Rozpoznała zarys sylwet
ki Knuta na jaśniejszym tle, zanim zamknął za sobą
drzwi.
- Mogę wejść?
Ida uśmiechnęła się w ciemności. To pytanie typo
we dla Knuta.
- Już wszedłeś. Nie możesz spać?
Podciągnęła kolana do piersi i potarła o nie brodą.
Objęła nogi i skrzyżowała na nich ręce.
Usiadł na końcu łóżka. Nie rzucił się na nie, jak to
robił, kiedy był dzieckiem.
Knut nie był już małym chłopcem. Wszyscy to za
uważyli. Tej jesieni stał się mężczyzną.
- Przyszedłeś spytać swą mądrą siostrzyczkę o radę?
- rzuciła zaczepnie, trochę niepewna, jak zachować się
wobec tego nowego Knuta.
- Żeby się pożegnać.
- Co? - Ida niemal krzyknęła. Brat natychmiast ją
uciszył. - Odchodzisz?!
- Nie tak głośno, siostrzyczko! Nie musisz budzić
Reijo. Nie o to przyszedłem cię prosić.
Ida chwyciła go za ramię. Jakby chciała go w ten
sposób zatrzymać.
Miał na sobie skórzane spodnie. Gruby sweter, któ
ry Maja dla niego zrobiła.
Ida zrozumiała, że Knut nie żartuje. Nie wyszyko
wałby się tak, gdyby nie wybierał się w długą drogę.
- Obiecałeś Reijo, że poczekasz do wiosny! - powie
działa z troską i wyrzutem.
- Reijo prosił mnie, żebym poczekał. Niczego nie
obiecywałem.
Knut nie mógł mówić. Gardło miał ściśnięte, kiedy
tak siedział obok siostry, czując już przedsmak tęsk
noty za domem. Wiele o tym rozmyślał. Starannie za
planował ten moment. Dokładnie wiedział, co powie
- i po co wyrusza w tę podróż.
Jednak słowa ułożone w myśli nie zawsze równie ła
two ześlizgiwały się z języka.
Nie tak to sobie wyobrażał.
Sądził, że łatwiej będzie zerwać. Że więzów łączą
cych go z domem jest niewiele.
Często złościł się na Idę, czasami wolałby się jej po
zbyć.
Teraz uświadomił sobie, że bardzo ją kocha. Nie
mógłby odjechać od niej bez pożegnania.
Ida była bliska płaczu. Przełykała dzielnie ślinę i zagry
zła wargę, udało jej się zachować suche oczy i policzki.
- Wkrótce nadejdzie zima - bez przekonania próbo
wała odwieść Knuta od powziętego zamiaru, pewna,
że dokładnie to przemyślał, pewna, że dobrze zdaje so
bie sprawę z tego, co robi. - Zamarzniesz na śmierć.
Wystarczy mi już, że mama zniknęła. Nie chcę, żeby
i mój brat przepadł!
Uścisnął ją mocno. Jej drobne dłonie zacisnęły się
na jego szyi. Nierozerwalnie ich połączyły.
- Nic mi nie grozi, maleńka Ido. Rozmawiałem
z kimś, kto wyrusza na północ. Okazało się, że jesz
cze nie wszyscy kupcy wyjechali. Kilka rodzin z oko
lic Alty musiało zostać, bo ktoś zachorował. Wyrusza
ją jutro rano. Mogę jechać z nimi. To właśnie w Alcie
wszystko się zaczyna, Ido. Tato został tam pochowa
ny. Chcę zobaczyć jego grób. I wiem, że znajdę złoto.
Wrócę z nim, siostrzyczko. A wtedy koniec z życiem
w drewnianej chacie. Zostaniesz bogatą panną. Czyż
byś tego nie pragnęła?
- Zabłądzisz... Z czego będziesz żył?
Raptownie wypuścił ją z objęć. W jego głosie
brzmiało zakłopotanie, kiedy odpowiedział:
- Musiałem pożyczyć trochę pieniędzy od Reijo.
Tych, które trzyma w skrzyni pod łóżkiem. Rzadko
do niej zagląda, więc przez jakiś czas niczego nie za
uważy. Wszystko zwrócę. To tylko pożyczka, Ido...
Ale jednak nie zapytał.
Idzie się to nie podobało. Reijo będzie zły. Oszczę
dzał, żeby mieć z czego zapłacić dziesięcinę i podatek,
kiedy poborcy zapukają do drzwi. Nieszczęśnik, któ
ry w takiej chwili nie jest w stanie wyłożyć pieniędzy
na stół, może spodziewać się kłopotów.
A kraść nie wolno - nawet jeśli nazywa się to po
życzką.
- Będę pracował - mówił dalej Knut. - Nie jestem sła
by. Mogę podjąć się każdej męskiej roboty. Jakoś na sie
bie zarobię. Trochę zaoszczędzę, a jak tylko nadejdzie
wiosna, zacznę szukać. Zabieram ze sobą sakwę taty.
Znam na pamięć jego szkic. Wiem, że znajdę to miejsce.
Mówił z takim przekonaniem, że Ida oszczędziła so
bie trudu i nie sprzeciwiała się.
- Czy naprawdę tak myślisz? - spytała z powagą. -
Naprawdę w to wierzysz?
- Tak.
- Czy w żaden sposób nie zdołam cię powstrzymać?
Knut potrząsnął głową.
- Obiecaj, że jeśli tylko będziesz miał możliwość,
prześlesz mi wiadomość, żebym wiedziała, że żyjesz.
Przez kogoś, kto będzie się wybierał na wiosenny jar
mark, przez wędrujących Lapończyków... Wszystko
jedno przez kogo. Obiecaj mi to!
Knut obiecał. Troska siostry go wzruszyła.
- W takim razie ruszaj w drogę. Będę o tobie my
śleć. I będę tęsknić.
Objęli się w milczeniu. Zdawali sobie sprawę, że nie
zobaczą się długo, bardzo długo.
Potem Knut wypuścił Idę z ramion i cicho przeszedł
przez pokój. Przez chwilę stał w otwartych drzwiach.
Czarny cień o szerokich ramionach, nieco przydługich
włosach i prostych nogach w skórzanych spodniach.
- Do zobaczenia, Ido - powiedział cicho i zamknął
drzwi. Jęknęły słabo. Ruszył w drogę.
2
Darniowa chata nie należała do nikogo, a jednocze
śnie należała do wszystkich.
Do nikogo poza tym, kto akurat z niej korzystał.
Tak mówiono Knutowi i tak rzeczywiście było.
Mieszkał tu już ponad tydzień i przez cały ten czas
nie widział żywej duszy.
W głębi serca Knut wiedział, że Reijo miał rację. To
nie lata, których ci przybywa, decydują o tym, że je
steś coś wart. Że jesteś mężczyzną.
To coś znacznie więcej.
Knutowi wydawało się, że widział już tak wiele, że
przeżył tak wiele, że znosił już tak wiele - że był w po
dróży przez całe swoje życie. Takiego dzieciństwa, ja
kie przypadło mu w udziale, nikomu by nie życzył.
Jednak na swoje szczęście nie pamiętał szczegółów
tamtego okresu.
Pamięć jest dziwna. Wraz z upływem czasu potrafi
rozmazać najmocniej kreślone linie, wygładzić ostre
kanty, które mogłyby kaleczyć. To forma ochrony
tkwiąca w każdym człowieku, obrona przed tym, co
zbyt trudno byłoby nieść, z czym zbyt trudno byłoby
na co dzień żyć.
Knut nigdy wcześniej o tym nie myślał. Nie musiał
o tym myśleć.
Nie pamiętał, jak ciężkie bywały podróże, nie pamię-
tał zimowych burz, które omal nie wykradły mu życia.
Jednak wyruszyłby na tę wyprawę - zrobiłby to samo, na
wet gdyby pamiętał. Co prawda z innym nastawieniem.
Już teraz musiał zmienić wiele zamysłów.
"Do Alty było jeszcze daleko.
Wystarczająco blisko, by dotrzeć tam na nartach w cią
gu paru dni - jeżeli dopisze pogoda, a wierzchnia, stward
niała warstwa śniegu utrzyma dorosłego człowieka.
I wystarczająco daleko, by z tym poczekać.
To także część dziedzictwa, które Knut otrzymał:
strach przed byciem obcym.
W czasie podróży na północ stanowił część grupy,
ale nie czuł się jej członkiem. Krewnych i sąsiadów
z otwartej północnej krainy łączyły więzy tak silne, że
nie był w stanie się do nich zbliżyć.
Nie rozumieli do końca jego żądzy przygód, którą
pielęgnował jak rzadki kwiat. Oni sami nigdy nie do
znawali niczego podobnego. Podróż na wielki jarmark
była dla nich koniecznością. Częścią ich pracy. Nie za
wsze przyjemną.
Oczywiście bawili się i żartowali, kiedy dotarli na
miejsce, ale w drodze czekało ich wiele znoju. Krwa
wego znoju.
W dodatku to, co mieli do sprzedania, kryło w so
bie niezliczenie dużo godzin ciężkiej pracy.
Taki szczeniak, który aż rwie się, żeby się o tym
przekonać, ma widać za dobrze w życiu. Co do tego
nie było dwóch zdań.
Życie w Finnmarku nie jest bajką, wiedzą to ci, któ
rzy spędzili w tej krainie całe życie.
Ci, którzy pochowali w tej ziemi swoich rodziców
i dziadków, nie znają prostych dróg prowadzących do
osiągnięcia wielkiego celu, i bardzo wątpliwe, czy przy
bysze, którzy ledwo odrośli od ziemi, potrafią je znaleźć.
Chyba że to ludzie o złocistych włosach, a dawno
nie spotkali nikogo, kto by się z takimi urodził.
Wiele lat temu krążyły pogłoski o pewnym jasno
włosym człowieku, który przybył do Alty z ciężkimi,
błyszczącymi kamieniami. To jeden z wątków wplata
nych w historie o Krwawym Olem, jego uroczej żonie
Laponce i o nieznajomym, którego znaleziono z pode
rżniętym gardłem.
Takimi krwawymi opowieściami ludzie uprzyjem
niali sobie czas, siedząc wieczorami przy ogniu.
To było dawno temu. Sporo zostało zapewne zmy
ślone. Dopowiedziane naprędce przez kogoś, kto miał
ku temu zdolności.
Ale nawet jeżeli Knut marzył o złocie, jeżeli szukał
przygody, to nie wyjawił nic towarzyszom podróży.
A oni nie opowiedzieli mu historii o Krwawym Olem.
Nie można tak po prostu dopuścić obcych do cze
goś, co uznaje się za swoje.
Zostawili go przy darniowej chacie kilka dni drogi
od ich własnego świata.
Nie prosili go, by poszedł z nimi.
Do Alty nie było daleko. A przecież powiedział, że
właśnie tam zmierza.
Knut żywił się tym, co znalazł w sidłach. Nie zapo
mniał sztuki z dzieciństwa. Pardw i zajęcy było na pła
skowyżu w bród - i chociaż lisy i orły często wcześniej
zdążyły wykraść zdobycz - starczyło jedzenia, by prze
żyć. Knut musiał jednak przyznać, że jego jadłospis
stał się trochę jednostajny.
Jemu, który zwykł jadać ryby przynajmniej dwa ra-
zy dziennie, wydawało się dziwne przez cały tydzień
nie czuć w ustach ich smaku.
Wprost ślinka mu ciekła na myśl o świeżo ugotowa
nym dorszu albo o małej siei, dopiero co złowionej,
która rzuca się jeszcze po włożeniu do garnka. Razem
z ikrą i wątróbką stanowiła pańskie danie, którego na
wet król mógłby pozazdrościć.
Knut tęsknił za morzem i słoną wodą.
Tęsknił za dawną codziennością - za wszystkimi
drobiazgami, o których wcześniej nie myślał.
Za mewami, które swym ostrym krzykiem zbyt wcze
śnie ściągały go rankiem z posłania, za mozolną pracą
przy wiązaniu sieci, by ich oka odpowiadały wielkości
łowionych ryb, za tymi przeklętymi haczykami, które
tak często kaleczyły palce. Tęsknił za rozpalaniem w pie
cu, za ostrym dymem bijącym w twarz i za zimnymi de
skami podłogi pod bosymi stopami. Za Idą, która nie da
wała sobie rady ze wstążkami w warkoczach i zawsze
musiała prosić o pomoc starszego brata z jego dużymi
i niezgrabnymi palcami...
On, dorosły mężczyzna - który pod osłoną nocy
chyłkiem wymknął się z domu w poszukiwaniu przy
gód - czuł tak silną tęsknotę za bliskimi, że ściskało
mu się serce...
Nie wolno mu myśleć o tych, których zostawił!
Wróci do nich, ale dopiero kiedy osiągnie swój cel. Jak
to określił Reijo?
To będzie próba męskości.
Musiał wyjść. Poczuć wiatr wiejący w oczy, tak że
łzy same popłyną, i to nie dlatego, że płacze.
Szybko narzucił na siebie futrzaną kurtkę, którą
przywiózł Ailo, kiedy ostatnio odwiedził Lyngen. Do-
brze nacisnął na uszy czapkę z lisa - zrobiła mu ją Ma
ja. Tak, siostra miała zręczne ręce.
Założył narty, wsuwając czubki kumagów w pętle
z plecionych gałązek. Niemal ze złością, mocno odpy
chał się długimi kijkami, sunąc po śnieżnej skorupie,
na której w ciągu nocy pojawiła się cienka warstwa
świeżego śniegu. Nie sypało mocno.
Sidła opróżnił poprzedniego dnia. Pewnie niczego te
raz w nich nie ma, ale nie zaszkodzi sprawdzić. Dobra
i taka wymówka. Nie przyzna się przecież, że wybiegł
na mróz, żeby uciec od uczuć, których się wstydził.
Knut wydawał się brązową plamą na zimowym pła
skowyżu. Żeglował po nim jak po morzu. Narty były je
go łodzią, on sam kapitanem i żaglem, wszystkim naraz.
Myśl ta podziałała tak odprężająco, że Knut musiał
się roześmiać w głos ku jaśniejącemu dniu. Nie był za
tem jakimś dzieciakiem wysłanym w świat, który nie był
jego światem! Nie był obcym przybyszem, który boi się
wyjść na spotkanie nieznanego z podniesionym czołem!
Był Knutem Elvejordem - przybył, żeby odebrać
spadek po ojcu. I nie czuł strachu.
Podążanie od jednych sideł do drugich wydawało się
zabawą. Śmiganiem w zawody z prószącym śniegiem,
który ledwie trochę chłodził twarz. Knut dawał z siebie
wszystko, zwiększył prędkość i w jednej chwili poko
chał tę krainę, chociaż brakowało jej morza, na które
mógłby patrzeć, czuć jego zapach i nad którym czułby
się jak w domu.
Przedostatnie sidła leżały puste, wepchnięte gdzieś
pod śnieg przy stosie kamieni. Knut pomyślał, że być
może ptak szukał tu schronienia. Pośród tego krajo
brazu niewiele jest miejsc nadających się na kryjówkę.
Teren był płaski, otwarty i rozległy. Nie miał w sobie
nic, co mogłoby wiązać - człowieka czy myśli.
Lub wiatr.
Obok stosu utworzyła się śnieżna zaspa - pewnie
z kamieni zsunęła się lawina. Knut musiał zdjąć nar
ty, żeby poszukać sideł, i wpadł w nią po pas. Stos wy
dał się Knutowi dziwnie nagi, tak jakby coś się po nim
stoczyło, a śnieg padający w nocy nie zdołał zasypać
śladów.
Do diabła, że też dokładnie nie pamięta, gdzie umie
ścił te przeklęte sidła!
Spod śniegu wystawały jakieś zarośla, ale to było wczo
raj. Dziś zostały ukryte przed ludzkim wzrokiem.
Knut szukał na chybił trafił, grzebał w śniegu po
łokcie w różnych miejscach...
Natknął się na coś, co było twardsze niż gałązki
krzewów, miało pełniejszą formę, ale było bardziej
miękkie niż kamień.
Czyżby lis złapał się w sidła?
Zaczął pośpiesznie odgarniać śnieg. Na szczęście to
tylko lekki puch, nie mokry i ciężki, jaki zwykle by
wa świeży śnieg.
Knut przeraził się, kiedy jego rękawiczki dosięgły
tego, co kryło się pod spodem, kiedy odsłoniły wystar
czająco wiele, by zrozumieć, co leży tuż obok sideł.
To nie lis, o, nie...
Drżąc, odgarnął białą pokrywę. Musiał wiele razy
przełknąć ślinę.
- O dobry Boże - mruknął do siebie. - Dlaczego mu
siałem znaleźć właśnie to?
Chciał uciec, nie chciał patrzeć, nie chciał wiedzieć
- tylko rzucić się do nart i czmychnąć stąd czym prę-
dzej. Pragnął zniknąć i pozwolić, by zaspa zachowała
swą tajemnicę.
Nie przyszedłby już nigdy więcej sprawdzać tych sideł...
Nie można uciec od odpowiedzialności, zadźwię
czało mu w głębi duszy. Pięć słów, również stanowią
cych część dziedzictwa, którego wolałby nie posiadać.
Odkrył ciało. Było ubrane w odzież ze skóry. Na
jednej stopie tkwiła połowa narty.
Zsunął ją, nie zastanawiając się nad tym, co robi.
Skórzany kaftan ześliznął się przy tym na bok, odsła
niając brzeg spódnicy.
Kobieta?
Knut widywał już wcześniej zmarłych.
Dławienie w gardle groziło uduszeniem, kiedy od
wracał ciało ku sobie. Ujrzał potwornie bladą twarz
w zbyt dużej skórzanej czapie. Tak, to kobieta. Wła
ściwie jeszcze dziewczyna.
Żeby umrzeć tak młodo...
Wątpił, by była starsza od niego. Pomyślał, że była
raczej w wieku Idy.
Była...
Wpatrywał się w dziewczynę. Czemu jej nie poznał,
kiedy jeszcze oddychała i śmiała się? Zastanawiał się,
jaką tajemnicę z sobą zabrała.
Jej usta były lekko rozchylone. Chwycił ją mocniej
za ramiona. Wpatrywał się w śmiertelnie bladą twarz,
sztywne wargi, które nabrały barwy niebieskiej...
Zamrugał, choć nawet na to nie miał odwagi. A je
śli coś drgnie w jej twarzy akurat w tym ułamku se
kundy, kiedy przymknie powieki?
Nie, na pewno jest martwa. Oczywiście, że jest martwa.
Sam wykopał ją spod śnieżnej zaspy. To jasne, że nie żyje.
Odrobina wątpliwości sprawiła, że serce zaczęło mu
walić jak młotem.
Drżał, kiedy zsuwał rękawiczkę. Cały czas podtrzy
mywał dziewczynę za ramiona.
Ułożył dłoń tuż przy jej na wpół otwartych ustach.
Dygotał na całym ciele i ręka mu się trzęsła.
Czyżby poczuł oddech?
Wrażenie czegoś na nagiej skórze... jakby muśnięcie
owada w locie.
Knut nie słyszał nic poza biciem własnego serca. Puk
- puk - puk... Pulsowało mu w uszach.
To naturalnie jego własna wyobraźnia płatała mu fi
gla. Wystarczająco często słyszał o typowej w rodzi
nie Alatalo fantazji, którą hojnie został obdarzony.
Stał pośrodku płaskowyżu, trzymając w ramionach
zwłoki dziewczyny. To nie do pomyślenia, żeby było
inaczej...
Pojawiło się znowu.
Tak słabo, że ledwie to poczuł. Coś jakby ciepło u na
sady serdecznego palca przez krótkie mgnienie oka.
Zmarli nie oddychają.
Poczekał; wrażenie pojawiło się jeszcze trzykrotnie.
Nie miał odwagi w to uwierzyć. Tak wiele razy powta
rzano mu, że zmyśla.
Tacy marzyciele jak on nie mieli łatwego życia
w stronach, z których pochodził, a tu, gdzie zawędro
wał, sytuacja wcale nie przedstawiała się lepiej.
W końcu upewnił się co do jednego: w ciele, które
znalazł, tliło się życie. Ledwie, ledwie - oddechy nastę
powały po sobie tak wolno, że między jednym a dru
gim zdążył zliczyć chyba do stu.
Ale dziewczyna żyła.
Choć chciała umrzeć tu, z dala od ludzi. Co do te
go Knut miał pewność.
Do chaty było daleko. Nic jednak na to nie poradzi,
musi tę małą tam przenieść. W ciepłe miejsce, musi ją
rozgrzać.
Wypuścił z objęć nieprzytomną dziewczynę. Zdjął
sakwę z ramienia i przewiązał ją na piersi. Nie było to
wygodne, ale teraz o tym nie myślał.
Musiał najpierw założyć narty, zanim odważy się
podnieść ciało dziewczyny. Miał nadzieję, że nie upad
nie - trudno byłoby znowu stanąć na nogach w tym
śniegu, głębokim na wysokość człowieka.
Niemal wieczność zabrało mu podciągnięcie do góry
sztywnego, ubranego w futro ciała dziewczyny. Zgrzał się
przy tym i spocił, a cały zamiar wydał mu się nierealny.
Przybycie w to miejsce zajęło mu połowę widnego
dnia, a wyruszał z wiatrem, pełen zapału. Wprawdzie
nie musiał już nadkładać drogi, by zaglądać do wszyst
kich sideł, ale mimo to od miejsca, do którego musiał
dotrzeć, dzieliła go nieskończoność.
- Jesteś cholernym szczęściarzem, Knucie Elvejord -
mruknął przez zaciśnięte zęby i głęboko zaczerpnął po
wietrze w płuca. - Oczywiście zawsze muszą ci się przy
darzać takie rzeczy. Jakieś przekleństwo wisi nad twoją
rodziną, ciągle na naszej drodze muszą pojawiać się jacyś
nieudacznicy, a my przez to diabelne poczucie obowiąz
ku musimy im pomagać. Masz dla siebie cały płaskowyż,
a wpadasz prosto na to ciało! I w dodatku okazuje się, że
jeszcze nie całkiem uszło z niego życie. O Boże...
Spojrzał w niebo. Na północy na horyzoncie wid
niało pasmo mroźnej czerwieni, lecz wyraźnie już
ciemniało.
- Nie potrafię ratować życia - rzekł, zwracając się
w górę ku niebiosom. Zrezygnowany, zrozpaczony. - To
mama ma coś niezwykłego w swoich rękach, Boże. Nie
odziedziczyłem tej zdolności. Moje ręce nadają się tyl
ko do łowienia ryb w wodach fiordu, potrafią zdobywać
pożywienie... i znajdować bogactwa. Nie posiadam zdol
ności wskrzeszania zmarłych. Dlaczego wybrałeś wła
śnie mnie, żebym ją znalazł? Dlaczego mnie, Boże?
Lecz niebo pozostało równie milczące jak przedtem.
Knut przełknął ślinę i złapał dziewczynę w miejscu,
gdzie, jak sądził, miała talię. Nie była ani duża, ani
ciężka, lecz jej sztywne ciało trudno było utrzymać.
Zachwiał się i omal nie upadł, kiedy przerzucił je so
bie przez ramię. Udało mu się jednak zachować rów
nowagę. Poczuł ból w udach, tak mocno napiął mię
śnie, ale utrzymał się na nogach.
- Oczywiście - powiedział do siebie półgłosem. Sły
sząc brzmienie własnego głosu, poczuł się trochę raź
niej. - Teraz pozostała już tylko reszta, Knut. Jesteś
mężczyzną, prawdziwym mężczyzną, więc powinie
neś sobie z tym poradzić!
Pierwsze kroki uczynił niepewnie i ostrożnie. Mu
siał się nauczyć odpowiednio rozkładać własny ciężar
jako przeciwwagę dla brzemienia, które dźwigał na ra
mieniu. Szedł trochę przekrzywiony, co dotkliwie od
czuwał w plecach i biodrach.
Ale gdyby tego nie wytrzymał, dziewczyna straciła
by wszelkie szanse na przeżycie.
Przywykł do znoszenia trudów. Oddalał się z fatal
nego miejsca z każdym pojedynczym odepchnięciem
kijka - tak jakby brał na siebie jakąś karę, której nie
mógł uniknąć.
Na szczęście teren był płaski, na szczęście nie zaska
kiwał żadnymi niespodziewanymi pochyłościami, które
Knut musiałby pokonywać, a jedynie czasami trafiały się
łagodne wzniesienia, właściwie nie zasługujące nawet na
to miano. Knut starał się utrzymywać odpowiednią po
stawę, prawidłowo odpychać się kijkami, żeby niepo
trzebnie się nie zatrzymywać. Czul duży opór powie
trza, ponieważ tworzył z dziewczyną sporą, nieforemną
bryłę. Z drugiej strony zyskał większe obciążenie nart,
sunął więc odrobinę szybciej. Dopóki zlodowaciała sko
rupa śniegu utrzyma ich oboje.
Zgrzał się. Czuł, jak spływa z niego pot, piecze
w oczy, nie miał jednak wolnej ręki, by go wytrzeć.
Musi piec.
Na szczęście nie mógł obejrzeć się za siebie; takie
ruchy oznaczały zbyt wielkie ryzyko. Dzięki temu nie
mógł się przekonać, jak wolno rośnie odległość od
miejsca, skąd wyruszyli.
Musiał patrzeć tylko przed siebie, wyznaczać sobie ko
lejne cele... do tego małego zaokrąglenia, które pewnie
jest zasypanym kamieniem, potem do tej gałązki - zagaj
nika, jak mógł się domyślać z tego, co wystawało pośród
bezkresnej bieli - następnie do miejsca, gdzie biegł po
przedni ślad. Musiał skracać drogę, ścinać ją, kierować się
prosto tam, gdzie przedtem zbaczał, by zastawić sidła
w pobliżu tropów zwierząt i ptaków.
Wybierał kolejny punkt krajobrazu, do którego będzie
dążył, wreszcie dojdzie - a potem wyznaczy nowy cel...
W końcu zobaczy darniową chatę: ciemna i nie
kształtna będzie jakby jaśniała w mroku.
Będzie czarno niczym w studni, kiedy dotrą na miej
sce. Knut zdawał sobie z tego sprawę. Wiedział o tym
i zagryzł zęby. Poczuł smak krwi. Przełknął ją, to sa
mo uczynił z gęstą śliną. Przełykaj, tylko przełykaj!
Ramię, na którym niósł dziewczynę, bolało, lecz nie
miał odwagi się zatrzymać. Nie wiedział, czy zdołałby
posuwać się dalej, gdyby choć na chwilę przystanął.
Nie wiedział, czy by mu się udało przełożyć ciężar
na drugie ramię.
Dopóki szedł, mógł jakoś to wytrzymać. Przyzwy
czaił się do bólu, zapomniał o nim. Zapomniał o tym,
że kiedykolwiek czuł inaczej.
Szumiało mu w uszach, oślepiały go pot i łzy, spły
wające po policzkach i zamarzające w sopelki lodu na
brodzie.
Szedł dalej - pod wiatr, który nie wiał już w plecy,
jak przyjaciel wyciągający pomocną dłoń.
Musiał samotnie zmagać się z siłami natury i Bóg
jeden wie, jakimi jeszcze przeciwnościami.
Knut nie był pewien, czy dziewczyna wciąż żyje. Nie
mógł tego sprawdzić. Wszystko, co mógł dla niej zrobić,
to iść dalej, tylko iść, narta za nartą, krok za krokiem.
Z zapadnięciem zmroku Knut starał się wyczuwać
swój poprzedni ślad i ślepo nim podążał.
Nikt oprócz niego tędy nie chodził. Dopóki wiatr
nie zamiecie jego szlaków, mógł zaufać niepewnym zi
mowym ścieżkom, które sam wytyczył.
Nastała noc. Zrobiło się tak zimno, że na horyzon
cie pojawiła się zorza polarna i oświetliła prawie już
zasypane ślady nart pozostawione przez Knuta w cią
gu dnia.
Największym jego pragnieniem było poddać się.
Najprościej byłoby rzucić się w miękki śnieg, poleżeć
- zapomnieć o rwaniu w każdym ścięgnie, zapomnieć
o bólu głowy, który groził jej rozsadzeniem przy naj
mniejszym dodatkowym wysiłku.
Najprościej byłoby pozwolić dziewczynie upaść. Zo
stawić ją tak po prostu - i nie oglądać się za siebie, kie
dy będzie odchodził. O wiele łatwiej byłoby zrzucić ten
ciężar.
Pokusa pojawiała się nieskończenie wiele razy. Już
niemal się poddał. Nasuwały mu się tysiące wymówek,
które mogły służyć jako usprawiedliwienie - przynaj
mniej w obecnym stanie umysłu.
Nie potrafił.
Nie miał zwyczaju wybierać najprostszych rozwiązań.
To uratowało jego sumienie od dożywotniej udręki.
Zmagał się dalej.
Nigdy potem nie był w stanie wyjaśnić, jak udało
mu się pokonać ostatni odcinek drogi.
Nie pamiętał szczegółów tego fragmentu płaskowy
żu, który przemierzył w nocy.
Ślady przed darniową chatą świadczyły o tym, że
upadł tuż przy wejściu. Narty leżały tam, gdzie je zo
stawił. Najwidoczniej wciągnął dziewczynę do środka,
nie mając pewności, czy jeszcze żyje.
Kiedy doszedł do siebie, poczuł, że jest mu zimno.
Pewnie zasnął - a może nie. Miał wrażenie, jakby wy
szedł z pustki, z której nie wolno zachowywać żadnych
wspomnień. Z pustki, która nie dawała możliwości od
poczynku.
Bolały go wszystkie członki. Żeby dźwignąć się na ko
lana, z największym wysiłkiem musiał przełamać opór
ciała. Wszystko w nim krzyczało przeciw najmniejszemu
ruchowi. Chciał tylko leżeć i odpoczywać, odpoczywać,
póki nie poczuje czegoś innego niż potworne zmęczenie.
Trzęsąc się z zimna, zaczął zabijać ręce. Nadal miał
na sobie całe ubranie. Przypomniał sobie, że wyszedł
po to, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza.
Odnalazł wzrokiem otuloną futrem postać leżącą
na podłodze.
Drzwi nie były dokładnie zamknięte. Coś tkwiło
w szczelinie, przez którą wdzierał się strumień mroź
nego powietrza.
Knut podczołgał się do wejścia i wypchnął nartę,
która zawadzała. Domknął drzwi, ale nie zrobiło się
o wiele cieplej. Za to zrobiło się ciemniej.
Pokonanie tej krótkiej drogi wydawało się istną tor
turą. Knut oparł się o ścianę i zacisnął oczy, żeby wy
trzymać ból.
Musiał rozniecić ogień w palenisku. Musiał się posta
rać choć o trochę światła, żeby zobaczyć, z kim - albo
z czym - dzieli pomieszczenie. Z żywym człowiekiem
czy z trupem.
Skostniałe, spuchnięte palce długo mocowały się
z krzesiwem, zanim zaiskrzyło. Wkrótce cienkie patycz
ki, których używał na rozpałkę, zajęły się płomieniem.
Wydawało się, że upłynęły całe wieki, zanim ogień
palił się na tyle spokojnie, by Knut odważył się spuścić
z niego wzrok. Chłopak musiał stoczyć ze sobą walkę,
żeby zebrać się na odwagę i podczołgać do dziewczyny.
W nikłym i chybotliwym świetle z paleniska wyglą
dała bardziej jak martwa niż jak żywa.
Knut przyłożył dłonie do jej policzków. Nigdy wcze
śniej nie zastanawiał się, jakie to uczucie dotykać zwłok.
Przysunął palce blisko do ust dziewczyny. Wstrzy
mał oddech, nie miał odwagi się poruszyć, chociaż
siedział w niewygodnej pozycji. Jedna noga całkiem
mu zdrętwiała, nie czuł w niej nawet mrowienia.
Chciał już dać za wygraną, kiedy odniósł wrażenie,
że czubki dwóch jego palców są lekko wilgotne. Cof
nął je, przyłożył do własnego suchego policzka.
Więc jednak...
Jeszcze oddychała.
Żyła.
Bóg jeden wie, jak to się stało, ale naprawdę jeszcze
żyła.
- Musisz jej potrzebować - rzekł cicho ze wzrokiem
zwróconym w górę ku dymnikowi.
Była taka zimna.
Myśli popłynęły niby wezbrane wody na wiosnę.
Knut orientował się co nieco, jak postępować w przy
padku odmrożeń. Dowiedział się trochę od Reijo. Tro
chę od Ailo. Trochę sam się nauczył.
Musiał dziewczynę jak najprędzej rozgrzać. Jej brak
przytomności śmiertelnie go przerażał. To niemożli
we, żeby żyła, a jednocześnie prawie nie oddychała.
Była tak przemarznięta, tak wychłodzona...
Jak przeżyła pod śniegiem?
Musiała przecież jakoś oddychać, pewnie w zaspie
powstała wolna przestrzeń przy jej twarzy. Może to za
sprawą sztywnego brzegu zbyt dużej czapki, który tro
chę wystawał? Niewykluczone, że w jakiś sposób się
do tego przyczynił...
Knut myślał i myślał, mocując się z rozpinaniem fu
trzanego płaszcza dziewczyny.
Jej ubranie zesztywniało od mrozu. Trzeba je zdjąć,
a dziewczynę owinąć skórami i ułożyć przy palenisku.
Dobrze rozpalić. Mieć nadzieję.
O n , Knut Elvejord, nigdy wcześniej nie rozbierał
dziewcząt. A już nigdy się nie spodziewał, że po raz
pierwszy zrobi to w podobnych okolicznościach.
Nie było w tym nic romantycznego. Nic zmysłowe
go. Knut nawet nie próbował zgadywać, jak leżące
przed nim ciało wygląda pod warstwami ubrania.
Jedyne uczucia, jakie go przepełniały, to strach - i de
terminacja.
Zorientował się, że dziewczyna nie była córką zwy
kłego biedaka.
Pod płaszczem miała grubą kurtkę i wełnianą spód
nicę przyozdobioną wplecionymi różnokolorowymi
wstążkami - ubodzy ludzie nigdy by nie pomyśleli
o wydawaniu pieniędzy na coś takiego.
Knut niewiele wiedział o materiałach, jednak przy
puszczał, że ten musiał być droższy niż samodział pro
stych ludzi.
A kiedy pod kurtką zobaczył bluzkę z haftem, na
brał pewności, że dziewczyna, którą znalazł, pocho
dziła z zamożnego domu.
Jej ubranie nie nosiło najmniejszych śladów cerowa
nia. W pończochach, które musiał ściągnąć, gdyż były
zbyt sztywne od mrozu, żeby je zrolować, nikt nie ła
pał oczek. Na jej bieliźnie nie było nawet najmniejszych
łat. Wszystko sprawiało wrażenie nowego i drogiego.
Ten, kto tak wyposażył swoją córkę, z pewnością
nie miał długu u sklepikarza.
Dotykanie nieznajomej nie sprawiało Knutowi tru
du ani go nie krępowało. Stan, w jakim się znajdowa
ła, nie pozwalał mu traktować jej jak kobiety. Była tyl
ko potrzebującym pomocy człowiekiem. Widok jej
bladego, nagiego ciała nie budził w Knucie żadnych in
nych uczuć poza współczuciem.
Musiał podnieść dziewczynę i przenieść ją bliżej skór,
które zwinął przy jednej ze ścian. Nie potrafił jej po pro
stu przeciągnąć. Teraz stała się dla niego czymś więcej
niż bezwładną bryłą, którą targał przez pół płaskowyżu.
Oddychała powoli. Ledwie zauważalnie. Knut oba
wiał się, że wszystkie jego wysiłki pójdą na marne.
- Nie wiem, co zrobię, jeżeli pozwolisz jej umrzeć
- zagroził w stronę otworu w dachu.
Tu w samotności łatwiej przychodziło mu rozma
wiać z wszechwładnym Bogiem.
Owinął dziewczynę skórami. Postarał się, żeby nie
wystawało spod nich nic oprócz twarzy. Przysunął ją jak
najbliżej paleniska. Nie za blisko jednak, by skóry się
nie zajęły. Byłoby to bardziej niebezpieczne niż chłód.
Dołożył jeszcze więcej drewna do ognia.
Wtedy dopiero znalazł czas dla siebie. Czas, by zdjąć
grubą futrzaną kurtkę, która przeszkadzała swobodnie
się poruszać, czas, by rozsznurować nasiąknięte wodą
kumagi. Zmarzły mu stopy, ale na szczęście nie grozi
ły im odmrożenia dzięki turzycy, którą włożył w buty.
Drżał i trząsł się z zimna, kiedy ściągał mokre ubra
nie i wyjmował drugie - jedyne suche, na zmianę.
Następnie odszukał zapas kawy, której ciągle uby
wało, i nastawił wodę w czajniku.
Był zmęczony, ale nie mógł sobie pozwolić na sen.
- Zrobiłem, co mogłem - rzekł, zwracając się ku gó
rze. - Reszta zależy od Ciebie.
3
Knut czuwał przy dziewczynie przez prawie dwa
dni. Jadł mniej niż w naj chudszych czasach w swoim
życiu, ale nie był głodny.
Pozostało mu tylko czekać.
Musiał wychodzić po drewno na opał, kiedy się
kończyło, ale wtedy czuł się niemal chory.
Mogła się przecież obudzić.
Jednak kiedy wrócił, leżała jak przedtem.
Blada. Z widocznymi odmrożeniami na policzkach,
z pęcherzami na zsiniałych z zimna ustach.
Niektóre z pęcherzy zaczynały pękać i sączyła się
z nich wydzielina. Knutowi wydawało się to okropne,
lecz przezwyciężał odrazę i wycierał twarz dziewczy
ny jej halką.
Ma więcej halek. Nie będzie jej brakować tej jednej.
Jeżeli w ogóle będzie jeszcze jakiejś potrzebować.
W ciągu tych dwóch dni jej oddech stał się szybszy,
lecz wiele mu brakowało do normalnego. I ciągle się nie
budziła z tego okropnego snu. Prawie się nie poruszała.
Czasem tylko lekko drgnął w jej twarzy jakiś mięsień.
Nadal bardziej przypominała martwą niż żywą istotę.
Knut zastanawiał się, jak wyglądała. Jak wyglądała
przedtem. Domyślał się, że była bardzo młoda - mia
ła szczupłą sylwetkę, niezupełnie jeszcze dojrzałą.
Dwie jego siostry już dorosły, znał się więc na tym.
Jej włosy były jasne. Ich kolor przywodził na myśl
coś pomiędzy światłem księżyca odbijającym się
w ciemnych jesiennych wodach a złocistym, dojrzałym
zbożem.
Więcej w nich chyba srebrzystego odcienia, chociaż
trudno to stwierdzić teraz, kiedy są tak potargane
i splątane.
Były w każdym razie długie. Dziewczyna wybrała
się jednak z domu, nie splatając ich w warkocz ani nie
wiążąc w kok. To dziwne. Dziewczęta w jej wieku
rzadko chodzą z rozpuszczonymi włosami.
Knuta dziwiło w nieznajomej wiele rzeczy. Pomy
ślał, że z pewnością ktoś jej szuka.
Nie uświadamiał sobie do końca, co to może dla nie
go oznaczać, ale trochę się zaniepokoił.
Przestraszył.
Była wczesna noc drugiej doby, kiedy dziewczyna
otworzyła oczy. Wargi, duże, spuchnięte od mrozu
i zupełnie bezkształtne, poruszyły się.
- Czy ja umarłam? - dał się słyszeć słaby głos. - Do
bry Boże, spraw, bym nie żyła!
Knut nie zdążył odpowiedzieć, że nie jest aniołem,
gdyż jej powieki ponownie ciężko opadły i stracił z nią
kontakt.
Po chwili zorientował się, że dziewczyna śpi. Nie
był to jednak już ten sam letarg, w którym trwała od
chwili, kiedy ją znalazł. Głębiej oddychała. I twarz na
brała trochę życia. Knut pochylił swą jasną głowę
i splótł ręce w modlitwie.
Już nie wyzywał Pana. Od tej pory postanowił oka
zywać Mu więcej szacunku.
Owej nocy rozszalała się gwałtowna burza. Knut oba-
wiał się przez moment, że zniszczy chatę. Jednak stop
niowo się uspokajał. Uświadomił sobie, że darniowa
chata nadal będzie stała tak jak stoi, by dawać schronie
nie innym wędrowcom, kiedy on sam już ją opuści.
Dziewczynę obudziły chyba podmuchy wiatru.
Knut pomyślał, gorzko się uśmiechając, że tylko umar
ły nie usłyszałby szalejących dookoła sił natury. Mimo
to zaskoczył go jej głos. Upłynęło tak wiele czasu, nie
siedział już ze wzrokiem nieruchomo utkwionym
w dziewczynę. Czuwał, lecz myślami błądził daleko.
Wiedział, że zauważy, jeżeli coś się stanie.
- Czy ja... żyję?
Knut przysunął się bliżej. Starał się sprawiać wraże
nie człowieka niegroźnego i godnego zaufania. Starał
się jej nie przestraszyć.
- Żyjesz, bądź o to spokojna! - odezwał się.
Zamknęła oczy. Wcale na niego nie spojrzała. Zasta
nawiał się, czy dziewczyna czuje ból. Pęcherze, które
miała na dłoniach, stopach i na twarzy, musiały doku
czać i piec. Nie wiadomo jednak, czy już to czuła, czy
jeszcze nie.
- Kim jesteś? Jak...? Jak mnie znalazłeś?
Jej głos był tylko drżącym szeptem. Trudno po nim
domyślić się wieku. Knut nadal oceniał ją na jakieś
dwanaście - dziewiętnaście lat.
- Sprawdzałem sidła - odparł, starając się wydać du
żo sympatyczniejszym, niż był w istocie. - Jestem... my
śliwym. Mieszkam tutaj. Mam na imię Knut. Znala
złem cię przy sidłach.
- Nie jesteś stąd - wykrztusiła.
Po raz pierwszy spotkały się ich spojrzenia. W jej
oczach dojrzał rozpacz i błaganie.
Knut nie wiedział, czy to typowe dla wszystkich lu
dzi, którzy wymknęli się śmierci.
- Jestem tu obcy - rzeki.
Jego życie nie stanowiło żadnej tajemnicy. Mógł
o nim opowiedzieć każdemu.
- Nie pozwól, by mnie znaleźli! - poprosiła.
Knut zauważył, jak niebieskie oczy dziewczyny zro
biły się ogromne ze strachu.
Takie oczy musiały mieć piękną oprawę, przemknęło
mu przez myśl. Na pewno była ładna. Być może będzie
taka znowu. Trudno powiedzieć. Niektóre blizny pew
nie pozostaną, ale opuchlizna zejdzie... Twarz dziewczy
ny, jaką teraz widział, nie była jej prawdziwą twarzą.
- Nie zabieraj mnie ze sobą! Nie widziałeś mnie,
gdyby ktoś pytał! Nie pozwól, by dowiedzieli się, gdzie
jestem!
Nie wyznała, czego się bała tak bardzo, że wyszła
w zimową noc na pustkowie, żeby przed tym uciec. Lecz
wzrokiem błagała go o spełnienie prośby, dopóki powie
ki na powrót nie opadły ciężko, pozwalając jej usnąć.
Potrzebowała odpoczynku, potrzebowała tego każ
da komórka jej ciała.
Spała niespokojnie.
Knut zdawał sobie sprawę, że dziewczyna wkrótce
poczuje głód, ale obawiał się, że jej żołądek odmówi
przyjęcia czegoś cięższego.
Ugotował rosół na kościach i kawałkach mięsa par-
dwy. Nie było to może nic nadzwyczajnego i nie miało
jakiegoś szczególnego smaku, ale można się było posilić.
Ten cienki bulion miał stanowić dla dziewczyny
pierwszy krok ku życiu. Knut wmusi go w nią, zaraz
jak się obudzi.
Groźby nie były potrzebne. Gdy tylko otworzyła
oczy, wypiła posłusznie kilka łyków letniej zupy. Po
pękane wargi zapewne bardzo ją przy tym bolały, ale
się nie skarżyła. Nie skarżyła się również, kiedy jej żo
łądek odmówił przyjęcia strawy.
Knut zagryzł zęby. Musiał znowu wykorzystać hal
kę jako szmatę. Po chwili chciał dać dziewczynie jesz
cze trochę wywaru, ale wzbraniała się. Jej oczy zwil
gotniały i słabo pokręciła głową.
Knutowi to wystarczyło. Nie odznaczał się szczegól
ną cierpliwością, ale w tym przypadku musiał poczekać.
Odrobina rosołu, którą dziewczyna wypiła, to do
piero początek. Knut uznał, że tak musi być. Wkrót
ce będzie mogła wypić jeszcze trochę. Za kilka dni być
może już coś zje.
To i tak więcej, niż się spodziewał, odgrzebując
spod śnieżnej zaspy na wpół żywego człowieka.
Przespała całą dobę. Kiedy na krótko się budziła,
Knut poił ją wywarem łyk po łyku.
Nie tylko za pierwszym razem większość zwróciła.
Chłopak jednak tak łatwo nie rezygnował. Zycie war
te jest odrobiny wysiłku.
Burza trwała nadal.
Knut wiedział, co to oznacza - nikt w taką pogodę
nie wyruszy na poszukiwanie dziewczyny. Jej bliscy
pomyślą, iż pewnie nie żyje. Nikt nie przeżyłby takiej
burzy jak ta pod gołym niebem. W każdym razie nie
taka dziewczyna, lekko ubrana mimo futra, i z pew
nością zupełnie nieprzygotowana, by poradzić sobie
w surowych warunkach na pustkowiu.
W domu na pewno dobrze o nią dbano.
Knut zdawał sobie również sprawę, że ludzie miesz-
kający w tych stronach muszą wiedzieć o ziemiance.
Prędzej czy później ktoś tu przyjdzie.
Nie był pewien, czy tego chce.
Chciał jednak, żeby dziewczyna wyzdrowiała.
A wtedy będzie musiała wrócić tam, skąd przyszła.
Do tego, od czego uciekła...
I czego śmiertelnie się bała.
Knut miał inny cel. Nie mógł ciągnąć za sobą dziew
czyny. A tym bardziej takiej dziewczyny, która pew
nie sprowadzi na niego same kłopoty. Ludzie jej stanu
zawsze oznaczali kłopoty dla takich jak on.
Tyle wiedział.
Poza tym uważał, że jest winien ojcu podjęcie pró
by odnalezienia skarbu, który Kalle odkrył. Traktował
to jako jeden ze sposobów oddania ojcu czci.
Jeden ze sposobów dochowania wierności dzieciń
stwu, przeszłości, która zresztą przywodziła na myśl
wiele przykrych wspomnień.
Ciągle jeszcze miał dość czasu, żeby zacząć poszu
kiwania. Nie śpieszyło mu się, dziewczyna w żaden
sposób go więc nie zatrzymywała. Mógł spokojnie się
nią opiekować. Dać jej ten czas, którego potrzebowa
ła, żeby wyzdrowieć.
Potem będzie zmuszony odprowadzić ją do domu.
Prawdopodobnie do Alty. Nie powiedziała, skąd pocho
dzi, ale się domyślał. Bogaci nie mieszkają na odludziu.
I jeszcze coś...
Knut nie lubił o tym myśleć, ale myśl sama się na
suwała. Niejeden raz.
Może jeśli przyprowadzi dziewczynę, będzie mógł
się spodziewać jakichś korzyści...
Usiadła piątego dnia. Potrafiła już sama utrzymać
drewnianą miskę z rosołem. Knut wrzucił do niego małe
kawałeczki zeskrobanego z kości mięsa, zauważył, że je
przełknęła. Wkrótce będzie mogła zjeść coś konkretnego.
Jednak dłuższe siedzenie wyczerpywało ją. Chciała
pewnie pokazać, że jest silna, ale zachwiała się niebez
piecznie, kiedy odstawiała miskę na podłogę. Zdążyła
się położyć, zanim Knut ją o to poprosił.
Pęcherze na twarzy dziewczyny zaczynały właśnie za
sychać. Tworzyły żółtawe strupy, z których nadal sączy
ła się ropa. Brzydka opuchlizna powoli schodziła. Twarz
jakby kurczyła się, przybierała bardziej naturalne kształ
ty. Knut próbował już rozpoznawać rysy nieznajomej.
Nadal jednak było jej daleko do piękności.
Na dworze zaczynało się wypogadzać. Chłopak wy
szedł po śnieg na wodę. Cieszył się, że opróżnił sidła
w dniu, w którym znalazł dziewczynę. Cieszył się, że
zatroszczył się o opał, kiedy leżała nieprzytomna.
Mogło ułożyć się o wiele gorzej.
- Powinnam teraz być martwa - powiedziała, kiedy
wrócił. Jej głos okazał się mocniejszy, niż się spodzie
wał.
Knut czuł na sobie jej wzrok. Mógłby dostrzec w nim
oskarżenie. Ale nie tylko.
- Płaskowyż jest ogromny - rzekł powoli, odchrząk
nąwszy. Od dłuższego czasu nie używał swego głosu,
nie licząc krótkich rozmów z samym sobą. - Mogłem
po prostu przejść obok. Właściwie nie zamierzałem te
go dnia wychodzić. Chciałem tylko odetchnąć świeżym
powietrzem. Przypadkiem zajrzałem do sideł. Znala
złem cię w miejscu, gdzie miałaś pozostać na zawsze.
To chyba świadczy o tym, że gdzieś jesteś potrzebna.
Że twoje życie ma jakiś sens.
Twarz dziewczyny drgnęła. Knut zauważył, że spra
wił jej ból.
- Mówisz jak ojciec - rzuciła z goryczą.
Głos nieznajomej również brzmiał ochryple po wie
lu dniach milczenia.
Knut zwrócił uwagę na słowo: „ojciec". Tak właśnie
dzieci w rodzinach z wyższych sfer nazywały swych
ojców.
Tam, skąd pochodził, mówiło się „tato".
- Nie pamiętam, jak masz na imię... - ściągnęła brwi,
nieco ciemniejsze niż włosy, jasnobrązowe.
- Knut - powiedział. - Mam na imię Knut. A ty?
Zwlekała tak długo z odpowiedzią, że się domyślił,
iż wolałaby się nie przyznawać.
- Anna - wykrztusiła wreszcie.
Niechętnie. Knut wywnioskował z tego, że powie
działa prawdę. Byłoby o wiele prościej i bezpieczniej wy
myślić jakiekolwiek inne imię, lecz nie potrafiła kłamać.
- Ile masz lat? - wyrwało mu się.
Tak wiele się nad tym zastanawiał. Musiał to wiedzieć.
- Czy to ważne? - spytała zmęczona. - Mam sto lat.
Co najmniej. Gdybym umarła, nie miałoby to żadne
go znaczenia. Ktoś, kto odnalazłby moje kości, stwier
dziłby tylko, że byłam człowiekiem. Nie potrafiłby po
wiedzieć, czy byłam młoda, czy stara.
- Ale jednak żyjesz. Chciałbym wiedzieć, w jakim
jesteś wieku. To ma dla mnie znaczenie, próbuję cię
zrozumieć.
- Nie możesz mnie zrozumieć - odparła. Jej glos za
brzmiał jakoś smutno, niemal jak szloch. -Jesteś męż
czyzną. Nigdy nie zrozumiesz.
Knut uśmiechnął się. Przeciągnął brudną ręką po
szczęce. Nie mógł się pochwalić szczególnie gęstym
zarostem, ale teraz naprawdę zachrzęściło pod dłonią.
Już od wielu dni nie używał brzytwy.
- Nie bądź tego taka pewna - powiedział. - Mam
trzy siostry. Jestem jedynym chłopcem w rodzinie.
Nawet się nie domyślasz, jak dobrze znam dziewczy
ny, choć nie potrafię chyba czuć tak jak one.
- Jesteś najmłodszy? - spytała z zainteresowaniem.
- Nie, mam jeszcze młodszą siostrę, Idę. Skończyła
szesnaście lat. Maja, starsza ode mnie o rok, dziewięt
naście. Elise... musi teraz mieć dwadzieścia trzy. Wyszła
za mąż i wyjechała. Maja też jest mężatką, ale częściej
bywa u nas w domu niż u siebie. Jej mąż... nie ma go.
Dziewczętom takim jak Anna nie mówi się, że
szwagier siedzi w więzieniu.
- Ja jestem najmłodsza - odezwała się. - Mam trzech
braci i cztery siostry. Prawie wszyscy mają swoje ro
dziny. Oprócz najstarszego brata. Studiuje.
Jeszcze jeden dowód na to, że nie jest taka jak on.
Żadna ze znanych Knutowi osób nie chodziła do
szkoły. „Studiowanie" było słowem, którego dotąd nie
słyszał. Musiał poszukać w myślach, żeby zrozumieć,
co ono oznacza.
Drobiazg, który sprawia, że biedak czuje się tak bez
nadziejnie upokorzony.
Musi znaleźć złoto. Musi się stać kimś, na kogo nikt
nie będzie patrzył z góry - kimś, kto być może nie bę
dzie mógł szastać wymyślnymi słowami, lecz kto mi
mo to będzie zasługiwał na szacunek.
Kto, do diabła, zaszedł na tyle wysoko w takiej dziu
rze jak Alta, by wpaść na pomysł - a także znaleźć na
to środki - wysłania swego syna na studia?
Kim, u licha, jest ta dziewczyna?
- Mam tyle lat, co twoja siostra - odparła, dając mu
wiele możliwości do wyboru.
- Szesnaście?
Skinęła głową.
Co zmusiło szesnastoletnią dziewczynę do ucieczki
na płaskowyż z zamiarem popełnienia samobójstwa?
Ida nigdy w życiu nie wpadłaby na coś tak głupie
go. Lecz Ida ma o wiele więcej zdrowego rozsądku.
W porównaniu z nią Anna była jeszcze dzieckiem.
- Dlaczego, do diabła, zrobiłaś coś tak bzdurnego?
Musiał tak powiedzieć. Nie znał bardziej uprzej
mych słów, które by wyraziły to, co czuł.
Jego wybuch rozśmieszył ją. Śmiała się niemal histe
rycznie i Knut przeraził się, że dziewczyna zaraz stra
ci zmysły. Tylko tego brakowało!
- Ojciec by tak nie nazwał mojego postępku! - wy
krztusiła wreszcie.
Otarła łzy, które pociekły jej ze śmiechu.
Knut nie rozumiał.
- Do diabła z twoim ojcem! - rzucił. - Masz mi po
wiedzieć, dlaczego leżałaś tam, gdzie cię znalazłem.
Przeniosłem cię na plecach przez większy szmat płasko
wyżu, niż kiedykolwiek w życiu widziałaś. Jeszcze do
tej pory wszystko mnie boli. Wiele razy mogłem cię zo
stawić. Tak byłoby mi łatwiej. Zrobiło się ciemno i zim
no, ale dźwigałem cię. Na Boga, uratowałem ci życie.
I czy podoba ci się to, czy nie, mam prawo wiedzieć!
Był zły. Naprawdę zły. Nigdy nie myślał, że będzie
narażał życie dla rozpieszczonej panienki z dobrego
domu. Nigdy nawet nie wyobrażał sobie, że weźmie
na siebie odpowiedzialność za dziewczynę zaledwie
kilka lat młodszą. Nie był żadnym litościwym aniołem
stróżem. Był Knutem z Lyngen. A nawet gdyby był
aniołem, na jego skrzydłach dałoby się dostrzec wiele
czarnych plam. Wyglądałyby bardziej żałośnie niż
skrzydła sroki w deszczowy dzień.
- Chciałam umrzeć.
- Tyle udało mi się już zrozumieć.
Głos Knuta brzmiał gniewnie. Tak też czuł. Czuł,
że jest bardziej rozjuszony niż stary byk ojca Simona.
- Jakie ty mogłaś mieć powody do niezadowolenia? -
spytał surowo. - Nie wyglądasz wcale na kogoś, komu
czegokolwiek by brakowało. Na twoich rzeczach nie zna
lazłem ani jednej łaty. Ani na wierzchu, ani pod spodem.
Zaczerwieniła się, kiedy nazwał to, o czym wiedzia
ła, lecz o czym nie miała odwagi nawet pomyśleć.
Rozebrał ją.
- Nie musisz się wstydzić - rzucił. - Widziałem już
przedtem nagie dziewczęta.
Nie mówił prawdy, ale nie przejmował się tym, że
okłamuje Annę. Niech sobie nie myśli, że jest lepsza
niż on, ponieważ jest córką bogacza.
Odwróciła twarz i Knut natychmiast pożałował te
go, co powiedział. Było jednak za późno, by cofnąć
ostre słowa. Nie zdobył się też na to, by przyznać się
do kłamstwa. Nic jej do tego, ile miał lub ilu nie miał
dziewcząt. Nic nie szkodzi, jeśli sobie pomyśli, że jest
bardziej dorosły i doświadczony, niż był w istocie.
- Na pewno...
Jej głos brzmiał tak cienko i żałośnie, że Knut, któ
rego i tak już gryzło sumienie, poczuł się jeszcze gorzej.
- Przepraszam! - Na tyle mógł sobie pozwolić. - Nie
jestem na ciebie zły. Byłem tak bardzo zmęczony. Ba-
łem się o ciebie. Myślałem, że się nie obudzisz. Trochę
tęskniłem za domem... To pomaga, gdy się mówi o swo
ich uczuciach - ciągnął, kiedy cisza trwała już długo,
a Anna najwyraźniej nie zamierzała nic powiedzieć.
Reijo zawsze to powtarzał: że rozmowa pomaga. Sam
jednak nie postępował według tej zasady. Milczał, zato
piony we własnych myślach. Być może rozmawiał z Ma
ją. Zawsze była mu najbliższa ze wszystkich dzieci. Na
wet Ida nie zdobyła tyle zaufania Reijo, co Maja...
Lecz najbliżsi znajdowali się daleko. Knut nie mógł
na nich liczyć. Był sam - i sam powinien jakoś nakło
nić dziewczynę do zwierzeń, do rozmowy o tym, co
popchnęło ją do samobójstwa.
- Uważasz, że wtedy mniej boli? Być może. - Wy
dawało się, że Anna w to wątpi. Nadal unikała jego
wzroku. - Ale to niczego nie zmieni. Tylko śmierć mo
głaby cokolwiek zmienić. Mogłaby mi pomóc.
- Czy powinienem był cię zostawić?
Nie odpowiedziała.
- Czy powinienem był nagarnąć na ciebie więcej
śniegu, nie sprawdzać, czy żyjesz? Czy powinienem
o tobie zapomnieć? Pozwolić ci zamarznąć na śmierć
pod tą przeklętą kupą kamieni?
- Nie wiem.
- Nie chcesz żyć?
- To nie o to chodzi. Nie o chęci.
Jej słowa wypełniało tyle rezygnacji i goryczy, że
Knut poczuł ból w piersi.
- Masz szesnaście lat i całe życie przed sobą. Czy nie
powinnaś być szczęśliwa? Założyłbym się o własną du
szę, że twój ojciec posiada więcej pieniędzy niż ci, któ
rych znam, razem wzięci. Możesz dostać wszystko, cze-
go chcesz. Jakie ty, do diabła, możesz mieć powody do
narzekań? Co w twoim życiu może być takie straszne?
- Nie osądzaj mnie zbyt pochopnie - mruknęła. - Nic
o mnie nie wiesz. To niesprawiedliwe, że wydajesz wy
rok, wiedząc tak niewiele.
- Pewnie nawet byś się do mnie nie odezwała, gdy
bym cię do tego nie nakłonił! - westchnął.
Odwróciła się na bok, żeby go widzieć. Przykuła go
spojrzeniem swych niebieskich oczu, młodszych niż je
go własne - i głębszych niż morze, niż prastare morze.
- Nigdy nie robiłam tego, co chciałam. Zawsze za
chowywałam się jak dobra córeczka. Byłam skromna,
posłuszna, pilna, pokorna, pobożna, miła, milczałam
w towarzystwie, jak przystoi kobietom. Słuchałam oj
ca we wszystkim, szanowałam rodziców, nigdy nie
kłamałam, nigdy nie wzięłam niczego, co nie należało
do mnie, miałam czyste myśli i sądziłam, że wszystko,
co mi mówią, to prawda. Byłam takim dzieckiem, ja
kiego pragnęli. Nie miałam wielkich wymagań, nie
prosiłam o nic... aż do niedawna...
Musiała przełknąć łzy, by móc mówić dalej. Knut
poczuł, jak zaschło mu w ustach.
- Zamierzali mnie wysłać z domu. Postanowili wy
dać za mąż. Nie za kogoś, kogo bym znała. Nie za ko
goś z Finnmarku. Za nikogo z północy. Mężczyzna,
którego dla mnie wybrali, nie mieszka w Norwegii.
Chcą mnie wydać za jakiegoś gburowatego starucha
z Danii. To syn jednego z ojca kolegów ze studiów
i tylko dlatego jest dla rodziców porządnym, uczci
wym, bogobojnym człowiekiem, na którym można
polegać i któremu można powierzyć swoje najmłod
sze dziecko. Ale on ma ponad czterdzieści lat. Mógł-
by być moim ojcem. W dodatku nie znam duńskiego.
I nie mam ochoty go poznać. Mój przyszły mąż nale
ży do arystokracji i z tego powodu muszę się uczyć
mnóstwa różnych rzeczy o tym, jak powinnam się za
chowywać. A ja nie chcę, nie chcę, nie chcę...
-Z Elise było podobnie... - rzekł Knut ochrypłym gło
sem. - O jej rękę też się starał pewien stary rozpustnik...
Ale Kristoffer nie był arystokratą z Danii...
- Wszystko dobrze się skończyło - mówił dalej, uświa
damiając sobie, że obu sytuacji nie da się porównać.
Mimo to chciał Annie jakoś pokazać, że jest w sta
nie zrozumieć jej problem. Sam przed sobą przyzna
wał jednak, że przekracza to jego możliwości.
- Reijo... tato pozwolił Elise wyjść za tego, którego
kochała - zakończył zakłopotany. Nie był pewien, czy
jest sens o tym mówić.
- Mój ojciec nie cofnie danego słowa - oznajmiła
Anna. Stanowczość tego stwierdzenia przekonała rów
nież Knuta. - Ja nie mogę się sprzeciwić.
- Jesteś córką pastora, prawda?
Niebieskie światełka obróciły się ku niemu.
- Jak odgadłeś?
Knut skrzywił się.
- To nie było takie trudne, Anno.
Teraz wszystko jasne, pomyślał i niemal pożałował,
że nie pozwolił jej umrzeć na płaskowyżu.
O Boże, nieźle narozrabiałeś, Knucie Elvejord!
4
- Nie chcę wracać do domu!
Powtarzała to uparcie. W tym względzie była nieugię
ta. Niezależnie od tego, co mówił Knut, Anna trwała
przy swoim.
- Wszyscy myślą, że umarłam - mówiła dalej. - Na
pewno przestali mnie szukać.
- Tak sądzisz?
Knut nie wierzył w to. Poruszą niebo i ziemię, że
by odnaleźć córkę pastora. Żywą lub martwą.
- Na pewno myślą, że nie żyjesz - rzekł powoli. - Ale
będą cię szukać, dopóki nie znajdą. Nie oszukuj samej
siebie. Jesteśmy zaledwie o parę dni drogi od Alty.
W jej oczach pojawił się strach.
- Czy nie mogłabym z tobą zostać? - spytała cicho.
Knut westchnął ledwie słyszalnie. Coraz bardziej
przekonywał się o tym, jak bardzo starano się ją w do
mu chronić. Jak niewiele wiedziała o prawdziwym ży
ciu. O życiu zwykłych ludzi.
Minęły trzy dni od czasu, kiedy burza dała za wy
graną, a dziewięć, od kiedy Anna znalazła się pod opie
ką Knuta.
Jak nastroszone pisklę potrząsała głową przy ogniu.
Przebrała się w swoje rzeczy, ale nadal nie przypomi
nała wytwornej panienki, jaką była. Nie pod tym da
chem. Różnice pochodzenia obojga jakby się rozmy-
ły, lecz Knut nigdy nie pozwalał sobie na to, by o nich
zapomnieć.
Dyskutowali o tym, lecz zwykle kończyli wymianę
słów podniesionym tonem i pozostawali każde po
swojej stronie przepaści.
Anna nie chciała wracać do domu.
On zaś musiał ją tam odprowadzić.
- Czy naprawdę nie mogłabym, Knut? - powtarza
ła cienkim głosem. - Czy nie mogłabym z tobą zostać?
Wyzdrowieję. Nie będę ci przeszkadzała. Obiecuję.
Nie sprawię kłopotu. Potrafię całkiem dużo. Szyć...
w każdym razie haftować. Mogę prowadzić dom...
Umilkła, kiedy na nią spojrzał.
- Czy ty nic nie rozumiesz? - spytał całkiem zrezy
gnowany. - Czy ty zupełnie nic nie rozumiesz, dziew
czyno? Czy myślisz, że potrzeba mi kogoś takiego jak
ty? Z twoją umiejętnością haftowania i prowadzenia
domu? Jeśli będę szukał kobiety, to wybiorę taką, któ
ra zna się na bardziej przydatnych rzeczach. Hafty nie
na wiele mi się przydadzą, Anno.
- Nie to miałam na myśli. - Rozzłościła się, ale i za
czerwieniła ze wstydu. - Nie chcę zostać twoją... twoją...
- ... żoną - dokończył Knut zmęczony. - Widzisz sa
ma, Anno, że to bez sensu. Nie mogę cię ze sobą za
brać. Znajdą nas. A wtedy będą się zastanawiać, dla
czego chłopski syn wędruje z córką pastora. Zoba
czysz, że trafię za to do więzienia.
- Bzdury - odparła. - W tym kraju istnieje prawo i sąd.
Knut uśmiechnął się wyczerpany.
- Tak, dla takich jak ty, moja droga. Ale nie dla ta
kich jak ja. Nas łatwo jest wtrącić do więzienia pod
byle pretekstem.
- Możemy uciec daleko stąd... Nie muszą nas znaleźć...
O Boże, o czym ona marzy!
Powstrzymał Annę od wyszukiwania kolejnych ar
gumentów. Zmęczyły go jej fantazje. Cudze marzenia
najmniej mu były potrzebne. Nie chciał żyć według
cudzych wyobrażeń.
- Nie mogę wyjechać daleko stąd - oświadczył. - Mu
szę zostać tutaj. Później na pewno wyjadę. Ale nie te
raz. Nie wcześniej niż przed nastaniem lata.
- Myśliwym chyba wszystko jedno, gdzie polują,
chodzi im tylko o przestrzeń?
Dziewczyna myśli piekielnie logicznie!
- Mnie nie jest wszystko jedno - rzucił krótko.
- Jesteś trochę zbyt tajemniczy - odezwała się An
na zamyślona.
Popatrzyła na niego badawczo. Właściwie do tej po
ry jeszcze mu się dokładnie nie przyjrzała.
- Czy zrobiłeś coś złego? - spytała. - Czy jesteś po
szukiwany?
- A czy wtedy mieszkałbym tu, kilka dni drogi od
Alty?
- Nie, to się nie zgadza. Ale nie jesteś też prawdzi
wym myśliwym. Jesteś za młody... zbyt...
Anna nie znalazła odpowiedniego słowa. Nie przy
szło jej do głowy, że Knut jest zbyt niedoświadczony.
W jej oczach był dorosły.
Przemknęła jej przez myśl na wpół zapomniana le
genda związana z tymi stronami. Zaczęła mówić bez
zastanowienia:
- Szukasz skarbu Kwena, prawda? Jesteś poszuki
waczem przygód, który wierzy w te plotki o złocie.
Ale go nie znajdziesz. To istne bzdury. Już wielu ma-
rzycieli tu szukało, ale złota nie ma. Nie ma skarbu
Kwena. To tylko legenda. Bajka.
Zamilkła, zdumiona jego reakcją. Zbladł, a jego
twarz ściągnęła się. Jakby ją ktoś wyciosał z kamienia.
Tylko oczy pozostały żywe, ciskały ku niej błyskawi
ce. Miał ładne, brązowe oczy. Najbardziej brązowe
z tych, jakie kiedykolwiek widziała, choć być może
z powodu oszczędnego światła w ziemiance sprawiały
takie wrażenie.
Pewnie to tylko złudzenie.
- Tak, może szukam skarbu - syknął przez zaciśnię
te zęby. - Może jednak różnię się od tych wszystkich
marzycieli. Może właśnie ja go znajdę...
- Nie ma żadnego skarbu - powtórzyła bez przeko
nania.
Determinacja Knuta przeraziła Annę.
Czy zachowywał się tak dlatego, że był biedny? Czy
marzenie o niezmierzonych bogactwach przywiodło
go tutaj, ponieważ tak mało posiadał? Czy dlatego, gdy
mówił o złocie, wydał się jej szaleńcem?
Nie wiedziała. Nie mogła wiedzieć. Zawsze wszyst
ko miała. Nigdy jej niczego nie brakowało.
- To prawda, nie ma żadnego skarbu Kwena - rzekł
Knut, akcentując ostatnie słowo.
Anna go nie przejrzała. Jeszcze nie.
- Takie rzeczy opowiada się dzieciom - powiedziała.
- Nasłuchałam się kiedyś tych bajek. Od opiekunki...
- Ja jestem tylko synem rybaka - odezwał się Knut.
- Nieuczonym biedakiem, który wierzy w bajki.
W złości narzucił na siebie kurtkę. Złapał sakwę i ru
szył do wyjścia, nie patrząc na dziewczynę.
- Dokąd idziesz?
Nie odpowiedział. Zatrzasnął za sobą drzwi chaty.
Nienawidził Anny. Nienawidził tej sztucznej dziew
czyny z jej pokorą i fałszywym wychowaniem. Nienawi
dził jej za drwinę w głosie. Nienawidził za słowa, które
były bardziej uczone niż te, które sam znał. Nienawidził
za sposób, w jaki mówiła - jedynie z lekką naleciałością
północnego dialektu. Nienawidził jej i nie był w stanie
oddychać tym samym powietrzem co ona...
Założył narty, nie oglądając się za siebie. Od drzwi
darniowej chaty doszedł go głos Anny, odważyła się
więc wyjść za nim. Nieźle jak na jej wysokość!
- Nie wolno ci jechać do Alty! Nie wolno ci im po
wiedzieć, gdzie jestem!
Knuta opanowała taka złość, że nie zamierzał się li
tować. Chciał być niedobry. Miał przeogromną ochotę
ją zranić. Zranić ją jeszcze bardziej, niż ona go zraniła
- nieumyślnie, ponieważ nie mogła przecież wiedzieć...
Uśmiechnął się, ukazując zęby. Jej strach sprawił
mu przyjemność.
Nagi, nieudawany strach.
Długo mógłby go wykorzystywać...
- Nie pytam cię o pozwolenie, córko pastora. Sły
szysz? Jestem wolny i mogę robić, co chcę.
Nie miał zamiaru jechać do Alty. Ale niech tak my
śli. Może dzięki temu stanie się mniej zarozumiała.
Nie lubił, kiedy dzieciaki się z niego wyśmiewały.
- Drogi Knucie, nie pozwól, by się dowiedzieli,
gdzie jestem! Proszę cię! Błagam!
Jej prośby smakowały jak cukier. Nie odpowiedział.
Odepchnął się tylko kijkami i pomknął przed siebie.
Nie wiedział, czy będzie tak stała, aż zniknie jej
z oczu. Napawał się poczuciem zwycięstwa.
Wiedział, że Anna się bała.
Władza oszałamiała go.
Złość jednak szybko minęła. Kiedy zostawił za sobą
cztery-pięć pierwszych zasypanych śniegiem sideł, nie
czuł już nienawiści. We wszystkie sidła złapały się pta
ki. Tó oznaczało jedzenie, które właśnie im się skończy
ło. Ale Anna o tym nie wiedziała. Nie powiedział jej.
Zaczął się zastanawiać i uznał, że niesłusznie miał
do niej pretensje.
Nie wiedziała, że go rani. Sprawiła jednak, że jego
marzenie nie było już takie wzniosłe. Że wszystko, dla
czego żył, stało się śmieszne i dziecinne. Nie wierzyła,
że fantazja może zmienić się w rzeczywistość. Była jak
by ponad tego typu sprawami, a przez to Knut poczuł
się gorszym niż ona człowiekiem.
„Skarb Kwena".
Knut wykrzyczał do siebie te słowa, sunąc na nar
tach po śnieżnych zaspach i skrzypiącej, stwardniałej
skorupie.
Przestraszył stadko pardw w oddali: poderwały się gwał
townie i spłoszone szukały bezpieczniejszych miejsc.
Skarb Kwena... Omal się nie zdradził. Już miał po
wiedzieć, że to nie jest skarb Kwena. Ponieważ Karl
Kristiansen Elvejord, nigdy nie był Kwenem. Kalle był
norweskim chłopem znad fiordu, nie gorszym od in
nych. Jasnowłosym i niebieskookim i do tego nigdy nie
nauczył się porządnie mówić w języku swojej żony.
Nie, na Boga, to żaden skarb Kwena!
Wszystko się w Knucie gotowało. Dała o sobie znać
cała gorycz, która wzbierała w nim w ziemiance.
Wszystko, co zwracało się przeciw Annie i za co przy
pisywał jej winę.
Stopniowo jednak zaczął się uspokajać. Tłumaczył
sobie, że była tylko zbyt troskliwie wychowywanym
dzieckiem. Powtarzała tylko to, co mówili jej inni. Ci,
w kręgu których się obracała, nie mieli nic dobrego do
powiedzenia o pospólstwie. Nie wiedziała, jak to jest
być Knutem Elvejordem, posiadającym tylko jedno
marzenie, które dodawało mu skrzydeł. Mógł przecież
spotkać gorsze córki bogaczy niż ona. Anna, jak mu
się zdawało, przynajmniej potrafi myśleć.
Knut przypomniał sobie, jak bardzo Elise się bała,
kiedy Kristoffer starał się o jej względy.
Kristoffer zajmował co prawda pozycję o jeden
szczebel wyższą niż oni, ale mieszkał nad tym samym
fiordem.
Wszyscy zgodnie uważali, że Elise, ich urocza, mło
da, łagodna Elise, była zbyt dobra dla tego starego
dziada. Że byłoby zbrodnią kazać jej poświęcić swą
młodość i życie dla małżeństwa z nim.
Być może Anna była piękna. Knut nadal tego nie
wiedział. Miała ładne oczy, ale nic.więcej nie da się po
wiedzieć, dopóki nie zacznie wracać do swego dawne
go wyglądu. Nie wiadomo, ile to może potrwać. Nie
wiadomo, czy zdąży to zobaczyć.
Była bardzo młoda.
Nie kazano jej wyjść za kogoś mieszkającego
o ćwierć mili dalej. Lecz zamierzano wysłać do obce
go kraju, do człowieka o wiele od niej starszego, o któ
rym nic nie wiedziała. Miała mieszkać w obcym domu
- z pewnością w jakimś pałacu lub przynajmniej bo
gatym dworze, miała go prowadzić... Wokół otaczali
by ją obcy ludzie. Mówiący w obcym języku. Przyja
ciele męża, dwa razy starsi od niej.
To oznaczałoby nie tylko kres młodości, która jesz
cze na dobre się nie zaczęła, ale koniec życia.
Nigdy nie pozwolono by jej być tą Anną, którą by
ła w głębi duszy. Tą, którą Knut trochę poznał w cią
gu tych kilku dni.
Zauważył, że dziewczyna stara się ukryć swe praw
dziwe ja. Że z pewnością robi to na co dzień, więc pra
wie nie zdaje sobie z tego sprawy.
Jak łatwo udało się jej uciec. Zniknąć jak ślady nart
na świeżym śniegu.
Knut zatrzymał się gwałtownie.
Najbardziej oddalone sidła mogą poczekać. Zdobył
trochę pożywienia, więc przez parę dni dadzą sobie ra
dę. Wyglądało na to, że jednostajność jadłospisu jesz
cze Annie nie dokuczała.
Nie warto zbytnio straszyć dziewczyny. Trudno po
wiedzieć, co może jej wpaść do głowy, jeżeli uwierzy,
że naprawdę wybrał się do Alty z zamiarem zdradze
nia jej kryjówki. Żeby ją wydać.
Nadal była słaba. Potrzebowała czasu, żeby dojść do
siebie.
Choć nie miał innego wyboru, jak odprowadzić ją
do domu, nie musiał się śpieszyć. Mógł odwlec to jesz
cze o kilka dni.
Anna zdała sobie sprawę, że toczyli między sobą pew
nego rodzaju walkę. Zrozumiała, że przyczyną jest prze
paść, jaka ich dzieli z powodu różnicy pochodzenia.
Ponieważ sama cierpiała, była w stanie zrozumieć
rozterki Knuta.
Ale nie pojmowała jego złości.
Ona się nie złościła, jedynie smuciła. Taki wybuch zło
ści przerażał ją. Był czymś nieznanym i niebezpiecznym.
Ojciec się nie złościł. Nie w ten sposób. Złość ojca
była inna, wielka i głęboka, i wiązała się z groźbami i ka
rami. Ojca złość ściśle wiązała się z rozczarowaniem.
W Knucie wzbierał gniew - czego nawet nie zauwa
żyła - wybuchł i zniknął.
Anna nie wiedziała, jak się zachować.
Czy liczył na to, że sobie pójdzie? Że jeszcze raz
spróbuje szukać śmierci?
Nie miała odwagi. Poprzednim razem było łatwo.
Płakała na łóżku. Płakała i wyobrażała sobie, jak wy
chodzi na mróz i zamarza na śmierć.
Że potem ją znajdują - bladą i zimną, a skruszony,
pogrążony w smutku i dręczony wyrzutami sumienia
ojciec wygłasza piękną mowę nad grobem córki.
Wszystko to ujrzała w wyobraźni. Widziała swój grób
porośnięty polnymi kwiatami. Ludzie zatrzymywaliby
się przy nim, czytaliby jej nazwisko i daty na zwykłym
drewnianym krzyżu, pociągaliby nosami i mówili, że
tak młodo umarła.
Zdawało się to takie piękne, że Anna jeszcze bar
dziej się rozpłakała. I nabrała odwagi, żeby zrobić to
naprawdę. To, na co nie zdobyła się wcześniej.
Oczywiście, postąpiła głupio.
Teraz wiedziała już lepiej. Drugi raz by tego nie uczy
niła.
Jazda na nartach nocą okazała się czymś zupełnie in
nym niż krótkie wycieczki z matką w ciągu dnia. Dopie
ro po jakimś czasie Anna zorientowała się, że jest zbyt
lekko ubrana. Poczuła się głodna. Było jej zimno, kiedy
się zatrzymywała, choć przecież i tak miała umrzeć.
Nie dostrzegała sprzeczności między tymi dwiema
myślami. Szła tylko przed siebie, nie mając pojęcia,
gdzie się znajduje. Szła i szła, i szła. Odpoczywała tro
chę i szła dalej. Nie pamiętała, jak długo. Ostatnie
chwile spowijał zbawienny mrok.
A potem obudziła się u Knuta.
Między tymi momentami widziała cudowne świa
tło, którego jednak nie potrafiła dokładnie opisać. Coś
czuła, coś przeżyła, ale było to na tyle pozbawione
konturów, że nie dałoby się opisać słowami.
Nie wyszłaby ponownie na mróz.
W swej niewiedzy sądziła, że tak po prostu zamar
znie na śmierć - łatwo i szybko.
Nie miała pojęcia, co mróz może zrobić z twarzą. Za
nim nie przeciągnęła dłonią po skórze i nie dotknęła stru
pów, nie poczuła, że nawet kształt jest zmieniony. Knut
spokojnie, lecz stanowczo odciągnął jej dłonie. Patrzył na
nią ze smutkiem, ale zapewnił, że niedługo będzie wyglą
dała jak kiedyś. Nabawiła się odmrożeń. Mogło być go
rzej. Wydobrzeje.
Anna nie miała co do tego pewności.
Uważała, że jest całkiem ładna. Nie uderzająco pięk
na. Ojciec był krępy i gruby, a matka zbyt niepozor
na, by córka mogła wyróżniać się niezwykłą urodą.
Ale była ładna.
Zdawała sobie sprawę, że jej oczy są jedyne w swoim
rodzaju. Jeden z braci powiedział, że ma fiołkowe oczy.
Knut na pewno nawet nie wie, co to są fiołki.
Minie sporo czasu, zanim znowu odzyska dawną
urodę.
Zresztą to nie ma już żadnego znaczenia. Skoro mu
si wyjść za mąż za Duńczyka, to na złość chciałaby
być jak najbrzydsza.
O, nie, tego również by nie chciała. Pragnęłaby wy-
glądać jak zwykle. Mieć tę samą twarz, którą tak czę
sto oglądała w swoim pokoju w lustrze. Ojciec mówił,
że to niebezpieczne, gdyż w ten sposób uczyła się
próżności i traktowania własnego wyglądu jak bożka,
dla którego się żyje.
To nieprawda. Nie było tak, ale ojciec nie mógł zro
zumieć. Chciała jedynie być sobą.
Teraz.
Zanim wróci Knut.
A on nie chce mieć z nią nic wspólnego.
Uff, wszystko stało się zbyt trudne, zbyt skompli
kowane.
Nic nie poradzi na to, że czuje się głupia i zagubio
na. Jest razem z Knutem i do tej pory nie narzekała.
Nawet jeśli chłopak jest tylko brudnym Kwenem bez
wykształcenia, niezbyt pobożnym i gruboskórnym,
a na dodatek nieodpowiedzialnym poszukiwaczem
przygód.
Mimo to dawno nie było jej tak... dobrze.
Czuła ból w całym ciele. Dokuczały bolesne pęche
rze, z których ciekła żółta i zielonkawa wydzielina.
Wolała nie myśleć, że taką ją widział.
Anna czekała. Płakała.
Była przekonana, że Knut pojechał do Alty. Był na
nią taki wściekły.
Wkrótce przyjdą i ją zabiorą. A potem zamkną w jej
pokoju i posadzą nad Biblią, otwartą w odpowiednim
miejscu. Ojciec ją zgani. Spojrzy z wyrzutem i spyta,
jakiego złego ducha tym razem posłuchała.
A matka będzie łkała gdzieś w kącie.
Wyślą do Danii...
Anna zasnęła.
Obudził ją odgłos nart. Odgłos nart na śniegu, skrę
cających, zanim zatrzymały się przed chatą.
Dziewczyna usiadła. Nasłuchiwała całym ciałem,
nie tylko uszami. Jedna para nart. Nie słychać innych.
Tylko Knut...
Czyżby mimo wszystko nie pojechał do Alty?
Serce waliło mocno w piersi. O b y był sam. Wyba
czy mu wszystko, oby tylko był sam.
Knut był sam. W dodatku z nosem spuszczonym na
kwintę i pełen wyrzutów sumienia. Obiecał sobie, że
nie będzie dla niej surowy.
Powinien zachować się jak dojrzały mężczyzna.
Anna nie odezwała się, kiedy wkroczył do środka.
Poświęcił trochę zbyt dużo czasu na strzepanie z sie
bie śniegu. Zamknął starannie drzwi i spojrzał na nią
ukradkiem, zanim odważył się popatrzeć jej w oczy.
Bała się.
Ale miała na tyle rozumu, żeby jako tako podtrzy
mać ogień w palenisku. To przemawiało na jej korzyść.
Gdyby pomieszkała wśród prostych ludzi przez kilka
miesięcy, pozbyłaby się manier wydelikaconej panien
ki. Nabrałaby kolorów i znalazła dość powodów, by
prosto trzymać głowę.
Chłopak wiedział jednak, że w najbliższym czasie
powinien zaprowadzić ją tam, gdzie jest jej dom.
- Sprawdziłem sidła - rzekł krótko i zdjął dork, od
wracając się plecami. Drogocenna sakwa leżała u jego
stóp. Traktował ją jak zwykły worek, tak jak chciał oj
ciec. W ten sposób mapa była bezpieczna.
Anna westchnęła, tym westchnieniem mogłaby
zmusić kamień do płaczu. Odetchnęła z ulgą.
- Kończyło się nam jedzenie - dodał, a jego głos za-
brzmiał bardziej ostro, niż by na to pozwalały dopie
ro co podjęte postanowienia.
- Nie widziałeś... nikogo?
- N i e .
- Za parę dni pojedziesz jednak do Alty, prawda? -
spytała. Przełknęła z trudem ślinę i wysunęła brodę,
starając się wyglądać dorośle. - Nie dostaniesz żadnej
zapłaty, nie licz na to. Ojciec nie jest taki. Wpuści cię
głównym wejściem, ponieważ mnie przyprowadzisz,
ale poprosi cię, byś wyszedł kuchennymi drzwiami.
Knut wzruszył ramionami. Przykucnął przed pale
niskiem, tak jak uczyniłby to Ailo. Chciałby, żeby Ailo
tu był. Albo Simon. Trudno w jednej chwili stać się
dorosłym i podejmować ważne decyzje.
- Płaskowyż nie jest dla ciebie - rzekł, rozcierając
dłonie nad ogniem. - Jesteś zbyt delikatna, Anno. I nie
mówię tego po to, żeby ci dokuczyć.
- Ale nie jestem wystarczająco delikatna, by zostać
duńską szlachcianką - odezwała się cicho.
Być może miała rację. Knut spojrzał na nią z uko
sa. Nie przeszkadzały mu strupy na jej twarzy, czego
tak bardzo się obawiała. Wyglądała gorzej, kiedy ją
znalazł. Wszystko zmieniało się na lepsze.
Dziewczęta zawsze martwią się swoim wyglądem.
Jej oczy jakby przykuwały jego spojrzenie. Te ciem
noniebieskie szlachetne kamienie na ciągle dość oszpe
conej twarzy zaklinały go. Wymuszały na nim obiet
nice, zanim zdążył otworzyć usta.
- Obiecaj, że mnie uprzedzisz, kiedy zdecydujesz się
wyruszyć...
- Zabiorę cię ze sobą - odpowiedział krótko. - Jeśli
wybiorę się do Alty, młoda panienko, pojedziesz ze
mną! Nie zostawię cię samej w tej chacie, wyruszając
w dłuższą drogę. Nie jestem całkiem nieodpowiedzial
ny. Nie wiadomo, kto mógłby się tu przybłąkać. Le
piej nie mówić, co by się wtedy z tobą stało, Anno.
- Myślałam, że pojechałeś właśnie do Alty.
Knut położył się na skórach. Skrzywił się. Nadszedł
zatem czas poważnych wyznań.
- Chciałem, żebyś tak myślała. Chciałem, żebyś się
bała. Upokorzyłaś mnie, sprawiłaś, że poczułem się jak
łajno. To bolało. Chciałem, żebyś podobnie cierpiała.
Anna pochyliła głowę, nieszczęśliwa. Nie przywy
kła do rozmów z ludźmi jego pokroju. Całkiem nie
przywykła do rozmów o uczuciach. W domu się o tym
nie rozmawiało.
- Nie chciałam ci sprawić bólu - powiedziała zmie
szana. Pokorna.
Knuta przeszył dreszcz. Nie znał jej takiej. Nie
chciał, żeby taka była.
- Knut, wybacz mi, proszę. Ale ja tak niewiele wiem...
Tym razem słowa płynęły prosto z serca. Zwróciła
ku niemu zrozpaczoną twarz:
- Na pewno jestem samolubna. Na pewno jestem
próżna. Nie przejmuję się innymi ludźmi, tak jak po
winnam. Ale znam tak niewielu. Nie wolno mi utrzy
mywać kontaktów, z kim tylko zechcę. Jesteś dla mnie
taki... nowy. Obcy. Nie uważam, że jesteś... łajnem.
Z trudem zdobyła się na wymówienie tego słowa.
Widząc to, Knut musiał się uśmiechnąć.
Pomyślał o Idzie, która była dokładnie w wieku An
ny... O Idzie, która klęła, aż sypały się skry. Błyskawi
ca mogłaby jej pozazdrościć.
- Jesteś dziwna, Anno - rzekł z uśmiechem. - Myślę, że
oboje zawiniliśmy w tym samym stopniu. To stawia nas
na mniej więcej równej pozycji, co ty na to? Czy nie po
winniśmy przekreślić tego, co było? Zapomnieć o tym?
Skinęła bez słowa.
- Chciałbym, żebyśmy zostali przyjaciółmi - mówił
dalej Knut. - Dobrze jest mieć się do kogo odezwać.
A rozmawiać w każdym razie potrafisz.
Anna najwyraźniej walczyła ze sobą, pragnąc coś po
wiedzieć. Nie bardzo rozumiał, co ją powstrzymuje.
-Jak długo będziesz potrzebował towarzystwa? - spy
tała. Znowu była pokorną Anną. - Jak długo mam być
dla ciebie rozrywką, zabawiać cię? Czy nie rozumiesz,
że teraz ty traktujesz mnie jak... łajno?
- O Boże, daj mi cierpliwość, spraw, bym wyrażał się
jaśniej! - zawołał Knut w bezsilności. - Nie to miałem
na myśli. Ciągle uważam, że byłoby szaleństwem wy
ciągać cię na mróz. Twoje rany jeszcze się nie zagoiły.
Nie chciałbym, żeby zostały ci blizny, żebym musiał się
czuć winny, gdybyś przypadkiem została oszpecona na
całe życie. Nigdzie się stąd nie ruszymy, dopóki nie wy-
dobrzejesz. Myślałem, że dość jasno dałem to do zro
zumienia... Naprawdę chciałbym, żebyśmy zostali przy
jaciółmi, Anno - dokończył łagodniejszym tonem.
- Zapomnijmy o tym, co było - zgodziła się.
Zdawała sobie jednak sprawę, że będzie pamiętać.
Czegoś takiego nie wymazuje się z pamięci. Jednak
Knut pokazał również tyle dobrych stron, że miały
one wkrótce przesłonić ciemne plamy.
Anna łudziła się, że upłynie jeszcze wiele czasu, zanim
strupy odpadną, a pęcherze całkiem obeschną. Nic na to
nie poradzi, że tak długo przykro będzie na nią patrzeć.
Już dawno nie było jej tak... dobrze.
5
Knut naprawdę się starał. Wiele razy jakby słyszał
głos upominającej go Idy, tak jak to ona potrafiła.
A wtedy starał się postępować wyjątkowo delikatnie.
Coś, na co Ida pokręciłaby tylko nosem, dla Anny by
ło trudne do zniesienia.
To dziwne, że można w takim stopniu mieć wzgląd
na drugiego człowieka. Knut spostrzegł, że do tej po
ry myślał przeważnie o sobie, we wszystkim, co robił
i mówił, brał pod uwagę własne korzyści.
Teraz spojrzał na siebie w inny sposób.
Mimo wszystko nie był w stanie wysiedzieć cały
dzień razem z Anną w ciasnej ziemiance.
Nawet kiedy był sam, z trudem znosił takie zamknię
cie w pomieszczeniu, a tym bardziej z drugim człowie
kiem - z dziewczyną, w dodatku z dziewczyną tak do nie
go niepodobną jak Anna. Było to zupełnie niemożliwe.
Knut musiał odbywać swoje codzienne wyprawy po
drewno, wodę, żywność...
Zastawił więcej sideł i każdego dnia do kilku zaglą
dał. Choć nie mówił o tym Annie, szukał również in
nych śladów.
Śladów ludzi.
Do tej pory nie znalazł żadnych. Darniowa chata
znajdowała się z dala od najbardziej uczęszczanych dróg.
Ludzie, z którymi szedł na północ, opowiadali, że
zawsze tam stała. Kiedyś została zniszczona przez wi
churę, lecz zaraz ją odbudowano. Innym razem się
spaliła, ale niedługo potem ktoś zadał sobie trud, by
wznieść ją na nowo w tym samym miejscu.
Knut lubił o tym myśleć. Lubił myśleć o tym, że
chata gościła wielu innych jemu podobnych ludzi. Ale
był pewien, że po raz pierwszy pod tym zadymionym
dachem znalazł schronienie ktoś taki jak Anna.
Do wiosny ciągle jeszcze pozostawało sporo czasu.
Knut denerwował się. Nie planował, że zabawi tak
długo w jednym miejscu. Aha miała być jego punktem
wyjścia. Tak w każdym razie postanowił, siedząc w do
mu nad fiordem Lyngen, gdzie pokryte śniegiem góry
niczym solidne ściany otaczały jego świat.
Teraz nic nie ograniczało mu widoku, lecz nie za
szedł daleko.
Mapę naszkicowaną przez ojca należało czytać
w Alcie jako punkcie odniesienia. Knut doszedł do te
go wniosku, wpatrując się miesiącami w ledwie wi
doczne brązowe kreski na skórze.
Niektóre z linii nigdy nie były częścią mapy - po
wstały w wyniku używania skórzanego worka do ce
lów, do jakich został zrobiony.
To już tyle lat.
Knut nigdy przedtem tu nie był. Nie znał tej krainy.
Wszystko sprzysięgło się przeciw niemu. Wiedział
o tym. Ale uparcie dążył do celu. Jedyne, czego pra
gnął, to urzeczywistnić marzenia.
Pocieszał się myślą, że jego tato odnalazł skarb, bę
dąc tu po raz pierwszy. Przed Kallem, synem rybaka
z wioski nad fiordem, odkryła swe bogactwa nie zna
na mu wcześniej kraina.
Zdarzyło się tak kiedyś - mogło się zdarzyć znowu.
Tego popołudnia niebo okrywał płaszcz mrozu.
Właściwie to już wieczór, poprawił Knut w myślach.
Na moment zatrzymał się i podziwiał grę barw na ho
ryzoncie. Czerwone i żółte, podobne do ognia, który
jednak zamiast płomieni miał lodowe języki. Rozhula
ły się bez opamiętania ponad pokrytym śniegiem pła
skowyżem, tak że trudno było stwierdzić, gdzie jest
niebo, a gdzie ziemia.
Knut poprawił swój ładunek. Dziś nazbierał drewna
na opał. W większości drobne gałązki. Zaszedł nawet na
tyle daleko, że znalazł miejsce przypominające zasypany
śniegiem brzozowy zagajnik. Odkopał śnieg na taką głę
bokość, że ledwie wystawała mu głowa, i wyciął trochę
grubszego drewna. Dwa drzewka zachował w całości.
Długo szukał czegoś takiego. Miał świadomość, że Anna
nie dojdzie do miasta o własnych siłach, a zaniesienie jej
na plecach graniczyłoby z nadludzkim wysiłkiem.
Wprawdzie była niewysoka i szczupła, ale Knut też
nie należał do olbrzymów. Z trudem przydźwigał ją do
darniowej chaty, a zawdzięczał to bardziej sile woli niż
sile mięśni.
Z tych grubych jak ramię tyczek mógłby zrobić coś
w rodzaju sanek - proste pułki. Knut Elvejord z pew
nością lepiej sobie poradzi jako zwierzę pociągowe niż
jako juczny koń, pomyślał.
Wyprawa po drewno zabrała mu więcej czasu niż
zazwyczaj. Zdawał sobie z tego sprawę.
W głębi ducha jednak rozpierała go duma. Rozwią
zał pewien problem. Jeszcze tego samego wieczoru za
bierze się do robienia sań.
Na długo wcześniej, zanim z łagodnego zbocza zszedł
ku ziemiance, którą z krzywym uśmiechem nazywał swo
im domem, zorientował się, że coś jest nie w porządku.
Lecz dopiero kiedy stanął blisko i nie poczuł charaktery
stycznego zapachu, który powinien uderzyć go w nos,
zrozumiał, co jest nie tak Z chaty nie unosił się dym.
Do diabła! Czyżby Annie nie starczyło rozsądku,
żeby podtrzymywać ogień w palenisku? Po chwili
Knuta uderzyła jeszcze gorsza myśl: A może trafili tu
jacyś ludzie? Czy ją znaleźli?
A może zbłądzili włóczędzy? Nie należeli oni do
najlepszych dzieci bożych i nie powstrzymałyby ich
żadne skrupuły przed wykorzystaniem takiej mło
dziutkiej dziewczyny jak Anna...
Knut możliwie najszybciej wyskoczył z nart. Ruszył
do środka z wiązką drewna na plecach i naturalnie
utknął w drzwiach. Musiał najpierw zrzucić z siebie
bagaż, zanim mógł wejść.
Była tam.
Siedziała owinięta we wszystkie skóry, jakie mieli.
Również w te służące jako chodniki. Knut znalazł je, kie
dy się tu wprowadził, wyglądały na brudne i zniszczone.
Chłopak odetchnął, zanim podszedł bliżej. Stanął
nad Anną niczym sędzia. Wznosił się niemal do same
go dymnika w dachu - takim go widziała. Sam Knut
nie zdawał sobie z tego sprawy.
Właściwie nie wiedział, co mówi. Nie zastanowił się
dobrze.
- Co ty, do diabła, wyprawiasz? Jeśli znowu chcesz ode
brać sobie życie, mogłabyś przynajmniej wyjść na dwór.
Wystarczy mrozu, żeby wycisnąć ducha z ciebie i jeszcze
kilku innych za jednym zamachem. Albo mogłabyś otwo
rzyć drzwi, wtedy nie musiałabyś nawet wychodzić!
Spuściła głowę i rozpłakała się. Szlochała jak dziecko.
Wściekły, odwrócił się od niej. Był na nią tak zły, że
mógłby udusić ją własnymi, trzęsącymi się rękami.
Musiał zacisnąć pięści, żeby się opanować.
Przeklęta, przeklęta, przeklęta, durna smarkula!
Wychuchana panieneczka! Niech czart porwie wszyst
kie te zmanierowane, obrzydliwe, beznadziejnie głupie
bachory jej pokroju!
Uklęknął przed paleniskiem, połamał ze złością su
che gałązki, ułożył je starannie w stosik, żeby rozpalić
ogień. Rozrzucił ponownie, bo musiał jakoś rozłado
wać wściekłość.
Przeklinał pod nosem w mowie Raiji i wujka Mattie-
go, która zdawała się mieć niezwykłą siłę w momentach,
gdy brakowało mu słów. Której ta rozpieszczona paniu
sia nie rozumiała i z której nie mogła się wyśmiewać.
Zbudował z gałązek piramidkę, znalazł krzesiwo
przy palenisku, tam gdzie je poprzednio zostawił. Mu
siał uderzyć w nie parę razy, zanim pojawiły się iskry.
Mały płomyk działał uspokajająco. Pochłaniał suche
patyczki i rósł. - Knut dołożył większe gałązki, roznie
cił ogień na nowo.
Dobry Boże, jakże go przestraszyła!
- Nie udało mi się rozpalić. - Głos dziewczyny był
cienki i drżący. - Nie udało mi się rozpalić, Knut. Na
prawdę. Nie potrafiłam. Nie pamiętałam, jak to robi
łeś. Naprawdę próbowałam, ale mi się nie udało...
Nie był w stanie się odwrócić. Nie był w stanie na
nią patrzeć. Siedział nieporuszony przed paleniskiem.
Ściągnął tylko czapkę.
Anna płakała.
- Jestem chyba nie do zniesienia. Nic nie potrafię. Ale
próbowałam. Próbowałam. Wydawało się to takie pro
ste, kiedy ty to robiłeś. Nie sądziłam, że to coś trudne
go. Tylko na trochę się zdrzemnęłam, wtedy ogień zgasł.
Myślałam, że jest tam jeszcze odrobina żaru, dmucha
łam i dmuchałam, ale tylko do reszty go zgasiłam...
Płakała coraz gwałtowniej, tłumaczyła się coraz bar
dziej nieporadnie.
Knut słuchał, nie odezwał się ani słowem. Tylko słu
chał - i był zły na samego siebie.
Nie pomyślał o tym.
Do dzisiaj tylko on rozpalał ogień. Tylko on posłu
giwał się krzesiwem. Po prostu o tym nie pomyślał.
Zawsze wychodził na krócej... Wystarczyło, że czu
wała i dokładała drewna.
Codziennie zostawiał krzesiwo. Zostawiał i przypo
minał, żeby go użyła, jeśli ogień zgaśnie. A ona kiwa
ła potakująco głową, ale nic nie mówiła.
Nie przyszło mu na myśl, żeby ją zapytać, czy umie
się posługiwać krzesiwem. Wszyscy, których znał, po
trafili.
Uczyli się tego jako dzieci.
Nie spytał jej, czy potrafi rozpalić ognisko.
Zakładał, że potrafi.
Teraz zrozumiał, że przypisywał jej umiejętności ze
świata, który znał.
Jednak Anna to nie Ida, Maja czy Elise.
Anna nigdy nie musiała wstawać wcześnie rano
i rozpalać w niechętnym, krztuszącym się piecu ku
chennym - nigdy nie czuła nocnego chłodu pod bosy
mi stopami lub radości z powodu gorąca buchającego
z otwartych drzwiczek pieca.
To byłem udziałem służby.
Nie wpajano jej tego rodzaju umiejętności. Za
dziewczęta z tej sfery co Anna zawsze inni wykony
wali większość prac. Anna powinna umieć haftować,
prowadzić dom, mówić w inny sposób do służby,
a w inny do osób równych sobie.
Na tym polegało jej wychowanie. Knut nie pomy
ślał o tym.
Święty Boże, jakże była nieszczęśliwa!
Jej płacz rozdzierał mu serce. Niepotrzebnie się na
nią tak rozzłościł. Nie zamierzała go przestraszyć, jak
na początku sądził.
Wszelkimi siłami powstrzymywał się, by nie podejść do
niej i nie pocieszyć jej, tak jakby pocieszył Idę lub Maję.
Nigdy w życiu nie zdobędzie się na to, by ją przy
tulić i pogładzić po głowie! Nie ma mowy!
Potrzebowała ramienia, na którym mogłaby się wy
płakać, ale nie zamierzał podać jej w tym celu swoje
go. Zbyt duża dzieliła ich przepaść.
Ale mógł wyjść kilka kroków naprzeciw. Nie kosz
towało go to wiele.
- Nie jestem na ciebie zły - rzekł skruszony. - Wystra
szyłem się. A nie lubię się bać. Czy możesz, do diabła,
przestać płakać? Nie znoszę mażących się dziewczyn!
Jego słowa nie powstrzymały strumienia łez. Knut
właściwie nawet nie wierzył, że poskutkują. Boleśnie
zdawał sobie sprawę z tego, że nie potrafi rozmawiać
z dziewczętami.
Brakowało mu tej łatwości, którą tak hojnie został
obdarzony Simon.
Poza tym zwykłe dziewczęta to jedno, a te pokroju
Anny to coś całkiem innego.
- Nienawidzisz mnie - stwierdziła. - Nawet nie mu-
sisz tego mówić. Uważasz, że jestem zupełnie bezuży
teczna. I nienawidzisz mnie!
Była bliska prawdy, mówiąc, że uważa ją za nieprzy
datną, ale jej nie nienawidził.
- Nie masz racji.
Dołożył więcej drewna. Słuchał płaczu. Nie miał
wcale ochoty się odwrócić i spojrzeć na Annę. Płaczą
ce dziewczyny sprawiały, że czuł się niezręcznie, że się
bał. Miał świadomość, że jest bezradny.
Płacz to broń, której on jako mężczyzna nie mógł
użyć, i dlatego tracił grunt pod nogami. Nie wiedział
też, co mógłby mu przeciwstawić.
- I tak moje zdanie nie ma znaczenia. - Jego słowa
zabrzmiały gorzko, ale nie dbał o to. - Kim jestem?
Obszarpanym, brudnym tułaczem, który brzydko
pachnie. Czy moja nienawiść lub... przyjaźń mogłaby
coś znaczyć? Czy mogłaby coś znaczyć dla kogoś ta
kiego jak ty, Anno? Będziesz mieszkać we wspaniałym
domu, ja natomiast marzę o drewnianej chacie. Mylisz
się, mówiąc, że cię nienawidzę, ale nawet jeśliby tak
było, nikomu nie sprawiłoby to żadnej różnicy. Moja
nienawiść nic by ci nie zaszkodziła.
Nie odpowiedziała. Długo płakała.
Wkrótce w chacie znowu zrobiło się ciepło. Wystar
czająco ciepło, żeby Knut mógł zdjąć z siebie dork
i podwinąć rękawy koszuli.
Anna siedziała nieruchomo.
Jej twarz zaczynała się goić. W ciągu ostatnich dni
zeszła brzydka opuchlizna, a po pęcherzach zostały
tylko plamy na skórze.
Teraz płacz i łzy znowu oszpeciły tę nową i niewąt
pliwie ładniejszą twarz.
Knut westchnął i zdjął z dziewczyny brudne skóry
podłogowe.
- Może lepiej, żebyś nie zabierała do domu pluskiew
- powiedział, siląc się na dowcip.
Nie roześmiała się. Nawet się nie uśmiechnęła.
Knut posprzątał trochę w ziemiance. Anna siedzia
ła skulona i zapłakana, na wskroś nieszczęśliwa i zała
mana, w tych swoich zbyt wytwornych rzeczach -
i chociaż była nie mniej brudna niż on, chociaż także
pachniała nieprzyjemnie, widać było, kim jest. Możną
panienką. Podążała za nim wzrokiem, jak pies wodzi
oczami za swoim panem.
Knutowi to się nie podobało. Nie zasłużył na takie
uwielbienie. Ani na to, żeby go się bała.
- Do diabła! - zaatakował bez ostrzeżenia. - Nie
patrz tak na mnie. Nie jestem Panem Bogiem. Nie mo
gę skazać cię na wieczne potępienie, nie gniewam się
już. Nie kocham cię do utraty tchu, ale cię nie niena
widzę. Czy to ci wystarczy, czy mam uklęknąć przed
tobą i złożyć ręce w pokornej modlitwie?
- Nie musisz się wygłupiać.
- Więc jednak się do mnie odzywasz - westchnął. -
Wkrótce będziesz na tyle zdrowa, żeby ruszyć w dro
gę do Alty. Nie będziemy dłużej skazani na swoje to
warzystwo. Czy nie moglibyśmy przynajmniej przez
ten krótki czas być bardziej...
- ... cywilizowani? - podpowiedziała z lekkim uśmie
chem, który jednak zaraz zniknął, kiedy zorientowała
się, że jej nie zrozumiał. - Zachowywać się jak ludzie -
poprawiła się. Poczuła się równie zmęczona jak Knut.
Skinął głową.
- Tu przy palenisku jest cieplej. - Wyciągnął ku niej dłoń.
Przyjęła ją. Pozwoliła, by pomógł jej usiąść na skó
rach przy ogniu. Przytrzymała jego rękę jak mogła naj
dłużej. Samo dotykanie drugiego człowieka graniczy
ło z obcowaniem ze świętością.
Nie, to blużniercza myśl.
Bóg usłyszał ją, ale ojciec - nie, ojciec nigdy się
o tym nie dowie. Za tę myśl jej nie ukarze.
- Długo nie wracałeś - rzuciła krótko.
Te trzy słowa uświadomiły Knutowi, że się bała.
Czyżby i ona odrobinę niepokoiła się o niego?
- Znalazłem drewno na sanie dla ciebie - odparł. Nie
patrzył na Annę. - Nie możesz iść pieszo. Nawet gdy
byśmy odszukali twoje narty, to i tak jedna jest zła
mana. Nie pozwolę, byś szła taki kawał drogi. To nie
na twoje siły.
Miał wiele powodów i wydawały się dość wiarygod
ne. Annie zrobiło się ciepło wokół serca - zrozumiała,
że chłopak się o nią troszczy. Troska wynika z dobroci.
Już dawno nie czuła, by ktoś darzył ją taką dobrocią.
Mogliby zawrzeć prawdziwą przyjaźń, gdyby mieli
czas. Jednak czasu zostało zbyt mało.
- Musisz uważać, którędy chodzisz - rzekła Anna
lekko drżącym głosem. - Ludzie mówią, że w tutej
szych stronach krąży potępiony duch. Szuka ponoć
kobiety, którą kochał i zdradził. I jakby tego jeszcze
było mało, niektórzy twierdzą, że na własne oczy wi
dzieli Krwawego Ole, jak tuła się po okolicy, szukając
tej, którą poślubił, lecz która była już mężatką.
- Nie wierzę w bajki - mruknął Knut. Poczuł, jak
zahuczało mu w głowie.
„Krwawy Ole"...
Tylko jeden człowiek w Finnmarku mógł nosić ten
przydomek. Tylko jeden był na tyle okrutny. Knut
znał kobietę, którą tropił potępieniec.
- Będzie chyba musiał długo szukać - mruknął. Nie
odpowiedział na pytanie, które kryło się w oczach An
ny. - Opowiedz - poprosił. - Choć nie wierzę w bajki,
bardzo lubię ich słuchać. Kim był Krwawy Ole? To
wygląda na historię, która może mi się spodobać...
- Mówisz tak, jakbyś go już znał.
Anna spojrzała na Knuta badawczo, ale zachowywał
się całkiem zwyczajnie. Chyba jest przewrażliwiona
i zbytnio przesadza. Przypisała to w końcu jego poczu
ciu humoru - nie wiedziała, z czego się śmieją ludzie
tacy jak on. Wiedziała tak niewiele...
- Nie miałem przyjemności go poznać - odparł. - N o ,
opowiadaj!
- Krwawy Ole żył w czasach, zanim się urodziłam
- zaczęła. - Ciebie też chyba jeszcze nie było na świe
cie. Przez krótki okres sprawował urząd wójta w Al
cie. Przedtem był najbardziej zaufanym człowiekiem
poprzedniego wójta. Poborcą podatkowym i człowie
kiem do wszystkiego. Wiele krążyło plotek na jego te
mat. Był surowym i zimnym człowiekiem, diabłem
w ludzkiej skórze. Jego przydomek miał zatem swoje
uzasadnienie.
- A więc on żył naprawdę? - wtrącił Knut. Uważał,
że powinien o coś zapytać.
Przytaknęła energicznie.
- Ojciec pamięta go. Wtedy był już pastorem. Mó
wi, że ta kreatura zawsze przyprawiała go o dreszcze,
że wiedział, iż to diabeł w ludzkiej skórze, a to, co się
potem zdarzyło, nie było dla ojca zaskoczeniem...
Zaczerpnęła powietrza, zanim zaczęła mówić dalej.
Pochwały na temat wiedzy ojca o ludziach brzmiały
jak wyuczone.
- Został wybrany na wójta z pominięciem wszelkich
obowiązujących przepisów. Obiecano to staremu wój
towi na łożu śmierci. Ole przeprowadził się do domu
tamtego razem ze swoją lapońską żoną. Była drobna
i piękna, a włosy miała kruczoczarne. Mówią, że była
córką noaidy, wiesz, takiego czarownika...
Knut skinął głową. Jego twarz zastygła w bezruchu.
- Jak miała na imię?
- Nazywała się Raija. Pięknie, prawda? Nikt nie
wiedział o ich związku zbyt wiele. Prawie nie utrzy
mywali kontaktów towarzyskich. Ludzie zastanawiali
się nad tym, skąd Ole wziął swą żonę. Wszyscy mówi
li, że ją porwał. On taki był. Brał to, co chciał. W każ
dym razie byli małżeństwem. Mój ojciec udzielał im
ślubu, myślał, że wszystko jest w porządku. Wójt to
człowiek władzy, trzeba więc polegać na jego słowie.
Pewnego wieczoru, na balu kostiumowym zorganizo
wanym przez Olego, pojawił się jakiś nieznajomy. Lu
dzie widzieli, jak żona wójta rozmawiała z obcym
w ogrodzie. Widzieli, jak się obejmowali. Krwawy Ole
także był tego świadkiem. Wtedy bardzo pobił Raiję.
Bił ją i wymyślał jej, a potem wrócił do swego towa
rzystwa, jak gdyby nic się nie stało. Kiedy przyjęcie się
skończyło, Raija zniknęła, a przed wejściem dla służ
by znaleziono nieznajomego z poderżniętym gardłem.
- To okrutna historia - rzekł Knut Zaschło mu w ustach.
Słyszał już przedtem jej fragmenty.
- To jeszcze nie koniec. Krwawy Ole szukał swej żo
ny. Był pewien, że ona to zrobiła. Ze zabiła tego męż
czyznę. W mieście wszyscy byli przekonani, że morder-
stwa dokonał on sam, z zazdrości, ale nikt nie odważył
się tego otwarcie powiedzieć. Krążyło też wiele historii
o piwnicy w domu wójta. Ale Raija wróciła. Razem
z pewnym Finem, który twierdził, że jest jej mężem.
Mieli na to dokument. Tak więc małżeństwo z wójtem
okazało się nieważne. Ojciec widział te papiery na wła
sne oczy. Sędzia też je oglądał i mówił jeszcze, że ów Fin
miał złoto. To sędzia pomógł im uciec, zanim Krwawy
Ole ich dostał... Jednak mąż Raiji wkrótce potem umarł.
Został pochowany w Alcie. Ktoś nadal pielęgnuje jego
grób. Raija natomiast wyjechała z innym mężczyzną. Że
by zabrać pozostałe złoto. Ojciec uważa, że je znalazła.
Spotkał ją ponownie. Wtedy udzielił jej ślubu z tym
człowiekiem, z którym wyjechała z Alty. Miała otwo
rzyć sklep. Ojciec mówi, że była piekielną kobietą...
Anna zamilkła.
- Najgorsze jest to, że wydaje mi się, iż w głębi du
szy ojciec trochę ją podziwia. W jego głosie brzmi nie
tylko pogarda, kiedy o niej opowiada.
- Co się stało z Olem? Z Krwawym Olem? - spytał
Knut, chociaż wiedział, że utopił się w grocie niedale
ko osady rybackiej, gdzie Raija prowadziła sklep.
- Zniknął. Wiele świadczyło przeciw niemu w spra
wie o to morderstwo dokonane na nieznajomym. Ludzie
nie mogli przecież się zgodzić, żeby wójtem był człowiek
podejrzany o zabójstwo, prawda? Zaproponowano mu
rezygnację i tak uczynił. Nie wrócił już do Alty. Ludzie
mówią, że nie żyje. I że można go czasem zobaczyć
w tych okolicach. On nadal szuka Raiji. Chce się na niej
zemścić. To przez nią stracił wszystko, co miał.
- Czy ta historia nie mówi nic więcej o złocie?
Dziewczyna potrząsnęła głową.
- Według tej opowieści nie ma już żadnego skarbu.
Plotka głosi, że Raija zabrała skarb po swoim mężu.
Nic nie zostało dla innych poszukiwaczy przygód. Mó
wią jednak, że to było gdzieś tutaj. Dlatego wielu szu
ka w tych okolicach... i żaden z nich nic nie znalazł.
Knut uśmiechnął się nieznacznie.
-Ja jestem inny niż większość z nich. Zobaczysz, An
no, że to ja znajdę skarb. Nie sądzę, żeby Raija coś zna
lazła. Myślę, że Kalle był jedynym, który dotykał złota.
- Skąd znasz jego imię?
Knut pożałował, że w porę nie ugryzł się w język.
- Słyszałem również inne opowieści - odparł niespe-
szony.
Ale wiedział, że mu nie uwierzyła. Niezupełnie. Za
czynała go traktować jak romantycznego i tajemnicze
go bohatera.
Nigdy nie chciał, by tak się stało. Musi ją jak naj
szybciej odprowadzić do domu pastora.
6
Nazwanie Anny i Knuta serdecznymi przyjaciółmi
byłoby z pewnością przesadą. Ale coś ich do siebie
zbliżyło po tym wieczorze, kiedy opowiedziała mu le
gendę o Krwawym Olem. Dzięki tej dziwnej historii
Anna miała mały udział w życiu Knuta.
Nie wiedziała o tym.
Nie zdradził jej imienia swojej matki. Nie przyznał
się, że jest synem „Kwena" pochowanego w Alcie. Nie
dodał ani słowa więcej do tego, co już wiedziała. Nie
było takiej potrzeby. Ich drogi wkrótce miały się ro
zejść. Wystarczyło, że się wzajemnie tolerowali. Do
pewnego stopnia nawet się polubili.
Poznali się lepiej i stali się innymi ludźmi.
Knut zrozumiał, że nie wszystko w życiu bogatych
jest takie wspaniałe, jak mu się wydawało. Zdał sobie
sprawę, że oni również mogą cierpieć. Pieniądze, wła
dza i pozycja same w sobie nie dają szczęścia i zado
wolenia. Przekonał się, że bogaci nie zawsze patrzą
z góry na innych. Anna nieraz mówiła przykre rzeczy,
raniła go, ale nie robiła tego ze złej woli. Powtarzała
to, co słyszała wiele razy - myślała i postępowała tak,
jak została wychowana.
Na początku wydawała mu się rozpieszczoną pa
nienką. Później widział w niej coraz więcej ze zwykłe
go człowieka.
Anna natomiast zrozumiała, że nawet prości ludzie
mogą mieć coś do powiedzenia. Knut nie był głupi. Nie
ukończył wprawdzie szkół i nie zdobył wykształcenia,
ale mogła bez przeszkód się z nim porozumieć. Rozu
miał ją, chociaż nie zawsze rozumiał słowa, których
używała. Był wartościowym człowiekiem, chociaż nie
mył się codziennie - byłoby to trudne w środku zimy
w nieszczelnej ziemiance.
Dziewczyna zdała sobie sprawę, że wiele zachowań
prostych ludzi było podyktowanych praktycznymi
powodami, czego należący do jej klasy nie rozumieli.
Ona też.
Pojęła, że można polubić kogoś mimo różnicy po
chodzenia. Tak bardzo polubić, że zapomina się
o wszystkim, co dzieli.
Jej ideałem mężczyzny był rycerz na koniu. Na bia
łym koniu, w błyszczącej zbroi, zawsze gotów bronić
swojej damy, zawsze gotów iść dla niej na śmierć,
chronić ją przed wszelkimi niebezpieczeństwami. Za
wsze elegancki, nawet bez swego wojennego rynsztun
ku - i szarmancko zabiegający o względy wybranki.
Na tyle pozwalała sobie w myślach o mężczyznach.
Nie liczyła na to, że spotka kogoś takiego w Finnmar-
ku. Nigdy nie wyobrażała sobie swej przyszłości w tej
krainie, która prawie nie miała lata.
Zawsze myślała, że wyjdzie za młodego mężczyznę,
i uważała za oczywiste, że będzie go kochała - choć
nie wiedziała jeszcze, co to znaczy - i że sama będzie
kochana.
Powinien mieć przynajmniej twarz rycerza. A zbro
ja i biały koń to już sprawa drugorzędna.
W Danii nie czekał na nią młody rycerz, lecz doj-
rżały mężczyzna. Stary mężczyzna. Mężczyzna z tytu
łem. Knut miał w sobie więcej z rycerza niż jej przy
szły mąż. Była o tym przeświadczona, chociaż nigdy
nie spotkała hrabiego.
Anna niewiele wiedziała o stosunkach między ko
bietami i mężczyznami. Knut sprawił, że czuła się głu
pia. Powiedział, że miał wiele dziewcząt. Świadoma te
go, Anna starała mu się lepiej przyjrzeć.
Pod brudem i rzadką brodą widziała twarz, którą
wielu uznałoby za pociągającą. Nie wyglądał na bar
dzo męskiego i szorstkiego, raczej na delikatnego. Je
mu by się to nie podobało. Nie miała pewności. Męż
czyźni myślą chyba inaczej niż dziewczęta.
Niebieskie oczy, często szukające schronienia za
grzywką, były wyraziste. Gęste brwi, przypominające
skrzydła ptaka w locie.
Niepokoiło ją coś w okolicach jego ust, nie mogła
na nie patrzeć, gdy się pojawiało, nie za długo. Ale ład
nie się uśmiechał - zwróciła na to uwagę.
Poza tym właściwie nie różnił się od innych męż
czyzn w jego wieku.
Anna nigdy nie pozwalała sobie na dokładne przy
glądanie się męskiemu lub chłopięcemu ciału. Uczono
ją, że to jej nie przystoi, mogłoby przywołać nieczyste
myśli. Tylko nieprzyzwoite kobiety snuły wyobrażenia
o męskich ciałach, o związkach z mężczyznami, tylko
nieprzyzwoite kobiety pozwalały dać się ponieść temu,
co ojciec nazywał z pogardą „cielesnymi żądzami".
Gdyby Anna chciała porozmawiać z matką łub oj
cem o tym, co ją nurtowało, uznaliby, że zbłądziła na
złą drogę. Że stała się rozwiązła, grzeszna...
Czuła się taka samotna. Samotna ze swoimi myślami.
Ze służbą się nie rozmawia. Nie o tym, co drzemie
na dnie duszy.
Knut nie był służącym...
Wydawało się, że są ze sobą zżyci...
Ale on był mężczyzną. Anna nie wiedziała, czy może
rozmawiać z mężczyzną o tym, co nie daje jej spokoju.
Knut był ponury. Zachowywał się tak od czasu, kie
dy padły decydujące słowa. Te, które brutalnie przesą
dziły o jej dalszym losie.
- Jeżeli pogoda się utrzyma, jutro wyruszamy. Nie
dojdziemy wprawdzie w ciągu jednego dnia, ale nie ma
potrzeby dłużej tego przeciągać.
Zrobił coś w rodzaju sań. Zręcznie ociosał nierówne
brzozowe pnie, tak że przypominały płozy. Giętkimi ga
łązkami wierzby przymocował je do krótszych i cień
szych gałęzi, które utworzyły dno. Wyścielił je skórami.
Anna nigdy nie potrafiłaby skonstruować czegoś takie
go. Knut potrafił. I określał to prostymi słowami - mówił
„zrobić" i „urządzić"...
Dziewczyna poczuła się trochę nieswojo.
Tak łatwo było o nim myśleć z pogardą. Robiła to
wiele razy. Tak łatwo przychodziło jej krytykować go
za to, że jest niekulturalny, nieuczony, niechlujny... za
cechy zaczynające się na „nie"...
Jednak za każdym razem, kiedy przekonywała się,
że potrafi zrobić coś użytecznego, wypełniało ją zdu
mienie połączone z szacunkiem. Posiadał tyle umiejęt
ności, które były mu potrzebne i które okazały się
przydatne również dla niej. To, co ona umiała, w jego
świecie okazało się bezwartościowe.
Przykro to przyznać.
Na początku czuła się ważniejsza i lepsza od niego.
Teraz nie była pewna, które z nich ma więcej powo
dów do dumy.
- Na pewno uda ci się sprzedać skóry w Alcie...
Knut wzruszył ramionami. Spakował niektóre z fu
ter. Też o tym myślał. Musiał coś sprzedać. Bardziej
potrzebował pieniędzy, niż Anna podejrzewała. To, co
„pożyczył" od Reijo, zanim wyruszył w drogę, w więk
szości już wydał. A trzeba jeszcze zrobić zapasy przed
rozpoczęciem poszukiwań.
Aha była być może odpowiedzią...
Gdyby ojciec Anny sprawował inną godność, Knut
mógłby ze spokojnym sumieniem wspomnieć o zapła
cie w postaci brzęczących monet za przyprowadzenie
córki do domu.
Ale z pastorem trudniej jest rozmawiać o pienią
dzach. Ludzie tacy jak on chętnie wskazują na inne
i bardziej niepewne formy nagrody.
Będzie się chyba musiał rozejrzeć, czy ktoś nie po
trzebuje parobka. Nie bal się ciężkiej pracy. Może też
spotka w mieście kogoś, kto wybiera się na południe.
Przypomniał sobie o Idzie i obietnicy, że przekaże
jej wiadomość.
- Boję się - jęknęła Anna.
Knut spojrzał na nią, wyrwany z zadumy. Od kiedy
twarz Anny zaczęła przybierać normalny wygląd, coraz
trudniej przychodziło mu patrzeć jej w oczy. Coraz bar
dziej uświadamiał sobie, że Anna jest dziewczyną. Łatwiej
mu było, kiedy brzydko wyglądała. I jeszcze ta jej bezrad
ność. Może inna świadomie wykorzystałaby swój cienki,
nieco dziecinny głos, wiedząc, że budzi u mężczyzny in
stynkt opiekuńczy. Że przy niej czuje się dorosły i silny.
Anna nie robiła tego rozmyślnie.
Naprawdę się bała.
- Podróży?
Potrząsnęła głową.
- Powrotu do domu?
Ostrożnie skinęła. Jak gdyby się obawiała, że ktoś
ją zobaczy. Ktoś oprócz niego. Z pewnością widział to
Jumala - Pan Bóg - ale Knut nie rozumiał jej strachu.
- Chyba cię nie zbiją? Nie stosują przemocy, prawda?
Mówiła o jakichś karach, ale nie wyjaśniła dokładnie,
na czym polegają. Wtedy Knut nie przejmował się zbyt
nio jej kłopotami i nie zadał sobie trudu, żeby zapytać.
- Niezbyt często - odparła.
Ukryła twarz w dłoniach. Widział tylko jej delikatne,
jasne włosy. Złapał się na tym, że zaczął się zastanawiać,
jak by wyglądały zaraz po umyciu, kiedy wysuszy je słoń
ce i kiedy będą pachniały lasem i trawą, i latem... chociaż
pewnie włosy córki pastora nigdy tak nie pachną.
- Musiałabym zrobić coś naprawdę złego, żeby
mnie zbili - mówiła dalej bezbarwnie.
Ciągle ukrywała twarz. Wyglądało, jakby się wstydziła.
- W takim razie nie będziesz często bita - rzekł Knut.
- Nie potrafiłabyś zrobić czegoś złego, Anno. Nie wie
rzę w to.
Na krótko uniosła głowę, spojrzała na niego. Knut
wystraszył się, że popełnił błąd. Jej wzrok mówił mu,
że jest jeszcze wiele rzeczy, o których nie wie.
- Jak mogą cię ukarać?
Wydawało się, że rozważała różne możliwości, za
nim odpowiedziała tym samym martwym głosem. Tak
jakby to właściwie dotyczyło kogoś innego.
- Zamkną mnie w pokoju... Biblia i wymówki. A ja
obiecam, że się poprawię, stanę się dobrym i pobożnym
człowiekiem. Potem wezmą się surowiej za mnie i moje
wychowanie, a wtedy będę już wystarczająco dobrze
ułożona, żeby wysłać mnie za granicę. Czyż to nie brzmi
jak szczęśliwe zakończenie, Knut? Powinieneś wiedzieć.
Tak bardzo przecież lubisz bajki - rzuciła z ironią.
- A jak ty chcesz, żeby się to skończyło? - spytał po
ważnie. Nie pozwolił się sprowokować.
Nie chciała mówić. I tak wiedział o niej zbyt wiele.
Nikt nie zbliżył się do niej do tego stopnia. To ją prze
rażało.
- Sama też musisz chyba czegoś chcieć? Moje siostry
snuły więcej marzeń, niż kiedykolwiek pojawiło się
w mojej głowie. Rzadko spełniało się to, co sobie wymy
śliły, ale miały jakiś cel. I zmieniały swe marzenia. To
nie jest zabronione, prawda? Można układać sobie róż
ne historie i zmieniać je, jeśli się chce, w zależności od
tego, czego się pragnie. A ty czego byś chciała, Anno?
- Żeby mi było dobrze - odparła. - Myślę, że musi
gdzieś istnieć taki ktoś, kto będzie mógł mnie znieść. Ko
mu będę potrzebna. Kto mnie zrozumie i nie będzie się
ze mnie śmiał. Kto nie będzie uważał, że jestem głupia
i bezmyślna, kto odważy się mnie przytulić. Ktoś, kto
się mną zaopiekuje. Będzie silny. Będzie... mnie kochał...
Ostatnie słowa wyszeptała. Jej policzki mocno się
zarumieniły.
Knut odchrząknął. Czuł się trochę zakłopotany, ale
też silny. Doświadczony. Dziewczyny są wszędzie jed
nakowe. Mimo wszystko. Niezależnie od pochodzenia.
Ida mogłaby marzyć o tym samym - nie dokładnie
tak samo i nie z taką pokorą, ale jej słowa brzmiałyby
podobnie.
- To nie jest głupie marzenie - powiedział i sam usły-
szał, jak niezręcznie to zabrzmiało. - O n o może się zi
ścić. Nawet jeżeli będziesz musiała wyjechać do Da
nii. Być może twój przyszły mąż jest dokładnie taki,
o jakim marzysz...
Wybuchnęła po raz pierwszy, od kiedy przyniósł ją
pod ten dach:
- To niemożliwe! Nie chcę jakiegoś starca! Chcę wyjść
za...
Przygasła równie szybko jak ogień, na który chlu-
śnięto wodą.
- Młodego człowieka - dokończył Knut sucho. - To
nie jest powód do wstydu.
Zdawał sobie sprawę, że marnie ją pocieszył oraz że
zaprzeczył temu, co wcześniej powiedział. Nic nie
mógł na to poradzić.
- Większość osób marzy o kimś w swoim wieku. To
naturalne. Czasami pierwszą miłością darzy się kogoś star
szego, ale nie zawsze tak musi być... - Nagle uderzyła go
pewna myśl: - Czy jest ktoś, kto ci się bardzo podoba?
Ktoś, kogo wolałabyś od tego, którego ci wybrano?
Jasna grzywka Knuta poruszyła się z boku na bok.
Przyszła mu do głowy nowa myśl, która dobrze tłuma
czyła niedojrzałość Anny. W jego świecie ktoś, kto skoń
czył szesnaście lat, był prawie dorosły. W każdym razie
jeśli chodzi o dziewczęta. Wiedział też, że nawet w bo
gatych rodzinach córki wydawano za mąż dość wcześnie.
Ale w rodzinie pastora sprawa się miała chyba inaczej.
Pozycja ojca stwarzała barierę, którą nieliczni tylko
odważyliby się przekroczyć na tym odludziu, jakim
mimo wszystko był Finnmark.
Z przekonaniem w głosie spytał:
- Nie wiesz, jak to jest, prawda? Nigdy tego nie czu-
łaś, nigdy nie byłaś w nikim zakochana? A jeśli nawet
ktoś ciebie pokochał, to nic o tym nie wiesz?
Nie uzyskał odpowiedzi.
Zdał sobie sprawę, że ta młodziutka dziewczyna mia
ła wkrótce zostać wysłana prosto w paszczę lwa. Z Alty
- która, choć jemu wydawała się wspaniałym miastem,
dla innych była zapewne miejscem zsyłki - do Danii, do
jakiegoś arystokraty.
Nawet w Lyngen krążyły pogłoski o tym, co się
dzieje na dworze w Kopenhadze. O występnym życiu
i wszelkiej rozpuście. Niejeden myśliwy przywoził ze
sobą do domu soczyste historie. Słyszał je od kogoś,
kto z kolei usłyszał od kogoś innego...
Właśnie takie rzeczy opowiadano o Danii. Knut i je
go koledzy zaśmiewali się do łez, ale nie kryli, że te pi
kantne historyjki także ich podniecały.
Anna nie miała o tym wszystkim pojęcia.
Zaczął się o nią bać.
Wyciągnął rękę i uniósł ku górze twarz Anny, pod
kładając jej palec pod brodę. Dziewczyna spuściła
wzrok. Oczy nadal miała zaczerwienione, lecz już nie
płakała. Rzęsy przypominały rozłożone wachlarze.
- Nie wiesz zbyt wiele o chłopakach, prawda, An
no?
Najbardziej zaskoczyło ją to, że w jego głosie nie
wyczuła drwiny. Raczej łagodność. Tylko łagodność.
Odrobinę wesołości, ale nie dlatego, żeby miał zamiar
się z niej śmiać lub sobie żartować. W jego głosie
brzmiała łagodność, życzliwość i sympatia.
Potrząsnęła głową. Ciągle czuła jego palec podtrzy
mujący ją pod brodę. Chciałaby, żeby go cofnął, chcia
łaby, żeby go nadal trzymał...
- Nigdy nie miałam chłopaka. Nawet przyjaciela -
wyszeptała wreszcie.
Odważyła się na niego spojrzeć. Nie wprost w oczy,
żeby wyznanie nie wydało się zbyt osobiste.
- Nigdy nie byłam taka jak inne dziewczęta.
- Byłaś zbyt niedostępna - rzekł cicho. - Czy wła
śnie to wszyscy ci mówili?
Anna skinęła głową. To dziwne, ale Knut zdawał się
ją rozumieć. Tego się po nim nie spodziewała.
- Jesteś małym, obcym ptakiem, Anno - powiedział.
Jego głos brzmiał nieco ochryple. Anna podniosła
wzrok i spojrzała mu w twarz. Jego oczy pociemniały, jak
by posmutniały. Odniosła wrażenie, że kryje się w nich
coś więcej niż tylko zrozumienie. Coś głębszego. Co i dla
niego miało jakieś znaczenie. Chodziło nie tylko o nią.
- Obce ptaki zawsze muszą wiele znieść - rzekł.
Ujął jej policzki w obie dłonie.
Anna zaczerwieniła się. Taki dotyk to coś nowego.
Nowego, przerażającego i niebezpiecznego - ale rów
nież przyjemnego.
- Nawet jeśli są córkami pastora, prawda?
Uśmiechnęła się zmęczona.
- T a k .
Knut zrezygnowany potrząsnął głową. Mógłby za
nurkować aż na dno tych oczu. Przesunął pośpiesznie
dłońmi po policzkach dziewczyny. Pogładził ją nie
zręcznie po włosach - zastanawiał się, czy jej rodzice
kiedykolwiek to robili. Nikt w jej rodzinie pewnie nie
tracił czasu na takie pieszczoty. Anna wydawała się
bardzo spragniona bliskości drugiego człowieka.
W jednej chwili Knut uświadomił sobie, jak łatwo
wytłumaczyć zachowanie tej dziewczyny. Nikt jej nie
powiedział, że jest wiele warta, nigdy nie pozwolono
jej polubić siebie. Pewnie zabroniono by jej również
lubić innych.
Mógłby ją objąć, ale nie miał odwagi. Raptem po
prostu zabrakło mu odwagi.
Nie bał się o siebie, ale o to, że mógłby jej wyrzą
dzić krzywdę nie do naprawienia.
- Czy nigdy dla nikogo nie czułaś odrobiny dobro
ci? - spytał i poczuł się głupio.
Anna siedziała obok niego, obejmując rękoma podcią
gnięte nogi. Skulona, przypominała niedużą piłkę. Zamy
kała się przed światem. Jeden policzek oparła na kolanie.
- Otaczali mnie sami Kwenowie, Lapończycy i ludzie
z niższych warstw - odparła z goryczą. - Nie zwraca
łam na nich uwagi. Inni byli starzy. Albo zbyt młodzi.
- Ale przecież miałaś oczy otwarte. Musiałaś czasem
zwrócić na kogoś uwagę. - Knut nie poddawał się. - Czy
nigdy nie trafił się taki chłopak, do którego coś poczu
łaś? Który... sprawił, że twoje serce mocniej zabiło, że
się zaczerwieniłaś, że zaschło ci w ustach, że spociły ci
się ręce, ciało wydawało się ociężałe...
Panie Boże, jak tu rozmawiać o takich sprawach
z dziewczyną, która twierdzi, że nie ma pojęcia, o co
chodzi?
Wydawało się, że Anna się zastanawia. Potraktowa
ła jego słowa poważnie. A może chciała mu odpowie
dzieć, bo zwykła robić to, o co ją proszono?
Knut nie był w stanie uwierzyć, że Annie ani razu w jej
szesnastoletnim życiu nikt nie wydał się pociągający.
On sam był wiele razy zakochany, a siostry twier
dziły, że i tak późno zaczął...
Przez pewien czas cierpiał nawet straszliwe męki
z powodu Elise - długo nie dawała mu spokoju myśl,
że przecież Elise nie jest jego siostrą.
- Czy nigdy nie czułaś jakby ssania w żołądku na
widok kogoś obcego? A może na widok kogoś, kogo
znałaś, a komu nigdy wcześniej dokładnie się nie
przyjrzałaś?
- Znam tak niewiele osób...
Zamilkła. Na policzki wystąpił jej silny rumieniec,
płonął przez kilka sekund, potem przełknęła ślinę.
Knut skinął zachęcająco.
- Nieważne... - mruknęła zakłopotana. Wykręcała
palce, zaczęła czyścić paznokieć.
Knut nie miał wątpliwości, że jej paznokcie były
bez skazy, kiedy uciekała z domu. Ale surowe warun
ki na pustkowiu raczej im nie służyły. Dziewczyna ob
gryzła je prawie do samej skóry.
- Wszystko jest ważne - zapewnił. - Możesz mówić
spokojnie. Już dawno przestałem się czerwienić.
O Annie nie dało się tego powiedzieć.
- Może ja powinienem się pierwszy zwierzyć? - spytał.
Liczył, że może to ją ośmieli. Mógłby wyciągnąć na
światło dzienne kilka ze swoich nieudanych miłosnych
historii. W jego życiu takich było najwięcej. Ale nie
rozpaczał z tego powodu. Osiemnaście lat to niewiele
jak na mężczyznę. Reijo wkrótce skończy czterdzieści,
a o ile Knut wiedział, nadal sporo kobiet wodziło za
nim wzrokiem.
Lecz Reijo związał się z cieniem, z marzeniem, ze
wspomnieniem kobiety, której nawet nie kochał.
- Nie! - Anna powstrzymała Knuta. - Nie chcę słu
chać o tobie! Z pewnością masz wiele do opowiadania,
ale nie chcę tego słuchać...
Uspokoiła się.
- Myślę, że nie jestem jak te dziewczęta, które znasz.
Długo myślałam o kimś - przyznała. W jej oczach po
jawiło się rozmarzenie. - Ale to naprawdę się nie liczy.
On był taki... inny. Bardzo się wyróżniał, przyjemnie
było na nim zawiesić wzrok...
- Młody?
Lekko skinęła głową, a na jej ustach pojawił się sła
by uśmiech. Wyglądała całkiem ładnie, kiedy się uśmie
chała. W każdym razie ładniej niż ta Anna, do której
Knut zdążył się przyzwyczaić. Tak bardzo się zmieni
ła. Z czegoś, co przypominało maszkarę, przeobraziła
się w dziewczynę o zgrabnej sylwetce i ładnej twarzy
- ładnej, choć nie budzącej zachwytu.
- Dlaczego on się nie liczy?
- Był Finem, Finem z Laponii! - Spojrzała na Knu-
ta. Zobaczyła w jego oczach wesołość, miała ochotę
rzucić się na niego ze złością, ale po chwili zrozumia
ła, dlaczego się uśmiecha, i opanowała się. - Co roku
przeganiali tędy reny. Kiedyś rozbili obozowisko tuż
obok plebanii. Ojciec powiedział, że chcieli nas spro
wokować, zdenerwować. Rozdrażnić. Wmawiał to so
bie. Ja nie sądzę, żeby zrobili to z tego powodu. Ten
chłopak nie był starszy ode mnie. Było jednak coś w je
go uśmiechu... uff, ale jestem głupia, prawda?
- Bardzo - potwierdził Knut poważnie.
Przełknęła ślinę. Nie wiedziała, co on tak naprawdę
myśli. Nie wiedziała, czy powinna mówić dalej, ale nie
była też w stanie przestać. Knut wywołał lawinę, wy
jawiała mu myśli, które do tej pory ukrywała nawet
przed sobą.
- Nie podobało mi się to. Zawsze się do mnie uśmie-
chał. Zawsze pojawiał się w pobliżu. I wiedział, kiedy
na niego patrzyłam. Wtedy patrzył też na mnie i uśmie
chał się... tak znacząco. Jak byśmy dzielili jakąś tajem
nicę. Tak jakby znał moje myśli.
- Często go widywałaś?
Anna skinęła głową.
- Czułam się głupio. Naprawdę głupio. Stroiłam się
dla jakiegoś zapluskwionego Lapończyka. Udawałam.
Wynajdywałam różne sprawy do załatwienia, by móc
usłyszeć jego głos. Wtedy pragnęłam rozumieć ten je
go głupi język, żeby wiedzieć, co mówi...
- Lapoński wcale nie jest głupi - zauważył Knut. -1 La
pończycy wcale nie są zapluskwieni.
- Skąd o tym wiesz?
Tym razem uśmiechnął się.
- Mieszkałem razem z Lapończykami. Prowadziłem
wędrowne życie. Większość czasu spędzałem w podró
ży. - Zastanowił się, powiedział coś, co tylko w poło
wie było prawdą, nie chciał zdradzać za wiele. - Moja
matka wychowała się w lapońskiej rodzinie, kiedy
umarli jej rodzice.
Anna odetchnęła.
- Dla mnie oni są dziwni. Trochę się ich boję. Nie
wiem jak żyją, co myślą, co jedzą. Ubierają się inaczej
niż my... Tak bardzo się od nas różnią. Ale on był przy
stojny, ten chłopak ze stadem renów. Chociaż dawał
do zrozumienia, że wie, iż przychodzę go zobaczyć,
chociaż sobie ze mnie żartował, to mimo wszystko mi
się podobał.
- Czy to jedyny chłopak, który zrobił na tobie wra
żenie?
Popatrzyła na niego.
- Taak - odparła. Jej oczy były szeroko otwarte i du
że. - A miało być ich więcej?
Knut roześmiał się.
- Chciałbym móc cię zabrać ze sobą do domu, żebyś
poznała Idę. Żeby mogła cię wyciągnąć na tańce na le
śnej polanie, żebyście mogły wieczorami, leżąc w łóż
kach, szeptać do późnej nocy, podczas gdy chłopcy ze
wsi skradaliby się wzdłuż ścian domu i pukali do okien.
Powinnaś doświadczyć prawdziwych nocnych odwie
dzin, Anno. Przeżyć kilka prawdziwych przygód, któ
re zwykle przytrafiają się młodym dziewczętom...
- Ale ja muszę jechać do Danii - rzekła bezbarwnym
głosem. - Czy naprawdę nie mógłbyś mnie ze sobą za
brać? - spytała. - Do miejsca, które nazywasz domem?
Długo patrzyli sobie w oczy. Po chwili Knut potrzą
snął głową. Anna spuściła wzrok.
- Wiem, że nie możesz - powiedziała cicho. - Ale mu
siałam spytać.
- Chciałbym, żeby było inaczej - stwierdził. Na
prawdę tak myślał. - Czuję się tchórzem - wyznał
z ciężkim sercem. - Nie podoba mi się to, że rodzice
każą ci wyjechać tak daleko. Nie podoba mi się myśl
o tym, co się stanie z twoim życiem, Anno. Ale nie
mam odwagi przeciwstawić się ludziom, takim jak
twój ojciec. Jestem tylko Knutem E... jestem tylko
zwykłym awanturnikiem. Tak łatwo mogę przepaść
gdzieś bez śladu. I tak niewielu będzie za mną tęsknić.
Ty jesteś więcej warta. Tak, Anno, jestem tchórzem.
- Rozumiem - rzekła ulegle. - Rozumiem, Knut.
Widział, że istotnie tak jest.
- Jutro czeka nas ciężki dzień - westchnął. - Dasz
radę?
- Tak - odparła. - Nie jestem aż tak delikatna i kru
cha, jak sądzisz.
Knut ukazał zęby, próbując się uśmiechnąć. Miała
takie bogate słownictwo. Domyślał się, że przez
wzgląd na niego powstrzymuje się przed używaniem
niektórych słów, i wtedy czuł się bezsilny. Anna wie
działa, że Knut nie wszystkie wyrazy rozumie, ale dla
niej były takie zwyczajne, że z trudem znajdowała
prostsze, które by i on znał. W domu kazano jej zapa
miętywać wszystkie wyszukane, górnolotne wyraże
nia. Musiała unikać pospolitych określeń. Powtarzano
jej, że jeżeli zna jakieś trudne słowo, powinna starać
się go użyć. To świadczyło o starannym wykształce
niu, a ona, która miała zostać duńską damą, musiała
się pokazać z jak najlepszej strony.
Knuta zaś ogarniała pasja, gdy mówiła w sposób dla
niego niezrozumiały. W takich właśnie chwilach prze
konywał się, jak wiele ich dzieli. Wtedy pragnął jej
udowodnić, że i on to i owo potrafi. Że są sprawy, któ
re opanował lepiej niż ona.
Nie odrywał od Anny wzroku. Nagle przyszło mu
coś do głowy. Odebrał to jako wrażenie, a nie myśl.
Gdyby ów pomysł zrodził się jako myśl, odsunąłby
go od siebie. Rozsądek by podpowiedział, że to nie
ma sensu.
Dziewczyna spostrzegła, że Knut jakoś się zmienił,
że w wyrazie jego twarzy pojawiło się coś, czego
wcześniej nie zauważyła. Zaniepokoiła się. Jeden ką
cik jego ust podciągnął się ku górze. Odrobinę. Czo
ło się zmarszczyło. Oczy jakby prosiły o litość. Stał
się małym chłopcem. Niepewnym i zdecydowanym
jednocześnie.
Podjął decyzję. Dla niego nie będzie to miało więk
szego znaczenia, a dla niej może to jedyna szansa. Kie
dy Anna wróci do domu, postarają się pilnować jej
jeszcze staranniej niż przedtem. A w Danii też nie bę
dzie lepiej.
Położył dłoń na ramieniu Anny. Nie musiał jej na
wet przytrzymać - była tak przerażona, że nawet nie
drgnęła.
Dotknął ustami jej ust. Rozsunął jej wargi językiem,
wcisnął go między zęby, znalazł jej język i lekko po
nim przesunął.
Chciała się cofnąć, ale jedną ręką objął ją wpół, dru
gą otoczył ramiona. Trzymał ją tak mocno, że udarem
nił ucieczkę.
Wtedy poczuł jej ręce na swym karku. Z ust dziew
czyny wydobyło się westchnienie, odwzajemniła poca
łunek, zapłonęła równie gorąco jak on...
Czuł łoskot w głowie, szumiało mu w uszach, miał
wrażenie, jakby go wciągał wir wodny, coraz szybciej
i szybciej...
Po chwili opanował się. Wypuścił Annę z objęć, jak
by się oparzył, cofnął się i schylił nisko głowę. Chciał
by się zapaść głęboko pod zamarzniętą ziemię.
Wtedy uświadomił sobie, że Anna musi czuć o wie
le większy wstyd...
Z trudem podniósł wzrok. Zasłoniła twarz rękoma.
Ramiona jej drżały, ale nie płakała.
Knut zmusił się, by jej dotknąć. Chwycił jej dłoń
i odciągnął od twarzy, uścisnął i przytrzymał.
- To moja wina - przyznał z bólem w głosie. - Tyl
ko moja. Wybacz mi, Anno. Wykorzystałem twoje za
ufanie, twoją słabość, a to nie było z mojej strony
uczciwe. Trudno. Nie ty pierwsza zarzuciłaś ręce na
szyję mężczyźnie, który dla ciebie nic nie znaczy.
Wiem, dlaczego, moja droga. Nie musisz się tego wsty
dzić. To ja powinienem prosić o wybaczenie.
Anna przełknęła ślinę. Zwilżyła językiem wargi. Cof
nęła dłoń.
- Nie ma czego wybaczać - powiedziała. - Zapo
mnijmy o tym. Jutro wyruszamy.
Knut skinął głową.
Już tak dobrze się rozumieli. A on wszystko zepsuł
bezmyślnym pocałunkiem.
7
Pogoda utrzymała się. Knut pomieścił cały swój do
bytek w sakwie przerzuconej na plecy. Wyjątek stano
wiło tych kilka skór, którymi otulił Annę siedzącą
w prowizorycznych saniach. Zaprzągł się do nich ni
czym zwierzę pociągowe, świetnie sobie z tym poradził.
Ciągnięcie lekkich sań po dobrze zamarzniętym
śniegu też nie będzie trudne.
Nie znał tych okolic, a i Anna nigdy nie zbłądziła tak
daleko od domu. Oboje jednak mieli jako takie pojęcie,
w którą stronę się udać, a z pomocą zdrowego rozsąd
ku i po naradzeniu się ruszyli w dobrym kierunku.
Dowody na to pojawiły się już pierwszego popołu
dnia. Odnaleźli na wpół zasypany ślad renów i sań.
Później ujrzeli inne ślady łączące się z tym, którym szli.
Wtedy Knut upewnił się, że są na właściwej drodze.
Niewiele rozmawiali. Knut szedł coraz szybciej. Od
czasu do czasu kazał Annie wysiadać z sań i trochę roz
ruszać nogi. Nie dlatego, żeby się męczył, ale dla do
bra dziewczyny. Siedzenie w bezruchu mogło się dla
niej okazać niebezpieczne.
Ktoś, kto już raz nabawił się odmrożeń, był w dwój
nasób narażony na ponowne odmrożenia. A one poja
wiały się niepostrzeżenie.
Knut postawił sobie za punkt honoru dowieźć An
nę zdrową.
Nie mieli wiele żywności, skóry także nie stanowi
ły wystarczającej ochrony przed nocnym mrozem.
Knut zdawał sobie z tego sprawę, dlatego starał się
pokonać jak największą część drogi w ciągu dnia. Nie
zatrzymywał się zbyt często na posiłek. Zrobił wpraw
dzie kilka przerw, ale bardzo krótkich. I chociaż po
długim marszu jego ramiona wołały o odpoczynek,
a uda niemiłosiernie bolały, nie przestawał iść.
Zacisnął zęby. Szedł. Powtarzał sobie, że to kaszka
z mlekiem w porównaniu z tym, kiedy przez pół pła
skowyżu niósł Annę na plecach.
Lecz gwiazdy coraz gęściej pokrywające niebo stano
wiły wymowny sygnał, że czas się zatrzymać na nocleg.
W ciemności rozległ się głos lisa - i odpowiedź innego
z całkiem przeciwnej strony. Odgłosy nocy, z których
tylko ludzie żyjący na łonie natury mogli czerpać ra
dość. Inni nie po to tu byli, żeby się w nie wsłuchiwać.
Nie słyszeli ich - albo nie potrafili rozpoznawać.
Knut miał dobry wzrok. Zobaczył drzewa dużo
wcześniej niż Anna. Nie tworzyły jakiegoś wielkiego
zagajnika, ale dawały osłonę przed wiatrem i materiał
na ognisko.
Knut zboczył z utartego śladu w bardziej puszysty
śnieg i poprowadził narty pomiędzy brzózkami i ni
skimi wierzbami.
Znalazł trochę wolnej przestrzeni. Tam zdjął narty;
zapadł się w śnieg do pół uda. Roześmiał się i zawo
łał, by Anna nie wysiadała z sań. Sam w końcu jakoś
się wydostał.
- Pójdę poszukać opału - powiedział, wyjmując nóż
- i czegoś na zbudowanie podszytych wiatrem ścian. Nie
bój się, tutaj jest dość bezpiecznie. Nic ci nie grozi.
- Ale przed chwilą słyszałam jakieś zwierzę - szep
nęła Anna trochę zaniepokojona.
- To lis. Wyruszył na polowanie, ale nie na ciebie
ani na mnie. Jeśli go pierwszy zobaczę, to on znajdzie
się w opałach.
Anna nie odezwała się więcej. Knut pomyślał, że dziew
czyna jednak się boi. Ciemność jest dla większości ludzi
zbyt przytłaczająca. Może kryć wszystko. Nie kończy się
przy twojej głowie, ogarnia jakby również twoje myśli
Być może dlatego wydaje się tak niebezpieczna. W ciem
ności wszystko jest możliwe. Mrok niczego nie obnaża,
choć wiele wie. Ukrywa też wszystko, co doskonałe.
Knut łamał i ciął gałęzie w gęstych zaroślach. Chciał
by, żeby tu rosły drzewa iglaste. Ich gałęzie stanowiły
by lepszą osłonę. Lecz tu sterczały tylko nagie konary,
które jakby wyciągały ku niebu kościste palce.
Zbudował coś w rodzaju szałasu między kilkoma ni
skimi krzewami, tworząc nieszczelne półkole dla ochro
ny przed nocnymi podmuchami wiatru. O ile znał tę
krainę, wiatr mógł zmienić w nocy kierunek, lecz pro
wizoryczne ściany powinny ich i przed tym osłonić.
Wplótł w największe otwory sztywne od mrozu ga
łązki, wzmocnił ściany śniegiem.
Odgarnął warstwę śniegu, tworząc okrągły placyk
przed zbudowanym szałasem. Dobrze go wydeptał. Sa
nie muszą przecież stanąć na pewnym gruncie.
Gdyby istniała taka możliwość, Knut wygrzebałby
w śniegu jamę. Trzeba jednak zadowolić się tym, co jest.
Zbudował niewielkie palenisko, zgromadził w pobli
żu zapas drewna, żeby nie musiał już wychodzić poza
wydeptany teren.
Następnie wciągnął na placyk Annę w saniach. Przy-
sunął ją jak najbliżej ściany szałasu. Zastanowił się, czy
nie dałoby się zrobić jakiegoś zadaszenia. Jeżeli zacznie
padać śnieg, zmokną i zmarzną.
Niebo jednak było czyste. Nic nie zapowiadało opa
dów.
- Jesteś bardzo zaradny.
Knut nie czuł się szczególnie zaradny.
- Trzeba jakoś przeżyć - odparł krótko.
Krzątał się przy ognisku. Znalazł krzesiwo dobrze
zapakowane w sakwie. Musiał się trochę namęczyć, za
nim skrzesał iskry. Przypomniał sobie, jak nieszczęśli
wa była Anna, kiedy nie potrafiła rozpalić ognia. Wie
dział, że już zawsze będzie o tym myślał, trzymając
w rękach krzesiwo.
- W saniach musi się znaleźć miejsce dla nas oboj
ga - rzekł z pewnym zakłopotaniem. - Mam nadzieję,
że się od razu nie złamią - dodał ze śmiechem, który
nie zabrzmiał zbyt szczerze. - Musimy dzielić się cie
płem - wyjaśnił. - Usiąść blisko siebie i razem owinąć
się skórami. To nie powinno być takie straszne.
Przysiadł się do dziewczyny, uniósł trochę jedną ze
skór i wsunął pod nią nogi. Teraz zrobiło się cieplej.
Chociaż Knut przez cały wieczór pozostawał w ruchu,
zmarzł, bo noc była bardzo zimna.
- Trudno byłoby uwieść kogoś w taki mróz - rzu
cił z uśmiechem.
Anna zachichotała. To rozładowało trochę napięcie,
jakie się między nimi ostatnio wytworzyło. Wszystko
przez ten nieszczęsny pocałunek.
Anna pozwoliła Knutowi się przysunąć. Pozwoliła
mu się objąć ramieniem. Oparł się o ścianę z gałęzi
i krzewów, poczuł, jak nieznacznie się wygięły, jak
wśliznęło się między nie trochę mrozu, ale powiedział
sobie, że nic im już nie zaszkodzi. Nie po to przecież
tak się męczył - przywrócił dziewczynę do życia i na
powrót postawił na nogi - żeby teraz mieli zamarznąć.
- Jeżeli zamarzniemy dziś w nocy - rzekł wesoło -
całą gmina pomyśli, że ze mną uciekłaś. Z jakimś ob
szarpanym nieznajomym, który nawet nie potrafi się
dobrze ogolić.
- Może i o tym ułożą jakąś historię - mruknęła mię
dzy zesztywniałymi z zimna, spękanymi wargami.
Bolały, gdy coś mówiła, ale jeszcze gorzej było
w ogóle nimi nie poruszać. To okropne uczucie odrę
twienia i utraty kontroli budziło w niej panikę.
Dobrze mieć blisko siebie cieple ciało Knuta. A wła
ściwie futro, które nosił. Chociaż nie tak je nazywał.
Mówił „dork".
Anna wiedziała, że to normalne słowo wśród La
pończyków i Kwenów. Ojciec by zbladł, gdyby usły
szał je w jej ustach.
Przyjemnie było słuchać gawędzenia Knuta. Chciała
móc go słuchać bez przerwy. Żeby tylko mówił, nawet
jeśli to nic takiego ważnego. Uspokajała się wtedy, cho
ciaż nie wszystkie słowa wyraźnie słyszała. Sam dźwięk
głosu działał kojąco na jej napięte nerwy. Niebo było
takie czyste. Bardziej iskrząco granatowe niż czarne. To
coś nowego. Patrzyła na nie przymrużonymi oczami.
Wyglądając przez okno swego pokoju, z małymi szyb
kami i pięknymi zasłonami, zawsze wyobrażała sobie
nocne niebo jako czarne. Jak jezioro bez dna.
Teraz zdała sobie sprawę, że ani jezioro, ani niebo
nigdy nie mogą być czarne. Gwiazdy niczym małe
ogniska migotały na ciemnoniebieskiej powierzchni -
która nie była zwykłą powierzchnią, która była... An
na zastanowiła się. Lepiej tego nie wiedzieć. To znisz
czyłoby cały urok.
- Być może ta gwiazda nad nami to odbicie nasze
go ogniska - odezwała się.
Czekała, że Knut zacznie się z niej śmiać, ale tego
nie zrobił. Tylko mocniej ją objął i podążył wzrokiem
w stronę, w którą ona patrzyła, i znalazł gwiazdę,
o której mówiła.
- A wszystkie inne gwiazdy są odbiciem ognisk roz
palonych przez tysiące innych ludzi. Tych, którzy tak
jak my spędzają dzisiejszą noc pod gołym niebem...
- To niemożliwe, by na płaskowyżu zapłonęło dziś
tyle ognisk - westchnęła Anna rzeczowo, trochę roz
czarowana, bo jej wizja rozprysła się w kawałki.
- Kto mówi o płaskowyżu? - spytał Knut.
Jego nos niemalże trącił policzek dziewczyny. W oczach
chłopaka rozbłysło coś, co mogło przypominać jaśniejącą
gwiazdę.
- Niebo jest takie rozległe, Anno, że może się w nim
odbijać o wiele więcej niż płaskowyż. Cała przestrzeń,
która rozpościera się poza nim. Góry i doliny na zacho
dzie, wioski nad fiordami, wysepki... Obszary położone
daleko na południu, Anno. Finlandia, Szwecja. Ogromne
królestwo na wschodzie, Rosja... Droga Anno, gwiazdy
mogą równie dobrze odbijać wszystkie ogniska rozpalo
ne dzisiejszej nocy. Uważam, że to piękna myśl. Zawsze
będę ją przywoływał w gwiaździste noce.
- Jeżeli przeżyjemy dzisiejszą - zauważyła. - Sam
mówiłeś, że być może nie doczekamy jutra.
Knut zaśmiał się cicho. Podstępny mróz skradał się
bezszelestnie z każdej strony. Chłopak czuł, jak lekko
szczypie w policzki, gryzie w nosie. To zapowiedź te
go, co ich czeka.
- Powiedziałem tak przede wszystkim po to, żebyś
usiadła bliżej - odparł żartobliwie.
Zdawał sobie sprawę, że jest na to trochę za późno,
ale starał się odbudować dobrą atmosferę. Chciał roz
mawiać z Anną, jak zwykle rozmawiają ze sobą młodzi
ludzie. Nie powiedział tego głośno, ale chciał, żeby zo
baczyła, jak to jest - z ufnością wspólnie śmiać się i prze
komarzać z kimś mniej więcej w tym samym wieku.
Chciał, by Anna miała przyjaciółki, ale nie mógł jej
ofiarować nikogo poza samym sobą. Musiało jej to wy
starczyć.
Ogień trzaskał u ich stóp. Trochę już się osunął
w śnieg, w ciągu nocy wedrze się jeszcze głębiej. Knut
musi zrobić wszystko, żeby nie zasnąć zbyt wcześnie.
Musi utrzymać ogień, dopóki starczy drewna. Ogni
sko dawało trochę ciepła i odstraszało dzikie zwierzę
ta, których Anna tak się bała.
Knut nie sądził, by w pobliżu krążyły wilki. W tym
roku zima nie była na tyle sroga. Ludzie, z którymi
przybył tu na północ, mówili, że co prawda na płasko
wyżu żyją wilki, ale nie każdego roku watahy zbacza
ją ze swych szlaków.
Niedźwiedzi w środku zimy nie trzeba się obawiać.
Miał nadzieję, że Anna o tym wie, takich rzeczy uczo
no chyba również w domu pastora.
Najgorszym wrogiem był mróz.
- Co zamierzasz zrobić? - spytała jakby od niechce
nia. - Jeżeli znajdziesz skarb?
Uznała, że Knut naprawdę go szuka. Że nie żartował.
- A jak myślisz? - odpowiedział pytaniem.
- Nie wiem. Niczego takiego mi nie brakowało. Ni
czego, co można kupić.
- Kupię dom - odparł. - Ziemię. Kupię ziemię dla sie
bie i na posag dla moich sióstr. Nagromadzę dla nich
mnóstwo sukien i strojów, i wszystkiego, czego nie ma
my. Kupię łódź dla Reijo... dla mojego... taty. I pola. Żół
tozłote pola ciężkie od ziarna. Zwierzęta tak tłuste, że
aż się będą błyszczeć. Będę miał wielkie gospodarstwo.
- A wtedy usiądziesz na wygodnym krześle i bę
dziesz patrzył na te złociste pola, na łodzie kołyszące
się na falach. Z pewnością będzie więcej tych łodzi... "
- Usiądę? - podchwycił Knut. - Nie, na pewno nie
będę mógł spokojnie siedzieć. Na pewno będę robił
mnóstwo rzeczy, chociaż nie będę musiał. Po prostu
lubię zawsze coś robić. Ale lubię też uczucie, jakie da
je posiadanie pieniędzy. Myślę, że chodzi o poczucie
bezpieczeństwa.
- Władzę?
- To też - przyznał.
Ale nie powtórzył tego słowa. Nie lubił go.
- Sądzę, że najchętniej podwinąłbyś rękawy i orał
ziemię - odezwała się Anna, rozmarzona. - Potrafię so
bie wyobrazić ciebie takiego. Pole bez końca i ty za
pługiem. Spocony, z włosami opadającymi na czoło.
Ale dopóki będzie wiał orzeźwiający wiatr, nie pod
dasz się. Dzień przechodzi w wieczór, ale ty nadal
orzesz. Orzesz całą noc aż do wschodu słońca... i z no
cy wyłaniasz się, idąc za pługiem.
- Raczej przed - stwierdził Knut. - Nie ma takiego
konia, który wytrzymałby równie morderczą pracę,
moja Anno. To tylko marzenie.
- Ale podoba mi się - odparła. - Pasuje do ciebie. Ta-
ki jesteś. Uparty. Właśnie uparty. A jeśli nie ma takie
go konia na świecie, który by to wytrzymał, to w takim
razie jesteś bardziej uparty niż wszystkie konie świata.
Knut jeszcze nigdy w życiu nie usłyszał tylu komple
mentów. Nie tego rodzaju. Wolałby raczej od dziewczy
ny usłyszeć coś zupełnie innego, ale mimo to jej słowa
sprawiły mu swoistą przyjemność.
- Dziękuję - rzekł zdławionym głosem. - Dawno
nikt nie powiedział mi czegoś równie miłego.
Już miał na końcu języka słowo „niezwykłego", ale
w porę się powstrzymał.
Anna sprawiała wrażenie, jakby nie usłyszała. Wpa
trywała się w gwiaździste niebo, znalazła gwiazdę, któ
ra wydawała się świecić właśnie dla niej, tylko dla niej.
To jej blask Knut ujrzał w oczach dziewczyny.
- I jak już będziesz miał to duże gospodarstwo - mówi
ła dalej - i falujące wokół łany zbóż, wtedy będziesz po
trzebował żony. Kiedy już zostaniesz królem w tym swo
im królestwie, zapragniesz królowej. Czy masz już swoją
księżniczkę, Knut? Czy ktoś gdzieś na ciebie czeka?
- N i e .
Anna odwróciła ku niemu twarz. Przyglądała mu się
badawczo w świetle ogniska i gwiazd.
Jego twarz stała się znowu nieprzenikniona. Zawsze
tak się działo, kiedy Anna spytała o coś z jego prze
szłości. A kiedy sam o sobie opowiadał, zawsze ważył
każde słowo. Smakował je, zanim wypowiedział, tak
jakby się bał, że zdradzi za wiele.
- Na pewno znajdziesz kogoś dla siebie - powiedzia
ła. - Możesz przecież wybierać!
- Ponieważ jestem mężczyzną?
- Nie, ponieważ ty...
Nie dokończyła, uciekła wzrokiem. To zbyt niebez
pieczne, pozwolić sobie na zbytnią poufałość. Knut
wcześniej to zrozumiał i pilnował swego języka. Po
winna postąpić tak samo.
Chłopak nie nakłaniał jej do mówienia. Zobaczył,
że omal się nie wygadała, i chociaż chętnie by się do
wiedział, co przed nim ukryła, nie nalegał.
- Wywodzę się z ubogich ludzi, Anno. Nie mamy
takiej wolności wyboru, jak myślisz. Nie zawsze. Nie
którzy są tak biedni, że muszą się zdecydować na sa
motność. W ogóle nie zakładają rodziny. To jest chy
ba najtrudniejsza decyzja. Ze mną nie jest na szczęście
tak źle. Będę w stanie zdobyć chleb nie tylko dla sie
bie. Kiedy nadejdzie ten dzień. Na razie nie ma takiej
potrzeby. Nie spotkałem jeszcze dziewczyny, którą
bym na tyle polubił. Nawet nie starałem się szukać. To
nic pilnego. Poszukam później, najpierw przygoda.
Anna słuchała, nie odzywając się. A więc on nikogo
nie ma. Nie ma kogoś, kogo wolałby obejmować w tę
gwiaździstą noc. Nie, co za głupie myśli. Nie grzesz
ne - tylko głupie i niedojrzałe. Dobrze, że Knut ich nie
zna. A ona omal nie powiedziała, że on, taki przystoj
ny, na pewno kogoś ma!
- Spróbuj zasnąć, Anno - rzekł łagodnym głosem
i mocniej ją do siebie przytulił. Oparła się na jego pier
si. - Jutro też czeka nas długi dzień. Tak samo wyczer
pujący. Zostało nam niewiele żywności, musimy więc
dotrzeć na miejsce.
- A ty? - spytała, zdumiona ciepłem jego ciała. Gdy
by leżała całkiem spokojnie, mogłaby usłyszeć bicie je
go serca - ciche, bardzo ciche...
- Przypilnuję ognia. Ale odpoczywam również wte-
dy, gdy nie śpię. Powiedz mi, jeżeli zaczniesz marznąć.
Anna skinęła głową. Zamknęła oczy, lecz próbowa
ła jak najdłużej bronić się przed zaśnięciem. Starała się
zwracać uwagę na każdy zapach, dźwięk, ruch. Musia
ła to dokładnie zapamiętać. Musiała zapamiętać to
wszystko na przyszłość, tak żeby mogła wyjmować
wspomnienia, tak jak matka wyjmuje srebra i czyści
je, aż stają się czyste i błyszczące.
To wspomnienie stanie się jej srebrem.
Zasnęła.
- Boże, spraw, by do rana się nie ochłodziło - mruk
nął Knut, trzymając śpiącą dziewczynę w ramionach.
- Powinienem zaprowadzić ją tam, gdzie jest jej miej
sce. Może wyrządzę jej w ten sposób krzywdę, ale nie
mogę postąpić inaczej. Nie wystarczy chcieć. A potem
o niej zapomnę. Z Twoją pomocą, Boże. Muszę o niej
zapomnieć, żebym mógł znowu żyć.
Okazało się, że noc spędzili bliżej miasta, niż im się
wydawało. Przed południem ujrzeli przed sobą skupi
sko domów.
Aha.
Knut odniósł wrażenie, jakby jakaś dłoń ścisnęła go
za serce. Poczuł się taki mały. Anna skuliła się na sa
niach. Stała się na powrót zalęknioną dziewczynką,
której ośmielenie zabrało mu tyle czasu.
- Dalej ty musisz prowadzić - odezwał się na pozór
beztrosko.
Niby lekko wypowiadał słowa, a jego głos brzmiał
wesoło. Ale w głębi duszy czuł coś wręcz przeciwne
go-
Jej dłoń w rękawiczce drżała, kiedy wskazała jeden
z zamożnych domów. Nawet z daleka wyglądał impo
nująco i wspaniale.
- A gdzie mieszkają inni ważni w mieście? - spytał
Knut. - Wójt?
Pokazała.
A więc nie tak daleko. Knut poczuł ssanie w żołąd
ku na widok białego domu, w którym jego matka spę
dziła swoje najbardziej nieszczęśliwe dni.
To tu Reijo omal nie stracił życia. Tutaj Raija kupi
ła jego życie w zamian za własną wolność.
Knut nigdy przedtem nie widział tego domu. Ale
w myślach często tu podróżował.
- Cmentarz jest chyba gdzieś przy domu parafial
nym? W pobliżu kościoła?
Anna skinęła w milczeniu. Głos odmówił jej posłu
szeństwa. Ograniczała się do wskazywania miejsc,
o które chłopak pytał.
Knut przełknął ślinę.
Tu leży Kalle. Wreszcie, wreszcie znalazł się dosta
tecznie blisko. Wreszcie ujrzy grób swego ojca.
- Teraz powinienem chyba odprowadzić cię do do
mu?
Nie patrzył na nią, kiedy ruszali w ostatni etap
wspólnej podróży. Nie chciał, żeby widziała, jak źle
się czuje. Nie chciał, żeby zrozumiała, że zdradził za
równo ją, jak i coś w sobie samym.
Okazało się, że właściwie wszystko przebiegło tak,
jak przewidziała Anna. Choć przedstawiła to z prze
sadną ironią.
Trzymając swą drobną dłoń w jego dużej i silnej,
pociągnęła Knuta w stronę plebanii. Najpierw w górę
po schodach, a potem do głównego wejścia. Weszła,
nie tracąc nawet czasu na strzepanie z siebie śniegu,
Knutowi również na to nie pozwoliła.
Chłopak zauważył zakłopotany, że na pokrytej
pięknym dywanem podłodze zostawili kałuże wody.
Anna poprowadziła go do salonu, w którym było wię
cej mebli niż w całym ich domu nad morzem. Knut,
wspominając tamten okres, uważał, że wtedy byli boga
ci, że posiadali tak wiele, dużo więcej niż potrzebowali.
Anna zatrzymała się przed ciężkim biurkiem. Sie
dzący przy nim mężczyzna pasował do mebla. Był
ciężki i krępy. Ale jego twarz była szczupła, a oczy
zmęczone. Pod nimi widniały worki. Miał jasną karna
cję, jak Anna. Wzrokiem wprost przygwoździł mło
dych do desek podłogi.
Gdzieś z boku Knut usłyszał westchnienie kobiety.
Ale nawet gdyby bardzo chciał, nie mógł się odwrócić
i spojrzeć w tamtą stronę. Nie pozwalały mu na to
wpatrzone w niego oczy.
- A więc ty żyjesz? - zabrzmiał mocny głos.
Usta człowieka za biurkiem poruszyły się. Sam pra
wie nie drgnął. Ręce, jakby z kamienia, spoczywały na
blacie, ramiona były wyprostowane. Wyglądało, jakby
gotował się do skoku.
Czyżby ojciec nie ucieszył się, widząc, że jego cór
ka żyje? Czy po z górą dwóch tygodniach niepewno
ści nie należało się po nim spodziewać jakichś uczuć;
radości, przebaczenia? Knut nie wyczuł w powietrzu
niczego podobnego. Anna ściskała go mocno, mocno
za rękę. Odwzajemnił uścisk, by dodać jej odwagi, ale
sam nie czul się najpewniej.
- A kim ty jesteś?
Ostre spojrzenie skierowało się prosto na Knuta.
- Znalazłem ją na płaskowyżu - odparł Knut, zły na
siebie, że drżał mu głos. - Na wpół zamarzniętą...
- Dlaczego przychodzisz dopiero teraz?
To przesłuchanie. On jest oskarżonym, a mężczy
zna przed nim to sędzia.
- Z powodu burzy - wyjaśnił. - Jeszcze bardziej by
się wyziębiła. Nie mogłem ryzykować i narażać jej na
większe odmrożenia. Lub być może na śmierć. Znaj
dowaliśmy się bardzo daleko od miasta. Byłem z nią
sam. Nie mogłem wysłać wiadomości.
- H m .
Anna wypuściła dłoń Knuta, zanim oczy ojca nie
sięgnęły tak daleko.
- I teraz pewnie spodziewasz się sowitej zapłaty?
Knut potrząsnął głową.
- Wcale nie - odparł szybko. - Każdy na moim miejscu
zrobiłby to samo. Zycie to życie. Nie potrzebuję zapłaty.
Wystarczy, że widzę ją zdrową L. że wróciła do domu.
Anna przesłała mu niezmiernie smutne spojrzenie.
Knut popatrzył na czubki własnych kumagów. Pew
nie nie tak wiele par kumagów wstępowało na te de
ski. Ta myśl trochę go uspokoiła.
- W takim razie... - zagrzmiał dostojny głos - w ta
kim razie możesz odejść. Jesteśmy ci wdzięczni, że
przyprowadziłeś Annę do domu. Nasz Pan weźmie to
pod uwagę i kiedy nadejdzie czas, otrzymasz to, na co
zasłużyłeś. Możesz wyjść kuchennymi drzwiami.
Knut ukrył uśmiech. Anna nie pomyliła się. Spoj
rzał na dziewczynę - chciałby ją objąć, uścisnąć rękę,
ale nie mógł jej nawet dotknąć.
Nie pod surowym wzrokiem ojca. Z jego twarzy bi
ło potępienie.
Knut martwił się o Annę, lecz nie był w stanie nic
więcej dla niej zrobić. Był tylko biednym poszukiwa
czem przygód. Nie na tyle ważną osobą, by wyjść głów
nymi drzwiami. Pastorowi nie podobałaby się żadna
forma zażyłości między córką a kimś takim jak on.
Szybkim, ostrożnym uśmiechem próbował przynaj
mniej dać Annie do zrozumienia, że będzie o niej myślał.
Że nie jest zupełnie sama. Ze ma w nim przyjaciela. Choć
nie był pewien, czy jest to dla niej cokolwiek warte.
Kiedy przechodził przez kuchnię, usłyszał głos pa
stora:
- Moje dziecko, sprowadziłaś na nas taki wstyd. Mu
sisz wiele przemyśleć. A potem pomodlisz się o prze
baczenie. O odpuszczenie winy.
Knut musiał nabrać w płuca dużo zimnego powie
trza i kilka razy odetchnąć, by na tyle się uspokoić, że
by móc założyć narty.
- Nie mogłem jej ze sobą zabrać - powiedział, zwra
cając się ku górze. Znowu zaczął rozmawiać z Bogiem.
8
Skierował się do tej części miasta, gdzie domy były
nie odmalowane, szare i zniszczone przez wiatr, słońce,
deszcz, śnieg i mróz. Gdzie izby miały małe i nieliczne
okienka albo zupełnie były ich pozbawione. Nie wszy
scy mogli sobie pozwolić na okna ze szklanymi szyba
mi. Wielu musiało się zadowolić niewielkimi otworami
w ścianie, które o tej porze roku zamykano na stałe.
Knut zamierzał iść na cmentarz, ale uznał, że nie po
winien odwiedzać ojca w stanie tak silnego wzburzenia.
Chciał okazać Kallemu szacunek.
Tu w tych chatach z drewnianych bałi spodziewał
się spotkać ludzi, których serca biły podobnie jak je
go własne.
Nie mylił się.
Ujrzał dwóch mężczyzn rąbiących grube brzozowe
pieńki. Pozdrowił ich po fińsku:
- Paiva\
Przerwali robotę. Spojrzeli na obcego. Rzadko ktoś
tu się zjawiał o tej porze roku. Dawno nie docierali do
Alty nowi przybysze z Finlandii. Pogłoski o nieprzy
chylnym namiestniku rozchodziły się szybko i daleko.
Finowie wiedzieli, że nie są w mieście dobrze widziani.
- Przybywasz z domu? - zdziwili się. - Z Suomi?
Knut potrząsnął głową:
- Jykea - odparł. - Z Lyngen.
- Sam?
Skinął głową.
- Nie radzimy ci się tu zatrzymywać - powiedział je
den z nich i zażył tabaki. - Tu nie jest dobrze być Finem.
Mówią, że lepsze warunki panują dalej na północ, na wy
brzeża Tam nie ma tak wielu osiedleńców z naszych
stron. I do tego są ryby. My posiadamy tylko ziemię.
Uprawiamy ją tak, jak zawsze to robiliśmy. Zbieramy do
bre plony. Ale tutejsi mówią, że robimy to ich kosztem.
Za wszelką cenę chcą nam przeszkodzić.
- Słyszałem o tym. Był tu mój wuj - wtrącił Knut. -
Nazywa się Matti Alatalo - dodał, zanim zdążyli za
pytać. - Wędrował razem z Aleksanterim Kilpi.
Mężczyźni wymienili spojrzenia i uśmiechnęli się.
- Tak, pamiętamy ich. Jednak lepiej będzie, jeśli nie
zaczniesz wokół rozpowiadać, że jesteś krewnym Mat-
tiego. Zdążył się niektórym... narazić. Za bardzo lubił
dziewczęta. Jak się nazywasz, chłopcze?
- Knut Elvejord - wyciągnął do nich dłoń.
Finowie również podali swoje imiona. Hannu i Jussi.
- Mówisz po fińsku, ale masz norweskie nazwisko.
Jak jedno z drugim pogodzić?
- Moja matka jest Finką, a ojciec był Norwegiem -
rzekł krótko.
Miał nadzieję, że nie przyczepią się do jego nazwiska.
Nie powinien był go podawać. Ale się nie zastanowił.
Miał nadzieję, że nie każdy w Alcie wiązał nazwisko
Elvejord ze skarbem Kwena. Musi jednak zachować
więcej ostrożności.
- Za to imię Knut dobrze nam się kojarzy - odezwał
się Hannu. - Może słyszałeś o kimś, kogo nazywają
Knutem-Kwenem? Zwykle, kiedy ktoś nazywa mnie
Kwenem, doprowadza mnie do szału, ale dzięki Knu-
towi to określenie stało się powodem do chluby.
- Słyszałem, że udał się do samego króla, do Kopen
hagi?
Przytaknęli - najwyraźniej dumni ze swego rodaka,
który pieszo dotarł do Danii, aby opowiedzieć królowi,
jakiej niesprawiedliwości doświadczają od królewskiego
namiestnika Finowie mieszkający w Alcie. Knut-Kwen
mimo wszystko wierzył w dobrą wolę króla. Sądził, że
po prostu jeden z urzędników okazał się zgniłym jajem,
a sam król nie ponosi winy za to, że je tu podłożono.
Królestwo jest przecież ogromne. Władca nie może wie
dzieć, co się dzieje w każdym zakątku jego włości.
Knut-Kwen postanowił opowiedzieć królowi o sy
tuacji Finów w jego mieście na północy kraju. Ufał, że
król wyciągnie konsekwencje wobec namiestnika.
- Knut przysłał wiadomość z Kopenhagi. Nie roz
mawiał jeszcze z królem, ale jest dobrej myśli. I nie za
mierza wrócić do domu, zanim nie wyłoży swojej
sprawy. A król już się postara, żeby namiestnik został
ukarany. Nie wolno tak postępować z ludźmi.
Knut Elvejord także chciał w to wierzyć. Chciał dzie
lić tę nadzieję, której mimo wszystko nie tracili. Ich po
czucie więzi, siłę i ufność w człowieka. Knut-Kwen mu
siał być pewien swoich racji. W przeciwnym wypadku
nie wybrałby się pieszo do królewskiego miasta.
Ale Knut Elvejord był synem Raiji. Wiedział z do
świadczenia, do jakiego okrucieństwa zdolni są ludzie
posiadający władzę.
Gospodarze spytali, czy wejdzie do środka. Nie jest
tam może zbyt przestronnie, ale zawsze znajdzie się
miejsce dla gościa. Dla jednego ze swoich. Pewnie coś
by przekąsił. Wędrowanie po płaskowyżu zimą to nie
żarty.
Poprowadzili go do izby, ciekawi nowin, gotowi przy
jąć do swego towarzystwa. Szczęśliwi, że spotkali czło
wieka, którego będą mogli nazwać swoim przyjacielem.
Knut został z nimi. 2 Hannu i Jussim z Kemijarvi -
wioski leżącej w głębi kraju na południu Finlandii.
Byli braćmi. Po śmierci ojca zabrakło dla nich ziemi
do podziału. Najstarszy brat dostał wszystko - ów nie
wielki spłachetek pola, który mieli. Niezbyt urodzajny,
ale wystarczający, by wyżywić jego samego, niezbyt wy
magającą żonę i dzieci, którymi Bóg ich pobłogosławił.
Knut słyszał już identyczne opowieści. Nie tylko
śmierć głodowa popychała Finów na północ. W domu
też znajdowali sól do chleba, ale plotki głosiły, że na
północy, w Ruiji, jest wszystkiego dużo więcej - w tej
nadmorskiej krainie, skalistej i górzystej, otoczonej ka
pryśnym morzem.
Ruija stała się ich marzeniem. Ufali, że tu szybko
się wzbogacą.
Nie wszystkim się to udawało. Zbyt wielu nadal po
zostawało biedakami. Biedakami bez żadnych praw.
Nawet takich, jakie im przysługiwały w Suomi.
Przybywali do kraju, w którym ludzie sprawujący
władzę nie rozumieli ich mowy. Nie chcieli jej rozu
mieć. Nie chcieli się jej uczyć. Przybysze stawali się
konkurentami dla tych, którzy już mieszkali na wybie
ranych przez Finów terenach.
Wielu osiedleńcom dobrze się powodziło. Stawali
się częścią Ruiji. Wielu zdobywało przyjaciół wśród
rdzennej ludności. Wielu jednak czuło się obco ze swy
mi trudnymi do wymówienia nazwiskami.
W Alcie mówiono, że Finowie - ci przeklęci Kweno-
wie - niszczą lasy. Wypalają je, żeby zdobyć nowe zie
mie pod uprawę. A ziemia jest tam wyjątkowo dobra.
Ci sami przeklęci Kwenowie zbierają wysokie plony.
Na początku dobrze ich przyjmowano. Cieszono
się, że ktoś chce mieszkać na północy, na tym zapo
mnianym przez Boga cyplu, w dolinach niebieskich,
bogatych w ryby fiordów. Cieszono się, że ktoś za
mieszka tam na stałe, że ktoś inny, oprócz nomadów,
Lapończyków, zaludni te rejony.
Z radością witano osiedleńców, od których będzie
można pobierać podatki i opłaty. Przybysze przejęli
ziemię na własność i dobrze się nią zaopiekowali. Le
piej niż wielu Norwegów.
Ziemia okazała się żyzna. Płaskowyż i lasy pełne
dzikiej zwierzyny to prawdziwy raj dla myśliwego.
Dla kogoś, kto zna się na wędkowaniu, rzeka Alta jest
istnym marzeniem. A fiord prowadzący do morza pro
wadzi również do wielkiego półmiska - który zawsze
tam pozostanie, gdy wszystko inne zawiedzie.
To dobra kraina.
Sytuacja zaczęła zmieniać się powoli. Nie nagle - wte
dy by zdążyli zaprotestować. Szło o to, żeby niczego nie
zauważyli i nie zaczęli łączyć się w grupy w obronie
swych praw. Zarządzenie wydał człowiek na samym
szczycie.
Ale biedacy i tak nie zacisnęliby pięści. Przywykli
stać z czapką w dłoni, zginać kark przed władcą, przed
wszystkimi znajdującymi się wyżej w hierarchii. Boją
się utracić to, co dotąd zyskali. Nie wolno im już sto
sować wypalania. Mają uprawiać pola tak, jak to robią
Norwegowie. To jedyny akceptowany sposób.
Nie wolno im korzystać z bogactwa lasów. Ani z nie
użytków. Wspólna własność nie jest dla nich ani dla ich
zwierząt, tylko dla Norwegów. Są wyłączeni ze wspól
noty. Nie mają żadnych praw. Zostali ich pozbawieni.
Nie wolno im łowić w rzece. Rzeka jest dla tych,
którzy byli tu pierwsi. Nie dla nich. Metody połowów
stosowane przez Kwenów są zbyt dobre. Zdobywają
więcej ryb niż inni. Ludzie boją się, że przybysze spu
stoszą rzekę. Tak jakby chcieli ją zniszczyć, tę rzekę,
od której sami także są zależni.
Ale namiestnik jest nieubłagany.
Rzeka nie jest dla Kwenów. Jeżeli chcą łowić, niech
wracają tam, skąd przyszli. Nikt ich nie zapraszał do
Norwegii. Jeżeli chcą zostać, muszą się stosować do
zasad, jakie ich obowiązują.
Społeczeństwu nie są potrzebni obcy, mówiący in
nym językiem, mający odmienną kulturę.
Społeczeństwo musi utrzymywać przybyszów na
odległość ręki. Oni mogą okazać się niebezpieczni.
Kwenowie zawsze prowadzili wymianę handlową
ze swoimi rodakami - z drobnymi kupcami, którzy
przybywali znad Zatoki Botnickiej. Sprzedawali swo
je towary i kupowali skóry, ryby i inne dobra, których
tu na północy jest w bród.
Owa wymiana z kupcami z okolic Tornea dla wie
lu stanowiła jedyne dostępne źródło zaopatrzenia.
Spółka handlowa, posiadająca monopol na handel
z Finnmarkiem, rzadko była w stanie zdobyć potrzeb
ne produkty. A nawet jeśli jej się to udało, to i tak nie
starczało dla wszystkich.
Kupcy z Tornea nie mieli stałych cen. Ludzie nie
musieli zaciągać u nich długu.
Namiestnik zabronił Kwenom z Alty handlu z kup
cami z Tornea.
Namiestnik Kjeldsen to człowiek, który ma w Al
cie największą władzę.
Nastała wiosna. Knut łowił ryby z braćmi Kemija-
rvi. Potrafił robić to dobrze. Bądź co bądź był synem
rybaka. Uważał, że powinien włączyć się do utrzyma
nia domu na równi z gospodarzami. H a n n u i Jussi wie
dzieli już, że ma zamiar wyjechać, jak tylko śniegi
stopnieją. Powiedział im o tym, choć nie podał powo
du. Ani słowem nie wspomniał o skarbie, złocie czy
też o legendzie z tym związanej.
Oni też nigdy nie pytali.
O Knucie-Kwenie do Kwenów z Alty jak dotąd nie
dotarły żadne nowe wieści.
Jego żona i dzieci żyły z tego, co ofiarowali im są
siedzi. Ludzie z miasta otoczyli ich opieką. I chociaż
lensman zabrał cały majątek Knuta Olssona, biednej
kobiecie i jej synom nie działa się krzywda.
Namiestnik uznał, że ma prawo zająć własność bie
daka, skoro ten uciekł za granicę. Tego typu obywate
li nie życzono sobie w tym kraju.
Knut Elvejord wiedział o tym. Pomstował, że tak
jest - on także był na wpół Kwenem mimo swego nor
weskiego nazwiska. Jego pozycja nie była wcale lepsza.
Annę widział kilka razy w kościele. Niezbyt pilnie
uczestniczył w nabożeństwie. Prawdę mówiąc, chodził
tam, żeby zobaczyć dziewczynę.
W mieście dużo o niej mówiono - o córce pastora,
która wróciła po dwóch tygodniach spędzonych na
płaskowyżu. Spekulowano wiele na ten temat, lecz pa-
stor nie należał do ludzi, którzy publicznie odsłaniali
swoje życie prywatne. Ktoś słyszał, że dziewczyna zna
lazła zalotnika, inni opowiadali, że została uprowadzo
na przez lapońskiego noaidę, który nie darzył sympa
tią pastora i nie podobało mu się, że chrześcijaństwo
zostało narzucone wszystkim mieszkańcom północy.
Jak wróciła do domu - albo dlaczego - tego ludzie
nie wiedzieli.
Anna była blada i milcząca i rzadko widywano ją sa
mą. Pastor i jego żona nie pisnęli słowa. A Knut, któ
ry znał całą sprawę, również trzymał język za zębami.
Hannu po pewnym czasie zaczął się gościowi do
kładnie przyglądać i zastanawiać, czy przybył do mia
sta zupełnie sam.
Knut zapewnił go, że był samiuteńki - oraz że czy
sty przypadek zrządził, iż pojawił się w Alcie w tym
samym czasie.
Wcale nie skłamał. Anna była przypadkiem.
Córka pastora oczywiście siedziała w kościele na
przedzie. Knut Elvejord pokornie zajmował miejsce
z tyłu. Starał się jednak tak stanąć, żeby widzieć dziew
czynę z boku.
Nie podobała mu się zmiana, która w niej zaszła.
Anna pochylała głowę, nie podnosiła wzroku, a włosy
miała tak ciasno splecione, że przedziałek na środku
tworzył rozgniewaną, prostą, białą kreskę pod czarną,
cienką chustką.
Na jej twarzy nie zostały blizny. Knutowi udało się
to dostrzec. Na rękach również nie zauważył pozosta
łości po odmrożeniach. Chociaż jeszcze kilka tygodni
temu Anna miała na nich brzydkie pęcherze, to jednak
dłonie, które składała tak mocno w fałdach spódnicy,
że aż bielały jej kostki, nie nosiły żadnych śladów po
mroźnej nocy spędzonej pod śniegiem.
Knut cieszył się z tego.
Próbował przykuć spojrzenie dziewczyny, kiedy
wychodziła, ona jednak nie podnosiła wzroku. Nawet
gdyby wiedziała, że Knut tam jest, nie dałaby tego po
sobie poznać.
Na dziedzińcu kościoła zbierały się w grupach naj
ważniejsze osobistości miasta, stając z dala od po
spólstwa.
Knut nie miał żadnej możliwości, żeby porozma
wiać z Anną. Musiał trwać w niepewności, czy nadal
zamierzają wysłać ją do Danii. Co się z nią działo od
powrotu...
Mieszkali w tym samym mieście, ale w dwóch róż
nych światach.
Już dawno powinien ją wykreślić ze swego życia.
Nie opłacało się wszak być tak beznadziejnie senty
mentalnym.
Knut zaczął przygotowania do drogi. Zgromadził
wystarczająco dużo pieniędzy, żeby kupić sobie rzeczy
potrzebne na początek. Trochę jedzenia. Jakiś sprzęt.
Nie za wiele i tylko całkiem zwyczajny, żeby nikt się
nie dziwił. Starał się w ten sposób zachować ostrożność.
Wiosenny wieczór ciągle jeszcze spowijał mrok, kie
dy Knut umyty i uczesany szedł w stronę kościoła
i cmentarza. Robił to tak wiele razy, że nikomu nie
wydawało się to już dziwne.
Mówił, że tam jest tak cicho. Że to dobre miejsce
do rozmyślań. Że między grobami panuje niezwykły
spokój.
Nikt nie wiedział, że tu spoczywa jego ojciec.
Zdarzyło się, że Knut znalazł na grobie Kallego bu
kiet drobnych kwiatków. Sam nigdy nie przynosił kwia
tów. Oczywiście trochę oczyścił grób z chwastów, ale
pozwalał, by darń stanowiła jedyną ozdobę. Tacie po
dobałaby się taka prostota. Był prostym człowiekiem.
Anna opowiadała jednak, że ktoś nadal opiekuje się
tym grobem, dzięki legendzie. A więc z krążących opo
wieści wynikało również coś dobrego.
Zawsze czuł się dziwnie, stojąc przy skromnym
krzyżu. Wyryte na nim nazwisko tak bardzo wybla
kło, że można je było odczytać tylko za pomocą
opuszków palców. Knut bardzo długo szukał, zanim
odnalazł właściwy grób. Na cmentarzu zawsze był
sam. Starał się przychodzić tu o takiej porze, kiedy ni
komu innemu nie wpadłoby do głowy. Wczesnym ran
kiem. Bardzo późnym wieczorem, tak jak teraz.
Chciał być sam - szukał właśnie takiego spokoju, ta
kiej ciszy, które pozwalały mu odnosić wrażenie, że
jest blisko ojca, że za każdym razem, kiedy przycho
dzi, otrzymuje okruchy tajemnicy.
Knut nie słyszał kroków. Mech stłumił ich odgłos.
Ktoś zbliżał się cicho, lekko stąpając; nie chciał mu
przeszkadzać.
Nie widział jej, zanim nie stanęła tuż obok. Wyda
wała się przestraszona.
- Miałam nadzieję, że przyjdziesz dziś wieczorem -
odezwała się cicho i tak szybko, że trochę jej się język
plątał. Knut zauważył to.
Musiał przełknąć ślinę. Dobry Boże, co ma zrobić
z rękami? W jednej chwili stały się dwa razy większe
niż zwykle. Schował je do kieszeni spodni i spojrzał
na dziewczynę spod oka.
- Nie masz ani jednej blizny - rzekł lekko. - Bardzo
mnie to cieszy.
Na moment podniosła wzrok. Napotkała jego spoj
rzenie i szybko popatrzyła w inną stronę.
- Więc to ty kładziesz kwiaty na jego grobie.
Knut zwrócił uwagę na bukiet, który ściskała w rę
kach. Małe żółte macoszki, które nie były może zbyt
dorodne, ale ładnie wyglądały na jałowej ziemi.
Anna lekko skinęła głową.
- Myślę, że powinien je dostawać. Spośród postaci
z opowieści to jego darzyłam największą sympatią. Ry
cerze i książęta, owszem, są bez zarzutu, ale jego też
lubiłam.
Schyliła się zręcznie i położyła przed krzyżem bu
kiecik przedwiosennych kwiatów.
- Widywałam cię tutaj - powiedziała. - Często. Mo
gę patrzeć na to miejsce z mojego okna. Zakaz wycho
dzenia z pokoju nie wydaje mi się już taki straszny.
Rozejrzała się na boki. Bała się, że ktoś ją zauważy.
- Nie jest ci ciężko? - spytał.
- Jakoś daję sobie radę.
- Musisz jechać do Danii?
Skinęła.
Knut jęknął z rozpaczy. Zacisnął pięści w kiesze
niach spodni. Miał ochotę bić, bić na oślep, żeby dać
upust swojej złości.
- Kiedy? - spytał grubym głosem.
Nie patrzył na nią. Nie był w stanie. Wiedział, że
zbladła, że na jej twarzy pojawiła się rozpacz.
Wystraszył się, że zobaczy jego łzy.
- Jesienią. Późną jesienią - odparła. - Zostało jesz
cze trochę czasu na strach. Trochę czasu na więcej łez.
Albo żeby oswoić się z tą myślą. Chyba się rozchoru
ję, próbując się z tym oswoić.
- Nie mów tak!
- A ty? Wyjeżdżasz niedługo szukać swego skarbu?
- Tak. Wkrótce.
- Karl Kristiansen Elvejord - przeczytała Anna. - Był
taki młody. Nikt nie powinien umierać, nie pozosta
wiając po sobie innych śladów poza grobem i krzyżem.
Knut odchrząknął.
- Pozostawił po sobie więcej - rzekł drżącym gło
sem. - Był moim ojcem, Anno. Nazywam się Knut
Elvejord. Jestem jego synem.
Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.
- A więc to tak - powiedziała. Wierzyła mu bez za
strzeżeń. - Po raz pierwszy stałam się niemal częścią
jakiejś przygody... W takim razie ona, kobieta, która
była żoną wójta, musiała być twoją matką?
- Raija? - Knut uśmiechnął się nieznacznie. Z odro
biną goryczy. - Tak, jestem synem Raiji. Lecz ty z pew
nością usłyszałaś o skarbie dużo wcześniej niż ja. Nie
chcieli mi o nim powiedzieć. Byłem prawie dorosły,
kiedy się dowiedziałem. Długo czekałem na to, by móc
zacząć szukać spuścizny po ojcu.
- A więc ona nic nie znalazła?
Knut pokręcił głową.
- Raija, moja matka, była pewna, że skarbu wcale
nie ma. Że tato zabrał z sobą wszystko, co znalazł,
a resztę wymyślił. Przez całe swoje życie marzył o zna
lezieniu złota. Uważała, że jego opowieść o wielkim
skarbie to tylko dalszy ciąg tego marzenia.
Anna patrzyła na Knuta roziskrzonymi oczami.
- Mam nadzieję, że się nie mylisz, Knut. Mam na-
dzieję, że znajdziesz złoto! Życzę ci tego. Życzę ci jak
najlepiej!
- Czy twój ojciec wie, że tu jesteś?
Knut spojrzał ponad głową Anny w stronę budyn
ku plebanii, który wznosił się biały i wytworny.
- Oszalałeś?
- Może cię zobaczyć...
- Nie teraz. On i matka są u namiestnika. Obiecałam
solennie, że nie będę wychodzić z pokoju. Modliłam się
do Boga, żebyś przyszedł dziś wieczorem. Bardzo chcia
łam się z tobą zobaczyć. Nie wolno mi z nikim rozma
wiać. To jest nie do wytrzymania...
Mówiła z taką desperacją, że Knut się wystraszył.
Co oni, do licha, zrobili z tą dziewczyną?
- Nie możemy tu stać - szepnął i rozejrzał się wo
kół. - Jeżeli nawet twoi rodzice cię teraz nie zobaczą,
to ktoś inny może przechodzić w pobliżu. Wolałbym,
żeby nie widziano nas razem. Nie chciałbym, żeby
ktokolwiek o tobie źle mówił. A wierz mi, nie zyskasz
dobrej sławy, rozmawiając z Kwenem, Anno.
- Nie dbam o to. - Spojrzała w stronę ogrodu. - Tam
jest zacisznie, usłyszę, kiedy rodzice wrócą. Poza tym
nikt tam nie zajrzy. Możesz ze mną chwilę porozma
wiać? To dla mnie bardzo ważne...
Knut skinął głową. Zaschło mu w gardle.
Ogród przy plebanii?
N o , no, mógłby teraz o sobie powiedzieć, że jest od
ważny. Niewielu miało śmiałość spotykać się z córka
mi pastorów w przykościelnym ogrodzie.
Na szczęście dla obojga wieczorami nadal panował
zmrok.
Znaleźli spokojne miejsce pomiędzy stuletnimi,
ogromnymi drzewami. Pomiędzy sosnami, rzucający
mi ciężkie, ciemne cienie - i brzozami, które zaczyna
ły wypuszczać pączki.
Knut oparł się o pień, założył ręce na piersi. Anna
złamała jedną z cienkich gałązek, oderwała ją, nie pa
trząc na niego.
- Tęskniłem za tobą - odezwał się, kiedy cisza mię
dzy nimi stała się tak uciążliwa, że aż dźwięczało
w uszach. - Dobrze mi z tobą. Kiedyś nazywałem cię
w myślach wychuchaną paniusią. A teraz przez całą
resztę zimy tęskniłem do tej „paniusi".
Nieśmiało spojrzała w górę spod długich rzęs
i uśmiechnęła się. W obu policzkach pojawiły się do-
łeczki. Knut nie domyślał się ich istnienia. Teraz za
uważył, że są niezwykle piękne.
- Ja nazywałam cię nieukiem i prostakiem. Ale ja
także za tobą tęskniłam.
Włosy miała splecione w taki sam ciasny warkocz,
jaki zwykle nosiła do kościoła. Jej twarz była drobna
i okrągła. Nos charakterystyczny, odrobinę zadarty.
Brwi wydawały się niemal równie jasne jak włosy, ale
rzęsy wyraźnie ciemniały, podobnie jak ciemnoniebie
skie oczy. Miała ładne oczy. Knut zauważył to już
w ziemiance.
Zachowała tę samą zgrabną figurę. Knutowi zapłonę
ły policzki, kiedy sobie przypomniał jej ciało, teraz ukry
te pod surową, czarną suknią. Jak dotykał nagiej skóry...
Poczuł potworne dławienie w gardle. Przełykanie śli
ny nie pomagało. Nie pomagało ani trochę.
- Zamieszkałem niedaleko u pewnych Finów - rzekł.
Starał się mówić całkiem naturalnie, ale przychodziło
mu to z trudem, gdy patrzył na Annę.
- Tak myślałam.
- Chciałbym... - zaczął.
Ale zamilkł. N i e mógł tego powiedzieć ani nie
chciał. Nie wiedział, dlaczego coś takiego w ogóle
przyszło mu do głowy.
- Co? - spytała.
Knut milczał. Oparł się całym ciężarem o pień brzo
zy. O Boże, jak dobrze czuć, że istnieje coś tak nama
calnego, realnego. To pozwala wrócić do rzeczywistości.
- Knut... - odezwała się nagle. Ciężko odetchnęła kilka
razy, po czym znowu nabrała powietrza i powtórzyła je
go imię: - Knut... Jeżeli cię o coś poproszę, to czy obie
casz, że nie będziesz się ze mnie śmiał? Że nie będziesz ze
mnie drwił albo mówił, że jestem głupia? Nawet jeżeli mi
odmówisz, to czy nie będziesz ze mnie drwił?
Wzruszył się - i przestraszył. Co takiego miałby dla
niej zrobić? I dlaczego lęka się go o to prosić? Ona,
która ma wszystko...
- Nigdy nawet by mi przez myśl nie przeszło, żeby
z ciebie drwić, Anno - zapewnił. - Za bardzo cię lubię.
- Czy wystarczająco mnie lubisz, żeby...
Odwróciła się nagle i zacisnęła dłonie na własnych
ramionach.
- Nie - mruknęła sama do siebie. - Nie mogę o to
prosić. Nie ciebie. Nawet ciebie. Absolutnie nie ciebie,
Knut.
- Możesz.
Odsunął się od bezpiecznego pnia brzozy i odważył
się wejść w to, co nieznane. Wszedł przez uchylone
drzwi, które Anna dla niego zostawiła otwarte.
Położył obie ręce na jej ramionach. Po raz pierwszy
zauważył, jaka jest drobna. Pewnie dlatego, że pocho-
dziła ze sfery o całe niebo wyższej od jego własnej, wy
dawała mu się we wspomnieniach inna, taka wielka.
Ale w rzeczywistości była drobna, bardzo drobna.
- Możesz prosić mnie o cokolwiek - rzekł. - Po pro
stu spytaj, Anno! Czy wystarczająco cię lubię, żeby co?
- Żeby mnie pocałować...
Knut nie wierzył, że dobrze ją zrozumiał. Nie miał
jednak odwagi poprosić, by powtórzyła. To, co już po
wiedziała, musiało ją i tak wiele kosztować.
Nieskończenie wolno odwrócił ją ku sobie. Pogła
dził po włosach.
O Boże, jak pragnął rozpleść ten ścisły warkocz!
Tak do niej nie pasował...
Anna przełknęła kilka razy ślinę, a spojrzenie, jakie
odważyła się mu przesłać, wyrażało wstyd i strach.
Strach, że jej odmówi.
Serce Knuta wypełniło się ogromną czułością.
Musiał jednak zachować dystans. Nie miał odwagi
zniszczyć niewidzialnego muru, jaki ich dzielił.
Delikatnie, z miłością pieścił policzki dziewczyny. Tak
dziwnie było dotykać jej miękkiej skóry, jeśli się wiedzia
ło, że całkiem niedawno szpeciły ją pęcherze i strupy.
- Myślisz, że to ma sens? - spytał cicho. - Poprzed
nio niezbyt się udało...
W jej twarzy pojawił się upór. Podniosła głowę. Wy
sunęła brodę. Dobry Boże, rzekł w duchu, chyba ją
zraniłem. Pomyślała pewnie, że nie chcę, że zamierzam
się w jakiś sposób wykręcić.
A przecież chciał.
Przełknął ślinę, po czym położył jedną rękę na kar
ku Anny, a drugą niżej, na jej plecach. Dziewczyna za
mknęła oczy, rozchyliła wargi.
Wreszcie znalazł w tym sens. Sam odpowiedział so
bie na pytanie, które zadał przed chwilą.
Pocałował ją.
Miał sucho w ustach. Krew zakipiała w nim jak mo
rze w czasie sztormu, jak ławica ryb uwięziona w odno
dze fiordu. Był oszołomiony, zdezorientowany, zasko
czony gwałtownością jej odpowiedzi. Ręce dziewczyny
zacisnęły się na jego karku, palce targały włosy - tylko
to w niewielkim stopniu przywoływało go do rozsądku
i sprowadzało do rzeczywistości.
Wyrwał się, kiedy się zorientował, że jego dłonie za
czynają wędrować samowolnie, tak jakby nie były już
podporządkowane jego woli.
Podniecony i zdyszany, zacisnął palce na pniu brzo
zy, o który się oparł. Mógłby złamać to drzewo goły
mi rękami.
- To nie było zbyt rozsądne, Anno - rzucił.
Nie odpowiedziała.
Knut usłyszał jakiś dźwięk dochodzący od strony
bramy.
Szybko odsunął się od drzewa i ponownie objął
dziewczynę.
Zostało tak mało czasu.
Jego usta wyciskały szybkie, suche pocałunki na ca
łej twarzy Anny, obsypywały nimi jej czerwone, mięk
kie wargi, które uśmiechały się najładniej na świecie.
- O Boże, Anno, koniecznie muszę cię znowu zo
baczyć. Nie możesz mi tego odmówić. Nie po tym, co
się stało. Muszę cię znowu zobaczyć.
Odpowiedziała pocałunkami, trzymała go niemal
równie kurczowo, jak on ją.
- Nie chcę ci tego odmawiać - szepnęła. - Nie chcę.
Nie mogę. Proszę cię, nie wyjeżdżaj tak od razu. Pla
nowałeś wyruszyć jutro, prawda?
Knut przytaknął. Nie miał odwagi jej dłużej obejmo
wać. Pastor i jego żona nie mogli ich co prawda zoba
czyć, ale lepiej by było, żeby zastali Annę w jej pokoju,
a nie w ogrodzie, w dodatku z rozpalonymi policzkami
i błyszczącymi oczami.
- Postaraj się wymknąć jutro - błagał. - Jutro wie
czorem, Anno. Będę na ciebie czekał przy kościele.
Z tyłu. Żeby nikt mnie nie widział od strony miasta.
Nie spodziewałem się tego. O Boże, naprawdę nie. Na
wet mi to nie przemknęło przez myśl. Nie mogę cię
teraz stracić, Anno.
Przytuliła na krótko swój policzek do jego policzka.
-Ja też nie chcę cię stracić, Knut. Postaram się przyjść.
9
Knut szedł niczym we śnie. Nie wiedział zresztą,
czy powinien to nazwać koszmarem. Chyba jednak
snem. Ale to, że czuł się tak mały, tak bezsilny wobec
losu i jego kaprysów, sprawiało, że wszystko nabiera
ło cech koszmaru.
Zatrzymał się na cmentarzu. Przy grobie ojca. To
całkiem szalony pomysł, ale musi mieć te kwiaty, któ
re przyniosła Anna.
- Nie kradnę ich tobie, tato - rzekł cicho. - Po pro
stu potrzebuję ich bardziej niż ty.
Knut mocno ściskał w garści maleńkie żółte kwiat
ki. To ona je zrywała.
Ciemność była prawie granatowa. Cień zlewał się
w jedno z przedmiotami, które próbował naśladować.
Anna powiedziała, że ze swojego pokoju może zo
baczyć cmentarz.
Mrużąc oczy, chłopak starał się zgadnąć, które to
jej okno. Dobrze byłoby wiedzieć. W większości okien
na pierwszym piętrze migotało światło lampy. Chciał
wierzyć, że dziewczyna go widzi, chociaż on nie mo
że jej zobaczyć.
- Czy to tak było z mamą? - spytał, choć wiedział,
że nie otrzyma odpowiedzi. - To uczucie trawi mnie
od środka. A przed chwilą w ogóle nie zdawałem so
bie sprawy z jego istnienia. To stało się tak gwałtów-
nie i szybko. Buchnęło płomieniem jak suche drewno.
Nie poznaję samego siebie, tato. Do tej pory najważ
niejsze było zdobycie złota, które znalazłeś. Teraz ona
stała się ważniejsza nawet od tego. Chociaż wcale nie
jest dla mnie stworzona. Nigdy, nigdy nie była prze
znaczona dla Knuta Elvejorda.
Ciężko stawiał kroki, kiedy wracał do domu, do fiń
skiej dzielnicy Alty. Do tej, która dla Anny była gor
szą częścią miasta.
Anna jest ważniejsza niż złoto, uświadomił sobie
w drodze do zszarzałych drewnianych chat. I właśnie
dlatego, że jest ważniejsza od skarbu, trzeba go znaleźć.
Anna przywykła do tego wszystkiego, co można zdo
być za pieniądze. Należała do osób, które zwykli ludzie
pozdrawiali po nazwisku lub nawet z użyciem tytułu.
Jeżeli ta dziewczyna ma stać się częścią jego życia,
to musi zaofiarować jej coś więcej niż tylko zniszczo
ny skórzany worek i marzenie, które wielu przed nim
próbowało już urzeczywistnić.
Nie wolno mu o niej myśleć, jeżeli nie może jej nicze
go ofiarować. Dwie puste ręce i miłość to za mało. Nie
ma prawa od niej wymagać, by porzuciła wszystko, do
czego przywykła, i wybrała biedę i niepewność jutra.
Knut dotarł do chaty H a n n u i Jussiego, ale odczu
wał zbyt silny niepokój, żeby wejść do środka.
Jak mógłby zasnąć dzisiejszej nocy? Nie będzie w sta
nie. Spokój nie przychodził wraz z chwilą rozstania.
Usiadł przy stosie drewna na opał, którego jeszcze
nie zdążyli do końca ułożyć. Jak mogło mu się przy
trafić coś takiego?
Tak jak wszyscy inni chłopcy zaczepiał jedną dziew
czynę po drugiej. Flirtował jak i oni - grał twardego
i zimnego, choć bał się, że może zostać odtrącony.
Udawał, że się nie przejmuje; nazywał dziewczęta tak
i owak. Jeżeli go nie chcą, to trudno.
Wiodło mu się raz dobrze, raz źle - tak jak wszyst
kim innym.
Bywały chwile, że chciał umierać dla którejś z dziew
czyn, a potem nie rozumiał, jak w ogóle mógł tak my
śleć.
Teraz przekonał się, że wszystko to było błahe.
A uczucie do Anny - niebezpieczne jak lawina ka
mieni na rodzinnym cyplu nad fiordem. Nie widział
żadnych szans, żeby przed nim uciec. I naprawdę nie
był pewien, czy uda mu się przeżyć.
Nawet puls wybijał jej imię: Anna - Anna - Anna...
I bez tego mu było trudno. Nie potrzebował dodat
kowego kłopotu. W ogóle nie potrzebował dziewczy
ny. A w każdym razie nie tak nieosiągalnej jak Anna.
Ale musi w tym tkwić chyba jakiś sens, skoro ją zna
lazł na płaskowyżu i cudem uratował od śmierci.
Nie pamiętał, kto to powiedział - na pewno Reijo al
bo Ailo... Zresztą to bez znaczenia. Jednak zapamiętał do
kładnie słowa: „Odpowiadasz za życie, które uratujesz".
Przypomniał sobie, jak stał nad potrzaskiem, w któ
rym znaleźli rannego lisa. Chyba razem z Reijo. Reijo
był wściekły, że ktoś tak okaleczył zwierzę, przysporzył
mu niepotrzebnych cierpień. Uwolnili lisa, a niebez
pieczną pułapkę wyrzucili do morza. Potem usztywni
li zranioną nogę biednego zwierzęcia. Jednak nie udało
się go uratować. Lis zdechł tej samej nocy, bo zbyt dłu
go uwięziony był w potrzasku.
W każdym razie próbowali...
Słowa brzmiały mu w uszach wyraźnie. Knut zasta-
nawiał się, czy można by je odnieść również do ludzi.
Pewnie skoro powiedział je Reijo, dotyczyły wszyst
kiego, co żyje.
Czy powinien wziąć na siebie odpowiedzialność za
Annę?
Umarłaby, gdyby nie on...
Knut miał ochotę spakować wszystko, co posiadał,
i w jednej chwili wyruszyć w drogę. Zacząć szukać
tam, gdzie nikt inny przed nim nie szukał. Znaleźć.
Zwyciężyć... Ale prosił Annę o spotkanie jutro wieczo
rem. Nie mógł jej zawieść. Ryzykowała wiele samą
próbą opuszczenia swojego pokoju.
Zrozumiał, że postawił sobie nie lada zadanie do wy
konania.
Zanim nadejdzie jesień, musi stać się człowiekiem,
na którego nawet pastor spojrzy z uznaniem.
Anna nie pojedzie do Danii. Jeżeli on, Knut, okaże
się mężczyzną i zdoła temu zapobiec.
Wstał i z ciężkim sercem powlókł się do chaty. Ra
no zaś oznajmił H a n n u i Jussiemu, że to ostatni dzień
przed rozstaniem. Nie rozumieli zupełnie tej nagłej de
cyzji. Skoro tak długo czekał, to jeden lub dwa dni
zwłoki chyba nie grają roli.
Odparł, że ma pewną pilną sprawę do załatwienia.
Zapakowali mu trochę suszonego mięsa i mąki. A Han
nu szepnął w zaufaniu, że nie musi kupować blaszanej
misy, gdyż ma jedną w drwalni - więc jeśli Knut będzie
tamtędy przechodził, może ją sobie zabrać.
- Przyda ci się chyba do tego, co masz załatwić? - rzu
cił z błyskiem w oku.
Knut oniemiał.
Czyżby wszyscy o tym wiedzieli?
H a n n u wzruszył ramionami:
- Kiedy przybywa w te strony taki młody człowiek,
jak ty... Zostaje tu bez jakiegoś określonego powodu.
I nagle w ciągu jednego dnia decyduje się wyruszyć...
Tak, wtedy chodzi albo o dziewczynę, albo też usły
szał o skarbie. Nie wygląda na to, byś tu spotkał
dziewczynę, zatem pozostaje tylko złoto.
Knut uśmiechnął się. A więc nie posądzali go o nic
więcej.
- Nie zaszkodzi chyba spróbować, prawda? Nikt
nie znajdzie, jeżeli sam nie poszuka. A namiestnik
nie zdążył chyba zabronić Kwenom poszukiwania
złota?
- Jeszcze nie. Tylko jeżeli coś znajdziesz, chłopcze,
nie mów o tym zbyt wielu ludziom. Nie ufaj nikomu.
I w żadnym wypadku nie rozpowiadaj obcym, ile
masz i gdzie. Co nieco możesz wyjawić. Pogłoskom
nie da się zapobiec. Są jak pożary wywołane piorunem.
Ale jeśli uchyli się rąbka tajemnicy, powie tylko tro
chę, wszyscy będą zadowoleni.
- Myślałem, że jesteś uczciwszy. - Knut roześmiał
się. - Dzięki ci, stary, dobry człowieku. Zapamiętam
twoje rady, choć mało prawdopodobne, by okazały się
przydatne. Jedynym moim łupem będą pewnie tylko
skóry i ryby... tam w górach nie spotkam chyba na
miestnika Kjeldsena, co?
- Ostrożność nie zawadzi. Ma on swoich pomocni
ków, którzy sięgają daleko. Przed tym człowiekiem na
leży się dobrze pilnować. Biada temu, kto zadrze z nim
lub pastorem!
Knut skrzywił się. Dobrze, że Hannu nie wie wszyst
kiego.
- Będę o was pamiętał, upajając się bogactwem - ro
ześmiał się i ruszył w drogę.
Zamierzał dotrzymać obietnicy danej Annie, ale po
tem nie wróci tu ani na chwilę.
Czuł, jakby siedział na rozżarzonych węglach, gdy
oparty plecami o mury kościoła czekał na Annę. Ner
wowo skubał kruche źdźbła trawy.
Nikt nie mógł go tu zobaczyć, poza samym Bogiem
- a jego Knut się nie obawiał - albo pastorem, jeżeli
akurat będzie się krzątał wokół plebanii. Tego człowie
ka bał się o wiele bardziej.
Wieczór był długi. Nie ustalili konkretnej godziny.
Knut zjawił się dużo za wcześnie w obawie, że Anna
przyjdzie, a jego jeszcze nie będzie. Żaden nieszczęśli
wy przypadek nie przeszkodzi im w spotkaniu.
Musi ją zobaczyć!
Drżał. Prawie nie jadł przez cały dzień. Jedzenie mu
nie smakowało. Zdenerwowanie docierało do samych
koniuszków palców. Czuł ów niepokój każdym włók
nem ciała. Z trudem mu przychodziło trwać tak w bez
ruchu, ale nie miał odwagi spacerować w obawie, że
zostanie zauważony. Nie potrafił kłamać - jeżeli ktoś
go spyta wprost, dlaczego kręci się koło kościoła, skoń
czy się na tym, że wyzna prawdę.
Knut czekał do chwili, gdy zaczęto gasić lampy na
plebanii. Wtedy właściwie się poddał. Siedział jednak,
nadal - wolał znajdować się blisko Anny, niż wracać
po ciemku przez las do stodoły Hannu, gdzie zostawił
wszystkie rzeczy. Bezradność obezwładniała go. Roz
czarowanie paraliżowało myśli i ciało.
Wtem coś cicho zaszeleściło w zaroślach i z mroku
wyłoniła się drobna postać otulona dużym czarnym
szalem. Dziewczyna nie miała prawie odwagi wyjść
z krzaków.
- Długo już tu jesteś? - spytała zdyszanym głosem.
- Musiałam poczekać, aż się położą. Matka zawsze
przed pójściem spać do mnie zagląda...
Knut zerwał się na nogi i błyskawicznie znalazł się
przy Annie, zanim zdołała dokończyć. Objął ją - jego
ramiona były wyłącznie po to, żeby ją obejmować.
- To nic, że przyszłaś tak późno - szepnął tuż przy jej
włosach głosem pełnym miłości. - Zupełnie nic się nie sta
ło. Najważniejsze, że przyszłaś. Tylko to ma znaczenie.
Pocałował jej czoło. Czuł ciepły oddech dziewczy
ny na swej szyi. Przyjemne łaskotanie.
Stali mocno przytuleni do siebie, mając wrażenie, że
stanowią jedną całość. Serca biły im szybko z emocji i...
ze strachu, że ktoś ich zauważy, że zobaczy ich razem.
Obejmując się, robili coś niedozwolonego. Zdawali
sobie z tego sprawę, ale choć wiele ryzykowali i bali
się, nie potrafili opanować tej potrzeby bliskości.
- Prawie nie spałem w nocy - szepnął Knut Annie
do ucha. - Nic dziś nie jadłem. Tylko myślałem o to
bie. Nie rozumiem, co się ze mną dzieje. Jestem chory
i zdrowy jednocześnie i pragnę, żeby tak było dalej.
Anna roześmiała się cicho. Zdobyła się na to, mimo
że paraliżował ją strach.
- A ja przez cały dzień miałam zaczerwienione po
liczki i byłam dziwnie rozpalona. Matka myślała, że
mam gorączkę. Odchodziła od zmysłów. Mówiła, że to
na pewno skutki „tego strasznego przejścia" w zimie.
- Częściowo ma rację - zauważył Knut z uśmiechem.
Zamknął oczy, przez kilka sekund było mu napraw
dę dobrze.
- Dzisiaj ruszam w drogę.
Spadło to na nią tak nagle. Znieruchomiała w jego
ramionach.
Knut otworzył oczy i nieznacznie odsunął od siebie
dziewczynę. Popatrzył na nią smutno. Zamrugała, by
powstrzymać napływające łzy.
- Myślałam... - zaczęła i zagryzła wargę.
- Myślałaś, że to zmieni moje marzenia - dokończył
za nią Knut.
Dziewczyna przytaknęła.
- Tak też się stało.
Uniósł do góry jej brodę. Spojrzał prosto w oczy.
- Musisz mi uwierzyć. Wszystko się zmieniło. Ale
nie mogę zrezygnować z poszukiwania złota. Teraz
bardziej mi jest potrzebne niż kiedykolwiek. Nie mam
czasu do stracenia, Anno. Robię to nie tylko dla sie
bie. Ale i dla ciebie. Stałaś się częścią bajki, Anno. Je
steś w niej księżniczką. Jesteś tą, którą chcę uczynić
królową. Ale bez skarbu nie mogę zostać królem.
- Nie muszę być królową.
Knut pogładził ciasno spleciony warkocz.
- Dla mnie nigdy nie będziesz nikim innym. Już je
steś księżniczką. Nie powinienem był cię nawet tknąć.
Ale to naprawię. Niedługo będzie mnie stać na to, że
by ci ofiarować wszystko, do czego przywykłaś. Uda
mi się, a wtedy nic nas nie rozdzieli.
- Ale dopiero zaczęliśmy odkrywać to, co piękne!
- Przykro mi, Anno. Nie mogę jednak postąpić ina
czej. Tak zostałem stworzony. Z nadmiernie rozwinię
tym staromodnym poczuciem honoru. Nikt i nic nie
jest w stanie tego zmienić. Nawet ty.
- Nie możemy się tak po prostu teraz rozstać! - zapro-
testowała. Broniła się, jak potrafiła. - Nie przeżyję tego,
Knut. To mnie zabije. Nie będzie cię całymi tygodniami.
Nawet raz na jakiś czas nie zobaczymy się choćby przez
chwilę. Nie zniosę tego. Nie może tak być... poznałam
cię, przekonałam się, ile dla mnie znaczysz, a teraz mam
pozwolić, byś zniknął w pogoni za... tęczą.
- Muszę iść.
- Zamierzasz wyruszyć dziś w nocy? - spytała. - Chy
ba nie myślisz zaczynać poszukiwań po ciemku? Na
wet ty nie masz oczu jak sowa lub kot. Ciągle miesz
kasz u Kwenów?
- Już nie - odparł. - Naprawdę zamierzałem wyru
szyć w nocy. Ciemność nie stanowi dla mnie prze
szkody. Być może jestem spokrewniony z sową. W da
lekiej linii. Albo z kotem. Całkiem nieźle widzę
w ciemności.
Dziewczyna zaczerpnęła powietrza. Nie zastanowi
ła się dobrze, nim spytała:
- Czy mógłbyś odłożyć to do świtu? Zostać ze mną
jeszcze trochę? Czy możesz poświęcić mi tych kilka
godzin, zanim mnie opuścisz?
Knut chciał zapewnić, że wcale jej nie opuszcza, ale
te słowa nie przeszły mu przez usta.
- Dasz mi tę noc? - spytała zdecydowanie.
Wydawało się, że mówi poważnie.
- Czy zdajesz sobie sprawę z tego, o co mnie pro
sisz? - spytał z niedowierzaniem. - Nie sądzę, bym po
przestał na trzymaniu cię za rękę, moja mała. A nie
chciałbym zrobić niczego niewłaściwego. Nie wiesz
chyba nawet, o czym mówię, prawda?
- Niezupełnie - przyznała szczerze. - Ale chcę być
razem z tobą. Nie wierzę, byś mógł mnie skrzywdzić.
Mam do ciebie zaufanie. Chcę wykorzystać każdą
chwilę, jaką jeszcze mamy...
- Jednak nie możemy tu zostać - szepnął. - To zbyt
niebezpieczne.
- W takim razie gdzie? - spytała.
Stodoła Hannu...
- To kawałek drogi stąd. Ale odprowadzę cię z po
wrotem. Czy odważysz się zaryzykować? Nie boisz się,
że ktoś może zauważyć, że nie śpisz w swoim pokoju?
Anna spojrzała Knutowi prosto w twarz swoimi du
żymi ciemnoniebieskimi oczami.
- Nie mam odwagi tego nie zrobić. Może to nasza
ostatnia szansa, by być razem, Knut.
Nie czuli się zbyt pewnie, przemykając brzegiem la
su w górę doliny Alty. Knut nie pamiętał, ile czasu za
brało mu dotarcie do miasta. Jego myśli krążyły wte
dy zupełnie gdzie indziej.
Ściskali się za ręce. Tylko dzięki temu zachowali
jeszcze odwagę.
Gdyby ktoś ich tak zobaczył...
Nie ośmielili się dokończyć myśli.
Stodoła Hannu przypominała raczej skromną dar
niową chatę; chociaż właściciel użył na jej budowę tro
chę drewnianych kloców, ściany zrobione były głów
nie z darni.
-Jest niewiele lepsza niż poprzedni dom, który dzie
liliśmy - rzekł Knut, uśmiechając się krzywo, kiedy
otworzył drzwi i wpuścił dziewczynę przodem.
Anna rozejrzała się dokoła. Pod jedną ze ścian pię
trzyły się stosy zeszłorocznego siana. Tak, ostatnie la
to było urodzajne. D a ł o ludziom wiele obfitości,
a i zwierzętom niczego nie poskąpiło.
Finowie zwykle suszyli siano na żerdziach rozsta
wionych na łąkach - późnym wieczorem, kiedy skąpe
światło potrafiło oszukać niejedną duszę, wyglądało to
jak grupa trolli w drodze na przyjęcie. Norwegowie
zaś wieszali siano na drabiniastych stojakach.
- Hannu i Jussi nie hodują już wszystkich zwierząt,
dla których przygotowali ten zapas - wyjaśnił Knut.
Rozrzucił trochę siana na podłodze, przykrył nim na
gromadzony przez wiele lat brud. - Musieli zabić kilka
sztuk. Nie stać ich było na utrzymanie całego inwenta
rza. Rozporządzenia namiestnika stawiają w trudnej sy
tuacji wielu Kwenów z okolic Alty - w głosie Knuta
brzmiała gorycz.
Anna odwróciła wzrok. Tak niewiele wiedziała ó ży
ciu. Nie pomyślała o tym.
Knut pożałował zaraz swych słów. Podszedł do Anny,
objął ją od tyłu, przyłożył swój policzek do jej skroni.
- Przepraszam, nie chciałem być niemiły. Wiem, że
nic na to nie poradzisz, droga Anno. To nie twoja wi
na, że urodziłaś się w zamożnej rodzinie. Czasem nie
potrafię jednak opanować swej wściekłości na na
miestnika. Na samą myśl o nim zaciskam pięści... Bo
że, mam nadzieję, że Knut Olsson wkrótce powróci!
Ale i on nie jest w stanie czynić cudów. Jest tylko czło
wiekiem. Kwenem.
- Knut-Kwen? - zdumiała się. - Ten przestępca, któ
ry uciekł za granicę?
- Jest uczciwym człowiekiem - wyjaśnił Knut, dum
ny, że nosi to samo imię co człowiek, którego nigdy
nie spotkał, ale który zdążył już stać się dla niego bo
haterem. - A wiesz, dlaczego namiestnik nazywa go
przestępcą? Knut udał się pieszo do króla, do Kopen-
hagi, żeby opowiedzieć o niesprawiedliwości, która
spotyka Kwenów w dolinie Alty. Namiestnik boi się,
że Knutowi się uda, i drży o własną skórę. Dlatego ści
ga Knuta-Kwena jako przestępcę.
- Nie wiedziałam o tym.
- Jak mogłaś wiedzieć? W twoim świecie mówi się
tylko część prawdy.
- Zostaję z tobą! - Odwróciła się gwałtownie.
Drobnymi dłońmi chwyciła miękką skórę jego kurt
ki. Jeszcze jednej rzeczy, którą Knut dostał od Ailo.
Nic nie okazywało się tak przydatne w życiu pod go
łym niebem jak ubrania Lapończyków.
- Nie wracam, Knut. Nie chcę. Chcę być tylko z to
bą. Możemy uciec razem dziś w nocy.
Łagodnie pokręcił głową. Usiadł i pociągnął Annę
za sobą na miękkie siano. Ciepłą ręką trzymał jej drob
ną dłoń.
- Tym razem twemu ojcu nie będzie trudno zgadnąć,
że nie uciekłaś sama. Znajdą nas. Knut Olsson już do
statecznie wyprowadził namiestnika z równowagi. Jak
myślisz, co się stanie z innym Knutem, innym Kwenem,
który uprowadził... i uwiódł najmłodszą córkę pastora?
- Ale ja nie chcę wracać do domu. - Spojrzała na nie
go nieszczęśliwa. - Wszystko tam jest takie fałszywe.
Sam powiedziałeś, że mówi się tylko pól prawdy.
Chcesz mnie skazać na takie życie? Jesienią wyślą mnie
do Danii. Myślałam, że coś zamierzasz z tym zrobić,
Knut... Nie wierzyłam, że pozwolisz, by tak się stało!
Anna rozpłakała się na jego piersi.
- Nie pojedziesz do Danii - zapewnił. - Nie poje
dziesz do Danii, moje dziecko. Nie pozwolę na to, sły
szysz? Nie zrobią tego. Myślałem, że mnie zrozumia-
łaś, moja Anno... Nie mogę wejść kuchennymi drzwia
mi i poprosić o twoją rękę. Muszę się stać kimś, kogo
wpuszczą głównym wejściem. Nie pozwolę, by wyda
li cię za mąż za jakiegoś okropnego arystokratę, któ
ry w zamkowych korytarzach ściska inne kobiety. Nie
pozwolę nikomu się z tobą ożenić...
- Naprawdę? - spytała żałośnie.
Knut skinął głową. Z czułością scałował łzy z dłu
gich, ciemnych rzęs, tych miękkich jak jedwab wachla
rzy, które osłaniały jej cudowne oczy.
- Nikt nie będzie obejmował cię w ten sposób, mo
ja maleńka - rzekł z przekonaniem. - Tylko ja.
Pocałował ją.
- Wrócę przed jesienią - zapewnił, czując, jak puls
wraca do normalnego rytmu. - Wrócę wystarczająco
wcześnie, by nie zdążyli cię wysłać za granicę. Wrócę
tak odmieniony, że nie będą mogli odmówić mi two
jej ręki, Anno. Będę taki bogaty, że jeśli zechcę, kupię
całą Altę. I chociaż nie jestem cudnej urody, będę chy
ba stanowił odpowiednią partię dla ciebie?
- Teraz też ci niczego nie brakuje. Nie chcę nikogo
innego.
Knut położył się na plecach. Podparł głowę na rę
ku. Nie mógł się napatrzeć na Annę. Była ładna - nie
uderzająco piękna, ale dla niego ładna. Nie martwił się
tym, co o niej myślą inni. Dla niego była elfem, bogi
nią, księżniczką, kwiatem...
Wszystkim, co piękne na świecie.
Anna uśmiechała się do niego. Uśmiechała się tak,
że nawet pierwsze promienie słońca po wielomiesięcz
nej zimowej ciemności jej nie dorównywały. Powoli
wyciągnęła dłoń i dotknęła jego twarzy. Knut nie pro-
testował. Nie uczynił nic, tylko na nią patrzył, rozko
szował się jej dotykiem...
Nikogo przedtem tak nie dotykała. Tym bardziej żad
nego mężczyzny. W jej rodzinie nikt nikogo nie dotykał.
To dziwne - czuć jego skórę pod opuszkami palców.
Dziwne i jednocześnie przyjemne. Starała się go takim
zapamiętać. Późnymi wieczorami zamknie oczy i na
prawdę poczuje ten dotyk - mimo że Knut będzie
o wiele mil od niej. >
Powinna go poznać, tak jak nikt inny go nie znał.
Z tym postanowieniem pochyliła się nad nim. Ciężki
warkocz opadł jej przez ramię i połaskotał Knuta po
policzku. Chłopak uśmiechnął się do niej.
Tym razem to ona go pocałowała. Delikatnie roz
dzieliła jego wargi językiem.
Pocałowała go niepewnie, miękko, czule i ostrożnie.
Całkiem opadł na kłujące siano. Poczuł nagłą po
trzebę, by wypełnić Anną ramiona. Zamknął je za jej
plecami, przyciągnął jej ciało do swego, przekręcił się
razem z nią, znalazł się ponad nią.
Z uśmiechem spojrzał w dół na twarz dziewczyny.
Kochaną i drogą drobną twarz.
Policzki jej płonęły, wargi nieznacznie się rozchyli
ły. Wyglądały jak płatki kwiatu, który po ulewnym
deszczu zaczyna się otwierać ku pierwszym ciepłym
promieniom słońca.
- Jesteś cudowna - rzekł Knut z przekonaniem.
Nawet się nie starała zaprzeczyć - wiedziała, że on
naprawdę tak myśli.
W uśmiechu jeden kącik jego ust uniósł się do góry:
- Nigdy nie wierzyłem, że kiedykolwiek będę mógł ci
to powiedzieć. A już najmniej wtedy, kiedy leżałaś nie-
przytomna i wychłodzona w mojej ziemiance, ze spuch
niętą twarzą i odmrożeniami. Potem albo powarkiwałaś
na mnie, albo zachowywałaś się jak kopnięty pies. Nie
wiem, co było gorsze. Tylko oczy były twoje, choć spod
opuchlizny wyzierały tylko szparki. Nawet w marze
niach nie wyobrażałem sobie, że jesteś taka ładna. Przez
myśl mi nie przeszło, że tak bardzo zapragnę mocno cię
do siebie przytulić i nigdy nie puścić. Gdybym wiedział...
- To co?
- Gdybym wiedział, zrobiłbym to już wtedy. Nie
zmarnowałbym tyle czasu.
- Byłam taka brzydka.
Knut muskał wargami policzek Anny. Nie były to
właściwie pocałunki, ale czułe pieszczoty. Gdyby się
przyjrzał dokładnie, zobaczyłby na jej skórze jaśniej
sze plamy. Tylko nieznacznie się różniące... wiedział,
że w tym miejscu były pęcherze wielkości szylinga.
- Potrzebowaliśmy czasu, żeby to zauważyć - stwier
dził z powagą. Dorósł tej zimy. W domu by go nie po
znali. - Potrzebowaliśmy czasu, żeby się nawzajem po
znać. Tobie też nie bardzo się podobał ten szorstki,
brudny poszukiwacz przygód, Anno. Uważałaś mnie
za obszarpanego Kwena.
Musiała się uśmiechnąć, ale w jej oczach nadal wid
niał smutek.
- Szybko cię polubiłam - przyznała. - Ale ty nadal
zachowywałeś się wobec mnie gorzej, niż na to zasłu
giwałam, przez ciebie czułam ciągły niepokój. Nie wie
działam, skąd się to brało. Nie miałam pojęcia, dlacze
go, Knut. To było okropne.
- Czy teraz też jestem okropny? - spytał poważnie.
Z równą powagą potrząsnęła głową.
Mocniej zacisnął wokół niej ręce. Przełknął ślinę.
Usiłował odegnać poczucie winy, ale zawładnęło nim
i ciążyło jak kamień. Knut zamknął oczy. Nazwał się
w myślach niegodziwcem, ale to nie pomagało.
- Tak niewiele wiem - wyznała Anna żałośnie. W jej
oczach pojawił się cień niepewności. Nie strachu, lecz nie
pewności. Nie była pewna, czego może się spodziewać.
- Ja wiem niewiele więcej - mruknął tuż przy jej
szyi. - Wiem niewiele więcej, Anno. Całe to moje ga
danie o doświadczeniu... - Podniósł głowę i spojrzał na
nią. -... to tylko przechwałki. Nigdy nie miałem dziew
czyny. Najwyżej skradłem kilka pocałunków. Nigdy
przedtem tego z nikim nie robiłem...
Anna parsknęła śmiechem, a w jej oczach pojawiła
się szczera radość. Mocno pociągnęła Knuta ku sobie.
Na jego policzki spłynął deszcz pocałunków. Teraz nie
musiała zastanawiać się, czy porównuje ją z innymi,
obawiać się, że robi coś źle.
Nie miał jej z kim porównywać.
Byli tylko ona i on.
Knut rozplótł Annie warkocz. Nigdy nie widział jej
włosów spływających swobodnie na plecy. Nie mógł
brać pod uwagę okresu spędzonego razem w ziemian
ce, wtedy włosy dziewczyny były potargane i brudne.
Teraz utworzyły jasne rozlewisko. O barwie nie do
końca srebrzystej jak księżyc, niezupełnie złocistej jak
zboże - lecz pośredniej między jedną a drugą. Nie
przypominały niczego, co znal. Cudownie było po
czuć, jak jej loki prześlizgują się między palcami.
Nie był już tym grzesznym Knutem, jakim czul się
do tej pory. To Anna sprawiła, że wszystko wydało mu
się cudowne.
- Czy mężczyźni lubią słuchać, jacy są przystojni? -
wyszeptała pomiędzy coraz gorętszymi pocałunkami.
- Ja na pewno to lubię - mruknął.
Usta całowały zagłębienie u nasady jej szyi. Palce
podążyły po omacku do guzików tuż pod sztywnym,
surowym kołnierzykiem sukni.
- Jesteś... piękny - szepnęła. - Tak bardzo podoba mi
się twoje czoło, lubię twoje oczy. Twoje usta... nigdy nie
widziałam takich ust jak twoje. Łagodne i surowe jedno
cześnie. Podoba mi się twój nos. Policzki. Jesteś najprzy
stojniejszym mężczyzną, jakiego w życiu widziałam.
- Kocham cię - szepnął przy jej policzku. - Kocham
cię. Czy to brzmi głupio?
Anna powstrzymała zdradzieckie łzy i lekko potrzą
snęła głową.
- Ja też cię kocham.
Zobowiązujące słowa. Myślała, że nigdy ich nie wy
powie.
Knut nie spuszczał z niej wzroku, kiedy rozpinał
stanik sukni. Anna nie protestowała. To było nie
uchronne. Postanowione z góry. Pragnęła za wszelką
cenę, żeby nic tego nie przerwało.
Knut obudził w niej coś, czego istnienia nigdy wcze
śniej nie podejrzewała. Coś, co zawierało w sobie wszyst
ko, co w życiu najpiękniejsze, a co przez wszystkie lata
usiłowano przed nią ukryć. To było takie wspaniałe, że
nie mogło być grzechem, jak kazano jej wierzyć.
Było tylko cudowne. Cudowne jak ukwiecona łąka
latem.
Anna usiadła, żeby chłopak mógł zsunąć z jej ra
mion suknię. Zdjęła trzewiki zapinane na guziki, na
stępnie pozwoliła Knutowi ściągnąć z siebie spódnicę.
Nawet się nie zaczerwieniła, kiedy drżącymi, nie
wprawnymi rękami zdejmował z niej bieliznę.
Potem zdarł własne ubranie. Uczynił to z szybko
ścią huraganu i stanął przed nią równie nagi.
Anna zarumieniła się.
Nigdy przedtem nie widziała mężczyzny bez ubra
nia. Podejrzewała tylko, że musi się jakoś różnić od ko
biety. Ale dokładnie nie wiedziała, jak jest zbudowany.
Knut spostrzegł onieśmielenie Anny i ostrożnie po
łożył się koło niej. To na pewno dla dziewczyny szok.
Sam czuł tak silny strach, że musiał wstrzymać od
dech. Wszystko mógł teraz niechcący popsuć, a prze
cież chciał, żeby przeżyła coś pięknego.
Objął Annę i lekko pocałował - całował jej ramio
na, nieśmiało przyłożył usta do twardych piersi.
Nie miała jeszcze odwagi odwzajemnić pieszczot, ale
jego pocałunki sprawiały jej przyjemność. Nie odtrąci
ła go. Zareagowała, dała się porwać - chciała przyjąć to,
co tak hojnie ofiarował. Nie odważyła się jednak na nic
więcej, gładziła tylko z zachwytem jego szerokie ramio
na i ostrożnie dotykała silnego torsu. Nie śmiała nawet
zerknąć w dół jego ciała...
Nieśmiałość Anny wzruszyła Knuta, wypełniła ser
ce ogromną czułością.
Obdarzał ją czułymi pieszczotami. Uczył się doty
kiem jej ciała. Czynił to jak najdelikatniej, zdawało mu
się, że śni. Uważał, by nie ścisnąć jej zbyt mocno, nie
zostawić na skórze sińców, nie przestraszyć - ale sta
rał się robić wszystko, by ją rozbudzić.
Poruszała się pod nim jak fala. Jak płomień parzyła
jego dłonie. Otworzyła się przed nim jak kwiat, jego
pieszczoty obudziły drzemiącą w niej kobietę.
Gotów był się wycofać, gdyby dziewczyna go nie
chciała, lecz ona przyjęła go w sposób daleki od nie
chęci.
Jej usta błagały o więcej. Rozkosz i namiętność od
mieniły jej twarz. N i e znał tej kobiety z ogniem
w oczach, ale pragnął ją posiąść.
Wbiła koniuszki palców w jego ramiona, kiedy po
ruszył się w stronę nieznanej miękkości. Jej twarz by
ła równie napięta jak jego własna. Zagryzła dolną war
gę do krwi, kiedy w nią wszedł, ale uśmiechała się
i miękko pod nim poruszała. Instynktownie wiedzia
ła, co robić. Łzy na rzęsach wyglądały jak perły. Knut
przyłożył usta do jej ust, osunął się i zacisnął ręce na
szczupłych ramionach Anny.
Całując ją, zorientował się, że nie jest w stanie nad so
bą zapanować. Czuł, że Anna za nim nie nadążała. Lecz
jej ręce zaciskały się tak mocno wokół niego, że nie po
trafił zwolnić rytmu. Dotarł do punktu kulminacyjnego,
po czym wyczerpany i spocony osunął się w jej ramiona.
Pocałował ją delikatnie w szyję.
Mężczyźni całkiem się mylili, kiedy opowiadali o sy
pianiu z dziewczętami.
Nic o tym nie wiedzieli.
On teraz już wie.
Anna pogładziła go po włosach. Trochę krwawiła,
ale nie zwracała na to uwagi.
- Bolało? - spytał niemal z żalem.
Skinęła głową.
- Przez chwilę, ale to było... prawie... prawie straciłam
świadomość... - Zagryzła wargę. - To było cudowne.
- Dziewczęta potrzebują więcej czasu - powiedział.
Tyle w każdym razie wiedział. Od Simona. - Jestem
tylko niedoświadczonym uczniakiem - dodał ze śmie
chem. - Uczniacy nie są zbyt dobrymi kochankami.
Zaczerwieniła się na dźwięk tego słowa. Spuściła
nieśmiało wzrok. Jej serce wypełniała miłość.
- Możesz zostać jeszcze trochę? - spytał. Akurat
w tej chwili nie dbał o to, czy przyjdzie pastor i znaj
dzie ich razem.
- A chcesz?
Skinął głową.
- Nie mam zamiaru cię porzucić dlatego, że cię mia
łem. Nie jestem tego typu mężczyzną. Kocham cię, An
no. Potrzebuję wspomnień o tobie. Potrzebuję ciebie.
- Ja także ciebie potrzebuję, Knut.
Przyciągnęła swój wielki szal i okryła nim ich oboje.
- Zostanę tutaj, aż zacznie świtać. Dłużej nie mam
odwagi.
Knut przytulił ją do siebie.
Po raz pierwszy w życiu czuł się naprawdę szczęśliwy.
10
Szarzało, kiedy Knut pomógł Annie spleść jej dłu
gie włosy w ciasny warkocz, jaki nosiła na co dzień.
Chłopak był zmęczony - i rozradowany.
Nigdy wcześniej nie rozmawiał tak szczerze z żad
nym człowiekiem. Nigdy przedtem nie otwierał się
przed nikim do tego stopnia. Wątpił, żeby Reijo znał go
równie dobrze jak Anna w tej chwili. A spędzili razem
tylko tę jedną noc - i dwa tygodnie w nędznej ziemian
ce, kiedy właściwie woleli się do siebie nie odzywać.
Wczesnym rankiem, zanim wyszli ze stodoły, Anna
doprowadziła do porządku strój i włosy. Nawet jed
no źdźbło nie mogło jej zdradzić.
Ręka w rękę biegli truchcikiem z powrotem do mia
sta. Knut dźwigał na ramieniu cały swój dobytek. Wy
ruszył w podróż swego życia.
Zatrzymali się na skraju lasu za plebanią. Biały bu
dynek stał niemy i spokojny. Okna-oczy miał nadal za
mknięte, zaciągnięte zasłony.
Anna rzuciła się Knutowi w ramiona, mocno obję
ła go w pasie, ukryła twarz na jego piersi.
- Nie zapomnisz o mnie?
Knut pogładził ją po włosach, miękko pocałował.
- Wiesz, że nie zapomnę. Mogą upłynąć całe tygo
dnie, może nawet miesiące. Ale wrócę. Jeśli nie wytrzy
mam, wrócę wcześniej. Jakoś dam ci znać, moja An-
no. Nigdy cię nie opuszczę. Nie na zawsze. Cały czas
będę o tobie myślał. I nie pozwolę, by cię wysłano do
Danii. Nie myśl o tym więcej. Udawaj po prostu przed
rodzicami, że się z nimi zgadzasz. Myśl o tym, że bę
dziemy razem. Wkrótce.
- A jeżeli nie znajdziesz złota?
- O to też się nie martw. - Knut spojrzał ponad jej
ramieniem. Na jej dom. Pałac. - Jeżeli go nie znajdę,
i tak wrócę na czas. Wtedy będziesz się musiała zado
wolić takim obszarpańcem jak ja. W najgorszym wy
padku uciekniemy razem.
Uniosła ku niemu twarz.
- Jeśli będę z tobą, reszta nie ma znaczenia, Knut.
Myślałam, że o tym wiesz. Kocham cię.
Uśmiechnął się.
- I ja ciebie kocham, najdroższa.
Przytulił ją do siebie.
- Musisz już wracać do domu. Popatrzę, jak odcho
dzisz. Nie wolno ci płakać, moja Anno. Uczyniłaś
mnie najszczęśliwszym człowiekiem w Finnmarku.
Pocałował ją. Po raz ostatni. Potem pośpiesznie
przesunął dłonią po jej policzku. I pobiegła. Lekko. Jej
jasny warkocz tańczył na czarnym szalu narzuconym
na plecy.
Zanim znikła Knutowi z oczu, na moment się obej
rzała i pomachała mu dłonią na pożegnanie.
I już jej nie było.
Chłopak odwrócił się i odszedł.
Knut zaczął poszukiwania, przyjmując darniową
chatę za punkt wyjścia. Nadawała się do tego równie
dobrze jak jakikolwiek inny obiekt.
Poza tym - jeżeli w opowieściach kryło się coś
z prawdy - trafiła tu Raija. I Kalle.
Darniowa chata została być może zaznaczona na
skraju mapy naszkicowanej na worku.
Kiedy Knut do niej dotarł, była zajęta. Przez trzech
mężczyzn, trochę starszych od niego samego, będą
cych w drodze, jak on sam, i korzystających z chaty
jako ze swego tymczasowego domu. Knut nie pytał,
kim są i dokąd idą - oni także o tym nie mówili. Sam
nie opowiadał wiele o sobie.
Nie pochodzili w każdym razie z Alty. Rozmawia
li o połowach dalej na północy i z ich słów chłopak
wywnioskował, że ich światem jest morze, a nie pła
skowyż.
Knut powiedział nieznajomym, że zamierza polo
wać. Chce zdobyć skóry, które jesienią będzie mógł
sprzedać na wielkim jarmarku.
Mężczyźni przyznali, że wpadli na tę samą myśl, ale
tym, co najlepiej umieją, są jednak połowy. Sądzili, że
znajdą ku temu warunki w dolinie Alty. Ale się roz
czarowali - dwóch z nich było Finami. Uśmiechali się,
kiedy mówili, że właśnie dla Finów atmosfera w Alcie
nie jest zbyt przychylna. Knut wspomniał, że spędził
tam pół zimy. I że tyle wystarczy.
Namiestnik Kjeldsen nie zyskał w nim gorącego zwo
lennika.
- Latem ludzie często kierują się do Lyngen - za
uważył Knut ostrożnie.
Też o tym myśleli. Znajdowali się w połowie drogi.
Spytali, czy zna tamte strony.
Knut zastanowił się. Nie chciał się przyznawać, że
tam się urodził.
- Mam tam siostrę - rzekł w końcu. Nie umiał kła
mać, ale mówił przecież prawdę, choć niecałą.
- Lyngen nie jest chyba takim najgorszym miejscem
- stwierdził jeden z mężczyzn. - No i blisko stamtąd
do domu, jeżeli nam się nie spodoba.
Miał ten sam błysk w oku, co Aleksanteri - beztro
ski niebieski ptak, który zawsze jakoś sobie da radę.
Knut zwrócił na to uwagę. Kiedyś marzył, by być
takim jak on lekkoduchem. Ale to było dawno temu,
wtedy kiedy Santeri i Matti przemierzali tereny półno
cy, łamiąc dziewczęce serca i żyjąc z dnia na dzień.
Knut myślał, że to jest dopiero Zycie. Że tylko cał
kowita wolność jest prawdziwą wolnością - że tylko
jako taka może oznaczać szczęście.
Ale się mylił.
Dorósł na tyle, że zrozumiał, iż niebieskie ptaki tak
że za czymś tęsknią. Wolność odgradza ich od tego, co
mają wszyscy inni. Jednak mimo to nie są już w stanie
zmienić stylu życia.
Knuta przeszedł dreszcz. Teraz dla niego szczęście
oznaczało coś innego. Jego życie będzie inne.
- Możemy pozdrowić od ciebie twoją siostrę, jeżeli
przypadkiem zatrzymamy się w Lyngen.
Knut uśmiechnął się. W życiu tych ludzi było chy
ba wiele przypadków.
- Bardzo bym się cieszył, gdyby się tak złożyło.
Dziewczyna mieszka w głębi fiordu, po wschodniej
stronie. W Skibotn. Tam gdzie co roku odbywa się wiel
ki jarmark. To miejsce jest jakby bramą do Finlandii.
Skinęli głowami, jarmarki w Skibotn dobrze znano
na północy. Nawet jeśli ktoś tam nigdy nie dotarł, to
w każdym razie o nich słyszał.
- Moja siostra ma na imię Ida - mówił dalej Knut. -
Ida Kesaniemi. Ludzie ją tam znają. To najładniejsza
dziewczyna w całym Lyngen - mówiąc to, puścił oko.
- Rude włosy i zielone oczy... Powiedzcie jej, że spo
tkaliście jej brata w dolinie Alty. Przekażcie, że jeszcze
żyję. Że dobrze mi się wiedzie. Że nadal mam sakwę
i marzenie. I że poznałem pewną dziewczynę, która mi
się spodobała. Która jest prawie tak ładna jak ona i ma
tyle samo lat...
Uśmiechnęli się.
- Dobra wiadomość. Myślisz, że wszystko zapamię
tamy?
Knut wzruszył ramionami.
- Kesaniemi? Fin? - zdziwili się. - Nikt by tego o to
bie nie pomyślał. Mówisz tak dobrze po norwesku.
Nie wyglądasz na Fina.
- Drugie pokolenie - odparł Knut. Nie skłamał, choć
nie sprostował, że nie nazywa się Kesaniemi. - Urodzi
łem się w Lyngen - dodał. - Jestem na wpół Norwegiem.
Mężczyźni opuścili chatę następnego dnia o świcie.
Knut został. Tłumaczył, że to niezła baza dla myśliwe
go, takiego jak on.
Dobrze, że dotrzymał obietnicy. Wreszcie przesłał
Idzie wiadomość, dał znak życia.
Pozostało jeszcze dotrzymać obietnicy złożonej Annie.
Knut wiele razy wywracał na drugą stronę sakwę odzie
dziczoną po ojcu. Przy skąpym świetle studiował dokład
nie ledwie widoczne brązowe linie, aż piekły go oczy.
Teraz wymyślił nowy sposób: starał się zawsze sobie
coś przy tym wyobrażać, siedział pośrodku tych nie
równych kresek. Znajdował się w krainie, którą naszki-
cował Kalle - dla niego. Teraz znał już krajobraz wokół
darniowej chaty. Poznał ukształtowanie terenu, koryto
głównej rzeki i mniejsze dopływy. Rozróżniał osobli
wości okolicy, o których Kalle także musiał co nieco
wiedzieć, rysując swój szkic. Swój testament dla syna.
Jednak wcale nie uwzględnił na mapie najbardziej
rzucających się w oczy fragmentów krajobrazu.
Knut dopiero niedawno to zauważył. Ojciec okazał
się na tyle ostrożny, że pominął to, co oczywiste. Za
znaczył jednak wystarczająco wiele elementów, by sy
nowi udało się bezbłędnie trafić.
Knut zapragnął nagle znaleźć się blisko matki i z nią
porozmawiać. Raija twierdziła, że odnalazła to miej
sce. Szukała, lecz, jak mówiła, na złoto nie natrafiła.
Gdyby choć tylko wskazała kierunek, już to by mu
pomogło.
Na podstawie opowiadań Reijo o podróży na wy
brzeże wykluczył niektóre z możliwości. Knut wiedział
o wyspie, na której przebywał ojciec, wiedział z całą
pewnością, która to. Wyliczył sobie, którędy Kalle mu
siał iść od wybrzeża w głąb lądu. W tej ziemiance pew
nie się zatrzymał. Rejon poszukiwań się zawężał...
Knut znał szkic tak dobrze, że miał go cały czas
przed oczami. Podejmował w ciągu dnia niedalekie wy
prawy, przemierzył ten skrawek Norwegii wzdłuż
i wszerz, znał go lepiej niż góry w rodzinnym Lyngen.
W myślach dorysowywał linie na mapie tam, gdzie
Kalle je ominął, żeby nie naprowadzić nieproszonych
osób na ślad marzenia swego życia.
Kalle Elvejord pozostawił ten skarb dla Raiji i syna.
Raija nigdy nie pragnęła go zdobyć. Knut zaś ma
rzył tylko o tym. Złoto było przeznaczone właśnie dla
niego. Teraz to marzenie z lat chłopięcych stało się
czymś więcej - kluczem, który mógł otworzyć przed
nim wszystkie drzwi.
Dni mijały zbyt szybko. Późna wiosna zmieniła się
w lato. Knut opuścił darniową chatę. Wydawało mu
się, że dobrze wie, dokąd powinien się udać. Nie miał
czasu na długie zastanawianie się. Lepiej, żeby nawet
się pomylił i zaczynał od nowa. Dla Anny, dla spoko
ju własnej duszy nie mógł sobie pozwolić na siedzenie
z założonymi rękami.
Przybycie w to miejsce zajęło mu cztery dni, a po
drodze nie odpoczywał zbyt wiele.
Kiedy Knut stanął nad spokojną rzeką, nie mógł
wprost uwierzyć, że dotarł we właściwe miejsce.
Wszystko zgadzało się ze szkicem. Nawet ten ostry
łuk, który można by wziąć za zakole rzeki, lecz któ
rym Kalle zaznaczył niewielki wodospad. Knut zrozu
miał ten wybieg od razu. Ojciec próbował wyprowa
dzić w pole nie powołanych poszukiwaczy skarbu.
Rosnące wokół krzewy dawały osłonę przed najsil
niejszymi podmuchami wiatru. Wzdłuż wrzosowiska
ciągnęło się niewysokie wzniesienie zakończone niere
gularnym stromym zboczem, jakby ukłonem ku rze
ce. Odpowiedni teren do polowań, stwierdził Knut, ro
zejrzawszy się po okolicy.
Świetnie, że to miejsce trudno dostępne, pomyślał.
Większość podróżujących wolała pewnie ominąć ska
łę i raczej wybrać drogę okrężną, którą po pewnym
czasie można było dotrzeć do koryta rzeki.
W dodatku krajobraz wokół był tak urozmaicony, że
nie każdy zadałby sobie trud, żeby spojrzeć właśnie w tę
stronę, gdzie - jak sądził Knut - należało szukać złota.
Knut przypuszczał, że Kałle szukał samotności. Na
leżał do ludzi, którzy niezbyt dobrze czuli się w więk
szej grupie. W pewnym sensie był przez całe swoje ży
cie samotnikiem - nawet w przyjaźni pozostawiał
cząstkę własnej duszy tylko dla siebie. Knut wiedział
o tym od Reijo, a Reijo i Raija chyba najlepiej znali
Kallego Elvejorda.
W części mapy odzwierciedlającej to miejsce linie
wydawały się najwyraźniejsze. W ten sposób tato da
wał do zrozumienia, gdzie należy szukać. Tylko bar
dzo uważny człowiek mógł zwrócić na to uwagę.
- Nie chciał, żebym to ja znalazł złoto - mówił Re
ijo. - Kalle wiedział, że kochałem wtedy Raiję, i nie
chciał, żebym dał jej to, czego on sam jej dać nie zdą
żył. Znalazł skarb i niedługo potem umarł. Sądzę, że
bardzo nad tym cierpiał, choć Raija temu zaprzecza.
Myślę, że po prostu nie potrafiła tego dostrzec, mimo
iż na swój sposób kochała Kallego.
To możliwe. Knut nie mógł się z tym nie zgodzić. Wła
ściwie nigdy nie poznał dobrze żadnego ze swoich rodzi
ców. To Reijo stanowił dla niego punkt oparcia. Reijo,
który był tatą - i prawie w takim samym stopniu mamą.
Knut odnosił wrażenie, że dzięki zniszczonej sakwie
i marzeniom o złocie, o którym marzył również Kal
le, bardzo się zbliżył do ojca. Do ojca, który odszedł,
zanim Knut zaczął rozumieć, co znaczy tęsknota.
Istotne znaczenie odegrał w tym także grób w Alcie.
To jedyne miejsce, gdzie widniało wyryte nazwisko
Kallego Elvejorda, podczas gdy ciało już przemieniło się
w proch. To obce miasto, w którym Kalle nigdy nie po
stawił swojej nogi, stało się miejscem postoju dla syna.
Chłopak uznał, że tu, nad rzeką, dokąd przywiódł go
rysunek na mapie, tacie na pewno musiało się podobać
- wydawało się jakby stworzone dla Kallego Elvejorda.
Jeżeli również tutaj znajduje się skarb, to musi istnieć
jakaś siła wyższa, która wszystkim kieruje.
Knut poświęcił pierwszy dzień na zbudowanie
u stóp skały prostej chaty darniowej. Siedząc przy wej
ściu, mógł obserwować grę barw w wodzie, spadającej
z występu skalnego.
Pod wpływem piękna doznawał niezwykłego wraże
nia - lubił to uczucie. Lubił obserwować wszystko, co
piękne, lubił nazywać to swoim przez chwilę, choć nikt
nie może posiąść na własność wodospadu ginącego w ot
chłani. Lubił piękne widoki. Zastanawiał się, czy z An
ną jest podobnie. Być może nie myślała o tym wiele.
Miała wokół siebie tyle wspaniałych rzeczy. Stano
wiły część jej codzienności.
Dla kogoś, kto się wychowywał w darniowych i drew
nianych chatach, piękno ma zupełnie inną wartość.
Zapragnął porozmawiać o tym z Anną. Kiedyś, kie
dy będą już razem.
Mieli jeszcze sobie tyle do powiedzenia. Knut nadal
nie wiedział o niej wszystkiego. Wiedział, jak jej oczy
zmieniają kolor w zależności od humoru, wiedział, jak
potrafią rozbłysnąć z miłości. Wiedział, jakie to przyjem
ne, kiedy zarzuca mu ręce na szyję, jakie śliczne dołecz-
ki tworzą się na jej policzkach, kiedy się do niego uśmie
cha... poznał głębię jej namiętności. Wiedział, jak dobrze
drobne ciało Anny pasowało do jego ciała, pamiętał jej
skórę pod swoimi dłońmi. Kochał ją, ale nadal istniało
między nimi tyle tajemnic - nie dlatego, żeby któreś
z nich tego chciało, ale dlatego, że dzieliło ich tak wiele.
Knut wspiął się na skałę. Była stroma i śliska, z tru-
dem udało mu się znaleźć zaczepienie dla palców
i czubków butów. Nie dawał jednak za wygraną. Wy
siłek fizyczny pozwalał mu choć na chwilę zapomnieć
o dręczących uczuciach.
Tęsknił. Trudno było tego uniknąć, ale nie mógł po
zwolić, by tęsknota przesłoniła mu cel, w jakim tu przy
był. Nie mógł marnować czasu na powrót do Alty.
Nikt nie powinien się dowiedzieć o nich dwojgu.
Nie wolno mu niepotrzebnie narażać Anny. I tak ży
ła pod silną presją.
Stanąwszy na szczycie skały, Knut wciągnął w płuca
czysty, ostry zapach wieczora Na chwilę pomogło, chciał
by się czuć równie lekko, kiedy się znajdzie na dole.
U stóp skały wielkie kamienne bloki tworzyły osy-
pisko. Knut zastanawiał się, czy może owe kamienie
noszą nazwę związaną z Rosjanami, tak jak w Lyngen
wiele miejsc otrzymało nazwę od Rosjan lub Czudów.
Krążyło też mnóstwo historii o bandach zbójów ze
wschodu, siejących zniszczenie, mordujących i okrada
jących bezbronnych mieszkańców znad fiordów.
Wyobraźnię Knuta najbardziej pobudzały opowie
ści o Czudach, w których umierali oni w kałużach
krwi u północnych wybrzeży Norwegii.
Sagi opowiadane w rodzinnych stronach najczęściej
kończyły się na dwa sposoby. Czudowie przybywali
przez góry nad fiord, kradli łodzie i przepływali do
wiosek po drugiej stronie. Tam zaś mieszkańcy groma
dzili się wśród skał, wabili bandytów do siebie, po
czym zrzucali na nich lawinę kamieni.
Albo tak: Do wioski od strony morza przybywają
Rosjanie, a miejscowa ludność wsiada do łodzi, łącząc
się przeciwko wrogowi. Wszyscy napastnicy zostają
zabici, a po jakimś czasie morze wyrzuca na ląd pięć
dziesiąt rękawiczek - wszystkie z lewej ręki.
Knut uśmiechnął się do siebie, spoglądając w dół.
Stąd pewnie posłano kamienną lawinę za napastnika
mi. Albo może sami ją spowodowali. Istniała też inna
wersja tej krwawej historii. Występował w niej boha
ter, Lapończyk, najczęściej starzec albo młody chło
pak. Podejmował się on wskazać rabusiom drogę do
kościoła, domu weselnego lub do wioski. W drodze za
wsze łapała ich burza i przewodnik musiał zapalać po
chodnię. Tuż przed przepaścią jednak wyrzucał ją
i sam uskakiwał w bok, a bandyci z kraju na wscho
dzie spadali w dół i ginęli.
Być może to osypisko w dole pogrzebało wielu Czu-
dów?
Być może więzi całe mnóstwo potępionych dusz?
Knut powinien chyba odczuć lęk.
Ale on nie bał się już upiorów. Uważał, że martwi
Czudowie nie mogą mu nic zrobić.
Zejście ze skały tą samą drogą, którą się wspiął, oka
zało się niemożliwe. Knut musiał pójść naokoło. Nie
szkodzi. To też sposób na poznanie terenu. Poza tym
czas zastawić sidła. Zostało już niewiele prowiantu,
a nie warto wybierać się do Alty po zakupy.
Nie powinien w ogóle tam wracać, zanim nie będzie
mógł wywiązać się z obietnicy danej Annie.
Resztę wieczoru zajęło mu rozmieszczenie sideł.
Kiedy słońce powiedziało mu, że noc już blisko, wy
ciął sobie wędkę z młodej wierzby. Miał trochę sznur
ka i haczyki, a przynęty pod darnią znajdzie pewnie
pod dostatkiem.
Ryby nie brały. Wesoło skakały w niewielkim rozle-
wisku u dołu wodospadu, lecz żadna nie dała się sku
sić na smakowity kąsek, którym Knut wymachiwał
przed ich pyskami. Z potrawą rybną trzeba będzie po
czekać, stwierdził. Podejrzewał, że zostanie tutaj długo.
Trafią się inne okazje. Zamiast na próżno próbować
swych sił jako wędkarz, poszukał kamienia wielkości
dłoni i zabrał się za wyklepywanie blaszanej misy, któ
rą otrzymał od Hannu.
Zajęło mu to dużo czasu, zdążył też kilka razy bo
leśnie trafić w kciuk, ale w końcu udało mu się zrobić
naczynie płaskie jak patelnia.
Knut nigdy nie uczył się przepłukiwania rzecznego pia
sku. Jednak zawsze wiedział, że w taki sposób szuka się
złota. Bajki z dzieciństwa nabrały odcienia rzeczywistości.
Chociaż zaczęło się już lato, słońce nie ogrzało jesz
cze porządnie położonej daleko na północy ziemi, jak
by wciąż rozpościerały się nad nią cienie stalowobłę-
kitnego płaszcza mrozu.
Knut zadrżał z zimna, kiedy wszedł do wody. Zmu
sił się, by wytrzymać w niej chwilę - wystarczająco
długą, żeby się przyzwyczaić. Na szczęście nie był ja
kimś piecuchem.
Było mu nadal zimno, ale nie czuł już bólu.
Podwinął do łokci rękawy koszuli, ugiął kolana i za
garnął misą rzecznego żwiru...
Połowa uciekła z prądem. Żwir, który pozostał, był
grubszy od kciuka. Zgrzytał drwiąco o blachę.
Knut rzucił brzydkie słowo, tak jakby to zrobił Re-
ijo, i pozwolił, by kamienie zazgrzytały jeszcze raz. Za
cisnął zęby, wymamrotał pod nosem jakieś zaklęcia
i wszystko powtórzył. Tym razem udało mu się zatrzy
mać cały piasek w misie. Szybko zorientował się, że
nabrał go za dużo. Kiedy zgarnął wierzchnią warstwę
żwiru, na dnie misy znowu pozostały tylko najcięższe
kamienie. Były niewątpliwie szare jak większość ka
mieni tu w Norwegii.
Spróbował znowu...
I znowu. I znowu... I znowu...
Robił wszystkie błędy po kolei. Popełniał je wiele
razy, chociaż przysiągłby, że się już nauczył.
W końcu wydawało mu się, że upadnie, jeśli postą
pi jeszcze jeden krok w dół z prądem rzeki. Nogi nie
chciały już dźwigać ciężaru ciała. Prawie ich nie czuł.
Chwiejnie wyszedł z wody, padł bez sił na brzegu,
starając się nie zgubić misy, którą z takim wysiłkiem
uformował.
Stopy i nogi były zupełnie białe. Knut poruszył pal
cami stóp, ale nic nie poczuł. Przeraził się. Zrozumiał,
że ogarnięty zapałem, mocno przesadził.
Rozcierał skórę - wiedział, że robi źle, że powinien
tylko ogrzać zdrętwiałe części ciała, ale nie starczyło
mu cierpliwości.
Poczuł rwanie w palcach stóp. Ból był tak silny, że
wyciskał z oczu łzy, ale świadczył przynajmniej
o tym, że odrętwienie ustępuje. W takim razie z całą
resztą nóg również powinno być dobrze. Knut miał
na tyle rozsądku, że zdjął mokre spodnie. Wysuszy je
w chacie przy palenisku. Sam też się ogrzeje. Starał
się uśmiechnąć, ale zdołał tylko wykrzywić twarz. Nie
znalazł złota podczas tej pierwszej nieporadnej pró
by. Nie był też pewien, czy opanował już technikę
przepłukiwania żwiru. Przemknęło mu przez myśl, że
czeka go jeszcze wiele takich prób, po których znów
ogarnie go poczucie bezsensu i zwątpienie.
Jedno było bezsporne - porządnie się wychłodził.
Tylko gorąca tęsknota mogłaby obudzić w nim chęć
do życia. Podczołgał się do chaty, czuł w nogach jak
by miliony szpilek. Zaczynały na powrót żyć.
Kiedy otulił się jak mógł najdokładniej w jedyną
skórę, jaką tu ze sobą przyniósł, zdał sobie sprawę, że
to dopiero początek. Przed nim jeszcze wiele takich
późnych wieczorów jak ten. Wiele cierpienia. Jednak
wola kontynuowania poszukiwań zawsze przewyższy
kuszące pragnienie, żeby o wszystkim zapomnieć, że
by nazwać to tylko przygodą i niczym więcej.
Knut wierzył, że skarb istnieje. Być może tutaj.
A może nie. Wierzył, że uda mu się go znaleźć.
A potem Anna stanie się częścią jego życia. Nie ro
bił tego tylko dla siebie.
Robił to także dla Anny.
11
- Nie rozumiem, czego tam szukasz, po co codzien
nie wychodzisz z domu - zwróciła się matka ostrym
głosem do Anny przy kolacji.
Odmówili modlitwę, właśnie zaczęli jeść.
Anna straciła ochotę do jedzenia. Zawsze tak się
działo, kiedy matka mówiła do niej tym tonem.
- Dziewczyna w twoim wieku i z twoim pochodze
niem nie powinna ganiać jak jakaś dziewka służąca.
- W służących nie ma nic złego. - Anna odważnie
spojrzała matce w oczy. Rodzice nawet nie zauważy
li, że ich córka ostatnio tak bardzo się zmieniła. - Czy
Chrystus sam nie był sługą swoich uczniów?
- Ten mały kurzy móżdżek nie widzi w tym żadnej
różnicy - wtrącił się ojciec. - To bluźnierstwo porów
nywać siebie do Chrystusa, Anno. Myślałem, że choć
tyle udało nam się wbić do tej twojej ciasnej głowy.
- Nie wiem, gdzie popełniliśmy błąd w jej wycho
waniu - westchnęła matka bliska płaczu. - Powinnaś
już haftować poszewki i prześcieradła. Skończyłaś za
ledwie serwetki, Anno, i to niedbale. Zawsze tak ład
nie haftowałaś! Hrabia Jegerholm pomyśli, że my tu
na północy jesteśmy jakimiś barbarzyńcami, kiedy za
demonstrujesz swoje maniery.
- Wydawało mi się, że hrabiego stać na własne przeście
radła, poszewki i serwetki - stwierdziła Anna półgłosem.
- Anno! - upomniała ją matka. - Każda dziewczyna
z wyższych sfer wnosi w małżeństwo swoją skrzynię
z wyprawą. W ten sposób pokazuje, jakie zdobyła
umiejętności. Nie chcesz chyba, by hrabia miał o to
bie złe mniemanie?
- Wicehrabia - poprawiła Anna. Wiedziała, że nie
wolno jej powiedzieć więcej, ale nie mogła się po
wstrzymać. - On jest tylko wicehrabią, nosi tytuł, któ
ry nic nie znaczy.
Matce nie podobała się ta uwaga. Wyobrażała sobie,
że jej córka wyjdzie za mąż za prawdziwego hrabiego.
Nie była też całkiem pewna, jaka jest różnica między
jednym tytułem a drugim. Nie sądziła również, że An
na o tym wie.
Lecz Anna ciągle ją zaskakiwała. Matka nie potrafiła
powiedzieć, czy zawsze w równym stopniu ją to cieszy
ło. To niedobrze, gdy dziewczęta za dużo wiedzą. To
niekobiece. Anna zawsze przecież była taka miła, ale tej
wiosny zrobiła się krnąbrna.
Wszystko zaczęło się od tej nieszczęsnej ucieczki.
Wtedy pojawiły się problemy.
Matka zadawała sobie pytanie, czy na skutek mro
zu nie ucierpiał także umysł Anny.
Nie miała odwagi podzielić się swoimi wątpliwościa
mi z mężem. Dobrze, że do jesieni już niedaleko. Wte
dy odpowiedzialność za Annę będzie można przerzucić
na hrabiego - hrabiego Jegerholma. On mimo wszyst
ko jest hrabią. Niezależnie od tego, co mówi Anna.
- Jeżeli nie potrafisz wyrażać się należycie o swoim
przyszłym mężu, możesz odejść od stołu.
Głos ojca zabrzmiał groźnie jak anielska trąba w dniu
sądu ostatecznego. Anna znała to nazbyt dobrze.
Szybko zebrała spódnice, złożyła ręce w podzięko
waniu i wyszła.
Nie okazała zdenerwowania, z podniesioną głową
spokojnie zamknęła za sobą drzwi i równie spokojnie
weszła po schodach na poddasze.
Dopiero w swoim pokoju dała upust uczuciom. Opar
ła się ciężko o drzwi, próbowała walczyć ze sobą, z pła
czem, rozpaczą i strachem, ale nie całkiem jej się to udało.
Zmęczona zdjęła suknię i w samej bieliźnie rzuciła
się na łóżko. Poduszka stłumiła szloch. Rodzice nie po
winni się dowiedzieć, jak bardzo córkę unieszczęśli-
wiali. Jak bardzo jej źle.
Wicehrabia niech zostanie sobie tam, gdzie jest - ra
zem ze wszystkimi prześcieradłami, z monogramem
lub bez!
Anna czuła zbyt silny niepokój, żeby usiedzieć ze
skromnie spuszczonym wzrokiem i ledwie widocz
nym ściegiem wyszywać kunsztowne litery.
Cierpiała niezmiernie z tęsknoty za Knutem. Bywa
ło, że budziła się w nocy z jego imieniem na ustach.
Miała nadzieję, że nie wykrzyczała go na głos, ale ba
ła się, że niebawem do tego dojdzie. Obudzi rodziców
imieniem jakiegoś... nędznego Kwena.
Nie mówiąc o wstrząsie, którego by doznali, gdyby
się dowiedzieli, jakie marzenia i tęsknoty kryje ich cór
ka za nienaganną fasadą. Pod sztywnymi bluzkami
i surowymi, czarnymi spódnicami pulsowała krew bar
dziej gorąca, niż sobie można wyobrazić.
N o c w ramionach Knuta w na wpół zrujnowanej
stodole uświadomiła Annie wiele. To, co kiedyś nazy
wała okropnym, brudnym i grzesznym, nabrało cał
kiem innego znaczenia.
Nie bała się już pożądania. Miała nawet odwagę na
zywać je po imieniu, choć tylko przed sobą.
W myślach pożądała ukochanego, a jej ciało wyzby
ło się zahamowań.
Dotykała go, wspominając niezwykły sen sprzed
kilku nocy.
Śniło jej się, że stoi po pas w złotym pyle. Czuła
zimny metal na skórze, czuła ciężar i chłód, widziała
blask złota - zimny, lecz niebezpiecznie kuszący. Mia
ła świadomość, że Knut nie musi już dłużej szukać.
Ona posiadła skarb. Ona znalazła go dla niego.
We śnie spojrzała w dół swego ciała, zobaczyła, że
jest naga, że jest całkiem rozebrana i bezbronna po
środku tego bogactwa.
Powoli podniosła głowę - pewna, że ktoś ją obser
wuje. Wystraszyła się, ponieważ nie mogła nikogo zo
baczyć. Wokół było zielono: zielony las liściasty, zie
lona polana w różnobarwnych kwiatach, wzniesienie
i góry, które również były zielone od pokrywającego
je mchu i porostów, ozdobione wrzosem, kwitnącym
z czystej przekory.
Bała się tych ukrytych przed nią oczu, a jednocze
śnie ją to podniecało. Czuła, jak jej piersi nabrzmiewa
ją, jak oddech staje się przyśpieszony. Chciała dotknąć
swych piersi, poczuć ich ciężar, ale nie mogła podnieść
rąk. Nie próbowała się zasłonić - świadomość, że śle
dzi ją czyjś wzrok, rozgrzewała ją. I nagle zobaczyła
go, jak wychodzi z gęstych zarośli. Był ubrany tak sa
mo jak w dniu, kiedy widziała go po raz ostatni, w skó
rzany strój, jaki noszą Lapończycy. Szedł, poruszając
się płynnie i miękko. Zbliżył się do niej, ale nie była
pewna, czy blask w jego oczach pojawił się na jej wi-
dok, czy na widok złota, w którym utknęła. Mimo to
pożądała go, bezwstydnie go pragnęła. Gdyby mogła,
wybiegłaby mu na spotkanie, oddała całą siebie, błaga
ła, by jej dotykał, żeby pieścił ją tak, aż zapłonie każ
dy skrawek jej ciała...
Ale zimny metal studził rozpaloną skórę, ukrywał
nabrzmiewające pożądanie, sprawiał, że czuła się ospa
ła i ociężała.
Chłopak potknął się o złoto, kiedy znalazł się przy
niej. Upadł w nie - jego ręce wyciągnęły się po cenny
kruszec, nie do niej. Ważył złoto w garściach. Uśmie
chał się. Roześmiał się w głos. Anna nie miała pewno
ści, czy ją widzi. Chciała go zawołać, sprawić, by na
nią spojrzał, by zrozumiał, jak bardzo go potrzebuje,
ale z jej warg nie wydobył się żaden dźwięk.
Wtedy on podniósł wzrok. Zobaczył ją. Przesunął
językiem po ustach, trochę mało wyrazistych, lecz cu
downych ustach...
Zaczął odgarniać złoto, rozgrzebywał je silnymi
dłońmi. Odkopywał ją gołymi rękami. Odkrywał ją ka
wałek po kawałku. Całe jej gorące i wilgotne ciało po
krywał złoty pył. Skóra jakby parowała od silnego po
żądania. Poczuła ten zapach i to pobudziło ją jeszcze
bardziej. Pewnie on również rozpoznał tę woń. Czuła
się cudownie swobodna, jak dzikie, dumne zwierzę.
Pożądliwie przesuwał w górę ręce od szczupłej talii
ku piersiom, zacisnął palce wokół twardych brodawek,
pieścił je, potem muskał wargami, ją całą, doprowadzał
do szaleństwa, aż wreszcie pochwycili wspólny rytm.
Zobaczyła, jak się rozbiera, dojrzała jego męskość,
imponująco gotową. Chciała objąć ją dłonią, dotknąć,
ale on sięgnął ustami między jej uda. Całował ją bez
skrępowania, pieścił wargami i palcami i wyprowadził
na rozszalałe morze namiętności. Potem przesunął się
w górę wzdłuż jej pokrytego złotym pyłem ciała, roz
dzielił jej uda kolanem i wszedł w nią jednym ruchem,
który zdawał się wiecznością.
Anna obudziła się - wypełniały ją tęsknoty, które
zaspokoiła we śnie. Na jawie ciągle czuła, że jest roz
palona, rozpalona i pełna tłumionego pragnienia.
Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, zaczęła się
pieścić dłońmi, tak jak by to robił Knut. Z zamknięty
mi oczami dotykała piersi w taki sposób, jakby ich do
tykały jego ręce, potem, przesuwając palce w dół, zna
lazła miejsce, w którym wydawała się być zamknięta
cała owa gorączka.
Było wilgotne - ciało zareagowało na wspomnienie
snu, przygotowało się na przyjęcie mężczyzny z ma
rzeń, jednak on nie mógł jej dotknąć. Nie była w sta
nie cofnąć ręki, zanim pieszczotami nie doprowadziła
się do stanu, do którego on by ją doprowadził.
To, co zrobiła, było grzechem, który ojciec potępiał
najsurowiej. Tego się nie robi. To brudne i grzeszne. Po
za tym kobiety nie potrzebują takiego zaspokojenia. Ko
biety nie czują pożądania. Nie damy. Kobiety lekkich
obyczajów może nie są wolne od podobnych pragnień,
ale nic w tym dziwnego - to kara za ich sposób prowa
dzenia się. Prawdziwe kobiety nie odczuwają zadowole
nia we współżyciu z mężczyzną. Pożądanie jest właściwe
tylko mężczyznom, wszystkim o tym wiadomo.
Anna wierzyła słowom ojca.
Jednak to, co czuła do Knuta, wydawało się tak
wspaniałe, że nie mogło być złe ani grzeszne. Ani to,
co robiła z własnym ciałem, kiedy tęsknota stawała się
zbyt silna. Przynosiło takie odprężenie, dawało taką
przyjemność...
Nie mogłaby żyć z jakimś hrabią lub księciem albo
markizem. Nikt inny nie będzie jej dotykał. Na samą
myśl o tym czuła tak silną odrazę, że robiło się jej nie
dobrze.
Tylko Knut. Nikt inny oprócz niego. Niezależnie
od tego, czy znajdzie złoto, czy nie.
Obiecał, że wróci na pewno, i wierzyła, że dotrzy
ma słowa.
Codziennie pracowała w ogrodzie. Pielęgnowała
drzewa i rośliny. W ten sposób znajdowała wymów
kę, by wyjść z domu, by sprawdzić, czy wrócił Knut.
Poszedłby najpierw na cmentarz, odwiedził grób oj
ca. Ponieważ to dla niego było ważne, ponieważ wie
dział, że wtedy mogłaby go zobaczyć i dowiedzieć się
o jego powrocie. Minęło zaledwie dziesięć tygodni.
Nie mogła spodziewać się cudu. Tam daleko, za hory
zontem, rozciągał się nieskończony płaskowyż. Znale
zienie właściwego miejsca może zabrać wiele czasu,
może nawet całe życie.
O ile Knut ma rację, o ile skarb naprawdę istnieje...
Każdy dzień bez niego to koszmar. Anna wiedziała
jednak, że minione tygodnie to bardzo krótki okres.
Knut wróci. Wtedy wszystko się zmieni. On tęskni
na pewno równie silnie jak ona. Nie wolno jej myśleć
inaczej!
Anna płakała w białe poduszki. A kiedy potem pa
trzyła w lustro, którym ojciec tak bardzo pogardzał,
jej twarz była czerwona i mokra od łez.
Niektórym płacz dodawał uroku. Twarz Anny sta
wała się jednak brzydka i zapuchnięta. Dziewczyna za-
stanawiała się, co Knut w niej dostrzegł. Chwilami na
bierała przekonania, że tylko się zabawił jej kosztem.
Że stała się tylko przypadkowym epizodem w jego ży
ciu. Pikantnym epizodem, o którym będzie mógł póź
niej opowiadać w wesołym towarzystwie - o tym, jak
uwiódł brzydką córkę pastora...
Brzydką, łaknącą mężczyzny córkę pastora...
Co za idiotyzmy! To absurd.
Anna zdawała sobie sprawę, że nie wolno jej do
puszczać do siebie takich myśli. Nie miała powodów,
by nie wierzyć Knutowi, ale brakowało jej oparcia.
Tak się bała. Czuła się taka samotna.
Zawsze była samotna. Znała już to uczucie. Samot
na i... jak to Knut powiedział? Coś o „obcym ptaku"...
Takim właśnie obcym ptakiem była przez całe życie.
Lecz teraz samotność bardziej doskwierała niż kie
dykolwiek przedtem. Sprawiała dotkliwszy ból. Dzięki
Knutowi Anna po raz pierwszy doświadczyła bliskości
z drugim człowiekiem - a kiedy zniknął, wszystko sta
ło się podwójnie puste.
Obiecał wprawdzie, że wróci, ale teraz, pozbawiona
jego ramion, w których mogłaby się ukryć, czuła się
bardziej bezbronna.
Dzięki Knutowi uwierzyła, że również jej może się
przydarzyć to, w czego istnienie wątpiła. Miłość tak głę
boka, że przerastająca zdolność ludzkiego pojmowania.
Kochała Knuta aż do bólu. Całym swoim sercem
i duszą - ze wszystkich sił, z wiarą i radością.
Jednak bez niego życie traciło blask. Bywały momen
ty, kiedy Anna czuła się nic nie warta. Kiedy dopadały
ją myśli, że chłopak kłamał gładko i z rozmysłem.
Bywały chwile, że wolałaby umrzeć, niż zobaczyć
go znowu, przekonać się, że miłość - którą, jak jej się
zdawało, widziała w jego oczach - zniknęła, usłyszeć,
że wcale nie jest tak, jak sobie wyobrażała.
I doszła do wniosku, że nawet gdyby tak się napraw
dę stało - gdyby wróciwszy przyznał, że już jej nie ko
cha - powinna dziękować losowi za przeżyte wspólnie
chwile. Lepsze to, niż gdyby nigdy nie poczuła ognia
we krwi. Wolała cierpienie niż życie bez świadomości,
czym jest prawdziwa miłość.
Łzy trochę pomagały, chociaż brzydko potem wy
glądała. Dziewczyna schowała lustro pod materac. Oj
ciec nie będzie tam szukał. I chociaż matka na pewno
je znajdzie, nie zrobi z tego powodu awantury. Zapew
ne sama była nie mniej próżna.
Zimna woda zlikwiduje czerwone plamy na twarzy.
Anna wklepywała kojącą wodę w policzki, aż poczu
ła ulgę. Następnie wciągnęła suknię przez głowę, za
pięła ją, rozpuściła włosy, przeczesała je i ponownie
zaplotła warkocz, ciaśniej niż przedtem. Będzie bola
ło przez resztę dnia, ale za to pozwoli zapomnieć o in
nym bólu, który nie odstępował ani na chwilę.
Haftowanie?
Ze złością złapała lniany obrus, nad którym męczy
ła się już tak długo, że poszarzał. Nosił ślady plam po
spoconych rękach.
Jej rękach.
O Boże, jak znienawidziła ten obrus. Stał się sym
bolem tego wszystkiego, czego od niej oczekiwano,
kogo chciano z niej uczynić. Stał się tarczą herbową
jakiegoś tam hrabiego, którego już teraz nie znosiła.
Kroki ojca na schodach. Ciężkie. Jak uderzenia
dzwonów, których bicie powinno niejako przywoły-
wać: „chodź-chodź-chodź", zachęcać ludzi do przyjścia
do kościoła. Lecz Anna w tym brzmieniu, któremu to
warzyszył głęboki głos ojca, słyszała zawsze coś cał
kiem innego. Dla niej dzwony wołały: „sąd-sąd-sąd"...
Błyskawicznie usiadła na posłaniu. Wiedziała, że oj
ciec zwróci na to uwagę. Na to, że łóżko nie jest po
rządnie zaścielone. Chwyciła igłę w palce, pośpiesznie
wykonała kilka ściegów. Sama widziała, że nie wyszły
dobrze, ale ojciec i tak nie potrafi tego ocenić. Robót
ki to jedna z tych dziedzin, co do których nie mógł
wydawać sądów.
Drzwi otworzyły się powoli. Stanął ogromny na
środku pokoju. Wypełnił sobą całe wnętrze, pomyśla
ła Anna.
- Mam nadzieję, że żałujesz swojego zachowania i czu
jesz skruchę - rzekł, wbijając w córkę surowy wzrok. -
Twoja matka jest przez ciebie głęboko nieszczęśliwa, bar
dzo się na tobie zawiodłem, Anno. Nie poznaję cię. Za
powiadałaś się na posłuszną i cnotliwą młodą damę, ale
ostatnio coś w ciebie wstąpiło. Nie rozumiemy, co się sta
ło. Będziemy się za ciebie modlić. Mam nadzieję, że ty
uczynisz to samo. Mam nadzieję, że się opamiętasz. Nie
możesz nam przynieść wstydu, kiedy pojedziesz do Da
nii. Tam będą cię otaczać ludzie prawdziwie wykształce
ni. Tutaj na północy panują obyczaje może zbyt dzikie
i dalekie od cywilizowanych. Jednak czuję, że właśnie tu
zostałem powołany, że jestem tutaj naprawdę potrzebny.
Być może nie zawsze postępowałem właściwie. Być mo
że to kara za moje grzechy.
Anna przełknęła ślinę i haftowała dalej tak pilnie,
jakby od tego zależało jej życie. Nie mogła wprost za
trzymać igły na obrusie.
Kara dla niego? O, nie, zna ojca i wie, do czego
zmierza, kiedy zaczyna mówić w ten sposób. Za wszel
ką cenę stara się wzbudzić poczucie winy, ale w niej.
Tym razem mu się nie uda. Anna milczała.
- Nie przysparzaj nam więcej trosk, moje dziecko!
Złożył ręce. Jego słowa zabrzmiały jak modlitwa.
Wiedziała, że ojciec chce właściwie wymusić na niej
obietnicę. Ale nigdy jej o to nie poprosi - nie wprost.
Nadal milczała.
Na długo zapadła cisza.
- Nie masz nic do powiedzenia?
Nie podniosła nawet wzroku. Po raz pierwszy
sprzeciwiała mu się tak świadomie, z rozmysłem, kon
sekwentnie.
- Stałaś się aż tak harda? - usłyszała ostre słowa. -
Jeszcze to? Jesteś niedbała, nieporządna, niesłowna,
używasz niestosownych wyrazów, odzywasz się nie
pytana. Gdzie twoja pokora? Gdzie twoja łagodność?
Przerażasz mnie, dziecko! Zastanów się nad sobą. Mo
że nie zhardziałaś do końca i nie jest jeszcze za póź
no. Może jest dla ciebie jakaś nadzieja. Upadnę na ko
lana przed moim Bogiem i będę się modlił. Za córkę,
którą straciłem. Żebyś na powrót stała się pokorna
i posłuszna.
Patrzył na Annę przez dłuższą chwilę, po czym wy
szedł. Dziewczyna wytrzymała jego spojrzenie.
W jednej chwili zdała sobie sprawę, że pragnie wy
zwolić się spod władzy rodziców. To smutne, ale bę
dzie musiała tak zrobić. Gdyby nie Knut, czułaby się
z nimi związana do końca życia. Teraz stanie się nie
zależnym człowiekiem.
Palce nadal prowadziły igłę. Jeszcze długo po tym,
jak ojciec zamknął za sobą drzwi - z taką samą god
nością jak zawsze, oczywiście.
Jeśli chodzi o ojca, nigdy niczego nie robił połowicz
nie. Był konsekwentny po czubki palców. Przykro po
myśleć, ale to najlepsze, co mogła o nim powiedzieć.
Serce biło jej mocno, czuła strach. Wiedziała jednak,
że już nigdy nie będzie się bała tak bardzo jak do tej
pory. Być może ojciec wyczuwał to - zdał sobie spra
wę, że traci władzę, i sam poczuł się niepewnie.
Anna nie chciała się nad tym zastanawiać. Odłoży
ła robótkę i zarzuciła szal na ramiona. Musiała ode
tchnąć świeżym powietrzem. Szybko i cicho zbiegła
po schodach, przemknęła przez kuchnię obok kuchar
ki, która udała, że nic nie zauważyła, i wypadła na
dwór tylnymi drzwiami. Wejściem dla służby. Rodzi
ce powiedzieliby pewnie, że to nie przystoi córce pa
stora, ale nie dbała o to. O wiele lepiej rozumiała się
z Knutem niż z nimi. A Knut bez mrugnięcia okiem
wyszedł tylnymi drzwiami.
Anna minęła ogród przy plebanii i wyszła na łąkę. Za
częła zrywać kwiaty. Późnym latem kwitły prawie
wszystkie. Stokrotki, niemal równie dumne jak jej oj
ciec, dzwonki na swoich chudych łodyżkach, jaskry, któ
re skradły słońcu złocistożółty blask i jaśniały na zielo
nej łące, zamiast wypełniać niebo. Kwitł też biały
krwawnik, który potrafił lekko się czerwienić, wpadając
w róż, koniczyna i jaskrawo czerwona wierzbówka...
Anna zbierała wszystkie. Ułożyła je w piękny bu
kiet, pełen radosnych kolorów lata. Związała łodyżki
słomą. Nogi same poniosły ją wzdłuż ścieżek, który
mi tak często chodziła.
Zawsze zatrzymywała się przy tym samym grobie.
Przed prostym, zniszczonym od niepogody krzyżem,
na którym trudno było odczytać nazwisko.
Lubiła ugiąć tu kolana, uklęknąć na miękkim mchu
i prowadzić w myśli rozmowy z człowiekiem, który
był ojcem Knuta.
Przyszła tu z kwiatami ze względu na Knuta, ze
względu na tego człowieka - dla siebie samej.
Nie potrzebowała zresztą żadnego powodu...
Tym razem ojciec podążył za nią. Mech tłumił jego
kroki, tak że nie słyszała go, dopóki nie stanął tuż obok.
- Czcisz jakiegoś obcego zmarłego - jego głos był
pełen wyrzutu - a swojej matki nie umiesz...
Anna podniosła na niego wzrok. Łatwiej było po
wstrzymać się od kąśliwych odpowiedzi tu poza do
mem, pod otwartym niebem.
- Skąd to przywiązanie do obcego człowieka? Wi
dywałem, że często przynosisz tu kwiaty. Ten czło
wiek zmarł, zanim ty się urodziłaś.
- Był tu obcy - odparła Anna. - Pomyślałam, że to smut
ne, iż nikt o nim nie pamięta. Nie chciałabym umrzeć, wie
dząc, że nikt nie pochyli się nad moim grobem.
- Brednie - stwierdził. - Pamiętam go. Był nikim.
Zwykły cherlak. Chorował, to prawda, ale też nie miał
charakteru. Nie rozumiem, dlaczego ludzie wiążą
z nim tę historię o złocie. Nie byłby w stanie znaleźć
skarbu, nawet gdyby go tam zaprowadzono. Był słaby
i chwiejny jak wierzbowa gałązka na wiosnę.
Anna nie odezwała się. Przełknęła ślinę. Ojciec nie
zdawał sobie sprawy, że wyraził swój sąd wobec czło
wieka, który w pewnym sensie stał się jej bardzo bliski.
- Za to jego żona mimo wszystko o wiele bardziej
zasługiwała na uwagę - mówił dalej ojciec.
W jego wzroku pojawiło się coś, czego Anna do tej po
ry nie widziała. Co prawda tylko na mgnienie oka, ale jed
nak dostrzegła to. A brzmienie głosu wyrażało podziw.
- Nie była damą, broń Boże. Raczej wręcz przeciw
nie. Nie była nienaganną kobietą... w tym sensie, ale
miała charakter i wiedziała, czego chce. Nawet sędzia
nie potrafił jej omamić. Dostawała zawsze to, czego
chciała, za każdym razem... wspaniała Raija.
Cechy, które ojciec potępiał i którymi gardził, jeśli
odznaczały się nimi inne kobiety, urastały niemal do
rangi cnót w przypadku Raiji.
Anna zapragnęła ją poznać. To, że wywarła takie wra
żenie na ojcu, świadczyło, że nie była zwyczajną kobietą.
- Jeśli miałabyś położyć kwiaty na czyimś grobie, to
raczej jej się należą - rzekł ojciec. - Chociaż Raija chy
ba nie umarła. Kobiety takie jak ona wydają się zdol
ne przeżyć wszystko. Jeden Bóg raczy wiedzieć dlacze
go. Może żeby mogły odpokutować za grzechy.
Anna nie znała odpowiedzi. Patrzyła, jak ojciec zni
ka w drzwiach kościoła. Sama pozostała na klęczkach
przy grobie.
- Nie wierzę, żebyś był taki słaby, jak mówi ojciec
- rzuciła w stronę krzyża. - Myślę, że byłeś więcej wart,
bo znam twojego syna. A on jest najlepszym człowie
kiem, jakiego spotkałam. Wydaje mi się, że nie jest
zbytnio podobny do matki. Przynajmniej sądząc po
tym, co usłyszałam. Musi być raczej podobny do cie
bie. Modlę się, żeby znalazł to, co dla niego zostawi
łeś. Nie dlatego, że sama potrzebuję luksusu. Ale dla
tego, że to dla niego takie ważne. Myślę, że to ma coś
wspólnego z poczuciem godności. Nie wiem. Nigdy
nie żyłam w takich warunkach jak wy. Jak Knut. Chcę
tylko, żeby Knut był szczęśliwy. Pragnę, by był tu przy
mnie. Potrzebuję go.
Grób nie mógł jej odpowiedzieć. Anna nie była aż
tak naiwna, by tego nie rozumieć.
Jednak znajdowała tu spokój, którego nigdzie in
dziej nie zaznała.
Zastanawiała się, czy Knut przychodził tu z tego sa
mego powodu. Nigdy o tym nie rozmawiali.
Annie brakowało kogoś, z kim mogłaby się podzie
lić własnymi myślami. Zanim spotkała Knuta, nie
przyszłoby jej to nawet do głowy.
Teraz bardzo potrzebowała takiej rozmowy, dzięki
niej stawała się coraz silniejsza. A ponieważ nie mogła
porozmawiać z Knutem, przychodziła tutaj. Prochy spo
czywające głęboko pod czarną ziemią nie mogły nikomu
powtórzyć jej słów. Jej tajemnice były tu bezpieczne. Ale
w gruncie rzeczy jednak wciąż pozostawała samotna.
Zwierzenia przynosiły tylko nieznaczną ulgę.
- Czas tak szybko mija - rzekła cicho. Tak cicho, że
jej słowa zabrzmiały jak szept. To, co teraz miała po
wiedzieć, należało wyznać szeptem, mimo że zwraca
ła się do zmarłego. - Knut musi wrócić. Nie może mnie
zawieść. Musi przyjść, choćby obdarty i bez grosza
w kieszeni. Kocham go mimo wszystko. I potrzebuję,
by był przy mnie.
Na chwilę skrzyżowała ręce na łonie.
- Noszę w sobie nasze dziecko - szepnęła, starając
się powstrzymać łzy. - Noszę w sobie twojego wnuka,
Karlu Kristiansenie Elvejord.
12
Lato miało się ku końcowi. Knuta często ogarniało
przygnębienie. Chłopak tak dawno z nikim nie rozma
wiał, że ledwie pamiętał, jak to jest. Musiał prowadzić
rozmowy z samym sobą ze strachu, że gardło całkiem
mu zardzewieje.
Niedługo po tym, jak się zatrzymał nad rzeką, w po
bliżu przechodziło kilku mężczyzn. Zdążył na szczę
ście ukryć blaszaną misę. Uwierzyli, kiedy powiedział,
że jest myśliwym. Miał już wtedy trochę skór rozwie
szonych do suszenia.
Od tamtego czasu znacznie ich przybyło. Knut po
lował. Nie mógł bez reszty oddać się poszukiwaniom.
Polowanie było źródłem jego utrzymania. Być może
trafią się jacyś kupcy znad Zatoki Botnickiej, którzy
zechcą kupić skóry. Mógłby pojechać na najbliższy jar
mark. Jednak nie z powrotem do Skibotn...
Zamierzał pozostać wiernym swojemu marzeniu
tak długo, jak to możliwe. Dopóki starczy mu nadziei.
Poza polowaniem i szukaniem złota wynajdował so
bie inne zajęcia, które trzymały go przy życiu. Łowił
ryby. Z mężczyznami, których spotkał, wymienił się
na sól i solił ryby. Nie musiał tego robić. Ryb było pod
dostatkiem.
Czasami ogarniała go wściekłość, musiał ją jakoś
rozładować.
Wtedy szedł i szedł, wędrował godzinami wzdłuż
odnogi rzecznej. Starał się nie myśleć, nie rozglądać
wokół. Zdawało mu się, jakby żył w próżni, a jedynym
sposobem wyrwania się z niej było odsunięcie się od
wszystkiego, co stało się znajome i bliskie.
Ryby i skóry to jego zabezpieczenie. Musiał mieć
coś w zanadrzu. Nawet jeśli jego marzenie się nie speł
ni, nie przyjdzie po Annę z pustymi rękoma. Błogo
sławieństwa pastora pewnie nie dostaną, ale ofiaruje
jej coś więcej niż dwie puste ręce.
Boże, jak do niej tęsknił! Kiedy zamykał oczy, widział
ją tak wyraźnie, że chciał wyciągnąć ramiona i ją objąć.
Czuł się teraz tysiąc razy bardziej samotny niż przed
tem.
W marzeniach wiele razy przychodził na plebanię. Słu
żąca, która mu otwierała, mierzyła go wzrokiem od stóp
do głów - kamizelka z brokatu, dewizka od zegarka
z ciężkiego metalu, nienaganny garnitur i wysokie skórza
ne buty oraz kapelusz, którego nie zdejmował przed służ
bą, przekonywały ją, że należy go wpuścić do środka. Mi
mo że pastor nie został uprzedzony o wizycie.
Anna bladła, kiedy wchodził do salonu, tego same
go, do którego kiedyś ją przyprowadził. Pastor stał za
tym samym wielkim biurkiem.
Ale usiadł, kiedy Knut Elvejord wyłożył swoją spra
wę: bez zbędnych ceremonii poprosił o rękę Anny.
I rzucił kilka skórzanych worków czystego złota, że
by udowodnić, że jest w stanie zapewnić Annie odpo
wiednie warunki życia nie gorzej niż jakiś podstarza
ły arystokrata za granicą.
Marzenia kończyły się zawsze tak samo: pastor - co
prawda z pewnym ociąganiem - udzielał zgody...
Knut zdawał sobie sprawę, że rzeczywistość może
okazać się bardziej gorzka. Coraz częściej myślał o tym,
że on i Anna będą zmuszeni uciec. Tak czy owak.
Żałował, że nie uczynili tego już wiosną. Powinien
był pozwolić dziewczynie pójść ze sobą. Być może
zmarnowali mnóstwo czasu, który mogli spędzić razem.
Samotność i dotkliwa tęsknota były chyba gorsze
niż bieda. Knut doszedł do wniosku, że wolałby żyć
z Anną w biedzie, niż ją stracić. Nie mógł jednak ska
zać dziewczyny na taki los, nie pytając jej o zdanie.
Kochał ją tak bardzo, że pozwoliłby jej odejść, gdy
by tak było dla niej lepiej. Przedtem sądził, że nie moż
na do tego stopnia kochać drugiego człowieka.
Nadal przepłukiwał żwir. Całymi dniami stał w lo
dowatej wodzie i przepłukiwał piasek. Obracał go na
misie. Stopniowo doszedł do wprawy. Teraz śmiał się
z pierwszych nieporadnych prób. Opanowanie tej
sztuki zabrało mu całe tygodnie. Mógł tylko polegać
na sobie i uczyć się na własnych błędach.
Nawet teraz nie był pewien, czy wszystko robi do
brze. Bywało, że się zastanawiał, czego w ogóle szuka.
Nigdy nie widział złota. Całą swą wiedzę czerpał z te
go, co usłyszał od innych. Z opowieści Reijo. Z opisów
Reijo, jakie to wrażenie poczuć w rękach złoto znalezio
ne przez Kallego. O ciężarze, chłodzie - o błogości, jaka
ogarniała człowieka, kiedy trzymał kruszec w palcach.
Miało złoty kolor. Musiało błyszczeć.
Reijo powiedział, że ze złotem jest jak z miłością.
„Wiesz, co masz, kiedy to masz".
Knut rozumiał już, co to miłość, choć jeszcze całkiem
niedawno miał o niej dość mgliste pojęcie. Ufał też, że
się zorientuje, że znalazł złoto, kiedy się na nie natknie.
Pragnął, by się okazało, że Kalle zdążył wydobyć ca
łe złoto i gdzieś je ukryć. Wtedy sam łatwiej by sobie
poradził. Ale ojciec wyraźnie dał do zrozumienia, że
skarb czeka na tego, kto bardzo pragnie go zdobyć.
Kto zechce zadać sobie trochę trudu.
Tak, Knut nieźle się natrudził. I co? Nadal był tak
samo biedny. Gdyby pot kapał złotem, chłopak już
dawno mógłby powrócić do Alty.
Ale widać nie miało pójść tak łatwo. Zdarzało się,
że przeklinał ojca, iż ten nie wytłumaczył Raiji, gdzie
dokładnie znajduje się złoto. Zdarzało się też, że po
dejrzewał matkę, iż dobrze znała owo miejsce, ale za
chowała je w tajemnicy.
Świadomie zamierzała pozbawić syna spadku po oj
cu. Chociaż sama nie wzięła złota, chciała i Knutowi
uniemożliwić zdobycie skarbu. Ponieważ ubzdurała
sobie, że złoto przynosi nieszczęście.
Tak jakby bogactwo mogło sprowadzać nieszczę
ście! Nonsens!
Sama nie mogła służyć za przykład, że w biedzie
człowiek jest w stanie zaznać więcej szczęścia.
Po długich chwilach spędzonych w samotności
Knuta przepełniała gorycz. Niewiarygodne, co zwąt
pienie może uczynić z ludzką duszą.
Każdy następny dzień był taki sam jak poprzedni.
Knut wstawał razem z ptakami. Łykał coś w pośpie
chu i ruszał ponawiać próby w nowym miejscu. Uwa
żał, że przeczesał chyba każdy fragment rzeki w tym
punkcie, który Kalle wyraźniej zaznaczył. Przejrzał na
swej blaszanej misie każde ziarenko z dna, lecz zna
lazł tylko zwykły, szary piach. Poszukiwania straciły
smak wielkiej przygody.
Potem zmieniał mokre ubranie, rozwieszał je w słoń
cu lub rozkładał w chacie przy palenisku, a następnie wy
ruszał sprawdzić sidła. Kiedy wracał, robił sobie coś do
jedzenia. Jadł w spokoju i skupieniu. Czegoś się jednak
w domu nauczył. Właśnie w takich chwilach napływały
myśli, których najchętniej by do siebie nie dopuszczał.
Codziennie odganiał je wraz z rozpoczęciem kolej
nej próby. Zanim oporządził złapane ptactwo i ryby -
i przed zanurzeniem w strumieniu blaszanej misy.
Dopiero kiedy niebo na zachodzie się czerwieniło,
zaczynał myśleć o spoczynku. Celowo z tym zwlekał.
Nigdy się nie kładł, dopóki nie czuł się tak bardzo
zmęczony, że zasypiał, zanim jeszcze porządnie ułożył
się na posłaniu. Dzięki temu nie nachodziły go wieczo
rem dręczące myśli. Jednak sny miał chaotyczne i peł
ne bólu.
Rzadko kiedy udawało mu się porządnie wypocząć.
Czuł się wyczerpany. Policzki mu się zapadły, wokół
ust pojawiły się bruzdy, a wokół oczu zmarszczki, które
zwykle trudno dojrzeć na twarzach osiemnastolatków,
Knut jednak nie zdawał sobie z tego sprawy. Po
wierzchnia wody nie zdradzała takich szczegółów.
A nie miał innego zwierciadła.
Lato mijało zbyt szybko.
Knut nie liczył dni. Ale zauważył upływ czasu, kie
dy wieczory stały się chłodniejsze, a wrzosowisko po
kryło się czerwonym płaszczem.
Drzewa pożółkły. Gubiły liście.
Woda w rzece torturowała go codziennie, ale tak do
tego przywykł, że się tym nie przejmował.
W głowie dźwięczały mu ciągle te same słowa:
„Późną jesienią... późną jesienią".
Czy późna jesień to okres, kiedy drzewa całkiem już
tracą liście, czy raczej moment pojawienia się pierw
szego śniegu?
Wątpliwości nie dawały mu spokoju. O każdej go
dzinie dnia rozważał za i przeciw.
Mógłby już wyruszyć do Alty. Boże, jak bardzo tego
pragnął! Nikt inny, tylko on sam podejmował decyzje.
Niechby go pastor wyrzucił z domu, lecz on i tak zabrał
by Annę. Mogliby razem tu wrócić. I szukać dalej. Pła
skowyż jest ogromny. Wątpliwe, czy ktoś by ich znalazł...
A gdyby tak zostać jeszcze jeden dzień? Ten dzień
może odmieni całe jego życie. Jeśli jeszcze trochę po
czeka, to może pójdzie po Annę jako bogacz. Mógłby
wtedy naprawdę rzucić pastorowi na stół worki wy
pełnione złotem.
Nadal istniała taka szansa...
Droga do Alty zabierze mu jakiś tydzień. Może
mniej, miał do kogo się śpieszyć. Nie musi robić wie
lu przystanków. Zaryzykuje i jeszcze trochę poczeka.
Ogarnęło go jakby oszołomienie. Gorączka, której
nie był w stanie nazwać słowami, nad którą nie mógł
zapanować. Zawładnęła nim bez reszty, całą jego wo
lą. Jeszcze tylko jeden dzień.
Tylko jeden.
Jeszcze jeden jedyny dzień...
Liście opadły. Drzewa zrzuciły letni strój, a potem
nawet jesienny płaszcz. Nagie oczekiwały trep, co mu
siało nadejść.
Knut wmawiał sobie, że do późnej jesieni wciąż zo
stało jeszcze trochę czasu. Pójdzie do Alty. Dotrzyma
obietnicy. Nienawidził myśli o tym, że zjawi się z pu
stymi rękami, równie biedny i zaniedbany, jak gdy od-
chodził, równie obcy w świecie Anny. Być może jesz
cze bardziej obcy. Gdyby wrócił teraz, straciłby nawet
marzenie.
Płaskowyż przybrał kolor rdzawoczerwony. Prawie
brązowy.
Natura wstrzymała oddech. Wieczorami coraz wcze
śniej robiło się ciemno. Wtedy pojawiały się cienie.
W jeden z takich wieczorów Knut wspiął się na skałę.
Uciekał od wszystkiego. Najbardziej pragnął uciec
przed sobą samym.
Zastanawiał się, jak czul się tutaj ojciec. Zaczynał
wątpić: to chyba nie to miejsce. Nie ma żadnego skar
bu. Tato był chory i miał przywidzenia.
Ale Kalle Elvejord znalazł przecież złoto. Nawet
Reijo to potwierdził. Co on takiego powiedział?
Jak to brzmiało, słowo po słowie?
Knut usiadł na skraju występu skalnego i próbował
sobie przypomnieć.
„To jest jak oszołomienie, Knut. Silniejsze niż mo
że ci dać jakikolwiek trunek. Niemal równie silne, jak
kochanie się z kobietą, którą ubóstwiasz. Zimne. Cięż
kie. Lśniące. Sam blask... Raija nazywała to żółtym
światłem. Nie potrafię tego lepiej opisać. Stałem tak
z tym zimnym, ciężkim kamieniem w dłoni i byłbym
w stanie dopuścić się morderstwa, żeby je zachować.
Takie to uczucie - przez chwilę..."
Knut wciągnął wieczorne powietrze. Szumiało mu
w uszach, lecz to nie wiatr.
Ogarnęła go dziwna jasność.
Powinien był słuchać słów Reijo. Powinien był słu
chać. Powinien był pomyśleć.
„Kamień", powiedział Reijo. Kamień - a nie piasek.
Wystarczająco duży, by rozsyłał blask, by trzymać
go w dłoni, by mocno zacisnąć na nim palce.
Knut zaczynał nabierać pewności, że zarówno Raija,
jak i Reijo kłamali, twierdząc, że niczego nie znaleźli.
Raija szukała złota. Reijo przyznał, że i on szukał.
Oboje mieli przecież szkic, według którego mogli
się kierować. Oboje wiedzieli o darniowej chacie,
o szlakach, które przemierzał Kalle.
Oboje mówili, że nic tu nie ma.
- Boże - westchnął Knut ku ciemnemu, nieprzystęp
nemu niebu. - Boże, jakże byłem bezmyślny. Zaraz za
padnie noc. Zabrałeś mi światło, nie mogę tego spraw
dzić wcześniej niż jutro rano. Dlaczego mi to robisz?
Czy aniołowie zazdroszczą Annie i mnie? Moglibyśmy
już być razem. Czy to sposób, żeby nas wypróbować?
Knut wpatrywał się w dół na osypisko. Widział tyl
ko ciemność i jeszcze ciemniejsze cienie rzucane przez
kamienne bloki. Tak dobrze je znal. Patrzył na nie tak
wiele razy, nie widząc ich. Rozwiązanie musiało znaj
dować się tam w głębi. Jeżeli istniała jakaś odpowiedź,
jeżeli krył się tu jakiś skarb, to właśnie tam.
Kto mógłby lepiej strzec niezmierzonego skarbu niż
właśnie potępione dusze zbójców ze wschodu?
Jeśli Czudowie zginęli pod tym osypiskiem, to wła
śnie dla niego pilnowali bogactw.
Knutowi wydało się to śmieszne. Siedział na szczy
cie brązowoczarnej góry w zimną jesienną noc i śmiał
się, a jego śmiech niósł się echem daleko nad płasko
wyżem.
N o c pokryła ziemię cienką warstwą szronu. Przy
każdym oddechu Knut wypuszczał nosem białe ob
łoczki pary. Nad ranem trząsł się z zimna. Starał się
dobrze zapamiętać ten dzień, zwracał uwagę na każdy
drobiazg. Opowie o tym Annie. Może to właśnie po
czątek ich nowego życia?
Na południowym wschodzie zamajaczyło coś czer
wonego. Słońce. Nie wolno mu tego zapomnieć. Warto
zapamiętać ryby wyskakujące niemal na brzeg rozlewi
ska. Zwrócił uwagę na kruki przelatujące obok. Słuchał
ich skrzekliwego krakania - i pomyślał o matce. Nigdy
nie zrozumie, jak ktoś mógł nazwać kobietę, którą ko
chał, tak brzydkim określeniem: Mały Kruk. Mikkal tak
mówił do Raiji.
Knut nie widział nic pięknego w tym czarnym pa
dlinożercy.
Wszedł między kamienne bloki. Dlaczego wcześniej
o tym nie pomyślał?
Nie miał pojęcia. Chyba po prostu nie przyszło mu
to do głowy. Zycie jest pełne przypadków. Traf chciał,
że nie przeszukał skał.
Po jakimś czasie znalazł jamę.
Dopiero kiedy już zamierzał zrezygnować na dobre,
uderzyła go regularność, z jaką ułożone były niektóre
kamienne bloki.
Gdyby dwa lub trzy leżały w jednej linii, można by
to uznać za przypadek. Grzbiet wydawał się dość pro
sty. Ale żeby po pięć-sześć kamieni układało się w kil
ka równych rzędów...
Musiał się o to postarać ktoś jeszcze, nie tylko sa
ma natura.
Knut poczuł silne uderzenia serca, kiedy przetaczał
pierwsze bloki. Okazały się lżejsze, niż myślał. Na ty
le lekkie, że nawet kobieta mogłaby je przesunąć...
Za nimi ukazał się otwór, który wyglądał jak zagłę-
bienie w skale. Ktoś mógłby tak pomyśleć, ktoś, kto
nie sprawdził dokładniej.
Knut upadł na kolana, nie mając pojęcia, że tak sa
mo klęczał również Kalle Elvejord dokładnie w tym
samym miejscu prawie dwadzieścia lat temu.
Następnie wczołgał się do środka. Starał się nie wy
obrażać sobie Bóg wie czego, chociaż wszystko w nim
szalało z radości.
Był pewny zwycięstwa, w głębi duszy nie miał już
żadnych wątpliwości.
Anno, Anno, powinnaś to zobaczyć! Powinnaś być
tu razem ze mną i przeżyć to, co ja! Nigdy nie zdołam
ci opowiedzieć, jakie to uczucie.
Otwór rozszerzał się - przeszedł w jamę, w której Knut
mógł swobodnie usiąść, wprawdzie musiał odrobinę po
chylać głowę, ale za to swobodnie wyciągał ramiona.
Mógł wymachiwać rękoma, nie dotykając skalnych ścian.
Ciemna pieczara. Pieczara w litej skale. Pieczara o ścia
nach, na których lśniły błyszczące pasy.
Knut przyzwyczaił wzrok do ciemności. Zobaczył
jaśniejsze smugi. Nie wiedział, że ojciec starał się ten
lśniący kruszec przesłonić ziemią i żwirem. Na wypa
dek gdyby ktoś obcy trafił do jaskini.
Już dawno temu wilgoć zlikwidowała ów kamuflaż.
Knut ujrzał pasy na skalnej ścianie. Wtedy zdał so
bie sprawę, że Reijo miał rację: rozpoznał to, kiedy to
zobaczył.
Udało się. Odnalazł swoje dziedzictwo. Swoją przy
szłość.
Zerwał ze wszystkimi dotychczasowymi przyzwy
czajeniami. W pośpiechu zjadł solidny posiłek i dopie
ro wtedy pobiegł z powrotem do jaskini.
Kiedy wyruszając na poszukiwania przygotowywał
sprzęt, nie przypuszczał, że będzie się musiał wspinać
po nagich skałach. Sądził, że jedyną niezbędną rzeczą
będzie misa do płukania piasku.
Wszystkie te godziny, dni, tygodnie pracy bez wy
tchnienia po kolana w lodowatej wodzie, okazały się
stracone nadaremnie. Męczył się tak, marzł i cierpiał,
ponieważ sądził, że to jedyny sposób.
A skarb przez cały ten czas leżał tuż przed jego no
sem. Tuż za chatą. Nie zadał sobie trudu, by dokład
nie zbadać okolicę. Wszystko przez błąd, który sam
popełnił.
Knut nie miał kilofa. Jedynie niewielki toporek, któ
ry bez żalu poświęcił, żeby wydobyć złoto ze skalnej
ściany.
Wzruszył się, kiedy zauważył, że w miejscu, gdzie
ze wszystkich sił uderzył, istnieją jeszcze ślady pozo
stawione przez innego człowieka. To na pewno tato
wyrąbywał tu skałę - dokładnie tak jak on.
Dopiero w tej chwili Knut uświadomił sobie, jak
wiele łączy go z ojcem. Pracował bez wytchnienia, aż
w końcu ze zmęczenia nie mógł utrzymać trzonka.
Ostrze toporka bardzo ucierpiało, lecz chłopak pocie
szał się myślą, że będzie mógł sobie kupić sto innych.
Jeżeli zechce.
Wyrąbał już sporo kamieni różnej wielkości - od
odłamków nie większych od ziaren żwiru do bryłek
wielkości pięści. Będzie miał co dźwigać w drodze do
Alty, lecz Anna jest tego warta.
Serce mu rosło. Spojrzał w czyste, gwiaździste nie
bo i zadał sobie pytanie, czy Kalle Elvejord może te
raz zobaczyć z góry swego syna.
Knut chciał, żeby tak było.
Napełnił worek.
Sakwa była jedynym przedmiotem, który łączył go
z ojcem. To wszystko, co odziedziczył. Pustą sakwę - sa
kwę nie zawierającą nic oprócz marzeń.
Knut uległ ich magii i podjął wyzwanie, dał się po
rwać przygodzie.
Pomyślał, że Kalle byłby szczęśliwy, gdyby razem
z synem mógł przeżyć tę chwilę. Sakwa, która tak dłu
go nosiła tylko marzenia, wypełniła się po brzegi rze
czywistym bogactwem. Skarbem, o jakim Knut nawet
nie miał odwagi śnić. A przecież nie zabrał wszystkie
go. W jamie zostało jeszcze sporo złota, a on jako je
dyny wiedział, gdzie szukać. Teraz nie istniały już rze
czy niemożliwe. Dla człowieka tak bogatego jak on nie
istniały żadne granice.
Nagle świat stanął przed nim otworem. Chłopak
zdał sobie z tego sprawę. Teraz jest kimś więcej niż
zwykłym synem rybaka. Syn Kallego i Raiji będzie
człowiekiem, którego ludzie zapamiętają. Kiedy odej
dzie, zostanie po nim coś więcej niż tylko nazwisko
na drewnianym krzyżu.
- Idę po Annę, tato - zwierzył się ojcu, patrząc
w niebo. - Idę po córkę pastora z Alty i ożenię się z nią.
Tego się po swoim synu nie spodziewałeś, prawda?
Tej nocy Knut spał z głową wspartą na sakwie. Było
mu niewygodnie i prześladowały go jakieś senne mary,
zbyt jednak zamazane, by je rozpoznać. Ale się nie prze
budził. Nie wcześniej niż przed nastaniem poranka.
Tego Poranka.
Zjadł, spakował niezbędne rzeczy. Dodatkową
zmianę ubrania można zostawić. Garnki. Większość
jedzenia. Knut nauczył się nie wyrzucać tego, co jesz
cze może się przydać. Wszystko schował w jaskini.
I tknięty przeczuciem postąpił tak samo, jak przed la
ty uczynił jego ojciec: zamaskował smugi na skalnej
ścianie. Zamazał je popiołem z ogniska. Posmarował
mokrą ziemią i piaskiem. Zakrył, żeby nikt niepowo
łany nie odkrył jego skarbu.
Potem wyczołgał się z jamy i na powrót przysunął
kamienne bloki. Zastanawiał się, kto zrobił to przed
nim. Nie sądził, żeby Kalle był do tego zdolny.
Bardziej prawdopodobne, że to sprawka Raiji.
Knut zmienił nieco układ kamieni. Ustawił je w spo
sób bardziej przypadkowy, bardziej naturalny.
Widok równych rzędów zbyt łatwo nasuwał myśl,
na którą on sam wpadł dzisiejszej nocy...
To jego skarb. Nikt nie może mu go odebrać. Praw
nie mu się należy. Nie zamierzał jednak kupować tej
ziemi. Gdyby tak uczynił, inni odgadliby prawdę.
Z pewnością by go okradli.
Opróżni jaskinię z tego, co się da, potajemnie. Zabie
rze skarb i dobrze ukryje. Posłucha rady Hannu: przyzna
się, że znalazł trochę złota w rzece. Będzie żył zgodnie
z prawem. Zatrzyma się w jednym miejscu wystarczają
co długo, by go zapamiętali. A potem razem z Anną wy
jadą gdzieś i osiądą tam, gdzie nikt ich nie zna. Tam gdzie
od początku dadzą się poznać jako ludzie bogaci. Dopie
ro tam zaczną prawdziwe życie. Zamieszkają w pięknym
domu. W pałacu. Z Anną, dziećmi...
Z rodziną, której właściwie Knut nigdy nie miał. Zwy
kłą rodziną, bez podniesionych głosów i kłótni.
Zniszczył chatę.
Pusta ziemianka może przyciągać ludzi niezależnie
od tego, jak daleko od uczęszczanych dróg się znajdu
je. Bez żalu zrównał ją z ziemią. Dała mu dach nad gło
wą. To wszystko. Nie wiązały go z nią żadne uczucia.
Zniszczył miejsce na ognisko, ułożone w krąg ka
mienie wrzucił do rzeki. Popiół wdeptał w ziemię, po
krył żwirem i darnią.
Natura postara się o to, żeby lepiej zamazać wszyst
kie ślady. On tylko trochę pomógł.
Wspiął się na skałę, żeby pozostawić jak najmniej
odcisków stóp. Trudno jest zostawić ślad na kamieniu.
Poza tym stąd szybciej trafi na ścieżki prowadzące
do ludzi.
Czeka go długa droga. Ciężar niesiony na plecach
dodatkowo ją utrudni.
Nastała późna jesień.
Nie miał czasu do stracenia.
13
Zima przyszła wcześnie tego roku. Ledwie zaczął się
październik, a śnieg już leżał i na wodzie pojawiła się
cienka warstwa lodu. Wiał bezlitosny wiatr z północy,
niosąc ze sobą mroźny oddech z bieguna.
Zła pogoda zaskoczyła Knuta, zanim dotarł do mia
sta. Pożałował, że zostawił w jaskini ubranie na zmia
nę. Musiał iść równym krokiem, żeby pot na jego cie
le nie zamarzał i go nie wyziębił.
Śnieg utrudniał marsz. Kumagi nasiąknęły wilgocią.
Na szczęście Knut wymościł je turzycą. Sucha trawa
chroniła bose stopy przed wilgocią, utrzymywała cie
pło i zapobiegała odmrożeniom.
Myśl o Annie dodawała mu sił, inaczej dawno by
już upadł z wyczerpania. Pogoda złagodniała, jakby
bogowie byli po jego stronie. Uciszyło się na tyle, że
Knut w ciemności mógł dostrzec światła Alty.
Wpatrywał się w jaśniejące punkciki i uparcie podą
żał w ich stronę. Zatrzymał się przy plebanii. W pierw
szym odruchu zamierzał wejść, ale się cofnął. Budynek
był oświetlony, tak jak Knut to widywał wiele razy
przedtem. Okno Anny pozostało jednak tajemnicze
i ciemne. Jak zamknięte oko. W stronę wspaniałej po
siadłości pastora zmierzało wiele osób. Knut zauważył
to, lecz uznał, że to nic szczególnego.
Anna...
Była tam - tak blisko. Nagle tak blisko po nieskoń
czenie długim czasie rozłąki.
I nie był w stanie jej dosięgnąć. Nie mógł tak stać
i wpatrywać się w ciemne okno. Dziewczyna nie doj
rzy go w ciemności. Nie mógł się z nią skontaktować.
Nie teraz. Musiał się z tym pogodzić.
Nadal pozostawał wyłączony z tego świata, który
trzymał Annę z dala od takich jak on. Zamierzał to
zmienić, ale potrzebował więcej czasu niż tych kilka
godzin, które pozostały do końca dnia.
Niedaleko znajdował się świat, który chętnie otwo
rzy przed nim drzwi, świat, gdzie zaszczytem było być
Finem. Gdzie choć słowo „Kwen" brzmiało obraźli-
wie, oznaczało to, co zwyczajne.
Knut powlókł się do fińskiej części Alty. Odnalazł
chatę H a n n u i Jussiego i zapukał do drzwi.
Zapamiętał tylko słabe światło lampy na stole oraz
Hannu i Jussiego siedzących po obu stronach.
- Witamy z powrotem! - zawołał Jussi. - Myśleli
śmy, że cię już więcej nie zobaczymy.
Knut usiłował usiąść, ale nie był w stanie. Zakręci
ło mu się w głowie. Gospodarze położyli go w kuch
ni na rozkładanym łóżku.
- Jak dobrze - odezwał się zmęczony. - Przebyłem
daleką drogę.
- I masz ciężki bagaż - stwierdził Hannu, patrząc
znacząco na sakwę. - Udało ci się?
Knut skinął głową.
- Postąpiłeś zgodnie z moją radą?
- Może.
Hannu uśmiechnął się, a jego zarośnięta twarz wy
dała się sympatyczna.
- To mi się podoba. Uczysz się, chłopcze! Całkiem
słusznie. Nawet nam nie powinieneś ufać!
- Obiecałem, że o was nie zapomnę, prawda? Do
trzymuję obietnic.
- Nami nie musisz się przejmować.
Knut jednak zauważył, że ci dwaj rośli mężczyźni
wzruszyli się, że o nich pamiętał.
- Co zamierzasz teraz zrobić?
- Ożenić się - rzekł Knut stanowczo.
- O, nie wiedzieliśmy, że jest jakaś dziewczyna - po
skarżyli się oburzeni. - Trzymałeś to przed nami w ta
jemnicy?
Uśmiechnął się. Pomyślał o Annie.
- Jest jeszcze wiele rzeczy, których o mnie nie wie
cie, chłopaki. Ale tyle mogę wam powiedzieć: jeszcze
wielu w Alcie zaskoczę.
H a n n u spojrzał znacząco i tajemniczo.
- Powiedzmy, że jest w tobie coś, czego nie widać
na pierwszy rzut oka.
Podali mu kolację. Cienką zupę z kaszą jęczmienną
i kawałkami ryby. Knut delektował się nią niczym iście
pańską potrawą. Na płaskowyżu żywił się głównie dzi
kim ptactwem, drobną zwierzyną i rybami, ale czegoś
takiego dawno nie miał w ustach. Zupa podziałała zba
wiennie. Chłopak czuł, jak wracają mu siły, zdołał
usiąść. Kiedy podali mu kubek kawy, odniósł wraże
nie, jakby się znalazł w siódmym niebie.
Nie chciał spać. Zbyt długo był sam, zbyt długą od
był drogę, by po prostu spokojnie teraz zasnąć.
- Jak ci się udało znaleźć to, czego tak wielu szuka
ło? - zdziwił się Jussi. - Wielu próbowało przez całe
życie. Tobie wystarczyło jedno lato.
- Być może wiedziałem więcej niż inni... - odparł
Knut. - Może było mi to przeznaczone.
Popatrzyli na niego pytająco. Czekali na wyjaśnie
nia. Powiedział już zbyt wiele, by resztę zachować
w tajemnicy.
- Opowieści o skarbie są po części prawdziwe - rzekł
z wahaniem. - Grób człowieka, który go znalazł, znaj
duje się tu w Alcie.
Skinęli głowami. Wiedzieli o tym.
- Był moim ojcem.
Chłopak mógł to teraz wyznać z dumą. Przekonał
się, że Kalle Elvejord był kimś więcej niż niepopraw
nym marzycielem.
- Twoim ojcem, mówisz?
Hannu ściągnął usta i gwizdnął cicho.
- To trochę wyjaśnia. Ale przecież on umarł bardzo
młodo. Zdążył zostać ojcem?
- Wiek nie ma tu żadnego znaczenia - stwierdził Jus-
si, wzruszając ramionami.
Nagle ujrzeli Knuta w zupełnie innym świetle.
Hannu zamyślił się:
- Czy wielu ludzi o tym wie? Opowiadałeś o tym
komuś?
- Jak to? - Knut spojrzał na niego. Pomyślał o Annie.
- Nic, tylko na grobie, o którym mówisz, często wi
dywałem kwiaty. A któregoś wieczoru zobaczyłem,
kto je przynosi.
Knut uśmiechnął się słabo. Dał do zrozumienia, że
domysły Hannu są słuszne. Poznali jego tajemnicę,
choć nie rzekł ani słowa. Zdali sobie sprawę, jak
ogromna jest jego tęsknota.
- Tak - odparł. - Jest ktoś, kto o tym wie.
Jussi otworzył usta, żeby coś powiedzieć. Był blady.
Hannu potrząsnął lekko głową.
„Nie teraz", ostrzegał wzrokiem.
Jussi odwrócił twarz.
- Czy Knut-Kwen wrócił do domu? - spytał Knut.
- Czy dla naszych nastały może lepsze czasy?
Hannu pokręcił głową.
- Nie dotarły do nas żadne wieści o Knucie Olsso-
nie. Możliwe, że nie żyje. Ale do Kopenhagi jest pięć
set mil. Nie przejdziesz takiej drogi w jeden dzień,
chłopie. Nawet Knut-Kwen potrzebuje czasu. Musimy
wierzyć, że wróci. Jest nam tu potrzebny. Tacy ludzie
jak on nie rosną na drzewach. Jemu podobni stają się
przywódcami. Bez niego jesteśmy jak stado bez paste
rza. Mamy jeszcze odrobinę nadziei. Lecz nikt z nas
nie posiada jego odwagi. Musi wrócić, inaczej w doli
nie Alty niedługo nie pozostanie już ani jeden Kwen.
Nastała noc. A potem ranek.
Knut umył się i założył czyste ubranie. Przyjemnie
było się odświeżyć. Przed wyprawą po złoto zostawił
trochę rzeczy u braci z Kemijarvi. Pilnowali ich, pew
ni, że wróci.
Zgolił brodę, którą wyhodował w ciągu paru miesię
cy pobytu na odludziu. Mrużąc oczy, przyjrzał się so
bie w lustrze Jussiego. Wyglądał rzeczywiście inaczej.
Nie potrafił wskazać palcem, co się zmieniło. Ale nie
był dokładnie tym samym Knutem, który wyruszył
wiosną na poszukiwanie skarbu. Kiedy się wyszykował,
poczuł niepokój. Prawie nie był w stanie przełknąć je
dzenia, które Finowie postawili przed nim na stole.
Miał tyle do załatwienia... Musiał iść do sklepu. Po-
trzebował ubrania. Zamierzał kupić materiał i poszu
kać krawca.
Anna...
Wtedy to Hannu zdecydowanie posadził go na krze
śle, a sam usiadł naprzeciw, mocno opierając łokcie na
stole. Przedramiona wyrosły ku twarzy niczym dwa
wielkie pnie drzew. Oczy wydawały się smutne.
- Jest coś, o czym powinieneś wiedzieć, Knut - rzekł.
- Jest coś, o czym ci wczoraj nie powiedzieliśmy. Uwa
żaliśmy, że przede wszystkim powinieneś się porządnie
wyspać, chłopcze. Po tak długiej wędrówce. - Przełknął
ślinę. - Czy ona wiele dla ciebie znaczy? Ta dziewczy
na, która kładła kwiaty na grobie twego ojca?
- Tak.
Knut nie rozumiał, do czego Hannu zmierza. Jussi
stał przy drzwiach, odwrócony plecami. Zacisnął pal
ce na framudze.
Coś tu się nie zgadzało. Musiało wydarzyć się coś
bardzo złego.
- Nigdy nam o tym nie opowiadałeś, ale to ty znala
złeś ją tej zimy, prawda? To ty ją tu przyprowadziłeś?
Knut skinął głową.
- Co się stało z Anną? - spytał. Jego głos brzmiał
ochryple.
- Szukamy jej już ponad tydzień, Knut. Wszyscy
w mieście. Znowu zniknęła. Statek na południe musiał
odpłynąć bez niej. Miała wyjechać do Danii. Wiedzia
łeś chyba o tym?
Przytaknął.
- Przez ponad tydzień? - spytał.
Późną jesienią. Powiedziała: późną jesienią...
Knut ukrył twarz w dłoniach. Dławił go tak silny
płacz, że nie mógł go powstrzymać. Więc jednak zwlekał
zbyt długo. Został zbyt długo. Był pewny, że wróci w po
rę, by dotrzymać obietnicy. A tymczasem zawiódł Annę.
Wreszcie podniósł wzrok. Oczy miał pełne łez.
- Spadł już śnieg, wyraźnie widać na nim ślady - wy
krztusił. - Nie powinno chyba być kłopotu z jej odna
lezieniem. Jest tylko kobietą, dziewczyną, nie mogła
zajść daleko.
- Kiedy zniknęła, nie było jeszcze śniegu. Spadł następ
nej nocy. Od tygodnia trzyma mróz - wyjaśnił H a n n a
- Gdzie jej szukano?
- Wszędzie. Sprawdzono nawet dno w pobliskich wo
dach, zanim ściął je lód. Pastor nadal płaci każdemu
ochotnikowi, gotowemu wziąć udział w poszukiwaniach.
Knut gwałtownie poderwał się z miejsca. Nawet nie
otarł łez. Sklepikarz może poczekać. Ściągnął z siebie
czyste ubranie. Włożył na powrót skórzane. Znalazł
dork i czapkę ze skóry.
- Powierzam wam moją sakwę - rzekł. - Ufam wam.
- To na nic, Knut. - Głos H a n n u brzmiał po ojcow
sku łagodnie. - Była lekko ubrana. Mówią, że miała na
sobie tylko koszulę nocną i płaszcz. Nie chciała, by ją
uratowano.
- Znajdę ją - wycedził Knut przez zaciśnięte zęby. -
Na pewno mi się uda. Lecz najpierw porozmawiam
z pastorem.
- Bądź ostrożny!
H a n n u najchętniej poszedłby razem z Knutem.
Chłopak był taki porywczy. Taki gwałtowny i nieroz
ważny. Dziewczyna pewnie już nie żyje. Nie było sen
su wierzyć, że jest inaczej.
- Pastor ma wielką władzę. Jest w dobrych stosun-
kach z namiestnikiem. Może wsadzić cię do aresztu,
jeżeli zechce.
Knut uśmiechnął się w taki sposób, że obydwu bra
ciom ciarki przeszły po plecach.
- Nie boję się pastora - powiedział. - Ani namiest
nika. Teraz boję się tylko jednego. Śmierci. Nie mojej.
Jestem tak niewiele wart...
W rzeczywistości wypadki nigdy nie toczą się tak
jak w marzeniach. Knut istotnie wszedł do domu pa
stora głównym wejściem. Jednak nie jako bogacz, lecz
jako biedny chłopak, Kwen, syn rybaka, Knut.
Wtargnął bez pukania. Nie zdejmując czapki, ruszył
prosto do salonu pastora. Nie pozwolił się zatrzymać.
Pastor zmarszczył brwi i zdziwił się trochę, napoty
kając płomienny wzrok młodzieńca, który zjawił się
przed nim tak nagle.
Nie rozpoznał go.
Knut zrozumiał to w jednej chwili, gdy usłyszał sło
wa pastora:
- Przypuszczam, że przyszedłeś zgłosić się na ochotni
ka, by wziąć udział w poszukiwaniach mojej córki? Płacę
za dobę. Tego, kto ją odnajdzie, wynagrodzę dodatkowo.
Knut uśmiechnął się zimno. Jego oczy zwęziły się.
Mężczyzna, który przed nim siedział, wyglądał na
zmęczonego i przygnębionego. Miał podkrążone oczy.
- Chcę wiedzieć, gdzie jej szukaliście. Chcę wie
dzieć, kiedy zniknęła.
- Lensman wie o wszystkim. Porozmawiaj z nim.
Pastor odwrócił się do Knuta plecami.
Ten jednak się nie poruszył.
- Powinienem raczej sądzić, że wiesz lepiej od lens-
mana, kiedy zniknęła. I dlaczego?!
Głos Knuta brzmiał jak trzask bicza. Chłopak na
wet nie mrugnął, zwracając się do pastora na „ty".
- Jakim prawem przychodzisz tu i zamęczasz mnie
pytaniami? - spytał pastor. - Kim ty jesteś? Co sobie
wyobrażasz? Zapłacę ci za szukanie. Idź szukać albo
nie. Ąle nie pozwolę, byś tu przychodził i mówił do
mnie w ten sposób. Moja córka zaginęła. Modlę się do
Boga, żeby się znalazła cała i zdrowa. Nie życzę sobie
rozmawiać z tobą dłużej. Możesz odejść.
Knut przyglądał się uważnie pastorowi. Wiele słów
cisnęło się w kolejce na końcu języka. Powstrzymał je.
Na razie.
Jeszcze tu wróci. Pokaże pastorowi, na co go stać.
Wróci tu, a wtedy nie będzie milczał.
Knut wyszedł. Wyszedł drzwiami dla ważnych gości.
Wstąpił jeszcze do łensmana. Dowiedział się więcej
niż na plebanii.
- Dziewczyna uciekła w niedzielę w nocy. Tego dnia
właśnie przybił do brzegu statek, który miał odpłynąć na
południe. Chyba chciano ją wydać za mąż za granicą. Nie
wiem dokładnie. Słyszałem tylko, co mówiła służba. Ro
dzice zauważyli zniknięcie córki dopiero w poniedziałek
rano. Nie spała w swoim łóżku. Jednak wychodząc z do
mu, nie miała na sobie nic więcej poza nocną bielizną.
Pokręcił głową.
- Myślę, że poszukiwania nie na wiele się zdadzą.
Ale pastor wierzy w cuda. Jest niejako do tego zobo
wiązany. Cha, cha...
Knut nie roześmiał się.
Następnie lensman opowiedział, gdzie dotychczas
szukano Anny. Które zbiorniki wodne sprawdzono.
- Osobiście przypuszczam, że znaleźlibyśmy dziew-
czynę, gdybyśmy sprawdzili dno fiordu, ale do tej po
ry pastor się temu sprzeciwiał. Jednak połowa miasta
sądzi, że rzuciła się do fiordu.
- Dlaczego?
Urzędnik skrzywił się.
- Uważam, że niedobrze jest mierzyć zbyt wysoko.
Powinni pozwolić córce wybrać samej. Zmuszanie do
małżeństwa nie prowadzi do niczego dobrego. Są ta
cy, którzy mówią, że ona już kogoś wybrała.
Lensman nie rozumiał, dlaczego chłopak tak prze
nikliwie na niego patrzy. Ale nigdy nie rozumiał tych,
którzy swe życie spędzali w drodze.
- Zarówno kucharka, jak i służąca na plebanii przy
sięgają, że dziewczynie przydarzyło się nieszczęście.
Że spodziewała się dziecka. A córce pastora to nie
przystoi, wiesz... Z rozpaczy rzuciła się do fiordu,
chłopcze. Ale idź i szukaj. Większość ochotników uda
je się na poszukiwania i kręci się po okolicy przez kil
ka dni. Pastor dobrze płaci i nie pyta, gdzie byłeś i co
robiłeś. Myślę, że najbardziej obawia się tego, że ktoś
znajdzie ją martwą...
Knut nie słuchał.
Jakimś sposobem dostał się do szopy Hannu. Nie
był w stanie przypomnieć sobie, jak się tam znalazł.
Kiedy oprzytomniał, płakał pomiędzy belami siana,
tam gdzie się z nią kochał.
Uwiódł ją.
Spodziewała się dziecka.
Gryzł kostki do krwi, żeby nie wykrzyczeć swego
cierpienia. Bił pięścią w ścianę, aż dudniło.
Wyszeptał z szacunkiem jej imię.
Nie był wart wiązać jej butów. Nawet ziemia, po
której stąpała, była więcej warta niż on. A on ośmielił
się zniszczyć Annie życie.
Przez coś tak podłego jak pożądanie zniszczył jej
życie.
Knut wypłakał wszystkie łzy.
Czuł wokół siebie ogromną pustkę, której istnienia
nawet nie podejrzewał.
Tak często myślał o Annie w ciągu tego lata. Dla
czego nie rzucił wszystkiego i nie wrócił do miasta?
Dlaczego pozwolił, by żądza bogactwa przytłumiła tę
sknotę za Anną?
Dlaczego, dlaczego...?
Jednak nie żałował tego, co zaszło między nimi na
tym posłaniu z siana.
Jeśli nawet skutki owej nocy popchnęłyby Annę do
czegoś, czego nie miał odwagi nazwać słowami, nie był
w stanie niczego żałować. To jego najpiękniejsze wspo
mnienie.
Nigdy nie był tak szczęśliwy jak tamtej nocy. Na
wet wtedy, kiedy znalazł złoto. Teraz to zrozumiał.
Noc z Anną w ramionach, kiedy dziewczyna leżała
przytulona do niego, ufna i oddana, nie mogła się mie
rzyć z niczym innym, co dotąd przeżył.
Anna także była szczęśliwa.
Błagała go, żeby ją zabrał ze sobą.
On zaś zostawił ją zupełnie samą - tylko ze swą
obietnicą. Obietnicą, że wróci, zanim będzie za późno.
Obietnicą, że nie będzie musiała jechać do Danii. Że
nie wyjdzie za nikogo innego poza nim. Miał się poja
wić przed nadejściem późnej jesieni.
Anna doszła pewnie do wniosku, że ją okłamał.
Z bólem to przyznał.
Knut wyobrażał sobie, jak musiała być nieszczęśli
wa. Jak bardzo samotna.
Pewnie pomyślała, że świadomie ją oszukał. A po
trzebowała go bardziej, niż ktokolwiek go kiedyś po
trzebował.
Miała urodzić dziecko...
Panie Boże, dokąd ona poszła? Dokąd mogła pójść?
Była noc. Ciemno. Anna nie była ciepło ubrana.
Musiała marznąć.
Fiord?
Nie, Knut nie sądził, by rzuciła się do fiordu.
Złożył ręce w żarliwej modlitwie.
Przemierzał powoli okolicę. Starał się myśleć tak
jak Anna. Nie sądził, by mu się udało. Niezależnie od
tego, jak bardzo ją kochał, nie mógł wiedzieć, co kry
ło się w jej głowie.
Ogarnęła go rozpacz, podobna do tej, która wypeł
niła dziewczynę tamtej nocy.
Zwątpienie - podstępna świadomość, że i tak wszyst
ko na nic.
Pastor zabronił sprawdzać dno fiordu.
Knut jednak odważył się przez mgnienie oka pomy
śleć, że Anna wybrała takie rozwiązanie.
- Być może nie żyjesz, Anno. Jeżeli tak, to nic dla
mnie nie ma sensu. Nic nie ma znaczenia dla Knuta
Elvejorda. Nie liczy się to, że mógłby kupić całą Altę
wraz z otaczającym ją lasem. Ty byłaś najważniejsza
w moim życiu. Ty, Anno. Nie złoto. Nie rozumiałem
tego do tej pory. Miałem ciebie. Miałem twoją miłość
i prosiłem cię tylko, żebyś czekała. Moja najdroższa.
Prosiłem, byś czekała, i czekałaś. Miałem więcej, niż
przypuszczałem, i tylko ty o tym wiedziałaś...
Knut szukał tak długo, aż wreszcie nie był w stanie
zrobić ani kroku więcej. Przystanął, oparł się na kij
ku, płakał. Czuł, jak ciepłe łzy mieszają się z płatka
mi śniegu, topniejącymi na policzkach niczym zimne
pocałunki.
Boże, jak puste wydało się nagle życie! Jakie wszyst
ko stało się bezsensowne!
Zawrócił i ruszył z powrotem do miasta. Chciał po
rozmawiać z pastorem. Poprosić go o zezwolenie na
przeszukanie dna fiordu.
Nawet jeśli Anna nie żyje, trzeba ją znaleźć.
Obrał drogę na skróty, prowadzącą poniżej szopy
Hannu. Zamierzał przeciąć rzekę, nie zastanawiał się,
czy lód wytrzyma czy nie. Zaryzykował, wszak tak nie
wiele trzymało go przy życiu. Tak niewiele, co miało
prawdziwą wartość.
Knut zapomniał o niewielkim rozlewisku w zakolu
rzecznym nieopodal stodoły.
Lód okazał się na tyle gruby, że wytrzymał jego cię
żar. Woda szybko w tym miejscu zamarzała, ponieważ
było płytko.
Wiatr wymiótł do czysta lodową taflę. Wypolerował
ją do połysku. Narty Knuta skręciły z wiatrem. Nie
mógł ich prowadzić. Kierowały się jakby własną wolą.
Być może los tak chciał.
Pod gładką taflą zamajaczył tylko cień. Tuż przy
brzegu. Tuż obok miejsca, gdzie rzeka wyginała się ła
godnie w kunsztowny łuk niczym we własnoręczny
podpis natury.
Jaśniejsze miejsce pośrodku niebieskoczarnej po
wierzchni.
Plama zaczęła rosnąć przed oczami Knuta. Coś go
ku niej przyciągało. Coś go popychało, nie był w sta
nie się zatrzymać.
Aż stanął tuż ponad plamą. Wiedział, że nikt już nie
będzie musiał przeszukiwać fiordu.
Upadł na kolana, nie zdejmując nart. Kijek wyśli
znął mu się z dłoni. Chłopak zdjął rękawiczki, przyło
żył ręce do twardej, gładkiej powierzchni - jak gdyby
ich ciepło mogło stopić lód i pomóc się dostać bliżej.
Tak jak gdyby ciągle jeszcze mógł uratować Annie ży
cie własnym ciepłem.
Płakał i nic nie widział przez łzy. Aż piekły oczy,
bolało gardło.
Położył się na lodzie nad zastygłą postacią, uświa
damiając sobie, że stracił Annę. Stracił jedyną osobę,
która cokolwiek dla niego znaczyła. Jedyną, która by
ła ważniejsza od niego samego.
Zrozumiał to jednak zbyt późno.
Zmarzł, szczękał zębami, ale nie mógł teraz od niej
odejść.
Trafił tu. Znalazł ją. Jeszcze raz miał ją odprowa
dzić do domu. Tyle przynajmniej był jej winien.
Lód był gruby co najmniej na szerokość jego dłoni.
Pod spodem płynęła woda. Włosy dziewczyny poru
szały się, wyglądały w wodzie jak połyskujące nici. Ko
szula nocna również lekko falowała.
Knut zaatakował lód kijkami i nartami. Kopał, ska
kał, wygrzebywał kamienie z brzegu i rzucał nimi
w gładkie lustro natury.
Powoli, powoli przebijał się przez twardą, grubą
warstwę. Wreszcie całkiem się przebił. Otwór nie był
większy niż zaciśnięta pięść, ale chłopak się nie pod
dawał.
Teraz było łatwiej, mógł uderzać w krawędzie i kru
szyć je kamieniem.
Z otworu tryskała lodowata woda i przemoczyła
Knuta do suchej nitki. Przesiąknęła przez skórzane
spodnie, groziła przykuciem go do zamarzniętej tafli,
ale się nie przejmował. Ledwie to zauważał.
Woda przeciekła przez rękawiczki. Stracił już pra
wie czucie w rękach, ale dopóki mógł utrzymać ka
mień, nie miał zamiaru się poddawać.
Klęczał tuż przy głowie dziewczyny. Gdyby zaczął
unosić ją prąd, Knut zdołałby ją pochwycić. Zatrzy
mać. Z mozołem powiększy! przerębel na tyle, że sam
mógłby się w nim zmieścić. Znów kuł brzegi. Jeszcze
trochę. Jeszcze tylko trochę...
Położył się obok Anny, wsunął obie ręce pod lód,
dobrze zaparł się łokciami. Przełknął ciężko, zacisnął
powieki i pociągnął.
Poczuł opór, zobaczył, że skrawek koszuli nocnej
uwiązł w lodzie. Przymarzł. A więc to ją trzymało, nie
pozwoliło popłynąć z prądem.
Knut pociągnął jeszcze raz, rozerwał materiał. Za
skoczył go nagły ciężar.
Trzymając Annę pod ręce, zdołał podźwignąć się
z kolan. Potem chwycił dziewczynę w talii i próbował
wyciągnąć z tego zimnego grobu, który sobie wybra
ła. Musiał się pośpieszyć, gdyż pod ciężarem obojga
lód zaczął się niebezpiecznie uginać. Nadludzkim wy
siłkiem uniósł ukochaną ku górze i przepełznął na
pewny grunt.
Już nie płakał.
Ostrożnie ułożył Annę na śniegu przy brzegu rzeki.
Po tygodniu spędzonym w wodzie jej ciało nabrzmia-
ło. Nie przedstawiało pięknego widoku. Knut jednak
zmusił się, by na nią spojrzeć.
Pamiętał, jaka była wtedy, pod dotykiem jego piesz
czot.
Ich miłość stała się po części przyczyną jej śmierci.
Anna wybrała śmierć jako ostateczne wyjście. Ponie
waż on dał się omamić złotemu szczęściu.
Jego miłość okazała się śmiertelną trucizną.
Knut ostrożnie położył ręce na brzuchu dziewczy
ny. Klucha w gardle groziła uduszeniem.
To prawda. Anna nosiła jego dziecko. Tej jesiennej
nocy zgasło więcej niż jedno życie.
Knut pochylił głowę. Czyżby Raija była bardziej
przewidująca, niż ktokolwiek z nich podejrzewał?
Czyżby to przeczuwała? Zawsze uważała, że złoto
Kallego sprowadzi ze sobą nieszczęście.
Czy Anna umarła dlatego, że dal się zaślepić złote
mu blaskowi?
14
Na plebanii ciągle paliło się światło, kiedy Knut szedł
w jej stronę, dźwigając ciężkie brzemię. Tym razem tak
że nie zapukał do drzwi. Sam wyglądał jak topielec, kie
dy przemierzał pokryte dywanami podłogi. Znalazł pa
stora z żoną przy kominku w jednym z salonów.
Stanął przy wejściu. Pchnął drzwi nogą.
Pastorowa poderwała się z krzykiem. Zachwiała się.
Knut na zawsze zachowa w pamięci tę białą twarz oto
czoną siwymi włosami - i tę czarną suknię, która spra
wiała wrażenie, że nie było pod nią ciała.
Nawet pastor oniemiał. Cofnął się, kiedy Knut pod
szedł bliżej. Odsunął się na bok, uczynił niezgrabny
ruch ręką, dając chłopakowi znak, żeby położył ciało
Anny na sofie.
Knut zatrzymał się. Stał z dziewczyną w ramionach.
Za nic nie chciał jej wypuścić.
- Przychodzę z twoją córką, pastorze - wykrztusił.
Był siny z zimna. Kapało z niego, kiedy lód topił się
w ciepłym pokoju. - Przychodzę z nią po raz drugi.
Gdybym wiedział, że tak się stanie, nie przyprowadzał
bym jej tutaj za pierwszym razem.
Pastor przyjrzał mu się bliżej. Było coś w tym chło
paku, co przywodziło na myśl przeszłość i teraźniej
szość. Kim jest ten młodzieniec w lapońskim stroju,
który ośmiela się mówić do niego w ten sposób? Skąd
ten dziwny blask w jego brązowych oczach? Gdzie wi
dział te oczy wcześniej?
- To on - odezwała się pani domu. - To on znalazł
ją tej zimy. Poznajesz?
Złapała męża za ramię, przywarła do niego, lecz
szorstko ją odsunął.
Pastor rzeczywiście sobie przypomniał. Lecz wi
dział w tym chłopcu coś jeszcze. Coś, co znał już wcze
śniej. Coś, co powinien pamiętać...
- Tak, to ja - rzekł Knut.
Spojrzał na twarz Anny, która przypominała grote
skową maskę. Następnie delikatnie położył dziewczy
nę na sofie. Poprawił ostrożnie jej koszulę nocną, by
ładnie się układała, odgarnął Annie lok z czoła, pogła
skał czule palcem po policzku.
Pastor zamierzał go zganić, ale się na to nie zdobył.
Coś go powstrzymało. Odwrócił się do biurka. Pogrze
bał w szufladach i wyciągnął sakiewkę, którą trochę
przesadnie pobrzękiwał.
- Ostatnio byłeś tu jakieś trzy-cztery dni temu? - spy
tał, nie patrząc na chłopaka.
Knut nadal stał przy sofie. Dotykał ramienia Anny.
Nie mógł się z nią rozstać.
- To powinno wystarczyć.
Pastor starannie ułożył na stole stos monet. Próbo
wał się uśmiechnąć uprzedzająco grzecznie. Jeszcze nie
całkiem do niego dotarło, że w miejscu, w którym do
piero co siedział, leżą zwłoki jego najmłodszej córki.
Knut potrząsnął głową.
- Nie chcę twoich pieniędzy, pastorze! - rzekł nie
spodziewanie stanowczo. - Możesz sobie zostawić
swoje srebrniki!
Spojrzeli na niego zaskoczeni. Pastorowa osunęła
się na najbliższe krzesło i łkała półgłosem.
Knut nie odrywał wzroku od pastora. Nie uciekł
spojrzeniem.
- Chciałbym, żebyś spytał samego siebie, dlaczego
Anna to zrobiła - odezwał się. - Chciałbym, żebyś
spojrzał w głąb swej duszy i spytał, czy jesteś bez wi
ny. Czy można było uniknąć tej śmierci.
-Jak śmiesz? - syknął pastor przez wąskie usta. -Jak
śmiesz tutaj przychodzić i cokolwiek sugerować? Weź
swoje pieniądze. Zabierz swoją zapłatę. Jeśli jej nie
chcesz, zostaw, niech leży. Ale wyjdź stąd!
Knut był spokojny. Złość nic już nie pomoże.
- Nie musisz tego powtarzać, pastorze - odparł. - Pój
dę. Nie potrzebuję twoich pieniędzy. Szkoda, że wcze
śniej nie rozumiałem, że pieniądze znaczą tak niewiele.
Być może Anna by jeszcze żyła.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytał pastor,
opanowując się. - Kim jesteś?
Knut ściągnął czapkę. Nie przez szacunek dla czło
wieka, który stał przed nim, lecz dlatego, że zrobiło
mu się za gorąco przy piecu.
- Znałeś moją matkę - rzekł ze smutnym, nikłym
uśmiechem. - Nie pasowała do was, bogatych, w Alcie.
Ożenił się z nią wójt. Ludzie nazywali go Krwawym Ole...
- Rai ja? - przerwał pastor z niedowierzaniem. - Je
steś synem Raiji? Oczywiście... te oczy... Powinienem
to zauważyć. Ale to działo się tak dawno temu. Już pra
wie o niej zapomniałem. Jej syn, tak... Syn...
Zmarszczył brwi. W jednej chwili przypomniał so
bie, że Anna przynosiła kwiaty na grób nieznajomego.
Czyżby jego córka miała w tym jednak jakiś powód?
- Syn Kallego Elvejorda - dokończył Knut. - Wróci
łem. Musiałem coś zabrać. Coś, co do mnie należało. Spa
dek po ojcu. Znalazłem coś innego... i dziś żałuję, że się
tym nie zadowoliłem. Ale chciałem mieć wszystko naraz.
- Spojrzał na dziewczynę. - Teraz straciłem wszystko.
- Anna miała wyjechać do Danii.
Knut napotkał spojrzenie pastorowej.
- Właśnie - rzekł. - Może nie powinniście mieć wo
bec niej tak wielkich planów. Czy nie widzieliście, jak
ją unieszczęśliwiacie? Nie wiedzieliście, jak bardzo się
tego bała?
- Anna była posłuszną córką - rzucił ostro pastor.
- Chcieliśmy tylko jej dobra. Miała zostać hrabiną...
- Nie pytaliście jej, dlaczego uciekła za pierwszym
razem?
Milczeli.
- Anna była tak zalękniona, że minęło kilka dni, za
nim odważyła się ze mną porozmawiać - powiedział
Knut ze smutkiem w głosie. - Była najbardziej godną
pożałowania istotą, jaką spotkałem w swym życiu.
I już wtedy błagała mnie, żebym jej nie odprowadzał
do domu. Nie znała mnie, ale wolała raczej podróżo
wać z obszarpanym awanturnikiem, niż wrócić tutaj.
- Kłamiesz!
Knut mówił dalej. Nie pozwolił, by pastor przerwał
mu oskarżeniami.
- Żałuję, że jej nie posłuchałem. Ale sądziłem, że w do
mu będzie jej najlepiej. Sądziłem, że dziewczyna z jej
sfery będzie nieszczęśliwa bez tego wszystkiego, do cze
go przywykła. Byłem głupi. Nawet przez moment nie
pomyślałem o tym wszystkim, czego jej brakowało.
- Annie nigdy niczego nie brakowało.
Knut spojrzał na żonę pastora. Zrobiło mu się smutno.
- Nie? Nie brakowało jej zrozumienia? Kogoś, kto
naprawdę by się o nią troszczył? Kogoś, kto by ją cenił
za to, kim jest? Kto by ją kochał, a nie ganił przez cały
czas... Kogoś, kto by dostrzegł, jaką jest kruchą istotą?
Czy Anna miała kiedykolwiek kogoś na tyle bliskiego?
Pastor demonstracyjnie odwrócił się do Kmita plecami
- Nie podoba mi się sposób, w jaki mówisz o mo
jej córce! Spędziłeś z nią zaledwie kilka tygodni. Nie
myśl, że udało ci się ją poznać. Nie myśl, że pokazała
ci swe prawdziwe ja!
- A czy wam pokazała kiedyś swą prawdziwą twarz?
Kiedy na tyle dorosła, że potrafiła już ukrywać uczu
cia... Myślę, że jej nie znaliście.
- Jeszcze chwila, a każę cię wyrzucić i zamknąć
w areszcie!
Knut podniósł dłoń w obronnym geście.
- Wyjdę. I nigdy nie wrócę. Ale nie pozwolę, byście
uniknęli odpowiedzialności przed samymi sobą. Wy
także ponosicie winę za to, co się stało. Uciekła
w przeddzień wyjazdu. Czy was to nie zastanowiło?
Pastorowa umknęła wzrokiem przed przenikliwym
spojrzeniem brązowych oczu Knuta.
- Plotki!
- Anna nie chciała wyjeżdżać do Danii. Nie chciała
za męża tego człowieka, którego jej wybraliście, nie
pytając o zdanie. Wolała raczej umrzeć.
- A więc ty, na wpół Kwen, twierdzisz, że tak do
brze poznałeś moją córkę?
W głosie pastora brzmiała ostra drwina.
Knut nie pozwolił wyprowadzić się z równowagi
i nadal stał wyprostowany przed rodzicami Anny.
Choć wcale nie musiał, wziął na siebie część winy za
jej śmierć.
- Nie jesteście jedynymi zabójcami - rzekł poważnie.
Nabrał powietrza. Ciężko mu było to przyznać: - To
również moja wina.
Dwie pary oczu spojrzały na niego.
- Miałem coś do załatwienia. Dlatego wyjechałem
z Alty. Zabrało mi to więcej czasu, niż się spodziewa
łem. Sądziłem, że zdążę tu wrócić, zanim będzie za
późno. Późną jesienią... Ale tak dokładnie nie wiedzia
łem, co to znaczy „późna jesień"...
- Jaki to ma związek z Anną, moją córką?
W brązowych oczach, które tak bardzo przypomi
nały oczy Raiji Alatalo, kryło się cierpienie.
- Anna by żyła, gdybym wrócił wcześniej - odparł
Knut zdecydowanie. - Jak często z nią rozmawialiście?
- spytał. - Czy przyglądaliście się jej dokładnie? Czy
nic nie zauważyliście? Nic nie zrozumieliście? Jak
można być tak ślepym?
Pastorowa otworzyła usta. Nie patrzyła na męża.
Splatała białe palce.
- Anna... spodziewała się dziecka - wykrztusiła.
Knut napotkał pełen niedowierzania wzrok pastora.
- Tak, Anna spodziewała się mojego dziecka - przy
znał ze smutkiem. - Miałem po nią wrócić przed jesie
nią. Przed jej wyjazdem. Ale wy pierwsi ją zawiedli
ście. Zamierzaliście ją skazać na nieszczęśliwe życie.
Dotknął ciała Anny jeszcze raz. Uśmiechnął się sła
bo. I ruszył do wyjścia.
W drzwiach się odwrócił. Pastor ciągle jeszcze nie
mógł się otrząsnąć z szoku. Wyglądało, jakby szukał
słów. Pastorowa nie spuszczała Knuta z oczu.
- Anna kochała mnie - rzekł smutno Knut. - Na
prawdę mnie kochała. Chociaż byłem tylko nędznym,
prostym pół-Kwenem. I ja kochałem ją bardziej niż
własne życie. To również moja wina, że nie żyje. Ża
łuję, że tak się stało. Powinienem był ją raczej zabrać
ze sobą, do życia w biedzie i niepewności.
Knut opuścił plebanię. Po raz ostatni. Również i tym
razem wyszedł głównym wyjściem.
Hannu i Jussi czekali na Knuta w swojej ubogiej
izbie. Poważnie się o niego martwili. Wiedzieli, że
chłopak nie zadowoli się niczym pośrednim. Chciał
mieć wszystko albo nic. Bali się.
- Chwała Bogu! - zawołał Hannu, kiedy Knut do
wlókł się do nich na wpół żywy.
Po drodze wstąpił do sklepu. Obudził sklepikarza
i bardziej groźbą niż prośbą nakłonił, by biedak sprze
dał mu wódki na kredyt.
- Nie wiem, czy Bóg miał z tym coś wspólnego - wy
bełkotał Knut.
Pozwolił przyjaciołom ściągnąć z siebie mokre ubranie.
Ale butelki, w której pozostało jeszcze kilka cen
nych kropli, dobrze pilnował.
Jussi rzucił w jego stronę wełniany pled, który grzał
lepiej niż spirytus.
- Znalazłeś ją?
Knut przytaknął i przyłożył butelkę do ust. Napił
się, nie częstując gospodarzy.
- Nic ci to nie pomoże - stwierdził Hannu, zerka
jąc na butelkę. - Stać cię teraz na więcej takich, ale
mam nadzieję, że nie dasz się skusić.
- Przynajmniej już tak nie boli - odparł Knut. - Dzię-
ki temu ból jest mniej dotkliwy. Cały czas chodzę jak
by w chmurach. Już tak nie boli. Ona nie żyje. - Wypił
do dna. - Zaniosłem ją do pastora. Powiedziałem mu,
żeby zatrzymał te swoje cholerne pieniądze. Nie pamię
tam, czy przeklinałem. Opowiedziałem mu wszystko,
jak było. Że zamierzałem się z nią ożenić. Że oni też ją
zabili. Ze nosiła moje dziecko... - Rozpłakał się.
Jussi uratował butelkę przed rozbiciem o podłogę.
Pomógł Knutowi się przebrać. Chłopak wypił gorą
cą kawę, którą mu podali, żeby w następnej sekundzie
spytać, czy nie mają w domu czegoś mocniejszego.
- Nie dla ciebie - rzekł Hannu surowo. - Nie daj się
temu zniszczyć, Knut.
- Nie zostało tak wiele do niszczenia - odparł chło
pak zrezygnowany. Przekładał kubek z jednej ręki do
drugiej. Wzrok miał niespokojny. - Wszystko wam zo
stawię - dodał z grymasem. - Pomyślcie tylko, jacy bę
dziecie bogaci!
Nawet się nie uśmiechnęli.
- Czy podobałby się jej ten mężczyzna, jakim możesz
się wkrótce stać? - spytał Hannu. - Nie znałem jej. Wi
dywałem ją tylko z daleka. Ale nie wyglądała na taką.
- Kochała mnie - jęknął Knut. - Anna mnie kochała.
Nie mogę znieść myśli, że nie żyje. Rozumiecie to? Nie
mogę znieść tej myśli. Nie mogę znieść tego, że będę mu
siał żyć bez niej. Nic nas już nie czeka, bo ona nie żyje.
Kochałem ją. Nadal ją kocham. Widziałem jej martwe
ciało, ale nie przestałem jej kochać. Gdzieś w głębi mej
duszy istnieje nadal żywa. Coś we mnie nadal wierzy, że
wszystkie marzenia, jakie snułem, się spełnią. Nie do
puszczam do siebie myśli, że jej nie ma. Nosiła w sobie
życie. O tym też nie chcę myśleć. To tak potwornie bo-
li. Rozdziera mnie na strzępy. Spłodziliśmy dziecko, An
na i ja, lecz ono nigdy się nie narodzi. Nienawidzę siebie
za to, co jej zrobiłem. Wolałbym jej nigdy nie dotknąć.
Żałuję, że uczucia zwyciężyły. Wolałbym jej nigdy nie
posiąść. Żałuję, że nie wróciłem wcześniej... Nic nam się
nie udało. Nienawidzę siebie za to, co sobie o mnie po
myślała tej nocy, kiedy popełniła samobójstwo. Musiała
przestać we mnie wierzyć. Musiała dojść do wniosku, że
ją oszukałem. Że tylko się zabawiłem jej kosztem. Że ni
gdy nie traktowałem jej poważnie. Tylko w takim przy
padku mogłaby się zdecydować na tak desperacki krok.
Nienawidzę siebie... a wy prosicie mnie, bym nie pił? Nie
mogę ze sobą wytrzymać. Jestem taki podły, że już na
wet nie ma znaczenia, czy piję, czy nie. Nie znoszę sie
bie. Po prostu nie znoszę tego Knuta Elvejorda.
Hannu westchnął. Skinął lekko na Jussiego, który
poszperał w jednej z szaf. Przyniósł antałek i wycią
gnął korek.
- Możesz pić do nieprzytomności - rzekł Hannu. -
Ale tylko tu w domu. Zresztą musisz do jutra wytrzeź
wieć, byś był w stanie pójść na pogrzeb. Tyle jesteś jej
winien.
Pastor sam wygłosił mowę nad trumną córki. Nigdy
nikt nie wygłosił takiej mowy pożegnalnej. Całe mia
sto zgromadziło się w kościele. Takie pogrzeby jak ten
nie zdarzają się często. Na temat śmierci Anny krąży
ło tyle plotek, że wkrótce każdy będzie mógł przedsta
wić własną wersję wydarzeń.
Knut także przyszedł. Usiadł w ostatniej ławce. Nie
odrywał wzroku od trumny. Nigdy przedtem nie wi
dział tak pięknej trumny - te, które znał, sporządzo-
no z nie heblowanych desek. Nigdy nie widział nawet
takiej, która byłaby pomalowana.
Jednak Anna zasługiwała na to, co najlepsze.
Knut słyszał, jak ojciec wspominał ją jako córkę,
którą każdy chciałby mieć. Sławił jej cnoty, aż cała pa
rafia płakała.
Knut czuł, jak i jemu do oczu cisną się łzy.
Sam wygłosiłby zupełnie inną mowę. Nad inną Anną.
Ale to nie miało już znaczenia.
Wynieśli ją ludzie należący do elity społecznej Alty.
Knut poczuł ukłucie w sercu. Szedł na końcu konduktu
- on, który przez kilka krótkich chwil był jej najbliższy.
Ściskał w rękach kapelusz. Hannu kupił mu trochę
ubrania. Zachowując ostrożność, przyjaciel wyłożył kil
ka własnych monet w zamian za część metalu z sakwy.
Knut nie powinien płacić złotem, zanim nie wyjedzie
z miasta. Nie tylko ulubieńcy Boga tu zaglądali, a Knut
był sam. Bez trudu mógł się stać ofiarą drani liczących
na łatwy łup.
Stał daleko i patrzył, jak opuszczają trumnę w bla
dą, zmarzniętą ziemię.
Drżały mu szczęki, tak mocno zagryzł zęby. W rę
kach ściskał rondo kapelusza. Czul, jak pocą mu się
dłonie. Czuł, że zaraz popłyną mu łzy, a myślał, że już
wszystkie wypłakał.
W samym środku psalmu zdał sobie sprawę, że dłu
żej nie wytrzyma. Nie oglądając się za siebie, szybko
wyszedł z cmentarza. Kiedy minął kościół, zaczął biec.
Niewielu go widziało. A w każdym razie mało kto
rozumiał jego zachowanie. Lecz pastor dostrzegł mło
dego człowieka, który ze spuszczoną głową wyszedł
z tłumu czarno ubranych postaci.
Zwrócił na niego uwagę jeszcze w kościele. Widział,
że nie odrywa wzroku od trumny.
Chłopak miał w sobie wiele z matki. Pastor zasta
nowił się, jakie przekleństwo ciąży nad tą rodziną: naj
wyraźniej szczęście nie było im przeznaczone.
Nie mógł nawet nienawidzić tego młodzieńca,
stwierdził z przerażeniem.
Knut niewiele miał rzeczy do pakowania. Kiedy
wrócili Hannu i Jussi, siedział gotowy do drogi.
- Czekałem na was - wyjaśnił. - Trochę wam zosta
wiłem w szafie, w której chowacie spirytus.
Hannu sprawdził. Knut zostawił ostatni antałek. Sa
mogon jednak zniknął.
- Już nie potrzebuję tego lekarstwa - rzekł chłopak
z powagą. - Muszę chyba nauczyć się żyć z bólem
w sercu. Czy to miałeś na myśli, Hannu? To mi chcia
łeś przekazać?
Hannu skinął głową.
- Dokąd się wybierasz?
Knut wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Prędzej czy później do domu. A przed
tem? Gdzie mnie oczy poniosą. To już nie ma znaczenia.
Objął ich serdecznie. Podziękował za wszystko, co
dla niego zrobili. Za to, że mógł się stać jednym z nich.
- Zawsze byłeś jednym z nas - powiedział Hannu. -
Nie musiałeś się nim stawać.
Knut nie poszedł drogą obok kościoła.
Nie chciał tam wracać.
15
Minął prawie rok, odkąd wyruszył z domu z pustą
sakwą i odrobiną pieniędzy, których ciężar bardziej
czuł na sumieniu niż w kieszeni.
Teraz posiadał dużo więcej. Spłacenie Reijo nie
sprawi mu kłopotu.
Wyprawa po złoto była jego próbą męskości. Knut
sądził, że mu się powiodła. Ale nie był pewien, czy by
ła warta ceny, jaką zapłacił.
Nie chciał wracać do domu. Nawet nie mógł. To,
co niósł w sakwie, mu nie wystarczało.
Z Anną u boku zadowoliłby się nawet mniejszą czę
ścią skarbu. Teraz wypełniała go gorycz.
Skała skrywała więcej. Oby tylko pamiętał, gdzie
szukać. Do wiosny powinien wydobyć resztę.
Spadek po ojcu.
Określenie to nabrało nieprzyjemnego zabarwienia.
Jednak Knut zamierzał sięgnąć po wszystko. To jedy
ne, co mu pozostało.
Na północny wschód od Karasjok, w miejscu, co do
którego uczeni ciągle nie byli zgodni, gdzie przebiega
ją granice, osiedliła się stara kobieta z trzema córkami.
Szwedka. Przybyła tu z mężem dawno, dawno temu.
Teraz nie było przy niej mężczyzny, a cztery kobiety
mieszkały samotnie na odludziu. Samotnie pokonywa-
ły wszystkie wyzwania, które niosło z sobą życie w ta
kim miejscu.
Knut dotarł tam na nartach. Dostał na jedną noc ła
wę do spania. Następnego ranka oznajmił, że mógłby
zostać trochę dłużej. Mógłby pomóc przy cięższych
pracach. Widział wyraźnie, że w obejściu potrzebny
jest mężczyzna. Gospodarstwo wyglądało na zapusz
czone i podupadłe.
Kobieta miała dwie krowy i konia. Knut zastanawiał
się, jakim cudem udawało jej się wy karmić zwierzęta,
bo w stodole było niewiele paszy i nie wyglądało na
to, żeby karczowała drzewa pod nowe pastwiska.
Zachodził w głowę, z czego żyły, pomijając to, że
łowiły ryby i zastawiały sidła.
Zrozumiał, kiedy uświadomił sobie, że mieszkały tuż
przy jednym z najbardziej uczęszczanych szlaków, bie
gnących przez płaskowyż. Tędy wędrowali ludzie. Nie
żeby codziennie ktoś obok przechodził. Mogły minąć
tygodnie, zanim ktokolwiek się pojawił, ale wiadomo
było, że jakiś człowiek zawsze trafi w pobliże chaty.
Knut dostał kąt w stodole. Po kilku tygodniach pra
cy mógł przyznać, że jest zadowolony.
Córki nie były wcale brzydkie. Nosiły imiona Sara,
Sanna i Lea. Ich wieku mógł się co najwyżej domyślać
- to najlepiej strzeżona tajemnica kobiet. Ale zakładał,
że mogą mieć od dwudziestu pięciu do trzydziestu pię
ciu lat. Zresztą zbytnio nie zaprzątał sobie tym głowy.
Widział, że są kobietami z krwi i kości. Że są dobrze
zbudowane, że spojrzenie niebieskich oczu nieustan
nie krąży wokół niego.
Kiedyś podsłuchał rozmowę między Sanną i Leą.
Układały wtedy serwetki.
- Cieszę się, że mama ma z niego pożytek - mówi
ła Sanna. - Chłopak jest niczego sobie. Mogłabym
z nim zgrzeszyć niejeden raz.
Lea zgodziła się z siostrą:
- Przez tydzień bez przerwy. Co najmniej. Musimy
się wokół niego zakręcić. Na razie nas nie zauważa, ale
jest tylko mężczyzną. Zobaczysz, jak się postaramy,
nabrzmieje mu w spodniach. Może spróbujemy
wszystkie naraz?
- Ee, to dla tych, którzy wpadają na krótko. Mama
dobrze się wyraża o tym parobku.
- W dodatku biedak nie ma nic wartościowego... nic
poza majątkiem z przodu spodni. - Lea prychnęła. - W za
mian możemy utoczyć mu trochę soków, co?
- Podoba ci się?
- Mmm. Tak bardzo, że się z nim rozprawię, zanim
tu nadciągną powracający z jarmarku w Lyngen. Nie
wolno nam przepuścić takiej okazji, a on nie może się
o niczym dowiedzieć i powinien do tego czasu znik
nąć. Mama poczęstuje go pewnie trefną zupą, jeżeli
chłopak zostanie tu zbyt długo.
Znowu śmiech.
Knutowi przeszedł dreszcz po plecach.
W jednej chwili zrozumiał, że te kobiety zajmują się
sprawami, które bynajmniej nie są zgodne z prawem.
Sprzedawanie siebie to jedno - ta myśl odstręczała
Knuta, ale była jeszcze do przyjęcia. Gorsze wydawa
ło mu się co innego. Okradanie podróżnych. A rozmo
wa o zupie... Być może wchodzi tu w grę coś poważ
niejszego niż kradzież.
Knut miał ochotę natychmiast się spakować i wyje
chać, ale też dręczyła go ciekawość. Został ostrzeżony.
Był przygotowany. Przewrotna chęć przekonania się,
czym się zajmują dziewczyny, zmusiła go, by pozostał.
Nie była wolna od czarnego humoru. Te kobiety mia
ły nosa do cennych rzeczy, wiedziały, kogo opłaca się
oszukać. Posiadały tę sztukę w małym palcu. To ich
zawód. Ale jego nie przejrzały. A był chyba najbogat
szym człowiekiem, jakiego zaprosiły pod swój dach.
I tego nie zauważyły. Widziały tylko biednego mło
dzieńca, Knuta. Trochę naiwnego chłopaka, który
wiecznie wędrował i czegoś szukał.
Nie wiedziały, że jego zniszczona sakwa zawierała
majątek większy, niż mogły sobie wymarzyć, prowa
dząc takie życie i tę szczególną formę handlu.
Już wcześniej zwrócił uwagę na ich rzeczy. Miały
więcej, niż potrzebowały. Nawet szkatułkę z kosztow
nościami. Tu na płaskowyżu nikt nie używał drogich
ozdób.
Kradły i sprzedawały.
Nie musiały wycinać drzew pod pastwiska. Wyglą
dało na to, że interes kwitł.
Najwyraźniej Lea wyciągnęła najdłuższą słomkę.
Albo to jej najbardziej się podobał. W każdym razie
ona zjawiła się pierwsza.
Pod wieczór po skończonej pracy Knut poszedł do
siebie. Na sianie na górze w stodole było zimno. Na
dole stał piec, lecz matka wyraźnie zażyczyła sobie, że
by w nim nie palić. Bała się pożaru. Knut pomyślał, że
raczej bała się, żeby nie zużył zbyt wiele drewna, ale
on dobrze grał swą rolę. Bez protestu marzł wieczo
rem i nocą. Bywało, że budził się skostniały z zimna.
Lea rozpuściła swój jasnobrązowy warkocz. Włosy,
proste i już pozbawione blasku, opadły trochę poniżej
ramion. Ładnie się ubrała. Włożyła dość przyzwoitą
bluzkę, lecz w stodole rozpięła dwa guziki przy szyi.
Udawała, że czyni to bezwiednie, lecz Knut nie dał
się zwieść. Wyglądał może młodo, ale na swoje dzie
więtnaście lat czuł się stary i doświadczony.
Spod narzuconego na ramiona szala wyjęła butelkę
i zamachała nią Knutowi przed nosem.
- Niespodzianka - uśmiechnęła się.
Knut zastanowił się, czy to ostatnia rzecz, jaka go
w życiu zaskoczy. Ale postanowił zaryzykować, ma
jąc nadzieję, że Lea nie posunęłaby się do morderstwa.
- Można powiedzieć, że tak.
Usiadła na brzegu jego posłania. Nie wydawała się
ani trochę speszona. A kiedy odkorkowała butelkę
i przytknęła ją najpierw do swoich ust, zanim podała
jemu, upewnił się, że nie jest to początek końca.
- Damy mają pierwszeństwo - rzekł z uśmiechem,
po czym sam pociągnął spory łyk. Trunek okazał się
bardziej ostry i mocny, niż Knut się spodziewał. Przy
prawiony czymś, co wydawało mu się znajome, ale nie
pamiętał, co to takiego. Zadzwonił zębami o butelkę,
zanim wziął jeszcze jeden haust. Sporo czasu upłynę
ło od pijaństwa u Hannu.
- Czym sobie na to zasłużyłem? - zdziwił się.
- Niczym - odparła i mrugnęła szelmowsko. - Jesz
cze niczym.
Położyła szal za sobą i rozpięła pozostałe guziki.
Przez cały czas nie spuszczała z Khuta wzroku. Lek
ko się uśmiechała. Każdym gestem starała się wzbu
dzić w chłopaku pożądanie.
Knut nie odrywał od niej oczu. Pił.
Ściągnęła bluzkę. Zaczęła wolno rozwiązywać ko-
szulę. Chłód w pomieszczeniu przyprawiał ją o gęsią
skórkę. Knut odłożył butelkę, ale znowu usiadł z za
łożonymi rękami. Lea zsunęła chodaki. Upadły ciężko
na podłogę. Rozchylona koszula ukazała pełne piersi,
które chyba zaczynały tracić swój kształt. Dziewczy
na wyzywająco podciągnęła spódnicę i odsłoniła nogi.
Miała ładne nogi. Bardzo szczupłe uda. Usiadła na po
słaniu, podkurczyła nogi - pokazała, że pod spódnicę
nic na siebie nie włożyła. Uśmiechnęła się zmysłowo.
Lubiła się pokazywać. Lubiła wzbudzać pożądanie.
Przesunęła czubkiem języka po wargach.
- Nie mów tylko, że cię boli głowa - szepnęła ochryple.
Knut uśmiechnął się.
Do diabła, sama się prosi. Mógłby przejść obok niej
obojętnie. Normalnie nawet by się za nią nie obejrzał.
Była za stara. Zupełnie nie w jego typie.
Ale nie miał nikogo od...
Dużo czasu minęło, odkąd był z kobietą.
Wyciągnął leniwie dłoń i położył ją na piersi Lei.
Pieścił ją, obserwując przez cały czas, jak dziewczyna
się podnieca. Starał się wyczuć, co robi dobrze, a co jej
się nie podoba.
Miał ochotę na kobietę. Niekoniecznie na nią. Wła
ściwie każda byłaby teraz dobra. Tylko jego męskość
ożyła. Serce pozostało martwe.
Dziewczynie wyraźnie sprawiało przyjemność, że
wzbudzała w nim pożądanie. Podobało jej się, kiedy
jego pieszczoty stały się bardziej intensywne, podoba
ło jej się, kiedy dotykał jej w sposób zbyt wulgarny,
by ośmieliła się poprosić o jeszcze. Knut wiedział, cze
go chciała, i dał jej to.
Była gotowa, kiedy rozpinał spodnie. Dosiadła Knu-
ta okrakiem niczym dzika bestia. Drapała i wyła, do
prowadzając go do zenitu, bardziej przypominającego
burzę niż rozkosz.
Lecz najwyraźniej była zadowolona. Nie wyszła,
dopóki nie wziął jej jeszcze dwa razy na swym wąskim
posłaniu. Potem, kiedy został znowu sam, wydawało
mu się, że w stodole jest potwornie gorąco.
W tym tygodniu codziennie miał podobne odwiedzi
ny. Następnego dnia przyszła Sanna. Sara w kolejne
dwa. Przez dwa wieczory bawił się z Leą i Sanną - oba
przeciągnęły się do późnej nocy.
Knut czuł się zmęczony. Uznał, że najwyższy czas
ruszyć w drogę. Najwyższy czas wymknąć się z objęć
tych dziwnych kobiet. Odszedł bez pożegnania, nie
prosząc o zapłatę za pracę.
Niech sobie myślą, co chcą. Być może uważały, że
został wystarczająco sowicie wynagrodzony.
Żadnej z nich nie udałoby się go zatrzymać.
Knut ruszył dalej na wschód. Zboczył nieco na pół
noc. Podążył utartym szlakiem. Odnajdował na wpół
zasypane ziemianki, które dawały mu schronienie na
noc. Ruszał dalej o brzasku.
Najciemniejsza część zimy była jeszcze przed nim.
N i e miał wytyczonego celu. Stanowił tylko mały
punkt na bezkresnym płaskowyżu, rzucony na pastwę
kapryśnej natury.
Nie bał się.
Przez dwie noce słyszał wycie wilków. Jedną z nich
spędził przy ognisku. Siedział, oplótłszy się ramiona
mi. Wspominał noc, kiedy obejmował Annę.
Niebo było równie gwiaździste jak wtedy. Przypo-
mniał sobie, jak Anna mówiła, że gwiazdy to odbicie
wszystkich ognisk na ziemi.
Teraz sam pomyślał, że gwiazdy są okienkami do
dusz, które odeszły do Boga. Przez te swoje okienka
mogą spoglądać w dół na tych, których lubiły za życia.
Popatrzył w niebo. Usiłował odgadnąć, która gwiaz
da należy do Anny, lecz nie potrafił.
Czwartego dnia dogoniły go pędzące reny. Zwykle
ludzie zatrzymują się, gdy spotykają na tym pustko
wiu inne żywe dusze. Knut wsparł się na kijku. Powo
żący zaprzęgiem zatrzymali zwierzęta. Okazało się, że
to sami mężczyźni. Knut domyślił się, że wracają z jar
marku w Lyngen. Z jarmarku w Skibotn.
Nic więcej nie zdążył pomyśleć, ponieważ został
niemal uniesiony przez jakąś okrytą futrami postać.
Pochwyciły go silne ręce i potrząsnęły z radości.
- Knut! Spośród wszystkich ludzi właśnie ciebie omal
bym nie przejechał! Tutaj!
Wesoły głos wydał się Knutowi znajomy. Po chwili
twarz mężczyzny wyłoniła się z cienia grubej futrza
nej czapy i Knut zobaczył Ailo.
Objęli się nawzajem. Śmiejąc się, rozmawiali szyb
ko i chaotycznie we wszystkich trzech językach, któ
re opanowali w różnym stopniu.
Ailo wciągnął Knuta w swoje pułki. Pewnie udał mu
się handel.
- To naprawdę niezwykły przypadek - rzekł Ailo,
nie mogąc wyjść ze zdumienia. - Dokąd idziesz, przy
jacielu? Dokąd zmierzasz?
- Wszędzie. I donikąd.
- Włóczysz się po płaskowyżu? Tutaj? Bez celu? -
Ailo zmarszczył ciemne brwi.
Przypominał Knutowi Mikkala. Był podobny do ojca.
Wprost do złudzenia. Tylko oczy miał swoje: jasne, błysz
czące, badawcze. Knut nigdy nie widział Siggi, matki Ailo.
Nie wiedział, że te oczy chłopak odziedziczył po niej.
- Coś mi się wydaje, że nie wszystko jest jak powin
no. Czy ci się nie powiodło?
Knut skrzywił się.
- Pewnie nie po to się urodziłem, żeby mi się powo
dziło. Grzechy ojców - rzekł z krzywym uśmiechem.
- I matek - dodał z odcieniem goryczy.
- Zostaniesz z nami - zadecydował Ailo. - Nie trać
my więcej czasu. Chcielibyśmy przed wieczorem do
trzeć do siidy, to znaczy do lapońskiej wioski. Mamy
tam znajomych. Jedzenie i dach nad głową. Zostań
z nami, Knut. Przyjmą cię jak swojego, skoro przyje
dziesz ze mną. Jesteś moim bratem.
Szybkimi, wprawnymi ruchami Ailo przymocował
narty Knuta do sań. Gwizdnął przeciągle, kiedy pod
nosił sakwę, żeby włożyć ją do swych pułk. Spojrzenie,
które przesłał przybranemu bratu, było pełne podziwu.
- Ida mówiła o twoich marzeniach - powiedział ci
cho. - Nie przypuszczałem, że tak dobrze ci pójdzie.
- To długa historia - rzekł Knut zmęczony.
Wcisnął się do sań Ailo.
- Długie historie są nieodłączne przy obozowych
ogniskach - rzucił Ailo. Wskoczył do sań przed Knuta.
Płaskowyż drgnął. Ruszyli w drogę. Knut czuł ra
dość. Chyba w głębi duszy wierzył, że zdarzy się coś
podobnego. To jedyne, co mogło go uratować.
Może mimo wszystko będzie jeszcze tu potrzebny,
skoro tak wiele dobrych sił najwyraźniej stanęło po je
go stronie.
Był późny wieczór, kiedy dotarli do siidy.
Przyjęto ich z otwartymi ramionami. W krótkim
czasie przygotowano dla gości posiłek, odstąpiono jur
tę na nocleg - Knut i Ailo nawet nie zauważyli, dokąd
udali się jej właściciele.
Przez cały czas przychodził ktoś, żeby porozma
wiać, pozdrowić ich, spytać o nowiny, opowiedzieć, co
się ostatnio wydarzyło.
Knut dawno nie czuł się tak dobrze.
Obawiał się, że będzie traktowany jak obcy, którego
trzyma się na dystans. Ale tak się nie stało. Przywitano
go uśmiechem i z tą samą serdecznością, jaką otoczono
Ailo i jego towarzyszy z zaprzęgu. Zaakceptowano go,
ponieważ Ailo ręczył za niego i nazywał swoim bratem.
Niektórzy z mieszkańców wioski znali Raiję. Inni
wspominali ją, chociaż jej nie znali. Knut zorientował
się, że i ją lubili. Po raz pierwszy odniósł wrażenie, że
dobrze jest być synem Raiji.
Na niebie jaśniała zorza polarna. Ailo i Knut stali
obok siebie pod tańczącym światłem i przyglądali mu
się w milczeniu. Knutowi zorza polarna zawsze wyda
wała się trochę straszna. Pamiętał, jak dorośli ostrze
gali, że zorzy polarnej nie wolno drażnić. To niebez
pieczne pokazywać palcem na zorzę - mogłaby rzucić
jeden płomyk i oparzyć czubek palca. Mogła też wy
suwać swe giętkie ramię i porywać dzieci...
Krążyło o niej tak wiele historii...
Dopiero późną nocą wrócili do namiotu. Połączyli
skóry na środku przy palenisku.
Kiedy ułożyli się na spoczynek, Ailo spytał:
- Wiedziałeś, że Raija kochała zorzę polarną?
Knut podniósł wzrok. Potrząsnął głową. Ailo za-
wsze robił się jakiś dziwny, kiedy mówił o Raiji. Była
rodzoną matką Knuta, lecz to Ailo znał ją najlepiej ze
wszystkich dzieci.
Ailo uśmiechnął się słabo. Przypomniał sobie kobie
tę, która była kimś więcej niż matką. Która sprawiała,
że ojciec stawał się weselszy i młodszy. Dzięki której
Mikkal był szczęśliwy.
- Raija nazywała zorzę polarną mostem. Mówiła, że
łączy ludzi, którzy się kochają. Sądzę, że ona i tato wie
rzyli, iż ten most rozpościera się tylko między nimi. -
Ailo spoważniał. - Zawsze, kiedy widzę zorzę polarną,
myślę o Raiji. Chciałbym, żeby to była prawda. Że to
pewnego rodzaju most. Chciałbym, żeby Raija wiedzia
ła, że ją lubię. Nadal. Mimo wszystko. Kto wie...
- Ciągle nie daje znaku życia.
Ailo skinął głową:
- Martwią się o ciebie w domu. Reijo miota się mię
dzy myślą, że jakoś sobie radzisz, a rozpaczą, że mo
że nie ma już nadziei.
Knut westchnął.
- Reijo zapomniał, że niedawno sam był młody. Nie
pamięta przygód, które przeżył. Nie pozwala komuś
innemu...
- Znalazłeś to? - Ailo przeskakiwał z tematu na te
mat. - Wieści, które przesłałeś, Idzie wydały się tak nie
zrozumiałe, że jeszcze bardziej zaczęła się martwić. Po
za tym przyszło jej do głowy, że mężczyźni, którzy je
przekazali, pewnie cię zabili. Obszarpani, odrażający
i podejrzani, to tylko niektóre określenia, jakich użyła.
- Powinieneś jej wytłumaczyć, że nie tak łatwo na
pustkowiu znaleźć posłańca. - Knut musiał się
uśmiechnąć. - Jak im się wiedzie? Idzie? Mai? Reijo?
Ailo rozciągnął się wygodnie na skórze. Bawił się
nożem i kawałkiem drewna. Opowiadając, wbijał czu
bek noża w drewno.
- Ida owija sobie zalotników wokół małego palca, ale
nie chce żadnego z nich. Albo znowu chce wszystkich.
Gdyby mogła w jednym połączyć wybrane cechy z każ
dego... Reijo... - Ailo zamilkł. - Reijo nie zestarzał się. To
nie to. Ale nie jest taki jak kiedyś. Być może dorosłem i ła
twiej mi przejrzeć innych na wskroś. Ale uważam, że wy
gląda na zmęczonego. Ida twierdzi, że nawet Maja nie wie,
co się z nim dzieje. Reijo już nawet z nią nie rozmawia.
- A Maja?
Ailo zacisnął powieki. N ó ż zatrzymał się, po czym
z dużą siłą wbił się w drewno.
- U Mai nie najlepiej. Och, gdybym jeszcze raz spo
tkał tego drania, za którego wyszła. Myślę, że dostał
zbyt łagodną karę. Gdyby nie ten łajdak, Maja nadal
byłaby młoda i wesoła. Teraz staje się babą. Babą bez
męża, bez dzieci, bez czegokolwiek. Nie wiem, czy ma
jeszcze jakieś marzenia. Czasami myślę, że nie. Myślę
też, że takiego życia jak jej nie można przeżyć bez ma
rzeń. W swym cierpieniu przypomina Reijo. Również
ona nie dzieli się z nikim swoimi myślami. Szkoda, że
Matti i Elise wyjechali do Finlandii. Elise potrafiłaby
jakoś przebić się przez ten pancerz Mai. Jest mi bardzo
droga, ale, do diabła, mnie też do siebie nie dopuszcza.
Przypomina zjawę. A jest właściwie ładną dziewczyną.
Knut poczuł ukłucie w sercu. Zapragnął znaleźć się
teraz razem z najbliższymi, ale zdawał sobie sprawę,
że to i tak niczego by nie zmieniło. Nikt w rodzinie
nie stałby się szczęśliwszy, gdyby Knut Elvejord wró
cił teraz do domu.
- Ida mówiła o jakiejś dziewczynie, podobno prze
kazałeś jej taką wiadomość. Co się stało? Zdradziła cię?
Knut zagryzł zęby. Zacisnął pięści, czując, jak zno
wu ogarnia go niemoc. Ale chciał porozmawiać o An
nie. Chciał opowiedzieć Ailo, jaka była. O chwilach,
które wspólnie spędzili.
- Umarła - rzekł cicho.
Ailo słuchał, nie zadając żadnych pytań. Nie prze
rywając. Jak prawdziwy przyjaciel.
Dobrze było o tym mówić. Knut sądził, że będzie
trudniej. Nie rozmawiał na ten temat nawet z Hannu
i Jussim. Sami się dowiedzieli, znali część tej historii
z plotek, trochę się domyślali i tyle rozumieli, że nie
musiał wszystkiego ubierać w słowa.
Synowi Mikkala musiał opowiedzieć wszystko. Mu
siał opisać Annę, dokładnie, tak jak ją pamiętał. Jak
odrzucała głowę, kiedy się śmiała, jak przesuwała pal
cem wskazującym po górnej wardze, kiedy się martwi
ła lub zamyślała, jaka była delikatna, jaka młoda...
I jak łamano jej wolę. Jak próbowała się z tego wy
zwolić.
I o własnych błędnych wyobrażeniach, że jest sil
niejsza, niż była w istocie.
- Uczepiłem się myśli, że była rówieśnicą Idy - rzekł
Knut, wzdychając. Czuł się winny. - Kiedy patrzyłem
na nią i nie rozumiałem ani trochę, starałem się ujrzeć
przed sobą Idę. Wyobrażałem sobie, jak ona by to przy
jęła. Zapomniałem, że są tak różne. Zapomniałem, że
Ida to dziewczyna z charakterem. Że wychowała się
w rodzinie, gdzie nikt nie jest całkiem zwyczajny. Za
pomniałem, że Ida jest dorosła od dawna. A w każdym
razie rozsądna... Anna taka nie była. Nigdy nie musiała
za nic odpowiadać. Nie umiała zmierzyć się z przeszko
dami lub z kłopotami. Uważała, że nie jest w stanie im
sprostać. Zawsze mówiono jej, jaka jest niemądra. A kie
dy wybrano jej męża, przekonywano, że powinna się
cieszyć, iż znalazł się ktoś, kto się nią zajmie. Nigdy nie
powinienem był jej tak zostawić. Nigdy sobie tego nie
wybaczę. Ale sądziłem, że jakoś potrafi się obronić.
Wierzyłem, że wrócę na czas...
Pochylił głowę i mocno splótł dłonie. Zacisnął je
i uderzał nimi w rozpaczy o kolana.
- Nawet nie przyszło ci do głowy, że może być
w ciąży - rzekł Ailo łagodnie. - Ja też bym o tym nie
pomyślał. Mężczyźni są być może bezmyślni. N a m się
to po prostu nie zdarza...
Knut nie odpowiedział. Dobrze, że Ailo rozumiał. Ro
zumiał i nie trzeba mu było dokładnie tego tłumaczyć.
- Nie potrafię się z tym pogodzić - rzekł cicho. - My
ślę o niej przez cały czas. Wiem, że już nie wróci.
Śmierć to jedyne, co mogło nas rozdzielić. Każdą inną
przeszkodę mógłbym pokonać. A tak, nie mogłem nic
zrobić. To jakieś przekleństwo. Ponieważ mama nie by
ła w pełni szczęśliwa, ponieważ nigdy nie mogła mieć
tego, co kochała, dlatego ja także tego nie dostanę. Do
diabła, to nie moja wina, że Kalle jest moim ojcem! Że
nie kochała go, tak jak kochała Mikkala...
Ailo schował nóż do pochwy.
- To nieprawda - rzekł. - Nie istnieją takie przekleń
stwa. To by było niesprawiedliwe. Nie możemy wybie
rać sobie rodziców, czy tak? Anna nie żyje. Ty żyjesz.
Jest ci potwornie źle. Być może to minie. Być może
nie. Co masz zamiar robić?
- Nie wiem - odparł Knut.
- Nie myślisz wiele o przyszłości, prawda?
Knut wzruszył obojętnie ramionami.
- Nie bardzo. Nie o własnej przyszłości. Ale zamie
rzam wydobyć resztę złota. Dla Idy i Mai...
- Rozpamiętujesz tylko to, co było? - spytał Ailo. -
Jak było? Zastanawiasz się, co by było, gdyby...?
Knut przytaknął. Nie rozumiał dokładnie, do czego
Ailo zmierza.
- A co z dniem dzisiejszym? - spytał Ailo prowoku
jąco. - Dokąd zaszedłeś? Co widziałeś po drodze? Jak
tam było?
- Biało - odparł Knut. - Chciałem tylko iść. Mieć
spokój.
- Zamierzałeś gdzieś dojść?
Knut potrząsnął głową.
- Tylko uspokoić myśli? - drążył Ailo.
Knut milczał.
- To wyniszczające - westchnął Ailo. - Pomyśl, ile
ty masz lat? Dziewiętnaście? Być może będziesz czuł
ten ból do końca życia. Trudno powiedzieć. Czy
chcesz się tak zadręczać do śmierci?
- Nie wiem, czy zostało mi jeszcze aż tak wiele cza
su do końca życia - odrzekł Knut szczerze. - Nie po
trafię zaakceptować tej pustki. Nic mi nie pozostało,
rozumiesz, Ailo? Nic na świecie.
- A co z tymi, którzy czekają w domu?
- No tak. Ale oni nie zastąpią mi Anny. Kochałeś
chyba kiedyś? To nie to samo, co rodzina.
- Nie mogę wiele powiedzieć o mojej rodzinie - rzu
cił Ailo z goryczą. - Jestem sam jak palec. Być może
dlatego tak mi dobrze z twoją.
- To również twoja rodzina - stwierdził Knut.
Nie pomyślał o tym, że Ailo nie ma rodziny. Nikogo
poza dziadkiem i wujami. Ailo zawsze sam sobie radził.
Knut podziwiał go, choć chłopak był tylko o rok starszy.
- Czyżby? - zastanowił się Ailo.
Uśmiechnął się jakby nieobecny myślami. Jego twarz
była bardziej pociągła niż kiedyś twarz Mikkala. Knut
spostrzegł to w tej chwili. Lecz nos Ailo miał taki sam.
Usta. Uśmiechał się tak samo. Unosił brwi w ten sam
sposób. Różnił się od ojca tylko kolorem oczu i włosów
- Mikkal miał czarne włosy, Ailo raczej ciemnobrązowe.
- Mam krewnych - mówił dalej Ailo. - Ale to coś
całkiem innego. Nawet Maja jest dla mnie teraz jak
dalsza krewna. A przecież to najbliższa mi osoba. Przy
rodnia siostra. Siostra. Właściwie bez różnicy. Ale
ostatnio stała się dla mnie równie obca jak ci, w któ
rych nie płynie ta sama krew. Wydaje mi się, że znam
Idę o wiele lepiej niż Maję. Z Idą można porozmawiać.
- Chciałbym spotkać takiego, który potrafiłby mil
czeć w towarzystwie Idy - uśmiechnął się Knut.
Młodsza siostra znalazła szczególne miejsce w jego
sercu. Teraz, kiedy nie było Anny, najbardziej na świe
cie martwił się o Idę. Naturalnie w inny sposób. Ale
kochał ją.
- A jak ty żyjesz? - spytał Knut. - Tyle rozmawiali
śmy o mnie. Czym się zajmujesz?
- Renami - rzekł Ailo, odrzucając w tył głowę. Opa
loną dłonią odgarnął grzywkę. Sekundę potem opadła
z powrotem na czoło. - Reny, odpowiedzialność i pra
ca. Dużo jest roboty, nawet w zimie. Nie powinienem
wyjeżdżać tak daleko. To niemądry pomysł. Dużo bli
żej też odbywają się jarmarki. Ale chyba musiałem wy
brać się do Lyngen. Musiałem znowu zobaczyć rodzinę.
- Znaleźć drobną, ciepłą żonkę?
- Ja? - Ailo wskazał na siebie i roześmiał się cicho.
W jego oczach pojawił się błysk. - Skoro uważasz, że
ciąży na tobie przekleństwo, chłopie, to chyba ja po
winienem myśleć tak samo. Nie zapominaj, że mogli
byśmy być rodzonymi braćmi. To mój ojciec i twoja
matka kochali się bezgranicznie.
- Czy zawsze żenicie się tak młodo?
- Ja uchodzę już chyba za dość starego - stwierdził
Ailo. - Jeśli patrzeć na to od tej strony, lepiej jest nie
mieć rodziców. Nikt mnie nie namawia do ożenku, nie
czyni wyrzutów. Nie spotkałem jeszcze takiej, z któ
rą chciałbym się ożenić. Takiej, z którą chciałbym być.
Przez całe życie. Dla mnie to potwornie długi czas.
Nie chciałbym w swojej jurcie jakiegoś chichoczące
go, paplającego dziewczątka. Kobieta powinna być
pracowita, a jednocześnie chciałbym w niej znaleźć
przyjaciela. I naturalnie powinna mieć w sobie coś, co
by mnie przy niej trzymało.
Knut nie mógł powstrzymać uśmiechu:
- Chyba zostaniesz starym kawalerem, Ailo. Nie znaj
dziesz takiej kobiety w Finnmarku. Myślę, że temu ga
tunkowi grozi wyginięcie. Czy nie możesz się zadowo
lić czymś skromniejszym?
Ailo potrząsnął głową. Wydawało się, że powędro
wał myślami gdzieś daleko.
- Miałeś taką matkę, prawda? Tato ją znalazł. Dla
czego mnie nie miałoby się udać?
-... albo nie udać. Miała dobre i złe strony, Ailo. My
ślę, że tyle jest opinii o... mamie, ile ludzi, którzy ją
znali.
- Mówisz tak, jakbyś uważał, że nie żyje.
- Czy wszystko na to nie wskazuje?
Ailo skinął głową.
- Chciałbyś, żeby nie żyła?
Knut zaczerpnął powietrza.
- Tak - rzekł po dłuższej chwili. - Tak, wydaje mi
się, że bym chciał. Łatwiej byłoby znieść taką świado
mość. Nie lubię tego uczucia, które mnie ogarnia, kie
dy pomyślę sobie, że po prostu poszła swoją drogą.
Nie chcę uwierzyć w to, że mogłaby nas opuścić. Je
steśmy jej dziećmi...
Wpatrywał się w żar paleniska. Powinni dołożyć
drew, lecz żaden z nich nie chciał niszczyć tej szcze
gólnej atmosfery, jaka zapanowała w jurcie. Już nieraz
rozmawiali ze sobą, ale nigdy tak jak dziś. Teraz czu
li się naprawdę jak bracia.
- Właściwie mój żal trochę złagodniał, kiedy miesz
kałem z Reijo. Jego zdanie na temat Raiji stało się mo
im. Reijo kocha ją, nie stawiając żadnych warunków.
Czasami myślę, że jego stosunek do mamy jest wprost
absurdalny. I nie sądzę, żeby była dla niego tym, kim
kiedykolwiek była dla twojego lub mojego taty. Uwa
żam, że w gruncie rzeczy Reijo traktuje ją jak przyja
ciela. A przez to wszystko jest jeszcze bardziej bez sen
su. Widziałem, jak życie go omija, ponieważ ciągle na
nią czeka. Jeżeli nawet Raija wróci, nigdy nie będą praw
dziwym małżeństwem... Ale Reijo nie potrafi myśleć
o niej źle. Maja za to wprost przeciwnie. Ja tkwiłem mię
dzy nimi i stopniowo zaczynałem czuć jak Reijo. Że
różne rzeczy nie były... mamy błędami. Że tylko działy
się wokół niej... Ale po śmierci Anny trudno mi patrzeć
na to w ten sposób. Przedtem nie miałem pojęcia, jak
silna może być myśl o własnym dziecku. Co z tobą ro-
bi. Tak bardzo pokochałem dziecko, które nie zdążyło
się narodzić. Którego nigdy nie będę trzymał w ramio
nach. Wiedziałem tylko, że stanowiło zalążek czegoś,
co byłoby także częścią mnie samego. Nie rozumiem,
jak ktoś... jak matka może zapomnieć, że ma dzieci. Ja
ko mężczyzna nie byłbym do tego zdolny. Wyobrażam
sobie, że kobieta odczuwa to jeszcze silniej. Nosi je
w swym brzuchu, rodzi je. Nie rozumiem, jak można
coś takiego wykreślić ze świadomości.
- Mniej bolesna byłaby myśl, że nie żyje?
Knut skinął głową.
- To brzmi okropnie. Jest przecież moją matką. Ale
chciałbym tego. I chciałbym pewnego dnia poznać
prawdę. Nie sądzę, aby ktokolwiek z nas nadal mógł
być normalnym człowiekiem, gdybyśmy się nie dowie
dzieli, co się stało.
- Ida mówiła prawie to samo - rzekł Ailo. - O Reijo.
- Ida często widzi rzeczy bardzo wyraźnie - przy
znał Knut. - Już tak dawno dorosła. Prawie nie pamię
tam jej jako dziecka...
- Jest bardzo podobna do Raiji. Jej rude włosy ka
żą ci myśleć, że Ida jest po prostu sobą, ale gdy prze
stajesz zwracać na nie uwagę, wtedy do złudzenia
przypomina Raiję.
- W każdym razie nie jest taka jak kobieta, której
szukasz. - Knut położył się i naciągnął na siebie skó
rę. - Jest najbardziej kapryśną istotą, jaką znam.
Strasznie będzie terroryzować biedaka, któremu na je
go nieszczęście powie „tak".
- Ida to jakby siostra - rzucił ostro Ailo. - Mówię
o niej wyłącznie jako brat. Pójdziesz z nami dalej? - spy
tał po chwili.
Usiadł i znowu zaczął bawić się nożem.
- Chyba tak.
- Będę potrzebował dodatkowych rąk do pracy, kie
dy dotrzemy na wybrzeże. Czeka nas wiele roboty. Nie
będziesz miał czasu na myślenie w ciągu dnia, a wie
czorem będziesz tak zmęczony, że zaśniesz, zanim
przyłożysz głowę do poduszki.
- To dla mnie idealne rozwiązanie.
- I nikt tam nie marzy o złocie, twoje skarby będą
więc bezpieczne. .
Knut zamknął oczy.
- Złoto mnie już nie obchodzi, Ailp. Mogę ci dać po
łowę, jeżeli chcesz. Wiosną chętnie wezmę cię ze sobą, by
wydobyć resztę. Sporo tam jeszcze zostało. Naprawdę
sporo. Skała jest wysadzana złotem. Nazywam je moim
dziedzictwem. Nie uważasz, że to brzmi wspaniale?
- Nie chcę złota - odparł Ailo. - Nie potrzebuję go.
Mam wszystko, czego mi trzeba. Nie mogę przecież
kupić promieni słońca, dobrej pogody, obfitych poło
wów, zdrowia renów... Tego, co ma dla mnie jakieś
znaczenie, nie da się zdobyć środkami, które można
uzyskać dzięki twemu złotemu metalowi.
- Być może zmienisz zdanie, kiedy staniesz w jego
blasku - rzekł Knut. - Wierz mi, na jego widok z czło
wiekiem dzieją się dziwne rzeczy. Nie mam odwagi
otworzyć sakwy i zajrzeć pod warstwę ubrania, którą
jest przykryte. Nie mam odwagi pomyśleć, co by się
ze mną stało. Powinienem był pokazać złoto Annie.
Teraz nie mam nawet ochoty go oglądać.
- Zima spędzona wśród nas na wybrzeżu dobrze ci
zrobi.
- Uratowałeś mi życie. - Knut wyrzekł te słowa po dłuż-
szym milczeniu. - Wybrałem tułaczkę. Wiedziałem, że
w końcu jacyś ludzie trafią na mój ślad. Ale nie mogłem
wiedzieć kiedy. Właśnie zdecydowałem się wyznaczyć
własny kurs, postanowiłem iść tak długo, dopóki starczy
mi sił. Wtedy się pojawiliście. To dzięki tobie żyję.
- Możesz mi podziękować, kiedy uznasz, że jest za
co - rzucił Ailo.
Nadal celował w swoje drewienko. Było podobne
do jednej z pierwszych zabawek, jakie pamiętał - do
ptaszka z rozłożonymi skrzydłami.
Archangielsk, zima 1746 roku
Stała przed stromym uskokiem, który wydawał się
sięgać aż do nieba. Skała była wilgotna i zimna - i nad
całym tym miejscem wisiało coś złego. Mogło jej wy
rządzić krzywdę. Mogło skrzywdzić każdego, kto do
tknął skały, kto zapuścił się zbyt daleko.
Wiedziała, że powinna kogoś chronić. Tu było nie
bezpiecznie, niebezpiecznie... Rozejrzała się dokoła.
Uznała, że musi jakoś to zasłonić. Musi ukryć całe
miejsce. Musi schować całą tę przeklętą skałę.
Gołymi rękami chwytała kamienne bloki. Podnosi
ła je, przesuwała, z wysiłku oblewał ją pot, pozdziera
ła skórę dłoni, poczuła w ustach smak krwi.
I tak niewiele zdziałała.
Jakkolwiek by się starała, zło wydawało się jeszcze
bardziej wyraźne.
Z czarnej czeluści promieniowało światło. Światło,
które mogło oczarować, obezwładnić, opętać... Które
mogło rozpalić pożądanie, niebezpieczne i szalone...
Czuła niechęć, chciała je zakryć, pragnęła schować.
Światło było niebezpieczne dla jej syna. Nie powinien
stanąć w blasku promieniejącym ze skały.
- Skarbie najdroższy, obudź się! Nie płacz, kocha
na! To sen. To tylko sen, moja Raiju! Obudź się!
Łagodny, spokojny głos Jewgienija gasił blask nie
przyjemnego światła. Nadal drżała, kiedy otworzyła
oczy. Całe ciało było mokre od potu i zimne, choć le
żała pod kocami.
Raija wysunęła się spod nich w objęcia męża. Pieścił
ją czule silnym ramieniem, delikatnymi palcami, usta
mi, szepczącymi uspokajające słowa, scałowywał zim
ny pot z jej czoła.
- Niezależnie od tego, co to było, moja maleńka Ra
iju, powinnaś o tym zapomnieć! - szeptał.
Bardziej obawiał się dręczących ją koszmarów niż
ona sama. Pewnego dnia mogłyby przed nią odsłonić
czasy, które tak starannie ukrywał. Pewnego dnia mo
głyby pewnie odkryć kłamstwo, w którym i z którym
żył. Kłamstwo, które stało się jego krzyżem, ale na któ
re i dziś by się zdecydował dla spędzonych razem lat.
Spokój jego sumienia nie miał żadnej wartości w po
równaniu ze szczęściem, które dzielili.
Raija była szczęśliwa. Była z nim szczęśliwsza, niż
mogłaby być w Norwegii.
- Widziałam jakieś światło, Jewgienij - szepnęła tuż
przy jego ciepłej szyi. - Złociste światło, które jest niebez
pieczne dla Michaiła. Musiałam go przed nim ochronić.
Ale nie byłam w stanie... - Zamilkła. Patrzyła przed siebie.
- Jednocześnie czułam, że znajdował się poza niebezpie
czeństwem. Światło zagrażało mojemu dziecku, ale w ja
kiś dziwny sposób Michaił znajdował się poza nim...
Jewgienij przełknął.
- To tylko sen...
- Sny zawsze o czymś mówią - stwierdziła. - W snach
jest jakieś przesłanie, Jewgienij. Nie rozumiem, co ten
oznacza, ale się przestraszyłam.
Jewgienij także się bał. Raija pokazała już wiele ra
zy, że ma w sobie jakąś siłę, której większość ludzi nie
posiada. Między nią a niektórymi osobami istniały nie
widoczne powiązania.
Sen był być może jakimś przesłaniem.
Kiedyś pewnie nadejdzie ten dzień, kiedy Raija
przypomni sobie, że ma więcej niż jedno dziecko, że
Michaił nie jest jej jedynym synem.
- Mogę ci przekazać milsze przesłanie - szepnął jej do
ucha. - Kocham cię, Raiju Bykowa. Jak ci się to podoba?
Pozwoliła mu się oderwać od nieprzyjemnych my
śli. Dała się skusić i przestała się martwić snem, który
ją tak bardzo przeraził. Chciała zapomnieć o złoci
stym świetle. Sen wydawał się jednak bardziej wyrazi
sty od pozostałych. Tak jakby naprawdę to przeżyła...
Wolała mimo wszystko szukać pociechy na szero
kiej piersi Jewgienija. Uśmiechnęła się do męża i wy
znała szczerze:
- Ja też cię kocham, Jewgieniju Byków.
POSŁOWIE
Knut Olsson, Knut-Kwen z Alty, dostał się do kró
la w Kopenhadze i odbył z nim rozmowę.
Rolnik, który przybył do Ruiji do Alty na początku
wielkiej wojny północnej, uzyskał audiencję u najważ
niejszego człowieka w państwie duńsko-norweskim.
Na swój prosty sposób opowiedział mu o życiu pod
kręgiem polarnym. Ze jeśli chodzi o warunki natural
ne, to nie jest najgorzej. Że jest dość zwierzyny, ryb
i ziemi do uprawy.
Opowiedział o namiestniku Kjeldsenie, który urzę-
* duje we wspaniałej posiadłości, gdzie mieszka ze swą
młodą metresą. O tym, jak wykorzystuje lud. Najwyż
szy przedstawiciel króla na północy nie dba odpowied
nio o swój urząd - Knut-Kwen nie potrafił tego wyra
zić w inny sposób.
Wyznał, że nie sądzi, by wolą króla było podporząd
kowanie własnych poddanych takiemu człowiekowi.
Po to przeszedł pięćset mil, żeby szukać sprawiedli
wości dla tych, którzy ciężko pracują, prosić o stwo
rzenie im w dolinie Alty warunków godnego życia.
Być może duńskiemu królowi ten człowiek z ludu
zaimponował swoją odwagą i wolą zwycięstwa.
Obiecał Knutowi Olssonowi, że w Finnmarku nasta
ną lepsze czasy. W najdalej na północ wysuniętym punk
cie królestwa potrzebni są tacy mężczyźni jak ów nie-
złomny Fin. To właśnie takich płatników podatków
królowi potrzeba. Kazał wysłać list przez Knuta-Kwena.
I Knut Olsson przebył z powrotem pięćset mil do
Alty. Wrócił wiosną. W Kwenów mieszkających w Al
cie wstąpiła nadzieja. Dwa tygodnie później namiest
nik wydał nakaz aresztowania Knuta.
Dla mieszkańców podległych mu dzielnic nastały
złe czasy.
Nadeszła zima Roku Pańskiego 1747. Knut Olsson
opuścił areszt. Zaczął przygotowywać swoją sprawę,
która w lecie przyszłego roku miała trafić na ting.
Równie wyprostowany jak świerki w lasach wokół
Tornea - miasta, w którym urodził się Knut-Kwen - sta
nął przed sędzią na tingu w Talviku. Przeklął znienawi
dzonego namiestnika, używając takich słów, że ci,
którym Knut był drogi, obawiali się o jego życie i bez
pieczeństwo. Cały Finnmark obiegła wieść o jego mowie.
Samą rozprawę uważano niemal za cud.
W 1748 roku nie zapadł żaden wyrok. Sędziowie od
roczyli sprawę.
A namiestnik Kjeldsen miał jeszcze więcej powo
dów, by darzyć niechęcią Kwenów i ich przywódcę
Knuta Olssona.
Dopiero w 1750 roku sprawa została wznowiona.
Namiestnika Kjeldsena zawieszono w obowiąz
kach. Otrzymał surową naganę za swe postępowanie
w stosunku do nowo przybyłych Kwenów.
Następnie odwieziono go statkiem do królewskiej
Kopenhagi. Wtedy po raz ostatni widziano go w Alcie.
Nastał rok 1751. Kwenowie otrzymali słowo króla
Fredrika V, że odtąd będą w Ruiji mile widziani.