BENTE PEDERSEN
DZIEDZICTWO
1
Przesunął ręką po miękkiej, wysłużonej skórze. Była starsza niż on sam. Nosiło ją tak
wiele osób. Trzymał ją w rękach jedyny człowiek, który wiedział.
Pusta, stara sakwa mieściła w sobie tajemnicę, która mogła odmienić jego życie.
Odmienić jego samego.
Można by pomyśleć, że ten worek to twoja ukochana - rzuciła nieco cierpko Ida.
Potrząsnęła głową, aż jej włosy związane w gruby koński ogon podskoczyły i opadły ciężko
na plecy. - Założę się, że żadnej dziewczyny nie gładziłeś tak, jak gładzisz tę starą skórę,
braciszku.
Knut nawet nie spojrzał na siostrę. Ida wchodziła w nieznośny wiek. Uważała za swój
obowiązek mieszać się do wszystkiego, myślała pewnie, że tu rządzi - ponieważ przypadkiem
była dziewczyną i wykonywała większość domowych prac. Jak gdyby to był jakiś wyczyn!
Kobiety zawsze zajmowały się domem, odkąd tylko Knut pamiętał - i jeszcze wcześniej. On i
Reijo nie mogą przecież, do diabła, brać się do babskiej roboty!
- Każdy ma swoje pragnienia - mówiła dalej słodkim głosem młodsza siostra. -
Uważasz, że możesz się stać kimś lepszym niż inni, Knut? I to bez większego wysiłku? Wybij
to sobie z głowy. Ludziom takim jak my kieszenie nie napełniają się same z siebie. Nasze
chaty nie zmienią się w pałace, gdy tylko na chwilę zamkniemy oczy i znowu je otworzymy.
- Jak wrócę, dostaniesz ode mnie odrobinę karmelu - odparł. - Może złagodzi trochę
twoją uszczypliwość.
Maja wywróciła oczami. Wymieniła spojrzenia z Reijo, który tylko słabo się
uśmiechnął.
- Czy wy zawsze musicie się droczyć? - spytała.
Ida i Knut popatrzyli na siostrę. Maja nie miała więcej niż dziewiętnaście lat, ale
ostatnie dwa lata bardzo ją odmieniły. Nigdy nie była roześmianym, wesołym dziewczątkiem,
ale i tak zdumiewająco szybko dorosła.
Atak z zewnątrz sprawił, że młodsze rodzeństwo zjednoczyło swe siły.
- Droczyć? My?
Ida usiadła obok Knuta w przytulnym cieple bijącym od pieca.
- Chyba zbyt długo mieszkasz sama, Maju, skoro nie odróżniasz kłótni od zwyczajnej
rozmowy. Czy musisz zamykać się przed światem w tych swoich czterech ścianach? Lepiej
by ci było tutaj.
- To mój dom - odpowiedziała Maja po prostu. - Mój. Nie wolno mi go zaniedbywać.
Simon może wrócić lada dzień.
Ida spuściła wzrok.
Minął już ponad rok, odkąd Maja otrzymała wieści od Simona, odkąd ktokolwiek o
nim słyszał. Mąż Mai przebywał w więzieniu daleko na południu kraju.
Wesoły, żywy, uroczy Simon - o błyszczących niebieskich oczach i uśmiechu, który
mógłby konkurować z blaskiem słonecznego dnia. Simon, który cieszył się takim
powodzeniem u dziewcząt. Simon, który zamierzał się oświadczyć Elise, lecz nie potrafił
zrezygnować z Mai. I sprawy się skomplikowały, jak mówiono we wsi.
Być może musiał przekazać list w tajemnicy. Koperta była pognieciona i nosiła ślady
wielu palców, kiedy dotarła tu nad fiord na północy.
List był zwięzły - Simon nie pisał go sam. Nie opanował tej sztuki. Jego słowa zostały
skreślone na papierze cudzą ręką.
Donosił, że ma się dobrze, lecz nikt z bliskich w to nie wierzył. Jest silny, więc jakoś
sobie radzi, czytali dalej w liście. Ciężka praca, mało jedzenia, lecz to przecież nie jest mu
obce.
Co do jedzenia, zgoda. Ida jednak nie była równie pewna, czy Simon rzeczywiście
przywykł do ciężkiej pracy. Zawsze starał się unikać większego wysiłku.
Na koniec informował, że niektórym udawało się wyjść wcześniej - za dobre
sprawowanie.
Maja wierzyła w to. Ida sama nie wiedziała, co o tym myśleć.
- Tato znalazł złoto - upierał się Knut, nie wypuszczając z rąk cennego worka, który
kiedyś należał do Kallego. - Tato znalazł złoto i tu naszkicował mapę. Jeżeli on je znalazł, to
innym też może się udać.
- Twoja matka próbowała - rzekł łagodnie Reijo. Powtarzał to już wiele razy. Więcej,
niż był w stanie zliczyć. - A ona dobrze znała okolicę. Znała płaskowyż lepiej niż większość
osób, które w życiu spotkałem. Poza, rzecz jasna, Lapończykami. Była przy Kallem, kiedy
rysował tę mapę, i rozmawiała z nim o skarbie. Później przysięgała, że odnalazła owo
miejsce, lecz niczego tam nie było. Długo szukała, ale w niewielu zakamarkach mogłoby się
kryć złoto. Jeżeli w ogóle istniało. Twoja matka nie znalazła skarbu, Knut. Być może ktoś
inny trafił w to miejsce wcześniej. Być może Kalle nie pamiętał zbyt dokładnie. Przecież już
chorował. Wkrótce potem zmarł. Być może wcale nie było tam większego złoża. Być może
się pomylił, wyolbrzymił wszystko. Zabrał ze sobą trochę złota. Może nic więcej nie zostało...
- Wierzysz w to? Czy sami na to wpadliście, ty i mama?
- Twoja matka rzeczywiście tak pomyślała - Reijo mówił spokojnie, lecz mocno
zacisnął pięści na kolanach. - Sądzę, że miała rację. Zdecydowaliśmy się nie taić przed tobą
niczego, o czym Kalle nam powiedział. Ponieważ jesteś jego synem. Mogliśmy milczeć.
Ona... twoja matka początkowo chciała tak postąpić. Mówiła o zimnym żółtym świetle, które
dla niej oznaczało coś złego. Wierzyła, że podobnie jest ze złotem. Wierzyła, że złoto
sprowadza nieszczęście.
Knut zacisnął zęby. Kiedy Reijo był młody, też snuł takie same marzenia jak on, ale
teraz się zestarzał. Nie pociągała go już przygoda. Pewnie już niczego dla siebie nie pragnął.
Wolał unikać wszystkiego, co sprawiało ból.
Knut zauważył, że Reijo nie wymawiał jej imienia. Nigdy go nie wymieniał.
Już dawno żaden z nich nie uwalniał muzyki, która mieszkała w tym krótkim słowie -
dawno nikt nie pozwalał, by prześliznęła się pomiędzy wargami.
Ta kobieta - której towarzyszyła drżąca cisza - była jego matką. Nikt jej nie nazywał
jej imieniem - Raija...
Czy człowiek zaczyna umierać, znikać naprawdę, kiedy przestaje się wymieniać jego
imię?
- Sądzę, że coś tam jednak jest - rzekł Knut. Przegonił w myśli wspomnienie.
Wspomnienie o kobiecie, która go urodziła, lecz która teraz stała się tylko przebłyskiem
pamięci. Nie pamiętał jej. Nie pamiętał nic oprócz oczu... I nie chciał o niej myśleć.
- Wierzę, że taty złoto istnieje. Nie wierzę, żeby to wszystko zmyślił. Wierzę, że je
znalazł. Wierzę, że ono nadal tam jest.
- Nie pozwolę, żebyś opuścił dom i wyruszył na poszukiwanie skarbu - powiedział
Reijo stanowczo. - Nadal ja tu decyduję. Jesteś zbyt młody na tego rodzaju zabawy.
- Wkrótce będę miał tyle lat co tata, kiedy je znalazł.
- Twój ojciec... Kalle nie był takim dzieciakiem jak ty, Knut. Ty tylko siedziałeś w
domu...
- ... przez całe życie? - Knut wywrócił oczami. - To świadczy, że masz kiepską pamięć
albo zaczynasz się starzeć. Chyba żadne inne dzieci, z wyjątkiem lapońskich, nie tułały się po
ś
wiecie tyle co my.
- Najpierw dorośnij - poprosił Reijo. - Dorośnij, Knut. Spójrz na to jak dorosły
człowiek. Wtedy będziesz mógł iść, dokąd zechcesz, jeśli o mnie chodzi. Ale teraz nie
pozwolę, by taki młokos jak ty ruszył ku czemuś, co mu się wydaje wielką przygodą. Na tym
ś
wiecie nikt nikogo nie rozpieszcza, Knut. Musi ci najpierw stwardnieć skóra na dłoniach i
pojawić coś więcej niż puch nad górną wargą. Masz dopiero siedemnaście lat.
- Wkrótce skończę osiemnaście.
- I wtedy będziesz już całkiem dorosły i doświadczony - dodała Ida trochę kąśliwie.
Błyskawicznie poderwała się z ławy, unikając o włos kuksańca od brata.
- Ono należy do mnie!
Knut nie poddawał się. Wiele o tym rozmyślał. Marzył o złocie od chwili, kiedy mu o
nim opowiedziano.
W ciągu ostatnich lat owo marzenie stało się pewnego rodzaju obsesją.
- To mój ojciec je znalazł. Jestem jego synem. To jakby dziedzictwo...
- Twoje dziedzictwo po ojcu, tak...
Reijo powiedział to z bólem, którego Knut nie rozumiał. Zaczynał zdawać sobie
sprawę, że istnieją zagadki, które tylko wiek i doświadczenie pomogą rozwiązać. Trudno
przychodziło pogodzić się z tą prawdą.
Miał siedemnaście lat - wkrótce skończy osiemnaście, a nie mógł w pełni korzystać z
ż
ycia.
Reijo mu tego zabraniał. Reijo, który sam godzinami potrafił opowiadać o swej
przeszłości - o swym dorosłym życiu, które rozpoczął chyba jako piętnastolatek.
Dorośli tak potwornie szybko zapominają!
- Na wiosnę skończę osiemnaście lat i... Inni w tym wieku są już żonaci. Wtedy udam
się w drogę. Tej zimy możesz mnie jeszcze zatrzymać, Reijo. Ale kiedy nadejdzie wiosna,
wyruszę. Wyruszę wraz z nią na północ. Śladami taty. Myślę, że mama nie szukała dość do-
brze. Kobiety nie znają się na takich sprawach...
Reijo wzruszył ramionami:
- To twoje życie. Ja w swoim popełniłem wystarczająco wiele głupstw, żeby
wyciągnąć z nich naukę. Ale młodzi chcą mieć prawo do własnych błędów. Wiosną nie będę
cię zatrzymywał. Jednak nie puszczę cię na północ w środku zimy. Nie chcę pewnego dnia
usłyszeć, że zamarzłeś gdzieś na odludziu. A na pewno tak by się stało. Niech próba
odnalezienia złota Kallego będzie dla ciebie próbą męskości.
Po udzieleniu tego pozwolenia na przyszłość Reijo więcej do sprawy nie wracał.
A Knut wolał mu nie przypominać. Z dorosłymi nigdy nic nie wiadomo - może się
zdarzyć, że Reijo cofnie swą zgodę, jeśli Knut będzie mu się naprzykrzał.
Być może Reijo zapomniał.
Knut natomiast strzegł swego marzenia równie gorliwie, jak zazdrośnik strzeże swej
ukochanej.
Na pozór zachowywał się całkiem zwyczajnie - z tym jednym wyjątkiem, że starał się
nie wchodzić Reijo w drogę. Kilka razy, kiedy ktoś zwrócił uwagę na tę jego przemianę,
jasnowłosy syn Kallego Elvejorda gwizdał po męsku i odpowiadał coraz grubszym głosem, że
chyba zaczyna dorastać. Wtedy dawano mu spokój.
Może w myślach tkwiła jakaś magia.
Chłopak zmienił się w ciągu ostatniego lata i jesieni. Ten chudy i niezgrabny dzieciak
nabrał trochę ciała.
Nie był wysoki; zarówno Raija, jak i Kalle należeli do raczej niskich i takie
dziedzictwo nie pozwalało na niespodzianki. Knut jednak wydawał się bardziej męski i
silniejszy niż ojciec - rozrósł się w ramionach, nabrał mięśni. Jego nogi były muskularne,
skóra na dłoniach stwardniała.
Kalle wyglądał mizernie i niemal kobieco, zwłaszcza kiedy choroba wysysała z niego
siły. Knut był podobny do ojca, ale w miarę, jak zbliżała się zima, Reijo dostrzegał w nim
coraz więcej cech Mattiego.
Jego uśmiech nie był tym ostrożnym drgnieniem w kącikach ust Kallego, usta Knuta
wyginały się w zuchwałym uśmiechu wujka. A kiedy w oczach Knuta pojawiał się błysk
złości lub radości, wtedy chłopak wyglądał bardziej jak Alatalo niż jak Elvejord z wioski nad
fiordem. Reijo nie lubił tego przyznawać. To pociągało za sobą wiele innych czających się
myśli, którymi wolałby nie zaprzątać sobie głowy. Ale czas był właśnie taki nieubłagany.
Mówił prawdę - nigdy się nie wahał, nigdy nie kłamał z litości.
Maja opuściła gniazdo.
Reijo nadal patrzył na nią jak na dziecko. Nie chciał się pogodzić z faktem, że umie
sobie radzić sama, Simon czy nie Simon.
Nadal go potrzebowała - starego i zgarbionego ojczyma.
Elise również odfrunęła. Rozpostarła skrzydła w chwili, kiedy najmniej się tego
spodziewał. Nauczyła się sztuki latania bez jego pomocy. Pozwoliła, by pióra wypełniło
powietrze i by uniosły ją na południe.
Młodzi, Elise i Matti, przesłali wiadomość, że osiedlili się w miejscu, gdzie stał
rodzinny dom Raiji i Mattiego, na ziemi, którą Erkki Alatalo oczyścił z kamieni własnymi
rękami.
Lecz ton listu nie był radosny - Reijo potrafił czytać między wierszami.
Lata spędzone z Raiją i Mikkalem odcisnęły swój ślad również na Mattim. Zrodziła
się w nim tęsknota za nowymi miejscami. Tęsknota za coraz to innymi krajobrazami
otwierającymi się przed oczami.
Reijo znał to uczucie. Znal je aż nazbyt dobrze...
A Knut stał się mężczyzną.
On także tęsknił. Nie w taki sam sposób jak Reijo i Matti, chciał jednak poznać smak
ż
ycia wędrowców.
Reijo inaczej wyobrażał sobie przyszłość syna Kallego i Raiji.
Jednak czas nie kłamie.
Knut zmienił się w dorosłego człowieka. Wkrótce zostanie w domu tylko jedno
dziecko. Ida. Dziewczyna skończy niebawem szesnaście lat. W jej wieku Raija była matką.
Zbliżała się chwila, kiedy Reijo pozostanie sam w izbie wypełnionej ciszą. Bał się
tego. Bał się, że będzie musiał spojrzeć w oczy czemuś, co inni nazywają przyszłością - a co
on sam nazywał niewiadomą.
Przyjdzie czas, kiedy będzie musiał przyszłości spojrzeć w oczy i powiedzieć samemu
sobie, co zostało z jego życia.
Reijo miał nadzieję, że pomysł Knuta to tylko młodzieńczy kaprys. Miał nadzieję, że,
doroślejąc, zapomni o tym, wykreśli jako nonsens. Reijo miał nadzieję - ale nie wierzył, że
tak się stanie...
Rok mijał zgodnie ze swym niezachwianym, niezmiennym rytmem. Po kilku
gwałtownych miesiącach lata w objęciach wspaniałomyślnego słońca, po tym jak wioska nad
fiordem wyraźnie zazieleniła się i wybujała w oczach, przyszła jesień i upomniała się o
zapłatę za ową rozrzutność.
Zimny wiatr smagał skórę, uderzał w zaparowane szyby, przypominając, że
prawdziwy wierzyciel zieje mrozem.
Zima jednak ciągle wstrzymywała oddech.
Nastała jesień.
Jarmark.
Knut skończył osiemnaście lat, kiedy kupcy zaczynali zwijać swe stragany. Wkroczył
w dorosłe życie.
Mijał tydzień od zakończenia jarmarku.
Wioska sprawiała wrażenie niezwykle opustoszałej po tym, jak kupcy z wszelkich
możliwych stron spakowali się i wyjechali. Nie była już punktem centralnym północnej
Skandynawii.
Nad odnogą fiordu została niewielka garstka ludzi. Wyraźnie sprawiali wrażenie, że
Pan się od nich odwrócił.
Wschodni wiatr - od lądu - nabrał powietrza i wydął policzki, żeby swym lodowatym
podmuchem przywitać zmierzających w głąb kraju, ku traktom o obco brzmiących nazwach.
Ku Suomi, która w samym swym języku miała muzykę i taniec.
W tym roku na czas jarmarku również przypłynął „Sankt Nikołaj”. Niewiele można by
wyliczyć takich lat, żeby nie pojawił się tu jakiś statek z Rosji, nie noszący imienia patrona
ż
eglarzy.
Jednakże i tym razem nie był to ten właściwy.
Dwanaście lat.
Nawet Reijo musiał się z tym pogodzić. Musiał to zrozumieć.
Nie wróciła.
Nigdy się nie dowiedzą, co się z nią stało.
Knut nie pamiętał już, kiedy ktoś ostatnio o niej mówił. Sam myślał o niej czasami.
Myśl nie sprawiała już bólu, gniew nieco osłabł.
Bywały chwile, kiedy cieszył się, że jest jej synem. Choć nigdy nie było łatwo być
dzieckiem Raiji.
Nawet po tylu latach, nawet teraz, kiedy nie potrafił przypomnieć sobie rysów jej
twarzy, głęboko w piersi czuł bolesne kłucie na myśl, że ona nie przyjedzie.
Również w tym roku. Ani w przyszłym...
Większy ból sprawiał widok zmęczonych, smutnych oczu Reijo, które zmatowiały,
zamiast iskrzyć zielenią.
Knut nie był w stanie rozmawiać o matce z Reijo. Kiedy był jeszcze dzieckiem,
pogawędki z ojczymem sprawiały mu prawdziwą przyjemność. Teraz wydawały się
niemożliwe.
Rozmawiał o niej z Mają.
A Maja nie zapomniała i nie wybaczyła tak jak on. Maja nigdy nie pogodziła się ze
swymi rodzicami.
Częściowo zaakceptowała Mikkala jako ojca. Przede wszystkim dlatego, że dał jej
Ailo za brata.
W swym sercu jednak nie znalazła wybaczenia ani zrozumienia dla kobiety, która ją
urodziła.
- Nie mam matki - mówiła z goryczą. Na tym urywała każdą rozmowę. - Dla mnie jest
Raiją. Obcą kobietą. W moim życiu nie ma dla niej miejsca, tak jak ona nigdy nie znalazła w
swoim życiu miejsca dla nas.
Maja była nieugięta.
Knut zaś niezadowolony.
Niezadowolony z tego, że jest Knutem, synem Karla Elvejorda, synem Raiji, Knutem
z przylądka...
Chłopcem, którego ludzie oceniali według tego, kim są jego rodzice. Zawsze będzie
na straconej pozycji w wiosce, która wydała na świat jego ojca.
I miał jedno marzenie.
Do wiosny zostały jeszcze całe wieki.
Ida należała do osób, które potrafiły przeczuwać różne rzeczy. Które ogarniał dziwny
niepokój, zanim inni zaczynali cokolwiek podejrzewać. Przewidywała to, co zaledwie
zrodziło się w cudzej myśli. Wyczuwała zmianę atmosfery.
Jeżeli dotyczyło to bliskich jej osób, doznawała tego na tyle wcześnie, że zdążyła się
zdziwić - a być może przeboleć.
Coś się działo z Knutem.
Ida wpatrywała się w drewnianą ścianę. Zwarte i solidne belki odgradzały ją od całego
zewnętrznego świata. Była zupełnie sama w maleńkiej izdebce, należącej tylko do niej.
To o Maję powinna się martwić. O Maję mieszkającą samotnie w domu nad rzeką.
Ale Maja była niezależna.
Coś się działo z Knutem.
W głębi duszy Ida wiedziała, czego się obawia - znała odpowiedź.
Zaskrzypiały drzwi do jej pokoju. Słabo jęknęły. Szybko usiadła na posłaniu.
Rozpoznała zarys sylwetki Knuta na jaśniejszym tle, zanim zamknął za sobą drzwi.
- Mogę wejść?
Ida uśmiechnęła się w ciemności. To pytanie typowe dla Knuta.
- Już wszedłeś. Nie możesz spać? Podciągnęła kolana do piersi i potarła o nie brodą.
Objęła nogi i skrzyżowała na nich ręce.
Usiadł na końcu łóżka. Nie rzucił się na nie, jak to robił, kiedy był dzieckiem.
Knut nie był już małym chłopcem. Wszyscy to zauważyli. Tej jesieni stał się
mężczyzną.
- Przyszedłeś spytać swą mądrą siostrzyczkę o radę? - rzuciła zaczepnie, trochę
niepewna, jak zachować się wobec tego nowego Knuta.
- Żeby się pożegnać.
- Co? - Ida niemal krzyknęła. Brat natychmiast ją uciszył. - Odchodzisz?!
- Nie tak głośno, siostrzyczko! Nie musisz budzić Reijo. Nie o to przyszedłem cię
prosić.
Ida chwyciła go za ramię. Jakby chciała go w ten sposób zatrzymać.
Miał na sobie skórzane spodnie. Gruby sweter, który Maja dla niego zrobiła.
Ida zrozumiała, że Knut nie żartuje. Nie wyszykowałby się tak, gdyby nie wybierał się
w długą drogę.
- Obiecałeś Reijo, że poczekasz do wiosny! - powiedziała z troską i wyrzutem.
- Reijo prosił mnie, żebym poczekał. Niczego nie obiecywałem.
Knut nie mógł mówić. Gardło miał ściśnięte, kiedy tak siedział obok siostry, czując
już przedsmak tęsknoty za domem. Wiele o tym rozmyślał. Starannie zaplanował ten moment.
Dokładnie wiedział, co powie - i po co wyrusza w tę podróż.
Jednak słowa ułożone w myśli nie zawsze równie łatwo ześlizgiwały się z języka.
Nie tak to sobie wyobrażał.
Sądził, że łatwiej będzie zerwać. Że więzów łączących go z domem jest niewiele.
Często złościł się na Idę, czasami wolałby się jej pozbyć.
Teraz uświadomił sobie, że bardzo ją kocha. Nie mógłby odjechać od niej bez
pożegnania.
Ida była bliska płaczu. Przełykała dzielnie ślinę i zagryzła wargę, udało jej się
zachować suche oczy i policzki.
- Wkrótce nadejdzie zima - bez przekonania próbowała odwieść Knuta od powziętego
zamiaru, pewna, że dokładnie to przemyślał, pewna, że dobrze zdaje sobie sprawę z tego, co
robi. - Zamarzniesz na śmierć. Wystarczy mi już, że mama zniknęła. Nie chcę, żeby i mój brat
przepadł!
Uścisnął ją mocno. Jej drobne dłonie zacisnęły się na jego szyi. Nierozerwalnie ich
połączyły.
- Nic mi nie grozi, maleńka Ido. Rozmawiałem z kimś, kto wyrusza na północ.
Okazało się, że jeszcze nie wszyscy kupcy wyjechali. Kilka rodzin z okolic Alty musiało
zostać, bo ktoś zachorował. Wyruszają jutro rano. Mogę jechać z nimi. To właśnie w Alcie
wszystko się zaczyna, Ido. Tato został tam pochowany. Chcę zobaczyć jego grób. I wiem, że
znajdę złoto. Wrócę z nim, siostrzyczko. A wtedy koniec z życiem w drewnianej chacie.
Zostaniesz bogatą panną. Czyżbyś tego nie pragnęła?
- Zabłądzisz... Z czego będziesz żył? Raptownie wypuścił ją z objęć. W jego głosie
brzmiało zakłopotanie, kiedy odpowiedział:
- Musiałem pożyczyć trochę pieniędzy od Reijo. Tych, które trzyma w skrzyni pod
łóżkiem. Rzadko do niej zagląda, więc przez jakiś czas niczego nie zauważy. Wszystko
zwrócę. To tylko pożyczka, Ido...
Ale jednak nie zapytał.
Idzie się to nie podobało. Reijo będzie zły. Oszczędzał, żeby mieć z czego zapłacić
dziesięcinę i podatek, kiedy poborcy zapukają do drzwi. Nieszczęśnik, który w takiej chwili
nie jest w stanie wyłożyć pieniędzy na stół, może spodziewać się kłopotów.
A kraść nie wolno - nawet jeśli nazywa się to pożyczką.
- Będę pracował - mówił dalej Knut. - Nie jestem słaby. Mogę podjąć się każdej
męskiej roboty. Jakoś na siebie zarobię. Trochę zaoszczędzę, a jak tylko nadejdzie wiosna,
zacznę szukać. Zabieram ze sobą sakwę taty. Znam na pamięć jego szkic. Wiem, że znajdę to
miejsce.
Mówił z takim przekonaniem, że Ida oszczędziła sobie trudu i nie sprzeciwiała się.
- Czy naprawdę tak myślisz? - spytała z powagą. - Naprawdę w to wierzysz?
- Tak.
- Czy w żaden sposób nie zdołam cię powstrzymać? Knut potrząsnął głową.
- Obiecaj, że jeśli tylko będziesz miał możliwość, prześlesz mi wiadomość, żebym
wiedziała, że żyjesz. Przez kogoś, kto będzie się wybierał na wiosenny jarmark, przez
wędrujących Lapończyków... Wszystko jedno przez kogo. Obiecaj mi to!
Knut obiecał. Troska siostry go wzruszyła.
- W takim razie ruszaj w drogę. Będę o tobie myśleć. I będę tęsknić.
Objęli się w milczeniu. Zdawali sobie sprawę, że nie zobaczą się długo, bardzo długo.
Potem Knut wypuścił Idę z ramion i cicho przeszedł przez pokój. Przez chwilę stał w
otwartych drzwiach. Czarny cień o szerokich ramionach, nieco przydługich włosach i
prostych nogach w skórzanych spodniach.
- Do zobaczenia, Ido - powiedział cicho i zamknął drzwi. Jęknęły słabo. Ruszył w
drogę.
2
Darniowa chata nie należała do nikogo, a jednocześnie należała do wszystkich.
Do nikogo poza tym, kto akurat z niej korzystał. Tak mówiono Knutowi i tak
rzeczywiście było.
Mieszkał tu już ponad tydzień i przez cały ten czas nie widział żywej duszy.
W głębi serca Knut wiedział, że Reijo miał rację. To nie lata, których ci przybywa,
decydują o tym, że jesteś coś wart. Że jesteś mężczyzną.
To coś znacznie więcej.
Knutowi wydawało się, że widział już tak wiele, że przeżył tak wiele, że znosił już tak
wiele - że był w podróży przez całe swoje życie. Takiego dzieciństwa, jakie przypadło mu w
udziale, nikomu by nie życzył.
Jednak na swoje szczęście nie pamiętał szczegółów tamtego okresu.
Pamięć jest dziwna. Wraz z upływem czasu potrafi rozmazać najmocniej kreślone
linie, wygładzić ostre kanty, które mogłyby kaleczyć. To forma ochrony tkwiąca w każdym
człowieku, obrona przed tym, co zbyt trudno byłoby nieść, z czym zbyt trudno byłoby na co
dzień żyć.
Knut nigdy wcześniej o tym nie myślał. Nie musiał o tym myśleć.
Nie pamiętał, jak ciężkie bywały podróże, nie pamiętał zimowych burz, które omal nie
wykradły mu życia. Jednak wyruszyłby na tę wyprawę - zrobiłby to samo, nawet gdyby
pamiętał. Co prawda z innym nastawieniem.
Już teraz musiał zmienić wiele zamysłów. „Do Alty było jeszcze daleko.
Wystarczająco blisko, by dotrzeć tam na nartach w ciągu paru dni - jeżeli dopisze
pogoda, a wierzchnia, stwardniała warstwa śniegu utrzyma dorosłego człowieka.
I wystarczająco daleko, by z tym poczekać.
To także część dziedzictwa, które Knut otrzymał: strach przed byciem obcym.
W czasie podróży na północ stanowił część grupy, ale nie czuł się jej członkiem.
Krewnych i sąsiadów z otwartej północnej krainy łączyły więzy tak silne, że nie był w stanie
się do nich zbliżyć.
Nie rozumieli do końca jego żądzy przygód, którą pielęgnował jak rzadki kwiat. Oni
sami nigdy nie doznawali niczego podobnego. Podróż na wielki jarmark była dla nich
koniecznością. Częścią ich pracy. Nie zawsze przyjemną.
Oczywiście bawili się i żartowali, kiedy dotarli na miejsce, ale w drodze czekało ich
wiele znoju. Krwawego znoju.
W dodatku to, co mieli do sprzedania, kryło w sobie niezliczenie dużo godzin ciężkiej
pracy.
Taki szczeniak, który aż rwie się, żeby się o tym przekonać, ma widać za dobrze w
ż
yciu. Co do tego nie było dwóch zdań.
Ż
ycie w Finnmarku nie jest bajką, wiedzą to ci, którzy spędzili w tej krainie całe
ż
ycie.
Ci, którzy pochowali w tej ziemi swoich rodziców i dziadków, nie znają prostych dróg
prowadzących do osiągnięcia wielkiego celu, i bardzo wątpliwe, czy przybysze, którzy ledwo
odrośli od ziemi, potrafią je znaleźć.
Chyba że to ludzie o złocistych włosach, a dawno nie spotkali nikogo, kto by się z
takimi urodził.
Wiele lat temu krążyły pogłoski o pewnym jasnowłosym człowieku, który przybył do
Alty z ciężkimi, błyszczącymi kamieniami. To jeden z wątków wplatanych w historie o
Krwawym Olem, jego uroczej żonie Laponce i o nieznajomym, którego znaleziono z pode-
rżniętym gardłem.
Takimi krwawymi opowieściami ludzie uprzyjemniali sobie czas, siedząc wieczorami
przy ogniu.
To było dawno temu. Sporo zostało zapewne zmyślone. Dopowiedziane naprędce
przez kogoś, kto miał ku temu zdolności.
Ale nawet jeżeli Knut marzył o złocie, jeżeli szukał przygody, to nie wyjawił nic
towarzyszom podróży. A oni nie opowiedzieli mu historii o Krwawym Olem.
Nie można tak po prostu dopuścić obcych do czegoś, co uznaje się za swoje.
Zostawili go przy darniowej chacie kilka dni drogi od ich własnego świata.
Nie prosili go, by poszedł z nimi.
Do Alty nie było daleko. A przecież powiedział, że właśnie tam zmierza.
Knut żywił się tym, co znalazł w sidłach. Nie zapomniał sztuki z dzieciństwa. Pardw i
zajęcy było na płaskowyżu w bród - i chociaż lisy i orły często wcześniej zdążyły wykraść
zdobycz - starczyło jedzenia, by przeżyć. Knut musiał jednak przyznać, że jego jadłospis stał
się trochę jednostajny.
Jemu, który zwykł jadać ryby przynajmniej dwa razy dziennie, wydawało się dziwne
przez cały tydzień nie czuć w ustach ich smaku.
Wprost ślinka mu ciekła na myśl o świeżo ugotowanym dorszu albo o małej siei,
dopiero co złowionej, która rzuca się jeszcze po włożeniu do garnka. Razem z ikrą i wątróbką
stanowiła pańskie danie, którego nawet król mógłby pozazdrościć.
Knut tęsknił za morzem i słoną wodą.
Tęsknił za dawną codziennością - za wszystkimi drobiazgami, o których wcześniej nie
myślał.
Za mewami, które swym ostrym krzykiem zbyt wcześnie ściągały go rankiem z
posłania, za mozolną pracą przy wiązaniu sieci, by ich oka odpowiadały wielkości łowionych
ryb, za tymi przeklętymi haczykami, które tak często kaleczyły palce. Tęsknił za rozpalaniem
w piecu, za ostrym dymem bijącym w twarz i za zimnymi deskami podłogi pod bosymi
stopami. Za Idą, która nie dawała sobie rady ze wstążkami w warkoczach i zawsze musiała
prosić o pomoc starszego brata z jego dużymi i niezgrabnymi palcami...
On, dorosły mężczyzna - który pod osłoną nocy chyłkiem wymknął się z domu w
poszukiwaniu przygód - czuł tak silną tęsknotę za bliskimi, że ściskało mu się serce...
Nie wolno mu myśleć o tych, których zostawił! Wróci do nich, ale dopiero kiedy
osiągnie swój cel. Jak to określił Reijo?
To będzie próba męskości.
Musiał wyjść. Poczuć wiatr wiejący w oczy, tak że łzy same popłyną, i to nie dlatego,
ż
e płacze.
Szybko narzucił na siebie futrzaną kurtkę, którą przywiózł Ailo, kiedy ostatnio
odwiedził Lyngen. Dobrze nacisnął na uszy czapkę z lisa - zrobiła mu ją Maja. Tak, siostra
miała zręczne ręce.
Założył narty, wsuwając czubki kumagów w pętle z plecionych gałązek. Niemal ze
złością, mocno odpychał się długimi kijkami, sunąc po śnieżnej skorupie, na której w ciągu
nocy pojawiła się cienka warstwa świeżego śniegu. Nie sypało mocno.
Sidła opróżnił poprzedniego dnia. Pewnie niczego teraz w nich nie ma, ale nie
zaszkodzi sprawdzić. Dobra i taka wymówka. Nie przyzna się przecież, że wybiegł na mróz,
ż
eby uciec od uczuć, których się wstydził.
Knut wydawał się brązową plamą na zimowym płaskowyżu. Żeglował po nim jak po
morzu. Narty były jego łodzią, on sam kapitanem i żaglem, wszystkim naraz.
Myśl ta podziałała tak odprężająco, że Knut musiał się roześmiać w głos ku
jaśniejącemu dniu. Nie był zatem jakimś dzieciakiem wysłanym w świat, który nie był jego
ś
wiatem! Nie był obcym przybyszem, który boi się wyjść na spotkanie nieznanego z
podniesionym czołem!
Był Knutem Elvejordem - przybył, żeby odebrać spadek po ojcu. I nie czuł strachu.
Podążanie od jednych sideł do drugich wydawało się zabawą. Śmiganiem w zawody z
prószącym śniegiem, który ledwie trochę chłodził twarz. Knut dawał z siebie wszystko,
zwiększył prędkość i w jednej chwili pokochał tę krainę, chociaż brakowało jej morza, na
które mógłby patrzeć, czuć jego zapach i nad którym czułby się jak w domu.
Przedostatnie sidła leżały puste, wepchnięte gdzieś pod śnieg przy stosie kamieni.
Knut pomyślał, że być może ptak szukał tu schronienia. Pośród tego krajobrazu niewiele jest
miejsc nadających się na kryjówkę.
Teren był płaski, otwarty i rozległy. Nie miał w sobie nic, co mogłoby wiązać -
człowieka czy myśli.
Lub wiatr.
Obok stosu utworzyła się śnieżna zaspa - pewnie z kamieni zsunęła się lawina. Knut
musiał zdjąć narty, żeby poszukać sideł, i wpadł w nią po pas. Stos wydał się Knutowi
dziwnie nagi, tak jakby coś się po nim stoczyło, a śnieg padający w nocy nie zdołał zasypać
ś
ladów.
Do diabła, że też dokładnie nie pamięta, gdzie umieścił te przeklęte sidła!
Spod śniegu wystawały jakieś zarośla, ale to było wczoraj. Dziś zostały ukryte przed
ludzkim wzrokiem.
Knut szukał na chybił trafił, grzebał w śniegu po łokcie w różnych miejscach...
Natknął się na coś, co było twardsze niż gałązki krzewów, miało pełniejszą formę, ale
było bardziej miękkie niż kamień.
Czyżby lis złapał się w sidła?
Zaczął pośpiesznie odgarniać śnieg. Na szczęście to tylko lekki puch, nie mokry i
ciężki, jaki zwykle bywa świeży śnieg.
Knut przeraził się, kiedy jego rękawiczki dosięgły tego, co kryło się pod spodem,
kiedy odsłoniły wystarczająco wiele, by zrozumieć, co leży tuż obok sideł.
To nie lis, o, nie...
Drżąc, odgarnął białą pokrywę. Musiał wiele razy przełknąć ślinę.
- O dobry Boże - mruknął do siebie. - Dlaczego musiałem znaleźć właśnie to?
Chciał uciec, nie chciał patrzeć, nie chciał wiedzieć - tylko rzucić się do nart i
czmychnąć stąd czym prędzej. Pragnął zniknąć i pozwolić, by zaspa zachowała swą
tajemnicę.
Nie przyszedłby już nigdy więcej sprawdzać tych sideł...
Nie można uciec od odpowiedzialności, zadźwięczało mu w głębi duszy. Pięć słów,
również stanowiących część dziedzictwa, którego wolałby nie posiadać.
Odkrył ciało. Było ubrane w odzież ze skóry. Na jednej stopie tkwiła połowa narty.
Zsunął ją, nie zastanawiając się nad tym, co robi. Skórzany kaftan ześliznął się przy
tym na bok, odsłaniając brzeg spódnicy.
Kobieta?
Knut widywał już wcześniej zmarłych.
Dławienie w gardle groziło uduszeniem, kiedy odwracał ciało ku sobie. Ujrzał
potwornie bladą twarz w zbyt dużej skórzanej czapie. Tak, to kobieta. Właściwie jeszcze
dziewczyna.
Ż
eby umrzeć tak młodo...
Wątpił, by była starsza od niego. Pomyślał, że była raczej w wieku Idy.
Była...
Wpatrywał się w dziewczynę. Czemu jej nie poznał, kiedy jeszcze oddychała i śmiała
się? Zastanawiał się, jaką tajemnicę z sobą zabrała.
Jej usta były lekko rozchylone. Chwycił ją mocniej za ramiona. Wpatrywał się w
ś
miertelnie bladą twarz, sztywne wargi, które nabrały barwy niebieskiej...
Zamrugał, choć nawet na to nie miał odwagi. A jeśli coś drgnie w jej twarzy akurat w
tym ułamku sekundy, kiedy przymknie powieki?
Nie, na pewno jest martwa. Oczywiście, że jest martwa. Sam wykopał ją spod śnieżnej
zaspy. To jasne, że nie żyje.
Odrobina wątpliwości sprawiła, że serce zaczęło mu walić jak młotem.
Drżał, kiedy zsuwał rękawiczkę. Cały czas podtrzymywał dziewczynę za ramiona.
Ułożył dłoń tuż przy jej na wpół otwartych ustach. Dygotał na całym ciele i ręka mu
się trzęsła.
Czyżby poczuł oddech?
Wrażenie czegoś na nagiej skórze... jakby muśnięcie owada w locie.
Knut nie słyszał nic poza biciem własnego serca. Puk - puk - puk... Pulsowało mu w
uszach.
To naturalnie jego własna wyobraźnia płatała mu figla. Wystarczająco często słyszał o
typowej w rodzinie Alatalo fantazji, którą hojnie został obdarzony.
Stał pośrodku płaskowyżu, trzymając w ramionach zwłoki dziewczyny. To nie do
pomyślenia, żeby było inaczej...
Pojawiło się znowu.
Tak słabo, że ledwie to poczuł. Coś jakby ciepło u nasady serdecznego palca przez
krótkie mgnienie oka.
Zmarli nie oddychają.
Poczekał; wrażenie pojawiło się jeszcze trzykrotnie. Nie miał odwagi w to uwierzyć.
Tak wiele razy powtarzano mu, że zmyśla.
Tacy marzyciele jak on nie mieli łatwego życia w stronach, z których pochodził, a tu,
gdzie zawędrował, sytuacja wcale nie przedstawiała się lepiej.
W końcu upewnił się co do jednego: w ciele, które znalazł, tliło się życie. Ledwie,
ledwie - oddechy następowały po sobie tak wolno, że między jednym a drugim zdążył zliczyć
chyba do stu.
Ale dziewczyna żyła.
Choć chciała umrzeć tu, z dala od ludzi. Co do tego Knut miał pewność.
Do chaty było daleko. Nic jednak na to nie poradzi, musi tę małą tam przenieść. W
ciepłe miejsce, musi ją rozgrzać.
Wypuścił z objęć nieprzytomną dziewczynę. Zdjął sakwę z ramienia i przewiązał ją na
piersi. Nie było to wygodne, ale teraz o tym nie myślał.
Musiał najpierw założyć narty, zanim odważy się podnieść ciało dziewczyny. Miał
nadzieję, że nie upadnie - trudno byłoby znowu stanąć na nogach w tym śniegu, głębokim na
wysokość człowieka.
Niemal wieczność zabrało mu podciągnięcie do góry sztywnego, ubranego w futro
ciała dziewczyny. Zgrzał się przy tym i spocił, a cały zamiar wydał mu się nierealny.
Przybycie w to miejsce zajęło mu połowę widnego dnia, a wyruszał z wiatrem, pełen
zapału. Wprawdzie nie musiał już nadkładać drogi, by zaglądać do wszystkich sideł, ale
mimo to od miejsca, do którego musiał dotrzeć, dzieliła go nieskończoność.
- Jesteś cholernym szczęściarzem, Knucie Elvejord - mruknął przez zaciśnięte zęby i
głęboko zaczerpnął powietrze w płuca. - Oczywiście zawsze muszą ci się przydarzać takie
rzeczy. Jakieś przekleństwo wisi nad twoją rodziną, ciągle na naszej drodze muszą pojawiać
się jacyś nieudacznicy, a my przez to diabelne poczucie obowiązku musimy im pomagać.
Masz dla siebie cały płaskowyż, a wpadasz prosto na to ciało! I w dodatku okazuje się, że
jeszcze nie całkiem uszło z niego życie. O Boże...
Spojrzał w niebo. Na północy na horyzoncie widniało pasmo mroźnej czerwieni, lecz
wyraźnie już ciemniało.
- Nie potrafię ratować życia - rzekł, zwracając się w górę ku niebiosom.
Zrezygnowany, zrozpaczony. - To mama ma coś niezwykłego w swoich rękach, Boże. Nie
odziedziczyłem tej zdolności. Moje ręce nadają się tylko do łowienia ryb w wodach fiordu,
potrafią zdobywać pożywienie... i znajdować bogactwa. Nie posiadam zdolności
wskrzeszania zmarłych. Dlaczego wybrałeś właśnie mnie, żebym ją znalazł? Dlaczego mnie,
Boże?
Lecz niebo pozostało równie milczące jak przedtem.
Knut przełknął ślinę i złapał dziewczynę w miejscu, gdzie, jak sądził, miała talię. Nie
była ani duża, ani ciężka, lecz jej sztywne ciało trudno było utrzymać.
Zachwiał się i omal nie upadł, kiedy przerzucił je sobie przez ramię. Udało mu się
jednak zachować równowagę. Poczuł ból w udach, tak mocno napiął mięśnie, ale utrzymał się
na nogach.
- Oczywiście - powiedział do siebie półgłosem. Słysząc brzmienie własnego głosu,
poczuł się trochę raźniej. - Teraz pozostała już tylko reszta, Knut. Jesteś mężczyzną,
prawdziwym mężczyzną, więc powinieneś sobie z tym poradzić!
Pierwsze kroki uczynił niepewnie i ostrożnie. Musiał się nauczyć odpowiednio
rozkładać własny ciężar jako przeciwwagę dla brzemienia, które dźwigał na ramieniu. Szedł
trochę przekrzywiony, co dotkliwie odczuwał w plecach i biodrach.
Ale gdyby tego nie wytrzymał, dziewczyna straciłaby wszelkie szanse na przeżycie.
Przywykł do znoszenia trudów. Oddalał się z fatalnego miejsca z każdym
pojedynczym odepchnięciem kijka - tak jakby brał na siebie jakąś karę, której nie mógł
uniknąć.
Na szczęście teren był płaski, na szczęście nie zaskakiwał żadnymi niespodziewanymi
pochyłościami, które Knut musiałby pokonywać, a jedynie czasami trafiały się łagodne
wzniesienia, właściwie nie zasługujące nawet na to miano. Knut starał się utrzymywać
odpowiednią postawę, prawidłowo odpychać się kijkami, żeby niepotrzebnie się nie
zatrzymywać. Czul duży opór powietrza, ponieważ tworzył z dziewczyną sporą, nieforemną
bryłę. Z drugiej strony zyskał większe obciążenie nart, sunął więc odrobinę szybciej. Dopóki
zlodowaciała skorupa śniegu utrzyma ich oboje.
Zgrzał się. Czuł, jak spływa z niego pot, piecze w oczy, nie miał jednak wolnej ręki,
by go wytrzeć. Musi piec.
Na szczęście nie mógł obejrzeć się za siebie; takie ruchy oznaczały zbyt wielkie
ryzyko. Dzięki temu nie mógł się przekonać, jak wolno rośnie odległość od miejsca, skąd
wyruszyli.
Musiał patrzeć tylko przed siebie, wyznaczać sobie kolejne cele... do tego małego
zaokrąglenia, które pewnie jest zasypanym kamieniem, potem do tej gałązki - zagajnika, jak
mógł się domyślać z tego, co wystawało pośród bezkresnej bieli - następnie do miejsca, gdzie
biegł poprzedni ślad. Musiał skracać drogę, ścinać ją, kierować się prosto tam, gdzie przedtem
zbaczał, by zastawić sidła w pobliżu tropów zwierząt i ptaków.
Wybierał kolejny punkt krajobrazu, do którego będzie dążył, wreszcie dojdzie - a
potem wyznaczy nowy cel...
W końcu zobaczy darniową chatę: ciemna i niekształtna będzie jakby jaśniała w
mroku.
Będzie czarno niczym w studni, kiedy dotrą na miejsce. Knut zdawał sobie z tego
sprawę. Wiedział o tym i zagryzł zęby. Poczuł smak krwi. Przełknął ją, to samo uczynił z
gęstą śliną. Przełykaj, tylko przełykaj!
Ramię, na którym niósł dziewczynę, bolało, lecz nie miał odwagi się zatrzymać. Nie
wiedział, czy zdołałby posuwać się dalej, gdyby choć na chwilę przystanął.
Nie wiedział, czy by mu się udało przełożyć ciężar na drugie ramię.
Dopóki szedł, mógł jakoś to wytrzymać. Przyzwyczaił się do bólu, zapomniał o nim.
Zapomniał o tym, że kiedykolwiek czuł inaczej.
Szumiało mu w uszach, oślepiały go pot i łzy, spływające po policzkach i zamarzające
w sopelki lodu na brodzie.
Szedł dalej - pod wiatr, który nie wiał już w plecy, jak przyjaciel wyciągający
pomocną dłoń.
Musiał samotnie zmagać się z siłami natury i Bóg jeden wie, jakimi jeszcze
przeciwnościami.
Knut nie był pewien, czy dziewczyna wciąż żyje. Nie mógł tego sprawdzić. Wszystko,
co mógł dla niej zrobić, to iść dalej, tylko iść, narta za nartą, krok za krokiem.
Z zapadnięciem zmroku Knut starał się wyczuwać swój poprzedni ślad i ślepo nim
podążał.
Nikt oprócz niego tędy nie chodził. Dopóki wiatr nie zamiecie jego szlaków, mógł
zaufać niepewnym zimowym ścieżkom, które sam wytyczył.
Nastała noc. Zrobiło się tak zimno, że na horyzoncie pojawiła się zorza polarna i
oświetliła prawie już zasypane ślady nart pozostawione przez Knuta w ciągu dnia.
Największym jego pragnieniem było poddać się. Najprościej byłoby rzucić się w
miękki śnieg, poleżeć - zapomnieć o rwaniu w każdym ścięgnie, zapomnieć o bólu głowy,
który groził jej rozsadzeniem przy najmniejszym dodatkowym wysiłku.
Najprościej byłoby pozwolić dziewczynie upaść. Zostawić ją tak po prostu - i nie
oglądać się za siebie, kiedy będzie odchodził. O wiele łatwiej byłoby zrzucić ten ciężar.
Pokusa pojawiała się nieskończenie wiele razy. Już niemal się poddał. Nasuwały mu
się tysiące wymówek, które mogły służyć jako usprawiedliwienie - przynajmniej w obecnym
stanie umysłu.
Nie potrafił.
Nie miał zwyczaju wybierać najprostszych rozwiązań. To uratowało jego sumienie od
dożywotniej udręki.
Zmagał się dalej.
Nigdy potem nie był w stanie wyjaśnić, jak udało mu się pokonać ostatni odcinek
drogi.
Nie pamiętał szczegółów tego fragmentu płaskowyżu, który przemierzył w nocy.
Ś
lady przed darniową chatą świadczyły o tym, że upadł tuż przy wejściu. Narty leżały
tam, gdzie je zostawił. Najwidoczniej wciągnął dziewczynę do środka, nie mając pewności,
czy jeszcze żyje.
Kiedy doszedł do siebie, poczuł, że jest mu zimno. Pewnie zasnął - a może nie. Miał
wrażenie, jakby wyszedł z pustki, z której nie wolno zachowywać żadnych wspomnień. Z
pustki, która nie dawała możliwości odpoczynku.
Bolały go wszystkie członki. Żeby dźwignąć się na kolana, z największym wysiłkiem
musiał przełamać opór ciała. Wszystko w nim krzyczało przeciw najmniejszemu ruchowi.
Chciał tylko leżeć i odpoczywać, odpoczywać, póki nie poczuje czegoś innego niż potworne
zmęczenie.
Trzęsąc się z zimna, zaczął zabijać ręce. Nadal miał na sobie całe ubranie.
Przypomniał sobie, że wyszedł po to, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza.
Odnalazł wzrokiem otuloną futrem postać leżącą na podłodze.
Drzwi nie były dokładnie zamknięte. Coś tkwiło w szczelinie, przez którą wdzierał się
strumień mroźnego powietrza.
Knut podczołgał się do wejścia i wypchnął nartę, która zawadzała. Domknął drzwi, ale
nie zrobiło się o wiele cieplej. Za to zrobiło się ciemniej.
Pokonanie tej krótkiej drogi wydawało się istną torturą. Knut oparł się o ścianę i
zacisnął oczy, żeby wytrzymać ból.
Musiał rozniecić ogień w palenisku. Musiał się postarać choć o trochę światła, żeby
zobaczyć, z kim - albo z czym - dzieli pomieszczenie. Z żywym człowiekiem czy z trupem.
Skostniałe, spuchnięte palce długo mocowały się z krzesiwem, zanim zaiskrzyło.
Wkrótce cienkie patyczki, których używał na rozpałkę, zajęły się płomieniem.
Wydawało się, że upłynęły całe wieki, zanim ogień palił się na tyle spokojnie, by Knut
odważył się spuścić z niego wzrok. Chłopak musiał stoczyć ze sobą walkę, żeby zebrać się na
odwagę i podczołgać do dziewczyny.
W nikłym i chybotliwym świetle z paleniska wyglądała bardziej jak martwa niż jak
ż
ywa.
Knut przyłożył dłonie do jej policzków. Nigdy wcześniej nie zastanawiał się, jakie to
uczucie dotykać zwłok.
Przysunął palce blisko do ust dziewczyny. Wstrzymał oddech, nie miał odwagi się
poruszyć, chociaż siedział w niewygodnej pozycji. Jedna noga całkiem mu zdrętwiała, nie
czuł w niej nawet mrowienia.
Chciał już dać za wygraną, kiedy odniósł wrażenie, że czubki dwóch jego palców są
lekko wilgotne. Cofnął je, przyłożył do własnego suchego policzka.
Więc jednak...
Jeszcze oddychała.
Ż
yła.
Bóg jeden wie, jak to się stało, ale naprawdę jeszcze żyła.
- Musisz jej potrzebować - rzekł cicho ze wzrokiem zwróconym w górę ku
dymnikowi.
Była taka zimna.
Myśli popłynęły niby wezbrane wody na wiosnę. Knut orientował się co nieco, jak
postępować w przypadku odmrożeń. Dowiedział się trochę od Reijo. Trochę od Ailo. Trochę
sam się nauczył.
Musiał dziewczynę jak najprędzej rozgrzać. Jej brak przytomności śmiertelnie go
przerażał. To niemożliwe, żeby żyła, a jednocześnie prawie nie oddychała. Była tak
przemarznięta, tak wychłodzona...
Jak przeżyła pod śniegiem?
Musiała przecież jakoś oddychać, pewnie w zaspie powstała wolna przestrzeń przy jej
twarzy. Może to za sprawą sztywnego brzegu zbyt dużej czapki, który trochę wystawał?
Niewykluczone, że w jakiś sposób się do tego przyczynił...
Knut myślał i myślał, mocując się z rozpinaniem futrzanego płaszcza dziewczyny.
Jej ubranie zesztywniało od mrozu. Trzeba je zdjąć, a dziewczynę owinąć skórami i
ułożyć przy palenisku. Dobrze rozpalić. Mieć nadzieję.
On, Knut Elvejord, nigdy wcześniej nie rozbierał dziewcząt. A już nigdy się nie
spodziewał, że po raz pierwszy zrobi to w podobnych okolicznościach.
Nie było w tym nic romantycznego. Nic zmysłowego. Knut nawet nie próbował
zgadywać, jak leżące przed nim ciało wygląda pod warstwami ubrania.
Jedyne uczucia, jakie go przepełniały, to strach - i determinacja.
Zorientował się, że dziewczyna nie była córką zwykłego biedaka.
Pod płaszczem miała grubą kurtkę i wełnianą spódnicę przyozdobioną wplecionymi
różnokolorowymi wstążkami - ubodzy ludzie nigdy by nie pomyśleli o wydawaniu pieniędzy
na coś takiego.
Knut niewiele wiedział o materiałach, jednak przypuszczał, że ten musiał być droższy
niż samodział prostych ludzi.
A kiedy pod kurtką zobaczył bluzkę z haftem, nabrał pewności, że dziewczyna, którą
znalazł, pochodziła z zamożnego domu.
Jej ubranie nie nosiło najmniejszych śladów cerowania. W pończochach, które musiał
ś
ciągnąć, gdyż były zbyt sztywne od mrozu, żeby je zrolować, nikt nie łapał oczek. Na jej
bieliźnie nie było nawet najmniejszych łat. Wszystko sprawiało wrażenie nowego i drogiego.
Ten, kto tak wyposażył swoją córkę, z pewnością nie miał długu u sklepikarza.
Dotykanie nieznajomej nie sprawiało Knutowi trudu ani go nie krępowało. Stan, w
jakim się znajdowała, nie pozwalał mu traktować jej jak kobiety. Była tylko potrzebującym
pomocy człowiekiem. Widok jej bladego, nagiego ciała nie budził w Knucie żadnych innych
uczuć poza współczuciem.
Musiał podnieść dziewczynę i przenieść ją bliżej skór, które zwinął przy jednej ze
ś
cian. Nie potrafił jej po prostu przeciągnąć. Teraz stała się dla niego czymś więcej niż
bezwładną bryłą, którą targał przez pół płaskowyżu.
Oddychała powoli. Ledwie zauważalnie. Knut obawiał się, że wszystkie jego wysiłki
pójdą na marne.
- Nie wiem, co zrobię, jeżeli pozwolisz jej umrzeć - zagroził w stronę otworu w dachu.
Tu w samotności łatwiej przychodziło mu rozmawiać z wszechwładnym Bogiem.
Owinął dziewczynę skórami. Postarał się, żeby nie wystawało spod nich nic oprócz
twarzy. Przysunął ją jak najbliżej paleniska. Nie za blisko jednak, by skóry się nie zajęły.
Byłoby to bardziej niebezpieczne niż chłód.
Dołożył jeszcze więcej drewna do ognia.
Wtedy dopiero znalazł czas dla siebie. Czas, by zdjąć grubą futrzaną kurtkę, która
przeszkadzała swobodnie się poruszać, czas, by rozsznurować nasiąknięte wodą kumagi.
Zmarzły mu stopy, ale na szczęście nie groziły im odmrożenia dzięki turzycy, którą włożył w
buty.
Drżał i trząsł się z zimna, kiedy ściągał mokre ubranie i wyjmował drugie - jedyne
suche, na zmianę.
Następnie odszukał zapas kawy, której ciągle ubywało, i nastawił wodę w czajniku.
Był zmęczony, ale nie mógł sobie pozwolić na sen.
- Zrobiłem, co mogłem - rzekł, zwracając się ku górze. - Reszta zależy od Ciebie.
3
Knut czuwał przy dziewczynie przez prawie dwa dni. Jadł mniej niż w najchudszych
czasach w swoim życiu, ale nie był głodny.
Pozostało mu tylko czekać.
Musiał wychodzić po drewno na opał, kiedy się kończyło, ale wtedy czuł się niemal
chory.
Mogła się przecież obudzić.
Jednak kiedy wrócił, leżała jak przedtem.
Blada. Z widocznymi odmrożeniami na policzkach, z pęcherzami na zsiniałych z
zimna ustach.
Niektóre z pęcherzy zaczynały pękać i sączyła się z nich wydzielina. Knutowi
wydawało się to okropne, lecz przezwyciężał odrazę i wycierał twarz dziewczyny jej halką.
Ma więcej halek. Nie będzie jej brakować tej jednej. Jeżeli w ogóle będzie jeszcze
jakiejś potrzebować.
W ciągu tych dwóch dni jej oddech stał się szybszy, lecz wiele mu brakowało do
normalnego. I ciągle się nie budziła z tego okropnego snu. Prawie się nie poruszała. Czasem
tylko lekko drgnął w jej twarzy jakiś mięsień.
Nadal bardziej przypominała martwą niż żywą istotę.
Knut zastanawiał się, jak wyglądała. Jak wyglądała przedtem. Domyślał się, że była
bardzo młoda - miała szczupłą sylwetkę, niezupełnie jeszcze dojrzałą. Dwie jego siostry już
dorosły, znał się więc na tym.
Jej włosy były jasne. Ich kolor przywodził na myśl coś pomiędzy światłem księżyca
odbijającym się w ciemnych jesiennych wodach a złocistym, dojrzałym zbożem.
Więcej w nich chyba srebrzystego odcienia, chociaż trudno to stwierdzić teraz, kiedy
są tak potargane i splątane.
Były w każdym razie długie. Dziewczyna wybrała się jednak z domu, nie splatając ich
w warkocz ani nie wiążąc w kok. To dziwne. Dziewczęta w jej wieku rzadko chodzą z
rozpuszczonymi włosami.
Knuta dziwiło w nieznajomej wiele rzeczy. Pomyślał, że z pewnością ktoś jej szuka.
Nie uświadamiał sobie do końca, co to może dla niego oznaczać, ale trochę się
zaniepokoił.
Przestraszył.
Była wczesna noc drugiej doby, kiedy dziewczyna otworzyła oczy. Wargi, duże,
spuchnięte od mrozu i zupełnie bezkształtne, poruszyły się.
- Czy ja umarłam? - dał się słyszeć słaby głos. - Dobry Boże, spraw, bym nie żyła!
Knut nie zdążył odpowiedzieć, że nie jest aniołem, gdyż jej powieki ponownie ciężko
opadły i stracił z nią kontakt.
Po chwili zorientował się, że dziewczyna śpi. Nie był to jednak już ten sam letarg, w
którym trwała od chwili, kiedy ją znalazł. Głębiej oddychała. I twarz nabrała trochę życia.
Knut pochylił swą jasną głowę i splótł ręce w modlitwie.
Już nie wyzywał Pana. Od tej pory postanowił okazywać Mu więcej szacunku.
Owej nocy rozszalała się gwałtowna burza. Knut obawiał się przez moment, że
zniszczy chatę. Jednak stopniowo się uspokajał. Uświadomił sobie, że darniowa chata nadal
będzie stała tak jak stoi, by dawać schronienie innym wędrowcom, kiedy on sam już ją
opuści.
Dziewczynę obudziły chyba podmuchy wiatru. Knut pomyślał, gorzko się
uśmiechając, że tylko umarły nie usłyszałby szalejących dookoła sił natury. Mimo to
zaskoczył go jej głos. Upłynęło tak wiele czasu, nie siedział już ze wzrokiem nieruchomo
utkwionym w dziewczynę. Czuwał, lecz myślami błądził daleko. Wiedział, że zauważy, jeżeli
coś się stanie.
- Czy ja... żyję?
Knut przysunął się bliżej. Starał się sprawiać wrażenie człowieka niegroźnego i
godnego zaufania. Starał się jej nie przestraszyć.
- Żyjesz, bądź o to spokojna! - odezwał się.
Zamknęła oczy. Wcale na niego nie spojrzała. Zastanawiał się, czy dziewczyna czuje
ból. Pęcherze, które miała na dłoniach, stopach i na twarzy, musiały dokuczać i piec. Nie
wiadomo jednak, czy już to czuła, czy jeszcze nie.
- Kim jesteś? Jak...? Jak mnie znalazłeś? Jej głos był tylko drżącym szeptem. Trudno
po nim domyślić się wieku. Knut nadal oceniał ją na jakieś dwanaście - dziewiętnaście lat.
- Sprawdzałem sidła - odparł, starając się wydać dużo sympatyczniejszym, niż był w
istocie. - Jestem... myśliwym. Mieszkam tutaj. Mam na imię Knut. Znalazłem cię przy
sidłach.
- Nie jesteś stąd - wykrztusiła. Po raz pierwszy spotkały się ich spojrzenia. W jej
oczach dojrzał rozpacz i błaganie.
Knut nie wiedział, czy to typowe dla wszystkich ludzi, którzy wymknęli się śmierci.
- Jestem tu obcy - rzeki. Jego życie nie stanowiło żadnej tajemnicy. Mógł o nim
opowiedzieć każdemu.
- Nie pozwól, by mnie znaleźli! - poprosiła. Knut zauważył, jak niebieskie oczy
dziewczyny zrobiły się ogromne ze strachu.
Takie oczy musiały mieć piękną oprawę, przemknęło mu przez myśl. Na pewno była
ładna. Być może będzie taka znowu. Trudno powiedzieć. Niektóre blizny pewnie pozostaną,
ale opuchlizna zejdzie... Twarz dziewczyny, jaką teraz widział, nie była jej prawdziwą twarzą.
- Nie zabieraj mnie ze sobą! Nie widziałeś mnie, gdyby ktoś pytał! Nie pozwól, by
dowiedzieli się, gdzie jestem!
Nie wyznała, czego się bała tak bardzo, że wyszła w zimową noc na pustkowie, żeby
przed tym uciec. Lecz wzrokiem błagała go o spełnienie prośby, dopóki powieki na powrót
nie opadły ciężko, pozwalając jej usnąć.
Potrzebowała odpoczynku, potrzebowała tego każda komórka jej ciała.
Spała niespokojnie.
Knut zdawał sobie sprawę, że dziewczyna wkrótce poczuje głód, ale obawiał się, że jej
ż
ołądek odmówi przyjęcia czegoś cięższego.
Ugotował rosół na kościach i kawałkach mięsa pardwy. Nie było to może nic
nadzwyczajnego i nie miało jakiegoś szczególnego smaku, ale można się było posilić.
Ten cienki bulion miał stanowić dla dziewczyny pierwszy krok ku życiu. Knut wmusi
go w nią, zaraz jak się obudzi.
Groźby nie były potrzebne. Gdy tylko otworzyła oczy, wypiła posłusznie kilka łyków
letniej zupy. Popękane wargi zapewne bardzo ją przy tym bolały, ale się nie skarżyła. Nie
skarżyła się również, kiedy jej żołądek odmówił przyjęcia strawy.
Knut zagryzł zęby. Musiał znowu wykorzystać halkę jako szmatę. Po chwili chciał dać
dziewczynie jeszcze trochę wywaru, ale wzbraniała się. Jej oczy zwilgotniały i słabo
pokręciła głową.
Knutowi to wystarczyło. Nie odznaczał się szczególną cierpliwością, ale w tym
przypadku musiał poczekać.
Odrobina rosołu, którą dziewczyna wypiła, to dopiero początek. Knut uznał, że tak
musi być. Wkrótce będzie mogła wypić jeszcze trochę. Za kilka dni być może już coś zje.
To i tak więcej, niż się spodziewał, odgrzebując spod śnieżnej zaspy na wpół żywego
człowieka.
Przespała całą dobę. Kiedy na krótko się budziła, Knut poił ją wywarem łyk po łyku.
Nie tylko za pierwszym razem większość zwróciła. Chłopak jednak tak łatwo nie
rezygnował. Życie warte jest odrobiny wysiłku.
Burza trwała nadal.
Knut wiedział, co to oznacza - nikt w taką pogodę nie wyruszy na poszukiwanie
dziewczyny. Jej bliscy pomyślą, iż pewnie nie żyje. Nikt nie przeżyłby takiej burzy jak ta pod
gołym niebem. W każdym razie nie taka dziewczyna, lekko ubrana mimo futra, i z pewnością
zupełnie nieprzygotowana, by poradzić sobie w surowych warunkach na pustkowiu.
W domu na pewno dobrze o nią dbano.
Knut zdawał sobie również sprawę, że ludzie mieszkający w tych stronach muszą
wiedzieć o ziemiance.
Prędzej czy później ktoś tu przyjdzie.
Nie był pewien, czy tego chce.
Chciał jednak, żeby dziewczyna wyzdrowiała. A wtedy będzie musiała wrócić tam,
skąd przyszła.
Do tego, od czego uciekła...
I czego śmiertelnie się bała.
Knut miał inny cel. Nie mógł ciągnąć za sobą dziewczyny. A tym bardziej takiej
dziewczyny, która pewnie sprowadzi na niego same kłopoty. Ludzie jej stanu zawsze
oznaczali kłopoty dla takich jak on.
Tyle wiedział.
Poza tym uważał, że jest winien ojcu podjęcie próby odnalezienia skarbu, który Kalle
odkrył. Traktował to jako jeden ze sposobów oddania ojcu czci.
Jeden ze sposobów dochowania wierności dzieciństwu, przeszłości, która zresztą
przywodziła na myśl wiele przykrych wspomnień.
Ciągle jeszcze miał dość czasu, żeby zacząć poszukiwania. Nie śpieszyło mu się,
dziewczyna w żaden sposób go więc nie zatrzymywała. Mógł spokojnie się nią opiekować.
Dać jej ten czas, którego potrzebowała, żeby wyzdrowieć.
Potem będzie zmuszony odprowadzić ją do domu. Prawdopodobnie do Alty. Nie
powiedziała, skąd pochodzi, ale się domyślał. Bogaci nie mieszkają na odludziu.
I jeszcze coś...
Knut nie lubił o tym myśleć, ale myśl sama się nasuwała. Niejeden raz.
Może jeśli przyprowadzi dziewczynę, będzie mógł się spodziewać jakichś korzyści...
Usiadła piątego dnia. Potrafiła już sama utrzymać drewnianą miskę z rosołem. Knut
wrzucił do niego małe kawałeczki zeskrobanego z kości mięsa, zauważył, że je przełknęła.
Wkrótce będzie mogła zjeść coś konkretnego.
Jednak dłuższe siedzenie wyczerpywało ją. Chciała pewnie pokazać, że jest silna, ale
zachwiała się niebezpiecznie, kiedy odstawiała miskę na podłogę. Zdążyła się położyć, zanim
Knut ją o to poprosił.
Pęcherze na twarzy dziewczyny zaczynały właśnie zasychać. Tworzyły żółtawe
strupy, z których nadal sączyła się ropa. Brzydka opuchlizna powoli schodziła. Twarz jakby
kurczyła się, przybierała bardziej naturalne kształty. Knut próbował już rozpoznawać rysy
nieznajomej. Nadal jednak było jej daleko do piękności.
Na dworze zaczynało się wypogadzać. Chłopak wyszedł po śnieg na wodę. Cieszył
się, że opróżnił sidła w dniu, w którym znalazł dziewczynę. Cieszył się, że zatroszczył się o
opał, kiedy leżała nieprzytomna.
Mogło ułożyć się o wiele gorzej.
- Powinnam teraz być martwa - powiedziała, kiedy wrócił. Jej głos okazał się
mocniejszy, niż się spodziewał.
Knut czuł na sobie jej wzrok. Mógłby dostrzec w nim oskarżenie. Ale nie tylko.
- Płaskowyż jest ogromny - rzekł powoli, odchrząknąwszy. Od dłuższego czasu nie
używał swego głosu, nie licząc krótkich rozmów z samym sobą. - Mogłem po prostu przejść
obok. Właściwie nie zamierzałem tego dnia wychodzić. Chciałem tylko odetchnąć świeżym
powietrzem. Przypadkiem zajrzałem do sideł. Znalazłem cię w miejscu, gdzie miałaś pozostać
na zawsze. To chyba świadczy o tym, że gdzieś jesteś potrzebna. Że twoje życie ma jakiś
sens.
Twarz dziewczyny drgnęła. Knut zauważył, że sprawił jej ból.
- Mówisz jak ojciec - rzuciła z goryczą. Głos nieznajomej również brzmiał ochryple
po wielu dniach milczenia.
Knut zwrócił uwagę na słowo: „ojciec”. Tak właśnie dzieci w rodzinach z wyższych
sfer nazywały swych ojców.
Tam, skąd pochodził, mówiło się „tato”.
- Nie pamiętam, jak masz na imię... - ściągnęła brwi, nieco ciemniejsze niż włosy,
jasnobrązowe.
- Knut - powiedział. - Mam na imię Knut. A ty? Zwlekała tak długo z odpowiedzią, że
się domyślił, iż wolałaby się nie przyznawać.
- Anna - wykrztusiła wreszcie.
Niechętnie. Knut wywnioskował z tego, że powiedziała prawdę. Byłoby o wiele
prościej i bezpieczniej wymyślić jakiekolwiek inne imię, lecz nie potrafiła kłamać.
- Ile masz lat? - wyrwało mu się. Tak wiele się nad tym zastanawiał. Musiał to
wiedzieć.
- Czy to ważne? - spytała zmęczona. - Mam sto lat. Co najmniej. Gdybym umarła, nie
miałoby to żadnego znaczenia. Ktoś, kto odnalazłby moje kości, stwierdziłby tylko, że byłam
człowiekiem. Nie potrafiłby powiedzieć, czy byłam młoda, czy stara.
- Ale jednak żyjesz. Chciałbym wiedzieć, w jakim jesteś wieku. To ma dla mnie
znaczenie, próbuję cię zrozumieć.
- Nie możesz mnie zrozumieć - odparła. Jej glos zabrzmiał jakoś smutno, niemal jak
szloch. - Jesteś mężczyzną. Nigdy nie zrozumiesz.
Knut uśmiechnął się. Przeciągnął brudną ręką po szczęce. Nie mógł się pochwalić
szczególnie gęstym zarostem, ale teraz naprawdę zachrzęściło pod dłonią. Już od wielu dni
nie używał brzytwy.
- Nie bądź tego taka pewna - powiedział. - Mam trzy siostry. Jestem jedynym
chłopcem w rodzinie. Nawet się nie domyślasz, jak dobrze znam dziewczyny, choć nie
potrafię chyba czuć tak jak one.
- Jesteś najmłodszy? - spytała z zainteresowaniem.
- Nie, mam jeszcze młodszą siostrę, Idę. Skończyła szesnaście lat. Maja, starsza ode
mnie o rok, dziewiętnaście. Elise... musi teraz mieć dwadzieścia trzy. Wyszła za mąż i
wyjechała. Maja też jest mężatką, ale częściej bywa u nas w domu niż u siebie. Jej mąż... nie
ma go.
Dziewczętom takim jak Anna nie mówi się, że szwagier siedzi w więzieniu.
- Ja jestem najmłodsza - odezwała się. - Mam trzech braci i cztery siostry. Prawie
wszyscy mają swoje rodziny. Oprócz najstarszego brata. Studiuje.
Jeszcze jeden dowód na to, że nie jest taka jak on.
Ż
adna ze znanych Knutowi osób nie chodziła do szkoły. „Studiowanie” było słowem,
którego dotąd nie słyszał. Musiał poszukać w myślach, żeby zrozumieć, co ono oznacza.
Drobiazg, który sprawia, że biedak czuje się tak beznadziejnie upokorzony.
Musi znaleźć złoto. Musi się stać kimś, na kogo nikt nie będzie patrzył z góry - kimś,
kto być może nie będzie mógł szastać wymyślnymi słowami, lecz kto mimo to będzie
zasługiwał na szacunek.
Kto, do diabła, zaszedł na tyle wysoko w takiej dziurze jak Alta, by wpaść na pomysł -
a także znaleźć na to środki - wysłania swego syna na studia?
Kim, u licha, jest ta dziewczyna?
- Mam tyle lat, co twoja siostra - odparła, dając mu wiele możliwości do wyboru.
- Szesnaście? Skinęła głową. Co zmusiło szesnastoletnią dziewczynę do ucieczki na
płaskowyż z zamiarem popełnienia samobójstwa? Ida nigdy w życiu nie wpadłaby na coś tak
głupiego. Lecz Ida ma o wiele więcej zdrowego rozsądku. W porównaniu z nią Anna była
jeszcze dzieckiem.
- Dlaczego, do diabła, zrobiłaś coś tak bzdurnego? Musiał tak powiedzieć. Nie znał
bardziej uprzejmych słów, które by wyraziły to, co czuł.
Jego wybuch rozśmieszył ją. Śmiała się niemal histerycznie i Knut przeraził się, że
dziewczyna zaraz straci zmysły. Tylko tego brakowało!
- Ojciec by tak nie nazwał mojego postępku! - wykrztusiła wreszcie.
Otarła łzy, które pociekły jej ze śmiechu. Knut nie rozumiał.
- Do diabła z twoim ojcem! - rzucił. - Masz mi powiedzieć, dlaczego leżałaś tam,
gdzie cię znalazłem. Przeniosłem cię na plecach przez większy szmat płaskowyżu, niż
kiedykolwiek w życiu widziałaś. Jeszcze do tej pory wszystko mnie boli. Wiele razy mogłem
cię zostawić. Tak byłoby mi łatwiej. Zrobiło się ciemno i zimno, ale dźwigałem cię. Na Boga,
uratowałem ci życie. I czy podoba ci się to, czy nie, mam prawo wiedzieć!
Był zły. Naprawdę zły. Nigdy nie myślał, że będzie narażał życie dla rozpieszczonej
panienki z dobrego domu. Nigdy nawet nie wyobrażał sobie, że weźmie na siebie
odpowiedzialność za dziewczynę zaledwie kilka lat młodszą. Nie był żadnym litościwym
aniołem stróżem. Był Knutem z Lyngen. A nawet gdyby był aniołem, na jego skrzydłach
dałoby się dostrzec wiele czarnych plam. Wyglądałyby bardziej żałośnie niż skrzydła sroki w
deszczowy dzień.
- Chciałam umrzeć.
- Tyle udało mi się już zrozumieć. Głos Knuta brzmiał gniewnie. Tak też czuł. Czuł,
ż
e jest bardziej rozjuszony niż stary byk ojca Simona.
- Jakie ty mogłaś mieć powody do niezadowolenia? - spytał surowo. - Nie wyglądasz
wcale na kogoś, komu czegokolwiek by brakowało. Na twoich rzeczach nie znalazłem ani
jednej łaty. Ani na wierzchu, ani pod spodem.
Zaczerwieniła się, kiedy nazwał to, o czym wiedziała, lecz o czym nie miała odwagi
nawet pomyśleć. Rozebrał ją.
- Nie musisz się wstydzić - rzucił. - Widziałem już przedtem nagie dziewczęta.
Nie mówił prawdy, ale nie przejmował się tym, że okłamuje Annę. Niech sobie nie
myśli, że jest lepsza niż on, ponieważ jest córką bogacza.
Odwróciła twarz i Knut natychmiast pożałował tego, co powiedział. Było jednak za
późno, by cofnąć ostre słowa. Nie zdobył się też na to, by przyznać się do kłamstwa. Nic jej
do tego, ile miał lub ilu nie miał dziewcząt. Nic nie szkodzi, jeśli sobie pomyśli, że jest
bardziej dorosły i doświadczony, niż był w istocie.
- Na pewno...
Jej głos brzmiał tak cienko i żałośnie, że Knut, którego i tak już gryzło sumienie,
poczuł się jeszcze gorzej.
- Przepraszam! - Na tyle mógł sobie pozwolić. - Nie jestem na ciebie zły. Byłem tak
bardzo zmęczony. Bałem się o ciebie. Myślałem, że się nie obudzisz. Trochę tęskniłem za
domem... To pomaga, gdy się mówi o swoich uczuciach - ciągnął, kiedy cisza trwała już
długo, a Anna najwyraźniej nie zamierzała nic powiedzieć.
Reijo zawsze to powtarzał: że rozmowa pomaga. Sam jednak nie postępował według
tej zasady. Milczał, zatopiony we własnych myślach. Być może rozmawiał z Mają. Zawsze
była mu najbliższa ze wszystkich dzieci. Nawet Ida nie zdobyła tyle zaufania Reijo, co Maja...
Lecz najbliżsi znajdowali się daleko. Knut nie mógł na nich liczyć. Był sam - i sam
powinien jakoś nakłonić dziewczynę do zwierzeń, do rozmowy o tym, co popchnęło ją do
samobójstwa.
- Uważasz, że wtedy mniej boli? Być może. - Wydawało się, że Anna w to wątpi.
Nadal unikała jego wzroku. - Ale to niczego nie zmieni. Tylko śmierć mogłaby cokolwiek
zmienić. Mogłaby mi pomóc.
- Czy powinienem był cię zostawić? Nie odpowiedziała.
- Czy powinienem był nagarnąć na ciebie więcej śniegu, nie sprawdzać, czy żyjesz?
Czy powinienem o tobie zapomnieć? Pozwolić ci zamarznąć na śmierć pod tą przeklętą kupą
kamieni?
- Nie wiem.
- Nie chcesz żyć?
- To nie o to chodzi. Nie o chęci. Jej słowa wypełniało tyle rezygnacji i goryczy, że
Knut poczuł ból w piersi.
- Masz szesnaście lat i całe życie przed sobą. Czy nie powinnaś być szczęśliwa?
Założyłbym się o własną duszę, że twój ojciec posiada więcej pieniędzy niż ci, których znam,
razem wzięci. Możesz dostać wszystko, czego chcesz. Jakie ty, do diabła, możesz mieć
powody do narzekań? Co w twoim życiu może być takie straszne?
- Nie osądzaj mnie zbyt pochopnie - mruknęła. - Nic o mnie nie wiesz. To
niesprawiedliwe, że wydajesz wyrok, wiedząc tak niewiele.
- Pewnie nawet byś się do mnie nie odezwała, gdybym cię do tego nie nakłonił! -
westchnął.
Odwróciła się na bok, żeby go widzieć. Przykuła go spojrzeniem swych niebieskich
oczu, młodszych niż jego własne - i głębszych niż morze, niż prastare morze.
- Nigdy nie robiłam tego, co chciałam. Zawsze zachowywałam się jak dobra córeczka.
Byłam skromna, posłuszna, pilna, pokorna, pobożna, miła, milczałam w towarzystwie, jak
przystoi kobietom. Słuchałam ojca we wszystkim, szanowałam rodziców, nigdy nie
kłamałam, nigdy nie wzięłam niczego, co nie należało do mnie, miałam czyste myśli i
sądziłam, że wszystko, co mi mówią, to prawda. Byłam takim dzieckiem, jakiego pragnęli.
Nie miałam wielkich wymagań, nie prosiłam o nic... aż do niedawna...
Musiała przełknąć łzy, by móc mówić dalej. Knut poczuł, jak zaschło mu w ustach.
- Zamierzali mnie wysłać z domu. Postanowili wydać za mąż. Nie za kogoś, kogo bym
znała. Nie za kogoś z Finnmarku. Za nikogo z północy. Mężczyzna, którego dla mnie wybrali,
nie mieszka w Norwegii. Chcą mnie wydać za jakiegoś gburowatego starucha z Danii. To syn
jednego z ojca kolegów ze studiów i tylko dlatego jest dla rodziców porządnym, uczciwym,
bogobojnym człowiekiem, na którym można polegać i któremu można powierzyć swoje
najmłodsze dziecko. Ale on ma ponad czterdzieści lat. Mógłby być moim ojcem. W dodatku
nie znam duńskiego. I nie mam ochoty go poznać. Mój przyszły mąż należy do arystokracji i
z tego powodu muszę się uczyć mnóstwa różnych rzeczy o tym, jak powinnam się za-
chowywać. A ja nie chcę, nie chcę, nie chcę...
- Z Elise było podobnie... - rzekł Knut ochrypłym głosem. - O jej rękę też się starał
pewien stary rozpustnik...
Ale Kristoffer nie był arystokratą z Danii...
- Wszystko dobrze się skończyło - mówił dalej, uświadamiając sobie, że obu sytuacji
nie da się porównać.
Mimo to chciał Annie jakoś pokazać, że jest w stanie zrozumieć jej problem. Sam
przed sobą przyznawał jednak, że przekracza to jego możliwości.
- Reijo... tato pozwolił Elise wyjść za tego, którego kochała - zakończył zakłopotany.
Nie był pewien, czy jest sens o tym mówić.
- Mój ojciec nie cofnie danego słowa - oznajmiła Anna. Stanowczość tego
stwierdzenia przekonała również Knuta. - Ja nie mogę się sprzeciwić.
- Jesteś córką pastora, prawda? Niebieskie światełka obróciły się ku niemu.
- Jak odgadłeś? Knut skrzywił się.
- To nie było takie trudne, Anno. Teraz wszystko jasne, pomyślał i niemal pożałował,
ż
e nie pozwolił jej umrzeć na płaskowyżu.
O Boże, nieźle narozrabiałeś, Knucie Elvejord!
4
- Nie chcę wracać do domu!
Powtarzała to uparcie. W tym względzie była nieugięta. Niezależnie od tego, co mówił
Knut, Anna trwała przy swoim.
- Wszyscy myślą, że umarłam - mówiła dalej. - Na pewno przestali mnie szukać.
- Tak sądzisz?
Knut nie wierzył w to. Poruszą niebo i ziemię, żeby odnaleźć córkę pastora. Żywą lub
martwą.
- Na pewno myślą, że nie żyjesz - rzekł powoli. - Ale będą cię szukać, dopóki nie
znajdą. Nie oszukuj samej siebie. Jesteśmy zaledwie o parę dni drogi od Alty.
W jej oczach pojawił się strach.
- Czy nie mogłabym z tobą zostać? - spytała cicho. Knut westchnął ledwie słyszalnie.
Coraz bardziej przekonywał się o tym, jak bardzo starano się ją w domu chronić. Jak niewiele
wiedziała o prawdziwym życiu. O życiu zwykłych ludzi.
Minęły trzy dni od czasu, kiedy burza dała za wygraną, a dziewięć, od kiedy Anna
znalazła się pod opieką Knuta.
Jak nastroszone pisklę potrząsała głową przy ogniu. Przebrała się w swoje rzeczy, ale
nadal nie przypominała wytwornej panienki, jaką była. Nie pod tym dachem. Różnice
pochodzenia obojga jakby się rozmyły, lecz Knut nigdy nie pozwalał sobie na to, by o nich
zapomnieć.
Dyskutowali o tym, lecz zwykle kończyli wymianę słów podniesionym tonem i
pozostawali każde po swojej stronie przepaści.
Anna nie chciała wracać do domu.
On zaś musiał ją tam odprowadzić.
- Czy naprawdę nie mogłabym, Knut? - powtarzała cienkim głosem. - Czy nie
mogłabym z tobą zostać? Wyzdrowieję. Nie będę ci przeszkadzała. Obiecuję. Nie sprawię
kłopotu. Potrafię całkiem dużo. Szyć... w każdym razie haftować. Mogę prowadzić dom...
Umilkła, kiedy na nią spojrzał.
- Czy ty nic nie rozumiesz? - spytał całkiem zrezygnowany. - Czy ty zupełnie nic nie
rozumiesz, dziewczyno? Czy myślisz, że potrzeba mi kogoś takiego jak ty? Z twoją
umiejętnością haftowania i prowadzenia domu? Jeśli będę szukał kobiety, to wybiorę taką,
która zna się na bardziej przydatnych rzeczach. Hafty nie na wiele mi się przydadzą, Anno.
- Nie to miałam na myśli. - Rozzłościła się, ale i zaczerwieniła ze wstydu. - Nie chcę
zostać twoją... twoją...
- ... żoną - dokończył Knut zmęczony. - Widzisz sama, Anno, że to bez sensu. Nie
mogę cię ze sobą zabrać. Znajdą nas. A wtedy będą się zastanawiać, dlaczego chłopski syn
wędruje z córką pastora. Zobaczysz, że trafię za to do więzienia.
- Bzdury - odparła. - W tym kraju istnieje prawo i sąd. Knut uśmiechnął się
wyczerpany.
- Tak, dla takich jak ty, moja droga. Ale nie dla takich jak ja. Nas łatwo jest wtrącić do
więzienia pod byle pretekstem.
- Możemy uciec daleko stąd... Nie muszą nas znaleźć...
O Boże, o czym ona marzy!
Powstrzymał Annę od wyszukiwania kolejnych argumentów. Zmęczyły go jej
fantazje. Cudze marzenia najmniej mu były potrzebne. Nie chciał żyć według cudzych
wyobrażeń.
- Nie mogę wyjechać daleko stąd - oświadczył. - Muszę zostać tutaj. Później na pewno
wyjadę. Ale nie teraz. Nie wcześniej niż przed nastaniem lata.
- Myśliwym chyba wszystko jedno, gdzie polują, chodzi im tylko o przestrzeń?
Dziewczyna myśli piekielnie logicznie!
- Mnie nie jest wszystko jedno - rzucił krótko.
- Jesteś trochę zbyt tajemniczy - odezwała się Anna zamyślona.
Popatrzyła na niego badawczo. Właściwie do tej pory jeszcze mu się dokładnie nie
przyjrzała.
- Czy zrobiłeś coś złego? - spytała. - Czy jesteś poszukiwany?
- A czy wtedy mieszkałbym tu, kilka dni drogi od Alty?
- Nie, to się nie zgadza. Ale nie jesteś też prawdziwym myśliwym. Jesteś za młody...
zbyt...
Anna nie znalazła odpowiedniego słowa. Nie przyszło jej do głowy, że Knut jest zbyt
niedoświadczony. W jej oczach był dorosły.
Przemknęła jej przez myśl na wpół zapomniana legenda związana z tymi stronami.
Zaczęła mówić bez zastanowienia:
- Szukasz skarbu Kwena, prawda? Jesteś poszukiwaczem przygód, który wierzy w te
plotki o złocie. Ale go nie znajdziesz. To istne bzdury. Już wielu marzycieli tu szukało, ale
złota nie ma. Nie ma skarbu Kwena. To tylko legenda. Bajka.
Zamilkła, zdumiona jego reakcją. Zbladł, a jego twarz ściągnęła się. Jakby ją ktoś
wyciosał z kamienia. Tylko oczy pozostały żywe, ciskały ku niej błyskawice. Miał ładne,
brązowe oczy. Najbardziej brązowe z tych, jakie kiedykolwiek widziała, choć być może z
powodu oszczędnego światła w ziemiance sprawiały takie wrażenie.
Pewnie to tylko złudzenie.
- Tak, może szukam skarbu - syknął przez zaciśnięte zęby. - Może jednak różnię się
od tych wszystkich marzycieli. Może właśnie ja go znajdę...
- Nie ma żadnego skarbu - powtórzyła bez przekonania.
Determinacja Knuta przeraziła Annę.
Czy zachowywał się tak dlatego, że był biedny? Czy marzenie o niezmierzonych
bogactwach przywiodło go tutaj, ponieważ tak mało posiadał? Czy dlatego, gdy mówił o
złocie, wydał się jej szaleńcem?
Nie wiedziała. Nie mogła wiedzieć. Zawsze wszystko miała. Nigdy jej niczego nie
brakowało.
- To prawda, nie ma żadnego skarbu Kwena - rzekł Knut, akcentując ostatnie słowo.
Anna go nie przejrzała. Jeszcze nie.
- Takie rzeczy opowiada się dzieciom - powiedziała.
- Nasłuchałam się kiedyś tych bajek. Od opiekunki...
- Ja jestem tylko synem rybaka - odezwał się Knut.
- Nieuczonym biedakiem, który wierzy w bajki. W złości narzucił na siebie kurtkę.
Złapał sakwę i ruszył do wyjścia, nie patrząc na dziewczynę.
- Dokąd idziesz?
Nie odpowiedział. Zatrzasnął za sobą drzwi chaty.
Nienawidził Anny. Nienawidził tej sztucznej dziewczyny z jej pokorą i fałszywym
wychowaniem. Nienawidził jej za drwinę w głosie. Nienawidził za słowa, które były bardziej
uczone niż te, które sam znał. Nienawidził za sposób, w jaki mówiła - jedynie z lekką
naleciałością północnego dialektu. Nienawidził jej i nie był w stanie oddychać tym samym
powietrzem co ona...
Założył narty, nie oglądając się za siebie. Od drzwi darniowej chaty doszedł go głos
Anny, odważyła się więc wyjść za nim. Nieźle jak na jej wysokość!
- Nie wolno ci jechać do Alty! Nie wolno ci im powiedzieć, gdzie jestem!
Knuta opanowała taka złość, że nie zamierzał się litować. Chciał być niedobry. Miał
przeogromną ochotę ją zranić. Zranić ją jeszcze bardziej, niż ona go zraniła - nieumyślnie,
ponieważ nie mogła przecież wiedzieć...
Uśmiechnął się, ukazując zęby. Jej strach sprawił mu przyjemność.
Nagi, nieudawany strach.
Długo mógłby go wykorzystywać...
- Nie pytam cię o pozwolenie, córko pastora. Słyszysz? Jestem wolny i mogę robić, co
chcę.
Nie miał zamiaru jechać do Alty. Ale niech tak myśli. Może dzięki temu stanie się
mniej zarozumiała. Nie lubił, kiedy dzieciaki się z niego wyśmiewały.
- Drogi Knucie, nie pozwól, by się dowiedzieli, gdzie jestem! Proszę cię! Błagam!
Jej prośby smakowały jak cukier. Nie odpowiedział. Odepchnął się tylko kijkami i
pomknął przed siebie. Nie wiedział, czy będzie tak stała, aż zniknie jej z oczu. Napawał się
poczuciem zwycięstwa.
Wiedział, że Anna się bała.
Władza oszałamiała go.
Złość jednak szybko minęła. Kiedy zostawił za sobą cztery - pięć pierwszych
zasypanych śniegiem sideł, nie czuł już nienawiści. We wszystkie sidła złapały się ptaki. To
oznaczało jedzenie, które właśnie im się skończyło. Ale Anna o tym nie wiedziała. Nie
powiedział jej.
Zaczął się zastanawiać i uznał, że niesłusznie miał do niej pretensje.
Nie wiedziała, że go rani. Sprawiła jednak, że jego marzenie nie było już takie
wzniosłe. Że wszystko, dla czego żył, stało się śmieszne i dziecinne. Nie wierzyła, że fantazja
może zmienić się w rzeczywistość. Była jakby ponad tego typu sprawami, a przez to Knut
poczuł się gorszym niż ona człowiekiem.
„Skarb Kwena”.
Knut wykrzyczał do siebie te słowa, sunąc na nartach po śnieżnych zaspach i
skrzypiącej, stwardniałej skorupie.
Przestraszył stadko pardw w oddali: poderwały się gwałtownie i spłoszone szukały
bezpieczniejszych miejsc.
Skarb Kwena... Omal się nie zdradził. Już miał powiedzieć, że to nie jest skarb
Kwena. Ponieważ Karl Kristiansen Elvejord, nigdy nie był Kwenem. Kalle był norweskim
chłopem znad fiordu, nie gorszym od innych. Jasnowłosym i niebieskookim i do tego nigdy
nie nauczył się porządnie mówić w języku swojej żony.
Nie, na Boga, to żaden skarb Kwena!
Wszystko się w Knucie gotowało. Dała o sobie znać cała gorycz, która wzbierała w
nim w ziemiance. Wszystko, co zwracało się przeciw Annie i za co przypisywał jej winę.
Stopniowo jednak zaczął się uspokajać. Tłumaczył sobie, że była tylko zbyt troskliwie
wychowywanym dzieckiem. Powtarzała tylko to, co mówili jej inni. Ci, w kręgu których się
obracała, nie mieli nic dobrego do powiedzenia o pospólstwie. Nie wiedziała, jak to jest być
Knutem Elvejordem, posiadającym tylko jedno marzenie, które dodawało mu skrzydeł. Mógł
przecież spotkać gorsze córki bogaczy niż ona. Anna, jak mu się zdawało, przynajmniej
potrafi myśleć.
Knut przypomniał sobie, jak bardzo Elise się bała, kiedy Kristoffer starał się o jej
względy.
Kristoffer zajmował co prawda pozycję o jeden szczebel wyższą niż oni, ale mieszkał
nad tym samym fiordem.
Wszyscy zgodnie uważali, że Elise, ich urocza, młoda, łagodna Elise, była zbyt dobra
dla tego starego dziada. Że byłoby zbrodnią kazać jej poświęcić swą młodość i życie dla
małżeństwa z nim.
Być może Anna była piękna. Knut nadal tego nie wiedział. Miała ładne oczy, ale nic
więcej nie da się powiedzieć, dopóki nie zacznie wracać do swego dawnego wyglądu. Nie
wiadomo, ile to może potrwać. Nie wiadomo, czy zdąży to zobaczyć.
Była bardzo młoda.
Nie kazano jej wyjść za kogoś mieszkającego o ćwierć mili dalej. Lecz zamierzano
wysłać do obcego kraju, do człowieka o wiele od niej starszego, o którym nic nie wiedziała.
Miała mieszkać w obcym domu - z pewnością w jakimś pałacu lub przynajmniej bogatym
dworze, miała go prowadzić... Wokół otaczaliby ją obcy ludzie. Mówiący w obcym języku.
Przyjaciele męża, dwa razy starsi od niej.
To oznaczałoby nie tylko kres młodości, która jeszcze na dobre się nie zaczęła, ale
koniec życia.
Nigdy nie pozwolono by jej być tą Anną, którą była w głębi duszy. Tą, którą Knut
trochę poznał w ciągu tych kilku dni.
Zauważył, że dziewczyna stara się ukryć swe prawdziwe ja. Że z pewnością robi to na
co dzień, więc prawie nie zdaje sobie z tego sprawy.
Jak łatwo udało się jej uciec. Zniknąć jak ślady nart na świeżym śniegu.
Knut zatrzymał się gwałtownie.
Najbardziej oddalone sidła mogą poczekać. Zdobył trochę pożywienia, więc przez
parę dni dadzą sobie radę. Wyglądało na to, że jednostajność jadłospisu jeszcze Annie nie
dokuczała.
Nie warto zbytnio straszyć dziewczyny. Trudno powiedzieć, co może jej wpaść do
głowy, jeżeli uwierzy, że naprawdę wybrał się do Alty z zamiarem zdradzenia jej kryjówki.
Ż
eby ją wydać.
Nadal była słaba. Potrzebowała czasu, żeby dojść do siebie.
Choć nie miał innego wyboru, jak odprowadzić ją do domu, nie musiał się śpieszyć.
Mógł odwlec to jeszcze o kilka dni.
Anna zdała sobie sprawę, że toczyli między sobą pewnego rodzaju walkę. Zrozumiała,
ż
e przyczyną jest przepaść, jaka ich dzieli z powodu różnicy pochodzenia.
Ponieważ sama cierpiała, była w stanie zrozumieć rozterki Knuta.
Ale nie pojmowała jego złości.
Ona się nie złościła, jedynie smuciła. Taki wybuch złości przerażał ją. Był czymś
nieznanym i niebezpiecznym.
Ojciec się nie złościł. Nie w ten sposób. Złość ojca była inna, wielka i głęboka, i
wiązała się z groźbami i karami. Ojca złość ściśle wiązała się z rozczarowaniem.
W Knucie wzbierał gniew - czego nawet nie zauważyła - wybuchł i zniknął.
Anna nie wiedziała, jak się zachować.
Czy liczył na to, że sobie pójdzie? Że jeszcze raz spróbuje szukać śmierci?
Nie miała odwagi. Poprzednim razem było łatwo. Płakała na łóżku. Płakała i
wyobrażała sobie, jak wychodzi na mróz i zamarza na śmierć.
Ż
e potem ją znajdują - bladą i zimną, a skruszony, pogrążony w smutku i dręczony
wyrzutami sumienia ojciec wygłasza piękną mowę nad grobem córki. Wszystko to ujrzała w
wyobraźni. Widziała swój grób porośnięty polnymi kwiatami. Ludzie zatrzymywaliby się
przy nim, czytaliby jej nazwisko i daty na zwykłym drewnianym krzyżu, pociągaliby nosami i
mówili, że tak młodo umarła.
Zdawało się to takie piękne, że Anna jeszcze bardziej się rozpłakała. I nabrała odwagi,
ż
eby zrobić to naprawdę. To, na co nie zdobyła się wcześniej.
Oczywiście, postąpiła głupio.
Teraz wiedziała już lepiej. Drugi raz by tego nie uczyniła.
Jazda na nartach nocą okazała się czymś zupełnie innym niż krótkie wycieczki z
matką w ciągu dnia. Dopiero po jakimś czasie Anna zorientowała się, że jest zbyt lekko
ubrana. Poczuła się głodna. Było jej zimno, kiedy się zatrzymywała, choć przecież i tak miała
umrzeć.
Nie dostrzegała sprzeczności między tymi dwiema myślami. Szła tylko przed siebie,
nie mając pojęcia, gdzie się znajduje. Szła i szła, i szła. Odpoczywała trochę i szła dalej. Nie
pamiętała, jak długo. Ostatnie chwile spowijał zbawienny mrok.
A potem obudziła się u Knuta.
Między tymi momentami widziała cudowne światło, którego jednak nie potrafiła
dokładnie opisać. Coś czuła, coś przeżyła, ale było to na tyle pozbawione konturów, że nie
dałoby się opisać słowami.
Nie wyszłaby ponownie na mróz.
W swej niewiedzy sądziła, że tak po prostu zamarznie na śmierć - łatwo i szybko.
Nie miała pojęcia, co mróz może zrobić z twarzą. Zanim nie przeciągnęła dłonią po
skórze i nie dotknęła strupów, nie poczuła, że nawet kształt jest zmieniony. Knut spokojnie,
lecz stanowczo odciągnął jej dłonie. Patrzył na nią ze smutkiem, ale zapewnił, że niedługo
będzie wyglądała jak kiedyś. Nabawiła się odmrożeń. Mogło być gorzej. Wydobrzeje.
Anna nie miała co do tego pewności.
Uważała, że jest całkiem ładna. Nie uderzająco piękna. Ojciec był krępy i gruby, a
matka zbyt niepozorna, by córka mogła wyróżniać się niezwykłą urodą.
Ale była ładna.
Zdawała sobie sprawę, że jej oczy są jedyne w swoim rodzaju. Jeden z braci
powiedział, że ma fiołkowe oczy.
Knut na pewno nawet nie wie, co to są fiołki.
Minie sporo czasu, zanim znowu odzyska dawną urodę.
Zresztą to nie ma już żadnego znaczenia. Skoro musi wyjść za mąż za Duńczyka, to na
złość chciałaby być jak najbrzydsza.
O, nie, tego również by nie chciała. Pragnęłaby wyglądać jak zwykle. Mieć tę samą
twarz, którą tak często oglądała w swoim pokoju w lustrze. Ojciec mówił, że to
niebezpieczne, gdyż w ten sposób uczyła się próżności i traktowania własnego wyglądu jak
bożka, dla którego się żyje.
To nieprawda. Nie było tak, ale ojciec nie mógł zrozumieć. Chciała jedynie być sobą.
Teraz.
Zanim wróci Knut.
A on nie chce mieć z nią nic wspólnego.
Uff, wszystko stało się zbyt trudne, zbyt skomplikowane.
Nic nie poradzi na to, że czuje się głupia i zagubiona. Jest razem z Knutem i do tej
pory nie narzekała. Nawet jeśli chłopak jest tylko brudnym Kwenem bez wykształcenia,
niezbyt pobożnym i gruboskórnym, a na dodatek nieodpowiedzialnym poszukiwaczem
przygód.
Mimo to dawno nie było jej tak... dobrze.
Czuła ból w całym ciele. Dokuczały bolesne pęcherze, z których ciekła żółta i
zielonkawa wydzielina. Wolała nie myśleć, że taką ją widział.
Anna czekała. Płakała.
Była przekonana, że Knut pojechał do Alty. Był na nią taki wściekły.
Wkrótce przyjdą i ją zabiorą. A potem zamkną w jej pokoju i posadzą nad Biblią,
otwartą w odpowiednim miejscu. Ojciec ją zgani. Spojrzy z wyrzutem i spyta, jakiego złego
ducha tym razem posłuchała.
A matka będzie łkała gdzieś w kącie.
Wyślą do Danii...
Anna zasnęła.
Obudził ją odgłos nart. Odgłos nart na śniegu, skręcających, zanim zatrzymały się
przed chatą.
Dziewczyna usiadła. Nasłuchiwała całym ciałem, nie tylko uszami. Jedna para nart.
Nie słychać innych.
Tylko Knut...
Czyżby mimo wszystko nie pojechał do Alty?
Serce waliło mocno w piersi. Oby był sam. Wybaczy mu wszystko, oby tylko był sam.
Knut był sam. W dodatku z nosem spuszczonym na kwintę i pełen wyrzutów
sumienia. Obiecał sobie, że nie będzie dla niej surowy.
Powinien zachować się jak dojrzały mężczyzna.
Anna nie odezwała się, kiedy wkroczył do środka. Poświęcił trochę zbyt dużo czasu
na strzepanie z siebie śniegu. Zamknął starannie drzwi i spojrzał na nią ukradkiem, zanim
odważył się popatrzeć jej w oczy.
Bała się.
Ale miała na tyle rozumu, żeby jako tako podtrzymać ogień w palenisku. To
przemawiało na jej korzyść. Gdyby pomieszkała wśród prostych ludzi przez kilka miesięcy,
pozbyłaby się manier wydelikaconej panienki. Nabrałaby kolorów i znalazła dość powodów,
by prosto trzymać głowę.
Chłopak wiedział jednak, że w najbliższym czasie powinien zaprowadzić ją tam, gdzie
jest jej dom.
- Sprawdziłem sidła - rzekł krótko i zdjął dork, od wracając się plecami. Drogocenna
sakwa leżała u jego stóp. Traktował ją jak zwykły worek, tak jak chciał ojciec. W ten sposób
mapa była bezpieczna.
Anna westchnęła, tym westchnieniem mogłaby zmusić kamień do płaczu. Odetchnęła
z ulgą.
- Kończyło się nam jedzenie - dodał, a jego głos zabrzmiał bardziej ostro, niż by na to
pozwalały dopiero co podjęte postanowienia.
- Nie widziałeś... nikogo? - Nie.
- Za parę dni pojedziesz jednak do Alty, prawda? - spytała. Przełknęła z trudem ślinę i
wysunęła brodę, starając się wyglądać dorośle. - Nie dostaniesz żadnej zapłaty, nie licz na to.
Ojciec nie jest taki. Wpuści cię głównym wejściem, ponieważ mnie przyprowadzisz, ale
poprosi cię, byś wyszedł kuchennymi drzwiami.
Knut wzruszył ramionami. Przykucnął przed paleniskiem, tak jak uczyniłby to Ailo.
Chciałby, żeby Ailo tu był. Albo Simon. Trudno w jednej chwili stać się dorosłym i
podejmować ważne decyzje.
- Płaskowyż nie jest dla ciebie - rzekł, rozcierając dłonie nad ogniem. - Jesteś zbyt
delikatna, Anno. I nie mówię tego po to, żeby ci dokuczyć.
- Ale nie jestem wystarczająco delikatna, by zostać duńską szlachcianką - odezwała się
cicho.
Być może miała rację. Knut spojrzał na nią z ukosa. Nie przeszkadzały mu strupy na
jej twarzy, czego tak bardzo się obawiała. Wyglądała gorzej, kiedy ją znalazł. Wszystko
zmieniało się na lepsze.
Dziewczęta zawsze martwią się swoim wyglądem.
Jej oczy jakby przykuwały jego spojrzenie. Te ciemnoniebieskie szlachetne kamienie
na ciągle dość oszpeconej twarzy zaklinały go. Wymuszały na nim obietnice, zanim zdążył
otworzyć usta.
- Obiecaj, że mnie uprzedzisz, kiedy zdecydujesz się wyruszyć...
- Zabiorę cię ze sobą - odpowiedział krótko. - Jeśli wybiorę się do Alty, młoda
panienko, pojedziesz ze mną! Nie zostawię cię samej w tej chacie, wyruszając w dłuższą
drogę. Nie jestem całkiem nieodpowiedzialny. Nie wiadomo, kto mógłby się tu przybłąkać.
Lepiej nie mówić, co by się wtedy z tobą stało, Anno.
- Myślałam, że pojechałeś właśnie do Alty. Knut położył się na skórach. Skrzywił się.
Nadszedł zatem czas poważnych wyznań.
- Chciałem, żebyś tak myślała. Chciałem, żebyś się bała. Upokorzyłaś mnie, sprawiłaś,
ż
e poczułem się jak łajno. To bolało. Chciałem, żebyś podobnie cierpiała.
Anna pochyliła głowę, nieszczęśliwa. Nie przywykła do rozmów z ludźmi jego
pokroju. Całkiem nie przywykła do rozmów o uczuciach. W domu się o tym nie rozmawiało.
- Nie chciałam ci sprawić bólu - powiedziała zmieszana. Pokorna.
Knuta przeszył dreszcz. Nie znał jej takiej. Nie chciał, żeby taka była.
- Knut, wybacz mi, proszę. Ale ja tak niewiele wiem... Tym razem słowa płynęły
prosto z serca. Zwróciła ku niemu zrozpaczoną twarz:
- Na pewno jestem samolubna. Na pewno jestem próżna. Nie przejmuję się innymi
ludźmi, tak jak powinnam. Ale znam tak niewielu. Nie wolno mi utrzymywać kontaktów, z
kim tylko zechcę. Jesteś dla mnie taki... nowy. Obcy. Nie uważam, że jesteś... łajnem.
Z trudem zdobyła się na wymówienie tego słowa. Widząc to, Knut musiał się
uśmiechnąć.
Pomyślał o Idzie, która była dokładnie w wieku Anny... O Idzie, która klęła, aż sypały
się skry. Błyskawica mogłaby jej pozazdrościć.
- Jesteś dziwna, Anno - rzekł z uśmiechem. - Myślę, że oboje zawiniliśmy w tym
samym stopniu. To stawia nas na mniej więcej równej pozycji, co ty na to? Czy nie po-
winniśmy przekreślić tego, co było? Zapomnieć o tym? Skinęła bez słowa.
- Chciałbym, żebyśmy zostali przyjaciółmi - mówił dalej Knut. - Dobrze jest mieć się
do kogo odezwać. A rozmawiać w każdym razie potrafisz.
Anna najwyraźniej walczyła ze sobą, pragnąc coś powiedzieć. Nie bardzo rozumiał, co
ją powstrzymuje.
- Jak długo będziesz potrzebował towarzystwa? - spytała. Znowu była pokorną Anną. -
Jak długo mam być dla ciebie rozrywką, zabawiać cię? Czy nie rozumiesz, że teraz ty
traktujesz mnie jak... łajno?
- O Boże, daj mi cierpliwość, spraw, bym wyrażał się jaśniej! - zawołał Knut w
bezsilności. - Nie to miałem na myśli. Ciągle uważam, że byłoby szaleństwem wyciągać cię
na mróz. Twoje rany jeszcze się nie zagoiły. Nie chciałbym, żeby zostały ci blizny, żebym
musiał się czuć winny, gdybyś przypadkiem została oszpecona na całe życie. Nigdzie się stąd
nie ruszymy, dopóki nie wydobrzejesz. Myślałem, że dość jasno dałem to do zrozumienia...
Naprawdę chciałbym, żebyśmy zostali przyjaciółmi, Anno - dokończył łagodniejszym tonem.
- Zapomnijmy o tym, co było - zgodziła się. Zdawała sobie jednak sprawę, że będzie
pamiętać.
Czegoś takiego nie wymazuje się z pamięci. Jednak Knut pokazał również tyle
dobrych stron, że miały one wkrótce przesłonić ciemne plamy.
Anna łudziła się, że upłynie jeszcze wiele czasu, zanim strupy odpadną, a pęcherze
całkiem obeschną. Nic na to nie poradzi, że tak długo przykro będzie na nią patrzeć.
Już dawno nie było jej tak... dobrze.
5
Knut naprawdę się starał. Wiele razy jakby słyszał głos upominającej go Idy, tak jak to
ona potrafiła. A wtedy starał się postępować wyjątkowo delikatnie. Coś, na co Ida
pokręciłaby tylko nosem, dla Anny było trudne do zniesienia.
To dziwne, że można w takim stopniu mieć wzgląd na drugiego człowieka. Knut
spostrzegł, że do tej pory myślał przeważnie o sobie, we wszystkim, co robił i mówił, brał pod
uwagę własne korzyści.
Teraz spojrzał na siebie w inny sposób.
Mimo wszystko nie był w stanie wysiedzieć cały dzień razem z Anną w ciasnej
ziemiance.
Nawet kiedy był sam, z trudem znosił takie zamknięcie w pomieszczeniu, a tym
bardziej z drugim człowiekiem - z dziewczyną, w dodatku z dziewczyną tak do niego
niepodobną jak Anna. Było to zupełnie niemożliwe.
Knut musiał odbywać swoje codzienne wyprawy po drewno, wodę, żywność...
Zastawił więcej sideł i każdego dnia do kilku zaglądał. Choć nie mówił o tym Annie,
szukał również innych śladów.
Ś
ladów ludzi.
Do tej pory nie znalazł żadnych. Darniowa chata znajdowała się z dala od najbardziej
uczęszczanych dróg.
Ludzie, z którymi szedł na północ, opowiadali, że zawsze tam stała. Kiedyś została
zniszczona przez wichurę, lecz zaraz ją odbudowano. Innym razem się spaliła, ale niedługo
potem ktoś zadał sobie trud, by wznieść ją na nowo w tym samym miejscu.
Knut lubił o tym myśleć. Lubił myśleć o tym, że chata gościła wielu innych jemu
podobnych ludzi. Ale był pewien, że po raz pierwszy pod tym zadymionym dachem znalazł
schronienie ktoś taki jak Anna.
Do wiosny ciągle jeszcze pozostawało sporo czasu. Knut denerwował się. Nie
planował, że zabawi tak długo w jednym miejscu. Aha miała być jego punktem wyjścia. Tak
w każdym razie postanowił, siedząc w domu nad fiordem Lyngen, gdzie pokryte śniegiem
góry niczym solidne ściany otaczały jego świat.
Teraz nic nie ograniczało mu widoku, lecz nie zaszedł daleko.
Mapę naszkicowaną przez ojca należało czytać w Alcie jako punkcie odniesienia.
Knut doszedł do tego wniosku, wpatrując się miesiącami w ledwie widoczne brązowe kreski
na skórze.
Niektóre z linii nigdy nie były częścią mapy - powstały w wyniku używania
skórzanego worka do celów, do jakich został zrobiony.
To już tyle lat.
Knut nigdy przedtem tu nie był. Nie znał tej krainy.
Wszystko sprzysięgło się przeciw niemu. Wiedział o tym. Ale uparcie dążył do celu.
Jedyne, czego pragnął, to urzeczywistnić marzenia.
Pocieszał się myślą, że jego tato odnalazł skarb, będąc tu po raz pierwszy. Przed
Kallem, synem rybaka z wioski nad fiordem, odkryła swe bogactwa nie znana mu wcześniej
kraina.
Zdarzyło się tak kiedyś - mogło się zdarzyć znowu.
Tego popołudnia niebo okrywał płaszcz mrozu. Właściwie to już wieczór, poprawił
Knut w myślach. Na moment zatrzymał się i podziwiał grę barw na horyzoncie. Czerwone i
ż
ółte, podobne do ognia, który jednak zamiast płomieni miał lodowe języki. Rozhulały się bez
opamiętania ponad pokrytym śniegiem płaskowyżem, tak że trudno było stwierdzić, gdzie jest
niebo, a gdzie ziemia.
Knut poprawił swój ładunek. Dziś nazbierał drewna na opał. W większości drobne
gałązki. Zaszedł nawet na tyle daleko, że znalazł miejsce przypominające zasypany śniegiem
brzozowy zagajnik. Odkopał śnieg na taką głębokość, że ledwie wystawała mu głowa, i
wyciął trochę grubszego drewna. Dwa drzewka zachował w całości. Długo szukał czegoś
takiego. Miał świadomość, że Anna nie dojdzie do miasta o własnych siłach, a zaniesienie jej
na plecach graniczyłoby z nadludzkim wysiłkiem.
Wprawdzie była niewysoka i szczupła, ale Knut też nie należał do olbrzymów. Z
trudem przydźwigał ją do darniowej chaty, a zawdzięczał to bardziej sile woli niż sile mięśni.
Z tych grubych jak ramię tyczek mógłby zrobić coś w rodzaju sanek - proste pułki.
Knut Elvejord z pewnością lepiej sobie poradzi jako zwierzę pociągowe niż jako juczny koń,
pomyślał.
Wyprawa po drewno zabrała mu więcej czasu niż zazwyczaj. Zdawał sobie z tego
sprawę.
W głębi ducha jednak rozpierała go duma. Rozwiązał pewien problem. Jeszcze tego
samego wieczoru zabierze się do robienia sań.
Na długo wcześniej, zanim z łagodnego zbocza zszedł ku ziemiance, którą z krzywym
uśmiechem nazywał swoim domem, zorientował się, że coś jest nie w porządku. Lecz dopiero
kiedy stanął blisko i nie poczuł charakterystycznego zapachu, który powinien uderzyć go w
nos, zrozumiał, co jest nie tak Z chaty nie unosił się dym.
Do diabła! Czyżby Annie nie starczyło rozsądku, żeby podtrzymywać ogień w
palenisku? Po chwili Knuta uderzyła jeszcze gorsza myśl: A może trafili tu jacyś ludzie? Czy
ją znaleźli?
A może zbłądzili włóczędzy? Nie należeli oni do najlepszych dzieci bożych i nie
powstrzymałyby ich żadne skrupuły przed wykorzystaniem takiej młodziutkiej dziewczyny
jak Anna...
Knut możliwie najszybciej wyskoczył z nart. Ruszył do środka z wiązką drewna na
plecach i naturalnie utknął w drzwiach. Musiał najpierw zrzucić z siebie bagaż, zanim mógł
wejść.
Była tam.
Siedziała owinięta we wszystkie skóry, jakie mieli. Również w te służące jako
chodniki. Knut znalazł je, kiedy się tu wprowadził, wyglądały na brudne i zniszczone.
Chłopak odetchnął, zanim podszedł bliżej. Stanął nad Anną niczym sędzia. Wznosił
się niemal do samego dymnika w dachu - takim go widziała. Sam Knut nie zdawał sobie z
tego sprawy.
Właściwie nie wiedział, co mówi. Nie zastanowił się dobrze.
- Co ty, do diabła, wyprawiasz? Jeśli znowu chcesz odebrać sobie życie, mogłabyś
przynajmniej wyjść na dwór. Wystarczy mrozu, żeby wycisnąć ducha z ciebie i jeszcze kilku
innych za jednym zamachem. Albo mogłabyś otworzyć drzwi, wtedy nie musiałabyś nawet
wychodzić!
Spuściła głowę i rozpłakała się. Szlochała jak dziecko.
Wściekły, odwrócił się od niej. Był na nią tak zły, że mógłby udusić ją własnymi,
trzęsącymi się rękami. Musiał zacisnąć pięści, żeby się opanować.
Przeklęta, przeklęta, przeklęta, durna smarkula! Wychuchana panieneczka! Niech
czart porwie wszystkie te zmanierowane, obrzydliwe, beznadziejnie głupie bachory jej
pokroju!
Uklęknął przed paleniskiem, połamał ze złością suche gałązki, ułożył je starannie w
stosik, żeby rozpalić ogień. Rozrzucił ponownie, bo musiał jakoś rozładować wściekłość.
Przeklinał pod nosem w mowie Raiji i wujka Mattiego, która zdawała się mieć
niezwykłą siłę w momentach, gdy brakowało mu słów. Której ta rozpieszczona paniusia nie
rozumiała i z której nie mogła się wyśmiewać.
Zbudował z gałązek piramidkę, znalazł krzesiwo przy palenisku, tam gdzie je
poprzednio zostawił. Musiał uderzyć w nie parę razy, zanim pojawiły się iskry.
Mały płomyk działał uspokajająco. Pochłaniał suche patyczki i rósł. - Knut dołożył
większe gałązki, rozniecił ogień na nowo.
Dobry Boże, jakże go przestraszyła!
- Nie udało mi się rozpalić. - Głos dziewczyny był cienki i drżący. - Nie udało mi się
rozpalić, Knut. Naprawdę. Nie potrafiłam. Nie pamiętałam, jak to robiłeś. Naprawdę
próbowałam, ale mi się nie udało...
Nie był w stanie się odwrócić. Nie był w stanie na nią patrzeć. Siedział nieporuszony
przed paleniskiem. Ściągnął tylko czapkę.
Anna płakała.
- Jestem chyba nie do zniesienia. Nic nie potrafię. Ale próbowałam. Próbowałam.
Wydawało się to takie proste, kiedy ty to robiłeś. Nie sądziłam, że to coś trudnego. Tylko na
trochę się zdrzemnęłam, wtedy ogień zgasł. Myślałam, że jest tam jeszcze odrobina żaru,
dmuchałam i dmuchałam, ale tylko do reszty go zgasiłam...
Płakała coraz gwałtowniej, tłumaczyła się coraz bardziej nieporadnie.
Knut słuchał, nie odezwał się ani słowem. Tylko słuchał - i był zły na samego siebie.
Nie pomyślał o tym.
Do dzisiaj tylko on rozpalał ogień. Tylko on posługiwał się krzesiwem. Po prostu o
tym nie pomyślał.
Zawsze wychodził na krócej... Wystarczyło, że czuwała i dokładała drewna.
Codziennie zostawiał krzesiwo. Zostawiał i przypominał, żeby go użyła, jeśli ogień
zgaśnie. A ona kiwała potakująco głową, ale nic nie mówiła.
Nie przyszło mu na myśl, żeby ją zapytać, czy umie się posługiwać krzesiwem.
Wszyscy, których znał, potrafili.
Uczyli się tego jako dzieci.
Nie spytał jej, czy potrafi rozpalić ognisko.
Zakładał, że potrafi.
Teraz zrozumiał, że przypisywał jej umiejętności ze świata, który znał.
Jednak Anna to nie Ida, Maja czy Elise.
Anna nigdy nie musiała wstawać wcześnie rano i rozpalać w niechętnym, krztuszącym
się piecu kuchennym - nigdy nie czuła nocnego chłodu pod bosymi stopami lub radości z
powodu gorąca buchającego z otwartych drzwiczek pieca.
To byłem udziałem służby.
Nie wpajano jej tego rodzaju umiejętności. Za dziewczęta z tej sfery co Anna zawsze
inni wykonywali większość prac. Anna powinna umieć haftować, prowadzić dom, mówić w
inny sposób do służby, a w inny do osób równych sobie.
Na tym polegało jej wychowanie. Knut nie pomyślał o tym.
Ś
więty Boże, jakże była nieszczęśliwa!
Jej płacz rozdzierał mu serce. Niepotrzebnie się na nią tak rozzłościł. Nie zamierzała
go przestraszyć, jak na początku sądził.
Wszelkimi siłami powstrzymywał się, by nie podejść do niej i nie pocieszyć jej, tak
jakby pocieszył Idę lub Maję.
Nigdy w życiu nie zdobędzie się na to, by ją przytulić i pogładzić po głowie! Nie ma
mowy!
Potrzebowała ramienia, na którym mogłaby się wypłakać, ale nie zamierzał podać jej
w tym celu swojego. Zbyt duża dzieliła ich przepaść.
Ale mógł wyjść kilka kroków naprzeciw. Nie kosztowało go to wiele.
- Nie jestem na ciebie zły - rzekł skruszony. - Wystraszyłem się. A nie lubię się bać.
Czy możesz, do diabła, przestać płakać? Nie znoszę mażących się dziewczyn!
Jego słowa nie powstrzymały strumienia łez. Knut właściwie nawet nie wierzył, że
poskutkują. Boleśnie zdawał sobie sprawę z tego, że nie potrafi rozmawiać z dziewczętami.
Brakowało mu tej łatwości, którą tak hojnie został obdarzony Simon.
Poza tym zwykłe dziewczęta to jedno, a te pokroju Anny to coś całkiem innego.
- Nienawidzisz mnie - stwierdziła. - Nawet nie musisz tego mówić. Uważasz, że
jestem zupełnie bezużyteczna. I nienawidzisz mnie!
Była bliska prawdy, mówiąc, że uważa ją za nieprzydatną, ale jej nie nienawidził.
- Nie masz racji. Dołożył więcej drewna. Słuchał płaczu. Nie miał wcale ochoty się
odwrócić i spojrzeć na Annę. Płaczące dziewczyny sprawiały, że czuł się niezręcznie, że się
bał. Miał świadomość, że jest bezradny.
Płacz to broń, której on jako mężczyzna nie mógł użyć, i dlatego tracił grunt pod
nogami. Nie wiedział też, co mógłby mu przeciwstawić.
- I tak moje zdanie nie ma znaczenia. - Jego słowa zabrzmiały gorzko, ale nie dbał o
to. - Kim jestem? Obszarpanym, brudnym tułaczem, który brzydko pachnie. Czy moja
nienawiść lub... przyjaźń mogłaby coś znaczyć? Czy mogłaby coś znaczyć dla kogoś takiego
jak ty, Anno? Będziesz mieszkać we wspaniałym domu, ja natomiast marzę o drewnianej
chacie. Mylisz się, mówiąc, że cię nienawidzę, ale nawet jeśliby tak było, nikomu nie
sprawiłoby to żadnej różnicy. Moja nienawiść nic by ci nie zaszkodziła.
Nie odpowiedziała. Długo płakała.
Wkrótce w chacie znowu zrobiło się ciepło. Wystarczająco ciepło, żeby Knut mógł
zdjąć z siebie dork i podwinąć rękawy koszuli.
Anna siedziała nieruchomo.
Jej twarz zaczynała się goić. W ciągu ostatnich dni zeszła brzydka opuchlizna, a po
pęcherzach zostały tylko plamy na skórze.
Teraz płacz i łzy znowu oszpeciły tę nową i niewątpliwie ładniejszą twarz.
Knut westchnął i zdjął z dziewczyny brudne skóry podłogowe.
- Może lepiej, żebyś nie zabierała do domu pluskiew - powiedział, siląc się na dowcip.
Nie roześmiała się. Nawet się nie uśmiechnęła.
Knut posprzątał trochę w ziemiance. Anna siedziała skulona i zapłakana, na wskroś
nieszczęśliwa i załamana, w tych swoich zbyt wytwornych rzeczach - i chociaż była nie mniej
brudna niż on, chociaż także pachniała nieprzyjemnie, widać było, kim jest. Możną panienką.
Podążała za nim wzrokiem, jak pies wodzi oczami za swoim panem.
Knutowi to się nie podobało. Nie zasłużył na takie uwielbienie. Ani na to, żeby go się
bała.
- Do diabła! - zaatakował bez ostrzeżenia. - Nie patrz tak na mnie. Nie jestem Panem
Bogiem. Nie mogę skazać cię na wieczne potępienie, nie gniewam się już. Nie kocham cię do
utraty tchu, ale cię nie nienawidzę. Czy to ci wystarczy, czy mam uklęknąć przed tobą i
złożyć ręce w pokornej modlitwie?
- Nie musisz się wygłupiać.
- Więc jednak się do mnie odzywasz - westchnął. - Wkrótce będziesz na tyle zdrowa,
ż
eby ruszyć w drogę do Alty. Nie będziemy dłużej skazani na swoje towarzystwo. Czy nie
moglibyśmy przynajmniej przez ten krótki czas być bardziej...
- ... cywilizowani? - podpowiedziała z lekkim uśmiechem, który jednak zaraz zniknął,
kiedy zorientowała się, że jej nie zrozumiał. - Zachowywać się jak ludzie - poprawiła się.
Poczuła się równie zmęczona jak Knut.
Skinął głową.
- Tu przy palenisku jest cieplej. - Wyciągnął ku niej dłoń.
Przyjęła ją. Pozwoliła, by pomógł jej usiąść na skórach przy ogniu. Przytrzymała jego
rękę jak mogła najdłużej. Samo dotykanie drugiego człowieka graniczyło z obcowaniem ze
ś
więtością.
Nie, to bluźniercza myśl.
Bóg usłyszał ją, ale ojciec - nie, ojciec nigdy się o tym nie dowie. Za tę myśl jej nie
ukarze.
- Długo nie wracałeś - rzuciła krótko. Te trzy słowa uświadomiły Knutowi, że się bała.
Czyżby i ona odrobinę niepokoiła się o niego?
- Znalazłem drewno na sanie dla ciebie - odparł. Nie patrzył na Annę. - Nie możesz iść
pieszo. Nawet gdybyśmy odszukali twoje narty, to i tak jedna jest złamana. Nie pozwolę, byś
szła taki kawał drogi. To nie na twoje siły.
Miał wiele powodów i wydawały się dość wiarygodne. Annie zrobiło się ciepło wokół
serca - zrozumiała, że chłopak się o nią troszczy. Troska wynika z dobroci. Już dawno nie
czuła, by ktoś darzył ją taką dobrocią.
Mogliby zawrzeć prawdziwą przyjaźń, gdyby mieli czas. Jednak czasu zostało zbyt
mało.
- Musisz uważać, którędy chodzisz - rzekła Anna lekko drżącym głosem. - Ludzie
mówią, że w tutejszych stronach krąży potępiony duch. Szuka ponoć kobiety, którą kochał i
zdradził. I jakby tego jeszcze było mało, niektórzy twierdzą, że na własne oczy widzieli
Krwawego Ole, jak tuła się po okolicy, szukając tej, którą poślubił, lecz która była już
mężatką.
- Nie wierzę w bajki - mruknął Knut. Poczuł, jak zahuczało mu w głowie.
„Krwawy Ole”...
Tylko jeden człowiek w Finnmarku mógł nosić ten przydomek. Tylko jeden był na
tyle okrutny. Knut znał kobietę, którą tropił potępieniec.
- Będzie chyba musiał długo szukać - mruknął. Nie odpowiedział na pytanie, które
kryło się w oczach Anny. - Opowiedz - poprosił. - Choć nie wierzę w bajki, bardzo lubię ich
słuchać. Kim był Krwawy Ole? To wygląda na historię, która może mi się spodobać...
- Mówisz tak, jakbyś go już znał. Anna spojrzała na Knuta badawczo, ale zachowywał
się całkiem zwyczajnie. Chyba jest przewrażliwiona i zbytnio przesadza. Przypisała to w
końcu jego poczuciu humoru - nie wiedziała, z czego się śmieją ludzie tacy jak on. Wiedziała
tak niewiele...
- Nie miałem przyjemności go poznać - odparł. - No, opowiadaj!
- Krwawy Ole żył w czasach, zanim się urodziłam - zaczęła. - Ciebie też chyba jeszcze
nie było na świecie. Przez krótki okres sprawował urząd wójta w Alcie. Przedtem był
najbardziej zaufanym człowiekiem poprzedniego wójta. Poborcą podatkowym i człowiekiem
do wszystkiego. Wiele krążyło plotek na jego temat. Był surowym i zimnym człowiekiem,
diabłem w ludzkiej skórze. Jego przydomek miał zatem swoje uzasadnienie.
- A więc on żył naprawdę? - wtrącił Knut. Uważał, że powinien o coś zapytać.
Przytaknęła energicznie.
- Ojciec pamięta go. Wtedy był już pastorem. Mówi, że ta kreatura zawsze
przyprawiała go o dreszcze, że wiedział, iż to diabeł w ludzkiej skórze, a to, co się potem
zdarzyło, nie było dla ojca zaskoczeniem...
Zaczerpnęła powietrza, zanim zaczęła mówić dalej.
Pochwały na temat wiedzy ojca o ludziach brzmiały jak wyuczone.
- Został wybrany na wójta z pominięciem wszelkich obowiązujących przepisów.
Obiecano to staremu wójtowi na łożu śmierci. Ole przeprowadził się do domu tamtego razem
ze swoją lapońską żoną. Była drobna i piękna, a włosy miała kruczoczarne. Mówią, że była
córką noaidy, wiesz, takiego czarownika...
Knut skinął głową. Jego twarz zastygła w bezruchu.
- Jak miała na imię?
- Nazywała się Raija. Pięknie, prawda? Nikt nie wiedział o ich związku zbyt wiele.
Prawie nie utrzymywali kontaktów towarzyskich. Ludzie zastanawiali się nad tym, skąd Ole
wziął swą żonę. Wszyscy mówili, że ją porwał. On taki był. Brał to, co chciał. W każdym
razie byli małżeństwem. Mój ojciec udzielał im ślubu, myślał, że wszystko jest w porządku.
Wójt to człowiek władzy, trzeba więc polegać na jego słowie. Pewnego wieczoru, na balu
kostiumowym zorganizowanym przez Olego, pojawił się jakiś nieznajomy. Ludzie widzieli,
jak żona wójta rozmawiała z obcym w ogrodzie. Widzieli, jak się obejmowali. Krwawy Ole
także był tego świadkiem. Wtedy bardzo pobił Raiję. Bił ją i wymyślał jej, a potem wrócił do
swego towarzystwa, jak gdyby nic się nie stało. Kiedy przyjęcie się skończyło, Raija zniknęła,
a przed wejściem dla służby znaleziono nieznajomego z poderżniętym gardłem.
- To okrutna historia - rzekł Knut Zaschło mu w ustach. Słyszał już przedtem jej
fragmenty.
- To jeszcze nie koniec. Krwawy Ole szukał swej żony. Był pewien, że ona to zrobiła.
Ze zabiła tego mężczyznę. W mieście wszyscy byli przekonani, że morderstwa dokonał on
sam, z zazdrości, ale nikt nie odważył się tego otwarcie powiedzieć. Krążyło też wiele historii
o piwnicy w domu wójta. Ale Raija wróciła. Razem z pewnym Finem, który twierdził, że jest
jej mężem. Mieli na to dokument. Tak więc małżeństwo z wójtem okazało się nieważne.
Ojciec widział te papiery na własne oczy. Sędzia też je oglądał i mówił jeszcze, że ów Fin
miał złoto. To sędzia pomógł im uciec, zanim Krwawy Ole ich dostał... Jednak mąż Raiji
wkrótce potem umarł. Został pochowany w Alcie. Ktoś nadal pielęgnuje jego grób. Raija
natomiast wyjechała z innym mężczyzną. Żeby zabrać pozostałe złoto. Ojciec uważa, że je
znalazła. Spotkał ją ponownie. Wtedy udzielił jej ślubu z tym człowiekiem, z którym
wyjechała z Alty. Miała otworzyć sklep. Ojciec mówi, że była piekielną kobietą... Anna
zamilkła.
- Najgorsze jest to, że wydaje mi się, iż w głębi duszy ojciec trochę ją podziwia. W
jego głosie brzmi nie tylko pogarda, kiedy o niej opowiada.
- Co się stało z Olem? Z Krwawym Olem? - spytał Knut, chociaż wiedział, że utopił
się w grocie niedaleko osady rybackiej, gdzie Raija prowadziła sklep.
- Zniknął. Wiele świadczyło przeciw niemu w sprawie o to morderstwo dokonane na
nieznajomym. Ludzie nie mogli przecież się zgodzić, żeby wójtem był człowiek podejrzany o
zabójstwo, prawda? Zaproponowano mu rezygnację i tak uczynił. Nie wrócił już do Alty.
Ludzie mówią, że nie żyje. I że można go czasem zobaczyć w tych okolicach. On nadal szuka
Raiji. Chce się na niej zemścić. To przez nią stracił wszystko, co miał.
- Czy ta historia nie mówi nic więcej o złocie? Dziewczyna potrząsnęła głową.
- Według tej opowieści nie ma już żadnego skarbu. Plotka głosi, że Raija zabrała skarb
po swoim mężu. Nic nie zostało dla innych poszukiwaczy przygód. Mówią jednak, że to było
gdzieś tutaj. Dlatego wielu szuka w tych okolicach... i żaden z nich nic nie znalazł.
Knut uśmiechnął się nieznacznie.
- Ja jestem inny niż większość z nich. Zobaczysz, Anno, że to ja znajdę skarb. Nie
sądzę, żeby Raija coś znalazła. Myślę, że Kalle był jedynym, który dotykał złota.
- Skąd znasz jego imię? Knut pożałował, że w porę nie ugryzł się w język.
- Słyszałem również inne opowieści - odparł niespeszony.
Ale wiedział, że mu nie uwierzyła. Niezupełnie. Zaczynała go traktować jak
romantycznego i tajemniczego bohatera.
Nigdy nie chciał, by tak się stało. Musi ją jak najszybciej odprowadzić do domu
pastora.
6
Nazwanie Anny i Knuta serdecznymi przyjaciółmi byłoby z pewnością przesadą. Ale
coś ich do siebie zbliżyło po tym wieczorze, kiedy opowiedziała mu legendę o Krwawym
Olem. Dzięki tej dziwnej historii Anna miała mały udział w życiu Knuta.
Nie wiedziała o tym.
Nie zdradził jej imienia swojej matki. Nie przyznał się, że jest synem „Kwena”
pochowanego w Alcie. Nie dodał ani słowa więcej do tego, co już wiedziała. Nie było takiej
potrzeby. Ich drogi wkrótce miały się rozejść. Wystarczyło, że się wzajemnie tolerowali. Do
pewnego stopnia nawet się polubili.
Poznali się lepiej i stali się innymi ludźmi.
Knut zrozumiał, że nie wszystko w życiu bogatych jest takie wspaniałe, jak mu się
wydawało. Zdał sobie sprawę, że oni również mogą cierpieć. Pieniądze, władza i pozycja
same w sobie nie dają szczęścia i zadowolenia. Przekonał się, że bogaci nie zawsze patrzą z
góry na innych. Anna nieraz mówiła przykre rzeczy, raniła go, ale nie robiła tego ze złej woli.
Powtarzała to, co słyszała wiele razy - myślała i postępowała tak, jak została wychowana.
Na początku wydawała mu się rozpieszczoną panienką. Później widział w niej coraz
więcej ze zwykłego człowieka.
Anna natomiast zrozumiała, że nawet prości ludzie mogą mieć coś do powiedzenia.
Knut nie był głupi. Nie ukończył wprawdzie szkół i nie zdobył wykształcenia, ale mogła bez
przeszkód się z nim porozumieć. Rozumiał ją, chociaż nie zawsze rozumiał słowa, których
używała. Był wartościowym człowiekiem, chociaż nie mył się codziennie - byłoby to trudne
w środku zimy w nieszczelnej ziemiance.
Dziewczyna zdała sobie sprawę, że wiele zachowań prostych ludzi było
podyktowanych praktycznymi powodami, czego należący do jej klasy nie rozumieli. Ona też.
Pojęła, że można polubić kogoś mimo różnicy pochodzenia. Tak bardzo polubić, że
zapomina się o wszystkim, co dzieli.
Jej ideałem mężczyzny był rycerz na koniu. Na białym koniu, w błyszczącej zbroi,
zawsze gotów bronić swojej damy, zawsze gotów iść dla niej na śmierć, chronić ją przed
wszelkimi niebezpieczeństwami. Zawsze elegancki, nawet bez swego wojennego rynsztunku -
i szarmancko zabiegający o względy wybranki.
Na tyle pozwalała sobie w myślach o mężczyznach. Nie liczyła na to, że spotka kogoś
takiego w Finnmarku. Nigdy nie wyobrażała sobie swej przyszłości w tej krainie, która
prawie nie miała lata.
Zawsze myślała, że wyjdzie za młodego mężczyznę, i uważała za oczywiste, że będzie
go kochała - choć nie wiedziała jeszcze, co to znaczy - i że sama będzie kochana.
Powinien mieć przynajmniej twarz rycerza. A zbroja i biały koń to już sprawa
drugorzędna.
W Danii nie czekał na nią młody rycerz, lecz dojrzały mężczyzna. Stary mężczyzna.
Mężczyzna z tytułem. Knut miał w sobie więcej z rycerza niż jej przyszły mąż. Była o tym
przeświadczona, chociaż nigdy nie spotkała hrabiego.
Anna niewiele wiedziała o stosunkach między kobietami i mężczyznami. Knut
sprawił, że czuła się głupia. Powiedział, że miał wiele dziewcząt. Świadoma tego, Anna
starała mu się lepiej przyjrzeć.
Pod brudem i rzadką brodą widziała twarz, którą wielu uznałoby za pociągającą. Nie
wyglądał na bardzo męskiego i szorstkiego, raczej na delikatnego. Jemu by się to nie
podobało. Nie miała pewności. Mężczyźni myślą chyba inaczej niż dziewczęta.
Niebieskie oczy, często szukające schronienia za grzywką, były wyraziste. Gęste brwi,
przypominające skrzydła ptaka w locie.
Niepokoiło ją coś w okolicach jego ust, nie mogła na nie patrzeć, gdy się pojawiało,
nie za długo. Ale ładnie się uśmiechał - zwróciła na to uwagę.
Poza tym właściwie nie różnił się od innych mężczyzn w jego wieku.
Anna nigdy nie pozwalała sobie na dokładne przyglądanie się męskiemu lub
chłopięcemu ciału. Uczono ją, że to jej nie przystoi, mogłoby przywołać nieczyste myśli.
Tylko nieprzyzwoite kobiety snuły wyobrażenia o męskich ciałach, o związkach z
mężczyznami, tylko nieprzyzwoite kobiety pozwalały dać się ponieść temu, co ojciec nazywał
z pogardą „cielesnymi żądzami”.
Gdyby Anna chciała porozmawiać z matką lub ojcem o tym, co ją nurtowało,
uznaliby, że zbłądziła na złą drogę. Że stała się rozwiązła, grzeszna...
Czuła się taka samotna. Samotna ze swoimi myślami.
Ze służbą się nie rozmawia. Nie o tym, co drzemie na dnie duszy.
Knut nie był służącym...
Wydawało się, że są ze sobą zżyci...
Ale on był mężczyzną. Anna nie wiedziała, czy może rozmawiać z mężczyzną o tym,
co nie daje jej spokoju.
Knut był ponury. Zachowywał się tak od czasu, kiedy padły decydujące słowa. Te,
które brutalnie przesądziły o jej dalszym losie.
- Jeżeli pogoda się utrzyma, jutro wyruszamy. Nie dojdziemy wprawdzie w ciągu
jednego dnia, ale nie ma potrzeby dłużej tego przeciągać.
Zrobił coś w rodzaju sań. Zręcznie ociosał nierówne brzozowe pnie, tak że
przypominały płozy. Giętkimi gałązkami wierzby przymocował je do krótszych i cieńszych
gałęzi, które utworzyły dno. Wyścielił je skórami.
Anna nigdy nie potrafiłaby skonstruować czegoś takiego. Knut potrafił. I określał to
prostymi słowami - mówił „zrobić” i „urządzić”...
Dziewczyna poczuła się trochę nieswojo.
Tak łatwo było o nim myśleć z pogardą. Robiła to wiele razy. Tak łatwo przychodziło
jej krytykować go za to, że jest niekulturalny, nieuczony, niechlujny... za cechy zaczynające
się na „nie”...
Jednak za każdym razem, kiedy przekonywała się, że potrafi zrobić coś użytecznego,
wypełniało ją zdumienie połączone z szacunkiem. Posiadał tyle umiejętności, które były mu
potrzebne i które okazały się przydatne również dla niej. To, co ona umiała, w jego świecie
okazało się bezwartościowe.
Przykro to przyznać.
Na początku czuła się ważniejsza i lepsza od niego.
Teraz nie była pewna, które z nich ma więcej powodów do dumy.
- Na pewno uda ci się sprzedać skóry w Alcie...
Knut wzruszył ramionami. Spakował niektóre z futer. Też o tym myślał. Musiał coś
sprzedać. Bardziej potrzebował pieniędzy, niż Anna podejrzewała. To, co „pożyczył” od
Reijo, zanim wyruszył w drogę, w większości już wydał. A trzeba jeszcze zrobić zapasy przed
rozpoczęciem poszukiwań.
Aha była być może odpowiedzią...
Gdyby ojciec Anny sprawował inną godność, Knut mógłby ze spokojnym sumieniem
wspomnieć o zapłacie w postaci brzęczących monet za przyprowadzenie córki do domu.
Ale z pastorem trudniej jest rozmawiać o pieniądzach. Ludzie tacy jak on chętnie
wskazują na inne i bardziej niepewne formy nagrody.
Będzie się chyba musiał rozejrzeć, czy ktoś nie potrzebuje parobka. Nie bal się
ciężkiej pracy. Może też spotka w mieście kogoś, kto wybiera się na południe.
Przypomniał sobie o Idzie i obietnicy, że przekaże jej wiadomość.
- Boję się - jęknęła Anna. Knut spojrzał na nią, wyrwany z zadumy. Od kiedy twarz
Anny zaczęła przybierać normalny wygląd, coraz trudniej przychodziło mu patrzeć jej w
oczy. Coraz bardziej uświadamiał sobie, że Anna jest dziewczyną. Łatwiej mu było, kiedy
brzydko wyglądała. I jeszcze ta jej bezradność. Może inna świadomie wykorzystałaby swój
cienki, nieco dziecinny głos, wiedząc, że budzi u mężczyzny instynkt opiekuńczy. Że przy
niej czuje się dorosły i silny. Anna nie robiła tego rozmyślnie.
Naprawdę się bała.
- Podróży? Potrząsnęła głową.
- Powrotu do domu? Ostrożnie skinęła. Jak gdyby się obawiała, że ktoś ją zobaczy.
Ktoś oprócz niego. Z pewnością widział to Jumala - Pan Bóg - ale Knut nie rozumiał jej
strachu.
- Chyba cię nie zbiją? Nie stosują przemocy, prawda? Mówiła o jakichś karach, ale nie
wyjaśniła dokładnie, na czym polegają. Wtedy Knut nie przejmował się zbytnio jej kłopotami
i nie zadał sobie trudu, żeby zapytać.
- Niezbyt często - odparła. Ukryła twarz w dłoniach. Widział tylko jej delikatne, jasne
włosy. Złapał się na tym, że zaczął się zastanawiać, jak by wyglądały zaraz po umyciu, kiedy
wysuszy je słońce i kiedy będą pachniały lasem i trawą, i latem... chociaż pewnie włosy córki
pastora nigdy tak nie pachną.
- Musiałabym zrobić coś naprawdę złego, żeby mnie zbili - mówiła dalej bezbarwnie.
Ciągle ukrywała twarz. Wyglądało, jakby się wstydziła.
- W takim razie nie będziesz często bita - rzekł Knut. - Nie potrafiłabyś zrobić czegoś
złego, Anno. Nie wierzę w to.
Na krótko uniosła głowę, spojrzała na niego. Knut wystraszył się, że popełnił błąd. Jej
wzrok mówił mu, że jest jeszcze wiele rzeczy, o których nie wie.
- Jak mogą cię ukarać?
Wydawało się, że rozważała różne możliwości, zanim odpowiedziała tym samym
martwym głosem. Tak jakby to właściwie dotyczyło kogoś innego.
- Zamkną mnie w pokoju... Biblia i wymówki. A ja obiecam, że się poprawię, stanę się
dobrym i pobożnym człowiekiem. Potem wezmą się surowiej za mnie i moje wychowanie, a
wtedy będę już wystarczająco dobrze ułożona, żeby wysłać mnie za granicę. Czyż to nie
brzmi jak szczęśliwe zakończenie, Knut? Powinieneś wiedzieć. Tak bardzo przecież lubisz
bajki - rzuciła z ironią.
- A jak ty chcesz, żeby się to skończyło? - spytał poważnie. Nie pozwolił się
sprowokować.
Nie chciała mówić. I tak wiedział o niej zbyt wiele. Nikt nie zbliżył się do niej do tego
stopnia. To ją przerażało.
- Sama też musisz chyba czegoś chcieć? Moje siostry snuły więcej marzeń, niż
kiedykolwiek pojawiło się w mojej głowie. Rzadko spełniało się to, co sobie wymyśliły, ale
miały jakiś cel. I zmieniały swe marzenia. To nie jest zabronione, prawda? Można układać
sobie różne historie i zmieniać je, jeśli się chce, w zależności od tego, czego się pragnie. A ty
czego byś chciała, Anno?
- Żeby mi było dobrze - odparła. - Myślę, że musi gdzieś istnieć taki ktoś, kto będzie
mógł mnie znieść. Komu będę potrzebna. Kto mnie zrozumie i nie będzie się ze mnie śmiał.
Kto nie będzie uważał, że jestem głupia i bezmyślna, kto odważy się mnie przytulić. Ktoś, kto
się mną zaopiekuje. Będzie silny. Będzie... mnie kochał...
Ostatnie słowa wyszeptała. Jej policzki mocno się zarumieniły.
Knut odchrząknął. Czuł się trochę zakłopotany, ale też silny. Doświadczony.
Dziewczyny są wszędzie jednakowe. Mimo wszystko. Niezależnie od pochodzenia.
Ida mogłaby marzyć o tym samym - nie dokładnie tak samo i nie z taką pokorą, ale jej
słowa brzmiałyby podobnie.
- To nie jest głupie marzenie - powiedział i sam usłyszał, jak niezręcznie to
zabrzmiało. - Ono może się ziścić. Nawet jeżeli będziesz musiała wyjechać do Danii. Być
może twój przyszły mąż jest dokładnie taki, o jakim marzysz...
Wybuchnęła po raz pierwszy, od kiedy przyniósł ją pod ten dach:
- To niemożliwe! Nie chcę jakiegoś starca! Chcę wyjść za...
Przygasła równie szybko jak ogień, na który chluśnięto wodą.
- Młodego człowieka - dokończył Knut sucho. - To nie jest powód do wstydu.
Zdawał sobie sprawę, że marnie ją pocieszył oraz że zaprzeczył temu, co wcześniej
powiedział. Nic nie mógł na to poradzić.
- Większość osób marzy o kimś w swoim wieku. To naturalne. Czasami pierwszą
miłością darzy się kogoś starszego, ale nie zawsze tak musi być... - Nagle uderzyła go pewna
myśl: - Czy jest ktoś, kto ci się bardzo podoba? Ktoś, kogo wolałabyś od tego, którego ci
wybrano?
Jasna grzywka Knuta poruszyła się z boku na bok. Przyszła mu do głowy nowa myśl,
która dobrze tłumaczyła niedojrzałość Anny. W jego świecie ktoś, kto skończył szesnaście lat,
był prawie dorosły. W każdym razie jeśli chodzi o dziewczęta. Wiedział też, że nawet w bo-
gatych rodzinach córki wydawano za mąż dość wcześnie. Ale w rodzinie pastora sprawa się
miała chyba inaczej.
Pozycja ojca stwarzała barierę, którą nieliczni tylko odważyliby się przekroczyć na
tym odludziu, jakim mimo wszystko był Finnmark.
Z przekonaniem w głosie spytał:
- Nie wiesz, jak to jest, prawda? Nigdy tego nie czułaś, nigdy nie byłaś w nikim
zakochana? A jeśli nawet ktoś ciebie pokochał, to nic o tym nie wiesz?
Nie uzyskał odpowiedzi.
Zdał sobie sprawę, że ta młodziutka dziewczyna miała wkrótce zostać wysłana prosto
w paszczę lwa. Z Alty - która, choć jemu wydawała się wspaniałym miastem, dla innych była
zapewne miejscem zsyłki - do Danii, do jakiegoś arystokraty.
Nawet w Lyngen krążyły pogłoski o tym, co się dzieje na dworze w Kopenhadze. O
występnym życiu i wszelkiej rozpuście. Niejeden myśliwy przywoził ze sobą do domu
soczyste historie. Słyszał je od kogoś, kto z kolei usłyszał od kogoś innego...
Właśnie takie rzeczy opowiadano o Danii. Knut i jego koledzy zaśmiewali się do łez,
ale nie kryli, że te pikantne historyjki także ich podniecały.
Anna nie miała o tym wszystkim pojęcia.
Zaczął się o nią bać.
Wyciągnął rękę i uniósł ku górze twarz Anny, podkładając jej palec pod brodę.
Dziewczyna spuściła wzrok. Oczy nadal miała zaczerwienione, lecz już nie płakała. Rzęsy
przypominały rozłożone wachlarze.
- Nie wiesz zbyt wiele o chłopakach, prawda, Anno?
Najbardziej zaskoczyło ją to, że w jego głosie nie wyczuła drwiny. Raczej łagodność.
Tylko łagodność. Odrobinę wesołości, ale nie dlatego, żeby miał zamiar się z niej śmiać lub
sobie żartować. W jego głosie brzmiała łagodność, życzliwość i sympatia.
Potrząsnęła głową. Ciągle czuła jego palec podtrzymujący ją pod brodę. Chciałaby,
ż
eby go cofnął, chciałaby, żeby go nadal trzymał...
- Nigdy nie miałam chłopaka. Nawet przyjaciela - wyszeptała wreszcie.
Odważyła się na niego spojrzeć. Nie wprost w oczy, żeby wyznanie nie wydało się
zbyt osobiste.
- Nigdy nie byłam taka jak inne dziewczęta.
- Byłaś zbyt niedostępna - rzekł cicho. - Czy właśnie to wszyscy ci mówili?
Anna skinęła głową. To dziwne, ale Knut zdawał się ją rozumieć. Tego się po nim nie
spodziewała.
- Jesteś małym, obcym ptakiem, Anno - powiedział. Jego głos brzmiał nieco ochryple.
Anna podniosła wzrok i spojrzała mu w twarz. Jego oczy pociemniały, jakby posmutniały.
Odniosła wrażenie, że kryje się w nich coś więcej niż tylko zrozumienie. Coś głębszego. Co i
dla niego miało jakieś znaczenie. Chodziło nie tylko o nią.
- Obce ptaki zawsze muszą wiele znieść - rzekł. Ujął jej policzki w obie dłonie. Anna
zaczerwieniła się. Taki dotyk to coś nowego.
Nowego, przerażającego i niebezpiecznego - ale również przyjemnego.
- Nawet jeśli są córkami pastora, prawda?
Uśmiechnęła się zmęczona.
- Tak.
Knut zrezygnowany potrząsnął głową. Mógłby zanurkować aż na dno tych oczu.
Przesunął pośpiesznie dłońmi po policzkach dziewczyny. Pogładził ją niezręcznie po włosach
- zastanawiał się, czy jej rodzice kiedykolwiek to robili. Nikt w jej rodzinie pewnie nie tracił
czasu na takie pieszczoty. Anna wydawała się bardzo spragniona bliskości drugiego
człowieka.
W jednej chwili Knut uświadomił sobie, jak łatwo wytłumaczyć zachowanie tej
dziewczyny. Nikt jej nie powiedział, że jest wiele warta, nigdy nie pozwolono jej polubić
siebie. Pewnie zabroniono by jej również lubić innych.
Mógłby ją objąć, ale nie miał odwagi. Raptem po prostu zabrakło mu odwagi.
Nie bał się o siebie, ale o to, że mógłby jej wyrządzić krzywdę nie do naprawienia.
- Czy nigdy dla nikogo nie czułaś odrobiny dobroci? - spytał i poczuł się głupio.
Anna siedziała obok niego, obejmując rękoma podciągnięte nogi. Skulona,
przypominała niedużą piłkę. Zamykała się przed światem. Jeden policzek oparła na kolanie.
- Otaczali mnie sami Kwenowie, Lapończycy i ludzie z niższych warstw - odparła z
goryczą. - Nie zwracałam na nich uwagi. Inni byli starzy. Albo zbyt młodzi.
- Ale przecież miałaś oczy otwarte. Musiałaś czasem zwrócić na kogoś uwagę. - Knut
nie poddawał się. - Czy nigdy nie trafił się taki chłopak, do którego coś poczułaś? Który...
sprawił, że twoje serce mocniej zabiło, że się zaczerwieniłaś, że zaschło ci w ustach, że
spociły ci się ręce, ciało wydawało się ociężałe...
Panie Boże, jak tu rozmawiać o takich sprawach z dziewczyną, która twierdzi, że nie
ma pojęcia, o co chodzi?
Wydawało się, że Anna się zastanawia. Potraktowała jego słowa poważnie. A może
chciała mu odpowiedzieć, bo zwykła robić to, o co ją proszono?
Knut nie był w stanie uwierzyć, że Annie ani razu w jej szesnastoletnim życiu nikt nie
wydał się pociągający.
On sam był wiele razy zakochany, a siostry twierdziły, że i tak późno zaczął...
Przez pewien czas cierpiał nawet straszliwe męki z powodu Elise - długo nie dawała
mu spokoju myśl, że przecież Elise nie jest jego siostrą.
- Czy nigdy nie czułaś jakby ssania w żołądku na widok kogoś obcego? A może na
widok kogoś, kogo znałaś, a komu nigdy wcześniej dokładnie się nie przyjrzałaś?
- Znam tak niewiele osób... Zamilkła. Na policzki wystąpił jej silny rumieniec, płonął
przez kilka sekund, potem przełknęła ślinę. Knut skinął zachęcająco.
- Nieważne... - mruknęła zakłopotana. Wykręcała palce, zaczęła czyścić paznokieć.
Knut nie miał wątpliwości, że jej paznokcie były bez skazy, kiedy uciekała z domu.
Ale surowe warunki na pustkowiu raczej im nie służyły. Dziewczyna obgryzła je prawie do
samej skóry.
- Wszystko jest ważne - zapewnił. - Możesz mówić spokojnie. Już dawno przestałem
się czerwienić.
O Annie nie dało się tego powiedzieć.
- Może ja powinienem się pierwszy zwierzyć? - spytał. Liczył, że może to ją ośmieli.
Mógłby wyciągnąć na światło dzienne kilka ze swoich nieudanych miłosnych historii. W jego
ż
yciu takich było najwięcej. Ale nie rozpaczał z tego powodu. Osiemnaście lat to niewiele jak
na mężczyznę. Reijo wkrótce skończy czterdzieści, a o ile Knut wiedział, nadal sporo kobiet
wodziło za nim wzrokiem.
Lecz Reijo związał się z cieniem, z marzeniem, ze wspomnieniem kobiety, której
nawet nie kochał.
- Nie! - Anna powstrzymała Knuta. - Nie chcę słuchać o tobie! Z pewnością masz
wiele do opowiadania, ale nie chcę tego słuchać...
Uspokoiła się.
- Myślę, że nie jestem jak te dziewczęta, które znasz. Długo myślałam o kimś -
przyznała. W jej oczach pojawiło się rozmarzenie. - Ale to naprawdę się nie liczy. On był
taki... inny. Bardzo się wyróżniał, przyjemnie było na nim zawiesić wzrok...
- Młody?
Lekko skinęła głową, a na jej ustach pojawił się słaby uśmiech. Wyglądała całkiem
ładnie, kiedy się uśmiechała. W każdym razie ładniej niż ta Anna, do której Knut zdążył się
przyzwyczaić. Tak bardzo się zmieniła. Z czegoś, co przypominało maszkarę, przeobraziła się
w dziewczynę o zgrabnej sylwetce i ładnej twarzy - ładnej, choć nie budzącej zachwytu.
- Dlaczego on się nie liczy?
- Był Finem, Finem z Laponii! - Spojrzała na Knuta. Zobaczyła w jego oczach
wesołość, miała ochotę rzucić się na niego ze złością, ale po chwili zrozumiała, dlaczego się
uśmiecha, i opanowała się. - Co roku przeganiali tędy reny. Kiedyś rozbili obozowisko tuż
obok plebanii. Ojciec powiedział, że chcieli nas sprowokować, zdenerwować. Rozdrażnić.
Wmawiał to sobie. Ja nie sądzę, żeby zrobili to z tego powodu. Ten chłopak nie był starszy
ode mnie. Było jednak coś w jego uśmiechu... uff, ale jestem głupia, prawda?
- Bardzo - potwierdził Knut poważnie. Przełknęła ślinę. Nie wiedziała, co on tak
naprawdę myśli. Nie wiedziała, czy powinna mówić dalej, ale nie była też w stanie przestać.
Knut wywołał lawinę, wyjawiała mu myśli, które do tej pory ukrywała nawet przed sobą.
- Nie podobało mi się to. Zawsze się do mnie uśmiechał. Zawsze pojawiał się w
pobliżu. I wiedział, kiedy na niego patrzyłam. Wtedy patrzył też na mnie i uśmiechał się... tak
znacząco. Jak byśmy dzielili jakąś tajemnicę. Tak jakby znał moje myśli.
- Często go widywałaś? Anna skinęła głową.
- Czułam się głupio. Naprawdę głupio. Stroiłam się dla jakiegoś zapluskwionego
Lapończyka. Udawałam. Wynajdywałam różne sprawy do załatwienia, by móc usłyszeć jego
głos. Wtedy pragnęłam rozumieć ten jego głupi język, żeby wiedzieć, co mówi...
- Lapoński wcale nie jest głupi - zauważył Knut. - I Lapończycy wcale nie są
zapluskwieni.
- Skąd o tym wiesz? Tym razem uśmiechnął się.
- Mieszkałem razem z Lapończykami. Prowadziłem wędrowne życie. Większość
czasu spędzałem w podróży. - Zastanowił się, powiedział coś, co tylko w połowie było
prawdą, nie chciał zdradzać za wiele. - Moja matka wychowała się w lapońskiej rodzinie,
kiedy umarli jej rodzice.
Anna odetchnęła.
- Dla mnie oni są dziwni. Trochę się ich boję. Nie wiem jak żyją, co myślą, co jedzą.
Ubierają się inaczej niż my... Tak bardzo się od nas różnią. Ale on był przystojny, ten chłopak
ze stadem renów. Chociaż dawał do zrozumienia, że wie, iż przychodzę go zobaczyć, chociaż
sobie ze mnie żartował, to mimo wszystko mi się podobał.
- Czy to jedyny chłopak, który zrobił na tobie wrażenie?
Popatrzyła na niego.
- Taak - odparła. Jej oczy były szeroko otwarte i duże. - A miało być ich więcej?
Knut roześmiał się.
- Chciałbym móc cię zabrać ze sobą do domu, żebyś poznała Idę. Żeby mogła cię
wyciągnąć na tańce na leśnej polanie, żebyście mogły wieczorami, leżąc w łóżkach, szeptać
do późnej nocy, podczas gdy chłopcy ze wsi skradaliby się wzdłuż ścian domu i pukali do
okien. Powinnaś doświadczyć prawdziwych nocnych odwiedzin, Anno. Przeżyć kilka
prawdziwych przygód, które zwykle przytrafiają się młodym dziewczętom...
- Ale ja muszę jechać do Danii - rzekła bezbarwnym głosem. - Czy naprawdę nie
mógłbyś mnie ze sobą zabrać? - spytała. - Do miejsca, które nazywasz domem?
Długo patrzyli sobie w oczy. Po chwili Knut potrząsnął głową. Anna spuściła wzrok.
- Wiem, że nie możesz - powiedziała cicho. - Ale musiałam spytać.
- Chciałbym, żeby było inaczej - stwierdził. Naprawdę tak myślał. - Czuję się
tchórzem - wyznał z ciężkim sercem. - Nie podoba mi się to, że rodzice każą ci wyjechać tak
daleko. Nie podoba mi się myśl o tym, co się stanie z twoim życiem, Anno. Ale nie mam
odwagi przeciwstawić się ludziom, takim jak twój ojciec. Jestem tylko Knutem E... jestem
tylko zwykłym awanturnikiem. Tak łatwo mogę przepaść gdzieś bez śladu. I tak niewielu
będzie za mną tęsknić. Ty jesteś więcej warta. Tak, Anno, jestem tchórzem.
- Rozumiem - rzekła ulegle. - Rozumiem, Knut. Widział, że istotnie tak jest.
- Jutro czeka nas ciężki dzień - westchnął. - Dasz radę?
- Tak - odparła. - Nie jestem aż tak delikatna i krucha, jak sądzisz.
Knut ukazał zęby, próbując się uśmiechnąć. Miała takie bogate słownictwo. Domyślał
się, że przez wzgląd na niego powstrzymuje się przed używaniem niektórych słów, i wtedy
czuł się bezsilny. Anna wiedziała, że Knut nie wszystkie wyrazy rozumie, ale dla niej były
takie zwyczajne, że z trudem znajdowała prostsze, które by i on znał. W domu kazano jej
zapamiętywać wszystkie wyszukane, górnolotne wyrażenia. Musiała unikać pospolitych
określeń. Powtarzano jej, że jeżeli zna jakieś trudne słowo, powinna starać się go użyć. To
ś
wiadczyło o starannym wykształceniu, a ona, która miała zostać duńską damą, musiała się
pokazać z jak najlepszej strony.
Knuta zaś ogarniała pasja, gdy mówiła w sposób dla niego niezrozumiały. W takich
właśnie chwilach przekonywał się, jak wiele ich dzieli. Wtedy pragnął jej udowodnić, że i on
to i owo potrafi. Że są sprawy, które opanował lepiej niż ona.
Nie odrywał od Anny wzroku. Nagle przyszło mu coś do głowy. Odebrał to jako
wrażenie, a nie myśl. Gdyby ów pomysł zrodził się jako myśl, odsunąłby go od siebie.
Rozsądek by podpowiedział, że to nie ma sensu.
Dziewczyna spostrzegła, że Knut jakoś się zmienił, że w wyrazie jego twarzy pojawiło
się coś, czego wcześniej nie zauważyła. Zaniepokoiła się. Jeden kącik jego ust podciągnął się
ku górze. Odrobinę. Czoło się zmarszczyło. Oczy jakby prosiły o litość. Stał się małym
chłopcem. Niepewnym i zdecydowanym jednocześnie.
Podjął decyzję. Dla niego nie będzie to miało większego znaczenia, a dla niej może to
jedyna szansa. Kiedy Anna wróci do domu, postarają się pilnować jej jeszcze staranniej niż
przedtem. A w Danii też nie będzie lepiej.
Położył dłoń na ramieniu Anny. Nie musiał jej nawet przytrzymać - była tak
przerażona, że nawet nie drgnęła.
Dotknął ustami jej ust. Rozsunął jej wargi językiem, wcisnął go między zęby, znalazł
jej język i lekko po nim przesunął.
Chciała się cofnąć, ale jedną ręką objął ją wpół, drugą otoczył ramiona. Trzymał ją tak
mocno, że udaremnił ucieczkę.
Wtedy poczuł jej ręce na swym karku. Z ust dziewczyny wydobyło się westchnienie,
odwzajemniła pocałunek, zapłonęła równie gorąco jak on...
Czuł łoskot w głowie, szumiało mu w uszach, miał wrażenie, jakby go wciągał wir
wodny, coraz szybciej i szybciej...
Po chwili opanował się. Wypuścił Annę z objęć, jakby się oparzył, cofnął się i schylił
nisko głowę. Chciałby się zapaść głęboko pod zamarzniętą ziemię.
Wtedy uświadomił sobie, że Anna musi czuć o wiele większy wstyd...
Z trudem podniósł wzrok. Zasłoniła twarz rękoma. Ramiona jej drżały, ale nie płakała.
Knut zmusił się, by jej dotknąć. Chwycił jej dłoń i odciągnął od twarzy, uścisnął i
przytrzymał.
- To moja wina - przyznał z bólem w głosie. - Tylko moja. Wybacz mi, Anno.
Wykorzystałem twoje zaufanie, twoją słabość, a to nie było z mojej strony uczciwe. Trudno.
Nie ty pierwsza zarzuciłaś ręce na szyję mężczyźnie, który dla ciebie nic nie znaczy. Wiem,
dlaczego, moja droga. Nie musisz się tego wstydzić. To ja powinienem prosić o wybaczenie.
Anna przełknęła ślinę. Zwilżyła językiem wargi. Cofnęła dłoń.
- Nie ma czego wybaczać - powiedziała. - Zapomnijmy o tym. Jutro wyruszamy.
Knut skinął głową.
Już tak dobrze się rozumieli. A on wszystko zepsuł bezmyślnym pocałunkiem.
7
Pogoda utrzymała się. Knut pomieścił cały swój dobytek w sakwie przerzuconej na
plecy. Wyjątek stanowiło tych kilka skór, którymi otulił Annę siedzącą w prowizorycznych
saniach. Zaprzągł się do nich niczym zwierzę pociągowe, świetnie sobie z tym poradził.
Ciągnięcie lekkich sań po dobrze zamarzniętym śniegu też nie będzie trudne.
Nie znał tych okolic, a i Anna nigdy nie zbłądziła tak daleko od domu. Oboje jednak
mieli jako takie pojęcie, w którą stronę się udać, a z pomocą zdrowego rozsądku i po
naradzeniu się ruszyli w dobrym kierunku.
Dowody na to pojawiły się już pierwszego popołudnia. Odnaleźli na wpół zasypany
ś
lad renów i sań. Później ujrzeli inne ślady łączące się z tym, którym szli.
Wtedy Knut upewnił się, że są na właściwej drodze.
Niewiele rozmawiali. Knut szedł coraz szybciej. Od czasu do czasu kazał Annie
wysiadać z sań i trochę rozruszać nogi. Nie dlatego, żeby się męczył, ale dla dobra
dziewczyny. Siedzenie w bezruchu mogło się dla niej okazać niebezpieczne.
Ktoś, kto już raz nabawił się odmrożeń, był w dwójnasób narażony na ponowne
odmrożenia. A one pojawiały się niepostrzeżenie.
Knut postawił sobie za punkt honoru dowieźć Annę zdrową.
Nie mieli wiele żywności, skóry także nie stanowiły wystarczającej ochrony przed
nocnym mrozem.
Knut zdawał sobie z tego sprawę, dlatego starał się pokonać jak największą część
drogi w ciągu dnia. Nie zatrzymywał się zbyt często na posiłek. Zrobił wprawdzie kilka
przerw, ale bardzo krótkich. I chociaż po długim marszu jego ramiona wołały o odpoczynek,
a uda niemiłosiernie bolały, nie przestawał iść.
Zacisnął zęby. Szedł. Powtarzał sobie, że to kaszka z mlekiem w porównaniu z tym,
kiedy przez pół płaskowyżu niósł Annę na plecach.
Lecz gwiazdy coraz gęściej pokrywające niebo stanowiły wymowny sygnał, że czas
się zatrzymać na nocleg. W ciemności rozległ się głos lisa - i odpowiedź innego z całkiem
przeciwnej strony. Odgłosy nocy, z których tylko ludzie żyjący na łonie natury mogli czerpać
radość. Inni nie po to tu byli, żeby się w nie wsłuchiwać. Nie słyszeli ich - albo nie potrafili
rozpoznawać.
Knut miał dobry wzrok. Zobaczył drzewa dużo wcześniej niż Anna. Nie tworzyły
jakiegoś wielkiego zagajnika, ale dawały osłonę przed wiatrem i materiał na ognisko.
Knut zboczył z utartego śladu w bardziej puszysty śnieg i poprowadził narty pomiędzy
brzózkami i niskimi wierzbami.
Znalazł trochę wolnej przestrzeni. Tam zdjął narty; zapadł się w śnieg do pół uda.
Roześmiał się i zawołał, by Anna nie wysiadała z sań. Sam w końcu jakoś się wydostał.
- Pójdę poszukać opału - powiedział, wyjmując nóż - i czegoś na zbudowanie
podszytych wiatrem ścian. Nie bój się, tutaj jest dość bezpiecznie. Nic ci nie grozi.
- Ale przed chwilą słyszałam jakieś zwierzę - szepnęła Anna trochę zaniepokojona.
- To lis. Wyruszył na polowanie, ale nie na ciebie ani na mnie. Jeśli go pierwszy
zobaczę, to on znajdzie się w opałach.
Anna nie odezwała się więcej. Knut pomyślał, że dziewczyna jednak się boi.
Ciemność jest dla większości ludzi zbyt przytłaczająca. Może kryć wszystko. Nie kończy się
przy twojej głowie, ogarnia jakby również twoje myśli Być może dlatego wydaje się tak
niebezpieczna. W ciemności wszystko jest możliwe. Mrok niczego nie obnaża, choć wiele
wie. Ukrywa też wszystko, co doskonałe.
Knut łamał i ciął gałęzie w gęstych zaroślach. Chciałby, żeby tu rosły drzewa iglaste.
Ich gałęzie stanowiłyby lepszą osłonę. Lecz tu sterczały tylko nagie konary, które jakby
wyciągały ku niebu kościste palce.
Zbudował coś w rodzaju szałasu między kilkoma niskimi krzewami, tworząc
nieszczelne półkole dla ochrony przed nocnymi podmuchami wiatru. O ile znał tę krainę,
wiatr mógł zmienić w nocy kierunek, lecz prowizoryczne ściany powinny ich i przed tym
osłonić.
Wplótł w największe otwory sztywne od mrozu gałązki, wzmocnił ściany śniegiem.
Odgarnął warstwę śniegu, tworząc okrągły placyk przed zbudowanym szałasem.
Dobrze go wydeptał. Sanie muszą przecież stanąć na pewnym gruncie.
Gdyby istniała taka możliwość, Knut wygrzebałby w śniegu jamę. Trzeba jednak
zadowolić się tym, co jest.
Zbudował niewielkie palenisko, zgromadził w pobliżu zapas drewna, żeby nie musiał
już wychodzić poza wydeptany teren.
Następnie wciągnął na placyk Annę w saniach. Przysunął ją jak najbliżej ściany
szałasu. Zastanowił się, czy nie dałoby się zrobić jakiegoś zadaszenia. Jeżeli zacznie padać
ś
nieg, zmokną i zmarzną.
Niebo jednak było czyste. Nic nie zapowiadało opadów.
- Jesteś bardzo zaradny. Knut nie czuł się szczególnie zaradny.
- Trzeba jakoś przeżyć - odparł krótko. Krzątał się przy ognisku. Znalazł krzesiwo
dobrze zapakowane w sakwie. Musiał się trochę namęczyć, zanim skrzesał iskry.
Przypomniał sobie, jak nieszczęśliwa była Anna, kiedy nie potrafiła rozpalić ognia. Wiedział,
ż
e już zawsze będzie o tym myślał, trzymając w rękach krzesiwo.
- W saniach musi się znaleźć miejsce dla nas obojga - rzekł z pewnym zakłopotaniem.
- Mam nadzieję, że się od razu nie złamią - dodał ze śmiechem, który nie zabrzmiał zbyt
szczerze. - Musimy dzielić się ciepłem - wyjaśnił. - Usiąść blisko siebie i razem owinąć się
skórami. To nie powinno być takie straszne.
Przysiadł się do dziewczyny, uniósł trochę jedną ze skór i wsunął pod nią nogi. Teraz
zrobiło się cieplej. Chociaż Knut przez cały wieczór pozostawał w ruchu, zmarzł, bo noc była
bardzo zimna.
- Trudno byłoby uwieść kogoś w taki mróz - rzucił z uśmiechem.
Anna zachichotała. To rozładowało trochę napięcie, jakie się między nimi ostatnio
wytworzyło. Wszystko przez ten nieszczęsny pocałunek.
Anna pozwoliła Knutowi się przysunąć. Pozwoliła mu się objąć ramieniem. Oparł się
o ścianę z gałęzi i krzewów, poczuł, jak nieznacznie się wygięły, jak wśliznęło się między nie
trochę mrozu, ale powiedział sobie, że nic im już nie zaszkodzi. Nie po to przecież tak się
męczył - przywrócił dziewczynę do życia i na powrót postawił na nogi - żeby teraz mieli
zamarznąć.
- Jeżeli zamarzniemy dziś w nocy - rzekł wesoło - całą gmina pomyśli, że ze mną
uciekłaś. Z jakimś obszarpanym nieznajomym, który nawet nie potrafi się dobrze ogolić.
- Może i o tym ułożą jakąś historię - mruknęła między zesztywniałymi z zimna,
spękanymi wargami.
Bolały, gdy coś mówiła, ale jeszcze gorzej było w ogóle nimi nie poruszać. To
okropne uczucie odrętwienia i utraty kontroli budziło w niej panikę.
Dobrze mieć blisko siebie cieple ciało Knuta. A właściwie futro, które nosił. Chociaż
nie tak je nazywał. Mówił „dork”.
Anna wiedziała, że to normalne słowo wśród Lapończyków i Kwenów. Ojciec by
zbladł, gdyby usłyszał je w jej ustach.
Przyjemnie było słuchać gawędzenia Knuta. Chciała móc go słuchać bez przerwy.
Ż
eby tylko mówił, nawet jeśli to nic takiego ważnego. Uspokajała się wtedy, chociaż nie
wszystkie słowa wyraźnie słyszała. Sam dźwięk głosu działał kojąco na jej napięte nerwy.
Niebo było takie czyste. Bardziej iskrząco granatowe niż czarne. To coś nowego. Patrzyła na
nie przymrużonymi oczami. Wyglądając przez okno swego pokoju, z małymi szybkami i
pięknymi zasłonami, zawsze wyobrażała sobie nocne niebo jako czarne. Jak jezioro bez dna.
Teraz zdała sobie sprawę, że ani jezioro, ani niebo nigdy nie mogą być czarne.
Gwiazdy niczym małe ogniska migotały na ciemnoniebieskiej powierzchni, która nie była
zwykłą powierzchnią, która była... Anna zastanowiła się. Lepiej tego nie wiedzieć. To znisz-
czyłoby cały urok.
- Być może ta gwiazda nad nami to odbicie naszego ogniska - odezwała się.
Czekała, że Knut zacznie się z niej śmiać, ale tego nie zrobił. Tylko mocniej ją objął i
podążył wzrokiem w stronę, w którą ona patrzyła, i znalazł gwiazdę, o której mówiła.
- A wszystkie inne gwiazdy są odbiciem ognisk rozpalonych przez tysiące innych
ludzi. Tych, którzy tak jak my spędzają dzisiejszą noc pod gołym niebem...
- To niemożliwe, by na płaskowyżu zapłonęło dziś tyle ognisk - westchnęła Anna
rzeczowo, trochę rozczarowana, bo jej wizja rozprysła się w kawałki.
- Kto mówi o płaskowyżu? - spytał Knut. Jego nos niemalże trącił policzek
dziewczyny. W oczach chłopaka rozbłysło coś, co mogło przypominać jaśniejącą gwiazdę.
- Niebo jest takie rozległe, Anno, że może się w nim odbijać o wiele więcej niż
płaskowyż. Cała przestrzeń, która rozpościera się poza nim. Góry i doliny na zachodzie,
wioski nad fiordami, wysepki... Obszary położone daleko na południu, Anno. Finlandia,
Szwecja. Ogromne królestwo na wschodzie, Rosja... Droga Anno, gwiazdy mogą równie
dobrze odbijać wszystkie ogniska rozpalone dzisiejszej nocy. Uważam, że to piękna myśl.
Zawsze będę ją przywoływał w gwiaździste noce.
- Jeżeli przeżyjemy dzisiejszą - zauważyła. - Sam mówiłeś, że być może nie
doczekamy jutra.
Knut zaśmiał się cicho. Podstępny mróz skradał się bezszelestnie z każdej strony.
Chłopak czuł, jak lekko szczypie w policzki, gryzie w nosie. To zapowiedź tego, co ich czeka.
- Powiedziałem tak przede wszystkim po to, żebyś usiadła bliżej - odparł żartobliwie.
Zdawał sobie sprawę, że jest na to trochę za późno, ale starał się odbudować dobrą
atmosferę. Chciał rozmawiać z Anną, jak zwykle rozmawiają ze sobą młodzi ludzie. Nie
powiedział tego głośno, ale chciał, żeby zobaczyła, jak to jest - z ufnością wspólnie śmiać się
i przekomarzać z kimś mniej więcej w tym samym wieku.
Chciał, by Anna miała przyjaciółki, ale nie mógł jej ofiarować nikogo poza samym
sobą. Musiało jej to wystarczyć.
Ogień trzaskał u ich stóp. Trochę już się osunął w śnieg, w ciągu nocy wedrze się
jeszcze głębiej. Knut musi zrobić wszystko, żeby nie zasnąć zbyt wcześnie. Musi utrzymać
ogień, dopóki starczy drewna. Ognisko dawało trochę ciepła i odstraszało dzikie zwierzęta,
których Anna tak się bała.
Knut nie sądził, by w pobliżu krążyły wilki. W tym roku zima nie była na tyle sroga.
Ludzie, z którymi przybył tu na północ, mówili, że co prawda na płaskowyżu żyją wilki, ale
nie każdego roku watahy zbaczają ze swych szlaków.
Niedźwiedzi w środku zimy nie trzeba się obawiać. Miał nadzieję, że Anna o tym wie,
takich rzeczy uczono chyba również w domu pastora.
Najgorszym wrogiem był mróz.
- Co zamierzasz zrobić? - spytała jakby od niechcenia. - Jeżeli znajdziesz skarb?
Uznała, że Knut naprawdę go szuka. Że nie żartował.
- A jak myślisz? - odpowiedział pytaniem.
- Nie wiem. Niczego takiego mi nie brakowało. Niczego, co można kupić.
- Kupię dom - odparł. - Ziemię. Kupię ziemię dla siebie i na posag dla moich sióstr.
Nagromadzę dla nich mnóstwo sukien i strojów, i wszystkiego, czego nie mamy. Kupię łódź
dla Reijo... dla mojego... taty. I pola. Żółtozłote pola ciężkie od ziarna. Zwierzęta tak tłuste, że
aż się będą błyszczeć. Będę miał wielkie gospodarstwo.
- A wtedy usiądziesz na wygodnym krześle i będziesz patrzył na te złociste pola, na
łodzie kołyszące się na falach. Z pewnością będzie więcej tych łodzi... „
- Usiądę? - podchwycił Knut. - Nie, na pewno nie będę mógł spokojnie siedzieć. Na
pewno będę robił mnóstwo rzeczy, chociaż nie będę musiał. Po prostu lubię zawsze coś robić.
Ale lubię też uczucie, jakie daje posiadanie pieniędzy. Myślę, że chodzi o poczucie
bezpieczeństwa.
- Władzę?
- To też - przyznał. Ale nie powtórzył tego słowa. Nie lubił go.
- Sądzę, że najchętniej podwinąłbyś rękawy i orał ziemię - odezwała się Anna,
rozmarzona. - Potrafię sobie wyobrazić ciebie takiego. Pole bez końca i ty za pługiem.
Spocony, z włosami opadającymi na czoło. Ale dopóki będzie wiał orzeźwiający wiatr, nie
poddasz się. Dzień przechodzi w wieczór, ale ty nadal orzesz. Orzesz całą noc aż do wschodu
słońca... i z nocy wyłaniasz się, idąc za pługiem.
- Raczej przed - stwierdził Knut. - Nie ma takiego konia, który wytrzymałby równie
morderczą pracę, moja Anno. To tylko marzenie.
- Ale podoba mi się - odparła. - Pasuje do ciebie. Taki jesteś. Uparty. Właśnie uparty.
A jeśli nie ma takiego konia na świecie, który by to wytrzymał, to w takim razie jesteś
bardziej uparty niż wszystkie konie świata. Knut jeszcze nigdy w życiu nie usłyszał tylu
komplementów. Nie tego rodzaju. Wolałby raczej od dziewczyny usłyszeć coś zupełnie
innego, ale mimo to jej słowa sprawiły mu swoistą przyjemność.
- Dziękuję - rzekł zdławionym głosem. - Dawno nikt nie powiedział mi czegoś równie
miłego.
Już miał na końcu języka słowo „niezwykłego”, ale w porę się powstrzymał.
Anna sprawiała wrażenie, jakby nie usłyszała. Wpatrywała się w gwiaździste niebo,
znalazła gwiazdę, która wydawała się świecić właśnie dla niej, tylko dla niej. To jej blask
Knut ujrzał w oczach dziewczyny.
- I jak już będziesz miał to duże gospodarstwo - mówiła dalej - i falujące wokół łany
zbóż, wtedy będziesz potrzebował żony. Kiedy już zostaniesz królem w tym swoim
królestwie, zapragniesz królowej. Czy masz już swoją księżniczkę, Knut? Czy ktoś gdzieś na
ciebie czeka?
- Nie.
Anna odwróciła ku niemu twarz. Przyglądała mu się badawczo w świetle ogniska i
gwiazd.
Jego twarz stała się znowu nieprzenikniona. Zawsze tak się działo, kiedy Anna spytała
o coś z jego przeszłości. A kiedy sam o sobie opowiadał, zawsze ważył każde słowo.
Smakował je, zanim wypowiedział, tak jakby się bał, że zdradzi za wiele.
- Na pewno znajdziesz kogoś dla siebie - powiedziała. - Możesz przecież wybierać!
- Ponieważ jestem mężczyzną?
- Nie, ponieważ ty...
Nie dokończyła, uciekła wzrokiem. To zbyt niebezpieczne, pozwolić sobie na zbytnią
poufałość. Knut wcześniej to zrozumiał i pilnował swego języka. Powinna postąpić tak samo.
Chłopak nie nakłaniał jej do mówienia. Zobaczył, że omal się nie wygadała, i chociaż
chętnie by się dowiedział, co przed nim ukryła, nie nalegał.
- Wywodzę się z ubogich ludzi, Anno. Nie mamy takiej wolności wyboru, jak myślisz.
Nie zawsze. Niektórzy są tak biedni, że muszą się zdecydować na samotność. W ogóle nie
zakładają rodziny. To jest chyba najtrudniejsza decyzja. Ze mną nie jest na szczęście tak źle.
Będę w stanie zdobyć chleb nie tylko dla siebie. Kiedy nadejdzie ten dzień. Na razie nie ma
takiej potrzeby. Nie spotkałem jeszcze dziewczyny, którą bym na tyle polubił. Nawet nie
starałem się szukać. To nic pilnego. Poszukam później, najpierw przygoda.
Anna słuchała, nie odzywając się. A więc on nikogo nie ma. Nie ma kogoś, kogo
wolałby obejmować w tę gwiaździstą noc. Nie, co za głupie myśli. Nie grzeszne - tylko głupie
i niedojrzałe. Dobrze, że Knut ich nie zna. A ona omal nie powiedziała, że on, taki przystojny,
na pewno kogoś ma!
- Spróbuj zasnąć, Anno - rzekł łagodnym głosem i mocniej ją do siebie przytulił.
Oparła się na jego piersi. - Jutro też czeka nas długi dzień. Tak samo wyczerpujący. Zostało
nam niewiele żywności, musimy więc dotrzeć na miejsce.
- A ty? - spytała, zdumiona ciepłem jego ciała. Gdyby leżała całkiem spokojnie,
mogłaby usłyszeć bicie jego serca - ciche, bardzo ciche...
- Przypilnuję ognia. Ale odpoczywam również wtedy, gdy nie śpię. Powiedz mi, jeżeli
zaczniesz marznąć.
Anna skinęła głową. Zamknęła oczy, lecz próbowała jak najdłużej bronić się przed
zaśnięciem. Starała się zwracać uwagę na każdy zapach, dźwięk, ruch. Musiała to dokładnie
zapamiętać. Musiała zapamiętać to wszystko na przyszłość, tak żeby mogła wyjmować
wspomnienia, tak jak matka wyjmuje srebra i czyści je, aż stają się czyste i błyszczące.
To wspomnienie stanie się jej srebrem.
Zasnęła.
- Boże, spraw, by do rana się nie ochłodziło - mruknął Knut, trzymając śpiącą
dziewczynę w ramionach. - Powinienem zaprowadzić ją tam, gdzie jest jej miejsce. Może
wyrządzę jej w ten sposób krzywdę, ale nie mogę postąpić inaczej. Nie wystarczy chcieć. A
potem o niej zapomnę. Z Twoją pomocą, Boże. Muszę o niej zapomnieć, żebym mógł znowu
ż
yć.
Okazało się, że noc spędzili bliżej miasta, niż im się wydawało. Przed południem
ujrzeli przed sobą skupisko domów.
Aha.
Knut odniósł wrażenie, jakby jakaś dłoń ścisnęła go za serce. Poczuł się taki mały.
Anna skuliła się na saniach. Stała się na powrót zalęknioną dziewczynką, której ośmielenie
zabrało mu tyle czasu.
- Dalej ty musisz prowadzić - odezwał się na pozór beztrosko.
Niby lekko wypowiadał słowa, a jego głos brzmiał wesoło. Ale w głębi duszy czuł coś
wręcz przeciwnego. Jej dłoń w rękawiczce drżała, kiedy wskazała jeden z zamożnych
domów. Nawet z daleka wyglądał imponująco i wspaniale.
- A gdzie mieszkają inni ważni w mieście? - spytał Knut. - Wójt?
Pokazała.
A więc nie tak daleko. Knut poczuł ssanie w żołądku na widok białego domu, w
którym jego matka spędziła swoje najbardziej nieszczęśliwe dni.
To tu Reijo omal nie stracił życia. Tutaj Raija kupiła jego życie w zamian za własną
wolność.
Knut nigdy przedtem nie widział tego domu. Ale w myślach często tu podróżował.
- Cmentarz jest chyba gdzieś przy domu parafialnym? W pobliżu kościoła?
Anna skinęła w milczeniu. Głos odmówił jej posłuszeństwa. Ograniczała się do
wskazywania miejsc, o które chłopak pytał.
Knut przełknął ślinę.
Tu leży Kalle. Wreszcie, wreszcie znalazł się dostatecznie blisko. Wreszcie ujrzy grób
swego ojca.
- Teraz powinienem chyba odprowadzić cię do domu?
Nie patrzył na nią, kiedy ruszali w ostatni etap wspólnej podróży. Nie chciał, żeby
widziała, jak źle się czuje. Nie chciał, żeby zrozumiała, że zdradził zarówno ją, jak i coś w
sobie samym.
Okazało się, że właściwie wszystko przebiegło tak, jak przewidziała Anna. Choć
przedstawiła to z przesadną ironią.
Trzymając swą drobną dłoń w jego dużej i silnej, pociągnęła Knuta w stronę plebanii.
Najpierw w górę po schodach, a potem do głównego wejścia. Weszła, nie tracąc nawet czasu
na strzepanie z siebie śniegu, Knutowi również na to nie pozwoliła.
Chłopak zauważył zakłopotany, że na pokrytej pięknym dywanem podłodze zostawili
kałuże wody.
Anna poprowadziła go do salonu, w którym było więcej mebli niż w całym ich domu
nad morzem. Knut, wspominając tamten okres, uważał, że wtedy byli bogaci, że posiadali tak
wiele, dużo więcej niż potrzebowali.
Anna zatrzymała się przed ciężkim biurkiem. Siedzący przy nim mężczyzna pasował
do mebla. Był ciężki i krępy. Ale jego twarz była szczupła, a oczy zmęczone. Pod nimi
widniały worki. Miał jasną karnację, jak Anna. Wzrokiem wprost przygwoździł młodych do
desek podłogi.
Gdzieś z boku Knut usłyszał westchnienie kobiety. Ale nawet gdyby bardzo chciał, nie
mógł się odwrócić i spojrzeć w tamtą stronę. Nie pozwalały mu na to wpatrzone w niego
oczy.
- A więc ty żyjesz? - zabrzmiał mocny głos.
Usta człowieka za biurkiem poruszyły się. Sam prawie nie drgnął. Ręce, jakby z
kamienia, spoczywały na blacie, ramiona były wyprostowane. Wyglądało, jakby gotował się
do skoku.
Czyżby ojciec nie ucieszył się, widząc, że jego córka żyje? Czy po z górą dwóch
tygodniach niepewności nie należało się po nim spodziewać jakichś uczuć; radości,
przebaczenia? Knut nie wyczuł w powietrzu niczego podobnego. Anna ściskała go mocno,
mocno za rękę. Odwzajemnił uścisk, by dodać jej odwagi, ale sam nie czul się najpewniej.
- A kim ty jesteś? Ostre spojrzenie skierowało się prosto na Knuta.
- Znalazłem ją na płaskowyżu - odparł Knut, zły na siebie, że drżał mu głos. - Na wpół
zamarzniętą...
- Dlaczego przychodzisz dopiero teraz? To przesłuchanie. On jest oskarżonym, a
mężczyzna przed nim to sędzia.
- Z powodu burzy - wyjaśnił. - Jeszcze bardziej by się wyziębiła. Nie mogłem
ryzykować i narażać jej na większe odmrożenia. Lub być może na śmierć. Znajdowaliśmy się
bardzo daleko od miasta. Byłem z nią sam. Nie mogłem wysłać wiadomości.
- Hm.
Anna wypuściła dłoń Knuta, zanim oczy ojca nie sięgnęły tak daleko.
- I teraz pewnie spodziewasz się sowitej zapłaty? Knut potrząsnął głową.
- Wcale nie - odparł szybko. - Każdy na moim miejscu zrobiłby to samo. Życie to
ż
ycie. Nie potrzebuję zapłaty. Wystarczy, że widzę ją zdrową L. że wróciła do domu.
Anna przesłała mu niezmiernie smutne spojrzenie. Knut popatrzył na czubki własnych
kumagów. Pewnie nie tak wiele par kumagów wstępowało na te deski. Ta myśl trochę go
uspokoiła.
- W takim razie... - zagrzmiał dostojny głos - w takim razie możesz odejść. Jesteśmy ci
wdzięczni, że przyprowadziłeś Annę do domu. Nasz Pan weźmie to pod uwagę i kiedy
nadejdzie czas, otrzymasz to, na co zasłużyłeś. Możesz wyjść kuchennymi drzwiami.
Knut ukrył uśmiech. Anna nie pomyliła się. Spojrzał na dziewczynę - chciałby ją
objąć, uścisnąć rękę, ale nie mógł jej nawet dotknąć.
Nie pod surowym wzrokiem ojca. Z jego twarzy biło potępienie.
Knut martwił się o Annę, lecz nie był w stanie nic więcej dla niej zrobić. Był tylko
biednym poszukiwaczem przygód. Nie na tyle ważną osobą, by wyjść głównymi drzwiami.
Pastorowi nie podobałaby się żadna forma zażyłości między córką a kimś takim jak on.
Szybkim, ostrożnym uśmiechem próbował przynajmniej dać Annie do zrozumienia, że
będzie o niej myślał. Że nie jest zupełnie sama. Ze ma w nim przyjaciela. Choć nie był
pewien, czy jest to dla niej cokolwiek warte.
Kiedy przechodził przez kuchnię, usłyszał głos pastora:
- Moje dziecko, sprowadziłaś na nas taki wstyd. Musisz wiele przemyśleć. A potem
pomodlisz się o przebaczenie. O odpuszczenie winy.
Knut musiał nabrać w płuca dużo zimnego powietrza i kilka razy odetchnąć, by na tyle
się uspokoić, żeby móc założyć narty.
- Nie mogłem jej ze sobą zabrać - powiedział, zwracając się ku górze. Znowu zaczął
rozmawiać z Bogiem.
8
Skierował się do tej części miasta, gdzie domy były nie odmalowane, szare i
zniszczone przez wiatr, słońce, deszcz, śnieg i mróz. Gdzie izby miały małe i nieliczne
okienka albo zupełnie były ich pozbawione. Nie wszyscy mogli sobie pozwolić na okna ze
szklanymi szybami. Wielu musiało się zadowolić niewielkimi otworami w ścianie, które o tej
porze roku zamykano na stałe.
Knut zamierzał iść na cmentarz, ale uznał, że nie powinien odwiedzać ojca w stanie
tak silnego wzburzenia.
Chciał okazać Kallemu szacunek.
Tu w tych chatach z drewnianych bali spodziewał się spotkać ludzi, których serca biły
podobnie jak jego własne.
Nie mylił się.
Ujrzał dwóch mężczyzn rąbiących grube brzozowe pieńki. Pozdrowił ich po fińsku:
- Paiva.
Przerwali robotę. Spojrzeli na obcego. Rzadko ktoś tu się zjawiał o tej porze roku.
Dawno nie docierali do Alty nowi przybysze z Finlandii. Pogłoski o nieprzychylnym
namiestniku rozchodziły się szybko i daleko. Finowie wiedzieli, że nie są w mieście dobrze
widziani.
- Przybywasz z domu? - zdziwili się. - Z Suomi? Knut potrząsnął głową:
- Jykea - odparł. - Z Lyngen.
- Sam? Skinął głową.
- Nie radzimy ci się tu zatrzymywać - powiedział jeden z nich i zażył tabaki. - Tu nie
jest dobrze być Finem. Mówią, że lepsze warunki panują dalej na północ, na wybrzeża Tam
nie ma tak wielu osiedleńców z naszych stron. I do tego są ryby. My posiadamy tylko ziemię.
Uprawiamy ją tak, jak zawsze to robiliśmy. Zbieramy dobre plony. Ale tutejsi mówią, że
robimy to ich kosztem. Za wszelką cenę chcą nam przeszkodzić.
- Słyszałem o tym. Był tu mój wuj - wtrącił Knut. - Nazywa się Matti Alatalo - dodał,
zanim zdążyli zapytać. - Wędrował razem z Aleksanterim Kilpi.
Mężczyźni wymienili spojrzenia i uśmiechnęli się.
- Tak, pamiętamy ich. Jednak lepiej będzie, jeśli nie zaczniesz wokół rozpowiadać, że
jesteś krewnym Mattiego. Zdążył się niektórym... narazić. Za bardzo lubił dziewczęta. Jak się
nazywasz, chłopcze?
- Knut Elvejord - wyciągnął do nich dłoń. Finowie również podali swoje imiona.
Hannu i Jussi.
- Mówisz po fińsku, ale masz norweskie nazwisko. Jak jedno z drugim pogodzić?
- Moja matka jest Finką, a ojciec był Norwegiem - rzekł krótko.
Miał nadzieję, że nie przyczepią się do jego nazwiska. Nie powinien był go podawać.
Ale się nie zastanowił. Miał nadzieję, że nie każdy w Alcie wiązał nazwisko Elvejord ze
skarbem Kwena. Musi jednak zachować więcej ostrożności.
- Za to imię Knut dobrze nam się kojarzy - odezwał się Hannu. - Może słyszałeś o
kimś, kogo nazywają Knutem - Kwenem? Zwykle, kiedy ktoś nazywa mnie Kwenem,
doprowadza mnie do szału, ale dzięki Knutowi to określenie stało się powodem do chluby.
- Słyszałem, że udał się do samego króla, do Kopenhagi?
Przytaknęli - najwyraźniej dumni ze swego rodaka, który pieszo dotarł do Danii, aby
opowiedzieć królowi, jakiej niesprawiedliwości doświadczają od królewskiego namiestnika
Finowie mieszkający w Alcie. Knut - Kwen mimo wszystko wierzył w dobrą wolę króla.
Sądził, że po prostu jeden z urzędników okazał się zgniłym jajem, a sam król nie ponosi winy
za to, że je tu podłożono. Królestwo jest przecież ogromne. Władca nie może wiedzieć, co się
dzieje w każdym zakątku jego włości.
Knut - Kwen postanowił opowiedzieć królowi o sytuacji Finów w jego mieście na
północy kraju. Ufał, że król wyciągnie konsekwencje wobec namiestnika.
- Knut przysłał wiadomość z Kopenhagi. Nie rozmawiał jeszcze z królem, ale jest
dobrej myśli. I nie zamierza wrócić do domu, zanim nie wyłoży swojej sprawy. A król już się
postara, żeby namiestnik został ukarany. Nie wolno tak postępować z ludźmi.
Knut Elvejord także chciał w to wierzyć. Chciał dzielić tę nadzieję, której mimo
wszystko nie tracili. Ich poczucie więzi, siłę i ufność w człowieka. Knut - Kwen musiał być
pewien swoich racji. W przeciwnym wypadku nie wybrałby się pieszo do królewskiego
miasta.
Ale Knut Elvejord był synem Raiji. Wiedział z doświadczenia, do jakiego
okrucieństwa zdolni są ludzie posiadający władzę.
Gospodarze spytali, czy wejdzie do środka. Nie jest tam może zbyt przestronnie, ale
zawsze znajdzie się miejsce dla gościa. Dla jednego ze swoich. Pewnie coś by przekąsił.
Wędrowanie po płaskowyżu zimą to nie żarty.
Poprowadzili go do izby, ciekawi nowin, gotowi przyjąć do swego towarzystwa.
Szczęśliwi, że spotkali człowieka, którego będą mogli nazwać swoim przyjacielem.
Knut został z nimi. Z Hannu i Jussim z Kemijarvi - wioski leżącej w głębi kraju na
południu Finlandii.
Byli braćmi. Po śmierci ojca zabrakło dla nich ziemi do podziału. Najstarszy brat
dostał wszystko - ów niewielki spłachetek pola, który mieli. Niezbyt urodzajny, ale
wystarczający, by wyżywić jego samego, niezbyt wymagającą żonę i dzieci, którymi Bóg ich
pobłogosławił.
Knut słyszał już identyczne opowieści. Nie tylko śmierć głodowa popychała Finów na
północ. W domu też znajdowali sól do chleba, ale plotki głosiły, że na północy, w Ruiji, jest
wszystkiego dużo więcej - w tej nadmorskiej krainie, skalistej i górzystej, otoczonej ka-
pryśnym morzem.
Ruija stała się ich marzeniem. Ufali, że tu szybko się wzbogacą.
Nie wszystkim się to udawało. Zbyt wielu nadal pozostawało biedakami. Biedakami
bez żadnych praw. Nawet takich, jakie im przysługiwały w Suomi.
Przybywali do kraju, w którym ludzie sprawujący władzę nie rozumieli ich mowy. Nie
chcieli jej rozumieć. Nie chcieli się jej uczyć. Przybysze stawali się konkurentami dla tych,
którzy już mieszkali na wybieranych przez Finów terenach.
Wielu osiedleńcom dobrze się powodziło. Stawali się częścią Ruiji. Wielu zdobywało
przyjaciół wśród rdzennej ludności. Wielu jednak czuło się obco ze swymi trudnymi do
wymówienia nazwiskami.
W Alcie mówiono, że Finowie - ci przeklęci Kwenowie - niszczą lasy. Wypalają je,
ż
eby zdobyć nowe ziemie pod uprawę. A ziemia jest tam wyjątkowo dobra. Ci sami przeklęci
Kwenowie zbierają wysokie plony.
Na początku dobrze ich przyjmowano. Cieszono się, że ktoś chce mieszkać na
północy, na tym zapomnianym przez Boga cyplu, w dolinach niebieskich, bogatych w ryby
fiordów. Cieszono się, że ktoś zamieszka tam na stałe, że ktoś inny, oprócz nomadów,
Lapończyków, zaludni te rejony.
Z radością witano osiedleńców, od których będzie można pobierać podatki i opłaty.
Przybysze przejęli ziemię na własność i dobrze się nią zaopiekowali. Lepiej niż wielu
Norwegów.
Ziemia okazała się żyzna. Płaskowyż i lasy pełne dzikiej zwierzyny to prawdziwy raj
dla myśliwego. Dla kogoś, kto zna się na wędkowaniu, rzeka Alta jest istnym marzeniem. A
fiord prowadzący do morza prowadzi również do wielkiego półmiska - który zawsze tam
pozostanie, gdy wszystko inne zawiedzie.
To dobra kraina.
Sytuacja zaczęła zmieniać się powoli. Nie nagle - wtedy by zdążyli zaprotestować.
Szło o to, żeby niczego nie zauważyli i nie zaczęli łączyć się w grupy w obronie swych praw.
Zarządzenie wydał człowiek na samym szczycie.
Ale biedacy i tak nie zacisnęliby pięści. Przywykli stać z czapką w dłoni, zginać kark
przed władcą, przed wszystkimi znajdującymi się wyżej w hierarchii. Boją się utracić to, co
dotąd zyskali. Nie wolno im już stosować wypalania. Mają uprawiać pola tak, jak to robią
Norwegowie. To jedyny akceptowany sposób.
Nie wolno im korzystać z bogactwa lasów. Ani z nieużytków. Wspólna własność nie
jest dla nich ani dla ich zwierząt, tylko dla Norwegów. Są wyłączeni ze wspólnoty. Nie mają
ż
adnych praw. Zostali ich pozbawieni.
Nie wolno im łowić w rzece. Rzeka jest dla tych, którzy byli tu pierwsi. Nie dla nich.
Metody połowów stosowane przez Kwenów są zbyt dobre. Zdobywają więcej ryb niż inni.
Ludzie boją się, że przybysze spustoszą rzekę. Tak jakby chcieli ją zniszczyć, tę rzekę, od
której sami także są zależni.
Ale namiestnik jest nieubłagany.
Rzeka nie jest dla Kwenów. Jeżeli chcą łowić, niech wracają tam, skąd przyszli. Nikt
ich nie zapraszał do Norwegii. Jeżeli chcą zostać, muszą się stosować do zasad, jakie ich
obowiązują.
Społeczeństwu nie są potrzebni obcy, mówiący innym językiem, mający odmienną
kulturę.
Społeczeństwo musi utrzymywać przybyszów na odległość ręki. Oni mogą okazać się
niebezpieczni.
Kwenowie zawsze prowadzili wymianę handlową ze swoimi rodakami - z drobnymi
kupcami, którzy przybywali znad Zatoki Botnickiej. Sprzedawali swoje towary i kupowali
skóry, ryby i inne dobra, których tu na północy jest w bród.
Owa wymiana z kupcami z okolic Tornea dla wielu stanowiła jedyne dostępne źródło
zaopatrzenia. Spółka handlowa, posiadająca monopol na handel z Finnmarkiem, rzadko była
w stanie zdobyć potrzebne produkty. A nawet jeśli jej się to udało, to i tak nie starczało dla
wszystkich.
Kupcy z Tornea nie mieli stałych cen. Ludzie nie musieli zaciągać u nich długu.
Namiestnik zabronił Kwenom z Alty handlu z kupcami z Tornea.
Namiestnik Kjeldsen to człowiek, który ma w Alcie największą władzę.
Nastała wiosna. Knut łowił ryby z braćmi Kemijarvi. Potrafił robić to dobrze. Bądź co
bądź był synem rybaka. Uważał, że powinien włączyć się do utrzymania domu na równi z
gospodarzami. Hannu i Jussi wiedzieli już, że ma zamiar wyjechać, jak tylko śniegi stopnieją.
Powiedział im o tym, choć nie podał powodu. Ani słowem nie wspomniał o skarbie, złocie
czy też o legendzie z tym związanej.
Oni też nigdy nie pytali.
O Knucie - Kwenie do Kwenów z Alty jak dotąd nie dotarły żadne nowe wieści.
Jego żona i dzieci żyły z tego, co ofiarowali im sąsiedzi. Ludzie z miasta otoczyli ich
opieką. I chociaż lensman zabrał cały majątek Knuta Olssona, biednej kobiecie i jej synom
nie działa się krzywda.
Namiestnik uznał, że ma prawo zająć własność biedaka, skoro ten uciekł za granicę.
Tego typu obywateli nie życzono sobie w tym kraju.
Knut Elvejord wiedział o tym. Pomstował, że tak jest - on także był na wpół Kwenem
mimo swego norweskiego nazwiska. Jego pozycja nie była wcale lepsza.
Annę widział kilka razy w kościele. Niezbyt pilnie uczestniczył w nabożeństwie.
Prawdę mówiąc, chodził tam, żeby zobaczyć dziewczynę.
W mieście dużo o niej mówiono - o córce pastora, która wróciła po dwóch tygodniach
spędzonych na płaskowyżu. Spekulowano wiele na ten temat, lecz pastor nie należał do ludzi,
którzy publicznie odsłaniali swoje życie prywatne. Ktoś słyszał, że dziewczyna znalazła
zalotnika, inni opowiadali, że została uprowadzona przez lapońskiego noaidę, który nie darzył
sympatią pastora i nie podobało mu się, że chrześcijaństwo zostało narzucone wszystkim
mieszkańcom północy.
Jak wróciła do domu - albo dlaczego - tego ludzie nie wiedzieli.
Anna była blada i milcząca i rzadko widywano ją samą. Pastor i jego żona nie pisnęli
słowa. A Knut, który znał całą sprawę, również trzymał język za zębami.
Hannu po pewnym czasie zaczął się gościowi dokładnie przyglądać i zastanawiać, czy
przybył do miasta zupełnie sam.
Knut zapewnił go, że był samiuteńki - oraz że czysty przypadek zrządził, iż pojawił się
w Alcie w tym samym czasie.
Wcale nie skłamał. Anna była przypadkiem.
Córka pastora oczywiście siedziała w kościele na przedzie. Knut Elvejord pokornie
zajmował miejsce z tyłu. Starał się jednak tak stanąć, żeby widzieć dziewczynę z boku.
Nie podobała mu się zmiana, która w niej zaszła. Anna pochylała głowę, nie podnosiła
wzroku, a włosy miała tak ciasno splecione, że przedziałek na środku tworzył rozgniewaną,
prostą, białą kreskę pod czarną, cienką chustką.
Na jej twarzy nie zostały blizny. Knutowi udało się to dostrzec. Na rękach również nie
zauważył pozostałości po odmrożeniach. Chociaż jeszcze kilka tygodni temu Anna miała na
nich brzydkie pęcherze, to jednak dłonie, które składała tak mocno w fałdach spódnicy, że aż
bielały jej kostki, nie nosiły żadnych śladów po mroźnej nocy spędzonej pod śniegiem.
Knut cieszył się z tego.
Próbował przykuć spojrzenie dziewczyny, kiedy wychodziła, ona jednak nie podnosiła
wzroku. Nawet gdyby wiedziała, że Knut tam jest, nie dałaby tego po sobie poznać.
Na dziedzińcu kościoła zbierały się w grupach najważniejsze osobistości miasta, stając
z dala od pospólstwa.
Knut nie miał żadnej możliwości, żeby porozmawiać z Anną. Musiał trwać w
niepewności, czy nadal zamierzają wysłać ją do Danii. Co się z nią działo od powrotu...
Mieszkali w tym samym mieście, ale w dwóch różnych światach.
Już dawno powinien ją wykreślić ze swego życia. Nie opłacało się wszak być tak
beznadziejnie sentymentalnym.
Knut zaczął przygotowania do drogi. Zgromadził wystarczająco dużo pieniędzy, żeby
kupić sobie rzeczy potrzebne na początek. Trochę jedzenia. Jakiś sprzęt. Nie za wiele i tylko
całkiem zwyczajny, żeby nikt się nie dziwił. Starał się w ten sposób zachować ostrożność.
Wiosenny wieczór ciągle jeszcze spowijał mrok, kiedy Knut umyty i uczesany szedł w
stronę kościoła i cmentarza. Robił to tak wiele razy, że nikomu nie wydawało się to już
dziwne.
Mówił, że tam jest tak cicho. Że to dobre miejsce do rozmyślań. Że między grobami
panuje niezwykły spokój.
Nikt nie wiedział, że tu spoczywa jego ojciec.
Zdarzyło się, że Knut znalazł na grobie Kallego bukiet drobnych kwiatków. Sam
nigdy nie przynosił kwiatów. Oczywiście trochę oczyścił grób z chwastów, ale pozwalał, by
darń stanowiła jedyną ozdobę. Tacie podobałaby się taka prostota. Był prostym człowiekiem.
Anna opowiadała jednak, że ktoś nadal opiekuje się tym grobem, dzięki legendzie. A
więc z krążących opowieści wynikało również coś dobrego.
Zawsze czuł się dziwnie, stojąc przy skromnym krzyżu. Wyryte na nim nazwisko tak
bardzo wyblakło, że można je było odczytać tylko za pomocą opuszków palców. Knut bardzo
długo szukał, zanim odnalazł właściwy grób. Na cmentarzu zawsze był sam. Starał się
przychodzić tu o takiej porze, kiedy nikomu innemu nie wpadłoby do głowy. Wczesnym ran-
kiem. Bardzo późnym wieczorem, tak jak teraz.
Chciał być sam - szukał właśnie takiego spokoju, takiej ciszy, które pozwalały mu
odnosić wrażenie, że jest blisko ojca, że za każdym razem, kiedy przychodzi, otrzymuje
okruchy tajemnicy.
Knut nie słyszał kroków. Mech stłumił ich odgłos. Ktoś zbliżał się cicho, lekko
stąpając; nie chciał mu przeszkadzać.
Nie widział jej, zanim nie stanęła tuż obok. Wydawała się przestraszona.
- Miałam nadzieję, że przyjdziesz dziś wieczorem - odezwała się cicho i tak szybko, że
trochę jej się język plątał. Knut zauważył to.
Musiał przełknąć ślinę. Dobry Boże, co ma zrobić z rękami? W jednej chwili stały się
dwa razy większe niż zwykle. Schował je do kieszeni spodni i spojrzał na dziewczynę spod
oka.
- Nie masz ani jednej blizny - rzekł lekko. - Bardzo mnie to cieszy.
Na moment podniosła wzrok. Napotkała jego spojrzenie i szybko popatrzyła w inną
stronę.
- Więc to ty kładziesz kwiaty na jego grobie.
Knut zwrócił uwagę na bukiet, który ściskała w rękach. Małe żółte macoszki, które nie
były może zbyt dorodne, ale ładnie wyglądały na jałowej ziemi.
Anna lekko skinęła głową.
- Myślę, że powinien je dostawać. Spośród postaci z opowieści to jego darzyłam
największą sympatią. Rycerze i książęta, owszem, są bez zarzutu, ale jego też lubiłam.
Schyliła się zręcznie i położyła przed krzyżem bukiecik przedwiosennych kwiatów.
- Widywałam cię tutaj - powiedziała. - Często. Mogę patrzeć na to miejsce z mojego
okna. Zakaz wychodzenia z pokoju nie wydaje mi się już taki straszny.
Rozejrzała się na boki. Bała się, że ktoś ją zauważy.
- Nie jest ci ciężko? - spytał.
- Jakoś daję sobie radę.
- Musisz jechać do Danii?
Skinęła.
Knut jęknął z rozpaczy. Zacisnął pięści w kieszeniach spodni. Miał ochotę bić, bić na
oślep, żeby dać upust swojej złości.
- Kiedy? - spytał grubym głosem. Nie patrzył na nią. Nie był w stanie. Wiedział, że
zbladła, że na jej twarzy pojawiła się rozpacz. Wystraszył się, że zobaczy jego łzy.
- Jesienią. Późną jesienią - odparła. - Zostało jeszcze trochę czasu na strach. Trochę
czasu na więcej łez.
Albo żeby oswoić się z tą myślą. Chyba się rozchoruję, próbując się z tym oswoić.
- Nie mów tak!
- A ty? Wyjeżdżasz niedługo szukać swego skarbu?
- Tak. Wkrótce.
- Karl Kristiansen Elvejord - przeczytała Anna. - Był taki młody. Nikt nie powinien
umierać, nie pozostawiając po sobie innych śladów poza grobem i krzyżem.
Knut odchrząknął.
- Pozostawił po sobie więcej - rzekł drżącym głosem. - Był moim ojcem, Anno.
Nazywam się Knut Elvejord. Jestem jego synem.
Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.
- A więc to tak - powiedziała. Wierzyła mu bez zastrzeżeń. - Po raz pierwszy stałam
się niemal częścią jakiejś przygody... W takim razie ona, kobieta, która była żoną wójta,
musiała być twoją matką?
- Raija? - Knut uśmiechnął się nieznacznie. Z odrobiną goryczy. - Tak, jestem synem
Raiji. Lecz ty z pewnością usłyszałaś o skarbie dużo wcześniej niż ja. Nie chcieli mi o nim
powiedzieć. Byłem prawie dorosły, kiedy się dowiedziałem. Długo czekałem na to, by móc
zacząć szukać spuścizny po ojcu.
- A więc ona nic nie znalazła? Knut pokręcił głową.
- Raija, moja matka, była pewna, że skarbu wcale nie ma. Że tato zabrał z sobą
wszystko, co znalazł, a resztę wymyślił. Przez całe swoje życie marzył o znalezieniu złota.
Uważała, że jego opowieść o wielkim skarbie to tylko dalszy ciąg tego marzenia.
Anna patrzyła na Knuta roziskrzonymi oczami.
- Mam nadzieję, że się nie mylisz, Knut. Mam nadzieję, że znajdziesz złoto! Życzę ci
tego. Życzę ci jak najlepiej!
- Czy twój ojciec wie, że tu jesteś?
Knut spojrzał ponad głową Anny w stronę budynku plebanii, który wznosił się biały i
wytworny.
- Oszalałeś?
- Może cię zobaczyć...
- Nie teraz. On i matka są u namiestnika. Obiecałam solennie, że nie będę wychodzić z
pokoju. Modliłam się do Boga, żebyś przyszedł dziś wieczorem. Bardzo chciałam się z tobą
zobaczyć. Nie wolno mi z nikim rozmawiać. To jest nie do wytrzymania...
Mówiła z taką desperacją, że Knut się wystraszył. Co oni, do licha, zrobili z tą
dziewczyną?
- Nie możemy tu stać - szepnął i rozejrzał się wokół. - Jeżeli nawet twoi rodzice cię
teraz nie zobaczą, to ktoś inny może przechodzić w pobliżu. Wolałbym, żeby nie widziano
nas razem. Nie chciałbym, żeby ktokolwiek o tobie źle mówił. A wierz mi, nie zyskasz dobrej
sławy, rozmawiając z Kwenem, Anno.
- Nie dbam o to. - Spojrzała w stronę ogrodu. - Tam jest zacisznie, usłyszę, kiedy
rodzice wrócą. Poza tym nikt tam nie zajrzy. Możesz ze mną chwilę porozmawiać? To dla
mnie bardzo ważne...
Knut skinął głową. Zaschło mu w gardle.
Ogród przy plebanii?
No, no, mógłby teraz o sobie powiedzieć, że jest odważny. Niewielu miało śmiałość
spotykać się z córkami pastorów w przykościelnym ogrodzie.
Na szczęście dla obojga wieczorami nadal panował zmrok.
Znaleźli spokojne miejsce pomiędzy stuletnimi, ogromnymi drzewami. Pomiędzy
sosnami, rzucającymi ciężkie, ciemne cienie - i brzozami, które zaczynały wypuszczać
pączki.
Knut oparł się o pień, założył ręce na piersi. Anna złamała jedną z cienkich gałązek,
oderwała ją, nie patrząc na niego.
- Tęskniłem za tobą - odezwał się, kiedy cisza między nimi stała się tak uciążliwa, że
aż dźwięczało w uszach. - Dobrze mi z tobą. Kiedyś nazywałem cię w myślach wychuchaną
paniusią. A teraz przez całą resztę zimy tęskniłem do tej „paniusi”.
Nieśmiało spojrzała w górę spod długich rzęs i uśmiechnęła się. W obu policzkach
pojawiły się dołeczki. Knut nie domyślał się ich istnienia. Teraz zauważył, że są niezwykle
piękne.
- Ja nazywałam cię nieukiem i prostakiem. Ale ja także za tobą tęskniłam.
Włosy miała splecione w taki sam ciasny warkocz, jaki zwykle nosiła do kościoła. Jej
twarz była drobna i okrągła. Nos charakterystyczny, odrobinę zadarty. Brwi wydawały się
niemal równie jasne jak włosy, ale rzęsy wyraźnie ciemniały, podobnie jak ciemnoniebieskie
oczy. Miała ładne oczy. Knut zauważył to już w ziemiance.
Zachowała tę samą zgrabną figurę. Knutowi zapłonęły policzki, kiedy sobie
przypomniał jej ciało, teraz ukryte pod surową, czarną suknią. Jak dotykał nagiej skóry...
Poczuł potworne dławienie w gardle. Przełykanie śliny nie pomagało. Nie pomagało
ani trochę.
- Zamieszkałem niedaleko u pewnych Finów - rzekł. Starał się mówić całkiem
naturalnie, ale przychodziło mu to z trudem, gdy patrzył na Annę.
- Tak myślałam.
- Chciałbym... - zaczął. Ale zamilkł. Nie mógł tego powiedzieć ani nie chciał. Nie
wiedział, dlaczego coś takiego w ogóle przyszło mu do głowy.
- Co? - spytała.
Knut milczał. Oparł się całym ciężarem o pień brzozy. O Boże, jak dobrze czuć, że
istnieje coś tak namacalnego, realnego. To pozwala wrócić do rzeczywistości.
- Knut... - odezwała się nagle. Ciężko odetchnęła kilka razy, po czym znowu nabrała
powietrza i powtórzyła jego imię: - Knut... Jeżeli cię o coś poproszę, to czy obiecasz, że nie
będziesz się ze mnie śmiał? Że nie będziesz ze mnie drwił albo mówił, że jestem głupia?
Nawet jeżeli mi odmówisz, to czy nie będziesz ze mnie drwił?
Wzruszył się - i przestraszył. Co takiego miałby dla niej zrobić? I dlaczego lęka się go
o to prosić? Ona, która ma wszystko...
- Nigdy nawet by mi przez myśl nie przeszło, żeby z ciebie drwić, Anno - zapewnił. -
Za bardzo cię lubię.
- Czy wystarczająco mnie lubisz, żeby... Odwróciła się nagle i zacisnęła dłonie na
własnych ramionach.
- Nie - mruknęła sama do siebie. - Nie mogę o to prosić. Nie ciebie. Nawet ciebie.
Absolutnie nie ciebie, Knut.
- Możesz. Odsunął się od bezpiecznego pnia brzozy i odważył się wejść w to, co
nieznane. Wszedł przez uchylone drzwi, które Anna dla niego zostawiła otwarte.
Położył obie ręce na jej ramionach. Po raz pierwszy zauważył, jaka jest drobna.
Pewnie dlatego, że pochodziła ze sfery o całe niebo wyższej od jego własnej, wydawała mu
się we wspomnieniach inna, taka wielka. Ale w rzeczywistości była drobna, bardzo drobna.
- Możesz prosić mnie o cokolwiek - rzekł. - Po prostu spytaj, Anno! Czy
wystarczająco cię lubię, żeby co?
- Żeby mnie pocałować... Knut nie wierzył, że dobrze ją zrozumiał. Nie miał jednak
odwagi poprosić, by powtórzyła. To, co już powiedziała, musiało ją i tak wiele kosztować.
Nieskończenie wolno odwrócił ją ku sobie. Pogładził po włosach.
O Boże, jak pragnął rozpleść ten ścisły warkocz! Tak do niej nie pasował...
Anna przełknęła kilka razy ślinę, a spojrzenie, jakie odważyła się mu przesłać,
wyrażało wstyd i strach.
Strach, że jej odmówi.
Serce Knuta wypełniło się ogromną czułością.
Musiał jednak zachować dystans. Nie miał odwagi zniszczyć niewidzialnego muru,
jaki ich dzielił.
Delikatnie, z miłością pieścił policzki dziewczyny. Tak dziwnie było dotykać jej
miękkiej skóry, jeśli się wiedziało, że całkiem niedawno szpeciły ją pęcherze i strupy.
- Myślisz, że to ma sens? - spytał cicho. - Poprzednio niezbyt się udało...
W jej twarzy pojawił się upór. Podniosła głowę. Wysunęła brodę. Dobry Boże, rzekł
w duchu, chyba ją zraniłem. Pomyślała pewnie, że nie chcę, że zamierzam się w jakiś sposób
wykręcić.
A przecież chciał.
Przełknął ślinę, po czym położył jedną rękę na karku Anny, a drugą niżej, na jej
plecach. Dziewczyna zamknęła oczy, rozchyliła wargi.
Wreszcie znalazł w tym sens. Sam odpowiedział sobie na pytanie, które zadał przed
chwilą.
Pocałował ją.
Miał sucho w ustach. Krew zakipiała w nim jak morze w czasie sztormu, jak ławica
ryb uwięziona w odnodze fiordu. Był oszołomiony, zdezorientowany, zaskoczony
gwałtownością jej odpowiedzi. Ręce dziewczyny zacisnęły się na jego karku, palce targały
włosy - tylko to w niewielkim stopniu przywoływało go do rozsądku i sprowadzało do
rzeczywistości.
Wyrwał się, kiedy się zorientował, że jego dłonie zaczynają wędrować samowolnie,
tak jakby nie były już podporządkowane jego woli.
Podniecony i zdyszany, zacisnął palce na pniu brzozy, o który się oparł. Mógłby
złamać to drzewo gołymi rękami.
- To nie było zbyt rozsądne, Anno - rzucił. Nie odpowiedziała. Knut usłyszał jakiś
dźwięk dochodzący od strony bramy.
Szybko odsunął się od drzewa i ponownie objął dziewczynę.
Zostało tak mało czasu.
Jego usta wyciskały szybkie, suche pocałunki na całej twarzy Anny, obsypywały nimi
jej czerwone, miękkie wargi, które uśmiechały się najładniej na świecie.
- O Boże, Anno, koniecznie muszę cię znowu zobaczyć. Nie możesz mi tego
odmówić. Nie po tym, co się stało. Muszę cię znowu zobaczyć.
Odpowiedziała pocałunkami, trzymała go niemal równie kurczowo, jak on ją.
- Nie chcę ci tego odmawiać - szepnęła. - Nie chcę.
Nie mogę. Proszę cię, nie wyjeżdżaj tak od razu. Planowałeś wyruszyć jutro, prawda?
Knut przytaknął. Nie miał odwagi jej dłużej obejmować. Pastor i jego żona nie mogli
ich co prawda zobaczyć, ale lepiej by było, żeby zastali Annę w jej pokoju, a nie w ogrodzie,
w dodatku z rozpalonymi policzkami i błyszczącymi oczami.
- Postaraj się wymknąć jutro - błagał. - Jutro wieczorem, Anno. Będę na ciebie czekał
przy kościele. Z tyłu. Żeby nikt mnie nie widział od strony miasta. Nie spodziewałem się
tego. O Boże, naprawdę nie. Nawet mi to nie przemknęło przez myśl. Nie mogę cię teraz
stracić, Anno.
Przytuliła na krótko swój policzek do jego policzka.
- Ja też nie chcę cię stracić, Knut. Postaram się przyjść.
9
Knut szedł niczym we śnie. Nie wiedział zresztą, czy powinien to nazwać koszmarem.
Chyba jednak snem. Ale to, że czuł się tak mały, tak bezsilny wobec losu i jego kaprysów,
sprawiało, że wszystko nabierało cech koszmaru.
Zatrzymał się na cmentarzu. Przy grobie ojca. To całkiem szalony pomysł, ale musi
mieć te kwiaty, które przyniosła Anna.
- Nie kradnę ich tobie, tato - rzekł cicho. - Po prostu potrzebuję ich bardziej niż ty.
Knut mocno ściskał w garści maleńkie żółte kwiatki. To ona je zrywała.
Ciemność była prawie granatowa. Cień zlewał się w jedno z przedmiotami, które
próbował naśladować.
Anna powiedziała, że ze swojego pokoju może zobaczyć cmentarz.
Mrużąc oczy, chłopak starał się zgadnąć, które to jej okno. Dobrze byłoby wiedzieć.
W większości okien na pierwszym piętrze migotało światło lampy. Chciał wierzyć, że
dziewczyna go widzi, chociaż on nie może jej zobaczyć.
- Czy to tak było z mamą? - spytał, choć wiedział, że nie otrzyma odpowiedzi. - To
uczucie trawi mnie od środka. A przed chwilą w ogóle nie zdawałem sobie sprawy z jego
istnienia. To stało się tak gwałtownie i szybko. Buchnęło płomieniem jak suche drewno. Nie
poznaję samego siebie, tato. Do tej pory najważniejsze było zdobycie złota, które znalazłeś.
Teraz ona stała się ważniejsza nawet od tego. Chociaż wcale nie jest dla mnie stworzona.
Nigdy, nigdy nie była przeznaczona dla Knuta Elvejorda.
Ciężko stawiał kroki, kiedy wracał do domu, do fińskiej dzielnicy Alty. Do tej, która
dla Anny była gorszą częścią miasta.
Anna jest ważniejsza niż złoto, uświadomił sobie w drodze do zszarzałych
drewnianych chat. I właśnie dlatego, że jest ważniejsza od skarbu, trzeba go znaleźć.
Anna przywykła do tego wszystkiego, co można zdobyć za pieniądze. Należała do
osób, które zwykli ludzie pozdrawiali po nazwisku lub nawet z użyciem tytułu.
Jeżeli ta dziewczyna ma stać się częścią jego życia, to musi zaofiarować jej coś więcej
niż tylko zniszczony skórzany worek i marzenie, które wielu przed nim próbowało już
urzeczywistnić.
Nie wolno mu o niej myśleć, jeżeli nie może jej niczego ofiarować. Dwie puste ręce i
miłość to za mało. Nie ma prawa od niej wymagać, by porzuciła wszystko, do czego
przywykła, i wybrała biedę i niepewność jutra.
Knut dotarł do chaty Hannu i Jussiego, ale odczuwał zbyt silny niepokój, żeby wejść
do środka.
Jak mógłby zasnąć dzisiejszej nocy? Nie będzie w stanie. Spokój nie przychodził wraz
z chwilą rozstania.
Usiadł przy stosie drewna na opał, którego jeszcze nie zdążyli do końca ułożyć. Jak
mogło mu się przytrafić coś takiego?
Tak jak wszyscy inni chłopcy zaczepiał jedną dziewczynę po drugiej. Flirtował jak i
oni - grał twardego i zimnego, choć bał się, że może zostać odtrącony. Udawał, że się nie
przejmuje; nazywał dziewczęta tak i owak. Jeżeli go nie chcą, to trudno.
Wiodło mu się raz dobrze, raz źle - tak jak wszystkim innym.
Bywały chwile, że chciał umierać dla którejś z dziewczyn, a potem nie rozumiał, jak
w ogóle mógł tak myśleć.
Teraz przekonał się, że wszystko to było błahe.
A uczucie do Anny - niebezpieczne jak lawina kamieni na rodzinnym cyplu nad
fiordem. Nie widział żadnych szans, żeby przed nim uciec. I naprawdę nie był pewien, czy
uda mu się przeżyć.
Nawet puls wybijał jej imię: Anna - Anna - Anna...
I bez tego mu było trudno. Nie potrzebował dodatkowego kłopotu. W ogóle nie
potrzebował dziewczyny. A w każdym razie nie tak nieosiągalnej jak Anna. Ale musi w tym
tkwić chyba jakiś sens, skoro ją znalazł na płaskowyżu i cudem uratował od śmierci.
Nie pamiętał, kto to powiedział - na pewno Reijo albo Ailo... Zresztą to bez znaczenia.
Jednak zapamiętał dokładnie słowa: „Odpowiadasz za życie, które uratujesz”.
Przypomniał sobie, jak stał nad potrzaskiem, w którym znaleźli rannego lisa. Chyba
razem z Reijo. Reijo był wściekły, że ktoś tak okaleczył zwierzę, przysporzył mu
niepotrzebnych cierpień. Uwolnili lisa, a niebezpieczną pułapkę wyrzucili do morza. Potem
usztywnili zranioną nogę biednego zwierzęcia. Jednak nie udało się go uratować. Lis zdechł
tej samej nocy, bo zbyt długo uwięziony był w potrzasku.
W każdym razie próbowali...
Słowa brzmiały mu w uszach wyraźnie. Knut zastanawiał się, czy można by je odnieść
również do ludzi. Pewnie skoro powiedział je Reijo, dotyczyły wszystkiego, co żyje.
Czy powinien wziąć na siebie odpowiedzialność za Annę?
Umarłaby, gdyby nie on...
Knut miał ochotę spakować wszystko, co posiadał, i w jednej chwili wyruszyć w
drogę. Zacząć szukać tam, gdzie nikt inny przed nim nie szukał. Znaleźć. Zwyciężyć... Ale
prosił Annę o spotkanie jutro wieczorem. Nie mógł jej zawieść. Ryzykowała wiele samą
próbą opuszczenia swojego pokoju.
Zrozumiał, że postawił sobie nie lada zadanie do wykonania.
Zanim nadejdzie jesień, musi stać się człowiekiem, na którego nawet pastor spojrzy z
uznaniem.
Anna nie pojedzie do Danii. Jeżeli on, Knut, okaże się mężczyzną i zdoła temu
zapobiec.
Wstał i z ciężkim sercem powlókł się do chaty. Rano zaś oznajmił Hannu i Jussiemu,
ż
e to ostatni dzień przed rozstaniem. Nie rozumieli zupełnie tej nagłej decyzji. Skoro tak
długo czekał, to jeden lub dwa dni zwłoki chyba nie grają roli.
Odparł, że ma pewną pilną sprawę do załatwienia. Zapakowali mu trochę suszonego
mięsa i mąki. A Hannu szepnął w zaufaniu, że nie musi kupować blaszanej misy, gdyż ma
jedną w drwalni - więc jeśli Knut będzie tamtędy przechodził, może ją sobie zabrać.
- Przyda ci się chyba do tego, co masz załatwić? - rzucił z błyskiem w oku.
Knut oniemiał.
Czyżby wszyscy o tym wiedzieli?
Hannu wzruszył ramionami:
- Kiedy przybywa w te strony taki młody człowiek, jak ty... Zostaje tu bez jakiegoś
określonego powodu. I nagle w ciągu jednego dnia decyduje się wyruszyć... Tak, wtedy
chodzi albo o dziewczynę, albo też usłyszał o skarbie. Nie wygląda na to, byś tu spotkał
dziewczynę, zatem pozostaje tylko złoto.
Knut uśmiechnął się. A więc nie posądzali go o nic więcej.
- Nie zaszkodzi chyba spróbować, prawda? Nikt nie znajdzie, jeżeli sam nie poszuka.
A namiestnik nie zdążył chyba zabronić Kwenom poszukiwania złota?
- Jeszcze nie. Tylko jeżeli coś znajdziesz, chłopcze, nie mów o tym zbyt wielu
ludziom. Nie ufaj nikomu. I w żadnym wypadku nie rozpowiadaj obcym, ile masz i gdzie. Co
nieco możesz wyjawić. Pogłoskom nie da się zapobiec. Są jak pożary wywołane piorunem.
Ale jeśli uchyli się rąbka tajemnicy, powie tylko trochę, wszyscy będą zadowoleni.
- Myślałem, że jesteś uczciwszy. - Knut roześmiał się. - Dzięki ci, stary, dobry
człowieku. Zapamiętam twoje rady, choć mało prawdopodobne, by okazały się przydatne.
Jedynym moim łupem będą pewnie tylko skóry i ryby... tam w górach nie spotkam chyba na-
miestnika Kjeldsena, co?
- Ostrożność nie zawadzi. Ma on swoich pomocników, którzy sięgają daleko. Przed
tym człowiekiem należy się dobrze pilnować. Biada temu, kto zadrze z nim lub pastorem!
Knut skrzywił się. Dobrze, że Hannu nie wie wszystkiego.
- Będę o was pamiętał, upajając się bogactwem - roześmiał się i ruszył w drogę.
Zamierzał dotrzymać obietnicy danej Annie, ale potem nie wróci tu ani na chwilę.
Czuł, jakby siedział na rozżarzonych węglach, gdy oparty plecami o mury kościoła
czekał na Annę. Nerwowo skubał kruche źdźbła trawy.
Nikt nie mógł go tu zobaczyć, poza samym Bogiem - a jego Knut się nie obawiał -
albo pastorem, jeżeli akurat będzie się krzątał wokół plebanii. Tego człowieka bał się o wiele
bardziej.
Wieczór był długi. Nie ustalili konkretnej godziny. Knut zjawił się dużo za wcześnie
w obawie, że Anna przyjdzie, a jego jeszcze nie będzie. Żaden nieszczęśliwy przypadek nie
przeszkodzi im w spotkaniu.
Musi ją zobaczyć!
Drżał. Prawie nie jadł przez cały dzień. Jedzenie mu nie smakowało. Zdenerwowanie
docierało do samych koniuszków palców. Czuł ów niepokój każdym włóknem ciała. Z
trudem mu przychodziło trwać tak w bezruchu, ale nie miał odwagi spacerować w obawie, że
zostanie zauważony. Nie potrafił kłamać - jeżeli ktoś go spyta wprost, dlaczego kręci się koło
kościoła, skończy się na tym, że wyzna prawdę.
Knut czekał do chwili, gdy zaczęto gasić lampy na plebanii. Wtedy właściwie się
poddał. Siedział jednak, nadal - wolał znajdować się blisko Anny, niż wracać po ciemku przez
las do stodoły Hannu, gdzie zostawił wszystkie rzeczy. Bezradność obezwładniała go. Roz-
czarowanie paraliżowało myśli i ciało.
Wtem coś cicho zaszeleściło w zaroślach i z mroku wyłoniła się drobna postać otulona
dużym czarnym szalem. Dziewczyna nie miała prawie odwagi wyjść z krzaków.
- Długo już tu jesteś? - spytała zdyszanym głosem. - Musiałam poczekać, aż się
położą. Matka zawsze przed pójściem spać do mnie zagląda...
Knut zerwał się na nogi i błyskawicznie znalazł się przy Annie, zanim zdołała
dokończyć. Objął ją - jego ramiona były wyłącznie po to, żeby ją obejmować.
- To nic, że przyszłaś tak późno - szepnął tuż przy jej włosach głosem pełnym miłości.
- Zupełnie nic się nie stało. Najważniejsze, że przyszłaś. Tylko to ma znaczenie.
Pocałował jej czoło. Czuł ciepły oddech dziewczyny na swej szyi. Przyjemne
łaskotanie.
Stali mocno przytuleni do siebie, mając wrażenie, że stanowią jedną całość. Serca biły
im szybko z emocji i... ze strachu, że ktoś ich zauważy, że zobaczy ich razem.
Obejmując się, robili coś niedozwolonego. Zdawali sobie z tego sprawę, ale choć
wiele ryzykowali i bali się, nie potrafili opanować tej potrzeby bliskości.
- Prawie nie spałem w nocy - szepnął Knut Annie do ucha. - Nic dziś nie jadłem.
Tylko myślałem o tobie. Nie rozumiem, co się ze mną dzieje. Jestem chory i zdrowy
jednocześnie i pragnę, żeby tak było dalej.
Anna roześmiała się cicho. Zdobyła się na to, mimo że paraliżował ją strach.
- A ja przez cały dzień miałam zaczerwienione policzki i byłam dziwnie rozpalona.
Matka myślała, że mam gorączkę. Odchodziła od zmysłów. Mówiła, że to na pewno skutki
„tego strasznego przejścia” w zimie.
- Częściowo ma rację - zauważył Knut z uśmiechem. Zamknął oczy, przez kilka
sekund było mu naprawdę dobrze.
- Dzisiaj ruszam w drogę. Spadło to na nią tak nagle. Znieruchomiała w jego
ramionach.
Knut otworzył oczy i nieznacznie odsunął od siebie dziewczynę. Popatrzył na nią
smutno. Zamrugała, by powstrzymać napływające łzy.
- Myślałam... - zaczęła i zagryzła wargę.
- Myślałaś, że to zmieni moje marzenia - dokończył za nią Knut.
Dziewczyna przytaknęła.
- Tak też się stało. Uniósł do góry jej brodę. Spojrzał prosto w oczy.
- Musisz mi uwierzyć. Wszystko się zmieniło. Ale nie mogę zrezygnować z
poszukiwania złota. Teraz bardziej mi jest potrzebne niż kiedykolwiek. Nie mam czasu do
stracenia, Anno. Robię to nie tylko dla siebie. Ale i dla ciebie. Stałaś się częścią bajki, Anno.
Jesteś w niej księżniczką. Jesteś tą, którą chcę uczynić królową. Ale bez skarbu nie mogę
zostać królem.
- Nie muszę być królową. Knut pogładził ciasno spleciony warkocz.
- Dla mnie nigdy nie będziesz nikim innym. Już jesteś księżniczką. Nie powinienem
był cię nawet tknąć. Ale to naprawię. Niedługo będzie mnie stać na to, żeby ci ofiarować
wszystko, do czego przywykłaś. Uda mi się, a wtedy nic nas nie rozdzieli.
- Ale dopiero zaczęliśmy odkrywać to, co piękne!
- Przykro mi, Anno. Nie mogę jednak postąpić inaczej. Tak zostałem stworzony. Z
nadmiernie rozwiniętym staromodnym poczuciem honoru. Nikt i nic nie jest w stanie tego
zmienić. Nawet ty.
- Nie możemy się tak po prostu teraz rozstać! - zaprotestowała. Broniła się, jak
potrafiła. - Nie przeżyję tego, Knut. To mnie zabije. Nie będzie cię całymi tygodniami. Nawet
raz na jakiś czas nie zobaczymy się choćby przez chwilę. Nie zniosę tego. Nie może tak być...
poznałam cię, przekonałam się, ile dla mnie znaczysz, a teraz mam pozwolić, byś zniknął w
pogoni za... tęczą.
- Muszę iść.
- Zamierzasz wyruszyć dziś w nocy? - spytała. - Chyba nie myślisz zaczynać
poszukiwań po ciemku? Nawet ty nie masz oczu jak sowa lub kot. Ciągle mieszkasz u
Kwenów?
- Już nie - odparł. - Naprawdę zamierzałem wyruszyć w nocy. Ciemność nie stanowi
dla mnie przeszkody. Być może jestem spokrewniony z sową. W dalekiej linii. Albo z kotem.
Całkiem nieźle widzę w ciemności.
Dziewczyna zaczerpnęła powietrza. Nie zastanowiła się dobrze, nim spytała:
- Czy mógłbyś odłożyć to do świtu? Zostać ze mną jeszcze trochę? Czy możesz
poświęcić mi tych kilka godzin, zanim mnie opuścisz?
Knut chciał zapewnić, że wcale jej nie opuszcza, ale te słowa nie przeszły mu przez
usta.
- Dasz mi tę noc? - spytała zdecydowanie. Wydawało się, że mówi poważnie.
- Czy zdajesz sobie sprawę z tego, o co mnie prosisz? - spytał z niedowierzaniem. -
Nie sądzę, bym poprzestał na trzymaniu cię za rękę, moja mała. A nie chciałbym zrobić
niczego niewłaściwego. Nie wiesz chyba nawet, o czym mówię, prawda?
- Niezupełnie - przyznała szczerze. - Ale chcę być razem z tobą. Nie wierzę, byś mógł
mnie skrzywdzić.
Mam do ciebie zaufanie. Chcę wykorzystać każdą chwilę, jaką jeszcze mamy...
- Jednak nie możemy tu zostać - szepnął. - To zbyt niebezpieczne.
- W takim razie gdzie? - spytała. Stodoła Hannu...
- To kawałek drogi stąd. Ale odprowadzę cię z powrotem. Czy odważysz się
zaryzykować? Nie boisz się, że ktoś może zauważyć, że nie śpisz w swoim pokoju?
Anna spojrzała Knutowi prosto w twarz swoimi dużymi ciemnoniebieskimi oczami.
- Nie mam odwagi tego nie zrobić. Może to nasza ostatnia szansa, by być razem, Knut.
Nie czuli się zbyt pewnie, przemykając brzegiem lasu w górę doliny Alty. Knut nie
pamiętał, ile czasu zabrało mu dotarcie do miasta. Jego myśli krążyły wtedy zupełnie gdzie
indziej.
Ś
ciskali się za ręce. Tylko dzięki temu zachowali jeszcze odwagę.
Gdyby ktoś ich tak zobaczył...
Nie ośmielili się dokończyć myśli.
Stodoła Hannu przypominała raczej skromną darniową chatę; chociaż właściciel użył
na jej budowę trochę drewnianych kloców, ściany zrobione były głównie z darni.
- Jest niewiele lepsza niż poprzedni dom, który dzieliliśmy - rzekł Knut, uśmiechając
się krzywo, kiedy otworzył drzwi i wpuścił dziewczynę przodem.
Anna rozejrzała się dokoła. Pod jedną ze ścian piętrzyły się stosy zeszłorocznego
siana. Tak, ostatnie lato było urodzajne. Dało ludziom wiele obfitości, a i zwierzętom niczego
nie poskąpiło.
Finowie zwykle suszyli siano na żerdziach rozstawionych na łąkach - późnym
wieczorem, kiedy skąpe światło potrafiło oszukać niejedną duszę, wyglądało to jak grupa
trolli w drodze na przyjęcie. Norwegowie zaś wieszali siano na drabiniastych stojakach.
- Hannu i Jussi nie hodują już wszystkich zwierząt, dla których przygotowali ten zapas
- wyjaśnił Knut. Rozrzucił trochę siana na podłodze, przykrył nim nagromadzony przez wiele
lat brud. - Musieli zabić kilka sztuk. Nie stać ich było na utrzymanie całego inwentarza.
Rozporządzenia namiestnika stawiają w trudnej sytuacji wielu Kwenów z okolic Alty - w
głosie Knuta brzmiała gorycz.
Anna odwróciła wzrok. Tak niewiele wiedziała ó życiu. Nie pomyślała o tym.
Knut pożałował zaraz swych słów. Podszedł do Anny, objął ją od tyłu, przyłożył swój
policzek do jej skroni.
- Przepraszam, nie chciałem być niemiły. Wiem, że nic na to nie poradzisz, droga
Anno. To nie twoja wina, że urodziłaś się w zamożnej rodzinie. Czasem nie potrafię jednak
opanować swej wściekłości na namiestnika. Na samą myśl o nim zaciskam pięści... Boże,
mam nadzieję, że Knut Olsson wkrótce powróci! Ale i on nie jest w stanie czynić cudów. Jest
tylko człowiekiem. Kwenem.
- Knut - Kwen? - zdumiała się. - Ten przestępca, który uciekł za granicę?
- Jest uczciwym człowiekiem - wyjaśnił Knut, dumny, że nosi to samo imię co
człowiek, którego nigdy nie spotkał, ale który zdążył już stać się dla niego bohaterem. - A
wiesz, dlaczego namiestnik nazywa go przestępcą? Knut udał się pieszo do króla, do
Kopenhagi, żeby opowiedzieć o niesprawiedliwości, która spotyka Kwenów w dolinie Alty.
Namiestnik boi się, że Knutowi się uda, i drży o własną skórę. Dlatego ściga Knuta - Kwena
jako przestępcę.
- Nie wiedziałam o tym.
- Jak mogłaś wiedzieć? W twoim świecie mówi się tylko część prawdy.
- Zostaję z tobą! - Odwróciła się gwałtownie.
Drobnymi dłońmi chwyciła miękką skórę jego kurtki. Jeszcze jednej rzeczy, którą
Knut dostał od Ailo. Nic nie okazywało się tak przydatne w życiu pod gołym niebem jak
ubrania Lapończyków.
- Nie wracam, Knut. Nie chcę. Chcę być tylko z tobą. Możemy uciec razem dziś w
nocy.
Łagodnie pokręcił głową. Usiadł i pociągnął Annę za sobą na miękkie siano. Ciepłą
ręką trzymał jej drobną dłoń.
- Tym razem twemu ojcu nie będzie trudno zgadnąć, że nie uciekłaś sama. Znajdą nas.
Knut Olsson już dostatecznie wyprowadził namiestnika z równowagi. Jak myślisz, co się
stanie z innym Knutem, innym Kwenem, który uprowadził... i uwiódł najmłodszą córkę
pastora?
- Ale ja nie chcę wracać do domu. - Spojrzała na niego nieszczęśliwa. - Wszystko tam
jest takie fałszywe. Sam powiedziałeś, że mówi się tylko pól prawdy. Chcesz mnie skazać na
takie życie? Jesienią wyślą mnie do Danii. Myślałam, że coś zamierzasz z tym zrobić, Knut...
Nie wierzyłam, że pozwolisz, by tak się stało!
Anna rozpłakała się na jego piersi.
- Nie pojedziesz do Danii - zapewnił. - Nie pojedziesz do Danii, moje dziecko. Nie
pozwolę na to, słyszysz? Nie zrobią tego. Myślałem, że mnie zrozumiałaś, moja Anno... Nie
mogę wejść kuchennymi drzwiami i poprosić o twoją rękę. Muszę się stać kimś, kogo
wpuszczą głównym wejściem. Nie pozwolę, by wydali cię za mąż za jakiegoś okropnego
arystokratę, który w zamkowych korytarzach ściska inne kobiety. Nie pozwolę nikomu się z
tobą ożenić...
- Naprawdę? - spytała żałośnie.
Knut skinął głową. Z czułością scałował łzy z długich, ciemnych rzęs, tych miękkich
jak jedwab wachlarzy, które osłaniały jej cudowne oczy.
- Nikt nie będzie obejmował cię w ten sposób, moja maleńka - rzekł z przekonaniem. -
Tylko ja.
Pocałował ją.
- Wrócę przed jesienią - zapewnił, czując, jak puls wraca do normalnego rytmu. -
Wrócę wystarczająco wcześnie, by nie zdążyli cię wysłać za granicę. Wrócę tak odmieniony,
ż
e nie będą mogli odmówić mi twojej ręki, Anno. Będę taki bogaty, że jeśli zechcę, kupię całą
Altę. I chociaż nie jestem cudnej urody, będę chyba stanowił odpowiednią partię dla ciebie?
- Teraz też ci niczego nie brakuje. Nie chcę nikogo innego.
Knut położył się na plecach. Podparł głowę na ręku. Nie mógł się napatrzeć na Annę.
Była ładna - nie uderzająco piękna, ale dla niego ładna. Nie martwił się tym, co o niej myślą
inni. Dla niego była elfem, boginią, księżniczką, kwiatem...
Wszystkim, co piękne na świecie.
Anna uśmiechała się do niego. Uśmiechała się tak, że nawet pierwsze promienie
słońca po wielomiesięcznej zimowej ciemności jej nie dorównywały. Powoli wyciągnęła dłoń
i dotknęła jego twarzy. Knut nie protestował. Nie uczynił nic, tylko na nią patrzył, rozko-
szował się jej dotykiem...
Nikogo przedtem tak nie dotykała. Tym bardziej żadnego mężczyzny. W jej rodzinie
nikt nikogo nie dotykał.
To dziwne - czuć jego skórę pod opuszkami palców. Dziwne i jednocześnie
przyjemne. Starała się go takim zapamiętać. Późnymi wieczorami zamknie oczy i naprawdę
poczuje ten dotyk - mimo że Knut będzie o wiele mil od niej.
Powinna go poznać, tak jak nikt inny go nie znał. Z tym postanowieniem pochyliła się
nad nim. Ciężki warkocz opadł jej przez ramię i połaskotał Knuta po policzku. Chłopak
uśmiechnął się do niej.
Tym razem to ona go pocałowała. Delikatnie rozdzieliła jego wargi językiem.
Pocałowała go niepewnie, miękko, czule i ostrożnie.
Całkiem opadł na kłujące siano. Poczuł nagłą potrzebę, by wypełnić Anną ramiona.
Zamknął je za jej plecami, przyciągnął jej ciało do swego, przekręcił się razem z nią, znalazł
się ponad nią.
Z uśmiechem spojrzał w dół na twarz dziewczyny. Kochaną i drogą drobną twarz.
Policzki jej płonęły, wargi nieznacznie się rozchyliły. Wyglądały jak płatki kwiatu,
który po ulewnym deszczu zaczyna się otwierać ku pierwszym ciepłym promieniom słońca.
- Jesteś cudowna - rzekł Knut z przekonaniem. Nawet się nie starała zaprzeczyć -
wiedziała, że on naprawdę tak myśli.
W uśmiechu jeden kącik jego ust uniósł się do góry:
- Nigdy nie wierzyłem, że kiedykolwiek będę mógł ci to powiedzieć. A już najmniej
wtedy, kiedy leżałaś nieprzytomna i wychłodzona w mojej ziemiance, ze spuchniętą twarzą i
odmrożeniami. Potem albo powarkiwałaś na mnie, albo zachowywałaś się jak kopnięty pies.
Nie wiem, co było gorsze. Tylko oczy były twoje, choć spod opuchlizny wyzierały tylko
szparki. Nawet w marzeniach nie wyobrażałem sobie, że jesteś taka ładna. Przez myśl mi nie
przeszło, że tak bardzo zapragnę mocno cię do siebie przytulić i nigdy nie puścić. Gdybym
wiedział...
- To co?
- Gdybym wiedział, zrobiłbym to już wtedy. Nie zmarnowałbym tyle czasu.
- Byłam taka brzydka. Knut muskał wargami policzek Anny. Nie były to właściwie
pocałunki, ale czułe pieszczoty. Gdyby się przyjrzał dokładnie, zobaczyłby na jej skórze
jaśniejsze plamy. Tylko nieznacznie się różniące... wiedział, że w tym miejscu były pęcherze
wielkości szylinga.
- Potrzebowaliśmy czasu, żeby to zauważyć - stwierdził z powagą. Dorósł tej zimy. W
domu by go nie poznali. - Potrzebowaliśmy czasu, żeby się nawzajem poznać. Tobie też nie
bardzo się podobał ten szorstki, brudny poszukiwacz przygód, Anno. Uważałaś mnie za
obszarpanego Kwena.
Musiała się uśmiechnąć, ale w jej oczach nadal widniał smutek.
- Szybko cię polubiłam - przyznała. - Ale ty nadal zachowywałeś się wobec mnie
gorzej, niż na to zasługiwałam, przez ciebie czułam ciągły niepokój. Nie wiedziałam, skąd się
to brało. Nie miałam pojęcia, dlaczego, Knut. To było okropne.
- Czy teraz też jestem okropny? - spytał poważnie. Z równą powagą potrząsnęła
głową.
Mocniej zacisnął wokół niej ręce. Przełknął ślinę. Usiłował odegnać poczucie winy,
ale zawładnęło nim i ciążyło jak kamień. Knut zamknął oczy. Nazwał się w myślach
niegodziwcem, ale to nie pomagało.
- Tak niewiele wiem - wyznała Anna żałośnie. W jej oczach pojawił się cień
niepewności. Nie strachu, lecz niepewności. Nie była pewna, czego może się spodziewać.
- Ja wiem niewiele więcej - mruknął tuż przy jej szyi. - Wiem niewiele więcej, Anno.
Całe to moje gadanie o doświadczeniu... - Podniósł głowę i spojrzał na nią. - ... to tylko
przechwałki. Nigdy nie miałem dziewczyny. Najwyżej skradłem kilka pocałunków. Nigdy
przedtem tego z nikim nie robiłem...
Anna parsknęła śmiechem, a w jej oczach pojawiła się szczera radość. Mocno
pociągnęła Knuta ku sobie. Na jego policzki spłynął deszcz pocałunków. Teraz nie musiała
zastanawiać się, czy porównuje ją z innymi, obawiać się, że robi coś źle.
Nie miał jej z kim porównywać.
Byli tylko ona i on.
Knut rozplótł Annie warkocz. Nigdy nie widział jej włosów spływających swobodnie
na plecy. Nie mógł brać pod uwagę okresu spędzonego razem w ziemiance, wtedy włosy
dziewczyny były potargane i brudne. Teraz utworzyły jasne rozlewisko. O barwie nie do
końca srebrzystej jak księżyc, niezupełnie złocistej jak zboże - lecz pośredniej między jedną a
drugą. Nie przypominały niczego, co znal. Cudownie było poczuć, jak jej loki prześlizgują się
między palcami.
Nie był już tym grzesznym Knutem, jakim czul się do tej pory. To Anna sprawiła, że
wszystko wydało mu się cudowne.
- Czy mężczyźni lubią słuchać, jacy są przystojni? - wyszeptała pomiędzy coraz
gorętszymi pocałunkami.
- Ja na pewno to lubię - mruknął. Usta całowały zagłębienie u nasady jej szyi. Palce
podążyły po omacku do guzików tuż pod sztywnym, surowym kołnierzykiem sukni.
- Jesteś... piękny - szepnęła. - Tak bardzo podoba mi się twoje czoło, lubię twoje oczy.
Twoje usta... nigdy nie widziałam takich ust jak twoje. Łagodne i surowe jednocześnie.
Podoba mi się twój nos. Policzki. Jesteś najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego w życiu
widziałam.
- Kocham cię - szepnął przy jej policzku. - Kocham cię. Czy to brzmi głupio?
Anna powstrzymała zdradzieckie łzy i lekko potrząsnęła głową.
- Ja też cię kocham.
Zobowiązujące słowa. Myślała, że nigdy ich nie wypowie.
Knut nie spuszczał z niej wzroku, kiedy rozpinał stanik sukni. Anna nie protestowała.
To było nieuchronne. Postanowione z góry. Pragnęła za wszelką cenę, żeby nic tego nie
przerwało.
Knut obudził w niej coś, czego istnienia nigdy wcześniej nie podejrzewała. Coś, co
zawierało w sobie wszystko, co w życiu najpiękniejsze, a co przez wszystkie lata usiłowano
przed nią ukryć. To było takie wspaniałe, że nie mogło być grzechem, jak kazano jej wierzyć.
Było tylko cudowne. Cudowne jak ukwiecona łąka latem.
Anna usiadła, żeby chłopak mógł zsunąć z jej ramion suknię. Zdjęła trzewiki zapinane
na guziki, następnie pozwoliła Knutowi ściągnąć z siebie spódnicę.
Nawet się nie zaczerwieniła, kiedy drżącymi, niewprawnymi rękami zdejmował z niej
bieliznę.
Potem zdarł własne ubranie. Uczynił to z szybkością huraganu i stanął przed nią
równie nagi.
Anna zarumieniła się.
Nigdy przedtem nie widziała mężczyzny bez ubrania. Podejrzewała tylko, że musi się
jakoś różnić od kobiety. Ale dokładnie nie wiedziała, jak jest zbudowany.
Knut spostrzegł onieśmielenie Anny i ostrożnie położył się koło niej. To na pewno dla
dziewczyny szok. Sam czuł tak silny strach, że musiał wstrzymać oddech. Wszystko mógł
teraz niechcący popsuć, a przecież chciał, żeby przeżyła coś pięknego.
Objął Annę i lekko pocałował - całował jej ramiona, nieśmiało przyłożył usta do
twardych piersi.
Nie miała jeszcze odwagi odwzajemnić pieszczot, ale jego pocałunki sprawiały jej
przyjemność. Nie odtrąciła go. Zareagowała, dała się porwać - chciała przyjąć to, co tak
hojnie ofiarował. Nie odważyła się jednak na nic więcej, gładziła tylko z zachwytem jego
szerokie ramiona i ostrożnie dotykała silnego torsu. Nie śmiała nawet zerknąć w dół jego
ciała...
Nieśmiałość Anny wzruszyła Knuta, wypełniła serce ogromną czułością.
Obdarzał ją czułymi pieszczotami. Uczył się dotykiem jej ciała. Czynił to jak
najdelikatniej, zdawało mu się, że śni. Uważał, by nie ścisnąć jej zbyt mocno, nie zostawić na
skórze sińców, nie przestraszyć - ale starał się robić wszystko, by ją rozbudzić.
Poruszała się pod nim jak fala. Jak płomień parzyła jego dłonie. Otworzyła się przed
nim jak kwiat, jego pieszczoty obudziły drzemiącą w niej kobietę.
Gotów był się wycofać, gdyby dziewczyna go nie chciała, lecz ona przyjęła go w
sposób daleki od niechęci.
Jej usta błagały o więcej. Rozkosz i namiętność odmieniły jej twarz. Nie znał tej
kobiety z ogniem w oczach, ale pragnął ją posiąść.
Wbiła koniuszki palców w jego ramiona, kiedy poruszył się w stronę nieznanej
miękkości. Jej twarz była równie napięta jak jego własna. Zagryzła dolną wargę do krwi,
kiedy w nią wszedł, ale uśmiechała się i miękko pod nim poruszała. Instynktownie wiedziała,
co robić. Łzy na rzęsach wyglądały jak perły. Knut przyłożył usta do jej ust, osunął się i
zacisnął ręce na szczupłych ramionach Anny.
Całując ją, zorientował się, że nie jest w stanie nad sobą zapanować. Czuł, że Anna za
nim nie nadążała. Lecz jej ręce zaciskały się tak mocno wokół niego, że nie potrafił zwolnić
rytmu. Dotarł do punktu kulminacyjnego, po czym wyczerpany i spocony osunął się w jej
ramiona.
Pocałował ją delikatnie w szyję.
Mężczyźni całkiem się mylili, kiedy opowiadali o sypianiu z dziewczętami.
Nic o tym nie wiedzieli.
On teraz już wie.
Anna pogładziła go po włosach. Trochę krwawiła, ale nie zwracała na to uwagi.
- Bolało? - spytał niemal z żalem. Skinęła głową.
- Przez chwilę, ale to było... prawie... prawie straciłam świadomość... - Zagryzła
wargę. - To było cudowne.
- Dziewczęta potrzebują więcej czasu - powiedział. Tyle w każdym razie wiedział. Od
Simona. - Jestem tylko niedoświadczonym uczniakiem - dodał ze śmiechem. - Uczniacy nie
są zbyt dobrymi kochankami.
Zaczerwieniła się na dźwięk tego słowa. Spuściła nieśmiało wzrok. Jej serce
wypełniała miłość.
- Możesz zostać jeszcze trochę? - spytał. Akurat w tej chwili nie dbał o to, czy
przyjdzie pastor i znajdzie ich razem.
- A chcesz? Skinął głową.
- Nie mam zamiaru cię porzucić dlatego, że cię miałem. Nie jestem tego typu
mężczyzną. Kocham cię, Anno. Potrzebuję wspomnień o tobie. Potrzebuję ciebie.
- Ja także ciebie potrzebuję, Knut. Przyciągnęła swój wielki szal i okryła nim ich
oboje.
- Zostanę tutaj, aż zacznie świtać. Dłużej nie mam odwagi.
Knut przytulił ją do siebie.
Po raz pierwszy w życiu czuł się naprawdę szczęśliwy.
10
Szarzało, kiedy Knut pomógł Annie spleść jej długie włosy w ciasny warkocz, jaki
nosiła na co dzień. Chłopak był zmęczony - i rozradowany.
Nigdy wcześniej nie rozmawiał tak szczerze z żadnym człowiekiem. Nigdy przedtem
nie otwierał się przed nikim do tego stopnia. Wątpił, żeby Reijo znał go równie dobrze jak
Anna w tej chwili. A spędzili razem tylko tę jedną noc - i dwa tygodnie w nędznej ziemiance,
kiedy właściwie woleli się do siebie nie odzywać.
Wczesnym rankiem, zanim wyszli ze stodoły, Anna doprowadziła do porządku strój i
włosy. Nawet jedno źdźbło nie mogło jej zdradzić.
Ręka w rękę biegli truchcikiem z powrotem do miasta. Knut dźwigał na ramieniu cały
swój dobytek. Wyruszył w podróż swego życia.
Zatrzymali się na skraju lasu za plebanią. Biały budynek stał niemy i spokojny. Okna -
oczy miał nadal zamknięte, zaciągnięte zasłony.
Anna rzuciła się Knutowi w ramiona, mocno objęła go w pasie, ukryła twarz na jego
piersi.
- Nie zapomnisz o mnie? Knut pogładził ją po włosach, miękko pocałował.
- Wiesz, że nie zapomnę. Mogą upłynąć całe tygodnie, może nawet miesiące. Ale
wrócę. Jeśli nie wytrzymam, wrócę wcześniej. Jakoś dam ci znać, moja Anno. Nigdy cię nie
opuszczę. Nie na zawsze. Cały czas będę o tobie myślał. I nie pozwolę, by cię wysłano do
Danii. Nie myśl o tym więcej. Udawaj po prostu przed rodzicami, że się z nimi zgadzasz.
Myśl o tym, że będziemy razem. Wkrótce.
- A jeżeli nie znajdziesz złota?
- O to też się nie martw. - Knut spojrzał ponad jej ramieniem. Na jej dom. Pałac. -
Jeżeli go nie znajdę, i tak wrócę na czas. Wtedy będziesz się musiała zadowolić takim
obszarpańcem jak ja. W najgorszym wypadku uciekniemy razem.
Uniosła ku niemu twarz.
- Jeśli będę z tobą, reszta nie ma znaczenia, Knut. Myślałam, że o tym wiesz. Kocham
cię.
Uśmiechnął się.
- I ja ciebie kocham, najdroższa. Przytulił ją do siebie.
- Musisz już wracać do domu. Popatrzę, jak odchodzisz. Nie wolno ci płakać, moja
Anno. Uczyniłaś mnie najszczęśliwszym człowiekiem w Finnmarku.
Pocałował ją. Po raz ostatni. Potem pośpiesznie przesunął dłonią po jej policzku. I
pobiegła. Lekko. Jej jasny warkocz tańczył na czarnym szalu narzuconym na plecy.
Zanim znikła Knutowi z oczu, na moment się obejrzała i pomachała mu dłonią na
pożegnanie.
I już jej nie było.
Chłopak odwrócił się i odszedł.
Knut zaczął poszukiwania, przyjmując darniową chatę za punkt wyjścia. Nadawała się
do tego równie dobrze jak jakikolwiek inny obiekt.
Poza tym - jeżeli w opowieściach kryło się coś z prawdy - trafiła tu Raija. I Kalle.
Darniowa chata została być może zaznaczona na skraju mapy naszkicowanej na
worku.
Kiedy Knut do niej dotarł, była zajęta. Przez trzech mężczyzn, trochę starszych od
niego samego, będących w drodze, jak on sam, i korzystających z chaty jako ze swego
tymczasowego domu. Knut nie pytał, kim są i dokąd idą - oni także o tym nie mówili. Sam
nie opowiadał wiele o sobie.
Nie pochodzili w każdym razie z Alty. Rozmawiali o połowach dalej na północy i z
ich słów chłopak wywnioskował, że ich światem jest morze, a nie płaskowyż.
Knut powiedział nieznajomym, że zamierza polować. Chce zdobyć skóry, które
jesienią będzie mógł sprzedać na wielkim jarmarku.
Mężczyźni przyznali, że wpadli na tę samą myśl, ale tym, co najlepiej umieją, są
jednak połowy. Sądzili, że znajdą ku temu warunki w dolinie Alty. Ale się rozczarowali -
dwóch z nich było Finami. Uśmiechali się, kiedy mówili, że właśnie dla Finów atmosfera w
Alcie nie jest zbyt przychylna. Knut wspomniał, że spędził tam pół zimy. I że tyle wystarczy.
Namiestnik Kjeldsen nie zyskał w nim gorącego zwolennika.
- Latem ludzie często kierują się do Lyngen - zauważył Knut ostrożnie.
Też o tym myśleli. Znajdowali się w połowie drogi. Spytali, czy zna tamte strony.
Knut zastanowił się. Nie chciał się przyznawać, że tam się urodził.
- Mam tam siostrę - rzekł w końcu. Nie umiał kłamać, ale mówił przecież prawdę,
choć niecałą.
- Lyngen nie jest chyba takim najgorszym miejscem - stwierdził jeden z mężczyzn. -
No i blisko stamtąd do domu, jeżeli nam się nie spodoba.
Miał ten sam błysk w oku, co Aleksanteri - beztroski niebieski ptak, który zawsze
jakoś sobie da radę.
Knut zwrócił na to uwagę. Kiedyś marzył, by być takim jak on lekkoduchem. Ale to
było dawno temu, wtedy kiedy Santeri i Matti przemierzali tereny północy, łamiąc
dziewczęce serca i żyjąc z dnia na dzień.
Knut myślał, że to jest dopiero życie. Że tylko całkowita wolność jest prawdziwą
wolnością - że tylko jako taka może oznaczać szczęście.
Ale się mylił.
Dorósł na tyle, że zrozumiał, iż niebieskie ptaki także za czymś tęsknią. Wolność
odgradza ich od tego, co mają wszyscy inni. Jednak mimo to nie są już w stanie zmienić stylu
ż
ycia.
Knuta przeszedł dreszcz. Teraz dla niego szczęście oznaczało coś innego. Jego życie
będzie inne.
- Możemy pozdrowić od ciebie twoją siostrę, jeżeli przypadkiem zatrzymamy się w
Lyngen.
Knut uśmiechnął się. W życiu tych ludzi było chyba wiele przypadków.
- Bardzo bym się cieszył, gdyby się tak złożyło. Dziewczyna mieszka w głębi fiordu,
po wschodniej stronie. W Skibotn. Tam gdzie co roku odbywa się wielki jarmark. To miejsce
jest jakby bramą do Finlandii.
Skinęli głowami, jarmarki w Skibotn dobrze znano na północy. Nawet jeśli ktoś tam
nigdy nie dotarł, to w każdym razie o nich słyszał.
- Moja siostra ma na imię Ida - mówił dalej Knut. - Ida Kesaniemi. Ludzie ją tam
znają. To najładniejsza dziewczyna w całym Lyngen - mówiąc to, puścił oko. - Rude włosy i
zielone oczy... Powiedzcie jej, że spotkaliście jej brata w dolinie Alty. Przekażcie, że jeszcze
ż
yję. Że dobrze mi się wiedzie. Że nadal mam sakwę i marzenie. I że poznałem pewną
dziewczynę, która mi się spodobała. Która jest prawie tak ładna jak ona i ma tyle samo lat...
Uśmiechnęli się.
- Dobra wiadomość. Myślisz, że wszystko zapamiętamy?
Knut wzruszył ramionami.
- Kesaniemi? Fin? - zdziwili się. - Nikt by tego o tobie nie pomyślał. Mówisz tak
dobrze po norwesku. Nie wyglądasz na Fina.
- Drugie pokolenie - odparł Knut. Nie skłamał, choć nie sprostował, że nie nazywa się
Kesaniemi. - Urodziłem się w Lyngen - dodał. - Jestem na wpół Norwegiem.
Mężczyźni opuścili chatę następnego dnia o świcie. Knut został. Tłumaczył, że to
niezła baza dla myśliwego, takiego jak on.
Dobrze, że dotrzymał obietnicy. Wreszcie przesłał Idzie wiadomość, dał znak życia.
Pozostało jeszcze dotrzymać obietnicy złożonej Annie.
Knut wiele razy wywracał na drugą stronę sakwę odziedziczoną po ojcu. Przy skąpym
ś
wietle studiował dokładnie ledwie widoczne brązowe linie, aż piekły go oczy.
Teraz wymyślił nowy sposób: starał się zawsze sobie coś przy tym wyobrażać,
siedział pośrodku tych nierównych kresek. Znajdował się w krainie, którą naszkicował Kalle -
dla niego. Teraz znał już krajobraz wokół darniowej chaty. Poznał ukształtowanie terenu,
koryto głównej rzeki i mniejsze dopływy. Rozróżniał osobliwości okolicy, o których Kalle
także musiał co nieco wiedzieć, rysując swój szkic. Swój testament dla syna.
Jednak wcale nie uwzględnił na mapie najbardziej rzucających się w oczy fragmentów
krajobrazu.
Knut dopiero niedawno to zauważył. Ojciec okazał się na tyle ostrożny, że pominął to,
co oczywiste. Zaznaczył jednak wystarczająco wiele elementów, by synowi udało się
bezbłędnie trafić.
Knut zapragnął nagle znaleźć się blisko matki i z nią porozmawiać. Raija twierdziła,
ż
e odnalazła to miejsce. Szukała, lecz, jak mówiła, na złoto nie natrafiła.
Gdyby choć tylko wskazała kierunek, już to by mu pomogło.
Na podstawie opowiadań Reijo o podróży na wybrzeże wykluczył niektóre z
możliwości. Knut wiedział o wyspie, na której przebywał ojciec, wiedział z całą pewnością,
która to. Wyliczył sobie, którędy Kalle musiał iść od wybrzeża w głąb lądu. W tej ziemiance
pewnie się zatrzymał. Rejon poszukiwań się zawężał...
Knut znał szkic tak dobrze, że miał go cały czas przed oczami. Podejmował w ciągu
dnia niedalekie wyprawy, przemierzył ten skrawek Norwegii wzdłuż i wszerz, znał go lepiej
niż góry w rodzinnym Lyngen. W myślach dorysowywał linie na mapie tam, gdzie Kalle je
ominął, żeby nie naprowadzić nieproszonych osób na ślad marzenia swego życia.
Kalle Elvejord pozostawił ten skarb dla Raiji i syna.
Raija nigdy nie pragnęła go zdobyć. Knut zaś marzył tylko o tym. Złoto było
przeznaczone właśnie dla niego. Teraz to marzenie z lat chłopięcych stało się czymś więcej -
kluczem, który mógł otworzyć przed nim wszystkie drzwi.
Dni mijały zbyt szybko. Późna wiosna zmieniła się w lato. Knut opuścił darniową
chatę. Wydawało mu się, że dobrze wie, dokąd powinien się udać. Nie miał czasu na długie
zastanawianie się. Lepiej, żeby nawet się pomylił i zaczynał od nowa. Dla Anny, dla spokoju
własnej duszy nie mógł sobie pozwolić na siedzenie z założonymi rękami.
Przybycie w to miejsce zajęło mu cztery dni, a po drodze nie odpoczywał zbyt wiele.
Kiedy Knut stanął nad spokojną rzeką, nie mógł wprost uwierzyć, że dotarł we
właściwe miejsce. Wszystko zgadzało się ze szkicem. Nawet ten ostry łuk, który można by
wziąć za zakole rzeki, lecz którym Kalle zaznaczył niewielki wodospad. Knut zrozumiał ten
wybieg od razu. Ojciec próbował wyprowadzić w pole nie powołanych poszukiwaczy skarbu.
Rosnące wokół krzewy dawały osłonę przed najsilniejszymi podmuchami wiatru.
Wzdłuż wrzosowiska ciągnęło się niewysokie wzniesienie zakończone nieregularnym
stromym zboczem, jakby ukłonem ku rzece. Odpowiedni teren do polowań, stwierdził Knut,
rozejrzawszy się po okolicy.
Ś
wietnie, że to miejsce trudno dostępne, pomyślał. Większość podróżujących wolała
pewnie ominąć skałę i raczej wybrać drogę okrężną, którą po pewnym czasie można było
dotrzeć do koryta rzeki.
W dodatku krajobraz wokół był tak urozmaicony, że nie każdy zadałby sobie trud,
ż
eby spojrzeć właśnie w tę stronę, gdzie - jak sądził Knut - należało szukać złota.
Knut przypuszczał, że Kalle szukał samotności. Należał do ludzi, którzy niezbyt
dobrze czuli się w większej grupie. W pewnym sensie był przez całe swoje życie samotnikiem
- nawet w przyjaźni pozostawiał cząstkę własnej duszy tylko dla siebie. Knut wiedział o tym
od Reijo, a Reijo i Raija chyba najlepiej znali Kallego Elvejorda.
W części mapy odzwierciedlającej to miejsce linie wydawały się najwyraźniejsze. W
ten sposób tato dawał do zrozumienia, gdzie należy szukać. Tylko bardzo uważny człowiek
mógł zwrócić na to uwagę.
- Nie chciał, żebym to ja znalazł złoto - mówił Reijo. - Kalle wiedział, że kochałem
wtedy Raiję, i nie chciał, żebym dał jej to, czego on sam jej dać nie zdążył. Znalazł skarb i
niedługo potem umarł. Sądzę, że bardzo nad tym cierpiał, choć Raija temu zaprzecza. Myślę,
ż
e po prostu nie potrafiła tego dostrzec, mimo iż na swój sposób kochała Kallego.
To możliwe. Knut nie mógł się z tym nie zgodzić. Właściwie nigdy nie poznał dobrze
ż
adnego ze swoich rodziców. To Reijo stanowił dla niego punkt oparcia. Reijo, który był tatą
- i prawie w takim samym stopniu mamą.
Knut odnosił wrażenie, że dzięki zniszczonej sakwie i marzeniom o złocie, o którym
marzył również Kalle, bardzo się zbliżył do ojca. Do ojca, który odszedł, zanim Knut zaczął
rozumieć, co znaczy tęsknota.
Istotne znaczenie odegrał w tym także grób w Alcie. To jedyne miejsce, gdzie
widniało wyryte nazwisko Kallego Elvejorda, podczas gdy ciało już przemieniło się w proch.
To obce miasto, w którym Kalle nigdy nie postawił swojej nogi, stało się miejscem postoju
dla syna.
Chłopak uznał, że tu, nad rzeką, dokąd przywiódł go rysunek na mapie, tacie na
pewno musiało się podobać - wydawało się jakby stworzone dla Kallego Elvejorda. Jeżeli
również tutaj znajduje się skarb, to musi istnieć jakaś siła wyższa, która wszystkim kieruje.
Knut poświęcił pierwszy dzień na zbudowanie u stóp skały prostej chaty darniowej.
Siedząc przy wejściu, mógł obserwować grę barw w wodzie, spadającej z występu skalnego.
Pod wpływem piękna doznawał niezwykłego wrażenia - lubił to uczucie. Lubił
obserwować wszystko, co piękne, lubił nazywać to swoim przez chwilę, choć nikt nie może
posiąść na własność wodospadu ginącego w otchłani. Lubił piękne widoki. Zastanawiał się,
czy z Anną jest podobnie. Być może nie myślała o tym wiele.
Miała wokół siebie tyle wspaniałych rzeczy. Stanowiły część jej codzienności.
Dla kogoś, kto się wychowywał w darniowych i drewnianych chatach, piękno ma
zupełnie inną wartość.
Zapragnął porozmawiać o tym z Anną. Kiedyś, kiedy będą już razem.
Mieli jeszcze sobie tyle do powiedzenia. Knut nadal nie wiedział o niej wszystkiego.
Wiedział, jak jej oczy zmieniają kolor w zależności od humoru, wiedział, jak potrafią
rozbłysnąć z miłości. Wiedział, jakie to przyjemne, kiedy zarzuca mu ręce na szyję, jakie
ś
liczne dołeczki tworzą się na jej policzkach, kiedy się do niego uśmiecha... poznał głębię jej
namiętności. Wiedział, jak dobrze drobne ciało Anny pasowało do jego ciała, pamiętał jej
skórę pod swoimi dłońmi. Kochał ją, ale nadal istniało między nimi tyle tajemnic - nie
dlatego, żeby któreś z nich tego chciało, ale dlatego, że dzieliło ich tak wiele.
Knut wspiął się na skałę. Była stroma i śliska, z trudem udało mu się znaleźć
zaczepienie dla palców i czubków butów. Nie dawał jednak za wygraną. Wysiłek fizyczny
pozwalał mu choć na chwilę zapomnieć o dręczących uczuciach.
Tęsknił. Trudno było tego uniknąć, ale nie mógł pozwolić, by tęsknota przesłoniła mu
cel, w jakim tu przybył. Nie mógł marnować czasu na powrót do Alty.
Nikt nie powinien się dowiedzieć o nich dwojgu. Nie wolno mu niepotrzebnie narażać
Anny. I tak żyła pod silną presją.
Stanąwszy na szczycie skały, Knut wciągnął w płuca czysty, ostry zapach wieczora Na
chwilę pomogło, chciałby się czuć równie lekko, kiedy się znajdzie na dole.
U stóp skały wielkie kamienne bloki tworzyły osypisko. Knut zastanawiał się, czy
może owe kamienie noszą nazwę związaną z Rosjanami, tak jak w Lyngen wiele miejsc
otrzymało nazwę od Rosjan lub Czudów. Krążyło też mnóstwo historii o bandach zbójów ze
wschodu, siejących zniszczenie, mordujących i okradających bezbronnych mieszkańców znad
fiordów.
Wyobraźnię Knuta najbardziej pobudzały opowieści o Czudach, w których umierali
oni w kałużach krwi u północnych wybrzeży Norwegii.
Sagi opowiadane w rodzinnych stronach najczęściej kończyły się na dwa sposoby.
Czudowie przybywali przez góry nad fiord, kradli łodzie i przepływali do wiosek po drugiej
stronie. Tam zaś mieszkańcy gromadzili się wśród skał, wabili bandytów do siebie, po czym
zrzucali na nich lawinę kamieni.
Albo tak: Do wioski od strony morza przybywają Rosjanie, a miejscowa ludność
wsiada do łodzi, łącząc się przeciwko wrogowi. Wszyscy napastnicy zostają zabici, a po
jakimś czasie morze wyrzuca na ląd pięćdziesiąt rękawiczek - wszystkie z lewej ręki.
Knut uśmiechnął się do siebie, spoglądając w dół. Stąd pewnie posłano kamienną
lawinę za napastnikami. Albo może sami ją spowodowali. Istniała też inna wersja tej krwawej
historii. Występował w niej bohater, Lapończyk, najczęściej starzec albo młody chłopak.
Podejmował się on wskazać rabusiom drogę do kościoła, domu weselnego lub do wioski. W
drodze zawsze łapała ich burza i przewodnik musiał zapalać pochodnię. Tuż przed przepaścią
jednak wyrzucał ją i sam uskakiwał w bok, a bandyci z kraju na wschodzie spadali w dół i
ginęli.
Być może to osypisko w dole pogrzebało wielu Czudów?
Być może więzi całe mnóstwo potępionych dusz?
Knut powinien chyba odczuć lęk.
Ale on nie bał się już upiorów. Uważał, że martwi Czudowie nie mogą mu nic zrobić.
Zejście ze skały tą samą drogą, którą się wspiął, okazało się niemożliwe. Knut musiał
pójść naokoło. Nie szkodzi. To też sposób na poznanie terenu. Poza tym czas zastawić sidła.
Zostało już niewiele prowiantu, a nie warto wybierać się do Alty po zakupy.
Nie powinien w ogóle tam wracać, zanim nie będzie mógł wywiązać się z obietnicy
danej Annie.
Resztę wieczoru zajęło mu rozmieszczenie sideł. Kiedy słońce powiedziało mu, że noc
już blisko, wyciął sobie wędkę z młodej wierzby. Miał trochę sznurka i haczyki, a przynęty
pod darnią znajdzie pewnie pod dostatkiem.
Ryby nie brały. Wesoło skakały w niewielkim rozlewisku u dołu wodospadu, lecz
ż
adna nie dała się skusić na smakowity kąsek, którym Knut wymachiwał przed ich pyskami.
Z potrawą rybną trzeba będzie poczekać, stwierdził. Podejrzewał, że zostanie tutaj długo.
Trafią się inne okazje. Zamiast na próżno próbować swych sił jako wędkarz, poszukał
kamienia wielkości dłoni i zabrał się za wyklepywanie blaszanej misy, którą otrzymał od
Hannu.
Zajęło mu to dużo czasu, zdążył też kilka razy boleśnie trafić w kciuk, ale w końcu
udało mu się zrobić naczynie płaskie jak patelnia.
Knut nigdy nie uczył się przepłukiwania rzecznego piasku. Jednak zawsze wiedział, że
w taki sposób szuka się złota. Bajki z dzieciństwa nabrały odcienia rzeczywistości.
Chociaż zaczęło się już lato, słońce nie ogrzało jeszcze porządnie położonej daleko na
północy ziemi, jakby wciąż rozpościerały się nad nią cienie stalowobłękitnego płaszcza
mrozu.
Knut zadrżał z zimna, kiedy wszedł do wody. Zmusił się, by wytrzymać w niej chwilę
- wystarczająco długą, żeby się przyzwyczaić. Na szczęście nie był jakimś piecuchem.
Było mu nadal zimno, ale nie czuł już bólu.
Podwinął do łokci rękawy koszuli, ugiął kolana i zagarnął misą rzecznego żwiru...
Połowa uciekła z prądem. Żwir, który pozostał, był grubszy od kciuka. Zgrzytał
drwiąco o blachę.
Knut rzucił brzydkie słowo, tak jakby to zrobił Reijo, i pozwolił, by kamienie
zazgrzytały jeszcze raz. Zacisnął zęby, wymamrotał pod nosem jakieś zaklęcia i wszystko
powtórzył. Tym razem udało mu się zatrzymać cały piasek w misie. Szybko zorientował się,
ż
e nabrał go za dużo. Kiedy zgarnął wierzchnią warstwę żwiru, na dnie misy znowu pozostały
tylko najcięższe kamienie. Były niewątpliwie szare jak większość kamieni tu w Norwegii.
Spróbował znowu...
I znowu. I znowu... I znowu...
Robił wszystkie błędy po kolei. Popełniał je wiele razy, chociaż przysiągłby, że się już
nauczył.
W końcu wydawało mu się, że upadnie, jeśli postąpi jeszcze jeden krok w dół z
prądem rzeki. Nogi nie chciały już dźwigać ciężaru ciała. Prawie ich nie czuł.
Chwiejnie wyszedł z wody, padł bez sił na brzegu, starając się nie zgubić misy, którą z
takim wysiłkiem uformował.
Stopy i nogi były zupełnie białe. Knut poruszył palcami stóp, ale nic nie poczuł.
Przeraził się. Zrozumiał, że ogarnięty zapałem, mocno przesadził.
Rozcierał skórę - wiedział, że robi źle, że powinien tylko ogrzać zdrętwiałe części
ciała, ale nie starczyło mu cierpliwości.
Poczuł rwanie w palcach stóp. Ból był tak silny, że wyciskał z oczu łzy, ale świadczył
przynajmniej o tym, że odrętwienie ustępuje. W takim razie z całą resztą nóg również
powinno być dobrze. Knut miał na tyle rozsądku, że zdjął mokre spodnie. Wysuszy je w
chacie przy palenisku. Sam też się ogrzeje. Starał się uśmiechnąć, ale zdołał tylko wykrzywić
twarz. Nie znalazł złota podczas tej pierwszej nieporadnej próby. Nie był też pewien, czy
opanował już technikę przepłukiwania żwiru. Przemknęło mu przez myśl, że czeka go jeszcze
wiele takich prób, po których znów ogarnie go poczucie bezsensu i zwątpienie.
Jedno było bezsporne - porządnie się wychłodził. Tylko gorąca tęsknota mogłaby
obudzić w nim chęć do życia. Podczołgał się do chaty, czuł w nogach jakby miliony szpilek.
Zaczynały na powrót żyć.
Kiedy otulił się jak mógł najdokładniej w jedyną skórę, jaką tu ze sobą przyniósł, zdał
sobie sprawę, że to dopiero początek. Przed nim jeszcze wiele takich późnych wieczorów jak
ten. Wiele cierpienia. Jednak wola kontynuowania poszukiwań zawsze przewyższy kuszące
pragnienie, żeby o wszystkim zapomnieć, żeby nazwać to tylko przygodą i niczym więcej.
Knut wierzył, że skarb istnieje. Być może tutaj. A może nie. Wierzył, że uda mu się go
znaleźć.
A potem Anna stanie się częścią jego życia. Nie robił tego tylko dla siebie.
Robił to także dla Anny.
11
- Nie rozumiem, czego tam szukasz, po co codziennie wychodzisz z domu - zwróciła
się matka ostrym głosem do Anny przy kolacji.
Odmówili modlitwę, właśnie zaczęli jeść. Anna straciła ochotę do jedzenia. Zawsze
tak się działo, kiedy matka mówiła do niej tym tonem.
- Dziewczyna w twoim wieku i z twoim pochodzeniem nie powinna ganiać jak jakaś
dziewka służąca.
- W służących nie ma nic złego. - Anna odważnie spojrzała matce w oczy. Rodzice
nawet nie zauważyli, że ich córka ostatnio tak bardzo się zmieniła. - Czy Chrystus sam nie był
sługą swoich uczniów?
- Ten mały kurzy móżdżek nie widzi w tym żadnej różnicy - wtrącił się ojciec. - To
bluźnierstwo porównywać siebie do Chrystusa, Anno. Myślałem, że choć tyle udało nam się
wbić do tej twojej ciasnej głowy.
- Nie wiem, gdzie popełniliśmy błąd w jej wychowaniu - westchnęła matka bliska
płaczu. - Powinnaś już haftować poszewki i prześcieradła. Skończyłaś zaledwie serwetki,
Anno, i to niedbale. Zawsze tak ładnie haftowałaś! Hrabia Jegerholm pomyśli, że my tu na
północy jesteśmy jakimiś barbarzyńcami, kiedy zademonstrujesz swoje maniery.
- Wydawało mi się, że hrabiego stać na własne prześcieradła, poszewki i serwetki -
stwierdziła Anna półgłosem.
- Anno! - upomniała ją matka. - Każda dziewczyna z wyższych sfer wnosi w
małżeństwo swoją skrzynię z wyprawą. W ten sposób pokazuje, jakie zdobyła umiejętności.
Nie chcesz chyba, by hrabia miał o tobie złe mniemanie?
- Wicehrabia - poprawiła Anna. Wiedziała, że nie wolno jej powiedzieć więcej, ale nie
mogła się powstrzymać. - On jest tylko wicehrabią, nosi tytuł, który nic nie znaczy.
Matce nie podobała się ta uwaga. Wyobrażała sobie, że jej córka wyjdzie za mąż za
prawdziwego hrabiego. Nie była też całkiem pewna, jaka jest różnica między jednym tytułem
a drugim. Nie sądziła również, że Anna o tym wie.
Lecz Anna ciągle ją zaskakiwała. Matka nie potrafiła powiedzieć, czy zawsze w
równym stopniu ją to cieszyło. To niedobrze, gdy dziewczęta za dużo wiedzą. To niekobiece.
Anna zawsze przecież była taka miła, ale tej wiosny zrobiła się krnąbrna.
Wszystko zaczęło się od tej nieszczęsnej ucieczki. Wtedy pojawiły się problemy.
Matka zadawała sobie pytanie, czy na skutek mrozu nie ucierpiał także umysł Anny.
Nie miała odwagi podzielić się swoimi wątpliwościami z mężem. Dobrze, że do
jesieni już niedaleko. Wtedy odpowiedzialność za Annę będzie można przerzucić na hrabiego
- hrabiego Jegerholma. On mimo wszystko jest hrabią. Niezależnie od tego, co mówi Anna.
- Jeżeli nie potrafisz wyrażać się należycie o swoim przyszłym mężu, możesz odejść
od stołu.
Głos ojca zabrzmiał groźnie jak anielska trąba w dniu sądu ostatecznego. Anna znała
to nazbyt dobrze.
Szybko zebrała spódnice, złożyła ręce w podziękowaniu i wyszła.
Nie okazała zdenerwowania, z podniesioną głową spokojnie zamknęła za sobą drzwi i
równie spokojnie weszła po schodach na poddasze.
Dopiero w swoim pokoju dała upust uczuciom. Oparła się ciężko o drzwi, próbowała
walczyć ze sobą, z płaczem, rozpaczą i strachem, ale nie całkiem jej się to udało.
Zmęczona zdjęła suknię i w samej bieliźnie rzuciła się na łóżko. Poduszka stłumiła
szloch. Rodzice nie powinni się dowiedzieć, jak bardzo córkę unieszczęśliwiali. Jak bardzo jej
ź
le.
Wicehrabia niech zostanie sobie tam, gdzie jest - razem ze wszystkimi
prześcieradłami, z monogramem lub bez!
Anna czuła zbyt silny niepokój, żeby usiedzieć ze skromnie spuszczonym wzrokiem i
ledwie widocznym ściegiem wyszywać kunsztowne litery.
Cierpiała niezmiernie z tęsknoty za Knutem. Bywało, że budziła się w nocy z jego
imieniem na ustach. Miała nadzieję, że nie wykrzyczała go na głos, ale bała się, że niebawem
do tego dojdzie. Obudzi rodziców imieniem jakiegoś... nędznego Kwena.
Nie mówiąc o wstrząsie, którego by doznali, gdyby się dowiedzieli, jakie marzenia i
tęsknoty kryje ich córka za nienaganną fasadą. Pod sztywnymi bluzkami i surowymi,
czarnymi spódnicami pulsowała krew bardziej gorąca, niż sobie można wyobrazić.
Noc w ramionach Knuta w na wpół zrujnowanej stodole uświadomiła Annie wiele.
To, co kiedyś nazywała okropnym, brudnym i grzesznym, nabrało całkiem innego znaczenia.
Nie bała się już pożądania. Miała nawet odwagę nazywać je po imieniu, choć tylko
przed sobą.
W myślach pożądała ukochanego, a jej ciało wyzbyło się zahamowań.
Dotykała go, wspominając niezwykły sen sprzed kilku nocy.
Ś
niło jej się, że stoi po pas w złotym pyle. Czuła zimny metal na skórze, czuła ciężar i
chłód, widziała blask złota - zimny, lecz niebezpiecznie kuszący. Miała świadomość, że Knut
nie musi już dłużej szukać. Ona posiadła skarb. Ona znalazła go dla niego.
We śnie spojrzała w dół swego ciała, zobaczyła, że jest naga, że jest całkiem rozebrana
i bezbronna pośrodku tego bogactwa.
Powoli podniosła głowę - pewna, że ktoś ją obserwuje. Wystraszyła się, ponieważ nie
mogła nikogo zobaczyć. Wokół było zielono: zielony las liściasty, zielona polana w
różnobarwnych kwiatach, wzniesienie i góry, które również były zielone od pokrywającego je
mchu i porostów, ozdobione wrzosem, kwitnącym z czystej przekory.
Bała się tych ukrytych przed nią oczu, a jednocześnie ją to podniecało. Czuła, jak jej
piersi nabrzmiewają, jak oddech staje się przyśpieszony. Chciała dotknąć swych piersi,
poczuć ich ciężar, ale nie mogła podnieść rąk. Nie próbowała się zasłonić - świadomość, że
ś
ledzi ją czyjś wzrok, rozgrzewała ją. I nagle zobaczyła go, jak wychodzi z gęstych zarośli.
Był ubrany tak samo jak w dniu, kiedy widziała go po raz ostatni, w skórzany strój, jaki noszą
Lapończycy. Szedł, poruszając się płynnie i miękko. Zbliżył się do niej, ale nie była pewna,
czy blask w jego oczach pojawił się na jej widok, czy na widok złota, w którym utknęła.
Mimo to pożądała go, bezwstydnie go pragnęła. Gdyby mogła, wybiegłaby mu na spotkanie,
oddała całą siebie, błagała, by jej dotykał, żeby pieścił ją tak, aż zapłonie każdy skrawek jej
ciała...
Ale zimny metal studził rozpaloną skórę, ukrywał nabrzmiewające pożądanie,
sprawiał, że czuła się ospała i ociężała.
Chłopak potknął się o złoto, kiedy znalazł się przy niej. Upadł w nie - jego ręce
wyciągnęły się po cenny kruszec, nie do niej. Ważył złoto w garściach. Uśmiechał się.
Roześmiał się w głos. Anna nie miała pewności, czy ją widzi. Chciała go zawołać, sprawić,
by na nią spojrzał, by zrozumiał, jak bardzo go potrzebuje, ale z jej warg nie wydobył się
ż
aden dźwięk.
Wtedy on podniósł wzrok. Zobaczył ją. Przesunął językiem po ustach, trochę mało
wyrazistych, lecz cudownych ustach...
Zaczął odgarniać złoto, rozgrzebywał je silnymi dłońmi. Odkopywał ją gołymi
rękami. Odkrywał ją kawałek po kawałku. Całe jej gorące i wilgotne ciało pokrywał złoty pył.
Skóra jakby parowała od silnego pożądania. Poczuła ten zapach i to pobudziło ją jeszcze
bardziej. Pewnie on również rozpoznał tę woń. Czuła się cudownie swobodna, jak dzikie,
dumne zwierzę.
Pożądliwie przesuwał w górę ręce od szczupłej talii ku piersiom, zacisnął palce wokół
twardych brodawek, pieścił je, potem muskał wargami, ją całą, doprowadzał do szaleństwa,
aż wreszcie pochwycili wspólny rytm.
Zobaczyła, jak się rozbiera, dojrzała jego męskość, imponująco gotową. Chciała objąć
ją dłonią, dotknąć, ale on sięgnął ustami między jej uda. Całował ją bez skrępowania, pieścił
wargami i palcami i wyprowadził na rozszalałe morze namiętności. Potem przesunął się w
górę wzdłuż jej pokrytego złotym pyłem ciała, rozdzielił jej uda kolanem i wszedł w nią
jednym ruchem, który zdawał się wiecznością.
Anna obudziła się - wypełniały ją tęsknoty, które zaspokoiła we śnie. Na jawie ciągle
czuła, że jest rozpalona, rozpalona i pełna tłumionego pragnienia.
Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, zaczęła się pieścić dłońmi, tak jak by to robił
Knut. Z zamkniętymi oczami dotykała piersi w taki sposób, jakby ich dotykały jego ręce,
potem, przesuwając palce w dół, znalazła miejsce, w którym wydawała się być zamknięta
cała owa gorączka.
Było wilgotne - ciało zareagowało na wspomnienie snu, przygotowało się na przyjęcie
mężczyzny z marzeń, jednak on nie mógł jej dotknąć. Nie była w stanie cofnąć ręki, zanim
pieszczotami nie doprowadziła się do stanu, do którego on by ją doprowadził.
To, co zrobiła, było grzechem, który ojciec potępiał najsurowiej. Tego się nie robi. To
brudne i grzeszne. Poza tym kobiety nie potrzebują takiego zaspokojenia. Kobiety nie czują
pożądania. Nie damy. Kobiety lekkich obyczajów może nie są wolne od podobnych pragnień,
ale nic w tym dziwnego - to kara za ich sposób prowadzenia się. Prawdziwe kobiety nie
odczuwają zadowolenia we współżyciu z mężczyzną. Pożądanie jest właściwe tylko
mężczyznom, wszystkim o tym wiadomo.
Anna wierzyła słowom ojca.
Jednak to, co czuła do Knuta, wydawało się tak wspaniałe, że nie mogło być złe ani
grzeszne. Ani to, co robiła z własnym ciałem, kiedy tęsknota stawała się zbyt silna.
Przynosiło takie odprężenie, dawało taką przyjemność...
Nie mogłaby żyć z jakimś hrabią lub księciem albo markizem. Nikt inny nie będzie jej
dotykał. Na samą myśl o tym czuła tak silną odrazę, że robiło się jej niedobrze.
Tylko Knut. Nikt inny oprócz niego. Niezależnie od tego, czy znajdzie złoto, czy nie.
Obiecał, że wróci na pewno, i wierzyła, że dotrzyma słowa.
Codziennie pracowała w ogrodzie. Pielęgnowała drzewa i rośliny. W ten sposób
znajdowała wymówkę, by wyjść z domu, by sprawdzić, czy wrócił Knut.
Poszedłby najpierw na cmentarz, odwiedził grób ojca. Ponieważ to dla niego było
ważne, ponieważ wiedział, że wtedy mogłaby go zobaczyć i dowiedzieć się o jego powrocie.
Minęło zaledwie dziesięć tygodni. Nie mogła spodziewać się cudu. Tam daleko, za hory-
zontem, rozciągał się nieskończony płaskowyż. Znalezienie właściwego miejsca może zabrać
wiele czasu, może nawet całe życie.
O ile Knut ma rację, o ile skarb naprawdę istnieje... Każdy dzień bez niego to
koszmar. Anna wiedziała jednak, że minione tygodnie to bardzo krótki okres.
Knut wróci. Wtedy wszystko się zmieni. On tęskni na pewno równie silnie jak ona.
Nie wolno jej myśleć inaczej!
Anna płakała w białe poduszki. A kiedy potem patrzyła w lustro, którym ojciec tak
bardzo pogardzał, jej twarz była czerwona i mokra od łez.
Niektórym płacz dodawał uroku. Twarz Anny stawała się jednak brzydka i
zapuchnięta. Dziewczyna zastanawiała się, co Knut w niej dostrzegł. Chwilami nabierała
przekonania, że tylko się zabawił jej kosztem. Że stała się tylko przypadkowym epizodem w
jego życiu. Pikantnym epizodem, o którym będzie mógł później opowiadać w wesołym
towarzystwie - o tym, jak uwiódł brzydką córkę pastora...
Brzydką, łaknącą mężczyzny córkę pastora...
Co za idiotyzmy! To absurd.
Anna zdawała sobie sprawę, że nie wolno jej dopuszczać do siebie takich myśli. Nie
miała powodów, by nie wierzyć Knutowi, ale brakowało jej oparcia. Tak się bała. Czuła się
taka samotna.
Zawsze była samotna. Znała już to uczucie. Samotna i... jak to Knut powiedział? Coś
o „obcym ptaku”... Takim właśnie obcym ptakiem była przez całe życie.
Lecz teraz samotność bardziej doskwierała niż kiedykolwiek przedtem. Sprawiała
dotkliwszy ból. Dzięki Knutowi Anna po raz pierwszy doświadczyła bliskości z drugim
człowiekiem - a kiedy zniknął, wszystko stało się podwójnie puste.
Obiecał wprawdzie, że wróci, ale teraz, pozbawiona jego ramion, w których mogłaby
się ukryć, czuła się bardziej bezbronna.
Dzięki Knutowi uwierzyła, że również jej może się przydarzyć to, w czego istnienie
wątpiła. Miłość tak głęboka, że przerastająca zdolność ludzkiego pojmowania.
Kochała Knuta aż do bólu. Całym swoim sercem i duszą - ze wszystkich sił, z wiarą i
radością.
Jednak bez niego życie traciło blask. Bywały momenty, kiedy Anna czuła się nic nie
warta. Kiedy dopadały ją myśli, że chłopak kłamał gładko i z rozmysłem.
Bywały chwile, że wolałaby umrzeć, niż zobaczyć go znowu, przekonać się, że miłość
- którą, jak jej się zdawało, widziała w jego oczach - zniknęła, usłyszeć, że wcale nie jest tak,
jak sobie wyobrażała.
I doszła do wniosku, że nawet gdyby tak się naprawdę stało - gdyby wróciwszy
przyznał, że już jej nie kocha - powinna dziękować losowi za przeżyte wspólnie chwile.
Lepsze to, niż gdyby nigdy nie poczuła ognia we krwi. Wolała cierpienie niż życie bez
ś
wiadomości, czym jest prawdziwa miłość.
Łzy trochę pomagały, chociaż brzydko potem wyglądała. Dziewczyna schowała lustro
pod materac. Ojciec nie będzie tam szukał. I chociaż matka na pewno je znajdzie, nie zrobi z
tego powodu awantury. Zapewne sama była nie mniej próżna.
Zimna woda zlikwiduje czerwone plamy na twarzy. Anna wklepywała kojącą wodę w
policzki, aż poczuła ulgę. Następnie wciągnęła suknię przez głowę, zapięła ją, rozpuściła
włosy, przeczesała je i ponownie zaplotła warkocz, ciaśniej niż przedtem. Będzie bolało przez
resztę dnia, ale za to pozwoli zapomnieć o innym bólu, który nie odstępował ani na chwilę.
Haftowanie?
Ze złością złapała lniany obrus, nad którym męczyła się już tak długo, że poszarzał.
Nosił ślady plam po spoconych rękach.
Jej rękach.
O Boże, jak znienawidziła ten obrus. Stał się symbolem tego wszystkiego, czego od
niej oczekiwano, kogo chciano z niej uczynić. Stał się tarczą herbową jakiegoś tam hrabiego,
którego już teraz nie znosiła.
Kroki ojca na schodach. Ciężkie. Jak uderzenia dzwonów, których bicie powinno
niejako przywoływać: „chodź - chodź - chodź”, zachęcać ludzi do przyjścia do kościoła. Lecz
Anna w tym brzmieniu, któremu towarzyszył głęboki głos ojca, słyszała zawsze coś całkiem
innego. Dla niej dzwony wołały: „sąd - sąd - sąd”...
Błyskawicznie usiadła na posłaniu. Wiedziała, że ojciec zwróci na to uwagę. Na to, że
łóżko nie jest porządnie zaścielone. Chwyciła igłę w palce, pośpiesznie wykonała kilka
ś
ciegów. Sama widziała, że nie wyszły dobrze, ale ojciec i tak nie potrafi tego ocenić. Robótki
to jedna z tych dziedzin, co do których nie mógł wydawać sądów.
Drzwi otworzyły się powoli. Stanął ogromny na środku pokoju. Wypełnił sobą całe
wnętrze, pomyślała Anna.
- Mam nadzieję, że żałujesz swojego zachowania i czujesz skruchę - rzekł, wbijając w
córkę surowy wzrok. - Twoja matka jest przez ciebie głęboko nieszczęśliwa, bardzo się na
tobie zawiodłem, Anno. Nie poznaję cię. Zapowiadałaś się na posłuszną i cnotliwą młodą
damę, ale ostatnio coś w ciebie wstąpiło. Nie rozumiemy, co się stało. Będziemy się za ciebie
modlić. Mam nadzieję, że ty uczynisz to samo. Mam nadzieję, że się opamiętasz. Nie możesz
nam przynieść wstydu, kiedy pojedziesz do Danii. Tam będą cię otaczać ludzie prawdziwie
wykształceni. Tutaj na północy panują obyczaje może zbyt dzikie i dalekie od
cywilizowanych. Jednak czuję, że właśnie tu zostałem powołany, że jestem tutaj naprawdę
potrzebny. Być może nie zawsze postępowałem właściwie. Być może to kara za moje
grzechy.
Anna przełknęła ślinę i haftowała dalej tak pilnie, jakby od tego zależało jej życie. Nie
mogła wprost zatrzymać igły na obrusie.
Kara dla niego? O, nie, zna ojca i wie, do czego zmierza, kiedy zaczyna mówić w ten
sposób. Za wszelką cenę stara się wzbudzić poczucie winy, ale w niej.
Tym razem mu się nie uda. Anna milczała.
- Nie przysparzaj nam więcej trosk, moje dziecko! Złożył ręce. Jego słowa zabrzmiały
jak modlitwa.
Wiedziała, że ojciec chce właściwie wymusić na niej obietnicę. Ale nigdy jej o to nie
poprosi - nie wprost.
Nadal milczała.
Na długo zapadła cisza.
- Nie masz nic do powiedzenia? Nie podniosła nawet wzroku. Po raz pierwszy
sprzeciwiała mu się tak świadomie, z rozmysłem, konsekwentnie.
- Stałaś się aż tak harda? - usłyszała ostre słowa. - Jeszcze to? Jesteś niedbała,
nieporządna, niesłowna, używasz niestosownych wyrazów, odzywasz się nie pytana. Gdzie
twoja pokora? Gdzie twoja łagodność? Przerażasz mnie, dziecko! Zastanów się nad sobą. Mo-
ż
e nie zhardziałaś do końca i nie jest jeszcze za późno. Może jest dla ciebie jakaś nadzieja.
Upadnę na kolana przed moim Bogiem i będę się modlił. Za córkę, którą straciłem. Żebyś na
powrót stała się pokorna i posłuszna.
Patrzył na Annę przez dłuższą chwilę, po czym wyszedł. Dziewczyna wytrzymała
jego spojrzenie.
W jednej chwili zdała sobie sprawę, że pragnie wyzwolić się spod władzy rodziców.
To smutne, ale będzie musiała tak zrobić. Gdyby nie Knut, czułaby się z nimi związana do
końca życia. Teraz stanie się niezależnym człowiekiem.
Palce nadal prowadziły igłę. Jeszcze długo po tym, jak ojciec zamknął za sobą drzwi -
z taką samą godnością jak zawsze, oczywiście.
Jeśli chodzi o ojca, nigdy niczego nie robił połowicznie. Był konsekwentny po czubki
palców. Przykro pomyśleć, ale to najlepsze, co mogła o nim powiedzieć.
Serce biło jej mocno, czuła strach. Wiedziała jednak, że już nigdy nie będzie się bała
tak bardzo jak do tej pory. Być może ojciec wyczuwał to - zdał sobie sprawę, że traci władzę,
i sam poczuł się niepewnie.
Anna nie chciała się nad tym zastanawiać. Odłożyła robótkę i zarzuciła szal na
ramiona. Musiała odetchnąć świeżym powietrzem. Szybko i cicho zbiegła po schodach,
przemknęła przez kuchnię obok kucharki, która udała, że nic nie zauważyła, i wypadła na
dwór tylnymi drzwiami. Wejściem dla służby. Rodzice powiedzieliby pewnie, że to nie
przystoi córce pastora, ale nie dbała o to. O wiele lepiej rozumiała się z Knutem niż z nimi. A
Knut bez mrugnięcia okiem wyszedł tylnymi drzwiami.
Anna minęła ogród przy plebanii i wyszła na łąkę. Zaczęła zrywać kwiaty. Późnym
latem kwitły prawie wszystkie. Stokrotki, niemal równie dumne jak jej ojciec, dzwonki na
swoich chudych łodyżkach, jaskry, które skradły słońcu złocistożółty blask i jaśniały na zielo-
nej łące, zamiast wypełniać niebo. Kwitł też biały krwawnik, który potrafił lekko się
czerwienić, wpadając w róż, koniczyna i jaskrawo czerwona wierzbówka...
Anna zbierała wszystkie. Ułożyła je w piękny bukiet, pełen radosnych kolorów lata.
Związała łodyżki słomą. Nogi same poniosły ją wzdłuż ścieżek, którymi tak często chodziła.
Zawsze zatrzymywała się przy tym samym grobie.
Przed prostym, zniszczonym od niepogody krzyżem, na którym trudno było odczytać
nazwisko.
Lubiła ugiąć tu kolana, uklęknąć na miękkim mchu i prowadzić w myśli rozmowy z
człowiekiem, który był ojcem Knuta.
Przyszła tu z kwiatami ze względu na Knuta, ze względu na tego człowieka - dla
siebie samej.
Nie potrzebowała zresztą żadnego powodu...
Tym razem ojciec podążył za nią. Mech tłumił jego kroki, tak że nie słyszała go,
dopóki nie stanął tuż obok.
- Czcisz jakiegoś obcego zmarłego - jego głos był pełen wyrzutu - a swojej matki nie
umiesz...
Anna podniosła na niego wzrok. Łatwiej było powstrzymać się od kąśliwych
odpowiedzi tu poza domem, pod otwartym niebem.
- Skąd to przywiązanie do obcego człowieka? Widywałem, że często przynosisz tu
kwiaty. Ten człowiek zmarł, zanim ty się urodziłaś.
- Był tu obcy - odparła Anna. - Pomyślałam, że to smutne, iż nikt o nim nie pamięta.
Nie chciałabym umrzeć, wiedząc, że nikt nie pochyli się nad moim grobem.
- Brednie - stwierdził. - Pamiętam go. Był nikim. Zwykły cherlak. Chorował, to
prawda, ale też nie miał charakteru. Nie rozumiem, dlaczego ludzie wiążą z nim tę historię o
złocie. Nie byłby w stanie znaleźć skarbu, nawet gdyby go tam zaprowadzono. Był słaby i
chwiejny jak wierzbowa gałązka na wiosnę.
Anna nie odezwała się. Przełknęła ślinę. Ojciec nie zdawał sobie sprawy, że wyraził
swój sąd wobec człowieka, który w pewnym sensie stał się jej bardzo bliski.
- Za to jego żona mimo wszystko o wiele bardziej zasługiwała na uwagę - mówił dalej
ojciec.
W jego wzroku pojawiło się coś, czego Anna do tej pory nie widziała. Co prawda
tylko na mgnienie oka, ale jednak dostrzegła to. A brzmienie głosu wyrażało podziw.
- Nie była damą, broń Boże. Raczej wręcz przeciwnie. Nie była nienaganną kobietą...
w tym sensie, ale miała charakter i wiedziała, czego chce. Nawet sędzia nie potrafił jej
omamić. Dostawała zawsze to, czego chciała, za każdym razem... wspaniała Raija.
Cechy, które ojciec potępiał i którymi gardził, jeśli odznaczały się nimi inne kobiety,
urastały niemal do rangi cnót w przypadku Raiji.
Anna zapragnęła ją poznać. To, że wywarła takie wrażenie na ojcu, świadczyło, że nie
była zwyczajną kobietą.
- Jeśli miałabyś położyć kwiaty na czyimś grobie, to raczej jej się należą - rzekł ojciec.
- Chociaż Raija chyba nie umarła. Kobiety takie jak ona wydają się zdolne przeżyć wszystko.
Jeden Bóg raczy wiedzieć dlaczego. Może żeby mogły odpokutować za grzechy.
Anna nie znała odpowiedzi. Patrzyła, jak ojciec znika w drzwiach kościoła. Sama
pozostała na klęczkach przy grobie.
- Nie wierzę, żebyś był taki słaby, jak mówi ojciec - rzuciła w stronę krzyża. - Myślę,
ż
e byłeś więcej wart, bo znam twojego syna. A on jest najlepszym człowiekiem, jakiego
spotkałam. Wydaje mi się, że nie jest zbytnio podobny do matki. Przynajmniej sądząc po tym,
co usłyszałam. Musi być raczej podobny do ciebie. Modlę się, żeby znalazł to, co dla niego
zostawiłeś. Nie dlatego, że sama potrzebuję luksusu. Ale dlatego, że to dla niego takie ważne.
Myślę, że to ma coś wspólnego z poczuciem godności. Nie wiem. Nigdy nie żyłam w takich
warunkach jak wy. Jak Knut. Chcę tylko, żeby Knut był szczęśliwy. Pragnę, by był tu przy
mnie. Potrzebuję go.
Grób nie mógł jej odpowiedzieć. Anna nie była aż tak naiwna, by tego nie rozumieć.
Jednak znajdowała tu spokój, którego nigdzie indziej nie zaznała.
Zastanawiała się, czy Knut przychodził tu z tego samego powodu. Nigdy o tym nie
rozmawiali.
Annie brakowało kogoś, z kim mogłaby się podzielić własnymi myślami. Zanim
spotkała Knuta, nie przyszłoby jej to nawet do głowy.
Teraz bardzo potrzebowała takiej rozmowy, dzięki niej stawała się coraz silniejsza. A
ponieważ nie mogła porozmawiać z Knutem, przychodziła tutaj. Prochy spoczywające
głęboko pod czarną ziemią nie mogły nikomu powtórzyć jej słów. Jej tajemnice były tu
bezpieczne. Ale w gruncie rzeczy jednak wciąż pozostawała samotna. Zwierzenia przynosiły
tylko nieznaczną ulgę.
- Czas tak szybko mija - rzekła cicho. Tak cicho, że jej słowa zabrzmiały jak szept. To,
co teraz miała powiedzieć, należało wyznać szeptem, mimo że zwracała się do zmarłego. -
Knut musi wrócić. Nie może mnie zawieść. Musi przyjść, choćby obdarty i bez grosza w
kieszeni. Kocham go mimo wszystko. I potrzebuję, by był przy mnie.
Na chwilę skrzyżowała ręce na łonie.
- Noszę w sobie nasze dziecko - szepnęła, starając się powstrzymać łzy. - Noszę w
sobie twojego wnuka, Karlu Kristiansenie Elvejord.
12
Lato miało się ku końcowi. Knuta często ogarniało przygnębienie. Chłopak tak dawno
z nikim nie rozmawiał, że ledwie pamiętał, jak to jest. Musiał prowadzić rozmowy z samym
sobą ze strachu, że gardło całkiem mu zardzewieje.
Niedługo po tym, jak się zatrzymał nad rzeką, w pobliżu przechodziło kilku
mężczyzn. Zdążył na szczęście ukryć blaszaną misę. Uwierzyli, kiedy powiedział, że jest
myśliwym. Miał już wtedy trochę skór rozwieszonych do suszenia.
Od tamtego czasu znacznie ich przybyło. Knut polował. Nie mógł bez reszty oddać się
poszukiwaniom. Polowanie było źródłem jego utrzymania. Być może trafią się jacyś kupcy
znad Zatoki Botnickiej, którzy zechcą kupić skóry. Mógłby pojechać na najbliższy jarmark.
Jednak nie z powrotem do Skibotn...
Zamierzał pozostać wiernym swojemu marzeniu tak długo, jak to możliwe. Dopóki
starczy mu nadziei.
Poza polowaniem i szukaniem złota wynajdował sobie inne zajęcia, które trzymały go
przy życiu. Łowił ryby. Z mężczyznami, których spotkał, wymienił się na sól i solił ryby. Nie
musiał tego robić. Ryb było pod dostatkiem.
Czasami ogarniała go wściekłość, musiał ją jakoś rozładować.
Wtedy szedł i szedł, wędrował godzinami wzdłuż odnogi rzecznej. Starał się nie
myśleć, nie rozglądać wokół. Zdawało mu się, jakby żył w próżni, a jedynym sposobem
wyrwania się z niej było odsunięcie się od wszystkiego, co stało się znajome i bliskie.
Ryby i skóry to jego zabezpieczenie. Musiał mieć coś w zanadrzu. Nawet jeśli jego
marzenie się nie spełni, nie przyjdzie po Annę z pustymi rękoma. Błogosławieństwa pastora
pewnie nie dostaną, ale ofiaruje jej coś więcej niż dwie puste ręce.
Boże, jak do niej tęsknił! Kiedy zamykał oczy, widział ją tak wyraźnie, że chciał
wyciągnąć ramiona i ją objąć.
Czuł się teraz tysiąc razy bardziej samotny niż przedtem.
W marzeniach wiele razy przychodził na plebanię. Służąca, która mu otwierała,
mierzyła go wzrokiem od stóp do głów - kamizelka z brokatu, dewizka od zegarka z
ciężkiego metalu, nienaganny garnitur i wysokie skórzane buty oraz kapelusz, którego nie
zdejmował przed służbą, przekonywały ją, że należy go wpuścić do środka. Mimo że pastor
nie został uprzedzony o wizycie.
Anna bladła, kiedy wchodził do salonu, tego samego, do którego kiedyś ją
przyprowadził. Pastor stał za tym samym wielkim biurkiem.
Ale usiadł, kiedy Knut Elvejord wyłożył swoją sprawę: bez zbędnych ceremonii
poprosił o rękę Anny. I rzucił kilka skórzanych worków czystego złota, żeby udowodnić, że
jest w stanie zapewnić Annie odpowiednie warunki życia nie gorzej niż jakiś podstarzały
arystokrata za granicą.
Marzenia kończyły się zawsze tak samo: pastor - co prawda z pewnym ociąganiem -
udzielał zgody...
Knut zdawał sobie sprawę, że rzeczywistość może okazać się bardziej gorzka. Coraz
częściej myślał o tym, że on i Anna będą zmuszeni uciec. Tak czy owak.
Ż
ałował, że nie uczynili tego już wiosną. Powinien był pozwolić dziewczynie pójść ze
sobą. Być może zmarnowali mnóstwo czasu, który mogli spędzić razem.
Samotność i dotkliwa tęsknota były chyba gorsze niż bieda. Knut doszedł do wniosku,
ż
e wolałby żyć z Anną w biedzie, niż ją stracić. Nie mógł jednak skazać dziewczyny na taki
los, nie pytając jej o zdanie.
Kochał ją tak bardzo, że pozwoliłby jej odejść, gdyby tak było dla niej lepiej.
Przedtem sądził, że nie można do tego stopnia kochać drugiego człowieka.
Nadal przepłukiwał żwir. Całymi dniami stał w lodowatej wodzie i przepłukiwał
piasek. Obracał go na misie. Stopniowo doszedł do wprawy. Teraz śmiał się z pierwszych
nieporadnych prób. Opanowanie tej sztuki zabrało mu całe tygodnie. Mógł tylko polegać na
sobie i uczyć się na własnych błędach.
Nawet teraz nie był pewien, czy wszystko robi dobrze. Bywało, że się zastanawiał,
czego w ogóle szuka.
Nigdy nie widział złota. Całą swą wiedzę czerpał z tego, co usłyszał od innych. Z
opowieści Reijo. Z opisów Reijo, jakie to wrażenie poczuć w rękach złoto znalezione przez
Kallego. O ciężarze, chłodzie - o błogości, jaka ogarniała człowieka, kiedy trzymał kruszec w
palcach.
Miało złoty kolor. Musiało błyszczeć.
Reijo powiedział, że ze złotem jest jak z miłością. „Wiesz, co masz, kiedy to masz”.
Knut rozumiał już, co to miłość, choć jeszcze całkiem niedawno miał o niej dość
mgliste pojęcie. Ufał też, że się zorientuje, że znalazł złoto, kiedy się na nie natknie.
Pragnął, by się okazało, że Kalle zdążył wydobyć całe złoto i gdzieś je ukryć. Wtedy
sam łatwiej by sobie poradził. Ale ojciec wyraźnie dał do zrozumienia, że skarb czeka na
tego, kto bardzo pragnie go zdobyć. Kto zechce zadać sobie trochę trudu.
Tak, Knut nieźle się natrudził. I co? Nadal był tak samo biedny. Gdyby pot kapał
złotem, chłopak już dawno mógłby powrócić do Alty.
Ale widać nie miało pójść tak łatwo. Zdarzało się, że przeklinał ojca, iż ten nie
wytłumaczył Raiji, gdzie dokładnie znajduje się złoto. Zdarzało się też, że podejrzewał matkę,
iż dobrze znała owo miejsce, ale zachowała je w tajemnicy.
Ś
wiadomie zamierzała pozbawić syna spadku po ojcu. Chociaż sama nie wzięła złota,
chciała i Knutowi uniemożliwić zdobycie skarbu. Ponieważ ubzdurała sobie, że złoto
przynosi nieszczęście.
Tak jakby bogactwo mogło sprowadzać nieszczęście! Nonsens!
Sama nie mogła służyć za przykład, że w biedzie człowiek jest w stanie zaznać więcej
szczęścia.
Po długich chwilach spędzonych w samotności Knuta przepełniała gorycz.
Niewiarygodne, co zwątpienie może uczynić z ludzką duszą.
Każdy następny dzień był taki sam jak poprzedni. Knut wstawał razem z ptakami.
Łykał coś w pośpiechu i ruszał ponawiać próby w nowym miejscu. Uważał, że przeczesał
chyba każdy fragment rzeki w tym punkcie, który Kalle wyraźniej zaznaczył. Przejrzał na
swej blaszanej misie każde ziarenko z dna, lecz znalazł tylko zwykły, szary piach.
Poszukiwania straciły smak wielkiej przygody.
Potem zmieniał mokre ubranie, rozwieszał je w słońcu lub rozkładał w chacie przy
palenisku, a następnie wyruszał sprawdzić sidła. Kiedy wracał, robił sobie coś do jedzenia.
Jadł w spokoju i skupieniu. Czegoś się jednak w domu nauczył. Właśnie w takich chwilach
napływały myśli, których najchętniej by do siebie nie dopuszczał.
Codziennie odganiał je wraz z rozpoczęciem kolejnej próby. Zanim oporządził złapane
ptactwo i ryby - i przed zanurzeniem w strumieniu blaszanej misy.
Dopiero kiedy niebo na zachodzie się czerwieniło, zaczynał myśleć o spoczynku.
Celowo z tym zwlekał. Nigdy się nie kładł, dopóki nie czuł się tak bardzo zmęczony, że
zasypiał, zanim jeszcze porządnie ułożył się na posłaniu. Dzięki temu nie nachodziły go
wieczorem dręczące myśli. Jednak sny miał chaotyczne i pełne bólu.
Rzadko kiedy udawało mu się porządnie wypocząć.
Czuł się wyczerpany. Policzki mu się zapadły, wokół ust pojawiły się bruzdy, a wokół
oczu zmarszczki, które zwykle trudno dojrzeć na twarzach osiemnastolatków.
Knut jednak nie zdawał sobie z tego sprawy. Powierzchnia wody nie zdradzała takich
szczegółów. A nie miał innego zwierciadła.
Lato mijało zbyt szybko.
Knut nie liczył dni. Ale zauważył upływ czasu, kiedy wieczory stały się chłodniejsze,
a wrzosowisko pokryło się czerwonym płaszczem.
Drzewa pożółkły. Gubiły liście.
Woda w rzece torturowała go codziennie, ale tak do tego przywykł, że się tym nie
przejmował.
W głowie dźwięczały mu ciągle te same słowa:
„Późną jesienią... późną jesienią”.
Czy późna jesień to okres, kiedy drzewa całkiem już tracą liście, czy raczej moment
pojawienia się pierwszego śniegu?
Wątpliwości nie dawały mu spokoju. O każdej godzinie dnia rozważał za i przeciw.
Mógłby już wyruszyć do Alty. Boże, jak bardzo tego pragnął! Nikt inny, tylko on sam
podejmował decyzje. Niechby go pastor wyrzucił z domu, lecz on i tak zabrałby Annę.
Mogliby razem tu wrócić. I szukać dalej. Płaskowyż jest ogromny. Wątpliwe, czy ktoś by ich
znalazł...
A gdyby tak zostać jeszcze jeden dzień? Ten dzień może odmieni całe jego życie. Jeśli
jeszcze trochę poczeka, to może pójdzie po Annę jako bogacz. Mógłby wtedy naprawdę
rzucić pastorowi na stół worki wypełnione złotem.
Nadal istniała taka szansa...
Droga do Alty zabierze mu jakiś tydzień. Może mniej, miał do kogo się śpieszyć. Nie
musi robić wielu przystanków. Zaryzykuje i jeszcze trochę poczeka.
Ogarnęło go jakby oszołomienie. Gorączka, której nie był w stanie nazwać słowami,
nad którą nie mógł zapanować. Zawładnęła nim bez reszty, całą jego wolą. Jeszcze tylko
jeden dzień.
Tylko jeden.
Jeszcze jeden jedyny dzień...
Liście opadły. Drzewa zrzuciły letni strój, a potem nawet jesienny płaszcz. Nagie
oczekiwały tego, co musiało nadejść.
Knut wmawiał sobie, że do późnej jesieni wciąż zostało jeszcze trochę czasu. Pójdzie
do Alty. Dotrzyma obietnicy. Nienawidził myśli o tym, że zjawi się z pustymi rękami, równie
biedny i zaniedbany, jak gdy odchodził, równie obcy w świecie Anny. Być może jeszcze
bardziej obcy. Gdyby wrócił teraz, straciłby nawet marzenie.
Płaskowyż przybrał kolor rdzawoczerwony. Prawie brązowy.
Natura wstrzymała oddech. Wieczorami coraz wcześniej robiło się ciemno. Wtedy
pojawiały się cienie. W jeden z takich wieczorów Knut wspiął się na skałę. Uciekał od
wszystkiego. Najbardziej pragnął uciec przed sobą samym.
Zastanawiał się, jak czul się tutaj ojciec. Zaczynał wątpić: to chyba nie to miejsce. Nie
ma żadnego skarbu. Tato był chory i miał przywidzenia.
Ale Kalle Elvejord znalazł przecież złoto. Nawet Reijo to potwierdził. Co on takiego
powiedział?
Jak to brzmiało, słowo po słowie?
Knut usiadł na skraju występu skalnego i próbował sobie przypomnieć.
„To jest jak oszołomienie, Knut. Silniejsze niż może ci dać jakikolwiek trunek.
Niemal równie silne, jak kochanie się z kobietą, którą ubóstwiasz. Zimne. Ciężkie. Lśniące.
Sam blask... Raija nazywała to żółtym światłem. Nie potrafię tego lepiej opisać. Stałem tak z
tym zimnym, ciężkim kamieniem w dłoni i byłbym w stanie dopuścić się morderstwa, żeby je
zachować. Takie to uczucie - przez chwilę...”
Knut wciągnął wieczorne powietrze. Szumiało mu w uszach, lecz to nie wiatr.
Ogarnęła go dziwna jasność.
Powinien był słuchać słów Reijo. Powinien był słuchać. Powinien był pomyśleć.
„Kamień”, powiedział Reijo. Kamień - a nie piasek.
Wystarczająco duży, by rozsyłał blask, by trzymać go w dłoni, by mocno zacisnąć na
nim palce.
Knut zaczynał nabierać pewności, że zarówno Raija, jak i Reijo kłamali, twierdząc, że
niczego nie znaleźli. Raija szukała złota. Reijo przyznał, że i on szukał.
Oboje mieli przecież szkic, według którego mogli się kierować. Oboje wiedzieli o
darniowej chacie, o szlakach, które przemierzał Kalle.
Oboje mówili, że nic tu nie ma.
- Boże - westchnął Knut ku ciemnemu, nieprzystępnemu niebu. - Boże, jakże byłem
bezmyślny. Zaraz zapadnie noc. Zabrałeś mi światło, nie mogę tego sprawdzić wcześniej niż
jutro rano. Dlaczego mi to robisz? Czy aniołowie zazdroszczą Annie i mnie? Moglibyśmy już
być razem. Czy to sposób, żeby nas wypróbować?
Knut wpatrywał się w dół na osypisko. Widział tylko ciemność i jeszcze ciemniejsze
cienie rzucane przez kamienne bloki. Tak dobrze je znal. Patrzył na nie tak wiele razy, nie
widząc ich. Rozwiązanie musiało znajdować się tam w głębi. Jeżeli istniała jakaś odpowiedź,
jeżeli krył się tu jakiś skarb, to właśnie tam.
Kto mógłby lepiej strzec niezmierzonego skarbu niż właśnie potępione dusze zbójców
ze wschodu?
Jeśli Czudowie zginęli pod tym osypiskiem, to właśnie dla niego pilnowali bogactw.
Knutowi wydało się to śmieszne. Siedział na szczycie brązowoczarnej góry w zimną
jesienną noc i śmiał się, a jego śmiech niósł się echem daleko nad płaskowyżem.
Noc pokryła ziemię cienką warstwą szronu. Przy każdym oddechu Knut wypuszczał
nosem białe obłoczki pary. Nad ranem trząsł się z zimna. Starał się dobrze zapamiętać ten
dzień, zwracał uwagę na każdy drobiazg. Opowie o tym Annie. Może to właśnie początek ich
nowego życia?
Na południowym wschodzie zamajaczyło coś czerwonego. Słońce. Nie wolno mu tego
zapomnieć. Warto zapamiętać ryby wyskakujące niemal na brzeg rozlewiska. Zwrócił uwagę
na kruki przelatujące obok. Słuchał ich skrzekliwego krakania - i pomyślał o matce. Nigdy nie
zrozumie, jak ktoś mógł nazwać kobietę, którą kochał, tak brzydkim określeniem: Mały Kruk.
Mikkal tak mówił do Raiji.
Knut nie widział nic pięknego w tym czarnym padlinożercy.
Wszedł między kamienne bloki. Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślał?
Nie miał pojęcia. Chyba po prostu nie przyszło mu to do głowy. Życie jest pełne
przypadków. Traf chciał, że nie przeszukał skał.
Po jakimś czasie znalazł jamę.
Dopiero kiedy już zamierzał zrezygnować na dobre, uderzyła go regularność, z jaką
ułożone były niektóre kamienne bloki.
Gdyby dwa lub trzy leżały w jednej linii, można by to uznać za przypadek. Grzbiet
wydawał się dość prosty. Ale żeby po pięć - sześć kamieni układało się w kilka równych
rzędów...
Musiał się o to postarać ktoś jeszcze, nie tylko sama natura.
Knut poczuł silne uderzenia serca, kiedy przetaczał pierwsze bloki. Okazały się
lżejsze, niż myślał. Na tyle lekkie, że nawet kobieta mogłaby je przesunąć...
Za nimi ukazał się otwór, który wyglądał jak zagłębienie w skale. Ktoś mógłby tak
pomyśleć, ktoś, kto nie sprawdził dokładniej.
Knut upadł na kolana, nie mając pojęcia, że tak samo klęczał również Kalle Elvejord
dokładnie w tym samym miejscu prawie dwadzieścia lat temu.
Następnie wczołgał się do środka. Starał się nie wyobrażać sobie Bóg wie czego,
chociaż wszystko w nim szalało z radości.
Był pewny zwycięstwa, w głębi duszy nie miał już żadnych wątpliwości.
Anno, Anno, powinnaś to zobaczyć! Powinnaś być tu razem ze mną i przeżyć to, co
ja! Nigdy nie zdołam ci opowiedzieć, jakie to uczucie.
Otwór rozszerzał się - przeszedł w jamę, w której Knut mógł swobodnie usiąść,
wprawdzie musiał odrobinę pochylać głowę, ale za to swobodnie wyciągał ramiona. Mógł
wymachiwać rękoma, nie dotykając skalnych ścian.
Ciemna pieczara. Pieczara w litej skale. Pieczara o ścianach, na których lśniły
błyszczące pasy.
Knut przyzwyczaił wzrok do ciemności. Zobaczył jaśniejsze smugi. Nie wiedział, że
ojciec starał się ten lśniący kruszec przesłonić ziemią i żwirem. Na wypadek gdyby ktoś obcy
trafił do jaskini.
Już dawno temu wilgoć zlikwidowała ów kamuflaż.
Knut ujrzał pasy na skalnej ścianie. Wtedy zdał sobie sprawę, że Reijo miał rację:
rozpoznał to, kiedy to zobaczył.
Udało się. Odnalazł swoje dziedzictwo. Swoją przyszłość.
Zerwał ze wszystkimi dotychczasowymi przyzwyczajeniami. W pośpiechu zjadł
solidny posiłek i dopiero wtedy pobiegł z powrotem do jaskini.
Kiedy wyruszając na poszukiwania przygotowywał sprzęt, nie przypuszczał, że będzie
się musiał wspinać po nagich skałach. Sądził, że jedyną niezbędną rzeczą będzie misa do
płukania piasku.
Wszystkie te godziny, dni, tygodnie pracy bez wytchnienia po kolana w lodowatej
wodzie, okazały się stracone nadaremnie. Męczył się tak, marzł i cierpiał, ponieważ sądził, że
to jedyny sposób.
A skarb przez cały ten czas leżał tuż przed jego nosem. Tuż za chatą. Nie zadał sobie
trudu, by dokładnie zbadać okolicę. Wszystko przez błąd, który sam popełnił.
Knut nie miał kilofa. Jedynie niewielki toporek, który bez żalu poświęcił, żeby
wydobyć złoto ze skalnej ściany.
Wzruszył się, kiedy zauważył, że w miejscu, gdzie ze wszystkich sił uderzył, istnieją
jeszcze ślady pozostawione przez innego człowieka. To na pewno tato wyrąbywał tu skałę -
dokładnie tak jak on.
Dopiero w tej chwili Knut uświadomił sobie, jak wiele łączy go z ojcem. Pracował bez
wytchnienia, aż w końcu ze zmęczenia nie mógł utrzymać trzonka. Ostrze toporka bardzo
ucierpiało, lecz chłopak pocieszał się myślą, że będzie mógł sobie kupić sto innych. Jeżeli
zechce.
Wyrąbał już sporo kamieni różnej wielkości - od odłamków nie większych od ziaren
ż
wiru do bryłek wielkości pięści. Będzie miał co dźwigać w drodze do Alty, lecz Anna jest
tego warta.
Serce mu rosło. Spojrzał w czyste, gwiaździste niebo i zadał sobie pytanie, czy Kalle
Elvejord może teraz zobaczyć z góry swego syna.
Knut chciał, żeby tak było.
Napełnił worek.
Sakwa była jedynym przedmiotem, który łączył go z ojcem. To wszystko, co
odziedziczył. Pustą sakwę - sakwę nie zawierającą nic oprócz marzeń.
Knut uległ ich magii i podjął wyzwanie, dał się porwać przygodzie.
Pomyślał, że Kalle byłby szczęśliwy, gdyby razem z synem mógł przeżyć tę chwilę.
Sakwa, która tak długo nosiła tylko marzenia, wypełniła się po brzegi rzeczywistym
bogactwem. Skarbem, o jakim Knut nawet nie miał odwagi śnić. A przecież nie zabrał
wszystkiego. W jamie zostało jeszcze sporo złota, a on jako jedyny wiedział, gdzie szukać.
Teraz nie istniały już rzeczy niemożliwe. Dla człowieka tak bogatego jak on nie istniały żadne
granice.
Nagle świat stanął przed nim otworem. Chłopak zdał sobie z tego sprawę. Teraz jest
kimś więcej niż zwykłym synem rybaka. Syn Kallego i Raiji będzie człowiekiem, którego
ludzie zapamiętają. Kiedy odejdzie, zostanie po nim coś więcej niż tylko nazwisko na
drewnianym krzyżu.
- Idę po Annę, tato - zwierzył się ojcu, patrząc w niebo. - Idę po córkę pastora z Alty i
ożenię się z nią. Tego się po swoim synu nie spodziewałeś, prawda?
Tej nocy Knut spał z głową wspartą na sakwie. Było mu niewygodnie i prześladowały
go jakieś senne mary, zbyt jednak zamazane, by je rozpoznać. Ale się nie przebudził. Nie
wcześniej niż przed nastaniem poranka.
Tego Poranka.
Zjadł, spakował niezbędne rzeczy. Dodatkową zmianę ubrania można zostawić.
Garnki. Większość jedzenia. Knut nauczył się nie wyrzucać tego, co jeszcze może się
przydać. Wszystko schował w jaskini. I tknięty przeczuciem postąpił tak samo, jak przed laty
uczynił jego ojciec: zamaskował smugi na skalnej ścianie. Zamazał je popiołem z ogniska.
Posmarował mokrą ziemią i piaskiem. Zakrył, żeby nikt niepowołany nie odkrył jego skarbu.
Potem wyczołgał się z jamy i na powrót przysunął kamienne bloki. Zastanawiał się,
kto zrobił to przed nim. Nie sądził, żeby Kalle był do tego zdolny.
Bardziej prawdopodobne, że to sprawka Raiji.
Knut zmienił nieco układ kamieni. Ustawił je w sposób bardziej przypadkowy,
bardziej naturalny.
Widok równych rzędów zbyt łatwo nasuwał myśl, na którą on sam wpadł dzisiejszej
nocy...
To jego skarb. Nikt nie może mu go odebrać. Prawnie mu się należy. Nie zamierzał
jednak kupować tej ziemi. Gdyby tak uczynił, inni odgadliby prawdę. Z pewnością by go
okradli.
Opróżni jaskinię z tego, co się da, potajemnie. Zabierze skarb i dobrze ukryje.
Posłucha rady Hannu: przyzna się, że znalazł trochę złota w rzece. Będzie żył zgodnie z
prawem. Zatrzyma się w jednym miejscu wystarczająco długo, by go zapamiętali. A potem
razem z Anną wyjadą gdzieś i osiądą tam, gdzie nikt ich nie zna. Tam gdzie od początku
dadzą się poznać jako ludzie bogaci. Dopiero tam zaczną prawdziwe życie. Zamieszkają w
pięknym domu. W pałacu. Z Anną, dziećmi...
Z rodziną, której właściwie Knut nigdy nie miał. Zwykłą rodziną, bez podniesionych
głosów i kłótni.
Zniszczył chatę.
Pusta ziemianka może przyciągać ludzi niezależnie od tego, jak daleko od
uczęszczanych dróg się znajduje. Bez żalu zrównał ją z ziemią. Dała mu dach nad głową. To
wszystko. Nie wiązały go z nią żadne uczucia.
Zniszczył miejsce na ognisko, ułożone w krąg kamienie wrzucił do rzeki. Popiół
wdeptał w ziemię, pokrył żwirem i darnią.
Natura postara się o to, żeby lepiej zamazać wszystkie ślady. On tylko trochę pomógł.
Wspiął się na skałę, żeby pozostawić jak najmniej odcisków stóp. Trudno jest
zostawić ślad na kamieniu.
Poza tym stąd szybciej trafi na ścieżki prowadzące do ludzi.
Czeka go długa droga. Ciężar niesiony na plecach dodatkowo ją utrudni.
Nastała późna jesień.
Nie miał czasu do stracenia.
13
Zima przyszła wcześnie tego roku. Ledwie zaczął się październik, a śnieg już leżał i na
wodzie pojawiła się cienka warstwa lodu. Wiał bezlitosny wiatr z północy, niosąc ze sobą
mroźny oddech z bieguna.
Zła pogoda zaskoczyła Knuta, zanim dotarł do miasta. Pożałował, że zostawił w
jaskini ubranie na zmianę. Musiał iść równym krokiem, żeby pot na jego ciele nie zamarzał i
go nie wyziębił.
Ś
nieg utrudniał marsz. Kumagi nasiąknęły wilgocią. Na szczęście Knut wymościł je
turzycą. Sucha trawa chroniła bose stopy przed wilgocią, utrzymywała ciepło i zapobiegała
odmrożeniom.
Myśl o Annie dodawała mu sił, inaczej dawno by już upadł z wyczerpania. Pogoda
złagodniała, jakby bogowie byli po jego stronie. Uciszyło się na tyle, że Knut w ciemności
mógł dostrzec światła Alty.
Wpatrywał się w jaśniejące punkciki i uparcie podążał w ich stronę. Zatrzymał się
przy plebanii. W pierwszym odruchu zamierzał wejść, ale się cofnął. Budynek był
oświetlony, tak jak Knut to widywał wiele razy przedtem. Okno Anny pozostało jednak
tajemnicze i ciemne. Jak zamknięte oko. W stronę wspaniałej posiadłości pastora zmierzało
wiele osób. Knut zauważył to, lecz uznał, że to nic szczególnego.
Anna...
Była tam - tak blisko. Nagle tak blisko po nieskończenie długim czasie rozłąki.
I nie był w stanie jej dosięgnąć. Nie mógł tak stać i wpatrywać się w ciemne okno.
Dziewczyna nie dojrzy go w ciemności. Nie mógł się z nią skontaktować. Nie teraz. Musiał
się z tym pogodzić.
Nadal pozostawał wyłączony z tego świata, który trzymał Annę z dala od takich jak
on. Zamierzał to zmienić, ale potrzebował więcej czasu niż tych kilka godzin, które pozostały
do końca dnia.
Niedaleko znajdował się świat, który chętnie otworzy przed nim drzwi, świat, gdzie
zaszczytem było być Finem. Gdzie choć słowo „Kwen” brzmiało obraźliwie, oznaczało to, co
zwyczajne.
Knut powlókł się do fińskiej części Alty. Odnalazł chatę Hannu i Jussiego i zapukał do
drzwi.
Zapamiętał tylko słabe światło lampy na stole oraz Hannu i Jussiego siedzących po
obu stronach.
- Witamy z powrotem! - zawołał Jussi. - Myśleliśmy, że cię już więcej nie zobaczymy.
Knut usiłował usiąść, ale nie był w stanie. Zakręciło mu się w głowie. Gospodarze
położyli go w kuchni na rozkładanym łóżku.
- Jak dobrze - odezwał się zmęczony. - Przebyłem daleką drogę.
- I masz ciężki bagaż - stwierdził Hannu, patrząc znacząco na sakwę. - Udało ci się?
Knut skinął głową.
- Postąpiłeś zgodnie z moją radą?
- Może.
Hannu uśmiechnął się, a jego zarośnięta twarz wydała się sympatyczna.
- To mi się podoba. Uczysz się, chłopcze! Całkiem słusznie. Nawet nam nie
powinieneś ufać!
- Obiecałem, że o was nie zapomnę, prawda? Dotrzymuję obietnic.
- Nami nie musisz się przejmować. Knut jednak zauważył, że ci dwaj rośli mężczyźni
wzruszyli się, że o nich pamiętał.
- Co zamierzasz teraz zrobić?
- Ożenić się - rzekł Knut stanowczo.
- O, nie wiedzieliśmy, że jest jakaś dziewczyna - poskarżyli się oburzeni. - Trzymałeś
to przed nami w tajemnicy?
Uśmiechnął się. Pomyślał o Annie.
- Jest jeszcze wiele rzeczy, których o mnie nie wiecie, chłopaki. Ale tyle mogę wam
powiedzieć: jeszcze wielu w Alcie zaskoczę.
Hannu spojrzał znacząco i tajemniczo.
- Powiedzmy, że jest w tobie coś, czego nie widać na pierwszy rzut oka.
Podali mu kolację. Cienką zupę z kaszą jęczmienną i kawałkami ryby. Knut
delektował się nią niczym iście pańską potrawą. Na płaskowyżu żywił się głównie dzikim
ptactwem, drobną zwierzyną i rybami, ale czegoś takiego dawno nie miał w ustach. Zupa
podziałała zbawiennie. Chłopak czuł, jak wracają mu siły, zdołał usiąść. Kiedy podali mu
kubek kawy, odniósł wrażenie, jakby się znalazł w siódmym niebie.
Nie chciał spać. Zbyt długo był sam, zbyt długą odbył drogę, by po prostu spokojnie
teraz zasnąć.
- Jak ci się udało znaleźć to, czego tak wielu szukało? - zdziwił się Jussi. - Wielu
próbowało przez całe życie. Tobie wystarczyło jedno lato.
- Być może wiedziałem więcej niż inni... - odparł Knut. - Może było mi to
przeznaczone.
Popatrzyli na niego pytająco. Czekali na wyjaśnienia. Powiedział już zbyt wiele, by
resztę zachować w tajemnicy.
- Opowieści o skarbie są po części prawdziwe - rzekł z wahaniem. - Grób człowieka,
który go znalazł, znajduje się tu w Alcie.
Skinęli głowami. Wiedzieli o tym.
- Był moim ojcem. Chłopak mógł to teraz wyznać z dumą. Przekonał się, że Kalle
Elvejord był kimś więcej niż niepoprawnym marzycielem.
- Twoim ojcem, mówisz? Hannu ściągnął usta i gwizdnął cicho.
- To trochę wyjaśnia. Ale przecież on umarł bardzo młodo. Zdążył zostać ojcem?
- Wiek nie ma tu żadnego znaczenia - stwierdził Jussi, wzruszając ramionami.
Nagle ujrzeli Knuta w zupełnie innym świetle. Hannu zamyślił się:
- Czy wielu ludzi o tym wie? Opowiadałeś o tym komuś?
- Jak to? - Knut spojrzał na niego. Pomyślał o Annie.
- Nic, tylko na grobie, o którym mówisz, często widywałem kwiaty. A któregoś
wieczoru zobaczyłem, kto je przynosi.
Knut uśmiechnął się słabo. Dał do zrozumienia, że domysły Hannu są słuszne. Poznali
jego tajemnicę, choć nie rzekł ani słowa. Zdali sobie sprawę, jak ogromna jest jego tęsknota.
- Tak - odparł. - Jest ktoś, kto o tym wie.
Jussi otworzył usta, żeby coś powiedzieć. Był blady. Hannu potrząsnął lekko głową.
„Nie teraz”, ostrzegał wzrokiem. Jussi odwrócił twarz.
- Czy Knut - Kwen wrócił do domu? - spytał Knut. - Czy dla naszych nastały może
lepsze czasy?
Hannu pokręcił głową.
- Nie dotarły do nas żadne wieści o Knucie Olssonie. Możliwe, że nie żyje. Ale do
Kopenhagi jest pięćset mil. Nie przejdziesz takiej drogi w jeden dzień, chłopie. Nawet Knut -
Kwen potrzebuje czasu. Musimy wierzyć, że wróci. Jest nam tu potrzebny. Tacy ludzie jak on
nie rosną na drzewach. Jemu podobni stają się przywódcami. Bez niego jesteśmy jak stado
bez pasterza. Mamy jeszcze odrobinę nadziei. Lecz nikt z nas nie posiada jego odwagi. Musi
wrócić, inaczej w dolinie Alty niedługo nie pozostanie już ani jeden Kwen.
Nastała noc. A potem ranek.
Knut umył się i założył czyste ubranie. Przyjemnie było się odświeżyć. Przed
wyprawą po złoto zostawił trochę rzeczy u braci z Kemijarvi. Pilnowali ich, pewni, że wróci.
Zgolił brodę, którą wyhodował w ciągu paru miesięcy pobytu na odludziu. Mrużąc
oczy, przyjrzał się sobie w lustrze Jussiego. Wyglądał rzeczywiście inaczej. Nie potrafił
wskazać palcem, co się zmieniło. Ale nie był dokładnie tym samym Knutem, który wyruszył
wiosną na poszukiwanie skarbu. Kiedy się wyszykował, poczuł niepokój. Prawie nie był w
stanie przełknąć jedzenia, które Finowie postawili przed nim na stole.
Miał tyle do załatwienia... Musiał iść do sklepu. Potrzebował ubrania. Zamierzał kupić
materiał i poszukać krawca.
Anna...
Wtedy to Hannu zdecydowanie posadził go na krześle, a sam usiadł naprzeciw, mocno
opierając łokcie na stole. Przedramiona wyrosły ku twarzy niczym dwa wielkie pnie drzew.
Oczy wydawały się smutne.
- Jest coś, o czym powinieneś wiedzieć, Knut - rzekł. - Jest coś, o czym ci wczoraj nie
powiedzieliśmy. Uważaliśmy, że przede wszystkim powinieneś się porządnie wyspać,
chłopcze. Po tak długiej wędrówce. - Przełknął ślinę. - Czy ona wiele dla ciebie znaczy? Ta
dziewczyna, która kładła kwiaty na grobie twego ojca?
- Tak. Knut nie rozumiał, do czego Hannu zmierza. Jussi stał przy drzwiach,
odwrócony plecami. Zacisnął palce na framudze.
Coś tu się nie zgadzało. Musiało wydarzyć się coś bardzo złego.
- Nigdy nam o tym nie opowiadałeś, ale to ty znalazłeś ją tej zimy, prawda? To ty ją tu
przyprowadziłeś?
Knut skinął głową.
- Co się stało z Anną? - spytał. Jego głos brzmiał ochryple.
- Szukamy jej już ponad tydzień, Knut. Wszyscy w mieście. Znowu zniknęła. Statek
na południe musiał odpłynąć bez niej. Miała wyjechać do Danii. Wiedziałeś chyba o tym?
Przytaknął.
- Przez ponad tydzień? - spytał. Późną jesienią. Powiedziała: późną jesienią... Knut
ukrył twarz w dłoniach. Dławił go tak silny płacz, że nie mógł go powstrzymać. Więc jednak
zwlekał zbyt długo. Został zbyt długo. Był pewny, że wróci w porę, by dotrzymać obietnicy.
A tymczasem zawiódł Annę. Wreszcie podniósł wzrok. Oczy miał pełne łez.
- Spadł już śnieg, wyraźnie widać na nim ślady - wykrztusił. - Nie powinno chyba być
kłopotu z jej odnalezieniem. Jest tylko kobietą, dziewczyną, nie mogła zajść daleko.
- Kiedy zniknęła, nie było jeszcze śniegu. Spadł następnej nocy. Od tygodnia trzyma
mróz - wyjaśnił Hanna.
- Gdzie jej szukano?
- Wszędzie. Sprawdzono nawet dno w pobliskich wodach, zanim ściął je lód. Pastor
nadal płaci każdemu ochotnikowi, gotowemu wziąć udział w poszukiwaniach.
Knut gwałtownie poderwał się z miejsca. Nawet nie otarł łez. Sklepikarz może
poczekać. Ściągnął z siebie czyste ubranie. Włożył na powrót skórzane. Znalazł dork i czapkę
ze skóry.
- Powierzam wam moją sakwę - rzekł. - Ufam wam.
- To na nic, Knut. - Głos Hannu brzmiał po ojcowsku łagodnie. - Była lekko ubrana.
Mówią, że miała na sobie tylko koszulę nocną i płaszcz. Nie chciała, by ją uratowano.
- Znajdę ją - wycedził Knut przez zaciśnięte zęby. - Na pewno mi się uda. Lecz
najpierw porozmawiam z pastorem.
- Bądź ostrożny! Hannu najchętniej poszedłby razem z Knutem.
Chłopak był taki porywczy. Taki gwałtowny i nierozważny. Dziewczyna pewnie już
nie żyje. Nie było sensu wierzyć, że jest inaczej.
- Pastor ma wielką władzę. Jest w dobrych stosunkach z namiestnikiem. Może wsadzić
cię do aresztu, jeżeli zechce.
Knut uśmiechnął się w taki sposób, że obydwu braciom ciarki przeszły po plecach.
- Nie boję się pastora - powiedział. - Ani namiestnika. Teraz boję się tylko jednego.
Ś
mierci. Nie mojej. Jestem tak niewiele wart...
W rzeczywistości wypadki nigdy nie toczą się tak jak w marzeniach. Knut istotnie
wszedł do domu pastora głównym wejściem. Jednak nie jako bogacz, lecz jako biedny
chłopak, Kwen, syn rybaka, Knut.
Wtargnął bez pukania. Nie zdejmując czapki, ruszył prosto do salonu pastora. Nie
pozwolił się zatrzymać.
Pastor zmarszczył brwi i zdziwił się trochę, napotykając płomienny wzrok
młodzieńca, który zjawił się przed nim tak nagle.
Nie rozpoznał go.
Knut zrozumiał to w jednej chwili, gdy usłyszał słowa pastora:
- Przypuszczam, że przyszedłeś zgłosić się na ochotnika, by wziąć udział w
poszukiwaniach mojej córki? Płacę za dobę. Tego, kto ją odnajdzie, wynagrodzę dodatkowo.
Knut uśmiechnął się zimno. Jego oczy zwęziły się. Mężczyzna, który przed nim
siedział, wyglądał na zmęczonego i przygnębionego. Miał podkrążone oczy.
- Chcę wiedzieć, gdzie jej szukaliście. Chcę wiedzieć, kiedy zniknęła.
- Lensman wie o wszystkim. Porozmawiaj z nim. Pastor odwrócił się do Knuta
plecami. Ten jednak się nie poruszył.
- Powinienem raczej sądzić, że wiesz lepiej od lensmana, kiedy zniknęła. I dlaczego?!
Głos Knuta brzmiał jak trzask bicza. Chłopak nawet nie mrugnął, zwracając się do
pastora na „ty”.
- Jakim prawem przychodzisz tu i zamęczasz mnie pytaniami? - spytał pastor. - Kim ty
jesteś? Co sobie wyobrażasz? Zapłacę ci za szukanie. Idź szukać albo nie. Ale nie pozwolę,
byś tu przychodził i mówił do mnie w ten sposób. Moja córka zaginęła. Modlę się do Boga,
ż
eby się znalazła cała i zdrowa. Nie życzę sobie rozmawiać z tobą dłużej. Możesz odejść.
Knut przyglądał się uważnie pastorowi. Wiele słów cisnęło się w kolejce na końcu
języka. Powstrzymał je. Na razie.
Jeszcze tu wróci. Pokaże pastorowi, na co go stać.
Wróci tu, a wtedy nie będzie milczał.
Knut wyszedł. Wyszedł drzwiami dla ważnych gości.
Wstąpił jeszcze do lensmana. Dowiedział się więcej niż na plebanii.
- Dziewczyna uciekła w niedzielę w nocy. Tego dnia właśnie przybił do brzegu statek,
który miał odpłynąć na południe. Chyba chciano ją wydać za mąż za granicą. Nie wiem
dokładnie. Słyszałem tylko, co mówiła służba. Rodzice zauważyli zniknięcie córki dopiero w
poniedziałek rano. Nie spała w swoim łóżku. Jednak wychodząc z domu, nie miała na sobie
nic więcej poza nocną bielizną.
Pokręcił głową.
- Myślę, że poszukiwania nie na wiele się zdadzą. Ale pastor wierzy w cuda. Jest
niejako do tego zobowiązany. Cha, cha...
Knut nie roześmiał się.
Następnie lensman opowiedział, gdzie dotychczas szukano Anny. Które zbiorniki
wodne sprawdzono.
- Osobiście przypuszczam, że znaleźlibyśmy dziewczynę, gdybyśmy sprawdzili dno
fiordu, ale do tej pory pastor się temu sprzeciwiał. Jednak połowa miasta sądzi, że rzuciła się
do fiordu.
- Dlaczego? Urzędnik skrzywił się.
- Uważam, że niedobrze jest mierzyć zbyt wysoko. Powinni pozwolić córce wybrać
samej. Zmuszanie do małżeństwa nie prowadzi do niczego dobrego. Są tacy, którzy mówią,
ż
e ona już kogoś wybrała.
Lensman nie rozumiał, dlaczego chłopak tak przenikliwie na niego patrzy. Ale nigdy
nie rozumiał tych, którzy swe życie spędzali w drodze.
- Zarówno kucharka, jak i służąca na plebanii przysięgają, że dziewczynie przydarzyło
się nieszczęście. Że spodziewała się dziecka. A córce pastora to nie przystoi, wiesz... Z
rozpaczy rzuciła się do fiordu, chłopcze. Ale idź i szukaj. Większość ochotników udaje się na
poszukiwania i kręci się po okolicy przez kilka dni. Pastor dobrze płaci i nie pyta, gdzie byłeś
i co robiłeś. Myślę, że najbardziej obawia się tego, że ktoś znajdzie ją martwą...
Knut nie słuchał.
Jakimś sposobem dostał się do szopy Hannu. Nie był w stanie przypomnieć sobie, jak
się tam znalazł.
Kiedy oprzytomniał, płakał pomiędzy belami siana, tam gdzie się z nią kochał.
Uwiódł ją.
Spodziewała się dziecka.
Gryzł kostki do krwi, żeby nie wykrzyczeć swego cierpienia. Bił pięścią w ścianę, aż
dudniło.
Wyszeptał z szacunkiem jej imię.
Nie był wart wiązać jej butów. Nawet ziemia, po której stąpała, była więcej warta niż
on. A on ośmielił się zniszczyć Annie życie.
Przez coś tak podłego jak pożądanie zniszczył jej życie.
Knut wypłakał wszystkie łzy.
Czuł wokół siebie ogromną pustkę, której istnienia nawet nie podejrzewał.
Tak często myślał o Annie w ciągu tego lata. Dlaczego nie rzucił wszystkiego i nie
wrócił do miasta? Dlaczego pozwolił, by żądza bogactwa przytłumiła tęsknotę za Anną?
Dlaczego, dlaczego...?
Jednak nie żałował tego, co zaszło między nimi na tym posłaniu z siana.
Jeśli nawet skutki owej nocy popchnęłyby Annę do czegoś, czego nie miał odwagi
nazwać słowami, nie był w stanie niczego żałować. To jego najpiękniejsze wspomnienie.
Nigdy nie był tak szczęśliwy jak tamtej nocy. Nawet wtedy, kiedy znalazł złoto. Teraz
to zrozumiał.
Noc z Anną w ramionach, kiedy dziewczyna leżała przytulona do niego, ufna i
oddana, nie mogła się mierzyć z niczym innym, co dotąd przeżył.
Anna także była szczęśliwa.
Błagała go, żeby ją zabrał ze sobą.
On zaś zostawił ją zupełnie samą - tylko ze swą obietnicą. Obietnicą, że wróci, zanim
będzie za późno. Obietnicą, że nie będzie musiała jechać do Danii. Że nie wyjdzie za nikogo
innego poza nim. Miał się pojawić przed nadejściem późnej jesieni.
Anna doszła pewnie do wniosku, że ją okłamał.
Z bólem to przyznał.
Knut wyobrażał sobie, jak musiała być nieszczęśliwa. Jak bardzo samotna.
Pewnie pomyślała, że świadomie ją oszukał. A potrzebowała go bardziej, niż
ktokolwiek go kiedyś potrzebował.
Miała urodzić dziecko...
Panie Boże, dokąd ona poszła? Dokąd mogła pójść?
Była noc. Ciemno. Anna nie była ciepło ubrana.
Musiała marznąć.
Fiord?
Nie, Knut nie sądził, by rzuciła się do fiordu.
Złożył ręce w żarliwej modlitwie.
Przemierzał powoli okolicę. Starał się myśleć tak jak Anna. Nie sądził, by mu się
udało. Niezależnie od tego, jak bardzo ją kochał, nie mógł wiedzieć, co kryło się w jej głowie.
Ogarnęła go rozpacz, podobna do tej, która wypełniła dziewczynę tamtej nocy.
Zwątpienie - podstępna świadomość, że i tak wszystko na nic.
Pastor zabronił sprawdzać dno fiordu.
Knut jednak odważył się przez mgnienie oka pomyśleć, że Anna wybrała takie
rozwiązanie.
- Być może nie żyjesz, Anno. Jeżeli tak, to nic dla mnie nie ma sensu. Nic nie ma
znaczenia dla Knuta Elvejorda. Nie liczy się to, że mógłby kupić całą Altę wraz z
otaczającym ją lasem. Ty byłaś najważniejsza w moim życiu. Ty, Anno. Nie złoto. Nie
rozumiałem tego do tej pory. Miałem ciebie. Miałem twoją miłość i prosiłem cię tylko, żebyś
czekała. Moja najdroższa. Prosiłem, byś czekała, i czekałaś. Miałem więcej, niż
przypuszczałem, i tylko ty o tym wiedziałaś...
Knut szukał tak długo, aż wreszcie nie był w stanie zrobić ani kroku więcej.
Przystanął, oparł się na kijku, płakał. Czuł, jak ciepłe łzy mieszają się z płatkami śniegu,
topniejącymi na policzkach niczym zimne pocałunki.
Boże, jak puste wydało się nagle życie! Jakie wszystko stało się bezsensowne!
Zawrócił i ruszył z powrotem do miasta. Chciał porozmawiać z pastorem. Poprosić go
o zezwolenie na przeszukanie dna fiordu.
Nawet jeśli Anna nie żyje, trzeba ją znaleźć.
Obrał drogę na skróty, prowadzącą poniżej szopy Hannu. Zamierzał przeciąć rzekę,
nie zastanawiał się, czy lód wytrzyma czy nie. Zaryzykował, wszak tak niewiele trzymało go
przy życiu. Tak niewiele, co miało prawdziwą wartość.
Knut zapomniał o niewielkim rozlewisku w zakolu rzecznym nieopodal stodoły.
Lód okazał się na tyle gruby, że wytrzymał jego ciężar. Woda szybko w tym miejscu
zamarzała, ponieważ było płytko.
Wiatr wymiótł do czysta lodową taflę. Wypolerował ją do połysku. Narty Knuta
skręciły z wiatrem. Nie mógł ich prowadzić. Kierowały się jakby własną wolą.
Być może los tak chciał.
Pod gładką taflą zamajaczył tylko cień. Tuż przy brzegu. Tuż obok miejsca, gdzie
rzeka wyginała się łagodnie w kunsztowny łuk niczym we własnoręczny podpis natury.
Jaśniejsze miejsce pośrodku niebieskoczarnej powierzchni.
Plama zaczęła rosnąć przed oczami Knuta. Coś go ku niej przyciągało. Coś go
popychało, nie był w stanie się zatrzymać.
Aż stanął tuż ponad plamą. Wiedział, że nikt już nie będzie musiał przeszukiwać
fiordu.
Upadł na kolana, nie zdejmując nart. Kijek wyśliznął mu się z dłoni. Chłopak zdjął
rękawiczki, przyłożył ręce do twardej, gładkiej powierzchni - jak gdyby ich ciepło mogło
stopić lód i pomóc się dostać bliżej. Tak jak gdyby ciągle jeszcze mógł uratować Annie życie
własnym ciepłem.
Płakał i nic nie widział przez łzy. Aż piekły oczy, bolało gardło.
Położył się na lodzie nad zastygłą postacią, uświadamiając sobie, że stracił Annę.
Stracił jedyną osobę, która cokolwiek dla niego znaczyła. Jedyną, która była ważniejsza od
niego samego.
Zrozumiał to jednak zbyt późno.
Zmarzł, szczękał zębami, ale nie mógł teraz od niej odejść.
Trafił tu. Znalazł ją. Jeszcze raz miał ją odprowadzić do domu. Tyle przynajmniej był
jej winien.
Lód był gruby co najmniej na szerokość jego dłoni. Pod spodem płynęła woda. Włosy
dziewczyny poruszały się, wyglądały w wodzie jak połyskujące nici. Koszula nocna również
lekko falowała.
Knut zaatakował lód kijkami i nartami. Kopał, skakał, wygrzebywał kamienie z
brzegu i rzucał nimi w gładkie lustro natury.
Powoli, powoli przebijał się przez twardą, grubą warstwę. Wreszcie całkiem się
przebił. Otwór nie był większy niż zaciśnięta pięść, ale chłopak się nie poddawał.
Teraz było łatwiej, mógł uderzać w krawędzie i kruszyć je kamieniem.
Z otworu tryskała lodowata woda i przemoczyła Knuta do suchej nitki. Przesiąknęła
przez skórzane spodnie, groziła przykuciem go do zamarzniętej tafli, ale się nie przejmował.
Ledwie to zauważał.
Woda przeciekła przez rękawiczki. Stracił już prawie czucie w rękach, ale dopóki
mógł utrzymać kamień, nie miał zamiaru się poddawać.
Klęczał tuż przy głowie dziewczyny. Gdyby zaczął unosić ją prąd, Knut zdołałby ją
pochwycić. Zatrzymać. Z mozołem powiększy! przerębel na tyle, że sam mógłby się w nim
zmieścić. Znów kuł brzegi. Jeszcze trochę. Jeszcze tylko trochę...
Położył się obok Anny, wsunął obie ręce pod lód, dobrze zaparł się łokciami.
Przełknął ciężko, zacisnął powieki i pociągnął.
Poczuł opór, zobaczył, że skrawek koszuli nocnej uwiązł w lodzie. Przymarzł. A więc
to ją trzymało, nie pozwoliło popłynąć z prądem.
Knut pociągnął jeszcze raz, rozerwał materiał. Zaskoczył go nagły ciężar.
Trzymając Annę pod ręce, zdołał podźwignąć się z kolan. Potem chwycił dziewczynę
w talii i próbował wyciągnąć z tego zimnego grobu, który sobie wybrała. Musiał się
pośpieszyć, gdyż pod ciężarem obojga lód zaczął się niebezpiecznie uginać. Nadludzkim wy-
siłkiem uniósł ukochaną ku górze i przepełznął na pewny grunt.
Już nie płakał.
Ostrożnie ułożył Annę na śniegu przy brzegu rzeki. Po tygodniu spędzonym w wodzie
jej ciało nabrzmiało. Nie przedstawiało pięknego widoku. Knut jednak zmusił się, by na nią
spojrzeć.
Pamiętał, jaka była wtedy, pod dotykiem jego pieszczot.
Ich miłość stała się po części przyczyną jej śmierci. Anna wybrała śmierć jako
ostateczne wyjście. Ponieważ on dał się omamić złotemu szczęściu.
Jego miłość okazała się śmiertelną trucizną.
Knut ostrożnie położył ręce na brzuchu dziewczyny. Klucha w gardle groziła
uduszeniem.
To prawda. Anna nosiła jego dziecko. Tej jesiennej nocy zgasło więcej niż jedno
ż
ycie.
Knut pochylił głowę. Czyżby Raija była bardziej przewidująca, niż ktokolwiek z nich
podejrzewał?
Czyżby to przeczuwała? Zawsze uważała, że złoto Kallego sprowadzi ze sobą
nieszczęście.
Czy Anna umarła dlatego, że dal się zaślepić złotemu blaskowi?
14
Na plebanii ciągle paliło się światło, kiedy Knut szedł w jej stronę, dźwigając ciężkie
brzemię. Tym razem także nie zapukał do drzwi. Sam wyglądał jak topielec, kiedy
przemierzał pokryte dywanami podłogi. Znalazł pastora z żoną przy kominku w jednym z
salonów.
Stanął przy wejściu. Pchnął drzwi nogą.
Pastorowa poderwała się z krzykiem. Zachwiała się. Knut na zawsze zachowa w
pamięci tę białą twarz otoczoną siwymi włosami - i tę czarną suknię, która sprawiała
wrażenie, że nie było pod nią ciała.
Nawet pastor oniemiał. Cofnął się, kiedy Knut podszedł bliżej. Odsunął się na bok,
uczynił niezgrabny ruch ręką, dając chłopakowi znak, żeby położył ciało Anny na sofie.
Knut zatrzymał się. Stał z dziewczyną w ramionach. Za nic nie chciał jej wypuścić.
- Przychodzę z twoją córką, pastorze - wykrztusił. Był siny z zimna. Kapało z niego,
kiedy lód topił się w ciepłym pokoju. - Przychodzę z nią po raz drugi. Gdybym wiedział, że
tak się stanie, nie przyprowadzałbym jej tutaj za pierwszym razem.
Pastor przyjrzał mu się bliżej. Było coś w tym chłopaku, co przywodziło na myśl
przeszłość i teraźniejszość. Kim jest ten młodzieniec w lapońskim stroju, który ośmiela się
mówić do niego w ten sposób? Skąd ten dziwny blask w jego brązowych oczach? Gdzie wi-
dział te oczy wcześniej?
- To on - odezwała się pani domu. - To on znalazł ją tej zimy. Poznajesz?
Złapała męża za ramię, przywarła do niego, lecz szorstko ją odsunął.
Pastor rzeczywiście sobie przypomniał. Lecz widział w tym chłopcu coś jeszcze. Coś,
co znał już wcześniej. Coś, co powinien pamiętać...
- Tak, to ja - rzekł Knut.
Spojrzał na twarz Anny, która przypominała groteskową maskę. Następnie delikatnie
położył dziewczynę na sofie. Poprawił ostrożnie jej koszulę nocną, by ładnie się układała,
odgarnął Annie lok z czoła, pogłaskał czule palcem po policzku.
Pastor zamierzał go zganić, ale się na to nie zdobył. Coś go powstrzymało. Odwrócił
się do biurka. Pogrzebał w szufladach i wyciągnął sakiewkę, którą trochę przesadnie
pobrzękiwał.
- Ostatnio byłeś tu jakieś trzy - cztery dni temu? - spytał, nie patrząc na chłopaka.
Knut nadal stał przy sofie. Dotykał ramienia Anny. Nie mógł się z nią rozstać.
- To powinno wystarczyć.
Pastor starannie ułożył na stole stos monet. Próbował się uśmiechnąć uprzedzająco
grzecznie. Jeszcze nie całkiem do niego dotarło, że w miejscu, w którym dopiero co siedział,
leżą zwłoki jego najmłodszej córki.
Knut potrząsnął głową.
- Nie chcę twoich pieniędzy, pastorze! - rzekł niespodziewanie stanowczo. - Możesz
sobie zostawić swoje srebrniki!
Spojrzeli na niego zaskoczeni. Pastorowa osunęła się na najbliższe krzesło i łkała
półgłosem.
Knut nie odrywał wzroku od pastora. Nie uciekł spojrzeniem.
- Chciałbym, żebyś spytał samego siebie, dlaczego Anna to zrobiła - odezwał się. -
Chciałbym, żebyś spojrzał w głąb swej duszy i spytał, czy jesteś bez winy. Czy można było
uniknąć tej śmierci.
- Jak śmiesz? - syknął pastor przez wąskie usta. - Jak śmiesz tutaj przychodzić i
cokolwiek sugerować? Weź swoje pieniądze. Zabierz swoją zapłatę. Jeśli jej nie chcesz,
zostaw, niech leży. Ale wyjdź stąd!
Knut był spokojny. Złość nic już nie pomoże.
- Nie musisz tego powtarzać, pastorze - odparł. - Pójdę. Nie potrzebuję twoich
pieniędzy. Szkoda, że wcześniej nie rozumiałem, że pieniądze znaczą tak niewiele. Być może
Anna by jeszcze żyła.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytał pastor, opanowując się. - Kim jesteś?
Knut ściągnął czapkę. Nie przez szacunek dla człowieka, który stał przed nim, lecz
dlatego, że zrobiło mu się za gorąco przy piecu.
- Znałeś moją matkę - rzekł ze smutnym, nikłym uśmiechem. - Nie pasowała do was,
bogatych, w Alcie. Ożenił się z nią wójt. Ludzie nazywali go Krwawym Ole...
- Raija? - przerwał pastor z niedowierzaniem. - Jesteś synem Raiji? Oczywiście... te
oczy... Powinienem to zauważyć. Ale to działo się tak dawno temu. Już prawie o niej
zapomniałem. Jej syn, tak... Syn...
Zmarszczył brwi. W jednej chwili przypomniał sobie, że Anna przynosiła kwiaty na
grób nieznajomego. Czyżby jego córka miała w tym jednak jakiś powód?
- Syn Kallego Elvejorda - dokończył Knut. - Wróciłem. Musiałem coś zabrać. Coś, co
do mnie należało. Spadek po ojcu. Znalazłem coś innego... i dziś żałuję, że się tym nie
zadowoliłem. Ale chciałem mieć wszystko naraz.
- Spojrzał na dziewczynę. - Teraz straciłem wszystko.
- Anna miała wyjechać do Danii. Knut napotkał spojrzenie pastorowej.
- Właśnie - rzekł. - Może nie powinniście mieć wobec niej tak wielkich planów. Czy
nie widzieliście, jak ją unieszczęśliwiacie? Nie wiedzieliście, jak bardzo się tego bała?
- Anna była posłuszną córką - rzucił ostro pastor.
- Chcieliśmy tylko jej dobra. Miała zostać hrabiną...
- Nie pytaliście jej, dlaczego uciekła za pierwszym razem?
Milczeli.
- Anna była tak zalękniona, że minęło kilka dni, zanim odważyła się ze mną
porozmawiać - powiedział Knut ze smutkiem w głosie. - Była najbardziej godną pożałowania
istotą, jaką spotkałem w swym życiu. I już wtedy błagała mnie, żebym jej nie odprowadzał do
domu. Nie znała mnie, ale wolała raczej podróżować z obszarpanym awanturnikiem, niż
wrócić tutaj.
- Kłamiesz! Knut mówił dalej. Nie pozwolił, by pastor przerwał mu oskarżeniami.
- Żałuję, że jej nie posłuchałem. Ale sądziłem, że w domu będzie jej najlepiej.
Sądziłem, że dziewczyna z jej sfery będzie nieszczęśliwa bez tego wszystkiego, do czego
przywykła. Byłem głupi. Nawet przez moment nie pomyślałem o tym wszystkim, czego jej
brakowało.
- Annie nigdy niczego nie brakowało.
Knut spojrzał na żonę pastora. Zrobiło mu się smutno.
- Nie? Nie brakowało jej zrozumienia? Kogoś, kto naprawdę by się o nią troszczył?
Kogoś, kto by ją cenił za to, kim jest? Kto by ją kochał, a nie ganił przez cały czas... Kogoś,
kto by dostrzegł, jaką jest kruchą istotą? Czy Anna miała kiedykolwiek kogoś na tyle
bliskiego?
Pastor demonstracyjnie odwrócił się do Kmita plecami.
- Nie podoba mi się sposób, w jaki mówisz o mojej córce! Spędziłeś z nią zaledwie
kilka tygodni. Nie myśl, że udało ci się ją poznać. Nie myśl, że pokazała ci swe prawdziwe ja!
- A czy wam pokazała kiedyś swą prawdziwą twarz? Kiedy na tyle dorosła, że
potrafiła już ukrywać uczucia... Myślę, że jej nie znaliście.
- Jeszcze chwila, a każę cię wyrzucić i zamknąć w areszcie!
Knut podniósł dłoń w obronnym geście.
- Wyjdę. I nigdy nie wrócę. Ale nie pozwolę, byście uniknęli odpowiedzialności przed
samymi sobą. Wy także ponosicie winę za to, co się stało. Uciekła w przeddzień wyjazdu.
Czy was to nie zastanowiło?
Pastorowa umknęła wzrokiem przed przenikliwym spojrzeniem brązowych oczu
Knuta.
- Plotki!
- Anna nie chciała wyjeżdżać do Danii. Nie chciała za męża tego człowieka, którego
jej wybraliście, nie pytając o zdanie. Wolała raczej umrzeć.
- A więc ty, na wpół Kwen, twierdzisz, że tak dobrze poznałeś moją córkę?
W głosie pastora brzmiała ostra drwina. Knut nie pozwolił wyprowadzić się z
równowagi i nadal stał wyprostowany przed rodzicami Anny.
Choć wcale nie musiał, wziął na siebie część winy za jej śmierć.
- Nie jesteście jedynymi zabójcami - rzekł poważnie. Nabrał powietrza. Ciężko mu
było to przyznać: - To również moja wina.
Dwie pary oczu spojrzały na niego.
- Miałem coś do załatwienia. Dlatego wyjechałem z Alty. Zabrało mi to więcej czasu,
niż się spodziewałem. Sądziłem, że zdążę tu wrócić, zanim będzie za późno. Późną jesienią...
Ale tak dokładnie nie wiedziałem, co to znaczy „późna jesień”...
- Jaki to ma związek z Anną, moją córką? W brązowych oczach, które tak bardzo
przypominały oczy Raiji Alatalo, kryło się cierpienie.
- Anna by żyła, gdybym wrócił wcześniej - odparł Knut zdecydowanie. - Jak często z
nią rozmawialiście? - spytał. - Czy przyglądaliście się jej dokładnie? Czy nic nie
zauważyliście? Nic nie zrozumieliście? Jak można być tak ślepym?
Pastorowa otworzyła usta. Nie patrzyła na męża. Splatała białe palce.
- Anna... spodziewała się dziecka - wykrztusiła. Knut napotkał pełen niedowierzania
wzrok pastora.
- Tak, Anna spodziewała się mojego dziecka - przyznał ze smutkiem. - Miałem po nią
wrócić przed jesienią. Przed jej wyjazdem. Ale wy pierwsi ją zawiedliście. Zamierzaliście ją
skazać na nieszczęśliwe życie.
Dotknął ciała Anny jeszcze raz. Uśmiechnął się słabo. I ruszył do wyjścia.
W drzwiach się odwrócił. Pastor ciągle jeszcze nie mógł się otrząsnąć z szoku.
Wyglądało, jakby szukał słów. Pastorowa nie spuszczała Knuta z oczu.
- Anna kochała mnie - rzekł smutno Knut. - Naprawdę mnie kochała. Chociaż byłem
tylko nędznym, prostym pół - Kwenem. I ja kochałem ją bardziej niż własne życie. To
również moja wina, że nie żyje. Żałuję, że tak się stało. Powinienem był ją raczej zabrać ze
sobą, do życia w biedzie i niepewności.
Knut opuścił plebanię. Po raz ostatni. Również i tym razem wyszedł głównym
wyjściem.
Hannu i Jussi czekali na Knuta w swojej ubogiej izbie. Poważnie się o niego martwili.
Wiedzieli, że chłopak nie zadowoli się niczym pośrednim. Chciał mieć wszystko albo nic.
Bali się.
- Chwała Bogu! - zawołał Hannu, kiedy Knut dowlókł się do nich na wpół żywy.
Po drodze wstąpił do sklepu. Obudził sklepikarza i bardziej groźbą niż prośbą
nakłonił, by biedak sprzedał mu wódki na kredyt.
- Nie wiem, czy Bóg miał z tym coś wspólnego - wybełkotał Knut.
Pozwolił przyjaciołom ściągnąć z siebie mokre ubranie.
Ale butelki, w której pozostało jeszcze kilka cennych kropli, dobrze pilnował.
Jussi rzucił w jego stronę wełniany pled, który grzał lepiej niż spirytus.
- Znalazłeś ją? Knut przytaknął i przyłożył butelkę do ust. Napił się, nie częstując
gospodarzy.
- Nic ci to nie pomoże - stwierdził Hannu, zerkając na butelkę. - Stać cię teraz na
więcej takich, ale mam nadzieję, że nie dasz się skusić.
- Przynajmniej już tak nie boli - odparł Knut. - Dzięki temu ból jest mniej dotkliwy.
Cały czas chodzę jakby w chmurach. Już tak nie boli. Ona nie żyje. - Wypił do dna. -
Zaniosłem ją do pastora. Powiedziałem mu, żeby zatrzymał te swoje cholerne pieniądze. Nie
pamiętam, czy przeklinałem. Opowiedziałem mu wszystko, jak było. Że zamierzałem się z
nią ożenić. Że oni też ją zabili. Ze nosiła moje dziecko... - Rozpłakał się.
Jussi uratował butelkę przed rozbiciem o podłogę.
Pomógł Knutowi się przebrać. Chłopak wypił gorącą kawę, którą mu podali, żeby w
następnej sekundzie spytać, czy nie mają w domu czegoś mocniejszego.
- Nie dla ciebie - rzekł Hannu surowo. - Nie daj się temu zniszczyć, Knut.
- Nie zostało tak wiele do niszczenia - odparł chłopak zrezygnowany. Przekładał
kubek z jednej ręki do drugiej. Wzrok miał niespokojny. - Wszystko wam zostawię - dodał z
grymasem. - Pomyślcie tylko, jacy będziecie bogaci!
Nawet się nie uśmiechnęli.
- Czy podobałby się jej ten mężczyzna, jakim możesz się wkrótce stać? - spytał
Hannu. - Nie znałem jej. Widywałem ją tylko z daleka. Ale nie wyglądała na taką.
- Kochała mnie - jęknął Knut. - Anna mnie kochała. Nie mogę znieść myśli, że nie
ż
yje. Rozumiecie to? Nie mogę znieść tej myśli. Nie mogę znieść tego, że będę musiał żyć
bez niej. Nic nas już nie czeka, bo ona nie żyje. Kochałem ją. Nadal ją kocham. Widziałem jej
martwe ciało, ale nie przestałem jej kochać. Gdzieś w głębi mej duszy istnieje nadal żywa.
Coś we mnie nadal wierzy, że wszystkie marzenia, jakie snułem, się spełnią. Nie dopuszczam
do siebie myśli, że jej nie ma. Nosiła w sobie życie. O tym też nie chcę myśleć. To tak
potwornie boli. Rozdziera mnie na strzępy. Spłodziliśmy dziecko, Anna i ja, lecz ono nigdy
się nie narodzi. Nienawidzę siebie za to, co jej zrobiłem. Wolałbym jej nigdy nie dotknąć.
Ż
ałuję, że uczucia zwyciężyły. Wolałbym jej nigdy nie posiąść. Żałuję, że nie wróciłem
wcześniej... Nic nam się nie udało. Nienawidzę siebie za to, co sobie o mnie pomyślała tej
nocy, kiedy popełniła samobójstwo. Musiała przestać we mnie wierzyć. Musiała dojść do
wniosku, że ją oszukałem. Że tylko się zabawiłem jej kosztem. Że nigdy nie traktowałem jej
poważnie. Tylko w takim przypadku mogłaby się zdecydować na tak desperacki krok.
Nienawidzę siebie... a wy prosicie mnie, bym nie pił? Nie mogę ze sobą wytrzymać. Jestem
taki podły, że już nawet nie ma znaczenia, czy piję, czy nie. Nie znoszę siebie. Po prostu nie
znoszę tego Knuta Elvejorda.
Hannu westchnął. Skinął lekko na Jussiego, który poszperał w jednej z szaf. Przyniósł
antałek i wyciągnął korek.
- Możesz pić do nieprzytomności - rzekł Hannu. - Ale tylko tu w domu. Zresztą
musisz do jutra wytrzeźwieć, byś był w stanie pójść na pogrzeb. Tyle jesteś jej winien.
Pastor sam wygłosił mowę nad trumną córki. Nigdy nikt nie wygłosił takiej mowy
pożegnalnej. Całe miasto zgromadziło się w kościele. Takie pogrzeby jak ten nie zdarzają się
często. Na temat śmierci Anny krążyło tyle plotek, że wkrótce każdy będzie mógł przedstawić
własną wersję wydarzeń.
Knut także przyszedł. Usiadł w ostatniej ławce. Nie odrywał wzroku od trumny.
Nigdy przedtem nie widział tak pięknej trumny - te, które znał, sporządzono z nie
heblowanych desek. Nigdy nie widział nawet takiej, która byłaby pomalowana.
Jednak Anna zasługiwała na to, co najlepsze.
Knut słyszał, jak ojciec wspominał ją jako córkę, którą każdy chciałby mieć. Sławił jej
cnoty, aż cała parafia płakała.
Knut czuł, jak i jemu do oczu cisną się łzy.
Sam wygłosiłby zupełnie inną mowę. Nad inną Anną.
Ale to nie miało już znaczenia.
Wynieśli ją ludzie należący do elity społecznej Alty. Knut poczuł ukłucie w sercu.
Szedł na końcu konduktu - on, który przez kilka krótkich chwil był jej najbliższy.
Ś
ciskał w rękach kapelusz. Hannu kupił mu trochę ubrania. Zachowując ostrożność,
przyjaciel wyłożył kilka własnych monet w zamian za część metalu z sakwy. Knut nie
powinien płacić złotem, zanim nie wyjedzie z miasta. Nie tylko ulubieńcy Boga tu zaglądali, a
Knut był sam. Bez trudu mógł się stać ofiarą drani liczących na łatwy łup.
Stał daleko i patrzył, jak opuszczają trumnę w bladą, zmarzniętą ziemię.
Drżały mu szczęki, tak mocno zagryzł zęby. W rękach ściskał rondo kapelusza. Czul,
jak pocą mu się dłonie. Czuł, że zaraz popłyną mu łzy, a myślał, że już wszystkie wypłakał.
W samym środku psalmu zdał sobie sprawę, że dłużej nie wytrzyma. Nie oglądając się
za siebie, szybko wyszedł z cmentarza. Kiedy minął kościół, zaczął biec.
Niewielu go widziało. A w każdym razie mało kto rozumiał jego zachowanie. Lecz
pastor dostrzegł młodego człowieka, który ze spuszczoną głową wyszedł z tłumu czarno
ubranych postaci.
Zwrócił na niego uwagę jeszcze w kościele. Widział, że nie odrywa wzroku od
trumny.
Chłopak miał w sobie wiele z matki. Pastor zastanowił się, jakie przekleństwo ciąży
nad tą rodziną: najwyraźniej szczęście nie było im przeznaczone.
Nie mógł nawet nienawidzić tego młodzieńca, stwierdził z przerażeniem.
Knut niewiele miał rzeczy do pakowania. Kiedy wrócili Hannu i Jussi, siedział gotowy
do drogi.
- Czekałem na was - wyjaśnił. - Trochę wam zostawiłem w szafie, w której chowacie
spirytus.
Hannu sprawdził. Knut zostawił ostatni antałek. Samogon jednak zniknął.
- Już nie potrzebuję tego lekarstwa - rzekł chłopak z powagą. - Muszę chyba nauczyć
się żyć z bólem w sercu. Czy to miałeś na myśli, Hannu? To mi chciałeś przekazać?
Hannu skinął głową.
- Dokąd się wybierasz? Knut wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Prędzej czy później do domu. A przedtem? Gdzie mnie oczy poniosą. To
już nie ma znaczenia.
Objął ich serdecznie. Podziękował za wszystko, co dla niego zrobili. Za to, że mógł się
stać jednym z nich.
- Zawsze byłeś jednym z nas - powiedział Hannu. - Nie musiałeś się nim stawać.
Knut nie poszedł drogą obok kościoła. Nie chciał tam wracać.
15
Minął prawie rok, odkąd wyruszył z domu z pustą sakwą i odrobiną pieniędzy,
których ciężar bardziej czuł na sumieniu niż w kieszeni.
Teraz posiadał dużo więcej. Spłacenie Reijo nie sprawi mu kłopotu.
Wyprawa po złoto była jego próbą męskości. Knut sądził, że mu się powiodła. Ale nie
był pewien, czy była warta ceny, jaką zapłacił.
Nie chciał wracać do domu. Nawet nie mógł. To, co niósł w sakwie, mu nie
wystarczało.
Z Anną u boku zadowoliłby się nawet mniejszą częścią skarbu. Teraz wypełniała go
gorycz.
Skała skrywała więcej. Oby tylko pamiętał, gdzie szukać. Do wiosny powinien
wydobyć resztę.
Spadek po ojcu.
Określenie to nabrało nieprzyjemnego zabarwienia. Jednak Knut zamierzał sięgnąć po
wszystko. To jedyne, co mu pozostało.
Na północny wschód od Karasjok, w miejscu, co do którego uczeni ciągle nie byli
zgodni, gdzie przebiegają granice, osiedliła się stara kobieta z trzema córkami.
Szwedka. Przybyła tu z mężem dawno, dawno temu. Teraz nie było przy niej
mężczyzny, a cztery kobiety mieszkały samotnie na odludziu. Samotnie pokonywały
wszystkie wyzwania, które niosło z sobą życie w takim miejscu.
Knut dotarł tam na nartach. Dostał na jedną noc ławę do spania. Następnego ranka
oznajmił, że mógłby zostać trochę dłużej. Mógłby pomóc przy cięższych pracach. Widział
wyraźnie, że w obejściu potrzebny jest mężczyzna. Gospodarstwo wyglądało na zapuszczone
i podupadłe.
Kobieta miała dwie krowy i konia. Knut zastanawiał się, jakim cudem udawało jej się
wy karmić zwierzęta, bo w stodole było niewiele paszy i nie wyglądało na to, żeby
karczowała drzewa pod nowe pastwiska.
Zachodził w głowę, z czego żyły, pomijając to, że łowiły ryby i zastawiały sidła.
Zrozumiał, kiedy uświadomił sobie, że mieszkały t u ż przy jednym z najbardziej
uczęszczanych szlaków, biegnących przez płaskowyż. Tędy wędrowali ludzie. Nie żeby
codziennie ktoś obok przechodził. Mogły minąć tygodnie, zanim ktokolwiek się pojawił, ale
wiadomo było, że jakiś człowiek zawsze trafi w pobliże chaty.
Knut dostał kąt w stodole. Po kilku tygodniach pracy mógł przyznać, że jest
zadowolony.
Córki nie były wcale brzydkie. Nosiły imiona Sara, Sanna i Lea. Ich wieku mógł się
co najwyżej domyślać - to najlepiej strzeżona tajemnica kobiet. Ale zakładał, że mogą mieć
od dwudziestu pięciu do trzydziestu pięciu lat. Zresztą zbytnio nie zaprzątał sobie tym głowy.
Widział, że są kobietami z krwi i kości. Że są dobrze zbudowane, że spojrzenie
niebieskich oczu nieustannie krąży wokół niego.
Kiedyś podsłuchał rozmowę między Sanną i Leą. Układały wtedy serwetki.
- Cieszę się, że mama ma z niego pożytek - mówiła Sanna. - Chłopak jest niczego
sobie. Mogłabym z nim zgrzeszyć niejeden raz.
Lea zgodziła się z siostrą:
- Przez tydzień bez przerwy. Co najmniej. Musimy się wokół niego zakręcić. Na razie
nas nie zauważa, ale jest tylko mężczyzną. Zobaczysz, jak się postaramy, nabrzmieje mu w
spodniach. Może spróbujemy wszystkie naraz?
- Ee, to dla tych, którzy wpadają na krótko. Mama dobrze się wyraża o tym parobku.
- W dodatku biedak nie ma nic wartościowego... nic poza majątkiem z przodu spodni.
- Lea prychnęła. - W zamian możemy utoczyć mu trochę soków, co?
- Podoba ci się?
- Mmm. Tak bardzo, że się z nim rozprawię, zanim tu nadciągną powracający z
jarmarku w Lyngen. Nie wolno nam przepuścić takiej okazji, a on nie może się o niczym
dowiedzieć i powinien do tego czasu zniknąć. Mama poczęstuje go pewnie trefną zupą, jeżeli
chłopak zostanie tu zbyt długo.
Znowu śmiech.
Knutowi przeszedł dreszcz po plecach.
W jednej chwili zrozumiał, że te kobiety zajmują się sprawami, które bynajmniej nie
są zgodne z prawem.
Sprzedawanie siebie to jedno - ta myśl odstręczała Knuta, ale była jeszcze do
przyjęcia. Gorsze wydawało mu się co innego. Okradanie podróżnych. A rozmowa o zupie...
Być może wchodzi tu w grę coś poważniejszego niż kradzież.
Knut miał ochotę natychmiast się spakować i wyjechać, ale też dręczyła go ciekawość.
Został ostrzeżony.
Był przygotowany. Przewrotna chęć przekonania się, czym się zajmują dziewczyny,
zmusiła go, by pozostał. Nie była wolna od czarnego humoru. Te kobiety miały nosa do
cennych rzeczy, wiedziały, kogo opłaca się oszukać. Posiadały tę sztukę w małym palcu. To
ich zawód. Ale jego nie przejrzały. A był chyba najbogatszym człowiekiem, jakiego zaprosiły
pod swój dach. I tego nie zauważyły. Widziały tylko biednego młodzieńca, Knuta. Trochę
naiwnego chłopaka, który wiecznie wędrował i czegoś szukał.
Nie wiedziały, że jego zniszczona sakwa zawierała majątek większy, niż mogły sobie
wymarzyć, prowadząc takie życie i tę szczególną formę handlu.
Już wcześniej zwrócił uwagę na ich rzeczy. Miały więcej, niż potrzebowały. Nawet
szkatułkę z kosztownościami. Tu na płaskowyżu nikt nie używał drogich ozdób.
Kradły i sprzedawały.
Nie musiały wycinać drzew pod pastwiska. Wyglądało na to, że interes kwitł.
Najwyraźniej Lea wyciągnęła najdłuższą słomkę. Albo to jej najbardziej się podobał.
W każdym razie ona zjawiła się pierwsza.
Pod wieczór po skończonej pracy Knut poszedł do siebie. Na sianie na górze w
stodole było zimno. Na dole stał piec, lecz matka wyraźnie zażyczyła sobie, żeby w nim nie
palić. Bała się pożaru. Knut pomyślał, że raczej bała się, żeby nie zużył zbyt wiele drewna,
ale on dobrze grał swą rolę. Bez protestu marzł wieczorem i nocą. Bywało, że budził się
skostniały z zimna.
Lea rozpuściła swój jasnobrązowy warkocz. Włosy, proste i już pozbawione blasku,
opadły trochę poniżej ramion. Ładnie się ubrała. Włożyła dość przyzwoitą bluzkę, lecz w
stodole rozpięła dwa guziki przy szyi.
Udawała, że czyni to bezwiednie, lecz Knut nie dał się zwieść. Wyglądał może młodo,
ale na swoje dziewiętnaście lat czuł się stary i doświadczony.
Spod narzuconego na ramiona szala wyjęła butelkę i zamachała nią Knutowi przed
nosem.
- Niespodzianka - uśmiechnęła się. Knut zastanowił się, czy to ostatnia rzecz, jaka go
w życiu zaskoczy. Ale postanowił zaryzykować, mając nadzieję, że Lea nie posunęłaby się do
morderstwa.
- Można powiedzieć, że tak. Usiadła na brzegu jego posłania. Nie wydawała się ani
trochę speszona. A kiedy odkorkowała butelkę i przytknęła ją najpierw do swoich ust, zanim
podała jemu, upewnił się, że nie jest to początek końca.
- Damy mają pierwszeństwo - rzekł z uśmiechem, po czym sam pociągnął spory łyk.
Trunek okazał się bardziej ostry i mocny, niż Knut się spodziewał. Przyprawiony czymś, co
wydawało mu się znajome, ale nie pamiętał, co to takiego. Zadzwonił zębami o butelkę,
zanim wziął jeszcze jeden haust. Sporo czasu upłynęło od pijaństwa u Hannu.
- Czym sobie na to zasłużyłem? - zdziwił się.
- Niczym - odparła i mrugnęła szelmowsko. - Jeszcze niczym.
Położyła szal za sobą i rozpięła pozostałe guziki. Przez cały czas nie spuszczała z
Khuta wzroku. Lekko się uśmiechała. Każdym gestem starała się wzbudzić w chłopaku
pożądanie.
Knut nie odrywał od niej oczu. Pił.
Ś
ciągnęła bluzkę. Zaczęła wolno rozwiązywać koszulę. Chłód w pomieszczeniu
przyprawiał ją o gęsią skórkę. Knut odłożył butelkę, ale znowu usiadł z założonymi rękami.
Lea zsunęła chodaki. Upadły ciężko na podłogę. Rozchylona koszula ukazała pełne piersi,
które chyba zaczynały tracić swój kształt. Dziewczyna wyzywająco podciągnęła spódnicę i
odsłoniła nogi. Miała ładne nogi. Bardzo szczupłe uda. Usiadła na posłaniu, podkurczyła nogi
- pokazała, że pod spódnicę nic na siebie nie włożyła. Uśmiechnęła się zmysłowo. Lubiła się
pokazywać. Lubiła wzbudzać pożądanie.
Przesunęła czubkiem języka po wargach.
- Nie mów tylko, że cię boli głowa - szepnęła ochryple.
Knut uśmiechnął się.
Do diabła, sama się prosi. Mógłby przejść obok niej obojętnie. Normalnie nawet by się
za nią nie obejrzał. Była za stara. Zupełnie nie w jego typie.
Ale nie miał nikogo od...
Dużo czasu minęło, odkąd był z kobietą.
Wyciągnął leniwie dłoń i położył ją na piersi Lei. Pieścił ją, obserwując przez cały
czas, jak dziewczyna się podnieca. Starał się wyczuć, co robi dobrze, a co jej się nie podoba.
Miał ochotę na kobietę. Niekoniecznie na nią. Właściwie każda byłaby teraz dobra.
Tylko jego męskość ożyła. Serce pozostało martwe.
Dziewczynie wyraźnie sprawiało przyjemność, że wzbudzała w nim pożądanie.
Podobało jej się, kiedy jego pieszczoty stały się bardziej intensywne, podobało jej się, kiedy
dotykał jej w sposób zbyt wulgarny, by ośmieliła się poprosić o jeszcze. Knut wiedział, czego
chciała, i dał jej to.
Była gotowa, kiedy rozpinał spodnie. Dosiadła Knuta okrakiem niczym dzika bestia.
Drapała i wyła, doprowadzając go do zenitu, bardziej przypominającego burzę niż rozkosz.
Lecz najwyraźniej była zadowolona. Nie wyszła, dopóki nie wziął jej jeszcze dwa razy
na swym wąskim posłaniu. Potem, kiedy został znowu sam, wydawało mu się, że w stodole
jest potwornie gorąco.
W tym tygodniu codziennie miał podobne odwiedziny. Następnego dnia przyszła
Sanna. Sara w kolejne dwa. Przez dwa wieczory bawił się z Leą i Sanną - oba przeciągnęły
się do późnej nocy.
Knut czuł się zmęczony. Uznał, że najwyższy czas ruszyć w drogę. Najwyższy czas
wymknąć się z objęć tych dziwnych kobiet. Odszedł bez pożegnania, nie prosząc o zapłatę za
pracę.
Niech sobie myślą, co chcą. Być może uważały, że został wystarczająco sowicie
wynagrodzony.
Ż
adnej z nich nie udałoby się go zatrzymać.
Knut ruszył dalej na wschód. Zboczył nieco na północ. Podążył utartym szlakiem.
Odnajdował na wpół zasypane ziemianki, które dawały mu schronienie na noc. Ruszał dalej o
brzasku.
Najciemniejsza część zimy była jeszcze przed nim. Nie miał wytyczonego celu.
Stanowił tylko mały punkt na bezkresnym płaskowyżu, rzucony na pastwę kapryśnej natury.
Nie bał się.
Przez dwie noce słyszał wycie wilków. Jedną z nich spędził przy ognisku. Siedział,
oplótłszy się ramionami. Wspominał noc, kiedy obejmował Annę.
Niebo było równie gwiaździste jak wtedy. Przypomniał sobie, jak Anna mówiła, że
gwiazdy to odbicie wszystkich ognisk na ziemi.
Teraz sam pomyślał, że gwiazdy są okienkami do dusz, które odeszły do Boga. Przez
te swoje okienka mogą spoglądać w dół na tych, których lubiły za życia.
Popatrzył w niebo. Usiłował odgadnąć, która gwiazda należy do Anny, lecz nie
potrafił.
Czwartego dnia dogoniły go pędzące reny. Zwykle ludzie zatrzymują się, gdy
spotykają na tym pustkowiu inne żywe dusze. Knut wsparł się na kijku. Powożący
zaprzęgiem zatrzymali zwierzęta. Okazało się, że to sami mężczyźni. Knut domyślił się, że
wracają z jarmarku w Lyngen. Z jarmarku w Skibotn.
Nic więcej nie zdążył pomyśleć, ponieważ został niemal uniesiony przez jakąś okrytą
futrami postać. Pochwyciły go silne ręce i potrząsnęły z radości.
- Knut! Spośród wszystkich ludzi właśnie ciebie omal bym nie przejechał! Tutaj!
Wesoły głos wydał się Knutowi znajomy. Po chwili twarz mężczyzny wyłoniła się z
cienia grubej futrzanej czapy i Knut zobaczył Ailo.
Objęli się nawzajem. Śmiejąc się, rozmawiali szybko i chaotycznie we wszystkich
trzech językach, które opanowali w różnym stopniu.
Ailo wciągnął Knuta w swoje pułki. Pewnie udał mu się handel.
- To naprawdę niezwykły przypadek - rzekł Ailo, nie mogąc wyjść ze zdumienia. -
Dokąd idziesz, przyjacielu? Dokąd zmierzasz?
- Wszędzie. I donikąd.
- Włóczysz się po płaskowyżu? Tutaj? Bez celu? - Ailo zmarszczył ciemne brwi.
Przypominał Knutowi Mikkala. Był podobny do ojca. Wprost do złudzenia. Tylko
oczy miał swoje: jasne, błyszczące, badawcze. Knut nigdy nie widział Siggi, matki Ailo. Nie
wiedział, że te oczy chłopak odziedziczył po niej.
- Coś mi się wydaje, że nie wszystko jest jak powinno. Czy ci się nie powiodło?
Knut skrzywił się.
- Pewnie nie po to się urodziłem, żeby mi się powodziło. Grzechy ojców - rzekł z
krzywym uśmiechem. - I matek - dodał z odcieniem goryczy.
- Zostaniesz z nami - zadecydował Ailo. - Nie traćmy więcej czasu. Chcielibyśmy
przed wieczorem dotrzeć do siidy, to znaczy do lapońskiej wioski. Mamy tam znajomych.
Jedzenie i dach nad głową. Zostań z nami, Knut. Przyjmą cię jak swojego, skoro przyjedziesz
ze mną. Jesteś moim bratem.
Szybkimi, wprawnymi ruchami Ailo przymocował narty Knuta do sań. Gwizdnął
przeciągle, kiedy podnosił sakwę, żeby włożyć ją do swych pułk. Spojrzenie, które przesłał
przybranemu bratu, było pełne podziwu.
- Ida mówiła o twoich marzeniach - powiedział cicho. - Nie przypuszczałem, że tak
dobrze ci pójdzie.
- To długa historia - rzekł Knut zmęczony. Wcisnął się do sań Ailo.
- Długie historie są nieodłączne przy obozowych ogniskach - rzucił Ailo. Wskoczył do
sań przed Knuta.
Płaskowyż drgnął. Ruszyli w drogę. Knut czuł radość. Chyba w głębi duszy wierzył,
ż
e zdarzy się coś podobnego. To jedyne, co mogło go uratować.
Może mimo wszystko będzie jeszcze tu potrzebny, skoro tak wiele dobrych sił
najwyraźniej stanęło po jego stronie.
Był późny wieczór, kiedy dotarli do siidy.
Przyjęto ich z otwartymi ramionami. W krótkim czasie przygotowano dla gości
posiłek, odstąpiono jurtę na nocleg - Knut i Ailo nawet nie zauważyli, dokąd udali się jej
właściciele.
Przez cały czas przychodził ktoś, żeby porozmawiać, pozdrowić ich, spytać o nowiny,
opowiedzieć, co się ostatnio wydarzyło.
Knut dawno nie czuł się tak dobrze.
Obawiał się, że będzie traktowany jak obcy, którego trzyma się na dystans. Ale tak się
nie stało. Przywitano go uśmiechem i z tą samą serdecznością, jaką otoczono Ailo i jego
towarzyszy z zaprzęgu. Zaakceptowano go, ponieważ Ailo ręczył za niego i nazywał swoim
bratem. Niektórzy z mieszkańców wioski znali Raiję. Inni wspominali ją, chociaż jej nie
znali. Knut zorientował się, że i ją lubili. Po raz pierwszy odniósł wrażenie, że dobrze jest być
synem Raiji.
Na niebie jaśniała zorza polarna. Ailo i Knut stali obok siebie pod tańczącym światłem
i przyglądali mu się w milczeniu. Knutowi zorza polarna zawsze wydawała się trochę
straszna. Pamiętał, jak dorośli ostrzegali, że zorzy polarnej nie wolno drażnić. To niebez-
pieczne pokazywać palcem na zorzę - mogłaby rzucić jeden płomyk i oparzyć czubek palca.
Mogła też wysuwać swe giętkie ramię i porywać dzieci...
Krążyło o niej tak wiele historii...
Dopiero późną nocą wrócili do namiotu. Połączyli skóry na środku przy palenisku.
Kiedy ułożyli się na spoczynek, Ailo spytał:
- Wiedziałeś, że Raija kochała zorzę polarną?
Knut podniósł wzrok. Potrząsnął głową. Ailo zawsze robił się jakiś dziwny, kiedy
mówił o Raiji. Była rodzoną matką Knuta, lecz to Ailo znał ją najlepiej ze wszystkich dzieci.
Ailo uśmiechnął się słabo. Przypomniał sobie kobietę, która była kimś więcej niż
matką. Która sprawiała, że ojciec stawał się weselszy i młodszy. Dzięki której Mikkal był
szczęśliwy.
- Raija nazywała zorzę polarną mostem. Mówiła, że łączy ludzi, którzy się kochają.
Sądzę, że ona i tato wierzyli, iż ten most rozpościera się tylko między nimi. - Ailo
spoważniał. - Zawsze, kiedy widzę zorzę polarną, myślę o Raiji. Chciałbym, żeby to była
prawda. Że to pewnego rodzaju most. Chciałbym, żeby Raija wiedziała, że ją lubię. Nadal.
Mimo wszystko. Kto wie...
- Ciągle nie daje znaku życia. Ailo skinął głową:
- Martwią się o ciebie w domu. Reijo miota się między myślą, że jakoś sobie radzisz, a
rozpaczą, że może nie ma już nadziei.
Knut westchnął.
- Reijo zapomniał, że niedawno sam był młody. Nie pamięta przygód, które przeżył.
Nie pozwala komuś innemu...
- Znalazłeś to? - Ailo przeskakiwał z tematu na temat. - Wieści, które przesłałeś, Idzie
wydały się tak niezrozumiałe, że jeszcze bardziej zaczęła się martwić. Poza tym przyszło jej
do głowy, że mężczyźni, którzy je przekazali, pewnie cię zabili. Obszarpani, odrażający i
podejrzani, to tylko niektóre określenia, jakich użyła.
- Powinieneś jej wytłumaczyć, że nie tak łatwo na pustkowiu znaleźć posłańca. - Knut
musiał się uśmiechnąć. - Jak im się wiedzie? Idzie? Mai? Reijo?
Ailo rozciągnął się wygodnie na skórze. Bawił się nożem i kawałkiem drewna.
Opowiadając, wbijał czubek noża w drewno.
- Ida owija sobie zalotników wokół małego palca, ale nie chce żadnego z nich. Albo
znowu chce wszystkich. Gdyby mogła w jednym połączyć wybrane cechy z każdego...
Reijo... - Ailo zamilkł. - Reijo nie zestarzał się. To nie to. Ale nie jest taki jak kiedyś. Być
może dorosłem i łatwiej mi przejrzeć innych na wskroś. Ale uważam, że wygląda na
zmęczonego. Ida twierdzi, że nawet Maja nie wie, co się z nim dzieje. Reijo już nawet z nią
nie rozmawia.
- A Maja? Ailo zacisnął powieki. Nóż zatrzymał się, po czym z dużą siłą wbił się w
drewno.
- U Mai nie najlepiej. Och, gdybym jeszcze raz spotkał tego drania, za którego wyszła.
Myślę, że dostał zbyt łagodną karę. Gdyby nie ten łajdak, Maja nadal byłaby młoda i wesoła.
Teraz staje się babą. Babą bez męża, bez dzieci, bez czegokolwiek. Nie wiem, czy ma jeszcze
jakieś marzenia. Czasami myślę, że nie. Myślę też, że takiego życia jak jej nie można przeżyć
bez marzeń. W swym cierpieniu przypomina Reijo. Również ona nie dzieli się z nikim
swoimi myślami. Szkoda, że Matti i Elise wyjechali do Finlandii. Elise potrafiłaby jakoś
przebić się przez ten pancerz Mai. Jest mi bardzo droga, ale, do diabła, mnie też do siebie nie
dopuszcza. Przypomina zjawę. A jest właściwie ładną dziewczyną.
Knut poczuł ukłucie w sercu. Zapragnął znaleźć się teraz razem z najbliższymi, ale
zdawał sobie sprawę, że to i tak niczego by nie zmieniło. Nikt w rodzinie nie stałby się
szczęśliwszy, gdyby Knut Elvejord wrócił teraz do domu.
- Ida mówiła o jakiejś dziewczynie, podobno przekazałeś jej taką wiadomość. Co się
stało? Zdradziła cię?
Knut zagryzł zęby. Zacisnął pięści, czując, jak znowu ogarnia go niemoc. Ale chciał
porozmawiać o Annie. Chciał opowiedzieć Ailo, jaka była. O chwilach, które wspólnie
spędzili.
- Umarła - rzekł cicho.
Ailo słuchał, nie zadając żadnych pytań. Nie przerywając. Jak prawdziwy przyjaciel.
Dobrze było o tym mówić. Knut sądził, że będzie trudniej. Nie rozmawiał na ten temat
nawet z Hannu i Jussim. Sami się dowiedzieli, znali część tej historii z plotek, trochę się
domyślali i tyle rozumieli, że nie musiał wszystkiego ubierać w słowa.
Synowi Mikkala musiał opowiedzieć wszystko. Musiał opisać Annę, dokładnie, tak
jak ją pamiętał. Jak odrzucała głowę, kiedy się śmiała, jak przesuwała palcem wskazującym
po górnej wardze, kiedy się martwiła lub zamyślała, jaka była delikatna, jaka młoda...
I jak łamano jej wolę. Jak próbowała się z tego wyzwolić.
I o własnych błędnych wyobrażeniach, że jest silniejsza, niż była w istocie.
- Uczepiłem się myśli, że była rówieśnicą Idy - rzekł Knut, wzdychając. Czuł się
winny. - Kiedy patrzyłem na nią i nie rozumiałem ani trochę, starałem się ujrzeć przed sobą
Idę. Wyobrażałem sobie, jak ona by to przyjęła. Zapomniałem, że są tak różne. Zapomniałem,
ż
e Ida to dziewczyna z charakterem. Że wychowała się w rodzinie, gdzie nikt nie jest całkiem
zwyczajny. Zapomniałem, że Ida jest dorosła od dawna. A w każdym razie rozsądna... Anna
taka nie była. Nigdy nie musiała za nic odpowiadać. Nie umiała zmierzyć się z przeszkodami
lub z kłopotami. Uważała, że nie jest w stanie im sprostać. Zawsze mówiono jej, jaka jest
niemądra. A kiedy wybrano jej męża, przekonywano, że powinna się cieszyć, iż znalazł się
ktoś, kto się nią zajmie. Nigdy nie powinienem był jej tak zostawić. Nigdy sobie tego nie
wybaczę. Ale sądziłem, że jakoś potrafi się obronić. Wierzyłem, że wrócę na czas...
Pochylił głowę i mocno splótł dłonie. Zacisnął je i uderzał nimi w rozpaczy o kolana.
- Nawet nie przyszło ci do głowy, że może być w ciąży - rzekł Ailo łagodnie. - Ja też
bym o tym nie pomyślał. Mężczyźni są być może bezmyślni. Nam się to po prostu nie
zdarza...
Knut nie odpowiedział. Dobrze, że Ailo rozumiał. Rozumiał i nie trzeba mu było
dokładnie tego tłumaczyć.
- Nie potrafię się z tym pogodzić - rzekł cicho. - Myślę o niej przez cały czas. Wiem,
ż
e już nie wróci. Śmierć to jedyne, co mogło nas rozdzielić. Każdą inną przeszkodę mógłbym
pokonać. A tak, nie mogłem nic zrobić. To jakieś przekleństwo. Ponieważ mama nie była w
pełni szczęśliwa, ponieważ nigdy nie mogła mieć tego, co kochała, dlatego ja także tego nie
dostanę. Do diabła, to nie moja wina, że Kalle jest moim ojcem! Że nie kochała go, tak jak
kochała Mikkala...
Ailo schował nóż do pochwy.
- To nieprawda - rzekł. - Nie istnieją takie przekleństwa. To by było niesprawiedliwe.
Nie możemy wybierać sobie rodziców, czy tak? Anna nie żyje. Ty żyjesz. Jest ci potwornie
ź
le. Być może to minie. Być może nie. Co masz zamiar robić?
- Nie wiem - odparł Knut.
- Nie myślisz wiele o przyszłości, prawda? Knut wzruszył obojętnie ramionami.
- Nie bardzo. Nie o własnej przyszłości. Ale zamierzam wydobyć resztę złota. Dla Idy
i Mai...
- Rozpamiętujesz tylko to, co było? - spytał Ailo. - Jak było? Zastanawiasz się, co by
było, gdyby...?
Knut przytaknął. Nie rozumiał dokładnie, do czego Ailo zmierza.
- A co z dniem dzisiejszym? - spytał Ailo prowokująco. - Dokąd zaszedłeś? Co
widziałeś po drodze? Jak tam było?
- Biało - odparł Knut. - Chciałem tylko iść. Mieć spokój.
- Zamierzałeś gdzieś dojść? Knut potrząsnął głową.
- Tylko uspokoić myśli? - drążył Ailo. Knut milczał.
- To wyniszczające - westchnął Ailo. - Pomyśl, ile ty masz lat? Dziewiętnaście? Być
może będziesz czuł ten ból do końca życia. Trudno powiedzieć. Czy chcesz się tak zadręczać
do śmierci?
- Nie wiem, czy zostało mi jeszcze aż tak wiele czasu do końca życia - odrzekł Knut
szczerze. - Nie potrafię zaakceptować tej pustki. Nic mi nie pozostało, rozumiesz, Ailo? Nic
na świecie.
- A co z tymi, którzy czekają w domu?
- No tak. Ale oni nie zastąpią mi Anny. Kochałeś chyba kiedyś? To nie to samo, co
rodzina.
- Nie mogę wiele powiedzieć o mojej rodzinie - rzucił Ailo z goryczą. - Jestem sam
jak palec. Być może dlatego tak mi dobrze z twoją.
- To również twoja rodzina - stwierdził Knut.
Nie pomyślał o tym, że Ailo nie ma rodziny. Nikogo poza dziadkiem i wujami. Ailo
zawsze sam sobie radził. Knut podziwiał go, choć chłopak był tylko o rok starszy.
- Czyżby? - zastanowił się Ailo. Uśmiechnął się jakby nieobecny myślami. Jego twarz
była bardziej pociągła niż kiedyś twarz Mikkala. Knut spostrzegł to w tej chwili. Lecz nos
Ailo miał taki sam. Usta. Uśmiechał się tak samo. Unosił brwi w ten sam sposób. Różnił się
od ojca tylko kolorem oczu i włosów - Mikkal miał czarne włosy, Ailo raczej
ciemnobrązowe.
- Mam krewnych - mówił dalej Ailo. - Ale to coś całkiem innego. Nawet Maja jest dla
mnie teraz jak dalsza krewna. A przecież to najbliższa mi osoba. Przyrodnia siostra. Siostra.
Właściwie bez różnicy. Ale ostatnio stała się dla mnie równie obca jak ci, w których nie
płynie ta sama krew. Wydaje mi się, że znam Idę o wiele lepiej niż Maję. Z Idą można
porozmawiać.
- Chciałbym spotkać takiego, który potrafiłby milczeć w towarzystwie Idy -
uśmiechnął się Knut.
Młodsza siostra znalazła szczególne miejsce w jego sercu. Teraz, kiedy nie było Anny,
najbardziej na świecie martwił się o Idę. Naturalnie w inny sposób. Ale kochał ją.
- A jak ty żyjesz? - spytał Knut. - Tyle rozmawialiśmy o mnie. Czym się zajmujesz?
- Renami - rzekł Ailo, odrzucając w tył głowę. Opaloną dłonią odgarnął grzywkę.
Sekundę potem opadła z powrotem na czoło. - Reny, odpowiedzialność i praca. Dużo jest
roboty, nawet w zimie. Nie powinienem wyjeżdżać tak daleko. To niemądry pomysł. Dużo
bliżej też odbywają się jarmarki. Ale chyba musiałem wybrać się do Lyngen. Musiałem
znowu zobaczyć rodzinę.
- Znaleźć drobną, ciepłą żonkę?
- Ja? - Ailo wskazał na siebie i roześmiał się cicho. W jego oczach pojawił się błysk. -
Skoro uważasz, że ciąży na tobie przekleństwo, chłopie, to chyba ja powinienem myśleć tak
samo. Nie zapominaj, że moglibyśmy być rodzonymi braćmi. To mój ojciec i twoja matka
kochali się bezgranicznie.
- Czy zawsze żenicie się tak młodo?
- Ja uchodzę już chyba za dość starego - stwierdził Ailo. - Jeśli patrzeć na to od tej
strony, lepiej jest nie mieć rodziców. Nikt mnie nie namawia do ożenku, nie czyni wyrzutów.
Nie spotkałem jeszcze takiej, z którą chciałbym się ożenić. Takiej, z którą chciałbym być.
Przez całe życie. Dla mnie to potwornie długi czas. Nie chciałbym w swojej jurcie jakiegoś
chichoczącego, paplającego dziewczątka. Kobieta powinna być pracowita, a jednocześnie
chciałbym w niej znaleźć przyjaciela. I naturalnie powinna mieć w sobie coś, co by mnie przy
niej trzymało.
Knut nie mógł powstrzymać uśmiechu:
- Chyba zostaniesz starym kawalerem, Ailo. Nie znajdziesz takiej kobiety w
Finnmarku. Myślę, że temu gatunkowi grozi wyginięcie. Czy nie możesz się zadowolić czymś
skromniejszym?
Ailo potrząsnął głową. Wydawało się, że powędrował myślami gdzieś daleko.
- Miałeś taką matkę, prawda? Tato ją znalazł. Dlaczego mnie nie miałoby się udać?
- ... albo nie udać. Miała dobre i złe strony, Ailo. Myślę, że tyle jest opinii o... mamie,
ile ludzi, którzy ją znali.
- Mówisz tak, jakbyś uważał, że nie żyje.
- Czy wszystko na to nie wskazuje? Ailo skinął głową.
- Chciałbyś, żeby nie żyła? Knut zaczerpnął powietrza.
- Tak - rzekł po dłuższej chwili. - Tak, wydaje mi się, że bym chciał. Łatwiej byłoby
znieść taką świadomość. Nie lubię tego uczucia, które mnie ogarnia, kiedy pomyślę sobie, że
po prostu poszła swoją drogą. Nie chcę uwierzyć w to, że mogłaby nas opuścić. Jesteśmy jej
dziećmi...
Wpatrywał się w żar paleniska. Powinni dołożyć drew, lecz żaden z nich nie chciał
niszczyć tej szczególnej atmosfery, jaka zapanowała w jurcie. Już nieraz rozmawiali ze sobą,
ale nigdy tak jak dziś. Teraz czuli się naprawdę jak bracia.
- Właściwie mój żal trochę złagodniał, kiedy mieszkałem z Reijo. Jego zdanie na
temat Raiji stało się moim. Reijo kocha ją, nie stawiając żadnych warunków. Czasami myślę,
ż
e jego stosunek do mamy jest wprost absurdalny. I nie sądzę, żeby była dla niego tym, kim
kiedykolwiek była dla twojego lub mojego taty. Uważam, że w gruncie rzeczy Reijo traktuje
ją jak przyjaciela. A przez to wszystko jest jeszcze bardziej bez sensu. Widziałem, jak życie
go omija, ponieważ ciągle na nią czeka. Jeżeli nawet Raija wróci, nigdy nie będą praw-
dziwym małżeństwem... Ale Reijo nie potrafi myśleć o niej źle. Maja za to wprost przeciwnie.
Ja tkwiłem między nimi i stopniowo zaczynałem czuć jak Reijo. Że różne rzeczy nie były...
mamy błędami. Że tylko działy się wokół niej... Ale po śmierci Anny trudno mi patrzeć na to
w ten sposób. Przedtem nie miałem pojęcia, jak silna może być myśl o własnym dziecku. Co
z tobą robi. Tak bardzo pokochałem dziecko, które nie zdążyło się narodzić. Którego nigdy
nie będę trzymał w ramionach. Wiedziałem tylko, że stanowiło zalążek czegoś, co byłoby
także częścią mnie samego. Nie rozumiem, jak ktoś... jak matka może zapomnieć, że ma
dzieci. Jako mężczyzna nie byłbym do tego zdolny. Wyobrażam sobie, że kobieta odczuwa to
jeszcze silniej. Nosi je w swym brzuchu, rodzi je. Nie rozumiem, jak można coś takiego
wykreślić ze świadomości.
- Mniej bolesna byłaby myśl, że nie żyje? Knut skinął głową.
- To brzmi okropnie. Jest przecież moją matką. Ale chciałbym tego. I chciałbym
pewnego dnia poznać prawdę. Nie sądzę, aby ktokolwiek z nas nadal mógł być normalnym
człowiekiem, gdybyśmy się nie dowiedzieli, co się stało.
- Ida mówiła prawie to samo - rzekł Ailo. - O Reijo.
- Ida często widzi rzeczy bardzo wyraźnie - przyznał Knut. - Już tak dawno dorosła.
Prawie nie pamiętam jej jako dziecka...
- Jest bardzo podobna do Raiji. Jej rude włosy każą ci myśleć, że Ida jest po prostu
sobą, ale gdy przestajesz zwracać na nie uwagę, wtedy do złudzenia przypomina Raiję.
- W każdym razie nie jest taka jak kobieta, której szukasz. - Knut położył się i
naciągnął na siebie skórę. - Jest najbardziej kapryśną istotą, jaką znam. Strasznie będzie
terroryzować biedaka, któremu na jego nieszczęście powie „tak”.
- Ida to jakby siostra - rzucił ostro Ailo. - Mówię o niej wyłącznie jako brat. Pójdziesz
z nami dalej? - spytał po chwili.
Usiadł i znowu zaczął bawić się nożem.
- Chyba tak.
- Będę potrzebował dodatkowych rąk do pracy, kiedy dotrzemy na wybrzeże. Czeka
nas wiele roboty. Nie będziesz miał czasu na myślenie w ciągu dnia, a wieczorem będziesz
tak zmęczony, że zaśniesz, zanim przyłożysz głowę do poduszki.
- To dla mnie idealne rozwiązanie.
- I nikt tam nie marzy o złocie, twoje skarby będą więc bezpieczne.
Knut zamknął oczy.
- Złoto mnie już nie obchodzi, Ailp. Mogę ci dać połowę, jeżeli chcesz. Wiosną
chętnie wezmę cię ze sobą, by wydobyć resztę. Sporo tam jeszcze zostało. Naprawdę sporo.
Skała jest wysadzana złotem. Nazywam je moim dziedzictwem. Nie uważasz, że to brzmi
wspaniale?
- Nie chcę złota - odparł Ailo. - Nie potrzebuję go. Mam wszystko, czego mi trzeba.
Nie mogę przecież kupić promieni słońca, dobrej pogody, obfitych połowów, zdrowia
renów... Tego, co ma dla mnie jakieś znaczenie, nie da się zdobyć środkami, które można
uzyskać dzięki twemu złotemu metalowi.
- Być może zmienisz zdanie, kiedy staniesz w jego blasku - rzekł Knut. - Wierz mi, na
jego widok z człowiekiem dzieją się dziwne rzeczy. Nie mam odwagi otworzyć sakwy i
zajrzeć pod warstwę ubrania, którą jest przykryte. Nie mam odwagi pomyśleć, co by się ze
mną stało. Powinienem był pokazać złoto Annie. Teraz nie mam nawet ochoty go oglądać.
- Zima spędzona wśród nas na wybrzeżu dobrze ci zrobi.
- Uratowałeś mi życie. - Knut wyrzekł te słowa po dłuższym milczeniu. - Wybrałem
tułaczkę. Wiedziałem, że w końcu jacyś ludzie trafią na mój ślad. Ale nie mogłem wiedzieć
kiedy. Właśnie zdecydowałem się wyznaczyć własny kurs, postanowiłem iść tak długo,
dopóki starczy mi sił. Wtedy się pojawiliście. To dzięki tobie żyję.
- Możesz mi podziękować, kiedy uznasz, że jest za co - rzucił Ailo.
Nadal celował w swoje drewienko. Było podobne do jednej z pierwszych zabawek,
jakie pamiętał - do ptaszka z rozłożonymi skrzydłami.
Archangielsk, zima 1746 roku
Stała przed stromym uskokiem, który wydawał się sięgać aż do nieba. Skała była
wilgotna i zimna - i nad całym tym miejscem wisiało coś złego. Mogło jej wyrządzić
krzywdę. Mogło skrzywdzić każdego, kto dotknął skały, kto zapuścił się zbyt daleko.
Wiedziała, że powinna kogoś chronić. Tu było niebezpiecznie, niebezpiecznie...
Rozejrzała się dokoła. Uznała, że musi jakoś to zasłonić. Musi ukryć całe miejsce. Musi
schować całą tę przeklętą skałę.
Gołymi rękami chwytała kamienne bloki. Podnosiła je, przesuwała, z wysiłku oblewał
ją pot, pozdzierała skórę dłoni, poczuła w ustach smak krwi.
I tak niewiele zdziałała.
Jakkolwiek by się starała, zło wydawało się jeszcze bardziej wyraźne.
Z czarnej czeluści promieniowało światło. Światło, które mogło oczarować,
obezwładnić, opętać... Które mogło rozpalić pożądanie, niebezpieczne i szalone...
Czuła niechęć, chciała je zakryć, pragnęła schować.
Ś
wiatło było niebezpieczne dla jej syna. Nie powinien stanąć w blasku
promieniejącym ze skały.
- Skarbie najdroższy, obudź się! Nie płacz, kochana! To sen. To tylko sen, moja Raiju!
Obudź się!
Łagodny, spokojny głos Jewgienija gasił blask nieprzyjemnego światła. Nadal drżała,
kiedy otworzyła oczy. Całe ciało było mokre od potu i zimne, choć leżała pod kocami.
Raija wysunęła się spod nich w objęcia męża. Pieścił ją czule silnym ramieniem,
delikatnymi palcami, ustami, szepczącymi uspokajające słowa, scałowywał zimny pot z jej
czoła.
- Niezależnie od tego, co to było, moja maleńka Raiju, powinnaś o tym zapomnieć! -
szeptał.
Bardziej obawiał się dręczących ją koszmarów niż ona sama. Pewnego dnia mogłyby
przed nią odsłonić czasy, które tak starannie ukrywał. Pewnego dnia mogłyby pewnie odkryć
kłamstwo, w którym i z którym żył. Kłamstwo, które stało się jego krzyżem, ale na które i
dziś by się zdecydował dla spędzonych razem lat.
Spokój jego sumienia nie miał żadnej wartości w porównaniu ze szczęściem, które
dzielili.
Raija była szczęśliwa. Była z nim szczęśliwsza, niż mogłaby być w Norwegii.
- Widziałam jakieś światło, Jewgienij - szepnęła tuż przy jego ciepłej szyi. - Złociste
ś
wiatło, które jest niebezpieczne dla Michaiła. Musiałam go przed nim ochronić. Ale nie
byłam w stanie... - Zamilkła. Patrzyła przed siebie. - Jednocześnie czułam, że znajdował się
poza niebezpieczeństwem. Światło zagrażało mojemu dziecku, ale w jakiś dziwny sposób
Michaił znajdował się poza nim...
Jewgienij przełknął.
- To tylko sen...
- Sny zawsze o czymś mówią - stwierdziła. - W snach jest jakieś przesłanie, Jewgienij.
Nie rozumiem, co ten oznacza, ale się przestraszyłam.
Jewgienij także się bał. Raija pokazała już wiele razy, że ma w sobie jakąś siłę, której
większość ludzi nie posiada. Między nią a niektórymi osobami istniały niewidoczne
powiązania.
Sen był być może jakimś przesłaniem.
Kiedyś pewnie nadejdzie ten dzień, kiedy Raija przypomni sobie, że ma więcej niż
jedno dziecko, że Michaił nie jest jej jedynym synem.
- Mogę ci przekazać milsze przesłanie - szepnął jej do ucha. - Kocham cię, Raiju
Bykowa. Jak ci się to podoba?
Pozwoliła mu się oderwać od nieprzyjemnych myśli. Dała się skusić i przestała się
martwić snem, który ją tak bardzo przeraził. Chciała zapomnieć o złocistym świetle. Sen
wydawał się jednak bardziej wyrazisty od pozostałych. Tak jakby naprawdę to przeżyła...
Wolała mimo wszystko szukać pociechy na szerokiej piersi Jewgienija. Uśmiechnęła
się do męża i wyznała szczerze:
- Ja też cię kocham, Jewgieniju Byków.
POSŁOWIE
Knut Olsson, Knut - Kwen z Alty, dostał się do króla w Kopenhadze i odbył z nim
rozmowę.
Rolnik, który przybył do Ruiji do Alty na początku wielkiej wojny północnej, uzyskał
audiencję u najważniejszego człowieka w państwie duńsko - norweskim.
Na swój prosty sposób opowiedział mu o życiu pod kręgiem polarnym. Ze jeśli chodzi
o warunki naturalne, to nie jest najgorzej. Że jest dość zwierzyny, ryb i ziemi do uprawy.
Opowiedział o namiestniku Kjeldsenie, który urzęduje we wspaniałej posiadłości,
gdzie mieszka ze swą młodą metresą. O tym, jak wykorzystuje lud. Najwyższy przedstawiciel
króla na północy nie dba odpowiednio o swój urząd - Knut - Kwen nie potrafił tego wyrazić w
inny sposób.
Wyznał, że nie sądzi, by wolą króla było podporządkowanie własnych poddanych
takiemu człowiekowi.
Po to przeszedł pięćset mil, żeby szukać sprawiedliwości dla tych, którzy ciężko
pracują, prosić o stworzenie im w dolinie Alty warunków godnego życia.
Być może duńskiemu królowi ten człowiek z ludu zaimponował swoją odwagą i wolą
zwycięstwa.
Obiecał Knutowi Olssonowi, że w Finnmarku nastaną lepsze czasy. W najdalej na
północ wysuniętym punkcie królestwa potrzebni są tacy mężczyźni jak ów niezłomny Fin. To
właśnie takich płatników podatków królowi potrzeba. Kazał wysłać list przez Knuta - Kwena.
I Knut Olsson przebył z powrotem pięćset mil do Alty. Wrócił wiosną. W Kwenów
mieszkających w Alcie wstąpiła nadzieja. Dwa tygodnie później namiestnik wydał nakaz
aresztowania Knuta.
Dla mieszkańców podległych mu dzielnic nastały złe czasy.
Nadeszła zima Roku Pańskiego 1747. Knut Olsson opuścił areszt. Zaczął
przygotowywać swoją sprawę, która w lecie przyszłego roku miała trafić na ting.
Równie wyprostowany jak świerki w lasach wokół Tornea - miasta, w którym urodził
się Knut - Kwen - stanął przed sędzią na tingu w Talviku. Przeklął znienawidzonego
namiestnika, używając takich słów, że ci, którym Knut był drogi, obawiali się o jego życie i
bezpieczeństwo. Cały Finnmark obiegła wieść o jego mowie. Samą rozprawę uważano niemal
za cud.
W 1748 roku nie zapadł żaden wyrok. Sędziowie odroczyli sprawę.
A namiestnik Kjeldsen miał jeszcze więcej powodów, by darzyć niechęcią Kwenów i
ich przywódcę Knuta Olssona.
Dopiero w 1750 roku sprawa została wznowiona.
Namiestnika Kjeldsena zawieszono w obowiązkach. Otrzymał surową naganę za swe
postępowanie w stosunku do nowo przybyłych Kwenów.
Następnie odwieziono go statkiem do królewskiej Kopenhagi. Wtedy po raz ostatni
widziano go w Alcie.
Nastał rok 1751. Kwenowie otrzymali słowo króla Fredrika V, że odtąd będą w Ruiji
mile widziani.