1
Stał zwrócony plecami do północnego wiatru.
Czuł, jak zimne podmuchy przenikają przez ubranie,
przez wszystkie warstwy, aż do skóry. Wracał jako
szyper na własnym statku rybackim. Wprawdzie na
był go na spółkę z Larsem, jednak wszyscy wiedzie
li, że to Sedolf wyłożył gotówkę. Ale w dokumentach
widniało nazwisko Larsa jako współwłaściciela.
Przypłynęli z Lofotów z przychylnym wiatrem.
Na połowach pogoda również im sprzyjała. Można
powiedzieć, że w rym roku wyprawa się udała. Co
prawda nie wszystkim rybakom w jednakowym stop
niu. Nie wszyscy wrócili z tak małym długiem jak Se
dolf. Nie wszyscy zatem mogli liczyć na to, że czeka
ich beztroski koniec zimy.
Sedolf stał na północnym wietrze, ale nie było mu
zimno. Tam na zachodzie, na morzu, często marzli.
Marzli, żeglując ku wyspom, marzli, żeglując z po
wrotem. Spędzili poza domem długie miesiące. Ale to
należało do codzienności mężczyzn, praca wykrada
ła ich rodzinom. Wiedzieli, że to konieczność.
Sedolf cieszył się, że wreszcie ujrzy dom. Na samą
myśl poczuł ciepło na policzkach, które potem zaczę
ło rozchodzić się po całym ciele aż po czubki palców.
Chata Reijo, zbudowana z drewnianych, pociąg
niętych smołą bali, stała na cyplu niewzruszenie -
mieściła w sobie wszystko, do czego Sedolf tęsknił
przez wszystkie te dni i tygodnie, które powoli łączy
ły się w miesiące.
Sedolf, niczym mały chłopiec, zaczął machać
w stronę cypla. Machał energicznie wyciągniętym ra
mieniem, choć nie mógł wiedzieć, czy go widzą. Ale
wyobrażał sobie, że już go zauważyli. Pomyślał, że na
pewno Ida go dostrzegła, i od razu zrobiło mu się bło
go na sercu.
Ida...
Ida, która ogrzewała go w mroźne noce, gdy ścia
ny baraku nie dotrzymywały swych obietnic. Ida,
dzięki której dni mijały, ponieważ musiał do niej wró
cić. Ida, o której pamięć nie pozwalała mu brać innych
dziewcząt w ramiona. Oczywiście spotykał tam kobie
ty, które sprzedawały cząstkę siebie i trochę swego
ciepła - musiały, jeżeli chciały jeść. Jednak nie mógł
by niczego u nich szukać. Ida zbyt wyraźnie stała mu
przed oczami. Samo wspomnienie o niej wystarczyło,
by go rozgrzewać przez długie miesiące rozłąki. Teraz
jednak tęsknota urosła do krzyku. Teraz znajdował się
tak blisko. Chciałby ją przytulić, mocno objąć. Po
czuć, jak jej ramiona zaciskają się wokół niego.
To wszystko, czego pragnął w tej chwili. Wiedział
jednak, że upłynie jeszcze wiele godzin, zanim będzie
miał Idę tylko dla siebie. Nie wystarczy dotknąć sto
pami rodzinnych skał, by uciec od obowiązków. Był
teraz szyprem. Ciążyła na nim odpowiedzialność.
Najpierw statek. Ryby. Towar.
Potem Ida. Maluchy. I Ida.
Nagle życie wydało się takie proste, jak powinno
być. Bez zmartwień. Bez głodu. Bez strachu. Przepeł
nione spokojem, ponieważ znowu jest w domu. Tam
gdzie jego miejsce. Przy Idzie.
Wzięli się do roboty, wszyscy mężczyźni, którzy
w to lutowe popołudnie poczuli bijące ku nim ro
dzinne ciepło. W wielu przemarzniętych ciałach
ukrytych pod kilkoma warstwami wełnianej odzieży,
utkanej i zrobionej na drutach przez kobiety czeka
jące w domu, żyła tęsknota.
Jednak to nie tęsknotę za ciepłem izby lub za mięk
kością ramion pielęgnowali, kiedy kil łodzi zaskrobał
o dno. Co innego zaprzątało ich myśli.
Sedolf ujrzał postać schodzącą w dół od strony cy
pla. To nie Ida. Jej się zresztą nie spodziewał; miał tyl
ko nadzieję, że wyjdzie mu na spotkanie. Rozpoznał
Reijo idącego lekkim krokiem, sprężyście - nadal po
ruszał się jak młody chłopak, chociaż przekroczył już
czterdziestkę. Każdy powinien tak się trzymać, prze
biegło Sedołfowi przez myśl.
Dziwne, że Ida nie wyszła przynajmniej na podwó
rze, jak to sobie wyobrażał: oto stoi drżąca na wie
trze i macha ku niemu na znak, że jej również go bra
kowało, że za nim tęskniła... jej rude włosy są niczym
pochodnia, niczym płomień wieńczący ubraną na
niebiesko postać.
Słona woda przesiąknęła przez sfilcowane rękawi
ce lofockie, zrobione na drutach z białej wełny, któ
ra teraz niczym nie przypominała dawnej białości. Se
dolf starał się zapanować nad myślami. On, który jest
szyprem statku rybackiego, nie może stać bezczynnie
i marzyć o żonie. Na każdego z rybaków przecież
ktoś czekał, każdy z nich do kogoś tęsknił. Nie
wszystkie kobiety da się porównać z Idą, ale to nie
znaczy, że uczucia innych mężczyzn są mniej inten
sywne, a ich tęsknota nie tak gorąca.
Nie spoglądał już w stronę cypla. Załoga nie powin-
na o nim gadać, że jest zależny od swojej baby. Zresz
tą i tak sypano mnóstwem żartów na ten temat - że
szyper dopiero co się ożenił, a mimo to wypłynął na
połów. Niemal prosto ze ślubnego łoża, śmiali się.
Pewnie trochę mu też zazdrościli. Sedolf nie wy
obrażał sobie, że mogło być inaczej. Tak czy owak
niewiele było kobiet takich jak Ida - ani wokół rodzi
mego fiordu, ani na zachodzie, na Lofotach.
- No to wróciliście do domu? - rozległ się głos Re-
ijo.
Sedolf spojrzał w górę znad beczek - przywieźli so
lone ryby, mnóstwo solonych ryb. Już sam dźwięk
znajomego głosu, w którym brzmiał szum fińskich
świerków, oznaczał, że naprawdę wrócili do siebie.
Dawał poczucie przynależności do tych stron.
- Do domu, właśnie - Sedolf uśmiechnął się i po
męsku splunął daleko na pianę fal, uderzających
o brzeg. Teraz będzie chyba musiał zarzucić zwyczaj
żucia tabaki. Miał niejasne przeczucie, że Idzie się to
nie spodoba. - Wiatr nam sprzyjał, ojcze. Wydawało
się, jak gdyby zamierzał nas wprost wepchnąć na kra
niec fiordu.
Reijo zerknął na ładunek.
- Udany połów, jak widzę.
Rybacy pokiwali głowami zadowoleni. Poza Sedol-
fem i Larsem było ich jeszcze trzech: Kristoffer, Ma-
rius i Edvart. Ci ostatni wyruszyli z inną, starszą za
łogą, ale kiedy Sedolf i Lars kupili własny statek,
przyłączyli się do nich. Starzy trzymali się nadal ra
zem, przepowiadając młokosom, że nie poradzą so
bie sami na lofockim morzu. Ale młodzi jakby na
przekór wrócili z nie gorszym połowem niż tamci.
- Całkiem niezły - przyznał Edvart, chłopak o po-
godnym usposobieniu. - Na przyszły rok kupię sobie
łódź...
- A co u Idy? - niecierpliwie przerwał mu Sedolf,
zwracając się do Reijo.
Jego słowa wywołały ogólny śmiech.
- Chłop zachowywał się jak chory - wyjaśnił jeden
z towarzyszy Sedolfa. - Nie chodził na zabawy, nie
interesowały go kobiety. Nikt nigdy nie prowadził się
tam w barakach tak cnotliwie. Ciągle jeszcze o nim
gadają. O Sedolfie będą krążyć legendy...
Reijo uśmiechnął się pod nosem, po czym zabrał
się do przenoszenia beczek. Znał te docinki. Wiedział,
że rybacy musieli żartować, żeby jakoś znieść ciężką
pracę, chłód, być może niepowodzenia, tygodnie spę
dzone w barakach... Wiedział też co nieco o kobietach,
które zwykle towarzyszyły sezonowym połowom.
- Wiele się tu wydarzyło - rzekł Reijo zniżonym
głosem, kiedy znalazł się w pobliżu Sedolfa.
Na te słowa chłopak zamarł ze strachu. Sposób,
w jaki teść je wymówił, mógł sugerować najgorsze. Nie
zdążył jednak zapytać, gdyż Reijo zaraz go uspokoił.
- Nie stało się nic złego - powiedział. - Dzieci by
ły chore. Ida również. Ale wyzdrowieli... Są trochę
osłabieni gorączką...
Reijo nie chciał mówić wszystkiego. Nie wspo
mniał również o Patriku. Wolał nie robić tego przy
innych. Niewiele osób znało prawdę.
- Czy Ida wyjdzie do nas?
Reijo i o tym musiał Sedolf owi powiedzieć.
- Ida nie mieszka już na cyplu.
- Do diabła! - Sedolf podniósł wzrok.
Wcześniej nie przerywał swoich zajęć, rozmawiając
z Reijo, dopiero teraz znieruchomiał. Napotkał spój-
rżenie bardziej zielone od morskiej wody. Twarz Re-
ijo wydawała się niewzruszona, spokojna, pełna ciche
go doświadczenia. Z jego oczu można było wyczytać,
że nic już nie jest w stanie go zaskoczyć, ponieważ ty
le już widział, tyle słyszał i być może nie martwił się,
co go spotka.
- Chyba nie podarowałeś Idzie jakiegoś domu pod
moją nieobecność, żebym nie mógł jej zabronić przy
jęcia takiego prezentu? Obiecałem przecież, że posta
ram się dla nas o odpowiedni dom. Nie potrzebujemy
takich gestów... - Zawahał się i dodał łagodniejszym to
nem: - Reijo, ja wiem, że chcesz jak najlepiej, ale nie
możesz Idy ciągle rozpieszczać. Jest już dorosła, nie
powinna oczekiwać, że będziesz spełniał każde jej naj
mniejsze życzenie...
Reijo uśmiechnął się szczerze. Klepnął przyjaźnie
Sedolfa w plecy.
- Jesteś zmęczony, Sedolf. A ja nie jestem aż tak
kochającym ojcem, by dogadzać we wszystkim mo
jej rozpieszczonej córce. Sądzę, że sam mnie w tym
z powodzeniem wyręczysz. - Nabrał powietrza. -
Knut i Anjo wyjechali. Knut chciał, żebyście ty i Ida
zamieszkali w ich domu. Wolał to, niż sprzedać po
siadłość Emilowi. Ida nie miała nic przeciwko temu,
by zostać gospodynią. Chyba sprawiło jej ogromną
przyjemność móc sprzątnąć Emilowi sprzed nosa
coś, co uznał już niemal za swoje...
Sedolfowi cisnęło się na język tysiące pytań. Reijo
miał rację, z pewnością wydarzyło się tu wiele, odkąd
wyruszył na Lofoty. Zorientował się też, że teść nie
powiedział mu wszystkiego.
- A więc mieszkasz teraz sam na cyplu? Pewnie
trudno się do tego przyzwyczaić...
Reijo wyraźnie się zaczerwienił. Przez moment Se-
dolf odniósł wrażenie, że się myli, tacy dojrzali męż
czyźni się nie czerwienią. Ale kiedy Reijo odwrócił się
tyłem, z dłońmi głęboko zatopionymi w kieszeniach
spodni, chłopak zrozumiał, że mu się nie zdawało.
- Czy zdarzyło się jeszcze coś, o czym nie wiem? -
spytał nieco rozbawiony, jakby coś podejrzewał. - Nie
mów mi tylko, że w tak krótkim czasie znalazłeś so
bie towarzyszkę? Cóż to za piękny kwiat przystroił
twój dom na cyplu?
- Hm, o tej porze roku nie kwitnie wiele kwiatów -
odparł wymijająco Reijo. - Przeważnie te malowane na
szybach...
- A jak się nazywa twój? - drążył Sedolf, nie za
mierzając wcale się poddać. - Czy to jeden z tych,
które znam?
Reijo musiał przytaknąć.
- Helena - przyznał się w końcu.
Uśmiechnął się, jednak jego wzrok świadczył
o tym, że nie żartuje. Chłopcy z załogi gwizdnęli
przeciągle i znacząco. W ich twarzach dało się odczy
tać cień zazdrości i podziw. Reijo naprawdę im zaim
ponował. Osiągnął już taki wiek, że mógłby być ich
ojcem. A jednak znalazł sobie żonę, którą niejeden
z nich, młodych, mógłby sobie wymarzyć.
- Ale chyba... nie zdążyłeś się z nią ożenić? - wyją
kał Sedolf, który jeszcze nie zdołał ochłonąć ze zdu
mienia. Jednocześnie zrozumiał kolejny powód, dla
którego Ida się wyprowadziła. Nie chciała zapewne
ojca krępować.
- Jeszcze nie - odparł Reijo z uśmiechem. - Jeszcze
nie...
Dziwnie ujrzeć go w nowej roli, pomyślał Sedolf,
choć zdawał sobie sprawę, że Reijo nie przestał zu
pełnie rozglądać się za kobietami. Ale mężczyźni
w jego wieku... tak, nie potrafili już posyłać spojrzeń
pełnych zachwytu. W ich wzroku można było raczej
odnaleźć troski i zmartwienia. Mieli tuzin dziecia
ków i babę, którą w miarę upływu lat coraz gorzej
traktowali.
Ale ojciec Idy nigdy nie był całkiem zwyczajnym
mężczyzną. Był pierwszym dojrzałym człowiekiem,
jakiego Sedolf w życiu widział, tak otwarcie okazują
cym, że jest zakochany.
- Wyobrażam sobie, jak o tobie we wsi gadają - za
uważył Sedolf zaczepnie.
Coś musiał przecież powiedzieć, poza rym nadal
traktował Reijo bardziej jak przyjaciela niż jak teścia.
Dzieląca ich różnica wieku jakby nie miała znacze
nia. Wciąż trudno było mu uwierzyć, że ten człowiek
naprawdę jest ojcem Idy.
Reijo roześmiał się pod nosem. Sedolf pomyślał, że
pewnie bawi go, iż ludzie o nim plotkują. Pewnie po
trosze uważał to za powód do dumy - wszak on, męż
czyzna po czterdziestce, znalazł żonę młodszą niż je
go najmłodsza córka.
- Czy ja kiedykolwiek obawiałem się ludzkiego ga
dania? - rzucił, wzruszając ramionami.
Sedolf miał odmienne zdanie, ale przezornie mil
czał. Skoro Reijo wolał zapomnieć, to lepiej nie roz
trząsać tego, co minęło.
Jeżeli któraś ze znanych Sedolfowi osób w pełni
zasługiwała na szczęście, to był nią właśnie Reijo.
- Wolno mi będzie chyba trochę pomóc przy roz
ładunku? - spytał Reijo, zmieniając temat. - Jeśli po
zwolisz, by taki starzec jak ja dla ciebie pracował...
Teraz Sedolf musiał się uśmiechnąć.
- N o , ojcze, pozwolimy ci trochę poćwiczyć, byś
zachował dobrą formę i stanął na wysokości zadania,
kiedy znajdziesz się sam na sam z Heleną...
Rybacy ryknęli takim śmiechem, że byliby chyba
w stanie zawrócić północny wiatr...
Ryby i sprzęt należało przenieść na ląd. Mężczyź
ni przemokli i przemarzli, ale właściwie nie czuli już
zimna. Musieli to znosić, taki był ich los.
Stopniowo na brzegu pojawiało się coraz więcej lu
dzi. Zauważyli przypływający statek i zastanawiali
się, czy to może wrócił ktoś z ich bliskich. Chcieli też
usłyszeć nowiny tegorocznego sezonu, dowiedzieć się
czegoś o znajomych...
W pobliżu statku zapanowało ożywienie. Przyby
wało coraz więcej pomocnych dłoni. Wielu mieszkań
ców wioski zjawiło się z końmi i saniami.
W końcu zostało ich tylko dwóch. Rei jo i Sedolf.
Ryby zanieśli pod wiatę. W najbliższych dniach
mieli rozwiesić część do suszenia, część zamierzali zo
stawić w beczkach. Czekało ich sporo roboty.
Teraz jednak Sedolf chciał jak najszybciej znaleźć
się w domu.
- Musisz zmienić ubranie - oznajmił Reijo. - Wiesz,
Ida nawet się nie domyśla, że wróciliście. A do domu
masz jeszcze kawał drogi pod górę. Zaprzęgnę konia,
to od razu zabierzemy twój towar. Ida zostawiła u nas
dla ciebie rzeczy na zmianę, właśnie dlatego...
To chyba przesądziło sprawę. Poza tym Sedolf
uznał, że rzeczywiście przydałoby się przebrać i tro
chę ogrzać.
- Przekąsiłbym też coś ciepłego - rzekł. - Jeżeli He
lena nauczyła się gotować...
- Hm, w każdym razie się stara - odparł Reijo. -
Ale nadal to ja lepiej sobie radzę z garnkami.
Poczłapali pod górę. Mężczyźni należący do
dwóch różnych pokoleń, a jednak sobie równi mimo
dzielącej ich różnicy wieku. Darzyli się wzajemnym
szacunkiem, co stanowiło najsolidniejszy fundament
ich przyjaźni.
Helena zerkała na Sedolfa nieśmiało, za to jego spoj
rzenia nie należały chyba do najskromniejszych. Nic
nie było w stanie go zmienić - nawet odpowiedzialność
i obowiązki nie poskromiły jego chłopięcej natury.
- Wiele się zmieniło na cyplu - rzekł z uśmiechem,
jednak nie klepnął Heleny w pośladek, tak jak postą
piłby wobec każdej innej dziewczyny. - Na lepsze -
dodał, puszczając oczko.
Helena odwróciła wzrok i zaczerwieniła się.
To właśnie ta jej nieśmiałość poruszyła w Sedolfie
najczulszą strunę. Niewiele tutejszych dziewcząt tak
się zachowywało.
Helena wywodziła się z innego świata. Przywykła do
rzeczy, których Sedolf nawet nie był w stanie sobie wy
obrazić. Wzruszające i niezwykłe wydawało się widzieć
ją w tych zniszczonych ścianach drewnianej chaty. Ją,
która wychowała się w o wiele większych pokojach.
Ale kiedy Reijo objął ją ramieniem, Sedolf zrozu
miał, że miejsce Heleny jest tutaj. Wystarczyło spoj
rzeć na nich oboje, by się przekonać, że łączy ich sil
ne przywiązanie. Czyste uczucie. Piękne. Cudowne.
W przeciwieństwie do innych Sedolf ani trochę
nie martwił się o Helenę, chociaż byłoby to całkiem
naturalne. Wydawać by się mogło, że jest zbyt kru
cha dla tego jasnowłosego, krzepkiego, doświadczo
nego mężczyzny, o silnych dłoniach i widocznych na
twarzy cieniach pozostawionych przez zmartwienia.
Ale Sedolf nie o nią się lękał.
Martwił się o Reijo. Nie wolno pozwolić, by Reijo
znowu cierpiał. Ojciec Idy składał w ręce tego dziew
częcia całą swoją duszę. Powierzał jej swoje życie.
Sedolf ufał Bogu, że Reijo nigdy nie pożałuje swej
decyzji. Że już nigdy za sprawą kobiety nie zazna
trosk. Że Helena go nie zrani, nie zdradzi. Reijo za
służył na to, by być kochanym, zasłużył na całe cie
pło, jakie może mu dać kobieta. Tak długo pozosta
wał sam. Tęsknił za czymś więcej niż tylko za ciałem,
do którego mógłby się przytulić. Helenie nie wolno
nigdy, przenigdy zdradzić Reijo!
Sedolf nie mógłby się nikomu zwierzyć ze swych
obaw. Nie dał po sobie poznać, że dręczą go wątpli
wości. Zachował uśmiech i dobry humor, zachował
błysk w oku. Helena zaprowadziła go do izby, która
kiedyś należała do niego i Idy. Uczyniła to z natural
nością, która go ucieszyła, bo świadczyła o tym, że
Helena stała się panią na cyplu. Sedolf pewien był, że
ta dziewczyna z wyższych sfer pragnie nauczyć się
wszystkiego, czego wymaga się od prostych mieszka
nek domów nad fiordem. Z pewnością uświadomiła
sobie to, o czym Sedolf pomyślał: że Reijo powinien
dostać najwspanialszą z kobiet. Zrozumiał, że Hele
na naprawdę kocha ojca Idy.
Sedolf ściągnął z siebie mokre rzeczy, drżąc z zim
na. Ujrzał łóżko, w którym dawno nikt nie spał,
i przypomniał sobie radosne chwile spędzone pod
okryciem skór. Założył świeże, czyste ubranie. Przed
tem jednak musiał poczuć jego zapach, przykładając
do twarzy. Ten zapach również kojarzył się z domem.
W dodatku rzeczy prała Ida.
Ida...
Znowu ogarnęła go tęsknota. Inaczej wyobrażał so
bie swój powrót. Nie takie snuł marzenia. To właśnie
ta izba była dla niego domem, to do niej uciekał w ma
rzeniach, gdy przyszło mu mieszkać w obskurnym ba
raka Ida, choć przecież wiedział, jak jest nieobliczal
na, znowu go zaskoczyła. Na pewno nie miała żadnych
skrupułów. Jej wszystko wydawało się łatwe, ale też ni
gdy nie musiała się przed nikim korzyć. Nigdy nie pra
cowała jako służąca. Uważała, że ojciec jest jedyną oso
bą, z którą się musi liczyć. A takiego mężczyznę jak
Reijo nietrudno darzyć szacunkiem.
Nie, Ida na pewno się nie wahała, kiedy brat za
proponował jej swój dom.
Sedolf zapragnął porozmawiać z Idą. Chciał usły
szeć z jej ust, dlaczego Knut i Anjo wyjechali. Chciał
usłyszeć tę historię od niej, widzianą jej oczyma. Nie
wątpił też, że Reijo również mu to wkrótce wyjaśni.
Zanim się pożegnał, powiedział Helenie, że cieszy go
jej związek z Reijo. Nie przyszło mu to wcale łatwo.
Rzadko zdobywał się na taką szczerość, tylko Idzie
udało się dotrzeć do świata jego uczuć. Jak większość
tutejszych mężczyzn nie dopuszczał do niego innych.
Wydało mu się, że ujrzał rodzaj pytania w dużych,
szarych oczach. Rodzaj błagania, żeby nie osądzał te
go, co działo się w tych czterech ścianach, które rów
nież ona nazywała swoimi. Tak jakby Sedolf rościł
sobie prawo osądzania innych!
Kiedy Reijo wyszedł, żeby zaprzęgnąć konia do
sań, Sedolf pochwycił spojrzenie Heleny. Wymagało
to nie lada zdolności* ponieważ dziewczyna doskona
le opanowała sztukę uciekania wzrokiem, być może
wcześnie zaczęła się tego uczyć.
- To dobrze dla niego, że ma ciebie - rzekł, nerwowo
szukając w pamięci bardziej górnolotnych sformułowań.
Przecież w swoim czasie zyskał sławę chłopaka, który,
gdy zaistniała taka potrzeba, potrafił niejednego przega
dać. - Zbyt długo był sam - dodał. On, uwodziciel nad
uwodziciele, poczuł zażenowanie, wypowiadając następ
ne słowa: - Cieszę się, że wybrał właśnie ciebie...
- Kocham go - odparła Helena z przekonaniem.
Sedolf zrozumiał, że trudno byłoby się z nią spierać.
Jeżeli dojdzie kiedyś do sprzeczki między nią a Re-
ijo, a w każdym związku to się zdarza, Reijo będzie
miał w żonie trudnego przeciwnika. - Kocham go ta
kim, jaki jest. Zatem to dobrze nie tylko dla niego,
ale i dla mnie, Sedolf. Po raz pierwszy w życiu jest
mi naprawdę dobrze.
Tym razem nie uciekła wzrokiem.
Przez moment Sedolf pomyślał, ilu rzeczy Helena
musiała się wyrzec. Nie zdołał zresztą wyobrazić sobie
wszystkiego, gdyż nigdy nie zaglądał do pięknych salo
nów. Nie do końca też potrafił pojąć, czemu nie czuła
się tam dobrze. Szczęście to inna sprawa. Mógłby ją
zrozumieć, gdyby powiedziała, że nie była szczęśliwa...
Ale Helena ciągle stanowiła dla niego zagadkę.
- Cieszę się - powtórzył i czmychnął. Do Reijo, do
sań, do północnego wiatru. Do prawdziwego wysiłku
przy załadunku, do mroźnego lutowego dnia z góra
mi w długich do ziemi śnieżnych płaszczach, z różo
wym niebem na południowym wschodzie, na którego
tle wyraźnie rysowały się kontury gór pozbawionych
ciemnych cieni. W zimowym świetle wszystko nabie
rało ostrych zarysów, światło było równie bezlitosne,
jak bezlitosne były wiatr i pogoda.
I urzekająco piękne.
Sedolf patrzył na krajobraz wkoło jakby po raz
pierwszy w życiu. Zaczął zauważać piękno szczegó
łów dopiero wtedy, kiedy w jego życiu pojawiła się
Ida. Nigdy wcześniej nie zadawał sobie trudu, by
wniknąć w tę całość, jaką stanowił pejzaż, dostrzec te
wszystkie drobiazgi, które dodawały mu uroku. Na
uczył się tak patrzeć, widząc, jak Ida zachwyca się
niebem - na północy jasnoniebieskim, a na południu
iskrząco czerwonym.
Teraz często patrzył jej oczyma, a Ida zawsze
umiała dostrzegać to, co piękne.
W drodze do domu Reijo powiedział więcej niż
w dole na brzegu. O zawiści tych, po których się jej
najmniej spodziewali. O poborcach podatkowych
i ich bezwzględności. O Emilu. O Patriku, który po
jawił się i zniknął, prawie nie pozostawiając po sobie
śladu, lecz który umiał ratować życie. O decyzji Knu-
ta, który zrozumiał, że ludzie znad fiordu zawsze bę
dą go uważnie obserwowali. Wyjeżdżając do Finlan
dii, stał się dla nich kimś innym. To, że wrócił jako
człowiek zamożny, z żoną o kilkanaście lat starszą od
siebie, odsunęło go trochę od społeczności, w której
przyszedł na świat jako syn Karla Elvejorda. O Karlu
ludzie stopniowo zapominali, zachowując w pamięci
tylko to, że matką Knuta była Raija, obcy ptak, któ
ry zniknął za górami odgradzającymi ich od świata.
Knut zdawał sobie sprawę, że ludzie będą mieli oczy
i uszy otwarte i nigdy nie przestaną go podejrzewać,
że posiada ukryte złoto - jeśli nie na dnie skrzyni, to
w jakimś innym miejscu. Nie czekało go tu spokojne
i błogie życie, jakiego pragnął dla siebie i dla Anjo.
Anjo spotkało już wiele cierpienia, nie zasłużyła na
więcej.
- Ida również ma prawo do tego domu - mówił Re-
ijo, kiedy zbliżali się do zabudowań. Sedolf poczuł
ucisk w żołądku. - W każdym razie do tego miejsca.
Tu stał przecież dom Raiji. Przez pewien czas i mój.
Oczywiście Knutowi najbardziej się należał. Ale te
raz nikt nie ma do niego większego prawa niż Ida.
Sedolf zdawał sobie z tego sprawę, ale nie potrafił
wyzbyć się swej dumy, idiotycznej męskiej dumy. Za
wsze marzył o domu, który zdobędzie dla swojej ro
dziny własnymi rękami. Kiedy marzł na morzu, kie
dy wszystko wydawało się trudne, a praca stawała się
jednym wielkim bólem, ta myśl dodawała mu sił.
Znosił wszystko dla Idy i dzieci. Dla wspólnej
przyszłości. Dla tego domu, który zamierzał dla nich
zdobyć.
A teraz cały wysiłek okazał się niepotrzebny. Sedolf
czuł się tak, jakby otrzymał cios w żołądek. Ale za
gryzł zęby, aż zazgrzytały. Wiedział, że nie wolno mu
czynić Idzie wyrzutów za to, że przystała na propo
zycję Knuta. Wiedział, że nigdy nie może pokazać jej
swego bólu. Że nie powinien dopuścić, by zrozumia
ła, jak bardzo go upokorzyła swą decyzją. Zdał sobie
sprawę, że Ida tak postanowiła, ponieważ miała do te
go prawo. Ponieważ kochała jego i kochała ojca.
Miłość Reijo i Heleny nigdy nie mogłaby w pełni
rozkwitnąć, gdyby Ida pozostała z dziećmi na cyplu
i wszyscy ciągle deptali sobie wzajemnie po piętach.
Sedolf rozumiał. Przełknął ból i rozczarowanie.
Powinien się cieszyć, że wreszcie jest we własnym
domu. Dziękować losowi, że otrzymał najlepsze go
spodarstwo we wsi. Zwierzęta, zabudowania, najżyź-
niejszą ziemię i łąki...
Powinien być wdzięczny.
Sam również nie przybył z Lofotów z pustymi rę
kami, choć teraz wydawało się to niewiele w porów
naniu z tym, co otrzymał. On i jego załoga nieźle się
postarali. Lepiej niż starsi rybacy.
Ich sukces budził niechęć wśród weteranów ło
wisk, którzy zresztą sami pozwolili młodym przejść
na inny pokład. Teraz domagano się ukarania Sedol-
fa i tych, którzy z nim odeszli, za zerwanie kontrak
tu. Żądano zadośćuczynienia za straty wynikłe z po
szukiwania nowej załogi. Pewnie jednak nic nie uda
się wskórać. Rybacy, których starsi zabrali na pokład
w Malangen, okazali się równie zdolni jak Sedolf i je
go towarzysze. I dopiero później, kiedy ludzie pyta
li, komu lepiej się powiodło, starsi zaczęli narzekać.
Nie, Sedolf bynajmniej nie przybył z pustymi rę
kami. Lecz mimo to czuł się ubogi.
Nie powinien jednak mieć do Idy żalu, ponieważ
pokochał ją również za jej niezależność i umiejętność
zawsze bycia sobą.
Na pewno zobaczyła ich, jak się zbliżają. Choć Re-
ijo nierzadko przyjeżdżał saniami, to jednak Ida chy
ba dostrzegała różnicę między szczupłą sylwetką He
leny a silną postacią Sedolfa.
Stała na schodach dokładnie tak, jak Sedolf widy
wał ją w swoich marzeniach, z tą jednak różnicą, że
w wyobraźni umieszczał ją na wzgórzu cypla.
Stała twarzą do wiatru, który odgarniał jej rude
włosy do tyłu - wyglądały jak płomienie za jej pleca
mi. Nie zdążyła założyć kurtki, drżała od chłodu pod
wełnianym szalem, który narzuciła na ramiona. Ręce
skrzyżowała na piersi, spódnica zamieniła się w gra
natowy żagiel wypełniony wiatrem.
Sedolf nie mógł wprost usiedzieć. W biegu wysko-
czył z sań, upadł. Cały był biały od śniegu, jednak nie
miał czasu, żeby się zatrzymać i otrzepać. Słyszał za
sobą gromki śmiech Rei jo, kiedy biegł w stronę do
mu, ku schodom, ku niej.
Ida również nie mogła ustać w miejscu. Przytrzy
mywała jedną ręką szal, podczas gdy nogi same nio
sły ją ku mężowi. Kiedy Reijo zatrzymał konia tuż za
nimi, już dłuższą chwilę stali, obejmując się nawza
jem na środku ścieżki.
Ida wreszcie się odezwała, ale nie były to słowa,
które Sedolf spodziewał się usłyszeć.
- Dzięki Bogu, że znowu jesteś w domu. Dzięki
Bogu, Sedolf!
Wtedy zaczął się zastanawiać, czy Reijo nie zataił
przed nim jakichś złych wieści albo że może zdarzy
ło się coś, o czym nawet Reijo nie wie.
Nieznacznie odsunął Idę od siebie, zobaczył, że
zmarzła. Jednak nie ujrzał w jej twarzy niczego, co
powinno go przejąć lękiem. Mimo to przeraził się.
- Dobrze cię widzieć, aniele - uśmiechnął się. Tak
jak należało, szeroko, serdecznie i ciepło, tak jak powi
nien przywitać swą żonę po wielomiesięcznej rozłące.
Po raz pierwszy przed nią udawał. I czynił to świa
domie, z rozmysłem. Dobrze było ją znowu zoba
czyć. Jednak w głębi duszy nie czuł się tak radosny,
jakby wskazywał na to jego uśmiech. Bał się.
- Chodźmy do środka, zanim dzieci przewrócą
dom do góry nogami - rzekł i niemal pociągnął Idę
za sobą.
Młodzi weszli do domu, a Reijo został na ze
wnątrz, żeby rozładować sanie.
Sedolf zupełnie zapomniał strzepnąć z siebie śnieg
i teraz zostawił na drewnianej podłodze kałuże wo-
dy. Deski lśniły czystością, wyszorowane do białości,
prawie tak samo jak w czasach, kiedy gospodynią by
ła tu Anjo.
Dwa maleńkie trolle ciągnęły się za włosy przy skrzy
ni na drewno. Stały na chwiejnych nóżkach, żaden
z nich nie zamierzał ustąpić. Sedolf ujrzał dwie czarne
czuprynki i wczepione w nie pulchne piąstki, usłyszał
też wrzask, który groził wywierceniem dziury w dachu.
- Witaj w domu, Sedolf - mruknął pod nosem
z grobową miną. Następnie rozdzielił małych siłaczy
i ostrożnie podniósł do góry, każdego na innym rę
ku, w bezpiecznej odległości od siebie.
Dzieci długo mu się przyglądały ciemnymi oczami.
Otworzyły usta ze zdumienia, zapominając o krzy
ku. Sedolf zobaczył białe ząbki, które przebiły różo
we dziąsła w kilku nowych miejscach.
Zakłuło go w sercu, że ominęło go tak wiele. Po
czuł ogromną miłość do tych dwojga. Choć zawsze
Raija i Mikkal byli mu bardzo drodzy, teraz to uczu
cie wypełniło go bez reszty. Nie mówił o tym głośno,
przytulił tylko bliźnięta trochę mocniej, ale nie za
mocno. Ostrożnie pogłaskał palcem najpierw jeden,
potem drugi okrągły policzek. Uśmiechnął się w taki
sposób, że w dziecięcych umysłach obudziło się nie
jasne wspomnienie, pozwalające przypuszczać, że
jest kimś znajomym - choć trudno byłoby po tak dłu
gim czasie dokładnie określić, kim.
- To tylko ja - zapewnił głosem, który również
okazał się znajomy, choć już bardzo długo nie wypeł
niał izby. - To tylko ja wróciłem do was, najdroż
szych mi na świecie.
Ucałował maluchy, a kiedy z powrotem postawił
je na ziemi, zapomniały, że się kłóciły. Teraz Sedolf
stał się najważniejszy w tym pokoju, w całym życiu.
Maleńkie stopki podążyły za nim. Gdy usiadł na ła
wie przy kuchennym stole, Mikkal i Rai ja znaleźli się
tuż obok, domagając się, by wziął je na kolana i po
święcił im całą uwagę. Drobne rączki chwyciły moc
no tam, gdzie znalazły oparcie.
- Witaj w domu, Sedolf - odezwała się Ida czule,
zdejmując mu czapkę.
Oczy dziewczyny uśmiechały się. Usta także. Jej
głos brzmiał ciepło. Dotyk był taki łagodny.
Otoczenie wydawało się trochę obce. Ale nie to by
ło najważniejsze.
Wrócił do domu.
2
Trwająca wiele tygodni i miesięcy rozłąka była bó
lem. Bólem, do którego kobiety nad fiordem już przy
wykły. Takie było życie. Godzono się z tym. Mężczyź
ni przez większą część roku musieli przebywać poza
domem. Nie znali innego rozwiązania. Ból stał się za
tem częścią codzienności. Nikt się jednak nie skarżył.
Ida jeszcze się nie przyzwyczaiła do długich roz
stań, Reijo przeważnie nie opuszczał cypla na dłużej.
Dopiero kiedy Sedolf pojawił się w jej życiu, ów ból
stał się częścią jej świata.
Ponowne spotkanie dwojga osób to jakby pozna
wanie siebie nawzajem od nowa. Niby się znają, a jed
nak czują, że są dla siebie kimś nowym. Jakby prze
mierzali znajomą okolicę pierwszy raz od bardzo
dawna. Jakby zakochali się na nowo. To piękne i nie- ?
zwykłe przeżycie. Poruszają się ostrożnie jak po
omacku, do końca nie wiedząc, jak zareaguje to dru-;
gie. Myśląc jedynie o tym drugim, na moment nie
omal zupełnie zapominają o sobie...
Ida i Sedolf siedzieli sami. Dzieci położyli spać.
Napalili w dużej izbie - Sedolf pamiętał ją z czasów,
kiedy należała do Anjo. Stały tu te same meble. To
ten sam pokój, a mimo to wyglądał zupełnie inaczej.
Ida nadała mu całkiem nowy charakter. Poprzesuwa-
ła szafy, krzesła, ustawiła je po swojemu. Stał się po
kojem Idy. Dobrze, że jest teraz ich domem.
Ida opowiadała to samo, co Sedolfowi już przeka
zał Rei jo, ale zupełnie innymi słowami, z większym
ładunkiem emocji. W jej głosie był smutek, cierpie
nie, śmiech, troska, złość - te wszystkie uczucia, któ
re w sobie nosiła przez czas rozłąki.
- Nie w taki sposób mieliśmy zdobyć własny dom -
rzekła wreszcie, zaczesując palcami grzywkę do tyłu.
Robiła to bezwiednie, zawsze bawiła się swoimi włosa
mi, kiedy się nad czymś zastanawiała, kiedy poważnia
ła, kiedy skupiała na czymś całą uwagę. - Ale bardziej
nam się należy niż Emilowi. Niż komukolwiek inne
mu. Kiedy doszłam do takiego wniosku, wybór nie wy
dawał się już taki trudny. Ty uczyniłbyś to samo.
Sedolf wiedział, że miała rację. Postanowił, że Ida
nigdy się nie dowie o goryczy, która go wypełniła.
- Chciałbym spotkać tego młodzieńca - rzekł,
zmieniając temat. Zobaczył, jak bardzo pociemniało
spojrzenie Idy. Wyraźnie posmutniała na wspomnie
nie o nieznajomym chłopcu. A więc martwiło ją znik
nięcie Patrika. Nikt nie powinien odchodzić, jeśli
ktoś po nim nie płacze. Sedolf uświadomił sobie, że
| to najgorszego rodzaju samotność: umrzeć, nie pozo
stawiając nikogo, kto by tęsknił. - Jestem mu winien
• podziękowanie za tak wiele - dodał.
!
Ida skinęła głową jakby nieobecna. Ale patrzyła Se
dolfowi w oczy, kiedy wyznała:
- Patrik się we mnie zakochał, Sedolf. Nie chcia
łam, żeby tak się stało. Był zaledwie chłopcem.
Żyć z Idą znaczyło zrozumieć, że inni mężczyźni
też potrafią dostrzec jej urodę, że niejednego oczaru
je jej promienny uśmiech. Sedolf zdał sobie z tego
sprawę na długo, zanim się pobrali. Uświadomił so
bie, że będzie musiał z tym żyć. Nie mógł pozwolić,
by z tego powodu zrodziło się między nimi uczucie
wrogości. Ida nie robiła przecież nic, co oddalałoby
ich od siebie. Należeli do siebie jak para wioseł jed
nej łódki. Nie inaczej.
- Ja chyba powinienem najlepiej rozumieć, dlaczego -
odparł cicho i ujął jej dłonie w swoje. - Niełatwo jest de
cydować o tym, kogo obdarzyć miłością, prawda, Ida?
Uczucia są jak motyle. Tak samo lekkie. Unoszą się
z wiatrem i lądują na innym kwiecie, niż zamierzały.
Wiem, że nigdy go nie zachęcałaś, mój aniele. I wiem, że
dałaś mu do zrozumienia, że nie może spodziewać się
wzajemności, że ofiarowałaś mu tylko przyjaźń.
Zacisnęła palce na jego dłoni.
- Zbyt dobrze mnie rozumiesz, Sedolf.
Po chwili znalazła się w jego ramionach.
Siedzieli objęci na sofie, która zawsze stanowiła
dumę Anjo i z powodu której sąsiedzi przychodzili
nawet z daleka, by obejrzeć mebel i go wypróbować.
W piecu trzaskało przyjemnie brzozowe drewno.
Wokół panowało ciepło i także w nich wszystko by
ło ciepłem.
- Rozumiem cię? - spytał z uśmiechem, całując Idę
czule. Całymi tygodniami tęsknił do tych ust. - Mó
wisz, że cię rozumiem? Nigdy cię w pełni nie zrozu
miem, nawet gdybym miał żyć sto lat i dzielić je z to
bą. Nie zrozumiem nawet gdybym miał żyć u twego
boku kolejne sto lat. Ale kocham cię. I jestem pra
wie pewien, że i ty mnie kochasz. To chyba starczy,
prawda?
Ida pokiwała głową. Sedolf miał tak cudownie ja
sny pogląd na to, co w życiu ważne. Nie zastanawiał
się nad sprawami, które uważał za nieistotne. Ida ko
chała tę jego prostoduszność, ale sama była inna. We-
dług niej życie przypominało tkany materiał, w któ
rym przeplatało się wiele rodzajów nitek, tworzących
grubsze sploty. Sedolfowi zaś kojarzyło się raczej z li
ną o dwóch końcach, którą łatwo można wyprosto
wać. Z materiałem jest inaczej...
Oboje wydawali się tak różni, jednak wszystko
prowadziło ich ku sobie.
- Oczywiście masz rację - mruknęła tuż przy jego
szorstkim policzku. - Naturalnie masz rację. Kocham
cię. Zawsze będę cię kochała. Człowiek, który mógł
by nas rozdzielić, jeszcze się nie narodził...
Podniosła ku niemu twarz, czekała na pocałunek.
Musnął wargami jej usta. Przebiegło mu przez głowę,
że Ida źle się wyraziła. Człowiek, który mógłby ich
rozdzielić, już się narodził. Ale nie żyje.
- A czy nie było tam w osadzie takiej damy, do któ
rej uśmiechałeś się szerzej niż do innych? - spytała
zaczepnie, zarzuciwszy mu ramiona na szyję.
Sedolf potarł czołem o czoło żony, spojrzał jej głę
boko w oczy.
- Jak w ogóle możesz o to pytać? - zdumiał się.
Lecz błysk w jego brązowych oczach powiedział jej,
że zrozumiał żart. Sporo w nim jeszcze zostało z daw
nego Sedolfa. - Któż miałby to być? Widać, że nigdy
nie byłaś na połowach, kochanie. W pobliżu baraków
nie ma dam. Nazywamy je zupełnie inaczej...
Ida na chwilę przymknęła oczy. Wstrzymała od
dech, czuła, że musi coś powiedzieć, dotknęli tema
tu, na który miała własne zdanie.
-• Powinniście spróbować ich życia - odezwała się
wreszcie. - Wy, mężczyźni, którym tak łatwo przycho
dzi zniesławianie kobiet. Powinniście spróbować, prze
konać się, jakie posiadamy możliwości wyboru. Nie
wszystkie z nas mogą żyć tak cnotliwie, jak by sobie
tego życzyli najpobożniejsi chrześcijanie. Nie wszyst
kie na to stać. Nie wszystkie mogą zachowywać się jak
damy. Nie każda też może zostać żoną rybaka. Nie
które muszą pracować jako dziwki, by wyżywić siebie
i najbliższych. Chyba tak właśnie je nazywacie...
Nie dał się sprowokować. Wytłumaczył sobie, że
nie przeciw niemu Ida kieruje ten atak.
- Tak, to jedno z określeń - odpowiedział spokoj
nie. - Dobrze, że znalazły w tobie takiego zagorzałe
go obrońcę, Ida. - Nagle uśmiechnął się szeroko. - Za
stanawiam się jednak, czy równie ciepło byś się o nich
wyrażała, gdybym rzeczywiście sprowadził sobie jed
ną lub kilka.
- Tylko spróbuj, Sedolfie Bakken! - ostrzegła.
Sedolf wiedział, że nigdy tego nie zrobi.
Była tego warta, ta impulsywna istota, którą pojął
za żonę.
Roześmiał się i objął Idę, a potem powoli położył się
na sofie, pociągając ją za sobą. Uśmiechał się przy tym
wyzywająco, ale wiedział, że Ida nie należy do kobiet,
które nie podejmują wyzwań! Potrafiła mu dorównać,
podążyć za nim tak daleko, jak daleko odważy się z nią
pójść. Rozpięła mu pod szyją koszulę, wsunęła pod nią
dłonie i palcami wskazującymi gładziła pierś Sedolfa,
jak tylko mogła sięgnąć. Później złożyła ręce i przylgnę
ła do nich policzkiem. Napotkała wzrokiem spojrzenie
brązowych oczu męża. Dobrze było tak leżeć. Dobrze
znaleźć taki spokój. Tak wielki spokój.
- Jak to się stało, że Reijo związał się z Heleną? -
spytał Sedolf.
Położył ręce pod głową, obserwował Idę, cieszył się
jej bliskością, lecz rękom dał odpocząć. Przydadzą się
później. Trzymanie ich teraz z dala od upragnionego
ciała spotęguje potem przyjemność.
- Wcale się tego nie spodziewałam - przyznała Ida. -
Ale to dobrze dla taty, że są razem.
- Chyba nie on uczynił pierwszy krok - zastanawiał
się Sedolf. - Musiała to zrobić Helena. Tato wolałby
zabrać to uczucie do grobu, niż się do niego przyznać
- Helena jest dziwna - stwierdziła Ida w zamyśleniu.
Zdmuchnęła kosmyk włosów, który łaskotał ją w nos.
- Jest młodsza ode mnie. Czasami sprawia wrażenie
dziecka. Pewnie dlatego, że nie umie tego, co zwykle
potrafią dorosłe kobiety. Ale przecież nie można wiele
od niej wymagać, kto ją miał uczyć... Tylko że ja o tym
ciągle zapominam, taka jestem roztrzepana. Innym
znów razem wydaje mi się starsza od Reijo... Uważam,
że jeszcze wiele przed nami ukrywa. Wiele przemilcza
ła. Sądzę, że nawet tacie nie powiedziała wszystkiego.
Zapanowała cisza.
- Reijo mówi, że się z nią ożeni - powiedział Sedolf.
Ida skinęła głową.
- Tato rzeczywiście o tym poważnie myśli. Na
swój sposób oznajmia nam, że nie zamierza dłużej
żyć mrzonkami. Nadzieją, że mama wróci. Głosi
światu, że Raija nie żyje. I że Helena nie jest mu obo
jętna. Że ją kocha...
- Czy może się z nią ożenić?
- Mama zniknęła na tyle lat. Nie ma jej prawie tak
długo, jak ja żyję - odrzekła Ida trochę poirytowana,
że Sedolf mógł zadać tak niemądre pytanie. Nagle
zrozumiała, co miał na myśli. - Helena... - dodała za
myślona. - Musieli przecież o tym pomyśleć. Ja też
często jej powtarzałam, że powinna uznać, iż Curt
nie żyje. Mało prawdopodobne, że będzie jej szukał.
Na pewno w głębi duszy się cieszy, że się jej pozbył...
- Może ona ma jakieś papiery? - spytał cicho Se
dolf.
Nie zamierzał dodawać dziegciu do beczki miodu,
ale ogarnęły go wątpliwości. Miał do tego prawo, stal
się przecież członkiem rodziny. Przekonał się też, że
nigdy niczego nie należy uznawać za pewne. Już nie
raz widział, jak szczęście zamienia się w smutek.
- Tak nie wolno! - Ida ponownie uniosła się na łok
ciach. - Nie powinieneś snuć takich czarnych myśli, Se
dolf! Tego nauczyłeś się na Lofotach? Sądziłam, że
wszyscy mężczyźni na połowach albo stroją sobie żar
ty, albo świntuszą. Nawet nie dopuszczam takiej moż
liwości, że tacie mogłoby się coś nie udać, ponieważ on
naprawdę kocha Helenę. Ta dziewczyna nie jest dla nie
go lekarstwem na tęsknotę. Ona nie jest tylko jakąś tam
kobietą, z którą się związał, bo zbyt długo był sam. Jest
dla niego wszystkim. A Helena... po prostu go ubóstwia.
Nic nie powinno im stanąć na drodze. Nie może!
- A co z nami? - spytał Sedolf z uśmiechem w ką
cikach ust. - Czy na naszej drodze piętrzą się jakieś
przeszkody?
Uśmiechnęła się. Zastanowiła się, czy zauważył, że
coś przed nim przemilczała. Albo powiedziała nie
wszystko.
Poborcy podatkowi za bardzo im się dali we zna
ki, by o nich w ogóle nie mówić. Ale jedno wspomnie
nie Ida zachowała tylko dla siebie: niezwykle spotka
nie z jednym z nich. Sedolf nie wiedział, że Sture
Moen zajrzał prosto w jej duszę. Nie wiedział też, że
usta tego człowieka dotknęły jej ust. Nie wiedział, że
przy tym mężczyźnie, którego nawet nie znała, po
czuła się całkiem bezsilna.
Nie wiedział i nie powinien wiedzieć, że pewnej
mroźnej nocy pod zorzą polarną dała się oczarować
nieznajomemu - obcemu, którego w dodatku powin
na nienawidzić. Tej nocy jej rozsądek widocznie po
dążył ścieżkami zorzy polarnej... Uwielbienie, jakim
darzył ją Patrik, to coś zupełnie innego: za to Sedolf
nie będzie jej czynił wyrzutów.
- Przeszkody? - spytała powoli. Nie mogła zgad
nąć, o co mu chodzi. Zaniepokoiła się.
- Czy jest coś, o co moglibyśmy się potknąć w dro
dze do sypialni? A może powinniśmy zostać tutaj? -
rzucił żartobliwie, gdy tymczasem Ida spodziewała
się surowego wyroku.
Wybuchnęła śmiechem. Uścisnęła Sedolfa tak
mocno, że nie mógł złapać tchu. Ucałowała w oba po
liczki. Poczuła, że schudł. Pomyślała, że musi to na
prawić. Powinna zadbać, by najadał się do syta!
Czuli ciepło. Tylko ciepło. I bliskość. Nic nie ist
niało poza nimi. Sedolf podjął decyzję, nie uzgadnia
jąc jej z Idą.
- Zostajemy tutaj, Ida. Nie ruszamy się stąd.
Splótł dłonie za jej plecami. Śmiejąc się, ugryzł ją
lekko w koniuszek nosa, zaraz potem pocałował,
a następnie obsypał pocałunkami całą twarz Idy.
Nie było czasu na wyswobodzenie się z ubrania.
Tygodnie rozłąki zrodziły drżący niepokój rąk. Ty
godnie wypełnione tylko marzeniami podwoiły tęsk
notę. Zmagali się każde z własnymi rzeczami, odchy
lali je tam, gdzie trzeba. Odnaleźli siebie, zatopili
w sobie nawzajem. Objęci ramionami i nogami uga
sili cielesne pragnienia. Jednak pozostał w nich dużo
silniejszy głód - potrzeba dzielenia się myślami, prze
życiami, wrażeniami. Potrzeba opowiedzenia wszyst-
kiego, przez co przeszli, każde z osobna, kiedy prze
bywali tak daleko od siebie, oni, którzy powinni ra
zem budować coś, co ludzie nazywają przyszłością...
Sedolf przywiózł kawę. W domu niewiele jej już zo
stało - po świętach Bożego Narodzenia ludzie znad
fiordu musieli zacisnąć pasa. W szarych izbach chat
przytulonych do górskich zboczy i skal, zbudowa
nych na łagodnych stokach schodzących nad brzeg
lub w wąskich kotlinach, nikt nie opływał w dostatek.
Zadowalano się tym, co posiadano. Nikt nie marzył
też, by posiadać więcej. Takie fantazje rodziły tylko
tęsknoty, dalekie od codzienności i rzeczywistości.
Ida zrobiła kawę. Z kuchni niósł się przyjemny za
pach. Drzwi do izby stały otwarte. Inaczej było na co
dzień; na ogrzanie zimą tylu pomieszczeń potrzeba
dużo drewna lub torfu. Oznaczało to więcej pracy dla
tego, kto musiał chodzić do lasu po opał. To chyba
jedyna niedogodność wynikająca z przeprowadzki
z ciasnej chaty na cyplu do dużego domu o wielu po
kojach. Teraz palili tym, co zgromadził Knut.
Siedzieli z kubkami kawy w dłoniach. Czuli, jak
napój szczodrze rozdaje swe ciepło. Jak przyjemnie
rozgrzewa ręce.
-Już zapomniałem, jakie to cudowne - rzekł Sedolf.
- Kawa? - spytała Ida.
Sedolf zaprzeczył ruchem głowy. W jego wzroku
nie dostrzegła nawet śladu żartu. W głosie również nie.
- Zycie z tobą - odparł. - Chociaż tam na morzu
wydawało się nam, że upłynęło całe życie, w gruncie
rzeczy minęło tak niewiele czasu. Niewiele, a ja za
pomniałem, jaka jesteś dobra. Wiem, że taka jesteś,
ale nie potrafię zachować we wspomnieniach tego
wspaniałego odczucia...
Wdychał zapach kawy. Prawie nie pił. Ciągle po
trząsał głową ze zdumienia. Zastanawiał się, czy to
z nim jest coś nie w porządku.
Jeżeli ktoś jest tak szczęśliwy, to czy nie nosi tego
w sobie przez cały czas? Czy nie potrafi przywołać
w pamięci każdej cudownej chwili?
- Nigdy przecież nie jest tak samo - zauważyła Ida
rozbawiona.
Poczochrała Sedolfa po włosach, tak pełna miłości,
że obawiała się, iż serce jej pęknie. Tak pełna czuło
ści, że graniczyło to z bólem.
Ale ból nie może chyba sprawiać przyjemności?
- Czy ty też czujesz podobnie? - zdumiał się.
Spojrzała na niego z ukosa. Na policzkach miała
rumieńce. Mógłby tworzyć pieśni na cześć tej twarzy.
Na cześć Idy. Jej całej.
- Być może - odparła. - Myślisz, że twoje uczucia
są zupełnie wyjątkowe?
Sedolf skinął głową.
Ida nie mogła się oprzeć spojrzeniu brązowych
oczu, pełnemu nieugiętej pewności. Lekko pocałowa
ła męża w policzek.
- Nazywają to miłością, Sedolf. To jedna z najbar
dziej rozpowszechnionych chorób, o jakich słyszałam.
W takich chwilach jak ta oboje jakby poznawali się
na nowo.
- Przypuszczam, że Rei jo nie pojedzie po raz dru
gi do Finlandii - odezwał się Sedolf. Zarówno on sam,
jak i Ida doskonale rozumieli wagę tych z pozoru
przypadkowych słów. Od tej podróży mogło zależeć
ich dalsze wspólne życie.
- Nie, jeśli Helena nie zechce - przyznała Ida.
- Knut obiecał, że cię tam zabierze, prawda? - spytał.
Przytaknęła.
- Czy wciąż pragniesz tam jechać? - chciał wiedzieć.
Wielkie dłonie zacisnęły się na kubku, mięśnie na
pięły się aż do łokci, ramiona skuliły się.
Sedolf przełknął. Bał się. Ale jednocześnie wypeł
niła go wspaniałomyślność - to szlachetne uczucie,
do którego wreszcie dorósł. Wspaniałomyślność i za
ufanie.
- Czy nadal pragniesz poznać odpowiedź?
Skinęła głową i popatrzyła mu prosto w oczy.
- Chcę pojechać do Finlandii. Chcę porozmawiać
z Mają, zobaczyć grób Ailo. Chcę się dowiedzieć
prawdy.
- Zabiorę cię tam - obiecał Sedolf. - Niezależnie
od tego, co z tego wyniknie, Ida. Masz do tego pra
wo. Nie żądasz wiele. Może nie jutro, ale na pewno
cię tam zabiorę.
Ida wiedziała, że Sedolf dotrzyma obietnicy. Nale
żał do ludzi, którzy nie łamią danego słowa.
3
Wioska zatętniła życiem, kiedy powrócił z Lofotów
również drugi statek. Przypłynęli nim starsi rybacy, ci,
którzy początkowo bardzo krytycznie przyglądali się
młodym. Naturalnie nadal ostrzyli sobie zęby na tych
przedwcześnie usamodzielnionych młokosów, choć
najgorsza złość już im trochę przeszła. Tak jak Sedolf
i jego chłopcy, oni również większość złowionych ryb
sprzedali po drodze do domu, bo w tym roku nie zapo
wiadało się, by jakiś frachtowiec wybierał się do Bergen.
Mimo że większość rybaków na Lofotach nadal uży
wała wyłącznie prostej liny z hakiem na końcu, połów
się udał. Wiele od tego zależało, nie łowiono bowiem
tylko na własne potrzeby. Gdyby tak było, można by
równie dobrze tkwić we własnym fiordzie i nigdzie się
nie ruszać. Łowiono również na sprzedaż i wymianę.
Sedolf i jego chłopcy wypłynęli po starszych, tyle
byli im winni. Mężczyźni rzucali pod ich adresem
złośliwe uwagi, ale dało się je znieść. Zresztą w ten
sposób młodzi mogli się też czegoś nauczyć.
- A więc udało się wam jakoś przemknąć? - zauwa
żył któryś z weteranów. - Niedozwolonym sprzętem
lepiej się łowi, o ile mi wiadomo.
- Kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamie
niem - odparował Lars, powołując się na Biblię. - Wi
działem wyraźnie na waszym statku linę całą obwie
szoną hakami...
Śmiech świadczył o tym, że nie minął się z prawdą.
- Taka lina jest dość niegroźna - odparł któryś ze
starszych. Nowo przybyli wyciągali żaglowiec na ląd,
załoga Sedolfa również w tym pomagała. Uważała to
za swój obowiązek. Zresztą podanie pomocnej dłoni
sąsiadowi było przyjętym zwyczajem. Ten, kto się od
tego uchylał, nie mógł spodziewać się wsparcia w po
trzebie. Nikt nie może liczyć tylko na siebie - co do
tego zgadzali się wszyscy w wiosce nad fiordem. - Nie
jestem wcale pewien, czy naczelnik dostrzegłby róż
nicę, gdyby sam zaczął sprawdzać - dodał.
Rozległ się śmiech.
- Obie załogi używały liny z niedozwolonymi ha
kami - zauważył ktoś inny. - Gorzej, kiedy w grę
wchodzi włók. Naczelnik bez trudu by się zoriento
wał, że łamaliście prawo.
Sedolf uśmiechnął się.
- Bodo leży dość daleko od Lofotów. Chyba nie mu
szę się obawiać, że spotkam naczelnika na połowach?
Członkowie jego załogi zgadzali się z nim w zupeł
ności. To prawda, że jako rybak był tylko niedo
świadczonym gołowąsem, ale potrafił zmyślnie odpo
wiadać na docinki, a to cenili wysoko.
I chociaż na samą myśl o naczelniku ogarnął ich
strach, zaraz pomyśleli, że to tylko urzędowa figura,
za którą robotę wykonywali inni. W tym roku zadbał
jednak o zdobycie popularności wśród rybaków na
całym wybrzeżu, gdyż wyraźnie zabronił używania
na Lofotach innego sprzętu niż lina z jednym hakiem
na końcu do połowów głębinowych.
Linę z wieloma hakami znano od lat. Za jej pomo
cą łowiono więcej niż na tę z jednym hakiem. Na nie
których fiordach zaczął się już pojawiać włók, sieć
w kształcie stożkowatego wora wleczona po dnie za
statkiem. Jednak żadnego z tych sprzętów prawo nie
zezwalało stosować na największych łowiskach.
- Jeśli chcesz wiedzieć, to prawdziwym powodem
zakazów jest obawa, żebyśmy przypadkiem za dużo
nie złowili - stwierdził Marius.
- Że niby ogołocimy morze? - uśmiechnął się jeden
ze starszych.
Młodzi, którzy spędzili pierwszy sezon na morzu
z dala od domu dużo wcześniej, niż ktokolwiek by się
tego spodziewał, zawtórowali gromkim śmiechem.
- Zupełnie jakby można było ogołocić morze za
pomocą liny z hakami i włóka! Nawet naczelnik nie
jest chyba aż tak głupi, by w to wierzyć!
- Jednak może mu przyjść do głowy, że za dużo
zarobimy - zauważył Sedolf. - Że dzięki tym pienią
dzom nabędziemy odwagi. Że zdołamy pozbyć się
długów. Że zaczniemy mówić głośno o tym, co nas
gnębi. Co wy na to?
- Niech myśli sobie, co chce!
Nie przestawali jednak zastanawiać się nad rozpo
rządzeniem wysokiego urzędnika. W końcu uznali, że
i on prowadzi handel rybami, że leży w jego intere
sie, żeby ceny na ryby nie spadły.
Do Bergen nie powinno zatem trafić zbyt wiele to
waru. Ludzie pływający dla naczelnika z pewnością
nie stosowali wyłącznie dozwolonego sprzętu, ale
ktoś, kto dba o własną przyszłość, zwłaszcza jeśli jest
nieuczonym biedakiem z darniowej chaty, nie powi
nien tego dostrzegać. Tak wiele można stracić: kre
dyt i jedzenie, łódź i gospodarstwo, i zarobek. Rybak
z wybrzeża był co prawda mocny w gębie, ale na
uczył się także, że czasami lepiej ugiąć kark, zgarnąć
czapkę z głowy i przyjąć to, co wielcy panowie po
stanowią.
- Czy nie chowacie do nas urazy z powodu nasze
go odejścia? - spytał Sedolf wprost. - Krąży tyle róż
nych plotek - dodał. - Nie mieliśmy okazji porozma
wiać, zanim opuściliśmy pokład.
- Trzeba przecież dać młodym szansę - odparł szy
per żaglowca z pięcioma przedziałami wiosłowymi. -
Postąpilibyśmy chyba tak samo jak wy, gdybyśmy
byli młodzi i gdyby nadarzyła się możliwość. Łatwo
jest kogoś osądzać, prawda? Myślę, że w tak niedużej
wiosce jak nasza nie powinna panować niezgoda.
Nie wyraził się całkiem jasno, ale zaakceptował de
cyzję młodych. I uczynił to w obecności wielu miesz
kańców wioski, którzy zgromadzili się tłumnie, wita
jąc powracających.
- Wybieracie się wkrótce do Finnmarku? - spytał
któryś ze starszych.
Sedolf czuł, że zebrani na brzegu patrzą na niego.
- Oczywiście - odpowiedział Lars.
Sedolf nie był tego taki pewien. Nagle spadło na
niego wiele obowiązków w nowym domu. Mówił na
wet o sobie, że został gospodarzem. Lars nieźle się ba
wił jego kosztem, on i jego trzej towarzysze przezy
wali Sedolfa „chłopem".
Gdyby mieli popłynąć do Finnmarku, musieliby
wkrótce zacząć przygotowania do kolejnej długiej
wyprawy, z której wróciliby dopiero w pełni lata.
Z drugiej jednak strony posiadanie statku wiązało
się z odpowiedzialnością. Załoga liczyła na Sedolfa,
los tych chłopców zależał od jego decyzji. Nie każdy
otrzymał gospodarstwo w prezencie. Sedolf zdawał
sobie sprawę, że musi porozmawiać z Idą.
Nie będzie łatwo, dopiero wrócił do domu. Ida po
trzebowała go.
Ale przecież wiedziała, na co się decyduje, kiedy za
niego wychodziła. Została żoną rybaka.
- Chyba jednak popłynę - rzekł z ciężkim sercem. -
My też mamy coś do załatwienia w Finnmarku.
Wstawał nowy dzień. Niebo na wschodzie różowi
ło się jaskrawo, a nieco wyżej wydawało się zupełnie
bezbarwne.
Sedolf ładował na sanie beczki z solonymi rybami,
większość zdobyczy zamierzał rozwiesić na żer
dziach Reijo. Znajdzie się tam wiele miejsca. Pomy
ślał, że to dziwne samemu decydować o rybach, jak
je przechować, ile przeznaczyć na sprzedaż. Nigdy
przedtem tego nie robił. Tak wiele się zmieniło, od
kąd Ida wkroczyła w jego życie.
Właśnie niósł kolejną beczkę, kiedy obok niego po
jawił się jakiś człowiek. Sedolf ujrzał tylko zarys syl
wetki, nie zwrócił na nią szczególnej uwagi - przycho
dziło tu tak wiele różnych osób, żeby zamienić słowo.
Rzucił coś na powitanie, nie podnosząc wzroku.
- Wróciliście do domu - usłyszał i rozpoznał głos
Emila.
Sedolf spojrzał w górę przez moment, zanim umie
ścił beczkę na samym końcu sań. Długo ją mocował,
pragnąc zyskać na czasie. Nie wiedział, jak się zacho
wać. Kiedyś Emil był jego najlepszym przyjacielem.
Ale rozdzieliło ich więcej spraw, nie tylko Ida.
- Tak, wróciliśmy - odpowiedział. Nadal nie pa
trzył na Emila. Myślał o jego udziale w tym, co spo
tkało Knuta. Taki postępek nie stanowi powodu do
chluby, czegoś podobnego nie wybacza się łatwo.
Emilem kierowała zazdrość, a oprócz tego żądza zys
ku. Postąpił niegodziwie.
- Jak słyszałem, nie przybyliście z pustymi rękami -
ciągnął Emil jak gdyby nigdy nic, tak jakby ze wszyst
kiego się rozliczył albo uważał, że nic się nie stało.
Sedolf nie wierzył własnym uszom. Nie pojmował,
jak Emilowi nie wstyd.
- Nie, nie przybyliśmy z pustymi rękami - potwier
dził. - Wcale byśmy nie wypływali, gdybyśmy mieli
wrócić z niczym.
Dopiero teraz zmusił się, by spojrzeć na Emila. To
był on, wyglądał tak jak zawsze. Być może pojawiło
się coś nowego w jego wzroku. Nie, to nie zło, aż tak
bardzo nikt się nie zmienia. Emil doznał w życiu tro
chę rozczarowań, a z ludźmi różnie bywa. Niektórzy
potrafią stać wyprostowani nawet przy przeciwnym
wietrze. Inni łatwo się gną.
- Po powrocie również zastałem więcej, niż zostawi
łem - rzekł Sedolf pewnym głosem. Nie spuszczał z Emi
la wzroku. - Może chcesz na ten temat porozmawiać?
Emil podniósł rękę w rękawiczce i poprawił czapkę.
Wiele go kosztowało, by spojrzeć Sedolf owi w oczy.
- Przypuszczam, że wiesz już o moim udziale w tej
sprawie - rzekł.
Sedolf nie mógł uczynić nic innego, jak tylko ski
nąć głową.
- Nie przypuszczałem, że sprawy przyjmą taki ob
rót - ciągnął dalej Emil. Bez nadmiernej pewności sie
bie i bez dumy, ale też nie prosząc o wybaczenie. Nie
powiedział, że żałuje.
- Kierowałeś się tylko pragnieniem zemsty? - spy
tał Sedolf.
Usiadł na brzegu sań, dłonie oparł na kolanach. Rę-
kawiczki zrobione niedawno przez Idę na drutach za
czynały szarzeć.
Emil pokręcił głową.
- Czasem człowiek ulega pokusie - rzekł wreszcie, pa
trząc daleko na morze. - Posiadaliście tak wiele. I ten
kawałek ziemi przylegający do mojej. Jakby do siebie
należały. Dostała ci się Ida. Niewiele mogłem na to po
radzić. W głębi duszy zawsze pragnąłem, by była szczęś
liwa. I kochałem ją chyba inaczej niż ty. Spośród wszyst
kich kobiet ona najwięcej dla mnie znaczy. Niezależnie
od tego, co potem zrobiłem... - Zamilkł. - Znalazłem
sposób, by pozbyć się Knuta. Nie chciałem, żeby trafił
do więzienia. Wiedziałem, że tam nie trafi...
Sedolf skrzywił się.
- Wiedziałeś? - zdumiał się. - Tak czy inaczej nie
wolno ci donosić. My też ryzykowaliśmy na Lofo-
tach. Łowiliśmy trochę niezgodnie z prawem... -
Uśmiechnął się. - Ufam, że nie pobiegniesz z tym za
raz do naczelnika. W imię dawnej przyjaźni...
- To zabolało - rzekł Emil cicho. - To zabolało, Se
dolf...
- Chciałem, żeby zabolało! - Sedolf uderzył pięścią
w najbliżej stojącą beczkę, ale mimo to wcale nie po
czuł się lepiej. - Jak mogłeś być pewien, że Knut nie
trafi do więzienia? Gdyby znaleziono u niego duże
ilości złota, zarzucono by mu, że nie zapłacił podat
ku. To poważne wykroczenie, wydaje mi się. W każ
dym razie tak nam mówią...
- Powiem ci dlaczego, choć to i tak niczego nie
zmieni - rzucił Emil. - Nie mogę tego udowodnić, ale
ci, którzy szukali złota u Knuta, nie zostali wysłani
przez wójta. Przyjechali od naczelnika, wójt nie miał
z tym nic wspólnego. Wszystko, co od nas pobierają
ludzie naczelnika, trafia do jego kieszeni, nie do skar
bu państwa...
Sedolf zaczynał rozumieć, choć zależności między
rządzącymi wydawały mu się dość zawikłane. Poza
tym na urzędnikach spoczywało tak wiele zadań, że
zwykły biedak mógłby dostać zawrotu głowy, gdyby
starał się je wszystkie poznać.
A więc do wioski przyjechali wysłańcy samego na
czelnika.
Nic dziwnego, że żadnego z nich nie widziano ni
gdy wcześniej nad fiordem. Ludzi wójta zwykle roz
poznawano.
Nic też dziwnego, że ci, których przysłał naczelnik,
nie zjawili się o typowej porze poboru podatków.
Woleli się nie spotkać z właściwymi poborcami.
Kraj został podzielony na cztery główne okręgi ad
ministracyjne, pokrywające się z biskupstwami. Okrę
gi z kolei podzielono na osiem podokręgów. Ziemie
na północy, podlegające głównemu okręgowi admini
stracyjnemu z siedzibą w Trondheim, dzieliły się na
dwa podokręgi. Jeden podlegał naczelnikowi w Bodo
w Nordland, a drugi urzędującemu w Vard0hus.
Podokręg Nordland rozciągał się daleko aż do fiordu
Kvaenangen. Pozostała część północnej Norwegii, Ruiji,
podlegała naczelnikowi urzędującemu w Vard0hus.
Ludzie nad fiordem Lyngen wiedzieli, że ich naczel
nik ma swoją siedzibę w Bodo i że to bardzo daleko.
W ich przekonaniu ów urzędnik posiadał nieograni
czoną władzę. Nie bez powodu żartowali sobie: „Niech
i sam król tu przybywa, nie jest przecież naczelnikiem!".
Ale rzeczywistość nie przedstawiała się dokładnie
tak, jak ją postrzegano z progów chat nad fiordami
Ruiji.
Naczelnik stanowił ogniwo łączące króla w Ko
penhadze i stołeczne władze z władzami podokręgu
i niższymi urzędnikami - urzędnikami cywilnymi.
Nie miał władzy wojskowej, w ogóle nie miał wcale
tak wiele do powiedzenia w sprawach dotyczących
sprawowania rządów w obrębie podokręgów.
Nie odpowiadał też za finanse, cło, grzywny, opła
ty i podatki.
Wydatki podokręgu, dokładnie zarachowane w księ
gach, pokrywano z kasy państwowej.
Faktem jednak było, że urzędujący naczelnicy bo
gacili się kosztem mieszkańców. Nikogo nie dziwiło,
że prowadzili podwójną rachunkowość. Wielu na
czelników podokręgów odkryło, że także ich urzęd
nicy popełniają nadużycia w trosce o własną kieszeń.
- A więc ze swoim donosem nie zwróciłeś się do
wójta?
Sedolf przyglądał się długo Emilowi. Zatem Emil
starannie to sobie obmyślił. Całkiem sprytnie! Sedolf
wiedział, że on sam nigdy nie wpadłby na coś takiego.
- Każdy z urzędników ustala swoją cenę za przy
sługę - rzekł Emil. - Rzecz w tym, by znaleźć dosta
tecznie zachłannego. Wyznaczyć stawkę. Znaleźć
przynętę. I zaryzykować.
A więc chodziło tylko o pieniądze. Knut rzeczywi
ście nie wylądowałby w więzieniu. Ale mógł stracić
wszystko.
- Jak mogłeś to zrobić? - spytał Sedolf.
- Ja także chciałem coś mieć.
Obaj wiedzieli, że to niecała prawda, ale Emil nie
czuł się na siłach, by wyjawić wszystkie motywy, któ
re nim kierowały.
- Nie jestem dumny z tego, co zrobiłem - dodał. -
Najadłem się dosyć wstydu. Ale nie mógłbym, pa
trząc ci w oczy, przyrzec, że nie uczyniłbym tego po
nownie, gdybym miał możliwość jeszcze raz przeżyć
te chwile...
Sedolf pokręcił głową. Zupełnie nie mógł zrozu
mieć Emila. Nie pojmował tak silnej potrzeby posia
dania. Sedolfowi nigdy nie obiecywano, że cokolwiek
stanie się jego własnością, nie dziedziczył gospodar
stwa rolnego... Oczywiście uważał, że to wspaniale
coś posiadać i marzył o tym...
Ale istniało tyle ważniejszych rzeczy.
- Nie spodziewaj się, że w jednej chwili ci wyba
czę - rzekł Sedolf. - Nie wiem, czy potrafię. Ida jest
głęboko rozczarowana...
Emil skrzywił się.
- Nazywaj rzeczy po imieniu, Sedolf. Ida jest na
mnie wściekła. I ma do tego pełne prawo. Mimo że
sama dobrze na tym wyszła...
- Nie w ten sposób Ida chciała zdobyć własny dom!
Emil wzruszył ramionami.
- Pogodzimy się? - zaproponował.
Sedolf skinął głową. Nie w jego naturze było no
sić w sobie urazę do ludzi. Zycie jest na to zbyt krót
kie. Prawda, że i jego Emil rozczarował. I że nigdy
już nie będzie między nimi jak przedtem. Ale nie po
trafił nienawidzić. Nie potrafił się na nikogo boczyć.
Poza tym czuł, że Emil jest samotny.
- Nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej - od
parł. - Ale wybacz, nie wpadnę z wizytą, nawet jeśli
będę w pobliżu...
Emil również zdawał sobie sprawę, że jest niepo
żądanym gościem w domu Idy. Na tyle starczyło mu
rozumu. Uśmiechnął się smutno w odpowiedzi, lek-
ko drżały mu kąciki ust, ale zdawał się tego nie za
uważać. Nie starał się też tego ukryć.
- Do zobaczenia - rzekł na pożegnanie.
Ruszył w swoją stronę. Szedł wyprostowany. Nie
ugiął karku w żalu i wstydzie. Gotów był ponieść od
powiedzialność za to, co uczynił.
Reijo zobaczył Sedolfa przed swoim domem i oczy
wiście przyszedł pomóc. Wyglądał jednak na zmęczo
nego. Miał ciemne kręgi pod oczami. Był blady.
- Coś się stało? - spytał Sedolf. Nie zwykł widywać
ojca Idy w tym stanie. Reijo zawsze wydawał się silny.
Przez ułamek sekundy przemknęło Sedolfowi
przez głowę, że być może trudno mu dotrzymać kro
ku tak młodej kobiecie jak Helena... Lecz w jednej
chwili przegonił tę myśl, uznał ją za niegodną i brzyd
ką. Jak gdyby nie życzył Reijo tego szczęścia, które
pojawiło się tak późno w jego życiu.
- Helena źle spała - wyjaśnił Reijo. - Dręczyły ją
koszmary. Wiele przeszła, wiesz...
Nie dokończył. Zarówno on, jak i Sedolf raczej do
myślali się, niż wiedzieli coś pewnego o przeszłości
Heleny.
- Pamiętajcie o nas, gdybyście czegoś potrzebowa
li - rzekł Sedolf, choć czuł się bezradny.
Reijo skinął głową, ale Sedolf uświadomił sobie, że
teść nie poprosiłby o pomoc, nawet gdyby jej potrze
bował. Reijo uważał, że musi sobie radzić sam. Na
wet z problemami Heleny.
W ten zimowy dzień, tak jakby mroźne powietrze
odkryło przed nim całą prawdę, Sedolf ujrzał niezwy
kle wyraźnie, że Reijo wziął na siebie również kłopo
ty Heleny. Przecież bólem też należy się dzielić.
Chłopak wspiął się na żerdzie do suszenia ryb
i spojrzał na świat z góry. Starał się rozweselić towa
rzyszącego mu Reijo, prowokował teścia do żartów
i śmiechu, ale żeby go rozbawić, musiał mocno ubar
wiać opowieści o życiu w barakach. Powietrze prze-
siąknęło solą, Sedolf znowu poczuł cierpki smak
w ustach. Zachciało mu się pić.
Beczki zostały opróżnione.
Dzień nabrał niebieskiego odcienia.
Obaj mieli ręce po łokcie w soli, przemokli i zmarz
li. Przyjemnie było wejść do przytulnej izby, gdzie w pie
cu żywo buzował ogień. Krzątała się tu Helena, może
niezbyt pewnie, ale z wielkim zapałem i wytrwałością.
Sedolf zauważył, że dziewczyna obdarzona jest zdolno
ścią stwarzania miłego nastroju i życzliwej atmosfery.
Pewnie nawet nie zdawała sobie z tego sprawy, biedac
two. Napotykała tak wiele trudności, którym nie mogła
sprostać, choć bardzo się starała. Spadło na nią tyle obo
wiązków, których nigdy się nie uczyła wykonywać. Nic
dziwnego, że mogła się czuć niepotrzebna.
- Widziałem, że rozmawiałeś z Emilem - zauważył
Reijo. - Nie wierzyłem, że odważy się zbliżyć do ko
goś z naszej rodziny...
- Emil ma wady - rzekł Sedolf i choć nie zamierzał
brać Emila w obronę, dodał, sam zdumiony własny
mi słowami: - Ale posiada też trochę zalet. Czy się
komu chce je dostrzegać, czy nie...
Reijo długo się nie odzywał.
- Nie było cię tutaj, kiedy tamci niemal rozebrali
dom na części - rzekł wreszcie.
- Ludzie wójta? - spytał Sedolf.
- Poborcy podatkowi. Z poważnymi pieczęciami
na dokumentach. Z zezwoleniami od tego to a tego
z tytułem przed nazwiskiem...
- Ludzie wójta? - powtórzył Sedolf pytanie. - Zna
liście ich? Czy pojawili się tu pierwszy raz?
Reijo zorientował się, że Sedolf pyta nie bez po
wodu.
- Co takiego ci Emil powiedział? - rzucił ostrym
tonem.
- Nic, co by cokolwiek zmieniało - odparł Sedolf z go
ryczą. - Ale nieco wyjaśnił. Ci ludzie nie przybyli od wój
ta, lecz od naczelnika. Nikt, kto by mógł się upomnieć
o podatek dla państwa, nie wie, że Knut ma złoto....
- A więc tak łatwo w tym kraju można kraść - wes
tchnął Reijo. - Tak łatwo, gdy używa się tytułu, za
którym można się schować!
Oczywiście jako pokrzywdzeni mogli się zwrócić
do najważniejszego człowieka w okręgu. Ale nic by
na tym nie skorzystali. Ich słowa, słowa zwykłych lu
dzi, nic by nie znaczyły wobec słów wysokiego urzęd
nika. A myśleli, że wójt maczał w tym palce i to on
wezwał posiłki z góry. Że ludzie władzy stoją ramię
przy ramieniu.
Zwykłemu człowiekowi tak łatwo jest cokolwiek
wmówić. Tak wielu rzeczy nie wie. Tak wielu rzeczy,
o których ci na górze nie chcą, by się dowiedział.
Oczywiście, że Knut mógł się zwrócić do najważ
niejszego człowieka w głównym okręgu. Oczywiście
mógł się domagać sprawiedliwości. Mógł nazwać po
borców złodziejami i kłamcami.
Ale stał za tym najważniejszy człowiek w ich pod-
okręgu.
Już w punkcie wyjścia pokrzywdzeni znajdowali
się na przegranej pozycji.
Reijo miał rację. Tak łatwo jest kraść, gdy się ma
tytuł, za którym można się schować.
- Czy przypadkiem Emil sobie tego nie wymyślił? -
spytał Reijo, choć uwierzył słowom Sedolfa.
- Kłamstwo na nic by się Emilowi nie zdało - zauwa
żył Sedolf. - Nie próbował też w ten sposób usprawie
dliwiać swego udziału w tej sprawie. Raczej przeciwnie.
Sedolf nie powiedział wprost, że Emil zapropono
wał zgodę, ale Reijo się tego domyślił.
- I ty mówisz, że on ma jakieś zalety? - spytał Re
ijo, kręcąc z niedowierzaniem głową. - Nawet Ida jest
do niego bardziej wrogo nastawiona.
- Nienawiść niczemu nie służy. Rodzi tyle bólu.
A Emil był przecież moim najlepszym przyjacielem.
- Był, tak...
Sedolf uznał, że nikt chyba nie jest w stanie zrozu
mieć, dlaczego tak szybko przyjął wyciągniętą na zgo
dę rękę Emila. Trudno jednak jest tak po prostu wy
kreślić kogoś ze swego życia, kogoś, kto stanowił je
go część, jak tylko sięgnąć pamięcią. Ludzie, których
polubisz w dzieciństwie, w pewnym sensie będą ci
drodzy przez całe życie.
Emil zaproponował pojednanie. Dał znak, że jest
mu to potrzebne. Usiłował powiedzieć, że pragnie
odzyskać zaufanie. Chociaż dał również do zrozu
mienia, że Sedolf jest ostatnią osobą, u której spo
dziewa się je znaleźć. To wiele Sedolfowi mówiło.
Postanowił, że musi więcej rozmawiać z Emilem,
musi się do niego bardziej zbliżyć. Choć Idzie by się
to nie spodobało.
4
Ida dziwnie się zamyśliła, kiedy Sedolf opowiedział
jej o spotkaniu z Emilem. Spodziewał się, że rozzło
ści się na niego za to, że w ogóle z Emilem rozma
wiał. Ale Ida nie wybuchnęła gniewem, tylko jakby
zamknęła się w sobie.
- A więc wójt nic o całej sprawie nie wiedział? - upew
niła się. Ujrzała przed oczami twarz o ostrych rysach,
twarz człowieka, o którym Sedolfowi nie wspomniała.
Teraz nadarzyła się ku temu okazja. Teraz pojawiła się
sposobność, by ujawnić również tę prawdę.
Jednak Ida nie uczyniła tego. Milczała. Nie potra
fiła nazwać tego, co zaszło między nią a nieznajo
mym, ale podejrzewała, że to coś więcej, coś głębsze
go, czego nawet Emil nie zauważył lub czego nie po
dejrzewał. Na pewno...
Gdzieś w piersi ją zabolało, poczuła jakby wielką
pustkę. Nie będzie przecież płakać z powodu człowie
ka, którego naprawdę nie znała. Na tyle już dorosła.
Ale czuła ból po utracie owej bliskości i zaufania. Sil
ny ból. Powstałej pustki nie da się niczym zapełnić.
Tamta pamiętna noc znajdowała się poza czasem.
Wydawała się tylko mgnieniem oka, które nie istnia
ło w zwykłej rzeczywistości, pewnego rodzaju marze
niem, którego doświadczyła.
Nie znajdowała słów na określenie tego, co wtedy
zaszło. Nie chciała znaleźć. Jeżeli to, co mówi Sedolf,
jest prawdą, po prostu zapomni. Naprawdę chciała
wierzyć;, że to się nigdy nie zdarzyło. Że nie było owej
mroźnej nocy pod niebem, które stało w płomieniach.
Chciałaby na zawsze zapomnieć, że tu był. Albo le
piej - on był, niezaprzeczalnie - ale mogłaby zapo
mnieć, że człowiek o nazwisku Sture Moen istnieje.
Mogłaby zapomnieć, że podobał jej się ten mężczyz
na z surową, niewzruszoną twarzą. Zachowałaby go
w pamięci tylko jako oprawcę, który zrywał podłogi
i deski ścian tego domu. Widziałaby go takim, jakim
widzą go inni. Nigdy inaczej. Zapomniałaby o jego
cieple, człowieczeństwie, które odkryła w czerwonym
świetle zmieniającym noc w niebiesko-różowy dzień.
Wydawał jej się lepszy niż Emil. Teraz różnice się
zatarły. Człowiek jest taki mały. Każdy pewnie ma
swoją cenę.
Nie mogła tak po prostu zakładać, że każdy w coś
mocno wierzy - w Boga, w dobro, w człowieka. Nie
mogła zakładać, że wszyscy myślą o innych, nie tyl
ko o sobie.
To dziecinne.
Ida zadrżała, chociaż w izbie panowało ciepło. Zro
biło jej się nieprzyjemnie, kiedy ujrzała to w ten spo
sób. Tak łatwo przychodziło jej wierzyć w ludzką
szlachetność, w to, że wszyscy pragną dobra innych,
mimo że często otrzymywała dowody na to, że świat
nie jest taki. Ani ludzie.
- Uważam, że powinienem więcej rozmawiać
z Emilem - odezwał się Sedolf stanowczo. Ida odnio
sła wrażenie, że nie jest pewien, czy podziela jego
przekonanie, ale nie miała żadnych zastrzeżeń. - Ża
łuję, że nie możemy odwrócić tego, co się stało.
Siedział obok, ale jego słowa dochodziły jakby z in-
nej rzeczywistości. Nie, nie wolno jej oddawać się
marzeniom!
Zdarzało się jej to wcześniej, ale teraz Sedolf był
jej życiem, jej szczęściem. To jego kochała. Zorza pło
nąca na niebie w nocy, której nie było, nie powinna
przesłonić tej prawdy.
Ida usiłowała wyrwać się z zamyślenia, zejść z ob
łoków. Wrócić do domu, do codzienności, do Sedolfa.
Spytała go o decyzję w sprawie, nad którą się ostatnio
zastanawiał, lecz o której jeszcze nie wspominał. O po
dróż do Finnmarku. Czy zamierza w nią wyruszyć?
- A jak ty uważasz? - spytał. Szukał odpowiedzi
w jej ciemnych oczach, ale jej nie znalazł.
- To twoje życie - rzekła Ida zdecydowanie. - Two
ja praca. Nikt nie pyta swojej żony, czy powinien wy
ruszyć na połów!
Musiał ją mocno uścisnąć, poczuć zapach jej wło
sów, ukryć w nich policzek, wykraść pocałunek...
- Nikt nie ma takiej żony jak moja - rzekł w od
powiedzi, śmiejąc się. - Myślałem, że zachowam się
sprytnie, jeśli spytam...
Zawtórowała mu śmiechem. Na powrót stała się
jego wesołą Idą. Tę zamyśloną i daleką odgoniła
precz. Sedolf poczuł w sercu ulgę.
Ida wzięła się za robótkę. U jej stóp zaraz pojawi
ły się maluchy. Kłębek wydawał się taki ciekawy -
umocowana na długiej nitce piłka, którą można się
pobawić, toczyć albo pociągać. Ida pozwalała im to
sprawdzić. Sama tymczasem zręcznie poruszała pal
cami, robiąc tylko krótkie przerwy, by niepostrzeże
nie uwolnić wełnę z ruchliwych dziecięcych rączek.
- Twoja decyzja dotyczy nie tylko nas - zwróciła
się do Sedolfa. Mówiła to z ciężkim sercem, ponie-
waż zdawała sobie sprawę, że znowu na kilka miesię
cy straci męża.
- Byłoby o wiele prościej, gdyby dotyczyła tylko
nas - westchnął.
Usiadł na podłodze razem z dziećmi. Naturalnie
miał ważniejsze sprawy do załatwienia. Czekała na
niego robota poza domem. Ale momenty spędzone
z dziećmi zawierały w sobie okruchy złota. Przeży
wał je każdym nerwem, pielęgnował w pamięci. Wie
dział, że decyzja już zapadła. Że rozmowa na temat
wyjazdu to tylko udawanie. Wiedział, że Ida również
jest tego świadoma. A to były chwile, którymi miał
żyć przez długie mroźne dni. Chwile spędzone z ty
mi, których najbardziej kochał, utrwalały się w for
mie jasnych obrazów, wystarczyło tylko zamknąć
oczy i przywołać je w pamięci.
Ida musiała uśmiechnąć się do Sedolfa. Wyrósł na
prawdziwego mężczyznę, ten chłopak o wesołych
oczach, zawsze skory do żartów, o uśmiechu kryją
cym się w kącikach ust nawet w najpoważniejszych
sytuacjach.
Nigdy jednak nie wyzbył się tej odrobiny niepoko
ju, która sprawiała, że wyglądał jak chłopiec.
- Gdyby chodziło tylko o ciebie, Sedolf, nie potrze
bowałbyś tak dużego statku. Mógłbyś wyruszać na
połów od czasu do czasu. Kiedy przyszłaby ci na to
ochota. A w przerwach między wyprawami na mo
rze mógłbyś nabrać ochoty na tysiąc innych rzeczy...
W jego wzroku pojawiła się owa niezwykła czu
łość. Sedolf dawał Idzie w ten sposób do zrozumie
nia, że nikt nie zna go lepiej niż ona. Że zna go na
wskroś. Niewiele zakamarków duszy udało mu się
przed nią ukryć.
- Może zbyt dużo pracuję - przyznał. - Mam to we
krwi. Ale chętnie zostałbym na miejscu, tutaj z tobą.
Pomógł ci dźwigać największe ciężary...
- Wszystkie kobiety nad fiordem dźwigają ciężary
przez część roku - odparła Ida rzeczowo. - Dlaczego
ze mną miałoby być inaczej?
- Ponieważ ty to ty - odparł. Spojrzał na nią, a w je
go oczach pojawiły się jednocześnie ból i radość. - Po
nieważ ty to ty, Ida. Jesteś moim aniołem. Moją kró
lową. A królowe nie powinny pracować w oborze,
wypływać na fiord albo nosić wody...
- Królowe siedzą w Kopenhadze. Na swoich pu
pach, całkiem wygodnie - rzekła Ida sucho, lecz
z uśmiechem. - Twoja królowa wyhodowałaby sobie
tylko szeroki zad od spokojnego siedzenia. Jedwabne
poduszki nie całkiem do niej pasują, Sedolf... Królu
Sedolfie - dodała z błyskiem w oku. Skoro ona była
królową, to niech i do niego będzie jej wolno się
zwracać jako do króla. - Ta królowa lubi zapach gno
ju, lubi wiosłować, a bez wody się nie obejdziemy.
Do strumienia nie jest tak daleko. A ponieważ jestem
aniołem, to przecież potrafię łatać...
- Tylko się ze mną drażnisz - westchnął. - Staram
się powiedzieć ci coś pięknego, a ty sobie żartujesz...
Odłożyła na chwilę robótkę. Pogładziła go po po
liczku.
- Nie drażnię się - rzekła cicho. - Ale nie potrafię
też chyba ci podziękować. Chowam wszystkie te two
je piękne słowa, Sedolf. Dobrze jest je znaleźć, kiedy
ciebie tu nie ma. I tak bardzo cię kocham, tak
wdzięczna jestem ci za to, że i ty mnie kochasz... po
za tym nie czuję się jak królowa ani też jak anioł. Je
stem tylko Idą...
- Moją Idą - dodał i wziął ją za rękę. Ucałował czule.
Wyznał jej w ten sposób swoją miłość - bez wiel
kich słów, ale wystarczająco wzniosie, by nie mógł
wytrzymać jej spojrzenia. Pochwycił Mikkala i ma
leńką Raiję i zawirował po pokoju, trzymając pod
każdą pachą piszczącego malucha. Tańczył wkoło,
wypełniając pokój światłem i radosnym śmiechem.
Przepędził chmury, nie zdając sobie z tego sprawy.
Tylko Ida to dostrzegła.
Na sekundę zamknęła oczy, a kiedy na powrót je
otworzyła, żadnych chmur już nie było.
Wypełnili dzień codziennymi obowiązkami, tak jak
czyniła to większość ludzi. Urządzili sobie powitalną
kolację, do której zasiedli wszyscy razem, dwoje do
rosłych i dwoje dzieci. Ida i Sedolf cieszyli się, patrząc
na bliźniaki. Za każdym razem, kiedy kęsy jedzenia
trafiały tam, gdzie trzeba, wymieniali spojrzenia
i uśmiechy, a kiedy spadały na podłogę, śmiali się.
Przeżywali wspólnie piękne chwile, których nie mu
sieli za wszelką cenę zapamiętywać, chłonąć z wytężo
ną uwagą, by później opowiedzieć drugiemu, jak by
ło, bo gdyby jednemu z nich zdarzyło się zapomnieć
coś z dzisiejszego wieczoru, drugie mogło uzupełnić
brakujący fragment. Łączyło ich poczucie przynależ
ności i wspólnoty. Piękna więź. Silna jak najgrubsza li
na, miękka jak lśniąca jedwabna wstążka.
Całkiem zwyczajny dzień przed całkiem zwyczaj
ną nocą. A potem Sedolf wyjedzie na północ.
Tkwiło to między nimi nie wypowiedziane, ale
oboje zdawali sobie z tego sprawę. Oboje wiedzieli, że
rozłąka stanie się częścią ich życia. Z czasem stanie się
nawykiem, jedyną znaną rzeczywistością. Odpowie
dzialność za gospodarstwo i za dom spadnie w wiek-
szej części na Idę. Być może będzie trudno, ale Ida nie
należała do kobiet, które cofają się przed wyzwania
mi. Nie czyniła Sedolfowi wyrzutów, nie wyjeżdżał
przecież dla przyjemności. Ona też pragnęła gdzieś się
wybrać, zobaczyć coś nowego, ale nie zazdrościła mę
żowi. Nie widział wiele więcej niż morze i łódź, i ba
raki, a nie za tym tęskniła. Chciała tylko zobaczyć...
- Widziałaś już więcej niż niejedna kobieta - zwykł
mawiać Sedolf, kiedy wyjawiała mu swoje marzenie.
I chyba właśnie to potęgowało jej tęsknotę, to, że
przekonała się, iż gdzie indziej istnieją ludzie i toczy
się inne życie. Być może rodzą się inne myśli. To po
budzało jej ciekawość, a wtedy marzyła o tym, by jak
ptak mogła rozwinąć skrzydła i wzbić się w powie
trze, odfrunąć daleko stąd...
Sedolf chciał wyruszyć w podróż nie tyle, żeby zo
baczyć coś nowego, ale z powodu owego wrodzone
go niepokoju, który nie pozwalał mu na dłużej zapu
ścić korzeni. Być może miał to już we krwi. Wracając
do domu postanawiał, że się zmieni, ale za każdym ra
zem od nowa zaczynał czuć mrowienie w nogach.
Dręczyły go wyrzuty sumienia, ponieważ pod je
go nieobecność zbyt wiele obowiązków spadało na
Idę, ale i to nie wystarczyło, by go powstrzymać. Wie
dział, że gdy tylko ktoś wspomni przy nim o Finn-
marku, zaraz znajdzie się tam myślami.
Za to kiedy był w domu, wykonywał wszystkie
cięższe prace. Nosił wodę, zajmował się oborą, scho
dził do piwnicy, jeśli czegoś stamtąd potrzebowali.
Ścinał w lesie drewno na opał. Wynosił nawet pranie.
Jednak go nie rozwieszał. Wychowanie brało górę nad
dobrymi chęciami. Babska robota to babska robota!
Nastał późny wieczór. Sedolf właśnie wrócił z obo-
ry. Bliźnięta, które zdążyły już odkryć, że można ba
raszkować dłużej, niż zwykle pozwalają im na to do
rośli, i że wtedy naprawdę jest najprzyjemniej, już
spały. Zrobiło się tak późno, że Sedolf i Ida również
myśleli już o spoczynku. Wiązali z tym nadzieje
i oczekiwania. Cudownie jest znowu być razem. Być
razem na wszystkie możliwe sposoby.
Siedzieli w kuchni. Mimo że w nowym domu by
ło wiele pokoi, młodym nie udało się do końca ze
rwać z przyzwyczajeniami. W chacie na cyplu mieli
tylko jedną izbę, w której toczyło się codzienne ży
cie. Wiele tutejszych rodzin posiadało jedno pomiesz
czenie, w nim spędzała dzień i noc cała, często licz
na rodzina, nierzadko składająca się z kilku pokoleń.
Mieszkańcy niewielkich skromnych izdebek marzy
li o większych domach, gdy tymczasem Ida i Sedolf
często celowo zamykali drzwi do pokoju. Udawali, że
go tam nie ma, znajdowali wzajemną bliskość w po
mieszczeniu, w którym czuli się najlepiej. W kuchni.
W pewnej chwili wyraźnie usłyszeli pukanie. Se
dolf spojrzał na Idę zdziwiony.
- Reijo? - zgadywał, ale odrzucił tę możliwość. -
Ma przecież pełne ręce roboty...
Oniemiał, kiedy zobaczył gościa, ale pozwolił mu
wejść. Ufał, że Ida zdoła się opanować.
Emil zatrzymał się na środku kuchni. Patrzył na
Idę. Wiedział, że go przeklinała, że nie życzyła sobie
widzieć go we własnym domu.
Bąknął nieśmiało „dobry wieczór".
Ida nie odpowiedziała.
- Wiele przemawiało za tym, żeby tu nie przycho
dzić - zaczął. Nie zwrócił uwagi na to, że Sedolf za
mknął za nim drzwi, po czym przeszedł obok niego
i stanął blisko Idy. Żeby nie pomyślała, że obaj to za
planowali. - Nie pozwól, by nasza dawna przyjaźń
odeszła w niepamięć, Ida...
- Czego chcesz? - spytała. - Nie mamy już o czym
mówić. Sam powiedziałeś, że nie żałujesz tego, co
uczyniłeś Knutowi i Anjo. To tak, jakbyś uderzył mnie
w twarz. Kiedyś lubiłam cię, Emil. Byłeś mi drogi.
- Co się stało, to się nie odstanie - rzekł ciężko. Stał
z czapką w dłoniach jak w obecności pastora. Ida ledwie
to zauważyła. - Żal nic tu nie pomoże. Teraz inaczej na
to patrzę. Zrozumiałem, że potrzebuję przyjaciół™
- Masz na myśli mnie? - rzuciła niemal pogardli
wie. - W takim razie musisz się obyć bez przyjaciół,
drogi Emilu!
- W każdym razie Sedolf a - rzekł. Wydawał się nie
mal pokorny, ten mężczyzna posiadający ziemię i las,
który w oczach wielu uchodził za bogatego.
- Sedolf jest dorosły i sam o sobie decyduje - od
parła chłodno. - Sądziłam, że załatwicie swoje spra
wy w ten sposób, że nie będziesz musiał tu przycho
dzić. Jeżeli Sedolf będzie się chciał z tobą zobaczyć,
proszę bardzo. Nie będę go zatrzymywać. Nikt nie
może nikogo zatrzymać siłą. Nie zamierzam też na
kłaniać Sedolfa, by dzielił moje zdanie. Nie byłby te
raz tym, kim jest, gdyby kierował się moimi przeko
naniami. Czy kogokolwiek innego.
Emil westchnął.
- Chcę zawrzeć pokój - wykrztusił.
Ida pozostała nieugięta. Dla tego człowieka nie
znała litości. Mogła okazać zwyczajną uprzejmość,
ale nie chciała oglądać go w tych pokojach, w których
sam zrywał deski. Pragnęła poruszać się po swym
własnym domu bez obawy, że się na niego natknie.
- Powinieneś był o tym wcześniej pomyśleć - rze
kła słodko. - O spokoju sumienia i o tym, że być mo
że ty także będziesz potrzebował przyjaciół. Ale za
ślepiła cię chyba nadmierna chciwość...
- Ida - wtrącił się Sedolf. Chwycił ją za ramiona
i niemal przyparł do krzesła. - Nie zwykliśmy kopać
leżącego i tego, kto przychodzi na kolanach...
- Nie, my nie - zgodziła się, czyniąc wyraźną alu
zję do spóźnionego gościa.
Nie zaproponowała mu, by usiadł. Wyjdzie rów
nie głodny i spragniony, jak przyszedł. W tym domu
nie może spodziewać się gościnności.
- Jutro rano wyruszam w drogę - rzucił Emil po
nad głową Idy, zwracając się tylko do Sedolf a. -
W pobliżu zabudowań grasuje ryś. Kilka razy dotarł
prawie do mojej zagrody. Założyłem w górach sidła
z przynętą. Muszę do nich zajrzeć. Pójdziesz ze mną?
Sedolfa aż zaświerzbiały ręce. Ida domyśliła się, co
czuje. Perspektywa wyprawy na polowanie oznacza
ła nową, ekscytującą przygodę. Dziewczyna wiedzia
ła, że Sedolf tęsknił za lasem i górami. Sam chyba też
rozmyślał o takiej wyprawie, o zastawieniu sideł na
pardwy i zające, być może o zdobyciu kilku lisich
skór. Dobrze nadawały się na czapki.
Emil również o tym wiedział. Lepszej przynęty nie
mógł zarzucić. Ryś to prawdziwe wyzwanie dla męż
czyzny.
- Wcześnie?
Emil skinął głową.
- Zaraz po porannym dojeniu. Muszę się najpierw
z tym uporać.
Sedolf zaczerpnął powietrza.
- Dobrze - zdecydował. - Przyjdę po ciebie.
Emil skinął głową, rzucił krótkie spojrzenie na Idę.
Nie, nie ma tu już po co przychodzić. Głęboko na
cisnął czapkę i wyszedł, życząc obojgu dobrej nocy.
Starannie zamknął za sobą drzwi.
- Ależ on ma tupet! - oburzyła się Ida. - Że też zdo
był się na odwagę? Niech mi tylko nie wmawia, że
bał się tu przyjść! Bardziej prawdopodobne, że chciał
zobaczyć tylko, jak zareaguję!
Sedolf pogładził ją po włosach.
- Jesteś trochę zbyt nieprzejednana - rzekł cicho. -
To jedyna twoja wada, jaką dotąd zauważyłem...
Ida objęła go w pasie, przytuliła twarz do jego brzu
cha. Pachniał pracą. Oborą i morzem, solą i ciepłem.
Sobą.
Była bliska płaczu. Sedolf czuł to całkiem wyraź
nie, czuł, jak napięła wszystkie mięśnie, żeby się po
wstrzymać, drżała. Wreszcie zdołała się uspokoić.
- Chcesz, żebym przymknęła oczy, wybaczyła i za
pomniała? - spytała wtulona w koszulę męża.
Dłońmi gładził jej włosy. Potem rozluźnił twardy
węzeł na karku. Rozczesywał palcami loki, wyjmo
wał szpilki.
- Jesteś dorosła, Ida - rzekł łagodnie, jak czynił to
w chwilach, kiedy był smutny. Użył jej własnych
słów, których użyła, zwracając się do Emila. - I nie
zależnie od tego, co bym powiedział, to wiem aż na
zbyt dobrze, że zachowasz własną wolę. Potrafisz być
bardziej uparta niż południowo-zachodni wiatr pod
koniec zimy. Trzeba o wiele więcej niż moje prośby,
byś zmieniła zdanie, moja Ido...
- A więc chciałeś, żebym...? - wybuchnęła. Pod
niosła twarz i spojrzała na Sedolfa. Zobaczyła zmę
czony, trochę smutny uśmiech na jego ustach. Do-
strzegła, że z brązowych oczu zniknęła wesołość.
- Cóż - rzekł wreszcie - to nie mojemu bratu wy
rządził krzywdę. Nie mam prawa zabierać głosu. Na
wet tego nie widziałem...
Ida potrząsnęła głową.
- Na szczęście tego nie widziałeś - stwierdziła. Sa
ma bez trudu przywoływała w pamięci obrazy. Wi
zyta Emila na powrót sprowadziła upiory. Tym bar
dziej więc miała powód, by nie podać mu ręki na zgo
dę. - Przytul mnie, Sedolf - szepnęła, choć właśnie ją
trzymał w ramionach. Pragnęła jednak, by znalazł się
bliżej, pragnęła czuć uderzenia jego serca, jego poli
czek przy swoim.
Usiadł obok i objął ją tak mocno, jak prosiła.
Oparł policzek o jej czoło.
- Nie powinien był tu przychodzić - rzekł Sedolf
po chwili. - Powiedziałem mu, że to nie najlepszy po
mysł. Wiedział o tym. Ale zdecydował inaczej...
- Nigdy bym cię nie posądzała, że mógłbyś go za
prosić - odezwała się cicho.
- Przez niego znowu się smucisz. A ja chciałbym,
żebyś była wesoła, mój aniele. Mamy dla siebie tak
mało czasu. Nikt nie powinien nam go psuć.
Ida nie odpowiedziała, nie było potrzeby. Emil
zdołał już zniszczyć tę chwilę. Oboje zastanawiali się,
czy właśnie taki miał zamiar. Czy wszystkie te złote
słowa o przyjaźni stanowiły tylko zasłonę?
Snuli różne domysły i podejrzenia w stosunku do
Emila, ale sam ponosił za to winę. Sam przyczynił się
do tego, że opuścili go przyjaciele. Mimo że wielu
znajomych razem z nim wystąpiło przeciw Knutowi,
później wszyscy stopniowo zaczęli się odsuwać. Emil
stracił na tym chyba tyle samo, co Knut. Jeżeli nie za-
płacił złotem i majątkiem, to w każdym razie stracił
szacunek wśród ludzi, a to może być równie trudne
do zniesienia jak utrata dóbr materialnych.
- Śpiąca? - spytał Sedolf.
Ida wyśliznęła się z jego ramion i potrząsnęła gło
wą. Z rękoma skrzyżowanymi na piersi podeszła do
okna. Intymny nastrój, jaki panował tu jeszcze przed
chwilą, zniknął. Nie chodziło o to, że Ida miała o coś
żal do Sedolfa.
Potrzebowała samotności.
Sedolf poczuł, że jego ramiona stały się nagle dziw
nie ciężkie, kiedy dostrzegł, że jego pogodną i wesołą
Idę ogarnęła melancholia. Dopadły ją ciemne myśli,
które ściskały czoło jak żelazna obręcz. Nie wiedział,
co jest ich powodem. Wiedział jednak, że w takich
chwilach nie potrzebowała ani jego, ani nikogo inne
go. Pragnęła tylko spokoju.
Nie chciał, by melancholia ogarnęła Idę właśnie te
raz. Dopiero co wrócił do domu, jego ciało tęskniło do
niej. Czuł rodzaj oszołomienia, które rosło, w miarę
jak zbliżał się wieczór, noc... I wtedy przyszedł Emil...
Przeklęty Emil! pomyślał, choć wiedział, że na nic
się nie zda przypisywanie komukolwiek winy.
- Położę się - oznajmił. Nie miał odwagi dotknąć
Idy. Stała przy oknie wyprostowana niczym młoda
brzoza. Wpatrzona gdzieś daleko nie widziała nic. Al
bo wszystko.
Skinęła głową. Słyszała, co powiedział.
- Muszę wcześnie wstać - dodał nie bez goryczy.
Pożałował, że zgodził się wyruszyć z Emilem, choć
kusił go taki wypad w góry. - Jeśli nie chcesz, to nie
pójdę - zreflektował się nagle. Miał nikłą nadzieję, że
wpadła w ten niedobry nastrój tylko z powodu owej
planowanej wyprawy na rysia. - Powiem Emilowi, że
nie mogę...
Wtedy na niego spojrzała. Jej oczy pociemniały,
stały się niezgłębione, wydawały się niemal czarne.
Pokręciła głową.
- Idź z nim. Nie myśl, że to dlatego, że zamierza
cie zrobić coś razem. To coś we mnie, Sedolf. We
mnie samej.
Przez jej bladą jak śnieg twarz przebiegł uśmiech
szybki niczym drgnienie.
Sedolf chciał ogrzać Idę przy swej piersi, ale nie miał
odwagi. Nie miał odwagi wtargnąć w owe ciemne zaka
marki jej duszy. Zresztą nawet by go tam nie wpuściła...
Sam wśliznął się pod pierzynę. Była zimna i cho
ciaż stopniowo się ogrzewała, jeszcze długo drżał
z zimna. Ów chłód brał się też z duszy, tak jak dziw
na posępność Idy. Tylko że Ida nie potrafiła wytłu
maczyć swego stanu, on zaś wiedział, dlaczego mar
znie - zdawał sobie sprawę, że się boi.
Ida oparła czoło o zimną szybę. Przez kilka sekund
czuła ulgę, po chwili jednak szyba ogrzała się od gorą
cego czoła. W pobliżu ust utworzyły się plamy pary.
Na zewnątrz panowała gwiaździsta noc. Nad gó
rami zawisł księżyc. Sierp kaleczący nocne niebo, któ
re zakrwawiło gwiazdy.
Dlaczego we wszystkich obrazach, które widziała
Ida, pojawiał się ból?
To przede wszystkim duma nie pozwoliła jej roz
mawiać z Emilem. Właściwie nie czuła nienawiści,
tylko gorycz. Nie chciała zrozumieć, co nim kierowa
ło, ale teraz w głębi duszy było jej go żal.
Już opłacił swoją winę. Ze zdumieniem obserwo
wał to, czego się nie spodziewał. Chyba nie przypusz-
czał, że ktokolwiek odwróci się do niego plecami. Ty
le przecież posiadał. Pewnie zapomniał, że różnice
majątkowe mogą stwarzać dystans, między bogatym
a biednym może powstać wysoki mur.
Kiedy Emil był chłopcem, fakt, że jego rodzice by
li zamożni, nie miał większego znaczenia. Ale kiedy
sam przejął gospodarstwo, wzniósł się o szczebel wy
żej. A nikt nie lubi, gdy patrzy się na niego z góry.
Ten, kto się wspina, musi mieć dość rozumu, by cza
sem schodzić też na dół, do tych, co tam zostali.
Emil o tym zapomniał. I dlatego Ida mu współczu
ła. Ale to jeszcze mało, by mu wybaczyć...
Jeśli ktoś ją rozczarował, pamiętała to bardzo długo.
Sedolf z pewnością miał rację, mówiąc, że sama na
tym traci. Nazwał to gniewem, ale ona uważała, że to
raczej rozczarowanie. Kochała ludzi, bez obawy
otwierała się przed nimi, nigdy nie pomyślałaby
o nich nic złego. Sądziła, że patrząc w ich twarze, pa
trząc im w oczy, pozna, czy są szlachetni. Czy są war
ci, by serdecznie przygarnąć ich do serca. Sądziła, że
kilka słów wypowiedzianych w zaufaniu pozwoli jej
ujrzeć prawdziwy obraz człowieka, którego ma przed
sobą. Sądziła... a tymczasem popełniała potworny
błąd. Przyjmowała maski za prawdziwe oblicza.
To nie gniew. To rozczarowanie.
I nie z powodu Emila...
Znów przycisnęła do szyby czoło, potem policzek.
Zdawała sobie sprawę, że nie wystarczy zamknąć
oczy, by cienie zniknęły. Gdyby rozejrzała się doko
ła, zaraz zaczęłyby wyłazić z kątów.
Nie z powodu Emila czuła największe rozczarowa
nie, ale o tym nie może powiedzieć Sedolfowi.
5
Ida nie obudziła się, kiedy Sedolf wychodził, on zaś
spal, kiedy się kładła. Ale dotrzymał obietnicy danej
Emilowi. Ida zrozumiała, jakie to dla niego ważne.
Sedolf spotkał Emila przed oborą. Młody gospo
darz sprawił sobie broń myśliwską. Sedolf obejrzał ją
z podziwem, ale nie mógł oprzeć się wrażeniu, że
sztucer stanowi część zapłaty za donos na Knuta.
- Sądziłem, że się rozmyślisz - rzekł Emil, patrząc
z ukosa. Siedział pewny siebie na schodach obory.
Dokładnie zasznurował wysokie buty, mocno nacis
nął czapkę na czoło. Sakwa leżała obok.
Sedolf wzruszył ramionami. Nie przyznał się, że
niewiele brakowało, by się wycofał. Nie chciał dawać
Emilowi powodu do satysfakcji.
- Potrafi być surowa, jeżeli chce - dodał Emil.
Sedolf i na to nic nie odpowiedział. Nie przyszedł
tu rozmawiać o Idzie, zresztą Emil nie ciągnął dalej
tego tematu.
- Znalazłeś jakiś ślad? - spytał Sedolf, kiedy ruszy
li w stronę lasu, ku górom.
Emil przytaknął.
- Przy najdalej wysuniętej części ogrodzenia. Zło
dziejaszek nie znajduje chyba dość jedzenia w lesie,
dużo śniegu spadło w tym roku. Sądzę, że i zajęcy jest
mało. Nie widziałem ich zbyt wiele. Ani ich śladów.
Pardw też jak na lekarstwo. Sidła prawie puste. A to,
co się złapie, pada łupem rysia. Większość ludzi po
tej stronie strumienia straciła przez tego kota schwy
taną zdobycz. Tak więc nie tylko ja go ścigam.
- Ma piękne futro - zauważył Sedolf, uśmiechając
się krzywo.
Pomyślał, jak to przyjemnie wciągać głęboko
w płuca czyste, mroźne powietrze. Odciskać zimie
ślady nart, przemykać między sosnami, poczuć na
twarzy osypujący się z gałęzi śnieg, tak lodowaty, że
niemal parzył, i tak ulotny, jak pieszczota natury. Po
chwili zostawała po nim tylko woda.
Las wciąż spowijał mrok, drzewa rzucały długie
cienie. Śnieg przypominał pokruszony lód, zmrożo
ny po odwilży. Zbity w grudki chrzęścił pod narta
mi. Dobrze się ślizgały - Sedolf nasmarował je dzieg
ciem przed wyruszeniem na Lofoty. Mało ich używał
tej zimy. Zostawiały nadal ciemne smugi.
Dobrze było znowu rozruszać ciało. Stawiać kijek
ukosem do śladu nart, odpychać się i sunąć naprzód
prawie bez wysiłku. Płynąć po ziemi, tak jak potrafił
pływać po morzu.
Emil biegł przodem, podążał starym śladem. Sam
najlepiej wiedział, gdzie zastawił sidła. Utrzymywał
takie tempo, że nie mogli rozmawiać.
Sedolfowi to odpowiadało. Wystarczyło mu wdy
chanie rześkiego zapachu zimowego lasu, tak od
miennego od zapachu morza, tak świeżego, pełnego
tajemnic z lat dzieciństwa, którego już dokładnie nie
pamiętał, tak znajomego. Sedolf odbierał wrażenia
każdym skrawkiem odkrytej skóry, w którą mróz
z upodobaniem wbijał zęby. Chłopak zaczynał doce
niać to wszystko, co miał na co dzień wokół siebie,
ale czego niemal nie zauważał.
Zaszli całkiem wysoko, kiedy Emil wreszcie się za
trzymał. Las sosnowy przeszedł w rzadszy liściasty.
Rosły tu w pełnej harmonii brzozy, wierzby i olchy.
Niektóre proste, o pniach grubych jak udo Sedolf a,
pewnie postawiły sobie za cel dosięgnąć nieba, inne
tkwiły w ziemi powykręcane w swych wczesnych
dziecięcych latach przez kapryśne wiatry. Owo bo
gactwo natury syciło oczy. Wystarczająco długo Se
dolf oglądał tylko skały, kamienie i morze.
Znajdowali się na długim, łagodnym stoku, prowa
dzącym od stóp góry. Karłowaty las z uporem czepiał
się jałowego skalistego podłoża. Z biegiem czasu wy
tworzył warstwę gleby również dla wrzosów i mchów,
które teraz spoczywały pod białym puchem. Sedolf
przywołał w wyobraźni obraz gór w lecie. Znał tutaj
chyba każde wzniesienie, każde drzewo. Jako dziecko
biegał tu niczym owca na letnim wypasie. Odpoczywał
na mchu, kładł się na brzuchu i pil wodę z szemrzące
go strumyka, który teraz spał gdzieś pod śniegiem.
Wspinał się na drzewa, strugał u stóp góry fujarki - ich
wysokie tony wzbijały się ku niebu, nigdy nie dociera
jąc do wioski. Może to i dobrze.
Emil znalazł sidła. Przynęta została do połowy zje
dzona. Ałe to nie ryś ją naruszył. W pułapce leżał lis
- patrzył przed siebie szklistymi martwymi oczyma.
Emil wyciągnął zwierzę z sideł i włożył je do worka.
Wyprostowując się, rzucił szybkie spojrzenie na
osadę. Ku jaśniejącemu niebu unosiły się wąskie
smużki dymu. Ludzie uporali się z pracą w oborach,
i z nastaniem nowego dnia rozpalili w piecach, by
przegonić chłód ze swych domów.
Rozwidniło się na tyle, że można było sobie na
wzajem zajrzeć w oczy.
Emil spoglądał w górę ku największej stromiźnie -
zbocze tworzyło występ i dalej wznosiło się niemal
pionowo. Ale przy odrobinie wysiłku można by
wspiąć się na szczyt, nawet w zimie. Chyba że ktoś
cierpi na lęk wysokości lub ma za słabe ręce i nogi.
- Zastawiłeś więcej sideł? - spytał Sedolf. Mógłby
śmiało zgadywać, gdzie przyjaciel prawdopodobnie
je umieścił.
- Jeszcze osiem - odpowiedział Emil. - Ale tych bli
żej wioski nie ma nawet sensu sprawdzać. Chyba że
w powrotnej drodze. Tuż przed waszym powrotem
z Lofotów nastała odwilż. Śnieg częściowo stopniał
i odsłonił miejscami ziemię. To mogło zwabić ptaki,
tak więc ryś prawdopodobnie zdobył nieco pożywie
nia i nie zapędzał się w pobliże zabudowań. A zatem
powinniśmy przede wszystkim sprawdzić pułapki za
stawione wysoko w górach. Zgadzasz się ze mną?
Sedolf skinął głową.
- Dużo ich tu jest?
- Cztery.
Emil wskazał na rozpadlinę po prawej stronie.
- Jedną zastawiłem tu na skałach, tuż przed szcze
liną. Nie zdziwiłbym się, gdyby niedaleko ryś miał le
gowisko, bo znalazłem w pobliżu całkiem sporo śla
dów. Drugą umieściłem jeszcze wyżej, a dwie pozo
stałe też wysoko, ale bardziej na lewo.
Sedolf ocenił miejsca wybrane przez Emila
i z uznaniem pokiwał głową. Emil znał się na rzeczy.
- Poza moimi są jeszcze inne pułapki - dodał Emil. -
Jak mówiłem, cała wieś ściga tego łobuza.
- Jesteście pewni, że to samiec?
Emil przytaknął.
- Wskazuje na to sposób znakowania terenu. Po-
czekaj tylko, jak zobaczysz tropy. Łapy ma tak wiel
kie jak pięści mężczyzny. Ponieważ niedawno była
odwilż, stare ślady są większe. Ale powinniśmy też
znaleźć nowe. Wystarczy tylko poszukać.
- To piękne zwierzę - rzekł Sedolf trochę smutno,
kiedy pięli się w górę. Zrobiło się tak stromo, że nie
mogli już posuwać się płynnie, jednak nie zdecydo
wali się zdjąć nart. Woleli to, niż brnąć po pas w mo
krym białym puchu. - Szkoda go zabijać. Ryś ma
w sobie pewnego rodzaju dostojeństwo.
- Nie jest taki dostojny, kiedy skrada się do na
szych obór - rzekł Emil sucho. - Nie jesteś dostatecz
nie długo gospodarzem, by odczuć to na własnej skó
rze. Nie wiesz, jakie to okropne znaleźć rozszarpaną
owcę. Nasze zwierzęta nie mają żadnych szans przy
tym sprytnym i wyrachowanym myśliwym. Nie moż
na być tak litościwym, mój drogi Sedolfie.
Sedolf nie potrafił wytłumaczyć, że nie o litość tu
chodzi. Nazywał to respektem. Czuł ten respekt rów
nież w stosunku do dzikich zwierząt, które wyrzą
dzały wiele szkód. Naprawdę uważał, że ryś jest pięk
nym zwierzęciem.
- Może i masz rację, Emilu - przyznał. - Co ja mo
gę o tym wiedzieć? Polowałem tylko na Lofotach.
I nawet gdyby dorsz na haczyku mógł krzyczeć, nie
darowałbym...
Emil się roześmiał. Na moment odnaleźli dawny
wspólny ton, coś między pleceniem głupstw a powagą.
Tuż przed rozpadliną skalną śnieg wydawał się bar
dziej ubity. Tworzył duże połacie szreni, ponad którą
wystawały spore kamienne bloki. Szaroczarne z zielo
nymi plamami mchu były niczym baczni zwiadowcy
wiosny, która już się zbliżała, choć niezmiernie wolno.
Wysunęli stopy ze skórzanych wiązań nart, unieśli
deski i ustawili je w zaspie. Obok wepchnęli kijki.
Emil dobrze pilnował broni. Ruszyli w stronę
szczeliny.
Przynęta z sideł zniknęła.
- Tu również zostawiłem zająca - oznajmił Emil,
choć trudno byłoby to stwierdzić na podstawie żałos
nych resztek. Widoczne wokół ślady świadczyły
o tym, że tym razem to nie sprawka lisa, lecz naj
prawdopodobniej zwierzęcia, którego szukali. Na
śniegu odcisnęły się potężne łapy kota.
- Za słabe sidła - uznał Sedolf. - Musi być bardzo
silny. Ale trochę krwawił...
Emil skinął głową.
- Tak, to nie jest krew przynęty - przyznał, patrząc
na brunatnoczerwone plamy na śniegu. Nie było ich
wiele, ale za to wyraźne. - Zając był martwy. I zamro
żony na kamień.
Następnie sprawdził, co pozostało z pułapki. Spo
rządził wymyślny mechanizm z żerdzi, znacznie
większy i solidniejszy od tego, w który chłopcy zwy
kle łapią gronostaje.
Dlaczego ryś się nie złapał?
Prawdopodobnie albo zmyślna pułapka nie zadzia
łała tak jak powinna, albo też bestia, którą tropili, jest
silniejsza i sprytniejsza, niż sądzili.
Zobaczyli, że ślady rysia prowadzą wyżej. W rejo
ny, gdzie najtrudniej się dostać.
Emil i Sedolf wymienili spojrzenia. Podjęcie decyzji
zabrało im kilka sekund. Przywiodła ich tutaj drżąca
ciekawość z lat chłopięcych. Teraz wszystko działo się
naprawdę, lecz jednocześnie wydawało się zabawą. Nie
bezpieczną zabawą, ale pokusa okazała się silniejsza niż
jakiekolwiek rozsądne argumenty. W duszach tych do
rosłych mężczyzn nadal pozostało wiele z chłopców.
Nie zamienili ani słowa. Żaden nie ponosił odpowie
dzialności za podjęcie decyzji, podjęli ją obaj. Musieli,
po prostu musieli pójść kluczącym śladem. Niezależ
nie od tego, dokąd prowadził, musieli nim podążyć.
Na początku ruszyli lekkim truchtem. Ogarnęło ich
takie podniecenie, że zapomnieli o ostrożności. Ale
wkrótce się opamiętali; lodowate powietrze, które jak
igły kłuło płuca, ostudziło nieco ich zapał. Zwolnili,
zatrzymali się i przyjrzeli śladom. Przykucnęli, ich gło
wy znalazły się blisko siebie. W tym momencie zapo
mnieli już o wszelkich wzajemnych urazach.
Teren stał się tak stromy, że posuwali się jeszcze
wolniej. Szli pod górę, powoli, krok za krokiem. Emil
wspinał się pierwszy. Starannie wybierał miejsca,
w których mógł znaleźć oparcie dla dłoni. Ostrożnie
stawiał stopy.
Sedolf miał prostsze zadanie, nie musiał się zasta
nawiać nad wyborem trasy. Ale nie uchylał się od
udzielania rad Emilowi, których ten posłuchał w kil
ku przypadkach.
- Potrafisz zrozumieć, jakim cudem ten zwierzak
tu wszedł? - jęknął Sedolf za plecami Emila.
- Cztery łapy i pazury, którymi mocno się wcze
pia, dają mu nad nami przewagę - odparł Emil.
Ryś posiadał jeszcze jedną umiejętność - doskona
le skakał. Ani Emil, ani Sedolf nie zaryzykowaliby
skoku, skoro poniżej znajdowała się naga skała, czar
na i błyszcząca, niczym skorupką pokryta teraz po
łyskliwą cieniutką warstwą lodu.
Oni mogli tylko wspinać się z mozołem. Być mo
że zbytnio ryzykowali, ale uważali, że są dostatecz-
nie ostrożni. Czuli, jak krew pulsowała w koniusz
kach palców. Bolały ich łydki i uda. Czuli jednocześ
nie przyjemność i ból. Natężali wszystkie zmysły.
Uświadamiali sobie niejasno, że może się nie udać.
Przemieszczając ostrożnie ręce i nogi posuwali się
dalej ku szerokiej skalnej półce. Latem dojście w to
miejsce wydawało się igraszką, o tej porze roku oka
zało się wyczynem.
Świadomi celu powoli zmierzali naprzód. Dotarli
tuż pod półkę, zdołali wciągnąć się na nią na rękach.
Przystanęli zdyszani. Musieli chwilę odpocząć
przed dalszą drogą.
Półka była szeroka. Mógł się na niej położyć w po
przek mężczyzna słusznego wzrostu, a mimo to no
gi nie wystawałyby mu poza krawędź.
Po zagłębieniu w śniegu poznali, że odpoczywał tu
ryś. Z tego miejsca roztaczał się rozległy widok na
wioskę.
Na wschodzie różowiło się niebo, iskrząco białe
grzbiety gór odcinały się na tle nieboskłonu. Nieco
dalej w dole wyłaniał się las, szarozielony, jakby
okopcony. Tylko z bliska wydawał się zielony. Świa
tło poranka potrafiło oszukać wzrok.
- A więc dotarliśmy - rzekł Emil z triumfem. - Nie
było tak trudno, prawda, stary?
Sedolf uśmiechnął się i otarł czoło gołą dłonią. Ręka
wiczki mu przemokły, wolał je zdjąć. Nie czuł zimna.
- Ryś musi być gdzieś tu w pobliżu - zauważył. Po
wyżej dostrzegł inną półkę. Węższą niż ta, na której
stali, jednak leżał na niej stos kamieni, zasłaniający
widok. Za nim mogła znajdować się niewielka jama...
Emil pomyślał o tym samym.
Wymienili spojrzenia.
- Mam przecież broń - rzekł Emil z pewnością sie
bie w głosie.
- A ja nóż. Porządny nóż - dodał Sedolf.
Jednak w głębi duszy nie czul się tak bezpieczny,
jak starał się po sobie pokazać. Wolałby, żeby ryś zła
pał się w jedną z pułapek Emila, niż by go mieli wy
tropić. Wiedział bowiem, że zwierzę było ranne,
a więc agresywne. W dodatku tu, w górze, ten dziki
kot miał nad nimi przewagę...
- Boisz się? - spytał Emil. Oczy mu błyszczały, ale
to pewnie dlatego, że trochę wiało. I z powodu chłodu.
- Raczej jestem ostrożny - sprostował Sedolf
z uśmiechem. Żaden z nich nie przyznałby się do stra
chu, choć teraz czuli go obaj.
- Ostrożność nie zawadzi - zgodził się Emil. -
Uważasz, że powinniśmy się odważyć wejść wyżej?
- Cóż... - Sedolf zwlekał z odpowiedzią. Napotkał
wzrok Emila i już wiedział, co powiedzieć. Podobnie
jak w chłopięcych latach żaden z nich nie mógł oka
zać się gorszy. - Skoro wdrapaliśmy się aż tutaj, szko
da, by cały wysiłek poszedł na marne.
Emil uśmiechnął się:
- Wreszcie mówisz jak dawniej. Jeżeli ryś nie jest
ranny, to w szczelinie go nie ma. Natychmiast by
czmychnął gdzieś w bok...
Sedolf spojrzał na Emila i potrząsnął głową.
- Mylisz się - rzekł krótko. Podszedł do krawędzi, wy
chylił się i zerknął na półkę wystającą niemal wprost nad
ich głowami. Wskazał palcem. - Z tej półki nie ucieknie
żadne zwierzę, dopóki tu stoimy. To jedyna droga.
- Nie jestem taki pewien - odrzekł Emil, ale bez
przekonania. - Zresztą nie możemy stąd zobaczyć
wszystkiego - dodał.
Sedolf upierał się przy swoim.
- Mimo to możliwe, że zwierzę nie może stamtąd
uciec, dopóki tu stoimy. Jego kryjówka dla nas może
być pułapką. Jeżeli w ogóle tam jest jakaś kryjówka...
- Za dużo tego gadania - rzucił niemal zirytowany
Emil. -Jeżeli nie pójdziemy wyżej, niczego się nie do
wiemy.
Sedolf cofnął się od krawędzi.
- Nie próbowałem odwieść cię od zamiaru pójścia
w górę - odparł ostro Sedolf. Niech Emil sobie nie
myśli, że on jest tchórzem!
- Będziemy uważać - rzekł Emil. Wydawał się taki
zdecydowany, jakby musiał coś udowodnić. - Będzie
my bardzo ostrożni. Ale nie trzęsiemy portkami, co?
Sedolf przytaknął, choć wiedział, że teraz zacho
wują się jak nieodpowiedzialni smarkacze.
- Pójdę pierwszy - zdecydował. - Teraz moja kolej.
Emil naturalnie zaprotestował. Przecież to on po
siadał broń.
Sedolf prychnął:
- I tak nie będziesz strzelał, wisząc nad krawędzią!
Przejął przewodnictwo. Natychmiast poczuł się le
piej. Przemknęło mu przez głowę, że nigdy nie przyzna
się do tego Idzie. Jak wiele razy wcześniej z pewnością
by powiedziała, że mężczyźni nigdy nie wyrastają z wie
ku chłopięcego. Nie miał ochoty tego słuchać.
Ale zachował się po szczeniacku...
Drugi odcinek pokonywali o wiele szybciej. Mimo
że byli przemoknięci i bolały ich koniuszki palców,
szło im dużo lepiej. Droga okazała się łatwiejsza, ska
ła nie była tak gładka, znajdujące się na niej niewielkie
półki, występy i kamienie mogły służyć za stopnie.
Sedolf nie mógł zobaczyć Emila, ale słyszał chrzęst
kamieni, kiedy tamten stawiał na nich stopę i piął się
do góry.
- To zabawa - zawołał Emil, a w jego głosie
brzmiał wesoły śmiech.
To prawda.
Sedolf bez trudu wybierał trasę, którą powinni iść.
Zupełnie jakby skała sama wskazywała mu drogę.
Wspinaczka rzeczywiście wydawała się zabawą.
Tak było, dopóki Sedolf nie usłyszał krzyku, a po
tem uderzenia kamieni o kamienie.
Nie mógł odwrócić się od razu, musiał wspiąć się
trochę wyżej, znaleźć lepsze oparcie dla stóp, zanim
spojrzał w stronę lasu i przepaści.
Krzyk zamilkł. Emila z tyłu nie było. Sedolf przy
trzymał się mocniej, stanął pewniej. Mógł się nie
znacznie wychylić.
Zobaczył ślady na półce, na której odpoczywali.
Emil nie zdołał się jej złapać, chociaż próbował,
o czym świadczyły zagłębienia w śniegu. Spadł na
gładką skałę w dole.
To stało się tak łatwo.
Sedolfowi przemknęło przez głowę, że Emil nie za
chował należytej uwagi. Wystarczyło kilka sekund.
Potraktował to zbyt lekko, jak zabawę, i stracił opar
cie. Tutaj, gdzie wydawało się to prawie niemożliwe.
Tu, gdzie nawet dziecko bez trudu by przeszło.
Gdyby Emil szedł pierwszy...
Gdyby...
Sedolf musiał zejść.
Zerknął w dół. Nie mógł dojrzeć Emila. Zasłania
ła mu widok wystająca niżej półka. Jednak dobrze
zdawał sobie sprawę, co znajdzie u stóp skały. Na sa
mą myśl poczuł potworny ucisk w żołądku, a z czo-
ła spływały mu krople potu, wpadając do oczu. A mo
że płakał...
Zapomniał o rysiu. Musiał zejść na dół jak najszyb
ciej i jednocześnie możliwie najostrożniej. Nie mógł
sobie pozwolić na chwilę nieuwagi.
Sedolf przełknął, na chwilę przymknął oczy. Oparł
czoło o skałę, pozwolił, by jej chłód i wilgoć je tro
chę ostudziła.
Nie wolno mu stracić głowy, bo teraz wszystko za
leży od niego. Musi znaleźć Emila.
Zaczerpnął powietrza i nie patrząc w dół, zaczął
mozolnie zsuwać się po skale.
Wokół panowała absolutna cisza.
6
Zejście ze skały wymagało od Sedolfa niemal nad
ludzkiego wysiłku. Otarł twarz o kamienie, krwawił
trochę na czole, ale ledwie zwrócił na to uwagę. Kil
ku drobnych draśnięć nie da się uniknąć, poza tym
wydawały się bez znaczenia. Rękawiczki zdjął. I tak
były całkiem mokre, poza tym gołymi rękoma pew
niej chwytał się występów. Sakwa na plecach ciążyła,
ale jej nie zrzucił. Przy każdym oddechu bolało go
w płucach.
Walczył z ogarniającym go zwątpieniem, starał się
zagłuszyć krzyk przyjaciela, który ciągle rozbrzmie
wał mu w uszach.
Ostatni odcinek pokonał, zeskakując w śnieg po
kryty warstwą lodu.
Zetknięcie z ziemią odebrało Sedołfowi dech
w piersiach. Zdążył ugiąć kolana tuż przed upadkiem,
ale mimo to dotkliwie odczuł jego skutki.
Zamroczyło go na moment. Jedno ramię sakwy się
zerwało - bez zastanowienia odrzucił ją na bok. Prze-
czołgał się po śnieżnej skorupie, czuł, jak się pod nim
topi, jak wilgoć przenika przez spodnie na kolanach.
Zgrabiały mu dłonie. Wreszcie zdołał wstać. Nogi mu
drżały, w łydkach nadal odczuwał ból.
Chwiejnie ruszył przed siebie. Przedzierał się przez
gęsty, sięgający mu do pasa wierzbowy zagajnik. Minie
jeszcze sporo czasu, zanim krzewy wypuszczą pąki.
Sedolf łukiem ominął skałę, by nie wpaść w szcze
linę lub nie wywołać lawiny.
Wreszcie zobaczył Emila i podziękował losowi, że
chłopak nie spadł na kamienne osypisko. Niestety
wiatr omiótł ziemię ze śniegu i teraz zdawała się nie
mal naga. Pokrywała ją warstwa wrzosów, ale rzad
kie kępy nie mogły złagodzić skutków upadku.
Sedolf ukląkł obok przyjaciela.
Emil miał zamknięte oczy i otwarte usta. Sedolfo-
wi wydało się, że zamarł na nich krzyk. Ta myśl prze
pełniła go grozą. Opuchniętymi, obtartymi opuszka
mi palców dotykał szyi Emila. Znalazł miejsce, gdzie
powinien bić puls, jednak w palcach brakowało mu
czucia. Pochylił się niżej, starał się dostrzec pulsowa
nie gołym okiem. Bez powodzenia. Przytrzymał dłoń
nad ustami Emila, ale nie wyczuł oddechu.
Zauważył krew na głowie przyjaciela, ale miał na
dzieję, że czaszka nie została uszkodzona. Przeszedł go
dreszcz, przez głowę przebiegały mu ponure myśli.
Emil upadł na prawy bok, tułów przygniatał mu
jedno ramię. Sedolf bał się, że ruszając go może mu
jeszcze bardziej zaszkodzić, ale też nie mógł Emila tak
zostawić. Uświadomił sobie, że jeżeli ryś jest w pobli
żu, zwietrzy zapach krwi i może się tu pojawić.
Znowu te okropne myśli...
Ramię wyglądało na złamane. Również prawa no
ga wydawała się uszkodzona.
Sedolf pomyślał, że Emil mógł doznać jakichś ob
rażeń wewnętrznych, ale dopóki leży nieruchomo,
nie będzie kaszlał krwią...
Zdjął kurtkę i otulił nią leżącego. Wyjął zza pasa
nóż i zabrał się do budowy czegoś w rodzaju sań, uży
wając do tego gałązek oraz nart Emila.
Ręce potwornie mu drżały, oddychał nerwowo,
urywanie. Lał się z niego zimny pot, mimo że prze
marzł do szpiku kości.
Nie miał pojęcia, ile czasu zabrało mu zbudowanie
odpowiednio szerokich sań, by zmieściło się na nich cia
ło Emila. Odnosił wrażenie, że powinno się już zacząć
lato, kiedy ostrożnie uniósł przyjaciela i położył na sa
niach, a następnie mocno go przywiązał rzemieniami
wyciągniętymi z obu sakw - dobrze, że Emil miał swo
ją na plecach, bo osłoniła je nieco w chwili upadku.
Broń została na śniegu. Sedolf w ogóle o niej nie
pomyślał.
Przepchnął sanie do miejsca, gdzie stały jego narty.
Wsunął stopy w wiązania i przymocował sanie moc
no do pasa za pomocą sznura splecionego z wierzbo
wych witek - powinien przez jakiś czas wytrzymać;
kiedy się przetrze, trzeba będzie zrobić nowy.
Sedolf zmarzł na kość. Swoją czapkę podłożył pod
głowę Emila, kurtką go okrył. Został tylko w grubym
wełnianym swetrze naciągniętym na koszulę i teraz
wiatr przeszywał go na wskroś. W dodatku zapo
mniał rękawiczek.
To wszystko jednak nie miało w tej chwili znaczenia.
Najkrótsza droga do wsi prowadziła prosto w dół.
Jeśli minie ten zagajnik, będzie musiał pokonać już tyl
ko niski las, tam gdzie młode drzewa przebiły się przez
warstwę popiołu po wielkim pożarze. To spory kawał
drogi, w dodatku wyboistej i stromej. Niech się dzieje
co chce, Emil musi jak najszybciej znaleźć się w domu.
Sedolf wbił kijek w śnieg tuż obok. Trzymał go tak,
co pozwoliło mu zachować właściwy kierunek, mimo
że ciężkie sanie sunęły po twardym podłożu z dużą
prędkością.
Kilka razy omal się nie przewrócił. Nagle pojawia
ły się na drodze pieńki, kępy wrzosów, kamienie i po
walone wiatrem nieduże drzewa, ale jakimś cudem
zdołał je ominąć.
Wolał nie myśleć o tym, że Emilem mocno trzęsie.
Taka szaleńcza jazda mogła mu zaszkodzić. Co gor
sza, Emil bardzo długo przebywał na mrozie. Może
też umrzeć z wychłodzenia.
Jeżeli jeszcze nie umarł.
Całkiem możliwe, że Sedolf pędził na łeb na szyję
przez las, ciągnąc za sobą zwłoki.
Starał się nie dopuszczać do siebie takiej myśli.
Całą swą uwagę skupił na wyborze drogi. Uznał,
że nie ma po co jechać z Emilem do jego gospodar
stwa. Nikt tam na niego nie czekał. Postanowił za
wieźć go do swojego domu. Ufał, że Ida wykaże dość
rozsądku i opanowania wtedy, gdy on sam z przera
żenia nie będzie zdolny do działania...
W końcu Sedolf zostawił za sobą wszystkie wzniesie
nia i teraz musiał po prostu iść. Nie miał odwagi spoj
rzeć za siebie. Wiedział, że Emil wciąż spoczywa na pro
wizorycznych saniach, poznawał to po ciężarze. Nie
miał jednak pojęcia, w jakim jest stanie po upadku i kar
kołomnym zjeździe w dół przez występy i kamienie.
Wyobraźnia podsuwała Sedolfowi obraz mężczy
zny w czarnym płaszczu z kosą w ręku, siedzącego
okrakiem na nogach przyjaciela. W jednej chwili sa
nie wydały mu się dwa razy cięższe.
Wykrzesał z siebie resztki siły. Przemierzał pokry
te śniegiem mokradło, miał już niedaleko. Wiedział,
gdzie jest.
Znalazłszy się przed domem, zmierzał ku drzwiom,
waląc kijkiem w ścianę. Ida musi to usłyszeć! Sam nie
zdoła wnieść Emila do środka. Ledwie starczyło mu
sił, by wysunąć stopy z wiązań nart.
- Co u licha...?!
Poskutkowało. Ida szybko wyszła na schody, ale
zaraz stanęła jak wryta. Słowa zamarły jej na ustach,
kiedy zobaczyła mężczyznę na saniach.
- Co się stało? - wykrztusiła w końcu, zbiegając
drobnymi kroczkami ze schodów. Upadla na kolana
obok Emila i patrzyła to na niego, to na Sedolfa. -
Co się stało? - powtórzyła, mocując się z rzemienia
mi, które krępowały Emila.
Sedolf podał jej nóż.
- Musisz je rozciąć - rzekł bezbarwnie. - Zawiąza
łem najmocniejsze węzły, jakie znam.
Zrobiła, jak jej poradził. Zobaczyła krew na twa
rzy Emila. Jego prawe ramię zwisało bezwładnie.
- Spadł ze skały - wyjaśnił Sedolf.
Sanie nadal miał przywiązane do pasa. Ida bez sło
wa przecięła wierzbowe witki.
- Musisz mi pomóc - rzekła. Chwilę trwało, zanim
dotarło do niego znaczenie słów żony. Czuł, że traci
przytomność. - Nie możesz mnie tak zostawić, Se
dolf! - powiedziała niemal surowo. - Sama nie wnio
sę go do domu. Musisz mi pomóc!
Skinął głową, przynajmniej tak mu się wydawało.
Widział Idę jak przez mgłę. Chwyciła Emila pod ra
miona, podparła go. Sedolfowi kazała chwycić za sto
py, tam gdzie najlżej, jednak on ciągle odnosił wra
żenie, że na nogach Emila siedzi mężczyzna z kosą,
i mimo pomocy Idy czuł, że dźwiga ogromny ciężar.
Wnieśli Emila do środka, do izby, i położyli na so
lidnej sofie. Sedolf ledwie puścił nogi przyjaciela, za
chwiał się i osunął na ścianę.
- Jak to się mogło stać? - dosłyszał pytanie Idy, ale
jej nie widział. Nie był w stanie otworzyć oczu, kręci
ło mu się w głowie. - Dzieci są w kuchni. - Głos Idy
stał się bardziej odległy. Po chwili jakby powrócił, że
by znowu się oddalić. - Musisz zamknąć drzwi wejścio
we, Sedolf! A potem idź do kuchni i przypilnuj dzieci!
Usłuchał. Zamknął drzwi, choć przyszło mu to
z trudem. Następnie usiadł w miejscu, gdzie, jak mu
się wydawało, stała skrzynia na drewno. Trafił na sam
brzeg. Czuł, jak dociera do niego ciepło od pieca,
ogrzewa jedną stronę ciała. Usłyszał tupot drobnych
stopek. Poczuł cztery rączki chwytające go za spodnie
poniżej kolan. Jego uszu dobiegł ożywiony, niewyraź
ny szczebiot. Zrozumiał, że dzieci chcą na kolana.
Bał się, że zaraz straci przytomność, że dzieci się
poparzą. Zdołał się przesunąć na przeciwległy brzeg
skrzyni, bliżej pieca. Pomógł bliźniętom wdrapać się
do góry i jakimś cudem posadził je obok siebie. Uda
ło mu się też wytłumaczyć maluchom, że nie mogą
mu usiąść na kolanach, ponieważ jest przemoczony.
I że mają być grzeczne. Potem oparł się o ścianę, tyl
ko tyle zapamiętał.
Ida powstrzymywała łzy cisnące się do oczu, prze
łknęła dławiący ją płacz. Zaciskała zęby, by nie krzy
czeć w głos, by opanować panikę.
Starała się nie myśleć o ogromnej odpowiedzialno
ści, która na nią spadła, bo wtedy sparaliżuje ją strach.
Zdejmowała z Emila ubranie. Nie było to łatwe,
ponieważ przemokło i zesztywniało na mrozie. Na
szczęście nasiąknęło tylko wodą z topniejącego śnie
gu, a nie krwią, czego obawiała się najbardziej.
Poczuła, jak popłynęły jej łzy, zamrugała energicz
nie, okrywając Emila skórami. Powinna mu odstąpić
własną pierzynę. O Boże, dlaczego wczoraj wieczo
rem tak go potraktowała?
Być może chłopak umrze, zanim zdąży się z nim
pojednać...
Teraz jeszcze żył.
Ida wyczuła lekkie pulsowanie żyły w zgięciu łok
cia. Twarz Emila wydawała się taka spokojna, jakby
wcale nie czuł bólu.
Ale żył.
Z jego ust wydobywał się słaby oddech.
Przebiegło jej przez głowę, że powinien tu być ta
to. Czuła się bezsilna, nie została wszak obdarzona tą
mocą, którą posiadała choćby Maja. Jest tylko Idą.
Jakże sobie sama poradzi?
Musi...
Zaszeleściły spódnice, kiedy szybko przeszła do
kuchni. Potrzebowała wody, by obmyć rannego z krwi.
Sedolf siedział na skrzyni na drewno bezwładny ni
czym worek mąki. Bliźniaki jak dwie lampy łojowe
tkwiły obok niego.
- Mikkal pilnuje Sedolfa - wyjaśnił maluch z powagą.
Ida odgarnęła z czoła kosmyk włosów.
- Wspaniale, mój zuchu - odparła.
- Jaija tez - dodała córeczka z podobną stanowczo
ścią.
- Świetnie - pochwaliła ją Ida, wyjmując cynową
misę. Napełniła naczynie zimną wodą. Fartuch posłu
ży jako ścierka. - Pilnujcie Sedolfa. Niedługo pewnie
się obudzi.
Musiała wierzyć, że dzieci nie zainteresują się pie
cem albo kołowrotkiem.
Teraz najbardziej była potrzebna Emilowi.
Rany na twarzy już nie krwawiły, choć prawa jej
strona została mocno otarta. Trzeba nałożyć opatru
nek. Ida przypomniała sobie, że ma gdzieś starą bluz
kę, która by się do tego nadała.
Ramię Emila wyglądało na złamane. Noga rów
nież. Ida zauważyła, że są dziwnie zniekształcone.
Co się robi w przypadku złamania?
Kijek do nart, przebiegło jej przez myśl. Wyszła,
by go przynieść. Po kilku próbach złamała go na ko
lanie. Pomyślała ze złością, że pewnie zostaną sińce.
Wywróciła do góry nogami zawartość kufra z ubra
niami, zanim znalazła bluzkę, którą mogła wykorzy
stać na bandaże. Wybrała też jedną z koszul Sedolfa.
Rwała odzież na pasy bez zastanowienia. Z wielkim
trudem przymocowała opatrunek do policzka Emila,
musiała przewiązać bandaże wokół czoła i brody.
Część materiału przeznaczyła na usztywnienie zła
mań. Nie miała pojęcia, czy dobrze to robi, wiedziała
tylko, że ramię i noga powinny zostać unieruchomione.
Gdyby Ailo tu był! pomyślała. Ailo tyle potrafił...
Ailo nie żyje...
W końcu jako tako Idzie udało się opatrzyć Emi
la. Wydawało jej się, że uczyniła wszystko, co mogła.
Umyła go i obandażowała rany. Postarała się dobrze
unieruchomić nogę i ramię. Otuliła go dokładnie weł
nianymi pledami i swoją pierzyną. Więcej nie była
w stanie zrobić.
Zabrała misę do kuchni. Dzieci nadal siedziały na
skrzyni. To cud, nawet nie pisnęły. Wyglądały jak
dwa aniołki o okrągłych policzkach, nikt by nie po
dejrzewał, że potrafią się chwilami zachowywać jak
dzikie kociaki.
Ida opróżniła i opłukała misę.
Potem zaczęła rozsznurowywać Sedolfowi buty.
On także bardzo przemókł, obok skrzyni na drewno
utworzyły się na podłodze mokre plamy.
Obudził się, kiedy Ida zaczęła ściągać z niego ubranie.
Był blady, jego oczy pociemniały, przepełnione
smutkiem. Objął mocno żonę wokół talii, przytulił
twarz do jej brzucha. Drżał.
Ida łagodnie przesunęła ręką po jego brązowych
włosach, zwykle takich miękkich, a teraz sztywnych
od potu.
- Emil żyje - odezwała się. Powstrzymała się, by
nie dodać „ledwie".
Sedolf odetchnął głęboko z ulgą.
- Zimno mi - rzekł. - Tak mi zimno, że cały się trzęsę.
Ida długo stała przytulona do męża, poczuła, że
i jej ubranie przemokło.
- Musisz się przebrać - powiedziała wreszcie. - Mu
sisz założyć suche rzeczy, Sedolf. I sprowadzić tatę...
i jeszcze jakąś kobietę z wioski, która już kiedyś pie
lęgnowała chorych. Mogłam coś zrobić źle. Nie mam
żadnego doświadczenia...
- Naprawdę żyje?
Ida przytaknęła, patrząc mu w twarz. Była blada
i przerażona, ale jej oczy nie kłamały.
- Ledwie - dodała. Nie zdołała się powstrzymać.
Sedolf westchnął. Zamknął oczy, zacisnął powieki
i jeszcze mocniej przytulił się do Idy.
- Mikkal pilnował Sedolfa - oznajmił piskliwy gło
sik gdzieś przy jego uchu.
Ida musiała się uśmiechnąć mimo całego nieszczęś
cia. Odsunęła się od Sedolfa i pogłaskała synka po
ciemnej główce.
- Byłeś bardzo dzielny - rzekła poważnie. - Ty tak
że - zwróciła się do córki i przesunęła palcem wska-
żującym po jej krągłym policzku. Pomyślała, że Ra-
ija wygląda trochę blado. Uznała jednak, że to chyba
z powodu oświetlenia.
- Jaija tez pilnowała Sedolf a - potwierdziła dziew
czynka, która podobnie jak Mikkal łaknęła pochwał
przybranego ojca.
To on wpadł na pomysł, by zwracały się do niego
po imieniu. Naturalnie cudownie było słyszeć, jak na
zywały go tatą, ale rany w sercu Idy jeszcze do koń
ca się nie zabliźniły. Nie zabliźnią się, dopóki istnie
je jakakolwiek niepewność co do losów Ailo. Zresz
tą Sedolf nie chciał, by myślały, że jest ich prawdzi
wym tatą. Powinny dowiedzieć się o Ailo, jak tylko
dostatecznie podrosną. Nie wolno tego przed nimi
zataić. Ailo na to nie zasłużył.
Sedolf podziękował maluchom szczodrymi pieszczo
tami. Ucałował ich małe czółka. Potem przekonał bliź
niaki, że musi się przebrać. Jednak kazały mu przedtem
obiecać, że później powozi je trochę na kolanie.
Kiedy zmienił ubranie i trochę się rozgrzał, znowu
zaczął szykować się do drogi. Zanim wyruszył, przysta
nął jeszcze na dłuższą chwilę przy sofie, na której leżał
Emil. W końcu Ida niemal wypchnęła go za drzwi.
- Pośpiesz się! Boję się wziąć na siebie całą odpo
wiedzialność za jego życie, Sedolf! Jeżeli on umrze,
wszyscy powiedzą, że to moja wina!
Sedolf spojrzał w jej nieszczęśliwe oczy i powie
dział:
- Albo moja, droga Ido...
Dręczyła go ta świadomość. Poza tym naprawdę
czuł się winny. To oczywiście idiotyczne, ale odnosił
wrażenie, że on również popełnił błąd. Możliwe, że
Emil wspinał się lepiej od niego. Powinien był pozwo-
lić, by Emil szedł pierwszy. Wtedy runęliby obaj, jeże
li tak miało być. Czuł się dość podle, że jemu nic się
nie stało, gdy tymczasem przyjaciela spotkał taki los.
Drugi powód, dla którego się zadręczał, nie wyda
wał się już tak szlachetny. Każdy wiedział o nieporo
zumieniach między nim a Emilem. Sedolf już teraz po
trafił sobie wyobrazić, jak ludzie zaczną gadać. Nikt
przecież nie mógł wiedzieć, że już prawie się pogodzi
li. Wielu zacznie się zastanawiać, dlaczego razem wy
ruszyli na polowanie. Dlaczego to Emil spadł, a nie on.
Sedolf zdecydował się powiadomić o wypadku moż
liwie najwięcej osób. Ucieszył się, kiedy spotkał Larsa
z kilkoma starszymi rybakami. Zatrzymał konia.
Na pewno zauważyli, że Sedolf jest potwornie bla
dy. Zrozumieli, że wydarzyło się coś strasznego, ina
czej nie pędziłby tak na złamanie karku.
- Czy twoja matka jest w domu, Lars?
Lars uznał, że to dziwne pytanie, ale odparł, że
pewnie jest. Nie była z tych, które kręciły się tu i tam
w taki zimowy dzień jak dziś.
- Wracaj do domu i przywieź ją do nas - poprosił
Sedolf z powagą na twarzy. - Ida potrzebuje pomo
cy. Wybraliśmy się z Emilem w góry, żeby zajrzeć do
jego pułapek na rysia. Emil spadł ze skały i nieźle się
potłukł. Nie wiem, czy z tego wyjdzie. Twoja matka
potrafi obchodzić się z chorymi. Na pewno będzie
mogła Idzie coś doradzić.
Patrzyli na niego jak porażeni. Nie wierzyli włas
nym uszom. Musieli jednak uznać, że chociaż Sedolf
znany był ze skłonności do żartów, nie naigrywałby
się z takiej tragedii.
- Spadł ze skały? - dopytywali się. Musieli wie
dzieć, jak to się stało.
Sedolf opowiedział im pokrótce o wszystkim. Wie
le par oczu zwróciło się w stronę gór, szukając skały.
Mężczyźni zdawali sobie sprawę, że w górach zimą
nie ma żartów.
- To szalony pomysł - rzekł jeden ze starszych i splu
nął daleko brązową śliną. - Wybrać się zimową porą na
wspinaczkę po nagich skałach. Uważam, że do reszty
postradaliście rozumy! Młokosy! - Pokręcił głową.
- Wydawało się całkiem niegroźnie, poza tym Emil
nie pierwszy raz wybrał się w góry - odparł Sedolf. -
N o , muszę jechać po Reijo. On zwykle potrafi zna
leźć dobrą radę...
Stali i patrzyli za nim, dopóki nie zniknął między so
snami. Na śniegu, późną zimą nad strumieniem, zostało
zasiane ziarno niepewności, podobnie jak we wszystkich
innych miejscach, gdzie ludzie usłyszeli o wypadku.
- Czego ci dwaj tam szukali... razem? - zdziwił się
któryś. Ale nikt nie umiał mu odpowiedzieć.
- Dziwne, że Emil mógł tak gruchnąć...
7
Dom wypełnił się ludźmi. Każdy, kto wchodził lub
wychodził, wpuszczał przy okazji trochę chłodu.
W tej ludzkiej ciekawości było coś odrażającego.
Ida się bała. Fredrikke, matka Larsa, twierdziła, że
Emil umrze. Powiedziała wprost, że nawet tak duża
liczba ciekawskich mu nie zaszkodzi. Lepiej żeby
przyszli i zobaczyli go teraz, niż gdyby mieli snuć do
mysły, kiedy już zaśnie na wieki. Jeśli za dużo będą
gadać, sprawa może znaleźć swój finał u wójta. Rze
kła to, utkwiwszy wzrok w Sedolfie. I dodała: „Albo
jeszcze wyżej". Nie miała na myśli Boga czy diabła,
ale tego, który urzęduje w Bodogłrd.
Idzie zdawało się, że Sedolf już tysiąc razy opowia
dał o tym, jak tropili z Emilem rysia i - chociaż te
raz przyznał, że to było nierozsądne - jak wpadli na
pomysł, żeby się wspiąć na skałę.
Wszyscy słuchali w skupieniu. Ale kilku gości nie
powstrzymało się od wymiany spojrzeń, zanim Se
dolf skończył. Spojrzeń, które świadczyły o tym, że
i tak myślą swoje.
Kiedy przybył Reijo, ciekawskich nie zostało już
wielu. Nie było go w domu, kiedy Sedolf przyjechał
na cypel. Wypłynął na fiord, ale Helena obiecała, że
oboje przyjadą, jak tylko Reijo wróci.
Sedolf jeszcze raz zdał relację z tego, co się stało.
Ida nie mogła już słuchać. Wstała. Wymówiła się
tym, że musi położyć dzieci spać. Zabrała ze sobą He
lenę. Obie kobiety poszły na górę do pokoju dziecin
nego i zajęły się rozbieraniem bliźniąt. Przez otwar
te drzwi wyraźnie docierały tu wszystkie dźwięki.
Ani Ida, ani Helena nie uciekały od słów, a jedynie
od widoku twarzy opowiadającego i słuchaczy.
- Fredrikke mówi, że Emil nie przeżyje nocy - ode
zwała się Ida. - Mam nadzieję, że żaden z tych wścib-
skich plotkarzy nie będzie tu czekał na jego śmierć...
- Reijo na pewno przekona ich, by wyszli - zapew
niła Helena. - My zostaniemy - dodała, wsadzając
Mikkala pod koc. Chłopcu udało się ją złapać za rę
kę i nakłonić, by usiadła na brzegu posłania. - Chy
ba że nas wyrzucisz...
Ida potrząsnęła głową.
- Jakże bym mogła was wyprosić? Przeciwnie, wo
lałabym, żeby ktoś z nami był tej nocy. Ty i tato mu
sicie zostać.
Zamilkła. Długo siedziała bez słowa. Potem ucało
wała w policzki oba swoje aniołki i razem z Heleną
wymknęły się z izby, zamykając drzwi. Zwykle Ida te
go nie robiła, ale teraz dom wypełniało mnóstwo no
wych dźwięków. Nie chciała, żeby obudziły dzieci i je
przestraszyły. Nie wiedziała, co gotuje im ta noc.
Obie kobiety usiadły na najwyższym stopniu scho
dów. Wokół nich panował półmrok, który był jak
balsam dla zmęczonych oczu i ciężkich myśli.
- Wszyscy myślą, że to Sedolf popchnął Emila -
zaczęła Ida. Nosiła to w sobie, odkąd zjawili się
pierwsi sąsiedzi, żeby popatrzeć i posłuchać. Począt
kowo nie mogła uwierzyć, że ktokolwiek może Se-
dolfa o to posądzać. Teraz musiała. Ujrzała to w zbyt
wielu twarzach.
- Tylko na początku - starała się pocieszyć ją He
lena. Objęła Idę ramieniem, uścisnęła. W jednej chwi
li stała się dla niej podporą, ona, która zwykle sama
potrzebowała wsparcia. - Zobaczysz, kiedy się opa
miętają, nikt o Sedolfie już tak nie pomyśli. A kiedy
Emil się obudzi, sam opowie, co się wydarzyło...
Ida spojrzała na Helenę zrezygnowana. W tej do
rosłej i jednocześnie dziecinnej twarzy dostrzegła
szczerość. Zrozumiała, że dziewczyna nie mówi tego
tylko po to, żeby ją pocieszyć.
Zarzuciła Helenie ręce na szyję i wypłakała się na
jej ramieniu.
- Jeżeli Emil się obudzi - wykrztusiła, łkając. - Nie
kiedy się obudzi, kochana Heleno, ale jeżeli się obu
dzi...
Nagle usłyszały glos Reijo:
- W imię Boga, dlaczego nie powiecie tego wprost?
Domyślamy się, co wam się roi w głowach! Domyśla
my się, nad czym się zastanawiacie! Czy nikt nie ma
odwagi spytać o to głośno?
Ida wyprostowała się i wytarła oczy. Cicho pocią
gała nosem, ale się uśmiechnęła. Tylko tato się na to
zdobył. Tylko tato stanął przed ludźmi z podniesio
nym czołem. Wstrząsnął nimi.
Na dole zapanowała cisza. Ida i Helena wstrzyma
ły oddech, chciały słyszeć najcichszy szept dochodzą
cy z pokoju tuż pod nimi.
Wtedy odezwał się Sedolf:
- Nie zepchnąłem Emila. Szedł za mną i w pew
nym momencie spadł.
Reijo ubrał w słowa te oskarżenia, których nikt
z obecnych nie odważył się wypowiedzieć.
- Ale miałbyś ku temu powody...
Rozległ się krótki, pozbawiony radości śmiech Se-
dolfa.
- Może na to wygląda. Ale ja nie czuję do Emila
żalu. Nie jesteśmy już tak bliskimi przyjaciółmi jak
kiedyś, ale nie jesteśmy też wrogami. Nie usprawie
dliwiam tego, co uczynił Knutowi, ale nie mogę go za
to nienawidzić. Emil jest dla mnie kimś więcej niż
zwykłym kolegą. Nie potrafię tak po prostu pozwo
lić mu odejść z mego życia. Może obcym trudno jest
to zrozumieć, ale dla mnie Emil jest kimś w rodzaju
brata. Zawsze będzie mnie coś z nim łączyło, nieza
leżnie od tego, co uczyni on lub ja...
- Nie popchnąłeś go? - spytał Reijo. Żądał potwier
dzenia, że Sedolf jest niewinny.
Ida i Helena nie usłyszały odpowiedzi. Sedolf pew
nie tylko potrząsnął głową. Niewiele mógł przeciw
stawić takim oskarżeniom jak to. Nic poza prawdą.
A znali ją tylko on i Emil.
Ida zacisnęła dłonie aż do bólu. Cicho, poruszając
wargami, modliła się o życie Emila.
Wyglądało na to, że wystąpienie Reijo otrzeźwiło
wiele osób. Nie było już czego się domyślać ani
o czym szeptać w sekrecie, skoro padły słowa.
Po chwili drzwi na dole zaczęły się otwierać i za
mykać. Przyszło jeszcze kilku nowych gości. Ida i He
lena słyszały, jak Fredrikke udziela Reijo rad: co po
winni robić, jeżeli Emil odzyska przytomność, czym
uśmierzać ból. „Żeby mógł zasnąć w pokoju", jak się
wyraziła. Usłyszały też, jak obiecała, że Lars zajmie
się oborą Emila, niech się o to nie martwią. Chłopa
kowi dobrze zrobi odrobina odpowiedzialności.
Ida i Helena nie ośmieliły się zejść na dół, zanim
całkiem nie ucichło. Nawet wtedy jeszcze chwilę po-
siedziały na schodach ramię przy ramieniu, z dłońmi
złożonymi w fałdach spódnic. Helena z blond włosa
mi splecionymi w ciasny warkocz. Ida ze swymi ru
dymi w dzikim tańcu wokół ładnej, bladej twarzy.
U dołu schodów pojawił się Sedolf. Miał zmęczo
ną twarz i rezygnację w oczach. Usiadł na jednym
z najniższych stopni. Grzywkę odgarnął do tyłu.
Ukazał nieco za wysokie czoło, w jego rodzinie wszy
scy takie mieli.
Spojrzał na dziewczęta. Nawet nie próbował się
uśmiechnąć.
- I co o tym myślicie? Sądzicie, że mi uwierzyli?
Wkrótce nazwą mnie mordercą...
Ida wstała. Zeszła do niego kilka stopni w dół,
przykucnęła, położyła mu na ramieniu drobną, ale sil
ną dłoń.
- Emil powinien by umrzeć, żeby mogli cię nazwać
mordercą - rzekła, akcentując każde słowo. - A Emil
nie umrze! I będzie mógł opowiedzieć wszystkim, jak
to się stało. Wtedy ci, którzy nie wierzyli twoim sło
wom, będą musieli się wstydzić. Przynajmniej tyle. Bo
wydaje mi się, że nie przyjdą prosić o wybaczenie...
Poszła dalej, szeleszcząc spódnicą; każdy gest i spo
sób chodzenia świadczył o jej zdecydowaniu.
Sedolf również się podniósł. Podał dłoń Helenie
i pomógł jej wstać.
- Każdy król powinien mieć żonę taką jak Ida - po
wiedział z uśmiechem. - Wtedy nie trzeba by toczyć wo
jen, królowe umiałyby rozwikłać każdą trudną sytuację.
Rozwiązywałyby problemy, głosząc pogardę dla rozle
wu krwi. Moja Ida naprawdę powinna być królową...
Helena popatrzyła na Sedolfa w milczeniu. Rozu
miała znaczenie jego słów i cieszyła się w imieniu Idy.
Sama nigdy nie potrafiła zachowywać się spontanicz
nie, w każdym razie nie w stosunku do mężczyzn. Te
raz jednak wsunęła rękę pod ramię Sedolfa. Napotka
ła jego wzrok.
- Każda kobieta, która jak Ida ma męża tak kocha
jącego, jest królową.
Poprowadziła Sedolfa za sobą do nagrzanej kuchni.
Rei jo przywiózł torebki z suszonymi ziołami. Cze
goś się przecież nauczył, spędziwszy kawał życia
z kobietami, które ludzie chętnie piętnowali jako cza
rownice. Obawiał się jednak, że jego wiedza okaże się
niewystarczająca.
Ida klęczała przy sofie. Ręce splotła tak mocno, że aż
zbielały jej kostki dłoni. Wpatrywała się w Emila, a w jej
oczach pojawił się ciemny płomień - zdecydowanie,
złość, zwątpienie... Usta tworzyły cienką, bladą kreskę.
Sedolf podszedł do żony. Stanowczo położył ręce
na jej ramionach, przyciągnął ją ku sobie, przytulił,
ukołysał. Potrzebował pociechy tak jak i ona. Sam
czuł się równie załamany.
- Nie ulegaj zwątpieniu, maleńka! - poprosił ci
chym, ochrypłym głosem. Pocałował Idę w skroń pul
sującą strachem. - To nic nie pomoże, Ida. Ani łzy,
ani modlitwy. Musimy zatroszczyć się o niego najle
piej, jak potrafimy. Nic więcej nie możemy uczynić.
Lecz nie wolno nam tracić nadziei.
Ida potrząsnęła głową. Łagodnie, ale zdecydowanie
odsunęła Sedolfa od siebie. Przyciągnęła do sofy jed
no z najwygodniejszych krzeseł. Skuliła się w nim,
wyglądała jak nieduża piłka. Na jej twarzy malowała
się rozpacz. Położyła dłoń na drugiej, zaciśniętej
w pięść. Patrzyła na Emila, cała reszta świata przesta
ła dla niej istnieć. Nic nie słyszała, być może również
nic nie widziała. Z całej duszy pragnęła, żeby Emil
wyzdrowiał. Pomyślała o Mai, o Ailo, o matce, któ
rej nie znała... Chciała, by wszyscy razem mogli wsta
wić się za Emilem, by tchnęli w niego życie.
Zdumiało ją jedno. Uświadomiła sobie bowiem, że nie
pragnęła tego wyłącznie ze względu na siebie i Sedolfa.
Naturalnie dobrze by było uwolnić się od na poły
skrywanych podejrzeń, które zawsze prześladowały
by Sedolfa. Ale myślała o czymś więcej. Nie chciała
śmierci Emila również ze względu na niego samego.
Zostały pola, które powinien zaorać. Drzewa, które
powinien ściąć. Dom, do którego pewnego dnia po
winien przyprowadzić żonę i który powinien się wy
pełnić dziecięcym śmiechem.
Dlatego...
Emil znajdował się bliżej śmierci niż życia. Ida nie
była na tyle naiwna, by tego nie rozumieć. Wiedziała,
z której skały spadł. Wiedziała, że musiałaby mocno
odchylić głowę do tyłu, by zobaczyć występ, o któ
rym mówił Sedolf. Wiedziała, jaka to była wysokość.
Ale pragnęła, by chłopak przeżył. Przecież jego ży
cie jeszcze na dobre się nie zaczęło!
Na most zorzy polarnej, prowadzący do świata
zmarłych, nie powinni być wpuszczani ci, którzy nie
rozpoczęli prawdziwego życia.
Nic się nie wydarzyło. Emil oddychał słabo i nadal
leżał niczym martwy. Ida pomyślała, że powinien jęczeć
z bólu i krwawić, a nie wyglądać jak odlany z wosku.
Nogi jej zdrętwiały. Czuła w nich mrowienie, kie
dy je rozprostowała. Sedolf stal oparty o framugę
drzwi. Potrząsnął głową, patrząc na Idę. Helena przy
cupnęła na poręczy krzesła, na którym siedział Reijo.
Wydawała się zagubiona.
- Nie jestem mamą - westchnęła Ida zmęczona. -
Ani Mają. Żadną z nich. Tylko Idą. Ale nie mogę so
bie pozwolić na rezygnację. Muszę wierzyć, że potra
fię przenosić góry. W przeciwnym razie powinnam już
zacząć szyć dla Emila śmiertelną koszulę. - Przesuwa
ła wzrokiem z jednej zakłopotanej twarzy na drugą.
Przypomniała sobie o materiale, przechowywanym
w skrzyni. - Zresztą nie mam nawet takiego materia
łu, z którego można by uszyć koszulę do trumny. Je
żeli Emil umrze, będzie pierwszym w tych stronach,
który zostanie pochowany w szacie z żółtego atłasu!
Nie zdołała powstrzymać śmiechu, choć jednocze
śnie z oczu trysnęły jej łzy. Wyobraźnia podsunęła jej
widok Emila leżącego w takim stroju na łożu śmierci.
I ludzi z wioski... Dopiero wtedy mieliby o czym gadać!
Sedolf usiadł zaskoczony, Helena wyglądała na
wstrząśniętą. Nie żartuje się ze śmierci. Tylko na
ustach Reijo igrał słaby uśmiech.
- Zatem Emil nie może umrzeć - rzekł wesoło oj
ciec - skoro masz tylko żółty atłas, Iduniu.
Ida przestała się śmiać. Spojrzała w zielone oczy. Zo
baczyła, że zrozumiał. Pojął, że jej zachowanie nie ma
nic wspólnego z brakiem szacunku, raczej z próbą
przezwyciężenia bólu, który trawi od środka. Spokoj
ny wzrok Reijo powiedział jej, że tato doświadczył już
podobnego uczucia, którego teraz ona doznała. Wie
dział, jak to jest. Otrząsnął się z tego. I nie zwariował.
- Nie ma sensu, żeby umierał! - powtórzyła z prze
konaniem.
Całą noc czuwała przy Emilu. Chcieli ją zastąpić, ale
ani drgnęła. Nawet Sedolf nie ruszył jej z krzesła. Uży
wał wszelkich sposobów, ale nie dała się przekonać.
- Ty też nie spałeś - odparła i trudno było odmo-
wić jej słuszności. - Choć wróciłeś z tej nieszczęsnej
wyprawy śmiertelnie zmęczony. Bardziej potrzebu
jesz odpoczynku niż ja.
Sedolf znał jeszcze inne sposoby przekonywania
niż te, których użył. Miał więcej siły niż Ida i zamie
rzał to wykorzystać.
Jednak zauważył ostrzegawcze spojrzenie Reijo
i lekki, prawie niedostrzegalny ruch głową. Oczy te
ścia były bardziej zielone niż zwykle i przejrzyste jak
barwione szkło. Jego usta układały się w „nie".
Sedolf opuścił ręce. Dotknął włosów Idy opadają
cych na ramiona.
Nie odezwał się, nie powiedział nawet „dobranoc".
Ida wiedziała, czego chce. Nie znajdował już nic, co
mógłby jej przeciwstawić. Wyszedł z pokoju.
Reijo podążył za nim, poklepał przyjaźnie po plecach.
- Nie obrażaj się za to! Ona już taka jest. Powinie
neś dawno to zauważyć. Jej matka była dokładnie taka
sama. To kobiety z żelaza, których nie można nagiąć.
Sedolf westchnął. Do tej pory potrafiła być ustęp
liwa, dawała mu do zrozumienia, że mogą dzielić
wszystko.
- To moja wina - rzekł smutno. - Moja wina, a nie
jej. Nie podoba mi się, że Ida za to płaci.
- Takie już są - westchnął Reijo. Popatrzył w ogień
i dołożył drew. Nikt inny o tym nie pomyślał. A noc,
która ich czeka, będzie równie zimna i długa jak ta,
która minęła. - Takie już są, te kobiety jak Raija. Jak
Maja. Jak Ida. Nie traktują swego poświęcenia jako
ofiary. N a m jest trudno to przyjąć... Nam, dla których
się poświęcają. Ale to część ich natury. To się chyba
nazywa wspaniałomyślność. Albo miłość. Nie wiem...
Reijo pokręcił głową.
- Z jedną z nich się ożeniłem. Druga była dla mnie
jak córka. Trzecia jest moją córką. Są do siebie po
dobne, wszystkie trzy. Ale żadnej z nich do końca nie
rozumiem. Nigdy też mi się to chyba nie uda. Po pro
stu akceptuję je takimi, jakie są. Ich wielkie serce. Ich
wielką, ofiarną miłość, która sprawia, że czasami
wstyd mi, że jestem mężczyzną. Że jestem o wiele
słabszy niż którakolwiek z nich...
- Chyba usłyszymy, jak Emil się obudzi... - Sedolf
mocno wcisnął dłonie w kieszenie spodni. Między je
go oczami pojawiła się zmarszczka, wzrok miał roz
biegany.
- Powinieneś odpocząć, zamiast się martwić - pora
dził mu Reijo. - Przynajmniej co do tego miała rację
ta moja uparta córka. Skoro ją tak źle wychowałem,
to także ja powinienem czuwać dziś w nocy. Posiedzę
tu. Stąd jest piękny widok na strumień. Może zobaczę
lisa na nocnym spacerze. Może zająca. Wiele różnych
rzeczy dzieje się nocną porą...
Sedolf pokręcił głową. Chyba nie tylko po Raiji Ida
odziedziczyła ową niezależność, sposób reagowania
odbiegający od zachowania typowego dla większości
ludzi. Reijo również nie był dokładnie taki jak inni.
Sedolf uczynił, jak mu poradzili. Po chwili usłyszał
skrzypienie na schodach, ciche jęknięcie drzwi do są
siedniej izby i lekkie kroki. Zatem Reijo namówił
również Helenę, by poszła spać...
Ida narzuciła na ramiona wełniany koc. Z szarobia-
łego kłębka wystawała tylko potargana rudowłosa
głowa. Mimo że Reijo ciągle dokładał drew, Idzie by
ło zimno. Tato przykręcił lampy. Oszczędzał olej,
chociaż nie musiał. Został mu ten nawyk z dawnych
czasów. Kręcił się między kuchnią a pokojem. Nie
chciał córce przeszkadzać, nie mówił wiele. Wygląda
ło na to, że znalazł sobie coś do roboty na dworze.
Ida nie zastanawiała się, czym się zajął, nie martwiła
się o ojca.
Wiedziała, że ją rozumiał.
Bolały ją trochę oczy, jakby z tyłu, w głębi głowy.
Pulsowało w skroniach. Ręce miała zimne, stopy rów
nież. Mimo że nie odznaczała się wysokim wzrostem,
trudno jej było otulić kocem całe nogi.
Starała się nie odrywać wzroku od Emila. W każ
dej chwili mógł zdarzyć się cud. Musiała zachować
nadzieję. Poruszył wargami, trwało to ułamek sekun
dy. Był to raczej odruch niż próba powiedzenia cze
goś. Nieznacznie drgnęły również powieki rannego,
to stało się naprawdę. Wcale sobie tego nie wymyśli
ła ani jej się nie przyśniło.
Już otworzyła usta, żeby zawołać tatę, ale się po
wstrzymała. Uprzytomniła sobie, że ten sygnał był
bardzo ulotny. Że niczego nie zmienił. Emil nie otwo
rzył oczu i nie usiadł na sofie. Wtedy dopiero miała
by powód do radości.
Dziwnie wydawało się tak czuwać przy Emilu. Ni
gdy nie przypuszczała, że znajdzie się w podobnej sy
tuacji. To jemu przecież przytrzasnęła palce oknem
w czasach, kiedy chłopcy z jej powodu wydeptywali
ścieżkę na cypel.
Nie przypuszczała, że los jeszcze kiedyś skrzyżuje
ich drogi.
Ludzie gadali, że odrzuciła najlepszą partię nad ca
łym fiordem. Wyszła za mąż za Lapończyka zamiast
za chłopaka z rodzinnych stron, który posiadał gos
podarstwo i ziemię i który tak ją ubóstwiał.
A kiedy znów była wolna, kiedy pojawiła się moż-
liwość naprawienia błędu, wtedy wybrała równie nie
mądrze. Tak patrzyli na to we wsi.
Wyszła za lekkoducha bez żadnych środków do
życia. Za gładkiego w obejściu uwodziciela, który
sprawdził sienniki we wszystkich dziewczęcych łóż
kach wzdłuż fiordu. Znowu odrzuciła tego, który ni
gdy nie przestał jej adorować. Ona, która właściwie
nie zasłużyła na jego uczucie.
Ida wiedziała, że sprawiła Emilowi wiele przykro
ści, jednak nigdy nie składała mu obietnic, których
by nie mogła dotrzymać. Natomiast on bardzo ją zra
nił, choć również nazywał się przyjacielem.
Sedolf chyba miał rację. Największą rzeczą jest wyba
czyć. Zawsze jednak powstrzymywała ją przed tym jej
duma. Ta, którą pewnie odziedziczyły wszystkie dzieci
Raiji. Ta duma charakterystyczna dla rodu Alatalo!
Właśnie dlatego to ona powinna czuwać przy Emi
lu i cierpieć razem z nim.
To również jakiś sposób zadośćuczynienia.
Musiała przysnąć, bo kiedy usłyszała głos Emila,
wydawało się jej, że śni.
- Umieram - jęknął. - Umieram...
Ida otworzyła oczy; przy sofie stal Rei jo. Czuwał
razem z nią w pokoju, o czym nie wiedziała. Teraz
przytrzymywał Emila, przyciskając obiema rękami
jego ramiona.
- Nie możesz wstawać - przekonywał chłopaka. -
Musisz leżeć, Emil! Słyszysz mnie? Rozumiesz, co
mówię?
Emil tylko jęknął, ale położył się.
Ida przetarła oczy. Nadal niezupełnie rozumiała,
co się dzieje. Wełniany pled opadł na podłogę.
- Jak boli...
To był głos Emila, ale ból zmienił go niemal nie do
poznania.
Kiedy ranny otworzył oczy, wydawały się bardzo
ciemne, jakby źrenice rozszerzyły się aż do białek.
Mięśnie twarzy drgały. Spływał z niej pot.
- Ida? - szepnął z niedowierzaniem. Znowu chciał
się podnieść, ale obezwładnił go ból. Ida przyjaźnie,
lecz stanowczo położyła mu dłoń na piersi.
- Przeklęty ryś! - jęknął. - Chce mi się pić...
Reijo wyszedł. Ida siedziała na brzegu krzesła
i chłodnymi rękoma ocierała Emilowi pot z czoła.
Nadal było jej zimno.
- Co... ja tutaj... robię...?
- Sedolf cię przyniósł - odparła. - Potrzebujesz
opieki. Nie mogliśmy cię przecież zostawić samego
w twoim domu. Kto by się tobą zajął?
Zakasłał słabo. Widać było, że cierpi. Ida wstrzy
mała oddech, spodziewała się ujrzeć krew. Bała się, że
Emil doznał poważnych obrażeń wewnętrznych, ale
kaszel okazał się suchy.
- Trafiłem pod twój dach... - szepnął chłopak
ochryple. - Ale w pewnym sensie...
Ida musiała spuścić wzrok. Policzki jej zapłonęły.
W swoim czasie powiedziała za dużo, teraz żałowała
wielu słów...
- Jesteś mile widzianym gościem pod moim da
chem, Emil - odezwała się cicho. Miała nadzieję, że
mimo to ją usłyszał. Duma nakazywała jej to wyznać,
zanim ojciec wróci z wodą. - Masz swoje wady. Ja na
pewno także. Nigdy nie będę mogła całkiem ci wyba
czyć krzywdy, jaką wyrządziłeś Knutowi, ale chciała
bym ci dać szansę jako przyjacielowi.
Zakasłał i lekko skinął głową.
- A Sedolf? - spytał z trudem. - Czy jemu nic się
nie stało?
Potrząsnęła głową.
- Co ze mną?
- Masz złamaną rękę - wyjaśniła Ida. - Nogę też.
Wydaje nam się, że biodro jest całe. Otarłeś twarz
i uderzyłeś głową o skałę. Nie wiemy, czy dolega ci
coś jeszcze...
Reijo wrócił z wodą i uniósłszy Emila, napoił go.
- Czy boli cię, kiedy pijesz? - spytał.
Emil lekko pokręcił głową i z powrotem opadł na
sofę. Starał się mieć oczy otwarte.
- Plecy - szepnął. - Potwornie bolą mnie plecy!
Idę zmroziło. Chyba nie uszkodził kręgosłupa!
Powrotną drogę odbył po kamieniach i występach.
Do tego jeszcze sam upadek...
- W prawym boku... Boli, pulsuje... A zwierzęta?
Ida musiała popatrzeć na niego uważnie, zanim
zrozumiała, o czym mówi. Uświadomiła sobie, że
Emil ma na myśli swoją trzodę.
- Lars się nimi zajął - uspokoiła go. - Nie martw
się. Powinieneś tylko odpoczywać i nabierać sił.
Wzrok, który ku niej skierował, prosił o prawdę.
- Mdli mnie - powiedział. Używał niewielu słów,
Ida zauważyła, że mówienie sprawia mu ból. - Moja
głowa... jakby tkwił w niej topór.
- Nie widzę nic takiego - odparła. Zaczynała przej
mować sposób bycia Sedolfa. Tak jak on uznała, że
można żartować nawet w najczarniejszych chwilach.
Zaczerpnęła powietrza. - Cała wioska myśli, że
umrzesz. Musisz ludziom pokazać, że jesteś z twar
dego materiału.
- Czy to... ten sam dzień?
- Noc - odparł Reijo. - To dobry znak, że docho
dzisz do siebie tak szybko.
Emil zamknął oczy.
- Przeklęty ryś! - powiedział znowu. - Czy upa
dłem na... kamienie?
- Tuż obok - wyjaśniła Ida. Sedolf opowiadał
o tym tyle razy, że odnosiła niemal wrażenie, jakby
sama była świadkiem wypadku. - Nie była ci pisana
wędrówka na tamten świat, musisz się więc wykazać
całą wolą życia, jaką posiadasz.
- Spróbuj zasnąć, jeśli możesz - odezwał się Reijo. -
Przygotuję ci wywar z ziół, który może trochę złago
dzi ból. Chcesz?
- Daj mi choćby truciznę - wykrztusił Emil z tru
dem - jeżeli to pomoże...
Reijo wyszedł do kuchni i wrócił tak szybko, że
Ida domyśliła się, że przygotował zioła już wcześniej.
Emil wypił kubek parującego napoju.
- Boli mnie gardło - wyszeptał. - Kiedy przeły
kam...
- Nic więcej?
Zaprzeczył. Zamknął oczy. Widzieli, że nie śpi -
miał zbyt napięte mięśnie twarzy. Powoli jednak się
odprężał, w końcu i jego oddech się wyrównał.
Reijo przytulił Idę. Oparła mu głowę na ramieniu
jak w czasach, kiedy była małą dziewczynką.
- Będzie dobrze - odezwał się Reijo. - Długo w to
wątpiłem, ale teraz wierzę, że będzie dobrze.
Ida skinęła głową.
Ojciec pogładził ją po włosach. Układał starannie
pojedyncze kosmyki, tak jak zwykł to robić wiele,
wiele lat temu.
- Zimno mi - rzekła Ida. - Tu jest tak zimno...
Reijo mocniej ją przytulił. Wydawał się spokojny,
kiedy powiedział:
- Jest tak ciepło jak w saunie w sobotni wieczór,
Ida. Napaliłem w izbie i w kuchni. Nie słyszysz, jak
trzaskają płomienie? Przyniosłem więcej drewna...
- Ale mnie jest zimno... - powtórzyła cienkim gło
sem. Przestraszyła się, choć nie zdawała sobie spra
wy, czego się obawia. - Zimno mi, tato... A przecież
nie jestem chora...
- Rozgrzejesz się... To przejdzie. To zwykle prze
chodzi - zapewnił. Mówił jak do dziecka.
- Co przechodzi? - spytała Ida. Napotkała spojrze
nie ojca i odczytała odpowiedź. Nie chciała wierzyć.
- Nie pytaj - uprzedził ją i w jednej chwili poczuł
się bardzo zmęczony. - Nie pytaj, droga Ido. Po pro
stu pogódź się z tym. Jesteś córką Raiji. To wszystko.
8
Nastał marzec. Dni wydłużyły się i ukazały jasną
twarz. Góry zażółciły się w miejscach, gdzie śnieg od
bijał słoneczne promienie. Niebo nabrało barwy bar
dziej niebieskiej, nasyconej słońcem. Nic jednak nie
zdradzało nadejścia prawdziwej wiosny. Krajobraz wy
glądał równie zimowo jak w czasie poprzednich mie
sięcy, wydawał się tylko bardziej wypełniony światłem.
Za to w domach pojawiło się sporo oznak nowej
pory roku. Za świeżo pociągniętymi smołą ścianami
z drewnianych bali i w mrocznych ziemiankach ko
biety uwijały się jak w ukropie. Mężczyźni znowu
mieli opuścić wieś. Znowu trzeba przygotować ubra
nia i zapasy żywności na kilka kolejnych miesięcy.
Niemało wody przelało się między kobiecymi dłoń
mi. Niemało włóczki przeistoczyło w rękawiczki, za
łatało dziury z czasów połowów na Lofotach. Przy
piecach, w których piekł się chleb i chrupkie pieczy
wo, popłynęło niemało potu. W wielu domach na
pewno oszczędzano na jedzeniu, żeby mężczyzna
mógł zabrać na północ mięso. Potrzebował pożywne
go posiłku podczas ciężkiej pracy na morzu. Kiedy
w domach zostawały tylko kobiety i dzieci, nad fior
dem jadło się najczęściej ryby i kaszę. Urozmaicanie
tego jadłospisu uznano by za marnotrawstwo, a to
w Ruiji było nie do pomyślenia.
Emil nadal przebywał u Idy i Sedolfa. Już nie leżał
na sofie w paradnej izbie, po z górą tygodniu gospo
darze przenieśli go na drzwiach wyjętych z zawiasów
do jednej z pustych bocznych izb na dole, które aż
wołały o gości. Uznali, że będzie najlepiej, jeśli
umieszczą go w pobliżu tego miejsca, w którym spę
dzali większą część dnia. Na dole łatwiej też było na
grzać. W ciągu dnia nie palili na górze.
Twarz Emila zaczynała się goić. Rana pokryła się
cieniutką warstwą skóry. Pojawiały się na niej głębo
kie bruzdy, kiedy się uśmiechał.
Nadal bolały go plecy, ale już siadał na łóżku.
W najgorszym stanie była noga. Wyglądało na to, że
została złamana w dwóch miejscach, ale Fredrikke
i Reijo usztywnili ją na nowo. Sądzili, że teraz powin
na się dobrze zrosnąć. Ręka również. Stosowanie się
do wszystkich zaleceń wymagało od Emila ogromnej
cierpliwości, ale chłopak dzielnie znosił cierpienie
i przymusową bezczynność.
W wiosce zapomniano, że Sedolf jakoby dopuścił
się próby zabójstwa. Kiedy ludzie dowiedzieli się, że
Emil przeżył, zaczęli go odwiedzać, kierowani podłą
ciekawością.
Wzrokiem prosili Emila, by potwierdził ich domy
sły, lecz jego opowieść pokrywała się z tym, co usły
szeli od Sedolfa.
Tak więc wieś zapomniała. Wydawało się, że Se
dolf również zapomniał. Pamiętała tylko Ida.
Sedolf nie mógł sobie znaleźć miejsca. Zamiast wy
ruszyć na połów, musiał zostać w domu. Nieustannie
chodził na brzeg, by poczuć zapach słonej wody, by
się przekonać, jakie postępy poczynili inni w przygo
towaniach do kolejnej podróży.
Tó jasne, że nie mógł z nimi wypłynąć. Ida nie po-
dołalaby wszystkim obowiązkom związanym z opie
ką nad dwójką małych dzieci, chorym Emilem, utrzy
maniem domu... i obrządkiem w dwóch oborach. Se-
dołf musiał zostać i pomóc w gospodarstwie.
- Można by pomyśleć, że przebywanie ze mną
w domu to jakaś kara - drażniła się z nim Ida. - Masz
minę jak odrzucony zalotnik, Sedolf. Możesz oczy
wiście jechać. Tato na pewno zajmie się oborą Emi
la. Damy sobie radę. Nie zostaję sama.
Oznaczało to uchylenie drzwi. Sedolf musiał przy
znać przed samym sobą, że to kusząca możliwość.
Wiedział, że Ida nie sprzeciwia się jego planom. Nie
powiedziała, że sobie jakoś poradzi, tylko dlatego, że
chciała zrobić mu przyjemność. Zwykle mówiła to, co
naprawdę myślała, w każdym razie w danej chwili.
Pokusa okazała się wielka.
Dlatego Sedolf zwlekał z decyzją, aż zrobiło się już
za późno na przygotowania. Dopiero wtedy ogarnął
go spokój.
Nie mógł wyjechać.
I chociaż zawsze ufał Idzie, to jednak nie był cał
kiem pewien, czy chciałby ją zostawić w towarzy
stwie Emila, kiedy on sam będzie daleko.
- Obejdziemy się bez tego - rzekł buńczucznie do
Idy, kiedy inni już wyruszyli.
Tego dnia udało mu się trzymać z dala od plaży.
Spotkał się z rybakami poprzedniego wieczoru, a gdy
wrócił do domu, czul się chory.
Przede wszystkim dlatego, że pożegnanie nie od
było się na sucho. Ale również dlatego, że niepokój
tkwił jak zadra w jego sercu.
- Powinieneś zamieszkać na statku! - stwierdziła Ida.
Sedolf zaglądał głęboko do kubka z kawą. Bolała
go głowa, dokuczał żołądek. Ale sam sprowadził na
siebie te cierpienia, zatem nie oczekiwał współczucia.
Ida uporała się z pracą w oborze i przyniosła wo
dy, zanim obudziła Sedolfa. Czuł z tego powodu wy
rzuty sumienia. Zabronił jej obrządzania obory Emi
la. I tak dość się napracowała.
Idę rozbawiło jego zachowanie, poczochrała go po
włosach. Roześmiała się, kiedy złapał ją wpół, przy
trzymał blisko i spojrzał na nią przekrwionymi oczy
ma. Był nie ogolony i nadal można było wyczuć, co
pił poprzedniego wieczoru.
- Czy mówiłem ci już kiedyś, jak dobrą jesteś ko
bietą? - spytał.
Skinęła głową roześmiana.
- Tak, już ci się zdarzyło.
- Jesteś hiva - powiedział.
- Hyva - poprawiła. - Hyva, Sedolf. To po fińsku.
Znaczy „dobra"...
Chciał potrząsnąć głową, ale zaraz go zabolała. Na
wet dźwięczny śmiech Idy był jak drobne kamyki
obijające się o zwoje mózgu.
- Nie, jesteś hiva. Ale to też znaczy „dobra"...
Uścisnął ją jeszcze mocniej.
- Poza tym, mój aniele, jesteś piękna. Strasznie,
okropnie, niewiarygodnie piękna. Muszę przecierać
oczy, kiedy się rano budzę i widzę ciebie. Po prostu
nie wierzę, że można tak wyglądać...
- Nie przesadzaj, Sedolf!
- Nie przesadzam - zapewnił. - Nigdy nie byłem bar
dziej poważny. A oprócz tego że jesteś dobra i ładna,
to jeszcze dzielna. Zdolna. I mila. Serdeczna i miła...
- Masz zaraz wymienić jakąś moją wadę - powiedzia
ła i ucałowała go lekko w czoło. Delikatnie gładziła mu
palcami skronie, jej dłonie nadal były zimne. - Mogę się
stać zarozumiała, a chyba nie o to ci chodziło?
- Nigdy ci to nie grozi - rzekł Sedolf i spojrzał jej
w twarz. - Naprawdę nie wierzę, że mogłabyś się stać za
rozumiała. - W jego ciemnych oczach pojawił się błysk.
- Oczywiście masz swoje wady, moja piękna. Chyba nie
wygrałem z tobą jeszcze ani jednego słownego pojedyn
ku. I jesteś bardzo pamiętliwa, zwłaszcza gdy cię spotka
jakaś niesprawiedliwość. Nie jest ci znana taka cnota jak
cierpliwość. No i jeszcze jesteś taka dumna...
- Sama o to prosiłam, to mam... - Objęła go za szy
ję, bawiła się włosami na jego karku. - Myślę, że trze
ba cię ostrzyc - rzekła jakby nieobecna. - Ale może
nie przed pójściem do obory.
- A co z pocałunkiem... przed pójściem do obory? -
kusił. Udało mu się wykraść jeden całus. Ida cofnęła
się szybko i zmarszczyła nos.
- Cuchniesz jak gorzelnia, mój drogi. Jeżeli Lars
i inni wlali w siebie tyle samo, nie są chyba dziś w sta
nie żeglować.
- Popłyną - zapewnił. - O to możesz być spokoj
na! - rzucił w progu i poszedł do obory przyjaciela.
Ida zaś przygotowała posiłek dla Emila.
Z depczącymi po piętach Mikkalem i maleńką Ra-
iją weszła do pokoiku Emila, uprzednio pukając. Na
swój sposób okazała gościowi szacunek. Dała mu do
zrozumienia, że ten pokój należy do niego tak długo,
dopóki będzie w nim mieszkał.
Emil nie spał - jak zwykle, kiedy Ida do niego przy
chodziła. Reijo codziennie robił mu okłady z ziół. Da
wał mu też do picia wywar z leczniczych roślin, że
by rana szybciej się goiła i by uśmierzyć ból. Jednak
nic nie mogło do końca usunąć cierpienia.
- Sedolf pewnie chciałby popłynąć? - spytał, kiedy
Ida rozsuwała zasłony.
- Oczywiście. Ale i tu w domu jakoś przeżyje. Po
wiedziałam mu, że może jechać. Sam podjął decyzję.
Pomogła Emilowi usiąść. Zobaczyła, jak przez je
go twarz przebiegł cień. Emil nie lubił być tak bar
dzo od niej zależny i w ogóle od jakiejkolwiek kobie
ty. Nigdy nie wyraził tego słowami, ale Ida potrafiła
odczytywać podobne sygnały.
Postawiła przed nim na pościeli miskę z kaszą.
Emil chwycił łyżkę lewą ręką. Nadal posługiwał się
nią trochę niezgrabnie, ale za każdym razem lepiej so
bie radził. Od pierwszego dnia nie chciał, żeby go kar
miono. Przy zupie potrzebował pomocy i dlatego Ida
nawet kiedy na obiad robiła zupę, często dla Emila
gotowała coś innego.
- Żaden mężczyzna nie powinien odjeżdżać od cie
bie - rzekł.
- On nie chce odjeżdżać ode mnie, Emil - odpar
ła. - Pragnie jedynie podróżować ku czemuś innemu.
Nie rozumiał różnicy. Gdyby on był Sedolfem, ni
gdy by nie odjechał od Idy.
- Ty też nie mówisz o niczym innym, jak tylko
o tym, że chcesz wrócić do domu - uśmiechnęła się
Ida. - To też oznacza, że chcesz mnie opuścić...
- To co innego - mruknął.
Miał rację. Ale ponieważ obróciła to w żart, niech
wszystko pozostanie jak było. Zresztą nie mogłaby
przebywać z Emilem pod jednym dachem, gdyby sta
ło się inaczej, gdyby zbyt jawnie zaczął jej okazywać
swe uczucia.
Rozległo się pukanie do drzwi. Ida od razu odczu
ła ulgę. Mogła zostawić Emila. Nie lubiła, kiedy ogar-
niał go taki nastrój. Przebywanie w tym domu nie
wpływało na niego dobrze, coraz częściej oddawał się
marzeniom, które snuł jako chłopiec. Przecież już po
godził się z tym, że nigdy jej nie dostanie, ale teraz na
nowo zaczynał wierzyć, że była mu przeznaczona.
Ida zostawiła dzieci w pokoiku Emila. Zastanawia
ła się, kto to może pukać. Zwykle goście pukali i za
raz potem wchodzili, nie czekając, aż otworzy.
Było ich dwóch. Jacyś obcy, ubrani w futrzane kurt
ki. Wyjaśnili, że przybywają z daleka. Idzie przebie
gło przez myśl, że musieli odpocząć gdzieś w głębi
fiordu, w którymś z bogatszych gospodarstw, a po
tem drogą morską przypłynęli aż tutaj. I że nie przy
bywają w dobrych zamiarach.
Ida spojrzała na przybyszów jak na intruzów.
- Poszukujemy Sedolfa Bakkena - rzekł jeden z nich.
- Mamy podstawy przypuszczać, że tutaj mieszka.
- Zgadza się - odparła Ida, czując, jak po całym jej
ciele rozchodzi się chłód.
Zauważyła, że mężczyźni mierzą ją wzrokiem, do
strzegła w ich oczach błysk uznania. Następnie zaj
rzeli ponad jej ramieniem do kuchni. W głąb mrocz
nego mieszkania, żeby być może wypatrzyć Sedolfa.
Czyżby ktoś zbyt głośno rozprawiał o wypadku Emi
la w górach? Czy z tego powodu tu przybyli? Czy za
mierzali zabrać Sedolfa i przesłuchać go w tej sprawie?
Czy Emil...?
Nie, niemożliwe. Ona i Sedolf wiedzieli przecież
o większości ostatnich poczynań Emila. To niemoż
liwe, żeby posłał po tych ludzi.
- A kim wy jesteście? - spytała śmiało i wyprostowa
na zasłoniła ciałem wejście. Skrzyżowała ręce na piersi
i nawet nie czuła zimna, wciskającego się do środka.
Twarz jednego z mężczyzn drgnęła, przebiegło
przez nią coś na kształt uśmiechu. Zdjął rękawiczkę
i zaczął szperać w kieszeni futrzanej kurtki. Wyjął ja
kiś dokument z lakową pieczęcią i z podpisem, któ
rego Ida nie mogła odczytać. Dokument napisany ła
manym językiem duńskim stwierdzał, że mężczyźni
pozostawali w służbie wójta.
Zwykli ludzie nie mieli chyba dostępu do tego ro
dzaju pieczęci. Ida zrozumiała, z kim ma do czynie
nia. Zresztą to dało się wyczuć na odległość.
- Ludzie wójta? - Spojrzała na nich z ukosa. Zro
biła wielkie oczy, udała, że nie rozumie. Jeżeli kiedyś
się dowie, kto doniósł o wypadku Emila, to nie wie,
co mu zrobi! Wtedy i ją będą musieli zabrać, ci ludzie
wójta! pomyślała ze złością.
Wyglądali na odrobinę zaskoczonych. Nie spo
dziewali się chyba, że jakaś baba w najdalszym zakąt
ku fiordu potrafi czytać, chociaż jej dom wydawał się
dość okazały.
- Przecież to nie czas płacenia podatków - powie
działa głosem bardziej niewinnym niż pierwszy zimo
wy śnieg.
- Nie przybywamy po podatki - rzekł jeden z męż
czyzn opryskliwie. Zniecierpliwiony był tym, że tak
długo stoją na progu, nie wyłożywszy swojej sprawy.
Lecz Ida wciąż broniła im wstępu do środka.
- Poszukujemy Sedolfa Bakkena. Czy to twój mąż?
Skinęła głową.
- Sedolf nie zrobił chyba nic złego?
- Słyszeliśmy, że kupił statek...
Ida przytaknęła.
- A czy to jest zabronione?
- Tak, jeżeli statek jest kradziony. Poza tym wie-
my, że posługiwał się niedozwolonym sprzętem
w czasie połowów na Lofotach tej zimy.
- Sedolf? - Ida powiedziała to z takim niedowie
rzaniem, że dali się prawie przekonać, iż trafili pod
zły adres.
- Mamy na to świadków...
Ida pokręciła głową. Nawet się nie zająknęła, mówiąc:
- Nie wierzę. Zresztą przyjechaliście za późno. Se
dolf popłynął dziś do Finnmarku. Na tym statku,
który, jak twierdzicie, jest kradziony. Musicie jechać
za nim. Albo poczekać, aż wróci.
Popatrzyli na nią z niedowierzaniem.
- Chcemy wejść do środka i sprawdzić.
Ida ruszyła do kuchni i pozwoliła, by poszli za nią.
Pozwoliła im chodzić od pokoju do pokoju.
Zatrzymali się w bocznej izbie, gdzie leżał Emil.
- Kim on jest? Czy to Sedolf Bakken?
- Przykro mi - odparł Emil. Przedstawił się. Wyda
wał się zaskoczony wizytą nieoczekiwanych gości. -
Kto to? - spytał.
- Ludzie wójta. Szukają Sedolfa. Mówiłam im, że
się spóźnili. Powinni byli przyjść wczoraj, zanim Se
dolf wyruszył do Finnmarku.
Emil tylko nieznacznie uniósł kącik ust. Ida zorien
towała się, że on również zastanawia się, po co tu
przyszli.
- Twierdzą, że Sedolf łowił w niedozwolony spo
sób. I że statek, który kupił, jest kradziony.
Z oczu Emila zniknął cień strachu. Pewnie także
pomyślał, że Sedolf jest poszukiwany z powodu wy
padku w górach.
- Możecie spytać we wsi, jeżeli nam nie wierzycie
- rzekł. - Ale wszystkie łodzie miały odpłynąć dzisiaj.
Mężczyźni słyszeli o tym, ale mimo to sądzili, że
Sedolf został.
Ida przeraziła się. Ludzie wójta musieli uzyskać in
formacje od kogoś, kogo dobrze znali. Kto pił razem
z Sedolfem poprzedniego wieczoru. Być może to nie
przypadek, że Sedolf wrócił do domu tak pijany. Ktoś
być może postarał się o to, żeby nalewać właśnie jemu.
Ale dlaczego?
Ida rozumiałaby, gdyby niespodziewana wizyta
dotyczyła wypadku Emila.
Ale to...?
Zupełnie bez sensu.
Czuła się bezradna. Spociły jej się ręce. Jeżeli ci lu
dzie zostaną tu zbyt długo, Sedolf wróci do domu.
A wtedy wyjdzie na jaw, że ona i Emil skłamali.
- A co ty tu robisz? - spytali nagle Emila. - Z ja-
kiegoż to powodu dorosły mężczyzna leży o tej po
rze w łóżku?
Ida odkryła kołdrę i pokazała mężczyznom łupki.
- Jeśli ktoś złamał rękę i nogę, to chyba wystarcza
jący powód - odparła głosem bardziej ostrym, niż za
mierzała.
- Nie mam żony - rzekł Emil. - Sam bym sobie nie
poradził. Dobrze jest mieć takich przyjaciół jak Ida
i Sedolf.
Wydawało się, że przyjęli to wyjaśnienie. Widocz
nie orientowali się mniej więcej, jak wygląda mężczy
zna, którego szukają. To uświadomiło Idzie, że skar
ga na Sedolfa wpłynęła do wójta nie tylko w formie
donosu na papierze.
Zrobił to ktoś, kto im źle życzył.
Mężczyźni wymienili między sobą jakieś uwagi i po
szli. Udali się do wsi, żeby posłuchać, co mówią ludzie.
Kiedy życzyli Idzie i Emilowi, aby ich wyjaśnienia oka
zały się prawdziwe, w ich słowach brzmiała groźba....
- Musisz spakować najpotrzebniejsze rzeczy - ode
zwał się cicho Emil po dłuższej chwili. - Nie więcej
niż zdoła unieść. Wygląda na to, że Sedolf mimo
wszystko dotrze w tym roku do Finnmarku...
Ida pakowała rzeczy, kipiąc ze złości. Nie płakała,
łzy nic by tu nie pomogły.
Nie mogła pobiec do domu Emila, by ostrzec Se-
dolfa - nie zostawi przecież dzieci z chorym.
Czekała.
Serce omal nie wyskoczyło jej z piersi, kiedy Se
dolf znowu zjawił się w kuchni. Zdjął kurtkę i wtedy
zobaczył przy piecu spakowany worek i broń Emila,
którą przynieśli z gór mężczyźni z wioski. Emil po
wiedział, że Sedolf może ją ze sobą zabrać.
Ida wolałaby, żeby mąż nie brał broni. Wolałaby
wierzyć, że będzie zbyteczna, ale zachowała się bar
dziej powściągliwie niż zwykle.
- Co to jest? - Sedolf wskazał na pakunek. - Tylko mi
nie mów, że Emil zamierza znów wybrać się na rysia.
Przytrzymała się mocno blatu stołu i potrząsnęła
głową. Czuła, że słowa uwięzły jej w gardle.
- Coś się stało, prawda?
Podszedł do Idy i objął ją. Ona także go objęła i po
myślała, że nie chce, by odjechał. Zamiast tego musiała
mu wytłumaczyć, że powinien natychmiast wyruszyć.
- Płyniesz do Finnmarku, Sedolf.
Odsunął ją nieznacznie od siebie. Nic nie rozumiał.
- Wszyscy odpłynęli, Ida. Jest już za późno. Tej
wiosny zostaję z tobą i z dziećmi.
Miękko położyła mu palec wskazujący na ustach.,
zmuszając do milczenia.
- Musisz zaraz wyruszyć, Sedolf. Szukało ciebie
dwóch ludzi wójta. Cii! Nic nie mów! Powiedzieli, że
kupiłeś kradziony statek. Twierdzili też, że wiedzą
o tym, iż łowiłeś na Lofotach niedozwolonym sprzętem.
- Przyszli z tego powodu?
Ida skinęła głową. Sedolf nie mógł uwierzyć.
- Oni nie żartowali. Musisz wyjechać. Poproś tatę,
żeby pomógł ci dogonić tych, którzy dziś odpłynęli.
Ci dwaj nie mogą cię tu zastać, kiedy wrócą. Do lata
może zapomną.
- Nie pytali o nikogo innego? O Larsa? O Kristof-
fera? Mariusa? Edvarta? Tylko o mnie?
- Tylko o ciebie - potwierdziła Ida. - Wyglądało na
to, że wiedzą, iż tamci odpłynęli. I że spodziewali się
zastać cię w domu...
Sedolf zamyślił się. W jego oczach pojawił się nie
pokój, który ranił Idę. Cierpiała, kiedy Sedolf cierpiał.
- Powiedzieliśmy im, że też popłynąłeś. Od razu
uwierzyli, że Emil to nie ty. Pewnie wiedzą, jak wy
glądasz... Wrócą tu. Musisz wyjechać, słyszysz! Jedź
na cypel, tato na pewno da ci więcej rzeczy. Może ma
trochę jedzenia w zapasie, żeby ci dać na drogę...
Sedolf pogładził Idę po włosach, przytulił i czule
pocałował.
Potem z powrotem naciągnął kurtkę. Uśmiechnął
się krzywo.
- Muszę jechać, masz rację. Ale nie na cypel. Prze
dostanę się przez góry do Manndalen. Nie ma sensu
szukać pomocy na cyplu. Skoro tyle o mnie wiedzą,
to pewnie dotarło też do nich, gdzie mieszka mój teść.
Poza tym Reijo nigdy nie zdoła dogonić rybaków,
którzy wyruszyli dziś wczesnym rankiem. Ale z fior
du Ki również odpływają statki. Przy odrobinie
szczęścia zabiorę się jednym z nich i dołączę do Lar
sa i innych.
Sedolf wstąpił jeszcze do Emila. Potem uścisnął
Raiję i Mikkala. Ten dorosły mężczyzna prawie pła
kał, kiedy całował dzieci na pożegnanie.
Potem znowu objął Idę. Wreszcie zarzucił worek
na plecy, a broń na ramię. Nie zdążył nawet zjeść. Za
brał tylko torbę do połowy wypełnioną żywnością.
Większą część mięsa, które posiadali, chleba i trochę
masła, na które jeszcze znalazło się miejsce. Nie po
winien za dużo dźwigać. Przeprawa przez góry na
północ to nie niedzielna wycieczka.
- Odnoszę wrażenie, jakbym wiecznie się z tobą
żegnał - szepnął przy włosach Idy.
- Lepiej tak, niż trafić przed oblicze wójta - rzekła
zdecydowanie. - Wtedy też musiałbyś się pożegnać,
może na dłużej.
- A jak oni nigdy nie zrezygnują z poszukiwań?
- Muszą zrezygnować! - Powiedziała to takim to
nem, jakby było w jej mocy odwrócić ciążące na mę
żu oskarżenia.
- Wszystko będzie dobrze - zapewnił Sedolf. Dłu
go ją całował. - Muszę już iść, Iduniu, mój aniele. Ko
cham cię. Kocham maleńką Raiję i Mikkala. Będę
o was myślał w każdej wolnej chwili tam na północy.
- My też będziemy o tobie myśleć - zapewniła.
Wspięła się na palce i skradła jeszcze jeden pocału
nek, jeszcze odrobinę bliskości. Czeka ich mroźna zi
ma, zanim roztopi ją wiosna. Wiele zimnych nocy
w pustym łóżku. A tak się przyzwyczaiła do silnych
ramion męża, do tego, że mogła dotknąć jego ciała,
ciepłego i dającego poczucie bezpieczeństwa, gdy tyl
ko wyciągnęła rękę w ciemności. Teraz będzie sypiać
sama. - My też będziemy o tobie myśleć, najdroższy.
Kocham cię.
Trzymała jego ręce w swoich najdłużej jak mogła.
- I uczynię wszystko, co w mojej mocy, żeby ten
koszmar się skończył. Kiedy wrócisz do domu, nikt
ci już nie będzie miał nic do zarzucenia!
Uśmiechnął się do niej:
- Chcesz powiedzieć, że jesteś córką Raiji Alatalo?
Wierzę ci, kochana. Ale nie rób niczego, czego ja bym
nie zrobił.
Potrząsnęła głową.
Patrzyła, jak odchodzi.
Pomyślała, że musi zapytać ojca, czy ma papier.
Zamierzała napisać list. I wysłać go na południe do
Bodogard, nawet gdyby miało ją to kosztować życie.
Naczelnik pełnił ważniejszy urząd niż wójt. Jego
władza sięgała daleko. Nieznajomy obiecał jej po
moc, gdyby jej kiedykolwiek potrzebowała. Powie
dział to ot, tak sobie, ale Ida zamierzała trzymać go
za słowo. Tyle był jej winien za kłamstwa.
Zamierzała napisać do Sture Moena.
9
Ludzie wójta trafili oczywiście na cypel do Reijo.
Wyszli dopiero, gdy gospodarz osiodłał konia, dając
do zrozumienia, że pora kończyć wizytę. Kiedy się od
dalili, Reijo pognał wzdłuż wydeptanych ścieżek znad
morza przez równinę w stronę lasu nad strumień.
- Co się u was dzieje? - spytał, obejmując Idę. Jego
kurtka i policzki nadal były zimne. - Przyciągacie
przedstawicieli władzy niczym cukier muchy! Jakiego
występku dopuścił się Sedolf? Szukali go u mnie, ale
nie wyjaśnili dlaczego. Ostrzegli tylko, że każdemu, kto
go ukrywa, grozi kara. We wsi mówili, że Sedolf nie
wyruszył na połowy, ty natomiast podobno twierdzi
łaś, że wypłynął ze wszystkimi. Powiedziałem im, że
przecież ty wiesz najlepiej. Co, u diabła, się tu dzieje?
Ida usiadła na skrzyni na drewno i opowiedziała
ojcu wszystko.
- Komu mogłoby zależeć na tym, żeby Sedolf tra
fił do aresztu? - zastanawiał się Reijo. Był równie za
skoczony jak Ida. - Chyba że jest coś, o czym mi nie
powiedziałaś - dodał, uważnie przyglądając się córce.
- Na przykład co?
Wzruszył ramionami. Westchnął.
- Jesteś zbyt ładna - rzekł wreszcie. - Dlatego przy
chodzą mi do głowy głupie myśli. Jesteś zbyt do niej
podobna z wyglądu. Pod innym względem również.
Czasami wydaje mi się, że trochę za bardzo ją przy-
pominasz. Ale wiem, że to nieprawda. Wybacz mi,
Ida! Wybacz mi, że w ogóle mogę o tobie tak myśleć!
Wiem, że to głupie...
- Kocham Sedolfa - zapewniła Ida. Zaczerwieniła
się, bo odgadła, do czego Reijo zmierzał. - Jestem
zbyt prostolinijna - dodała. - W moim sercu jest miej
sce tylko dla jednego, zrozum, tato. Nie jestem dru
gą mamą, chociaż może ją przypominam...
- Wiem o tym - przyznał. - Wiem o tym, Ido.
Potem rozmawiali o podziale obowiązków, które
spadły na Idę. Reijo obiecał, że zaopiekuje się inwen
tarzem Emila. Powiedział, że czasem nie ma czym za
jąć rąk i że ze wszystkim sobie poradzi. Ida była oj
cu wdzięczna. Wiedziała, że gdyby zaszła taka ko
nieczność, zdołałaby zadbać o wszystko sama. Ale nie
można przecież aż tak się zapracowywać.
Ludzie wójta wrócili po jakimś czasie. Cień życz
liwości, jaki jej poprzednio okazali, zniknął. Doszli
zatem do wniosku, że kłamała.
- Słyszeliśmy, że twój mąż wcale nie miał zamiaru
płynąć na połowy - rzucił jeden z nich.
Tym razem weszli do środka bez pukania, nie
oczyściwszy butów ze śniegu. Zachowywali się but
nie. Zamierzali zastraszyć Idę, by wycisnąć z niej
prawdę.
- Sedolf rzeczywiście nie zamierzał popłynąć - przy
znała Ida. Ledwie raczyła na nich spojrzeć. Znowu bar
dziej ją rozzłościli, niż przestraszyli. Przykucnęła
i wzięła na ręce Raiję i Mikkala. Posadziła po jednym
dziecku na każdym biodrze, jej wzrok miotał błyska
wice. - Ale w ostatniej chwili zmienił zdanie. Dziś
w nocy prawie nie zmrużyłam oka, bo musiałam pa
kować rzeczy, które chciał zabrać w drogę. Mężczyź-
ni szybko zmieniają zdanie, zwłaszcza kiedy spędzą
kilka godzin w dobrym towarzystwie.
Stracili nieco pewności siebie.
- Musimy przeszukać dom.
Ida wzruszyła ramionami.
- Wszystko mi jedno. Bylebyście nie zrobili bała
ganu. I tak mam dość roboty, żeby jeszcze po was
sprzątać.
Chyba nie uszłoby jej to na sucho, gdyby nie trzy
mała dzieci na rękach. Wyglądała z nimi jak Madon
na na obrazie. Poza tym w drzwiach do pokoju stał
Reijo.
- Szukajcie w całym domu! - rzuciła. - Sprawdźcie
każdy kąt. Nie pomińcie komórki i obory. Nie zapo
mnijcie o piwnicy. Tato pokaże wam drogę. Sprawdza
liście już w jego szopie? Może Sedolf tam się ukrywa?
- Czy twój mąż naprawdę popłynął do Finnmarku?
Ida nawet nie mrugnęła.
- Nie mam w zwyczaju przysięgać - rzekła. Sedolf
by się uśmiał, gdyby ją słyszał. - Ale gdyby było ina
czej, przysięgłabym, że popłynął. Nie spodziewam się
go ujrzeć przed nastaniem lata.
Być może jej uwierzyli, ale przecież odpowiadali
przed kimś wyżej postawionym.
Skończyło się na tym, że przeszukali cały dom, po
kój po pokoju. Niczego jednak nie ruszali, zamykali
za sobą drzwi. Do obory czy komórki nie próbowa
li nawet zaglądać. Ale nie pozwolili, by Ida poczuła
się zbyt bezpieczna. Na pożegnanie rzucili:
- Jeszcze tu przyjdziemy. Twój mąż musi przecież
kiedyś wrócić. To tylko odroczenie.
Reijo zmarszczył brwi. Wziął dzieci od córki, był
silniejszy. Na szczęście nie rozumiały, co się wkoło
dzieje. Ale obcy buszujący po całym domu nie stwa
rzali bynajmniej poczucia bezpieczeństwa.
- Nie rozumiem tego - odezwał się Reijo. Wpatry
wał się w zamknięte drzwi, za którymi zniknęli. - Na
prawdę nie rozumiem.
- Uważam, że wyrazili się całkiem jasno - rzekła
Ida zmęczona.
- Zwykle zatrzymują coś w zastaw. W tym domu spo
ro jest przedmiotów, które mogliby w tym celu zabrać.
- Chcą pewnie odebrać statek - uznała Ida.
- Albo zależy im na zatrzymaniu Sedolfa - zgadywał
Reijo. - Sprawa sięga głębiej. Czuję, że coś tu śmierdzi.
Ida skinęła głową. Ona też to podejrzewała.
- Potrzebny mi papier - przypomniała sobie. -
Zwykle masz trochę u siebie, pisujesz czasami do
Mai. Wiesz, chcę napisać list w sprawie Sedolfa. Mu
szę uzyskać pewność, że ci dranie nie wrócą latem.
Ale nie sądzę, by jeszcze tu przyszli.
Reijo nie rozumiał Idy.
- Nie rób niczego, czego byś miała później żało
wać - ostrzegł. - Nie rób niczego w złości. Wójt nie
jest człowiekiem, z którym się można układać. Bywa,
że najlepiej trzymać język za zębami, gdy ma się do
czynienia z władzą. - Roześmiał się krótko. - Pomy
śleć, że ja to mówię!
- W jaki sposób najlepiej wysłać list na południe?
- Frachtowcem. Przez pastora. Przez wędrowców...
Reijo nie pytał, do kogo Ida chce napisać, a ona nie
pisnęła o tym ani słowem. Pewne tajemnice wolała
zachować dla siebie.
Reijo pogodził się z tym. Ufał, że Ida nie uczyni
nic nierozsądnego, choć czasami, w miarę jak dora
stała, przypominała Raiję.
Gdyby Ida znalazła papier listowy w domu, list
brzmiałby całkiem inaczej niż ten, który w końcu napi
sała. W pierwszym porywie złości słowa same cisnęły
się do głowy. Kiedy nastała noc, kiedy w domu zapadła
cisza - większa niż zwykle, ponieważ Sedolf wyjechał -
trudno było znaleźć właściwe sformułowania. Ida zaczę
ła niemal wątpić, że pisanie cokolwiek pomoże...
Ale obiecał.
Siedziała przy kuchennym stole, na którym stała
lampa olejowa i kałamarz. Obok leżało pióro Reijo, na
leżące kiedyś do szarej mewy, i dwie drogocenne kart
ki papieru od taty. Postarał się o kilka na jakimś jar
marku. Albo zamówił, kiedy odpływał frachtowiec do
Bergen. Tam papier nie należał do rzadkości jak tutaj.
Ida dostała też lak do zapieczętowania listu. Miała
wszystko.
W piecu dogasał ogień. Nogi od krzesła zaszurały
o podłogę, kiedy Ida wstała. Dołożyła trzy szczapy.
Dziś wieczorem nie mogła marnować więcej. Musi się
położyć, zanim ogień je strawi. Trzeba zostawić tro
chę na rozpałkę jutro rano.
Wróciła do stołu.
Noc nie była czarna, raczej granatowa, rozświetlo
na gwiazdami. Jedna z tych zimnych nocy, które zwy
kle pojawiają się wtedy, kiedy ludzie zaczynają już
myśleć, że nadchodzi wiosna. Niebieskie ogniska
świeciły jasno, niczym lampy rozwieszone po całym
sklepieniu nieba.
List...
Biały papier uśmiechał się do Idy; zobaczyła na
nim twarz Sture Olavsona Moena. Zobaczyła, jak
spogląda z tej kartki, którą tak bardzo obawiała się
zapełnić słowami, i śmieje się z niej.
Jednocześnie nie potrafiła uwierzyć, że mógłby rze
czywiście tak się zachować. Że będzie się z niej śmiał.
Był taki szczery.
Albo się taki wydawał. To różnica, Ida zdawała so
bie z tego sprawę.
Może Sedolf właśnie zszedł z gór? pomyślała. Do
tarł do ludzi?
To długa i uciążliwa droga, zwłaszcza o tej porze
roku. Oby tylko jeszcze nie wszystkie statki wyruszy
ły do Finnmarku z fiordu KI!
Kto do tego stopnia źle życzy Sedolfowi, że uknuł
przeciw niemu taką intrygę?
Ida odsunęła od siebie natrętne myśli. To nic nie
pomoże, pomóc może list. Jeżeli odpowiednio go
sformułuje, jeżeli go wyśle. Zamierzała poprosić pa
stora o pomoc. Nikt w rodzinie nie był aż takim
grzesznikiem, żeby pastor odmówił.
Odważnie zanurzyła pióro w kałamarzu. Zobaczy
ła, jak nasiąka atramentem. Poczuła, że jej ręka lekko
drży. Zagryzła zęby i nakazała sobie spokój. Sture nie
może poznać, jak bardzo się denerwuje. Pamiętał chy
ba, jak prosto trzymała głowę, taki obraz powinien za
chować również po przeczytaniu listu.
„Pan Sture Olavs0n Moen"... Napisała to najpiękniej
szymi literami, jakie zdołała wykaligrafować. Pewnie po
myśli, że kogoś poprosiła o napisanie tych słów. Niech
sobie myśli co chce. Ida nie zamierzała się nad tym za
stanawiać. Ręka stopniowo poruszała się coraz pewniej.
„... w służbie naczelnika, Bodegard". Nie znała in
nego adresu ani innego tytułu. Nie mogła go przecież
nazwać poborcą podatkowym, skoro nie miał prawa
pobierać podatków.
„Ja, Ida Bakken, córka Reijo, z Lyngen, zwracam się
z prośbą, której nie mogę przedłożyć nikomu innemu.
Nie znam nikogo, kto mógłby mi pomóc. Noszę jesz
cze w pamięci Twoją obietnicę, którą, mam nadzieję,
także pamiętasz. Mój mąż, Sedolf Bakken, który teraz
przebywa na połowach w Finnmarku, został tej zimy
oskarżony o kupno kradzionego statku oraz o używa
nie na Lofotach niedozwolonego sprzętu. Ludzie wój
ta przeszukali mój dom. Nie zabrali niczego, ale zagro
zili, że jeszcze przyjdą, kiedy Sedolf wróci z połowów
do domu. Jestem przekonana, że to fałszywe oskarże
nie. Ale niewiele mogę przeciwstawić wójtowi. Dlate
go zwracam się do Ciebie, który możesz przekonać
człowieka posiadającego większą władzę niż wójt, i bła
gam, byś użył wszelkich swoich wpływów i pomógł
unieważnić to fałszywe oskarżenie przeciw mojemu
mężowi. Nigdy nie mogłabym przedstawić Ci większej
i ważniejszej prośby. Proszę Cię, byś uczynił wszystko,
co w Twojej mocy. Dla mnie i mojej przyszłości jest
to sprawa największej wagi".
Ida zaczerpnęła powietrza i popatrzyła na swe
dzieło. Słowa pochylały się może za bardzo - sama
nie miała w zwyczaju nisko pochylać głowy - ale tak
ładniej wyglądały. Pojawiło się też trochę niewielkich
plamek atramentu, ale po niewprawnej ręce nie moż
na się spodziewać niczego więcej.
Dopisała „Z poważaniem" i złożyła podpis. Na sa
mym dole postawiła datę: „czwarty marca tysiąc sie
demset pięćdziesiątego roku".
Zakorkowała kałamarz. Wytarła dokładnie czubek
pióra. Przyciskała je trochę za mocno, więc się nieco
zużyło. Ale Reijo znajdzie nowe, kiedy tylko zechce
- mew nad fiordem nie brakowało.
Ida rozprostowała nogi, czekając, aż atrament wy-
schnie. Musiała uzbroić się w cierpliwość, nie miała
bowiem piasku do posypywania.
Oczy piekły, powieki wydawały się ciężkie. Ida
wiedziała jednak, że mimo to będzie miała trudności
z zaśnięciem. W bocznej izbie czekało na nią łóżko -
szerokie i zimne. Zbyt szerokie na jej drobne ciało.
Mieściło w sobie dużo samotności, w którą mogła
się wtulić.
Wreszcie atrament na tyle wysechł, że Ida mogła
złożyć sztywną kartkę.
Znowu musiała odkorkować kałamarz, zapomnia
ła zaadresować listu. Pisała ten adres już raz, więc te
raz poszło jej całkiem gładko.
Rozgrzała laskę laku w żarze paleniska. Kiedy pi
smo już wyschło, starannie je zapieczętowała. Nikt
niepowołany nie powinien poznać jego treści.
Gotowy list i przybory do pisania położyła głębo
ko na najwyższej półce kredensu w paradnej izbie.
Nikt inny poza nią tu nie zajrzy nawet przez przy
padek. Zabrzęczał pęk kluczy u paska, kiedy wyciąg
nęła się, żeby wsunąć list jak najdalej w głąb szafy,
tak żeby i jej samej trudno było go sięgnąć.
Poczuła ulgę, że uporała się z pisaniem, ale to do
piero połowa planu. W porze jarmarku trzeba list wy
słać; na nic się nie przyda, dopóki będzie leżał na naj
wyższej półce kredensu.
A potem przesyłka musi jeszcze przebyć wiele gór,
zanim odnajdzie tego, kto - być może - zechce Idzie
pomóc. To przecież dla niego drobnostka. A dla niej
wszystko.
Chociaż może nie powinna wierzyć słowom, wy
powiedzianym w noc rozjaśnioną zorzą polarną. Nie
wiedziała, czy wypada jej powoływać się na obietni-
ce złożone w tak magicznej chwili, ale w końcu uzna
ła, że nie pozostało jej nic innego.
Położyła się spać, ale nie mogła zasnąć. Po tej no
cy nastąpiły kolejne, równie trudne. Nie minęło dużo
czasu od tych wspaniałych chwil, kiedy całe jej ciało
tajało pod wpływem ciepła ciała Sedolfa i pozostawa
ło rozgrzane aż do wczesnych godzin poranka. Przy
zwyczaiła się do obecności męża, zaczęła ten stan
traktować jako coś trwałego.
Teraz ciągle się budziła, szukając rękoma po omac
ku. Pociła się ze strachu, zanim przypomniała sobie,
dlaczego jest sama.
Dni po nieprzespanych nocach były męczące. Na
gle spadło na nią wiele obowiązków. Znosiła to tym
trudniej, że liczyła na to, iż wiosnę będzie witać ra
zem z Sedolfem.
Była na tyle dumna, że trzymała głowę wyżej niż
wszystkie inne kobiety. Potrafiła przywołać najbar
dziej wyzywający błysk w oku, najbardziej wojowni
czy uśmiech.
Ale w głębi ducha zachowała wrażliwość i delikat
ność. Dręczył ją niepokój, bo nie dostała żadnych
wieści od Sedolfa. Nie wiedziała, czy przeszedł przez
góry, a jeśli tak, to czy ktoś zabrał go na pokład. Nie
wiedziała, czy Sedolf zdołał odnaleźć swoją załogę.
Nie wiedziała absolutnie nic.
W miarę jak dni stawały się coraz jaśniejsze, Ida
coraz bardziej bladła. Jej skóra stała się niemal prze
zroczysta, poza tym wyraźnie schudła. Straciła ape
tyt, ale nie traciła ducha. Zawsze znajdowała sobie ja
kąś robotę, bo gdy tylko usiadła bezczynnie, zaraz
pojawiały się złe myśli. Właśnie ich starała się za
wszelką cenę unikać.
Nadszedł czas jarmarku, długo przez Idę oczekiwany.
Głęboko w kredensie na najwyższej półce leżał list
do Sturego. Starannie zapieczętowany, z nazwiskiem
i adresem wypisanymi najpiękniejszymi literami.
Któregoś dnia Ida poprosiła Helenę, by została
z dziećmi. Emilowi trzeba było co prawda pomagać przy
jedzeniu, przy myciu i w jeszcze innych, bardziej intym
nych sytuacjach, ale Ida postarała się, by pod jej nieobec
ność Helena nie musiała sobie tym zaprzątać głowy.
- Porozmawiaj z nim, jeśli znajdziesz wolną chwi
lę - zwróciła się do Heleny. - Emil z trudem znosi
kręcące się w pobliżu dzieciaki, ale lubi towarzystwo.
Wtedy i dzieci jakoś toleruje. Będzie mu miło poroz
mawiać z kimś innym niż ze mną.
- Podtrzymywanie rozmowy to coś, co potrafię -
rzekła Helena z goryczą, choć na ogół starała się za
chować pogodę. - Panienki z dobrych domów powin
ny znać sztukę konwersacji.
- Wszystko jedno jak to nazwiesz, byle tylko roz
mowa się kleiła - rzuciła w pośpiechu Ida. Nie miała
czasu na dyskusję, musiała załatwić na jarmarku waż
ną sprawę. - Jesteś pewna, że pastor jest na placu? -
spytała chyba po raz dwunasty.
Helena skinęła głową z anielską cierpliwością.
- Reijo nie rozmawiałby z pastorem, gdyby go tam
nie spotkał - uspokoiła Idę. - A czego ty, na Boga, od
niego chcesz?
- Mam swoje małe tajemnice, tak jak ty masz swo
je - uśmiechnęła się Ida, pośpiesznie uścisnęła Hele
nę i pewnym krokiem ruszyła ścieżką prowadzącą
nad morze.
Kiedy pastor przybywał na jarmark, zwykle za
trzymywał się u jednego z kupców z wybrzeża.
Ida czuła się bardzo niepewnie, kiedy stanęła przed
okazałym składem - był to skład z zapleczem, w któ
rym można spać i gotować, a nawet podejmować sa
mego pastora. Odnosiła wrażenie, że list, który wsu
nęła pod bluzkę na piersi, parzy skórę. Pomyślała, że
nie będzie czasu na jego szukanie, kiedy stanie twa
rzą w twarz z duchownym, i zgrabiałymi z zimna pal
cami wydobyła pismo spod ubrania. Ukrywając je
w fałdach spódnicy, wkroczyła do środka.
Najbardziej ożywiony handel najwidoczniej się już
skończył albo też na chwilę osłabł przed ponownym
szczytem. Kilka osób, które znajdowało się pod da
chem, odwróciło się w stronę Idy, mierząc ją wzrokiem.
Ida skinęła ku tym, które znała. Podeszła wypros
towana do właściciela i spytała, czy mogłaby poroz
mawiać z pastorem. Znowu zmierzono ją wzrokiem
od stóp do głów. Ktoś ze starszych szepnął coś pół
głosem do kupca, prawdopodobnie wstawił się za Idą.
Niejednemu bowiem na widok Idy nasunęły się za
pewne wątpliwości, jakiego rodzaju jest kobietą. Jej
rude włosy nie spodobały się kupcowi.
Teraz jednak pozwolił jej wejść do najświętszego
miejsca.
Pastor siedział z książką w ręku. Ida poczuła zaz
drość.
Tak bardzo pragnęła czytać! Ale to nie dla bied
nych, tylko wielcy bogacze dostępowali tego szczęś
cia. Inni mogli się cieszyć, jeśli choć raz w życiu zo
baczyli książkę.
Dziewczyna aż drżała z niecierpliwości, żeby spy
tać, czy mogłaby dotknąć kartek, ale się powstrzyma
ła. To nie wypada, nie chciała przynieść wstydu Re-
ijo. Gdyby ktoś wytknął jej jakiś błąd, uderzyłoby to
w ojca, niezależnie od tego, czy ona sama jest mężat
ką, czy nie.
Pastor podniósł wzrok i spojrzał na Idę, mrużąc oczy.
Pewnie ją rozpoznał. Nie należała do kobiet, które się
zapomina, poza tym jej nietuzinkowe zachowanie i nie
zwykły kolor włosów musiały utkwić w pamięci rów
nież jemu. W końcu udzielał jej ślubu. Dwa razy.
- Widziałem cię już kiedyś - odezwał się. - Wiem,
kim jesteś. Niech no pomyślę!
Ida przystanęła i ukłoniła się, lecz pastor nawet te
go nie zauważył. Czekała, aż sobie ją przypomni.
- Wyszłaś za mąż za Lapończyka - rzekł zamyślo
ny. - A potem za młodego chłopaka z tych stron?
Skinęła głową.
- I jesteś córką tego jasnowłosego Fina!
Znowu skinęła.
- Ida, córka Reijo - powiedziała bardziej pokorna
niż kiedykolwiek.
- O! - Pastorowi najwyraźniej poprawił się humor,
kiedy udało mu się wreszcie połączyć fakty. - W ja
kiej sprawie przychodzisz, córko?
- Potrzebuję pomocy pastora w przesłaniu listu -
odparła.
- W przesłaniu listu? - spytał unosząc brwi. - Po
trafisz pisać?
Ida skinęła głową.
Wydął usta. Ida pomyślała, że pewnie należał do
tych mężczyzn, którzy uważają, że kobieta powinna
tylko gotować i rodzić dzieci.
Pośpiesznie wysunęła list, odwróciła go zaadreso
waną stroną do góry.
Pastor przeczytał i ponownie zmarszczył brwi. Nie po
dobały mu się chyba pieczęci, którymi opatrzyła pismo.
- Jesteś mężatką - rzekł ojcowskim tonem. - To list
do mężczyzny. Na wysokim stanowisku, jak widzę,
ale tak czy owak do mężczyzny. Czy wolno mi spy
tać o charakter listu?
Ida nie do końca rozumiała pytanie, ale przypusz
czała, że pastor chce wiedzieć, dlaczego napisała do
Sture Moena.
- Mój mąż został oskarżony o to, że używał do poło
wów niedozwolonego sprzętu. I o posiadanie kradzione
go statku. Ale ja wiem, że to fałszywe oskarżenia. Proszę
w tym liście o pomoc. Znam tego człowieka i proszę go
o ratowanie mojego męża.
Pastor przyglądał się Idzie uważnie. Usłyszał pew
nie drżenie jej głosu. Nikt nie potrafiłby chyba tak
dobrze udawać. Zresztą pieczęcie można zerwać
i sprawdzić treść listu.
- Dlaczego twój mąż sam nie napisał? - spytał pastor.
- Przebywa na połowach w Finnmarku - odparła,
nawet się nie zająknęła. - Nic nie wie o oskarżeniach.
A jeśli uda się je wycofać, chciałabym, by się o tym
nigdy nie dowiedział.
- To godne pochwały, że żona broni w ten sposób
swego męża - rzekł pastor z uznaniem. - Ale nie po
winna kłamać lub czegokolwiek przed nim taić. Nie
zależnie od tego, jak się sprawa potoczy, chcę, by po
wiedziała o tym swemu mężowi. Jak tylko wróci do
domu z połowów. Zgoda?
Ida skinęła głową.
- Postaram się, by ten list dotarł do adresata - obie
cał. - Zanim minie miesiąc.
- Nie wiem, jak mam dziękować - szepnęła Ida
z ulgą. Spodziewała się, że będzie dużo trudniej.
- Poprzez oddanie swojemu mężowi - odparł ła-
godnie. - Trwanie w wierze w Pana. W ten sposób
możesz dziękować.
- Tak uczynię - obiecała ze spuszczonym wzrokiem.
Przyjął to być może jako wyraz skromności i po
kornej wiary.
Ida zaś po prostu uznała, że trudno patrzeć pasto
rowi w oczy i jednocześnie mówić jedno, a myśleć co
innego.
Pośpiesznie wyszła z pomieszczenia. Zwróciła
twarz w stronę wiatru, wciągnęła morskie powietrze.
Czuła, że się uda.
Nie tyle dzięki Panu, ale raczej dzięki ludziom.
Musiała wierzyć, że ta bolesna sprawa zostanie zała
twiona.
Teraz mogła wracać do domu i cieszyć się razem
z Heleną.
10
- Jeszcze możesz się wycofać - rzekł Reijo cicho.
Nastał późny wieczór, żadne z nich nie miało jednak
chęci iść spać. Coś się skończyło, a zaczęło coś zupeł
nie nowego, zarówno dla niego, jak i dla niej. - Jeże
li żałujesz, jest jeszcze czas, żeby się wycofać...
Helena potrząsnęła głową, patrząc na Reijo. O t o
mężczyzna, którego kochała. Wiele starań włożyła
w to, by go zdobyć.
Ława kuchenna była duża. Wystarczająco duża, by
zmieścili się oboje. Reijo przykręcił lampę na stole,
tak że rzucała tylko nikłe światło.
Powinni już iść spać. Czekał ich jutro długi dzień,
oczekiwany, pełen nowych przeżyć. Oboje przyglą
dali się sobie nawzajem, patrzyli też w morze prze
szłości, które każde z nich posiadało dla siebie
i w którym to drugie nigdy się nie pojawiło. Musieli
dokonać pewnego rodzaju rozrachunku. Każde inne
go, ponieważ lata, które minęły, także były dla nich
różne. Ale nie mogli też siedzieć w samotności. Nie
mogli stawić czoła wszystkiemu, co się zdarzyło
w przeszłości, nie trzymając się za ręce.
- To nie żal - rzekła Helena. Jej jasne oczy odna
lazły oczy Reijo. - A może jednak? - spytała. I
Reijo pokręcił głową.
- Chcesz się wycofać? - chciała wiedzieć.
Znowu potrząsnął głową.
Ich palce splotły się. Szczupłe palce Heleny przy
warły do jego spracowanych, opalonych. Duża dłoń
przy drobnej.
Razem.
- Ale myślisz o niej? - dopytywała się Helena. -
O Raiji?
Przytaknął. Zacisnął palce na jej palcach. Zacisnął
zęby. Jego twarz stała się czujna i pojawił się w niej
smutek. Przełknął ślinę.
- Trudno to wytłumaczyć, Heleno. Całe życie czu
łem, że jestem tak blisko niej, choć kiedy spojrzę
wstecz, widzę, że niewiele dni dzieliliśmy ze sobą. Ko
chałem ją, jednak tamtego uczucia nie da się porów
nać z tym, co czuję do ciebie, Heleno. To nie to samo.
Helena chyba zdawała sobie z tego sprawę, ale
myśl o kobiecie, którą wszyscy traktowali niemal jak
nieziemską istotę, niekiedy budziła w niej zazdrość.
Walczyła z tym, nie mogła przecież wierzyć, że Re-
ijo i jego przeszłość staną się wyłącznie jej własno
ścią. On nie prosił już, by mówiła o swoim życiu. Dla
niego liczyło się od chwili, kiedy stało się częścią je
go życia. Nie nalegał, by odsłoniła przed nim to, co
wolała zachować dla siebie.
Dlatego czuła się podle, kiedy dręczyły ją wątpliwo
ści, kiedy pragnęła dowiedzieć się czegoś więcej: kim by
ła dla niego Rai ja, kim jest teraz. Helena przeczuwała
bowiem, że przyjdzie jej żyć również z cieniem Raiji.
Rei jo chyba zawsze będzie w sobie nosił pamięć
o tej kobiecie niezależnie od upływu czasu i niezależ
nie od tego, co się stanie. Nawet ona, Helena, nie zdo
ła zatrzeć jego wspomnień.
- Chciałbym, żeby mogła tego doświadczyć - rzekł
Reijo w zamyśleniu. - Prawdziwego szczęścia, Hele-
no! - Jego ciepły uśmiech sprawił, że odgoniła wątpli
wości. - Prawdziwego szczęścia, tak jak ja to teraz
czuję. Ale Raiji właśnie tego los poskąpił, nie licząc
krótkiego okresu spędzonego z ukochanym Mikka-
lem. To wydaje się niesprawiedliwe, ponieważ ona za
służyła na szczęście tak jak ja.
- Nie możemy decydować o takich sprawach -
powiedziała Helena z przekonaniem. - Jej życie uło
żyło się tak jak powinno. Podobnie i twoje. I moje...
Reijo spojrzał na Helenę w milczeniu. O Boże, ja
ka ona piękna! Jaka młoda!
Któż zdoła przekonać młodych, że nie zawsze ma
ją rację? Pouczenia, nawet jeżeli padają z ust drogiej
osoby, nie są przyjemne. Tak więc Reijo rozważnie
milczał. Nie chciał,.by Helena poczuła się jeszcze bar
dziej niepewnie. Zastanowił się przez chwilę, co tu ro
bi z tak młodą kobietą. W dodatku wywodzącą się ze
sfery o niebo wyższej niż jego własna.
- Wszyscy będą zachodzić w głowę, co ty we mnie
widzisz - uśmiechnął się i delikatnie pogłaskał narzeczo
ną po twarzy. - Sam czasem też zadaję sobie to pytanie.
Ujęła jego dłoń i przytrzymała przy swym policzku.
Odniosła wrażenie, że jest w niebie. Zycie skąpiło jej
czułości, a właśnie czułości pragnęła najbardziej.
Uświadomiła to sobie dopiero wówczas, gdy spotkała
Reijo. Stało się tak, bo Reijo szczodrze rozdawał piesz
czoty. Rozdawał też pochwały głosem pełnym ciepła.
I po prostu milczał, jeżeli nie miał do powiedzenia nic
dobrego. Helena była przekonana, że niewielu jest męż
czyzn takich jak on, a spotykała różnych ludzi. Zbyt
wielu z nich odznaczało się najbardziej nienagannymi
manierami, jakie tylko można sobie wyobrazić, ale ta
zewnętrzna warstwa ogłady szybko się kruszyła.
Reijo nie przybierał pozy. Był sobą, nigdy nie udawał.
To rzadko spotykana zaleta.
Helena czuła, że Reijo jest jedynym mężczyzną, ja
kiego pragnęła.
- Myślę, że ludzie stopniowo zaczęli pojmować, że
jesteś kimś wyjątkowym, Reijo Kesaniemi - uśmiech
nęła się. - Nawet ja to zauważyłam!
- Ale pastor coś podejrzewał - przypomniał jej Re
ijo i Helena mimo woli się zaczerwieniła.
Zdarzyło się to jakiś czas temu, kiedy poszli razem
dać na zapowiedzi. Proboszcz uznał, że Reijo zamie
rza wydać za mąż kolejną córkę.
Helena nigdy do końca tego pastorowi nie wyba
czyła, Reijo potraktował słowa duchownego z dużo
większym poczuciem humoru.
Lecz pomyłka proboszcza do tego stopnia wzbu
rzyła Helenę że bez wahania skłamała, mówiąc
o swej przeszłości. Powiedziała, że przyjechała do
Norwegii z mężem, ale on zginął po drodze. Utonął
w rzece, a ona sama jakimś cudem dotarła do wioski.
Wtedy Reijo podchwycił wątek i opisał, w jakim ją
znaleźli stanie. Dalszy ciąg historii zrelacjonował, nie
odbiegając daleko od prawdy.
Helena podała nazwisko po mężu. Panieńskie za
chowała w tajemnicy.
Reijo miał łatwiejsze zadanie. Wszyscy nad fiordem
znali jego życie. Kiedy nie mieli o czym mówić, całe
lata rozprawiali o zaginięciu Raiji. Również pastor
o tym słyszał. Reijo wyjaśnił, że jakiś czas temu kapi
tan rosyjskiego statku, którym uciekła żona, przeka
zał mu wiadomość, że zmarła w kraju na wschodzie.
Ani Helena, ani Reijo nie mogli przedstawić żadnych
dokumentów, ale mimo to otrzymali zgodę na ślub.
Ceremonia miała się odbyć jutro.
- Po raz pierwszy otrzymam nazwisko, które wie
le dla mnie znaczy - odezwała się Helena. Przytuliła
się do Reijo. Musiała poczuć, że nie jest sama.
Jej słowa sprawiły Reijo niezwykłą radość, ale
w głębi duszy mimo wszystko się bał.
Teraz dziewczyna wydawała się zadowolona i by
ło jej dobrze. Teraz wyznała mu miłość. Tak, nie wi
dział powodu, by w to nie wierzyć.
Teraz twierdziła, że nigdy nie było jej tak dobrze,
jak tu nad fiordem w jego drewnianej chacie.
Teraz.
Ałe czekało ich jeszcze wiele chwil, dni, lat. On się
zestarzeje. Pewnego dnia nie będzie już tym samym
mężczyzną, za którego wychodziła za mąż.
Pojawią się kolejne zmarszczki. Zmieni się jego cia
ło. Stanie się starcem, podczas gdy ona nadal pozo
stanie młoda. Rozkwitnie jako kobieta.
Reijo nie chciał się dzielić z Heleną tymi myślami.
Raniłyby ją, ponieważ z młodzieńczą siłą wierzyła
w to, że nic się między nimi nie zmieni mimo upły
wu lat. Nie była w stanie wyobrazić sobie wszystkich
zagrożeń, które mogła nieść przyszłość, a które Re
ijo przeczuwał. Kochała go jak własne życie, a może
bardziej. Wydawało się jej nie do pomyślenia, że mo
głaby go przestać kochać, kiedy jego ciało stanie się
słabsze, zwiotczeje skóra, przerzedzą się włosy, być
może posiwieją, zaczną wypadać zęby...
Nawet jej do głowy nie przyszło, że na starość mo
gą pojawić się choroby, które przykują go do łóżka,
że będzie bardziej pacjentem niż mężem.
Helena nie była w stanie wyobrazić sobie tego,
z czym Reijo się liczył. Więc jej tym nie zamęczał.
Pragnął jej. Doznał niemal szoku, kiedy to sobie
uświadomił, kiedy spojrzał prawdzie w oczy i odrzu
cił wszystkie skrupuły, ponieważ naprawdę pragnął
tej kobiety. Pragnął dzielić z nią swe dni niezależnie
od tego, ile by ich to kosztowało.
Wiedział, że może być trudno. Ale był również pe
wien, że zanim tak się stanie, mają przed sobą wiele
dobrych lat.
Dla tych dobrych lat chciał tego związku. Helena
miała mu tak wiele do zaofiarowania. Okazał się też
na tyle nieskromny, by przyznać przed sobą, że i on
może jej wiele dać.
A kiedy przyjdzie ten czas, kiedy stanie się dla niej
ciężarem, starczy mu może odwagi, by odejść. Tak,
by ostatnie lata swego życia Helena mogła spędzić
z człowiekiem, który będzie jej wart.
Może...
Reijo nie chciał o tym myśleć. Tak czy owak to je
go ostatnia noc jako wdowca. Ostatnia noc spędzo
na... w grzechu.
Pastor spojrzał na to przez palce, on, który zwy
kle w takich sprawach był bardzo skrupulatny.
Ogień w palenisku zaczynał gasnąć. Ciemność na
zewnątrz wydawała się przyjazna. Reijo wstał. Jak co
wieczór musiał popatrzeć na morze. N a d fiordem pa
nował spokój. Żadnych obcych statków...
Kiedyś, w przeszłości, która wydawała się tak od
legła, że sam z trudem wierzył w jej prawdziwość, wy
patrywał rosyjskich szkunerów. Być może podświado
mie nadal czuł taką potrzebę. Wolał wierzyć, że nie
to jest powodem jego niezrozumiałej tęsknoty. Po
prostu stało się tylko przyzwyczajeniem. Czymś, od
czego ludziom w jego wieku niełatwo jest się uwolnić.
Na placu targowym nadal paliły się lampy. Nie sły
sząc dźwięków, Reijo potrafił sobie wyobrazić śmie
chy, ożywienie, gwar. Znalazł jeszcze inne określenie,
które by pasowało do atmosfery jarmarków - opil
stwo. Zawsze znalazł się ktoś, kto nie potrafił zacho
wać umiaru. Kto sądził, że zniesie wszystko, co po
mieści żołądek
Nie zaciągnął zasłon, żeby nie prowokować ludzi
we wsi. Zasłonięte okna w przeddzień ślubu stanowi
łyby powód do docinków.
Jakby ta noc tak bardzo różniła się od poprzednich.
Reijo podał Helenie rękę. Ogarnęło go błogie szczę
ście, kiedy zamknął tę drobną dłoń w swojej. Kiedy
zacisnął na niej palce, poczuł, że i Helena mocno go
trzyma. Zgasił lampę. Stali cicho w ciemności, stara
jąc się przyzwyczaić oczy. Początkowo wszystko wy
dawało się czarnymi cieniami, później pojawiło się
więcej szarych odcieni. Oczy i zęby pobłyskiwały bie
lą. Przyciągnęli się bliżej nawzajem. Roześmiali cicho.
Nie wystarczyły im splecione palce. Musieli się objąć.
Pocałowali się przy zniszczonym stole. Tym sa
mym, który stał tu od czasów Anttiego Kesaniemi.
Syn Anttiego przytulał ów kwiat, wywodzący się
z fińsko-szwedzkiej arystokracji, całował dziewczynę
wśród tych ścian z drzew, które Antti zrąbał daleko
stąd w wąskiej dolinie Skibotn i sam zwiózł konno
aż tutaj. Znaczny to ładunek. Wycisnął wiele potu.
Wiele wysiłku kosztowało wzniesienie tej chaty, któ
ra wydawała się iście królewska w porównaniu z zie
miankami, nadal dość często spotykanymi nad fior
dem. Ale dla Heleny, która przybyła ze świata porce
lany i koronek, była prostą drewnianą chatą.
Mimo wszystko Helena pozwalała, by całował ją
syn Anttiego Kesaniemi. Mężczyzna dorównujący
wiekiem jej ojcu.
Bo taka jest miłość. Wygląd zewnętrzny nie zawsze
jest w stanie wyznaczać granice.
- Ostatnia noc w grzechu? - spytał Reijo, opiera
jąc czoło na czole Heleny.
Roześmiała się. Obejmowała go mocno za szyję.
Dostrzegła jedynie błysk tego spojrzenia, które obu
dziło w niej coś już za pierwszym razem, kiedy po
patrzyła w zielone oczy.
- To nie tak spędza się noc przedślubną - odparła. - Po
winnam chyba przenocować u Idy. Tak by się godziło.
- Nie wystarczy, że byłaś cnotliwa, kiedy pierwszy
raz wychodziłaś za mąż? - spytał.
- A ty? - odpowiedziała pytaniem. Przywarła do
niego. Nie przypadkiem, raczej świadomie, pełna
pragnienia. - jak to było z tobą, kiedy żeniłeś się po
raz pierwszy?
Reijo przytulił Helenę trochę mocniej. Spojrzał
ponad jej ramieniem przez okno. W stronę fiordu,
tam gdzie widział, jak „Sankt Nikołaj" znika z Raiją
na pokładzie pół życia temu. Pamiętał wszystko bar
dzo wyraźnie.
- To stało się tak nagle - rzekł. - W pewnej chwili
wyrzekliśmy słowa, w następnej mogłem już się na
zwać żonatym mężczyzną. Ale i wtedy żyłem w grze
chu. Nigdy nie potrafiłem się utrzymać na wąskiej
ścieżce cnoty. Najczęściej błądziłem po jej obrzeżach.
- W takim razie myślę, że powinniśmy pobłądzić po
tych manowcach również dziś w nocy, mój Reijo - po
wiedziała i pociągnęła go za sobą do bocznej izby.
- Muszę dołożyć trochę szczap do pieca - rzekł, ale
go nie puściła. Zamknęła drzwi, stanęła przy nich i żą-
dała, by ją objął. Żądała pieszczot. Żądała jego bliskości.
- Wolę, żebyś ty mnie rozgrzał jutro rano - rzuci
ła beztrosko. Wsunęła mu ręce pod ubranie. Przecią
gnęła koszulę przez ramiona, nie czekając, aż wszyst
kie guziki zostaną odpięte. Rozluźniła pasek spodni,
zanim uwolnił się od opornej koszuli.
- Miej trochę cierpliwości dla starego człowieka! -
poprosił ze śmiechem. - Jeszcze daleko do rana, naj
droższa Heleno. Nie musisz mnie pożerać. Bo nic ze
mnie nie zostanie i z kim pójdziesz do ślubu?
Odpowiedziała mu zaczepnym śmiechem.
- Muszę się przecież przekonać, czy ten mężczyz
na, któremu mam jutro powiedzieć „tak", do czegoś
się nadaje. Jeżeli nie wytrzyma dzisiejszej nocy, to po
ważnie się obawiam, że będę musiała odpowiedzieć
„nie", kiedy pastor zacznie zadawać trudne pytania...
- Czy do czegoś się nadaję? - zdumiał się Reijo.
Wyczuł odrobinę powagi w żartobliwym pytaniu.
To go rozjuszyło. Drżąc z zimna, zerwał z siebie
ubranie. Potem zajął się rzeczami Heleny z tym sa
mym żarem i niecierpliwością.
Marznąc, pragnęli wśliznąć się sobie nawzajem pod
skórę. Udało im się obudzić ogień szaleństwa. Udało
im się wykrzesać iskry w miejscach, gdzie się dotykali.
Wkrótce skóra już nie kurczyła się z zimna. Jeżeli
dostawali gęsiej skórki, to z rozkoszy.
Pieszczoty nie trwały długo, gdy Helena szeptem
poprosiła, by nie zwlekał. Nawet zimne drzwi za jej
plecami wydawały się jak rozżarzone. Być może roz
grzała je swym płonącym ciałem. Musiała trochę się
wspiąć na palce, by jej dosięgnął. Na moment odgię
ła się do tylu, czując, że za bardzo się śpieszy. Po
chwili osunęła się na niego, żeby ją podtrzymał. Przy-
jemnie było poczuć twarde mięśnie jego przedramion
pod pośladkami, zacisnąć uda na jego wąskich bio
drach. Piła z jego ust, splotła ręce na jego karku.
Tkwiła między nim, tak żywym i gorącym, a drzwia
mi, zimnymi, ale też nie martwymi. Drzewo również
nadal żyło. Łagodne pieszczoty Reijo w samym środ
ku aktu. Wargi przesuwające się wzdłuż linii twarzy,
muskające szyję niczym powiew wiatru w czerwcowy
dzień. Wargi całujące lekko - jak dotyk piórka - ramio
na, zaokrąglenia piersi...
Nie miała dużej swobody ruchu, ale trzymając Re
ijo za szyję, gładziła palcami jego drgające, lekko po
ruszające się mięśnie pleców.
Kochała go. Kochała całą duszą. Przyjmowała
wszystko, co miał do ofiarowania.
Rozgrzani, spoceni, drżący z zimna wczołgali się
pod pierzynę. Zgodzili się przyjąć jedną od Idy. He
lena zawsze z niechęcią patrzyła na skóry. Nie bez ra
cji twierdziła, że są najlepszym siedliskiem dla wszel
kiego rodzaju robactwa. A choć puchowa pierzyna to
luksus, do którego Reijo nie odważyłby się przyznać
nikomu, to i on nie skarżył się na taką odmianę.
Zbyt wielu ludzi ledwie zdołało uzbierać wełnian-
ki bagiennej na poduszkę. Gdyby im Reijo powie
dział, że przykrywa się do spania taką ilością puchu,
brzmiałoby to jak drwina.
- Czy sprostałem zadaniu? - spytał z uśmiechem.
Helena leżała obok z głową na jego ramieniu,
gdzieś w zgięciu łokcia. Czuła się jeszcze zbyt roz
grzana, by, jak zamierzała, przytulić się do ukocha
nego przed nastaniem świtu.
Spocone ciała najlepiej stygną w pewnej odległości
od siebie.
- Całkiem nieźle - odparła zdyszana. - Miejmy na
dzieję, że po ślubie nie będziesz się mniej starał...
- Przyprawisz mnie o podagrę i siwe włosy - rzekł
półgłosem, tłumiąc śmiech. - Czuję się przy tobie
znowu jak młody chłopak. Przez ciebie staję się nie
odpowiedzialny jak osiemnastolatek, Heleno!
Delikatną dłonią przesunęła w górę wzdłuż jego ra
mienia. Palcem wskazującym i środkowym wędrowa
ła powoli przez ramię, do policzka. Złapała go za wło
sy i lekko pociągnęła.
- To dobrze, że przeze mnie zachowujesz się nie
poważnie - rzekła. - Chcę tego. I chcę także, byś był
moim Reijo. Tym, który nie ma osiemnastu lat...
W tej chwili Reijo musiał przytulić Helenę do pier
si i pocałować - nie namiętnie, lecz czule, z miłością.
Nie mogła powiedzieć nic piękniejszego. Zbyt czę
sto łapał się na rozmyślaniach o tym, że może nie
sprostać jej oczekiwaniom.
A ona bez zastanowienia powiedziała, że ceni tego
mężczyznę, który żyje dwa razy dłużej niż ona, że nie
pragnie, by Reijo był młodszy...
Powiedziała, że kocha go właśnie takiego.
Reijo.
Który wkrótce skończy czterdzieści dwa lata.
Ona, Helena, która jeszcze nie miała dziewiętna
stu.
- Kocham cię - rzekł z namaszczeniem.
Nawet ślubnej obietnicy nie można by złożyć
z większą miłością od tej, którą Reijo zawarł w tym
wyznaniu. Jutro wypowie słowa przysięgi. Powtórzy
je przed pastorem, który otrzymał władzę przekazy
wania Bożego błogosławieństwa. Lecz nie będą zna
czyły ani trochę więcej.
Jeżeli istniała taka chwila, kiedy pojął Helenę za
żonę, stało się to właśnie teraz.
Krótka ceremonia w obecności człowieka w czer
ni z władzą od Boga będzie tylko zewnętrznym po
twierdzeniem tego, o czym oboje wiedzieli.
Zostali już połączeni.
Helena przytuliła się do Reijo. Ułożyła na najlep
szej poduszce, o jakiej marzy każda kobieta: na pier
si kochanego mężczyzny. Słysząc jego bijące serce,
gdzieś głęboko pod swoim uchem, starała się, by ude
rzenia połączyły się z jej własnym rytmem.
Jej serce nie zaczęło jednak bić identycznie. Ludzie
nie powinni próbować do tego stopnia się upodob
nić. To niebezpieczne, oznaczałoby bowiem podpo
rządkowanie się drugiemu, samounicestwienie.
A to nigdy nie prowadzi do czyjegokolwiek szczęścia.
Helena wreszcie to zrozumiała.
Dorosła.
- Ja także cię kocham, Reijo - szepnęła. Nie była
pewna, czy ją usłyszał.
Jego puls bił tak spokojnie. Oddechy wydawały się
bardzo ciche i powolne. Podejrzewała, że już zasnął.
Nie odważyła się odwrócić, żeby to sprawdzić. Nie
chciała go budzić.
To była ostatnia myśl, jaka jej przyszła go głowy
przed nastaniem ranka, zanim obudził ją brzask.
Reijo już od dawna był na nogach. Rozpalił pod
kuchnią, ogrzał izbę dla Heleny. Wiedziała, że będzie
dobrym mężem.
Za pierwszym razem, kiedy Helena stała na ślub
nym kobiercu, ceremonia odbyła się zgodnie z wszel
kimi tradycjami. Wyglądała wtedy jak niewinny
kwiat. Wszyscy przyszli ją podziwiać. Była młoda
i głupia. Jak lalka, która sądziła, że świętuje wielkie
zwycięstwo.
Ślepa - pozwoliła się zaślepić mężczyźnie, za któ
rego wychodziła za mąż.
Uparta i zarozumiała. Rozpieszczona.
Ten dzień wydawał się cudowny z całym swym
przepychem. Wszystkiego było w bród, jak kazał
obyczaj.
Teraz Helena najlepiej pamiętała swą irytację z po
wodu zachowania drobnych chłopów i dzierżawców,
którzy z szeroko otwartymi z ciekawości oczami
i ustami pchali się, by zobaczyć parę młodą, być
świadkami tego niezwykłego przedstawienia, w któ
rym sami nigdy nie wezmą udziału.
Uważała, że to kładło cień na jej wspaniałym świę
cie. Najważniejszym dniu w jej życiu, jak myślała
w swym zadufaniu. Nie powinien go mącić widok
brudnych twarzy z wytrzeszczonymi oczami i roz
dziawionymi ustami.
Jakże wiele zmieniło się od tamtej pory! Jakże sa
ma się zmieniła!
Teraz czuła się szczęśliwa, widząc wokół siebie
twarze zwykłych ludzi. Nawet ten czy ów podpity
mężczyzna oparty o ścianę nie budził w niej niechę
ci. Rozpierała ją duma, do licha, wielka duma, że wła
śnie ona wychodzi za mąż za tego fascynującego męż
czyznę, stojącego obok!
Włożyli nowe ubrania. Nie były przystrojone
kwiatami czy skrojone według najnowszej mody na
kontynencie, ale kto by o to dbał tu nad fiordem Lyn-
gen w ów wietrzny marcowy dzień 1750 roku?
Przepełniała ich miłość, zaufanie, życzliwość i wza-
jemny szacunek. Chcieli dzielić codzienność niezależ
nie od tego, co przyniesie: radość czy smutek.
Nie mieli powodu, dla którego musieliby unikać
wzajemnie swych spojrzeń.
Dopiero kiedy stanęli przed pastorem, ramię przy
ramieniu, nie dotykając się nawzajem, spuścili wzrok.
Uznano ich mężem i żoną i nic na świecie nie mo
gło ich teraz rozdzielić.
W gospodzie w Bergen siedział potężny mężczyz
na. Bezbłędną niemczyzną rozprawiał z jednym
z kupców o interesach.
Rozmowa dotyczyła przewozu ładunku do Francji.
W końcu doszli do porozumienia. To część rytuału,
podczas którego wypijano niejeden kielich jałowcówki.
Potężny mężczyzna, choć sprawiał wrażenie nie
okrzesanego, z pewnością posiadł też znajomość ma
nier obowiązujących w wyższych sferach. To dawało
mu siłę, a tylko najsilniejsi mogli zostać zwycięzca
mi. On zaś był urodzonym zwycięzcą.
Miał wyblakłe oczy, które rzadko się uśmiechały.
Usta układały się w uśmiech, ale nigdy na tyle ciepły,
by roztopić chłód spojrzenia.
Jego włosy przypominały kolorem pierwszy śnieg.
Zawsze nosił nóż. Nikt nie wątpił, że potrafiłby się
nim posłużyć, choć nikt tego jeszcze nie sprawdził.
Pozbawił przeszłość życia. Nigdy nie sięgał myślą
wstecz. Nigdy nie pozwalał sobie na wspomnienia
o ciepłej, drobnej kobiecie o imieniu Helena.
Nazywał się Gurt Hallencrantz.
11
Ida cieszyła się, że gości u siebie Emila, mimo że
oznaczało to dodatkowe obowiązki. Był jedyną doro
słą osobą, z którą mogła w każdej chwili porozma
wiać. Przyjemnie było pogawędzić podczas wiosen
nych wieczorów, wspólnie oczekując nadejścia lata.
Co prawda Emil nie mógł zapełnić ogromnej pust
ki, która powstała po wyjeździe Sedolfa, ale to dzię
ki niemu dni mijały trochę szybciej.
Poza tym Emil coraz częściej zdobywał się na
szczerość. Znowu przypominał dawnego przyjaciela.
Pod koniec kwietnia mógł już siedzieć. Nogę nadal
miał w łupkach. Wciąż musiała być usztywniona, jak
stwierdziła Fredrikke. Kobieta znała się na tych spra
wach, więc Ida słuchała jej zaleceń. Złamane ramię
także nie było jeszcze sprawne. Emil musiał je trzy
mać na chustce przewieszonej przez szyję, surowo mu
zakazano posługiwania się chorą ręką. Zresztą o tym
nie mogło być nawet mowy, ponieważ ręka nadal bo
lała. Emil nie był w stanie poruszać nią jak kiedyś. Ale
kiedy Ida nie widziała, ćwiczył mięśnie, zaciskając
dłoń z gładkim, niedużym kamykiem, który Mikkal
przyniósł niedawno po pierwszych roztopach.
Wieczory w kwietniu wydawały się bardziej szare.
Zimo-wiosna, czy jak ją tam nazwać, powinna wkrót
ce całkiem ustąpić. Siły ciemności czołgały się jeszcze
w ukryciu, zanim tu na północy zwyciężą jasne noce.
Emil lubił tę chwilę, kiedy Ida kładła dzieci. Dźwięk
dziecinnych głosów i niewyraźne słowa. Spokojny głos
Idy. Kiedy nuciła cicho kołysanki, których nie znał.
Fińskie kołysanki. Domyślał się, że Reijo jej je śpiewał.
Potem zapadała cisza.
Następnie rozlegały się lekkie kroki Idy. Dźwięk
uchylanych drzwi. Emil lubił wieczory. Lubił dzielić
je z Idą. Ale powinny być takie jak teraz - szare.
Bardziej z powodu nastroju, jaki dawało słabe świa
tło dochodzące z zewnątrz, niż z powodu oszczędno
ści oleju.
Niewiele dałoby się porównać do tych wiosennych
wieczorów niosących przesłanie, że lato nie tylko jest
odległym wspomnieniem, lecz że powtarza się co roku.
Ida podgrzała kawę. Po jarmarku uzupełniono za
pasy. Nie brakowało tych aromatycznych ziaren, ale
też ich nie marnowano.
Ida zachowywała się niespokojnie. Emil, który źle
sypiał, zauważył to bez trudu. Słyszał ją w nocy. Sy
pialnia Idy znajdowała się tuż nad jego łóżkiem. Sły
szał, jak Ida się przekręca, jak wstaje, jak cicho cho
dzi po pokoju.
- Pewnie przypłyną w maju - rzekł.
Zobaczył, że skinęła głową zmartwiona. Miał na
dzieję, że do powrotu Sedolfa odzyska siły i wróci do
domu. Wolałby nie słuchać nocą odgłosów z sypialni
małżeńskiej.
Zdawał sobie sprawę, że zażyłość, jaka się wytwo
rzyła między nim a Idą, zniknie z chwilą powrotu Se
dolfa. Teraz wtajemniczała go w więcej spraw, niż
wypadało, nawet jako przyjaciela.
- Ą jeśli wójt akurat w tym czasie przyśle swoich
ludzi? - westchnęła. - Wyobrażam sobie, jak stoją
i czekają na brzegu. Zabierają statek w zastaw, a po
tem przeszukują go, by sprawdzić, czy nie znajdą tam
zabronionego sprzętu...
- Sedolf posiada go na spółkę z Larsem - rzekł
Emil. On też dużo nad tym rozmyślał. Doszedł do
wniosku, że niewiele osób skorzystałoby na złożeniu
donosu na Sedolfa. - Jeśli odbiorą im sprzęt, straci
nie tylko Sedolf. Coś tu nie gra.
- Właśnie - przytaknęła Ida.
Obgryzała nerwowo paznokcie. Uświadomiła so
bie, że nie może się jeszcze spodziewać odpowiedzi
na swój list. Nie wiedziała nawet, czy doszedł. Nie
mogła być pewna, czy został doręczony. Pastora nie
pytano, czy dotrzymał złożonej obietnicy.
- Możesz przynajmniej wierzyć, że Sedolf dotarł
na miejsce - stwierdził Emil. - Pewnie nie miał jak
nas o tym zawiadomić,
Ida nie odpowiedziała. Tego wieczoru jej myśli krą
żyły nieustannie wokół listu. Być może nie odniesie
żadnego skutku. Nie nadejdzie żadna odpowiedź...
- Do kogo się zwróciłeś? - spytała nagle, pochwy
ciwszy spojrzenie Emila. Całkowicie go zaskoczyła.
Widziała, jak krew nabiegła mu do policzków. - Wte
dy, gdy nasłałeś na Knuta tych drani?
- Myślałem, że to odeszło już w przeszłość - rzekł
smutno. - Nie że o tym zapomniałaś, ale że nie bę
dziemy do tego wracać. Ze na zawsze ta sprawa zo
stanie pogrzebana...
- Tak się też stało - uspokoiła go Ida, ale chciała
uzyskać odpowiedź. - Nie dlatego pytam. Nie potrze
buję dodatkowych wyjaśnień. Nie chcę zaglądać
w głąb twej duszy, Emil. Ciekawi mnie tylko, do ko
go się wtedy zwróciłeś. Do samego naczelnika?
Wreszcie skinął głową. Nie rozumiał jednak, do
czego zmierza, dlaczego wyciąga te sprawy z mroku.
Cieszył się, że wieczór jest szary, że nie przyjdzie
jej łatwo odczytać wyrazu jego twarzy. Sam też nie
był w stanie przeniknąć jej zamysłów.
- Pamiętasz ich? - spytała. - Tych, którzy wtedy
przyszli?
Ba, czy pamięta?
Emil uśmiechnął się zmęczony.
- Oczywiście, że pamiętam, Ida. A dlaczego?
- Napisałam do jednego z tych poborców o kłopo
tach Sedolfa. Może głupio postąpiłam...
- Na Boga! - zawołał. - Prosiłaś naczelnika z Bodo
o pomoc w tej sprawie? To przecież on zabronił uży
wania włóka na Lofotach! A sprawą Sedolfa zajmo
wał się wójt. To nie leży w gestii naczelnika, Ida...
- Myślisz, że wszystko tylko pogorszyłam? - spy
tała.
Nie chciała w to wierzyć, jednak wątpliwości nacho
dziły ją wiele razy, odkąd przekazała list pastorowi.
Emil skinął głową.
- Nie napisałam do samego naczelnika - przypo
mniała. - Lecz do jednego z jego ludzi. Nie wiadomo,
czy pójdzie z tym prosto do swego zwierzchnika...
- Wierzysz w to? - Emil pokręci! głową. - Do któ
rego z nich? - spytał. Przypomniał sobie ich twarze
i od razu zgadł: - Do tego wysokiego blondyna o cha
rakterystycznym głosie?
Ida przytaknęła.
Emił już wtedy zauważył, że ten mężczyzna zbyt
uważnie przygląda się Idzie, kiedy wydaje mu się, że
nikt tego nie widzi. Stanął też w obronie Idy, gdy ten
drugi zwrócił się przeciwko niej...
Czy Sedolf wiedział o nim?
Emil zdawał sobie sprawę, że nie wolno mu zadać
Idzie tego pytania. Ale wolno mu mieć wątpliwości.
- Nie mogłaś wiedzieć, kim on jest...
Uciekła wzrokiem. Nie podejrzewała nawet, jak
bardzo jej twarz ją zdradzała. W jednej chwili Emil
ucieszył się, że nie dostał jej za żonę. Dręczyłaby go
zazdrość. Nawet teraz, kiedy wcale nie miał prawa do
takich uczuć, doznał ukłucia zazdrości. Zazdrościł
bardziej temu obcemu człowiekowi niż Sedolfowi,
który Idę poślubił.
- Rozmawiałam z nim. Później.
Nie sprecyzowała kiedy. A Emil nie pytał.
- Pracował w służbie naczelnika - mówiła dalej Ida
w zamyśleniu. - Okazało się, że nie był bez serca ani
bezmyślny czy brutalny. Było w nim coś ludzkiego.
Wierzę, że mi pomoże. Że zrobi wszystko, co w jego
mocy, żeby mi pomóc...
- To tylko jeden z jego ludzi. Podrzędny funkcjo
nariusz - rzekł lekceważąco Emil. Nie chciał, by Ida
dobrze myślała o tym obcym, by traktowała go jak
półboga. On sam postąpił źle, ale ów człowiek wcale
nie był lepszy. Pochodził z innej części kraju. Ida tym
czasem uczyniła z niego niemal wysłannika Boga. Dla
czego on, Emil, zawsze blednie w cieniu tej czy innej
wspaniałości? To bolało. - Co takiego miałby uczynić?
Ida nie wiedziała. Zaczynała po trochu wątpić, że
cokolwiek da się dla Sedolfa zrobić. Żałowała, że po
wiedziała o liście Emilowi.
- Mam nadzieję, że nikomu o tym nie piśniesz -
odezwała się. W jej głosie brzmiała nuta prośby, choć
się starała, by tego nie dosłyszał.
- Niby komu? - spytał.
Ida wzruszyła ramionami.
- Nie chcę, by to się rozeszło po wsi - odparła tylko.
- A Sedolfowi? - Po prostu nie mógł się powstrzy
mać, by o to nie spytać.
Wyraz zakłopotania na twarzy Idy potwierdził je
go podejrzenia, zaraz jednak się zreflektowała.
- Oczywiście powiem o tym Sedolfowi. Nie mamy
przed sobą tajemnic.
Czyżby? pomyślał Emil w chwilę potem. Czyżby,
Ida?
Poszła do łóżka ze swymi nadziejami i marzeniami.
Emil nie domyślał się ich treści. Aż do tego wieczo
ru nie mógł sobie nawet wyobrazić Idy bez Sedolfa,
Idy szczęśliwej u boku innego mężczyzny albo tęsk
niącej za kimś innym.
Pogodził się z tym, że jest nieosiągalna, bo był
przekonany, ze tworzą z Sedolfem doskonałą parę.
Teraz to się zmieniło, choć nie do końca, to była
by przesada.
Ida prawdopodobnie sama nie zdawała sobie z tego
sprawy, jak łatwo ją przejrzeć. Nie mogła widzieć wy
razu zagubienia na własnej twarzy, kiedy wspomniała
o obcym. O człowieku, którego Sedolf nie znał.
Gdyby Emil jej źle życzył, mógłby to przeciw niej
wykorzystać, nie wątpił w to. Ale tajemnica Idy spo
czywała u niego bezpieczna. Będzie jej strzegł lepiej
niż swych własnych, pomyślał.
Nie mógł się jednak nadziwić, co takiego miał
w sobie ten obcesowy mężczyzna, że aż poruszył Idę?
Nikt mniej nie przypominał Ailo czy Sedolfa niż
właśnie ten obcy.
Naturalnie wykazywał pewne ludzkie cechy, ale
żeby kryło się w nim coś, co łagodna, pełna ciepła,
wrażliwa Ida mogłaby uznać za pociągające, to Emi
lowi wydawało się nie do pojęcia.
Kobiety zawsze pozostaną dla niego zagadką.
W końcu zasnął. Śniły mu się tłumy obcych męż
czyzn, mężczyzn bez twarzy, mężczyzn z twarzą.
Wszyscy szukali Idy. Chciał ich zatrzymać, lecz był
przykuty do łóżka. Nie mógł wstać. Chciał zawołać
Sedolfa, ostrzec go, że któryś z nich odbierze mu Idę.
Ale Sedolf patrzył na to wszystko z uśmiechem.
Śmiejąc się, potrząsnął głową i rzekł, że ufa Idzie.
Wcale się nie bał, że ją straci...
Emil zapadł w głęboki sen.
Obudziła go panująca w domu cisza. Zawsze bu
dziła go właśnie cisza, a także słabe światło przezie
rające przez szpary między zasłonami. No i ból - ból
w ramieniu i nodze, który najbardziej dokuczał o tak
wczesnej porze, kiedy w izbie panował chłód.
Emil wiedział jednak, że zaraz usłyszy znajome
dźwięki. Szczebiot bliźniaków, który prędzej czy póź
niej przejdzie w niecierpliwy krzyk. Potem rozlegną
się uderzenia rączek o ścianę.
Zwykle po chwili dało się słyszeć skrzypienie de
sek podłogi nad jego głową. Słyszał, jak Ida wstaje.
Potem robiło się cicho. - Ida zdejmowała koszulę
nocną i ubierała się. Stojąc na jednej nodze wciągała
pończochę. Emil słyszał, kiedy przenosiła ciężar cia
ła z jednej nogi na drugą.
Następnie rozlegały się kroki Idy, cichy skrzyp na
wpół uchylonych drzwi, które otwierała na oścież.
Chór radosnych głosów dzieci, kiedy do nich wcho
dziła. Jej łagodny głos.
Wszystko nabierało dźwięków, kiedy Ida wstawa
ła. W pewnym sensie ożywał cały dom.
Emil leżał z przymkniętymi oczami. Rozkoszował
się panującym spokojem i ciszą poranka. Wiedział, że
minie dużo czasu, zanim uszy znowu odpoczną. Mimo
wszystko czuł również radość na myśl, że Ida zaraz
wstanie, żeby zacząć dzień, żeby rozjaśnić go śmiechem.
Będzie mu tego brakowało, kiedy wyzdrowieje na
tyle, by wrócić do własnego domu. Wszystkiego in
nego też, oczywiście. Ale najbardziej poranków.
Mógłby sobie znaleźć żonę i mieć dzieci. Z czasem
tak się stanie. Takie gospodarstwo jak jego zapewne
zrównoważy to, że nie jest już taki zwinny jak kie
dyś. Z czasem tęsknota za Idą zblednie.
Również w jego domu, który teraz wypełnia wiel
ka cisza, nastaną poranki wypełnione dźwiękami ży
cia rodzinnego.
Ale to nie będzie to samo. Emil nie znał nikogo,
kto tak dobrze potrafił rozpalać światło w ciemności
jak Ida.
Tylko ona jedna.
Zaskrzypiało nad nim. Stopy na zimnych deskach.
Cisza, kiedy zdejmuje koszulę nocną...
Ida trzęsła się z zimna. Spieszyła się z zakładaniem
pończoch. Zachwiała się, stojąc na jednej nodze. Wy
glądała jak błotny ptak w podmuchach wichru. Szyb
ko wciągnęła bluzkę i spódnicę. Tego dnia, który na
dal należało nazwać późnozimowym, musiała na
wierzch zarzucić kurtkę. Na nią szal.
Czy zdąży rozpalić w piecu, zanim dzieci się obu
dzą? Lepiej do nich zajrzeć przed zejściem na dół.
Ten moment zawsze będzie ją prześladował. Póź
niej przez wiele miesięcy mogła zamknąć oczy i jak
by znowu stanąć w uchylonych drzwiach. Przeżyć to
ponownie wszystkimi zmysłami.
Ida spojrzała - i zrozumiała.
Zrozumiała od pierwszej sekundy.
Nie miała nawet cienia wątpliwości. Nawet przez
ułamek litościwej sekundy.
Po prostu zmroziło ją. Zamarła. Poczuła dławienie
w gardle.
Spokojnie przeszła przez pokój.
Widok mógłby wydawać się niemal wzruszający,
gdyby zapomnieć o przerażeniu. Mikkal siedział ci
chutko, tak jakby dotarło do jego maleńkiej, ciemno
włosej główki, że z małą Raiją stało się coś niedobrego.
Może to wyczuwał. Byli przecież bliźniętami. Ciągle
przebywali razem. Być może istniały między nimi wię
zi, których Ida nie potrafiła lub nie była w stanie pojąć.
- Jaija - powiedział chłopczyk z oczyma utkwiony
mi w Idę. Poklepywał siostrę po głowie. Głaskał ją, jak
by chciał pocieszyć. A ona leżała tak cicho, cichutko.
Z twarzą zwróconą ku górze i z otwartymi ustami.
Oczy miała zamknięte. Długie, gęste, czarne rzęsy wy
dawały się jeszcze ciemniejsze na bladych policzkach.
Wargi powinny być czerwone, a były również bla
de, aż sine. Drobne rączki leżały nieruchomo mocno
zaciśnięte. Znajome, kochane, kochane rysy...
I maleńka, pulchna dłoń Mikkala, gładząca siostrę
po policzkach, po włosach. Ciepły, drobny policzek,
przytulający się do zimnego...
Zalegająca dookoła cisza brzmiała jak krzyk
w uszach Idy. Cisza jakby zaciskała się wokół niej,
napinała, groziła wyciśnięciem ostatniego tchu...
Wszystko wyryło się w jej pamięci jak w kamieniu.
Później mogła przywołać wspomnienia i spostrzegać
rzeczy, na które nie zwróciła uwagi, kiedy znalazła
się w środku wydarzeń.
Ida upadła na kolana, podniosła Mikkala z łóżka
i postawiła obok, a potem o nim prawie zapomniała.
Objęła ciałko malutkiej Raiji. Wiedziała, że będzie
zimne. Wiedziała, że będzie zesztywniałe...
Wzięła na ręce. Zaciążyło w ramionach. Koc pomógł
utrzymać w nim ciepło. Być może również Mikkal.
Z tego, co było życiem, pozostał tylko ciężar. Znik
nął czysty śmiech. Zgasł blask oczu, które tak wyraź
nie zdradzały pokrewieństwo. Usta nie miały już nigdy
formować słów, które zdawały się je całkiem wypełniać
i stawały się tak duże, że niemożliwe do wymówienia.
Ida klęczała przy posłaniu, coraz mocniej przycis
kając dziecko do piersi. Całowała policzki, tak jakby
mogła w ten sposób na powrót przywołać na nie ru
mieńce. Kołysała córeczkę. Przyłapała się na tym, że
nuci kołysankę, którą śpiewała dzieciom co wieczór.
Obok Mikkal szarpał ją za rękaw kurtki. Zmarzł,
stojąc boso na podłodze.
W izbie zapanowała pustka.
Ida ułożyła dziecko delikatnie na poduszce. Jej
dziecko. Jej córeczkę. Jej cudowną, drogą córeczkę.
Kochaną, śliczną Raiję.
Nakryła ją aż pod brodę.
Ale nic już nie mogło sprawić, by wyglądała jak żywa.
Również Mikkal domyślał się, że coś jest nie tak.
Trząsł się z zimna.
Ida przygarnęła go do siebie. Poczuła, jak bije jego
serce, i ogarnęła ją ogromna wdzięczność.
Niema wdzięczność wyzwoliła falę smutku. Ale
ani jednej łzy.
Ida poruszała się w pustce. Naturalnie otaczały ją
ściany i sufit, stąpała po podłodze, jednak nie czuła
ich obecności. Wiedziała, że są, ale znajdowała się po-
za nimi. Wydawały się nierzeczywiste, w pełni nierze
czywiste.
Trzeba było ubrać Mikkala. Znalazła jego rzeczy.
Wciągnęła na chłopca. Zrobiła to mniej delikatnie niż
zwykle, ale się nie skarżył.
Czy takie małe dzieci mogą być do tego stopnia
wyrozumiałe?
Odezwał się do niej. Odpowiedziała, ale nie słysza
ła słów, jakie padły.
Zaglądała do dzieci, zanim się położyła. Cichutko
weszła do pokoiku, stanęła przy szerokim łóżku, któ
re bez trudu mieściło bliźnięta. Miało tak wysokie
krawędzie, że żadne z nich nie mogło spaść we śnie,
nawet bardzo niespokojnym.
Pogładziła oboje po główkach. Musiała dotknąć
okrągłych policzków.
Niebo było gwiaździste. Blada, odległa zorza po
larna rozjaśniała niebo na wschodzie. Wkradała się
przez szpary w zasłonach, dając dość światła, by Ida
mogła zobaczyć twarze dzieci.
Na ich widok ogarnęła ją błogość, wielkie szczę
ście. A serce wypełniła miłość.
Czy to może okazać się niebezpieczne? Czy nie
wolno tak bardzo kochać? Nawet własnych dzieci?
Oboje oddychali spokojnie. Wyglądali jak dwa
aniołki. Raija uśmiechnęła się, kiedy Ida pogłaskała
ją po policzku i ostrożnie pocałowała. Z ust dziew
czynki wydobyło się lekkie westchnienie. Ale spała
dalej.
Wyglądała zupełnie tak jak teraz, stwierdziła Ida.
Ale ta lub inna chwila między momentem, kiedy
wymknęła się wieczorem z dziecinnego pokoju, zo
stawiając uchylone drzwi, i przeszła do swojego po
drugiej stronie korytarza, a tym, kiedy weszła tu nad
ranem, była dla malutkiej Raiji ostatnią.
Nigdy się nie dowie, która.
Ida wzięła Mikkala i uczyniła krok w pustkę. Mu
siała obejrzeć się za siebie, kiedy wychodziła z poko
ju. Czuła, jak serce jej wypełnia jednocześnie ból i mi
łość, rozsadzając jej piersi.
Raija była takim ślicznym dzieckiem!
Ida zamknęła drzwi. Wszystko w niej krzyczało,
bo zostawiła Raiję samą.
Ale musiała rozpalić w piecu.
Mikkal musi dostać jeść.
Trzeba zająć się Emilem...
A wszystko wydawało się nieskończoną pustką.
Większą, niż jakakolwiek, na której skraju do tej po
ry się znalazła. I tylko ból w tej nieopisanej pustce,
w tej nierzeczywistości.
Mikkal się nie odzywał. Dobry, grzeczny chłop
czyk! Ida pocałowała go, przemawiała łagodnie, ale
ból niczym cierń tkwił również w jej głosie.
Mikkal się nie śmiał.
Podejrzewał, że coś się stało, bo Raija nie wstała.
Została sama w łóżku nakryta kocem pod brodę.
- Jaija chola - rzekł, rozumując na swój dziecinny
sposób.
- Raija śpi - usłyszała Ida własny głos. Dla Mikkala
śmierć to tylko słowo. - Raija śpi, długo, długo, długo...
Chłopczyk nie spuszczał z matki swych ciemnych
oczu.
- Jest jej dobrze - dodała.
W każdym razie musiała starać się w to wierzyć.
W przeciwnym razie straciłaby już całą nadzieję na
wyjście z pustki.
Czy przyszła do ciebie, Ailo? przebiegło jej przez
myśł. Mikkal trzymał się matki. Stał wiernie obok
niej, kiedy usiłowała wzniecić pierwsze iskry między
pasami brzozowej kory. Musiała rozpalić w piecu.
Musiała ogrzać dom.
Dzięki Bogu, że tak wiele musiała zrobić!
Czy jedno z naszych dzieci jest z tobą, Ailo? Dla
czego czuję tak bezgraniczną pustkę, skoro ona po
szła do ciebie? To nie powinno mi sprawiać takiego
bólu. Przecież będzie kogoś miała przy sobie. Kogoś,
kto kocha ją tak samo mocno jak ja.
Raija jest twoim dzieckiem, Ailo. Naszym. Czy je
steś tam, żeby się nią zająć?
Wszystko zdawało się pustką.
Ogień lizał drewno. Mikkal chodził za Idą krok
w krok, uczepiwszy się fałd spódnicy.
Zwykle ją to irytowało.
Ale dzisiejszy dzień nie jest zwykły. Jest krzyczą
cą pustką. Znosiła wszystko, ponieważ poruszała się
w próżni.
Emil zmrużył oczy, kiedy ją zobaczył. Rozsunęła
zasłony. Jej ręce wykonywały te same czynności jak
co dzień każdego ranka. W tej samej kolejności.
W tym samym tempie. W ten sam sposób.
- Czy stało się coś złego? - spytał.
Ida zatrzymała się. Popatrzyła na niego jakby py
tająco. Złego? Słowo to przeszyło warstwę puszystej
waty, która ją spowijała.
Złego?
- Mała Raija nie żyje - odparła. Wzięła do ręki
ubranie Emila. Chciała mu pomóc się ubrać.
Emil zdrową ręką złapał mocno nadgarstek Idy.
Niemal zmusił ją, by usiadła na brzegu łóżka.
- Popatrz na mnie, Ida!
Usłuchała. Popatrzyła jak na szkło, na wskroś nie
go. Unosiła się w próżni, chociaż usiłował się tam we
drzeć. Nikt nie zdołałby tego dokonać. Próżnia była
jej. Tylko jej...
- Nie żyje? - spytał.
Ida skinęła głową.
- Nie żyje. Śpi. Jest taka ładna. Ale nie żyje.
Zwolnił uścisk. Widać dostrzegł na ręku Idy sine
plamy. Nie mógł wejść po schodach, żeby sprawdzić
to, o czym mu powiedziała. Nie mógł nawet wyjść
z łóżka na własnych nogach.
Nigdy nie czuł się do tego stopnia bezsilny!
- Przecież nawet nie była chora!
Ida tylko potrząsnęła głową. Nie znajdowała żad
nego wytłumaczenia. Absolutnie żadnego. Dziecko,
które ledwie zaczęło żyć, nie powinno tak odchodzić.
Nie powinno się go pozbawiać pełni życia.
- Ubierz mnie! - zażądał Emil. Musiał przybrać suro
wy ton głosu, ponieważ wydawało się, że Ida inaczej nie
dosłyszy. Pomogła mu. Podparła go, by mógł dotrzeć do
kuchni. Robiła wszystko jak co dzień każdego dnia.
Emil zagryzł zęby. Stanął na zdrowej nodze, zdro
wą ręką oparł się o blat stołu. Udało mu się pochwy
cić wzrok Idy, ale nie wiedział, czy uda mu się odsu
nąć tę woalkę, którą spuściła przed oczami, woalkę
ukrywającą cierpienie.
- Musisz zaprzęgnąć konia do sań, Ida. Przyprowa
dzić przed dom.
Nieobecnym wzrokiem spojrzała na Emila. Ale nie
zadawała pytań.
- Reijo musi tu przyjechać - dodał. - Mogę usiąść
w saniach. Tyle przynajmniej mogę. Mogę poprowa-
dzić konia jedną ręką. Na cypel wiedzie prosta droga.
Ida nie protestowała. Gdyby nie odrętwienie, które
ją ogarnęło, miałaby wiele zastrzeżeń. Teraz posłusz
nie robiła to, o co ją prosił. Ale ponieważ nie zdążył
jej zawołać, zanim wyszła, nie włożyła na siebie nic
cieplejszego. Wydawało się, że nie czuła zimna.
Wróciła bez słowa. Przyniosła dwie derki, wyszła
z nimi. Potem pomogła Emilowi założyć ciepłe buty.
Otuliła go grubym futrem Sedolfa. Naciągnęła mu na
głowę Sedolfa czapkę, a na ręce Sedolfa rękawiczki.
Emil czuł, że taka wyprawa nie pomoże mu szyb
ciej wrócić do zdrowia. Ale miał wobec Idy dług do
spłacenia.
Wyprowadziła go i pomogła zejść ze schodów. Po
czuł, że wstępuje w niego życie. Powietrze poranka
na twarzy było jak pocałunek. Emil nie pamiętał już,
jak to cudownie wciągnąć w płuca świeże powietrze.
Ale też dawno nie miał ku temu okazji.
Wyglądał blado, kiedy wreszcie znalazł się w sa
niach, lecz czuł, że znów jest mężczyzną.
- Wejdź do domu! - poprosił. Wiedział, że niepotrzeb
nie. Ida ubrała Mikkala i razem z nim poszła do obory.
Emil uzmysłowił sobie, że musi sprowadzić tu Re-
ijo, zanim Ida odzyska poczucie rzeczywistości i zro
zumie!
Usiadł między skórami, czekało go wielkie zadanie.
Dlaczego właśnie ona? spytał, kierując się ku siłom
potężniejszym od niego.
Dlaczego to musiało spotkać Idę?
Jednak nie uzyskał odpowiedzi.
12
Rzadko się zdarzało, by Reijo rozumiał tak niewie
le jak w chwili, kiedy Emil pojawił się w saniach na po
dwórzu przed chatą na cyplu. Koń ociekał potem,
a sam Emil był bardzo blady i z trudem łapał oddech.
Ale nie tracił czasu i nie czekał, aż mu pomogą wysiąść.
Reijo zrozumiał ten pośpiech, kiedy Emil wyjaśnił
mu powód swej wizyty. Wiadomość zmroziła serce Re
ijo. Helena usiadła w saniach obok Emila, pomogła mu
powozić. Razem pojechali do Idy. Reijo pognał konno.
Ida krzątała się w oborze. To tam Reijo ją znalazł.
Chłopczyk bawił się na kupce siana, a ona dawała
zwierzętom jeść. Lampa wisiała na haku u belki. Rzu
cała wystarczająco dużo światła, by Reijo dostrzegł,
jak bardzo Ida pobladła.
Podszedł do córki i objął ją. Przytulił tak, jak w cza
sach, gdy była mała. Przytulił tak, jak ją przytulał i ko
ił rozdzierający serce płacz, kiedy była niewiele starsza
od Mikkala. Przytulił ją, ponieważ była jego dziec
kiem. I nic na świecie nie mogło tego zmienić.
Przytulił ją, ponieważ ją rozumiał.
- O n a nie żyje - odezwała się Ida. Choć głos mia
ła nie zmieniony, brzmiał dziwnie obco. - Nawet nie
była chora...
To absurdalne. Ale się stało. Reijo wypuścił Idę z ob
jęć. Podniósł do góry Mikkala, czuł, że teraz to dziec
ko będzie dla nich cenniejsze niż cokolwiek innego.
Ida zagryzła dolną wargę. Ojciec przyjrzał się jej
twarzy i zobaczył, że nie płakała. Zobaczył, że płacz
zastygł gdzieś w środku. Ujrzał przerażający spokój.
O Boże, jakże ona przypomina Raiję!
Reijo położył rękę na ramieniu córki. Poczuł, że
noga, którą złamał przed laty, dawała o sobie znać,
gdy stał zbyt długo.
- Chodźmy do domu, Ida.
Uczyniła to, o co ją prosił. Wydawało się, że jest
zadowolona, że nie musi myśleć, że nie musi sama
podejmować decyzji.
Ale Reijo widział, że się zmaga, że wszystko w niej
jest walką. Straciła dziecko. W absurdalny sposób, na
gle i niespodziewanie.
Oczywiście wszystko w niej nie chciało się z tym
pogodzić. Mogłaby skinąć głową i przyznać, że o tym
wie. Mogłaby o tym mówić, ale mury w niej broniły
dostępu do prawdy.
Reijo wiedział o tym. Wiele wiedział o smutku.
Najpierw pojawia się pustka.
Następnie ból, by ugodzić niczym nóż.
Potem trzeba przez to przejść. Na drugą stronę.
Wrócić do życia. A życie nigdy nie będzie już takie
jak kiedyś. Nie można niczego cofnąć. Nie można
przywrócić ludzkiego istnienia.
Stracili maleńką Raiję.
Odtąd życie będzie się toczyć bez niej.
To przekraczało możliwości zrozumienia - nawet dla
niego, który stał trochę bardziej z boku niż Ida. Nawet
dla niego, który żyje dłużej niż ona i już wcześniej za
znał sporo cierpienia i trosk, poznał ich różne oblicza.
Świadomość tego, co się stało, sprawiała tyle bólu,
że nie sposób go ukoić słowami. Dlatego nie mógł po-
wiedzieć córce, że to, co teraz czuje, kiedyś minie.
Nie mógł jej powiedzieć, że życie toczy się dalej. I tak
by mu nie uwierzyła.
To nie byłaby nawet pociecha.
Musi to sama przeżyć. Musi sama przez to przejść.
Przez wszystkie sale. Nic nie pomoże, że będzie jej wska
zywał właściwe drzwi. Ida sama musi je znaleźć. Dopie
ro po przejściu tego domu, który Reijo nazywał smut
kiem, ból i tęsknota, i troska staną się częścią jej samej.
Nie chodzi o to, żeby się od nich uwolnić, lecz
o to, by się nauczyć z nimi żyć. Uczynić z nich rów
nież coś wartościowego.
Takich słów nie mówi się matce, która właśnie stra
ciła dziecko.
Emil wyglądał, jakby wyszedł z sauny. Lał się z nie
go zimny pot. Nawet kiedy Helena pomogła mu
zdjąć kurtkę, najprawdziwszy dork, nadal się pocił.
Widać ta podróż mu nie posłużyła.
- Chyba ciągle bardzo ją lubisz - stwierdziła Hele
na na swój łagodny sposób. - Dokonałeś czegoś na
prawdę niezwykłego...
Skrzywił się, próbując się uśmiechnąć. Nie chciał,
by ułożono go w bocznej izbie. Helena pomogła mu
usiąść na kuchennej ławie.
- To nic takiego - odparł. - Ida potrzebuje teraz
opieki najbliższych.
Wszedł Reijo, trzymając na jednej ręce chłopczy
ka, a drugą obejmując Idę.
- Powinieneś się przebrać - rzuciła Ida w stronę
Emila.
Widocznie nie zauważyła nawet obecności Heleny.
Ostrzegawcze spojrzenie Reijo powstrzymało Hele
nę przed objęciem Idy, co właśnie zamierzała zrobić.
- Jeszcze chwilę - odpowiedział Emil. - Pozwól mi
najpierw złapać oddech.
- Czy macie w domu spirytus? - spytał Reijo.
Ida wzruszyła ramionami.
- Sedolf na pewno coś tam ma. Nie wiem gdzie. Je
śli cokolwiek zostało po ostatniej popijawie...
Zdjęła wierzchnie okrycie z Mikkala. Zabrzęczała
garnkami. Wyjęła kaszę, wodę i mąkę.
- Jeszcze biedak nic nie jadł - wyjaśniła.
Reijo pozwolił, by postawiła garnek na piecu. Potem
chwycił ją za ręce. Były lodowate. Nie pamiętał, czy za
łożyła rękawiczki, kiedy wychodziła z obory. Prawdo
podobnie nie. Chyba w ogóle nie myślała teraz o sobie.
- Helena przypilnuje kaszki - rzekł. - Pokaż mi Ra-
iję, Ida!
Ich spojrzenia na długo się spotkały. Ida walczyła
z mgłą, która ją otaczała. Walczyła z cieniami, które
przede wszystkim przed nią chciały ukryć prawdę.
Chociaż ona wiedziała. Wiedziała, że maleńka Raija
nie śpi po prostu spokojnie na poddaszu.
Skinęła głową. Pozwoliła ojcu, by wziął ją za rękę,
kiedy szli na górę po schodach, otworzyła przed nim
drzwi. Nie puściła jego dłoni. Musiała czuć, że jest
tuż obok. Że nie jest sama.
W pokoju dziecinnym panował półmrok. Ida nie
odsunęła zasłon. Cienie były ciemne i miękkie.
Maleńkie otwarte usta. Nigdy już nie wydobędą się
z nich słowa. Już nigdy nie usłyszy, jak ten cienki głos
mówi „mama".
Już nigdy nie osuszy łez na tych okrągłych policz
kach. Nigdy nie będzie rozczesywać niesfornych
czarnych włosków.
Reijo puścił rękę córki. Przykucnął przed łóżkiem.
Również on z trudem powstrzymywał się od płaczu. Kil
ka łez stoczyło się cicho po jego policzkach. Palcem wska
zującym ostrożnie pogładził twarz dziecka. Zatrzymał
dłoń na chwilę ponad otwartymi ustami. Nie wyczuł od
dechu. Wiedział, że nie może się tego spodziewać, ale mu
siał sprawdzić, żeby samemu się z tym pogodzić.
Dziewczynka nie wyglądała na martwą. Wydawa
ło się, że śpi. Tak jakby już zawsze miała spać.
- Nie mogła cierpieć - odezwał się cicho. - Wyglą
da tak spokojnie. Po prostu się stało.
- Mikkal by się obudził, gdyby cierpiała - wykrztu
siła Ida. - Słyszałabym. Przyszłabym tu...
Reijo wstał. Przytulił córkę. Sam tego potrzebował.
- To by niczego nie zmieniło, moja Iduniu. Nie
udusiła się pierzyną. Nie walczyła. Po prostu zasnęła
głębokim snem. Patrik uratował ją od śmierci. Być
może nie zawsze trzeba tak czynić. Może nie miała
żyć dłużej, a tylko zalśnić na krótką chwilę niczym
promyk słońca. Nie widzimy w tym żadnego sensu,
kochana Ido, ale musi jakiś istnieć. Musisz wierzyć,
że jest jej dobrze tam, gdzie teraz przebywa. Była ma
łym aniołkiem. Teraz stała się może prawdziwym...
- Całkiem poważnie tak myślisz, tato? - spytała
Ida. Popatrzyła na niego z niedowierzaniem. Przyglą
dała się ojcu badawczo, jak zwykła to robić jako ma
ła dziewczynka, żeby się przekonać, czy nie żartuje,
czy naprawdę myśli to, co mówi. - Wierzysz w to?
Reijo nigdy nie był w stanie kłamać tym oczom.
Nie lubił okłamywać najbliższych.
- Nie wiem - odparł, ciężko wzdychając. - Nic nie
wiem, Ida. Wiem tyle, co i ty. Ale istnieją takie ma
rzenia, które sprawiają, że wszystko staje się łatwiej
sze do zniesienia. Trochę piękniejsze. Później, kiedy
nabiera się dystansu, można z nich zrezygnować. Ale
teraz wiara może zmniejszyć cierpienie, uśmierzyć...
- Nie próbuję udawać przed sobą, że Rai ja nie
umarła...
Ida uklęknęła przy łóżku. Wzięła w palce jedną
z malutkich dłoni - była zaciśnięta, ale Ida wiedziała,
że nie musi to oznaczać walki. Raija często zamyka
ła w ten sposób dłonie, kiedy spała.
- Wiem dobrze, że nie żyje, tato. Wiem to całą so
bą. Ale nie mogę płakać. Nie mogę uronić ani jednej
łzy. Czuję tylko pustkę. Ból. Wiem, że Raija nie ro-
ześmieje się do mnie jutro rano. Nigdy nie usłyszę,
jak tupie nóżkami po podłodze. Nie podskoczy, tak
jak tylko ona potrafiła. A mimo to czekam, aż usły
szę znajome dźwięki, i będę wiedziała, że to ona.
Traktowałam oboje jak jedno. Wydaje mi się, jakby
była tam teraz na dole i czekała na swą kaszkę. Cho
ciaż widzę ją tutaj. Chociaż wiem, że nie żyje...
- Smutek ma wiele twarzy - odezwał się Reijo. -
Żadna z nich nie jest bardziej prawdziwa od drugiej...
Ida pozostawiła te słowa bez odpowiedzi. Brzmiały
przekonująco, ale ona nie czuła smutku. Jedynie pust
kę. I nie była w stanie o niej mówić. Nie była w stanie
powiedzieć o tym ojcu. Może pomyśleć, że jest chora...
- Ona nie może tak leżeć - zauważył Reijo. - Wiesz
o tym?
Ida przytaknęła. Wiedziała. Ale nic przy tym nie
czuła. Nie wyobrażała sobie, co będzie, jeśli mała tu
zostanie.
- Trzeba ją umyć. Przebrać. Zrobię jej ładną trumnę...
Ostatnie słowo Reijo wymówił tak ostrożnie, jak po
trafił. Ale Ida nawet nie drgnęła. Jej twarz przez cały
czas była blada i nieporuszona. Tak jakby odrętwiała
i nie mogła wyrażać uczuć. Albo się na nie zamknęła.
- Ona nie może leżeć w domu, Ida...
Ida znowu przytaknęła, tym razem powoli. Na
krótko zamknęła oczy, ale to niczego nie zmieniło.
Znajdowała się pośrodku wydarzeń. I poza nimi.
- Popłynę na drugą stronę fiordu, musimy ją po
chować, Ida. Ziemia nie jest już tak twarda i powin
no się udać wykopać grób. Nie potrzeba wielkiego
dołu. W razie czego sam go wykopię...
- Będzie taka samotna - odezwała się Idą cicho. -
Taka samotna, tato!
- Ona nie żyje, Ida!
Ida skinęła głową. Popatrzyła na to dziecko, które na
dal kochała. Kochała aż do bola Dziewczynka miała
w sobie tak wiele z Ailo, z jego rysów twarzy. Z twarzy
Mikkala, mówił tato. Ale także Ailo. Ze była wiernym
odbiciem Mikkala, ojca Ailo. Ale ona zawsze widziała
w córce Ailo. I być może dlatego jeszcze bardziej ją za
to kochała. Może darzyła ją odrobinę większym uczu
ciem niż synka. Chociaż... miłości nie można mierzyć.
Małego też przecież kochała. Całym sercem. Mogłaby dla
niego oddać życie, tak zresztą jak i dla malutkiej Raiji...
Raija nie żyje...
- Umyję ją - powiedziała. Czuła, że jest silna mi
mo bólu. - Umyję ją i ubiorę. Zrób jej trumnę, tato.
Ale postaraj się, żeby była piękna. Raija powinna
mieć piękne łóżeczko...
- Trumnę - rzekł Reijo. - Ona nie śpi. Umarła.
Ida pokiwała głową.
- Jest taka śliczna, tato. Jest taka śliczna, mały anio
łek. A może przebywa w krainie Saivo razem z Ailo...
Reijo wyprowadził Idę z pokoju.
- Czy jesteś pewna, że powinnaś to zrobić całkiem
sama? - spytał ostrożnie. Nie miał odwagi wyznać, jak
bardzo się o nią martwi. - Helena może ci pomóc...
- To moje dziecko, tato. Tylko moje. To ja powin
nam się tym zająć. Jestem jej matką.
Reijo nie czuł się najlepiej.
Ida była tak okrutnie samotna za każdym razem,
kiedy grunt usuwał się jej spod nóg. Sama musiała się
zmagać z trudnościami.
Sedolfa i teraz przy niej nie było. Ale to nie jego
wina. Nikt nie mógł przewidzieć, że tak się stanie. To
niesprawiedliwe, ale smutek i radość nie zostały wi
docznie dokładnie rozdzielone, by móc je potem ra-
cjonować z jak największą sprawiedliwością.
Zycie nie jest takie.
Udało się namówić Idę, żeby coś zjadła. Sama
o tym zapomniała. To nie takie ważne. W próżni nie
trzeba pożywienia.
Następnie Ida nagrzała wody i zaniosła ją na pod
dasze. Usłyszeli, jak przekręca klucz w drzwiach dzie
cinnego pokoju.
- Nie jest z tych, które rozpaczają i płaczą - rzekł
ciężko Reijo. - Wtedy byłoby jej chyba łatwiej.
- Wydaje się taka samotna! - westchnęła Helena
zrezygnowana. - Chciałabym jej powiedzieć, że mo
gę to dzielić razem z nią, ale brak mi odwagi. Nie je
stem w stanie wydobyć słowa, kiedy ją widzę. Trud
no mi się do niej zbliżyć... jakby wyrosły jej kolce...
- Jest silna - stwierdził Emil zamyślony. - Nie są
dziłem, że tak to przyjmie... w taki sposób. Myślałem,
że będzie krzyczeć. Wyrzuci z siebie ból wraz ze złoś
cią. Albo jakoś inaczej. Zawsze taka była: bezpośred
nia, wybuchowa, niepohamowana...
- Ida bardzo silnie wszystko odczuwa - rzekł cicho Re-
ijo. - Śmierć małej Raiji to dla niej zbyt wiele. Jej reakcja
to obrona, żeby pozostać przy zdrowych zmysłach. Ida
należy do tych, którzy długo noszą wszystko w sobie. Za
równo szczęście, jak i smutek. Przeżywa całą duszą...
Reijo pomyślał o swojej Raiji. Tak wiele przecho
dzi dalej z rodziców na dziecko. Tak wiele dziedzi
czy się po przodkach...
W całym ciele odczuwał niepokój. Musiał wyjść.
Trzeba zrobić trumnę.
Łóżko...
Zastanawiał się, jaką ta mała byłaby kobietą. Jakie
cechy ludzi, których znał i kochał, przekazałaby dalej.
Zostało tylko jedno. Tylko jedno może przekazać
dziedzictwo po tych dwojgu - po Raiji i Mikkalu. Tyl
ko mały Mikkal.
Reijo się nie śpieszył. Nie czuł zimna w komórce, do
póki się czymś zajmował. Bardzo się starał. Znano go z te
go, że miał zręczne ręce, w każdym razie do stolarki.
Jego wnuczka nie może spocząć w ziemi w prostej,
naprędce skleconej trumnie. Targało nim wiele z tych
uczuć, z którymi zmagała się Ida. Trochę więc pew
nie odziedziczyła po nim.
Dokładnie mierzył. Oheblował deski. Starannie
wygładził.
Jaka maleńka trumna. Jak skrzynka do przechowy
wania lnianego płótna. Odpowiednio ku temu ładna.
Wystarczająco ładna, że gdyby wystawić ją na pokaz,
nie przyniosłaby wstydu stolarzowi.
Kiedy uznał, że skończył, musiał przesunąć dłonią
po bokach i wieku.
Nawet wewnątrz nie znalazł drzazg. Drzazgi nie
mogą wbijać się w ciało dziecka..'.
O Boże, co za myśli! Spocznie tu martwe ciało!
Jednak troska, jaką otaczał małą Raiję, wcale nie
stała się mniejsza, mimo że sobie to uświadomił...
Opanował się. Wyszedł z komórki, zabierając ze
sobą trumnę. Jednak zostawił ją na schodach, nie
chciał, żeby kłuła Idę w oczy.
Na twarzy Heleny wyraźnie malowało się zmar
twienie.
- Nadal jest tam na górze - szepnęła. - Nie odpo
wiedziała mi nawet, kiedy zapukałam. Słyszałam ją,
ale mi nie odpowiedziała!
Reijo pocałował żonę w czoło, pogładził szybko
i czule po włosach. To dla Heleny nowe doświadczenie.
Wymagało wiedzy o ludziach, której nie posiadała.
Kiedy stanął za zamkniętymi na klucz drzwiami do
dziecinnego pokoju, pomyślał, że to dobrze, iż Rai ja
nie musi przez to przechodzić. Istnieje zatem w tym
wszystkim jakiś sens. Niezależnie od tego, czego do
świadczyła, tego jej los oszczędził.
Jej dziecko. Jej córka. I zmartwienie większe, niż
można pojąć.
- Ida - odezwał się cicho. Nie zapukał. Nawet nie
próbował nacisnąć klamki. - Już skończyłem. A ty?
Cisza zdawała się niemal namacalna niczym ścia
na. Bardziej nieprzenikniona niż zamknięte drzwi.
- Zrobiłem dla niej ładną trumnę. Najładniejszą, ja
ką umiałem. Czy może już w niej spocząć?
- Przynieś ją! - rozległ się głos Idy, ostrzejszy niż
kiedykolwiek.
Reijo zszedł na dół i napotkał pytające twarze. Pach
niało rybą. A więc Helena zrobiła coś do jedzenia. Mu
sieli się starać, by dzień nie różnił się zbytnio od innych.
Ze względu na Mikkala, który na pewno rozumiał, że
coś się stało. Który pewnie rozumiał, że ma to coś
wspólnego z siostrą. Ale któremu zostało oszczędzone
zachowanie tego w pamięci, kiedy będzie dorastał.
Malutka Raija będzie dla niego tylko imieniem. Być
może odległym wspomnieniem, gdzieś na dnie serca...
Trumna wydawała się ciężka. Nie dlatego, żeby
sporo ważyła. Była lekka. Ale przypominała o osta
teczności.
Ida otworzyła. Drzwi były otwarte na oścież, kie
dy Reijo dotarł na górę. Siedziała na brzegu łóżka. Za
paliła lampę. Miska z wodą stała na niskiej komodzie
pod oknem. Rozsunięte zasłony wpuszczały ostatnie
światło dnia.
Na kołdrze leżała mała Raija. Ponieważ w pokoju
panował półmrok, Reijo doznał wrażenia, że dziew
czynka nadal żyje. Gdyby przyjrzał się dokładniej,
zobaczyłby, że twarzyczka zastygła i jest martwa. Ale
z pewnej odległości, spowita miękkim cieniem, ma
lutka Raija wyglądała na śpiącą.
Ida ubrała ją w aksamitną sukienkę, uszytą przez
Helenę. Niebieską jak nocne niebo, lśniącą i żywą.
Uzgodniły, że Helena przyszyje biały kołnierzyk
i białą taśmę jako pasek w talii. Ida zrobiła do tego
pończoszki z najcieńszej białej wełny, żeby pasowały.
To przesada, uważali wszyscy, którzy to widzieli.
Kto to słyszał, żeby wydawać tyle pieniędzy na nie
mowlę? Ubierać je jak dorosłą!
Ale Ida tak chciała. A Helena cieszyła się na cze
kającą ją pracę. Uszyła też podobne ubranko dla Mik-
kala. Bez paska, z nieco innym kołnierzykiem. Tak
żeby strój chłopca trochę się różnił.
Maluchy wyglądały w tych ubrankach jak pańskie
dzieci. Reijo nie znajdował na to innych słów. Hele
na potwierdziła jego zdanie. Uszyła stroje nie tylko
z wyobraźni, przypomniała sobie fasony z czasów,
kiedy uczyła się kroju w rodzinnym domu.
Teraz Ida ubrała córkę w tę sukienkę. Założyła
cienkie pończoszki. Ładnie uczesała jej włosy. Zawią
zała na główce białą, lśniącą wstążeczkę.
Reijo zobaczył, że na ciemnoniebieskim tle sukien
ki coś błyszczy niczym prawdziwa gwiazda.
Kiedy się pochylił, ujrzał klejnot Idy. Najdroższy,
jaki posiadała. Złotego ptaszka od Ailo.
- Nie ma sensu grzebać z dzieckiem kosztowności -
zauważył ostrożnie.
- Ailo był jej ojcem - odparła Ida stanowczo. - Na
pewno coś by jej dał, ale nie miał ku temu możliwości.
Znam ptaki, rzeźbione przez Ailo. Dla mnie są równie
piękne we wspomnieniach. Malutka Rai ja będzie taka
samotna. Powinna mieć przynajmniej tego ptaszka od
Ailo. Dla ochrony. To również jej spadek. Mimo że być
może nie będzie jej tam zbyt potrzebny...
Ida urwała. Spojrzała na ojca.
- Chcę, żeby go miała - dokończyła zdecydowanie.
Reijo wiedział, że nie powinien próbować podwa
żać jej decyzji.
- To piękna myśl - rzekł cicho.
Podniósł trumnę, pokazał Idzie, zobaczył, jak się
skuliła. Ale przesunęła ręką po deskach, tak jak przed
chwilą sam uczynił.
Potem skinęła głową.
- Jest dobra - powiedziała.
Wyłożyła trumnę prześcieradłem. Ułożyła je tak
ładnie, jakby ścieliła łóżko dla księżniczki. Zadbała
o lekkie podwyższenie pod głową. Brzegi po bokach
podciągnęła do góry, jakby mościła gniazdo.
Następnie podniosła dziecko. Uczyniła to z takim na-
bożeństwem, jakby wykonywała święty rytuał. Opadła
na kolana z małą na rękach. Ułożyła ją ostrożnie na po
słaniu, które dla niej przygotowała z wielką starannością
i miłością. Rozłożyła nad nią lnianą poszewkę z haftem
na jednej stronie, tak by haft znalazł się na górze.
Wstała ze złożonymi rękami.
- Nie zniosę tego, jeśli ktoś zechce podwiązać jej
brodę - rzekła. Słowa brzmiały niewyraźnie. - I żad
nych monet, tato. Żadnych monet na oczy. To takie
obrzydliwe. Moja Rai ja nie wróci do świata żywych,
by kogokolwiek tu prześladować. Moja Rai ja nie
uosabiała niczego, co by było złe...
Reijo zgadzał się z córką. Nawet on nie zdobył się
na postąpienie zgodnie ze zwyczajem.
Uznał, że nie jest to konieczne. Dziewczynka by
ła za mała, żeby szerzyć zło za życia - po śmierci nie
miała go w sobie ani trochę więcej.
Nikt nie musi się jej obawiać. Poza tym Reijo uwa
żał, że zmarłych w ogóle nie należy się bać.
- Możesz ją już znieść na dół - odezwała się Ida. -
Niech ją zobaczą, jeśli chcą. Ja wezmę wieko.
Zeszli do kuchni. Reijo postawił otwartą trumnę
na ławie w świetle lampy, roztaczającej blask ponad
ślicznym snem dziewczynki.
Helena płakała.
Emil podźwignął się po drugiej stronie stołu. Uczy
nił to z wysiłkiem, oparł się o krawędź blatu. Jego
twarz była poważna, ściągnięta.
Ida wzięła na ręce Mikkala. Był zmęczony i zagu
biony. Małymi rączkami objął matkę za szyję. Przez
cały dzień musiał trzymać się od niej z dala. Nic nie
pomogło, że Helena poświęciła mu bez reszty całą
swą uwagę. Nikt nie był taki jak mama. Ale i ona,
i siostra gdzieś zniknęły. I zrobiło się tak strasznie ci
cho. Wszystko wydawało się dziwne.
Ida stała nad otwartą trumną ze swym drugim
dzieckiem na ręku. Przyjemnie było czuć jego ciepło.
Jego ciężar. Jego oddech na swym policzku. Ciepły,
żywy oddech na skórze. Słyszała jego serce. Czuła,
jak bije. Kochała go, kochała aż do bólu.
- Jaija? - spytał. Niepewnie. - W ksynce...
Ida skinęła głową. Musiała pogłaskać synka po wło
sach. Musiała ucałować jego skroń w miejscu, gdzie
bił puls, który mówił o tym, że żyje.
- Raija będzie tu spać - wyjaśniła. - Zasnęła tak głę
boko, że poszła do Saivo. Tam wszystko jest dobre.
Tam wszystko jest piękne, mój synku. Poszła do swo
jego taty. I twojego też. On czuł się tam bardzo sa
motny, ale teraz ma przy sobie Raiję. Ty jesteś ze
mną, moje dziecko, a Raija z nim.
Chłopczyk popatrzył na matkę szeroko otwartymi
oczyma. Tak jakby chciał odczytać prawdę w jej twa
rzy. Sprawdzić, czy nie kłamie.
- Tam jest bardzo, bardzo daleko i tylko wtedy
można tam trafić, kiedy się umiera. Tak jak to się sta
ło z naszą Raiją. Ona nie może oddychać. Nie może
rozmawiać ze mną ani z tobą. Nie może z tobą po
biegać. Ale może pójść do Saivo, gdzie zawsze jest zie
lono i ładnie, i gdzie zawsze jest lato. Tam jej tato
może ją objąć i z nią rozmawiać, i patrzeć, jak biega...
Głos Idy załamał się. Ukryła twarz we włosach
Mikkala. Na swój dziecięcy sposób starał się ją po
cieszyć. Gładził rączkami jej policzki, tak jak ona czę
sto dodawała mu otuchy.
Uśmiechnął się do niej, spodziewając się, że już sa
mo to ją rozweseli. Odezwał się cienkim głosikiem:
- Mama, nie płac!
I wtedy Ida uśmiechnęła się dzielnie do niego. Czu
ła, że zaczyna wychodzić z próżni.
- Zostaniemy tylko my, Mikkal - powiedziała. -
Nigdy nie będzie już z nami Raiji. Ale będziemy
o niej pamiętać, prawda?
Skinął główką. Może dlatego, że tego od niego
oczekiwano. Nie mógł bowiem zrozumieć tej bajki,
którą mu mama opowiedziała. Ale usłyszy ją jeszcze
wiele razy. Nauczy się jej na pamięć - i jakby będzie
w niej czuł obecność siostry.
Po latach nie zdoła przywołać w pamięci twarzy
Raiji, ale będzie ją widział w Saivo, jak biega na
swych malutkich nóżkach, ponieważ mama ułożyła
o niej tę historię.
- Jaija ładna - powiedział.
Dopiero wtedy Reijo zamknął wieko trumny.
Reijo i Helena zostali na noc. Następnego ranka Re
ijo postawił żagiel i popłynął na drugą stronę fiordu.
Ida posprzątała dziecinny pokój.
Mikkal spał u niej. Czuwała przy nim i nasłuchi
wała jego oddechów. Nie była w stanie zasnąć. Kie
dy zapadł w głęboki sen i jego oddechy stały się po
wolniejsze, usiadła na łóżku - musiała gryźć kostki
dłoni, by nie krzyczeć w głos. Cały czas obawiała się,
że przerwa między oddechami stanie się wiecznością.
Czekała, że już nie nabierze powietrza...
W końcu zasnęła z wyczerpania. Śniły jej się dzie
ci. Ailo i Sedolf, Maja i Knut, i Elise. Tato. Matka,
której nie pamiętała. Nawet ojciec Ailo, Mikkal. Nie
mogła pamiętać twarzy Raiji i Mikkala, ale kiedy się
obudziła, była pewna, że wie, jak wyglądali.
Reijo wrócił o zmroku. Za dwa tygodnie będą mo
gli pochować dziecko. Ida wysłała Reijo i Helenę do
domu. Przekonała ich, że nie będą jej potrzebni. Do
dała, że jeżeli zamieszka tu jeszcze jedna gospodyni,
będą sobie tylko deptać po piętach.
Zrobiła duże pranie. Wyprała pościel dzieci, w któ
rej spały ostatniej nocy w życiu małej Raiji. Nie by
ła w stanie wyrzucić ani spalić bielizny. I nigdy nie
uwierzy, że jej dziecko w chwili śmierci splamiło te
rzeczy. Ida nie bala się śmierci. Stopniowo to sobie
uświadamiała. Najbardziej bała się utraty kogoś, ko
go kochała. I być tym, kto zostaje.
Pozwoliła Mikkalowi nadal spać w części łóżka na
leżącej do Sedolfa. Chciała mieć synka przy sobie. Mu
siała wiedzieć, że jest blisko. Musiała wiedzieć, że żyje.
W orszaku żałobnym małej Raiji szło ich dwoje:
Ida i Reijo. Był maj, ziemia odtajała, zrobiła się mięk
ka i grząska na łokieć w głąb. Dalej też nie była na
tyle zmarznięta, by nie można wykopać grobu wy
starczająco głębokiego na tak niedużą trumnę.
Przewieźli ją na drugi brzeg fiordu dziś rano.
Pod niebieskim niebem. Pod słońcem, które robi
ło co mogło, by ich ogrzać. Chmury odpłynęły. Wiatr
wiał umiarkowanie, pomógł obojgu przeprawić się
przez fiord.
Szli razem - Ida z ojcem. Oboje w czerni. Oboje
o bladych twarzach i oczach, które dawno nie płaka
ły. Stanęli blisko obok siebie, dotykając się ramiona
mi. Bielały kostki złożonych dłoni.
Opuszczono trumnę. Rzucono na nią ziemię. Sta
li tak długo, aż całkiem nie została zakryta, aż nad
grobem nie usypano wysokiej do kolan mogiły.
Uścisnęli dłoń pastorowi.
Potem Reijo objął Idę opiekuńczo. Chciał ją stąd
zabrać. Nie pozostało im nic więcej. Już po wszyst
kim. Mała Rai ja już dawno dotarła na miejsce. Teraz
tylko ciało znalazło spoczynek.
Wtedy pastor zatrzymał ich gestem dłoni. Wyjął
złożoną podłużnie kartkę papieru, którą wsunął w rę
ce Idy. Zacisnął na niej jej palce.
Zapieczętowany list.
Ida dostrzegła urywki własnego nazwiska, nakre
ślonego pismem równie stanowczym jak jego autor.
Oczy pastora wypełniało współczucie.
- Jest mi ogromnie przykro - rzekł. Nic więcej. - Mo
że chwila nie jest ku temu odpowiednia, ale żywię na
dzieję, że list przyniesie ci to, na co czekałaś, Ido córko
Reijo. A jeśli nie pomoże... - przerwał. Ale dokończył,
kiedy Ida podniosła na niego wzrok. - Jeśli się okaże, że
nie udało się rozwiązać tej sprawy, możesz się zwrócić
do mnie. Uczynię wszystko, by ci pomóc.
- Dziękuję - odparła Ida. Nie odmówiła. Wzięła oj
ca pod rękę i pociągnęła za sobą.
- Co to za list? - spytał Reijo.
- Może Sedolf będzie mógł bezpiecznie wrócić do
domu - odpowiedziała. - Spotykają nas same troski...
Pożeglowałi przez fiord z wiatrem od morza. Nad
ich głowami roztaczało się tak samo czyste niebo.
Ida schowała list na piersi. Nie otworzyła go. Te
go dnia nawet on wydawał się nieistotny.
13
Zrobiło się późno, kiedy Ida przełamała pieczęć
i rozłożyła gruby, sztywny papier.
Emil wodził za nią oczyma, nie spał. Niepokoił się
o nią bardziej, niż ośmieliłby się przyznać nawet przed
Rei jo. W pewnym sensie dziękował losowi za ten upa
dek ze skały. Gdyby szczęśliwym trafem nie złamał ręki
i nogi, Ida siedziałaby teraz w domu sama z Mikkalem.
To nie byłoby dla niej dobre.
Oderwał od niej wzrok. Spojrzał przez okno. Kil
ka tygodni temu o tej porze panował mrok. Teraz
przez gałęzie drzew, które zaczynały się zielenić,
przedzierało się przyjemne światło.
Gdyby nie ostatnia wyprawa saniami na cypel,
Emil musiałby już może myśleć o rychłym powrocie
do domu. Ale coś się stało z jego nogą. Porządnie spu
chła. Minął ponad tydzień, zanim wróciła do normal
nych rozmiarów. Jednak nadal bolała.
Trudno, nie mógł przecież postąpić inaczej.
Emil zamknął oczy. Nie był w stanie patrzeć na
Idę, kiedy czytała list. Nie był w stanie domyślać się,
co oznacza wyraz jej twarzy, patrzeć, jak zareaguje.
Nie wiedział, co myśleć o tym, że nieznajomy rze
czywiście jej odpisał.
To by znaczyło, że w powietrzu drży coś o wiele
więcej, niż Ida opowiedziała.
Nie wszystkie kobiety znad północnych fiordów
na tak długo pozostają w pamięci ludzi posiadających
władzę i uprawnienia. Nie wobec wszystkich docho
wują obietnic.
Ale Ida to Ida...
List został tak sformułowany, jak się Ida spodzie
wała. Ani słowa o upojnych chwilach czy czerwonej
jak wino zorzy polarnej. Ale dziewczyna odgadła, że
o tym myślał, że i on tego nie zapomniał.
Mógł bez trudu zbagatelizować jej prośbę. Mógł po
prostu udać, że nie dostał jej listu. Przesyłki tak łatwo
ginęły po drodze. Zwłaszcza gdy musiały pokonać od
ległość taką, jaką przebyła jej prośba. I jego odpowiedź.
List był poprawny w tonie. Autor aż do końca trzy
mał się określonych form. Pismo równe, bez zawija
sów, ale mimo to ładne i porządne. Trochę szerokie,
może jego ręka nie potrafiła pisać miękko i lekko...
Ida przeczytała raz. Poznała słowa. Ale musiała zacząć
od nowa. Przeczytać jeszcze raz. Dobrze zrozumieć.
„Ido córko Reijo, nie zapomniałem o Tobie. Twój
list tylko ożywił wspomnienia. Złożoną obietnicę
także pamiętam. Nie składam ich tak wiele, bym
mógł o nich zapomnieć. Już tego samego dnia, w któ
rym otrzymałem Twoją prośbę, zwróciłem się do
wójta w Twoich stronach. Ośmielam się obiecać, że
sprawa przeciwko Twojemu mężowi, Sedolfowi Bak-
kenowi, zostanie zamknięta. Pochwalam Twoją peł
ną oddania wierność małżonkowi. Taka troskliwa żo
na przydałaby się każdemu mężczyźnie. Jeżeli kiedy
kolwiek w życiu będziesz jeszcze potrzebowała mo
jej pomocy, uczynię, co tylko będę mógł. Z mojej
strony obietnica jest ciągle aktualna.
Jak tylko nadarzy się możliwość, zwrócę Wam coś,
co do Was należy. Przesyłka wymaga jednak znalezie-
nia zaufanych posłańców, zatem może to jeszcze po
trwać. Przykro mi z powodu kłopotów, które na Was
sprowadziłem, ałe to było konieczne. Zrozumiesz, gdy
tylko otrzymasz moją przesyłkę. Wyślę ją na Twoje na
zwisko - ufam, że zadbasz, by trafiła we właściwe ręce.
Pozdrawiam najserdeczniej Ciebie i Twoją rodzinę.
Sture Olavs0n Moen.
Naczelnik".
Ogarnęło ją niejasne przeczucie. Niedowierzanie.
Odniosła wrażenie, że widzi tylko jakieś wzory - aż
tak bardzo list wydawał niedorzeczny.
Kłopoty, które na nich sprowadził? Konieczne?
Jeżeli odgadła, co chciał przekazać, teraz rozumia
ła tego człowieka jeszcze mniej. Dlaczego miałoby
być konieczne zniszczenie czyjejś opinii i spokoju?
Zmuszenie go do ucieczki z kraju?
Gdyby przydarzyło się to komuś słabszemu niż
Knut, mogłoby się skończyć o wiele tragiczniej.
Konieczne?
Nie wystarczy przykładnie wszystko odesłać. Po
nieśli znacznie wyższe koszty.
A więc czuł się zobowiązany dotrzymać danej obiet
nicy. Dla niego owa spłata będzie trwać całe życie.
Zażegnał jednak zagrożenie, które wisiało nad Se
dolf em. I nie zapomniał o niej.
Ida nie była w stanie czuć wdzięczności. Nawet
gdyby całe niebo z zorzą polarną zwaliło się jej na
głowę z powodu tego mężczyzny, nic by nie czuła.
Wobec niego ani wobec kogokolwiek innego.
Wszystko w niej umarło. Pragnęła tylko, żeby Sedolf
wrócił do domu. Nikt poza nią nie potrafił martwić się
tak bardzo o Raiję, jak właśnie Sedolf. Nie była pewna,
czy uda jej się dojść do siebie przed jego powrotem. Nie
miała odwagi wyrzucić z siebie tego, co zamarzło
i stwardniało na kamień. Nie była pewna, czy udałoby
się jej przez to przejść jeszcze raz. Lepiej zamknąć uczu
cia gdzieś głęboko w sercu aż do powrotu Sedolfa. Wte
dy będą mogli zmagać się z tym razem. Uczynić z tego
wspólny ból, nawet jeśli zostanie podwojony. Łatwiej
będzie sobie z tym poradzić wspólnie z Sedolfem.
Wszystko jest łatwiejsze z Sedolfem.
- Dobre wieści? - spytał Emil.
Ida poderwała się. Całkiem o nim zapomniała. Za
głębianie się w sobie jest groźne. Wiedziała o tym, mu
siała dołożyć starań, by wrócić do rzeczywistości. Nie
powinna szukać ucieczki w czymś, co nie istnieje! Mi
mo że wszystko wokół wydaje się smutne i trudne,
nie powinna tracić kontaktu z ziemią pod stopami.
Nie znikać w chmurach, gdzie wszystko jest łagod
ne i niegroźne i nic nie doskwiera!
Powrót stamtąd może okazać się trudny...
W końcu życie może się wydać bez sensu - to chy
ba najbardziej niebezpieczne.
- Sedolf nie musi się już niczego obawiać - odpar
ła. Usłyszała, jak bezbarwnie zabrzmiał jej głos. Nie
potrafiła nic uczynić, by nadać mu więcej życia.
- Musi mieć wpływowych przyjaciół - stwierdził
Emil. Skinął w stronę listu, który nadal leżał rozło
żony na stole przed Idą.
Jej uśmiech pojawił się tylko na mgnienie. Pojawił
się i zniknął. Emil uznał, że dobrze się stało, gdyż to
najsmutniejszy uśmiech, jaki w życiu widział.
- Sam jest wpływowym człowiekiem, Emilu. Ten
naczelnik, do którego ty się zwracałeś, już stracił swój
stołek. Autor listu został jego następcą.
Emil nie znajdował słów.
I ten człowiek odpowiedział na list Idy! Drobnej
Idy z drewnianej chaty na cyplu!
- Ale jak to się, do diabła, stało, że został naczel
nikiem? - spytał Emil. Ściągnął brwi.
Dziewczyna wzruszyła ramionami. Starannie zło
żyła arkusz, sama nie wiedząc, dlaczego.
- Nie mam pojęcia - odparła. - Nic o tym nie pi
sze. Może dzięki wpływowym przyjaciołom?
Nie musi mówić wszystkiego Emilowi. Nie może
tego od niej wymagać.
- Pomogę ci się położyć - zaproponowała. Nie spy
tała, czy nie uważa, że jest za wcześnie.
Nie protestował. Widział, że to niemożliwe. Ida wy
dawała się niedostępna, całkiem pogrążona w smutku.
Nie zasnął od razu. Noc była zbyt jasna, nawet za
słony jej nie powstrzymały przed wejściem do środka.
Czuł ból, ale nie wspomniał o tym Idzie. Nie wiedzia
ła o jego cierpieniu. Było nieistotne w porównaniu
z tym, przez co przeszła. Z tym, co jeszcze przed nią.
Słyszał ją na górze. Jak przekręca się w łóżku, sta
rając się tłumić dźwięki, żeby nie obudzić Mikkala.
Słyszał, że upłynęło dużo czasu, zanim i ją ogarnął sen.
Emil złożył ręce w modlitwie.
Czuł się dziwnie. Nieczęsto się modlił. Nie pamię
tał, kiedy robił to ostatnio. Trudno było znaleźć sło
wa. „Ojcze Nasz" z dziecięcych nauk tkwiło w gło
wie jak wykute, ale to, co poznał później, jakoś się
rozmyło. Nie uklęknął z własnego powodu. Nie za
mierzał się modlić za siebie. Właściwie nie miał pew
ności, czy to w ogóle pomoże.
Ale nie zaszkodzi spróbować. Chodzi przecież
o nią. O Idę.
Sedolf i jego załoga wrócili pod koniec maja. Więk
szość drzew wypuściła już liście - małe zielone listki,
które nadały wzgórzom barwę lata. Śnieg stopniał.
Jeszcze gdzieniegdzie w zacienionych miejscach trzy
mały się mocno brudnoszare zaspy, lodowymi pazu
rami wczepione w wiecznie zielone wrzosy.
Zeszłoroczna żółta trawa trwała uparcie, nie po
zwalając przebić się świeżej, soczyście zielonej. Ale
i w tej żółci istniał jakiś urok - niosła przesłanie, że
lato w swej weselnej sukni jest już niedaleko.
Tak jak poprzednim razem Reijo wypłynął ryba
kom na spotkanie. Z daleka rozpoznał ich statek. Cie
kawiło go, czy Sedolf do nich dołączył. Nie mógł
przecież być tego pewien, ponieważ z północy nie do
tarły żadne wieści. Nie było przez kogo wysłać listu.
Posłaniec nie dotarłby wcześniej niż sami rybacy.
Wróciło ich tylu, ilu wypłynęło.
Ale przecież Sedolf stał tam teraz razem z nimi.
Wyprostowany i zarośnięty. Z odrobiną mrozu z wy
brzeża Finnmarku w spojrzeniu.
Reijo szybko się zorientował, kogo brakuje. Natych
miast brakujące części układanki znalazły się na swo
im miejscu.
Gdy tylko nadarzyła się możliwość, odciągnął Sedol-
fa na stronę. Musiał porozmawiać z nim w cztery oczy.
- Chyba nie czekają na mnie poborcy podatkowi? -
spytał chłopak surowym głosem. - Już myślałem, że
wyjdą po mnie aż tutaj. Wezmą statek w zastaw
i sprawdzą każdy zakamarek w poszukiwaniu włóka...
- Ida ci wszystko wyjaśni - odrzekł w pośpiechu
Reijo. - Widzę, że ich znalazłeś?
Sedolf skinął, uśmiechając się znacząco.
- A jakże, znalazłem i wszystko zrozumiałem - od-
parł. W jego głosie nadal brzmiała surowość. Reijo nie
bardzo się to podobało. To nie ten sam Sedolf. - Czy
zawsze od najlepszych przyjaciół człowiek dostaje
coś takiego? - mówił dalej Sedolf. - Pewnie dlatego,
że to zawsze oni najwięcej korzystają. Za niewielką
łapówkę mógłby zdobyć statek na własność.
Reijo zrozumiał. Jak tyłko się zorientował, że na
pokładzie brakuje Larsa, wszystko stało się jasne
w mgnieniu oka. Uznał, że chyba jego umysł nie funk
cjonował jak należy, skoro nie wpadł na to wcześniej.
Ale często dobrze myślimy o tych, których znamy.
Łatwo się zapomina, że każdy ma złe strony, że każ
dy w chwili słabości jest w stanie ranić.
- Lars zamieszka na jakiś czas w Finnmarku - kon
tynuował Sedolf. - Znalazł sobie tam kobietę. To nie
wymówka. Ale nie wróciłby z nami nawet, gdyby jej
nie spotkał. Niech to pozostanie tajemnicą. Nie ma
sensu, żeby we wsi zaczęli gadać. To przecież nie wi
na Fredrikke, a ona by najbardziej ucierpiała.
Sedolf spojrzał na Reijo. Zauważy} uznanie w zie
lonych oczach, w których odbijało morze. Dobrze
wiedzieć, że Reijo pochwala jego postępowanie. Prze
dyskutował swą decyzję z innymi rybakami. Tamci
uważali, że potraktował Larsa zbyt łagodnie, że na
wet przyjaciel nie powinien ujść bezkarnie. I Sedolf
zapragnął zemsty. Przez chwilę. Zapragnął, by Larsa
zapiekło, ponieważ porządnie napsuł mu nerwów,
a jednocześnie rozczarował.
Ale w końcu rozsądek zwyciężył. Gdyby Sedolf uległ
żądzy zemsty, okazałby się niewiele lepszy od Larsa.
Łaska bardziej popłaca.
- Czy tutaj wszystko dobrze się układa? - spytał. -
Czy Emil wraca do zdrowia? - Reijo przełknął. Mil-
czał wystarczająco długo, by Sedolf się domyślił, że
stało się coś złego. - O co chodzi?
Stał na szeroko rozstawionych nogach, z rękoma
na biodrach. Wytarł w ubranie słoną wodę, był brud
ny i zarośnięty. I bał się.
- Nie mogę pozwolić ci pójść do domu, zanim ci
tego nie powiem - westchnął Reijo. - Tutaj nie wszyst
ko dobrze się układa... Mała Raija umarła ponad mie
siąc temu.
- Umarła?!
Reijo skinął głową.
Sedolfowi opadły ręce. Surowość i chłód zniknęły
z jego twarzy.
Sedolf drżał, choć powietrze było łagodne. Drżał,
lecz zdołał powstrzymać krzyk.
- Dziecko nie może tak po prostu umrzeć - rzekł
opanowanym głosem, który jednak przepełniało wię
cej uczucia, niż to okazywała Ida w ciągu minionych
dni. - Chorowała?
- Nie. Zasnęła. Nie obudziła się więcej. Zastąpię cię
przy statku, Sedolf. Możesz od nas wziąć konia. Jedź
do Idy. Niech ona ci to opowie...
Sedolf przełknął kilka razy. Nie mógł patrzeć na
rybaków, którzy stali oniemiali, przysłuchując się sło
wom Reijo. Teraz zwrócili spojrzenia na Sedolfa. Po
dziwiali jego spokój. Podziwiali go za siłę. Że nie uro
nił jednej łzy...
- Aha, Sedolf... - Reijo zatrzymał go, kiedy już biegł
na cypel po konia, by czym prędzej znaleźć się w domu.
- Ida jest nieczuła jak kamień. Zaopiekuj się nią. Spraw,
by znowu zaczęła czuć. Nikomu z nas do tej pory się to
nie udało. Tylko ty jesteś w stanie tego dokonać. Nam
brakuje odwagi. Bo nikt z nas nie potrafił jej pocieszyć...
Sedolf milczał, ale Reijo wiedział, że Ida nigdy nie
dozna przy nim krzywdy. Zawsze będzie dla niego
najważniejsza.
Przyjechał z głośnym tętentem końskich kopyt.
Odnalazł żonę z Mikkalem nad strumieniem. Trzę
sąc się z zimna, płukała pranie.
Na widok Sedolfa omal nie straciła paru przeście
radeł. Sedolf wskoczył po uda do wody, by je ratować.
Mikkal zanosił się od śmiechu.
Sedolf musiał wziąć małego na ręce. Przyglądał mu
się długo i z powagą, chciał się przekonać, czy chłop
czyk poznaje go mimo zarostu i brudu.
Nie było wątpliwości, że Mikkal go poznał. Małe
główki mogą pomieścić tak wiele, większość z nich
pamięta ofiarowaną im miłość. I osoby, które ją ofia
rowały.
- Słyszałeś? - spytała Ida.
Sedolf potwierdził. Ból uczynił coś z jej spojrze
niem, z jej głosem. Chłopak przekonał się, że Reijo
miał rację, że nie przesadził, mówiąc że Ida zmieniła
się w kamień.
- Nie cierpiała - rzekła cicho. To jedyna pociecha,
która jej została. - Nie mogła cierpieć. Na jej twarzy
malował się spokój. Była taka śliczna, Sedolf...
Dokończyła szeptem, który przeszedł w ciszę.
Sedolf zmarzł. Woda w strumieniu chyba jeszcze nie
słyszała najnowszych wiadomości, że zbliża się lato.
Objął Idę ramieniem. Przytulił do siebie.
- Jest wiele spraw, o których powinniśmy poroz
mawiać, moja najdroższa Ido. Ale nie tutaj.
W drodze do domu rzekł niby mimochodem:
- To Lars nasłał na mnie wójta...
- Ta sprawa również umarła - odparła Ida, jakby
nie zrozumiała, co powiedział. W każdym razie nie
wydawała się szczególnie zaskoczona. - Napisałam
list, Sedolf. O tym również ci opowiem, później. Po
winieneś przeczytać odpowiedź, którą otrzymałam.
Ale tej sprawy tak czy owak już nie ma...
Sedolf spojrzał na Idę. Przypomniał sobie, że o tym
rozmawiali, ale nie pamiętał dokładnie tej rozmowy.
Słów, które wymienili. Stały się takie wyblakłe, na
wpół zapomniane, ponieważ nigdy nie przykładał do
nich wagi.
Ale kiedy wspomniała o liście, przypomniał sobie.
Przeraził się.
Jakim cudem jego Idzie udało się wywrzeć taki
wpływ na obcego człowieka?
Niepokoiło go to, ale o nic nie pytał.
Najboleśniejsza była strata Raiji.
Ida nie chciała mówić. Nie o dziecku. Pozwoliła, by
ją objął, by mocno przytulił. Ale zaraz wyśliznęła się
z uścisku. Wymówiła się, że czeka ją wiele obowiązków.
Że ma dużo do zrobienia. Że nie może tego zostawić.
I wymknęła się do wielkiego prania, do rzeczy cią
gle leżących nad strumieniem, które trzeba wypłukać.
Sedolf został z Mikkalem na ręku. Malec za nic nie
chciał go puścić. Wplatał paluszki w jego włosy.
Sedolf oparł policzek o policzek dziecka. Ida za
mknęła w duszy drzwi, które ukryły ból. To natural
ne, że ponowne ich otworzenie zajmie dużo czasu.
- Musisz jej pomóc na powrót stać się sobą! - usły
szał głos Emila. Brzmiała w nim prośba. Sedolf zo
rientował się, że Emil nadal czuje słabość do Idy. -
Cholernie przykro jest widzieć ją taką - mówił dalej
Emil. - Nie płakała od czasu, kiedy to się stało. Za
chowuje się jak chodzący słup soli.
Przywołał obraz z Biblii na opisanie sytuacji, któ
ra go przerażała.
- Cholernie przykro jest również stracić dziecko -
odparł Sedolf. Sam czuł to w sercu. Dławiło go w gar
dle, piekło pod powiekami. - Ida nie jest z tych, któ
re całemu światu pokazują, że cierpią - dodał szybko.
Nie chciał, by Emil odebrał jego słowa jako atak. To
nie wina Emila, że nie ma dzieci. Ściśle biorąc, sam
też ich nie miał.
Ale dzieci Idy traktował jak własne.
Chociaż ich prawdziwym ojcem był Ailo.
Jednak sam stał się dla nich jedynym ojcem, jakie
go znały.
- Po prostu zasnęła? - spytał. Nie zdobył się, by
spojrzeć na Emila. Żelazna obręcz ściskała mu serce.
Nie było go tutaj w tej trudnej chwili. Może to nie
jego wina, ale go tu nie było.
Nigdy go nie było, kiedy Ida go potrzebowała...
- Cicho i spokojnie - potwierdził Emil. - To trochę
pomaga, gdy się na to tak spojrzy. Może mała nawet
tego nie poczuła. Wyglądała w trumnie jak aniołek...
Sedolf tak głęboko wciągnął powietrze, że Emil
resztę zachował dla siebie. Sedolf mocno uścisnął
Mikkala, postawił go na ziemi i poszedł na górę do sy
pialni. Wyjął z kufra wełniane spodnie, suche i czyste.
Nie odważył się otworzyć drzwi do dziecinnego
pokoju. Ale długo przed nimi stał.
Klamka by go tam wpuściła, ale nie mógł jej sam
nacisnąć.
Dopiero kilka chwil był w domu, przepełniony
świadomością o śmierci Raiji, a już odnosił wrażenie,
że ściany zaciskają się wokół niego. Jak zatem musia
ła się czuć Ida?
Nie był w stanie zostać tu i tkwić bezczynnie do
wieczora. Nie mógł. Statek czekał na brzegu. Zosta
ło jeszcze wiele do zrobienia, zanim będą mogli po
wiedzieć, że zakończyli wiosenne połowy.
I jeszcze ta sprawa z listem. Zasiała w nim niepo
kój. Ponownie przepełniła go goryczą.
Wtedy też go tu nie było. Nie mógł potwierdzić
przed całym światem, że Ida jest jego żoną, a nie ja
kąś tam kobietą, na której wszyscy mogą zatrzymy
wać spojrzenia i o której mogą śnić słodkie sny.
Wdzięczność Sedolfa mieszała się z rosnącą dokucz
liwą goryczą.
Powoli zszedł na dół.
- Ten mężczyzna, Emil... - zwrócił się do przyja
ciela. Być może straci w oczach tamtego, ale nie dbał
o to. - Ten człowiek, który przyjechał wtedy od na
czelnika. Ten, co złupił Knuta. Jaki on był? Widzia
łeś go. Co zaszło między nim a Idą?
Emil przyglądał się przez chwilę Sedolfowi. A więc
Ida zniekształciła trochę prawdę. Przed mężem najwy
raźniej również. Powiedziała mu, ale nie wszystko.
Może to miało ogromne znaczenie. Albo żadnego.
Emil mógł stanąć tylko po jednej stronie. Wybrał
stronę Idy. Nie mógł postąpić inaczej.
- Czasem mężczyźni i kobiety zawierają przyjaźń -
rzekł cicho. Mówił powoli, ważąc słowa. - Ty i ja nie
mamy może tak wielu przyjaciół wśród kobiet. Patrzy
my na nie inaczej. Ale Ida nie jest całkiem taka jak ty
i ja, prawda?
Sedolf potrząsnął głową.
- Idę łatwo jest pokochać - myślał Emil na glos.
Powiedział to, nad czym się zastanawiał w bezsen
ne noce. - Łatwo ją polubić. Ona potrafi zaglądać
ludziom w dusze. My ledwie zwracamy uwagę na to,
jak wyglądają. Ale ona dostrzega więcej. Sądzę, że
tak stało się z tym mężczyzną. Być może go oczaro
wała... ale szczerze mówiąc, nie należał do typu, któ
ry traci głowę na widok pierwszej ładnej twarzy,
którą zobaczy. Był surowy, lecz sprawiedliwy. Bóg
jeden wie, jak się Idzie udało z nim porozmawiać.
Widziałem tylko, jak obronił Idę przed tym drugim,
kiedy im ubliżała. Być może podziwiał ją za tę od
wagę. Nie wiem.
- Ale zauważyłeś, że coś między nimi jest? - spy
tał Sedolf ostro.
- Mylisz się - odparł Emil. - Nigdy by mi to nie
przyszło do głowy. Dopiero Ida mi o tym wspomnia
ła. Kiedy pisała list, zwracając się z prośbą w twojej
sprawie. Nie zdziwiłbym się bardziej, gdyby się przy
znała, że z samym diabłem mówią sobie po imieniu!
To w pewnym sensie była pociecha.
- Ida nie robi nic złego - rzekł Sedolf sam do sie
bie. - Nie byłaby zdolna do zdrady...
Ale myślami powędrował ku pewnemu zuchwalco
wi, który uwiódł ją daleko na północy kraju, kiedy
jeszcze należała do Ailo...
- Ida nie zrobiłaby czegoś takiego - Emil wydawał
się bardziej przekonany. - Jeżeli wątpisz w jej odda
nie, to jesteś większym idiotą, niż za jakiego cię mia
łem, Sedolfie Bakken!
Sedolfowi znacznie ulżyło.
Emil miał rację. Oczywiście, że Emil miał rację!
Opowiedział mu o historii ze statkiem. O Larsie.
O połowach.
- Ida nie zdradzi cię nawet, gdy uczynią to twoi
dwaj najlepsi przyjaciele. - Emil nazwał słowami oba-
wy Sedolfa, który pomyślał, że nieprędko obdarzy te
raz kogoś zaufaniem.
To straszne, że właśnie Emil musiał mu przypo
mnieć o wierności Idy. Sam powinien ją wystarczają
co dobrze znać.
Powinien ją na tyle dobrze znać, by wierzyć, że jest
jedyną osobą, która go nigdy nie zdradzi.
- Mam jeszcze trochę roboty...
- Nie zostawiaj teraz Idy samej!
- To nie to! - usprawiedliwił się Sedolf. - Jestem je
dynym szyprem po odejściu Larsa. To mój statek. Za
niego też jestem odpowiedzialny.
Emil tylko się uśmiechnął.
- Ten poborca jest teraz naczelnikiem, Sedolf -
rzekł sucho.
Sedolf stanął jak wryty. Nie całkiem zrozumiał.
Wiadomość po prostu do niego nie dotarła.
- Porozmawiam z nią, zanim zejdę na brzeg. Ale
muszę...
- Ida ma przecież w co włożyć ręce - zauważył
Emil nieco uszczypliwie. - Ucieka w robotę, Sedolf.
Musisz także to zdjąć z jej barków. Musisz odnaleźć
dawną Idę!
Sedolf skinął głową. Czuł, że czeka go beznadziej
ne zadanie. Ale kochał Idę ponad wszystko.
Musiał ją nakłonić, by razem z nim dzieliła smutek.
Później.
14
Wspólnie położyli Mikkala spać. Razem przysiedli
każde na swoim brzegu posłania i poczekali, aż za
śnie. Spokojnie i bezpiecznie pośrodku tego morza,
którym było ich łóżko.
Ida zatrzymała się przed zamkniętymi drzwiami
pokoju po drugiej stronie korytarza. W pęku kluczy
zawieszonych na biodrze znalazła ten właściwy.
Otworzyła. Puściła Sedolfa przodem. Powoli podąży
ła za nim. Zamknęła drzwi.
Nie zaglądała tu od czasu, kiedy wysprzątała
i zamknęła na klucz. Rzeczy Mikkala przeniosła do
swojej sypialni.
Teraz z pewną ulgą usiadła na brzegu łóżka, w któ
rym zasnęła Raija.
Sedolf osunął się ciężko tuż obok. Wziął Idę za jed
ną z dłoni, które bezradnie opuściła na kolana. Uści
snął. Nie po to, żeby dodać jej sił. W równym stop
niu dlatego, że sam potrzebował bliskości. Jej siły.
- Opowiedz mi o tym - poprosił cicho. - Opowiedz
mi dokładnie, jak to było.
Ida zaczęła mówić zniżonym głosem. Początkowo
bezbarwnie, jakby wypuszczała zamarznięte słowa,
które tylko czekały na tę okazję. Jak gdyby po to zo
stały przechowane.
Sedolf zobaczył wszystko oczami Idy, ponieważ
posiadała niezwykły dar opowiadania. Mówiła o tym,
co inni pewnie by pominęli, uznając za nieważne.
Tak jakby coś mogło być nieważne w momencie,
gdy umiera dziecko!
Opowiadała w taki sposób, że widział, słyszał, czuł
dotyk i zapach. Że odnosił wrażenie, jakby sam gła
dził martwe dziecko po jedwabistych policzkach.
Uczestniczył w czymś, co powinien był przeżyć.
Co powinien był dzielić z nią, kiedy to się stało. Zna
lazł się pośrodku zdarzeń - zaprowadził go tam jej
głos. Zdarzeń, które miały miejsce kilka tygodni te
mu w tym pokoju.
Czuł dławienie w gardle, kiedy opowiadała, jak ład
nie ubrała malutką. Kiedy opowiadała o trumnie, któ
rą zrobił Reijo. O przeprawie przez fiord, tylko we
dwoje z ojcem. O tym, jak maleńka trumna została
przysypana mokrą wiosenną ziemią...
Powinien był tam się znaleźć. Powinien był tam
stać obok niej. Powinien ponieść część brzemienia,
które spadło na jej ramiona. Nie powinna zostać sa
ma w takiej chwili!
- A ty, Ida... Opowiedz mi, jak ty się czułaś...
Wtedy, drżąc, zaczerpnęła powietrza. Z jej ust nie
wydobyło się jednak ani jedno słowo. Objęła go,
przytuliła policzek do jego ramienia i tylko potrząs
nęła głową.
- Nie mogę pogodzić się z myślą, że zostałaś z tym
sama - szepnął Sedolf tuż przy jej czole. - Czuję się,
jakbym cię zdradził. Chociaż nikt nie mógł wiedzieć,
że tak się stanie...
- Ona też była sama - odezwała się Ida. - Nie by
ło mnie przy niej...
- Była przecież razem z Mikkalem - rzekł. Wiedział,
że to żadna pociecha. Idę też dręczyły wyrzuty sumienia.
Jak i jego. - To nie jest niczyja wina - szepnął. Poczuł,
jak łzy popłynęły mu po policzkach. Ciepłe i mokre.
Nie potrafił ich powstrzymać. Ani też nie chciał.
Nie miał powodu udawać przed Idą. Nie miał czego
przed nią ukrywać. Znała jego słabości równie dobrze
jak mocne strony. Nigdy nie pogardzałaby płaczącym
mężczyzną. Raczej gardziłaby tym, który nigdy się
nie popłakał.
To on ukrył twarz w jej piersi. Poczuł, jak jej chłod
ne ręce gładzą go po policzkach, po włosach, po ple
cach. Jak szepcze cicho słowa, którymi przemawiała
do dzieci. Krótkie, dobre słowa po fińsku.
Nagle jej głos stał się grubszy. Jej ciałem zaczęło
wstrząsać łkanie niemal w takt jego płaczu.
Uniosła jego twarz. Oczy, których spojrzenie na
potkał, wypełniały łzy. Policzek, który przywarł do
jego policzka, był równie mokry.
Mocno się objęli. Szlochali na ramieniu drugiego.
Płakali bez słów.
Poczuli się bardzo zmęczeni. Taki płacz wyczerpu
je, wypłakanie najgłębszego bólu kosztuje wiele sił.
Popatrzyli na siebie nawzajem. Mieli czerwone pla
my na policzkach, zaczerwienione oczy i biegnące
w dół mokre strużki.
Sedolf pocałował Idę w oba policzki. Potem lekko
musnął jej usta.
- Kocham cię, Ida - rzekł. Czuł to całym sercem.
Stracił tak dużo, ale jednocześnie był niezmiernie
wdzięczny, że nadal należeli do siebie. Że nadal mo
gli dzielić chwile takie jak ta.
Trudniej jest dzielić płacz niż śmiech. Dzielenie ra
dości wymaga niewiele. Ale ból sięga dna tego, co
wspólne.
- Nigdy o niej nie zapomnimy. Zawsze będzie ży
ła w naszych sercach. I nigdy nie możemy dopuścić
myśli, że żyła na próżno. Nikt nie żyje na próżno...
Zdążyła nas napełnić radością więcej razy, niż potra
fię zliczyć, chociaż żyła tak krótko. Zdążyła zdobyć
miłość. Zdążyła pokochać. Zdążyła nauczyć się bie
gać na swych maleńkich nóżkach... Była wesołym
dzieckiem... Nie żyła na próżno, nasza Raija. Była ma
lutka, ale całkiem odmienna od innych. Będziemy
o tym pamiętać. Reijo i Helena będą o niej pamiętać.
Knut i Anjo. Emil. Wiele osób ją zapamięta, moja naj
droższa Ido. Nie żyła na próżno...
Ida spojrzała na Sedolfa. Prosto w oczy.
- Ale zupełnie bez sensu było to, że musiała umrzeć!
Nie potrafił nic odpowiedzieć. Myślał dokładnie tak
samo. Sam nie umiał pogodzić się z tym, co się stało.
Z tym, że istnieje jakiś sens i zamysł w czymś tak nie
sprawiedliwym, jak pozbawienie życia malutkiego
dziecka. Właśnie to Ida nazywała bezsensownym.
- Bałam się płakać w samotności - przyznała. Przy
tuliła twarz do jego piersi, splotła palce z jego palca
mi. - Nie byłam w stanie. Nie mogłam. Wokół mnie
panowała tak ogromna pustka. Myślałam, że to się nie
wydarzyło. Nawet kiedy ją pochowaliśmy, czułam, że
to nieprawda. Że Raija po prostu przebywa w innym
miejscu. Że później wróci... Wierzyłam w to, Sedolf!
To ja znalazłam ją martwą, ale wierzyłam, że wróci...
Pocałował ją lekko w czoło. Czuł, że jeszcze jest
spięta. Zamknięta w sobie jak mocno zaciśnięta pięść.
Teraz powoli się rozluźniała. Ale wciąż panowała nad
sobą. Nie wyrzuciła z siebie wszystkiego od razu. Nie
pozwoliła, by wylało się całym strumieniem...
- Myślę, że teraz pogodzę się z tym, że ona nie wró-
ci - rzekła nieoczekiwanie. - Ale nie jestem pewna,
czy zrozumiem, że umarła, Sedolf. To niepojęte. Za
trudne. Wydałam ją na świat. Urodziłam. I nie mo
głam nic zrobić, by ją tu zatrzymać... przy życiu. Po
prostu zabrano mi ją z rąk...
- Nie posiadamy naszych dzieci na własność - ode
zwał się Sedolf. Nie wiedział, skąd u niego ta mą
drość. Nie pamiętał, by o tym wcześniej myślał. - Są
jakby tylko pożyczone.
- Jesteś jedynym, który potrafi mnie zrozumieć,
Sedolf - rzekła Ida z przekonaniem. - Kochałeś ją tak
samo mocno jak ja. Nikt inny nie jest w stanie pojąć,
co czuję. Przez co przechodzę. To przecież nie ich
dziecko. Rai ja była nasza...
Sedolfowi ścisnęło się gardło.
To coś więcej niż wyznanie zaufania. Więcej niż
wyznanie miłości. Zawsze czuł, że wiele go łączy z jej
dziećmi, chociaż ich nie spłodził i chociaż widział, że
Ida bardziej traktuje je jak dzieci Ailo niż jego.
To naturalne, oczywiste. Ailo był ich ojcem.
Teraz powiedziała to, co sam czuł. Nie żeby go po
cieszyć, ale ponieważ i ona tak uważała.
Kochał ją. Czuł, że miłość wypełnia mu piersi, jak
by w każdej chwili miała je rozsadzić. A jednocześnie
głowę miał ciężką od smutku.
- Nie musisz niczego przede mną skrywać - rzekł
zdławionym głosem, nachylając ku niej twarz. - Zawsze
będziemy razem, Iduniu. Nawet w trudnych chwilach.
Prawie zapomnieli o Emilu, kiedy tak siedzieli blisko
siebie, starając się znaleźć wyjście z pustki. Ale wyjdą
cierpieniu na spotkanie ręka w rękę. Nie dadzą mu się
pokonać. Wydawało się niezmierzone, gdy się z nim ze
tknęli. Ale musi istnieć jakaś droga, która przez nie pro-
wadzi. Jakaś droga, która prowadzi na drugą stronę.
Kiedy przypomnieli sobie o Emilu i wyszli z dziecin
nego pokoju, zauważyli, że na dole w kuchni panuje ci
sza. Ława była pusta. Drzwi do pokoju Emila zamknięte.
Sedolf zajrzał do środka.
Emil leżał ubrany. Uśmiechał się blado.
- Najwyższy czas, bym zaczął się uczyć sobie ra
dzić - rzekł.
To była ciężka próba, ale Sedolf nie musi o tym
wiedzieć.
- Zapomnieliśmy... - Sedolf przeczesał ręką włosy.
Sterczały teraz do góry.
- Nie zawracajcie sobie mną głowy! - W głosie
Emila nie brzmiał nawet cień żalu. Chłopak nie spo
dziewał się z ich strony zainteresowania. Nie chciał
zawadzać. Pragnął, by mieli trochę czasu dla siebie.
Potrzebowali tego.
Przede wszystkim Ida.
Czuł, że jest dla nich ciężarem. Pozostawał gdzieś
w cieniu. Niczym świadek, który nie ma prawa się
odezwać.
Nie chciał nim być. Piątym kołem u wozu...
- Nie możesz spać przez to wszystko...
Emil uśmiechnął się. Odkrył koc.
- Jeśli później się położę, nie będę potrzebował po
mocy wcześnie rano - rzekł znacząco, puszczając oczko.
Sedolf udał, że nie dosłyszał. Pomógł Emilowi się
przebrać. Znalazł czas, by zapytać, jak się czuje.
- Hm - zaczął Emil. - Jeżeli uda mi się znów cho
dzić, sprawy przyjmą całkiem nowy obrót. Będę mu
siał znaleźć sobie tak silną żonę, by mogła pracować
jak koń...
Obaj uśmiechnęli się.
- Płakałem - rzekł Sedolf, kiedy wstał i zaciągał za
słony. - Nie wiem, kiedy ostatnio płakałem...
Emil uśmiechnął się smutno. Nie wiedział, czy od
ważyłby się przyznać do czegoś takiego drugiemu
mężczyźnie. Ida odmieniła Sedolfa. Ale Sedolf za
wsze chował w sobie okruchy tej wrażliwości.
O ile wiedział, sam też nie był od nich wolny.
- A ona? - spytał. Nie miał pojęcia, jak zareagować.
Jakich słów Sedolf się po nim spodziewa. Dlaczego
w ogóle mu o tym mówi.
Sedolf skinął głową.
- To było takie bolesne, że nie jestem w stanie ci
tego opisać. To taki ból, że dosłownie rozdziera mnie
od wewnątrz. Raija była też moim dzieckiem!
Emil nie zdobył się na uwagę, że, ściśle biorąc, to
nieprawda. Zaczynał dostrzegać to, czego kiedyś nie
mógł zrozumieć. Przypomniał sobie lata, kiedy jesz
cze mógł zdobyć Idę. Gdyby wtedy potrafił przyznać,
że jej dzieci nie są obcymi dziećmi...
Zrozumiał, czym ją od siebie odsunął. Sedolf oka
zał się dużo mądrzejszy.
Pokochał jej dzieci jak swoje. Zawsze miał wielkie
serce.
Emil powiedział mu to:
- Zawsze byłeś wrażliwy. Potrafiłeś to okazać.
Masz wielkie serce, Sedolf.
Sedolf jednak zaprzeczył, kręcąc głową.
- To nie takie proste, Emil. To się nazywa miło
ścią. Nie potrafiłbym pokochać każdego smarkacza.
Kocham Mikkala i kocham Raiję. Ponieważ są taki
mi, a nie innymi małymi ludźmi. Ponieważ są moje!
Tego Emil nie był w stanie zrozumieć. Westchnął.
- Idź do niej - rzekł. - Ida bardziej niż ja potrze-
buje rozmowy. W gruncie rzzcTy dobrze mi z moimi
myślami...
Sedolf zamknął za sobą drzwi, zamknął Emila z je
go myślami.
Ida napaliła w izbie paradnej. Zrobiło się cieplej.
Trzymała przed sobą list. Rozłożyła go. Sedolf
uświadomił sobie, że nie czyta nadzwyczaj dobrze.
Nie tak dobrze jak Ida.
Kiedy zatem podała mu kartkę, powstrzymał ją ge
stem ręki.
- Opowiedz mi o tym! - poprosił. - Nie muszę znać
całej treści słowo po słowie. To list do ciebie, skarbie.
Nie do mnie. Chcę wiedzieć tylko to, o czym sama
mi chcesz powiedzieć. Nie więcej.
Zakłuło go trochę w piersi, ale czasem dobrze jest
nie wiedzieć wszystkiego. Nie widzieć słów, które
skreślił obcy mężczyzna, myśląc o jego Idzie.
Naczelnik!
Niech tam będzie i królem, jeżeli chce. Ponieważ
tu w domu nad strumieniem to on jest królem. A Ida
jest jego żoną. Jego królową. Żaden naczelnik na
świecie nie może tego zmienić.
Ida opowiadała półgłosem, szczerze. Siedziała na
krześle z podkurczonymi nogami. Przypominała kłę
bek. Spódnica zwisała dużo poniżej stóp. Ida zacisnę
ła ramiona wokół kolan. Na policzkach nadal miała
czerwone plamy. Opłukała twarz zimną wodą, ale nie
zdołała usunąć wszystkich śladów płaczu.
Tak jakby to miało jakieś znaczenie! pomyślał Se
dolf. Kochał ją niezależnie od tego, jak wyglądała.
Opowiedziała o spotkaniu z człowiekiem, które
go wcale nie znała. Ze wyszła na brzeg w zimową
noc. Spotkała go. Zupełnie przypadkiem. Nie umó-
wiła się. Niczego nie planowała. Po prostu się stało.
I Sedolf uwierzył jej.
Ida nie mogłaby kłamać mu prosto w oczy. Nie
z takim wyrazem twarzy, z pewnego rodzaju bólem
w oczach. Nie dobierała słów, wyrzucała je z siebie.
Czasami ważyła, ale niczego nie ukrywała.
- Wydawało się, jakbym była z nim duchowo spo
krewniona - wyjaśniła, zacinając się. Sedolf niewiele
z tego rozumiał.
- Podobał ci się ten mężczyzna? - spytał ochrypłym
głosem. Ale mógłby jej tę słabość wybaczyć. - Ja mo
że dałbym się rozpalić innej - przyznał, by jej ułatwić.
- Gdyby pozwoliły na to czas i miejsce - dodał.
Ale okazało się, że to nic w tym rodzaju. Ida upar
cie potrząsała głową. Dziwnie się zamyśliła.
- Pocałował mnie - wyznała.
Sedolf znieruchomiał. Musiał zamknąć oczy. Uj
rzał tę scenę w wyobraźni i z całej duszy znienawi
dził nieznajomego mężczyznę. Znienawidził tak bar
dzo, że aż zacisnął pięści.
Pozwolił myślom płynąć. Ujrzał siebie w innym
miejscu. Gdyby spotkał kogoś takiego jak Ida... gdy
by nadarzyła się możliwość... gdyby nie była wolna...
gdyby była piękna noc...
Nie, nie różnili się tak bardzo. Nie wydawał się
bardziej rycerski.
Właściwie postąpił kiedyś podobnie. I o wiele mniej
szlachetnie.
Nie była to nawet noc. Zdawał sobie sprawę z te
go, co robi, lecz pokusa okazała się zbyt duża...
Kim jest, że potępia innego tylko dlatego, że tam
ten uległ tej samej pokusie?
Całe szczęście, że stało się to w mroźną noc polar-
ną! Nawet taki ktoś jak naczelnik nie powinien mu
przyprawiać rogów!
- Było w tym także coś cielesnego. Jednocześnie - do
dała Ida niechętnie. Oparła brodę na kolanach. Wpatry
wała się w to, co już minęło. Co się stało, kiedy nie było
przy niej Sedolfa, kiedy nie mógł zaspokoić jej pragnień.
- Ale nie myślałam o nim jak o mężczyźnie. Raczej jak
o człowieku. Sądzę, że wiedział o tym już wtedy. Że
między nami nie istniał zwykły cielesny pociąg.
- Pewnie dlatego cię pocałował - rzucił Sedolf. Prze
łknął gorycz. Nie powinien był jej pytać, jak to było.
Boże, przecież jest zazdrosny!
Nigdy wcześniej nie pojawił się nikt, kto wyzwał
by go na prawdziwą walkę o Idę. Zawsze czuł się zwy
cięzcą w glorii. Inni nigdy się do niego nie umywali,
nawet gdyby był nędznym obszarpańcem, pozostał
by tym, którego wybrała. Nawet Emil nie skusił jej
tym swoim gospodarstwem. Tylko Ailo był przed
nim. A zmarli nie wchodzą w rachubę.
Ale jakiś obcy, który posiada teraz większą władzę
niż sam diabeł...
Tak, to coś całkiem innego...
- Nie mówię tego, żebyś się ze mną drażnił, Sedolf! -
odparowała. - A ile dziewcząt ty miałeś? Więcej niż mam
palców u obu rąk. Czy powinnam być o nie zazdrosna?
Nie posiedliśmy siebie na własność. Zdecydowaliśmy się
być ze sobą, ponieważ się kochamy. Ponieważ tak jest
dla nas najlepiej...
Skinął głową zawstydzony. Usiadł u jej stóp, oparł
policzek o jej łydkę.
- Wybacz mi! - poprosił. - Ale to sprawiło mi ból.
Żyłem na Lofotach jak mnich. Nie miałem najmniej
szej ochoty na te kobiety, które bynajmniej ode mnie
nie stroniły. Dlatego zapiekło trochę, gdy wyobrazi
łem sobie, jak całuje cię inny. Chociaż zobaczyłem to
tylko w myślach. Chociaż twierdzisz, że nie myślisz
o nim jak o mężczyźnie. Przecież o nim myślisz.
- Niewiele - zapewniła. - Tylko to takie niezwykłe
spotkać kogoś, kto w głębi duszy jest bardzo do mnie
podobny. Kto mnie rozumiał, choć nawet mnie nie
znal...
- I który wykorzystał twojego brata, by zepchnąć
ze stanowiska starego naczelnika i samemu zająć je
go miejsce - dokończył Sedolf. Nie darzył podziwem
tego człowieka. - Co prawda uratował mnie od wię
zienia - dodał. - Jestem mu dozgonnie za to wdzięcz
ny. Ale należało mi się, szczerze mówiąc. Po tym, jak
uwiódł mi żonę, przynajmniej tyle był mi winien...
Ida potargała Sedolfa po włosach.
- Jesteście do siebie tacy podobni, wy mężczyźni.
Wszyscy. N o , prawie wszyscy. Wydaje ci się, że mnie
posiadasz, Sedolf. Ale pozostanę ptakiem, mimo że
wybrałam życie z tobą jako żona. Pozostanę dzikim
ptakiem...
Nie opowiadała mu więcej o Sturem, ponieważ Se
dolf i tak wszystkiego by nie zrozumiał. Sedolf za
wsze będzie na to patrzył przez tę swoją zasłonę za
zdrości, która sprawia, że tamto przeżycie przestaje
być piękne.
A przecież było.
- Obiecujesz, że nie będziesz na mnie zły?
Obiecał.
- I nigdy nie wykorzystasz tego przeciw mnie?
- Jeżeli obiecasz, że już nigdy mi o nim nie wspo
mnisz.
Pogodzili się.
Zostali na sofie, aż szczapy drewna w piecu zmie
niły się w kupkę żaru.
Ich sylwetki wydawały się w tym słabym czerwo
nym świetle jak wykute w miedzi. Zachowywali się
cicho. Kochali w spokoju. W całkowitym spokoju.
Potem ubrali się i razem poszli po schodach na górę.
Położyli się po obu stronach dziecka, ich syna. Ich
jedynego dziecka.
Zasnęli mocno do niego przytuleni, splatając ręce
ponad jego maleńkim ciałem.
Przepełnieni ciepłem dla siebie. Przepełnieni bó
lem, ponieważ mieli o jedno dziecko za mało.
15
Nadeszło lato, również w tym roku. Łagodnie się
wśliznęło z początkiem lipca. Mimo że na nie czeka
no, okazało się niespodziewanym gościem. Nagle
drzewa się zazieleniły. W jednej chwili wszystko wo
kół wybujało. Łąki zabarwiły się na żółto od tysięcy
jaskrów. Krwawniki wystawiały swe białe główki
między tymi zakorzenionymi słoneczkami. Na wzgó
rzach iskrzyły się jaskrawo różowe kwiaty wierzbów-
ki kiprzycy. Stokrotki kołysały się dostojne na wie
trze, a dzwonki chwiały rytmicznie i dzwoniły cicho
w katedrze natury.
Nastało lato. Niebo przybrało tak nasyconą barwę
niebieską, że sprawiało złudzenie, iż można by go do
tknąć jak sufitu. Odbijało się w fiordzie - czasami
o poranku i wieczorem czerwieniło się zawstydzone.
Użyczało nieco tego przepychu kolorów zwierciadłu
morza. Ponieważ fiord to tylko przezroczysta woda,
musi zatem pożyczać sobie urody od otoczenia.
Góry znowu zabarwiły się na zielono. A w miej
scu, gdzie przebiegała granica lasów, powoli stawały
się niebieskie. Nie tak jak niebo łagodnie błękitne,
lecz zimnoniebieskie jak kamień.
W zacienionych zagłębieniach skal nadal leżał dzie
sięcioletni śnieg. Przeżyje również to lato. Również
tego roku obroni się przed długim ramieniem słońca.
Ale owe białe plamy w każdym razie nie będą już ro-
sły. Może się zmniejszą, jeżeli słonecznych dni będzie
wystarczająco dużo.
Tu i tam biegły brązowe pasy. Oznaki lata.
Nagłe ocieplenie powodowało wiele lawin. Śnieg ob
suwał się wysoko, wysoko w górze i po drodze w dół
stromego zbocza porywał z sobą kamienie, luźne skały
i z trudem odbudowaną warstwę gleby. Tworzył puste
pasy w krajobrazie. Ale lato dopiero się zaczęło. Natu
ra była swym własnym lekarzem. Opatrzy rany. Spra
wi, że się zagoją. Tam gdzie to tylko było możliwe, ży
cie się nie poddawało. Natura wydawała się jak ludzie,
których otaczała. Niewymagająca. Uparta. Dumna.
Ida wyszła z próżni. Przeszła w pewnym sensie
przez ból. Nie dokonała tego sama. Przyznała, że sa
mej nigdy by się jej nie udało. Utknęłaby zapewne
w grzęzawisku goryczy.
Bez Sedolfa stałaby się ponurą kobietą o surowych
liniach w kącikach ust. Przedwcześnie postarzałą.
Sedolf sprawił, że znowu zaczęła się śmiać. Że zno
wu potrafiła dostrzegać piękno wokół siebie. Tak jak
kiedyś. Ale tego wczesnego lata potrzebowała pomo
cy, by na powrót opanować tę sztukę.
W domu należało zrobić wiosenne porządki. Ida
prała i sprzątała. Nosiła wodę, podgrzewała. Szoro
wała mydłem i piaskiem.
Wypłukiwała cienie ze wszystkich kątów i zaka
marków. W każdym pomieszczeniu pachniało świe
żością. Pachniało latem.
I życiem.
Nie mogła powiedzieć, że zrozumiała, dlaczego
mała Raija musiała odejść. Nadal tego nie mogła po
jąć. Nigdy tego nie zrozumie. Ale pogodziła się z tym,
że tak się stało. Pogodziła się z tym, że jej dziecko nie
żyje. Odważyła się przyznać przed sobą i Sedolfem,
że nie jest pewna, czy małą Raiję cokolwiek jeszcze
czeka. Potem. Po życiu.
Coś innego niż czarna pustka. Albo zupełnie nic.
Nawet nie pustka.
To cudowne wyobrażać sobie Saivo i córeczkę ra
zem z Ailo bardzo szczęśliwych. Ale Ida nie była pew
na, czy potrafi w to wierzyć. Podobnie jak w raj chrze
ścijan. Oba światy wydawały się jednakowo odległe.
To pociecha, tak...
I w równym stopniu ucieczka.
Ida wiedziała, w jakiej ziemi spoczywa jej dziecko.
A kiedy nauczyła się to akceptować, uznała za mimo
wszystko godny koniec.
W domu panowała cisza. Teraz Ida odważyła się
nazwać ten stan spokojem. Długo nie znosiła zosta
wać sama. Zawsze ktoś musiał znajdować się w po
bliżu, by nie czuła ogarniającego ją strachu. Teraz
przezwyciężyła ten lęk.
Sedolf zabrał Mikkala do Emila, który wrócił do
domu tydzień temu. Chodził. Ze sztywną nogą, ale
mógł poruszać się o własnych siłach. Ramię na tyle
wydobrzało, że był w stanie się oporządzić.
Ida sprzątała u niego raz w tygodniu. Przyjął jej po
moc bardzo niechętnie. Za każdym razem, kiedy
przychodziła, powtarzał jej, że dłużej tak nie może
trwać. Wtedy żartowała, że ma nadzieję, iż naprawdę
nie będzie takiej potrzeby. Że już nie może się docze
kać, aż Emil się ożeni, a żona nie okaże się tak leni
wa, żeby sąsiedzi musieli u niego sprzątać.
Śmiali się razem, ale w śmiechu Emila brzmiała nu
ta smutku. Idę dręczyły wtedy wyrzuty sumienia...
Mimo wszystko to dobrze, że chłopak już u nich
nie mieszka. Nie dlatego, żeby jej miało to przeszka
dzać, ale nie mogła patrzeć, jak odżywają jego daw
ne uczucia. Przywodziły na myśl drzemiącego niedź
wiedzia, który długo śpi zimowym snem, ale budzi
się, gdy robi się cieplej...
To przykre być kochanym, gdy nie można dać ni
czego w zamian.
Sedolf pomagał Emilowi w oborze. Zawsze lubił
sobie znaleźć coś do roboty. Takiej niespokojnej du
szy nie wystarczy zajęć w domu. Musiał odwiedzać
Reijo i pomagać mu w tym i owym. Musiał zaglądać
do Emila - pamiętał o przyjaciołach, którzy potrze
bowali jego pomocy.
Wszyscy wiedzieli, że Sedolf nie odmawia. Że pra
cuje, na ile tylko starczy mu sił. Nie oszczędza się.
Lubi otaczać się ludźmi. I rzeczywiście nie brakowa
ło mu towarzystwa. Był z natury otwarty. Wypełniał
pokoje głosami i postaciami. W ten sposób również
ułatwiał sobie i Idzie przejście przez smutek.
Pewnie, zdarzało się, że w domu czekało wiele rze
czy do zrobienia, ponieważ Sedolf nie odmawiał innym,
ale w jego przypadku patrzono na to przez palce.
Wnosił z sobą tyle światła i radości. Błędem było
by usiłować go zmienić.
Sedolf z Emilem rozmawiali niedawno o tym, by
połączyć łąki. Zlikwidować ogrodzenia między nimi.
Idzie wydawało się to słuszne. Uważała, że i tak
wkoło jest zbyt wiele ogrodzeń.
Miała wiele roboty, ale zostawiła ją. Dzień wyda
wał się zbyt piękny. Wróciły wspomnienia z lat mło
dości, które nie były wcale tak odległe.
Zdjęła pończochy, podwinęła rękawy cienkiej bluz-
ki i rozpuściła włosy, które luźno opadły na plecy.
Boże, czuła się taka wolna!
Wypełnił ją śmiech. Musiała wyjść! Musiała zatań
czyć na soczyście zielonej murawie.
Wybiegła. Zostawiła drzwi otwarte i zatańczyła
w wysokiej do kostek trawie. Czuła, jak kłuje w po
deszwy stóp, ale to niegroźny ból. Tak dobrze znała
swoje stopy, że wiedziała, iż ucieszą się, gdy wreszcie
wydostaną się z zimowego więzienia.
W końcu rzuciła się wyczerpana na ziemię z ramio
nami wyciągniętymi na boki. Leżała tak, jak upadła.
Spódnica podwinęła się - łydki również mogły skosz
tować słonecznych promieni. Zamknęła oczy i rozko
szowała się słońcem.
Jest lato.
Wreszcie poczuła, że ciepło, promienie słońca, la
to dotarły także do jej serca.
Życie.
- Paniom na majątku to dobrze - rozległ się z gó
ry głos Heleny, śpiewnie miękki z fińskim brzmie
niem norweskich słów. Odrobinę ochrypły, jak za
wsze. Jakby trochę męski.
Dziewczyna usiadła obok Idy. Z ogromnej sylwet
ki górującej na tle błękitnego nieba przeistoczyła się
w drobną i miłą Helenę.
Ida westchnęła i także usiadła. Pozwoliła wiatrowi
targać swe włosy. Sprawiało jej to wielką przyjemność.
- W lecie powinno być dobrze ^ odparła. - Teraz
czuję, że znowu potrafię się cieszyć.
Helena pogładziła ją przelotnie po policzku. Taka
przyjacielska pieszczota rozgrzewała równie dobrze
jak słońce.
- Reijo dostał list - rzekła Helena i wyjęła z kie-
szeni spódnicy przesyłkę. - Przyszedł dzisiaj. Przy
niósł go pewien człowiek zmierzający na północ
w poszukiwaniu złota.
Uśmiechnęła się. Miała dołeczki i ślicznie wygląda
ła. Ida ciągle nie mogła uwierzyć, że to dziewczę zo
stało jej macochą. Helena chyba nigdy nią nie będzie.
Raczej przyjaciółką od serca, niemal siostrą.
- Reijo chciał, żebyś jak najszybciej to przeczytała...
Ida rozłożyła kartkę. Rozpoznała pismo brata.
Knut dość niechętnie uczył się czytać i pisać. I nigdy
nie lubił przelewania słów na papier. Ida wyobraziła
sobie Anjo, jak stoi nad nim z biczem i groźbą zmu
sza go, by dał bliskim znać, że żyje. Musiała się
uśmiechnąć na samą myśl.
„Kochani moi!" pisał Knut. Uściskał ich wszyst
kich naraz, żeby nie musiał pisać do każdego z osob
na. Tak, Ida znała go trochę...
„Piszę tych kilka słów, żeby Was powiadomić, że
dobrze nam się układa. Przybyliśmy do domu Mai.
Z prawdziwą gościnnością pozwoliła nam u siebie za
mieszkać, ale zamierzamy postarać się wkrótce
o własny kąt gdzieś na stałym lądzie. Droga na połu
dnie trwała dłużej niż planowaliśmy, ale nie cierpie
liśmy biedy. Ujrzeliśmy tu większy przepych niż so
bie wyobrażaliśmy. Mai naprawdę się poszczęściło.
Chciałbym, żeby Ida się dowiedziała, że rozmawia
łem z Mają. Powiedziała mi dokładnie to samo, co
przekazała Reijo. Myślę, że tylko Ida zdoła wydusić
z niej coś więcej. Anjo nie jest pewna, ale ja czuję, że
Maja coś ukrywa. Jej synek to mały łobuziak. Okrą
gły jak kulka i strasznie rozpieszczony i wychucha-
ny. To samo zaczyna grozić naszemu Karlowi. Maja
ma nadzieję, że jej mąż wcześniej wróci z Niemiec.
Może już w tym roku. Zajmuje się polityką, a to za
trudne na moją głowę. U nas wszystko dobrze".
Potem następowały pozdrowienia.
Ida złożyła list. Oddała go Helenie.
- Knut zawsze chodził z klapkami na oczach -
stwierdziła. - Ja zużyłabym cały papier, który znala
złabym u Mai, żeby opisać, jak tam jest. A Knut led
wie parę razy umoczył pióro i już gotowe...
- Wiemy w każdym razie, że dojechali na miejsce
i mają się dobrze. Jeżeli chcesz się dowiedzieć, jak jest
w Hailuoto, to mogę ci opowiedzieć.
Ida potrząsnęła głową.
- Nie chcę marzyć o czymś więcej niż to - odparła
i wyrzuciła ramiona, jakby chciała ogarnąć tę ziemię,
która należała do niej. - Pragnę cieszyć się tym, co mam.
Kiedyś sobie obejrzę posiadłość Mai. Pewnego dnia z nią
porozmawiam. A wtedy nic się przede mną nie ukryje!
Oczy Idy wyrażały zdecydowanie, które jednak
szybko zniknęło.
Tego dnia chciała się tylko cieszyć.
Na ustach Heleny również malował się uśmiech.
Coś przepełniało jej serce, coś, o czym po prostu mu
siała powiedzieć.
- Mogę się z tobą podzielić pewną radosną nowi
ną? - spytała.
- Naturalnie. Co to takiego?
- Będę miała dziecko.
Ida spojrzała na Helenę z szeroko otwartymi ocza
mi i na wpół otwartymi ustami. Ujrzała prawdziwie
szczęśliwą twarz Heleny i blask oczu, a w ich głębi
ledwie dostrzegalny strach.
Ida zarzuciła dziewczynie ręce na szyję i obie to
śmiały się, to płakały na przemian. Uścisnęły się, pa-
piały coś bez ładu i składu, cały czas serdecznie się
obejmując.
Potem otarły łzy.
- Bałam się, że to potępisz...
Ida pokręciła głową. Na jej twarzy widniały tylko
ciepło i miłość.
- Jak w ogóle mogłaś tak pomyśleć? Niemądra! To
piękne, Helena. Piękne. Będziesz matką...
- Reijo jest przecież twoim ojcem - zauważyła He
lena. - Urodzę ci brata lub siostrę...
Ida prychnęła na samą myśl.
- Dla mnie to żadna niespodzianka, że ze sobą sy
piacie - rzekła z błyskiem w oku. - Jestem już wystar
czająco dorosła, by wiedzieć, jak to bywa z kochający
mi się ludźmi. I by wiedzieć, że czasem z tego biorą
się dzieci. Reijo jest cudownym tatą. Będzie dosłownie
wyskakiwał z butów dla tego dziecka. Zasługuje na
szczęście. I ty na nie zasługujesz. Nie znam nikogo, ko
mu bardziej by się należało niż wam.
Musiała jeszcze raz serdecznie i spontanicznie uści
snąć Helenę.
- Chyba że tobie - rzekła Helena cicho.
Napotkała spojrzenie Idy.
Ida powoli skinęła głową.
- Chciałabym - przyznała zamyślona. - Bardzo bym
chciała. Chciałabym mieć dziecko z Sedolfem. Nie że
by zastąpiło małą Raiję. To nie byłoby słuszne. Żadne
z dzieci nie powinno przychodzić na świat jako wyna
grodzenie czegoś innego. Ale chciałabym mieć dziecko
z Sedolfem, ponieważ on także jest wspaniałym tatą.
Ponieważ... tak, ponieważ takie pragnienie jest chyba
naturalne, kiedy się kogoś tak bardzo kocha. Myślę, że
jestem już na to gotowa. Urodzić dziecko, nie myśląc
przez cały czas o zmarłej córeczce. Niezależnie od te
go, czy urodzę jeszcze jedno, zawsze będzie mi jej bra
kowało. Zawsze będę miała o jedno za mało...
Zamilkła na długo. Wpadła na pewną myśl, prze
milczała ją, lecz po chwili spytała:
- Wzięłabyś jakieś rzeczy po Mikkalu i Raiji, z któ
rych wyrośli? Możesz zabrać tylko te po Mikkalu, je
śli obawiasz się brać cokolwiek po zmarłym dziecku...
Helena popatrzyła na Idę.
- Chętnie skorzystam z tego, czego już nie potrze
bujesz. Również z rzeczy po małej Raiji. Była taka
ładna, jakże mogłabym nie chcieć nic po niej. Jeżeli
możesz mi je pożyczyć... Całkiem możliwe, że za ja
kiś czas i tobie się przydadzą...
- Wtedy chętnie je odbiorę - uznała Ida. - Przy
puszczam, że nie zdążę cię wyprzedzić. Kiedy zosta
nę starszą siostrą?
- W grudniu - odpowiedziała Helena. - Najpraw
dopodobniej...
- W moje urodziny! - poprosiła Ida. Roześmiała
się: - Zawsze byłam młodszą siostrą. I żeby nagle
w moim wieku zostać starszą siostrą! Muszę trochę
podokuczać memu staremu ojcu...
Wstała i pomogła Helenie się podnieść.
- W twoim stanie musisz być bardzo ostrożna -
upomniała ją.
Obie parsknęły śmiechem. Obejmując się nawza
jem, poszły w stronę domu. Ida zaprowadziła Hele
nę na górę do dziecinnego pokoju.
Wchodzenie tu już nie sprawiało przykrości, ale
Ida kładła Mikkala spać w izbie po tej samej stronie
korytarza co jej sypialnia, do której prowadziły stam
tąd drzwi. Zwykle zostawiała je uchylone.
Nadal pozostał w niej pewien lęk.
Wiedziała, że nie ponosi winy za śmierć córki.
Ale nie chciała, by Mikkal spał zbyt daleko.
Przeglądały razem z Heleną dziecięce rzeczy. To
jedyne, na co się do tej pory nie zdobyła.
Myślała o posortowaniu ubranek. Schowaniu. Ale
nie potrafiła. Nie sama. Nie uważała też, by mogła
poprosić o to Sedolfa.
Jemu również to nie przyszło do głowy - nie o takich
sprawach mężczyźni myślą w pierwszej kolejności.
Dobrze było zrobić to razem z Heleną. Dobrze
uwolnić smutne myśli.
Dzieliły razem wspomnienia. Chwile radości
z pierwszego roku życia Mikkala i małej Raiji.
Wspominanie nie okazało się przykre. Raczej piękne.
Sedolf znalazł obie kilka godzin później na podło
dze w dziecinnym pokoju. Siedziały niczym dwie ma
łe dziewczynki pochylone głowami ku sobie. Przed
nimi stał kosz pełen dziecięcych rzeczy. Komoda pod
oknem ziała pustymi szufladami. Ida i Helena miały
ożywione twarze, błyszczące oczy, w pokoju znowu
rozbrzmiewał śmiech.
Mikkal mocno uczepił się ramienia Sedolfa. Już pra
wie spał. Świetnie się bawił u Emila. Ścigał się z jagnię
tami. Miał rumieńce na policzkach i bardziej tęsknił
do poobiedniej drzemki niż do czegokolwiek innego.
Sedolf położył chłopca do łóżka i okrył go. Ida po
dążała za nim wzrokiem, lecz nie protestowała. Zro
zumiała, że w dziecinnym pokoju nie ma nic groźne
go, nic śmiertelnego. Łóżko też było tylko łóżkiem.
Wszystkie cienie zostały przepędzone.
Dorośli wymknęli się po cichu, zostawili drzwi
otwarte. Ostrożnie zeszli po schodach. Ida tymczasem
przekazała Sedolfowi wielką nowinę. Pewnie sam się
tego domyślił, kiedy zobaczył kosz z ubrankami. Po-
czochrał Helenę po włosach - dobrotliwie, trochę się
z nią drażniąc. Wystarczyło, by się zaczerwieniła.
Ida wsunęła mu rękę pod ramię.
- Co ty na to, byśmy poszli w jej ślady? - spytała. -
Zapełnili cały dom!
Roześmiał się. Nie posiadał się ze szczęścia. Czuł,
że bardzo ją kocha.
- Najchętniej od razu - odparł poważnie. - Ale
wprawilibyśmy tym Helenę w zakłopotanie...
Ida, śmiejąc się, klepnęła go w policzek. Otrzymała
w odpowiedzi pocałunek. W jej sercu panowało lato.
Pod koniec lata Ida otrzymała przesyłkę od naczel
nika z Bodogard. Skrzynka zawierała wszystko, co
zabrano Knutowi. Wszystko, co zmusiło go do
opuszczenia ziemi i gospodarstwa.
Ida zostawiła ją przed schodami do domu. Tylko
ją otworzyła i na powrót opuściła ręcznie wyciosane
wieko.
Nikomu nie wspomniała o paczce.
Zbyt wiele gorzkich myśli wiązało się z zawarto
ścią. Z tym, co się stało.
W końcu zabrała skrzynkę do ojca na cypel. Sama
pokierowała konnym wozem, ale Sedolf musiał jej
pomóc załadować ten ciężar.
- Zrobisz z tym, co uważasz - rzekł. - To przecież
nie jest nasze.
Ida także nie potrafiła uznać przesyłki za swoją
własność. Nie zdobyła się na to. Wystarczająco moc
no stąpała po ziemi, by zdawać też sobie sprawę, że
nie podejmie podróży do Finlandii z takim balastem.
Reijo wypełnił otwór w ścianie sauny. Uczynił to
nie proszony. Następnie porąbał skrzynkę na drzazgi
i spalił w piecu.
Idę ogarnęło uczucie ulgi. Objęła ojca. Była mu
wdzięczna, że tak trudny problem rozwiązał w taki
prosty sposób.
- Może się kiedyś przyda - rzekł beztrosko. - A je
żeli nie, to niech sobie po prostu tam leży. Nie po
trzebuje jeść.
- Gdyby wszyscy mieli twoje nastawienie do życia! -
westchnęła Ida. - Jak ci się udało to osiągnąć?
- Musiałem, moje dziecko - odparł. - Po prostu
musiałem. Życie staje się takim, jakim je uczynimy.
Nie wiedziałaś o tym, Iduniu?
Nie miała pojęcia. Ale zaczynała rozumieć, że ta
to miał rację.
Zawsze miał rację.
EPILOG
Późne lato pachniało już jesienią. Nie ochłodziło się
jednak jeszcze tak bardzo, by nie można wykopać gro
bu. Dzień czerwienił się nad horyzontem - na tyle da
leko można sięgnąć okiem w tej ogromnej krainie.
Kobieta wpatrywała się w wykopany dół. Wystar
czająco głęboki dla mężczyzny, którego kochała
i z którym czuła się szczęśliwa. Wystarczająco głębo
ki, by mógł w nim spocząć.
Zbudują mu nagrobek. Postawią przy głowie
krzyż, co nagle wydało jej się takie dziwne.
Jutro go pochowają.
Wiódł dobre życie. Nikt nie otrzymał obietnicy
wieczności. Ale chciałaby go jeszcze na trochę zatrzy
mać.
Postawny mężczyzna odłożył łopatę. Podszedł do
kobiety i objął ją. Niemal utonęła w jego przyjaznym
uścisku. Zabrał ją stamtąd.
- Nie powinnaś tu stać, Raiju - rzekł cicho. - Czy
Toni nie udało się zatrzymać cię w domu? Czy ciągle
muszę wam to samo powtarzać, tobie i tej mojej ba
bie? Poradzę sobie z grobem. Byliśmy przyjaciółmi.
A ty powinnaś dbać o siebie. Gdzie jest Michaił?
W takiej chwili wypadałoby, by syn był z matką...
- Pozwoliłam mu wybrać się do miasta - rzekła Ra-
ija zmęczona. - Do portu. To nie jego wina, że tak
zakochał się w morzu. Ty i Jewgienij ponosicie za to
winę, a nie Michaił. Zresztą dla niego będzie gorzej,
jeśli będzie się teraz trzymał mojej spódnicy, Oleg.
Niech spędza czas tam, gdzie się czuje najlepiej...
Oleg opuścił ręce. Przyglądał się Raiji przez chwilę.
Zbliżała się do czterdziestki, ale nie wyglądała na tyle.
Zachowała sylwetkę młodej dziewczyny. Nadal była
niebezpiecznie piękna jak wtedy, kiedy weszła na po
kład „Sankt Nikołaja", który zawinął do jednego z fior
dów na zachodzie. Wokół jej oczu i ust pojawiły się
zmarszczki, ale blask ciemnobrązowych oczu pozostał
ten sam, podobnie jak urok, który roztaczała wokół.
Nie spała od kilku nocy. Od chwili gdy przywieź
li do domu ciało Jewgienija. Płakała. Płakała i złości
ła się na ludzi i Boga.
Oleg i Tonią towarzyszyli jej przez cały czas. Wie
le razy prosiła ich, by się pakowali i wracali do sie
bie. Zaraz potem zaklinała, by zostali.
- Jesteś bardzo niezależna, Raiju - rzekł. - Ale te
raz idź do domu. Musisz się przespać. Jewgienijowi
nie podobałoby się, gdyby zobaczył, że o siebie nie
dbasz. Mimo że on nie żyje, przed tobą nadal życie
stoi otworem.
Nie odpowiedziała. Popatrzyła tylko smutno na
Olega, a potem odwróciła się i ruszyła w stronę do
mu. Kolorowy szal zsunął jej się z głowy. Czarne ko
smyki włosów powiewały na wietrze. Olegowi przy
wiodły na myśl ptasie skrzydła.
Poczuł w piersi ogromny ciężar. Raija będzie tak
bardzo samotna.
Jewgienij był dla niej oparciem. Opoką, na której
wznosiło się całe jej życie.
Michaił kochał morze.
Oleg przyznał to z odrobiną wyrzutów sumienia.
To naturalnie również jego wina. I Jewgienija. Jew
gienij zostawił synowi w spadku miłość do morza.
Pragnął, by tak się stało. Ale chyba nie pomyślał
o tym, że z powodu tej miłości Raija zostanie sama.
Jewgienij zamierzał się wycofać. Marzył o spokojnej
starości, którą spędzą razem z Raiją nad szeroką Dwi-
ną. Nigdy nie wyobrażał sobie, że tego nie doczeka.
Raija będzie bardzo samotna.
Noc była zimna, jak to bywa tu, na północy, na
wet latem. Raija nie mogła zasnąć. Czuła, że upadnie
z wyczerpania. Wiedziała, że musi być silna. Musi sta
nąć silna i wyprostowana, by oddać Jewgienijowi
cześć. Był dobrym człowiekiem. Uczynił ją szczęśli
wą. Nigdy nie przypuszczali, że tak szybko odejdzie.
Zarzuciła szal na ramiona. Piec w rogu nadal ogrze
wał pokój, ale niewiele mógł zdziałać wobec chłodu,
który pochodził od środka.
Przeszła cicho przez izbę. Nie chciała, by ktokol
wiek usłyszał, że nie śpi. Nie chciała, by Oleg i To
nią przyszli do niej i nakłaniali, żeby się położyła.
Mieli dobre intencje, ale to jej smutek.
Daleko na zachodzie ujrzała jakiś blask. Ogarnia
ło ją rosnące zdumienie. O tej porze roku zwykle nie
pojawia się zorza polarna...
Jednak wzrok uparcie powędrował na zachód. Mu
siała patrzeć w tę stronę. Jakby światło ją przyciągało.
Wszystko wokół zniknęło.
Ostatnie, co pamiętała, to ów blask na zachodzie.
Kiedy się obudziła, świtało. Świat dookoła był ja
sny. Pośpiesznie wstała. Bolało ją całe ciało, ale nikt
nie może się dowiedzieć, że spała na podłodze.
Dzisiaj Jewgienij zostanie pochowany.
Raija zatrzymała się w pół gestu. Zamknęła oczy,
lecz obraz nie znikał.
A więc zorza polarna jej się nie przyśniła! Jej po
jawienie się miało jakiś sens. Wypełniło pustkę.
Przełknęła ślinę i weszła w ten nowy dzień, by zmie
rzyć się z nim, tak jak zrobiłaby to Raija Bykowa.
Ale kiedy później odwróciła się plecami do grobu,
obejmując swego niemal szesnastoletniego syna, wie
działa, że nie będzie mogła dłużej pozostać Raiją By
kowa. Raija Bykowa została pogrzebana jak ten czło
wiek, z którym wiodła wspólne życie.
Kobieta, która odchodziła od mogiły, była Raiją
Alatalo.
N o c i zorza polarna odkryły zasłonę. Odsłoniły
prawdę.