Pedersen Bente Raija ze snieznej krainy 21 W cieniu trosk

Bente Pedersen

W CIENIU TROSK

1

Stał zwrócony plecami do północnego wiatru. Czuł, jak zimne podmuchy przenikają przez ubranie, przez wszystkie warstwy, aż do skóry. Wracał jako szyper na własnym statku rybackim. Wprawdzie na­był go na spółkę z Larsem, jednak wszyscy wiedzie­li, że to Sedolf wyłożył gotówkę. Ale w dokumentach widniało nazwisko Larsa jako współwłaściciela.

Przypłynęli z Lofotów z przychylnym wiatrem. Na połowach pogoda również im sprzyjała. Można powiedzieć, że w rym roku wyprawa się udała. Co prawda nie wszystkim rybakom w jednakowym stop­niu. Nie wszyscy wrócili z tak małym długiem jak Sedolf. Nie wszyscy zatem mogli liczyć na to, że czeka ich beztroski koniec zimy.

Sedolf stał na północnym wietrze, ale nie było mu zimno. Tam na zachodzie, na morzu, często marzli. Marzli, żeglując ku wyspom, marzli, żeglując z po­wrotem. Spędzili poza domem długie miesiące. Ale to należało do codzienności mężczyzn, praca wykrada­ła ich rodzinom. Wiedzieli, że to konieczność.

Sedolf cieszył się, że wreszcie ujrzy dom. Na samą myśl poczuł ciepło na policzkach, które potem zaczę­ło rozchodzić się po całym ciele aż po czubki palców.

Chata Reijo, zbudowana z drewnianych, pociąg­niętych smołą bali, stała na cyplu niewzruszenie - mieściła w sobie wszystko, do czego Sedolf tęsknił przez wszystkie te dni i tygodnie, które powoli łączy­ły się w miesiące.

Sedolf, niczym mały chłopiec, zaczął machać w stronę cypla. Machał energicznie wyciągniętym ra­mieniem, choć nie mógł wiedzieć, czy go widzą. Ale wyobrażał sobie, że już go zauważyli. Pomyślał, że na pewno Ida go dostrzegła, i od razu zrobiło mu się bło­go na sercu.

Ida...

Ida, która ogrzewała go w mroźne noce, gdy ścia­ny baraku nie dotrzymywały swych obietnic. Ida, dzięki której dni mijały, ponieważ musiał do niej wró­cić. Ida, o której pamięć nie pozwalała mu brać innych dziewcząt w ramiona. Oczywiście spotykał tam kobie­ty, które sprzedawały cząstkę siebie i trochę swego ciepła - musiały, jeżeli chciały jeść. Jednak nie mógł­by niczego u nich szukać. Ida zbyt wyraźnie stała mu przed oczami. Samo wspomnienie o niej wystarczyło, by go rozgrzewać przez długie miesiące rozłąki. Teraz jednak tęsknota urosła do krzyku. Teraz znajdował się tak blisko. Chciałby ją przytulić, mocno objąć. Po­czuć, jak jej ramiona zaciskają się wokół niego.

To wszystko, czego pragnął w tej chwili. Wiedział jednak, że upłynie jeszcze wiele godzin, zanim będzie miał Idę tylko dla siebie. Nie wystarczy dotknąć sto­pami rodzinnych skał, by uciec od obowiązków. Był teraz szyprem. Ciążyła na nim odpowiedzialność.

Najpierw statek. Ryby. Towar.

Potem Ida. Maluchy. I Ida.

Nagle życie wydało się takie proste, jak powinno być. Bez zmartwień. Bez głodu. Bez strachu. Przepeł­nione spokojem, ponieważ znowu jest w domu. Tam gdzie jego miejsce. Przy Idzie.

Wzięli się do roboty, wszyscy mężczyźni, którzy w to lutowe popołudnie poczuli bijące ku nim ro­dzinne ciepło. W wielu przemarzniętych ciałach ukrytych pod kilkoma warstwami wełnianej odzieży, utkanej i zrobionej na drutach przez kobiety czeka­jące w domu, żyła tęsknota.

Jednak to nie tęsknotę za ciepłem izby lub za mięk­kością ramion pielęgnowali, kiedy kil łodzi zaskrobał o dno. Co innego zaprzątało ich myśli.

Sedolf ujrzał postać schodzącą w dół od strony cy­pla. To nie Ida. Jej się zresztą nie spodziewał; miał tyl­ko nadzieję, że wyjdzie mu na spotkanie. Rozpoznał Reijo idącego lekkim krokiem, sprężyście - nadal po­ruszał się jak młody chłopak, chociaż przekroczył już czterdziestkę. Każdy powinien tak się trzymać, prze­biegło Sedolfowi przez myśl.

Dziwne, że Ida nie wyszła przynajmniej na podwó­rze, jak to sobie wyobrażał: oto stoi drżąca na wie­trze i macha ku niemu na znak, że jej również go bra­kowało, że za nim tęskniła... jej rude włosy są niczym pochodnia, niczym płomień wieńczący ubraną na niebiesko postać.

Słona woda przesiąknęła przez sfilcowane rękawi­ce lofockie, zrobione na drutach z białej wełny, któ­ra teraz niczym nie przypominała dawnej białości. Sedolf starał się zapanować nad myślami. On, który jest szyprem statku rybackiego, nie może stać bezczynnie i marzyć o żonie. Na każdego z rybaków przecież ktoś czekał, każdy z nich do kogoś tęsknił. Nie wszystkie kobiety da się porównać z Idą, ale to nie znaczy, że uczucia innych mężczyzn są mniej inten­sywne, a ich tęsknota nie tak gorąca.

Nie spoglądał już w stronę cypla. Załoga nie powinna o nim gadać, że jest zależny od swojej baby. Zresz­tą i tak sypano mnóstwem żartów na ten temat - że szyper dopiero co się ożenił, a mimo to wypłynął na połów. Niemal prosto ze ślubnego łoża, śmiali się.

Pewnie trochę mu też zazdrościli. Sedolf nie wy­obrażał sobie, że mogło być inaczej. Tak czy owak niewiele było kobiet takich jak Ida - ani wokół rodzi­mego fiordu, ani na zachodzie, na Lofotach.

- No to wróciliście do domu? - rozległ się głos Re­ijo.

Sedolf spojrzał w górę znad beczek - przywieźli so­lone ryby, mnóstwo solonych ryb. Już sam dźwięk znajomego głosu, w którym brzmiał szum fińskich świerków, oznaczał, że naprawdę wrócili do siebie. Dawał poczucie przynależności do tych stron.

- Do domu, właśnie - Sedolf uśmiechnął się i po męsku splunął daleko na pianę fal, uderzających o brzeg. Teraz będzie chyba musiał zarzucić zwyczaj żucia tabaki. Miał niejasne przeczucie, że Idzie się to nie spodoba. - Wiatr nam sprzyjał, ojcze. Wydawało się, jak gdyby zamierzał nas wprost wepchnąć na kra­niec fiordu.

Reijo zerknął na ładunek.

- Udany połów, jak widzę.

Rybacy pokiwali głowami zadowoleni. Poza Sedolfem i Larsem było ich jeszcze trzech: Kristoffer, Marius i Edvart. Ci ostatni wyruszyli z inną, starszą za­łogą, ale kiedy Sedolf i Lars kupili własny statek, przyłączyli się do nich. Starzy trzymali się nadal ra­zem, przepowiadając młokosom, że nie poradzą so­bie sami na lofockim morzu. Ale młodzi jakby na przekór wrócili z nie gorszym połowem niż tamci.

- Całkiem niezły - przyznał Edvart, chłopak o pogodnym usposobieniu. - Na przyszły rok kupię sobie łódź...

- A co u Idy? - niecierpliwie przerwał mu Sedolf, zwracając się do Reijo.

Jego słowa wywołały ogólny śmiech.

- Chłop zachowywał się jak chory - wyjaśnił jeden z towarzyszy Sedolfa. - Nie chodził na zabawy, nie interesowały go kobiety. Nikt nigdy nie prowadził się tam w barakach tak cnotliwie. Ciągle jeszcze o nim gadają. O Sedolfie będą krążyć legendy...

Reijo uśmiechnął się pod nosem, po czym zabrał się do przenoszenia beczek. Znał te docinki. Wiedział, że rybacy musieli żartować, żeby jakoś znieść ciężką pracę, chłód, być może niepowodzenia, tygodnie spę­dzone w barakach... Wiedział też co nieco o kobietach, które zwykle towarzyszyły sezonowym połowom.

- Wiele się tu wydarzyło - rzekł Reijo zniżonym głosem, kiedy znalazł się w pobliżu Sedolfa.

Na te słowa chłopak zamarł ze strachu. Sposób, w jaki teść je wymówił, mógł sugerować najgorsze. Nie zdążył jednak zapytać, gdyż Reijo zaraz go uspokoił.

- Nie stało się nic złego - powiedział. - Dzieci by­ły chore. Ida również. Ale wyzdrowieli... Są trochę osłabieni gorączką...

Reijo nie chciał mówić wszystkiego. Nie wspo­mniał również o Patriku. Wolał nie robić tego przy innych. Niewiele osób znało prawdę.

- Czy Ida wyjdzie do nas? Reijo i o tym musiał Sedolf owi powiedzieć.

- Ida nie mieszka już na cyplu.

- Do diabła! - Sedolf podniósł wzrok. Wcześniej nie przerywał swoich zajęć, rozmawiając z Reijo, dopiero teraz znieruchomiał. Napotkał spojrzenie bardziej zielone od morskiej wody. Twarz Re­ijo wydawała się niewzruszona, spokojna, pełna ciche­go doświadczenia. Z jego oczu można było wyczytać, że nic już nie jest w stanie go zaskoczyć, ponieważ ty­le już widział, tyle słyszał i być może nie martwił się, co go spotka.

- Chyba nie podarowałeś Idzie jakiegoś domu pod moją nieobecność, żebym nie mógł jej zabronić przy­jęcia takiego prezentu? Obiecałem przecież, że posta­ram się dla nas o odpowiedni dom. Nie potrzebujemy takich gestów... - Zawahał się i dodał łagodniejszym to­nem: - Reijo, ja wiem, że chcesz jak najlepiej, ale nie możesz Idy ciągle rozpieszczać. Jest już dorosła, nie powinna oczekiwać, że będziesz spełniał każde jej naj­mniejsze życzenie...

Reijo uśmiechnął się szczerze. Klepnął przyjaźnie Sedolfa w plecy.

- Jesteś zmęczony, Sedolf. A ja nie jestem aż tak kochającym ojcem, by dogadzać we wszystkim mo­jej rozpieszczonej córce. Sądzę, że sam mnie w tym z powodzeniem wyręczysz. - Nabrał powietrza. - Knut i Anjo wyjechali. Knut chciał, żebyście ty i Ida zamieszkali w ich domu. Wolał to, niż sprzedać po­siadłość Emilowi. Ida nie miała nic przeciwko temu, by zostać gospodynią. Chyba sprawiło jej ogromną przyjemność móc sprzątnąć Emilowi sprzed nosa coś, co uznał już niemal za swoje...

Sedolfowi cisnęło się na język tysiące pytań. Reijo miał rację, z pewnością wydarzyło się tu wiele, odkąd wyruszył na Lofoty. Zorientował się też, że teść nie powiedział mu wszystkiego.

- A więc mieszkasz teraz sam na cyplu? Pewnie trudno się do tego przyzwyczaić...

Reijo wyraźnie się zaczerwienił. Przez moment Sedolf odniósł wrażenie, że się myli, tacy dojrzali męż­czyźni się nie czerwienią. Ale kiedy Reijo odwrócił się tyłem, z dłońmi głęboko zatopionymi w kieszeniach spodni, chłopak zrozumiał, że mu się nie zdawało.

- Czy zdarzyło się jeszcze coś, o czym nie wiem? - spytał nieco rozbawiony, jakby coś podejrzewał. - Nie mów mi tylko, że w tak krótkim czasie znalazłeś so­bie towarzyszkę? Cóż to za piękny kwiat przystroił twój dom na cyplu?

- Hm, o tej porze roku nie kwitnie wiele kwiatów - odparł wymijająco Reijo. - Przeważnie te malowane na szybach...

- A jak się nazywa twój? - drążył Sedolf, nie za­mierzając wcale się poddać. - Czy to jeden z tych, które znam?

Reijo musiał przytaknąć.

- Helena - przyznał się w końcu. Uśmiechnął się, jednak jego wzrok świadczył o tym, że nie żartuje. Chłopcy z załogi gwizdnęli przeciągle i znacząco. W ich twarzach dało się odczy­tać cień zazdrości i podziw. Reijo naprawdę im zaim­ponował. Osiągnął już taki wiek, że mógłby być ich ojcem. A jednak znalazł sobie żonę, którą niejeden z nich, młodych, mógłby sobie wymarzyć.

- Ale chyba... nie zdążyłeś się z nią ożenić? - wyją­kał Sedolf, który jeszcze nie zdołał ochłonąć ze zdu­mienia. Jednocześnie zrozumiał kolejny powód, dla którego Ida się wyprowadziła. Nie chciała zapewne ojca krępować.

- Jeszcze nie - odparł Reijo z uśmiechem. - Jeszcze nie...

Dziwnie ujrzeć go w nowej roli, pomyślał Sedolf, choć zdawał sobie sprawę, że Reijo nie przestał zu­pełnie rozglądać się za kobietami. Ale mężczyźni w jego wieku... tak, nie potrafili już posyłać spojrzeń pełnych zachwytu. W ich wzroku można było raczej odnaleźć troski i zmartwienia. Mieli tuzin dziecia­ków i babę, którą w miarę upływu lat coraz gorzej traktowali.

Ale ojciec Idy nigdy nie był całkiem zwyczajnym mężczyzną. Był pierwszym dojrzałym człowiekiem, jakiego Sedolf w życiu widział, tak otwarcie okazują­cym, że jest zakochany.

- Wyobrażam sobie, jak o tobie we wsi gadają - za­uważył Sedolf zaczepnie.

Coś musiał przecież powiedzieć, poza rym nadal traktował Reijo bardziej jak przyjaciela niż jak teścia. Dzieląca ich różnica wieku jakby nie miała znacze­nia. Wciąż trudno było mu uwierzyć, że ten człowiek naprawdę jest ojcem Idy.

Reijo roześmiał się pod nosem. Sedolf pomyślał, że pewnie bawi go, iż ludzie o nim plotkują. Pewnie po trosze uważał to za powód do dumy - wszak on, męż­czyzna po czterdziestce, znalazł żonę młodszą niż je­go najmłodsza córka.

- Czy ja kiedykolwiek obawiałem się ludzkiego ga­dania? - rzucił, wzruszając ramionami.

Sedolf miał odmienne zdanie, ale przezornie mil­czał. Skoro Reijo wolał zapomnieć, to lepiej nie roz­trząsać tego, co minęło.

Jeżeli któraś ze znanych Sedolfowi osób w pełni zasługiwała na szczęście, to był nią właśnie Reijo.

- Wolno mi będzie chyba trochę pomóc przy roz­ładunku? - spytał Reijo, zmieniając temat. - Jeśli po­zwolisz, by taki starzec jak ja dla ciebie pracował...

Teraz Sedolf musiał się uśmiechnąć.

- No, ojcze, pozwolimy ci trochę poćwiczyć, byś zachował dobrą formę i stanął na wysokości zadania, kiedy znajdziesz się sam na sam z Heleną...

Rybacy ryknęli takim śmiechem, że byliby chyba w stanie zawrócić północny wiatr...

Ryby i sprzęt należało przenieść na ląd. Mężczyź­ni przemokli i przemarzli, ale właściwie nie czuli już zimna. Musieli to znosić, taki był ich los.

Stopniowo na brzegu pojawiało się coraz więcej lu­dzi. Zauważyli przypływający statek i zastanawiali się, czy to może wrócił ktoś z ich bliskich. Chcieli też usłyszeć nowiny tegorocznego sezonu, dowiedzieć się czegoś o znajomych...

W pobliżu statku zapanowało ożywienie. Przyby­wało coraz więcej pomocnych dłoni. Wielu mieszkań­ców wioski zjawiło się z końmi i saniami.

W końcu zostało ich tylko dwóch. Rei jo i Sedolf.

Ryby zanieśli pod wiatę. W najbliższych dniach mieli rozwiesić część do suszenia, część zamierzali zo­stawić w beczkach. Czekało ich sporo roboty.

Teraz jednak Sedolf chciał jak najszybciej znaleźć się w domu.

- Musisz zmienić ubranie - oznajmił Reijo. - Wiesz, Ida nawet się nie domyśla, że wróciliście. A do domu masz jeszcze kawał drogi pod górę. Zaprzęgnę konia, to od razu zabierzemy twój towar. Ida zostawiła u nas dla ciebie rzeczy na zmianę, właśnie dlatego...

To chyba przesądziło sprawę. Poza tym Sedolf uznał, że rzeczywiście przydałoby się przebrać i tro­chę ogrzać.

- Przekąsiłbym też coś ciepłego - rzekł. - Jeżeli He­lena nauczyła się gotować...

- Hm, w każdym razie się stara - odparł Reijo. - Ale nadal to ja lepiej sobie radzę z garnkami.

Poczłapali pod górę. Mężczyźni należący do dwóch różnych pokoleń, a jednak sobie równi mimo dzielącej ich różnicy wieku. Darzyli się wzajemnym szacunkiem, co stanowiło najsolidniejszy fundament ich przyjaźni.

Helena zerkała na Sedolfa nieśmiało, za to jego spoj­rzenia nie należały chyba do najskromniejszych. Nic nie było w stanie go zmienić - nawet odpowiedzialność i obowiązki nie poskromiły jego chłopięcej natury.

- Wiele się zmieniło na cyplu - rzekł z uśmiechem, jednak nie klepnął Heleny w pośladek, tak jak postą­piłby wobec każdej innej dziewczyny. - Na lepsze - dodał, puszczając oczko.

Helena odwróciła wzrok i zaczerwieniła się.

To właśnie ta jej nieśmiałość poruszyła w Sedolfie najczulszą strunę. Niewiele tutejszych dziewcząt tak się zachowywało.

Helena wywodziła się z innego świata. Przywykła do rzeczy, których Sedolf nawet nie był w stanie sobie wy­obrazić. Wzruszające i niezwykłe wydawało się widzieć ją w tych zniszczonych ścianach drewnianej chaty. Ją, która wychowała się w o wiele większych pokojach.

Ale kiedy Reijo objął ją ramieniem, Sedolf zrozu­miał, że miejsce Heleny jest tutaj. Wystarczyło spoj­rzeć na nich oboje, by się przekonać, że łączy ich sil­ne przywiązanie. Czyste uczucie. Piękne. Cudowne.

W przeciwieństwie do innych Sedolf ani trochę nie martwił się o Helenę, chociaż byłoby to całkiem naturalne. Wydawać by się mogło, że jest zbyt kru­cha dla tego jasnowłosego, krzepkiego, doświadczo­nego mężczyzny, o silnych dłoniach i widocznych na twarzy cieniach pozostawionych przez zmartwienia.

Ale Sedolf nie o nią się lękał.

Martwił się o Reijo. Nie wolno pozwolić, by Reijo znowu cierpiał. Ojciec Idy składał w ręce tego dziew­częcia całą swoją duszę. Powierzał jej swoje życie.

Sedolf ufał Bogu, że Reijo nigdy nie pożałuje swej decyzji. Że już nigdy za sprawą kobiety nie zazna trosk. Że Helena go nie zrani, nie zdradzi. Reijo za­służył na to, by być kochanym, zasłużył na całe cie­pło, jakie może mu dać kobieta. Tak długo pozosta­wał sam. Tęsknił za czymś więcej niż tylko za ciałem, do którego mógłby się przytulić. Helenie nie wolno nigdy, przenigdy zdradzić Reijo!

Sedolf nie mógłby się nikomu zwierzyć ze swych obaw. Nie dał po sobie poznać, że dręczą go wątpli­wości. Zachował uśmiech i dobry humor, zachował błysk w oku. Helena zaprowadziła go do izby, która kiedyś należała do niego i Idy. Uczyniła to z natural­nością, która go ucieszyła, bo świadczyła o tym, że Helena stała się panią na cyplu. Sedolf pewien był, że ta dziewczyna z wyższych sfer pragnie nauczyć się wszystkiego, czego wymaga się od prostych mieszka­nek domów nad fiordem. Z pewnością uświadomiła sobie to, o czym Sedolf pomyślał: że Reijo powinien dostać najwspanialszą z kobiet. Zrozumiał, że Hele­na naprawdę kocha ojca Idy.

Sedolf ściągnął z siebie mokre rzeczy, drżąc z zim­na. Ujrzał łóżko, w którym dawno nikt nie spał, i przypomniał sobie radosne chwile spędzone pod okryciem skór. Założył świeże, czyste ubranie. Przed­tem jednak musiał poczuć jego zapach, przykładając do twarzy. Ten zapach również kojarzył się z domem. W dodatku rzeczy prała Ida.

Ida...

Znowu ogarnęła go tęsknota. Inaczej wyobrażał so­bie swój powrót. Nie takie snuł marzenia. To właśnie ta izba była dla niego domem, to do niej uciekał w ma­rzeniach, gdy przyszło mu mieszkać w obskurnym ba­raka Ida, choć przecież wiedział, jak jest nieobliczal­na, znowu go zaskoczyła. Na pewno nie miała żadnych skrupułów. Jej wszystko wydawało się łatwe, ale też ni­gdy nie musiała się przed nikim korzyć. Nigdy nie pra­cowała jako służąca. Uważała, że ojciec jest jedyną oso­bą, z którą się musi liczyć. A takiego mężczyznę jak Reijo nietrudno darzyć szacunkiem.

Nie, Ida na pewno się nie wahała, kiedy brat za­proponował jej swój dom.

Sedolf zapragnął porozmawiać z Idą. Chciał usły­szeć z jej ust, dlaczego Knut i Anjo wyjechali. Chciał usłyszeć tę historię od niej, widzianą jej oczyma. Nie wątpił też, że Reijo również mu to wkrótce wyjaśni.

Zanim się pożegnał, powiedział Helenie, że cieszy go jej związek z Reijo. Nie przyszło mu to wcale łatwo. Rzadko zdobywał się na taką szczerość, tylko Idzie udało się dotrzeć do świata jego uczuć. Jak większość tutejszych mężczyzn nie dopuszczał do niego innych.

Wydało mu się, że ujrzał rodzaj pytania w dużych, szarych oczach. Rodzaj błagania, żeby nie osądzał te­go, co działo się w tych czterech ścianach, które rów­nież ona nazywała swoimi. Tak jakby Sedolf rościł sobie prawo osądzania innych!

Kiedy Reijo wyszedł, żeby zaprzęgnąć konia do sań, Sedolf pochwycił spojrzenie Heleny. Wymagało to nie lada zdolności* ponieważ dziewczyna doskona­le opanowała sztukę uciekania wzrokiem, być może wcześnie zaczęła się tego uczyć.

- To dobrze dla niego, że ma ciebie - rzekł, nerwowo szukając w pamięci bardziej górnolotnych sformułowań. Przecież w swoim czasie zyskał sławę chłopaka, który, gdy zaistniała taka potrzeba, potrafił niejednego przega­dać. - Zbyt długo był sam - dodał. On, uwodziciel nad uwodziciele, poczuł zażenowanie, wypowiadając następ­ne słowa: - Cieszę się, że wybrał właśnie ciebie...

- Kocham go - odparła Helena z przekonaniem. Sedolf zrozumiał, że trudno byłoby się z nią spierać. Jeżeli dojdzie kiedyś do sprzeczki między nią a Re­ijo, a w każdym związku to się zdarza, Reijo będzie miał w żonie trudnego przeciwnika. - Kocham go ta­kim, jaki jest. Zatem to dobrze nie tylko dla niego, ale i dla mnie, Sedolf. Po raz pierwszy w życiu jest mi naprawdę dobrze.

Tym razem nie uciekła wzrokiem.

Przez moment Sedolf pomyślał, ilu rzeczy Helena musiała się wyrzec. Nie zdołał zresztą wyobrazić sobie wszystkiego, gdyż nigdy nie zaglądał do pięknych salo­nów. Nie do końca też potrafił pojąć, czemu nie czuła się tam dobrze. Szczęście to inna sprawa. Mógłby ją zrozumieć, gdyby powiedziała, że nie była szczęśliwa...

Ale Helena ciągle stanowiła dla niego zagadkę.

- Cieszę się - powtórzył i czmychnął. Do Reijo, do sań, do północnego wiatru. Do prawdziwego wysiłku przy załadunku, do mroźnego lutowego dnia z góra­mi w długich do ziemi śnieżnych płaszczach, z różo­wym niebem na południowym wschodzie, na którego tle wyraźnie rysowały się kontury gór pozbawionych ciemnych cieni. W zimowym świetle wszystko nabie­rało ostrych zarysów, światło było równie bezlitosne, jak bezlitosne były wiatr i pogoda.

I urzekająco piękne.

Sedolf patrzył na krajobraz wkoło jakby po raz pierwszy w życiu. Zaczął zauważać piękno szczegó­łów dopiero wtedy, kiedy w jego życiu pojawiła się Ida. Nigdy wcześniej nie zadawał sobie trudu, by wniknąć w tę całość, jaką stanowił pejzaż, dostrzec te wszystkie drobiazgi, które dodawały mu uroku. Na­uczył się tak patrzeć, widząc, jak Ida zachwyca się niebem - na północy jasnoniebieskim, a na południu iskrząco czerwonym.

Teraz często patrzył jej oczyma, a Ida zawsze umiała dostrzegać to, co piękne.

W drodze do domu Reijo powiedział więcej niż w dole na brzegu. O zawiści tych, po których się jej najmniej spodziewali. O poborcach podatkowych i ich bezwzględności. O Emilu. O Patriku, który po­jawił się i zniknął, prawie nie pozostawiając po sobie śladu, lecz który umiał ratować życie. O decyzji Knu­ta, który zrozumiał, że ludzie znad fiordu zawsze bę­dą go uważnie obserwowali. Wyjeżdżając do Finlan­dii, stał się dla nich kimś innym. To, że wrócił jako człowiek zamożny, z żoną o kilkanaście lat starszą od siebie, odsunęło go trochę od społeczności, w której przyszedł na świat jako syn Karla Elvejorda. O Karlu ludzie stopniowo zapominali, zachowując w pamięci tylko to, że matką Knuta była Raija, obcy ptak, któ­ry zniknął za górami odgradzającymi ich od świata.

Knut zdawał sobie sprawę, że ludzie będą mieli oczy i uszy otwarte i nigdy nie przestaną go podejrzewać, że posiada ukryte złoto - jeśli nie na dnie skrzyni, to w jakimś innym miejscu. Nie czekało go tu spokojne i błogie życie, jakiego pragnął dla siebie i dla Anjo.

Anjo spotkało już wiele cierpienia, nie zasłużyła na więcej.

- Ida również ma prawo do tego domu - mówił Re­ijo, kiedy zbliżali się do zabudowań. Sedolf poczuł ucisk w żołądku. - W każdym razie do tego miejsca. Tu stał przecież dom Raiji. Przez pewien czas i mój. Oczywiście Knutowi najbardziej się należał. Ale te­raz nikt nie ma do niego większego prawa niż Ida.

Sedolf zdawał sobie z tego sprawę, ale nie potrafił wyzbyć się swej dumy, idiotycznej męskiej dumy. Za­wsze marzył o domu, który zdobędzie dla swojej ro­dziny własnymi rękami. Kiedy marzł na morzu, kie­dy wszystko wydawało się trudne, a praca stawała się jednym wielkim bólem, ta myśl dodawała mu sił.

Znosił wszystko dla Idy i dzieci. Dla wspólnej przyszłości. Dla tego domu, który zamierzał dla nich zdobyć.

A teraz cały wysiłek okazał się niepotrzebny. Sedolf czuł się tak, jakby otrzymał cios w żołądek. Ale za­gryzł zęby, aż zazgrzytały. Wiedział, że nie wolno mu czynić Idzie wyrzutów za to, że przystała na propo­zycję Knuta. Wiedział, że nigdy nie może pokazać jej swego bólu. Że nie powinien dopuścić, by zrozumia­ła, jak bardzo go upokorzyła swą decyzją. Zdał sobie sprawę, że Ida tak postanowiła, ponieważ miała do te­go prawo. Ponieważ kochała jego i kochała ojca.

Miłość Reijo i Heleny nigdy nie mogłaby w pełni rozkwitnąć, gdyby Ida pozostała z dziećmi na cyplu i wszyscy ciągle deptali sobie wzajemnie po piętach. Sedolf rozumiał. Przełknął ból i rozczarowanie.

Powinien się cieszyć, że wreszcie jest we własnym domu. Dziękować losowi, że otrzymał najlepsze go­spodarstwo we wsi. Zwierzęta, zabudowania, najżyźniejszą ziemię i łąki...

Powinien być wdzięczny.

Sam również nie przybył z Lofotów z pustymi rę­kami, choć teraz wydawało się to niewiele w porów­naniu z tym, co otrzymał. On i jego załoga nieźle się postarali. Lepiej niż starsi rybacy.

Ich sukces budził niechęć wśród weteranów ło­wisk, którzy zresztą sami pozwolili młodym przejść na inny pokład. Teraz domagano się ukarania Sedolfa i tych, którzy z nim odeszli, za zerwanie kontrak­tu. Żądano zadośćuczynienia za straty wynikłe z po­szukiwania nowej załogi. Pewnie jednak nic nie uda się wskórać. Rybacy, których starsi zabrali na pokład w Malangen, okazali się równie zdolni jak Sedolf i je­go towarzysze. I dopiero później, kiedy ludzie pyta­li, komu lepiej się powiodło, starsi zaczęli narzekać.

Nie, Sedolf bynajmniej nie przybył z pustymi rę­kami. Lecz mimo to czuł się ubogi.

Nie powinien jednak mieć do Idy żalu, ponieważ pokochał ją również za jej niezależność i umiejętność zawsze bycia sobą.

Na pewno zobaczyła ich, jak się zbliżają. Choć Re­ijo nierzadko przyjeżdżał saniami, to jednak Ida chy­ba dostrzegała różnicę między szczupłą sylwetką He­leny a silną postacią Sedolfa.

Stała na schodach dokładnie tak, jak Sedolf widy­wał ją w swoich marzeniach, z tą jednak różnicą, że w wyobraźni umieszczał ją na wzgórzu cypla.

Stała twarzą do wiatru, który odgarniał jej rude włosy do tyłu - wyglądały jak płomienie za jej pleca­mi. Nie zdążyła założyć kurtki, drżała od chłodu pod wełnianym szalem, który narzuciła na ramiona. Ręce skrzyżowała na piersi, spódnica zamieniła się w gra­natowy żagiel wypełniony wiatrem.

Sedolf nie mógł wprost usiedzieć. W biegu wyskoczył z sań, upadł. Cały był biały od śniegu, jednak nie miał czasu, żeby się zatrzymać i otrzepać. Słyszał za sobą gromki śmiech Rei jo, kiedy biegł w stronę do­mu, ku schodom, ku niej.

Ida również nie mogła ustać w miejscu. Przytrzy­mywała jedną ręką szal, podczas gdy nogi same nio­sły ją ku mężowi. Kiedy Reijo zatrzymał konia tuż za nimi, już dłuższą chwilę stali, obejmując się nawza­jem na środku ścieżki.

Ida wreszcie się odezwała, ale nie były to słowa, które Sedolf spodziewał się usłyszeć.

- Dzięki Bogu, że znowu jesteś w domu. Dzięki Bogu, Sedolf!

Wtedy zaczął się zastanawiać, czy Reijo nie zataił przed nim jakichś złych wieści albo że może zdarzy­ło się coś, o czym nawet Reijo nie wie.

Nieznacznie odsunął Idę od siebie, zobaczył, że zmarzła. Jednak nie ujrzał w jej twarzy niczego, co powinno go przejąć lękiem. Mimo to przeraził się.

- Dobrze cię widzieć, aniele - uśmiechnął się. Tak jak należało, szeroko, serdecznie i ciepło, tak jak powi­nien przywitać swą żonę po wielomiesięcznej rozłące.

Po raz pierwszy przed nią udawał. I czynił to świa­domie, z rozmysłem. Dobrze było ją znowu zoba­czyć. Jednak w głębi duszy nie czuł się tak radosny, jakby wskazywał na to jego uśmiech. Bał się.

- Chodźmy do środka, zanim dzieci przewrócą dom do góry nogami - rzekł i niemal pociągnął Idę za sobą.

Młodzi weszli do domu, a Reijo został na ze­wnątrz, żeby rozładować sanie.

Sedolf zupełnie zapomniał strzepnąć z siebie śnieg i teraz zostawił na drewnianej podłodze kałuże wody. Deski lśniły czystością, wyszorowane do białości, prawie tak samo jak w czasach, kiedy gospodynią by­ła tu Anjo.

Dwa maleńkie trolle ciągnęły się za włosy przy skrzy­ni na drewno. Stały na chwiejnych nóżkach, żaden z nich nie zamierzał ustąpić. Sedolf ujrzał dwie czarne czuprynki i wczepione w nie pulchne piąstki, usłyszał też wrzask, który groził wywierceniem dziury w dachu.

- Witaj w domu, Sedolf - mruknął pod nosem z grobową miną. Następnie rozdzielił małych siłaczy i ostrożnie podniósł do góry, każdego na innym rę­ku, w bezpiecznej odległości od siebie.

Dzieci długo mu się przyglądały ciemnymi oczami. Otworzyły usta ze zdumienia, zapominając o krzy­ku. Sedolf zobaczył białe ząbki, które przebiły różo­we dziąsła w kilku nowych miejscach.

Zakłuło go w sercu, że ominęło go tak wiele. Po­czuł ogromną miłość do tych dwojga. Choć zawsze Raija i Mikkal byli mu bardzo drodzy, teraz to uczu­cie wypełniło go bez reszty. Nie mówił o tym głośno, przytulił tylko bliźnięta trochę mocniej, ale nie za mocno. Ostrożnie pogłaskał palcem najpierw jeden, potem drugi okrągły policzek. Uśmiechnął się w taki sposób, że w dziecięcych umysłach obudziło się nie­jasne wspomnienie, pozwalające przypuszczać, że jest kimś znajomym - choć trudno byłoby po tak dłu­gim czasie dokładnie określić, kim.

- To tylko ja - zapewnił głosem, który również okazał się znajomy, choć już bardzo długo nie wypeł­niał izby. - To tylko ja wróciłem do was, najdroż­szych mi na świecie.

Ucałował maluchy, a kiedy z powrotem postawił je na ziemi, zapomniały, że się kłóciły. Teraz Sedolf stał się najważniejszy w tym pokoju, w całym życiu. Maleńkie stopki podążyły za nim. Gdy usiadł na ła­wie przy kuchennym stole, Mikkal i Raija znaleźli się tuż obok, domagając się, by wziął je na kolana i po­święcił im całą uwagę. Drobne rączki chwyciły moc­no tam, gdzie znalazły oparcie.

- Witaj w domu, Sedolf - odezwała się Ida czule, zdejmując mu czapkę.

Oczy dziewczyny uśmiechały się. Usta także. Jej głos brzmiał ciepło. Dotyk był taki łagodny.

Otoczenie wydawało się trochę obce. Ale nie to by­ło najważniejsze.

Wrócił do domu.

2

Trwająca wiele tygodni i miesięcy rozłąka była bó­lem. Bólem, do którego kobiety nad fiordem już przy­wykły. Takie było życie. Godzono się z tym. Mężczyź­ni przez większą część roku musieli przebywać poza domem. Nie znali innego rozwiązania. Ból stał się za­tem częścią codzienności. Nikt się jednak nie skarżył.

Ida jeszcze się nie przyzwyczaiła do długich roz­stań, Reijo przeważnie nie opuszczał cypla na dłużej. Dopiero kiedy Sedolf pojawił się w jej życiu, ów ból stał się częścią jej świata.

Ponowne spotkanie dwojga osób to jakby pozna­wanie siebie nawzajem od nowa. Niby się znają, a jed­nak czują, że są dla siebie kimś nowym. Jakby prze­mierzali znajomą okolicę pierwszy raz od bardzo dawna. Jakby zakochali się na nowo. To piękne i nie - ? zwykłe przeżycie. Poruszają się ostrożnie jak po omacku, do końca nie wiedząc, jak zareaguje to drugie. Myśląc jedynie o tym drugim, na moment nie­omal zupełnie zapominają o sobie...

Ida i Sedolf siedzieli sami. Dzieci położyli spać. Napalili w dużej izbie - Sedolf pamiętał ją z czasów, kiedy należała do Anjo. Stały tu te same meble. To ten sam pokój, a mimo to wyglądał zupełnie inaczej. Ida nadała mu całkiem nowy charakter. Poprzesuwała szafy, krzesła, ustawiła je po swojemu. Stał się po­kojem Idy. Dobrze, że jest teraz ich domem.

Ida opowiadała to samo, co Sedolfowi już przeka­zał Rei jo, ale zupełnie innymi słowami, z większym ładunkiem emocji. W jej głosie był smutek, cierpie­nie, śmiech, troska, złość - te wszystkie uczucia, któ­re w sobie nosiła przez czas rozłąki.

- Nie w taki sposób mieliśmy zdobyć własny dom - rzekła wreszcie, zaczesując palcami grzywkę do tyłu. Robiła to bezwiednie, zawsze bawiła się swoimi włosa­mi, kiedy się nad czymś zastanawiała, kiedy poważnia­ła, kiedy skupiała na czymś całą uwagę. - Ale bardziej nam się należy niż Emilowi. Niż komukolwiek inne­mu. Kiedy doszłam do takiego wniosku, wybór nie wy­dawał się już taki trudny. Ty uczyniłbyś to samo.

Sedolf wiedział, że miała rację. Postanowił, że Ida nigdy się nie dowie o goryczy, która go wypełniła.

- Chciałbym spotkać tego młodzieńca - rzekł, zmieniając temat. Zobaczył, jak bardzo pociemniało spojrzenie Idy. Wyraźnie posmutniała na wspomnie­nie o nieznajomym chłopcu. A więc martwiło ją znik­nięcie Patrika. Nikt nie powinien odchodzić, jeśli ktoś po nim nie płacze. Sedolf uświadomił sobie, że to najgorszego rodzaju samotność: umrzeć, nie pozo­stawiając nikogo, kto by tęsknił. - Jestem mu winien • podziękowanie za tak wiele - dodał.

Ida skinęła głową jakby nieobecna. Ale patrzyła Sedolfowi w oczy, kiedy wyznała:

- Patrik się we mnie zakochał, Sedolf. Nie chcia­łam, żeby tak się stało. Był zaledwie chłopcem.

Żyć z Idą znaczyło zrozumieć, że inni mężczyźni też potrafią dostrzec jej urodę, że niejednego oczaru­je jej promienny uśmiech. Sedolf zdał sobie z tego sprawę na długo, zanim się pobrali. Uświadomił so­bie, że będzie musiał z tym żyć. Nie mógł pozwolić, by z tego powodu zrodziło się między nimi uczucie wrogości. Ida nie robiła przecież nic, co oddalałoby ich od siebie. Należeli do siebie jak para wioseł jed­nej łódki. Nie inaczej.

- Ja chyba powinienem najlepiej rozumieć, dlaczego - odparł cicho i ujął jej dłonie w swoje. - Niełatwo jest de­cydować o tym, kogo obdarzyć miłością, prawda, Ida? Uczucia są jak motyle. Tak samo lekkie. Unoszą się z wiatrem i lądują na innym kwiecie, niż zamierzały. Wiem, że nigdy go nie zachęcałaś, mój aniele. I wiem, że dałaś mu do zrozumienia, że nie może spodziewać się wzajemności, że ofiarowałaś mu tylko przyjaźń.

Zacisnęła palce na jego dłoni.

- Zbyt dobrze mnie rozumiesz, Sedolf. Po chwili znalazła się w jego ramionach. Siedzieli objęci na sofie, która zawsze stanowiła dumę Anjo i z powodu której sąsiedzi przychodzili nawet z daleka, by obejrzeć mebel i go wypróbować. W piecu trzaskało przyjemnie brzozowe drewno. Wokół panowało ciepło i także w nich wszystko by­ło ciepłem.

- Rozumiem cię? - spytał z uśmiechem, całując Idę czule. Całymi tygodniami tęsknił do tych ust. - Mó­wisz, że cię rozumiem? Nigdy cię w pełni nie zrozu­miem, nawet gdybym miał żyć sto lat i dzielić je z to­bą. Nie zrozumiem nawet gdybym miał żyć u twego boku kolejne sto lat. Ale kocham cię. I jestem pra­wie pewien, że i ty mnie kochasz. To chyba starczy, prawda?

Ida pokiwała głową. Sedolf miał tak cudownie ja­sny pogląd na to, co w życiu ważne. Nie zastanawiał się nad sprawami, które uważał za nieistotne. Ida ko­chała tę jego prostoduszność, ale sama była inna. Według niej życie przypominało tkany materiał, w któ­rym przeplatało się wiele rodzajów nitek, tworzących grubsze sploty. Sedolfowi zaś kojarzyło się raczej z li­ną o dwóch końcach, którą łatwo można wyprosto­wać. Z materiałem jest inaczej...

Oboje wydawali się tak różni, jednak wszystko prowadziło ich ku sobie.

- Oczywiście masz rację - mruknęła tuż przy jego szorstkim policzku. - Naturalnie masz rację. Kocham cię. Zawsze będę cię kochała. Człowiek, który mógł­by nas rozdzielić, jeszcze się nie narodził...

Podniosła ku niemu twarz, czekała na pocałunek. Musnął wargami jej usta. Przebiegło mu przez głowę, że Ida źle się wyraziła. Człowiek, który mógłby ich rozdzielić, już się narodził. Ale nie żyje.

- A czy nie było tam w osadzie takiej damy, do któ­rej uśmiechałeś się szerzej niż do innych? - spytała zaczepnie, zarzuciwszy mu ramiona na szyję.

Sedolf potarł czołem o czoło żony, spojrzał jej głę­boko w oczy.

- Jak w ogóle możesz o to pytać? - zdumiał się. Lecz błysk w jego brązowych oczach powiedział jej, że zrozumiał żart. Sporo w nim jeszcze zostało z daw­nego Sedolfa. - Któż miałby to być? Widać, że nigdy nie byłaś na połowach, kochanie. W pobliżu baraków nie ma dam. Nazywamy je zupełnie inaczej...

Ida na chwilę przymknęła oczy. Wstrzymała od­dech, czuła, że musi coś powiedzieć, dotknęli tema­tu, na który miała własne zdanie.

- • Powinniście spróbować ich życia - odezwała się wreszcie. - Wy, mężczyźni, którym tak łatwo przycho­dzi zniesławianie kobiet. Powinniście spróbować, prze­konać się, jakie posiadamy możliwości wyboru. Nie wszystkie z nas mogą żyć tak cnotliwie, jak by sobie tego życzyli najpobożniejsi chrześcijanie. Nie wszyst­kie na to stać. Nie wszystkie mogą zachowywać się jak damy. Nie każda też może zostać żoną rybaka. Nie­które muszą pracować jako dziwki, by wyżywić siebie i najbliższych. Chyba tak właśnie je nazywacie...

Nie dał się sprowokować. Wytłumaczył sobie, że nie przeciw niemu Ida kieruje ten atak.

- Tak, to jedno z określeń - odpowiedział spokoj­nie. - Dobrze, że znalazły w tobie takiego zagorzałe­go obrońcę, Ida. - Nagle uśmiechnął się szeroko. - Za­stanawiam się jednak, czy równie ciepło byś się o nich wyrażała, gdybym rzeczywiście sprowadził sobie jed­ną lub kilka.

- Tylko spróbuj, Sedolfie Bakken! - ostrzegła. Sedolf wiedział, że nigdy tego nie zrobi. Była tego warta, ta impulsywna istota, którą pojął za żonę.

Roześmiał się i objął Idę, a potem powoli położył się na sofie, pociągając ją za sobą. Uśmiechał się przy tym wyzywająco, ale wiedział, że Ida nie należy do kobiet, które nie podejmują wyzwań! Potrafiła mu dorównać, podążyć za nim tak daleko, jak daleko odważy się z nią pójść. Rozpięła mu pod szyją koszulę, wsunęła pod nią dłonie i palcami wskazującymi gładziła pierś Sedolfa, jak tylko mogła sięgnąć. Później złożyła ręce i przylgnę­ła do nich policzkiem. Napotkała wzrokiem spojrzenie brązowych oczu męża. Dobrze było tak leżeć. Dobrze znaleźć taki spokój. Tak wielki spokój.

- Jak to się stało, że Reijo związał się z Heleną? - spytał Sedolf.

Położył ręce pod głową, obserwował Idę, cieszył się jej bliskością, lecz rękom dał odpocząć. Przydadzą się później. Trzymanie ich teraz z dala od upragnionego ciała spotęguje potem przyjemność.

- Wcale się tego nie spodziewałam - przyznała Ida. - Ale to dobrze dla taty, że są razem.

- Chyba nie on uczynił pierwszy krok - zastanawiał się Sedolf. - Musiała to zrobić Helena. Tato wolałby zabrać to uczucie do grobu, niż się do niego przyznać.

- Helena jest dziwna - stwierdziła Ida w zamyśleniu. Zdmuchnęła kosmyk włosów, który łaskotał ją w nos. - Jest młodsza ode mnie. Czasami sprawia wrażenie dziecka. Pewnie dlatego, że nie umie tego, co zwykle potrafią dorosłe kobiety. Ale przecież nie można wiele od niej wymagać, kto ją miał uczyć... Tylko że ja o tym ciągle zapominam, taka jestem roztrzepana. Innym znów razem wydaje mi się starsza od Reijo... Uważam, że jeszcze wiele przed nami ukrywa. Wiele przemilcza­ła. Sądzę, że nawet tacie nie powiedziała wszystkiego.

Zapanowała cisza.

- Reijo mówi, że się z nią ożeni - powiedział Sedolf. Ida skinęła głową.

- Tato rzeczywiście o tym poważnie myśli. Na swój sposób oznajmia nam, że nie zamierza dłużej żyć mrzonkami. Nadzieją, że mama wróci. Głosi światu, że Raija nie żyje. I że Helena nie jest mu obo­jętna. Że ją kocha...

- Czy może się z nią ożenić?

- Mama zniknęła na tyle lat. Nie ma jej prawie tak długo, jak ja żyję - odrzekła Ida trochę poirytowana, że Sedolf mógł zadać tak niemądre pytanie. Nagle zrozumiała, co miał na myśli. - Helena... - dodała za­myślona. - Musieli przecież o tym pomyśleć. Ja też często jej powtarzałam, że powinna uznać, iż Curt nie żyje. Mało prawdopodobne, że będzie jej szukał.

Na pewno w głębi duszy się cieszy, że się jej pozbył...

- Może ona ma jakieś papiery? - spytał cicho Sedolf.

Nie zamierzał dodawać dziegciu do beczki miodu, ale ogarnęły go wątpliwości. Miał do tego prawo, stal się przecież członkiem rodziny. Przekonał się też, że nigdy niczego nie należy uznawać za pewne. Już nie­raz widział, jak szczęście zamienia się w smutek.

- Tak nie wolno! - Ida ponownie uniosła się na łok­ciach. - Nie powinieneś snuć takich czarnych myśli, Sedolf! Tego nauczyłeś się na Lofotach? Sądziłam, że wszyscy mężczyźni na połowach albo stroją sobie żar­ty, albo świntuszą. Nawet nie dopuszczam takiej moż­liwości, że tacie mogłoby się coś nie udać, ponieważ on naprawdę kocha Helenę. Ta dziewczyna nie jest dla nie­go lekarstwem na tęsknotę. Ona nie jest tylko jakąś tam kobietą, z którą się związał, bo zbyt długo był sam. Jest dla niego wszystkim. A Helena... po prostu go ubóstwia. Nic nie powinno im stanąć na drodze. Nie może!

- A co z nami? - spytał Sedolf z uśmiechem w ką­cikach ust. - Czy na naszej drodze piętrzą się jakieś przeszkody?

Uśmiechnęła się. Zastanowiła się, czy zauważył, że coś przed nim przemilczała. Albo powiedziała nie wszystko.

Poborcy podatkowi za bardzo im się dali we zna­ki, by o nich w ogóle nie mówić. Ale jedno wspomnie­nie Ida zachowała tylko dla siebie: niezwykle spotka­nie z jednym z nich. Sedolf nie wiedział, że Sture Moen zajrzał prosto w jej duszę. Nie wiedział też, że usta tego człowieka dotknęły jej ust. Nie wiedział, że przy tym mężczyźnie, którego nawet nie znała, po­czuła się całkiem bezsilna.

Nie wiedział i nie powinien wiedzieć, że pewnej mroźnej nocy pod zorzą polarną dała się oczarować nieznajomemu - obcemu, którego w dodatku powin­na nienawidzić. Tej nocy jej rozsądek widocznie po­dążył ścieżkami zorzy polarnej... Uwielbienie, jakim darzył ją Patrik, to coś zupełnie innego: za to Sedolf nie będzie jej czynił wyrzutów.

- Przeszkody? - spytała powoli. Nie mogła zgad­nąć, o co mu chodzi. Zaniepokoiła się.

- Czy jest coś, o co moglibyśmy się potknąć w dro­dze do sypialni? A może powinniśmy zostać tutaj? - rzucił żartobliwie, gdy tymczasem Ida spodziewała się surowego wyroku.

Wybuchnęła śmiechem. Uścisnęła Sedolfa tak mocno, że nie mógł złapać tchu. Ucałowała w oba po­liczki. Poczuła, że schudł. Pomyślała, że musi to na­prawić. Powinna zadbać, by najadał się do syta!

Czuli ciepło. Tylko ciepło. I bliskość. Nic nie ist­niało poza nimi. Sedolf podjął decyzję, nie uzgadnia­jąc jej z Idą.

- Zostajemy tutaj, Ida. Nie ruszamy się stąd. Splótł dłonie za jej plecami. Śmiejąc się, ugryzł ją lekko w koniuszek nosa, zaraz potem pocałował, a następnie obsypał pocałunkami całą twarz Idy.

Nie było czasu na wyswobodzenie się z ubrania. Tygodnie rozłąki zrodziły drżący niepokój rąk. Ty­godnie wypełnione tylko marzeniami podwoiły tęsk­notę. Zmagali się każde z własnymi rzeczami, odchy­lali je tam, gdzie trzeba. Odnaleźli siebie, zatopili w sobie nawzajem. Objęci ramionami i nogami uga­sili cielesne pragnienia. Jednak pozostał w nich dużo silniejszy głód - potrzeba dzielenia się myślami, prze­życiami, wrażeniami. Potrzeba opowiedzenia wszystkiego, przez co przeszli, każde z osobna, kiedy prze­bywali tak daleko od siebie, oni, którzy powinni ra­zem budować coś, co ludzie nazywają przyszłością... Sedolf przywiózł kawę. W domu niewiele jej już zo­stało - po świętach Bożego Narodzenia ludzie znad fiordu musieli zacisnąć pasa. W szarych izbach chat przytulonych do górskich zboczy i skal, zbudowa­nych na łagodnych stokach schodzących nad brzeg lub w wąskich kotlinach, nikt nie opływał w dostatek. Zadowalano się tym, co posiadano. Nikt nie marzył też, by posiadać więcej. Takie fantazje rodziły tylko tęsknoty, dalekie od codzienności i rzeczywistości.

Ida zrobiła kawę. Z kuchni niósł się przyjemny za­pach. Drzwi do izby stały otwarte. Inaczej było na co dzień; na ogrzanie zimą tylu pomieszczeń potrzeba dużo drewna lub torfu. Oznaczało to więcej pracy dla tego, kto musiał chodzić do lasu po opał. To chyba jedyna niedogodność wynikająca z przeprowadzki z ciasnej chaty na cyplu do dużego domu o wielu po­kojach. Teraz palili tym, co zgromadził Knut.

Siedzieli z kubkami kawy w dłoniach. Czuli, jak napój szczodrze rozdaje swe ciepło. Jak przyjemnie rozgrzewa ręce.

- Już zapomniałem, jakie to cudowne - rzekł Sedolf.

- Kawa? - spytała Ida. Sedolf zaprzeczył ruchem głowy. W jego wzroku nie dostrzegła nawet śladu żartu. W głosie również nie.

- Życie z tobą - odparł. - Chociaż tam na morzu wydawało się nam, że upłynęło całe życie, w gruncie rzeczy minęło tak niewiele czasu. Niewiele, a ja za­pomniałem, jaka jesteś dobra. Wiem, że taka jesteś, ale nie potrafię zachować we wspomnieniach tego wspaniałego odczucia...

Wdychał zapach kawy. Prawie nie pił. Ciągle po­trząsał głową ze zdumienia. Zastanawiał się, czy to z nim jest coś nie w porządku.

Jeżeli ktoś jest tak szczęśliwy, to czy nie nosi tego w sobie przez cały czas? Czy nie potrafi przywołać w pamięci każdej cudownej chwili?

- Nigdy przecież nie jest tak samo - zauważyła Ida rozbawiona.

Poczochrała Sedolfa po włosach, tak pełna miłości, że obawiała się, iż serce jej pęknie. Tak pełna czuło­ści, że graniczyło to z bólem.

Ale ból nie może chyba sprawiać przyjemności?

- Czy ty też czujesz podobnie? - zdumiał się. Spojrzała na niego z ukosa. Na policzkach miała rumieńce. Mógłby tworzyć pieśni na cześć tej twarzy. Na cześć Idy. Jej całej.

- Być może - odparła. - Myślisz, że twoje uczucia są zupełnie wyjątkowe?

Sedolf skinął głową.

Ida nie mogła się oprzeć spojrzeniu brązowych oczu, pełnemu nieugiętej pewności. Lekko pocałowa­ła męża w policzek.

- Nazywają to miłością, Sedolf. To jedna z najbar­dziej rozpowszechnionych chorób, o jakich słyszałam.

W takich chwilach jak ta oboje jakby poznawali się na nowo.

- Przypuszczam, że Rei jo nie pojedzie po raz dru­gi do Finlandii - odezwał się Sedolf. Zarówno on sam, jak i Ida doskonale rozumieli wagę tych z pozoru przypadkowych słów. Od tej podróży mogło zależeć ich dalsze wspólne życie.

- Nie, jeśli Helena nie zechce - przyznała Ida.

- Knut obiecał, że cię tam zabierze, prawda? - spytał.

Przytaknęła.

- Czy wciąż pragniesz tam jechać? - chciał wiedzieć. Wielkie dłonie zacisnęły się na kubku, mięśnie na­pięły się aż do łokci, ramiona skuliły się.

Sedolf przełknął. Bał się. Ale jednocześnie wypeł­niła go wspaniałomyślność - to szlachetne uczucie, do którego wreszcie dorósł. Wspaniałomyślność i za­ufanie.

- Czy nadal pragniesz poznać odpowiedź? Skinęła głową i popatrzyła mu prosto w oczy.

- Chcę pojechać do Finlandii. Chcę porozmawiać z Mają, zobaczyć grób Ailo. Chcę się dowiedzieć prawdy.

- Zabiorę cię tam - obiecał Sedolf. - Niezależnie od tego, co z tego wyniknie, Ida. Masz do tego pra­wo. Nie żądasz wiele. Może nie jutro, ale na pewno cię tam zabiorę.

Ida wiedziała, że Sedolf dotrzyma obietnicy. Nale­żał do ludzi, którzy nie łamią danego słowa.

3

Wioska zatętniła życiem, kiedy powrócił z Lofotów również drugi statek. Przypłynęli nim starsi rybacy, ci, którzy początkowo bardzo krytycznie przyglądali się młodym. Naturalnie nadal ostrzyli sobie zęby na tych przedwcześnie usamodzielnionych młokosów, choć najgorsza złość już im trochę przeszła. Tak jak Sedolf i jego chłopcy, oni również większość złowionych ryb sprzedali po drodze do domu, bo w tym roku nie zapo­wiadało się, by jakiś frachtowiec wybierał się do Bergen.

Mimo że większość rybaków na Lofotach nadal uży­wała wyłącznie prostej liny z hakiem na końcu, połów się udał. Wiele od tego zależało, nie łowiono bowiem tylko na własne potrzeby. Gdyby tak było, można by równie dobrze tkwić we własnym fiordzie i nigdzie się nie ruszać. Łowiono również na sprzedaż i wymianę.

Sedolf i jego chłopcy wypłynęli po starszych, tyle byli im winni. Mężczyźni rzucali pod ich adresem złośliwe uwagi, ale dało się je znieść. Zresztą w ten sposób młodzi mogli się też czegoś nauczyć.

- A więc udało się wam jakoś przemknąć? - zauwa­żył któryś z weteranów. - Niedozwolonym sprzętem lepiej się łowi, o ile mi wiadomo.

- Kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamie­niem - odparował Lars, powołując się na Biblię. - Wi­działem wyraźnie na waszym statku linę całą obwie­szoną hakami...

Śmiech świadczył o tym, że nie minął się z prawdą.

- Taka lina jest dość niegroźna - odparł któryś ze starszych. Nowo przybyli wyciągali żaglowiec na ląd, załoga Sedolfa również w tym pomagała. Uważała to za swój obowiązek. Zresztą podanie pomocnej dłoni sąsiadowi było przyjętym zwyczajem. Ten, kto się od tego uchylał, nie mógł spodziewać się wsparcia w po­trzebie. Nikt nie może liczyć tylko na siebie - co do tego zgadzali się wszyscy w wiosce nad fiordem. - Nie jestem wcale pewien, czy naczelnik dostrzegłby róż­nicę, gdyby sam zaczął sprawdzać - dodał.

Rozległ się śmiech.

- Obie załogi używały liny z niedozwolonymi ha­kami - zauważył ktoś inny. - Gorzej, kiedy w grę wchodzi włók. Naczelnik bez trudu by się zoriento­wał, że łamaliście prawo.

Sedolf uśmiechnął się.

- Bodo leży dość daleko od Lofotów. Chyba nie mu­szę się obawiać, że spotkam naczelnika na połowach?

Członkowie jego załogi zgadzali się z nim w zupeł­ności. To prawda, że jako rybak był tylko niedo­świadczonym gołowąsem, ale potrafił zmyślnie odpo­wiadać na docinki, a to cenili wysoko.

I chociaż na samą myśl o naczelniku ogarnął ich strach, zaraz pomyśleli, że to tylko urzędowa figura, za którą robotę wykonywali inni. W tym roku zadbał jednak o zdobycie popularności wśród rybaków na całym wybrzeżu, gdyż wyraźnie zabronił używania na Lofotach innego sprzętu niż lina z jednym hakiem na końcu do połowów głębinowych.

Linę z wieloma hakami znano od lat. Za jej pomo­cą łowiono więcej niż na tę z jednym hakiem. Na nie­których fiordach zaczął się już pojawiać włók, sieć w kształcie stożkowatego wora wleczona po dnie za statkiem. Jednak żadnego z tych sprzętów prawo nie zezwalało stosować na największych łowiskach.

- Jeśli chcesz wiedzieć, to prawdziwym powodem zakazów jest obawa, żebyśmy przypadkiem za dużo nie złowili - stwierdził Marius.

- Że niby ogołocimy morze? - uśmiechnął się jeden ze starszych.

Młodzi, którzy spędzili pierwszy sezon na morzu z dala od domu dużo wcześniej, niż ktokolwiek by się tego spodziewał, zawtórowali gromkim śmiechem.

- Zupełnie jakby można było ogołocić morze za pomocą liny z hakami i włóka! Nawet naczelnik nie jest chyba aż tak głupi, by w to wierzyć!

- Jednak może mu przyjść do głowy, że za dużo zarobimy - zauważył Sedolf. - Że dzięki tym pienią­dzom nabędziemy odwagi. Że zdołamy pozbyć się długów. Że zaczniemy mówić głośno o tym, co nas gnębi. Co wy na to?

- Niech myśli sobie, co chce!

Nie przestawali jednak zastanawiać się nad rozpo­rządzeniem wysokiego urzędnika. W końcu uznali, że i on prowadzi handel rybami, że leży w jego intere­sie, żeby ceny na ryby nie spadły.

Do Bergen nie powinno zatem trafić zbyt wiele to­waru. Ludzie pływający dla naczelnika z pewnością nie stosowali wyłącznie dozwolonego sprzętu, ale ktoś, kto dba o własną przyszłość, zwłaszcza jeśli jest nieuczonym biedakiem z darniowej chaty, nie powi­nien tego dostrzegać. Tak wiele można stracić: kre­dyt i jedzenie, łódź i gospodarstwo, i zarobek. Rybak z wybrzeża był co prawda mocny w gębie, ale na­uczył się także, że czasami lepiej ugiąć kark, zgarnąć czapkę z głowy i przyjąć to, co wielcy panowie po­stanowią.

- Czy nie chowacie do nas urazy z powodu nasze­go odejścia? - spytał Sedolf wprost. - Krąży tyle róż­nych plotek - dodał. - Nie mieliśmy okazji porozma­wiać, zanim opuściliśmy pokład.

- Trzeba przecież dać młodym szansę - odparł szy­per żaglowca z pięcioma przedziałami wiosłowymi. - Postąpilibyśmy chyba tak samo jak wy, gdybyśmy byli młodzi i gdyby nadarzyła się możliwość. Łatwo jest kogoś osądzać, prawda? Myślę, że w tak niedużej wiosce jak nasza nie powinna panować niezgoda.

Nie wyraził się całkiem jasno, ale zaakceptował de­cyzję młodych. I uczynił to w obecności wielu miesz­kańców wioski, którzy zgromadzili się tłumnie, wita­jąc powracających.

- Wybieracie się wkrótce do Finnmarku? - spytał któryś ze starszych.

Sedolf czuł, że zebrani na brzegu patrzą na niego.

- Oczywiście - odpowiedział Lars. Sedolf nie był tego taki pewien. Nagle spadło na niego wiele obowiązków w nowym domu. Mówił na­wet o sobie, że został gospodarzem. Lars nieźle się ba­wił jego kosztem, on i jego trzej towarzysze przezy­wali Sedolfa „chłopem”.

Gdyby mieli popłynąć do Finnmarku, musieliby wkrótce zacząć przygotowania do kolejnej długiej wyprawy, z której wróciliby dopiero w pełni lata.

Z drugiej jednak strony posiadanie statku wiązało się z odpowiedzialnością. Załoga liczyła na Sedolfa, los tych chłopców zależał od jego decyzji. Nie każdy otrzymał gospodarstwo w prezencie. Sedolf zdawał sobie sprawę, że musi porozmawiać z Idą.

Nie będzie łatwo, dopiero wrócił do domu. Ida po­trzebowała go.

Ale przecież wiedziała, na co się decyduje, kiedy za niego wychodziła. Została żoną rybaka.

- Chyba jednak popłynę - rzekł z ciężkim sercem. - My też mamy coś do załatwienia w Finnmarku.

Wstawał nowy dzień. Niebo na wschodzie różowi­ło się jaskrawo, a nieco wyżej wydawało się zupełnie bezbarwne.

Sedolf ładował na sanie beczki z solonymi rybami, większość zdobyczy zamierzał rozwiesić na żer­dziach Reijo. Znajdzie się tam wiele miejsca. Pomy­ślał, że to dziwne samemu decydować o rybach, jak je przechować, ile przeznaczyć na sprzedaż. Nigdy przedtem tego nie robił. Tak wiele się zmieniło, od­kąd Ida wkroczyła w jego życie.

Właśnie niósł kolejną beczkę, kiedy obok niego po­jawił się jakiś człowiek. Sedolf ujrzał tylko zarys syl­wetki, nie zwrócił na nią szczególnej uwagi - przycho­dziło tu tak wiele różnych osób, żeby zamienić słowo. Rzucił coś na powitanie, nie podnosząc wzroku.

- Wróciliście do domu - usłyszał i rozpoznał głos Emila.

Sedolf spojrzał w górę przez moment, zanim umie­ścił beczkę na samym końcu sań. Długo ją mocował, pragnąc zyskać na czasie. Nie wiedział, jak się zacho­wać. Kiedyś Emil był jego najlepszym przyjacielem. Ale rozdzieliło ich więcej spraw, nie tylko Ida.

- Tak, wróciliśmy - odpowiedział. Nadal nie pa­trzył na Emila. Myślał o jego udziale w tym, co spo­tkało Knuta. Taki postępek nie stanowi powodu do chluby, czegoś podobnego nie wybacza się łatwo.

Emilem kierowała zazdrość, a oprócz tego żądza zys­ku. Postąpił niegodziwie.

- Jak słyszałem, nie przybyliście z pustymi rękami - ciągnął Emil jak gdyby nigdy nic, tak jakby ze wszyst­kiego się rozliczył albo uważał, że nic się nie stało.

Sedolf nie wierzył własnym uszom. Nie pojmował, jak Emilowi nie wstyd.

- Nie, nie przybyliśmy z pustymi rękami - potwier­dził. - Wcale byśmy nie wypływali, gdybyśmy mieli wrócić z niczym.

Dopiero teraz zmusił się, by spojrzeć na Emila. To był on, wyglądał tak jak zawsze. Być może pojawiło się coś nowego w jego wzroku. Nie, to nie zło, aż tak bardzo nikt się nie zmienia. Emil doznał w życiu tro­chę rozczarowań, a z ludźmi różnie bywa. Niektórzy potrafią stać wyprostowani nawet przy przeciwnym wietrze. Inni łatwo się gną.

- Po powrocie również zastałem więcej, niż zostawi­łem - rzekł Sedolf pewnym głosem. Nie spuszczał z Emi­la wzroku. - Może chcesz na ten temat porozmawiać?

Emil podniósł rękę w rękawiczce i poprawił czapkę. Wiele go kosztowało, by spojrzeć Sedolf owi w oczy.

- Przypuszczam, że wiesz już o moim udziale w tej sprawie - rzekł.

Sedolf nie mógł uczynić nic innego, jak tylko ski­nąć głową.

- Nie przypuszczałem, że sprawy przyjmą taki ob­rót - ciągnął dalej Emil. Bez nadmiernej pewności sie­bie i bez dumy, ale też nie prosząc o wybaczenie. Nie powiedział, że żałuje.

- Kierowałeś się tylko pragnieniem zemsty? - spy­tał Sedolf.

Usiadł na brzegu sań, dłonie oparł na kolanach. Rękawiczki zrobione niedawno przez Idę na drutach za­czynały szarzeć.

Emil pokręcił głową.

- Czasem człowiek ulega pokusie - rzekł wreszcie, pa­trząc daleko na morze. - Posiadaliście tak wiele. I ten kawałek ziemi przylegający do mojej. Jakby do siebie należały. Dostała ci się Ida. Niewiele mogłem na to po­radzić. W głębi duszy zawsze pragnąłem, by była szczęś­liwa. I kochałem ją chyba inaczej niż ty. Spośród wszyst­kich kobiet ona najwięcej dla mnie znaczy. Niezależnie od tego, co potem zrobiłem... - Zamilkł. - Znalazłem sposób, by pozbyć się Knuta. Nie chciałem, żeby trafił do więzienia. Wiedziałem, że tam nie trafi...

Sedolf skrzywił się.

- Wiedziałeś? - zdumiał się. - Tak czy inaczej nie wolno ci donosić. My też ryzykowaliśmy na Lofotach. Łowiliśmy trochę niezgodnie z prawem... - Uśmiechnął się. - Ufam, że nie pobiegniesz z tym za­raz do naczelnika. W imię dawnej przyjaźni...

- To zabolało - rzekł Emil cicho. - To zabolało, Sedolf...

- Chciałem, żeby zabolało! - Sedolf uderzył pięścią w najbliżej stojącą beczkę, ale mimo to wcale nie po­czuł się lepiej. - Jak mogłeś być pewien, że Knut nie trafi do więzienia? Gdyby znaleziono u niego duże ilości złota, zarzucono by mu, że nie zapłacił podat­ku. To poważne wykroczenie, wydaje mi się. W każ­dym razie tak nam mówią...

- Powiem ci dlaczego, choć to i tak niczego nie zmieni - rzucił Emil. - Nie mogę tego udowodnić, ale ci, którzy szukali złota u Knuta, nie zostali wysłani przez wójta. Przyjechali od naczelnika, wójt nie miał z tym nic wspólnego. Wszystko, co od nas pobierają ludzie naczelnika, trafia do jego kieszeni, nie do skar­bu państwa...

Sedolf zaczynał rozumieć, choć zależności między rządzącymi wydawały mu się dość zawikłane. Poza tym na urzędnikach spoczywało tak wiele zadań, że zwykły biedak mógłby dostać zawrotu głowy, gdyby starał się je wszystkie poznać.

A więc do wioski przyjechali wysłańcy samego na­czelnika.

Nic dziwnego, że żadnego z nich nie widziano ni­gdy wcześniej nad fiordem. Ludzi wójta zwykle roz­poznawano.

Nic też dziwnego, że ci, których przysłał naczelnik, nie zjawili się o typowej porze poboru podatków.

Woleli się nie spotkać z właściwymi poborcami.

Kraj został podzielony na cztery główne okręgi ad­ministracyjne, pokrywające się z biskupstwami. Okrę­gi z kolei podzielono na osiem podokręgów. Ziemie na północy, podlegające głównemu okręgowi admini­stracyjnemu z siedzibą w Trondheim, dzieliły się na dwa podokręgi. Jeden podlegał naczelnikowi w Bodo w Nordland, a drugi urzędującemu w Vardohus.

Podokręg Nordland rozciągał się daleko aż do fiordu Kvaenangen. Pozostała część północnej Norwegii, Ruiji, podlegała naczelnikowi urzędującemu w Vardohus.

Ludzie nad fiordem Lyngen wiedzieli, że ich naczel­nik ma swoją siedzibę w Bodo i że to bardzo daleko.

W ich przekonaniu ów urzędnik posiadał nieograni­czoną władzę. Nie bez powodu żartowali sobie: „Niech i sam król tu przybywa, nie jest przecież naczelnikiem!”.

Ale rzeczywistość nie przedstawiała się dokładnie tak, jak ją postrzegano z progów chat nad fiordami Ruiji.

Naczelnik stanowił ogniwo łączące króla w Ko­penhadze i stołeczne władze z władzami podokręgu i niższymi urzędnikami - urzędnikami cywilnymi. Nie miał władzy wojskowej, w ogóle nie miał wcale tak wiele do powiedzenia w sprawach dotyczących sprawowania rządów w obrębie podokręgów.

Nie odpowiadał też za finanse, cło, grzywny, opła­ty i podatki.

Wydatki podokręgu, dokładnie zarachowane w księ­gach, pokrywano z kasy państwowej.

Faktem jednak było, że urzędujący naczelnicy bo­gacili się kosztem mieszkańców. Nikogo nie dziwiło, że prowadzili podwójną rachunkowość. Wielu na­czelników podokręgów odkryło, że także ich urzęd­nicy popełniają nadużycia w trosce o własną kieszeń.

- A więc ze swoim donosem nie zwróciłeś się do wójta?

Sedolf przyglądał się długo Emilowi. Zatem Emil starannie to sobie obmyślił. Całkiem sprytnie! Sedolf wiedział, że on sam nigdy nie wpadłby na coś takiego.

- Każdy z urzędników ustala swoją cenę za przy­sługę - rzekł Emil. - Rzecz w tym, by znaleźć dosta­tecznie zachłannego. Wyznaczyć stawkę. Znaleźć przynętę. I zaryzykować.

A więc chodziło tylko o pieniądze. Knut rzeczywi­ście nie wylądowałby w więzieniu. Ale mógł stracić wszystko.

- Jak mogłeś to zrobić? - spytał Sedolf.

- Ja także chciałem coś mieć. Obaj wiedzieli, że to niecała prawda, ale Emil nie czuł się na siłach, by wyjawić wszystkie motywy, któ­re nim kierowały.

- Nie jestem dumny z tego, co zrobiłem - dodał. - Najadłem się dosyć wstydu. Ale nie mógłbym, pa­trząc ci w oczy, przyrzec, że nie uczyniłbym tego po­nownie, gdybym miał możliwość jeszcze raz przeżyć te chwile...

Sedolf pokręcił głową. Zupełnie nie mógł zrozu­mieć Emila. Nie pojmował tak silnej potrzeby posia­dania. Sedolfowi nigdy nie obiecywano, że cokolwiek stanie się jego własnością, nie dziedziczył gospodar­stwa rolnego... Oczywiście uważał, że to wspaniale coś posiadać i marzył o tym...

Ale istniało tyle ważniejszych rzeczy.

- Nie spodziewaj się, że w jednej chwili ci wyba­czę - rzekł Sedolf. - Nie wiem, czy potrafię. Ida jest głęboko rozczarowana...

Emil skrzywił się.

- Nazywaj rzeczy po imieniu, Sedolf. Ida jest na mnie wściekła. I ma do tego pełne prawo. Mimo że sama dobrze na tym wyszła...

- Nie w ten sposób Ida chciała zdobyć własny dom! Emil wzruszył ramionami.

- Pogodzimy się? - zaproponował.

Sedolf skinął głową. Nie w jego naturze było no­sić w sobie urazę do ludzi. Życie jest na to zbyt krót­kie. Prawda, że i jego Emil rozczarował. I że nigdy już nie będzie między nimi jak przedtem. Ale nie po­trafił nienawidzić. Nie potrafił się na nikogo boczyć.

Poza tym czuł, że Emil jest samotny.

- Nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej - od­parł. - Ale wybacz, nie wpadnę z wizytą, nawet jeśli będę w pobliżu...

Emil również zdawał sobie sprawę, że jest niepo­żądanym gościem w domu Idy. Na tyle starczyło mu rozumu. Uśmiechnął się smutno w odpowiedzi, lekko drżały mu kąciki ust, ale zdawał się tego nie za­uważać. Nie starał się też tego ukryć.

- Do zobaczenia - rzekł na pożegnanie. Ruszył w swoją stronę. Szedł wyprostowany. Nie ugiął karku w żalu i wstydzie. Gotów był ponieść od­powiedzialność za to, co uczynił.

Reijo zobaczył Sedolfa przed swoim domem i oczy­wiście przyszedł pomóc. Wyglądał jednak na zmęczo­nego. Miał ciemne kręgi pod oczami. Był blady.

- Coś się stało? - spytał Sedolf. Nie zwykł widywać ojca Idy w tym stanie. Reijo zawsze wydawał się silny.

Przez ułamek sekundy przemknęło Sedolfowi przez głowę, że być może trudno mu dotrzymać kro­ku tak młodej kobiecie jak Helena... Lecz w jednej chwili przegonił tę myśl, uznał ją za niegodną i brzyd­ką. Jak gdyby nie życzył Reijo tego szczęścia, które pojawiło się tak późno w jego życiu.

- Helena źle spała - wyjaśnił Reijo. - Dręczyły ją koszmary. Wiele przeszła, wiesz...

Nie dokończył. Zarówno on, jak i Sedolf raczej do­myślali się, niż wiedzieli coś pewnego o przeszłości Heleny.

- Pamiętajcie o nas, gdybyście czegoś potrzebowa­li - rzekł Sedolf, choć czuł się bezradny.

Reijo skinął głową, ale Sedolf uświadomił sobie, że teść nie poprosiłby o pomoc, nawet gdyby jej potrze­bował. Reijo uważał, że musi sobie radzić sam. Na­wet z problemami Heleny.

W ten zimowy dzień, tak jakby mroźne powietrze odkryło przed nim całą prawdę, Sedolf ujrzał niezwy­kle wyraźnie, że Reijo wziął na siebie również kłopo­ty Heleny. Przecież bólem też należy się dzielić.

Chłopak wspiął się na żerdzie do suszenia ryb i spojrzał na świat z góry. Starał się rozweselić towa­rzyszącego mu Reijo, prowokował teścia do żartów i śmiechu, ale żeby go rozbawić, musiał mocno ubar­wiać opowieści o życiu w barakach. Powietrze przesiąknęło solą, Sedolf znowu poczuł cierpki smak w ustach. Zachciało mu się pić.

Beczki zostały opróżnione.

Dzień nabrał niebieskiego odcienia.

Obaj mieli ręce po łokcie w soli, przemokli i zmarz­li. Przyjemnie było wejść do przytulnej izby, gdzie w pie­cu żywo buzował ogień. Krzątała się tu Helena, może niezbyt pewnie, ale z wielkim zapałem i wytrwałością. Sedolf zauważył, że dziewczyna obdarzona jest zdolno­ścią stwarzania miłego nastroju i życzliwej atmosfery. Pewnie nawet nie zdawała sobie z tego sprawy, biedac­two. Napotykała tak wiele trudności, którym nie mogła sprostać, choć bardzo się starała. Spadło na nią tyle obo­wiązków, których nigdy się nie uczyła wykonywać. Nic dziwnego, że mogła się czuć niepotrzebna.

- Widziałem, że rozmawiałeś z Emilem - zauważył Reijo. - Nie wierzyłem, że odważy się zbliżyć do ko­goś z naszej rodziny...

- Emil ma wady - rzekł Sedolf i choć nie zamierzał brać Emila w obronę, dodał, sam zdumiony własny­mi słowami: - Ale posiada też trochę zalet. Czy się komu chce je dostrzegać, czy nie...

Reijo długo się nie odzywał.

- Nie było cię tutaj, kiedy tamci niemal rozebrali dom na części - rzekł wreszcie.

- Ludzie wójta? - spytał Sedolf.

- Poborcy podatkowi. Z poważnymi pieczęciami na dokumentach. Z zezwoleniami od tego to a tego z tytułem przed nazwiskiem...

- Ludzie wójta? - powtórzył Sedolf pytanie. - Zna­liście ich? Czy pojawili się tu pierwszy raz?

Reijo zorientował się, że Sedolf pyta nie bez po­wodu.

- Co takiego ci Emil powiedział? - rzucił ostrym tonem.

- Nic, co by cokolwiek zmieniało - odparł Sedolf z go­ryczą. - Ale nieco wyjaśnił. Ci ludzie nie przybyli od wój­ta, lecz od naczelnika. Nikt, kto by mógł się upomnieć o podatek dla państwa, nie wie, że Knut ma złoto....

- A więc tak łatwo w tym kraju można kraść - wes­tchnął Reijo. - Tak łatwo, gdy używa się tytułu, za którym można się schować!

Oczywiście jako pokrzywdzeni mogli się zwrócić do najważniejszego człowieka w okręgu. Ale nic by na tym nie skorzystali. Ich słowa, słowa zwykłych lu­dzi, nic by nie znaczyły wobec słów wysokiego urzęd­nika. A myśleli, że wójt maczał w tym palce i to on wezwał posiłki z góry. Że ludzie władzy stoją ramię przy ramieniu.

Zwykłemu człowiekowi tak łatwo jest cokolwiek wmówić. Tak wielu rzeczy nie wie. Tak wielu rzeczy, o których ci na górze nie chcą, by się dowiedział.

Oczywiście, że Knut mógł się zwrócić do najważ­niejszego człowieka w głównym okręgu. Oczywiście mógł się domagać sprawiedliwości. Mógł nazwać po­borców złodziejami i kłamcami.

Ale stał za tym najważniejszy człowiek w ich podokręgu.

Już w punkcie wyjścia pokrzywdzeni znajdowali się na przegranej pozycji.

Reijo miał rację. Tak łatwo jest kraść, gdy się ma tytuł, za którym można się schować.

- Czy przypadkiem Emil sobie tego nie wymyślił? - spytał Reijo, choć uwierzył słowom Sedolfa.

- Kłamstwo na nic by się Emilowi nie zdało - zauwa­żył Sedolf. - Nie próbował też w ten sposób usprawie­dliwiać swego udziału w tej sprawie. Raczej przeciwnie.

Sedolf nie powiedział wprost, że Emil zapropono­wał zgodę, ale Reijo się tego domyślił.

- I ty mówisz, że on ma jakieś zalety? - spytał Re­ijo, kręcąc z niedowierzaniem głową. - Nawet Ida jest do niego bardziej wrogo nastawiona.

- Nienawiść niczemu nie służy. Rodzi tyle bólu. A Emil był przecież moim najlepszym przyjacielem.

- Był, tak...

Sedolf uznał, że nikt chyba nie jest w stanie zrozu­mieć, dlaczego tak szybko przyjął wyciągniętą na zgo­dę rękę Emila. Trudno jednak jest tak po prostu wy­kreślić kogoś ze swego życia, kogoś, kto stanowił je­go część, jak tylko sięgnąć pamięcią. Ludzie, których polubisz w dzieciństwie, w pewnym sensie będą ci drodzy przez całe życie.

Emil zaproponował pojednanie. Dał znak, że jest mu to potrzebne. Usiłował powiedzieć, że pragnie odzyskać zaufanie. Chociaż dał również do zrozu­mienia, że Sedolf jest ostatnią osobą, u której spo­dziewa się je znaleźć. To wiele Sedolfowi mówiło.

Postanowił, że musi więcej rozmawiać z Emilem, musi się do niego bardziej zbliżyć. Choć Idzie by się to nie spodobało.

4

Ida dziwnie się zamyśliła, kiedy Sedolf opowiedział jej o spotkaniu z Emilem. Spodziewał się, że rozzło­ści się na niego za to, że w ogóle z Emilem rozma­wiał. Ale Ida nie wybuchnęła gniewem, tylko jakby zamknęła się w sobie.

- A więc wójt nic o całej sprawie nie wiedział? - upew­niła się. Ujrzała przed oczami twarz o ostrych rysach, twarz człowieka, o którym Sedolfowi nie wspomniała. Teraz nadarzyła się ku temu okazja. Teraz pojawiła się sposobność, by ujawnić również tę prawdę.

Jednak Ida nie uczyniła tego. Milczała. Nie potra­fiła nazwać tego, co zaszło między nią a nieznajo­mym, ale podejrzewała, że to coś więcej, coś głębsze­go, czego nawet Emil nie zauważył lub czego nie po­dejrzewał. Na pewno...

Gdzieś w piersi ją zabolało, poczuła jakby wielką pustkę. Nie będzie przecież płakać z powodu człowie­ka, którego naprawdę nie znała. Na tyle już dorosła. Ale czuła ból po utracie owej bliskości i zaufania. Sil­ny ból. Powstałej pustki nie da się niczym zapełnić.

Tamta pamiętna noc znajdowała się poza czasem. Wydawała się tylko mgnieniem oka, które nie istnia­ło w zwykłej rzeczywistości, pewnego rodzaju marze­niem, którego doświadczyła.

Nie znajdowała słów na określenie tego, co wtedy zaszło. Nie chciała znaleźć. Jeżeli to, co mówi Sedolf, jest prawdą, po prostu zapomni. Naprawdę chciała wierzyć;, że to się nigdy nie zdarzyło. Że nie było owej mroźnej nocy pod niebem, które stało w płomieniach. Chciałaby na zawsze zapomnieć, że tu był. Albo le­piej - on był, niezaprzeczalnie - ale mogłaby zapo­mnieć, że człowiek o nazwisku Sture Moen istnieje. Mogłaby zapomnieć, że podobał jej się ten mężczyz­na z surową, niewzruszoną twarzą. Zachowałaby go w pamięci tylko jako oprawcę, który zrywał podłogi i deski ścian tego domu. Widziałaby go takim, jakim widzą go inni. Nigdy inaczej. Zapomniałaby o jego cieple, człowieczeństwie, które odkryła w czerwonym świetle zmieniającym noc w niebiesko - różowy dzień.

Wydawał jej się lepszy niż Emil. Teraz różnice się zatarły. Człowiek jest taki mały. Każdy pewnie ma swoją cenę.

Nie mogła tak po prostu zakładać, że każdy w coś mocno wierzy - w Boga, w dobro, w człowieka. Nie mogła zakładać, że wszyscy myślą o innych, nie tyl­ko o sobie.

To dziecinne.

Ida zadrżała, chociaż w izbie panowało ciepło. Zro­biło jej się nieprzyjemnie, kiedy ujrzała to w ten spo­sób. Tak łatwo przychodziło jej wierzyć w ludzką szlachetność, w to, że wszyscy pragną dobra innych, mimo że często otrzymywała dowody na to, że świat nie jest taki. Ani ludzie.

- Uważam, że powinienem więcej rozmawiać z Emilem - odezwał się Sedolf stanowczo. Ida odnio­sła wrażenie, że nie jest pewien, czy podziela jego przekonanie, ale nie miała żadnych zastrzeżeń. - Ża­łuję, że nie możemy odwrócić tego, co się stało.

Siedział obok, ale jego słowa dochodziły jakby z innej rzeczywistości. Nie, nie wolno jej oddawać się marzeniom!

Zdarzało się jej to wcześniej, ale teraz Sedolf był jej życiem, jej szczęściem. To jego kochała. Zorza pło­nąca na niebie w nocy, której nie było, nie powinna przesłonić tej prawdy.

Ida usiłowała wyrwać się z zamyślenia, zejść z ob­łoków. Wrócić do domu, do codzienności, do Sedolfa.

Spytała go o decyzję w sprawie, nad którą się ostatnio zastanawiał, lecz o której jeszcze nie wspominał. O po­dróż do Finnmarku. Czy zamierza w nią wyruszyć?

- A jak ty uważasz? - spytał. Szukał odpowiedzi w jej ciemnych oczach, ale jej nie znalazł.

- To twoje życie - rzekła Ida zdecydowanie. - Two­ja praca. Nikt nie pyta swojej żony, czy powinien wy­ruszyć na połów!

Musiał ją mocno uścisnąć, poczuć zapach jej wło­sów, ukryć w nich policzek, wykraść pocałunek...

- Nikt nie ma takiej żony jak moja - rzekł w od­powiedzi, śmiejąc się. - Myślałem, że zachowam się sprytnie, jeśli spytam...

Zawtórowała mu śmiechem. Na powrót stała się jego wesołą Idą. Tę zamyśloną i daleką odgoniła precz. Sedolf poczuł w sercu ulgę.

Ida wzięła się za robótkę. U jej stóp zaraz pojawi­ły się maluchy. Kłębek wydawał się taki ciekawy - umocowana na długiej nitce piłka, którą można się pobawić, toczyć albo pociągać. Ida pozwalała im to sprawdzić. Sama tymczasem zręcznie poruszała pal­cami, robiąc tylko krótkie przerwy, by niepostrzeże­nie uwolnić wełnę z ruchliwych dziecięcych rączek.

- Twoja decyzja dotyczy nie tylko nas - zwróciła się do Sedolfa. Mówiła to z ciężkim sercem, ponieważ zdawała sobie sprawę, że znowu na kilka miesię­cy straci męża.

- Byłoby o wiele prościej, gdyby dotyczyła tylko nas - westchnął.

Usiadł na podłodze razem z dziećmi. Naturalnie miał ważniejsze sprawy do załatwienia. Czekała na niego robota poza domem. Ale momenty spędzone z dziećmi zawierały w sobie okruchy złota. Przeży­wał je każdym nerwem, pielęgnował w pamięci. Wie­dział, że decyzja już zapadła. Że rozmowa na temat wyjazdu to tylko udawanie. Wiedział, że Ida również jest tego świadoma. A to były chwile, którymi miał żyć przez długie mroźne dni. Chwile spędzone z ty­mi, których najbardziej kochał, utrwalały się w for­mie jasnych obrazów, wystarczyło tylko zamknąć oczy i przywołać je w pamięci.

Ida musiała uśmiechnąć się do Sedolfa. Wyrósł na prawdziwego mężczyznę, ten chłopak o wesołych oczach, zawsze skory do żartów, o uśmiechu kryją­cym się w kącikach ust nawet w najpoważniejszych sytuacjach.

Nigdy jednak nie wyzbył się tej odrobiny niepoko­ju, która sprawiała, że wyglądał jak chłopiec.

- Gdyby chodziło tylko o ciebie, Sedolf, nie potrze­bowałbyś tak dużego statku. Mógłbyś wyruszać na połów od czasu do czasu. Kiedy przyszłaby ci na to ochota. A w przerwach między wyprawami na mo­rze mógłbyś nabrać ochoty na tysiąc innych rzeczy...

W jego wzroku pojawiła się owa niezwykła czu­łość. Sedolf dawał Idzie w ten sposób do zrozumie­nia, że nikt nie zna go lepiej niż ona. Że zna go na wskroś. Niewiele zakamarków duszy udało mu się przed nią ukryć.

- Może zbyt dużo pracuję - przyznał. - Mam to we krwi. Ale chętnie zostałbym na miejscu, tutaj z tobą. Pomógł ci dźwigać największe ciężary...

- Wszystkie kobiety nad fiordem dźwigają ciężary przez część roku - odparła Ida rzeczowo. - Dlaczego ze mną miałoby być inaczej?

- Ponieważ ty to ty - odparł. Spojrzał na nią, a w je­go oczach pojawiły się jednocześnie ból i radość. - Po­nieważ ty to ty, Ida. Jesteś moim aniołem. Moją kró­lową. A królowe nie powinny pracować w oborze, wypływać na fiord albo nosić wody...

- Królowe siedzą w Kopenhadze. Na swoich pu­pach, całkiem wygodnie - rzekła Ida sucho, lecz z uśmiechem. - Twoja królowa wyhodowałaby sobie tylko szeroki zad od spokojnego siedzenia. Jedwabne poduszki nie całkiem do niej pasują, Sedolf... Królu Sedolfie - dodała z błyskiem w oku. Skoro ona była królową, to niech i do niego będzie jej wolno się zwracać jako do króla. - Ta królowa lubi zapach gno­ju, lubi wiosłować, a bez wody się nie obejdziemy. Do strumienia nie jest tak daleko. A ponieważ jestem aniołem, to przecież potrafię łatać...

- Tylko się ze mną drażnisz - westchnął. - Staram się powiedzieć ci coś pięknego, a ty sobie żartujesz...

Odłożyła na chwilę robótkę. Pogładziła go po po­liczku.

- Nie drażnię się - rzekła cicho. - Ale nie potrafię też chyba ci podziękować. Chowam wszystkie te two­je piękne słowa, Sedolf. Dobrze jest je znaleźć, kiedy ciebie tu nie ma. I tak bardzo cię kocham, tak wdzięczna jestem ci za to, że i ty mnie kochasz... po­za tym nie czuję się jak królowa ani też jak anioł. Je­stem tylko Idą...

- Moją Idą - dodał i wziął ją za rękę. Ucałował czule.

Wyznał jej w ten sposób swoją miłość - bez wiel­kich słów, ale wystarczająco wzniosie, by nie mógł wytrzymać jej spojrzenia. Pochwycił Mikkala i ma­leńką Raiję i zawirował po pokoju, trzymając pod każdą pachą piszczącego malucha. Tańczył wkoło, wypełniając pokój światłem i radosnym śmiechem.

Przepędził chmury, nie zdając sobie z tego sprawy. Tylko Ida to dostrzegła.

Na sekundę zamknęła oczy, a kiedy na powrót je otworzyła, żadnych chmur już nie było.

Wypełnili dzień codziennymi obowiązkami, tak jak czyniła to większość ludzi. Urządzili sobie powitalną kolację, do której zasiedli wszyscy razem, dwoje do­rosłych i dwoje dzieci. Ida i Sedolf cieszyli się, patrząc na bliźniaki. Za każdym razem, kiedy kęsy jedzenia trafiały tam, gdzie trzeba, wymieniali spojrzenia i uśmiechy, a kiedy spadały na podłogę, śmiali się. Przeżywali wspólnie piękne chwile, których nie mu­sieli za wszelką cenę zapamiętywać, chłonąć z wytężo­ną uwagą, by później opowiedzieć drugiemu, jak by­ło, bo gdyby jednemu z nich zdarzyło się zapomnieć coś z dzisiejszego wieczoru, drugie mogło uzupełnić brakujący fragment. Łączyło ich poczucie przynależ­ności i wspólnoty. Piękna więź. Silna jak najgrubsza li­na, miękka jak lśniąca jedwabna wstążka.

Całkiem zwyczajny dzień przed całkiem zwyczaj­ną nocą. A potem Sedolf wyjedzie na północ.

Tkwiło to między nimi nie wypowiedziane, ale oboje zdawali sobie z tego sprawę. Oboje wiedzieli, że rozłąka stanie się częścią ich życia. Z czasem stanie się nawykiem, jedyną znaną rzeczywistością. Odpowie­dzialność za gospodarstwo i za dom spadnie w większej części na Idę. Być może będzie trudno, ale Ida nie należała do kobiet, które cofają się przed wyzwania­mi. Nie czyniła Sedolfowi wyrzutów, nie wyjeżdżał przecież dla przyjemności. Ona też pragnęła gdzieś się wybrać, zobaczyć coś nowego, ale nie zazdrościła mę­żowi. Nie widział wiele więcej niż morze i łódź, i ba­raki, a nie za tym tęskniła. Chciała tylko zobaczyć...

- Widziałaś już więcej niż niejedna kobieta - zwykł mawiać Sedolf, kiedy wyjawiała mu swoje marzenie.

I chyba właśnie to potęgowało jej tęsknotę, to, że przekonała się, iż gdzie indziej istnieją ludzie i toczy się inne życie. Być może rodzą się inne myśli. To po­budzało jej ciekawość, a wtedy marzyła o tym, by jak ptak mogła rozwinąć skrzydła i wzbić się w powie­trze, odfrunąć daleko stąd...

Sedolf chciał wyruszyć w podróż nie tyle, żeby zo­baczyć coś nowego, ale z powodu owego wrodzone­go niepokoju, który nie pozwalał mu na dłużej zapu­ścić korzeni. Być może miał to już we krwi. Wracając do domu postanawiał, że się zmieni, ale za każdym ra­zem od nowa zaczynał czuć mrowienie w nogach.

Dręczyły go wyrzuty sumienia, ponieważ pod je­go nieobecność zbyt wiele obowiązków spadało na Idę, ale i to nie wystarczyło, by go powstrzymać. Wie­dział, że gdy tylko ktoś wspomni przy nim o Finn­marku, zaraz znajdzie się tam myślami.

Za to kiedy był w domu, wykonywał wszystkie cięższe prace. Nosił wodę, zajmował się oborą, scho­dził do piwnicy, jeśli czegoś stamtąd potrzebowali. Ścinał w lesie drewno na opał. Wynosił nawet pranie. Jednak go nie rozwieszał. Wychowanie brało górę nad dobrymi chęciami. Babska robota to babska robota!

Nastał późny wieczór. Sedolf właśnie wrócił z obory. Bliźnięta, które zdążyły już odkryć, że można ba­raszkować dłużej, niż zwykle pozwalają im na to do­rośli, i że wtedy naprawdę jest najprzyjemniej, już spały. Zrobiło się tak późno, że Sedolf i Ida również myśleli już o spoczynku. Wiązali z tym nadzieje i oczekiwania. Cudownie jest znowu być razem. Być razem na wszystkie możliwe sposoby.

Siedzieli w kuchni. Mimo że w nowym domu by­ło wiele pokoi, młodym nie udało się do końca ze­rwać z przyzwyczajeniami. W chacie na cyplu mieli tylko jedną izbę, w której toczyło się codzienne ży­cie. Wiele tutejszych rodzin posiadało jedno pomiesz­czenie, w nim spędzała dzień i noc cała, często licz­na rodzina, nierzadko składająca się z kilku pokoleń.

Mieszkańcy niewielkich skromnych izdebek marzy­li o większych domach, gdy tymczasem Ida i Sedolf często celowo zamykali drzwi do pokoju. Udawali, że go tam nie ma, znajdowali wzajemną bliskość w po­mieszczeniu, w którym czuli się najlepiej. W kuchni.

W pewnej chwili wyraźnie usłyszeli pukanie. Sedolf spojrzał na Idę zdziwiony.

- Reijo? - zgadywał, ale odrzucił tę możliwość. - Ma przecież pełne ręce roboty...

Oniemiał, kiedy zobaczył gościa, ale pozwolił mu wejść. Ufał, że Ida zdoła się opanować.

Emil zatrzymał się na środku kuchni. Patrzył na Idę. Wiedział, że go przeklinała, że nie życzyła sobie widzieć go we własnym domu.

Bąknął nieśmiało „dobry wieczór”.

Ida nie odpowiedziała.

- Wiele przemawiało za tym, żeby tu nie przycho­dzić - zaczął. Nie zwrócił uwagi na to, że Sedolf za­mknął za nim drzwi, po czym przeszedł obok niego i stanął blisko Idy. Żeby nie pomyślała, że obaj to za­planowali. - Nie pozwól, by nasza dawna przyjaźń odeszła w niepamięć, Ida...

- Czego chcesz? - spytała. - Nie mamy już o czym mówić. Sam powiedziałeś, że nie żałujesz tego, co uczyniłeś Knutowi i Anjo. To tak, jakbyś uderzył mnie w twarz. Kiedyś lubiłam cię, Emil. Byłeś mi drogi.

- Co się stało, to się nie odstanie - rzekł ciężko. Stał z czapką w dłoniach jak w obecności pastora. Ida ledwie to zauważyła. - Żal nic tu nie pomoże. Teraz inaczej na to patrzę. Zrozumiałem, że potrzebuję przyjaciół...

- Masz na myśli mnie? - rzuciła niemal pogardli­wie. - W takim razie musisz się obyć bez przyjaciół, drogi Emilu!

- W każdym razie Sedolf a - rzekł. Wydawał się nie­mal pokorny, ten mężczyzna posiadający ziemię i las, który w oczach wielu uchodził za bogatego.

- Sedolf jest dorosły i sam o sobie decyduje - od­parła chłodno. - Sądziłam, że załatwicie swoje spra­wy w ten sposób, że nie będziesz musiał tu przycho­dzić. Jeżeli Sedolf będzie się chciał z tobą zobaczyć, proszę bardzo. Nie będę go zatrzymywać. Nikt nie może nikogo zatrzymać siłą. Nie zamierzam też na­kłaniać Sedolfa, by dzielił moje zdanie. Nie byłby te­raz tym, kim jest, gdyby kierował się moimi przeko­naniami. Czy kogokolwiek innego.

Emil westchnął.

- Chcę zawrzeć pokój - wykrztusił.

Ida pozostała nieugięta. Dla tego człowieka nie znała litości. Mogła okazać zwyczajną uprzejmość, ale nie chciała oglądać go w tych pokojach, w których sam zrywał deski. Pragnęła poruszać się po swym własnym domu bez obawy, że się na niego natknie.

- Powinieneś był o tym wcześniej pomyśleć - rze­kła słodko. - O spokoju sumienia i o tym, że być mo­że ty także będziesz potrzebował przyjaciół. Ale za­ślepiła cię chyba nadmierna chciwość...

- Ida - wtrącił się Sedolf. Chwycił ją za ramiona i niemal przyparł do krzesła. - Nie zwykliśmy kopać leżącego i tego, kto przychodzi na kolanach...

- Nie, my nie - zgodziła się, czyniąc wyraźną alu­zję do spóźnionego gościa.

Nie zaproponowała mu, by usiadł. Wyjdzie rów­nie głodny i spragniony, jak przyszedł. W tym domu nie może spodziewać się gościnności.

- Jutro rano wyruszam w drogę - rzucił Emil po­nad głową Idy, zwracając się tylko do Sedolf a. - W pobliżu zabudowań grasuje ryś. Kilka razy dotarł prawie do mojej zagrody. Założyłem w górach sidła z przynętą. Muszę do nich zajrzeć. Pójdziesz ze mną?

Sedolfa aż zaświerzbiały ręce. Ida domyśliła się, co czuje. Perspektywa wyprawy na polowanie oznacza­ła nową, ekscytującą przygodę. Dziewczyna wiedzia­ła, że Sedolf tęsknił za lasem i górami. Sam chyba też rozmyślał o takiej wyprawie, o zastawieniu sideł na pardwy i zające, być może o zdobyciu kilku lisich skór. Dobrze nadawały się na czapki.

Emil również o tym wiedział. Lepszej przynęty nie mógł zarzucić. Ryś to prawdziwe wyzwanie dla męż­czyzny.

- Wcześnie? Emil skinął głową.

- Zaraz po porannym dojeniu. Muszę się najpierw z tym uporać.

Sedolf zaczerpnął powietrza.

- Dobrze - zdecydował. - Przyjdę po ciebie.

Emil skinął głową, rzucił krótkie spojrzenie na Idę. Nie, nie ma tu już po co przychodzić. Głęboko na­cisnął czapkę i wyszedł, życząc obojgu dobrej nocy. Starannie zamknął za sobą drzwi.

- Ależ on ma tupet! - oburzyła się Ida. - Że też zdo­był się na odwagę? Niech mi tylko nie wmawia, że bał się tu przyjść! Bardziej prawdopodobne, że chciał zobaczyć tylko, jak zareaguję!

Sedolf pogładził ją po włosach.

- Jesteś trochę zbyt nieprzejednana - rzekł cicho. - To jedyna twoja wada, jaką dotąd zauważyłem...

Ida objęła go w pasie, przytuliła twarz do jego brzu­cha. Pachniał pracą. Oborą i morzem, solą i ciepłem. Sobą.

Była bliska płaczu. Sedolf czuł to całkiem wyraź­nie, czuł, jak napięła wszystkie mięśnie, żeby się po­wstrzymać, drżała. Wreszcie zdołała się uspokoić.

- Chcesz, żebym przymknęła oczy, wybaczyła i za­pomniała? - spytała wtulona w koszulę męża.

Dłońmi gładził jej włosy. Potem rozluźnił twardy węzeł na karku. Rozczesywał palcami loki, wyjmo­wał szpilki.

- Jesteś dorosła, Ida - rzekł łagodnie, jak czynił to w chwilach, kiedy był smutny. Użył jej własnych słów, których użyła, zwracając się do Emila. - I nie­zależnie od tego, co bym powiedział, to wiem aż na­zbyt dobrze, że zachowasz własną wolę. Potrafisz być bardziej uparta niż południowo - zachodni wiatr pod koniec zimy. Trzeba o wiele więcej niż moje prośby, byś zmieniła zdanie, moja Ido...

- A więc chciałeś, żebym...? - wybuchnęła. Pod­niosła twarz i spojrzała na Sedolfa. Zobaczyła zmę­czony, trochę smutny uśmiech na jego ustach. Dostrzegła, że z brązowych oczu zniknęła wesołość.

- Cóż - rzekł wreszcie - to nie mojemu bratu wy­rządził krzywdę. Nie mam prawa zabierać głosu. Na­wet tego nie widziałem...

Ida potrząsnęła głową.

- Na szczęście tego nie widziałeś - stwierdziła. Sa­ma bez trudu przywoływała w pamięci obrazy. Wi­zyta Emila na powrót sprowadziła upiory. Tym bar­dziej więc miała powód, by nie podać mu ręki na zgo­dę. - Przytul mnie, Sedolf - szepnęła, choć właśnie ją trzymał w ramionach. Pragnęła jednak, by znalazł się bliżej, pragnęła czuć uderzenia jego serca, jego poli­czek przy swoim.

Usiadł obok i objął ją tak mocno, jak prosiła. Oparł policzek o jej czoło.

- Nie powinien był tu przychodzić - rzekł Sedolf po chwili. - Powiedziałem mu, że to nie najlepszy po­mysł. Wiedział o tym. Ale zdecydował inaczej...

- Nigdy bym cię nie posądzała, że mógłbyś go za­prosić - odezwała się cicho.

- Przez niego znowu się smucisz. A ja chciałbym, żebyś była wesoła, mój aniele. Mamy dla siebie tak mało czasu. Nikt nie powinien nam go psuć.

Ida nie odpowiedziała, nie było potrzeby. Emil zdołał już zniszczyć tę chwilę. Oboje zastanawiali się, czy właśnie taki miał zamiar. Czy wszystkie te złote słowa o przyjaźni stanowiły tylko zasłonę?

Snuli różne domysły i podejrzenia w stosunku do Emila, ale sam ponosił za to winę. Sam przyczynił się do tego, że opuścili go przyjaciele. Mimo że wielu znajomych razem z nim wystąpiło przeciw Knutowi, później wszyscy stopniowo zaczęli się odsuwać. Emil stracił na tym chyba tyle samo, co Knut. Jeżeli nie zapłacił złotem i majątkiem, to w każdym razie stracił szacunek wśród ludzi, a to może być równie trudne do zniesienia jak utrata dóbr materialnych.

- Śpiąca? - spytał Sedolf.

Ida wyśliznęła się z jego ramion i potrząsnęła gło­wą. Z rękoma skrzyżowanymi na piersi podeszła do okna. Intymny nastrój, jaki panował tu jeszcze przed chwilą, zniknął. Nie chodziło o to, że Ida miała o coś żal do Sedolfa.

Potrzebowała samotności.

Sedolf poczuł, że jego ramiona stały się nagle dziw­nie ciężkie, kiedy dostrzegł, że jego pogodną i wesołą Idę ogarnęła melancholia. Dopadły ją ciemne myśli, które ściskały czoło jak żelazna obręcz. Nie wiedział, co jest ich powodem. Wiedział jednak, że w takich chwilach nie potrzebowała ani jego, ani nikogo inne­go. Pragnęła tylko spokoju.

Nie chciał, by melancholia ogarnęła Idę właśnie te­raz. Dopiero co wrócił do domu, jego ciało tęskniło do niej. Czuł rodzaj oszołomienia, które rosło, w miarę jak zbliżał się wieczór, noc... I wtedy przyszedł Emil...

Przeklęty Emil! pomyślał, choć wiedział, że na nic się nie zda przypisywanie komukolwiek winy.

- Położę się - oznajmił. Nie miał odwagi dotknąć Idy. Stała przy oknie wyprostowana niczym młoda brzoza. Wpatrzona gdzieś daleko nie widziała nic. Al­bo wszystko.

Skinęła głową. Słyszała, co powiedział.

- Muszę wcześnie wstać - dodał nie bez goryczy. Pożałował, że zgodził się wyruszyć z Emilem, choć kusił go taki wypad w góry. - Jeśli nie chcesz, to nie pójdę - zreflektował się nagle. Miał nikłą nadzieję, że wpadła w ten niedobry nastrój tylko z powodu owej planowanej wyprawy na rysia. - Powiem Emilowi, że nie mogę...

Wtedy na niego spojrzała. Jej oczy pociemniały, stały się niezgłębione, wydawały się niemal czarne. Pokręciła głową.

- Idź z nim. Nie myśl, że to dlatego, że zamierza­cie zrobić coś razem. To coś we mnie, Sedolf. We mnie samej.

Przez jej bladą jak śnieg twarz przebiegł uśmiech szybki niczym drgnienie.

Sedolf chciał ogrzać Idę przy swej piersi, ale nie miał odwagi. Nie miał odwagi wtargnąć w owe ciemne zaka­marki jej duszy. Zresztą nawet by go tam nie wpuściła...

Sam wśliznął się pod pierzynę. Była zimna i cho­ciaż stopniowo się ogrzewała, jeszcze długo drżał z zimna. Ów chłód brał się też z duszy, tak jak dziw­na posępność Idy. Tylko że Ida nie potrafiła wytłu­maczyć swego stanu, on zaś wiedział, dlaczego mar­znie - zdawał sobie sprawę, że się boi.

Ida oparła czoło o zimną szybę. Przez kilka sekund czuła ulgę, po chwili jednak szyba ogrzała się od gorą­cego czoła. W pobliżu ust utworzyły się plamy pary.

Na zewnątrz panowała gwiaździsta noc. Nad gó­rami zawisł księżyc. Sierp kaleczący nocne niebo, któ­re zakrwawiło gwiazdy.

Dlaczego we wszystkich obrazach, które widziała Ida, pojawiał się ból?

To przede wszystkim duma nie pozwoliła jej roz­mawiać z Emilem. Właściwie nie czuła nienawiści, tylko gorycz. Nie chciała zrozumieć, co nim kierowa­ło, ale teraz w głębi duszy było jej go żal.

Już opłacił swoją winę. Ze zdumieniem obserwo­wał to, czego się nie spodziewał. Chyba nie przypuszczał, że ktokolwiek odwróci się do niego plecami. Ty­le przecież posiadał. Pewnie zapomniał, że różnice majątkowe mogą stwarzać dystans, między bogatym a biednym może powstać wysoki mur.

Kiedy Emil był chłopcem, fakt, że jego rodzice by­li zamożni, nie miał większego znaczenia. Ale kiedy sam przejął gospodarstwo, wzniósł się o szczebel wy­żej. A nikt nie lubi, gdy patrzy się na niego z góry. Ten, kto się wspina, musi mieć dość rozumu, by cza­sem schodzić też na dół, do tych, co tam zostali.

Emil o tym zapomniał. I dlatego Ida mu współczu­ła. Ale to jeszcze mało, by mu wybaczyć...

Jeśli ktoś ją rozczarował, pamiętała to bardzo długo.

Sedolf z pewnością miał rację, mówiąc, że sama na tym traci. Nazwał to gniewem, ale ona uważała, że to raczej rozczarowanie. Kochała ludzi, bez obawy otwierała się przed nimi, nigdy nie pomyślałaby o nich nic złego. Sądziła, że patrząc w ich twarze, pa­trząc im w oczy, pozna, czy są szlachetni. Czy są war­ci, by serdecznie przygarnąć ich do serca. Sądziła, że kilka słów wypowiedzianych w zaufaniu pozwoli jej ujrzeć prawdziwy obraz człowieka, którego ma przed sobą. Sądziła... a tymczasem popełniała potworny błąd. Przyjmowała maski za prawdziwe oblicza.

To nie gniew. To rozczarowanie.

I nie z powodu Emila...

Znów przycisnęła do szyby czoło, potem policzek.

Zdawała sobie sprawę, że nie wystarczy zamknąć oczy, by cienie zniknęły. Gdyby rozejrzała się doko­ła, zaraz zaczęłyby wyłazić z kątów.

Nie z powodu Emila czuła największe rozczarowa­nie, ale o tym nie może powiedzieć Sedolfowi.

5

Ida nie obudziła się, kiedy Sedolf wychodził, on zaś spal, kiedy się kładła. Ale dotrzymał obietnicy danej Emilowi. Ida zrozumiała, jakie to dla niego ważne.

Sedolf spotkał Emila przed oborą. Młody gospo­darz sprawił sobie broń myśliwską. Sedolf obejrzał ją z podziwem, ale nie mógł oprzeć się wrażeniu, że sztucer stanowi część zapłaty za donos na Knuta.

- Sądziłem, że się rozmyślisz - rzekł Emil, patrząc z ukosa. Siedział pewny siebie na schodach obory. Dokładnie zasznurował wysokie buty, mocno nacis­nął czapkę na czoło. Sakwa leżała obok.

Sedolf wzruszył ramionami. Nie przyznał się, że niewiele brakowało, by się wycofał. Nie chciał dawać Emilowi powodu do satysfakcji.

- Potrafi być surowa, jeżeli chce - dodał Emil. Sedolf i na to nic nie odpowiedział. Nie przyszedł tu rozmawiać o Idzie, zresztą Emil nie ciągnął dalej tego tematu.

- Znalazłeś jakiś ślad? - spytał Sedolf, kiedy ruszy­li w stronę lasu, ku górom.

Emil przytaknął.

- Przy najdalej wysuniętej części ogrodzenia. Zło­dziejaszek nie znajduje chyba dość jedzenia w lesie, dużo śniegu spadło w tym roku. Sądzę, że i zajęcy jest mało. Nie widziałem ich zbyt wiele. Ani ich śladów. Pardw też jak na lekarstwo. Sidła prawie puste. A to, co się złapie, pada łupem rysia. Większość ludzi po tej stronie strumienia straciła przez tego kota schwy­taną zdobycz. Tak więc nie tylko ja go ścigam.

- Ma piękne futro - zauważył Sedolf, uśmiechając się krzywo.

Pomyślał, jak to przyjemnie wciągać głęboko w płuca czyste, mroźne powietrze. Odciskać zimie ślady nart, przemykać między sosnami, poczuć na twarzy osypujący się z gałęzi śnieg, tak lodowaty, że niemal parzył, i tak ulotny, jak pieszczota natury. Po chwili zostawała po nim tylko woda.

Las wciąż spowijał mrok, drzewa rzucały długie cienie. Śnieg przypominał pokruszony lód, zmrożo­ny po odwilży. Zbity w grudki chrzęścił pod narta­mi. Dobrze się ślizgały - Sedolf nasmarował je dzieg­ciem przed wyruszeniem na Lofoty. Mało ich używał tej zimy. Zostawiały nadal ciemne smugi.

Dobrze było znowu rozruszać ciało. Stawiać kijek ukosem do śladu nart, odpychać się i sunąć naprzód prawie bez wysiłku. Płynąć po ziemi, tak jak potrafił pływać po morzu.

Emil biegł przodem, podążał starym śladem. Sam najlepiej wiedział, gdzie zastawił sidła. Utrzymywał takie tempo, że nie mogli rozmawiać.

Sedolfowi to odpowiadało. Wystarczyło mu wdy­chanie rześkiego zapachu zimowego lasu, tak od­miennego od zapachu morza, tak świeżego, pełnego tajemnic z lat dzieciństwa, którego już dokładnie nie pamiętał, tak znajomego. Sedolf odbierał wrażenia każdym skrawkiem odkrytej skóry, w którą mróz z upodobaniem wbijał zęby. Chłopak zaczynał doce­niać to wszystko, co miał na co dzień wokół siebie, ale czego niemal nie zauważał.

Zaszli całkiem wysoko, kiedy Emil wreszcie się za­trzymał. Las sosnowy przeszedł w rzadszy liściasty. Rosły tu w pełnej harmonii brzozy, wierzby i olchy. Niektóre proste, o pniach grubych jak udo Sedolf a, pewnie postawiły sobie za cel dosięgnąć nieba, inne tkwiły w ziemi powykręcane w swych wczesnych dziecięcych latach przez kapryśne wiatry. Owo bo­gactwo natury syciło oczy. Wystarczająco długo Sedolf oglądał tylko skały, kamienie i morze.

Znajdowali się na długim, łagodnym stoku, prowa­dzącym od stóp góry. Karłowaty las z uporem czepiał się jałowego skalistego podłoża. Z biegiem czasu wy­tworzył warstwę gleby również dla wrzosów i mchów, które teraz spoczywały pod białym puchem. Sedolf przywołał w wyobraźni obraz gór w lecie. Znał tutaj chyba każde wzniesienie, każde drzewo. Jako dziecko biegał tu niczym owca na letnim wypasie. Odpoczywał na mchu, kładł się na brzuchu i pil wodę z szemrzące­go strumyka, który teraz spał gdzieś pod śniegiem. Wspinał się na drzewa, strugał u stóp góry fujarki - ich wysokie tony wzbijały się ku niebu, nigdy nie dociera­jąc do wioski. Może to i dobrze.

Emil znalazł sidła. Przynęta została do połowy zje­dzona. Ale to nie ryś ją naruszył. W pułapce leżał lis - patrzył przed siebie szklistymi martwymi oczyma. Emil wyciągnął zwierzę z sideł i włożył je do worka.

Wyprostowując się, rzucił szybkie spojrzenie na osadę. Ku jaśniejącemu niebu unosiły się wąskie smużki dymu. Ludzie uporali się z pracą w oborach, i z nastaniem nowego dnia rozpalili w piecach, by przegonić chłód ze swych domów.

Rozwidniło się na tyle, że można było sobie na­wzajem zajrzeć w oczy.

Emil spoglądał w górę ku największej stromiźnie - zbocze tworzyło występ i dalej wznosiło się niemal pionowo. Ale przy odrobinie wysiłku można by wspiąć się na szczyt, nawet w zimie. Chyba że ktoś cierpi na lęk wysokości lub ma za słabe ręce i nogi.

- Zastawiłeś więcej sideł? - spytał Sedolf. Mógłby śmiało zgadywać, gdzie przyjaciel prawdopodobnie je umieścił.

- Jeszcze osiem - odpowiedział Emil. - Ale tych bli­żej wioski nie ma nawet sensu sprawdzać. Chyba że w powrotnej drodze. Tuż przed waszym powrotem z Lofotów nastała odwilż. Śnieg częściowo stopniał i odsłonił miejscami ziemię. To mogło zwabić ptaki, tak więc ryś prawdopodobnie zdobył nieco pożywie­nia i nie zapędzał się w pobliże zabudowań. A zatem powinniśmy przede wszystkim sprawdzić pułapki za­stawione wysoko w górach. Zgadzasz się ze mną?

Sedolf skinął głową.

- Dużo ich tu jest?

- Cztery. Emil wskazał na rozpadlinę po prawej stronie.

- Jedną zastawiłem tu na skałach, tuż przed szcze­liną. Nie zdziwiłbym się, gdyby niedaleko ryś miał le­gowisko, bo znalazłem w pobliżu całkiem sporo śla­dów. Drugą umieściłem jeszcze wyżej, a dwie pozo­stałe też wysoko, ale bardziej na lewo.

Sedolf ocenił miejsca wybrane przez Emila i z uznaniem pokiwał głową. Emil znał się na rzeczy.

- Poza moimi są jeszcze inne pułapki - dodał Emil. - Jak mówiłem, cała wieś ściga tego łobuza.

- Jesteście pewni, że to samiec? Emil przytaknął.

- Wskazuje na to sposób znakowania terenu. Poczekaj tylko, jak zobaczysz tropy. Łapy ma tak wielkie jak pięści mężczyzny. Ponieważ niedawno była odwilż, stare ślady są większe. Ale powinniśmy też znaleźć nowe. Wystarczy tylko poszukać.

- To piękne zwierzę - rzekł Sedolf trochę smutno, kiedy pięli się w górę. Zrobiło się tak stromo, że nie mogli już posuwać się płynnie, jednak nie zdecydo­wali się zdjąć nart. Woleli to, niż brnąć po pas w mo­krym białym puchu. - Szkoda go zabijać. Ryś ma w sobie pewnego rodzaju dostojeństwo.

- Nie jest taki dostojny, kiedy skrada się do na­szych obór - rzekł Emil sucho. - Nie jesteś dostatecz­nie długo gospodarzem, by odczuć to na własnej skó­rze. Nie wiesz, jakie to okropne znaleźć rozszarpaną owcę. Nasze zwierzęta nie mają żadnych szans przy tym sprytnym i wyrachowanym myśliwym. Nie moż­na być tak litościwym, mój drogi Sedolfie.

Sedolf nie potrafił wytłumaczyć, że nie o litość tu chodzi. Nazywał to respektem. Czuł ten respekt rów­nież w stosunku do dzikich zwierząt, które wyrzą­dzały wiele szkód. Naprawdę uważał, że ryś jest pięk­nym zwierzęciem.

- Może i masz rację, Emilu - przyznał. - Co ja mo­gę o tym wiedzieć? Polowałem tylko na Lofotach. I nawet gdyby dorsz na haczyku mógł krzyczeć, nie darowałbym...

Emil się roześmiał. Na moment odnaleźli dawny wspólny ton, coś między pleceniem głupstw a powagą.

Tuż przed rozpadliną skalną śnieg wydawał się bar­dziej ubity. Tworzył duże połacie szreni, ponad którą wystawały spore kamienne bloki. Szaroczarne z zielo­nymi plamami mchu były niczym baczni zwiadowcy wiosny, która już się zbliżała, choć niezmiernie wolno.

Wysunęli stopy ze skórzanych wiązań nart, unieśli deski i ustawili je w zaspie. Obok wepchnęli kijki.

Emil dobrze pilnował broni. Ruszyli w stronę szczeliny.

Przynęta z sideł zniknęła.

- Tu również zostawiłem zająca - oznajmił Emil, choć trudno byłoby to stwierdzić na podstawie żałos­nych resztek. Widoczne wokół ślady świadczyły o tym, że tym razem to nie sprawka lisa, lecz naj­prawdopodobniej zwierzęcia, którego szukali. Na śniegu odcisnęły się potężne łapy kota.

- Za słabe sidła - uznał Sedolf. - Musi być bardzo silny. Ale trochę krwawił...

Emil skinął głową.

- Tak, to nie jest krew przynęty - przyznał, patrząc na brunatnoczerwone plamy na śniegu. Nie było ich wiele, ale za to wyraźne. - Zając był martwy. I zamro­żony na kamień.

Następnie sprawdził, co pozostało z pułapki. Spo­rządził wymyślny mechanizm z żerdzi, znacznie większy i solidniejszy od tego, w który chłopcy zwy­kle łapią gronostaje.

Dlaczego ryś się nie złapał?

Prawdopodobnie albo zmyślna pułapka nie zadzia­łała tak jak powinna, albo też bestia, którą tropili, jest silniejsza i sprytniejsza, niż sądzili.

Zobaczyli, że ślady rysia prowadzą wyżej. W rejo­ny, gdzie najtrudniej się dostać.

Emil i Sedolf wymienili spojrzenia. Podjęcie decyzji zabrało im kilka sekund. Przywiodła ich tutaj drżąca ciekawość z lat chłopięcych. Teraz wszystko działo się naprawdę, lecz jednocześnie wydawało się zabawą. Nie­bezpieczną zabawą, ale pokusa okazała się silniejsza niż jakiekolwiek rozsądne argumenty. W duszach tych do­rosłych mężczyzn nadal pozostało wiele z chłopców.

Nie zamienili ani słowa. Żaden nie ponosił odpowie­dzialności za podjęcie decyzji, podjęli ją obaj. Musieli, po prostu musieli pójść kluczącym śladem. Niezależ­nie od tego, dokąd prowadził, musieli nim podążyć.

Na początku ruszyli lekkim truchtem. Ogarnęło ich takie podniecenie, że zapomnieli o ostrożności. Ale wkrótce się opamiętali; lodowate powietrze, które jak igły kłuło płuca, ostudziło nieco ich zapał. Zwolnili, zatrzymali się i przyjrzeli śladom. Przykucnęli, ich gło­wy znalazły się blisko siebie. W tym momencie zapo­mnieli już o wszelkich wzajemnych urazach.

Teren stał się tak stromy, że posuwali się jeszcze wolniej. Szli pod górę, powoli, krok za krokiem. Emil wspinał się pierwszy. Starannie wybierał miejsca, w których mógł znaleźć oparcie dla dłoni. Ostrożnie stawiał stopy.

Sedolf miał prostsze zadanie, nie musiał się zasta­nawiać nad wyborem trasy. Ale nie uchylał się od udzielania rad Emilowi, których ten posłuchał w kil­ku przypadkach.

- Potrafisz zrozumieć, jakim cudem ten zwierzak tu wszedł? - jęknął Sedolf za plecami Emila.

- Cztery łapy i pazury, którymi mocno się wcze­pia, dają mu nad nami przewagę - odparł Emil.

Ryś posiadał jeszcze jedną umiejętność - doskona­le skakał. Ani Emil, ani Sedolf nie zaryzykowaliby skoku, skoro poniżej znajdowała się naga skała, czar­na i błyszcząca, niczym skorupką pokryta teraz po­łyskliwą cieniutką warstwą lodu.

Oni mogli tylko wspinać się z mozołem. Być mo­że zbytnio ryzykowali, ale uważali, że są dostatecznie ostrożni. Czuli, jak krew pulsowała w koniusz­kach palców. Bolały ich łydki i uda. Czuli jednocześ­nie przyjemność i ból. Natężali wszystkie zmysły. Uświadamiali sobie niejasno, że może się nie udać.

Przemieszczając ostrożnie ręce i nogi posuwali się dalej ku szerokiej skalnej półce. Latem dojście w to miejsce wydawało się igraszką, o tej porze roku oka­zało się wyczynem.

Świadomi celu powoli zmierzali naprzód. Dotarli tuż pod półkę, zdołali wciągnąć się na nią na rękach.

Przystanęli zdyszani. Musieli chwilę odpocząć przed dalszą drogą.

Półka była szeroka. Mógł się na niej położyć w po­przek mężczyzna słusznego wzrostu, a mimo to no­gi nie wystawałyby mu poza krawędź.

Po zagłębieniu w śniegu poznali, że odpoczywał tu ryś. Z tego miejsca roztaczał się rozległy widok na wioskę.

Na wschodzie różowiło się niebo, iskrząco białe grzbiety gór odcinały się na tle nieboskłonu. Nieco dalej w dole wyłaniał się las, szarozielony, jakby okopcony. Tylko z bliska wydawał się zielony. Świa­tło poranka potrafiło oszukać wzrok.

- A więc dotarliśmy - rzekł Emil z triumfem. - Nie było tak trudno, prawda, stary?

Sedolf uśmiechnął się i otarł czoło gołą dłonią. Ręka­wiczki mu przemokły, wolał je zdjąć. Nie czuł zimna.

- Ryś musi być gdzieś tu w pobliżu - zauważył. Po­wyżej dostrzegł inną półkę. Węższą niż ta, na której stali, jednak leżał na niej stos kamieni, zasłaniający widok. Za nim mogła znajdować się niewielka jama...

Emil pomyślał o tym samym. Wymienili spojrzenia.

- Mam przecież broń - rzekł Emil z pewnością sie­bie w głosie.

- A ja nóż. Porządny nóż - dodał Sedolf. Jednak w głębi duszy nie czul się tak bezpieczny, jak starał się po sobie pokazać. Wolałby, żeby ryś zła­pał się w jedną z pułapek Emila, niż by go mieli wy­tropić. Wiedział bowiem, że zwierzę było ranne, a więc agresywne. W dodatku tu, w górze, ten dziki kot miał nad nimi przewagę...

- Boisz się? - spytał Emil. Oczy mu błyszczały, ale to pewnie dlatego, że trochę wiało. I z powodu chłodu.

- Raczej jestem ostrożny - sprostował Sedolf z uśmiechem. Żaden z nich nie przyznałby się do stra­chu, choć teraz czuli go obaj.

- Ostrożność nie zawadzi - zgodził się Emil. - Uważasz, że powinniśmy się odważyć wejść wyżej?

- Cóż... - Sedolf zwlekał z odpowiedzią. Napotkał wzrok Emila i już wiedział, co powiedzieć. Podobnie jak w chłopięcych latach żaden z nich nie mógł oka­zać się gorszy. - Skoro wdrapaliśmy się aż tutaj, szko­da, by cały wysiłek poszedł na marne.

Emil uśmiechnął się:

- Wreszcie mówisz jak dawniej. Jeżeli ryś nie jest ranny, to w szczelinie go nie ma. Natychmiast by czmychnął gdzieś w bok...

Sedolf spojrzał na Emila i potrząsnął głową.

- Mylisz się - rzekł krótko. Podszedł do krawędzi, wy­chylił się i zerknął na półkę wystającą niemal wprost nad ich głowami. Wskazał palcem. - Z tej półki nie ucieknie żadne zwierzę, dopóki tu stoimy. To jedyna droga.

- Nie jestem taki pewien - odrzekł Emil, ale bez przekonania. - Zresztą nie możemy stąd zobaczyć wszystkiego - dodał.

Sedolf upierał się przy swoim.

- Mimo to możliwe, że zwierzę nie może stamtąd uciec, dopóki tu stoimy. Jego kryjówka dla nas może być pułapką. Jeżeli w ogóle tam jest jakaś kryjówka...

- Za dużo tego gadania - rzucił niemal zirytowany Emil. - Jeżeli nie pójdziemy wyżej, niczego się nie do­wiemy.

Sedolf cofnął się od krawędzi.

- Nie próbowałem odwieść cię od zamiaru pójścia w górę - odparł ostro Sedolf. Niech Emil sobie nie myśli, że on jest tchórzem!

- Będziemy uważać - rzekł Emil. Wydawał się taki zdecydowany, jakby musiał coś udowodnić. - Będzie­my bardzo ostrożni. Ale nie trzęsiemy portkami, co?

Sedolf przytaknął, choć wiedział, że teraz zacho­wują się jak nieodpowiedzialni smarkacze.

- Pójdę pierwszy - zdecydował. - Teraz moja kolej. Emil naturalnie zaprotestował. Przecież to on po­siadał broń.

Sedolf prychnął:

- I tak nie będziesz strzelał, wisząc nad krawędzią!

Przejął przewodnictwo. Natychmiast poczuł się le­piej. Przemknęło mu przez głowę, że nigdy nie przyzna się do tego Idzie. Jak wiele razy wcześniej z pewnością by powiedziała, że mężczyźni nigdy nie wyrastają z wie­ku chłopięcego. Nie miał ochoty tego słuchać.

Ale zachował się po szczeniacku...

Drugi odcinek pokonywali o wiele szybciej. Mimo że byli przemoknięci i bolały ich koniuszki palców, szło im dużo lepiej. Droga okazała się łatwiejsza, ska­ła nie była tak gładka, znajdujące się na niej niewielkie półki, występy i kamienie mogły służyć za stopnie.

Sedolf nie mógł zobaczyć Emila, ale słyszał chrzęst kamieni, kiedy tamten stawiał na nich stopę i piął się do góry.

- To zabawa - zawołał Emil, a w jego głosie brzmiał wesoły śmiech.

To prawda.

Sedolf bez trudu wybierał trasę, którą powinni iść. Zupełnie jakby skała sama wskazywała mu drogę.

Wspinaczka rzeczywiście wydawała się zabawą.

Tak było, dopóki Sedolf nie usłyszał krzyku, a po­tem uderzenia kamieni o kamienie.

Nie mógł odwrócić się od razu, musiał wspiąć się trochę wyżej, znaleźć lepsze oparcie dla stóp, zanim spojrzał w stronę lasu i przepaści.

Krzyk zamilkł. Emila z tyłu nie było. Sedolf przy­trzymał się mocniej, stanął pewniej. Mógł się nie­znacznie wychylić.

Zobaczył ślady na półce, na której odpoczywali.

Emil nie zdołał się jej złapać, chociaż próbował, o czym świadczyły zagłębienia w śniegu. Spadł na gładką skałę w dole.

To stało się tak łatwo.

Sedolfowi przemknęło przez głowę, że Emil nie za­chował należytej uwagi. Wystarczyło kilka sekund. Potraktował to zbyt lekko, jak zabawę, i stracił opar­cie. Tutaj, gdzie wydawało się to prawie niemożliwe. Tu, gdzie nawet dziecko bez trudu by przeszło.

Gdyby Emil szedł pierwszy...

Gdyby...

Sedolf musiał zejść.

Zerknął w dół. Nie mógł dojrzeć Emila. Zasłania­ła mu widok wystająca niżej półka. Jednak dobrze zdawał sobie sprawę, co znajdzie u stóp skały. Na sa­mą myśl poczuł potworny ucisk w żołądku, a z czoła spływały mu krople potu, wpadając do oczu. A mo­że płakał...

Zapomniał o rysiu. Musiał zejść na dół jak najszyb­ciej i jednocześnie możliwie najostrożniej. Nie mógł sobie pozwolić na chwilę nieuwagi.

Sedolf przełknął, na chwilę przymknął oczy. Oparł czoło o skałę, pozwolił, by jej chłód i wilgoć je tro­chę ostudziła.

Nie wolno mu stracić głowy, bo teraz wszystko za­leży od niego. Musi znaleźć Emila.

Zaczerpnął powietrza i nie patrząc w dół, zaczął mozolnie zsuwać się po skale.

Wokół panowała absolutna cisza.

6

Zejście ze skały wymagało od Sedolfa niemal nad­ludzkiego wysiłku. Otarł twarz o kamienie, krwawił trochę na czole, ale ledwie zwrócił na to uwagę. Kil­ku drobnych draśnięć nie da się uniknąć, poza tym wydawały się bez znaczenia. Rękawiczki zdjął. I tak były całkiem mokre, poza tym gołymi rękoma pew­niej chwytał się występów. Sakwa na plecach ciążyła, ale jej nie zrzucił. Przy każdym oddechu bolało go w płucach.

Walczył z ogarniającym go zwątpieniem, starał się zagłuszyć krzyk przyjaciela, który ciągle rozbrzmie­wał mu w uszach.

Ostatni odcinek pokonał, zeskakując w śnieg po­kryty warstwą lodu.

Zetknięcie z ziemią odebrało Sedolfowi dech w piersiach. Zdążył ugiąć kolana tuż przed upadkiem, ale mimo to dotkliwie odczuł jego skutki.

Zamroczyło go na moment. Jedno ramię sakwy się zerwało - bez zastanowienia odrzucił ją na bok. Przeczołgał się po śnieżnej skorupie, czuł, jak się pod nim topi, jak wilgoć przenika przez spodnie na kolanach. Zgrabiały mu dłonie. Wreszcie zdołał wstać. Nogi mu drżały, w łydkach nadal odczuwał ból.

Chwiejnie ruszył przed siebie. Przedzierał się przez gęsty, sięgający mu do pasa wierzbowy zagajnik. Minie jeszcze sporo czasu, zanim krzewy wypuszczą pąki.

Sedolf łukiem ominął skałę, by nie wpaść w szcze­linę lub nie wywołać lawiny.

Wreszcie zobaczył Emila i podziękował losowi, że chłopak nie spadł na kamienne osypisko. Niestety wiatr omiótł ziemię ze śniegu i teraz zdawała się nie­mal naga. Pokrywała ją warstwa wrzosów, ale rzad­kie kępy nie mogły złagodzić skutków upadku.

Sedolf ukląkł obok przyjaciela.

Emil miał zamknięte oczy i otwarte usta. Sedolfowi wydało się, że zamarł na nich krzyk. Ta myśl prze­pełniła go grozą. Opuchniętymi, obtartymi opuszka­mi palców dotykał szyi Emila. Znalazł miejsce, gdzie powinien bić puls, jednak w palcach brakowało mu czucia. Pochylił się niżej, starał się dostrzec pulsowa­nie gołym okiem. Bez powodzenia. Przytrzymał dłoń nad ustami Emila, ale nie wyczuł oddechu.

Zauważył krew na głowie przyjaciela, ale miał na­dzieję, że czaszka nie została uszkodzona. Przeszedł go dreszcz, przez głowę przebiegały mu ponure myśli.

Emil upadł na prawy bok, tułów przygniatał mu jedno ramię. Sedolf bał się, że ruszając go może mu jeszcze bardziej zaszkodzić, ale też nie mógł Emila tak zostawić. Uświadomił sobie, że jeżeli ryś jest w pobli­żu, zwietrzy zapach krwi i może się tu pojawić.

Znowu te okropne myśli...

Ramię wyglądało na złamane. Również prawa no­ga wydawała się uszkodzona.

Sedolf pomyślał, że Emil mógł doznać jakichś ob­rażeń wewnętrznych, ale dopóki leży nieruchomo, nie będzie kaszlał krwią...

Zdjął kurtkę i otulił nią leżącego. Wyjął zza pasa nóż i zabrał się do budowy czegoś w rodzaju sań, uży­wając do tego gałązek oraz nart Emila.

Ręce potwornie mu drżały, oddychał nerwowo, urywanie. Lał się z niego zimny pot, mimo że prze­marzł do szpiku kości.

Nie miał pojęcia, ile czasu zabrało mu zbudowanie odpowiednio szerokich sań, by zmieściło się na nich cia­ło Emila. Odnosił wrażenie, że powinno się już zacząć lato, kiedy ostrożnie uniósł przyjaciela i położył na sa­niach, a następnie mocno go przywiązał rzemieniami wyciągniętymi z obu sakw - dobrze, że Emil miał swo­ją na plecach, bo osłoniła je nieco w chwili upadku.

Broń została na śniegu. Sedolf w ogóle o niej nie pomyślał.

Przepchnął sanie do miejsca, gdzie stały jego narty. Wsunął stopy w wiązania i przymocował sanie moc­no do pasa za pomocą sznura splecionego z wierzbo­wych witek - powinien przez jakiś czas wytrzymać; kiedy się przetrze, trzeba będzie zrobić nowy.

Sedolf zmarzł na kość. Swoją czapkę podłożył pod głowę Emila, kurtką go okrył. Został tylko w grubym wełnianym swetrze naciągniętym na koszulę i teraz wiatr przeszywał go na wskroś. W dodatku zapo­mniał rękawiczek.

To wszystko jednak nie miało w tej chwili znaczenia.

Najkrótsza droga do wsi prowadziła prosto w dół. Jeśli minie ten zagajnik, będzie musiał pokonać już tyl­ko niski las, tam gdzie młode drzewa przebiły się przez warstwę popiołu po wielkim pożarze. To spory kawał drogi, w dodatku wyboistej i stromej. Niech się dzieje co chce, Emil musi jak najszybciej znaleźć się w domu.

Sedolf wbił kijek w śnieg tuż obok. Trzymał go tak, co pozwoliło mu zachować właściwy kierunek, mimo że ciężkie sanie sunęły po twardym podłożu z dużą prędkością.

Kilka razy omal się nie przewrócił. Nagle pojawia­ły się na drodze pieńki, kępy wrzosów, kamienie i po­walone wiatrem nieduże drzewa, ale jakimś cudem zdołał je ominąć.

Wolał nie myśleć o tym, że Emilem mocno trzęsie. Taka szaleńcza jazda mogła mu zaszkodzić. Co gor­sza, Emil bardzo długo przebywał na mrozie. Może też umrzeć z wychłodzenia.

Jeżeli jeszcze nie umarł.

Całkiem możliwe, że Sedolf pędził na łeb na szyję przez las, ciągnąc za sobą zwłoki.

Starał się nie dopuszczać do siebie takiej myśli.

Całą swą uwagę skupił na wyborze drogi. Uznał, że nie ma po co jechać z Emilem do jego gospodar­stwa. Nikt tam na niego nie czekał. Postanowił za­wieźć go do swojego domu. Ufał, że Ida wykaże dość rozsądku i opanowania wtedy, gdy on sam z przera­żenia nie będzie zdolny do działania...

W końcu Sedolf zostawił za sobą wszystkie wzniesie­nia i teraz musiał po prostu iść. Nie miał odwagi spoj­rzeć za siebie. Wiedział, że Emil wciąż spoczywa na pro­wizorycznych saniach, poznawał to po ciężarze. Nie miał jednak pojęcia, w jakim jest stanie po upadku i kar­kołomnym zjeździe w dół przez występy i kamienie.

Wyobraźnia podsuwała Sedolfowi obraz mężczy­zny w czarnym płaszczu z kosą w ręku, siedzącego okrakiem na nogach przyjaciela. W jednej chwili sa­nie wydały mu się dwa razy cięższe.

Wykrzesał z siebie resztki siły. Przemierzał pokry­te śniegiem mokradło, miał już niedaleko. Wiedział, gdzie jest.

Znalazłszy się przed domem, zmierzał ku drzwiom, waląc kijkiem w ścianę. Ida musi to usłyszeć! Sam nie zdoła wnieść Emila do środka. Ledwie starczyło mu sił, by wysunąć stopy z wiązań nart.

- Co u licha...?! Poskutkowało. Ida szybko wyszła na schody, ale zaraz stanęła jak wryta. Słowa zamarły jej na ustach, kiedy zobaczyła mężczyznę na saniach.

- Co się stało? - wykrztusiła w końcu, zbiegając drobnymi kroczkami ze schodów. Upadla na kolana obok Emila i patrzyła to na niego, to na Sedolfa. - Co się stało? - powtórzyła, mocując się z rzemienia­mi, które krępowały Emila.

Sedolf podał jej nóż.

- Musisz je rozciąć - rzekł bezbarwnie. - Zawiąza­łem najmocniejsze węzły, jakie znam.

Zrobiła, jak jej poradził. Zobaczyła krew na twa­rzy Emila. Jego prawe ramię zwisało bezwładnie.

- Spadł ze skały - wyjaśnił Sedolf. Sanie nadal miał przywiązane do pasa. Ida bez sło­wa przecięła wierzbowe witki.

- Musisz mi pomóc - rzekła. Chwilę trwało, zanim dotarło do niego znaczenie słów żony. Czuł, że traci przytomność. - Nie możesz mnie tak zostawić, Sedolf! - powiedziała niemal surowo. - Sama nie wnio­sę go do domu. Musisz mi pomóc!

Skinął głową, przynajmniej tak mu się wydawało. Widział Idę jak przez mgłę. Chwyciła Emila pod ra­miona, podparła go. Sedolfowi kazała chwycić za sto­py, tam gdzie najlżej, jednak on ciągle odnosił wra­żenie, że na nogach Emila siedzi mężczyzna z kosą, i mimo pomocy Idy czuł, że dźwiga ogromny ciężar.

Wnieśli Emila do środka, do izby, i położyli na so­lidnej sofie. Sedolf ledwie puścił nogi przyjaciela, za­chwiał się i osunął na ścianę.

- Jak to się mogło stać? - dosłyszał pytanie Idy, ale jej nie widział. Nie był w stanie otworzyć oczu, kręci­ło mu się w głowie. - Dzieci są w kuchni. - Głos Idy stał się bardziej odległy. Po chwili jakby powrócił, że­by znowu się oddalić. - Musisz zamknąć drzwi wejścio­we, Sedolf! A potem idź do kuchni i przypilnuj dzieci!

Usłuchał. Zamknął drzwi, choć przyszło mu to z trudem. Następnie usiadł w miejscu, gdzie, jak mu się wydawało, stała skrzynia na drewno. Trafił na sam brzeg. Czuł, jak dociera do niego ciepło od pieca, ogrzewa jedną stronę ciała. Usłyszał tupot drobnych stopek. Poczuł cztery rączki chwytające go za spodnie poniżej kolan. Jego uszu dobiegł ożywiony, niewyraź­ny szczebiot. Zrozumiał, że dzieci chcą na kolana.

Bał się, że zaraz straci przytomność, że dzieci się poparzą. Zdołał się przesunąć na przeciwległy brzeg skrzyni, bliżej pieca. Pomógł bliźniętom wdrapać się do góry i jakimś cudem posadził je obok siebie. Uda­ło mu się też wytłumaczyć maluchom, że nie mogą mu usiąść na kolanach, ponieważ jest przemoczony. I że mają być grzeczne. Potem oparł się o ścianę, tyl­ko tyle zapamiętał.

Ida powstrzymywała łzy cisnące się do oczu, prze­łknęła dławiący ją płacz. Zaciskała zęby, by nie krzy­czeć w głos, by opanować panikę.

Starała się nie myśleć o ogromnej odpowiedzialno­ści, która na nią spadła, bo wtedy sparaliżuje ją strach.

Zdejmowała z Emila ubranie. Nie było to łatwe, ponieważ przemokło i zesztywniało na mrozie. Na szczęście nasiąknęło tylko wodą z topniejącego śnie­gu, a nie krwią, czego obawiała się najbardziej.

Poczuła, jak popłynęły jej łzy, zamrugała energicz­nie, okrywając Emila skórami. Powinna mu odstąpić własną pierzynę. O Boże, dlaczego wczoraj wieczo­rem tak go potraktowała?

Być może chłopak umrze, zanim zdąży się z nim pojednać...

Teraz jeszcze żył.

Ida wyczuła lekkie pulsowanie żyły w zgięciu łok­cia. Twarz Emila wydawała się taka spokojna, jakby wcale nie czuł bólu.

Ale żył.

Z jego ust wydobywał się słaby oddech.

Przebiegło jej przez głowę, że powinien tu być ta­to. Czuła się bezsilna, nie została wszak obdarzona tą mocą, którą posiadała choćby Maja. Jest tylko Idą. Jakże sobie sama poradzi?

Musi...

Zaszeleściły spódnice, kiedy szybko przeszła do kuchni. Potrzebowała wody, by obmyć rannego z krwi.

Sedolf siedział na skrzyni na drewno bezwładny ni­czym worek mąki. Bliźniaki jak dwie lampy łojowe tkwiły obok niego.

- Mikkal pilnuje Sedolfa - wyjaśnił maluch z powagą. Ida odgarnęła z czoła kosmyk włosów.

- Wspaniale, mój zuchu - odparła.

- Jaija tez - dodała córeczka z podobną stanowczo­ścią.

- Świetnie - pochwaliła ją Ida, wyjmując cynową misę. Napełniła naczynie zimną wodą. Fartuch posłu­ży jako ścierka. - Pilnujcie Sedolfa. Niedługo pewnie się obudzi.

Musiała wierzyć, że dzieci nie zainteresują się pie­cem albo kołowrotkiem.

Teraz najbardziej była potrzebna Emilowi. Rany na twarzy już nie krwawiły, choć prawa jej strona została mocno otarta. Trzeba nałożyć opatru­nek. Ida przypomniała sobie, że ma gdzieś starą bluz­kę, która by się do tego nadała.

Ramię Emila wyglądało na złamane. Noga rów­nież. Ida zauważyła, że są dziwnie zniekształcone.

Co się robi w przypadku złamania?

Kijek do nart, przebiegło jej przez myśl. Wyszła, by go przynieść. Po kilku próbach złamała go na ko­lanie. Pomyślała ze złością, że pewnie zostaną sińce.

Wywróciła do góry nogami zawartość kufra z ubra­niami, zanim znalazła bluzkę, którą mogła wykorzy­stać na bandaże. Wybrała też jedną z koszul Sedolfa. Rwała odzież na pasy bez zastanowienia. Z wielkim trudem przymocowała opatrunek do policzka Emila, musiała przewiązać bandaże wokół czoła i brody.

Część materiału przeznaczyła na usztywnienie zła­mań. Nie miała pojęcia, czy dobrze to robi, wiedziała tylko, że ramię i noga powinny zostać unieruchomione.

Gdyby Ailo tu był! pomyślała. Ailo tyle potrafił...

Ailo nie żyje...

W końcu jako tako Idzie udało się opatrzyć Emi­la. Wydawało jej się, że uczyniła wszystko, co mogła. Umyła go i obandażowała rany. Postarała się dobrze unieruchomić nogę i ramię. Otuliła go dokładnie weł­nianymi pledami i swoją pierzyną. Więcej nie była w stanie zrobić.

Zabrała misę do kuchni. Dzieci nadal siedziały na skrzyni. To cud, nawet nie pisnęły. Wyglądały jak dwa aniołki o okrągłych policzkach, nikt by nie po­dejrzewał, że potrafią się chwilami zachowywać jak dzikie kociaki.

Ida opróżniła i opłukała misę.

Potem zaczęła rozsznurowywać Sedolfowi buty.

On także bardzo przemókł, obok skrzyni na drewno utworzyły się na podłodze mokre plamy.

Obudził się, kiedy Ida zaczęła ściągać z niego ubranie.

Był blady, jego oczy pociemniały, przepełnione smutkiem. Objął mocno żonę wokół talii, przytulił twarz do jej brzucha. Drżał.

Ida łagodnie przesunęła ręką po jego brązowych włosach, zwykle takich miękkich, a teraz sztywnych od potu.

- Emil żyje - odezwała się. Powstrzymała się, by nie dodać „ledwie”.

Sedolf odetchnął głęboko z ulgą.

- Zimno mi - rzekł. - Tak mi zimno, że cały się trzęsę. Ida długo stała przytulona do męża, poczuła, że i jej ubranie przemokło.

- Musisz się przebrać - powiedziała wreszcie. - Mu­sisz założyć suche rzeczy, Sedolf. I sprowadzić tatę... i jeszcze jakąś kobietę z wioski, która już kiedyś pie­lęgnowała chorych. Mogłam coś zrobić źle. Nie mam żadnego doświadczenia...

- Naprawdę żyje? Ida przytaknęła, patrząc mu w twarz. Była blada i przerażona, ale jej oczy nie kłamały.

- Ledwie - dodała. Nie zdołała się powstrzymać. Sedolf westchnął. Zamknął oczy, zacisnął powieki i jeszcze mocniej przytulił się do Idy.

- Mikkal pilnował Sedolfa - oznajmił piskliwy gło­sik gdzieś przy jego uchu.

Ida musiała się uśmiechnąć mimo całego nieszczęś­cia. Odsunęła się od Sedolfa i pogłaskała synka po ciemnej główce.

- Byłeś bardzo dzielny - rzekła poważnie. - Ty tak­że - zwróciła się do córki i przesunęła palcem wskazującym po jej krągłym policzku. Pomyślała, że Ra­ija wygląda trochę blado. Uznała jednak, że to chyba z powodu oświetlenia.

- Jaija tez pilnowała Sedolf a - potwierdziła dziew­czynka, która podobnie jak Mikkal łaknęła pochwał przybranego ojca.

To on wpadł na pomysł, by zwracały się do niego po imieniu. Naturalnie cudownie było słyszeć, jak na­zywały go tatą, ale rany w sercu Idy jeszcze do koń­ca się nie zabliźniły. Nie zabliźnią się, dopóki istnie­je jakakolwiek niepewność co do losów Ailo. Zresz­tą Sedolf nie chciał, by myślały, że jest ich prawdzi­wym tatą. Powinny dowiedzieć się o Ailo, jak tylko dostatecznie podrosną. Nie wolno tego przed nimi zataić. Ailo na to nie zasłużył.

Sedolf podziękował maluchom szczodrymi pieszczo­tami. Ucałował ich małe czółka. Potem przekonał bliź­niaki, że musi się przebrać. Jednak kazały mu przedtem obiecać, że później powozi je trochę na kolanie.

Kiedy zmienił ubranie i trochę się rozgrzał, znowu zaczął szykować się do drogi. Zanim wyruszył, przysta­nął jeszcze na dłuższą chwilę przy sofie, na której leżał Emil. W końcu Ida niemal wypchnęła go za drzwi.

- Pośpiesz się! Boję się wziąć na siebie całą odpo­wiedzialność za jego życie, Sedolf! Jeżeli on umrze, wszyscy powiedzą, że to moja wina!

Sedolf spojrzał w jej nieszczęśliwe oczy i powie­dział:

- Albo moja, droga Ido... Dręczyła go ta świadomość. Poza tym naprawdę czuł się winny. To oczywiście idiotyczne, ale odnosił wrażenie, że on również popełnił błąd. Możliwe, że Emil wspinał się lepiej od niego. Powinien był pozwolić, by Emil szedł pierwszy. Wtedy runęliby obaj, jeże­li tak miało być. Czuł się dość podle, że jemu nic się nie stało, gdy tymczasem przyjaciela spotkał taki los. Drugi powód, dla którego się zadręczał, nie wyda­wał się już tak szlachetny. Każdy wiedział o nieporo­zumieniach między nim a Emilem. Sedolf już teraz po­trafił sobie wyobrazić, jak ludzie zaczną gadać. Nikt przecież nie mógł wiedzieć, że już prawie się pogodzi­li. Wielu zacznie się zastanawiać, dlaczego razem wy­ruszyli na polowanie. Dlaczego to Emil spadł, a nie on.

Sedolf zdecydował się powiadomić o wypadku moż­liwie najwięcej osób. Ucieszył się, kiedy spotkał Larsa z kilkoma starszymi rybakami. Zatrzymał konia.

Na pewno zauważyli, że Sedolf jest potwornie bla­dy. Zrozumieli, że wydarzyło się coś strasznego, ina­czej nie pędziłby tak na złamanie karku.

- Czy twoja matka jest w domu, Lars? Lars uznał, że to dziwne pytanie, ale odparł, że pewnie jest. Nie była z tych, które kręciły się tu i tam w taki zimowy dzień jak dziś.

- Wracaj do domu i przywieź ją do nas - poprosił Sedolf z powagą na twarzy. - Ida potrzebuje pomo­cy. Wybraliśmy się z Emilem w góry, żeby zajrzeć do jego pułapek na rysia. Emil spadł ze skały i nieźle się potłukł. Nie wiem, czy z tego wyjdzie. Twoja matka potrafi obchodzić się z chorymi. Na pewno będzie mogła Idzie coś doradzić.

Patrzyli na niego jak porażeni. Nie wierzyli włas­nym uszom. Musieli jednak uznać, że chociaż Sedolf znany był ze skłonności do żartów, nie naigrywałby się z takiej tragedii.

- Spadł ze skały? - dopytywali się. Musieli wie­dzieć, jak to się stało.

Sedolf opowiedział im pokrótce o wszystkim. Wie­le par oczu zwróciło się w stronę gór, szukając skały. Mężczyźni zdawali sobie sprawę, że w górach zimą nie ma żartów.

- To szalony pomysł - rzekł jeden ze starszych i splu­nął daleko brązową śliną. - Wybrać się zimową porą na wspinaczkę po nagich skałach. Uważam, że do reszty postradaliście rozumy! Młokosy! - Pokręcił głową.

- Wydawało się całkiem niegroźnie, poza tym Emil nie pierwszy raz wybrał się w góry - odparł Sedolf. - No, muszę jechać po Reijo. On zwykle potrafi zna­leźć dobrą radę...

Stali i patrzyli za nim, dopóki nie zniknął między so­snami. Na śniegu, późną zimą nad strumieniem, zostało zasiane ziarno niepewności, podobnie jak we wszystkich innych miejscach, gdzie ludzie usłyszeli o wypadku.

- Czego ci dwaj tam szukali... razem? - zdziwił się któryś. Ale nikt nie umiał mu odpowiedzieć.

- Dziwne, że Emil mógł tak gruchnąć...

7

Dom wypełnił się ludźmi. Każdy, kto wchodził lub wychodził, wpuszczał przy okazji trochę chłodu. W tej ludzkiej ciekawości było coś odrażającego.

Ida się bała. Fredrikke, matka Larsa, twierdziła, że Emil umrze. Powiedziała wprost, że nawet tak duża liczba ciekawskich mu nie zaszkodzi. Lepiej żeby przyszli i zobaczyli go teraz, niż gdyby mieli snuć do­mysły, kiedy już zaśnie na wieki. Jeśli za dużo będą gadać, sprawa może znaleźć swój finał u wójta. Rze­kła to, utkwiwszy wzrok w Sedolfie. I dodała: „Albo jeszcze wyżej”. Nie miała na myśli Boga czy diabła, ale tego, który urzęduje w Bodoglrd.

Idzie zdawało się, że Sedolf już tysiąc razy opowia­dał o tym, jak tropili z Emilem rysia i - chociaż te­raz przyznał, że to było nierozsądne - jak wpadli na pomysł, żeby się wspiąć na skałę.

Wszyscy słuchali w skupieniu. Ale kilku gości nie powstrzymało się od wymiany spojrzeń, zanim Sedolf skończył. Spojrzeń, które świadczyły o tym, że i tak myślą swoje.

Kiedy przybył Reijo, ciekawskich nie zostało już wielu. Nie było go w domu, kiedy Sedolf przyjechał na cypel. Wypłynął na fiord, ale Helena obiecała, że oboje przyjadą, jak tylko Reijo wróci.

Sedolf jeszcze raz zdał relację z tego, co się stało.

Ida nie mogła już słuchać. Wstała. Wymówiła się tym, że musi położyć dzieci spać. Zabrała ze sobą He­lenę. Obie kobiety poszły na górę do pokoju dziecin­nego i zajęły się rozbieraniem bliźniąt. Przez otwar­te drzwi wyraźnie docierały tu wszystkie dźwięki. Ani Ida, ani Helena nie uciekały od słów, a jedynie od widoku twarzy opowiadającego i słuchaczy.

- Fredrikke mówi, że Emil nie przeżyje nocy - ode­zwała się Ida. - Mam nadzieję, że żaden z tych wścibskich plotkarzy nie będzie tu czekał na jego śmierć...

- Reijo na pewno przekona ich, by wyszli - zapew­niła Helena. - My zostaniemy - dodała, wsadzając Mikkala pod koc. Chłopcu udało się ją złapać za rę­kę i nakłonić, by usiadła na brzegu posłania. - Chy­ba że nas wyrzucisz...

Ida potrząsnęła głową.

- Jakże bym mogła was wyprosić? Przeciwnie, wo­lałabym, żeby ktoś z nami był tej nocy. Ty i tato mu­sicie zostać.

Zamilkła. Długo siedziała bez słowa. Potem ucało­wała w policzki oba swoje aniołki i razem z Heleną wymknęły się z izby, zamykając drzwi. Zwykle Ida te­go nie robiła, ale teraz dom wypełniało mnóstwo no­wych dźwięków. Nie chciała, żeby obudziły dzieci i je przestraszyły. Nie wiedziała, co gotuje im ta noc.

Obie kobiety usiadły na najwyższym stopniu scho­dów. Wokół nich panował półmrok, który był jak balsam dla zmęczonych oczu i ciężkich myśli.

- Wszyscy myślą, że to Sedolf popchnął Emila - zaczęła Ida. Nosiła to w sobie, odkąd zjawili się pierwsi sąsiedzi, żeby popatrzeć i posłuchać. Począt­kowo nie mogła uwierzyć, że ktokolwiek może Sedolfa o to posądzać. Teraz musiała. Ujrzała to w zbyt wielu twarzach.

- Tylko na początku - starała się pocieszyć ją He­lena. Objęła Idę ramieniem, uścisnęła. W jednej chwi­li stała się dla niej podporą, ona, która zwykle sama potrzebowała wsparcia. - Zobaczysz, kiedy się opa­miętają, nikt o Sedolfie już tak nie pomyśli. A kiedy Emil się obudzi, sam opowie, co się wydarzyło...

Ida spojrzała na Helenę zrezygnowana. W tej do­rosłej i jednocześnie dziecinnej twarzy dostrzegła szczerość. Zrozumiała, że dziewczyna nie mówi tego tylko po to, żeby ją pocieszyć.

Zarzuciła Helenie ręce na szyję i wypłakała się na jej ramieniu.

- Jeżeli Emil się obudzi - wykrztusiła, łkając. - Nie kiedy się obudzi, kochana Heleno, ale jeżeli się obu­dzi...

Nagle usłyszały glos Reijo:

- W imię Boga, dlaczego nie powiecie tego wprost? Domyślamy się, co wam się roi w głowach! Domyśla­my się, nad czym się zastanawiacie! Czy nikt nie ma odwagi spytać o to głośno?

Ida wyprostowała się i wytarła oczy. Cicho pocią­gała nosem, ale się uśmiechnęła. Tylko tato się na to zdobył. Tylko tato stanął przed ludźmi z podniesio­nym czołem. Wstrząsnął nimi.

Na dole zapanowała cisza. Ida i Helena wstrzyma­ły oddech, chciały słyszeć najcichszy szept dochodzą­cy z pokoju tuż pod nimi.

Wtedy odezwał się Sedolf:

- Nie zepchnąłem Emila. Szedł za mną i w pew­nym momencie spadł.

Reijo ubrał w słowa te oskarżenia, których nikt z obecnych nie odważył się wypowiedzieć.

- Ale miałbyś ku temu powody...

Rozległ się krótki, pozbawiony radości śmiech Sedolfa.

- Może na to wygląda. Ale ja nie czuję do Emila żalu. Nie jesteśmy już tak bliskimi przyjaciółmi jak kiedyś, ale nie jesteśmy też wrogami. Nie usprawie­dliwiam tego, co uczynił Knutowi, ale nie mogę go za to nienawidzić. Emil jest dla mnie kimś więcej niż zwykłym kolegą. Nie potrafię tak po prostu pozwo­lić mu odejść z mego życia. Może obcym trudno jest to zrozumieć, ale dla mnie Emil jest kimś w rodzaju brata. Zawsze będzie mnie coś z nim łączyło, nieza­leżnie od tego, co uczyni on lub ja...

- Nie popchnąłeś go? - spytał Reijo. Żądał potwier­dzenia, że Sedolf jest niewinny.

Ida i Helena nie usłyszały odpowiedzi. Sedolf pew­nie tylko potrząsnął głową. Niewiele mógł przeciw­stawić takim oskarżeniom jak to. Nic poza prawdą. A znali ją tylko on i Emil.

Ida zacisnęła dłonie aż do bólu. Cicho, poruszając wargami, modliła się o życie Emila.

Wyglądało na to, że wystąpienie Reijo otrzeźwiło wiele osób. Nie było już czego się domyślać ani o czym szeptać w sekrecie, skoro padły słowa.

Po chwili drzwi na dole zaczęły się otwierać i za­mykać. Przyszło jeszcze kilku nowych gości. Ida i He­lena słyszały, jak Fredrikke udziela Reijo rad: co po­winni robić, jeżeli Emil odzyska przytomność, czym uśmierzać ból. „Żeby mógł zasnąć w pokoju”, jak się wyraziła. Usłyszały też, jak obiecała, że Lars zajmie się oborą Emila, niech się o to nie martwią. Chłopa­kowi dobrze zrobi odrobina odpowiedzialności.

Ida i Helena nie ośmieliły się zejść na dół, zanim całkiem nie ucichło. Nawet wtedy jeszcze chwilę posiedziały na schodach ramię przy ramieniu, z dłońmi złożonymi w fałdach spódnic. Helena z blond włosa­mi splecionymi w ciasny warkocz. Ida ze swymi ru­dymi w dzikim tańcu wokół ładnej, bladej twarzy.

U dołu schodów pojawił się Sedolf. Miał zmęczo­ną twarz i rezygnację w oczach. Usiadł na jednym z najniższych stopni. Grzywkę odgarnął do tyłu. Ukazał nieco za wysokie czoło, w jego rodzinie wszy­scy takie mieli.

Spojrzał na dziewczęta. Nawet nie próbował się uśmiechnąć.

- I co o tym myślicie? Sądzicie, że mi uwierzyli? Wkrótce nazwą mnie mordercą...

Ida wstała. Zeszła do niego kilka stopni w dół, przykucnęła, położyła mu na ramieniu drobną, ale sil­ną dłoń.

- Emil powinien by umrzeć, żeby mogli cię nazwać mordercą - rzekła, akcentując każde słowo. - A Emil nie umrze! I będzie mógł opowiedzieć wszystkim, jak to się stało. Wtedy ci, którzy nie wierzyli twoim sło­wom, będą musieli się wstydzić. Przynajmniej tyle. Bo wydaje mi się, że nie przyjdą prosić o wybaczenie...

Poszła dalej, szeleszcząc spódnicą; każdy gest i spo­sób chodzenia świadczył o jej zdecydowaniu.

Sedolf również się podniósł. Podał dłoń Helenie i pomógł jej wstać.

- Każdy król powinien mieć żonę taką jak Ida - po­wiedział z uśmiechem. - Wtedy nie trzeba by toczyć wo­jen, królowe umiałyby rozwikłać każdą trudną sytuację. Rozwiązywałyby problemy, głosząc pogardę dla rozle­wu krwi. Moja Ida naprawdę powinna być królową...

Helena popatrzyła na Sedolfa w milczeniu. Rozu­miała znaczenie jego słów i cieszyła się w imieniu Idy.

Sama nigdy nie potrafiła zachowywać się spontanicz­nie, w każdym razie nie w stosunku do mężczyzn. Te­raz jednak wsunęła rękę pod ramię Sedolfa. Napotka­ła jego wzrok.

- Każda kobieta, która jak Ida ma męża tak kocha­jącego, jest królową.

Poprowadziła Sedolfa za sobą do nagrzanej kuchni.

Rei jo przywiózł torebki z suszonymi ziołami. Cze­goś się przecież nauczył, spędziwszy kawał życia z kobietami, które ludzie chętnie piętnowali jako cza­rownice. Obawiał się jednak, że jego wiedza okaże się niewystarczająca.

Ida klęczała przy sofie. Ręce splotła tak mocno, że aż zbielały jej kostki dłoni. Wpatrywała się w Emila, a w jej oczach pojawił się ciemny płomień - zdecydowanie, złość, zwątpienie... Usta tworzyły cienką, bladą kreskę.

Sedolf podszedł do żony. Stanowczo położył ręce na jej ramionach, przyciągnął ją ku sobie, przytulił, ukołysał. Potrzebował pociechy tak jak i ona. Sam czuł się równie załamany.

- Nie ulegaj zwątpieniu, maleńka! - poprosił ci­chym, ochrypłym głosem. Pocałował Idę w skroń pul­sującą strachem. - To nic nie pomoże, Ida. Ani łzy, ani modlitwy. Musimy zatroszczyć się o niego najle­piej, jak potrafimy. Nic więcej nie możemy uczynić. Lecz nie wolno nam tracić nadziei.

Ida potrząsnęła głową. Łagodnie, ale zdecydowanie odsunęła Sedolfa od siebie. Przyciągnęła do sofy jed­no z najwygodniejszych krzeseł. Skuliła się w nim, wyglądała jak nieduża piłka. Na jej twarzy malowała się rozpacz. Położyła dłoń na drugiej, zaciśniętej w pięść. Patrzyła na Emila, cała reszta świata przesta­ła dla niej istnieć. Nic nie słyszała, być może również nic nie widziała. Z całej duszy pragnęła, żeby Emil wyzdrowiał. Pomyślała o Mai, o Ailo, o matce, któ­rej nie znała... Chciała, by wszyscy razem mogli wsta­wić się za Emilem, by tchnęli w niego życie.

Zdumiało ją jedno. Uświadomiła sobie bowiem, że nie pragnęła tego wyłącznie ze względu na siebie i Sedolfa.

Naturalnie dobrze by było uwolnić się od na poły skrywanych podejrzeń, które zawsze prześladowały­by Sedolfa. Ale myślała o czymś więcej. Nie chciała śmierci Emila również ze względu na niego samego. Zostały pola, które powinien zaorać. Drzewa, które powinien ściąć. Dom, do którego pewnego dnia po­winien przyprowadzić żonę i który powinien się wy­pełnić dziecięcym śmiechem.

Dlatego...

Emil znajdował się bliżej śmierci niż życia. Ida nie była na tyle naiwna, by tego nie rozumieć. Wiedziała, z której skały spadł. Wiedziała, że musiałaby mocno odchylić głowę do tyłu, by zobaczyć występ, o któ­rym mówił Sedolf. Wiedziała, jaka to była wysokość.

Ale pragnęła, by chłopak przeżył. Przecież jego ży­cie jeszcze na dobre się nie zaczęło!

Na most zorzy polarnej, prowadzący do świata zmarłych, nie powinni być wpuszczani ci, którzy nie rozpoczęli prawdziwego życia.

Nic się nie wydarzyło. Emil oddychał słabo i nadal leżał niczym martwy. Ida pomyślała, że powinien jęczeć z bólu i krwawić, a nie wyglądać jak odlany z wosku.

Nogi jej zdrętwiały. Czuła w nich mrowienie, kie­dy je rozprostowała. Sedolf stal oparty o framugę drzwi. Potrząsnął głową, patrząc na Idę. Helena przy­cupnęła na poręczy krzesła, na którym siedział Reijo. Wydawała się zagubiona.

- Nie jestem mamą - westchnęła Ida zmęczona. - Ani Mają. Żadną z nich. Tylko Idą. Ale nie mogę so­bie pozwolić na rezygnację. Muszę wierzyć, że potra­fię przenosić góry. W przeciwnym razie powinnam już zacząć szyć dla Emila śmiertelną koszulę. - Przesuwa­ła wzrokiem z jednej zakłopotanej twarzy na drugą. Przypomniała sobie o materiale, przechowywanym w skrzyni. - Zresztą nie mam nawet takiego materia­łu, z którego można by uszyć koszulę do trumny. Je­żeli Emil umrze, będzie pierwszym w tych stronach, który zostanie pochowany w szacie z żółtego atłasu!

Nie zdołała powstrzymać śmiechu, choć jednocze­śnie z oczu trysnęły jej łzy. Wyobraźnia podsunęła jej widok Emila leżącego w takim stroju na łożu śmierci. I ludzi z wioski... Dopiero wtedy mieliby o czym gadać!

Sedolf usiadł zaskoczony, Helena wyglądała na wstrząśniętą. Nie żartuje się ze śmierci. Tylko na ustach Reijo igrał słaby uśmiech.

- Zatem Emil nie może umrzeć - rzekł wesoło oj­ciec - skoro masz tylko żółty atłas, Iduniu.

Ida przestała się śmiać. Spojrzała w zielone oczy. Zo­baczyła, że zrozumiał. Pojął, że jej zachowanie nie ma nic wspólnego z brakiem szacunku, raczej z próbą przezwyciężenia bólu, który trawi od środka. Spokoj­ny wzrok Reijo powiedział jej, że tato doświadczył już podobnego uczucia, którego teraz ona doznała. Wie­dział, jak to jest. Otrząsnął się z tego. I nie zwariował.

- Nie ma sensu, żeby umierał! - powtórzyła z prze­konaniem.

Całą noc czuwała przy Emilu. Chcieli ją zastąpić, ale ani drgnęła. Nawet Sedolf nie ruszył jej z krzesła. Uży­wał wszelkich sposobów, ale nie dała się przekonać.

- Ty też nie spałeś - odparła i trudno było odmówić jej słuszności. - Choć wróciłeś z tej nieszczęsnej wyprawy śmiertelnie zmęczony. Bardziej potrzebu­jesz odpoczynku niż ja.

Sedolf znał jeszcze inne sposoby przekonywania niż te, których użył. Miał więcej siły niż Ida i zamie­rzał to wykorzystać.

Jednak zauważył ostrzegawcze spojrzenie Reijo i lekki, prawie niedostrzegalny ruch głową. Oczy te­ścia były bardziej zielone niż zwykle i przejrzyste jak barwione szkło. Jego usta układały się w „nie”.

Sedolf opuścił ręce. Dotknął włosów Idy opadają­cych na ramiona.

Nie odezwał się, nie powiedział nawet „dobranoc”. Ida wiedziała, czego chce. Nie znajdował już nic, co mógłby jej przeciwstawić. Wyszedł z pokoju.

Reijo podążył za nim, poklepał przyjaźnie po plecach.

- Nie obrażaj się za to! Ona już taka jest. Powinie­neś dawno to zauważyć. Jej matka była dokładnie taka sama. To kobiety z żelaza, których nie można nagiąć.

Sedolf westchnął. Do tej pory potrafiła być ustęp­liwa, dawała mu do zrozumienia, że mogą dzielić wszystko.

- To moja wina - rzekł smutno. - Moja wina, a nie jej. Nie podoba mi się, że Ida za to płaci.

- Takie już są - westchnął Reijo. Popatrzył w ogień i dołożył drew. Nikt inny o tym nie pomyślał. A noc, która ich czeka, będzie równie zimna i długa jak ta, która minęła. - Takie już są, te kobiety jak Raija. Jak Maja. Jak Ida. Nie traktują swego poświęcenia jako ofiary. Nam jest trudno to przyjąć... Nam, dla których się poświęcają. Ale to część ich natury. To się chyba nazywa wspaniałomyślność. Albo miłość. Nie wiem...

Reijo pokręcił głową.

- Z jedną z nich się ożeniłem. Druga była dla mnie jak córka. Trzecia jest moją córką. Są do siebie po­dobne, wszystkie trzy. Ale żadnej z nich do końca nie rozumiem. Nigdy też mi się to chyba nie uda. Po pro­stu akceptuję je takimi, jakie są. Ich wielkie serce. Ich wielką, ofiarną miłość, która sprawia, że czasami wstyd mi, że jestem mężczyzną. Że jestem o wiele słabszy niż którakolwiek z nich...

- Chyba usłyszymy, jak Emil się obudzi... - Sedolf mocno wcisnął dłonie w kieszenie spodni. Między je­go oczami pojawiła się zmarszczka, wzrok miał roz­biegany.

- Powinieneś odpocząć, zamiast się martwić - pora­dził mu Reijo. - Przynajmniej co do tego miała rację ta moja uparta córka. Skoro ją tak źle wychowałem, to także ja powinienem czuwać dziś w nocy. Posiedzę tu. Stąd jest piękny widok na strumień. Może zobaczę lisa na nocnym spacerze. Może zająca. Wiele różnych rzeczy dzieje się nocną porą...

Sedolf pokręcił głową. Chyba nie tylko po Raiji Ida odziedziczyła ową niezależność, sposób reagowania odbiegający od zachowania typowego dla większości ludzi. Reijo również nie był dokładnie taki jak inni.

Sedolf uczynił, jak mu poradzili. Po chwili usłyszał skrzypienie na schodach, ciche jęknięcie drzwi do są­siedniej izby i lekkie kroki. Zatem Reijo namówił również Helenę, by poszła spać...

Ida narzuciła na ramiona wełniany koc. Z szarobiałego kłębka wystawała tylko potargana rudowłosa głowa. Mimo że Reijo ciągle dokładał drew, Idzie by­ło zimno. Tato przykręcił lampy. Oszczędzał olej, chociaż nie musiał. Został mu ten nawyk z dawnych czasów. Kręcił się między kuchnią a pokojem. Nie chciał córce przeszkadzać, nie mówił wiele. Wygląda­ło na to, że znalazł sobie coś do roboty na dworze. Ida nie zastanawiała się, czym się zajął, nie martwiła się o ojca.

Wiedziała, że ją rozumiał.

Bolały ją trochę oczy, jakby z tyłu, w głębi głowy. Pulsowało w skroniach. Ręce miała zimne, stopy rów­nież. Mimo że nie odznaczała się wysokim wzrostem, trudno jej było otulić kocem całe nogi.

Starała się nie odrywać wzroku od Emila. W każ­dej chwili mógł zdarzyć się cud. Musiała zachować nadzieję. Poruszył wargami, trwało to ułamek sekun­dy. Był to raczej odruch niż próba powiedzenia cze­goś. Nieznacznie drgnęły również powieki rannego, to stało się naprawdę. Wcale sobie tego nie wymyśli­ła ani jej się nie przyśniło.

Już otworzyła usta, żeby zawołać tatę, ale się po­wstrzymała. Uprzytomniła sobie, że ten sygnał był bardzo ulotny. Że niczego nie zmienił. Emil nie otwo­rzył oczu i nie usiadł na sofie. Wtedy dopiero miała­by powód do radości.

Dziwnie wydawało się tak czuwać przy Emilu. Ni­gdy nie przypuszczała, że znajdzie się w podobnej sy­tuacji. To jemu przecież przytrzasnęła palce oknem w czasach, kiedy chłopcy z jej powodu wydeptywali ścieżkę na cypel.

Nie przypuszczała, że los jeszcze kiedyś skrzyżuje ich drogi.

Ludzie gadali, że odrzuciła najlepszą partię nad ca­łym fiordem. Wyszła za mąż za Lapończyka zamiast za chłopaka z rodzinnych stron, który posiadał gos­podarstwo i ziemię i który tak ją ubóstwiał.

A kiedy znów była wolna, kiedy pojawiła się możliwość naprawienia błędu, wtedy wybrała równie nie­mądrze. Tak patrzyli na to we wsi.

Wyszła za lekkoducha bez żadnych środków do życia. Za gładkiego w obejściu uwodziciela, który sprawdził sienniki we wszystkich dziewczęcych łóż­kach wzdłuż fiordu. Znowu odrzuciła tego, który ni­gdy nie przestał jej adorować. Ona, która właściwie nie zasłużyła na jego uczucie.

Ida wiedziała, że sprawiła Emilowi wiele przykro­ści, jednak nigdy nie składała mu obietnic, których by nie mogła dotrzymać. Natomiast on bardzo ją zra­nił, choć również nazywał się przyjacielem.

Sedolf chyba miał rację. Największą rzeczą jest wyba­czyć. Zawsze jednak powstrzymywała ją przed tym jej duma. Ta, którą pewnie odziedziczyły wszystkie dzieci Raiji. Ta duma charakterystyczna dla rodu Alatalo!

Właśnie dlatego to ona powinna czuwać przy Emi­lu i cierpieć razem z nim.

To również jakiś sposób zadośćuczynienia.

Musiała przysnąć, bo kiedy usłyszała głos Emila, wydawało się jej, że śni.

- Umieram - jęknął. - Umieram... Ida otworzyła oczy; przy sofie stal Rei jo. Czuwał razem z nią w pokoju, o czym nie wiedziała. Teraz przytrzymywał Emila, przyciskając obiema rękami jego ramiona.

- Nie możesz wstawać - przekonywał chłopaka. - Musisz leżeć, Emil! Słyszysz mnie? Rozumiesz, co mówię?

Emil tylko jęknął, ale położył się. Ida przetarła oczy. Nadal niezupełnie rozumiała, co się dzieje. Wełniany pled opadł na podłogę.

- Jak boli...

To był głos Emila, ale ból zmienił go niemal nie do poznania.

Kiedy ranny otworzył oczy, wydawały się bardzo ciemne, jakby źrenice rozszerzyły się aż do białek. Mięśnie twarzy drgały. Spływał z niej pot.

- Ida? - szepnął z niedowierzaniem. Znowu chciał się podnieść, ale obezwładnił go ból. Ida przyjaźnie, lecz stanowczo położyła mu dłoń na piersi.

- Przeklęty ryś! - jęknął. - Chce mi się pić... Reijo wyszedł. Ida siedziała na brzegu krzesła i chłodnymi rękoma ocierała Emilowi pot z czoła. Nadal było jej zimno.

- Co... ja tutaj... robię...?

- Sedolf cię przyniósł - odparła. - Potrzebujesz opieki. Nie mogliśmy cię przecież zostawić samego w twoim domu. Kto by się tobą zajął?

Zakasłał słabo. Widać było, że cierpi. Ida wstrzy­mała oddech, spodziewała się ujrzeć krew. Bała się, że Emil doznał poważnych obrażeń wewnętrznych, ale kaszel okazał się suchy.

- Trafiłem pod twój dach... - szepnął chłopak ochryple. - Ale w pewnym sensie...

Ida musiała spuścić wzrok. Policzki jej zapłonęły. W swoim czasie powiedziała za dużo, teraz żałowała wielu słów...

- Jesteś mile widzianym gościem pod moim da­chem, Emil - odezwała się cicho. Miała nadzieję, że mimo to ją usłyszał. Duma nakazywała jej to wyznać, zanim ojciec wróci z wodą. - Masz swoje wady. Ja na pewno także. Nigdy nie będę mogła całkiem ci wyba­czyć krzywdy, jaką wyrządziłeś Knutowi, ale chciała­bym ci dać szansę jako przyjacielowi.

Zakasłał i lekko skinął głową.

- A Sedolf? - spytał z trudem. - Czy jemu nic się nie stało?

Potrząsnęła głową.

- Co ze mną?

- Masz złamaną rękę - wyjaśniła Ida. - Nogę też. Wydaje nam się, że biodro jest całe. Otarłeś twarz i uderzyłeś głową o skałę. Nie wiemy, czy dolega ci coś jeszcze...

Reijo wrócił z wodą i uniósłszy Emila, napoił go.

- Czy boli cię, kiedy pijesz? - spytał. Emil lekko pokręcił głową i z powrotem opadł na sofę. Starał się mieć oczy otwarte.

- Plecy - szepnął. - Potwornie bolą mnie plecy! Idę zmroziło. Chyba nie uszkodził kręgosłupa! Powrotną drogę odbył po kamieniach i występach.

Do tego jeszcze sam upadek...

- W prawym boku... Boli, pulsuje... A zwierzęta? Ida musiała popatrzeć na niego uważnie, zanim zrozumiała, o czym mówi. Uświadomiła sobie, że Emil ma na myśli swoją trzodę.

- Lars się nimi zajął - uspokoiła go. - Nie martw się. Powinieneś tylko odpoczywać i nabierać sił.

Wzrok, który ku niej skierował, prosił o prawdę.

- Mdli mnie - powiedział. Używał niewielu słów, Ida zauważyła, że mówienie sprawia mu ból. - Moja głowa... jakby tkwił w niej topór.

- Nie widzę nic takiego - odparła. Zaczynała przej­mować sposób bycia Sedolfa. Tak jak on uznała, że można żartować nawet w najczarniejszych chwilach. Zaczerpnęła powietrza. - Cała wioska myśli, że umrzesz. Musisz ludziom pokazać, że jesteś z twar­dego materiału.

- Czy to... ten sam dzień?

- Noc - odparł Reijo. - To dobry znak, że docho­dzisz do siebie tak szybko.

Emil zamknął oczy.

- Przeklęty ryś! - powiedział znowu. - Czy upa­dłem na... kamienie?

- Tuż obok - wyjaśniła Ida. Sedolf opowiadał o tym tyle razy, że odnosiła niemal wrażenie, jakby sama była świadkiem wypadku. - Nie była ci pisana wędrówka na tamten świat, musisz się więc wykazać całą wolą życia, jaką posiadasz.

- Spróbuj zasnąć, jeśli możesz - odezwał się Reijo. - Przygotuję ci wywar z ziół, który może trochę złago­dzi ból. Chcesz?

- Daj mi choćby truciznę - wykrztusił Emil z tru­dem - jeżeli to pomoże...

Reijo wyszedł do kuchni i wrócił tak szybko, że Ida domyśliła się, że przygotował zioła już wcześniej. Emil wypił kubek parującego napoju.

- Boli mnie gardło - wyszeptał. - Kiedy przeły­kam...

- Nic więcej? Zaprzeczył. Zamknął oczy. Widzieli, że nie śpi miał zbyt napięte mięśnie twarzy. Powoli jednak się odprężał, w końcu i jego oddech się wyrównał.

Reijo przytulił Idę. Oparła mu głowę na ramieniu jak w czasach, kiedy była małą dziewczynką.

- Będzie dobrze - odezwał się Reijo. - Długo w to wątpiłem, ale teraz wierzę, że będzie dobrze.

Ida skinęła głową.

Ojciec pogładził ją po włosach. Układał starannie pojedyncze kosmyki, tak jak zwykł to robić wiele, wiele lat temu.

- Zimno mi - rzekła Ida. - Tu jest tak zimno...

Reijo mocniej ją przytulił. Wydawał się spokojny, kiedy powiedział:

- Jest tak ciepło jak w saunie w sobotni wieczór, Ida. Napaliłem w izbie i w kuchni. Nie słyszysz, jak trzaskają płomienie? Przyniosłem więcej drewna...

- Ale mnie jest zimno... - powtórzyła cienkim gło­sem. Przestraszyła się, choć nie zdawała sobie spra­wy, czego się obawia. - Zimno mi, tato... A przecież nie jestem chora...

- Rozgrzejesz się... To przejdzie. To zwykle prze­chodzi - zapewnił. Mówił jak do dziecka.

- Co przechodzi? - spytała Ida. Napotkała spojrze­nie ojca i odczytała odpowiedź. Nie chciała wierzyć.

- Nie pytaj - uprzedził ją i w jednej chwili poczuł się bardzo zmęczony. - Nie pytaj, droga Ido. Po pro­stu pogódź się z tym. Jesteś córką Raiji. To wszystko.

8

Nastał marzec. Dni wydłużyły się i ukazały jasną twarz. Góry zażółciły się w miejscach, gdzie śnieg od­bijał słoneczne promienie. Niebo nabrało barwy bar­dziej niebieskiej, nasyconej słońcem. Nic jednak nie zdradzało nadejścia prawdziwej wiosny. Krajobraz wy­glądał równie zimowo jak w czasie poprzednich mie­sięcy, wydawał się tylko bardziej wypełniony światłem.

Za to w domach pojawiło się sporo oznak nowej pory roku. Za świeżo pociągniętymi smołą ścianami z drewnianych bali i w mrocznych ziemiankach ko­biety uwijały się jak w ukropie. Mężczyźni znowu mieli opuścić wieś. Znowu trzeba przygotować ubra­nia i zapasy żywności na kilka kolejnych miesięcy. Niemało wody przelało się między kobiecymi dłoń­mi. Niemało włóczki przeistoczyło w rękawiczki, za­łatało dziury z czasów połowów na Lofotach. Przy piecach, w których piekł się chleb i chrupkie pieczy­wo, popłynęło niemało potu. W wielu domach na pewno oszczędzano na jedzeniu, żeby mężczyzna mógł zabrać na północ mięso. Potrzebował pożywne­go posiłku podczas ciężkiej pracy na morzu. Kiedy w domach zostawały tylko kobiety i dzieci, nad fior­dem jadło się najczęściej ryby i kaszę. Urozmaicanie tego jadłospisu uznano by za marnotrawstwo, a to w Ruiji było nie do pomyślenia.

Emil nadal przebywał u Idy i Sedolfa. Już nie leżał na sofie w paradnej izbie, po z górą tygodniu gospo­darze przenieśli go na drzwiach wyjętych z zawiasów do jednej z pustych bocznych izb na dole, które aż wołały o gości. Uznali, że będzie najlepiej, jeśli umieszczą go w pobliżu tego miejsca, w którym spę­dzali większą część dnia. Na dole łatwiej też było na­grzać. W ciągu dnia nie palili na górze.

Twarz Emila zaczynała się goić. Rana pokryła się cieniutką warstwą skóry. Pojawiały się na niej głębo­kie bruzdy, kiedy się uśmiechał.

Nadal bolały go plecy, ale już siadał na łóżku. W najgorszym stanie była noga. Wyglądało na to, że została złamana w dwóch miejscach, ale Fredrikke i Reijo usztywnili ją na nowo. Sądzili, że teraz powin­na się dobrze zrosnąć. Ręka również. Stosowanie się do wszystkich zaleceń wymagało od Emila ogromnej cierpliwości, ale chłopak dzielnie znosił cierpienie i przymusową bezczynność.

W wiosce zapomniano, że Sedolf jakoby dopuścił się próby zabójstwa. Kiedy ludzie dowiedzieli się, że Emil przeżył, zaczęli go odwiedzać, kierowani podłą ciekawością.

Wzrokiem prosili Emila, by potwierdził ich domy­sły, lecz jego opowieść pokrywała się z tym, co usły­szeli od Sedolfa.

Tak więc wieś zapomniała. Wydawało się, że Sedolf również zapomniał. Pamiętała tylko Ida.

Sedolf nie mógł sobie znaleźć miejsca. Zamiast wy­ruszyć na połów, musiał zostać w domu. Nieustannie chodził na brzeg, by poczuć zapach słonej wody, by się przekonać, jakie postępy poczynili inni w przygo­towaniach do kolejnej podróży.

To jasne, że nie mógł z nimi wypłynąć. Ida nie podołałaby wszystkim obowiązkom związanym z opie­ką nad dwójką małych dzieci, chorym Emilem, utrzy­maniem domu... i obrządkiem w dwóch oborach. Sedolf musiał zostać i pomóc w gospodarstwie.

- Można by pomyśleć, że przebywanie ze mną w domu to jakaś kara - drażniła się z nim Ida. - Masz minę jak odrzucony zalotnik, Sedolf. Możesz oczy­wiście jechać. Tato na pewno zajmie się oborą Emi­la. Damy sobie radę. Nie zostaję sama.

Oznaczało to uchylenie drzwi. Sedolf musiał przy­znać przed samym sobą, że to kusząca możliwość. Wiedział, że Ida nie sprzeciwia się jego planom. Nie powiedziała, że sobie jakoś poradzi, tylko dlatego, że chciała zrobić mu przyjemność. Zwykle mówiła to, co naprawdę myślała, w każdym razie w danej chwili.

Pokusa okazała się wielka.

Dlatego Sedolf zwlekał z decyzją, aż zrobiło się już za późno na przygotowania. Dopiero wtedy ogarnął go spokój.

Nie mógł wyjechać.

I chociaż zawsze ufał Idzie, to jednak nie był cał­kiem pewien, czy chciałby ją zostawić w towarzy­stwie Emila, kiedy on sam będzie daleko.

- Obejdziemy się bez tego - rzekł buńczucznie do Idy, kiedy inni już wyruszyli.

Tego dnia udało mu się trzymać z dala od plaży. Spotkał się z rybakami poprzedniego wieczoru, a gdy wrócił do domu, czul się chory.

Przede wszystkim dlatego, że pożegnanie nie od­było się na sucho. Ale również dlatego, że niepokój tkwił jak zadra w jego sercu.

- Powinieneś zamieszkać na statku! - stwierdziła Ida. Sedolf zaglądał głęboko do kubka z kawą. Bolała go głowa, dokuczał żołądek. Ale sam sprowadził na siebie te cierpienia, zatem nie oczekiwał współczucia.

Ida uporała się z pracą w oborze i przyniosła wo­dy, zanim obudziła Sedolfa. Czuł z tego powodu wy­rzuty sumienia. Zabronił jej obrządzania obory Emi­la. I tak dość się napracowała.

Idę rozbawiło jego zachowanie, poczochrała go po włosach. Roześmiała się, kiedy złapał ją wpół, przy­trzymał blisko i spojrzał na nią przekrwionymi oczy­ma. Był nie ogolony i nadal można było wyczuć, co pił poprzedniego wieczoru.

- Czy mówiłem ci już kiedyś, jak dobrą jesteś ko­bietą? - spytał.

Skinęła głową roześmiana.

- Tak, już ci się zdarzyło.

- Jesteś hiva - powiedział.

- Hyva - poprawiła. - Hyva, Sedolf. To po fińsku. Znaczy „dobra”...

Chciał potrząsnąć głową, ale zaraz go zabolała. Na­wet dźwięczny śmiech Idy był jak drobne kamyki obijające się o zwoje mózgu.

- Nie, jesteś hiva. Ale to też znaczy „dobra”... Uścisnął ją jeszcze mocniej.

- Poza tym, mój aniele, jesteś piękna. Strasznie, okropnie, niewiarygodnie piękna. Muszę przecierać oczy, kiedy się rano budzę i widzę ciebie. Po prostu nie wierzę, że można tak wyglądać...

- Nie przesadzaj, Sedolf!

- Nie przesadzam - zapewnił. - Nigdy nie byłem bar­dziej poważny. A oprócz tego że jesteś dobra i ładna, to jeszcze dzielna. Zdolna. I mila. Serdeczna i miła...

- Masz zaraz wymienić jakąś moją wadę - powiedzia­ła i ucałowała go lekko w czoło. Delikatnie gładziła mu palcami skronie, jej dłonie nadal były zimne. - Mogę się stać zarozumiała, a chyba nie o to ci chodziło?

- Nigdy ci to nie grozi - rzekł Sedolf i spojrzał jej w twarz. - Naprawdę nie wierzę, że mogłabyś się stać za­rozumiała. - W jego ciemnych oczach pojawił się błysk. - Oczywiście masz swoje wady, moja piękna. Chyba nie wygrałem z tobą jeszcze ani jednego słownego pojedyn­ku. I jesteś bardzo pamiętliwa, zwłaszcza gdy cię spotka jakaś niesprawiedliwość. Nie jest ci znana taka cnota jak cierpliwość. No i jeszcze jesteś taka dumna...

- Sama o to prosiłam, to mam... - Objęła go za szy­ję, bawiła się włosami na jego karku. - Myślę, że trze­ba cię ostrzyc - rzekła jakby nieobecna. - Ale może nie przed pójściem do obory.

- A co z pocałunkiem... przed pójściem do obory? - kusił. Udało mu się wykraść jeden całus. Ida cofnęła się szybko i zmarszczyła nos.

- Cuchniesz jak gorzelnia, mój drogi. Jeżeli Lars i inni wlali w siebie tyle samo, nie są chyba dziś w sta­nie żeglować.

- Popłyną - zapewnił. - O to możesz być spokoj­na! - rzucił w progu i poszedł do obory przyjaciela.

Ida zaś przygotowała posiłek dla Emila.

Z depczącymi po piętach Mikkalem i maleńką Ra­iją weszła do pokoiku Emila, uprzednio pukając. Na swój sposób okazała gościowi szacunek. Dała mu do zrozumienia, że ten pokój należy do niego tak długo, dopóki będzie w nim mieszkał.

Emil nie spał - jak zwykle, kiedy Ida do niego przy­chodziła. Reijo codziennie robił mu okłady z ziół. Da­wał mu też do picia wywar z leczniczych roślin, że­by rana szybciej się goiła i by uśmierzyć ból. Jednak nic nie mogło do końca usunąć cierpienia.

- Sedolf pewnie chciałby popłynąć? - spytał, kiedy Ida rozsuwała zasłony.

- Oczywiście. Ale i tu w domu jakoś przeżyje. Po­wiedziałam mu, że może jechać. Sam podjął decyzję.

Pomogła Emilowi usiąść. Zobaczyła, jak przez je­go twarz przebiegł cień. Emil nie lubił być tak bar­dzo od niej zależny i w ogóle od jakiejkolwiek kobie­ty. Nigdy nie wyraził tego słowami, ale Ida potrafiła odczytywać podobne sygnały.

Postawiła przed nim na pościeli miskę z kaszą. Emil chwycił łyżkę lewą ręką. Nadal posługiwał się nią trochę niezgrabnie, ale za każdym razem lepiej so­bie radził. Od pierwszego dnia nie chciał, żeby go kar­miono. Przy zupie potrzebował pomocy i dlatego Ida nawet kiedy na obiad robiła zupę, często dla Emila gotowała coś innego.

- Żaden mężczyzna nie powinien odjeżdżać od cie­bie - rzekł.

- On nie chce odjeżdżać ode mnie, Emil - odpar­ła. - Pragnie jedynie podróżować ku czemuś innemu.

Nie rozumiał różnicy. Gdyby on był Sedolfem, ni­gdy by nie odjechał od Idy.

- Ty też nie mówisz o niczym innym, jak tylko o tym, że chcesz wrócić do domu - uśmiechnęła się Ida. - To też oznacza, że chcesz mnie opuścić...

- To co innego - mruknął. Miał rację. Ale ponieważ obróciła to w żart, niech wszystko pozostanie jak było. Zresztą nie mogłaby przebywać z Emilem pod jednym dachem, gdyby sta­ło się inaczej, gdyby zbyt jawnie zaczął jej okazywać swe uczucia.

Rozległo się pukanie do drzwi. Ida od razu odczu­ła ulgę. Mogła zostawić Emila. Nie lubiła, kiedy ogarniał go taki nastrój. Przebywanie w tym domu nie wpływało na niego dobrze, coraz częściej oddawał się marzeniom, które snuł jako chłopiec. Przecież już po­godził się z tym, że nigdy jej nie dostanie, ale teraz na nowo zaczynał wierzyć, że była mu przeznaczona.

Ida zostawiła dzieci w pokoiku Emila. Zastanawia­ła się, kto to może pukać. Zwykle goście pukali i za­raz potem wchodzili, nie czekając, aż otworzy.

Było ich dwóch. Jacyś obcy, ubrani w futrzane kurt­ki. Wyjaśnili, że przybywają z daleka. Idzie przebie­gło przez myśl, że musieli odpocząć gdzieś w głębi fiordu, w którymś z bogatszych gospodarstw, a po­tem drogą morską przypłynęli aż tutaj. I że nie przy­bywają w dobrych zamiarach.

Ida spojrzała na przybyszów jak na intruzów.

- Poszukujemy Sedolfa Bakkena - rzekł jeden z nich. - Mamy podstawy przypuszczać, że tutaj mieszka.

- Zgadza się - odparła Ida, czując, jak po całym jej ciele rozchodzi się chłód.

Zauważyła, że mężczyźni mierzą ją wzrokiem, do­strzegła w ich oczach błysk uznania. Następnie zaj­rzeli ponad jej ramieniem do kuchni. W głąb mrocz­nego mieszkania, żeby być może wypatrzyć Sedolfa.

Czyżby ktoś zbyt głośno rozprawiał o wypadku Emi­la w górach? Czy z tego powodu tu przybyli? Czy za­mierzali zabrać Sedolfa i przesłuchać go w tej sprawie?

Czy Emil...?

Nie, niemożliwe. Ona i Sedolf wiedzieli przecież o większości ostatnich poczynań Emila. To niemoż­liwe, żeby posłał po tych ludzi.

- A kim wy jesteście? - spytała śmiało i wyprostowa­na zasłoniła ciałem wejście. Skrzyżowała ręce na piersi i nawet nie czuła zimna, wciskającego się do środka.

Twarz jednego z mężczyzn drgnęła, przebiegło przez nią coś na kształt uśmiechu. Zdjął rękawiczkę i zaczął szperać w kieszeni futrzanej kurtki. Wyjął ja­kiś dokument z lakową pieczęcią i z podpisem, któ­rego Ida nie mogła odczytać. Dokument napisany ła­manym językiem duńskim stwierdzał, że mężczyźni pozostawali w służbie wójta.

Zwykli ludzie nie mieli chyba dostępu do tego ro­dzaju pieczęci. Ida zrozumiała, z kim ma do czynie­nia. Zresztą to dało się wyczuć na odległość.

- Ludzie wójta? - Spojrzała na nich z ukosa. Zro­biła wielkie oczy, udała, że nie rozumie. Jeżeli kiedyś się dowie, kto doniósł o wypadku Emila, to nie wie, co mu zrobi! Wtedy i ją będą musieli zabrać, ci ludzie wójta! pomyślała ze złością.

Wyglądali na odrobinę zaskoczonych. Nie spo­dziewali się chyba, że jakaś baba w najdalszym zakąt­ku fiordu potrafi czytać, chociaż jej dom wydawał się dość okazały.

- Przecież to nie czas płacenia podatków - powie­działa głosem bardziej niewinnym niż pierwszy zimo­wy śnieg.

- Nie przybywamy po podatki - rzekł jeden z męż­czyzn opryskliwie. Zniecierpliwiony był tym, że tak długo stoją na progu, nie wyłożywszy swojej sprawy. Lecz Ida wciąż broniła im wstępu do środka.

- Poszukujemy Sedolfa Bakkena. Czy to twój mąż? Skinęła głową.

- Sedolf nie zrobił chyba nic złego?

- Słyszeliśmy, że kupił statek... Ida przytaknęła.

- A czy to jest zabronione?

- Tak, jeżeli statek jest kradziony. Poza tym wiemy, że posługiwał się niedozwolonym sprzętem w czasie połowów na Lofotach tej zimy.

- Sedolf? - Ida powiedziała to z takim niedowie­rzaniem, że dali się prawie przekonać, iż trafili pod zły adres.

- Mamy na to świadków... Ida pokręciła głową. Nawet się nie zająknęła, mówiąc:

- Nie wierzę. Zresztą przyjechaliście za późno. Sedolf popłynął dziś do Finnmarku. Na tym statku, który, jak twierdzicie, jest kradziony. Musicie jechać za nim. Albo poczekać, aż wróci.

Popatrzyli na nią z niedowierzaniem.

- Chcemy wejść do środka i sprawdzić. Ida ruszyła do kuchni i pozwoliła, by poszli za nią.

Pozwoliła im chodzić od pokoju do pokoju.

Zatrzymali się w bocznej izbie, gdzie leżał Emil.

- Kim on jest? Czy to Sedolf Bakken?

- Przykro mi - odparł Emil. Przedstawił się. Wyda­wał się zaskoczony wizytą nieoczekiwanych gości. - Kto to? - spytał.

- Ludzie wójta. Szukają Sedolfa. Mówiłam im, że się spóźnili. Powinni byli przyjść wczoraj, zanim Sedolf wyruszył do Finnmarku.

Emil tylko nieznacznie uniósł kącik ust. Ida zorien­towała się, że on również zastanawia się, po co tu przyszli.

- Twierdzą, że Sedolf łowił w niedozwolony spo­sób. I że statek, który kupił, jest kradziony.

Z oczu Emila zniknął cień strachu. Pewnie także pomyślał, że Sedolf jest poszukiwany z powodu wy­padku w górach.

- Możecie spytać we wsi, jeżeli nam nie wierzycie - rzekł. - Ale wszystkie łodzie miały odpłynąć dzisiaj.

Mężczyźni słyszeli o tym, ale mimo to sądzili, że Sedolf został.

Ida przeraziła się. Ludzie wójta musieli uzyskać in­formacje od kogoś, kogo dobrze znali. Kto pił razem z Sedolfem poprzedniego wieczoru. Być może to nie przypadek, że Sedolf wrócił do domu tak pijany. Ktoś być może postarał się o to, żeby nalewać właśnie jemu.

Ale dlaczego?

Ida rozumiałaby, gdyby niespodziewana wizyta dotyczyła wypadku Emila.

Ale to...?

Zupełnie bez sensu.

Czuła się bezradna. Spociły jej się ręce. Jeżeli ci lu­dzie zostaną tu zbyt długo, Sedolf wróci do domu. A wtedy wyjdzie na jaw, że ona i Emil skłamali.

- A co ty tu robisz? - spytali nagle Emila. - Z jakiegoż to powodu dorosły mężczyzna leży o tej po­rze w łóżku?

Ida odkryła kołdrę i pokazała mężczyznom łupki.

- Jeśli ktoś złamał rękę i nogę, to chyba wystarcza­jący powód - odparła głosem bardziej ostrym, niż za­mierzała.

- Nie mam żony - rzekł Emil. - Sam bym sobie nie poradził. Dobrze jest mieć takich przyjaciół jak Ida i Sedolf.

Wydawało się, że przyjęli to wyjaśnienie. Widocz­nie orientowali się mniej więcej, jak wygląda mężczy­zna, którego szukają. To uświadomiło Idzie, że skar­ga na Sedolfa wpłynęła do wójta nie tylko w formie donosu na papierze.

Zrobił to ktoś, kto im źle życzył.

Mężczyźni wymienili między sobą jakieś uwagi i po­szli. Udali się do wsi, żeby posłuchać, co mówią ludzie.

Kiedy życzyli Idzie i Emilowi, aby ich wyjaśnienia oka­zały się prawdziwe, w ich słowach brzmiała groźba....

- Musisz spakować najpotrzebniejsze rzeczy - ode­zwał się cicho Emil po dłuższej chwili. - Nie więcej niż zdoła unieść. Wygląda na to, że Sedolf mimo wszystko dotrze w tym roku do Finnmarku...

Ida pakowała rzeczy, kipiąc ze złości. Nie płakała, łzy nic by tu nie pomogły.

Nie mogła pobiec do domu Emila, by ostrzec Sedolfa - nie zostawi przecież dzieci z chorym.

Czekała.

Serce omal nie wyskoczyło jej z piersi, kiedy Sedolf znowu zjawił się w kuchni. Zdjął kurtkę i wtedy zobaczył przy piecu spakowany worek i broń Emila, którą przynieśli z gór mężczyźni z wioski. Emil po­wiedział, że Sedolf może ją ze sobą zabrać.

Ida wolałaby, żeby mąż nie brał broni. Wolałaby wierzyć, że będzie zbyteczna, ale zachowała się bar­dziej powściągliwie niż zwykle.

- Co to jest? - Sedolf wskazał na pakunek. - Tylko mi nie mów, że Emil zamierza znów wybrać się na rysia.

Przytrzymała się mocno blatu stołu i potrząsnęła głową. Czuła, że słowa uwięzły jej w gardle.

- Coś się stało, prawda?

Podszedł do Idy i objął ją. Ona także go objęła i po­myślała, że nie chce, by odjechał. Zamiast tego musiała mu wytłumaczyć, że powinien natychmiast wyruszyć.

- Płyniesz do Finnmarku, Sedolf. Odsunął ją nieznacznie od siebie. Nic nie rozumiał.

- Wszyscy odpłynęli, Ida. Jest już za późno. Tej wiosny zostaję z tobą i z dziećmi.

Miękko położyła mu palec wskazujący na ustach., zmuszając do milczenia.

- Musisz zaraz wyruszyć, Sedolf. Szukało ciebie dwóch ludzi wójta. Cii! Nic nie mów! Powiedzieli, że kupiłeś kradziony statek. Twierdzili też, że wiedzą o tym, iż łowiłeś na Lofotach niedozwolonym sprzętem.

- Przyszli z tego powodu? Ida skinęła głową. Sedolf nie mógł uwierzyć.

- Oni nie żartowali. Musisz wyjechać. Poproś tatę, żeby pomógł ci dogonić tych, którzy dziś odpłynęli. Ci dwaj nie mogą cię tu zastać, kiedy wrócą. Do lata może zapomną.

- Nie pytali o nikogo innego? O Larsa? O Kristoffera? Mariusa? Edvarta? Tylko o mnie?

- Tylko o ciebie - potwierdziła Ida. - Wyglądało na to, że wiedzą, iż tamci odpłynęli. I że spodziewali się zastać cię w domu...

Sedolf zamyślił się. W jego oczach pojawił się niepokój, który ranił Idę. Cierpiała, kiedy Sedolf cierpiał.

- Powiedzieliśmy im, że też popłynąłeś. Od razu uwierzyli, że Emil to nie ty. Pewnie wiedzą, jak wy­glądasz... Wrócą tu. Musisz wyjechać, słyszysz! Jedź na cypel, tato na pewno da ci więcej rzeczy. Może ma trochę jedzenia w zapasie, żeby ci dać na drogę...

Sedolf pogładził Idę po włosach, przytulił i czule pocałował.

Potem z powrotem naciągnął kurtkę. Uśmiechnął się krzywo.

- Muszę jechać, masz rację. Ale nie na cypel. Prze­dostanę się przez góry do Manndalen. Nie ma sensu szukać pomocy na cyplu. Skoro tyle o mnie wiedzą, to pewnie dotarło też do nich, gdzie mieszka mój teść. Poza tym Reijo nigdy nie zdoła dogonić rybaków, którzy wyruszyli dziś wczesnym rankiem. Ale z fior­du Ki również odpływają statki. Przy odrobinie szczęścia zabiorę się jednym z nich i dołączę do Lar­sa i innych.

Sedolf wstąpił jeszcze do Emila. Potem uścisnął Raiję i Mikkala. Ten dorosły mężczyzna prawie pła­kał, kiedy całował dzieci na pożegnanie.

Potem znowu objął Idę. Wreszcie zarzucił worek na plecy, a broń na ramię. Nie zdążył nawet zjeść. Za­brał tylko torbę do połowy wypełnioną żywnością. Większą część mięsa, które posiadali, chleba i trochę masła, na które jeszcze znalazło się miejsce. Nie po­winien za dużo dźwigać. Przeprawa przez góry na północ to nie niedzielna wycieczka.

- Odnoszę wrażenie, jakbym wiecznie się z tobą żegnał - szepnął przy włosach Idy.

- Lepiej tak, niż trafić przed oblicze wójta - rzekła zdecydowanie. - Wtedy też musiałbyś się pożegnać, może na dłużej.

- A jak oni nigdy nie zrezygnują z poszukiwań?

- Muszą zrezygnować! - Powiedziała to takim to­nem, jakby było w jej mocy odwrócić ciążące na mę­żu oskarżenia.

- Wszystko będzie dobrze - zapewnił Sedolf. Dłu­go ją całował. - Muszę już iść, Iduniu, mój aniele. Ko­cham cię. Kocham maleńką Raiję i Mikkala. Będę o was myślał w każdej wolnej chwili tam na północy.

- My też będziemy o tobie myśleć - zapewniła. Wspięła się na palce i skradła jeszcze jeden pocału­nek, jeszcze odrobinę bliskości. Czeka ich mroźna zi­ma, zanim roztopi ją wiosna. Wiele zimnych nocy w pustym łóżku. A tak się przyzwyczaiła do silnych ramion męża, do tego, że mogła dotknąć jego ciała, ciepłego i dającego poczucie bezpieczeństwa, gdy tyl­ko wyciągnęła rękę w ciemności. Teraz będzie sypiać sama. - My też będziemy o tobie myśleć, najdroższy. Kocham cię.

Trzymała jego ręce w swoich najdłużej jak mogła.

- I uczynię wszystko, co w mojej mocy, żeby ten koszmar się skończył. Kiedy wrócisz do domu, nikt ci już nie będzie miał nic do zarzucenia!

Uśmiechnął się do niej:

- Chcesz powiedzieć, że jesteś córką Raiji Alatalo? Wierzę ci, kochana. Ale nie rób niczego, czego ja bym nie zrobił.

Potrząsnęła głową.

Patrzyła, jak odchodzi.

Pomyślała, że musi zapytać ojca, czy ma papier. Zamierzała napisać list. I wysłać go na południe do Bodogard, nawet gdyby miało ją to kosztować życie.

Naczelnik pełnił ważniejszy urząd niż wójt. Jego władza sięgała daleko. Nieznajomy obiecał jej po­moc, gdyby jej kiedykolwiek potrzebowała. Powie­dział to ot, tak sobie, ale Ida zamierzała trzymać go za słowo. Tyle był jej winien za kłamstwa.

Zamierzała napisać do Sture Moena.

9

Ludzie wójta trafili oczywiście na cypel do Reijo. Wyszli dopiero, gdy gospodarz osiodłał konia, dając do zrozumienia, że pora kończyć wizytę. Kiedy się od­dalili, Reijo pognał wzdłuż wydeptanych ścieżek znad morza przez równinę w stronę lasu nad strumień.

- Co się u was dzieje? - spytał, obejmując Idę. Jego kurtka i policzki nadal były zimne. - Przyciągacie przedstawicieli władzy niczym cukier muchy! Jakiego występku dopuścił się Sedolf? Szukali go u mnie, ale nie wyjaśnili dlaczego. Ostrzegli tylko, że każdemu, kto go ukrywa, grozi kara. We wsi mówili, że Sedolf nie wyruszył na połowy, ty natomiast podobno twierdzi­łaś, że wypłynął ze wszystkimi. Powiedziałem im, że przecież ty wiesz najlepiej. Co, u diabła, się tu dzieje?

Ida usiadła na skrzyni na drewno i opowiedziała ojcu wszystko.

- Komu mogłoby zależeć na tym, żeby Sedolf tra­fił do aresztu? - zastanawiał się Reijo. Był równie za­skoczony jak Ida. - Chyba że jest coś, o czym mi nie powiedziałaś - dodał, uważnie przyglądając się córce.

- Na przykład co? Wzruszył ramionami. Westchnął.

- Jesteś zbyt ładna - rzekł wreszcie. - Dlatego przy­chodzą mi do głowy głupie myśli. Jesteś zbyt do niej podobna z wyglądu. Pod innym względem również. Czasami wydaje mi się, że trochę za bardzo ją przypominasz. Ale wiem, że to nieprawda. Wybacz mi, Ida! Wybacz mi, że w ogóle mogę o tobie tak myśleć! Wiem, że to głupie...

- Kocham Sedolfa - zapewniła Ida. Zaczerwieniła się, bo odgadła, do czego Reijo zmierzał. - Jestem zbyt prostolinijna - dodała. - W moim sercu jest miej­sce tylko dla jednego, zrozum, tato. Nie jestem dru­gą mamą, chociaż może ją przypominam...

- Wiem o tym - przyznał. - Wiem o tym, Ido. Potem rozmawiali o podziale obowiązków, które spadły na Idę. Reijo obiecał, że zaopiekuje się inwen­tarzem Emila. Powiedział, że czasem nie ma czym za­jąć rąk i że ze wszystkim sobie poradzi. Ida była oj­cu wdzięczna. Wiedziała, że gdyby zaszła taka ko­nieczność, zdołałaby zadbać o wszystko sama. Ale nie można przecież aż tak się zapracowywać.

Ludzie wójta wrócili po jakimś czasie. Cień życz­liwości, jaki jej poprzednio okazali, zniknął. Doszli zatem do wniosku, że kłamała.

- Słyszeliśmy, że twój mąż wcale nie miał zamiaru płynąć na połowy - rzucił jeden z nich.

Tym razem weszli do środka bez pukania, nie oczyściwszy butów ze śniegu. Zachowywali się but­nie. Zamierzali zastraszyć Idę, by wycisnąć z niej prawdę.

- Sedolf rzeczywiście nie zamierzał popłynąć - przy­znała Ida. Ledwie raczyła na nich spojrzeć. Znowu bar­dziej ją rozzłościli, niż przestraszyli. Przykucnęła i wzięła na ręce Raiję i Mikkala. Posadziła po jednym dziecku na każdym biodrze, jej wzrok miotał błyska­wice. - Ale w ostatniej chwili zmienił zdanie. Dziś w nocy prawie nie zmrużyłam oka, bo musiałam pa­kować rzeczy, które chciał zabrać w drogę. Mężczyźni szybko zmieniają zdanie, zwłaszcza kiedy spędzą kilka godzin w dobrym towarzystwie. Stracili nieco pewności siebie.

- Musimy przeszukać dom. Ida wzruszyła ramionami.

- Wszystko mi jedno. Bylebyście nie zrobili bała­ganu. I tak mam dość roboty, żeby jeszcze po was sprzątać.

Chyba nie uszłoby jej to na sucho, gdyby nie trzy­mała dzieci na rękach. Wyglądała z nimi jak Madon­na na obrazie. Poza tym w drzwiach do pokoju stał Reijo.

- Szukajcie w całym domu! - rzuciła. - Sprawdźcie każdy kąt. Nie pomińcie komórki i obory. Nie zapo­mnijcie o piwnicy. Tato pokaże wam drogę. Sprawdza­liście już w jego szopie? Może Sedolf tam się ukrywa?

- Czy twój mąż naprawdę popłynął do Finnmarku? Ida nawet nie mrugnęła.

- Nie mam w zwyczaju przysięgać - rzekła. Sedolf by się uśmiał, gdyby ją słyszał. - Ale gdyby było ina­czej, przysięgłabym, że popłynął. Nie spodziewam się go ujrzeć przed nastaniem lata.

Być może jej uwierzyli, ale przecież odpowiadali przed kimś wyżej postawionym.

Skończyło się na tym, że przeszukali cały dom, po­kój po pokoju. Niczego jednak nie ruszali, zamykali za sobą drzwi. Do obory czy komórki nie próbowa­li nawet zaglądać. Ale nie pozwolili, by Ida poczuła się zbyt bezpieczna. Na pożegnanie rzucili:

- Jeszcze tu przyjdziemy. Twój mąż musi przecież kiedyś wrócić. To tylko odroczenie.

Reijo zmarszczył brwi. Wziął dzieci od córki, był silniejszy. Na szczęście nie rozumiały, co się wkoło dzieje. Ale obcy buszujący po całym domu nie stwa­rzali bynajmniej poczucia bezpieczeństwa.

- Nie rozumiem tego - odezwał się Reijo. Wpatry­wał się w zamknięte drzwi, za którymi zniknęli. - Na­prawdę nie rozumiem.

- Uważam, że wyrazili się całkiem jasno - rzekła Ida zmęczona.

- Zwykle zatrzymują coś w zastaw. W tym domu spo­ro jest przedmiotów, które mogliby w tym celu zabrać.

- Chcą pewnie odebrać statek - uznała Ida.

- Albo zależy im na zatrzymaniu Sedolfa - zgadywał Reijo. - Sprawa sięga głębiej. Czuję, że coś tu śmierdzi.

Ida skinęła głową. Ona też to podejrzewała.

- Potrzebny mi papier - przypomniała sobie. - Zwykle masz trochę u siebie, pisujesz czasami do Mai. Wiesz, chcę napisać list w sprawie Sedolfa. Mu­szę uzyskać pewność, że ci dranie nie wrócą latem. Ale nie sądzę, by jeszcze tu przyszli.

Reijo nie rozumiał Idy.

- Nie rób niczego, czego byś miała później żało­wać - ostrzegł. - Nie rób niczego w złości. Wójt nie jest człowiekiem, z którym się można układać. Bywa, że najlepiej trzymać język za zębami, gdy ma się do czynienia z władzą. - Roześmiał się krótko. - Pomy­śleć, że ja to mówię!

- W jaki sposób najlepiej wysłać list na południe?

- Frachtowcem. Przez pastora. Przez wędrowców... Reijo nie pytał, do kogo Ida chce napisać, a ona nie pisnęła o tym ani słowem. Pewne tajemnice wolała zachować dla siebie.

Reijo pogodził się z tym. Ufał, że Ida nie uczyni nic nierozsądnego, choć czasami, w miarę jak dora­stała, przypominała Raiję.

Gdyby Ida znalazła papier listowy w domu, list brzmiałby całkiem inaczej niż ten, który w końcu napi­sała. W pierwszym porywie złości słowa same cisnęły się do głowy. Kiedy nastała noc, kiedy w domu zapadła cisza - większa niż zwykle, ponieważ Sedolf wyjechał - trudno było znaleźć właściwe sformułowania. Ida zaczę­ła niemal wątpić, że pisanie cokolwiek pomoże...

Ale obiecał.

Siedziała przy kuchennym stole, na którym stała lampa olejowa i kałamarz. Obok leżało pióro Reijo, na­leżące kiedyś do szarej mewy, i dwie drogocenne kart­ki papieru od taty. Postarał się o kilka na jakimś jar­marku. Albo zamówił, kiedy odpływał frachtowiec do Bergen. Tam papier nie należał do rzadkości jak tutaj.

Ida dostała też lak do zapieczętowania listu. Miała wszystko.

W piecu dogasał ogień. Nogi od krzesła zaszurały o podłogę, kiedy Ida wstała. Dołożyła trzy szczapy. Dziś wieczorem nie mogła marnować więcej. Musi się położyć, zanim ogień je strawi. Trzeba zostawić tro­chę na rozpałkę jutro rano.

Wróciła do stołu.

Noc nie była czarna, raczej granatowa, rozświetlo­na gwiazdami. Jedna z tych zimnych nocy, które zwy­kle pojawiają się wtedy, kiedy ludzie zaczynają już myśleć, że nadchodzi wiosna. Niebieskie ogniska świeciły jasno, niczym lampy rozwieszone po całym sklepieniu nieba.

List...

Biały papier uśmiechał się do Idy; zobaczyła na nim twarz Sture Olavsona Moena. Zobaczyła, jak spogląda z tej kartki, którą tak bardzo obawiała się zapełnić słowami, i śmieje się z niej.

Jednocześnie nie potrafiła uwierzyć, że mógłby rze­czywiście tak się zachować. Że będzie się z niej śmiał.

Był taki szczery.

Albo się taki wydawał. To różnica, Ida zdawała so­bie z tego sprawę.

Może Sedolf właśnie zszedł z gór? pomyślała. Do­tarł do ludzi?

To długa i uciążliwa droga, zwłaszcza o tej porze roku. Oby tylko jeszcze nie wszystkie statki wyruszy­ły do Finnmarku z fiordu KI!

Kto do tego stopnia źle życzy Sedolfowi, że uknuł przeciw niemu taką intrygę?

Ida odsunęła od siebie natrętne myśli. To nic nie pomoże, pomóc może list. Jeżeli odpowiednio go sformułuje, jeżeli go wyśle. Zamierzała poprosić pa­stora o pomoc. Nikt w rodzinie nie był aż takim grzesznikiem, żeby pastor odmówił.

Odważnie zanurzyła pióro w kałamarzu. Zobaczy­ła, jak nasiąka atramentem. Poczuła, że jej ręka lekko drży. Zagryzła zęby i nakazała sobie spokój. Sture nie może poznać, jak bardzo się denerwuje. Pamiętał chy­ba, jak prosto trzymała głowę, taki obraz powinien za­chować również po przeczytaniu listu.

Pan Sture Olavson Moen”... Napisała to najpiękniej­szymi literami, jakie zdołała wykaligrafować. Pewnie po­myśli, że kogoś poprosiła o napisanie tych słów. Niech sobie myśli co chce. Ida nie zamierzała się nad tym za­stanawiać. Ręka stopniowo poruszała się coraz pewniej.

... w służbie naczelnika, Bodegard”. Nie znała in­nego adresu ani innego tytułu. Nie mogła go przecież nazwać poborcą podatkowym, skoro nie miał prawa pobierać podatków.

Ja, Ida Bakken, córka Reijo, z Lyngen, zwracam się z prośbą, której nie mogę przedłożyć nikomu innemu. Nie znam nikogo, kto mógłby mi pomóc. Noszę jesz­cze w pamięci Twoją obietnicę, którą, mam nadzieję, także pamiętasz. Mój mąż, Sedolf Bakken, który teraz przebywa na połowach w Finnmarku, został tej zimy oskarżony o kupno kradzionego statku oraz o używa­nie na Lofotach niedozwolonego sprzętu. Ludzie wój­ta przeszukali mój dom. Nie zabrali niczego, ale zagro­zili, że jeszcze przyjdą, kiedy Sedolf wróci z połowów do domu. Jestem przekonana, że to fałszywe oskarże­nie. Ale niewiele mogę przeciwstawić wójtowi. Dlate­go zwracam się do Ciebie, który możesz przekonać człowieka posiadającego większą władzę niż wójt, i bła­gam, byś użył wszelkich swoich wpływów i pomógł unieważnić to fałszywe oskarżenie przeciw mojemu mężowi. Nigdy nie mogłabym przedstawić Ci większej i ważniejszej prośby. Proszę Cię, byś uczynił wszystko, co w Twojej mocy. Dla mnie i mojej przyszłości jest to sprawa największej wagi”.

Ida zaczerpnęła powietrza i popatrzyła na swe dzieło. Słowa pochylały się może za bardzo - sama nie miała w zwyczaju nisko pochylać głowy - ale tak ładniej wyglądały. Pojawiło się też trochę niewielkich plamek atramentu, ale po niewprawnej ręce nie moż­na się spodziewać niczego więcej.

Dopisała „Z poważaniem” i złożyła podpis. Na sa­mym dole postawiła datę: „czwarty marca tysiąc sie­demset pięćdziesiątego roku”.

Zakorkowała kałamarz. Wytarła dokładnie czubek pióra. Przyciskała je trochę za mocno, więc się nieco zużyło. Ale Reijo znajdzie nowe, kiedy tylko zechce - mew nad fiordem nie brakowało.

Ida rozprostowała nogi, czekając, aż atrament wyschnie. Musiała uzbroić się w cierpliwość, nie miała bowiem piasku do posypywania.

Oczy piekły, powieki wydawały się ciężkie. Ida wiedziała jednak, że mimo to będzie miała trudności z zaśnięciem. W bocznej izbie czekało na nią łóżko - szerokie i zimne. Zbyt szerokie na jej drobne ciało.

Mieściło w sobie dużo samotności, w którą mogła się wtulić.

Wreszcie atrament na tyle wysechł, że Ida mogła złożyć sztywną kartkę.

Znowu musiała odkorkować kałamarz, zapomnia­ła zaadresować listu. Pisała ten adres już raz, więc te­raz poszło jej całkiem gładko.

Rozgrzała laskę laku w żarze paleniska. Kiedy pi­smo już wyschło, starannie je zapieczętowała. Nikt niepowołany nie powinien poznać jego treści.

Gotowy list i przybory do pisania położyła głębo­ko na najwyższej półce kredensu w paradnej izbie. Nikt inny poza nią tu nie zajrzy nawet przez przy­padek. Zabrzęczał pęk kluczy u paska, kiedy wyciąg­nęła się, żeby wsunąć list jak najdalej w głąb szafy, tak żeby i jej samej trudno było go sięgnąć.

Poczuła ulgę, że uporała się z pisaniem, ale to do­piero połowa planu. W porze jarmarku trzeba list wy­słać; na nic się nie przyda, dopóki będzie leżał na naj­wyższej półce kredensu.

A potem przesyłka musi jeszcze przebyć wiele gór, zanim odnajdzie tego, kto - być może - zechce Idzie pomóc. To przecież dla niego drobnostka. A dla niej wszystko.

Chociaż może nie powinna wierzyć słowom, wy­powiedzianym w noc rozjaśnioną zorzą polarną. Nie wiedziała, czy wypada jej powoływać się na obietnice złożone w tak magicznej chwili, ale w końcu uzna­ła, że nie pozostało jej nic innego.

Położyła się spać, ale nie mogła zasnąć. Po tej no­cy nastąpiły kolejne, równie trudne. Nie minęło dużo czasu od tych wspaniałych chwil, kiedy całe jej ciało tajało pod wpływem ciepła ciała Sedolfa i pozostawa­ło rozgrzane aż do wczesnych godzin poranka. Przy­zwyczaiła się do obecności męża, zaczęła ten stan traktować jako coś trwałego.

Teraz ciągle się budziła, szukając rękoma po omac­ku. Pociła się ze strachu, zanim przypomniała sobie, dlaczego jest sama.

Dni po nieprzespanych nocach były męczące. Na­gle spadło na nią wiele obowiązków. Znosiła to tym trudniej, że liczyła na to, iż wiosnę będzie witać ra­zem z Sedolfem.

Była na tyle dumna, że trzymała głowę wyżej niż wszystkie inne kobiety. Potrafiła przywołać najbar­dziej wyzywający błysk w oku, najbardziej wojowni­czy uśmiech.

Ale w głębi ducha zachowała wrażliwość i delikat­ność. Dręczył ją niepokój, bo nie dostała żadnych wieści od Sedolfa. Nie wiedziała, czy przeszedł przez góry, a jeśli tak, to czy ktoś zabrał go na pokład. Nie wiedziała, czy Sedolf zdołał odnaleźć swoją załogę. Nie wiedziała absolutnie nic.

W miarę jak dni stawały się coraz jaśniejsze, Ida coraz bardziej bladła. Jej skóra stała się niemal prze­zroczysta, poza tym wyraźnie schudła. Straciła ape­tyt, ale nie traciła ducha. Zawsze znajdowała sobie ja­kąś robotę, bo gdy tylko usiadła bezczynnie, zaraz pojawiały się złe myśli. Właśnie ich starała się za wszelką cenę unikać.

Nadszedł czas jarmarku, długo przez Idę oczekiwany.

Głęboko w kredensie na najwyższej półce leżał list do Sturego. Starannie zapieczętowany, z nazwiskiem i adresem wypisanymi najpiękniejszymi literami.

Któregoś dnia Ida poprosiła Helenę, by została z dziećmi. Emilowi trzeba było co prawda pomagać przy jedzeniu, przy myciu i w jeszcze innych, bardziej intym­nych sytuacjach, ale Ida postarała się, by pod jej nieobec­ność Helena nie musiała sobie tym zaprzątać głowy.

- Porozmawiaj z nim, jeśli znajdziesz wolną chwi­lę - zwróciła się do Heleny. - Emil z trudem znosi kręcące się w pobliżu dzieciaki, ale lubi towarzystwo. Wtedy i dzieci jakoś toleruje. Będzie mu miło poroz­mawiać z kimś innym niż ze mną.

- Podtrzymywanie rozmowy to coś, co potrafię - rzekła Helena z goryczą, choć na ogół starała się za­chować pogodę. - Panienki z dobrych domów powin­ny znać sztukę konwersacji.

- Wszystko jedno jak to nazwiesz, byle tylko roz­mowa się kleiła - rzuciła w pośpiechu Ida. Nie miała czasu na dyskusję, musiała załatwić na jarmarku waż­ną sprawę. - Jesteś pewna, że pastor jest na placu? - spytała chyba po raz dwunasty.

Helena skinęła głową z anielską cierpliwością.

- Reijo nie rozmawiałby z pastorem, gdyby go tam nie spotkał - uspokoiła Idę. - A czego ty, na Boga, od niego chcesz?

- Mam swoje małe tajemnice, tak jak ty masz swo­je - uśmiechnęła się Ida, pośpiesznie uścisnęła Hele­nę i pewnym krokiem ruszyła ścieżką prowadzącą nad morze.

Kiedy pastor przybywał na jarmark, zwykle za­trzymywał się u jednego z kupców z wybrzeża.

Ida czuła się bardzo niepewnie, kiedy stanęła przed okazałym składem - był to skład z zapleczem, w któ­rym można spać i gotować, a nawet podejmować sa­mego pastora. Odnosiła wrażenie, że list, który wsu­nęła pod bluzkę na piersi, parzy skórę. Pomyślała, że nie będzie czasu na jego szukanie, kiedy stanie twa­rzą w twarz z duchownym, i zgrabiałymi z zimna pal­cami wydobyła pismo spod ubrania. Ukrywając je w fałdach spódnicy, wkroczyła do środka.

Najbardziej ożywiony handel najwidoczniej się już skończył albo też na chwilę osłabł przed ponownym szczytem. Kilka osób, które znajdowało się pod da­chem, odwróciło się w stronę Idy, mierząc ją wzrokiem.

Ida skinęła ku tym, które znała. Podeszła wypros­towana do właściciela i spytała, czy mogłaby poroz­mawiać z pastorem. Znowu zmierzono ją wzrokiem od stóp do głów. Ktoś ze starszych szepnął coś pół­głosem do kupca, prawdopodobnie wstawił się za Idą. Niejednemu bowiem na widok Idy nasunęły się za­pewne wątpliwości, jakiego rodzaju jest kobietą. Jej rude włosy nie spodobały się kupcowi.

Teraz jednak pozwolił jej wejść do najświętszego miejsca.

Pastor siedział z książką w ręku. Ida poczuła zaz­drość.

Tak bardzo pragnęła czytać! Ale to nie dla bied­nych, tylko wielcy bogacze dostępowali tego szczęś­cia. Inni mogli się cieszyć, jeśli choć raz w życiu zo­baczyli książkę.

Dziewczyna aż drżała z niecierpliwości, żeby spy­tać, czy mogłaby dotknąć kartek, ale się powstrzyma­ła. To nie wypada, nie chciała przynieść wstydu Re­ijo. Gdyby ktoś wytknął jej jakiś błąd, uderzyłoby to w ojca, niezależnie od tego, czy ona sama jest mężat­ką, czy nie.

Pastor podniósł wzrok i spojrzał na Idę, mrużąc oczy. Pewnie ją rozpoznał. Nie należała do kobiet, które się zapomina, poza tym jej nietuzinkowe zachowanie i nie­zwykły kolor włosów musiały utkwić w pamięci rów­nież jemu. W końcu udzielał jej ślubu. Dwa razy.

- Widziałem cię już kiedyś - odezwał się. - Wiem, kim jesteś. Niech no pomyślę!

Ida przystanęła i ukłoniła się, lecz pastor nawet te­go nie zauważył. Czekała, aż sobie ją przypomni.

- Wyszłaś za mąż za Lapończyka - rzekł zamyślo­ny. - A potem za młodego chłopaka z tych stron?

Skinęła głową.

- I jesteś córką tego jasnowłosego Fina! Znowu skinęła.

- Ida, córka Reijo - powiedziała bardziej pokorna niż kiedykolwiek.

- O! - Pastorowi najwyraźniej poprawił się humor, kiedy udało mu się wreszcie połączyć fakty. - W ja­kiej sprawie przychodzisz, córko?

- Potrzebuję pomocy pastora w przesłaniu listu - odparła.

- W przesłaniu listu? - spytał unosząc brwi. - Po­trafisz pisać?

Ida skinęła głową.

Wydął usta. Ida pomyślała, że pewnie należał do tych mężczyzn, którzy uważają, że kobieta powinna tylko gotować i rodzić dzieci.

Pośpiesznie wysunęła list, odwróciła go zaadreso­waną stroną do góry.

Pastor przeczytał i ponownie zmarszczył brwi. Nie po­dobały mu się chyba pieczęci, którymi opatrzyła pismo.

- Jesteś mężatką - rzekł ojcowskim tonem. - To list do mężczyzny. Na wysokim stanowisku, jak widzę, ale tak czy owak do mężczyzny. Czy wolno mi spy­tać o charakter listu?

Ida nie do końca rozumiała pytanie, ale przypusz­czała, że pastor chce wiedzieć, dlaczego napisała do Sture Moena.

- Mój mąż został oskarżony o to, że używał do poło­wów niedozwolonego sprzętu. I o posiadanie kradzione­go statku. Ale ja wiem, że to fałszywe oskarżenia. Proszę w tym liście o pomoc. Znam tego człowieka i proszę go o ratowanie mojego męża.

Pastor przyglądał się Idzie uważnie. Usłyszał pew­nie drżenie jej głosu. Nikt nie potrafiłby chyba tak dobrze udawać. Zresztą pieczęcie można zerwać i sprawdzić treść listu.

- Dlaczego twój mąż sam nie napisał? - spytał pastor.

- Przebywa na połowach w Finnmarku - odparła, nawet się nie zająknęła. - Nic nie wie o oskarżeniach. A jeśli uda się je wycofać, chciałabym, by się o tym nigdy nie dowiedział.

- To godne pochwały, że żona broni w ten sposób swego męża - rzekł pastor z uznaniem. - Ale nie po­winna kłamać lub czegokolwiek przed nim taić. Nie­zależnie od tego, jak się sprawa potoczy, chcę, by po­wiedziała o tym swemu mężowi. Jak tylko wróci do domu z połowów. Zgoda?

Ida skinęła głową.

- Postaram się, by ten list dotarł do adresata - obie­cał. - Zanim minie miesiąc.

- Nie wiem, jak mam dziękować - szepnęła Ida z ulgą. Spodziewała się, że będzie dużo trudniej.

- Poprzez oddanie swojemu mężowi - odparł łagodnie. - Trwanie w wierze w Pana. W ten sposób możesz dziękować.

- Tak uczynię - obiecała ze spuszczonym wzrokiem.

Przyjął to być może jako wyraz skromności i po­kornej wiary.

Ida zaś po prostu uznała, że trudno patrzeć pasto­rowi w oczy i jednocześnie mówić jedno, a myśleć co innego.

Pośpiesznie wyszła z pomieszczenia. Zwróciła twarz w stronę wiatru, wciągnęła morskie powietrze. Czuła, że się uda.

Nie tyle dzięki Panu, ale raczej dzięki ludziom. Musiała wierzyć, że ta bolesna sprawa zostanie zała­twiona.

Teraz mogła wracać do domu i cieszyć się razem z Heleną.

10

- Jeszcze możesz się wycofać - rzekł Reijo cicho. Nastał późny wieczór, żadne z nich nie miało jednak chęci iść spać. Coś się skończyło, a zaczęło coś zupeł­nie nowego, zarówno dla niego, jak i dla niej. - Jeże­li żałujesz, jest jeszcze czas, żeby się wycofać...

Helena potrząsnęła głową, patrząc na Reijo. Oto mężczyzna, którego kochała. Wiele starań włożyła w to, by go zdobyć.

Ława kuchenna była duża. Wystarczająco duża, by zmieścili się oboje. Reijo przykręcił lampę na stole, tak że rzucała tylko nikłe światło.

Powinni już iść spać. Czekał ich jutro długi dzień, oczekiwany, pełen nowych przeżyć. Oboje przyglą­dali się sobie nawzajem, patrzyli też w morze prze­szłości, które każde z nich posiadało dla siebie i w którym to drugie nigdy się nie pojawiło. Musieli dokonać pewnego rodzaju rozrachunku. Każde inne­go, ponieważ lata, które minęły, także były dla nich różne. Ale nie mogli też siedzieć w samotności. Nie mogli stawić czoła wszystkiemu, co się zdarzyło w przeszłości, nie trzymając się za ręce.

- To nie żal - rzekła Helena. Jej jasne oczy odna­lazły oczy Reijo. - A może jednak? - spytała.

Reijo pokręcił głową.

- Chcesz się wycofać? - chciała wiedzieć. Znowu potrząsnął głową.

Ich palce splotły się. Szczupłe palce Heleny przy­warły do jego spracowanych, opalonych. Duża dłoń przy drobnej.

Razem.

- Ale myślisz o niej? - dopytywała się Helena. - O Raiji?

Przytaknął. Zacisnął palce na jej palcach. Zacisnął zęby. Jego twarz stała się czujna i pojawił się w niej smutek. Przełknął ślinę.

- Trudno to wytłumaczyć, Heleno. Całe życie czu­łem, że jestem tak blisko niej, choć kiedy spojrzę wstecz, widzę, że niewiele dni dzieliliśmy ze sobą. Ko­chałem ją, jednak tamtego uczucia nie da się porów­nać z tym, co czuję do ciebie, Heleno. To nie to samo.

Helena chyba zdawała sobie z tego sprawę, ale myśl o kobiecie, którą wszyscy traktowali niemal jak nieziemską istotę, niekiedy budziła w niej zazdrość. Walczyła z tym, nie mogła przecież wierzyć, że Re­ijo i jego przeszłość staną się wyłącznie jej własno­ścią. On nie prosił już, by mówiła o swoim życiu. Dla niego liczyło się od chwili, kiedy stało się częścią je­go życia. Nie nalegał, by odsłoniła przed nim to, co wolała zachować dla siebie.

Dlatego czuła się podle, kiedy dręczyły ją wątpliwo­ści, kiedy pragnęła dowiedzieć się czegoś więcej: kim by­ła dla niego Raija, kim jest teraz. Helena przeczuwała bowiem, że przyjdzie jej żyć również z cieniem Raiji.

Rei jo chyba zawsze będzie w sobie nosił pamięć o tej kobiecie niezależnie od upływu czasu i niezależ­nie od tego, co się stanie. Nawet ona, Helena, nie zdo­ła zatrzeć jego wspomnień.

- Chciałbym, żeby mogła tego doświadczyć - rzekł Reijo w zamyśleniu. - Prawdziwego szczęścia, Heleno! - Jego ciepły uśmiech sprawił, że odgoniła wątpli­wości. - Prawdziwego szczęścia, tak jak ja to teraz czuję. Ale Raiji właśnie tego los poskąpił, nie licząc krótkiego okresu spędzonego z ukochanym Mikkalem. To wydaje się niesprawiedliwe, ponieważ ona za­służyła na szczęście tak jak ja.

- Nie możemy decydować o takich sprawach - powiedziała Helena z przekonaniem. - Jej życie uło­żyło się tak jak powinno. Podobnie i twoje. I moje...

Reijo spojrzał na Helenę w milczeniu. O Boże, ja­ka ona piękna! Jaka młoda!

Któż zdoła przekonać młodych, że nie zawsze ma­ją rację? Pouczenia, nawet jeżeli padają z ust drogiej osoby, nie są przyjemne. Tak więc Reijo rozważnie milczał. Nie chciał, by Helena poczuła się jeszcze bar­dziej niepewnie. Zastanowił się przez chwilę, co tu ro­bi z tak młodą kobietą. W dodatku wywodzącą się ze sfery o niebo wyższej niż jego własna.

- Wszyscy będą zachodzić w głowę, co ty we mnie widzisz - uśmiechnął się i delikatnie pogłaskał narzeczo­ną po twarzy. - Sam czasem też zadaję sobie to pytanie.

Ujęła jego dłoń i przytrzymała przy swym policzku. Odniosła wrażenie, że jest w niebie. Życie skąpiło jej czułości, a właśnie czułości pragnęła najbardziej. Uświadomiła to sobie dopiero wówczas, gdy spotkała Reijo. Stało się tak, bo Reijo szczodrze rozdawał piesz­czoty. Rozdawał też pochwały głosem pełnym ciepła. I po prostu milczał, jeżeli nie miał do powiedzenia nic dobrego. Helena była przekonana, że niewielu jest męż­czyzn takich jak on, a spotykała różnych ludzi. Zbyt wielu z nich odznaczało się najbardziej nienagannymi manierami, jakie tylko można sobie wyobrazić, ale ta zewnętrzna warstwa ogłady szybko się kruszyła.

Reijo nie przybierał pozy. Był sobą, nigdy nie udawał. To rzadko spotykana zaleta.

Helena czuła, że Reijo jest jedynym mężczyzną, ja­kiego pragnęła.

- Myślę, że ludzie stopniowo zaczęli pojmować, że jesteś kimś wyjątkowym, Reijo Kesaniemi - uśmiech­nęła się. - Nawet ja to zauważyłam!

- Ale pastor coś podejrzewał - przypomniał jej Re­ijo i Helena mimo woli się zaczerwieniła.

Zdarzyło się to jakiś czas temu, kiedy poszli razem dać na zapowiedzi. Proboszcz uznał, że Reijo zamie­rza wydać za mąż kolejną córkę.

Helena nigdy do końca tego pastorowi nie wyba­czyła, Reijo potraktował słowa duchownego z dużo większym poczuciem humoru.

Lecz pomyłka proboszcza do tego stopnia wzbu­rzyła Helenę że bez wahania skłamała, mówiąc o swej przeszłości. Powiedziała, że przyjechała do Norwegii z mężem, ale on zginął po drodze. Utonął w rzece, a ona sama jakimś cudem dotarła do wioski.

Wtedy Reijo podchwycił wątek i opisał, w jakim ją znaleźli stanie. Dalszy ciąg historii zrelacjonował, nie odbiegając daleko od prawdy.

Helena podała nazwisko po mężu. Panieńskie za­chowała w tajemnicy.

Reijo miał łatwiejsze zadanie. Wszyscy nad fiordem znali jego życie. Kiedy nie mieli o czym mówić, całe lata rozprawiali o zaginięciu Raiji. Również pastor o tym słyszał. Reijo wyjaśnił, że jakiś czas temu kapi­tan rosyjskiego statku, którym uciekła żona, przeka­zał mu wiadomość, że zmarła w kraju na wschodzie.

Ani Helena, ani Reijo nie mogli przedstawić żadnych dokumentów, ale mimo to otrzymali zgodę na ślub.

Ceremonia miała się odbyć jutro.

- Po raz pierwszy otrzymam nazwisko, które wie­le dla mnie znaczy - odezwała się Helena. Przytuliła się do Reijo. Musiała poczuć, że nie jest sama.

Jej słowa sprawiły Reijo niezwykłą radość, ale w głębi duszy mimo wszystko się bał.

Teraz dziewczyna wydawała się zadowolona i by­ło jej dobrze. Teraz wyznała mu miłość. Tak, nie wi­dział powodu, by w to nie wierzyć.

Teraz twierdziła, że nigdy nie było jej tak dobrze, jak tu nad fiordem w jego drewnianej chacie.

Teraz.

Ale czekało ich jeszcze wiele chwil, dni, lat. On się zestarzeje. Pewnego dnia nie będzie już tym samym mężczyzną, za którego wychodziła za mąż.

Pojawią się kolejne zmarszczki. Zmieni się jego cia­ło. Stanie się starcem, podczas gdy ona nadal pozo­stanie młoda. Rozkwitnie jako kobieta.

Reijo nie chciał się dzielić z Heleną tymi myślami. Raniłyby ją, ponieważ z młodzieńczą siłą wierzyła w to, że nic się między nimi nie zmieni mimo upły­wu lat. Nie była w stanie wyobrazić sobie wszystkich zagrożeń, które mogła nieść przyszłość, a które Re­ijo przeczuwał. Kochała go jak własne życie, a może bardziej. Wydawało się jej nie do pomyślenia, że mo­głaby go przestać kochać, kiedy jego ciało stanie się słabsze, zwiotczeje skóra, przerzedzą się włosy, być może posiwieją, zaczną wypadać zęby...

Nawet jej do głowy nie przyszło, że na starość mo­gą pojawić się choroby, które przykują go do łóżka, że będzie bardziej pacjentem niż mężem.

Helena nie była w stanie wyobrazić sobie tego, z czym Reijo się liczył. Więc jej tym nie zamęczał.

Pragnął jej. Doznał niemal szoku, kiedy to sobie uświadomił, kiedy spojrzał prawdzie w oczy i odrzu­cił wszystkie skrupuły, ponieważ naprawdę pragnął tej kobiety. Pragnął dzielić z nią swe dni niezależnie od tego, ile by ich to kosztowało.

Wiedział, że może być trudno. Ale był również pe­wien, że zanim tak się stanie, mają przed sobą wiele dobrych lat.

Dla tych dobrych lat chciał tego związku. Helena miała mu tak wiele do zaofiarowania. Okazał się też na tyle nieskromny, by przyznać przed sobą, że i on może jej wiele dać.

A kiedy przyjdzie ten czas, kiedy stanie się dla niej ciężarem, starczy mu może odwagi, by odejść. Tak, by ostatnie lata swego życia Helena mogła spędzić z człowiekiem, który będzie jej wart.

Może...

Reijo nie chciał o tym myśleć. Tak czy owak to je­go ostatnia noc jako wdowca. Ostatnia noc spędzo­na... w grzechu.

Pastor spojrzał na to przez palce, on, który zwy­kle w takich sprawach był bardzo skrupulatny.

Ogień w palenisku zaczynał gasnąć. Ciemność na zewnątrz wydawała się przyjazna. Reijo wstał. Jak co wieczór musiał popatrzeć na morze. Nad fiordem pa­nował spokój. Żadnych obcych statków...

Kiedyś, w przeszłości, która wydawała się tak od­legła, że sam z trudem wierzył w jej prawdziwość, wy­patrywał rosyjskich szkunerów. Być może podświado­mie nadal czuł taką potrzebę. Wolał wierzyć, że nie to jest powodem jego niezrozumiałej tęsknoty. Po prostu stało się tylko przyzwyczajeniem. Czymś, od czego ludziom w jego wieku niełatwo jest się uwolnić.

Na placu targowym nadal paliły się lampy. Nie sły­sząc dźwięków, Reijo potrafił sobie wyobrazić śmie­chy, ożywienie, gwar. Znalazł jeszcze inne określenie, które by pasowało do atmosfery jarmarków - opil­stwo. Zawsze znalazł się ktoś, kto nie potrafił zacho­wać umiaru. Kto sądził, że zniesie wszystko, co po­mieści żołądek.

Nie zaciągnął zasłon, żeby nie prowokować ludzi we wsi. Zasłonięte okna w przeddzień ślubu stanowi­łyby powód do docinków.

Jakby ta noc tak bardzo różniła się od poprzednich.

Reijo podał Helenie rękę. Ogarnęło go błogie szczę­ście, kiedy zamknął tę drobną dłoń w swojej. Kiedy zacisnął na niej palce, poczuł, że i Helena mocno go trzyma. Zgasił lampę. Stali cicho w ciemności, stara­jąc się przyzwyczaić oczy. Początkowo wszystko wy­dawało się czarnymi cieniami, później pojawiło się więcej szarych odcieni. Oczy i zęby pobłyskiwały bie­lą. Przyciągnęli się bliżej nawzajem. Roześmiali cicho. Nie wystarczyły im splecione palce. Musieli się objąć.

Pocałowali się przy zniszczonym stole. Tym sa­mym, który stał tu od czasów Anttiego Kesaniemi. Syn Anttiego przytulał ów kwiat, wywodzący się z fińsko - szwedzkiej arystokracji, całował dziewczynę wśród tych ścian z drzew, które Antti zrąbał daleko stąd w wąskiej dolinie Skibotn i sam zwiózł konno aż tutaj. Znaczny to ładunek. Wycisnął wiele potu. Wiele wysiłku kosztowało wzniesienie tej chaty, któ­ra wydawała się iście królewska w porównaniu z zie­miankami, nadal dość często spotykanymi nad fior­dem. Ale dla Heleny, która przybyła ze świata porce­lany i koronek, była prostą drewnianą chatą.

Mimo wszystko Helena pozwalała, by całował ją syn Anttiego Kesaniemi. Mężczyzna dorównujący wiekiem jej ojcu.

Bo taka jest miłość. Wygląd zewnętrzny nie zawsze jest w stanie wyznaczać granice.

- Ostatnia noc w grzechu? - spytał Reijo, opiera­jąc czoło na czole Heleny.

Roześmiała się. Obejmowała go mocno za szyję. Dostrzegła jedynie błysk tego spojrzenia, które obu­dziło w niej coś już za pierwszym razem, kiedy po­patrzyła w zielone oczy.

- To nie tak spędza się noc przedślubną - odparła. - Po­winnam chyba przenocować u Idy. Tak by się godziło.

- Nie wystarczy, że byłaś cnotliwa, kiedy pierwszy raz wychodziłaś za mąż? - spytał.

- A ty? - odpowiedziała pytaniem. Przywarła do niego. Nie przypadkiem, raczej świadomie, pełna pragnienia. - jak to było z tobą, kiedy żeniłeś się po raz pierwszy?

Reijo przytulił Helenę trochę mocniej. Spojrzał ponad jej ramieniem przez okno. W stronę fiordu, tam gdzie widział, jak „Sankt Nikołaj” znika z Raiją na pokładzie pół życia temu. Pamiętał wszystko bar­dzo wyraźnie.

- To stało się tak nagle - rzekł. - W pewnej chwili wyrzekliśmy słowa, w następnej mogłem już się na­zwać żonatym mężczyzną. Ale i wtedy żyłem w grze­chu. Nigdy nie potrafiłem się utrzymać na wąskiej ścieżce cnoty. Najczęściej błądziłem po jej obrzeżach.

- W takim razie myślę, że powinniśmy pobłądzić po tych manowcach również dziś w nocy, mój Reijo - po­wiedziała i pociągnęła go za sobą do bocznej izby.

- Muszę dołożyć trochę szczap do pieca - rzekł, ale go nie puściła. Zamknęła drzwi, stanęła przy nich i żądała, by ją objął. Żądała pieszczot. Żądała jego bliskości.

- Wolę, żebyś ty mnie rozgrzał jutro rano - rzuci­ła beztrosko. Wsunęła mu ręce pod ubranie. Przecią­gnęła koszulę przez ramiona, nie czekając, aż wszyst­kie guziki zostaną odpięte. Rozluźniła pasek spodni, zanim uwolnił się od opornej koszuli.

- Miej trochę cierpliwości dla starego człowieka! - poprosił ze śmiechem. - Jeszcze daleko do rana, naj­droższa Heleno. Nie musisz mnie pożerać. Bo nic ze mnie nie zostanie i z kim pójdziesz do ślubu?

Odpowiedziała mu zaczepnym śmiechem.

- Muszę się przecież przekonać, czy ten mężczyz­na, któremu mam jutro powiedzieć „tak”, do czegoś się nadaje. Jeżeli nie wytrzyma dzisiejszej nocy, to po­ważnie się obawiam, że będę musiała odpowiedzieć „nie”, kiedy pastor zacznie zadawać trudne pytania...

- Czy do czegoś się nadaję? - zdumiał się Reijo. Wyczuł odrobinę powagi w żartobliwym pytaniu.

To go rozjuszyło. Drżąc z zimna, zerwał z siebie ubranie. Potem zajął się rzeczami Heleny z tym sa­mym żarem i niecierpliwością.

Marznąc, pragnęli wśliznąć się sobie nawzajem pod skórę. Udało im się obudzić ogień szaleństwa. Udało im się wykrzesać iskry w miejscach, gdzie się dotykali.

Wkrótce skóra już nie kurczyła się z zimna. Jeżeli dostawali gęsiej skórki, to z rozkoszy.

Pieszczoty nie trwały długo, gdy Helena szeptem poprosiła, by nie zwlekał. Nawet zimne drzwi za jej plecami wydawały się jak rozżarzone. Być może roz­grzała je swym płonącym ciałem. Musiała trochę się wspiąć na palce, by jej dosięgnął. Na moment odgię­ła się do tylu, czując, że za bardzo się śpieszy. Po chwili osunęła się na niego, żeby ją podtrzymał. Przyjemnie było poczuć twarde mięśnie jego przedramion pod pośladkami, zacisnąć uda na jego wąskich bio­drach. Piła z jego ust, splotła ręce na jego karku.

Tkwiła między nim, tak żywym i gorącym, a drzwia­mi, zimnymi, ale też nie martwymi. Drzewo również nadal żyło. Łagodne pieszczoty Reijo w samym środ­ku aktu. Wargi przesuwające się wzdłuż linii twarzy, muskające szyję niczym powiew wiatru w czerwcowy dzień. Wargi całujące lekko - jak dotyk piórka - ramio­na, zaokrąglenia piersi...

Nie miała dużej swobody ruchu, ale trzymając Re­ijo za szyję, gładziła palcami jego drgające, lekko po­ruszające się mięśnie pleców.

Kochała go. Kochała całą duszą. Przyjmowała wszystko, co miał do ofiarowania.

Rozgrzani, spoceni, drżący z zimna wczołgali się pod pierzynę. Zgodzili się przyjąć jedną od Idy. He­lena zawsze z niechęcią patrzyła na skóry. Nie bez ra­cji twierdziła, że są najlepszym siedliskiem dla wszel­kiego rodzaju robactwa. A choć puchowa pierzyna to luksus, do którego Reijo nie odważyłby się przyznać nikomu, to i on nie skarżył się na taką odmianę.

Zbyt wielu ludzi ledwie zdołało uzbierać wełnianki bagiennej na poduszkę. Gdyby im Reijo powie­dział, że przykrywa się do spania taką ilością puchu, brzmiałoby to jak drwina.

- Czy sprostałem zadaniu? - spytał z uśmiechem.

Helena leżała obok z głową na jego ramieniu, gdzieś w zgięciu łokcia. Czuła się jeszcze zbyt roz­grzana, by, jak zamierzała, przytulić się do ukocha­nego przed nastaniem świtu.

Spocone ciała najlepiej stygną w pewnej odległości od siebie.

- Całkiem nieźle - odparła zdyszana. - Miejmy na­dzieję, że po ślubie nie będziesz się mniej starał...

- Przyprawisz mnie o podagrę i siwe włosy - rzekł półgłosem, tłumiąc śmiech. - Czuję się przy tobie znowu jak młody chłopak. Przez ciebie staję się nie­odpowiedzialny jak osiemnastolatek, Heleno!

Delikatną dłonią przesunęła w górę wzdłuż jego ra­mienia. Palcem wskazującym i środkowym wędrowa­ła powoli przez ramię, do policzka. Złapała go za wło­sy i lekko pociągnęła.

- To dobrze, że przeze mnie zachowujesz się nie­poważnie - rzekła. - Chcę tego. I chcę także, byś był moim Reijo. Tym, który nie ma osiemnastu lat...

W tej chwili Reijo musiał przytulić Helenę do pier­si i pocałować - nie namiętnie, lecz czule, z miłością.

Nie mogła powiedzieć nic piękniejszego. Zbyt czę­sto łapał się na rozmyślaniach o tym, że może nie sprostać jej oczekiwaniom.

A ona bez zastanowienia powiedziała, że ceni tego mężczyznę, który żyje dwa razy dłużej niż ona, że nie pragnie, by Reijo był młodszy...

Powiedziała, że kocha go właśnie takiego.

Reijo.

Który wkrótce skończy czterdzieści dwa lata.

Ona, Helena, która jeszcze nie miała dziewiętna­stu.

- Kocham cię - rzekł z namaszczeniem. Nawet ślubnej obietnicy nie można by złożyć z większą miłością od tej, którą Reijo zawarł w tym wyznaniu. Jutro wypowie słowa przysięgi. Powtórzy je przed pastorem, który otrzymał władzę przekazy­wania Bożego błogosławieństwa. Lecz nie będą zna­czyły ani trochę więcej.

Jeżeli istniała taka chwila, kiedy pojął Helenę za żonę, stało się to właśnie teraz.

Krótka ceremonia w obecności człowieka w czer­ni z władzą od Boga będzie tylko zewnętrznym po­twierdzeniem tego, o czym oboje wiedzieli.

Zostali już połączeni.

Helena przytuliła się do Reijo. Ułożyła na najlep­szej poduszce, o jakiej marzy każda kobieta: na pier­si kochanego mężczyzny. Słysząc jego bijące serce, gdzieś głęboko pod swoim uchem, starała się, by ude­rzenia połączyły się z jej własnym rytmem.

Jej serce nie zaczęło jednak bić identycznie. Ludzie nie powinni próbować do tego stopnia się upodob­nić. To niebezpieczne, oznaczałoby bowiem podpo­rządkowanie się drugiemu, samounicestwienie.

A to nigdy nie prowadzi do czyjegokolwiek szczęścia.

Helena wreszcie to zrozumiała.

Dorosła.

- Ja także cię kocham, Reijo - szepnęła. Nie była pewna, czy ją usłyszał.

Jego puls bił tak spokojnie. Oddechy wydawały się bardzo ciche i powolne. Podejrzewała, że już zasnął. Nie odważyła się odwrócić, żeby to sprawdzić. Nie chciała go budzić.

To była ostatnia myśl, jaka jej przyszła go głowy przed nastaniem ranka, zanim obudził ją brzask.

Reijo już od dawna był na nogach. Rozpalił pod kuchnią, ogrzał izbę dla Heleny. Wiedziała, że będzie dobrym mężem.

Za pierwszym razem, kiedy Helena stała na ślub­nym kobiercu, ceremonia odbyła się zgodnie z wszel­kimi tradycjami. Wyglądała wtedy jak niewinny kwiat. Wszyscy przyszli ją podziwiać. Była młoda i głupia. Jak lalka, która sądziła, że świętuje wielkie zwycięstwo.

Ślepa - pozwoliła się zaślepić mężczyźnie, za któ­rego wychodziła za mąż.

Uparta i zarozumiała. Rozpieszczona.

Ten dzień wydawał się cudowny z całym swym przepychem. Wszystkiego było w bród, jak kazał obyczaj.

Teraz Helena najlepiej pamiętała swą irytację z po­wodu zachowania drobnych chłopów i dzierżawców, którzy z szeroko otwartymi z ciekawości oczami i ustami pchali się, by zobaczyć parę młodą, być świadkami tego niezwykłego przedstawienia, w któ­rym sami nigdy nie wezmą udziału.

Uważała, że to kładło cień na jej wspaniałym świę­cie. Najważniejszym dniu w jej życiu, jak myślała w swym zadufaniu. Nie powinien go mącić widok brudnych twarzy z wytrzeszczonymi oczami i roz­dziawionymi ustami.

Jakże wiele zmieniło się od tamtej pory! Jakże sa­ma się zmieniła!

Teraz czuła się szczęśliwa, widząc wokół siebie twarze zwykłych ludzi. Nawet ten czy ów podpity mężczyzna oparty o ścianę nie budził w niej niechę­ci. Rozpierała ją duma, do licha, wielka duma, że wła­śnie ona wychodzi za mąż za tego fascynującego męż­czyznę, stojącego obok!

Włożyli nowe ubrania. Nie były przystrojone kwiatami czy skrojone według najnowszej mody na kontynencie, ale kto by o to dbał tu nad fiordem Lyn­gen w ów wietrzny marcowy dzień 1750 roku?

Przepełniała ich miłość, zaufanie, życzliwość i wzajemny szacunek. Chcieli dzielić codzienność niezależ­nie od tego, co przyniesie: radość czy smutek.

Nie mieli powodu, dla którego musieliby unikać wzajemnie swych spojrzeń.

Dopiero kiedy stanęli przed pastorem, ramię przy ramieniu, nie dotykając się nawzajem, spuścili wzrok.

Uznano ich mężem i żoną i nic na świecie nie mo­gło ich teraz rozdzielić.

W gospodzie w Bergen siedział potężny mężczyz­na. Bezbłędną niemczyzną rozprawiał z jednym z kupców o interesach.

Rozmowa dotyczyła przewozu ładunku do Francji.

W końcu doszli do porozumienia. To część rytuału, podczas którego wypijano niejeden kielich jałowcówki.

Potężny mężczyzna, choć sprawiał wrażenie nie­okrzesanego, z pewnością posiadł też znajomość ma­nier obowiązujących w wyższych sferach. To dawało mu siłę, a tylko najsilniejsi mogli zostać zwycięzca­mi. On zaś był urodzonym zwycięzcą.

Miał wyblakłe oczy, które rzadko się uśmiechały. Usta układały się w uśmiech, ale nigdy na tyle ciepły, by roztopić chłód spojrzenia.

Jego włosy przypominały kolorem pierwszy śnieg.

Zawsze nosił nóż. Nikt nie wątpił, że potrafiłby się nim posłużyć, choć nikt tego jeszcze nie sprawdził.

Pozbawił przeszłość życia. Nigdy nie sięgał myślą wstecz. Nigdy nie pozwalał sobie na wspomnienia o ciepłej, drobnej kobiecie o imieniu Helena.

Nazywał się Gurt Hallencrantz.

11

Ida cieszyła się, że gości u siebie Emila, mimo że oznaczało to dodatkowe obowiązki. Był jedyną doro­słą osobą, z którą mogła w każdej chwili porozma­wiać. Przyjemnie było pogawędzić podczas wiosen­nych wieczorów, wspólnie oczekując nadejścia lata.

Co prawda Emil nie mógł zapełnić ogromnej pust­ki, która powstała po wyjeździe Sedolfa, ale to dzię­ki niemu dni mijały trochę szybciej.

Poza tym Emil coraz częściej zdobywał się na szczerość. Znowu przypominał dawnego przyjaciela.

Pod koniec kwietnia mógł już siedzieć. Nogę nadal miał w łupkach. Wciąż musiała być usztywniona, jak stwierdziła Fredrikke. Kobieta znała się na tych spra­wach, więc Ida słuchała jej zaleceń. Złamane ramię także nie było jeszcze sprawne. Emil musiał je trzy­mać na chustce przewieszonej przez szyję, surowo mu zakazano posługiwania się chorą ręką. Zresztą o tym nie mogło być nawet mowy, ponieważ ręka nadal bo­lała. Emil nie był w stanie poruszać nią jak kiedyś. Ale kiedy Ida nie widziała, ćwiczył mięśnie, zaciskając dłoń z gładkim, niedużym kamykiem, który Mikkal przyniósł niedawno po pierwszych roztopach.

Wieczory w kwietniu wydawały się bardziej szare. Zimo - wiosna, czy jak ją tam nazwać, powinna wkrót­ce całkiem ustąpić. Siły ciemności czołgały się jeszcze w ukryciu, zanim tu na północy zwyciężą jasne noce.

Emil lubił tę chwilę, kiedy Ida kładła dzieci. Dźwięk dziecinnych głosów i niewyraźne słowa. Spokojny głos Idy. Kiedy nuciła cicho kołysanki, których nie znał. Fińskie kołysanki. Domyślał się, że Reijo jej je śpiewał.

Potem zapadała cisza.

Następnie rozlegały się lekkie kroki Idy. Dźwięk uchylanych drzwi. Emil lubił wieczory. Lubił dzielić je z Idą. Ale powinny być takie jak teraz - szare.

Bardziej z powodu nastroju, jaki dawało słabe świa­tło dochodzące z zewnątrz, niż z powodu oszczędno­ści oleju.

Niewiele dałoby się porównać do tych wiosennych wieczorów niosących przesłanie, że lato nie tylko jest odległym wspomnieniem, lecz że powtarza się co roku.

Ida podgrzała kawę. Po jarmarku uzupełniono za­pasy. Nie brakowało tych aromatycznych ziaren, ale też ich nie marnowano.

Ida zachowywała się niespokojnie. Emil, który źle sypiał, zauważył to bez trudu. Słyszał ją w nocy. Sy­pialnia Idy znajdowała się tuż nad jego łóżkiem. Sły­szał, jak Ida się przekręca, jak wstaje, jak cicho cho­dzi po pokoju.

- Pewnie przypłyną w maju - rzekł.

Zobaczył, że skinęła głową zmartwiona. Miał na­dzieję, że do powrotu Sedolfa odzyska siły i wróci do domu. Wolałby nie słuchać nocą odgłosów z sypialni małżeńskiej.

Zdawał sobie sprawę, że zażyłość, jaka się wytwo­rzyła między nim a Idą, zniknie z chwilą powrotu Sedolfa. Teraz wtajemniczała go w więcej spraw, niż wypadało, nawet jako przyjaciela.

- Ą jeśli wójt akurat w tym czasie przyśle swoich ludzi? - westchnęła. - Wyobrażam sobie, jak stoją i czekają na brzegu. Zabierają statek w zastaw, a po­tem przeszukują go, by sprawdzić, czy nie znajdą tam zabronionego sprzętu...

- Sedolf posiada go na spółkę z Larsem - rzekł Emil. On też dużo nad tym rozmyślał. Doszedł do wniosku, że niewiele osób skorzystałoby na złożeniu donosu na Sedolfa. - Jeśli odbiorą im sprzęt, straci nie tylko Sedolf. Coś tu nie gra.

- Właśnie - przytaknęła Ida.

Obgryzała nerwowo paznokcie. Uświadomiła so­bie, że nie może się jeszcze spodziewać odpowiedzi na swój list. Nie wiedziała nawet, czy doszedł. Nie mogła być pewna, czy został doręczony. Pastora nie pytano, czy dotrzymał złożonej obietnicy.

- Możesz przynajmniej wierzyć, że Sedolf dotarł na miejsce - stwierdził Emil. - Pewnie nie miał jak nas o tym zawiadomić.

Ida nie odpowiedziała. Tego wieczoru jej myśli krą­żyły nieustannie wokół listu. Być może nie odniesie żadnego skutku. Nie nadejdzie żadna odpowiedź...

- Do kogo się zwróciłeś? - spytała nagle, pochwy­ciwszy spojrzenie Emila. Całkowicie go zaskoczyła. Widziała, jak krew nabiegła mu do policzków. - Wte­dy, gdy nasłałeś na Knuta tych drani?

- Myślałem, że to odeszło już w przeszłość - rzekł smutno. - Nie że o tym zapomniałaś, ale że nie bę­dziemy do tego wracać. Ze na zawsze ta sprawa zo­stanie pogrzebana...

- Tak się też stało - uspokoiła go Ida, ale chciała uzyskać odpowiedź. - Nie dlatego pytam. Nie potrze­buję dodatkowych wyjaśnień. Nie chcę zaglądać w głąb twej duszy, Emil. Ciekawi mnie tylko, do ko­go się wtedy zwróciłeś. Do samego naczelnika?

Wreszcie skinął głową. Nie rozumiał jednak, do czego zmierza, dlaczego wyciąga te sprawy z mroku.

Cieszył się, że wieczór jest szary, że nie przyjdzie jej łatwo odczytać wyrazu jego twarzy. Sam też nie był w stanie przeniknąć jej zamysłów.

- Pamiętasz ich? - spytała. - Tych, którzy wtedy przyszli?

Ba, czy pamięta?

Emil uśmiechnął się zmęczony.

- Oczywiście, że pamiętam, Ida. A dlaczego?

- Napisałam do jednego z tych poborców o kłopo­tach Sedolfa. Może głupio postąpiłam...

- Na Boga! - zawołał. - Prosiłaś naczelnika z Bodo o pomoc w tej sprawie? To przecież on zabronił uży­wania włóka na Lofotach! A sprawą Sedolfa zajmo­wał się wójt. To nie leży w gestii naczelnika, Ida...

- Myślisz, że wszystko tylko pogorszyłam? - spy­tała.

Nie chciała w to wierzyć, jednak wątpliwości nacho­dziły ją wiele razy, odkąd przekazała list pastorowi. Emil skinął głową.

- Nie napisałam do samego naczelnika - przypo­mniała. - Lecz do jednego z jego ludzi. Nie wiadomo, czy pójdzie z tym prosto do swego zwierzchnika...

- Wierzysz w to? - Emil pokręci! głową. - Do któ­rego z nich? - spytał. Przypomniał sobie ich twarze i od razu zgadł: - Do tego wysokiego blondyna o cha­rakterystycznym głosie?

Ida przytaknęła.

Emil już wtedy zauważył, że ten mężczyzna zbyt uważnie przygląda się Idzie, kiedy wydaje mu się, że nikt tego nie widzi. Stanął też w obronie Idy, gdy ten drugi zwrócił się przeciwko niej...

Czy Sedolf wiedział o nim?

Emil zdawał sobie sprawę, że nie wolno mu zadać Idzie tego pytania. Ale wolno mu mieć wątpliwości.

- Nie mogłaś wiedzieć, kim on jest... Uciekła wzrokiem. Nie podejrzewała nawet, jak bardzo jej twarz ją zdradzała. W jednej chwili Emil ucieszył się, że nie dostał jej za żonę. Dręczyłaby go zazdrość. Nawet teraz, kiedy wcale nie miał prawa do takich uczuć, doznał ukłucia zazdrości. Zazdrościł bardziej temu obcemu człowiekowi niż Sedolfowi, który Idę poślubił.

- Rozmawiałam z nim. Później. Nie sprecyzowała kiedy. A Emil nie pytał.

- Pracował w służbie naczelnika - mówiła dalej Ida w zamyśleniu. - Okazało się, że nie był bez serca ani bezmyślny czy brutalny. Było w nim coś ludzkiego. Wierzę, że mi pomoże. Że zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby mi pomóc...

- To tylko jeden z jego ludzi. Podrzędny funkcjo­nariusz - rzekł lekceważąco Emil. Nie chciał, by Ida dobrze myślała o tym obcym, by traktowała go jak półboga. On sam postąpił źle, ale ów człowiek wcale nie był lepszy. Pochodził z innej części kraju. Ida tym­czasem uczyniła z niego niemal wysłannika Boga. Dla­czego on, Emil, zawsze blednie w cieniu tej czy innej wspaniałości? To bolało. - Co takiego miałby uczynić?

Ida nie wiedziała. Zaczynała po trochu wątpić, że cokolwiek da się dla Sedolfa zrobić. Żałowała, że po­wiedziała o liście Emilowi.

- Mam nadzieję, że nikomu o tym nie piśniesz - odezwała się. W jej głosie brzmiała nuta prośby, choć się starała, by tego nie dosłyszał.

- Niby komu? - spytał.

Ida wzruszyła ramionami.

- Nie chcę, by to się rozeszło po wsi - odparła tylko.

- A Sedolfowi? - Po prostu nie mógł się powstrzy­mać, by o to nie spytać.

Wyraz zakłopotania na twarzy Idy potwierdził je­go podejrzenia, zaraz jednak się zreflektowała.

- Oczywiście powiem o tym Sedolfowi. Nie mamy przed sobą tajemnic.

Czyżby? pomyślał Emil w chwilę potem. Czyżby, Ida?

Poszła do łóżka ze swymi nadziejami i marzeniami.

Emil nie domyślał się ich treści. Aż do tego wieczo­ru nie mógł sobie nawet wyobrazić Idy bez Sedolfa, Idy szczęśliwej u boku innego mężczyzny albo tęsk­niącej za kimś innym.

Pogodził się z tym, że jest nieosiągalna, bo był przekonany, ze tworzą z Sedolfem doskonałą parę.

Teraz to się zmieniło, choć nie do końca, to była­by przesada.

Ida prawdopodobnie sama nie zdawała sobie z tego sprawy, jak łatwo ją przejrzeć. Nie mogła widzieć wy­razu zagubienia na własnej twarzy, kiedy wspomniała o obcym. O człowieku, którego Sedolf nie znał.

Gdyby Emil jej źle życzył, mógłby to przeciw niej wykorzystać, nie wątpił w to. Ale tajemnica Idy spo­czywała u niego bezpieczna. Będzie jej strzegł lepiej niż swych własnych, pomyślał.

Nie mógł się jednak nadziwić, co takiego miał w sobie ten obcesowy mężczyzna, że aż poruszył Idę?

Nikt mniej nie przypominał Ailo czy Sedolfa niż właśnie ten obcy.

Naturalnie wykazywał pewne ludzkie cechy, ale żeby kryło się w nim coś, co łagodna, pełna ciepła, wrażliwa Ida mogłaby uznać za pociągające, to Emi­lowi wydawało się nie do pojęcia.

Kobiety zawsze pozostaną dla niego zagadką.

W końcu zasnął. Śniły mu się tłumy obcych męż­czyzn, mężczyzn bez twarzy, mężczyzn z twarzą. Wszyscy szukali Idy. Chciał ich zatrzymać, lecz był przykuty do łóżka. Nie mógł wstać. Chciał zawołać Sedolfa, ostrzec go, że któryś z nich odbierze mu Idę.

Ale Sedolf patrzył na to wszystko z uśmiechem. Śmiejąc się, potrząsnął głową i rzekł, że ufa Idzie. Wcale się nie bał, że ją straci...

Emil zapadł w głęboki sen.

Obudziła go panująca w domu cisza. Zawsze bu­dziła go właśnie cisza, a także słabe światło przezie­rające przez szpary między zasłonami. No i ból - ból w ramieniu i nodze, który najbardziej dokuczał o tak wczesnej porze, kiedy w izbie panował chłód.

Emil wiedział jednak, że zaraz usłyszy znajome dźwięki. Szczebiot bliźniaków, który prędzej czy póź­niej przejdzie w niecierpliwy krzyk. Potem rozlegną się uderzenia rączek o ścianę.

Zwykle po chwili dało się słyszeć skrzypienie de­sek podłogi nad jego głową. Słyszał, jak Ida wstaje. Potem robiło się cicho. - Ida zdejmowała koszulę nocną i ubierała się. Stojąc na jednej nodze wciągała pończochę. Emil słyszał, kiedy przenosiła ciężar cia­ła z jednej nogi na drugą.

Następnie rozlegały się kroki Idy, cichy skrzyp na wpół uchylonych drzwi, które otwierała na oścież. Chór radosnych głosów dzieci, kiedy do nich wcho­dziła. Jej łagodny głos.

Wszystko nabierało dźwięków, kiedy Ida wstawa­ła. W pewnym sensie ożywał cały dom.

Emil leżał z przymkniętymi oczami. Rozkoszował się panującym spokojem i ciszą poranka. Wiedział, że minie dużo czasu, zanim uszy znowu odpoczną. Mimo wszystko czuł również radość na myśl, że Ida zaraz wstanie, żeby zacząć dzień, żeby rozjaśnić go śmiechem.

Będzie mu tego brakowało, kiedy wyzdrowieje na tyle, by wrócić do własnego domu. Wszystkiego in­nego też, oczywiście. Ale najbardziej poranków.

Mógłby sobie znaleźć żonę i mieć dzieci. Z czasem tak się stanie. Takie gospodarstwo jak jego zapewne zrównoważy to, że nie jest już taki zwinny jak kie­dyś. Z czasem tęsknota za Idą zblednie.

Również w jego domu, który teraz wypełnia wiel­ka cisza, nastaną poranki wypełnione dźwiękami ży­cia rodzinnego.

Ale to nie będzie to samo. Emil nie znał nikogo, kto tak dobrze potrafił rozpalać światło w ciemności jak Ida.

Tylko ona jedna.

Zaskrzypiało nad nim. Stopy na zimnych deskach. Cisza, kiedy zdejmuje koszulę nocną...

Ida trzęsła się z zimna. Spieszyła się z zakładaniem pończoch. Zachwiała się, stojąc na jednej nodze. Wy­glądała jak błotny ptak w podmuchach wichru. Szyb­ko wciągnęła bluzkę i spódnicę. Tego dnia, który na­dal należało nazwać późnozimowym, musiała na wierzch zarzucić kurtkę. Na nią szal.

Czy zdąży rozpalić w piecu, zanim dzieci się obu­dzą? Lepiej do nich zajrzeć przed zejściem na dół.

Ten moment zawsze będzie ją prześladował. Póź­niej przez wiele miesięcy mogła zamknąć oczy i jak­by znowu stanąć w uchylonych drzwiach. Przeżyć to ponownie wszystkimi zmysłami.

Ida spojrzała - i zrozumiała.

Zrozumiała od pierwszej sekundy.

Nie miała nawet cienia wątpliwości. Nawet przez ułamek litościwej sekundy.

Po prostu zmroziło ją. Zamarła. Poczuła dławienie w gardle.

Spokojnie przeszła przez pokój.

Widok mógłby wydawać się niemal wzruszający, gdyby zapomnieć o przerażeniu. Mikkal siedział ci­chutko, tak jakby dotarło do jego maleńkiej, ciemno­włosej główki, że z małą Raiją stało się coś niedobrego.

Może to wyczuwał. Byli przecież bliźniętami. Ciągle przebywali razem. Być może istniały między nimi wię­zi, których Ida nie potrafiła lub nie była w stanie pojąć.

- Jaija - powiedział chłopczyk z oczyma utkwiony­mi w Idę. Poklepywał siostrę po głowie. Głaskał ją, jak­by chciał pocieszyć. A ona leżała tak cicho, cichutko. Z twarzą zwróconą ku górze i z otwartymi ustami.

Oczy miała zamknięte. Długie, gęste, czarne rzęsy wy­dawały się jeszcze ciemniejsze na bladych policzkach.

Wargi powinny być czerwone, a były również bla­de, aż sine. Drobne rączki leżały nieruchomo mocno zaciśnięte. Znajome, kochane, kochane rysy...

I maleńka, pulchna dłoń Mikkala, gładząca siostrę po policzkach, po włosach. Ciepły, drobny policzek, przytulający się do zimnego...

Zalegająca dookoła cisza brzmiała jak krzyk w uszach Idy. Cisza jakby zaciskała się wokół niej, napinała, groziła wyciśnięciem ostatniego tchu...

Wszystko wyryło się w jej pamięci jak w kamieniu. Później mogła przywołać wspomnienia i spostrzegać rzeczy, na które nie zwróciła uwagi, kiedy znalazła się w środku wydarzeń.

Ida upadła na kolana, podniosła Mikkala z łóżka i postawiła obok, a potem o nim prawie zapomniała.

Objęła ciałko malutkiej Raiji. Wiedziała, że będzie zimne. Wiedziała, że będzie zesztywniałe...

Wzięła na ręce. Zaciążyło w ramionach. Koc pomógł utrzymać w nim ciepło. Być może również Mikkal.

Z tego, co było życiem, pozostał tylko ciężar. Znik­nął czysty śmiech. Zgasł blask oczu, które tak wyraź­nie zdradzały pokrewieństwo. Usta nie miały już nigdy formować słów, które zdawały się je całkiem wypełniać i stawały się tak duże, że niemożliwe do wymówienia.

Ida klęczała przy posłaniu, coraz mocniej przycis­kając dziecko do piersi. Całowała policzki, tak jakby mogła w ten sposób na powrót przywołać na nie ru­mieńce. Kołysała córeczkę. Przyłapała się na tym, że nuci kołysankę, którą śpiewała dzieciom co wieczór.

Obok Mikkal szarpał ją za rękaw kurtki. Zmarzł, stojąc boso na podłodze.

W izbie zapanowała pustka.

Ida ułożyła dziecko delikatnie na poduszce. Jej dziecko. Jej córeczkę. Jej cudowną, drogą córeczkę. Kochaną, śliczną Raiję.

Nakryła ją aż pod brodę.

Ale nic już nie mogło sprawić, by wyglądała jak żywa.

Również Mikkal domyślał się, że coś jest nie tak. Trząsł się z zimna.

Ida przygarnęła go do siebie. Poczuła, jak bije jego serce, i ogarnęła ją ogromna wdzięczność.

Niema wdzięczność wyzwoliła falę smutku. Ale ani jednej łzy.

Ida poruszała się w pustce. Naturalnie otaczały ją ściany i sufit, stąpała po podłodze, jednak nie czuła ich obecności. Wiedziała, że są, ale znajdowała się poza nimi. Wydawały się nierzeczywiste, w pełni nierze­czywiste.

Trzeba było ubrać Mikkala. Znalazła jego rzeczy. Wciągnęła na chłopca. Zrobiła to mniej delikatnie niż zwykle, ale się nie skarżył.

Czy takie małe dzieci mogą być do tego stopnia wyrozumiałe?

Odezwał się do niej. Odpowiedziała, ale nie słysza­ła słów, jakie padły.

Zaglądała do dzieci, zanim się położyła. Cichutko weszła do pokoiku, stanęła przy szerokim łóżku, któ­re bez trudu mieściło bliźnięta. Miało tak wysokie krawędzie, że żadne z nich nie mogło spaść we śnie, nawet bardzo niespokojnym.

Pogładziła oboje po główkach. Musiała dotknąć okrągłych policzków.

Niebo było gwiaździste. Blada, odległa zorza po­larna rozjaśniała niebo na wschodzie. Wkradała się przez szpary w zasłonach, dając dość światła, by Ida mogła zobaczyć twarze dzieci.

Na ich widok ogarnęła ją błogość, wielkie szczę­ście. A serce wypełniła miłość.

Czy to może okazać się niebezpieczne? Czy nie wolno tak bardzo kochać? Nawet własnych dzieci?

Oboje oddychali spokojnie. Wyglądali jak dwa aniołki. Raija uśmiechnęła się, kiedy Ida pogłaskała ją po policzku i ostrożnie pocałowała. Z ust dziew­czynki wydobyło się lekkie westchnienie. Ale spała dalej.

Wyglądała zupełnie tak jak teraz, stwierdziła Ida.

Ale ta lub inna chwila między momentem, kiedy wymknęła się wieczorem z dziecinnego pokoju, zo­stawiając uchylone drzwi, i przeszła do swojego po drugiej stronie korytarza, a tym, kiedy weszła tu nad ranem, była dla malutkiej Raiji ostatnią.

Nigdy się nie dowie, która.

Ida wzięła Mikkala i uczyniła krok w pustkę. Mu­siała obejrzeć się za siebie, kiedy wychodziła z poko­ju. Czuła, jak serce jej wypełnia jednocześnie ból i mi­łość, rozsadzając jej piersi.

Raija była takim ślicznym dzieckiem!

Ida zamknęła drzwi. Wszystko w niej krzyczało, bo zostawiła Raiję samą.

Ale musiała rozpalić w piecu.

Mikkal musi dostać jeść.

Trzeba zająć się Emilem...

A wszystko wydawało się nieskończoną pustką. Większą, niż jakakolwiek, na której skraju do tej po­ry się znalazła. I tylko ból w tej nieopisanej pustce, w tej nierzeczywistości.

Mikkal się nie odzywał. Dobry, grzeczny chłop­czyk! Ida pocałowała go, przemawiała łagodnie, ale ból niczym cierń tkwił również w jej głosie.

Mikkal się nie śmiał.

Podejrzewał, że coś się stało, bo Raija nie wstała. Została sama w łóżku nakryta kocem pod brodę.

- Jaija chola - rzekł, rozumując na swój dziecinny sposób.

- Raija śpi - usłyszała Ida własny głos. Dla Mikkala śmierć to tylko słowo. - Raija śpi, długo, długo, długo...

Chłopczyk nie spuszczał z matki swych ciemnych oczu.

- Jest jej dobrze - dodała. W każdym razie musiała starać się w to wierzyć.

W przeciwnym razie straciłaby już całą nadzieję na wyjście z pustki.

Czy przyszła do ciebie, Ailo? przebiegło jej przez myśl. Mikkal trzymał się matki. Stał wiernie obok niej, kiedy usiłowała wzniecić pierwsze iskry między pasami brzozowej kory. Musiała rozpalić w piecu. Musiała ogrzać dom.

Dzięki Bogu, że tak wiele musiała zrobić!

Czy jedno z naszych dzieci jest z tobą, Ailo? Dla­czego czuję tak bezgraniczną pustkę, skoro ona po­szła do ciebie? To nie powinno mi sprawiać takiego bólu. Przecież będzie kogoś miała przy sobie. Kogoś, kto kocha ją tak samo mocno jak ja.

Raija jest twoim dzieckiem, Ailo. Naszym. Czy je­steś tam, żeby się nią zająć?

Wszystko zdawało się pustką.

Ogień lizał drewno. Mikkal chodził za Idą krok w krok, uczepiwszy się fałd spódnicy.

Zwykle ją to irytowało.

Ale dzisiejszy dzień nie jest zwykły. Jest krzyczą­cą pustką. Znosiła wszystko, ponieważ poruszała się w próżni.

Emil zmrużył oczy, kiedy ją zobaczył. Rozsunęła zasłony. Jej ręce wykonywały te same czynności jak co dzień każdego ranka. W tej samej kolejności. W tym samym tempie. W ten sam sposób.

- Czy stało się coś złego? - spytał.

Ida zatrzymała się. Popatrzyła na niego jakby py­tająco. Złego? Słowo to przeszyło warstwę puszystej waty, która ją spowijała.

Złego?

- Mała Raija nie żyje - odparła. Wzięła do ręki ubranie Emila. Chciała mu pomóc się ubrać.

Emil zdrową ręką złapał mocno nadgarstek Idy. Niemal zmusił ją, by usiadła na brzegu łóżka.

- Popatrz na mnie, Ida!

Usłuchała. Popatrzyła jak na szkło, na wskroś nie­go. Unosiła się w próżni, chociaż usiłował się tam we­drzeć. Nikt nie zdołałby tego dokonać. Próżnia była jej. Tylko jej...

- Nie żyje? - spytał. Ida skinęła głową.

- Nie żyje. Śpi. Jest taka ładna. Ale nie żyje. Zwolnił uścisk. Widać dostrzegł na ręku Idy sine plamy. Nie mógł wejść po schodach, żeby sprawdzić to, o czym mu powiedziała. Nie mógł nawet wyjść z łóżka na własnych nogach.

Nigdy nie czuł się do tego stopnia bezsilny!

- Przecież nawet nie była chora!

Ida tylko potrząsnęła głową. Nie znajdowała żad­nego wytłumaczenia. Absolutnie żadnego. Dziecko, które ledwie zaczęło żyć, nie powinno tak odchodzić. Nie powinno się go pozbawiać pełni życia.

- Ubierz mnie! - zażądał Emil. Musiał przybrać suro­wy ton głosu, ponieważ wydawało się, że Ida inaczej nie dosłyszy. Pomogła mu. Podparła go, by mógł dotrzeć do kuchni. Robiła wszystko jak co dzień każdego dnia.

Emil zagryzł zęby. Stanął na zdrowej nodze, zdro­wą ręką oparł się o blat stołu. Udało mu się pochwy­cić wzrok Idy, ale nie wiedział, czy uda mu się odsu­nąć tę woalkę, którą spuściła przed oczami, woalkę ukrywającą cierpienie.

- Musisz zaprzęgnąć konia do sań, Ida. Przyprowa­dzić przed dom.

Nieobecnym wzrokiem spojrzała na Emila. Ale nie zadawała pytań.

- Reijo musi tu przyjechać - dodał. - Mogę usiąść w saniach. Tyle przynajmniej mogę. Mogę poprowadzić konia jedną ręką. Na cypel wiedzie prosta droga.

Ida nie protestowała. Gdyby nie odrętwienie, które ją ogarnęło, miałaby wiele zastrzeżeń. Teraz posłusz­nie robiła to, o co ją prosił. Ale ponieważ nie zdążył jej zawołać, zanim wyszła, nie włożyła na siebie nic cieplejszego. Wydawało się, że nie czuła zimna.

Wróciła bez słowa. Przyniosła dwie derki, wyszła z nimi. Potem pomogła Emilowi założyć ciepłe buty. Otuliła go grubym futrem Sedolfa. Naciągnęła mu na głowę Sedolfa czapkę, a na ręce Sedolfa rękawiczki.

Emil czuł, że taka wyprawa nie pomoże mu szyb­ciej wrócić do zdrowia. Ale miał wobec Idy dług do spłacenia.

Wyprowadziła go i pomogła zejść ze schodów. Po­czuł, że wstępuje w niego życie. Powietrze poranka na twarzy było jak pocałunek. Emil nie pamiętał już, jak to cudownie wciągnąć w płuca świeże powietrze. Ale też dawno nie miał ku temu okazji.

Wyglądał blado, kiedy wreszcie znalazł się w sa­niach, lecz czuł, że znów jest mężczyzną.

- Wejdź do domu! - poprosił. Wiedział, że niepotrzeb­nie. Ida ubrała Mikkala i razem z nim poszła do obory.

Emil uzmysłowił sobie, że musi sprowadzić tu Re­ijo, zanim Ida odzyska poczucie rzeczywistości i zro­zumie!

Usiadł między skórami, czekało go wielkie zadanie.

Dlaczego właśnie ona? spytał, kierując się ku siłom potężniejszym od niego.

Dlaczego to musiało spotkać Idę?

Jednak nie uzyskał odpowiedzi.

12

Rzadko się zdarzało, by Reijo rozumiał tak niewie­le jak w chwili, kiedy Emil pojawił się w saniach na po­dwórzu przed chatą na cyplu. Koń ociekał potem, a sam Emil był bardzo blady i z trudem łapał oddech. Ale nie tracił czasu i nie czekał, aż mu pomogą wysiąść.

Reijo zrozumiał ten pośpiech, kiedy Emil wyjaśnił mu powód swej wizyty. Wiadomość zmroziła serce Re­ijo. Helena usiadła w saniach obok Emila, pomogła mu powozić. Razem pojechali do Idy. Reijo pognał konno.

Ida krzątała się w oborze. To tam Reijo ją znalazł. Chłopczyk bawił się na kupce siana, a ona dawała zwierzętom jeść. Lampa wisiała na haku u belki. Rzu­cała wystarczająco dużo światła, by Reijo dostrzegł, jak bardzo Ida pobladła.

Podszedł do córki i objął ją. Przytulił tak, jak w cza­sach, gdy była mała. Przytulił tak, jak ją przytulał i ko­ił rozdzierający serce płacz, kiedy była niewiele starsza od Mikkala. Przytulił ją, ponieważ była jego dziec­kiem. I nic na świecie nie mogło tego zmienić.

Przytulił ją, ponieważ ją rozumiał.

- Ona nie żyje - odezwała się Ida. Choć głos mia­ła nie zmieniony, brzmiał dziwnie obco. - Nawet nie była chora...

To absurdalne. Ale się stało. Reijo wypuścił Idę z ob­jęć. Podniósł do góry Mikkala, czuł, że teraz to dziec­ko będzie dla nich cenniejsze niż cokolwiek innego.

Ida zagryzła dolną wargę. Ojciec przyjrzał się jej twarzy i zobaczył, że nie płakała. Zobaczył, że płacz zastygł gdzieś w środku. Ujrzał przerażający spokój.

O Boże, jakże ona przypomina Raiję!

Reijo położył rękę na ramieniu córki. Poczuł, że noga, którą złamał przed laty, dawała o sobie znać, gdy stał zbyt długo.

- Chodźmy do domu, Ida.

Uczyniła to, o co ją prosił. Wydawało się, że jest zadowolona, że nie musi myśleć, że nie musi sama podejmować decyzji.

Ale Reijo widział, że się zmaga, że wszystko w niej jest walką. Straciła dziecko. W absurdalny sposób, na­gle i niespodziewanie.

Oczywiście wszystko w niej nie chciało się z tym pogodzić. Mogłaby skinąć głową i przyznać, że o tym wie. Mogłaby o tym mówić, ale mury w niej broniły dostępu do prawdy.

Reijo wiedział o tym. Wiele wiedział o smutku.

Najpierw pojawia się pustka.

Następnie ból, by ugodzić niczym nóż.

Potem trzeba przez to przejść. Na drugą stronę. Wrócić do życia. A życie nigdy nie będzie już takie jak kiedyś. Nie można niczego cofnąć. Nie można przywrócić ludzkiego istnienia.

Stracili maleńką Raiję.

Odtąd życie będzie się toczyć bez niej.

To przekraczało możliwości zrozumienia - nawet dla niego, który stał trochę bardziej z boku niż Ida. Nawet dla niego, który żyje dłużej niż ona i już wcześniej za­znał sporo cierpienia i trosk, poznał ich różne oblicza.

Świadomość tego, co się stało, sprawiała tyle bólu, że nie sposób go ukoić słowami. Dlatego nie mógł powiedzieć córce, że to, co teraz czuje, kiedyś minie. Nie mógł jej powiedzieć, że życie toczy się dalej. I tak by mu nie uwierzyła.

To nie byłaby nawet pociecha.

Musi to sama przeżyć. Musi sama przez to przejść. Przez wszystkie sale. Nic nie pomoże, że będzie jej wska­zywał właściwe drzwi. Ida sama musi je znaleźć. Dopie­ro po przejściu tego domu, który Reijo nazywał smut­kiem, ból i tęsknota, i troska staną się częścią jej samej.

Nie chodzi o to, żeby się od nich uwolnić, lecz o to, by się nauczyć z nimi żyć. Uczynić z nich rów­nież coś wartościowego.

Takich słów nie mówi się matce, która właśnie stra­ciła dziecko.

Emil wyglądał, jakby wyszedł z sauny. Lał się z nie­go zimny pot. Nawet kiedy Helena pomogła mu zdjąć kurtkę, najprawdziwszy dork, nadal się pocił. Widać ta podróż mu nie posłużyła.

- Chyba ciągle bardzo ją lubisz - stwierdziła Hele­na na swój łagodny sposób. - Dokonałeś czegoś na­prawdę niezwykłego...

Skrzywił się, próbując się uśmiechnąć. Nie chciał, by ułożono go w bocznej izbie. Helena pomogła mu usiąść na kuchennej ławie.

- To nic takiego - odparł. - Ida potrzebuje teraz opieki najbliższych.

Wszedł Reijo, trzymając na jednej ręce chłopczy­ka, a drugą obejmując Idę.

- Powinieneś się przebrać - rzuciła Ida w stronę Emila.

Widocznie nie zauważyła nawet obecności Heleny. Ostrzegawcze spojrzenie Reijo powstrzymało Hele­nę przed objęciem Idy, co właśnie zamierzała zrobić.

- Jeszcze chwilę - odpowiedział Emil. - Pozwól mi najpierw złapać oddech.

- Czy macie w domu spirytus? - spytał Reijo. Ida wzruszyła ramionami.

- Sedolf na pewno coś tam ma. Nie wiem gdzie. Je­śli cokolwiek zostało po ostatniej popijawie...

Zdjęła wierzchnie okrycie z Mikkala. Zabrzęczała garnkami. Wyjęła kaszę, wodę i mąkę.

- Jeszcze biedak nic nie jadł - wyjaśniła. Reijo pozwolił, by postawiła garnek na piecu. Potem chwycił ją za ręce. Były lodowate. Nie pamiętał, czy za­łożyła rękawiczki, kiedy wychodziła z obory. Prawdo­podobnie nie. Chyba w ogóle nie myślała teraz o sobie.

- Helena przypilnuje kaszki - rzekł. - Pokaż mi Ra­iję, Ida!

Ich spojrzenia na długo się spotkały. Ida walczyła z mgłą, która ją otaczała. Walczyła z cieniami, które przede wszystkim przed nią chciały ukryć prawdę. Chociaż ona wiedziała. Wiedziała, że maleńka Raija nie śpi po prostu spokojnie na poddaszu.

Skinęła głową. Pozwoliła ojcu, by wziął ją za rękę, kiedy szli na górę po schodach, otworzyła przed nim drzwi. Nie puściła jego dłoni. Musiała czuć, że jest tuż obok. Że nie jest sama.

W pokoju dziecinnym panował półmrok. Ida nie odsunęła zasłon. Cienie były ciemne i miękkie.

Maleńkie otwarte usta. Nigdy już nie wydobędą się z nich słowa. Już nigdy nie usłyszy, jak ten cienki głos mówi „mama”.

Już nigdy nie osuszy łez na tych okrągłych policz­kach. Nigdy nie będzie rozczesywać niesfornych czarnych włosków.

Reijo puścił rękę córki. Przykucnął przed łóżkiem.

Również on z trudem powstrzymywał się od płaczu. Kil­ka łez stoczyło się cicho po jego policzkach. Palcem wska­zującym ostrożnie pogładził twarz dziecka. Zatrzymał dłoń na chwilę ponad otwartymi ustami. Nie wyczuł od­dechu. Wiedział, że nie może się tego spodziewać, ale mu­siał sprawdzić, żeby samemu się z tym pogodzić.

Dziewczynka nie wyglądała na martwą. Wydawa­ło się, że śpi. Tak jakby już zawsze miała spać.

- Nie mogła cierpieć - odezwał się cicho. - Wyglą­da tak spokojnie. Po prostu się stało.

- Mikkal by się obudził, gdyby cierpiała - wykrztu­siła Ida. - Słyszałabym. Przyszłabym tu...

Reijo wstał. Przytulił córkę. Sam tego potrzebował.

- To by niczego nie zmieniło, moja Iduniu. Nie udusiła się pierzyną. Nie walczyła. Po prostu zasnęła głębokim snem. Patrik uratował ją od śmierci. Być może nie zawsze trzeba tak czynić. Może nie miała żyć dłużej, a tylko zalśnić na krótką chwilę niczym promyk słońca. Nie widzimy w tym żadnego sensu, kochana Ido, ale musi jakiś istnieć. Musisz wierzyć, że jest jej dobrze tam, gdzie teraz przebywa. Była ma­łym aniołkiem. Teraz stała się może prawdziwym...

- Całkiem poważnie tak myślisz, tato? - spytała Ida. Popatrzyła na niego z niedowierzaniem. Przyglą­dała się ojcu badawczo, jak zwykła to robić jako ma­ła dziewczynka, żeby się przekonać, czy nie żartuje, czy naprawdę myśli to, co mówi. - Wierzysz w to?

Reijo nigdy nie był w stanie kłamać tym oczom. Nie lubił okłamywać najbliższych.

- Nie wiem - odparł, ciężko wzdychając. - Nic nie wiem, Ida. Wiem tyle, co i ty. Ale istnieją takie ma­rzenia, które sprawiają, że wszystko staje się łatwiej­sze do zniesienia. Trochę piękniejsze. Później, kiedy nabiera się dystansu, można z nich zrezygnować. Ale teraz wiara może zmniejszyć cierpienie, uśmierzyć...

- Nie próbuję udawać przed sobą, że Raija nie umarła...

Ida uklęknęła przy łóżku. Wzięła w palce jedną z malutkich dłoni - była zaciśnięta, ale Ida wiedziała, że nie musi to oznaczać walki. Raija często zamyka­ła w ten sposób dłonie, kiedy spała.

- Wiem dobrze, że nie żyje, tato. Wiem to całą so­bą. Ale nie mogę płakać. Nie mogę uronić ani jednej łzy. Czuję tylko pustkę. Ból. Wiem, że Raija nie roześmieje się do mnie jutro rano. Nigdy nie usłyszę, jak tupie nóżkami po podłodze. Nie podskoczy, tak jak tylko ona potrafiła. A mimo to czekam, aż usły­szę znajome dźwięki, i będę wiedziała, że to ona. Traktowałam oboje jak jedno. Wydaje mi się, jakby była tam teraz na dole i czekała na swą kaszkę. Cho­ciaż widzę ją tutaj. Chociaż wiem, że nie żyje...

- Smutek ma wiele twarzy - odezwał się Reijo. - Żadna z nich nie jest bardziej prawdziwa od drugiej...

Ida pozostawiła te słowa bez odpowiedzi. Brzmiały przekonująco, ale ona nie czuła smutku. Jedynie pust­kę. I nie była w stanie o niej mówić. Nie była w stanie powiedzieć o tym ojcu. Może pomyśleć, że jest chora...

- Ona nie może tak leżeć - zauważył Reijo. - Wiesz o tym?

Ida przytaknęła. Wiedziała. Ale nic przy tym nie czuła. Nie wyobrażała sobie, co będzie, jeśli mała tu zostanie.

- Trzeba ją umyć. Przebrać. Zrobię jej ładną trumnę...

Ostatnie słowo Reijo wymówił tak ostrożnie, jak po­trafił. Ale Ida nawet nie drgnęła. Jej twarz przez cały czas była blada i nieporuszona. Tak jakby odrętwiała i nie mogła wyrażać uczuć. Albo się na nie zamknęła.

- Ona nie może leżeć w domu, Ida... Ida znowu przytaknęła, tym razem powoli. Na krótko zamknęła oczy, ale to niczego nie zmieniło. Znajdowała się pośrodku wydarzeń. I poza nimi.

- Popłynę na drugą stronę fiordu, musimy ją po­chować, Ida. Ziemia nie jest już tak twarda i powin­no się udać wykopać grób. Nie potrzeba wielkiego dołu. W razie czego sam go wykopię...

- Będzie taka samotna - odezwała się Idą cicho. - Taka samotna, tato!

- Ona nie żyje, Ida!

Ida skinęła głową. Popatrzyła na to dziecko, które na­dal kochała. Kochała aż do bólu Dziewczynka miała w sobie tak wiele z Ailo, z jego rysów twarzy. Z twarzy Mikkala, mówił tato. Ale także Ailo. Ze była wiernym odbiciem Mikkala, ojca Ailo. Ale ona zawsze widziała w córce Ailo. I być może dlatego jeszcze bardziej ją za to kochała. Może darzyła ją odrobinę większym uczu­ciem niż synka. Chociaż... miłości nie można mierzyć. Małego też przecież kochała. Całym sercem. Mogłaby dla niego oddać życie, tak zresztą jak i dla malutkiej Raiji...

Raija nie żyje...

- Umyję ją - powiedziała. Czuła, że jest silna mi­mo bólu. - Umyję ją i ubiorę. Zrób jej trumnę, tato. Ale postaraj się, żeby była piękna. Raija powinna mieć piękne łóżeczko...

- Trumnę - rzekł Reijo. - Ona nie śpi. Umarła. Ida pokiwała głową.

- Jest taka śliczna, tato. Jest taka śliczna, mały anio­łek. A może przebywa w krainie Saivo razem z Ailo...

Reijo wyprowadził Idę z pokoju.

- Czy jesteś pewna, że powinnaś to zrobić całkiem sama? - spytał ostrożnie. Nie miał odwagi wyznać, jak bardzo się o nią martwi. - Helena może ci pomóc...

- To moje dziecko, tato. Tylko moje. To ja powin­nam się tym zająć. Jestem jej matką.

Reijo nie czuł się najlepiej.

Ida była tak okrutnie samotna za każdym razem, kiedy grunt usuwał się jej spod nóg. Sama musiała się zmagać z trudnościami.

Sedolfa i teraz przy niej nie było. Ale to nie jego wina. Nikt nie mógł przewidzieć, że tak się stanie. To niesprawiedliwe, ale smutek i radość nie zostały wi­docznie dokładnie rozdzielone, by móc je potem racjonować z jak największą sprawiedliwością.

Życie nie jest takie.

Udało się namówić Idę, żeby coś zjadła. Sama o tym zapomniała. To nie takie ważne. W próżni nie trzeba pożywienia.

Następnie Ida nagrzała wody i zaniosła ją na pod­dasze. Usłyszeli, jak przekręca klucz w drzwiach dzie­cinnego pokoju.

- Nie jest z tych, które rozpaczają i płaczą - rzekł ciężko Reijo. - Wtedy byłoby jej chyba łatwiej.

- Wydaje się taka samotna! - westchnęła Helena zrezygnowana. - Chciałabym jej powiedzieć, że mo­gę to dzielić razem z nią, ale brak mi odwagi. Nie je­stem w stanie wydobyć słowa, kiedy ją widzę. Trud­no mi się do niej zbliżyć... jakby wyrosły jej kolce...

- Jest silna - stwierdził Emil zamyślony. - Nie są­dziłem, że tak to przyjmie... w taki sposób. Myślałem, że będzie krzyczeć. Wyrzuci z siebie ból wraz ze złoś­cią. Albo jakoś inaczej. Zawsze taka była: bezpośred­nia, wybuchowa, niepohamowana...

- Ida bardzo silnie wszystko odczuwa - rzekł cicho Reijo. - Śmierć małej Raiji to dla niej zbyt wiele. Jej reakcja to obrona, żeby pozostać przy zdrowych zmysłach. Ida należy do tych, którzy długo noszą wszystko w sobie. Za­równo szczęście, jak i smutek. Przeżywa całą duszą...

Reijo pomyślał o swojej Raiji. Tak wiele przecho­dzi dalej z rodziców na dziecko. Tak wiele dziedzi­czy się po przodkach...

W całym ciele odczuwał niepokój. Musiał wyjść. Trzeba zrobić trumnę.

Łóżko...

Zastanawiał się, jaką ta mała byłaby kobietą. Jakie cechy ludzi, których znał i kochał, przekazałaby dalej.

Zostało tylko jedno. Tylko jedno może przekazać dziedzictwo po tych dwojgu - po Raiji i Mikkalu. Tyl­ko mały Mikkal.

Reijo się nie śpieszył. Nie czuł zimna w komórce, do­póki się czymś zajmował. Bardzo się starał. Znano go z te­go, że miał zręczne ręce, w każdym razie do stolarki.

Jego wnuczka nie może spocząć w ziemi w prostej, naprędce skleconej trumnie. Targało nim wiele z tych uczuć, z którymi zmagała się Ida. Trochę więc pew­nie odziedziczyła po nim.

Dokładnie mierzył. Oheblował deski. Starannie wygładził.

Jaka maleńka trumna. Jak skrzynka do przechowy­wania lnianego płótna. Odpowiednio ku temu ładna. Wystarczająco ładna, że gdyby wystawić ją na pokaz, nie przyniosłaby wstydu stolarzowi.

Kiedy uznał, że skończył, musiał przesunąć dłonią po bokach i wieku.

Nawet wewnątrz nie znalazł drzazg. Drzazgi nie mogą wbijać się w ciało dziecka..'.

O Boże, co za myśli! Spocznie tu martwe ciało!

Jednak troska, jaką otaczał małą Raiję, wcale nie stała się mniejsza, mimo że sobie to uświadomił...

Opanował się. Wyszedł z komórki, zabierając ze sobą trumnę. Jednak zostawił ją na schodach, nie chciał, żeby kłuła Idę w oczy.

Na twarzy Heleny wyraźnie malowało się zmar­twienie.

- Nadal jest tam na górze - szepnęła. - Nie odpo­wiedziała mi nawet, kiedy zapukałam. Słyszałam ją, ale mi nie odpowiedziała!

Reijo pocałował żonę w czoło, pogładził szybko i czule po włosach. To dla Heleny nowe doświadczenie. Wymagało wiedzy o ludziach, której nie posiadała.

Kiedy stanął za zamkniętymi na klucz drzwiami do dziecinnego pokoju, pomyślał, że to dobrze, iż Raija nie musi przez to przechodzić. Istnieje zatem w tym wszystkim jakiś sens. Niezależnie od tego, czego do­świadczyła, tego jej los oszczędził.

Jej dziecko. Jej córka. I zmartwienie większe, niż można pojąć.

- Ida - odezwał się cicho. Nie zapukał. Nawet nie próbował nacisnąć klamki. - Już skończyłem. A ty?

Cisza zdawała się niemal namacalna niczym ścia­na. Bardziej nieprzenikniona niż zamknięte drzwi.

- Zrobiłem dla niej ładną trumnę. Najładniejszą, ja­ką umiałem. Czy może już w niej spocząć?

- Przynieś ją! - rozległ się głos Idy, ostrzejszy niż kiedykolwiek.

Reijo zszedł na dół i napotkał pytające twarze. Pach­niało rybą. A więc Helena zrobiła coś do jedzenia. Mu­sieli się starać, by dzień nie różnił się zbytnio od innych. Ze względu na Mikkala, który na pewno rozumiał, że coś się stało. Który pewnie rozumiał, że ma to coś wspólnego z siostrą. Ale któremu zostało oszczędzone zachowanie tego w pamięci, kiedy będzie dorastał.

Malutka Raija będzie dla niego tylko imieniem. Być może odległym wspomnieniem, gdzieś na dnie serca...

Trumna wydawała się ciężka. Nie dlatego, żeby sporo ważyła. Była lekka. Ale przypominała o osta­teczności.

Ida otworzyła. Drzwi były otwarte na oścież, kie­dy Reijo dotarł na górę. Siedziała na brzegu łóżka. Za­paliła lampę. Miska z wodą stała na niskiej komodzie pod oknem. Rozsunięte zasłony wpuszczały ostatnie światło dnia.

Na kołdrze leżała mała Raija. Ponieważ w pokoju panował półmrok, Reijo doznał wrażenia, że dziew­czynka nadal żyje. Gdyby przyjrzał się dokładniej, zobaczyłby, że twarzyczka zastygła i jest martwa. Ale z pewnej odległości, spowita miękkim cieniem, ma­lutka Raija wyglądała na śpiącą.

Ida ubrała ją w aksamitną sukienkę, uszytą przez Helenę. Niebieską jak nocne niebo, lśniącą i żywą. Uzgodniły, że Helena przyszyje biały kołnierzyk i białą taśmę jako pasek w talii. Ida zrobiła do tego pończoszki z najcieńszej białej wełny, żeby pasowały.

To przesada, uważali wszyscy, którzy to widzieli. Kto to słyszał, żeby wydawać tyle pieniędzy na nie­mowlę? Ubierać je jak dorosłą!

Ale Ida tak chciała. A Helena cieszyła się na cze­kającą ją pracę. Uszyła też podobne ubranko dla Mik­kala. Bez paska, z nieco innym kołnierzykiem. Tak żeby strój chłopca trochę się różnił.

Maluchy wyglądały w tych ubrankach jak pańskie dzieci. Reijo nie znajdował na to innych słów. Hele­na potwierdziła jego zdanie. Uszyła stroje nie tylko z wyobraźni, przypomniała sobie fasony z czasów, kiedy uczyła się kroju w rodzinnym domu.

Teraz Ida ubrała córkę w tę sukienkę. Założyła cienkie pończoszki. Ładnie uczesała jej włosy. Zawią­zała na główce białą, lśniącą wstążeczkę.

Reijo zobaczył, że na ciemnoniebieskim tle sukien­ki coś błyszczy niczym prawdziwa gwiazda.

Kiedy się pochylił, ujrzał klejnot Idy. Najdroższy, jaki posiadała. Złotego ptaszka od Ailo.

- Nie ma sensu grzebać z dzieckiem kosztowności - zauważył ostrożnie.

- Ailo był jej ojcem - odparła Ida stanowczo. - Na pewno coś by jej dał, ale nie miał ku temu możliwości. Znam ptaki, rzeźbione przez Ailo. Dla mnie są równie piękne we wspomnieniach. Malutka Raija będzie taka samotna. Powinna mieć przynajmniej tego ptaszka od Ailo. Dla ochrony. To również jej spadek. Mimo że być może nie będzie jej tam zbyt potrzebny...

Ida urwała. Spojrzała na ojca.

- Chcę, żeby go miała - dokończyła zdecydowanie. Reijo wiedział, że nie powinien próbować podwa­żać jej decyzji.

- To piękna myśl - rzekł cicho. Podniósł trumnę, pokazał Idzie, zobaczył, jak się skuliła. Ale przesunęła ręką po deskach, tak jak przed chwilą sam uczynił. Potem skinęła głową.

- Jest dobra - powiedziała. Wyłożyła trumnę prześcieradłem. Ułożyła je tak ładnie, jakby ścieliła łóżko dla księżniczki. Zadbała o lekkie podwyższenie pod głową. Brzegi po bokach podciągnęła do góry, jakby mościła gniazdo.

Następnie podniosła dziecko. Uczyniła to z takim nabożeństwem, jakby wykonywała święty rytuał. Opadła na kolana z małą na rękach. Ułożyła ją ostrożnie na po­słaniu, które dla niej przygotowała z wielką starannością i miłością. Rozłożyła nad nią lnianą poszewkę z haftem na jednej stronie, tak by haft znalazł się na górze. Wstała ze złożonymi rękami.

- Nie zniosę tego, jeśli ktoś zechce podwiązać jej brodę - rzekła. Słowa brzmiały niewyraźnie. - I żad­nych monet, tato. Żadnych monet na oczy. To takie obrzydliwe. Moja Raija nie wróci do świata żywych, by kogokolwiek tu prześladować. Moja Raija nie uosabiała niczego, co by było złe...

Reijo zgadzał się z córką. Nawet on nie zdobył się na postąpienie zgodnie ze zwyczajem.

Uznał, że nie jest to konieczne. Dziewczynka by­ła za mała, żeby szerzyć zło za życia - po śmierci nie miała go w sobie ani trochę więcej.

Nikt nie musi się jej obawiać. Poza tym Reijo uwa­żał, że zmarłych w ogóle nie należy się bać.

- Możesz ją już znieść na dół - odezwała się Ida. - Niech ją zobaczą, jeśli chcą. Ja wezmę wieko.

Zeszli do kuchni. Reijo postawił otwartą trumnę na ławie w świetle lampy, roztaczającej blask ponad ślicznym snem dziewczynki.

Helena płakała.

Emil podźwignął się po drugiej stronie stołu. Uczy­nił to z wysiłkiem, oparł się o krawędź blatu. Jego twarz była poważna, ściągnięta.

Ida wzięła na ręce Mikkala. Był zmęczony i zagu­biony. Małymi rączkami objął matkę za szyję. Przez cały dzień musiał trzymać się od niej z dala. Nic nie pomogło, że Helena poświęciła mu bez reszty całą swą uwagę. Nikt nie był taki jak mama. Ale i ona, i siostra gdzieś zniknęły. I zrobiło się tak strasznie ci­cho. Wszystko wydawało się dziwne.

Ida stała nad otwartą trumną ze swym drugim dzieckiem na ręku. Przyjemnie było czuć jego ciepło. Jego ciężar. Jego oddech na swym policzku. Ciepły, żywy oddech na skórze. Słyszała jego serce. Czuła, jak bije. Kochała go, kochała aż do bólu.

- Jaija? - spytał. Niepewnie. - W ksynce...

Ida skinęła głową. Musiała pogłaskać synka po wło­sach. Musiała ucałować jego skroń w miejscu, gdzie bił puls, który mówił o tym, że żyje.

- Raija będzie tu spać - wyjaśniła. - Zasnęła tak głę­boko, że poszła do Saivo. Tam wszystko jest dobre. Tam wszystko jest piękne, mój synku. Poszła do swo­jego taty. I twojego też. On czuł się tam bardzo sa­motny, ale teraz ma przy sobie Raiję. Ty jesteś ze mną, moje dziecko, a Raija z nim.

Chłopczyk popatrzył na matkę szeroko otwartymi oczyma. Tak jakby chciał odczytać prawdę w jej twa­rzy. Sprawdzić, czy nie kłamie.

- Tam jest bardzo, bardzo daleko i tylko wtedy można tam trafić, kiedy się umiera. Tak jak to się sta­ło z naszą Raiją. Ona nie może oddychać. Nie może rozmawiać ze mną ani z tobą. Nie może z tobą po­biegać. Ale może pójść do Saivo, gdzie zawsze jest zie­lono i ładnie, i gdzie zawsze jest lato. Tam jej tato może ją objąć i z nią rozmawiać, i patrzeć, jak biega...

Głos Idy załamał się. Ukryła twarz we włosach Mikkala. Na swój dziecięcy sposób starał się ją po­cieszyć. Gładził rączkami jej policzki, tak jak ona czę­sto dodawała mu otuchy.

Uśmiechnął się do niej, spodziewając się, że już sa­mo to ją rozweseli. Odezwał się cienkim głosikiem:

- Mama, nie płac!

I wtedy Ida uśmiechnęła się dzielnie do niego. Czu­ła, że zaczyna wychodzić z próżni.

- Zostaniemy tylko my, Mikkal - powiedziała. - Nigdy nie będzie już z nami Raiji. Ale będziemy o niej pamiętać, prawda?

Skinął główką. Może dlatego, że tego od niego oczekiwano. Nie mógł bowiem zrozumieć tej bajki, którą mu mama opowiedziała. Ale usłyszy ją jeszcze wiele razy. Nauczy się jej na pamięć - i jakby będzie w niej czuł obecność siostry.

Po latach nie zdoła przywołać w pamięci twarzy Raiji, ale będzie ją widział w Saivo, jak biega na swych malutkich nóżkach, ponieważ mama ułożyła o niej tę historię.

- Jaija ładna - powiedział. Dopiero wtedy Reijo zamknął wieko trumny.

Reijo i Helena zostali na noc. Następnego ranka Re­ijo postawił żagiel i popłynął na drugą stronę fiordu.

Ida posprzątała dziecinny pokój.

Mikkal spał u niej. Czuwała przy nim i nasłuchi­wała jego oddechów. Nie była w stanie zasnąć. Kie­dy zapadł w głęboki sen i jego oddechy stały się po­wolniejsze, usiadła na łóżku - musiała gryźć kostki dłoni, by nie krzyczeć w głos. Cały czas obawiała się, że przerwa między oddechami stanie się wiecznością. Czekała, że już nie nabierze powietrza...

W końcu zasnęła z wyczerpania. Śniły jej się dzie­ci. Ailo i Sedolf, Maja i Knut, i Elise. Tato. Matka, której nie pamiętała. Nawet ojciec Ailo, Mikkal. Nie mogła pamiętać twarzy Raiji i Mikkala, ale kiedy się obudziła, była pewna, że wie, jak wyglądali.

Reijo wrócił o zmroku. Za dwa tygodnie będą mo­gli pochować dziecko. Ida wysłała Reijo i Helenę do domu. Przekonała ich, że nie będą jej potrzebni. Do­dała, że jeżeli zamieszka tu jeszcze jedna gospodyni, będą sobie tylko deptać po piętach.

Zrobiła duże pranie. Wyprała pościel dzieci, w któ­rej spały ostatniej nocy w życiu małej Raiji. Nie by­ła w stanie wyrzucić ani spalić bielizny. I nigdy nie uwierzy, że jej dziecko w chwili śmierci splamiło te rzeczy. Ida nie bala się śmierci. Stopniowo to sobie uświadamiała. Najbardziej bała się utraty kogoś, ko­go kochała. I być tym, kto zostaje.

Pozwoliła Mikkalowi nadal spać w części łóżka na­leżącej do Sedolfa. Chciała mieć synka przy sobie. Mu­siała wiedzieć, że jest blisko. Musiała wiedzieć, że żyje.

W orszaku żałobnym małej Raiji szło ich dwoje: Ida i Reijo. Był maj, ziemia odtajała, zrobiła się mięk­ka i grząska na łokieć w głąb. Dalej też nie była na tyle zmarznięta, by nie można wykopać grobu wy­starczająco głębokiego na tak niedużą trumnę.

Przewieźli ją na drugi brzeg fiordu dziś rano.

Pod niebieskim niebem. Pod słońcem, które robi­ło co mogło, by ich ogrzać. Chmury odpłynęły. Wiatr wiał umiarkowanie, pomógł obojgu przeprawić się przez fiord.

Szli razem - Ida z ojcem. Oboje w czerni. Oboje o bladych twarzach i oczach, które dawno nie płaka­ły. Stanęli blisko obok siebie, dotykając się ramiona­mi. Bielały kostki złożonych dłoni.

Opuszczono trumnę. Rzucono na nią ziemię. Sta­li tak długo, aż całkiem nie została zakryta, aż nad grobem nie usypano wysokiej do kolan mogiły.

Uścisnęli dłoń pastorowi.

Potem Reijo objął Idę opiekuńczo. Chciał ją stąd zabrać. Nie pozostało im nic więcej. Już po wszyst­kim. Mała Raija już dawno dotarła na miejsce. Teraz tylko ciało znalazło spoczynek.

Wtedy pastor zatrzymał ich gestem dłoni. Wyjął złożoną podłużnie kartkę papieru, którą wsunął w rę­ce Idy. Zacisnął na niej jej palce.

Zapieczętowany list.

Ida dostrzegła urywki własnego nazwiska, nakre­ślonego pismem równie stanowczym jak jego autor.

Oczy pastora wypełniało współczucie.

- Jest mi ogromnie przykro - rzekł. Nic więcej. - Mo­że chwila nie jest ku temu odpowiednia, ale żywię na­dzieję, że list przyniesie ci to, na co czekałaś, Ido córko Reijo. A jeśli nie pomoże... - przerwał. Ale dokończył, kiedy Ida podniosła na niego wzrok. - Jeśli się okaże, że nie udało się rozwiązać tej sprawy, możesz się zwrócić do mnie. Uczynię wszystko, by ci pomóc.

- Dziękuję - odparła Ida. Nie odmówiła. Wzięła oj­ca pod rękę i pociągnęła za sobą.

- Co to za list? - spytał Reijo.

- Może Sedolf będzie mógł bezpiecznie wrócić do domu - odpowiedziała. - Spotykają nas same troski...

Pożeglowali przez fiord z wiatrem od morza. Nad ich głowami roztaczało się tak samo czyste niebo.

Ida schowała list na piersi. Nie otworzyła go. Te­go dnia nawet on wydawał się nieistotny.

13

Zrobiło się późno, kiedy Ida przełamała pieczęć i rozłożyła gruby, sztywny papier.

Emil wodził za nią oczyma, nie spał. Niepokoił się o nią bardziej, niż ośmieliłby się przyznać nawet przed Rei jo. W pewnym sensie dziękował losowi za ten upa­dek ze skały. Gdyby szczęśliwym trafem nie złamał ręki i nogi, Ida siedziałaby teraz w domu sama z Mikkalem.

To nie byłoby dla niej dobre.

Oderwał od niej wzrok. Spojrzał przez okno. Kil­ka tygodni temu o tej porze panował mrok. Teraz przez gałęzie drzew, które zaczynały się zielenić, przedzierało się przyjemne światło.

Gdyby nie ostatnia wyprawa saniami na cypel, Emil musiałby już może myśleć o rychłym powrocie do domu. Ale coś się stało z jego nogą. Porządnie spu­chła. Minął ponad tydzień, zanim wróciła do normal­nych rozmiarów. Jednak nadal bolała.

Trudno, nie mógł przecież postąpić inaczej.

Emil zamknął oczy. Nie był w stanie patrzeć na Idę, kiedy czytała list. Nie był w stanie domyślać się, co oznacza wyraz jej twarzy, patrzeć, jak zareaguje.

Nie wiedział, co myśleć o tym, że nieznajomy rze­czywiście jej odpisał.

To by znaczyło, że w powietrzu drży coś o wiele więcej, niż Ida opowiedziała.

Nie wszystkie kobiety znad północnych fiordów na tak długo pozostają w pamięci ludzi posiadających władzę i uprawnienia. Nie wobec wszystkich docho­wują obietnic.

Ale Ida to Ida...

List został tak sformułowany, jak się Ida spodzie­wała. Ani słowa o upojnych chwilach czy czerwonej jak wino zorzy polarnej. Ale dziewczyna odgadła, że o tym myślał, że i on tego nie zapomniał.

Mógł bez trudu zbagatelizować jej prośbę. Mógł po prostu udać, że nie dostał jej listu. Przesyłki tak łatwo ginęły po drodze. Zwłaszcza gdy musiały pokonać od­ległość taką, jaką przebyła jej prośba. I jego odpowiedź.

List był poprawny w tonie. Autor aż do końca trzy­mał się określonych form. Pismo równe, bez zawija­sów, ale mimo to ładne i porządne. Trochę szerokie, może jego ręka nie potrafiła pisać miękko i lekko...

Ida przeczytała raz. Poznała słowa. Ale musiała zacząć od nowa. Przeczytać jeszcze raz. Dobrze zrozumieć.

Ido córko Reijo, nie zapomniałem o Tobie. Twój list tylko ożywił wspomnienia. Złożoną obietnicę także pamiętam. Nie składam ich tak wiele, bym mógł o nich zapomnieć. Już tego samego dnia, w któ­rym otrzymałem Twoją prośbę, zwróciłem się do wójta w Twoich stronach. Ośmielam się obiecać, że sprawa przeciwko Twojemu mężowi, Sedolfowi Bakkenowi, zostanie zamknięta. Pochwalam Twoją peł­ną oddania wierność małżonkowi. Taka troskliwa żo­na przydałaby się każdemu mężczyźnie. Jeżeli kiedy­kolwiek w życiu będziesz jeszcze potrzebowała mo­jej pomocy, uczynię, co tylko będę mógł. Z mojej strony obietnica jest ciągle aktualna.

Jak tylko nadarzy się możliwość, zwrócę Wam coś, co do Was należy. Przesyłka wymaga jednak znalezienia zaufanych posłańców, zatem może to jeszcze po­trwać. Przykro mi z powodu kłopotów, które na Was sprowadziłem, ale to było konieczne. Zrozumiesz, gdy tylko otrzymasz moją przesyłkę. Wyślę ją na Twoje na­zwisko - ufam, że zadbasz, by trafiła we właściwe ręce.

Pozdrawiam najserdeczniej Ciebie i Twoją rodzinę.

Sture Olavson Moen.

Naczelnik”.

Ogarnęło ją niejasne przeczucie. Niedowierzanie. Odniosła wrażenie, że widzi tylko jakieś wzory - aż tak bardzo list wydawał niedorzeczny.

Kłopoty, które na nich sprowadził? Konieczne?

Jeżeli odgadła, co chciał przekazać, teraz rozumia­ła tego człowieka jeszcze mniej. Dlaczego miałoby być konieczne zniszczenie czyjejś opinii i spokoju?

Zmuszenie go do ucieczki z kraju?

Gdyby przydarzyło się to komuś słabszemu niż Knut, mogłoby się skończyć o wiele tragiczniej.

Konieczne?

Nie wystarczy przykładnie wszystko odesłać. Po­nieśli znacznie wyższe koszty.

A więc czuł się zobowiązany dotrzymać danej obiet­nicy. Dla niego owa spłata będzie trwać całe życie.

Zażegnał jednak zagrożenie, które wisiało nad Sedolfem. I nie zapomniał o niej.

Ida nie była w stanie czuć wdzięczności. Nawet gdyby całe niebo z zorzą polarną zwaliło się jej na głowę z powodu tego mężczyzny, nic by nie czuła.

Wobec niego ani wobec kogokolwiek innego.

Wszystko w niej umarło. Pragnęła tylko, żeby Sedolf wrócił do domu. Nikt poza nią nie potrafił martwić się tak bardzo o Raiję, jak właśnie Sedolf. Nie była pewna, czy uda jej się dojść do siebie przed jego powrotem. Nie miała odwagi wyrzucić z siebie tego, co zamarzło i stwardniało na kamień. Nie była pewna, czy udałoby się jej przez to przejść jeszcze raz. Lepiej zamknąć uczu­cia gdzieś głęboko w sercu aż do powrotu Sedolfa. Wte­dy będą mogli zmagać się z tym razem. Uczynić z tego wspólny ból, nawet jeśli zostanie podwojony. Łatwiej będzie sobie z tym poradzić wspólnie z Sedolfem. Wszystko jest łatwiejsze z Sedolfem.

- Dobre wieści? - spytał Emil.

Ida poderwała się. Całkiem o nim zapomniała. Za­głębianie się w sobie jest groźne. Wiedziała o tym, mu­siała dołożyć starań, by wrócić do rzeczywistości. Nie powinna szukać ucieczki w czymś, co nie istnieje! Mi­mo że wszystko wokół wydaje się smutne i trudne, nie powinna tracić kontaktu z ziemią pod stopami.

Nie znikać w chmurach, gdzie wszystko jest łagod­ne i niegroźne i nic nie doskwiera!

Powrót stamtąd może okazać się trudny...

W końcu życie może się wydać bez sensu - to chy­ba najbardziej niebezpieczne.

- Sedolf nie musi się już niczego obawiać - odpar­ła. Usłyszała, jak bezbarwnie zabrzmiał jej głos. Nie potrafiła nic uczynić, by nadać mu więcej życia.

- Musi mieć wpływowych przyjaciół - stwierdził Emil. Skinął w stronę listu, który nadal leżał rozło­żony na stole przed Idą.

Jej uśmiech pojawił się tylko na mgnienie. Pojawił się i zniknął. Emil uznał, że dobrze się stało, gdyż to najsmutniejszy uśmiech, jaki w życiu widział.

- Sam jest wpływowym człowiekiem, Emilu. Ten naczelnik, do którego ty się zwracałeś, już stracił swój stołek. Autor listu został jego następcą.

Emil nie znajdował słów.

I ten człowiek odpowiedział na list Idy! Drobnej Idy z drewnianej chaty na cyplu!

- Ale jak to się, do diabła, stało, że został naczel­nikiem? - spytał Emil. Ściągnął brwi.

Dziewczyna wzruszyła ramionami. Starannie zło­żyła arkusz, sama nie wiedząc, dlaczego.

- Nie mam pojęcia - odparła. - Nic o tym nie pi­sze. Może dzięki wpływowym przyjaciołom?

Nie musi mówić wszystkiego Emilowi. Nie może tego od niej wymagać.

- Pomogę ci się położyć - zaproponowała. Nie spy­tała, czy nie uważa, że jest za wcześnie.

Nie protestował. Widział, że to niemożliwe. Ida wy­dawała się niedostępna, całkiem pogrążona w smutku.

Nie zasnął od razu. Noc była zbyt jasna, nawet za­słony jej nie powstrzymały przed wejściem do środka. Czuł ból, ale nie wspomniał o tym Idzie. Nie wiedzia­ła o jego cierpieniu. Było nieistotne w porównaniu z tym, przez co przeszła. Z tym, co jeszcze przed nią.

Słyszał ją na górze. Jak przekręca się w łóżku, sta­rając się tłumić dźwięki, żeby nie obudzić Mikkala. Słyszał, że upłynęło dużo czasu, zanim i ją ogarnął sen.

Emil złożył ręce w modlitwie.

Czuł się dziwnie. Nieczęsto się modlił. Nie pamię­tał, kiedy robił to ostatnio. Trudno było znaleźć sło­wa. „Ojcze Nasz” z dziecięcych nauk tkwiło w gło­wie jak wykute, ale to, co poznał później, jakoś się rozmyło. Nie uklęknął z własnego powodu. Nie za­mierzał się modlić za siebie. Właściwie nie miał pew­ności, czy to w ogóle pomoże.

Ale nie zaszkodzi spróbować. Chodzi przecież o nią. O Idę.

Sedolf i jego załoga wrócili pod koniec maja. Więk­szość drzew wypuściła już liście - małe zielone listki, które nadały wzgórzom barwę lata. Śnieg stopniał. Jeszcze gdzieniegdzie w zacienionych miejscach trzy­mały się mocno brudnoszare zaspy, lodowymi pazu­rami wczepione w wiecznie zielone wrzosy.

Zeszłoroczna żółta trawa trwała uparcie, nie po­zwalając przebić się świeżej, soczyście zielonej. Ale i w tej żółci istniał jakiś urok - niosła przesłanie, że lato w swej weselnej sukni jest już niedaleko.

Tak jak poprzednim razem Reijo wypłynął ryba­kom na spotkanie. Z daleka rozpoznał ich statek. Cie­kawiło go, czy Sedolf do nich dołączył. Nie mógł przecież być tego pewien, ponieważ z północy nie do­tarły żadne wieści. Nie było przez kogo wysłać listu. Posłaniec nie dotarłby wcześniej niż sami rybacy.

Wróciło ich tylu, ilu wypłynęło.

Ale przecież Sedolf stał tam teraz razem z nimi. Wyprostowany i zarośnięty. Z odrobiną mrozu z wy­brzeża Finnmarku w spojrzeniu.

Reijo szybko się zorientował, kogo brakuje. Natych­miast brakujące części układanki znalazły się na swo­im miejscu.

Gdy tylko nadarzyła się możliwość, odciągnął Sedolfa na stronę. Musiał porozmawiać z nim w cztery oczy.

- Chyba nie czekają na mnie poborcy podatkowi? - spytał chłopak surowym głosem. - Już myślałem, że wyjdą po mnie aż tutaj. Wezmą statek w zastaw i sprawdzą każdy zakamarek w poszukiwaniu włóka...

- Ida ci wszystko wyjaśni - odrzekł w pośpiechu Reijo. - Widzę, że ich znalazłeś?

Sedolf skinął, uśmiechając się znacząco.

- A jakże, znalazłem i wszystko zrozumiałem - odparł. W jego głosie nadal brzmiała surowość. Reijo nie bardzo się to podobało. To nie ten sam Sedolf. - Czy zawsze od najlepszych przyjaciół człowiek dostaje coś takiego? - mówił dalej Sedolf. - Pewnie dlatego, że to zawsze oni najwięcej korzystają. Za niewielką łapówkę mógłby zdobyć statek na własność.

Reijo zrozumiał. Jak tylko się zorientował, że na pokładzie brakuje Larsa, wszystko stało się jasne w mgnieniu oka. Uznał, że chyba jego umysł nie funk­cjonował jak należy, skoro nie wpadł na to wcześniej.

Ale często dobrze myślimy o tych, których znamy. Łatwo się zapomina, że każdy ma złe strony, że każ­dy w chwili słabości jest w stanie ranić.

- Lars zamieszka na jakiś czas w Finnmarku - kon­tynuował Sedolf. - Znalazł sobie tam kobietę. To nie wymówka. Ale nie wróciłby z nami nawet, gdyby jej nie spotkał. Niech to pozostanie tajemnicą. Nie ma sensu, żeby we wsi zaczęli gadać. To przecież nie wi­na Fredrikke, a ona by najbardziej ucierpiała.

Sedolf spojrzał na Reijo. Zauważy} uznanie w zie­lonych oczach, w których odbijało morze. Dobrze wiedzieć, że Reijo pochwala jego postępowanie. Prze­dyskutował swą decyzję z innymi rybakami. Tamci uważali, że potraktował Larsa zbyt łagodnie, że na­wet przyjaciel nie powinien ujść bezkarnie. I Sedolf zapragnął zemsty. Przez chwilę. Zapragnął, by Larsa zapiekło, ponieważ porządnie napsuł mu nerwów, a jednocześnie rozczarował.

Ale w końcu rozsądek zwyciężył. Gdyby Sedolf uległ żądzy zemsty, okazałby się niewiele lepszy od Larsa.

Łaska bardziej popłaca.

- Czy tutaj wszystko dobrze się układa? - spytał. - Czy Emil wraca do zdrowia? - Reijo przełknął. Milczał wystarczająco długo, by Sedolf się domyślił, że stało się coś złego. - O co chodzi?

Stał na szeroko rozstawionych nogach, z rękoma na biodrach. Wytarł w ubranie słoną wodę, był brud­ny i zarośnięty. I bał się.

- Nie mogę pozwolić ci pójść do domu, zanim ci tego nie powiem - westchnął Reijo. - Tutaj nie wszyst­ko dobrze się układa... Mała Raija umarła ponad mie­siąc temu.

- Umarła?! Reijo skinął głową. Sedolfowi opadły ręce. Surowość i chłód zniknęły z jego twarzy.

Sedolf drżał, choć powietrze było łagodne. Drżał, lecz zdołał powstrzymać krzyk.

- Dziecko nie może tak po prostu umrzeć - rzekł opanowanym głosem, który jednak przepełniało wię­cej uczucia, niż to okazywała Ida w ciągu minionych dni. - Chorowała?

- Nie. Zasnęła. Nie obudziła się więcej. Zastąpię cię przy statku, Sedolf. Możesz od nas wziąć konia. Jedź do Idy. Niech ona ci to opowie...

Sedolf przełknął kilka razy. Nie mógł patrzeć na rybaków, którzy stali oniemiali, przysłuchując się sło­wom Reijo. Teraz zwrócili spojrzenia na Sedolfa. Po­dziwiali jego spokój. Podziwiali go za siłę. Że nie uro­nił jednej łzy...

- Aha, Sedolf... - Reijo zatrzymał go, kiedy już biegł na cypel po konia, by czym prędzej znaleźć się w domu. - Ida jest nieczuła jak kamień. Zaopiekuj się nią. Spraw, by znowu zaczęła czuć. Nikomu z nas do tej pory się to nie udało. Tylko ty jesteś w stanie tego dokonać. Nam brakuje odwagi. Bo nikt z nas nie potrafił jej pocieszyć...

Sedolf milczał, ale Reijo wiedział, że Ida nigdy nie dozna przy nim krzywdy. Zawsze będzie dla niego najważniejsza.

Przyjechał z głośnym tętentem końskich kopyt. Odnalazł żonę z Mikkalem nad strumieniem. Trzę­sąc się z zimna, płukała pranie.

Na widok Sedolfa omal nie straciła paru przeście­radeł. Sedolf wskoczył po uda do wody, by je ratować.

Mikkal zanosił się od śmiechu.

Sedolf musiał wziąć małego na ręce. Przyglądał mu się długo i z powagą, chciał się przekonać, czy chłop­czyk poznaje go mimo zarostu i brudu.

Nie było wątpliwości, że Mikkal go poznał. Małe główki mogą pomieścić tak wiele, większość z nich pamięta ofiarowaną im miłość. I osoby, które ją ofia­rowały.

- Słyszałeś? - spytała Ida.

Sedolf potwierdził. Ból uczynił coś z jej spojrze­niem, z jej głosem. Chłopak przekonał się, że Reijo miał rację, że nie przesadził, mówiąc że Ida zmieniła się w kamień.

- Nie cierpiała - rzekła cicho. To jedyna pociecha, która jej została. - Nie mogła cierpieć. Na jej twarzy malował się spokój. Była taka śliczna, Sedolf...

Dokończyła szeptem, który przeszedł w ciszę. Sedolf zmarzł. Woda w strumieniu chyba jeszcze nie słyszała najnowszych wiadomości, że zbliża się lato. Objął Idę ramieniem. Przytulił do siebie.

- Jest wiele spraw, o których powinniśmy poroz­mawiać, moja najdroższa Ido. Ale nie tutaj.

W drodze do domu rzekł niby mimochodem:

- To Lars nasłał na mnie wójta...

- Ta sprawa również umarła - odparła Ida, jakby nie zrozumiała, co powiedział. W każdym razie nie wydawała się szczególnie zaskoczona. - Napisałam list, Sedolf. O tym również ci opowiem, później. Po­winieneś przeczytać odpowiedź, którą otrzymałam. Ale tej sprawy tak czy owak już nie ma...

Sedolf spojrzał na Idę. Przypomniał sobie, że o tym rozmawiali, ale nie pamiętał dokładnie tej rozmowy. Słów, które wymienili. Stały się takie wyblakłe, na wpół zapomniane, ponieważ nigdy nie przykładał do nich wagi.

Ale kiedy wspomniała o liście, przypomniał sobie. Przeraził się.

Jakim cudem jego Idzie udało się wywrzeć taki wpływ na obcego człowieka?

Niepokoiło go to, ale o nic nie pytał.

Najboleśniejsza była strata Raiji.

Ida nie chciała mówić. Nie o dziecku. Pozwoliła, by ją objął, by mocno przytulił. Ale zaraz wyśliznęła się z uścisku. Wymówiła się, że czeka ją wiele obowiązków. Że ma dużo do zrobienia. Że nie może tego zostawić.

I wymknęła się do wielkiego prania, do rzeczy cią­gle leżących nad strumieniem, które trzeba wypłukać.

Sedolf został z Mikkalem na ręku. Malec za nic nie chciał go puścić. Wplatał paluszki w jego włosy.

Sedolf oparł policzek o policzek dziecka. Ida za­mknęła w duszy drzwi, które ukryły ból. To natural­ne, że ponowne ich otworzenie zajmie dużo czasu.

- Musisz jej pomóc na powrót stać się sobą! - usły­szał głos Emila. Brzmiała w nim prośba. Sedolf zo­rientował się, że Emil nadal czuje słabość do Idy. - Cholernie przykro jest widzieć ją taką - mówił dalej Emil. - Nie płakała od czasu, kiedy to się stało. Za­chowuje się jak chodzący słup soli.

Przywołał obraz z Biblii na opisanie sytuacji, któ­ra go przerażała.

- Cholernie przykro jest również stracić dziecko - odparł Sedolf. Sam czuł to w sercu. Dławiło go w gar­dle, piekło pod powiekami. - Ida nie jest z tych, któ­re całemu światu pokazują, że cierpią - dodał szybko. Nie chciał, by Emil odebrał jego słowa jako atak. To nie wina Emila, że nie ma dzieci. Ściśle biorąc, sam też ich nie miał.

Ale dzieci Idy traktował jak własne. Chociaż ich prawdziwym ojcem był Ailo. Jednak sam stał się dla nich jedynym ojcem, jakie­go znały.

- Po prostu zasnęła? - spytał. Nie zdobył się, by spojrzeć na Emila. Żelazna obręcz ściskała mu serce. Nie było go tutaj w tej trudnej chwili. Może to nie jego wina, ale go tu nie było.

Nigdy go nie było, kiedy Ida go potrzebowała...

- Cicho i spokojnie - potwierdził Emil. - To trochę pomaga, gdy się na to tak spojrzy. Może mała nawet tego nie poczuła. Wyglądała w trumnie jak aniołek...

Sedolf tak głęboko wciągnął powietrze, że Emil resztę zachował dla siebie. Sedolf mocno uścisnął Mikkala, postawił go na ziemi i poszedł na górę do sy­pialni. Wyjął z kufra wełniane spodnie, suche i czyste.

Nie odważył się otworzyć drzwi do dziecinnego pokoju. Ale długo przed nimi stał.

Klamka by go tam wpuściła, ale nie mógł jej sam nacisnąć.

Dopiero kilka chwil był w domu, przepełniony świadomością o śmierci Raiji, a już odnosił wrażenie, że ściany zaciskają się wokół niego. Jak zatem musia­ła się czuć Ida?

Nie był w stanie zostać tu i tkwić bezczynnie do wieczora. Nie mógł. Statek czekał na brzegu. Zosta­ło jeszcze wiele do zrobienia, zanim będą mogli po­wiedzieć, że zakończyli wiosenne połowy.

I jeszcze ta sprawa z listem. Zasiała w nim niepo­kój. Ponownie przepełniła go goryczą.

Wtedy też go tu nie było. Nie mógł potwierdzić przed całym światem, że Ida jest jego żoną, a nie ja­kąś tam kobietą, na której wszyscy mogą zatrzymy­wać spojrzenia i o której mogą śnić słodkie sny. Wdzięczność Sedolfa mieszała się z rosnącą dokucz­liwą goryczą.

Powoli zszedł na dół.

- Ten mężczyzna, Emil... - zwrócił się do przyja­ciela. Być może straci w oczach tamtego, ale nie dbał o to. - Ten człowiek, który przyjechał wtedy od na­czelnika. Ten, co złupił Knuta. Jaki on był? Widzia­łeś go. Co zaszło między nim a Idą?

Emil przyglądał się przez chwilę Sedolfowi. A więc Ida zniekształciła trochę prawdę. Przed mężem najwy­raźniej również. Powiedziała mu, ale nie wszystko. Może to miało ogromne znaczenie. Albo żadnego.

Emil mógł stanąć tylko po jednej stronie. Wybrał stronę Idy. Nie mógł postąpić inaczej.

- Czasem mężczyźni i kobiety zawierają przyjaźń - rzekł cicho. Mówił powoli, ważąc słowa. - Ty i ja nie mamy może tak wielu przyjaciół wśród kobiet. Patrzy­my na nie inaczej. Ale Ida nie jest całkiem taka jak ty i ja, prawda?

Sedolf potrząsnął głową.

- Idę łatwo jest pokochać - myślał Emil na glos. Powiedział to, nad czym się zastanawiał w bezsen­ne noce. - Łatwo ją polubić. Ona potrafi zaglądać ludziom w dusze. My ledwie zwracamy uwagę na to, jak wyglądają. Ale ona dostrzega więcej. Sądzę, że tak stało się z tym mężczyzną. Być może go oczaro­wała... ale szczerze mówiąc, nie należał do typu, któ­ry traci głowę na widok pierwszej ładnej twarzy, którą zobaczy. Był surowy, lecz sprawiedliwy. Bóg jeden wie, jak się Idzie udało z nim porozmawiać. Widziałem tylko, jak obronił Idę przed tym drugim, kiedy im ubliżała. Być może podziwiał ją za tę od­wagę. Nie wiem.

- Ale zauważyłeś, że coś między nimi jest? - spy­tał Sedolf ostro.

- Mylisz się - odparł Emil. - Nigdy by mi to nie przyszło do głowy. Dopiero Ida mi o tym wspomnia­ła. Kiedy pisała list, zwracając się z prośbą w twojej sprawie. Nie zdziwiłbym się bardziej, gdyby się przy­znała, że z samym diabłem mówią sobie po imieniu!

To w pewnym sensie była pociecha.

- Ida nie robi nic złego - rzekł Sedolf sam do sie­bie. - Nie byłaby zdolna do zdrady...

Ale myślami powędrował ku pewnemu zuchwalco­wi, który uwiódł ją daleko na północy kraju, kiedy jeszcze należała do Ailo...

- Ida nie zrobiłaby czegoś takiego - Emil wydawał się bardziej przekonany. - Jeżeli wątpisz w jej odda­nie, to jesteś większym idiotą, niż za jakiego cię mia­łem, Sedolfie Bakken!

Sedolfowi znacznie ulżyło.

Emil miał rację. Oczywiście, że Emil miał rację! Opowiedział mu o historii ze statkiem. O Larsie. O połowach.

- Ida nie zdradzi cię nawet, gdy uczynią to twoi dwaj najlepsi przyjaciele. - Emil nazwał słowami obawy Sedolfa, który pomyślał, że nieprędko obdarzy te­raz kogoś zaufaniem.

To straszne, że właśnie Emil musiał mu przypo­mnieć o wierności Idy. Sam powinien ją wystarczają­co dobrze znać.

Powinien ją na tyle dobrze znać, by wierzyć, że jest jedyną osobą, która go nigdy nie zdradzi.

- Mam jeszcze trochę roboty...

- Nie zostawiaj teraz Idy samej!

- To nie to! - usprawiedliwił się Sedolf. - Jestem je­dynym szyprem po odejściu Larsa. To mój statek. Za niego też jestem odpowiedzialny.

Emil tylko się uśmiechnął.

- Ten poborca jest teraz naczelnikiem, Sedolf - rzekł sucho.

Sedolf stanął jak wryty. Nie całkiem zrozumiał. Wiadomość po prostu do niego nie dotarła.

- Porozmawiam z nią, zanim zejdę na brzeg. Ale muszę...

- Ida ma przecież w co włożyć ręce - zauważył Emil nieco uszczypliwie. - Ucieka w robotę, Sedolf. Musisz także to zdjąć z jej barków. Musisz odnaleźć dawną Idę!

Sedolf skinął głową. Czuł, że czeka go beznadziej­ne zadanie. Ale kochał Idę ponad wszystko.

Musiał ją nakłonić, by razem z nim dzieliła smutek. Później.

14

Wspólnie położyli Mikkala spać. Razem przysiedli każde na swoim brzegu posłania i poczekali, aż za­śnie. Spokojnie i bezpiecznie pośrodku tego morza, którym było ich łóżko.

Ida zatrzymała się przed zamkniętymi drzwiami pokoju po drugiej stronie korytarza. W pęku kluczy zawieszonych na biodrze znalazła ten właściwy. Otworzyła. Puściła Sedolfa przodem. Powoli podąży­ła za nim. Zamknęła drzwi.

Nie zaglądała tu od czasu, kiedy wysprzątała i zamknęła na klucz. Rzeczy Mikkala przeniosła do swojej sypialni.

Teraz z pewną ulgą usiadła na brzegu łóżka, w któ­rym zasnęła Raija.

Sedolf osunął się ciężko tuż obok. Wziął Idę za jed­ną z dłoni, które bezradnie opuściła na kolana. Uści­snął. Nie po to, żeby dodać jej sił. W równym stop­niu dlatego, że sam potrzebował bliskości. Jej siły.

- Opowiedz mi o tym - poprosił cicho. - Opowiedz mi dokładnie, jak to było.

Ida zaczęła mówić zniżonym głosem. Początkowo bezbarwnie, jakby wypuszczała zamarznięte słowa, które tylko czekały na tę okazję. Jak gdyby po to zo­stały przechowane.

Sedolf zobaczył wszystko oczami Idy, ponieważ posiadała niezwykły dar opowiadania. Mówiła o tym, co inni pewnie by pominęli, uznając za nieważne.

Tak jakby coś mogło być nieważne w momencie, gdy umiera dziecko!

Opowiadała w taki sposób, że widział, słyszał, czuł dotyk i zapach. Że odnosił wrażenie, jakby sam gła­dził martwe dziecko po jedwabistych policzkach.

Uczestniczył w czymś, co powinien był przeżyć. Co powinien był dzielić z nią, kiedy to się stało. Zna­lazł się pośrodku zdarzeń - zaprowadził go tam jej głos. Zdarzeń, które miały miejsce kilka tygodni te­mu w tym pokoju.

Czuł dławienie w gardle, kiedy opowiadała, jak ład­nie ubrała malutką. Kiedy opowiadała o trumnie, któ­rą zrobił Reijo. O przeprawie przez fiord, tylko we dwoje z ojcem. O tym, jak maleńka trumna została przysypana mokrą wiosenną ziemią...

Powinien był tam się znaleźć. Powinien był tam stać obok niej. Powinien ponieść część brzemienia, które spadło na jej ramiona. Nie powinna zostać sa­ma w takiej chwili!

- A ty, Ida... Opowiedz mi, jak ty się czułaś...

Wtedy, drżąc, zaczerpnęła powietrza. Z jej ust nie wydobyło się jednak ani jedno słowo. Objęła go, przytuliła policzek do jego ramienia i tylko potrząs­nęła głową.

- Nie mogę pogodzić się z myślą, że zostałaś z tym sama - szepnął Sedolf tuż przy jej czole. - Czuję się, jakbym cię zdradził. Chociaż nikt nie mógł wiedzieć, że tak się stanie...

- Ona też była sama - odezwała się Ida. - Nie by­ło mnie przy niej...

- Była przecież razem z Mikkalem - rzekł. Wiedział, że to żadna pociecha. Idę też dręczyły wyrzuty sumienia.

Jak i jego. - To nie jest niczyja wina - szepnął. Poczuł, jak łzy popłynęły mu po policzkach. Ciepłe i mokre.

Nie potrafił ich powstrzymać. Ani też nie chciał. Nie miał powodu udawać przed Idą. Nie miał czego przed nią ukrywać. Znała jego słabości równie dobrze jak mocne strony. Nigdy nie pogardzałaby płaczącym mężczyzną. Raczej gardziłaby tym, który nigdy się nie popłakał.

To on ukrył twarz w jej piersi. Poczuł, jak jej chłod­ne ręce gładzą go po policzkach, po włosach, po ple­cach. Jak szepcze cicho słowa, którymi przemawiała do dzieci. Krótkie, dobre słowa po fińsku.

Nagle jej głos stał się grubszy. Jej ciałem zaczęło wstrząsać łkanie niemal w takt jego płaczu.

Uniosła jego twarz. Oczy, których spojrzenie na­potkał, wypełniały łzy. Policzek, który przywarł do jego policzka, był równie mokry.

Mocno się objęli. Szlochali na ramieniu drugiego. Płakali bez słów.

Poczuli się bardzo zmęczeni. Taki płacz wyczerpu­je, wypłakanie najgłębszego bólu kosztuje wiele sił.

Popatrzyli na siebie nawzajem. Mieli czerwone pla­my na policzkach, zaczerwienione oczy i biegnące w dół mokre strużki.

Sedolf pocałował Idę w oba policzki. Potem lekko musnął jej usta.

- Kocham cię, Ida - rzekł. Czuł to całym sercem. Stracił tak dużo, ale jednocześnie był niezmiernie wdzięczny, że nadal należeli do siebie. Że nadal mo­gli dzielić chwile takie jak ta.

Trudniej jest dzielić płacz niż śmiech. Dzielenie ra­dości wymaga niewiele. Ale ból sięga dna tego, co wspólne.

- Nigdy o niej nie zapomnimy. Zawsze będzie ży­ła w naszych sercach. I nigdy nie możemy dopuścić myśli, że żyła na próżno. Nikt nie żyje na próżno... Zdążyła nas napełnić radością więcej razy, niż potra­fię zliczyć, chociaż żyła tak krótko. Zdążyła zdobyć miłość. Zdążyła pokochać. Zdążyła nauczyć się bie­gać na swych maleńkich nóżkach... Była wesołym dzieckiem... Nie żyła na próżno, nasza Raija. Była ma­lutka, ale całkiem odmienna od innych. Będziemy o tym pamiętać. Reijo i Helena będą o niej pamiętać. Knut i Anjo. Emil. Wiele osób ją zapamięta, moja naj­droższa Ido. Nie żyła na próżno...

Ida spojrzała na Sedolfa. Prosto w oczy.

- Ale zupełnie bez sensu było to, że musiała umrzeć! Nie potrafił nic odpowiedzieć. Myślał dokładnie tak samo. Sam nie umiał pogodzić się z tym, co się stało. Z tym, że istnieje jakiś sens i zamysł w czymś tak nie­sprawiedliwym, jak pozbawienie życia malutkiego dziecka. Właśnie to Ida nazywała bezsensownym.

- Bałam się płakać w samotności - przyznała. Przy­tuliła twarz do jego piersi, splotła palce z jego palca­mi. - Nie byłam w stanie. Nie mogłam. Wokół mnie panowała tak ogromna pustka. Myślałam, że to się nie wydarzyło. Nawet kiedy ją pochowaliśmy, czułam, że to nieprawda. Że Raija po prostu przebywa w innym miejscu. Że później wróci... Wierzyłam w to, Sedolf! To ja znalazłam ją martwą, ale wierzyłam, że wróci...

Pocałował ją lekko w czoło. Czuł, że jeszcze jest spięta. Zamknięta w sobie jak mocno zaciśnięta pięść. Teraz powoli się rozluźniała. Ale wciąż panowała nad sobą. Nie wyrzuciła z siebie wszystkiego od razu. Nie pozwoliła, by wylało się całym strumieniem...

- Myślę, że teraz pogodzę się z tym, że ona nie wróci - rzekła nieoczekiwanie. - Ale nie jestem pewna, czy zrozumiem, że umarła, Sedolf. To niepojęte. Za trudne. Wydałam ją na świat. Urodziłam. I nie mo­głam nic zrobić, by ją tu zatrzymać... przy życiu. Po prostu zabrano mi ją z rąk...

- Nie posiadamy naszych dzieci na własność - ode­zwał się Sedolf. Nie wiedział, skąd u niego ta mą­drość. Nie pamiętał, by o tym wcześniej myślał. - Są jakby tylko pożyczone.

- Jesteś jedynym, który potrafi mnie zrozumieć, Sedolf - rzekła Ida z przekonaniem. - Kochałeś ją tak samo mocno jak ja. Nikt inny nie jest w stanie pojąć, co czuję. Przez co przechodzę. To przecież nie ich dziecko. Raija była nasza...

Sedolfowi ścisnęło się gardło.

To coś więcej niż wyznanie zaufania. Więcej niż wyznanie miłości. Zawsze czuł, że wiele go łączy z jej dziećmi, chociaż ich nie spłodził i chociaż widział, że Ida bardziej traktuje je jak dzieci Ailo niż jego.

To naturalne, oczywiste. Ailo był ich ojcem.

Teraz powiedziała to, co sam czuł. Nie żeby go po­cieszyć, ale ponieważ i ona tak uważała.

Kochał ją. Czuł, że miłość wypełnia mu piersi, jak­by w każdej chwili miała je rozsadzić. A jednocześnie głowę miał ciężką od smutku.

- Nie musisz niczego przede mną skrywać - rzekł zdławionym głosem, nachylając ku niej twarz. - Zawsze będziemy razem, Iduniu. Nawet w trudnych chwilach.

Prawie zapomnieli o Emilu, kiedy tak siedzieli blisko siebie, starając się znaleźć wyjście z pustki. Ale wyjdą cierpieniu na spotkanie ręka w rękę. Nie dadzą mu się pokonać. Wydawało się niezmierzone, gdy się z nim ze­tknęli. Ale musi istnieć jakaś droga, która przez nie prowadzi. Jakaś droga, która prowadzi na drugą stronę.

Kiedy przypomnieli sobie o Emilu i wyszli z dziecin­nego pokoju, zauważyli, że na dole w kuchni panuje ci­sza. Ława była pusta. Drzwi do pokoju Emila zamknięte.

Sedolf zajrzał do środka.

Emil leżał ubrany. Uśmiechał się blado.

- Najwyższy czas, bym zaczął się uczyć sobie ra­dzić - rzekł.

To była ciężka próba, ale Sedolf nie musi o tym wiedzieć.

- Zapomnieliśmy... - Sedolf przeczesał ręką włosy. Sterczały teraz do góry.

- Nie zawracajcie sobie mną głowy! - W głosie Emila nie brzmiał nawet cień żalu. Chłopak nie spo­dziewał się z ich strony zainteresowania. Nie chciał zawadzać. Pragnął, by mieli trochę czasu dla siebie.

Potrzebowali tego.

Przede wszystkim Ida.

Czuł, że jest dla nich ciężarem. Pozostawał gdzieś w cieniu. Niczym świadek, który nie ma prawa się odezwać.

Nie chciał nim być. Piątym kołem u wozu...

- Nie możesz spać przez to wszystko... Emil uśmiechnął się. Odkrył koc.

- Jeśli później się położę, nie będę potrzebował po­mocy wcześnie rano - rzekł znacząco, puszczając oczko.

Sedolf udał, że nie dosłyszał. Pomógł Emilowi się przebrać. Znalazł czas, by zapytać, jak się czuje.

- Hm - zaczął Emil. - Jeżeli uda mi się znów cho­dzić, sprawy przyjmą całkiem nowy obrót. Będę mu­siał znaleźć sobie tak silną żonę, by mogła pracować jak koń...

Obaj uśmiechnęli się.

- Płakałem - rzekł Sedolf, kiedy wstał i zaciągał za­słony. - Nie wiem, kiedy ostatnio płakałem...

Emil uśmiechnął się smutno. Nie wiedział, czy od­ważyłby się przyznać do czegoś takiego drugiemu mężczyźnie. Ida odmieniła Sedolfa. Ale Sedolf za­wsze chował w sobie okruchy tej wrażliwości.

O ile wiedział, sam też nie był od nich wolny.

- A ona? - spytał. Nie miał pojęcia, jak zareagować. Jakich słów Sedolf się po nim spodziewa. Dlaczego w ogóle mu o tym mówi.

Sedolf skinął głową.

- To było takie bolesne, że nie jestem w stanie ci tego opisać. To taki ból, że dosłownie rozdziera mnie od wewnątrz. Raija była też moim dzieckiem!

Emil nie zdobył się na uwagę, że, ściśle biorąc, to nieprawda. Zaczynał dostrzegać to, czego kiedyś nie mógł zrozumieć. Przypomniał sobie lata, kiedy jesz­cze mógł zdobyć Idę. Gdyby wtedy potrafił przyznać, że jej dzieci nie są obcymi dziećmi...

Zrozumiał, czym ją od siebie odsunął. Sedolf oka­zał się dużo mądrzejszy.

Pokochał jej dzieci jak swoje. Zawsze miał wielkie serce.

Emil powiedział mu to:

- Zawsze byłeś wrażliwy. Potrafiłeś to okazać. Masz wielkie serce, Sedolf.

Sedolf jednak zaprzeczył, kręcąc głową.

- To nie takie proste, Emil. To się nazywa miło­ścią. Nie potrafiłbym pokochać każdego smarkacza. Kocham Mikkala i kocham Raiję. Ponieważ są taki­mi, a nie innymi małymi ludźmi. Ponieważ są moje!

Tego Emil nie był w stanie zrozumieć. Westchnął.

- Idź do niej - rzekł. - Ida bardziej niż ja potrzebuje rozmowy. W gruncie rzeczy Ty dobrze mi z moimi myślami...

Sedolf zamknął za sobą drzwi, zamknął Emila z je­go myślami.

Ida napaliła w izbie paradnej. Zrobiło się cieplej.

Trzymała przed sobą list. Rozłożyła go. Sedolf uświadomił sobie, że nie czyta nadzwyczaj dobrze. Nie tak dobrze jak Ida.

Kiedy zatem podała mu kartkę, powstrzymał ją ge­stem ręki.

- Opowiedz mi o tym! - poprosił. - Nie muszę znać całej treści słowo po słowie. To list do ciebie, skarbie. Nie do mnie. Chcę wiedzieć tylko to, o czym sama mi chcesz powiedzieć. Nie więcej.

Zakłuło go trochę w piersi, ale czasem dobrze jest nie wiedzieć wszystkiego. Nie widzieć słów, które skreślił obcy mężczyzna, myśląc o jego Idzie.

Naczelnik!

Niech tam będzie i królem, jeżeli chce. Ponieważ tu w domu nad strumieniem to on jest królem. A Ida jest jego żoną. Jego królową. Żaden naczelnik na świecie nie może tego zmienić.

Ida opowiadała półgłosem, szczerze. Siedziała na krześle z podkurczonymi nogami. Przypominała kłę­bek. Spódnica zwisała dużo poniżej stóp. Ida zacisnę­ła ramiona wokół kolan. Na policzkach nadal miała czerwone plamy. Opłukała twarz zimną wodą, ale nie zdołała usunąć wszystkich śladów płaczu.

Tak jakby to miało jakieś znaczenie! pomyślał Sedolf. Kochał ją niezależnie od tego, jak wyglądała.

Opowiedziała o spotkaniu z człowiekiem, które­go wcale nie znała. Ze wyszła na brzeg w zimową noc. Spotkała go. Zupełnie przypadkiem. Nie umówiła się. Niczego nie planowała. Po prostu się stało.

I Sedolf uwierzył jej.

Ida nie mogłaby kłamać mu prosto w oczy. Nie z takim wyrazem twarzy, z pewnego rodzaju bólem w oczach. Nie dobierała słów, wyrzucała je z siebie. Czasami ważyła, ale niczego nie ukrywała.

- Wydawało się, jakbym była z nim duchowo spo­krewniona - wyjaśniła, zacinając się. Sedolf niewiele z tego rozumiał.

- Podobał ci się ten mężczyzna? - spytał ochrypłym głosem. Ale mógłby jej tę słabość wybaczyć. - Ja mo­że dałbym się rozpalić innej - przyznał, by jej ułatwić. - Gdyby pozwoliły na to czas i miejsce - dodał.

Ale okazało się, że to nic w tym rodzaju. Ida upar­cie potrząsała głową. Dziwnie się zamyśliła.

- Pocałował mnie - wyznała.

Sedolf znieruchomiał. Musiał zamknąć oczy. Uj­rzał tę scenę w wyobraźni i z całej duszy znienawi­dził nieznajomego mężczyznę. Znienawidził tak bar­dzo, że aż zacisnął pięści.

Pozwolił myślom płynąć. Ujrzał siebie w innym miejscu. Gdyby spotkał kogoś takiego jak Ida... gdy­by nadarzyła się możliwość... gdyby nie była wolna... gdyby była piękna noc...

Nie, nie różnili się tak bardzo. Nie wydawał się bardziej rycerski.

Właściwie postąpił kiedyś podobnie. I o wiele mniej szlachetnie.

Nie była to nawet noc. Zdawał sobie sprawę z te­go, co robi, lecz pokusa okazała się zbyt duża...

Kim jest, że potępia innego tylko dlatego, że tam­ten uległ tej samej pokusie?

Całe szczęście, że stało się to w mroźną noc polarną! Nawet taki ktoś jak naczelnik nie powinien mu przyprawiać rogów!

- Było w tym także coś cielesnego. Jednocześnie - do­dała Ida niechętnie. Oparła brodę na kolanach. Wpatry­wała się w to, co już minęło. Co się stało, kiedy nie było przy niej Sedolfa, kiedy nie mógł zaspokoić jej pragnień. - Ale nie myślałam o nim jak o mężczyźnie. Raczej jak o człowieku. Sądzę, że wiedział o tym już wtedy. Że między nami nie istniał zwykły cielesny pociąg.

- Pewnie dlatego cię pocałował - rzucił Sedolf. Prze­łknął gorycz. Nie powinien był jej pytać, jak to było.

Boże, przecież jest zazdrosny!

Nigdy wcześniej nie pojawił się nikt, kto wyzwał­by go na prawdziwą walkę o Idę. Zawsze czuł się zwy­cięzcą w glorii. Inni nigdy się do niego nie umywali, nawet gdyby był nędznym obszarpańcem, pozostał­by tym, którego wybrała. Nawet Emil nie skusił jej tym swoim gospodarstwem. Tylko Ailo był przed nim. A zmarli nie wchodzą w rachubę.

Ale jakiś obcy, który posiada teraz większą władzę niż sam diabeł...

Tak, to coś całkiem innego...

- Nie mówię tego, żebyś się ze mną drażnił, Sedolf! - odparowała. - A ile dziewcząt ty miałeś? Więcej niż mam palców u obu rąk. Czy powinnam być o nie zazdrosna? Nie posiedliśmy siebie na własność. Zdecydowaliśmy się być ze sobą, ponieważ się kochamy. Ponieważ tak jest dla nas najlepiej...

Skinął głową zawstydzony. Usiadł u jej stóp, oparł policzek o jej łydkę.

- Wybacz mi! - poprosił. - Ale to sprawiło mi ból. Żyłem na Lofotach jak mnich. Nie miałem najmniej­szej ochoty na te kobiety, które bynajmniej ode mnie nie stroniły. Dlatego zapiekło trochę, gdy wyobrazi­łem sobie, jak całuje cię inny. Chociaż zobaczyłem to tylko w myślach. Chociaż twierdzisz, że nie myślisz o nim jak o mężczyźnie. Przecież o nim myślisz.

- Niewiele - zapewniła. - Tylko to takie niezwykłe spotkać kogoś, kto w głębi duszy jest bardzo do mnie podobny. Kto mnie rozumiał, choć nawet mnie nie znal...

- I który wykorzystał twojego brata, by zepchnąć ze stanowiska starego naczelnika i samemu zająć je­go miejsce - dokończył Sedolf. Nie darzył podziwem tego człowieka. - Co prawda uratował mnie od wię­zienia - dodał. - Jestem mu dozgonnie za to wdzięcz­ny. Ale należało mi się, szczerze mówiąc. Po tym, jak uwiódł mi żonę, przynajmniej tyle był mi winien...

Ida potargała Sedolfa po włosach.

- Jesteście do siebie tacy podobni, wy mężczyźni. Wszyscy. No, prawie wszyscy. Wydaje ci się, że mnie posiadasz, Sedolf. Ale pozostanę ptakiem, mimo że wybrałam życie z tobą jako żona. Pozostanę dzikim ptakiem...

Nie opowiadała mu więcej o Sturem, ponieważ Sedolf i tak wszystkiego by nie zrozumiał. Sedolf za­wsze będzie na to patrzył przez tę swoją zasłonę za­zdrości, która sprawia, że tamto przeżycie przestaje być piękne.

A przecież było.

- Obiecujesz, że nie będziesz na mnie zły? Obiecał.

- I nigdy nie wykorzystasz tego przeciw mnie?

- Jeżeli obiecasz, że już nigdy mi o nim nie wspo­mnisz.

Pogodzili się.

Zostali na sofie, aż szczapy drewna w piecu zmie­niły się w kupkę żaru.

Ich sylwetki wydawały się w tym słabym czerwo­nym świetle jak wykute w miedzi. Zachowywali się cicho. Kochali w spokoju. W całkowitym spokoju. Potem ubrali się i razem poszli po schodach na górę.

Położyli się po obu stronach dziecka, ich syna. Ich jedynego dziecka.

Zasnęli mocno do niego przytuleni, splatając ręce ponad jego maleńkim ciałem.

Przepełnieni ciepłem dla siebie. Przepełnieni bó­lem, ponieważ mieli o jedno dziecko za mało.

15

Nadeszło lato, również w tym roku. Łagodnie się wśliznęło z początkiem lipca. Mimo że na nie czeka­no, okazało się niespodziewanym gościem. Nagle drzewa się zazieleniły. W jednej chwili wszystko wo­kół wybujało. Łąki zabarwiły się na żółto od tysięcy jaskrów. Krwawniki wystawiały swe białe główki między tymi zakorzenionymi słoneczkami. Na wzgó­rzach iskrzyły się jaskrawo różowe kwiaty wierzbówki kiprzycy. Stokrotki kołysały się dostojne na wie­trze, a dzwonki chwiały rytmicznie i dzwoniły cicho w katedrze natury.

Nastało lato. Niebo przybrało tak nasyconą barwę niebieską, że sprawiało złudzenie, iż można by go do­tknąć jak sufitu. Odbijało się w fiordzie - czasami o poranku i wieczorem czerwieniło się zawstydzone. Użyczało nieco tego przepychu kolorów zwierciadłu morza. Ponieważ fiord to tylko przezroczysta woda, musi zatem pożyczać sobie urody od otoczenia.

Góry znowu zabarwiły się na zielono. A w miej­scu, gdzie przebiegała granica lasów, powoli stawały się niebieskie. Nie tak jak niebo łagodnie błękitne, lecz zimnoniebieskie jak kamień.

W zacienionych zagłębieniach skal nadal leżał dzie­sięcioletni śnieg. Przeżyje również to lato. Również tego roku obroni się przed długim ramieniem słońca. Ale owe białe plamy w każdym razie nie będą już rosły. Może się zmniejszą, jeżeli słonecznych dni będzie wystarczająco dużo.

Tu i tam biegły brązowe pasy. Oznaki lata.

Nagłe ocieplenie powodowało wiele lawin. Śnieg ob­suwał się wysoko, wysoko w górze i po drodze w dół stromego zbocza porywał z sobą kamienie, luźne skały i z trudem odbudowaną warstwę gleby. Tworzył puste pasy w krajobrazie. Ale lato dopiero się zaczęło. Natu­ra była swym własnym lekarzem. Opatrzy rany. Spra­wi, że się zagoją. Tam gdzie to tylko było możliwe, ży­cie się nie poddawało. Natura wydawała się jak ludzie, których otaczała. Niewymagająca. Uparta. Dumna.

Ida wyszła z próżni. Przeszła w pewnym sensie przez ból. Nie dokonała tego sama. Przyznała, że sa­mej nigdy by się jej nie udało. Utknęłaby zapewne w grzęzawisku goryczy.

Bez Sedolfa stałaby się ponurą kobietą o surowych liniach w kącikach ust. Przedwcześnie postarzałą.

Sedolf sprawił, że znowu zaczęła się śmiać. Że zno­wu potrafiła dostrzegać piękno wokół siebie. Tak jak kiedyś. Ale tego wczesnego lata potrzebowała pomo­cy, by na powrót opanować tę sztukę.

W domu należało zrobić wiosenne porządki. Ida prała i sprzątała. Nosiła wodę, podgrzewała. Szoro­wała mydłem i piaskiem.

Wypłukiwała cienie ze wszystkich kątów i zaka­marków. W każdym pomieszczeniu pachniało świe­żością. Pachniało latem.

I życiem.

Nie mogła powiedzieć, że zrozumiała, dlaczego mała Raija musiała odejść. Nadal tego nie mogła po­jąć. Nigdy tego nie zrozumie. Ale pogodziła się z tym, że tak się stało. Pogodziła się z tym, że jej dziecko nie żyje. Odważyła się przyznać przed sobą i Sedolfem, że nie jest pewna, czy małą Raiję cokolwiek jeszcze czeka. Potem. Po życiu.

Coś innego niż czarna pustka. Albo zupełnie nic. Nawet nie pustka.

To cudowne wyobrażać sobie Saivo i córeczkę ra­zem z Ailo bardzo szczęśliwych. Ale Ida nie była pew­na, czy potrafi w to wierzyć. Podobnie jak w raj chrze­ścijan. Oba światy wydawały się jednakowo odległe.

To pociecha, tak...

I w równym stopniu ucieczka.

Ida wiedziała, w jakiej ziemi spoczywa jej dziecko. A kiedy nauczyła się to akceptować, uznała za mimo wszystko godny koniec.

W domu panowała cisza. Teraz Ida odważyła się nazwać ten stan spokojem. Długo nie znosiła zosta­wać sama. Zawsze ktoś musiał znajdować się w po­bliżu, by nie czuła ogarniającego ją strachu. Teraz przezwyciężyła ten lęk.

Sedolf zabrał Mikkala do Emila, który wrócił do domu tydzień temu. Chodził. Ze sztywną nogą, ale mógł poruszać się o własnych siłach. Ramię na tyle wydobrzało, że był w stanie się oporządzić.

Ida sprzątała u niego raz w tygodniu. Przyjął jej po­moc bardzo niechętnie. Za każdym razem, kiedy przychodziła, powtarzał jej, że dłużej tak nie może trwać. Wtedy żartowała, że ma nadzieję, iż naprawdę nie będzie takiej potrzeby. Że już nie może się docze­kać, aż Emil się ożeni, a żona nie okaże się tak leni­wa, żeby sąsiedzi musieli u niego sprzątać.

Śmiali się razem, ale w śmiechu Emila brzmiała nu­ta smutku. Idę dręczyły wtedy wyrzuty sumienia...

Mimo wszystko to dobrze, że chłopak już u nich nie mieszka. Nie dlatego, żeby jej miało to przeszka­dzać, ale nie mogła patrzeć, jak odżywają jego daw­ne uczucia. Przywodziły na myśl drzemiącego niedź­wiedzia, który długo śpi zimowym snem, ale budzi się, gdy robi się cieplej...

To przykre być kochanym, gdy nie można dać ni­czego w zamian.

Sedolf pomagał Emilowi w oborze. Zawsze lubił sobie znaleźć coś do roboty. Takiej niespokojnej du­szy nie wystarczy zajęć w domu. Musiał odwiedzać Reijo i pomagać mu w tym i owym. Musiał zaglądać do Emila - pamiętał o przyjaciołach, którzy potrze­bowali jego pomocy.

Wszyscy wiedzieli, że Sedolf nie odmawia. Że pra­cuje, na ile tylko starczy mu sił. Nie oszczędza się. Lubi otaczać się ludźmi. I rzeczywiście nie brakowa­ło mu towarzystwa. Był z natury otwarty. Wypełniał pokoje głosami i postaciami. W ten sposób również ułatwiał sobie i Idzie przejście przez smutek.

Pewnie, zdarzało się, że w domu czekało wiele rze­czy do zrobienia, ponieważ Sedolf nie odmawiał innym, ale w jego przypadku patrzono na to przez palce.

Wnosił z sobą tyle światła i radości. Błędem było­by usiłować go zmienić.

Sedolf z Emilem rozmawiali niedawno o tym, by połączyć łąki. Zlikwidować ogrodzenia między nimi.

Idzie wydawało się to słuszne. Uważała, że i tak wkoło jest zbyt wiele ogrodzeń.

Miała wiele roboty, ale zostawiła ją. Dzień wyda­wał się zbyt piękny. Wróciły wspomnienia z lat mło­dości, które nie były wcale tak odległe.

Zdjęła pończochy, podwinęła rękawy cienkiej bluzki i rozpuściła włosy, które luźno opadły na plecy.

Boże, czuła się taka wolna!

Wypełnił ją śmiech. Musiała wyjść! Musiała zatań­czyć na soczyście zielonej murawie.

Wybiegła. Zostawiła drzwi otwarte i zatańczyła w wysokiej do kostek trawie. Czuła, jak kłuje w po­deszwy stóp, ale to niegroźny ból. Tak dobrze znała swoje stopy, że wiedziała, iż ucieszą się, gdy wreszcie wydostaną się z zimowego więzienia.

W końcu rzuciła się wyczerpana na ziemię z ramio­nami wyciągniętymi na boki. Leżała tak, jak upadła. Spódnica podwinęła się - łydki również mogły skosz­tować słonecznych promieni. Zamknęła oczy i rozko­szowała się słońcem.

Jest lato.

Wreszcie poczuła, że ciepło, promienie słońca, la­to dotarły także do jej serca.

Życie.

- Paniom na majątku to dobrze - rozległ się z gó­ry głos Heleny, śpiewnie miękki z fińskim brzmie­niem norweskich słów. Odrobinę ochrypły, jak za­wsze. Jakby trochę męski.

Dziewczyna usiadła obok Idy. Z ogromnej sylwet­ki górującej na tle błękitnego nieba przeistoczyła się w drobną i miłą Helenę.

Ida westchnęła i także usiadła. Pozwoliła wiatrowi targać swe włosy. Sprawiało jej to wielką przyjemność.

- W lecie powinno być dobrze - odparła. - Teraz czuję, że znowu potrafię się cieszyć.

Helena pogładziła ją przelotnie po policzku. Taka przyjacielska pieszczota rozgrzewała równie dobrze jak słońce.

- Reijo dostał list - rzekła Helena i wyjęła z kieszeni spódnicy przesyłkę. - Przyszedł dzisiaj. Przy­niósł go pewien człowiek zmierzający na północ w poszukiwaniu złota.

Uśmiechnęła się. Miała dołeczki i ślicznie wygląda­ła. Ida ciągle nie mogła uwierzyć, że to dziewczę zo­stało jej macochą. Helena chyba nigdy nią nie będzie. Raczej przyjaciółką od serca, niemal siostrą.

- Reijo chciał, żebyś jak najszybciej to przeczytała...

Ida rozłożyła kartkę. Rozpoznała pismo brata. Knut dość niechętnie uczył się czytać i pisać. I nigdy nie lubił przelewania słów na papier. Ida wyobraziła sobie Anjo, jak stoi nad nim z biczem i groźbą zmu­sza go, by dał bliskim znać, że żyje. Musiała się uśmiechnąć na samą myśl.

Kochani moi!” pisał Knut. Uściskał ich wszyst­kich naraz, żeby nie musiał pisać do każdego z osob­na. Tak, Ida znała go trochę...

Piszę tych kilka słów, żeby Was powiadomić, że dobrze nam się układa. Przybyliśmy do domu Mai. Z prawdziwą gościnnością pozwoliła nam u siebie za­mieszkać, ale zamierzamy postarać się wkrótce o własny kąt gdzieś na stałym lądzie. Droga na połu­dnie trwała dłużej niż planowaliśmy, ale nie cierpie­liśmy biedy. Ujrzeliśmy tu większy przepych niż so­bie wyobrażaliśmy. Mai naprawdę się poszczęściło. Chciałbym, żeby Ida się dowiedziała, że rozmawia­łem z Mają. Powiedziała mi dokładnie to samo, co przekazała Reijo. Myślę, że tylko Ida zdoła wydusić z niej coś więcej. Anjo nie jest pewna, ale ja czuję, że Maja coś ukrywa. Jej synek to mały łobuziak. Okrą­gły jak kulka i strasznie rozpieszczony i wychuchany. To samo zaczyna grozić naszemu Karlowi. Maja ma nadzieję, że jej mąż wcześniej wróci z Niemiec.

Może już w tym roku. Zajmuje się polityką, a to za trudne na moją głowę. U nas wszystko dobrze”.

Potem następowały pozdrowienia.

Ida złożyła list. Oddała go Helenie.

- Knut zawsze chodził z klapkami na oczach - stwierdziła. - Ja zużyłabym cały papier, który znala­złabym u Mai, żeby opisać, jak tam jest. A Knut led­wie parę razy umoczył pióro i już gotowe...

- Wiemy w każdym razie, że dojechali na miejsce i mają się dobrze. Jeżeli chcesz się dowiedzieć, jak jest w Hailuoto, to mogę ci opowiedzieć.

Ida potrząsnęła głową.

- Nie chcę marzyć o czymś więcej niż to - odparła i wyrzuciła ramiona, jakby chciała ogarnąć tę ziemię, która należała do niej. - Pragnę cieszyć się tym, co mam. Kiedyś sobie obejrzę posiadłość Mai. Pewnego dnia z nią porozmawiam. A wtedy nic się przede mną nie ukryje!

Oczy Idy wyrażały zdecydowanie, które jednak szybko zniknęło.

Tego dnia chciała się tylko cieszyć.

Na ustach Heleny również malował się uśmiech. Coś przepełniało jej serce, coś, o czym po prostu mu­siała powiedzieć.

- Mogę się z tobą podzielić pewną radosną nowi­ną? - spytała.

- Naturalnie. Co to takiego?

- Będę miała dziecko.

Ida spojrzała na Helenę z szeroko otwartymi ocza­mi i na wpół otwartymi ustami. Ujrzała prawdziwie szczęśliwą twarz Heleny i blask oczu, a w ich głębi ledwie dostrzegalny strach.

Ida zarzuciła dziewczynie ręce na szyję i obie to śmiały się, to płakały na przemian. Uścisnęły się, paplały coś bez ładu i składu, cały czas serdecznie się obejmując.

Potem otarły łzy.

- Bałam się, że to potępisz... Ida pokręciła głową. Na jej twarzy widniały tylko ciepło i miłość.

- Jak w ogóle mogłaś tak pomyśleć? Niemądra! To piękne, Helena. Piękne. Będziesz matką...

- Reijo jest przecież twoim ojcem - zauważyła He­lena. - Urodzę ci brata lub siostrę...

Ida prychnęła na samą myśl.

- Dla mnie to żadna niespodzianka, że ze sobą sy­piacie - rzekła z błyskiem w oku. - Jestem już wystar­czająco dorosła, by wiedzieć, jak to bywa z kochający­mi się ludźmi. I by wiedzieć, że czasem z tego biorą się dzieci. Reijo jest cudownym tatą. Będzie dosłownie wyskakiwał z butów dla tego dziecka. Zasługuje na szczęście. I ty na nie zasługujesz. Nie znam nikogo, ko­mu bardziej by się należało niż wam.

Musiała jeszcze raz serdecznie i spontanicznie uści­snąć Helenę.

- Chyba że tobie - rzekła Helena cicho. Napotkała spojrzenie Idy. Ida powoli skinęła głową.

- Chciałabym - przyznała zamyślona. - Bardzo bym chciała. Chciałabym mieć dziecko z Sedolfem. Nie że­by zastąpiło małą Raiję. To nie byłoby słuszne. Żadne z dzieci nie powinno przychodzić na świat jako wyna­grodzenie czegoś innego. Ale chciałabym mieć dziecko z Sedolfem, ponieważ on także jest wspaniałym tatą. Ponieważ... tak, ponieważ takie pragnienie jest chyba naturalne, kiedy się kogoś tak bardzo kocha. Myślę, że jestem już na to gotowa. Urodzić dziecko, nie myśląc przez cały czas o zmarłej córeczce. Niezależnie od te­go, czy urodzę jeszcze jedno, zawsze będzie mi jej bra­kowało. Zawsze będę miała o jedno za mało...

Zamilkła na długo. Wpadła na pewną myśl, prze­milczała ją, lecz po chwili spytała:

- Wzięłabyś jakieś rzeczy po Mikkalu i Raiji, z któ­rych wyrośli? Możesz zabrać tylko te po Mikkalu, je­śli obawiasz się brać cokolwiek po zmarłym dziecku...

Helena popatrzyła na Idę.

- Chętnie skorzystam z tego, czego już nie potrze­bujesz. Również z rzeczy po małej Raiji. Była taka ładna, jakże mogłabym nie chcieć nic po niej. Jeżeli możesz mi je pożyczyć... Całkiem możliwe, że za ja­kiś czas i tobie się przydadzą...

- Wtedy chętnie je odbiorę - uznała Ida. - Przy­puszczam, że nie zdążę cię wyprzedzić. Kiedy zosta­nę starszą siostrą?

- W grudniu - odpowiedziała Helena. - Najpraw­dopodobniej...

- W moje urodziny! - poprosiła Ida. Roześmiała się: - Zawsze byłam młodszą siostrą. I żeby nagle w moim wieku zostać starszą siostrą! Muszę trochę podokuczać memu staremu ojcu...

Wstała i pomogła Helenie się podnieść.

- W twoim stanie musisz być bardzo ostrożna - upomniała ją.

Obie parsknęły śmiechem. Obejmując się nawza­jem, poszły w stronę domu. Ida zaprowadziła Hele­nę na górę do dziecinnego pokoju.

Wchodzenie tu już nie sprawiało przykrości, ale Ida kładła Mikkala spać w izbie po tej samej stronie korytarza co jej sypialnia, do której prowadziły stam­tąd drzwi. Zwykle zostawiała je uchylone.

Nadal pozostał w niej pewien lęk.

Wiedziała, że nie ponosi winy za śmierć córki.

Ale nie chciała, by Mikkal spał zbyt daleko.

Przeglądały razem z Heleną dziecięce rzeczy. To jedyne, na co się do tej pory nie zdobyła.

Myślała o posortowaniu ubranek. Schowaniu. Ale nie potrafiła. Nie sama. Nie uważała też, by mogła poprosić o to Sedolfa.

Jemu również to nie przyszło do głowy - nie o takich sprawach mężczyźni myślą w pierwszej kolejności.

Dobrze było zrobić to razem z Heleną. Dobrze uwolnić smutne myśli.

Dzieliły razem wspomnienia. Chwile radości z pierwszego roku życia Mikkala i małej Raiji.

Wspominanie nie okazało się przykre. Raczej piękne.

Sedolf znalazł obie kilka godzin później na podło­dze w dziecinnym pokoju. Siedziały niczym dwie ma­łe dziewczynki pochylone głowami ku sobie. Przed nimi stał kosz pełen dziecięcych rzeczy. Komoda pod oknem ziała pustymi szufladami. Ida i Helena miały ożywione twarze, błyszczące oczy, w pokoju znowu rozbrzmiewał śmiech.

Mikkal mocno uczepił się ramienia Sedolfa. Już pra­wie spał. Świetnie się bawił u Emila. Ścigał się z jagnię­tami. Miał rumieńce na policzkach i bardziej tęsknił do poobiedniej drzemki niż do czegokolwiek innego.

Sedolf położył chłopca do łóżka i okrył go. Ida po­dążała za nim wzrokiem, lecz nie protestowała. Zro­zumiała, że w dziecinnym pokoju nie ma nic groźne­go, nic śmiertelnego. Łóżko też było tylko łóżkiem.

Wszystkie cienie zostały przepędzone.

Dorośli wymknęli się po cichu, zostawili drzwi otwarte. Ostrożnie zeszli po schodach. Ida tymczasem przekazała Sedolfowi wielką nowinę. Pewnie sam się tego domyślił, kiedy zobaczył kosz z ubrankami. Poczochrał Helenę po włosach - dobrotliwie, trochę się z nią drażniąc. Wystarczyło, by się zaczerwieniła. Ida wsunęła mu rękę pod ramię.

- Co ty na to, byśmy poszli w jej ślady? - spytała. - Zapełnili cały dom!

Roześmiał się. Nie posiadał się ze szczęścia. Czuł, że bardzo ją kocha.

- Najchętniej od razu - odparł poważnie. - Ale wprawilibyśmy tym Helenę w zakłopotanie...

Ida, śmiejąc się, klepnęła go w policzek. Otrzymała w odpowiedzi pocałunek. W jej sercu panowało lato.

Pod koniec lata Ida otrzymała przesyłkę od naczel­nika z Bodogard. Skrzynka zawierała wszystko, co zabrano Knutowi. Wszystko, co zmusiło go do opuszczenia ziemi i gospodarstwa.

Ida zostawiła ją przed schodami do domu. Tylko ją otworzyła i na powrót opuściła ręcznie wyciosane wieko.

Nikomu nie wspomniała o paczce.

Zbyt wiele gorzkich myśli wiązało się z zawarto­ścią. Z tym, co się stało.

W końcu zabrała skrzynkę do ojca na cypel. Sama pokierowała konnym wozem, ale Sedolf musiał jej pomóc załadować ten ciężar.

- Zrobisz z tym, co uważasz - rzekł. - To przecież nie jest nasze.

Ida także nie potrafiła uznać przesyłki za swoją własność. Nie zdobyła się na to. Wystarczająco moc­no stąpała po ziemi, by zdawać też sobie sprawę, że nie podejmie podróży do Finlandii z takim balastem.

Reijo wypełnił otwór w ścianie sauny. Uczynił to nie proszony. Następnie porąbał skrzynkę na drzazgi i spalił w piecu.

Idę ogarnęło uczucie ulgi. Objęła ojca. Była mu wdzięczna, że tak trudny problem rozwiązał w taki prosty sposób.

- Może się kiedyś przyda - rzekł beztrosko. - A je­żeli nie, to niech sobie po prostu tam leży. Nie po­trzebuje jeść.

- Gdyby wszyscy mieli twoje nastawienie do życia! - westchnęła Ida. - Jak ci się udało to osiągnąć?

- Musiałem, moje dziecko - odparł. - Po prostu musiałem. Życie staje się takim, jakim je uczynimy. Nie wiedziałaś o tym, Iduniu?

Nie miała pojęcia. Ale zaczynała rozumieć, że ta­to miał rację.

Zawsze miał rację.

EPILOG

Późne lato pachniało już jesienią. Nie ochłodziło się jednak jeszcze tak bardzo, by nie można wykopać gro­bu. Dzień czerwienił się nad horyzontem - na tyle da­leko można sięgnąć okiem w tej ogromnej krainie.

Kobieta wpatrywała się w wykopany dół. Wystar­czająco głęboki dla mężczyzny, którego kochała i z którym czuła się szczęśliwa. Wystarczająco głębo­ki, by mógł w nim spocząć.

Zbudują mu nagrobek. Postawią przy głowie krzyż, co nagle wydało jej się takie dziwne.

Jutro go pochowają.

Wiódł dobre życie. Nikt nie otrzymał obietnicy wieczności. Ale chciałaby go jeszcze na trochę zatrzy­mać.

Postawny mężczyzna odłożył łopatę. Podszedł do kobiety i objął ją. Niemal utonęła w jego przyjaznym uścisku. Zabrał ją stamtąd.

- Nie powinnaś tu stać, Raiju - rzekł cicho. - Czy Toni nie udało się zatrzymać cię w domu? Czy ciągle muszę wam to samo powtarzać, tobie i tej mojej ba­bie? Poradzę sobie z grobem. Byliśmy przyjaciółmi. A ty powinnaś dbać o siebie. Gdzie jest Michaił? W takiej chwili wypadałoby, by syn był z matką...

- Pozwoliłam mu wybrać się do miasta - rzekła Ra­ija zmęczona. - Do portu. To nie jego wina, że tak zakochał się w morzu. Ty i Jewgienij ponosicie za to winę, a nie Michaił. Zresztą dla niego będzie gorzej, jeśli będzie się teraz trzymał mojej spódnicy, Oleg. Niech spędza czas tam, gdzie się czuje najlepiej...

Oleg opuścił ręce. Przyglądał się Raiji przez chwilę. Zbliżała się do czterdziestki, ale nie wyglądała na tyle. Zachowała sylwetkę młodej dziewczyny. Nadal była niebezpiecznie piękna jak wtedy, kiedy weszła na po­kład „Sankt Nikołaja”, który zawinął do jednego z fior­dów na zachodzie. Wokół jej oczu i ust pojawiły się zmarszczki, ale blask ciemnobrązowych oczu pozostał ten sam, podobnie jak urok, który roztaczała wokół.

Nie spała od kilku nocy. Od chwili gdy przywieź­li do domu ciało Jewgienija. Płakała. Płakała i złości­ła się na ludzi i Boga.

Oleg i Tonią towarzyszyli jej przez cały czas. Wie­le razy prosiła ich, by się pakowali i wracali do sie­bie. Zaraz potem zaklinała, by zostali.

- Jesteś bardzo niezależna, Raiju - rzekł. - Ale te­raz idź do domu. Musisz się przespać. Jewgienijowi nie podobałoby się, gdyby zobaczył, że o siebie nie dbasz. Mimo że on nie żyje, przed tobą nadal życie stoi otworem.

Nie odpowiedziała. Popatrzyła tylko smutno na Olega, a potem odwróciła się i ruszyła w stronę do­mu. Kolorowy szal zsunął jej się z głowy. Czarne ko­smyki włosów powiewały na wietrze. Olegowi przy­wiodły na myśl ptasie skrzydła.

Poczuł w piersi ogromny ciężar. Raija będzie tak bardzo samotna.

Jewgienij był dla niej oparciem. Opoką, na której wznosiło się całe jej życie.

Michaił kochał morze.

Oleg przyznał to z odrobiną wyrzutów sumienia.

To naturalnie również jego wina. I Jewgienija. Jew­gienij zostawił synowi w spadku miłość do morza. Pragnął, by tak się stało. Ale chyba nie pomyślał o tym, że z powodu tej miłości Raija zostanie sama.

Jewgienij zamierzał się wycofać. Marzył o spokojnej starości, którą spędzą razem z Raiją nad szeroką Dwiną. Nigdy nie wyobrażał sobie, że tego nie doczeka.

Raija będzie bardzo samotna.

Noc była zimna, jak to bywa tu, na północy, na­wet latem. Raija nie mogła zasnąć. Czuła, że upadnie z wyczerpania. Wiedziała, że musi być silna. Musi sta­nąć silna i wyprostowana, by oddać Jewgienijowi cześć. Był dobrym człowiekiem. Uczynił ją szczęśli­wą. Nigdy nie przypuszczali, że tak szybko odejdzie.

Zarzuciła szal na ramiona. Piec w rogu nadal ogrze­wał pokój, ale niewiele mógł zdziałać wobec chłodu, który pochodził od środka.

Przeszła cicho przez izbę. Nie chciała, by ktokol­wiek usłyszał, że nie śpi. Nie chciała, by Oleg i To­nią przyszli do niej i nakłaniali, żeby się położyła.

Mieli dobre intencje, ale to jej smutek.

Daleko na zachodzie ujrzała jakiś blask. Ogarnia­ło ją rosnące zdumienie. O tej porze roku zwykle nie pojawia się zorza polarna...

Jednak wzrok uparcie powędrował na zachód. Mu­siała patrzeć w tę stronę. Jakby światło ją przyciągało.

Wszystko wokół zniknęło.

Ostatnie, co pamiętała, to ów blask na zachodzie.

Kiedy się obudziła, świtało. Świat dookoła był ja­sny. Pośpiesznie wstała. Bolało ją całe ciało, ale nikt nie może się dowiedzieć, że spała na podłodze.

Dzisiaj Jewgienij zostanie pochowany.

Raija zatrzymała się w pół gestu. Zamknęła oczy, lecz obraz nie znikał.

A więc zorza polarna jej się nie przyśniła! Jej po­jawienie się miało jakiś sens. Wypełniło pustkę.

Przełknęła ślinę i weszła w ten nowy dzień, by zmie­rzyć się z nim, tak jak zrobiłaby to Raija Bykowa.

Ale kiedy później odwróciła się plecami do grobu, obejmując swego niemal szesnastoletniego syna, wie­działa, że nie będzie mogła dłużej pozostać Raiją Bykowa. Raija Bykowa została pogrzebana jak ten czło­wiek, z którym wiodła wspólne życie.

Kobieta, która odchodziła od mogiły, była Raiją Alatalo.

Noc i zorza polarna odkryły zasłonę. Odsłoniły prawdę.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 21 W cieniu trosk
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 21 W cieniu trosk
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 21 W cieniu trosk
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 21 W cieniu trosk
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 10 Wyroki losu
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 23 Złoty ptak
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 40 Obcy ptak odlatuje
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 18 Posłaniec śmierci
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 22 Mężczyzna w masce
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 11 Pod obcym niebem
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 34 Lato grzechu
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 07 Statek ze wschodu
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 39 Chłodny blask
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 37 Syn armatora
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 38 Wędrowny ptak
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 29 Droga do domu
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 38 Wędrowny ptak
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 17 Przerwany lot
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 26 Wyjęty spod prawa

więcej podobnych podstron