Bente Pedersen
Zabłąkane
Dusze
1
Dawno temu wpadła w ręce wojowniczych przy
byszów z północy. Uprowadzili ją z ciepłego, roz
świetlonego Rzymu i powiedli do kraju, gdzie ziemia
ścięta jest wieczną zmarzliną. Do kraju, gdzie słońce
stoi chłodne i nie spala ziemi na rdzawy popiół.
Nazwali ją Jumala i oddawali jej cześć.
Był to lud, który osiadł na południowych brzegach
Bałtyku.
Pod panowaniem władcy o imieniu Filimer garst
ka współplemieńców ruszyła na południe i w okoli
cach Morza Czarnego założyła potężne królestwo.
W tamtych czasach jednakże mężczyźni nie zapusz
czali korzeni, tak jak to zawsze czyniły kobiety.
Mężczyźni prowadzili wojny i zdobywali łupy.
Mężczyźni szukali podniety, nieustannie rzucając
wyzwanie śmierci, zastawiając swój ziemski żywot za
krótkotrwałą rozkosz, jaką daje akt odwagi.
Kobiety rodziły im dzieci, zajmowały się gospodar
stwem, gotowały strawę i szyły odzienie. Życie kobiet
upływało na poszukiwaniu owoców runa leśnego,
szykowaniu jedzenia, wspólnym pilnowaniu ognia
i doglądaniu dzieci. Zycie kobiet to śmiech i codzien
ny znój. To świat zamknięty. Ogień, dzieci, mężowie.
Kobiety nie szukały łupów, nie marzyły o władzy,
którą daje podbijanie nowych ziem. Krew nie wrzała
w ich żyłach na myśl o walce, pocie, ciałach poległych
wojowników z innego plemienia. Nie chciały rabo
wać i brać niewolników. Ni łupić obcych miast.
Świat kobiet to ogień, dzieci i mężowie.
Legendy głoszą, że ten lud, a właściwie sami mężczyź
ni, sprzymierzył się z królem Wizygotów, Alarykiem,
i razem z nim ruszył na Rzym w roku Pańskim 410.
Zdobył i splądrował miasto. Ceglasta, spalona słoń
cem ziemia spłynęła krwią.
Nasyceni walką, upojeni zwycięstwem wracali wo
jownicy do swoich domostw, lecz wielu z nich nie za
trzymało się w potężnym królestwie na północnych
brzegach Morza Czarnego. Niektórzy nie zatrzyma
li się nawet na przyjaznych plażach Bałtyku.
Otworzyła się przed nimi ogromna kraina na pół
nocy świata, gdzie morze jest dzikie, a ziemię na głę
bokości sztychu łopaty skuwa wieczny lód. Znaleźli
kraj wprost wymarzony do podbojów, zamieszkiwa
li go bowiem ludzie łagodni i nienawykli do walki.
Wojownicy rozbili obóz nad ogromną rzeką, któ
ra szerokim ujściem wpada do morza.
Mieli ze sobą zloty posążek kobiety z dalekiego
kraju, gdzie słońce pali żywym ogniem, powietrze ma
zapach ziół, a wiatr jest jak łagodna pieszczota.
Postawili go na wzniesieniu w gęstym, wilgotnym
lesie. Stał tam przez kolejne tysiąc lat. Przez tysiąc lat
modlili się do złotego wyobrażenia kobiety, które
skradli kiedyś, by wykazać się odwagą godną praw
dziwych mężczyzn. W kraju tak odległym, że nikt go
już nie pamiętał.
Ta kobieta była dla nich bóstwem najwyższym.
Odlana z najszlachetniejszego kruszcu, jakże różna
od bożków z kamienia i drewna. Inna, bo mająca
ludzkie rysy. Inna, bo przemawiająca do nich, wypo
wiadająca boskie słowa w nieznanym języku.
Składali jej ofiary. Przez stulecia znosili dla niej tro
fea, aż wokół poniosła się wieść o wielkim skarbie. Choć
otaczali swą boginię ścisłą tajemnicą, zawsze znalazł się
ktoś, kto nie potrafił utrzymać języka za zębami.
Bronili jej czci zacieklej niż życia własnych współ
ziomków. Zdrajców i plotkarzy karali śmiercią. Bó
stwo ze złota należało do nich, stanowiło ich sekret
i odpowiedzialność. Będzie ich chronić, obdarzać
szczęściem i dostatkiem dopóty, dopóki starczy im
sił, by zatrzymać je wyłącznie dla siebie.
Na północ od Dwiny pewna zakochana młódka
opowiedziała swemu wybranemu o Jumali. O ziemi
u jej stóp wysłanej złotymi monetami. Niewinna
i niedoświadczona, dała się uwieść. Opisała wojowni
czemu wikingowi drogę do bogini.
Mężczyźni z zachodu znaleźli posążek i świątynię
pełną skarbów. Jumali nie ruszyli, ale złupili świąty
nię. Zabrali tyle, ile byli w stanie unieść, i podzielili
kosztowności między siebie.
Ich przywódca, Torę, pozostał nienasycony. Dziew
czynę, która powierzyła mu tajemnicę, wyrzucił z pa
mięci, zanim dotarli do celu. Towarzysze znaczyli dla
niego mniej niż kruszec, który można zważyć w dło
ni i w którego blasku można się ogrzać. Zabił jednego
i zabrał jego część. Skierował miecz przeciwko Gun-
steinowi, ale ten zdołał umknąć.
Torę pożeglował swoim statkiem na zachód, uwo-
żąc rozliczne skarby i historię o złotym posążku ko
biety.
Wiele razy jeszcze wykazał się brawurą. Rozlał
wiele krwi, nie licząc się zbytnio z ludzkim życiem.
Potomność zapamiętała go pod mianem Torę Hund.
Jumala stała na wzniesieniu nad Dwiną już tysiąc
lat, kiedy wieść o niej dotarła aż do stolicy. Do ludzi
kościoła, ludzi pragnących władzy i bogactw i wyzna
jących tę samą definicję męskiej odwagi, która każe
zdobywać obce ziemie, mordować, grabić i zadawać
gwałt. Która dodaje powagi i ważności powracającym
ze skarbami z wypraw w odległe zakątki świata.
Jumala pachniała złotem. Chytrzy doradcy pod
szeptywali, że pachnie też bałwochwalstwem. Łatwo
usprawiedliwić gwałt zadany bezbronnym.
Wysłano ludzi i nakazano im przenieść posążek do
stolicy.
Wyznawcy Jumali pojęli, że muszą ratować bogi
nię. Miejsce, w którym stała od tysiąca lat, przestało
być bezpieczne.
Lud ruszył więc w drogę, uwożąc cały swój doby
tek i największą świętość. Pociągnął na południe, jak
najdalej od cara i władzy kościoła.
Po posążku wszelki słuch zaginął.
Jumala przetrwała w opowieściach ludzi zamiesz
kujących północne brzegi Dwiny.
- Była obca. Przybyła z dalekiego kraju. Nic o niej
nie wiedzieli. Nadali jej imię i oddawali cześć. Ona
obdarzała ich pomyślnością. Aż znikła. Przybyła zni
kąd i odeszła w nicość...
Antonia umiejętnie stosowała pauzy, dozując na
pięcie.
- Nie uważasz, że to piękna opowieść? - spytała,
odrzucając ciemne włosy z czoła.
Raija skinęła głową. Dłonie miała zanurzone
w ciemnym chlebowym cieście, ręce ubrudzone po
łokcie. I białą grudkę mąki na policzku, w miejscu
z którego odgarnęła niesforny kosmyk.
- Dlaczego opowiadasz bajki? - spytała. - Nie masz
nic innego do roboty, Toniu? Jeszcze nie nadszedł
czas spoczynku...
Perlisty śmiech Toni wypełnił kuchnię.
Kuchnię Jewgienija.
I Raiji...
Dziwne. Własna kuchnia Raiji. Na swój sposób bar
dziej należała do niej niż do Jewgienija. Nie miała po
jęcia, czy kiedykolwiek przyzwyczai się do tej myśli.
- Nie dostrzegasz, że ta historia jest o tobie, moja
miła? Raiju, piękności ty moje! Ogłuchłaś?
Raija uśmiechnęła się bezwiednie. Tonią zawsze
traktowała ją jak boginię.
- Ponieważ była obca? - spytała. - Bo nie znali jej
przeszłości?
Tonią energicznie pokiwała głową. Nie ruszyła pal
cem, by pomóc Raiji przy cieście. Tonią nie miała za
jęć gospodarskich w wielkim poważaniu. Nawet we
własnej kuchni spędzała niewiele czasu.
- Jestem z krwi i kości, nie ze złota - stwierdziła
Raija i nagle poczuła ucisk w żołądku. Jakieś światło
przemknęło jej przed oczyma i znikło. Ułuda, która
jedynie na moment pozostaje w pamięci. - Nie pad
łam niczyim łupem. I sądzę, iż moja przyszłość nie
skrywa żadnych tajemnic. Pozostanę nad Dwiną ca
łe życie, więc muszę polubić cerowanie Jewgienijo-
wych koszul...
Śmiech Toni przeniknął ściany niewielkiego dom
ku na brzegu rzeki.
- Za tysiąc lat nikt nie będzie opowiadał legend
o Raiji Bykowej - dodała Raija z mocą. Pewna siebie,
stojąca mocno na ziemi w tym ogromnym kraju,
z Jewgienijem u swego boku.
- Ja ułożę legendy o tobie - przekomarzała się To
nią. - Tobie na złość, Raiso, moja przyjaciółko!
Tonią użyła imienia w rosyjskim brzmieniu, pod
którym znała Raiję miejscowa ludność. Poza Tonią
tylko Jewgienij i Oleg nazywali ją Raiją i to była je
dyna nić prowadząca do poprzedniego życia. Życia,
którego nie pamiętała.
Był przednówek roku 1735. Dzień chylił się ku za
chodowi. Oleg i Jewgienij ruszyli do Onegi, by zamó
wić nowy statek u szkutnika. Mężowie widzieli przy
szłość w handlu i frachcie morskim. W ten sposób
chcieli zapewnić byt rodzinie.
Po prawdzie niewielu ludzi w Archangielsku widzia
ło jakąkolwiek przyszłość dla tego miasta założonego
w 1584 roku. Ciemne chmury spowijały horyzont.
Anglicy rozpoczęli handlową działalność w tym
miejscu jeszcze wcześniej, w roku 1553. Kiedy Ar-
changielsk zyskał prawa miejskie, hamburscy kupcy
wyparli z rynku angielskich konkurentów. Historia
„Russia Company" szybko dobiegła końca.
Mieszkańców miasta niewiele to obchodziło.
Handel i tak znalazł się w rękach nielicznych, czy
to Rosjan czy cudzoziemców. Zwykły człowiek na
handlu zbożem z Niemcami nie zarobił złamanego
szeląga.
Jedyne, co się zmieniało, to język, który roz
brzmiewał na nabrzeżu.
Po wizycie Piotra Wielkiego Archangielsk otrzy
mał wiele przywilejów, stając się jedynym portem
Rosji. Miasto rozkwitło, statki handlowe przemierza
ły Morze Białe wszerz i wzdłuż. Przyszłość rysowała
się w jasnych barwach.
Sam car tak powiedział.
Okres rozkwitu trwał krótko.
Wraz z założeniem Petersburga Rosja zyskała port
położony znacznie bliżej europejskich szlaków hand
lowych.
Piotr Wielki zapomniał o obietnicach złożonych
miastu na północy. Wielcy ludzie mają słabą pamięć.
Przez nowy ośrodek portowy przepływało trzy
czwarte rosyjskiego handlu z zagranicą.
Archangielsk zaczął podupadać.
Piotr Wielki zmarł dziesięć lat temu, po nim rzą
dzili Katarzyna I i Piotr II. Teraz znów na tronie za
siadała caryca, Anna z rodu Romanowów, tego same
go rodu, który Piotr Wielki osadził na tronie Rosji.
Handel w rejonie Archangielska wciąż stanowił do
menę nielicznych, ale w szczelnym dotychczas systemie
pojawiły się pierwsze pęknięcia. Kto miał pieniądze,
mógł się poważyć na wejście do gry. Oleg i Jewgienij za
mierzali skorzystać z okazji. Uznali, że handel i fracht
towarów to dobry interes.
Dwie młode ciemnowłose kobiety czekały na
wschodnim brzegu Dwiny. Zapewnienia mężów trak
towały z przymrużeniem oka.
Wypełniały izbę śmiechem i rozmową, w malowa
nej na niebiesko kuchni opowiadały sobie o tajemni
czej, obcej bogini. Wymawiały jej imię.
Jumala.
To słowo brzmiało dla Raiji tajemniczo, choć budzi
ło odległe wspomnienie. Niewyraźne, ledwie uchwytne.
Tonią przyglądała się, jak Raija ugniata ciasto
gwałtownymi ruchami, jakby dając upust złości. Na
obliczu przyjaciółki nie widać jednak było wzburze
nia. Jeśli mieszkało w niej, to głęboko ukryte, tak głę
boko, że nawet ona nie umiała go dostrzec.
Zona Jewgienija nosiła włosy związane wstążką na
karku. Nie zaplatała ich w warkocze ani nie chowa
ła pod chustą, jak nakazywał zwyczaj. Tak jak Tonią,
Raija kierowała się własnymi zasadami.
- Wygląda, jakbyś chciała sprawić temu ciastu la
nie - zauważyła cierpko Tonią. Uniosła nogi i opar
ła je o skrzynię z drewnem. Miała na sobie spodnie
i buty do konnej jazdy, tak zresztą ubierała się naj
częściej. Nie przejmowała się ludzkim gadaniem. Jak
daleko sięgała pamięcią, ludzie zawsze o niej dużo
mówili. Dotąd jednak nie słyszała słów na tyle
ostrych, by zdołały ją zranić. Pod tym względem An
tonia nie była szczególnie wrażliwa.
Oleg zapytał kiedyś, czy nie mogłaby nosić się jak
kobieta. To było jeszcze przed ślubem, a Oleg bardzo
ostrożnie i delikatnie ubrał swoją ciekawość w słowa.
Odpaliła, że jeśli szuka baby szerokiej w biodrach
i tyłku, to droga wolna.
Od tamtej pory ani razu nie wrócił do tego tematu.
Dał Toni wolną rękę w kwestii ubioru i pozwolił żo
nie zająć się handlem i frachtem na lądzie. Interes prze-
pisano na jego nazwisko po ślubie, ale i tak zawiady
wała nim Tonią. Od śmierci ojca nic się nie zmieniło.
Antonia była silną kobietą, przed nikim nie zgina
ła karku, od nikogo nie przyjmowała poleceń.
Żyła samotnie aż do chwili, kiedy zjawiła się Ra-
ija. Z morza od zachodu. Raija Jewgienija. Na swój
sposób jego łup.
Wielka tajemnica, której strzegli jak oka w głowie -
ona, Oleg i Jewgienij.
Dopóki Raija jest szczęśliwa, Antonia będzie mil
czeć, taką złożyła przysięgę przed samą sobą. Ani
chwili dłużej.
- A ty kiedyś coś upiekłaś? - odcięła się Raija.
I obie wybuchnęły śmiechem.
- Jakoś mi to nie idzie - stwierdziła Tonią, wzdy
chając, choć w tym westchnieniu trudno by było do
szukać się prawdziwego żalu. Nie miała czasu, by ża
łować czegokolwiek w swym krótkim życiu. Lubiła
się w pełni taką, jaką stała się przez te lata. - Wyobra
żasz sobie nudny żywot tych kobiet, które pochylają
się w nabożnym skupieniu nad połatanymi koszula
mi mężów? - Tonią wzdrygnęła się na samą myśl.
- Te, które nieustannie obgadują tę wstrętną Anto
nię i jej nie mniej odrażającą przyjaciółkę Raisę? -
uzupełniła Raija, sprawnie formując okrągłe bochen
ki. Precyzyjne ruchy jej dłoni dowodziły, że wypiek
chleba to dla niej nie pierwszyzna. Nigdy jednak nie
polubiła tej czynności.
- I ślinią się na myśl o Olegu i Jewgieniju - dodała
Tonią. - Na pewno się ślinią. Zdobyłyśmy jedynych
dwóch kawalerów, których warto było zdobyć, przy
najmniej na wschód od Dwiny. Już ja się na tym znam!
Znów zaniosła się śmiechem. Tonią nigdy nie ukry
wała przeszłości. Potrafiła drwić z samej siebie i w ten
sposób wytrącać wrogom oręż z ręki.
Niełatwo poniżyć kogoś, kto nie odżegnuje się od
własnych słabości.
Raija odstawiła bochenki do wyrośnięcia. Zmyła
blat stołu i stolnicę, opłukała dłonie.
- Pomyślałaś kiedyś, ile wody przepływa kobietom
przez ręce? - spytała niespodziewanie Antonia.
Raija znieruchomiała. Temu twierdzeniu mogła je
dynie przytaknąć. Kiedyś i jej podobna myśl prze
mknęła przez głowę. Kiedy, nie wiedziała. Tylu rze
czy nie wiedziała. Czasami to bolało. Zupełnie jakby
stała przed zamkniętymi drzwiami we własnym do
mu, mając przeświadczenie, że nie dowie się, co przed
nią skrywają. Że nigdy nie znajdzie klucza.
Żyła teraźniejszością. Nie mogła patrzeć za siebie,
rzucać spojrzeń przez ramię. Rozmawiać o minio
nym czasie. Jeden tylko istniał kierunek. Naprzód.
Nie zawsze tak było, tyle wiedziała. Tyle potrafiła
odgadnąć.
Jednak żadne nici nie prowadziły wstecz, żaden
przewodnik nie mógł wskazać drogi powrotnej. Żadnej
szczeliny w murze oddzielającym ją od przeszłości.
Zupełnie nic.
Tylko ucisk w okolicach czoła, kiedy starała się prze
bić ciemność. Ból rozsadzający głowę, kiedy usiłowała
poskładać w całość strzępy niespokojnych snów.
Życie Raiji rozpoczęło się w Archangielsku pięć
miesięcy wcześniej. Życie zaczęło się z Jewgienijem,
Olegiem i Antonią. I takie już zostało.
W pewnym sensie Antonia miała rację: los Raiji po-
dobny był do losu bogini ze złota. Jak Jumala przy
była znikąd do krainy nad Dwiną.
Jak Jumala uczyniła zeń swoją ojczyznę.
- Spodziewam się dziecka - oznajmiła Antonia.
Raija odwróciła się, gwałtownie wyrwana z rozmyślań.
- Spodziewam się dziecka - powtórzyła Antonia
i rozciągnęła usta w szerokim uśmiechu. Niebieskie
oczy błyszczały jak drogie kamienie w okrągłym, ży
wym obliczu. Kosmyki włosów nad czołem podska
kiwały do taktu z całym ciałem dziewczyny wstrzą
sanym śmiechem, nad którym nie mogła zapanować.
- Mała Tonią wciąż jeszcze potrafi wprawić niektó
rych w prawdziwe zdumienie - stwierdziła.
Raija usiadła. Poczuła jakiś ucisk w piersiach, sama
nie wiedziała dlaczego.
Dobry Boże, miałam kiedyś dziecko? przemknęło
jej przez głowę. Miałam dziecko i zapomniałam?
Ciemność pozostała nieprzenikniona. Nie było od
powiedzi. Pociechy w bólu, którego może wcale nie
powinna odczuwać.
Można zapomnieć? O dziecku?
- Nie życzysz mi szczęścia? - zdziwiła się Tonią,
a uśmiech nie schodził jej z twarzy. Lubiła szokować.
Raija pokiwała głową.
- Tak się cieszę! - rzuciła szczerze, ale nerwowym
gestem przycisnęła dłonie do brzucha.
I zrobiła krok w kierunku przyjaciółki po świeżo
umytej podłodze. Nie pozwalała, by do kuchni wkradł
się brud. Jakiś głos podszeptywał jej, że dom należy
utrzymywać w czystości. Czasami Raija widziała twarz,
która pasowała do głosu. Błysk włosów jasnych jak len,
w następnej chwili pokrytych siwizną. I przyjazne oczy.
Nic więcej.
Raija objęła Antonię, na przemian śmiejąc się i pła
cząc, a przyjaciółka zrobiła to samo. Śmiech mieszał
się z łzami.
Kiedy uwolniły się z objęć, Raija osunęła się na
podłogę koło skrzyni u stóp Toni. Obie otarły oczy
i policzki. Wciąż się śmiały, cicho i pogodnie, połą
czone radosną tajemnicą.
- Możesz wyobrazić sobie, jaką będę matką? -
skrzywiła się Antonia.
Raija wsparła podbródek o dłonie złożone na
skrzyni, wdychając zapach skórzanych butów Toni
zmieszany z wonią suchej sosny.
Wciąż czuła ucisk w piersiach.
Starała się nie zwracać na to uwagi.
- Wspaniałą - odrzekła, starannie wymawiając każ
dą sylabę.
- Bądź szczera! - rzuciła Tonią z ostentacją, ale
w jej głosie pobrzmiewała nuta przestrachu. - Strasz
nie się boję, Raiju! - dodała, używając prawdziwego
imienia przyjaciółki. Nie tego, którym ochrzciła ją
żartobliwie w chwili, gdy tamta przedzierzgnęła się
w Rosjankę, stając z Jewgienijem przed ołtarzem. -
Jestem taka... nieodpowiedzialna - dokończyła, a w jej
głosie dało się wychwycić niepewność, której dotąd
nie okazywała.
- Kto tak twierdzi? - zdziwiła się Raija. - Od kie
dy przejmujesz się tym, co o tobie gadają?
Antonia wzruszyła ramionami. Wyglądała teraz
jak mała, przestraszona dziewczynka. Szeroko roz
wartymi oczyma patrzyła wprost przed siebie, w nie
znane, które przerażało ją i pociągało zarazem.
- Jesteś radosna i pełna życia - ciągnęła Raija. - Jak
że mogłabyś okazać się złą matką?
Antonia nic nie odrzekła. Nie mogła wyznać
otwarcie, że pyta kobietę o większym doświadczeniu.
Nie mogła powiedzieć, że Raija już rodziła. Ta
część życia przyjaciółki była zamknięta. Nie wolno
o niej wspominać.
- Boję się - powiedziała Tonią. - Strasznie się bo
ję! Nie mogę przyzwyczaić się do tej myśli. Czasami
się raduję, zaraz potem wpadam w popłoch na myśl
o obowiązkach, które mnie czekają. Jestem taka nie
zdarna, nie dam sobie rady. I boję się porodu. Nikt
mnie nie przekona, że to nie boli! - Słowa wprost wy
lewały się z niej. - Boję się, Raiju, boję się!
Raija milczała. Miała w sobie odpowiednie słowa,
znała ich moc, ale nie potrafiła nadać im kształtu. By
ły jak pisklęta, które nie mogą oderwać się od gałęzi
i rozpostrzeć skrzydeł do lotu.
- Oleg wie? - spytała, a jej myśli pobiegły do mę
ża Toni. Potężny, silny Oleg, dobry i godzien zaufa
nia. Przyjaciel. Opoka.
Tonią pokręciła głową, nagle zawstydzona. Ale tyl
ko przez chwilę.
- Jeszcze nie - odrzekła. - Nie chcę, by obchodzo
no się ze mną jak z chińską porcelaną. Wyobrażasz
sobie, co uczyni, kiedy się dowie? Nie pozwoli mi ru
szyć się z łóżka. I już mnie nie tknie. - Wzdrygnęła
się. - Pomyśl, cały rok bez tych rzeczy.
Parsknęły śmiechem. Nie miały przed sobą wielu
tajemnic.
Tylko tę jedną, której Raija nie dostrzegała. Mur,
którego i Antonia nie chciała widzieć.
- Jesteś bezwstydnicą!
Antonia pokiwała ponuro głową.
- Sądzisz, że to zaraźliwe? Ze zostanę bezwstydną
matką? Wcale tego nie pragnę. Dziecko zasługuje na
kogoś lepszego ode mnie...
- Dziecko nie ma wyboru - ucięła Raija. - Zostało
poczęte. Będziesz matką, Antonio, czy tego chcesz
czy nie. Myślisz, że inne się nie boją?
Antonia przesunęła bezwiednie opuszkami palców
po haftach na rękawie bluzki. Ta część jej garderoby
była niezwykle kobieca. Obszerna, z cienkiego mate
riału, z wdzięcznie skrojonym kołnierzem haftowa
nym w czerwone kwiaty. Wzory biegły wzdłuż wy
cięcia na piersiach i powtarzały się na mankietach.
- Jesteś najlepszym lekarstwem - stwierdziła To
nią. - Wiesz o tym? Nic nie wydaje się trudne, kiedy
ty na to spojrzysz. Chciałabym patrzeć na świat two
imi oczami. Powinni wynieść cię na ołtarze.
- Nie zyskałabyś poparcia ojców kościoła dla tego
pomysłu - odrzekła Raija.
Przyjaciółki spojrzały po sobie i jak na zamówie
nie wybuchły śmiechem.
- Nigdy nie zapomnę twarzy księdza, kiedy kazał
ci powtórzyć dziesięcioro przykazań - chichotała To
nią. - A ty wyrecytowałaś wszystkie po kolei, a po
tem zmówiłaś pozostałe modlitwy. Nawet Jewgienij
się zdumiał. Miał szczęście, że ksiądz zaczął od cie
bie. Sam miałby kłopoty, by wymienić je w odpo
wiedniej kolejności...
Wspomnienia ze ślubu Raiji i Jewgienija. Wspo
mnienia, które przywoływały uśmiech na twarzy.
Prawo kościelne nad Dwiną nakazywało, by parę
młodą wypytać o znajomość modlitwy Pańskiej
i dziesięciorga przykazań. Tym, którzy nie wykazali
się odpowiednią wiedzą, odmawiano ślubu.
Tak przynajmniej zapisano na papierze.
W praktyce rzadko kierowano się literą prawa.
Jewgienijowi nawet nie przyszło do głowy, by przy
gotować narzeczoną na tę próbę.
A ksiądz, rzecz jasna, zadał przewidziane prawem
pytania.
Przez całą wieczność, która w rzeczywistości nie
trwała dłużej niż kilka sekund, Raija spoglądała na
niego z zaskoczeniem. Antonia mogła przysiąc, że na
twarzy duchownego pojawił się wyraz triumfu.
I znikł, kiedy Raija spokojnym głosem odmówiła
tekst modlitwy i wymieniła dziesięć przykazań.
Całemu światu pokazała, że nie jest niedouczoną
istotą, za którą ją brali.
Antonia omal nie parsknęła. Oleg nadepnął jej na
stopę, by ją od tego powstrzymać. Tonią przez parę
dni nie mogła mu tego darować. Oleg jakoś to wy
trzymał. Byłoby znacznie gorzej, gdyby żona napraw
dę roześmiała się w kościele.
- Żebym tylko wiedziała, skąd je znam! - westchnę
ła Raija, powtarzając słowa, które wypowiedziała po
ślubie.
- W każdym razie przypomniałaś sobie we właści
wym momencie - rzuciła lekko Tonią. - Nie przej
muj się!
- Też chciałabym mieć dziecko - spontanicznie do
dała Raija. Dotąd o tym nie myślała. Jewgienij wypeł
niał całe jej życie.
Teraz jednak, siedząc u stóp Toni i patrząc w twarz
przyjaciółki, Raija zdała sobie sprawę, że Jewgienij jej
nie wystarczy. Że pragnie czegoś więcej poza cichym
szczęściem.
Dotąd nie uświadamiała sobie, czego jej brak. By
ło tak, póki Tonią między radością a obawą nie uży
ła odpowiednich słów.
Teraz Raija wiedziała, czego pragnie.
Dziecka.
Jewgienij w żartach wspominał o synach. O n a ni
gdy dotąd nie myślała poważnie o potomstwie. Aż do
tej chwili.
- Nic prostszego - uznała Tonią, śmiechem burząc
poważny nastrój.
Raija odkryła pustkę w duszy.
Brak dziecka.
2
Posiadał własny statek handlowy, którym opływał
norweskie wybrzeże. Dzień świętego Mikołaja miał
stać się początkiem życia, które właściwie nie było
mu pisane.
Nie urodził się, by zostać pryncypałem ani kupcem.
Rozpoczynał jako zwykły marynarz. DaWno temu.
Już wtedy wyznaczył sobie cel w życiu, a w końcu do
tarł do niego, wystarczyło tylko wyciągnąć rękę.
Własny statek. Ubogi chłopak stawał się kimś.
Ciężka praca przynosiła owoce. Karmił się marzenia
mi, nadzieją, czasami nawet zaczynał wierzyć.
Statek spalił się, płomienie strawiły go do szczętu.
Tamtej zimowej nocy w porcie w Archangielsku spło
nęło siedemnaście statków. Wiatr przerzucał ogień
z masztu na maszt, a czerwone języki znajdowały dla
siebie dość pożywki. Silniejszy podmuch przeniósł
pożar na ląd, płomienie objęły małe domki w porcie.
Trzy rodziny straciły życie, wielu dach nad głową.
Koniec marzeń. Tak myślał Jewgienij. Tak by się
stało, gdyby nie Rai ja. Nie podjąłby walki, nie zmie
rzyłby się z losem.
Rai ja pojawiła się wtedy, gdy skończyło się jedno
życie, i dała początek nowemu. Przede wszystkim dla
tego, że ocaliła go przed śmiercią. Zabronił ludziom
wspominać tamto zdarzenie. Wciąż jednak krążyły
o nim legendy - kapitan leży bez czucia na mokrym
pokładzie, zstępuje anioł w długiej pelerynie i tamuje
krew, broczącą z rozszarpanego ramienia.
Jewgienij obawiał się tej legendy głównie dlatego, że
mogła przysporzyć Raiji złej sławy. Dobrze wiedział,
skąd wzięła się dociekliwość popa podczas zaślubin.
Najbardziej zaś nie chciał budzić w Raiji starych
wspomnień. Nowe życie zbudował na tym, że zapo
mniała o przeszłości.
Bez niej popełniłby samobójstwo.
Bez niej nie miałby po co żyć. Nie po tym, co się
stało. Trzeba niezwykłej siły woli, by się podźwignąć
z takiego nieszczęścia. Rai ja dała mu tę moc.
Spotykał już mężczyzn, którzy twierdzili, iż kobie
ty stanowią sens ich życia. Jego brat kiedyś tak się wy
raził. Jewgienij nigdy wcześniej nie myślał o kobietach
w ten sposób. Mężczyzna ma pracę i towarzyszy. Wy
starczy, by wypełnić cały świat.
Tak było kiedyś. Zanim poznał tę, której Aleksiej
zaprzedał duszę. Pokochał tę samą dziewczynę, któ
rą brat obdarzył uwielbieniem.
Raija mogła być wszystkim dla mężczyzny. Całym
życiem. Tym była dla Aleksieja przez krótki czas, za
nim nie zżarła go zawiść i nie zamieniła w istotę, któ
ra nie pragnie kochać, lecz posiadać.
Tym była dla Jewgienija.
Wszystkim.
Sensem życia.
Samym życiem.
Raija Aleksieja. Mikkala. Reijo.
Jego Raija. Tylko jego. Tamci stanowili cienie z in
nej rzeczywistości.
Pojechał z Olegiem do Onegi. Zdobyli dwa niewiel
kie frrachtowce. Uznali, że wystarczą na początek.
Razem z Olegiem zainwestowali ostatnie oszczędno
ści. Zrobili odważny krok. Na rzecz przyszłości.
- Nie odkryjesz nowych lądów, jeśli boisz się spu
ścić z oczu znajome wybrzeże - stwierdził Oleg.
Odpowiednie słowa w ustach żeglarza. Głęboka
myśl ukryta w prostym sformułowaniu.
Zrobili ten krok.
Spuścili z oczu znajome wybrzeże. Postawili
wszystko na jedną kartę. Zapożyczyli się, nie wspo
minając o tym ani Antonii, ani Raiji.
Oleg zdobył się nawet na żart.
- Nie dowiedzą się, jeśli się nam powiedzie. Jak
przegramy, wierzyciele wyrzucą nas z domów i zabio
rą konie Antonii. Wtedy nasze żony poznają prawdę.
Pocieszali się tym ponurym żartem. Śmiali się nie
pewnie, czując ucisk w żołądku.
Znaleźli statek, który po solidnym remoncie mógł
służyć ładnych parę lat. Jego właściciel musiał się go
pozbyć, nie powiodło mu się w interesach. Dostali tę
jednostkę za półdarmo.
Teraz już dysponowali prawdziwą flotą składającą
się z dwóch niedużych frachtowców i dwóch więk
szych statków handlowych.
Ten wymagający przebudowy zamierzali nazwać
„Antonia". Ten drugi mieli ochrzcić imieniem „Raija".
- Tonią wpadnie w złość, kiedy dowie się, że wy
maga przebudowy - śmiał się Jewgienij. Olegowi
spodobał się dowcip.
Mieli flotę. Oleg znów stanie na pokładzie. Zosta
nie kapitanem na „Raiji".
- Jedna Antonia mi wystarczy - uznał.
Jewgienij obiecał sobie kiedyś, że nigdy już nie
wejdzie na pokład statku i jak dotąd nie sprzeniewie
rzył się obietnicy. Co prawda wślizgnął się raz na łód
kę przycumowaną przy nabrzeżu, nigdy już jednak
nie pożegluje na pełne morze. To rzecz pewna!
Był potrzebny na lądzie, ktoś musiał zająć się hand
lem, przypilnować rachunków, rozmawiać z kupca
mi. Lepiej się do tego nadawał niż Oleg.
Jewgienij uważał, że na lądzie może znaleźć zaję
cie godne mężczyzny bez ręki. Na morzu potrzeba
ludzi o obu ramionach. Dysponujących pełnią mę
skiej siły, niezbędnej, by mierzyć się z wiatrem, wo
dą i chłodem. Tam nie byłby mężczyzną.
Nie w pełni.
Jewgienij nie umiałby żyć z takim przeświadcze
niem.
Zawsze kiedy zostawiał ją, choćby na parę chwil, od
czuwał lęk. Przyglądał się jej badawczo, zanim odwa
żył się odezwać do niej i objąć. Przy każdym powro
cie do domu szukał czegoś w jej twarzy. Niemego
oskarżenia. Wyrazu oczu, którego przedtem nie było.
Zmarszczek wokół ust i oczu. Twardości spojrzenia.
Czegoś, co powiedziałoby mu, że wie. Że zna praw
dę, którą przed nią ukrywał.
Nie znajdował niczego. Jewgienij wiedział jednak,
że nie przestanie szukać. Nigdy nie spocznie.
Wszystko zbudował na kłamstwie.
Wszystko rozpadnie się, kiedy Raija to dostrzeże.
Nie wiedział nawet, czy może ufać jej oddaniu.
Promieniała radością jak małe dziecko na jego widok.
Pełna oczekiwania, którego Jewgienij nie rozumiał.
Nie wierzył, że je kieruje ku niemu.
Stworzyła mu nad Dwiną prawdziwy dom. Nic nie
wniosła, niewiele co poprzestawiała, ale po prostu by
ła, wypełniała pokoje ciepłem. Jewgienij nie pojmował,
jak to możliwe. Nie rozumiał, skąd tyle mocy w ma
łej kobiecie. Świat wokół niej cudownie rozkwitał.
- Dobrze jest wracać do ciebie - powiedział kiedyś,
kiedy otulił ich mrok. Kiedy ciemność była tuż tuż
za kręgiem słabego światła rzucanego przez lampę.
W piecu wciąż się paliło. Raija dołożyła drewna. Wie
działa, że w chłodne wieczory mężowi dokucza ból.
- Źle, kiedy cię nie ma - odrzekła spokojnie.
Tylko tyle, dość jednak, by poczuł wyrzuty sumie
nia. Jewgienij wiedział, że nie uczyniła tego rozmyślnie.
Raija nie skrywała uczuć. Była szczera aż do bólu.
- Zapominam, że nie mogę zajmować się wyłącz
nie sobą - powiedział zawstydzony jak mały chłopak.
- Tyle lat byłem sam. Nie przywykłem do tego, że
ktoś troszczy się o mnie.
Często o tym myślał, nigdy jednak nie rozmawiał
z Olegiem na ten temat. Nie wiedział nawet, czy po
winien mówić o tym Raiji.
Wypowiedziane słowa są niebezpieczne, nie moż
na przed nimi uciec. Zlekceważył w życiu tyle obiet
nic, a przecież trudno się zmienić z dnia na dzień.
Raija nie zasługiwała na więcej kłamstw.
- Nie mogę uwierzyć, że czekasz na mnie - dodał zdzi
wiony własną odwagą. Tym, że obnaża przed nią naj
skrytsze uczucia. - Nie mogę pojąć, że się niepokoisz...
Śmiech. Głośny i wesoły jak brzęczenie trzmiela.
- My z Tonią tańcujemy w tym czasie w Archangiel-
sku, rzecz jasna - przerwała mu. Jej słowa smakowały
miodem i kandyzowanym cukrem. - Cichaczem popi
jamy twoją wódkę i w ogóle o was nie pamiętamy...
Śmiał się razem z nią.
- Nie ma mężczyzny w Archangielsku, który od
ważyłby się zatańczyć z Tonią - przekomarzał się. -
Nikt nie chciałby narazić się na gniew Olega i spo
tkanie z jego twardą pięścią.
- A czy ktoś odważyłby się zatańczyć ze mną? -
spytała i spojrzała na niego z wyrazem oczekiwania
w rozbawionych oczach.
- Z tobą jest inaczej - przyznał Jewgienij. - Masz
jednorękiego męża... Z nim większość da sobie radę.
Ucieszył go uśmiech Raiji. Powiedział mu, że ta
myśl nie postała w jej głowie.
Usiadła z lewej strony, tak jak lubił, wsunęła się
mu pod pachę. A Jewgienij popadł w zadumę. Ile to
razy powtarzał jej, że potrzebuje mężczyzny, który
objąłby ją oboma ramionami...
Za każdym razem bojąc się, że odpowie, iż miała
takich wielu.
- Nie ma dwurękich mężczyzn, którzy daliby to
bie radę - stwierdziła z taką pewnością w głosie, że
momentalnie jej uwierzył. Przynajmniej w tej chwili,
a nic więcej się nie liczyło. - Nie ma dwurękich męż
czyzn, w których objęciach chciałabym leżeć.
Jewgienij ścisnął delikatnie krągłe ramię dziewczy
ny. Lubił, kiedy tak mówiła. Z początku sądził, że wy
powiada te słowa, bo wie. Wie, iż są muzyką dla je
go uszu.
Teraz rozumiał, że go nie zwodzi.
Raija była szczera.
Zasłużyła na kogoś, kto odwdzięczyłby się tym sa
mym. A dostała jego...
Dostała i miłość.
Tego argumentu Jewgienij używał na swoją obro
nę. Miała jego serce, nikt nie byłby w stanie kochać
jej mocniej. Oparł życie na kłamstwie, by ją zatrzy
mać. By dać jej szczęście. Takie, jakiego nie otrzyma
łaby w darze od nikogo innego.
- Tonią opowiedziała mi historię o złotej bogini. -
Raija uśmiechnęła się, kiedy Jewgienij spojrzał na nią.
Wtuliła się weń jeszcze mocniej.
- Więc ruszysz teraz na poszukiwanie skarbów? -
zdziwił się.
Przechyliła głowę. Jej spojrzenie pokrył jakiś cień.
Teraz, pomyślał Jewgienij, teraz sobie przypomni!
Jego słowa musiały poruszyć jakąś delikatną strunę.
Nic takiego nie nastąpiło. Jewgienij poczuł, jak ca
łe ciało tężeje mu z napięcia.
- Co się stało? - spytała. Zdenerwowanie męża nie
uszło jej uwagi. - Ramię, prawda? - Rozzłościła się. -
Mówiłam ci tysiące razy. Musisz być roztropniejszy.
Nie przemęczać się, nie wychodzić na zimne powie
trze. Stąd biorą się bóle!
Jewgienij uśmiechnął się blado. Musiał zwalić wi
nę na tę dokuczliwość, nie mógł się przyznać do włas
nych obaw.
- Ja się przemęczam? Tutaj z tobą? - udał zdziwie
nie. - Nie dałaś mi po temu okazji.
Ręce Raiji wślizgnęły się pod koszulę Jewgienija.
Nie po to, by pieścić, wywoływać dreszcz na skórze
i podnietę. Nie po to. Dziewczyna złożyła dłonie na
bliźnie po odjętym ramieniu. Zmarszczyła brwi tak
mocno, że prawie zetknęły się nad nasadą nosa. Uży
wała swej mocy, jej dłonie emanowały niezwykłym
ciepłem.
Jewgienij nie rozumiał, skąd się brało, ona zresztą
też nie. Bał się. Bał się, że ta tajemnicza umiejętność
zawróci ją na drogę, którą kiedyś podążała. Tę, która
nie kończy się urwiskiem, na którym Raija uległa wy
padkowi, lecz wiedzie dalej do miejsca, skąd ją zabrał.
- Skąd przybyła?
Na to pytanie Jewgienij wzdrygnął się.
- Jumala - dodała Raija, nie patrząc na męża. Nie
mogła więc zobaczyć wyrazu ulgi na jego twarzy.
- Nie wiem - odrzekł. - Nikt tego nie wie. Tak już
bywa z legendami, zaczynają się nie wiadomo gdzie
i prowadzą donikąd. Taka jest Jumala. Przedmiot wy
jęty z legend.
- Tonią twierdzi, że istniała - upierała się Raija. - Że
można odnaleźć miejsce, na którym ją postawiono.
- Może - mruknął, czując znużenie. - Może istnia
ła. Zdobycz wojenna. Jak wiele innych. Mężczyźni za
wsze prowadzili jakieś wojny. Ale nie żyła naprawdę,
stworzyły ją ludzkie ręce. Tonią już taka jest, że mu
si mieć żywą boginię ze złota. Niczym pośledniej
szym się nie zadowoli...
- Ale słyszałeś tę opowieść?
Skinął głową.
- Nie ma dziecka w tej okolicy, które by nie sły
szało o niej. Złota kobieta. Bogini ze złota. I każde
dziecko choć raz marzyło, by ją odnaleźć. Jak nie Ju-
malę, to chociaż skarby.
- Który chłopak nie pragnie zostać poszukiwaczem
skarbów? - powiedziała, jakby sięgała do mądrości
życiowych ukrytych w głębi duszy. Jewgienij milczał,
czekając, co nastąpi, ale Raija nie dodała nic więcej.
- Tak się nas wychowuje - odrzekł. - Dla nędzarzy
opowieści o bogactwach mają szczególny urok. Sły
szałem wiele historii o ludziach, którzy ruszyli szu
kać bogini, ale nigdy jej nie znaleźli.
Zamilkł.
Raija zdjęła dłonie z blizny. Ciało Jewgienija prze
nikało przyjemne ciepło. Tego wieczora ból mu spe
cjalnie nie doskwierał, ale ręce Raiji zawsze sprawiały
cuda. Jewgienij skąpił jej pochwał. Nie chciał rozbu
dzać mocy, których żadne z nich nie pojmowało.
- Wolałbym, żebyś nie musiała tego robić - wes
tchnął, kiedy zręczne palce żony zapinały mu guziki
koszuli. - To cię wyczerpuje, mój aniele...
Raija wzruszyła ramionami. Tego tematu unikała
jak mogła. Tak, ten akt wysysał z niej wszystkie siły,
ale nie było niczego, czego by nie zrobiła, by ulżyć
Jewgienijowi w cierpieniu. Żadna ofiara nie zdawała
się zbyt duża.
- Co się z nimi stało? - dopytywała się. Jej myśli
wciąż krążyły wokół postaci z legendy, którą Tonią
zapłodniła jej wyobraźnię. Raija zawsze musiała mieć
jakiś obiekt marzeń.
- Co się z nimi stało? - powtórzył Jewgienij, od
wracając wzrok na płomienie. - Jumala miała wier
nych strażników - dodał wolno. - Nad tymi, którzy
targnęli się na jej cześć, wisiało przekleństwo. Wielu
z łowców przygód znikło bez śladu. Mówię to na
wszelki wypadek, gdybyś chciała spróbować...
Roześmiał się cicho i zmierzwił jej włosy.
- Nie wolno zbytnio zbliżać się do bóstwa - szep-
nęła Raija zamyślona. - Ani do złota - dorzuciła. Wy
ciągała konkluzje dla niej zupełnie oczywiste, dla nie
go niejasne. Jewgienij nie odważył się spytać, jakimi
ścieżkami podążają myśli dziewczyny. - Po prostu
znikali bez śladu? - nie mogła wyjść ze zdziwienia.
Patrzyła na męża szeroko rozwartymi oczami.
- W głębi lądu jest wiele bagien - mówił Jewgienij. -
Wiele tajemnych miejsc, uroczysk
Znał kunszt trzymania słuchaczy w napięciu. Opowia
danie historii to jedna z umiejętności, której uczono go
w dzieciństwie. Ludzie, u których się wychowywał, ko
chali opowieści i muzykę. Mężczyźni zbierający się wie
czorami wokół ognia prześcigali się w krasomówstwie.
Słowa musiały malować żywy, namacalny obraz. Kto te
go nie potrafił, powinien choć umieć śpiewać. Otwierać
ludzkie serca rzewną piosnką o niespełnionej miłości lub
wzbudzać kaskady śmiechu rubaszną przyśpiewką. Kto
nie umiał snuć opowieści ani śpiewać, musiał przynaj
mniej umieć tańczyć. Zatracić się w pląsie w kręgu rówie
śników pod zachwyconymi spojrzeniami kobiet.
- Większość nigdy nie wracała - ciągnął. - Ludzie
opowiadają straszne historie o ich losie. Strażnicy bo
gini ponoć tną ciała nieszczęśników na kawałki i rzu
cają padlinożercom. Wyłupują oczy i wyrywają języki,
by śmiałkowie nie mogli powiedzieć, co widzieli. I że
by już nigdy nie ujrzeli nic innego. Takie tam bajanie...
Twarz Raiji wyrażała odrazę.
- Jesteśmy ludem, który nie szydzi z poważnych
spraw - dodał Jewgienij. - Niektórzy uważali ją za
świętość.
- Naprawdę?
Skinął powoli głową.
- Ale przecież minęła cała wieczność od chwili, kie
dy zniknęła - dociekała Raija. - A cała wieczność
i jeszcze trochę od chwili, kiedy się tu zjawiła. Cza
sy się zmieniają. Kościół zwalcza bałwochwalstwo...
Jewgienij spokojnie przyglądał się żonie.
- Legenda pozostaje żywa - odrzekł. - To prawda,
minęło wiele lat od czasów, kiedy skradziono ją nie
wiadomo gdzie i przywieziono w te okolice. Strzeżono
jej przez tyle pokoleń, że ich liczby nie sposób zliczyć.
Jeśli można utrzymać siłę legendy przez taki szmat cza
su, to nie sądzisz, że można dochować wiary?
Raija nie wiedziała, co odpowiedzieć. Nagle jednak
ujrzała tę historię w innym, mroczniejszym świetle.
- Najwyższa pora, by na zawsze zamknąć ją w le
gendzie - stwierdziła, lekko pobladłszy. Wyobraziła
sobie zmasakrowane ciała tych nieszczęśników, któ
rzy zapragnęli spełnić chłopięce marzenie. Miała nie
zwykle żywą wyobraźnię.
Jewgienij milczał.
- Trzeba marzyć o żywych kobietach - powiedział
po chwili. - A nie takich zrobionych ze złota czy in
nego zimnego kruszcu. Bogactwo należy zdobywać
własnymi siłami zamiast karmić się marzeniami o nim.
- A bogactwo to więcej niż złoto.
Raija wtuliła się całym ciałem w Jewgienija. Obję
ła go ramionami, splotła dłonie na jego szyi.
Sprawiała wrażenie, że marznie w ciepłej izbie.
Jewgienij chronił ją przed niewidzialnym wrogiem.
Przed jakąś nienazwaną siłą w głębi jej duszy.
W mroku życia Raiji było mnóstwo cieni, których
nie sposób dotknąć i nazwać, nie rozproszywszy
ciemności.
A tego Jewgienij nie miał ochoty czynić.
- Niewiele nam zostało? - spytała.
Potrząsnął głową. Nie zamierzał mieszać jej do in
teresów. Mężczyźni, których znał, nie dzielili swych
obowiązków z żonami. Nie zamierzał przerzucać na
Raiję trosk, z którymi sam mógł dać sobie radę.
- Będzie źle, jeśli nie dostaniemy zleceń. Jeśli nie uda
się nam przewieźć więcej drewna i mąki na zachód.
Nie odważył się wymienić kraju z nazwy. To
brzmiało nieomal jak ponury żart, że ich przyszłość
zależała od pomyślności handlu z Norwegią. Musiał
się jednak przyzwyczaić do tej myśli. Czuł, jakby
ktoś przystawił mu nóż do gardła. Przynajmniej wie
dział, że wciąż żyje.
- Rzecz jasna, zastawiliście wszystko?
Brązowe oczy domagały się odpowiedzi.
- Tak.
Raija roześmiała się.
- Nie stracimy wszystkiego - zapewnił ją pospiesz
nie. - To niemożliwe.
Dziewczyna zanosiła się śmiechem.
- Nie jesteśmy na tyle szaleni!
- Lepiej postawić wszystko na jedną kartę niż nie
zrobić nic.
Nie tego się spodziewał. Oczekiwał wymówek, ty
rady na cześć roztropności i zapobiegliwości. Nie te
go potrzebowała. Niektórzy żyją mocniej, kiedy
grunt usuwa się im spod stóp. To, przed czym ją chro
nił, wywołało rumieniec na policzkach, wesołe iskier
ki w oczach.
- Nie ukrywaj przede mną niczego!
Gotów był złożyć każdą przysięgę, kiedy patrzyła
na niego w ten sposób. Szeroko rozwartymi źrenica
mi, pociemniałymi, miękkimi jak aksamit.
- Czy idzie dobrze, czy źle, Jewgienij, chcę wie
dzieć o wszystkim. Nie jestem tak głupia, by nie zro
zumieć. Jeśli zaś nie pojmę, wyjaśnisz mi!
Nie spuszczała z niego wzroku, póki się nie zgo
dził. Skinął głową, potwierdził słowami.
- Chcesz się ze mną kochać? - spytała bez ogródek.
Wciąż ze spojrzeniem wbitym prosto w niego. Pułap
ka, w którą musiał wpaść.
Zacisnął palce na jej krągłym ramieniu, musnął
wargami policzek, dotknął różowych Ust.
- Jestem zmęczony, kochana - odrzekł łagodnie, by
nie poczuła się odtrącona.
Zaśmiała się cicho i ciepło. Jakby obiecywała, że
nie da mu spokoju, kiedy odpocznie.
Siedzieli przytuleni do siebie, aż ogień zamienił się
w żar. Wtedy wstali i położyli się w łóżku z drewna
o złocistej barwie.
Jewgienij zamierzał sprostać oczekiwaniom żony.
3
Przeczyło to zdrowemu rozsądkowi, ale Raija nie
mogła wyrzucić historii o złotej bogini z pamięci. Ju-
mala wciąż powracała w jej myślach.
Raija nie wspomniała o tym Jewgienijowi. Jak
większość mężczyzn uważał, że kobiety powinny zaj
mować się dniem codziennym. Miała zresztą niejasne
przeczucie, że mąż nie lubił, kiedy wspominała tę le
gendę z dawno minionych lat.
Stała nad balią. Była sama i rzeczywiście nie miała
nic innego do roboty, jak zająć się zwykłymi, codzien
nymi czynnościami. Czymś tak trywialnym jak pranie.
Powietrze wciąż było chłodne, ale łagodził je połu
dniowy wiatr. W środku dnia słońce słało ku ziemi
ciepłe promienie, na tyle ciepłe, że miało się ochotę
wystawić do nich twarz.
Raija marzła jednak, jeśli stała w miejscu. Podwi
nęła rękawy bluzki po łokcie, mokre przedramiona
pokryły się gęsią skórką.
Ziemia pod balią zamieniła się w błoto. Raija nie by
ła dobrą gospodynią. Nawet prać nie potrafiła. Co z te
go, że rzeczy były czyste, skoro marnowała tyle wody...
Nie miała ku temu zdolności. Prace domowe zajmo
wały jej znacznie więcej czasu niż innym kobietom. Wie
działa o tym dobrze i czasami wyrzucała sobie własną
niezaradność. Jewgienij nigdy tego nie robił. W żartach
ganił ją za bałagan i zaraz chwalił za ciepło, jakim oży
wiała dom.
Raija wolała pamiętać dobre słowa.
Zostały tylko robocze spodnie Jewgienija. Musiała
trzeć je z całych sił o drewnianą ścianę balii, by po
zbyć się plam na kolanach. Westchnęła, chciała to
mieć już za sobą. Nigdy jednak nie skończy, jeśli bę
dzie nieustannie zerkać na jasnoniebieskie niebo
i słońce, które co rusz skrywało się za chmurami.
Zanurzyła ręce po łokcie. Poczuła szorstkość ma
teriału na dłoniach.
To był obcy żaglowiec. Nigdy w życiu nie widzie
li podobnego. Dostrzegli go z daleka, zanim jeszcze
przybił do brzegu. Wiatr wydął żagiel i popchnął sta
tek ku nim. Wyglądał jak drapieżne zwierzę. Jego
dziób zdobiła głowa smoka.
Ten widok ją przeraził.
Nigdy dotąd nie widziała obcych. Nie ruszała się
stąd, znała tylko tę nizinę i las, i rzekę, która leniwie
i szeroko płynęła do zimnego morza. Morze nie by
ło dla kobiet. Łodziami zajmowali się mężczyźni. Tak
okazałej jak ta nie mieli.
Wymieniali się uwagami, wyraźnie podekscytowa
ni. Nie patrząc na nich, wiedziała, że są uzbrojeni.
Wiedziała także, że będą się starać unikać walki.
Obcy nie mogą tu zostać. Niech biorą co chcą i od
pływają.
Czuła przedziwne podniecenie, drżała. Jakaś dłoń
zacisnęła się na jej ramieniu. Gniewny głos nakazał
wrócić do domu.
Zaczerwieniła się. Nie odważyła się odwrócić.
- To nie jest dobre miejsce dla kobiet - powiedział,
nie puszczając jej ramienia. Wiedziała, że jest przy
stojny. Wiedziała, nie patrząc.
Kiedy ją uwolnił, rozejrzała się wokół. Otaczali ją
sami mężczyźni, nie było kobiet, starców ani dzieci.
W domach pozamykano zasuwy.
Zbyt głęboko pogrążona w myślach nie zauważy
ła, że się pochowali. Dała się ponieść marzeniom, a to
nie jest dobre. Zaczerwieniła się jeszcze mocniej.
Co sobie o niej pomyśli?
- To mogą być kupcy - rzucił krótko, nieomal
opryskliwie. Spod przymkniętych powiek dostrzegła
jednak, że i on się zarumienił. W jego oczach zoba
czyła niepokój, a nie gniew. Nie uważał jej za głupią
gąskę. Chyba nawet ją lubił. Dotąd jednak tego nie
okazywał... - To jednak wątpliwe - ciągnął. - Czas jar
marku minął. Powinni wracać do domu, wszak nie
mamy już nic do sprzedania. Nic tu po nich. Nie po
winni tu cumować, nie o tej porze dnia.
Zmierzchało.
- Uważaj na siebie - poprosił. Miał niebieskie oczy.
Wiedziała. Przyjrzała się im wcześniej. Polubiła te
oczy, polubiła jego. Nikt o tym nie wiedział. - Nie
może stać ci się krzywda - dorzucił pospiesznie. Wo
kół mężczyźni gotowali się na przyjęcie nieznajo
mych. Wcale nie byli pewni, czy przybywają w poko
jowych zamiarach.
- Tak szybko stałaś się kobietą - powiedział, nie
odrywając od niej oczu. Poczuła ucisk w gardle. - Nie
może ci się stać krzywda. Obcy nie podniesie na cie
bie ręki...
Sięgnął za pazuchę, wydobył coś i wcisnął jej
w dłonie. Żaden mężczyzna spoza rodziny nie doty
kał dotąd jej skóry. Przeszył ją ogień. W dłoniach uj
rzała nóż.
- Użyj go, jeśli będzie trzeba. Nie wahaj się...
Zamilkł i zagryzł wargę jak mały chłopak. Nie jak
mężczyzna o najbardziej błękitnych oczach na świe
cie. Bardziej błękitnych niż morze, Dwina i niebo.
- Potem poproszę, by... oddali mi ciebie za żonę -
dodał. - Bądź ostrożna. Ani słowa o niej...
Skinął głową w kierunku lasu.
Zdrętwiała na samą myśl. Uważał, że nie ma rozumu?
Odwrócił się do niej plecami. Miał czarne włosy,
zupełnie nie pasujące do barwy oczu. Nie wiedziała,
dlaczego. Wiedziała jedynie, że tworzą dobraną parę.
Ona też miała czarne włosy. Ciemne jak noc, mówi
li. Niektórzy twierdzili, że jest ładna. Miała im wie
rzyć? Jeszcze inni posyłali jej ukradkowe spojrzenia.
Zebrała suknie i pobiegła ku domostwom. Nie
chciała być pierwszą kobietą, na której spoczną oczy
przybyszów. Słyszała, co się stało z tymi, które wpa
dły w ręce barbarzyńców.
Tych historii nie opowiadano dzieciom.
Dał jej nóż. Dotknął jej, spojrzał na nią. Powie
dział, że poprosi, by mu ją oddali za żonę...
Przybysze twierdzili, że mają pokojowe zamiary.
Chcieli pohandlować skórami. Przyjrzała się im
przez szczelinę w ścianie. Wysocy mężczyźni, broda
ci i potężnie zbudowani. Nie wyglądali na kupców,
ale nie należy sądzić ludzi po pozorach.
W wiosce dobijano targu, potem wyprawiono
ucztę na cześć przybyłych. Nie można było pozbyć
się ich od razu. Pojawiły się kobiety. Na co dzień wi-
dywały jedynie ludzi z wioski. Ciekawe były nowych
twarzy.
Ona się nie odważyła.
Czuła na sobie spojrzenie błękitnych oczu. Słał jej
ostrzeżenie. Wiedziała, że właśnie trzyma straż
w tamtym miejscu...
Nie miała pojęcia, jak zmienią wartowników, nie
zwracając uwagi nieznajomych.
Czuwali dwójkami. Co noc. Nad Dwiną kręciło się
teraz mnóstwo obcych ludzi, więc pilnowali i za dnia.
Każda dwójka spędzała tam jedną trzecią doby. Dwa
razy dłużej niż dotychczas, ale żadna ofiara nie była
za mała dla bogini.
Nie mogła wpaść w obce ręce. Taką złożyli obiet
nicę. I zaprzysięgli, że będą milczeć.
Trzech przybyszów wyróżniało się strojem, wyglą
dali na przywódców. Tak się też zachowywali. To
dziwne, przywódca zwykle jest jeden.
Dwóch było podobnych do siebie. Dostrzegła po
dobieństwo, choć widziała ich jedynie przez krótką
chwilę.
Ten trzeci sprawiał, że zimny dreszcz przebiegał jej
po plecach. Bała się go. Nie wyróżniał się wyglądem,
ale biło od niego lodowate zimno. Miał twarde, za
wzięte, złe oblicze.
Opowiedzieli jej, że jedna z kobiet spędziła z nim
noc. Znała ją, były w podobnym wieku. Powiedzieli,
że zrobiła to dobrowolnie. Podobał się jej.
Płakała. Z tego związku nie mogło wyniknąć nic
dobrego.
Odpłynęli następnego wieczora, ale zatrzymali
statki niedaleko lądu. Nie rozumiała, dlaczego tak
uczynili. W zapadającym mroku nie mogli wszak sta
wiać żagli.
Kiedy obudziła się w nocy, zrozumiała. Takie przy
najmniej miała przeświadczenie.
Wstała po cichu i wyślizgnęła się w ciemność. Noc
była chłodna. W tych stronach noce były zawsze
chłodne.
Nie odważyła się zbudzić nikogo. Powiedzą, że
zmyśla, że ma bujną wyobraźnię.
Stopy niosły ją do lasu ku zakazanemu miejscu.
Tam gdzie wstępu nie miał nikt poza garstką wtajem
niczonych. Ona do nich nie należała. I nigdy nie bę
dzie. Jest przecież zwykłą dziewczyną.
Znała drogę. Wszystkie dzieci znały drogę. Wie
działy, dokąd prowadzi.
Słyszała ciche głosy, nie rozumiała słów. To nie był
nikt z jej ludu, to nie były warty. Przybysze.
Doszła do skraju polany. Zobaczyła wysoki płot na
niewielkim wzniesieniu. Za płotem dom.
Skarby, dary ofiarne. I ona.
Jumala.
Przed domem dwóch wartowników.
Stała pod drzewami, skrywała ją ciemność. Słysza
ła, jak przechodzą przez płot, i nie mogła uczynić nic,
by ich powstrzymać. Nie mogła krzyczeć, bo by ją
odkryli. Mogła jedynie patrzeć.
Dłoń Jumali ich skarci.
Jumala przegna ich strasznym głosem.
Ale nic się nie stało.
Żadna boska kara nie spadła na obcych, którzy
bezcześcili święte miejsce.
Rozległ się krzyk, zwykły ludzki krzyk.
Poznała ten głos. Jego głos. Wpatrywała się w noc,
wiedząc, że blask niebieskich oczu już zgasł. Nigdy
już nie poprosi, by została jego żoną.
Pobiegła do wsi, obudziła mężczyzn, przekonała
ich, że stało się najgorsze.
Zabrali broń i zniknęli w lesie.
Wciąż miała nóż, który jej dał. Wiedziała, kto jest
winny. Ta, która spędziła noc z przywódcą.
Tej nocy, kiedy jej współziomkowie szukali rabu
siów, a ci uchodzili ze skarbami Jumali, naszyjni
kiem, który zdobyli, utrącając głowę posążkowi, tej
nocy zabrała czyjeś życie.
Pięknym za nadobne.
Utraciła go, zanim stał się jej oblubieńcem. Śmierć
za śmierć ukochanego.
Nie poczuła się jednak lepiej.
Statki odpłynęły. Już nigdy ich nie ujrzeli.
Podwoili straże przy bogini. Rozgrzanym prętem
umocowali na powrót głowę Jumali.
Dopiero wtedy bogini odezwała się.
A ona, która nigdy nie miała należeć do wtajemni
czonych, również usłyszała jej głos. I wydało się jej,
że Jumala płacze.
Stała z rękoma zanurzonymi w balii. Woda była lodo
wato zimna, jej ręce czerwone i zgrabiałe. W spodniach
Jewgienija ziała wielka dziura.
Raija patrzyła na nie, nic nie widząc. Powietrze
ochłodziło się. Z trudem oderwała wzrok od po
wierzchni wody.
I zaraz znów na nią spojrzała. Jej serce tańczyło
w oszalałym rytmie. Szybciej niż stopy Jewgienija,
kiedy pląsami starał się przegnać pijackie odrętwie
nie. Coraz szybciej i szybciej...
Obrazy wciąż nie znikały, stały jej przed oczyma
wyraźnie jak powietrze w mroźny dzień, jak północ
ne słońce w letnią noc.
Minął dzień, a ona prała z rękami zanurzonymi
w balii i...
Poczuła, jak serce truchleje, jak zimna kula uciska
jej żołądek.
W spodniach Jewgienija nie było dziury, kiedy za
częła je trzeć o ścianę balii. Przełknęła ślinę i spojrza
ła jeszcze raz. Dziura miała wielkość kobiecej dłoni.
A słońce zatoczyło łuk na niebie, kiedy tak stała,
trąc Jewgienijowe portki.
Przeliczyła odległość na czas. Marzła, nie mogła
podnieść ramion.
Strasznie marzła.
Przełykała ślinę raz za razem, czuła ucisk w gardle.
Wargi miała suche i spękane.
Dom stal, tam gdzie stał. Po lewej płynęła Dwina
pokryta krą. Widziała drogę prowadzącą do Archan-
gielska. Niedługo wróci Jewgienij. Nie pojmie, że pra
nie zabrało jej cały dzień.
Tym torem biegły jej myśli.
Więc wyżęła dziurawe portki i wrzuciła do drugiej
balii z czystą wodą. Nie wolno jej było chodzić nad rze
kę. Jewgienij zabronił. Mówił, że Dwina niesie za dużo
wody tam, gdzie lód się połamał, a kra już niepewna.
Raija skończyła pranie, wypłukała i rozwiesiła rze
czy. Przemyła balie i schowała je w szopie.
Potem weszła do kuchni i zaczęła szykować jedzenie.
Ręce wykonywały bezwiedne ruchy, myśli krążyły
gdzie indziej, po nieznanych ścieżkach, obcym śladem.
Sen? Czy to był sen?
Skąd miała wiedzieć!
Wszak nie spała. Stała schylona nad balią i prała
przed własnym domem nad brzegiem Dwiny. Tu by
ła ciałem i duszą. Choć może...?
Był w niej strach, lecz jej nie obezwładniał. Już to
budziło w niej większe zdumienie niż obrazy, które uj
rzała. Poczucie, że to doznanie nie jest nowe. Coś w jej
wnętrzu starało się zapanować nad oszalałym pulsem.
A więc zdarzało się wcześniej?
Miała już takie sny?
Niebezpieczne pytania. Stawiała je, nie spodziewa
jąc się żadnych odpowiedzi.
W uszach jej szumiało, dudniło w skroniach. Raija
nie mogła błądzić dłużej w ciemnościach. Stała na ze
wnątrz, usiłując przebić się przez zbocze ciemnej gó
ry, która wypełniała jej wnętrze. Cierpiała.
Skąd wzięły się te obrazy? Nie pojmowała. Nie sły
szała o Jumali, zanim Tonią nie opowiedziała jej hi
storii o bogini z zamierzchłych czasów.
Krajobraz wydał się jej znajomy. Raija uznała, że
to miejsce musi znajdować się niedaleko.
Powietrze miało ten sam smak. Dwina, ziemia i las -
wszystko było niepokojąco znajome.
Tylko ludzie jacyś inni. Ubrani w skórzane suknie,
bluzy i spodnie. Nawet obuwie mieli ze skóry. Tam
nie marzła...
A on był młody, ten młodzieniec o czarnych wło
sach i niebieskich oczach. I przystojny.
Raija widziała go wyraźnie. Nie znała jego imienia,
lecz gdyby ktoś je wymienił, uznałaby, że brzmi zna-
jomo. Miała niezachwianą pewność, że tak właśnie by
się stało.
Taki młody.
Za młody, by umierać.
Czy tamta pokochała innego? Czy oddano ją inne
mu? Raija wiedziała, że dziewczyna ze snu ulepiona
była z twardej gliny. Nie mogła stać się zabawką w rę
kach mężczyzny.
Mieszała w garnku, w którym gotowały się ryby.
Nie chciała myśleć o niej, nie chciała pamiętać czar
nych włosów poruszanych wiatrem. Loków spływa
jących wzdłuż szczupłego ciała. Jak skrzydła...
Przypominały jakiegoś ptaka...
Łomot w skroniach. Mieszała łyżką tak gwałtow
nie, że wywar tryskał z garnka. Skwierczał na roz
grzanym blacie pieca. Gorące krople spadły na obna
żone przedramiona Raiji, parząc ją boleśnie.
Zaklęła instynktownie.
- Perkele!
I zamilkła ze zdumienia, wpatrując się w garnek.
Słowo dźwięczało jej w uszach.
Nie było rosyjskie.
Bóg jeden wie, skąd się wzięło, ale nie było rosyj
skie.
Wyszło z mroku, wychynęło z nicości. Przebiło się
przez czarną górę.
I nic nie znaczyło.
Ale upewniło ją w jednym. W tym, czego i tak się
domyślała: nie jest Rosjanką.
Teraz może powtarzać to słowo, aż znajdzie ko
goś, kto zna jego znaczenie. Wtedy pozna prawdę.
Teraz musiała uważać, by obiad Jewgienija się nie
przypalił. Już wiedziała, że jest obca. Tutaj we włas
nej kuchni zyskała niezbity dowód. Kiedyś dowie się,
skąd pochodzi...
Dudnienie w skroniach przesunęło się, objęło
kark, potem okolice oczu. Tylko mały skrawek gło
wy nie poddawał się emocjom, ale wkrótce i to się
zmieni. Rai ja wiedziała.
Nagle wiedziała tak wiele...
Choć nie wszystko chciała wydobyć z mroku. Wy
szarpać ze zbocza czarnej góry.
Kiedy umrze, umrze na zawsze.
Ta prawda stała się dla niej aż nadto oczywista.
Nie chciała jednak myśleć, dlaczego nabrała takie
go znaczenia. Nie chciała, lecz twarz tamtej dziew
czyny nie pozwalała zapomnieć. Też była młoda,
straciła ukochanego, zanim zdążyła go bliżej poznać.
Zanim zdążyła pokochać go tak mocno, by mieć pra
wo do żałoby.
W jej żyłach płynęła jednak gorąca krew. Zabiła,
by się zemścić.
Rai ja zakładała, że mieszkańcy wioski uznali, iż
uczyniła to dla bogini. Miała nadzieję, że ją nagrodzi
li. Że dziewczynę spotkał lepszy los i godnie przeży
ła resztę swoich dni.
I nigdy nie pomyślała, że nie jest tamtą dziewczy
ną. Nie pomyślała, że to tylko sen.
Bo to było coś innego, coś bardziej niebezpiecznego.
Coś, czego nie da się ująć w żadne granice.
Coś, co nie daje spoczynku.
Nie chciała, by to działo się z jej ciałem. Nie chcia
ła wchodzić w czyjeś życie w innym czasie. Nie chcia
ła wkradać się do czyjejś duszy.
Dlaczego?
Dlaczego właśnie ona?
Była obca w tym kraju. Nie należała do niego tak
jak Jewgienij, Tonią czy Oleg. Dlaczego owe prze
dziwne wcielenia nie przytrafiały się prawdziwemu
dziecku rosyjskiej ziemi?
Coś wiązało ją z Jumalą, pogańską boginią. Zrobio
ną ze złota ludzkimi rękoma, obdarzoną mocą i wiel
bioną przez ludzi.
Piękny przedmiot.
Rai ja nie słyszała o Jumali nigdy przedtem.
Teraz wiedziała, jak bogini wygląda.
Przez kilka godzin żyła pod inną postacią. Pamię
tała wszystko, czego doświadczyła.
Pamiętała posążek.
Zdjęła garnek z ognia i nakryła do stołu. Usłysza
ła rżenie konia. Wiedziała, że Jewgienij oporządzi
zwierzę, zanim wejdzie do domu.
Jewgienij miał w sobie tyle miłości, tyle ciepła
i czułości. Troszczył się o wszystko.
O zwierzęta. O załogę na swoim statku. Ich rodzi
ny. I o nią.
Jewgienij nie mógł wypędzić obrazów, które po
wstały w jej głowie. Nie mógł przegnać precz cieni,
tak jak nie potrafił przeniknąć do wnętrza czarnej gó
ry, którą stała się jej dusza. Prosił, by nauczyła się żyć
w ciemności, brać dzień takim, jaki jest. Cieszyć się
chwilą.
Potrafiła.
Często.
Pojawiały się jednak myśli, o których nie wiedział.
Wątpliwości, o których nie mówiła. Niepokój, które-
go by nie zrozumiał. Nie dzieliła się nim, by nie ra
nić męża. By nie budzić w nim zwątpienia w praw
dziwość jej uczuć. Nie powinien wątpić. Kochała go.
Kochała go aż do bólu. Prawdziwego bólu, praw
dziwego ognia...
Raija podjęła decyzję, zanim Jewgienij stanął w pro
gu. Nie mogła powiedzieć mu o tym doznaniu,
o dziewczynie, o młodzieńcu, który padł z obcej ręki.
Nie mogła powiedzieć o ścieżkach, którymi podą
żała.
4
Nie powiedziała ani słowa. Jewgienij nie śmiał pytać.
Na morzu nie znał trwogi. Kierował się roztrop
nością, ale dla żywiołów miał akurat tyle szacunku,
że gotów był ważyć się na więcej niż większość ludzi.
Czuł szacunek dla morza, nie lęk przed nim. Nie
wielu rzeczy się bał.
Teraz bał się utracić Raiję.
Patrzyła na niego z drugiej strony stołu oczyma jak
dwa węgliki. Ledwie co jadła. Chudła. Tej jesieni, kie
dy przyprowadził ją Aleksiej, miała pełniejsze kształty.
- Pragniesz mieć dzieci, Jewgienij? - spytała, odsu
wając talerz z rybą i kaszą. Obok leżały trzy kawał
ki chleba. Posmarowała masłem i nagryzła tylko je
den z nich.
Złożyła dłonie pod brodą, splotła palce. Usta mia
ła na wpół otwarte, włosy odgarnięte z czoła.
Nie spuszczała go z oczu. Miał wrażenie, że prze
szywa go wzrokiem na wylot.
- Po co pytasz? - wyrwało mu się. - Który mężczy
zna nie chce mieć potomka? Syna, który podtrzyma
ród i poniesie dalej nazwisko...
Uśmiechnęła się. Tym tak dobrze mu znanym
uśmiechem, ciepłym, lekko wyrozumiałym, spokoj
nym, jakby pojmowała wszystkie sprawy tego świata...
- Więc chcesz? - powtórzyła, domagając się zapewnień.
- Czy to znaczy, że jesteś przy nadziei? - zapytał
z napięciem. Jeśli tak, to nic po niej nie było widać.
Żadnych znaków ociężałości, rodzącego się macie
rzyństwa.
Zaprzeczyła z cieniem uśmiechu na twarzy.
- Nie pytam po fakcie - powiedziała. - Najpierw
chcę wiedzieć, czy tego pragniesz. Nigdy nie mówisz
o dzieciach. Dzieci znaczą więcej dla kobiet. Niestety...
Zrobiła znaczącą pauzę.
Zawsze tak było, pomyślał Jewgienij, ale nic nie po
wiedział. Domyślał się, że nie oczekiwała takiego ko
mentarza.
- Myślę, że znalazłbym czas na ojcostwo - stwier
dził Jewgienij. Wstrzymał oddech i zobaczył światło
w oczach żony. Więc znalazł odpowiednie słowa. -
Kocham cię, Raiju. Kocham cię, Raiju Raiso Bykowa.
Niczego bardziej nie pragnę, niż mieć z tobą dziecko.
Część mnie i część ciebie. Więcej z ciebie... Nie mog
łoby spotkać mnie większe szczęście, mój aniele. Je
stem ostatnim z rodu, ale to nie rzecz najważniejsza...
Nie spytała, co jest najważniejsze.
Słowa mają sens, ale nie wszystko da się wypowie
dzieć. Istnieje cienka granica, której nie wolno prze
kraczać.
- A ty? Chciałabyś mieć dzieci? - zapytał. On też
stracił apetyt.
Nigdy nie zadał jej ważniejszego pytania i nigdy
z większym napięciem nie oczekiwał odpowiedzi.
Czuł suchość w gardle i tętnienie w skroniach.
Cisza nie miała końca.
Raija skinęła głową z powagą.
- Nie dlatego, że się nudzę - zapewniła go. - Nagle
to właśnie wydało się mi właściwe. - Spojrzała za okno,
za odległy horyzont, który niknął w gęstniejącym mro
ku. - Trzeba wiele miłości, by powołać nowe życie.
Bywała zbyt refleksyjna, nawet dla człowieka, któ
ry sam lubił oddawać się medytacjom.
- To, co nas łączy, Jewgienij, jest tak wielkie, że
znajdzie się miejsce dla dzieciątka. Pragnę tulić to ma
łe ciało, szukać w twarzyczce twoich rysów, odnajdy
wać moje. Widzieć nas oboje w doskonalszym kształ
cie... - Uśmiechnęła się zawstydzona. - Głupia gęś ze
mnie, nie uważasz?
Potrząsnął gwałtownie głową. Wypowiedziała naj
piękniejsze słowa, jakie zdarzyło mu się słyszeć. Co
za pytanie!
- Jesteś cudowna, pani Bykowa. Niezwykła, wspa
niała. Nie znam istoty mądrzejszej od ciebie... - Ro
ześmiał się cicho. - Teraz ja zachowuję się głupio, ale
to wszystko twoja wina. Kobieta nie powinna być ta
ka piękna, tak ponętna, tak...
- Więc może powinieneś sobie poszukać innej -
przerwała mu.
- Nigdy!
Teraz nabrał ochoty na coś innego niż jedzenie.
- Moglibyśmy zacząć od razu - uśmiechnął się.
- Czas nie jest odpowiedni - przyznała, rumieniąc
się i odwracając wzrok. Nie wyjaśniła, dlaczego.
To było terytorium kobiet, na które mężczyźni nie
mieli wstępu. Kobiety wiedziały lepiej.
Kiedyś ją o to zapyta. Skąd brała tę pewność. Nie
teraz, moment nie był właściwy.
Nie powiedział, że ćwiczenie czyni mistrza, to by
zabrzmiało strasznie głupio i chłopięco. Nie życzył
sobie, by traktowała go jak chłopca. Dawno już stał
się mężczyzną.
- Czy ktoś jeszcze wierzy w Jumalę? - spytała nie
spodziewanie.
Jewgienij sądził, że zapomniała o tamtej historii.
Już nawet zdążył poczuć ulgę z tego powodu.
- Tutaj?
Skinęła głową.
- Tutaj. Wszędzie. Nieważne. Czy ktoś wciąż od
daje jej cześć?
- Nie sądzę - odrzekł. - To byłoby dość nierozsąd
ne. Kościół znajduje się pod carskim zwierzchnictwem.
Trzeba wierzyć w to, co car podaje do wierzenia.
Myśli Raiji podążały zupełnie innym torem. Nie
wiedziała o tylu rzeczach, więc nie liczyła się w ogó
le z ich istnieniem.
Jumala... Słowo miało znajome brzmienie. Musiała
je kiedyś usłyszeć. Zanim jeszcze poznała legendę.
Wydawało się jej, że ta bogini wciąż żyje.
Może się jednak myliła...
- Znikli przed setkami lat - dodał Jewgienij ze znie
cierpliwieniem.
Raija zmarszczyła brwi. To było do niego niepo
dobne. Rzadko pozwalał sobie na takie odruchy. Wy
raźnie nie lubił, kiedy mówiła o Jumali. Nie lubił tej
legendy, tak się zresztą kiedyś wyraził.
Nie wiedziała, dlaczego, ale nie pytała. Udzieliłby
wymijającej odpowiedzi, tego była pewna.
- Legendy żyją dłużej niż hołd oddawany bożkom.
Bałwochwalstwo umiera, jeśli pozbawić je obiektu
czci. Ten lud odszedł, zabierając posążek. Zegnaj, bo
gini! Żegnaj, wiaro! Nie ma już wyznawców Jumali,
upłynęło tyle czasu, Raiju. Pozostała legenda, może
jakieś monety zagrzebane w miejscu, gdzie stał posą
żek. Nikt nie wie, gdzie to jest, a wielu próbowało je
znaleźć. Taka próba męskości. To wielki kraj. Gdyby
ktoś odnalazł miejsce kultu, ułożyłby o nim nową le
gendę. Albo pieśń. Nie znam żadnych...
Milczała, a słowa Jewgienija zapadały jej w serce.
Zastanawiała się, czy sama miałaby jakieś szanse, gdy
by zechciała ruszyć na poszukiwanie.
Coś jej podpowiadało, że nie byłaby z góry skaza
na na niepowodzenie.
Inni kierowali się wyobraźnią. W niej tkwiła jakaś
pewność, której nie potrafiła wyjaśnić. Nawet nie
próbowała. Akceptowała ją. Bez słów.
Miała przeczucie.
Jewgienij nie pojąłby. Dla niego liczyły się rzeczy
namacalne. To, czego nie mógł dotknąć, nie istniało.
Jak na członka narodu, który cenił mistyczność,
był nadzwyczaj przyziemny.
Musiał zrozumieć. Ujrzeć, znaleźć przyczynę. Lub
odrzucić. Takie to proste.
Jewgienij pamiętał swego dziadka o pomarszczonej
twarzy i mądrych oczach. O wielkich dłoniach, któ
re ciągnęły cumy i gładziły kobiecą skórę. Kiedyś był
młody, w czasach, które Jewgienij ledwie mógł sobie
wyobrazić.
- Nie chodź śladami Jumali - ostrzegł go. - Nie
roztropnie jest kraść to, co do niej należy. Pojmujesz
mnie, chłopcze?
Jewgienij skinął głową. Był młokosem i marzył
o bogactwach. A kto nie marzył? Wielu ważyło się na
wyprawę do lasu w poszukiwaniu wzgórza ofiarnego.
Nie zrażali się przeciwnościami, nie pamiętali o da
remnych usiłowaniach poprzednich pokoleń.
- Nie igraj z bogami - powiedział starzec dawno
temu. Od wielu lat leżał w grobie, pewnie zostały już
po nim same kości.
Ale jego mądrość nie przeminęła bez echa.
- Była ich bóstwem najwyższym - wyjaśnił, zaglą
dając w głąb Jewgienijowej duszy. - Nie należy od
rzucać wszystkiego, co wiąże się z czasem minionym,
mój chłopcze...
- Chyba nie wierzysz w te historie? - wypalił Jew
gienij i roześmiał się lekceważąco. - W te bożki!
Dziadek milczał. Zasłaniał się wiekiem, by nie od
powiadać na wiele pytań. Zostawiał im pożywkę dla
wyobraźni.
- Była najwyższym bóstwem. Istniały inne, Jewgie
nij, mój chłopcze, ale nie tak ważne. Numgamtaj...
Przedziwny kamień. Mówili, że spadł z nieba jako dar
dla ludzi. Leży gdzieś, niewielu wie gdzie. Niektórzy
stąpają po nim, nie zdając sobie sprawy z bliskości bó
stwa. Jest Khese, góra nad brzegiem morza. Nieliczni
wiedzą, że odznacza się magiczną mocą. Młodzi łatwo
zapominają. Odrzucają wiarę starszych... Jest Pogor-
me... postać zaklęta w kamieniu. Minisej... Kharu-
gwaj... Posoty... Bogowie drzew. Ale Jumala jest naj
większa z nich. Nie wolno chodzić jej śladami. Nie
wolno zbliżać się do niej, nie należy obrażać bogini
i jej ludu ani kraść jej skarbów...
- Nikt już nie wierzy w te bzdury! - wykrzyknął
Jewgienij ze zniecierpliwieniem i rezygnacją. - To są
góry, kamienie i figury zrobione ręką człowieka.
- To bogowie. Wciąż znajdziesz ich czcicieli. Nie
wszyscy uciekli przed carem i kościołem. Niektórzy
zostali i utrzymali wiarę. Nigdy nie mieli bogów wyż
szych niż Jumala. Nie obrażaj bogini, Jewgieniju. Ob
rażasz Jumalę, szukając jej skarbów. Nie sprowadzaj
na siebie nieszczęścia!
Oprzytomniał.
Dzięki napomnieniom dziadka.
Nie przestraszył się tych słów, ale mimo to nie wy
ruszył z towarzyszami.
Tamci nie wrócili. Ciało jednego znaleziono w ba
gnie. Pozostali dwaj zniknęli bez śladu.
Jewgienij nigdy już nie rozmawiał z dziadkiem na
ten temat. Czuł jednak na sobie jego wzrok, rozu
miał, co mówiły oczy starego człowieka. Czuł ulgę,
że nie dołączył do przyjaciół. Ale nie podziękował
dziadkowi, tego byłoby za wiele.
Stary człowiek rozumiał.
Teraz Raija znalazła się na niebezpiecznej ścieżce.
Jewgienijowi wcale się to nie podobało.
- Musieli mieszkać niedaleko - zastanawiała się.
Teraz zabrała się za rybę, choć potrawa wystygła,
a sos stężał. Zamyślona maczała w nim kawałki chle
ba i podnosiła do ust. - Potrzebowali lasu, by w nim
polować i ukryć posążek. Musieli mieszkać blisko
rzeki i morza, by móc łowić ryby...
Widziała to miejsce wyraźnie, tak jak w tamtym
niby-śnie.
Leżało nad morzem. U ujścia Dwiny.
Co miał powiedzieć, by ją powstrzymać? Ile mu
siała wiedzieć, by przerwać tę grę? Niebezpieczną grę.
Raija poddawała się nastrojom. Należała do tego ga
tunku ludzi, który łatwo ulega opętaniu. Dotąd są
dził, że zapomni. Teraz zmienił zdanie.
Ta historia mogła zostawić głębokie ślady w jej duszy.
Przestraszył się.
- Niedobrze jest iść tropem bóstwa - powiedział
znużony, jakby powtarzał to wielokrotnie, a ona nie
chciała słuchać. Teraz też nie posłucha. Zrobi, co ze
chce. Nie mógł trzymać jej na uwięzi.
- Nie sądzisz, że to gdzieś w pobliżu? - upierała
się. Nie chciała stracić wątku.
- Pewnie tak - westchnął zrezygnowany. Już nie
chciało mu się jeść.
Zaczęło się tak dobrze. Od rozmowy o dziecku.
Raija jednak uporczywie wracała do tamtego tematu.
Jakby ją coś opętało.
Jumala.
- I tak byś nie znalazła - dodał szybko. Twarz żo
ny przybrała wyraz zdecydowania, które wcale mu
się nie spodobało.
Nie lubił, kiedy wysuwała podbródek. Przypomi
nała wtedy uparte dziecko.
- Nawet nie próbuj - ciągnął. - Mogę ci tego za
bronić. Napisano w prawie, że żona winna być po
słuszna mężowi. - Roześmiał się cicho. - Ci, co spi
sywali te prawa, nie zakładali, że istnieją żony takie
jak ty. Tobie niczego nie można zabronić. Lecz proś
by posłuchasz?
Skinęła lekko głową.
- Więc proszę, byś nie szukała śladów Jumali. Pro
szę, byś trzymała się z daleka od tych starych, na
wpół zapomnianych wierzeń.
Jewgienij nie domagał się obietnic. I dobrze, bo Ra-
ija nie mogła mu niczego obiecać. Musiałaby skłamać.
Więc milczała.
To mu nie wystarczyło. Jewgienij wiedział, że dla
spokoju ducha powinien był mocniej ją naciskać.
Tyle że Rai ja nie należała do kobiet, które podda
ją się presji. Raczej ucieknie, a tego Jewgienij nie
chciał. Czuł teraz, że powinien poprosić Tonie, by zo
stała z Raiją. Wiedział, że Tonią ma dość własnych
spraw. Kiedy Oleg wyjedzie, wszystkie obowiązki
spadną na nią. Toni jednak też nie spodobałoby się
to zauroczenie dawną legendą.
Powinien właściwie skarcić ją za to, że naopowia
dała Raiji tych głupstw!
Skąd jednak miała wiedzieć, że przyjaciółka zare
aguje tak impulsywnie?
- Muszę wyjechać - powiedział. - W dole rzeki odby
wają się jarmarki. Trzeba kupić mąkę przed wyprawą na
zachód. To najlepszy towar do wymiany za rybę. Może
znajdziemy jakieś skóry i futra w dobrej cenie. W tej
mierze możemy ufać wyłącznie sobie. Nie ma co słać za
stępców, sami wiemy najlepiej, co w trawie piszczy...
To była długa przemowa spowodowana przede
wszystkim wyrzutami sumienia. Za często zostawiał
żonę samą.
Nie tak miało być. Nie tak to sobie wyobrażał. Nie
to pragnął jej dać.
Dobrobyt jednak nie bierze się z niczego.
Wymaga wysiłku.
Wymaga ofiar przez jakiś czas. To smutne, lecz
jakże prawdziwe.
- Długo cię nie będzie?
- Tyle, ile trzeba.
Trudno to uznać za odpowiedź, ale lepszej nie
miał. Niestety.
- Oleg jedzie z tobą?
Skinął głową. Blat stołu stał się morzem. Pomyślał,
że powinni siedzieć po tej samej stronie podczas po
siłków. Żeby móc się dotknąć.
Blat był jak nieprzebyte morze.
- Oleg i ja jesteśmy wspólnikami. Razem podejmu
jemy decyzje i ponosimy za nie odpowiedzialność.
- Miałeś już nigdy nie stawać na pokładzie? - spy
tała łagodnie. W jej głosie nie było pogardy, pytała
powodowana troską. Dosłyszał ten ton, choć starała
się go ukryć.
I zrobiło mu się ciepło na duszy.
Inni domagali się dowodów miłości. Troska Raiji
wystarczała mu za znak.
- Będę na łodzi - odrzekł. Niektóre obietnice są
rozciągliwe. - Nie wypływamy na morze. Pożegluje-
my Dwiną. A rzeka, choćby nie wiem jak szeroka, ni
gdy nie stanie się morzem. Rozbijesz się, na piecho
tę dotrzesz do brzegu...
Raija roześmiała się.
Jewgienij stroił sobie żarty. Choć dla kogoś, kto
urodził się żeglarzem, Dwina rzeczywiście nie stano
wiła wielkiego wyzwania.
- Najszybszy sposób podróży - dodał, jakby uznał
dotychczasowe argumenty za niewystarczające. -
I najtańszy. Musimy przewieźć mnóstwo mąki.
Raija pokiwała głową.
- Dobrze. Mów o mnie co chcesz, tylko nie to, że mie
szam się do twoich interesów. Prowadź je po swojemu.
Taka jest twoja praca, przyznaję. Podejmuj decyzje. Pra
gnęłabym je jednak poznać, zanim ruszysz w drogę.
I nagle stała się podejrzliwa. Zmarszczyła brwi. Ka
wałek chleba, który trzymała w dłoni, zamieniał się
w okruszki. Grudka masła przylepiła się do kciuka
dziewczyny. W izbie było ciepło, tłuszcz topił się
i spływał żółtą strugą po palcu, wzdłuż dłoni. Niedłu
go sięgnie rękawa koszuli, mankietu, zostawi plamy.
- A kiedy wypływasz? - spytała zdziwiona.
Znała odpowiedź, zanim jej udzielił.
- Jutro...
Nie powiedziała, że mógł zawiadomić ją wcześniej.
Nieraz mu to wypominała, a nie lubiła się powtarzać.
Równie mocno nie lubiła potulnie kłaść uszu po so
bie. Tym razem jednak tak uczyniła, notując sobie
w pamięci, że po raz ostatni okazuje pobłażliwość.
Jewgienij zrozumiał, że milczenie żony jest groź
niejsze niż wybuch złości, i na wszelki wypadek też
się nie odezwał. W duchu obiecał sobie, że już nigdy
nie okaże żonie podobnego lekceważenia. Musiał zro
zumieć, że nie żyje sam. Że ponosi cząstkę odpowie
dzialności za jej życie.
- Mam ci pomóc się spakować? - spytała łagodniej,
niż się spodziewał.
Nie wypadało przyjąć pomocy.
- Może jednak zajmiemy się sobą... - dodała gło
sem, w którym brzmiało tysiąc obietnic. - Później,
jak będziesz gotów do drogi...
Jewgienij rzucił się do pakowania.
Potem nieraz wspominali tę noc. Śmiali się ciepło
do wspomnień. Karmili tą bliskością.
Było tak pięknie w sposób nieomal przerażająco
graniczący z doskonałością. Doskonałości nie można
powtórzyć, nie można znaleźć się jeszcze bliżej.
Przytuliła policzek do szerokich pleców Jewgieni
ja nachylonego nad workiem podróżnym. Więc się
nie gniewała. Nie próbowała się godzić, nie siliła się
na grzeczność. Tego Jewgienij obawiał się najbardziej.
Że bliskość będzie rodzajem wyrafinowanej kary.
Taka nie była.
Przytuliła się w geście czułości, oddania i miłości.
Tylko Bóg wiedział, że Jewgienij na to nie zasługu
je. Ani na Raiję, ani na jej bezgraniczne oddanie, ani
na miłość. Tylko że nie zamierzał z niczego rezygno
wać. Nie chciał. Nie potrafił...
- Czy ktoś mówił ci, że jesteś cudowna? - szepnął
chrapliwie, siląc się na żart.
- Już dawno nikt mi tego nie mówił - odrzekła
i prześlizgnęła się, by się przytulić do jego piersi. Roz
pięła mu kilka guzików u koszuli.
Czule obejmował ją ramieniem. Dłoń położył na
karku, pod splotem ciężkich ciemnych włosów. Lubił
wplątywać w nie palce, czuć, że wpada w pułapkę jak
ryba schwytana w sieć, jak ptak stawiający nogę we
wnyki, bez szans na ucieczkę. Lubił padać łupem...
- Kocham cię. - Powiedziała to nieomal ze śmie
chem, składając szybkie pocałunki na gorącej skórze
Jewgienija w rozpięciu koszuli. - Powinnam się zło
ścić. Czasami zastanawiam się, czy pamiętasz, że ży
ję obok... Ale i tak cię kocham. To głupie z mojej stro
ny. Głupie, głupie... Tyle że jeśli chodzi o ciebie, tak
dobrze czuć się głupio. Mogę być głupia do końca
moich dni...
- Jesteś niezwykle rozsądna - zapewnił ją. - Jeśli
twierdzisz, że jesteś głupia, to marzyłbym, by wszy
scy byli podobni w tej głupocie do ciebie.
Natrętne myśli o tym, że może wcale nie należy
do niego, utonęły gdzieś głęboko w podświadomości.
Nie zamierzał się nimi dzielić z nikim.
- Daj mi usta! - poprosiła, rozchylając wargi w uśmie
chu. Nigdy polecenie nie zawierało w sobie takiego cie
pła, nie było tak mocno przepojone miłością.
Jewgienij posłuchał.
Pocałunek smakował masłem, rybą i Raiją. Jewgieni
jowi przemknęło przez głowę, że i ona czuje podobne
zapachy. Masła, ryby i chleba razowego. I Jewgienija.
Przesuwał palcami po włosach, które były jak nici
delikatnego splotu, z którego powstać ma najszla
chetniejsza tkanina. Jedwab całego Wschodu nie
mógł się z nimi równać.
Pragnął jej. Przyspieszony oddech Raiji mówił mu,
że i ona go pożąda.
Dawniej zawsze czuł zażenowanie w takiej sytu
acji. Ubzdurał sobie, że szczęściem kobiety jest pod
danie się miłości.
Wolno się mylić.
I napotkać ogrom uczuć, a nie chłodny dystans.
Odnaleźć ten sam żar.
Raija kochała całą sobą. A Jewgienij czuł, że nie za
sługuje na taką miłość.
Ale ją odwzajemniał.
Uwolniła go z ubrania, po czym sama się rozebra
ła. Uczyniła to z dostojeństwem bogini.
Jewgienij wzdrygnął się na tę myśl i odegnał ją od
siebie. W nagłym przebłysku ujrzał posążek ze złota.
Całe to gadanie o Jumali! Teraz i jego dopadło. W naj-
intymniejszej chwili, którą dzielił z Raiją. Zamknął
oczy, podporządkował wszystkie zmysły miłości.
Raija popchnęła go na podłogę wyłożoną dywana
mi. Poczuł miękkość futra pod biodrem i przesunął
się w tamtym kierunku. Podążała za nim na czwora
kach, sprężysta w ruchach jak kot na łowach, pewna
zdobyczy.
Nie miał szans. Był łatwym łupem. Poddał się bez
walki, położył na płask, czekając, aż go posiądzie.
Kładąc dłonie po obu stronach ciała Jewgienija,
wślizgnęła się na niego od kostek aż po ramiona, le
dwie go dotykając, czyniąc prawdziwe czary tam,
gdzie skóra muskała skórę. Wywołując fale rozkoszy
w miejscach, których nie dotykała, które omijała,
świadomie zachowując lekki dystans.
Wydał z siebie jęk bólu. I zachwytu. Jednego po
mieszanego z drugim.
Włosy Raiji łaskotały go po udach, na brzuchu, na
piersi...
Jedwabne nici, które mogą orać skórę jak ostre
szpony ptaka. Które sprawiają, że krew szybciej krą
ży, które doprowadzają do szaleństwa...
W końcu dotknęła go. Usiadła na nim, pozwalając
mu rozkoszować się widokiem jej ciała. Chłonąć za
pach. Zabroniła się dotykać.
- Jesteś moją ofiarą - powiedziała poważnie, lecz
z uśmiechem we wzroku. Z radością w atłasowej głę
bi oczu. Poznawał ją i nie poznawał zarazem.
Objęła go. Trzymała mocno w sidłach własnego
pożądania i miłości.
Brała go w posiadanie.
Kiedy później, dużo później zsunęła się z niego, uczy-
niła to z dostojeństwem królowej. I pomogła mu wstać,
podała dłoń, by miał w niej oparcie na tym świecie.
O k n o pokryło się rosą. Wczesnowiosenna noc by
ła chłodna.
Raija pocałowała kochanka, z przekorą ugryzła go
w dolną wargę.
- Kocham cię, Jewgieniju. Kocham cię jak szalona
w tym życiu!
To było dziwaczne wyznanie miłości, choć na swój
sposób piękne.
Ubrała się, mimo że była już głęboka noc Jewgienij
narzucił na siebie koszulę, wiedział, że zaśnie jak kamień.
- Kiedy wrócę, ty staniesz się moją zdobyczą -
przekomarzał się. Pociągnął ją delikatnie za włosy, by
dodać znaczenia swoim słowom.
Śmiech Raiji był jak szemranie wody w strumieniu.
Zakręciła się w miejscu. Na ułamek chwili dala się
zatrzymać, pozwoliła się pocałować w wargi czerwo
ne, rozgrzane miłością.
- Nigdy nie będę niczyją zdobyczą - ostrzegła,
uwalniając się z jego objęć. Była boso, miała potarga
ne włosy i rumieńce na policzkach.
Uciekła, zostawiając otwarte drzwi. Słyszał, jak do
kłada drew do pieca w kuchni. Zawsze tak robiła
przed pójściem spać. Nie lubiła chłodu.
Kochał ją.
Raija miała rację. To on był zdobyczą.
5
Raija śledziła wzrokiem odpływające statki.
Pożegnali się wczesnym rankiem. Niepokoił się
o nią, tak jak ona o niego. Tyle że Raija nie widziała
żadnych powodów do niepokoju.
- Bądź dobrą żoną - powiedział, całując ją na od
chodnym. - Będę myślał o tobie cały czas, Raiju. Bę
dę tęsknić. Przestań zajmować się marzeniami. Zapo
mnij o tym posążku. To tylko martwy przedmiot...
Złożyła coś na kształt obietnicy, ukrywając zdzi
wienie.
Raija wiedziała, skąd brało się jej zainteresowanie
posążkiem, ale Jewgienij nie miał pojęcia o dziwnych
doznaniach.
Nie pojmowała więc, dlaczego wspomniał o tym.
Dlaczego uznał za niezbędne, by napomnieć ją tuż
przed wyjazdem.
Łódź przesunęła się przed jej wzrokiem. Jewgienija nie
dostrzegła, widziała jednak ogromną sylwetkę Olega.
Domyśliła się, że Antonia nie powiedziała mężowi
o dziecku. W przeciwnym razie Oleg nie ruszyłby
w drogę.
Tonią odwiedziła ją pod wieczór, wpadła na po
dwórze jak wicher. Rozsiodłała konia i zaprowadziła
go do stajni. Wbiegła do maleńkiej izby, ciągnąc za
sobą podmuch zimnego powietrza.
Włosy miała związane w koński ogon, luźne kosmy
ki zwisały przy uszach i na czole. Wyglądała jak pięt
nastolatka, jeśliby ktoś poprzestał na jednym spojrze
niu. W przypadku Antonii nigdy się tak nie zdarzało.
Była taką kobietą, na którą trzeba spojrzeć dwa razy.
Za pierwszym razem zapierała dech swą młodością
i żywiołowością. Energia dosłownie ją rozsadzała.
Drugie spojrzenie potwierdzało to, co ujrzało
pierwsze. Była pełna życia. Ludzie powiadali, że w ży
łach Antonii nie płynie krew, lecz świeże powietrze.
Zapewne nie mieli racji.
Żyła pełnią życia, każdym skrawkiem ciała.
Będzie stara jak góra, lecz nie przestanie zdumie
wać ludzi.
- Jewgienij prosił, żebyś mnie przypilnowała? -
spytała Rai ja.
- Tak - odparła Tonią bez ogródek. Niczego nie
owijała w bawełnę. Walić prosto z mostu, takim kie
rowała się przesłaniem. Uda się, to dobrze. Nie uda
się, też dobrze. Tak czy siak życie toczy się dalej.
- Jewgienij zmył mi głowę za to, że opowiedziałam
ci historię o złotej bogini.
Opadła na krzesło i ściągnęła buty do konnej jazdy,
po czym zdjęła pelerynę i zwinęła ją w kłębek. Nie mia
ła szacunku dla własnej garderoby, niszczyła rzeczy
szybciej niż inne kobiety i nigdy ich nie naprawiała.
- Każde dziecko w Archangielsku o niej słyszało -
prychnęła. - Raiso, nie powinnaś się tak ekscytować...
Raija uśmiechnęła się.
- Doprawdy?
- Co cię tak w niej pociąga? - dziwiła się Tonią. -
Może ja zrozumiem, wszak jestem kobietą... - Wzru-
szyła ramionami. - Tak przynajmniej mówią - doda
ła, chichocząc.
- Śnię o niej - odrzekła Raija - ale nie mam zamiaru
iść w las na poszukiwania. Tego, jak sądzę, obawia się
Jewgienij. Nie wiem, dlaczego to sobie ubzdurał. Męż
czyźni rozumują w przedziwny sposób. Chciałam mu
powiedzieć, że nigdzie się stąd nie ruszę, ale wtedy by
zapewne pomyślał, że postąpię dokładnie odwrotnie...
Tonią śmiała się.
- Wielu szukało skarbów Jumali - odezwała się po
chwili. Siedziała z nogami podciągniętymi pod brodę,
mała i delikatna, energicznie gestykulując. - Są tacy, co
nigdy nie dali za wygraną. Jewgienij nie mówił ci o tym?
Raija potrząsnęła głową. Jewgienij rzadko wspomi
nał o Jumali.
- Dusi w sobie niepokoje, ale nie odezwie się ani
słowem! - uznała Antonia.
- Dlaczego oszczędzają nam szczegółów?
Na to pytanie nie było odpowiedzi.
- Twierdzą, że wiąże się z nią jakieś przekleństwo... -
Tonią jednocześnie rozłożyła ręce i wzruszyła ramio
nami. - Kto wie, może to wszystko bzdury, ale Juma-
la naprawdę istniała. Składali jej dary, modlili się do
niej, wierzyli, że ich chroni. Była boginią, cokolwiek
to znaczy...
- I ?
- Zniknęła przed setkami lat, ale miejsce kultu mu
siało znajdować się gdzieś w tych okolicach. A wiara
w nią trwała na tyle długo, że zostawiła po sobie głę
bokie ślady. - Antonia zniżyła głos. - Mówi się, że
wciąż żyją jej wyznawcy, wciąż modlą się do niej,
choć przecież jej lud odszedł stąd całą wieczność te-
mu. Chodzą plotki, że ktoś pilnuje tego miejsca,
gdzie stała, że wciąż uznaje je za święte. I że przekleń
stwo wisi nad tymi, którzy wyciągają rękę po skarby
bogini. Rzeczywiście, wielu poszukiwaczy skarbów
zaginęło bez wieści.
- Klątwa bogini ich zabiła? - spytała Raija z niedo
wierzaniem. To brzmiało niesłychanie naiwnie.
- Lub padli z czyjejś ręki - odrzekła rzeczowo An
tonia. - Przekleństwo spełnić się może w rozmaity
sposób. Jeśli nie spadnie grom z jasnego nieba, to cze
mu nie skorzystać z pomocnej dłoni?
Raija uniosła kąciki ust w uśmiechu. Antonia mia
ła specyficzne poczucie humoru, którym potrafiła
rozładować napięcie.
- Jewgienij nie boi się chyba, że i mnie to dosięg
nie? - zadziwiła się.
- Nie mam pojęcia, ale zwymyślał mnie, nie prze
bierając w słowach. Nie pozostaje mi nic innego,
stwierdził, jak nie spuszczać z ciebie oka podczas je
go nieobecności...
Wymieniły spojrzenia i obie jednocześnie rozłoży
ły ręce.
- Przynajmniej wiesz, że cię kocha - uznała Antonia.
- Wiele kobiet zadowoliłoby się choć cząstką tego...
Miała rację. Tylko że Jewgienij powinien wykazać
dość zrozumienia, by wiedzieć, że ona nie rzuca się
na oślep w wir przygód.
Nie takich przygód.
Pytała, bo chciała znać prawdę.
Musiała poznać prawdę.
Raija nie potrzebowała opiekunki, a Tonią w dosad
nych słowach zapewniła, że nią nie zamierza zostać.
- Jeśli ktoś potrzebuje opiekunki, to raczej ja - do
dała i skuliła się jak kot przy piecu. - Oleg jednak nic
nie wie. I jeszcze się nie domyśla...
- Nie ma prawa wiedzieć? - zdziwiła się Raija. Sie
działa na podłodze, podciągnęła kolana i wsparła na
nich podbródek. Czuła lekkie znużenie.
- Ma - odrzekła Tonią - ale nie teraz. Ja też mam
prawo wyboru odpowiedniej chwili...
Raija nie zawsze dobrze rozumiała przyjaciółkę.
Czasami poglądy Toni wydawały się jej chwiejne i nie
przemyślane, ale młoda Rosjanka rzadko zmieniała
zdanie.
- Muszę przyzwyczaić się do tej myśli - dodała,
jakby się broniąc. - Nie wiem, co jest rozsądne, póki
sama nie znajdę rozwiązania. Pojmujesz?
Raija wymigała się od odpowiedzi.
- Oleg to dobry człowiek - rzekła jedynie. - Będzie
wspaniałym ojcem.
- Nie czuję, że jest nas dwoje - rzuciła Antonia.
Przyglądała się własnemu ciału, może tu i tam dostrze
gała jakąś drobną zmianę albo może raczej wyobraża
ła ją sobie. - To wciąż ta sama głupia Tonią z czasów,
zanim zamieszkało w niej nowe życie. Czy to nie za
dziwiająca myśl? Zupełnie niepojęta. Ale tak już jest,
inaczej ziemia pozostałaby niezamieszkała. Śmiesznie
proste. A jednocześnie całkowicie niezrozumiałe...
Przechyliła głowę w zamyśleniu.
- Zycie to cud - stwierdziła Raija, nie mając poję
cia, skąd bierze te górnolotne stwierdzenia. Po pro
stu zjawiały się znikąd.
Zgodziła się jednak ze samą sobą, jak tylko je wy
powiedziała. I to było najdziwniejsze.
- Umiesz przeklinać? - zmieniła nagle temat i wbi
ła spojrzenie brązowych oczu w Antonię.
- Jak szewc! - Tonią nie wahała się ani chwili. -
W całym Archangielsku nie znajdziesz nikogo lepsze
go ode mnie. A o co ci chodzi? Kogo chcesz zwymy
ślać? I z jakiej przyczyny?
- Przypomniałam sobie pewne słowo - powiedzia
ła wolno Raija. - To musi być przekleństwo...
Antonia roześmiała się cicho i puściła oko do przy
jaciółki.
- Chyba jesteśmy ulepione z jednej gliny. Jakie to
słowo?
Raija też się uśmiechnęła, ale z pewną rezerwą.
- Perkele - wyrzekła i spojrzała na Tonie z wycze
kiwaniem.
- I tyle?
Raija skinęła głową.
Tonią smakowała wyraz, rozbierała go na dźwięki.
Wydało się jej, iż brzmi jakoś mizernie. Sama użyła
by soczystszych określeń, a to było liche i słabe.
- Nie mam pojęcia - pokręciła głową. - Nie jest
całkiem obce, ale i nie znajome. Masz pewność, że do
brze je zrozumiałaś?
- Nie miałam co rozumieć - wyjaśniła Raija. - Samo
się zjawiło. Wychynęło z mroku i nagle jest w mojej
głowie. Słowo w języku, którego nie rozumiem. Może
nic nie znaczy, ale to zapewne moja mowa ojczysta...
- Chciałabym ci pomóc - zawahała się Antonia. Po
części była to prawda, ale tylko po części. Tonią nie
miała pewności, czy Raija powinna przebić się przez
ciemność. Lepiej może, żeby góra w duszy przyjaciół
ki nigdy się nie rozwarła.
Nie wszystkie prawdy powinny wyjść na jaw. Tak
przynajmniej Antonia pojmowała sprawy tego świata.
Życzyła Raiji jak najlepiej. Tylko tyle.
- Nie masz gdzieś Jewgienijowego likieru? - spytała. -
Jestem taka bezwstydna, ale i oni nie mają wstydu, po
rzucając nas na kilka tygodni. Powinni się cieszyć, że
zniknie jedynie zawartość paru butelek, a nie my same...
I znów się roześmiała. Plotła co ślina na język przy
niesie. Znów zachowywała się jak dawniej, kpinami
przeganiała cienie i strachy. Przynajmniej wierzyła,
że to potrafi.
Piękną karafkę z przezroczystego szkła wypełniał
napój o barwie syropu. A potem było go coraz mniej,
aż na dnie pozostała jedynie złocista obwódka.
Tonią i Raija chichotały coraz rzadziej. W głowach
im szumiało, ociężałe położyły się na łóżku i zasnę
ły, nie rozebrawszy się, nie zamknąwszy drzwi.
Karafka stała przed kominkiem. Obok niej dwie
szklanice dnem do góry.
To było to samo miejsce. Widziała je wcześniej.
Drzewa porastały je gęsto, wysokie drzewa o zielo
nych igłach.
Przyszła odwilż, śnieg się topił. Rant sukni nasiąk
nął wodą. Człapała w śnieżnej bryi, złoszcząc się nie
pomiernie.
Przyprowadzili jej jakiegoś starucha, starszego od
jej wujka, tego była pewna. Ale matka i wujek wdzię
czyli się do niego. Twierdzili, że to idealna partia dla
niej, wszak nie miała posagu.
Gdyby choć ojciec żył! Między rodami panowały
waśnie, napadano na wioski.
Ojciec zginął trafiony strzałą.
A ją chcieli teraz wydać za tego bezzębnego starca.
To niepojęte, ale matka nie stanęła w obronie córki.
Wręcz przeciwnie, naciskała na małżeństwo. Jedna gę
ba mniej do wyżywienia. Oto prawdziwa przyczyna...
Nie uda się im!
Prędzej się zabije!
Najpierw musi jednak z kimś się rozmówić. Nie
w wiosce na oczach wszystkich. Młoda panna nie po
winna spotykać się z mężczyznami na osobności.
Poza tym domyśliliby się wszystkiego. Mogłaby
narobić mu kłopotów. Nie była odpowiednią narze
czoną dla niego, ona, panna bez posagu.
Musi zagadnąć go, kiedy wróci ze służby. Trzymał
straż przy Jumali w nocy razem z innym młodzień
cem, który niczego nie zdradzi. Musi z nim porozma
wiać jeszcze tej nocy, powiedzieć, jaki los jej gotują.
Błagać o pomoc. W głębi duszy nie wiedziała, czy
może na nią liczyć.
Dlatego ukradła wujowi trzy monety i wsunęła do
kieszeni sukni. Były ciężkie, wyrzuty sumienia spra
wiały, że cięższe niż w rzeczywistości.
Jeśli pomoże, odłoży monety na miejsce.
Wtedy nie będzie ich potrzebować...
Musiała się z nim rozmówić.
Stali koło płotu wysokiego prawie na dwa metry,
zrobionego z grubych bali zbitych tak ciasno, że nie
było między nimi najmniejszego prześwitu.
Nie widziała domu, w którym trzymano Jumalę.
Jej świątyni.
Tylko szaman i jego pomocnicy mieli do niej dostęp.
Do złotej bogini. Opiekunki. Najwyższego bóstwa.
Jumala.
Nawet książę nie wchodził do jej domu.
Dziewczynę przepełniał bezmierny szacunek, kie
dy biegła przez las. Świtało, ciemność wokół niej nie
była już tak mroczna, ale cienie drzew i tak dawały
wystarczające schronienie.
Chowała się na każdy niespodziewany odgłos.
Ciarki biegły jej po plecach na myśl o tym, że Ju
mala wie o wszystkim. Co by powiedziała?
Młodzieńcy usłyszeli szmer na skraju lasu. Jeden
z nich podszedł bliżej i podniósł kuszę. Barczysty,
o lekko krzywych nogach, ale wąski w biodrach, co
kazało zapomnieć o tej drobnej skazie na jego urodzie.
Pokazała się, bo to z nim właśnie chciała rozmawiać.
Zdziwił się, ale i ucieszył. Poznawała to po wyra
zie twarzy, dość grubo ciosanej, i niezwykłych
oczach, które zmieniały barwę jak kamienie na mor
skim dnie. Zazwyczaj oczy były jasnobrązowe. Do
brze znała wszystkie ich odcienie, po kolorze potra
fiła odgadnąć myśli właściciela.
- To ty? - burknął, ale nie ukrywał zadowolenia. -
Nie powinnaś tu przychodzić...
Chwyciła go za klapy kurty. Nigdy dotąd go nie
dotykała, nigdy nie dotykała żadnego mężczyzny.
Chciała zachować czystość - dla niego.
- Chcą mnie wydać za mąż! - krzyknęła. Powie
działa, za kogo.
Nie mogła widzieć twarzy młodzieńca, ale słysza
ła jego przyspieszony oddech, dostrzegła napięty mię
sień na szyi.
- Tak, można zrozumieć, dlaczego tak się spieszą -
odrzekł po chwili.
- Odmówiłam - dodała ze wstydem i złością. On
też powinien się rozgniewać. Pokazać, że jest właśnie
taki, jakim go sobie wyobrażała.
- Nie możesz - stwierdził z mocą. - Musisz robić,
co ci każą.
Oparła się o drzewo. Spojrzała na niego zawiedziona.
- Tak mało dla ciebie znaczę? - zdziwiła się.
I wbiła wzrok w tę twarz, którą kochała. Twarz te
go, który był jej pisany.
- Nie - odrzekł - ale nie mam im nic do zaofiaro
wania. Nie mogę się równać z tamtym.
- Więc ucieknijmy! - zaproponowała, choć wie
działa, że się nie zgodzi. Był dwa lata starszy. Powie,
że tak nakazuje rozsądek.
- Dokąd? - zapytał. - On jest stary, wkrótce umrze.
Musisz wytrzymać. Jeśli dasz mu dzieci, to odziedzi
czysz po nim cały majątek. Wtedy będziesz sama de
cydować...
- Zaczekasz na mnie?
Skinął głową w ciemności.
- Zaczekam.
Drugi wartownik zbliżył się, chcąc sprawdzić, co
tak zajmuje towarzysza. Roześmiał się bezgłośnie na
widok dziewczyny.
- Więc jest was dwoje do pilnowania bogini - po
wiedział. - Idę do domu. Zaraz zjawią się nasi zmien
nicy, zresztą noc jest nadzwyczaj spokojna...
Młodzieniec mu przytaknął.
Zostali sami.
- Nie uciekniesz ze mną?
- Opłaca się czekać - zdecydował za oboje, nawet
nie pytając jej o zdanie. Nie zastanawiając się, czym
byłoby dla niej życie u boku bezzębnego, śliniącego
się starca.
Tej nocy stracił wiele w jej oczach, ale nie przesta
ła go kochać. W takim wypadku nie miałaby już nic.
Już nic by nie zostało.
A musiała trzymać się czegoś przez resztę życia,
choćby wiary, iż ta miłość była czysta. Że mogła za
mienić się w coś pięknego.
W to warto wierzyć.
- Kochasz mnie? - spytała. Kobiety nie powinny
zadawać takich pytań. Nie powinny naprzykrzać się.
Tyle razy dał dziewczynie do zrozumienia, iż jej prag
nie. To powinno wystarczyć.
- Tak - przyznał z ociąganiem. Nie powtórzył wy
znania, wypowiedział tylko to jedno słowo.
Chwyciła kuszę młodzieńca. Wypuściła strzałę, która
przeszyła jego ubranie, przebiła skórę i weszła w ciało.
Prosto w brzuch.
Siedziała, obejmując go ramionami, kiedy umierał.
Trzymała go mocno, by złagodzić przedśmiertne
drgawki.
Skonał, lecz jęk wciąż brzmiał w jej uszach. Wciąż
widziała szkliste spojrzenie gasnących oczu, w których
nie mogła już odnaleźć kolorów morskich kamieni.
Z wielkim trudem wyciągnęła strzałę z ciała mło
dzieńca. Grot przebił skórę na wylot, musiała zaprzeć
się i szarpnąć z całej siły. Na drzewcu zostały ślady krwi.
Podeszła do płotu. Nikt jej nie zatrzymywał, no
we warty jeszcze nie nadeszły.
Mówiono, że Jumala mści się na tych, którzy wy
ciągają rękę po jej skarby. Na tych, którzy jej urągają.
Dawno nikt tego nie uczynił. Minęło sporo łat od
tamtej nocy, kiedy barbarzyńcy z zachodu znieważy
li boginię.
Dostała się za płot łatwiej, niż się spodziewała. Sza
man nie zastawił żadnych pułapek. Szaman zresztą był
prostym człowiekiem i nie uważała się za głupszą od
niego. Ciekawiło ją, czy uznałby tę myśl za herezję.
Z zewnątrz budowla nie wyróżniała się niczym
szczególnym.
Dziewczyna otworzyła drzwi z pewnym nabożeń
stwem.
Niosła daninę. Zamierzała złożyć ofiarę.
W lewej dłoni ściskała monety ukradzione wujowi.
W prawej - strzałę.
Była piękna. Inna niż sobie wyobrażała. Znacznie
mniejsza.
Zawsze sądziła, że Jumala jest wielkości dorosłego
mężczyzny, tymczasem figurka nie sięgała jej nawet
do pasa.
Posążek przedstawiał kobietę w pozycji siedzącej.
Złota, naga postać trzymająca czarę w dłoniach
wpatrywała się w nią błyszczącymi oczyma. Dziew
czyna zamarła.
Drzwi nie domknęły się.
U stóp Jumali stały misy z monetami, wzdłuż ścian
leżały stosy skór. Niektóre całkiem pogniły, w izbie
unosił się stęchły zapach.
Dziewczyna przełknęła ślinę i opadła na kolana
przed boskim posążkiem. Położyła trzy monety
u stóp bogini. Nie odważyła się włożyć ich do pustej
czary, nie miała śmiałości dotknąć Jumali. Wydało się
jej to czynem bezbożnym.
Ucałowała ziemię przed Jumalą.
Wtedy usłyszała.
Bogini przemówiła do niej.
W języku, którego żaden człowiek nie rozumie.
W boskim języku niepodobnym do niczego, co do tej
pory słyszała. Brzmiał jak odgłos nura wiosną, kiedy
puszcza lód na torfowiskach. Jak krzyk gdzieś pomię
dzy bólem a rozkoszą.
Więc bogini wiedziała o niej. Wzrok, który spoczy
wał na niej, nie był pusty.
Nie odważyła się podnieść oczu.
Chwyciła strzałę i skierowała jej grot ku piersi,
kurczowo ściskając drzewce. Drugi koniec wsparła
o ziemię. Zaczerpnęła tchu i rzuciła się na ostrze.
Raija obudziła się, słysząc nieludzki głos bogini.
Ostatnie dźwięki, które zabrzmiały w uszach umie
rającej.
Usiadła skulona u wezgłowia, drżąc jak bezbron
ny ptak. Znikąd pomocy.
Jej łkanie obudziło Antonię.
- Moja głowa! - jęknęła Tonią i dopiero po chwili
oprzytomniała. - Co się stało, do diabła? - spytała. -
Wyglądasz, jakbyś zobaczyła upiora.
- Tak właśnie było - szepnęła Raija, drżąc jak osi
ka. - Nie jestem pijana, Toniu. Nie jestem... ale i tak
nie uwierzyłabyś, gdybym...
Tonią podniosła się z trudem i przytuliła przyja
ciółkę.
- Raiju-Raiso, spróbuj! Dzisiaj uwierzę we wszystko.
- Idę śladem Jumali - odrzekła Raija bezbarwnym
głosem. - W ciałach kobiet, które nie zaznały szczęścia...
Opowiedziała całą historię, zalewając się łzami.
- To nie sen - zakończyła. - Nazwij to jak chcesz,
ale to nie sen.
- Jewgienij wie? - spytała Antonia i natychmiast sa
ma udzieliła odpowiedzi. - Oczywiście, że nie wie.
Inaczej by nie wyjechał. - Nabrała tchu. - Wierzę ci.
Nie wiem, o czym mówisz, i jestem przerażona, ale
wierzę ci.
Raija oparła się o wezgłowie.
- To mnie wyczerpuje - jęknęła - ale ona nie zro
bi mi krzywdy. Nie jest niebezpieczna...
Antonia patrzyła, jak przyjaciółka zasypia. Po raz
pierwszy w życiu złożyła ręce do modlitwy.
Modliła się za Raiję.
6
Antonia nie była istotą bojaźliwą, ale czuła się niepew
nie wobec zjawiska, którego nawet nie potrafiła nazwać.
Nie spały wiele, ani ona, ani Raija. Dużo rozma
wiały.
Nad ranem Tonią ubrała w słowa myśl, która od
paru godzin chodziła jej po głowie.
- Jeśli wierzysz, że żyjemy kilkakrotnie, to wyja
śnienie nasuwa się samo...
Raija spojrzała na przyjaciółkę. O co też Toni cho
dziło? Domyślała się, ale nie chciała dociekać prawdy.
- Nie wierzę - pokręciła stanowczo głową. Ten po
mysł wydał się jej całkowicie niedorzeczny. - Nie wie
rzę - powtórzyła, jakby usiłowała dodać mocy słowom.
- Skąd ta pewność? - zdziwiła się Antonia. Na jej
twarzy znać było trudy nieprzespanej nocy. - Ja jej
nie mam...
Zapadło milczenie.
- Nie chcę wierzyć - przyznała Raija. - To otwie
ra tyle możliwości, cały wielki świat we mnie, i to
mnie przeraża. Nie chcę wierzyć...
- Nigdy ci nie opowiadałam, jak wyglądał posążek
Jumali - szepnęła Antonia, a w jej oczach pojawił się
wyraz powagi, która zaskakiwała przez kontrast z jej
zwykłą wesołością. - Istnieje wiele wersji - ciągnęła.
- Nie znałaś ich, Raijo, a jednak opisałaś boginię.
- Owoc mojej wyobraźni...
- Niektórzy twierdzą, że posążek przedstawiał ko
bietę w długiej sukni z dzieckiem na ręku. Inni mó
wią, iż była to wojowniczka z oszczepem w groźnej
i władczej pozie, gotowa do obrony swojego ludu. Są
i tacy, którzy uważają, iż posąg wyobraża stojącą ko
bietę bez szat. - Zamilkła i nabrała powietrza. - Ist
nieje też inne przekonanie. Jumala to ponoć naga nie
wiasta, siedząca i trzymająca czarkę w dłoniach.
Raija miała ochotę przycisnąć dłonie do uszu
i krzyczeć. Krzyczeć, by Antonia przestała. By nie po
wiedziała ani słowa więcej.
- Wierzę w twój opis - zakończyła Tonią. Rozluź
niła wstążkę na karku, wzięła jeden z drewnianych
grzebieni Raiji i zaczęła się czesać. Zamilkła, by przy
jaciółka mogła głębiej zastanowić się nad jej słowami.
Kiedy niesforne ciemne loki ułożyły się równo
miernie wokół okrągłej twarzy Antonii, dziewczyna
nie spięła ich w koński ogon, tylko przewiązała na
głowie. Długie włosy tańczyły wesoło wokół wstążki
plecionej z niebieskich, złotych i czerwonych nici.
- Sądzę, że jesteś świadkiem - odezwała się Tonią,
usuwając włosy z grzebienia. - Walnij mnie w głowę, je
śli się nie zgadzasz. W końcu mogę mieć swoje zdanie?
- To nie był sen - powtórzyła Raija z desperacją. -
Ani teraz, ani przedtem. To się działo naprawdę.
- Byłaś którąś z tamtych postaci - dodała Antonia
bez cienia wahania w głosie. - Pomyśl! Widziałaś się?
Z zewnątrz? Czy może po prostu znałaś swój wygląd?
- Ta pierwsza była niska, ciemnowłosa. - Raija nie
miała wątpliwości. - Piętnaście lat, może młodsza.
Wiem na pewno, chociaż jej nie widziałam...
A nie mówiłam? można było wyczytać z twarzy
Antonii.
- Nie mogę powiedzieć, jak wyglądała ta druga.
Naprawdę, Toniu!
- Pamiętasz jednak skraj sukni, mokry i ciężki.
A buty?
- Nosiła trzewiki z plecionej kory brzozowej.
Raija przełknęła ślinę. Nie musiała się zastanawiać
ani chwili, odpowiedziała spontanicznie.
- A ten młodzieniec?
- Ciemnowłosy, krzywonogi, wąski w biodrach, brą
zowe oczy, czasami złociste, kanciasta twarz... - Glos
Raiji słabł z każdym wyrazem. - Nosił szeroką koszu
lę, skrojoną z jednego kawałka sukna, prostą. Wszywa
ne rękawy, zwykłe wycięcie pod szyją bez żadnych
ozdób... - Dziewczyna znalazła się na skraju rozpaczy.
- Skąd ja to wiem, Toniu? Nie zmyślam, to nie wytwór
wyobraźni. Mam to w głowie. Widzę, jakbym...
- ...jakbyś sama wszystko przeżyła - dokończyła
Antonia.
Raija skinęła głową.
- Nikt dzisiaj nie chodzi w takim stroju.
- Dlaczego właśnie mnie się to przytrafia?
- Może są w tobie drzwi, których my nie mamy -
orzekła filozoficznie Antonia. Starała się nie okazy
wać niepokoju, który dręczył jej serce. Uważała się za
osobę mocno stąpającą po ziemi, lecz opowieść Raiji
naprawdę nią wstrząsnęła. Nie było jej do śmiechu.
- Dlaczego właśnie teraz?
- Bo dałam ci klucz. - Antonia ogryzała nerwowo
paznokcie. - Opowiedziałam ci o Jumali i obudziłam
jakieś wspomnienia. Teraz sypią się jak lawina...
- Będą kolejne?
Głos Raiji drżał, choć w sercu nie czuła lęku.
- A jak sądzisz? - Antonia wolała odpowiedzieć py
taniem.
Wolała nie mieć własnego zdania, nie myśleć o ni
czym. Nie wiedziała nawet, czy odważy się powtórzyć
wszystko Jewgienijowi. Raija zwierzyła się jej w zaufa
niu, ale ta sprawa nie była zwykłą tajemnicą, niewinnym
sekretem, który żona skrywa przed własnym mężem.
Antonia kierowała się dobrem przyjaciółki.
I w głębi duszy nosiła przekonanie, że Jewgienij
powinien wiedzieć o wszystkim.
Raija nie odpowiedziała, lecz jej milczenie starczy
ło Antonii za komentarz.
Przeraziła się.
- Muszę wracać do Archangielska...
Słowa zawisły w powietrzu między nimi.
- Musisz wracać - powtórzyła Raija. Była znużona
i ociężała. Pulsowało jej w głowie, bolał ją brzuch. Li
kier na niewiele się zdał, smakował przez chwilę jak
wiele innych ulotnych przyjemności. Teraz jednak
przyprawiał dziewczynę o mdłości. - Trzeba zająć się
stajniami i doglądnąć interesu - dodała zdecydowa
nie. - Jesteś za to odpowiedzialna. Przyjdą woźnice
i zdziwią się, zastawszy zamknięte drzwi. Trzeba
oporządzić zwierzęta, wyczyścić je i nakarmić...
- A ty? Nie możesz jechać ze mną?
- Nie masz dość woźniców?
Roześmiały się obie. Tonią uniosła kąciki ust, ale
jej oczy wciąż wyrażały powagę.
Zarzuciła Raiji ramiona na szyję.
- Boję się o ciebie! Jesteś mi bardzo bliska, Raiso!
- A co mogłoby mi się stać? - zdziwiła się Raija
i spłynął na nią nagły spokój.
- To - odrzekła Antonia. Nie odważyła się nazwać
rzeczy po imieniu, jakby wymówienie słowa mogło
obudzić rzeczywistość, która śmiertelnie ją przerażała.
- Nie zniknę - zapewniła przyjaciółkę Raija, wy
zwalając się z jej objęć. - Zostanę tutaj. To wygląda
jak sen. Przenoszę się gdzieś, a jednocześnie pozosta
ję na miejscu. To, co tkwi we mnie, jest także gdzieś
indziej w przestrzeni. Ja podróżuję jak we śnie.
Wszak bezpiecznie jest śnić?
Antonia nie dawała się przekonać. Opowieść przy
jaciółki przeraziła ją i przyprawiła o zimne dreszcze.
- To się dzieje naprawdę, ale w innym miejscu...
- W innym czasie - uzupełniła Antonia.
Raija skinęła niepewnie głową, jakby dopiero teraz
uświadomiła sobie ten fakt.
- Nic mi nie grozi - zapewniła. - Dam sobie radę,
jeśli znów mi się to przytrafi. Minęła jedna doba, za
nim sen się powtórzył, więc nie nadejdzie szybko.
Może wcale...
Słowa dziewczyny nie brzmiały przekonująco.
- To się dzieje gdzieś w okolicy, prawda?
Że też Tonią musiała wyrażać głośno te przypusz
czenia, które Raija starała się ukryć!
- Jumala stanowi klucz do zagadki - rezonowała
Antonia.
Raija całą noc snuła podobne myśli.
- Była w obu snach. Nieśmiertelna i ponadczaso
wa. Zanim jeszcze jej lud wywiózł ją stąd. Musisz
przygotować się na więcej...
- Nie mów w ten sposób!
- Nie uważasz, że mam rację?
Raija nie odpowiedziała. Bo i po co? Wyglądało na to,
że Tonią sama potrafiła znaleźć właściwe odpowiedzi.
- Jedź do Archangielska! - powiedziała znużona. -
Położę się spać. We śnie nic mi nie grozi.
Spała rwardo, nie śniąc o niczym, a kiedy się obu
dziła, zapadał wieczór. Było jej lżej na ciele i ciężej
na duszy.
Miała nadzieję, że Antonia nie przyjedzie. Czasa
mi trzeba rozmawiać, czasami lepiej milczeć. I wsłu
chiwać się w ciszę.
Raija myślała o Jumali. Zastanawiała się, czy posą
żek może emanować taką mocą.
Rzecz zrobiona ręką człowieka.
Widziała ją.
Ale ten dźwięk...
Raija pamiętała dźwięk, tkwił w niej jak cierń.
Silny, przeszywający, upiorny - i samotny.
Jak to możliwe, że dało się go usłyszeć? Czy skoro
ludzie wyrzeźbili tę postać, stworzyli również głos?
Raiję dopadały czasem takie przyziemne pytania.
Nie wtedy, kiedy szła po wodę ze studni, kiedy za
dawała paszę koniom i sprzątała stajnię, nosiła drwa
i myła kubki.
Nachodziły ją później, gdy siedziała przy stole
z kawałkiem chleba w dłoni i kruszyła go na małe ka
wałeczki tylko po to, by podnosić kuleczki miękiszu
i wkładać je do ust.
Ta druga, ta, której twarzy Raija nie znała, też by
ła młoda. Na tyle młoda, że dostrzegała jedynie pro
stą drogę wiodącą do celu. Zbyt niedoświadczona,
aby docenić potęgę cierpliwości. I czasami uznać ko-
nieczność postępowania według reguł, których się nie
szanuje.
Dwie młode kobiety. Pełne ognia, przepojone
uczuciami.
I mężczyźni. Jeden zabity w walce. Drugi ręką uko
chanej.
Też młodzi. Ciemnowłosi, przystojni.
Jumala zawsze przy nich, błyszczący cień w mroku.
Raija zastanawiała się, co też zdarzyło się później,
kiedy znaleźli dziewczynę u stóp bogini. Ci wtajem
niczeni, którzy mieli do niej dostęp. Zbrukała święte
miejsce i zapewne spotkała ją kara. Wprawdzie sama
targnęła się na własne życie, ale łatwo mogli upozo
rować śmierć za sprawą bogini.
Z pewnością nie uczynili z tej dziewczyny bohater
ki. Ta pierwsza zabiła zdrajcę. Taki czyn łatwo uspra
wiedliwić. Ta druga nie mogła liczyć na wyrozumia
łość własnego ludu.
Popełniła bluźnierstwo, zabijając strażnika bogini
i hańbiąc święte miejsce.
A Raija... Jakiej mogła spodziewać się kary?
Wszystko działo się wbrew jej woli, choć w istocie
rozwój wydarzeń obudził w niej ciekawość tego, co
jeszcze może nastąpić...
Więc wbrew woli, przynajmniej na samym począt
ku. Jednakże podążanie śladami bogini trudno uznać
za objaw szacunku...
Raija odepchnęła te myśli. Nic nie może się jej
przytrafić
Wieczór był cichy i spokojny. Wypełniła go zwy
kłymi zajęciami. Wzięła się za cerowanie skarpetek.
Używała własnej przędzy, niezbyt dobrej jakości,
88
miejscami cienkiej, miejscami grubej. Nie wyrzuciła
jej, bo nie uznawała marnotrawstwa. Po kilku pra
niach Jewgienij nawet nie zauważy zgrubień i węzłów.
Siedziała w słabym świetle jednej lampy nie dlate
go, że szczędziła oleju. Nie potrzebowała nic więcej,
wystarczał jej ten jasny krąg, w którym mieściły się
dłonie trzymające skarpetę, prowadzące igłę nierów
nym ściegiem.
Ciemność napełniała ją spokojem.
Ta ciemność była dobra i jakże odmienna od tej,
która gościła w jej wnętrzu.
Naprawiła trzy pary skarpet. Olej dopalał się. Po
czuła znużenie.
Przespała cały dzień, ale wciąż czuła zmęczenie.
I zadowolenie. Że wszystko jest tak, jak przedtem.
Takie zwyczajne.
Jakby sny, w których przeżywała cząstkę cudzego
istnienia, w ogóle się nie zdarzyły.
Dlatego była szczęśliwa.
Na dodatek zrobiła rzecz użyteczną.
Cerowanie męskich skarpetek nie nadaje wpraw
dzie życiu wielkiego sensu, lecz w tej chwili napełni
ło Raiję dziecięcą radością.
Gdyby ktoś kazał jej teraz podać definicję szczę
ścia, powiedziałaby: cerowanie skarpetek. Prosta
czynność, mocno osadzona w świecie realnym.
Niczego więcej nie było jej trzeba.
Starannie sprzątnęła kuchnię, odstawiła wszystkie
sprzęty na miejsce. Tak jak postępuje prawdziwa go
spodyni.
Dobra gospodyni zajmuje się domem i rodziną.
Nie drąży przeszłości, nie tyka spraw, które jej nie
dotyczą. Raija pomyślała ciepło o Jewgieniju i zatęsk
niła za nim.
On też był ciemnowłosy. Jak ci młodzieńcy ze snów...
Czy to miało jakiekolwiek znaczenie?
Raija przestraszyła się.
Może go utraci? Jak te dwie kobiety, których okru
chy życia dostrzegła przez uchylone drzwi do prze
szłości. One też kochały gorąco, może zbyt gorąco,
może mocniej niż ona kochała Jewgienija.
Miłość czasami rani. Nie zawsze jest dobra i łagodna
jak ta, która połączyła ją z Jewgienijem. Czasami ociera
się o mrok i sprawia ból. Ból, którego nie można znieść.
Ból, bez którego nie można żyć. Miłość na ostrzu noża.
Raija rozumiała moc takiego uczucia.
Nie wiedziała, skąd bierze się to zrozumienie, ale
domyślała się, że jego źródło tkwi w przeżyciach
z przeszłości.
Ani przez chwilę nie wątpiła, że musiała przeżyć
ból miłości we własnym sercu.
Teraz będzie inaczej.
Spędzą życie razem. Nikt nie rozdzieli jej z Jew
gienijem. Przeżyli wspólnie zaledwie kilka chwil.
Jeszcze nie doczekali się dzieci.
Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach, kiedy
w nagłym przebłysku przypomniała sobie, że żadna
z dwóch kobiet z przeszłości nie miała potomstwa.
Nie znała losu pierwszej dziewczyny, mogła jedy
nie snuć przypuszczenia, z czego nic dobrego wynik
nąć nie mogło.
Druga zmarła młodo. Z obrazem rozbitej miłości
w głowie. Z krwią ukochanego na rękach. Z jego krwią na
strzale, która przerwała nić jej życia. Życia bez dziecka.
Głupotą jest sądzić, że miało być podobne do jej
żywota...
Nie, to nie był ten wzór.
Usłyszała go dopiero, kiedy wpadł do kuchni. Cięż
ko oddychał, wzrok miał dziki, policzki nie ogolone.
- Antonia! - sapnął.
Nowy, inny ból przeszył Raiję.
- Co z nią? - krzyknęła przybyłemu prosto
w twarz. Rozpoznała jednego z woźniców, ale nie pa
miętała jego imienia. Było ich tak wielu, że nawet nie
zaprzątała sobie tym głowy.
- Chora - odrzekł, bezradnie rozkładając ramiona. -
Przyzywa ciebie.
Raija zaczęła się ubierać. Spieszyła się, naciągnęła
więc tylko buty do konnej jazdy i narzuciła pelerynę
na codzienny strój. Nie przykryła włosów chustą, nie
wzięła rękawiczek. Siodłając konia w stajni, zoriento
wała się, że ma na sobie fartuch.
Zdjęła go.
- Co z Tonią? - powtórzyła spokojniej, zamykając
stajenne wrota.
Mężczyzna siedział już na wierzchowcu. Wyraźnie
lepiej czuł się w towarzystwie zwierząt.
- Coś z brzuchem - powiedział, wzruszając ramio
nami. - Nie znam się na tym. Miałem cię przywieźć.
Dziecko! przemknęło Raiji przez głowę.
Przycisnęła pięty do boków zwierzęcia i zacisnęła
dłonie na wodzach.
Dobry Boże, żeby tylko dotarła na czas! Żeby tylko
nie stała się im żadna krzywda! Ani Toni, ani dziecku.
7
Raij a nie była dobrym jeżdźcem, ale tego wieczo
ra mogłaby iść w zawody z najlepszymi. Ze stajni wy
prowadziła konia Jewgienija.
Ten narowisty ogier nie pozwalał się dosiąść niko
mu innemu poza właścicielem.
Teraz zaś reagował na najdrobniejszy gest Raiji,
choć musiał wyczuć w niej niewprawnego jeźdźca.
Zwierzęta kierują się instynktem. I może instynkt
podpowiadał mu, iż chodzi o ważną sprawę. O ludz
kie życie.
Raiji zdawało się, że końskie kopyta wystukują
imię Antonii. Miała wrażenie, że ten rytm towarzyszy
jej całą drogę na północ ku morzu, ku ujściu Dwiny.
An-to-nia-An-to-nia... - głucho odzywała się ziemia,
po której wierzchowce pędziły galopem.
An-to-nia-An-to-nia... - i tak całą drogę do Archan-
gielska.
I serce Raiji biło tym samym rytmem. Przepełnio
ne strachem o los przyjaciółki.
Nie mogli wysłać kogoś bardziej rozgarniętego?
Ten milczek znał się jedynie na koniach...
No tak, tylko tego jednego nie można mu odmó
wić. Tonią zawsze z dumą powtarzała, że zatrudnia
najlepszych woźniców w okolicy.
Raij a rada była wiedzieć, co przytrafiło się Toni.
Powiedział, że coś z brzuchem, ale ta niejasna uwa
ga jedynie spotęgowała jej strach. Spytała, czy Anto
nia krwawi. Spojrzał na nią wzrokiem tak nieskoń
czenie pustym, że nie mogła opanować irytacji. I po
dłuższej chwili, kiedy już przestała spodziewać się od
powiedzi, wzruszył ramionami.
Ci mężczyźni, pomyślała Raija z wściekłością.
Jej lęk wzrastał z każdą chwilą.
Pędzili w kierunku miasta. Trzymali się blisko rze
ki, ale tętent kopyt zbudził wielu mieszkańców po
bliskich osad.
Niektórzy stawali na progu małych chat i spoglą
dali ku cieniom przemykającym w półmroku.
- Kogo licho niesie? - pytali jedni.
- W kogo wódka wchodzi, z tego rozum ucieka -
wzdychali drudzy.
I nikt nie rozumiał, że idzie o życie.
Antonia zatrudniała wyłącznie mężczyzn. Na jej
chlebie nie było kobiet, obie siostry wyprowadziły się
do Kemu. Tonią nie zatrzymywała ich. Uważała, że
ludzie nie powinni plątać się sobie pod nogami tylko
dlatego, że łączy ich więź pokrewieństwa.
Mężczyźni wnieśli ją na pokład jednej z łodzi
i położyli w chłodnym pomieszczeniu oświetlonym
słabym blaskiem dwóch lamp. Stali wokół niej bez
radni, pobladli na twarzy, zaciskali spotniałe dło
nie, nagle i boleśnie odczuwając brak kobiet w go
spodarstwie.
Na widok Raiji odetchnęli z ulgą.
Antonia spoczywała na ławie przykryta dwoma
w miarę czystymi derkami końskimi.
Raija zrzuciła pelerynę, nie zważając na chłód.
Podwinęła rękawy koszuli i odrzuciła w bok ciemne
loki, najdłuższe upinając za uszami.
Mężczyźni śledzili jej poczynania z nadzieją.
W chwili kiedy stanęła nad ich ukochaną Antonią,
pyskatą chlebodawczynią, jedyną w swoim rodzaju,
cudowną Tonią, przypomnieli sobie wszystkie histo
rie o aniele w czarnej pelerynie, który uratował życie
Jewgienijowi. Marynarze z „Sankt Nikołaja" opowia
dali niestworzone historie, w które mało kto wierzył.
Nawet jeśli dać wiarę w co drugie słowo, Raija i tak
zdawała się stworzeniem z innego świata...
Co może zdziałać?
Raija zdarła z Toni derki. Grzały, ale były brudne!
- Dlaczego, do diaska, położyliście ją tutaj? - syk
nęła, zwracając się do mężczyzn stojących półkolem.
Każdemu zajrzała w oczy, nikogo nie ominęła.
I żaden nie wytrzymał jej spojrzenia. Nikt nie miał go
towej odpowiedzi, żaden nie spodziewał się wymówek.
Po prawdzie nie zrobili znów tak wiele. Podnieśli
Tonie z wozu, przynieśli tutaj i złożyli na ławce.
Przykryli byle czym, po to by ją ogrzać.
A ta furia ciskała teraz na nich gromy.
- Przecież gdzieś musi mieć klucz do domu? - ciąg
nęła Raija. - Nikt z was o tym nie pomyślał?
Przeszukała kieszenie Toni i znalazła klucz.
- Lepiej, żeby to zrobiła kobieta - odezwał się je
den z woźniców. W jego głosie słychać było zażeno
wanie.
Raija spojrzała nań z rezygnacją.
- Naprawdę sądzisz, że Tonią uniosłaby się hono
rem? Nie uważasz, że zna dotyk męskich rąk na tyle
dobrze, by wiedzieć, kiedy go jej trzeba?
Poczerwienieli.
Mało kobiet pozwalało sobie na taką bezpośred
niość, mało potrafiło wygarnąć prawdę, nie przebie
rając w słowach. Jak mężczyzna. Wstydzili się, sły
sząc podobne stwierdzenia z ust kobiety. Na dodatek
tak pięknej jak żona Jewgienija Bykowa.
- Wyjmijcie drzwi z zawiasów. Zaniesiemy ją do
domu. Tutaj zamarznie, a wtedy Oleg pourywa nam
głowy.
Raija przejęła dowództwo.
A oni uznali to bez szemrania. Wyjęli drzwi z fu
tryny i przenieśli na nie Tonie, uważając na każdy
ruch, jakby była zrobiona z kruchego materiału. Ta
kiego, z którego wyrabia się te filiżanki do kawy. Te
ze Wschodu, tak cienkie, że wręcz przezroczyste.
Z taką delikatnością ją ponieśli.
Ich panią. Tonie.
Złożyli ją w domu Olega niedaleko portu i szybko
cofnęli się do drzwi wyjściowych.
Raija nie pozwoliła im się oddalić. W ostrych słowach
oznajmiła, iż oczekuje dopełnienia wszelkich obowiąz
ków. Trzeba oporządzić zwierzęta i stajnie. Pozamykać
wierze je i oddać klucze. Tak jak kazała Antonia.
- I chcę wiedzieć, co zaszło!
Historia nie była długa. Przyszedł nieoczekiwany
ładunek drewna, który należało w ciągu dnia przeła
dować na jedną z łodzi stojących w porcie. Tonią nie
miała żadnego z woźniców na podorędziu, więc sa
ma wzięła się za tę robotę, łamiąc jedną ze swoich
świętych zasad.
W trakcie przeładunku sterta drewna na wozie
przesunęła się. Tonią, niewiele się namyślając, pod-
parła ją, po prostu rzuciła się w tamtym kierunku
i przytrzymała drewno ze wszystkich sił. Kiedy inni
pospieszyli z pomocą, nagle padła na ziemię zgięta
wpół, wijąc się z bólu.
Trzymała się za brzuch. Nie krzyczała, ale uroniła
parę łez. Widzieli, że zaciska zęby.
I kilka razy wypowiedziała imię Raiji.
Wnieśli ją do łodzi.
Nie wiedzieli, co począć.
Raija pozwoliła im odejść. Nie wiedzieli, co po
cząć... To takie proste usprawiedliwienie. Równie ta
nie jak to, że ktoś nie wie, co robi.
Każdy powinien mieć choć odrobinę oleju w gło
wie, choćby największy prostak. Raija pozwoliła so
bie na tę gorzką myśl.
Zdjęła ubranie z Antonii, to samo, które przyja
ciółka nosiła, będąc z wizytą u niej. Zostawiła jedy
nie wstążkę we włosach, odgarnęła loki opadające na
czoło.
Tonią miała krwotok. Niezbyt obfity, drobne plamy
krwi poznaczyły bieliznę i spodnie do konnej jazdy.
Nie mogli tego nie zauważyć. Nie przyznali się ze
strachu. By nie zapuścić się w te obszary życia, któ
rych nie znali, które ich zawstydzały.
Mogłaby wykrwawić się na śmierć, a żaden z nich
nie pospieszyłby z pomocą!
Raija nie ukrywała wzburzenia.
Obmyła Tonie i odziała ją w świeżą koszulę, któ
ra zapewne należała do Olega. Koszula sięgała Toni
do kolan i Raija musiała podwinąć rękawy.
Wbrew krążącym plotkom Antonia nie miała noc
nej bielizny. Pewnie nie musiała stroić się w koronki,
by wyglądać uwodzicielsko - w przeciwieństwie do
tych, którym zawdzięczała swą wątpliwą reputację...
Raija pomyślała o tym nie bez złośliwej satysfak
cji. Gotowa była użyć wszelkich środków w obronie
przyjaciółki. Przyjaźń to święte uczucie, to coś na
kształt więzów krwi. Te zaś nie łączyły jej z nikim,
Antonia i Oleg stanowili dla niej rodzinę.
Owinęła Tonie w czyste koce i otworzyła na chwi
lę okno, by przewietrzyć izbę. Potem je zamknęła
i rozpaliła pod piecem. Nagotowała zupy i trzymała
ją w cieple na skraju nagrzanej płyty.
Usiadła na brzegu łóżka i czekała.
- To ty, Raiso? - Głos Antonii był ledwie słyszal
ny, chrapliwy, odmieniony.
Raija poderwała się z miejsca. Musiała przysnąć.
- Oczywiście, że to ja - odrzekła z lekką irytacją
i zaraz tego pożałowała.
Pogłaskała Antonię po włosach i policzku. Poczu
ła ciepłe łzy na dłoni.
- Toniu, głuptasie! - powiedziała. - Boli cię?
Tonią wykrzywiła twarz w półmroku. Zapadła już
noc. Olej w lampie dopalał się, pod piecem wciąż pło
nął słaby ogień. Trzeba dołożyć drewna albo torfu,
co tam jest pod ręką.
- Chyba się przeliczyłam z siłami - szepnęła To
nią. - Masz wodę? Jestem taka spragniona...
Raija przyniosła wody. Podniosła szklankę do ust
Antonii i podtrzymując głowę dziewczyny, pozwoli
ła jej zwilżyć wargi i gardło, przełknąć całą zawartość
małymi łykami.
Tonią opadła na poduszki i przymknęła oczy. Jej
twarz pokrywała niezwykła bladość.
Przesunęła dłońmi po kocach i położyła je na brzu
chu w obronnym geście.
- Straciłam je?
- Miałaś krwotok - wyjaśniła Raija. - Nie wiem nic
więcej. Nie sądzę, byś straciła dziecko, ale musisz
uważać na siebie. Nie wolno ci tak ryzykować, To-
niu! Nosisz w sobie nowe życie!
- Nie pomyślałam o tym. - Antonia wciąż mówiła
tym samym chrapliwym szeptem. - Jeszcze nie zdą
żyłam się przyzwyczaić - dodała, usprawiedliwiając
się. Użyła tych samych słów co kiedyś.
Teraz brzmiały pusto, całkowicie wyprane z treści.
Obie miały to samo wrażenie.
- Wciąż mnie boli.
Antonia położyła dłoń z boku.
Raija nie wiedziała, czy to dobry, czy zły znak. In
stynkt podpowiadał jej, że Antonia musi leżeć i od
poczywać.
- Twoi ludzie wpadli w popłoch - powiedziała. -
Przykryli cię końską derką.
Antonia chciała się roześmiać, ale wydobyła z sie
bie jedynie chrapliwy kaszel, bardziej przypominają
cy płacz niż śmiech.
- Chcieli dobrze - szepnęła.
Zapadła cisza.
Po dłuższej chwili Antonia odezwała się ponownie.
Cicho i niepewnie.
- Czy Oleg musi o tym wiedzieć?
- A co ty sądzisz?
Tonią pokiwała wolno głową.
- Musi. Dobry Boże, będzie na mnie wściekły...
- I nie bez powodu - przerwała przyjaciółce Raija.
- Ja też się gniewam na ciebie, moja miła. Gdyby nie
stan, w jakim się znajdujesz, wyrwałabym ci wszyst
kie włosy z głowy. Przewinęłabym cię przez kolano i...
- A miałam cię za wzór łagodności. - Antonia uło
żyła usta na kształt uśmiechu i zasnęła.
Raija postanowiła dołożyć do pieca. Weszła do
kuchni i omal nie krzyknęła z przestrachu. Na stoł
ku siedział jakiś mężczyzna. Spał głową wsparty
o ścianę, ściskając w dłoni klucz do sklepu i stajni.
Raija obudziła go. Mężczyzna nie potrafił ukryć
zakłopotania.
- Co z nią? Z Tonią?
W jego głosie pobrzmiewała troska. O, tak, nieraz
klęli z jej powodu. Śmiali się z tej kobiety w spodniach,
stroili sobie żarty i kłócili się z nią przy najmniejszej
sposobności.
Ale ją kochali.
Ze szczerym oddaniem.
- Dojdzie do siebie - obiecała Raija. - Zostanę
z nią, odbierzecie klucz ode mnie. Choroba Toni ni
czego nie zmienia, praca toczy się dalej. Możecie
przysłać tu kogoś, jeśli chcecie się jej poradzić. Naj
starszy z was przejmie obowiązki nadzorcy. Dacie so
bie radę przez jakiś czas?
Zdumiał się niepomiernie, widząc przed sobą jeszcze
jedną kobietę pokroju Antonii. Nie rzekł ani słowa, ale
zrozumiał, co miała mu do powiedzenia. Skinął głową,
zapewne w głębi ducha poczuł się niezdarnie i głupio.
Raija przestraszyła się, czy jej przemowa nie wzbudzi
w nim sprzeciwu.
Wyszedł jednak, kłaniając się w pas i zapewniając,
że będą modlić się za Antonię.
Kiedy zamknęły się za nim drzwi, Raija zadumała
się. Ciekawa była, ile z tych modlitw trafi do Jumali...
Noc minęła spokojnie. Raija położyła się obok To
ni, nie zdejmując ubrania. Budziła się za każdym ra
zem, kiedy przyjaciółka obracała się przez sen, kiedy
jej wargi wymawiały jakieś słowo.
O świcie wstała i, nie myśląc o porannej toalecie,
rozpaliła pod piecem. Przeszukała kuchnię w poszu
kiwaniu niezbędnych sprzętów.
Nie znalazła ich w tych miejscach, które sama uzna
łaby za właściwe. Poranna krzątanina w domu Anto
nii stała się dla niej nowym przeżyciem.
Z pewnością nie ciężką pracą ani przykrym obo
wiązkiem.
Możliwość pomocy Toni była dla Raiji prawdziwą
radością.
Traktowała ją jak siostrę, nie jak zwykłą przyja
ciółkę, choć przecież łączyła je przyjaźń.
Uznawała ją za siostrę.
Nie taką prawdziwą, krew z krwi. Więź z Tonią wy
dawała się jej jednak mocniejsza niż pokrewieństwo.
Tworzyły rodzaj wspólnoty. Czasami miały wraże
nie, że są tą samą istotą w dwóch postaciach, i ta myśl
budziła w nich obu lęk. Zdarzało się, że Raija widzia
ła w Toni kogoś bliższego sobie niż Jewgienij, a prze
cież Jewgienija kochała...
Nie znajdowała słów, by nazwać tę bliskość.
Wiedziała tylko, że Tonią wiele znaczy w jej życiu.
Wzięła się za gotowanie kaszki na wodzie. Na pół
ce znalazła dzban z kaszą, w cebrzyku była woda ze
studni w podwórzu.
Z zewnątrz dochodziły odgłosy budzącego się życia.
Stukot kół po wąskim kamienistym zaułku prowadzą
cym do portu. Głosy mężczyzn zdążających do pracy.
Tych nielicznych, którzy utrzymali swoje zajęcie.
Nie wszystek handel upadł, kiedy car przeniósł łaska
wy wzrok na Petersburg.
Wciąż do Archangielska zawijały statki pod cudzo
ziemską banderą. Wciąż w powietrzu przesyconym
solą rozbrzmiewała obca mowa. Niektórzy płynęli na
wschód wzdłuż północnych wybrzeży imperium.
Raija nawet nie potrafiła sobie tego wyobrazić.
Zimno i lpd, który nie tajał latem, czyniły żeglugę
niezwykle uciążliwą. Mądre głowy w Europie uzna
ły jednak, że w cieplejszych miesiącach roku fracht
północną drogą morską mógł przynieść wymierne
korzyści.
Co kto lubi, pomyślała.
Kaszka gotowała się, Raija bezwiednie mieszała
w garnku. Tonią potrzebowała ciepłej strawy, musia
ła się wzmocnić.
Dodała szczyptę soli i odrobinę cukru, potem zna
lazła talerz, napełniła go i odstawiła potrawę do wy
stygnięcia.
Zanurzyła łyżkę raz jeszcze w garnku i posmako
wała kaszy. Była zbyt wodnista. Nigdy jej nie lubiła.
Nawet kiedy była dzieckiem...
Ta myśl ją zdumiała. Wiedziała, że się nie myli. Ko
lejny okruch z przeszłości, który przeniknął przez
czarną zasłonę niepamięci.
Już jako dziecko nie lubiła kaszki.
Niby nic istotnego, a jednak Raija poczuła niezwy
kłe podniecenie. Skrawek jej życia, kawałek kryszta
łowej kuli, którą usiłowała zlepić w jedną całość.
Kiedyś tego dokona.
I nie przejmie się, że znać na niej będzie ślady po
łączeń i spękania.
Będzie należeć wyłącznie do niej.
Dostrzeże w niej piękno. Skończony kształt.
Już jako dziecko nie lubiła kaszki...
Ktoś zapukał do drzwi i Raija rzuciła się, by je
otworzyć. Nie chciała, by ten odgłos zbudził Tonie.
Tonią miała wypoczywać, zapomnieć o troskach.
To był ten sam mężczyzna, który poprzedniego
wieczora zasnął na stołku kuchennym. Ten sam, któ
ry z troską wypytywał o zdrowie Antonii.
Zabrał klucz, obiecał przyjść o zmierzchu i zdać ra
port z całego dnia.
Raija podziękowała mu z góry.
Kiedy zatrzymał się z wahaniem na progu, Raija
zapewniła go, że Tonią spokojnie przespała noc. I że
wciąż śpi.
- Sądzisz, że prędko stanie na nogi? Brak nam na
szej chlebodawczyni. Możesz to jej powiedzieć.
Wyrażał się tak uroczyście, jakby mówił o carycy.
- To się okaże - odrzekła ostrożnie Raija. Skoro
Oleg nic nie wiedział o dziecku, nie uznała za stosow
ne, by informować woźniców o tym fakcie. - Oleg
niedługo wróci. Spodoba mu się to, że otoczyliśmy
Tonie opieką. Może spotka was za to nagroda...
Woźnica skinął głową ze zrozumieniem. Odszedł,
mrucząc coś niewyraźnie pod nosem.
Raija wzruszyła ramionami.
Ach, ci mężczyźni!
Wzięła talerz i zaniosła go do alkowy. Tonią już
się obudziła.
- Powinnaś spać dłużej - napomniała przyjaciółkę
Rai ja.
Tonią podparła się na łokciu i usiadła. Wykrzywi
ła twarz w grymasie, ten ruch musiał sprawić jej ból.
Odsunęła na bok koce i podniosła koszulę Jewgie
nija. Rozpoznała ją i uśmiechnęła się krzywo.
Na prześcieradle były plamy krwi.
Raija też je spostrzegła.
Poczuła, jak lód ścina jej krew w żyłach. Odstawi
ła talerz i natychmiast o nim zapomniała. Świat za
wirował.
Ałe nie straciła panowania nad sobą.
- Krwawisz, ale tylko troszkę - powiedziała z prze
konaniem, które musiała czerpać z innego życia, nie
tego tutaj nad brzegami Dwiny u boku Jewgienija.
- Ałe jednak. - Głos Antonii drżał, co rzadko się
zdarzało. Szybko przykryła się kocem i kurczowo
przycisnęła go do łona. Nie chciała patrzeć. - Nie
opowiadaj mi, że tak ma być, Raiso. Nie może być
dobrze, skoro leci krew!
- Uspokój się - odrzekła Raija. - Zmienię pościel,
umyję cię i przebiorę. Będę się tobą opiekować. Mu
sisz leżeć!
Antonia nie protestowała.
- Sądzisz, że stracę dziecko? - pisnęła.
- Nic nie sądzę - rzuciła opryskliwie Raija. Znala
zła talerz z kaszką i wcisnęła w dłonie Toni. - Jedz!
A kiedy Tonią przełknęła pierwszą łyżkę strawy,
Raija złagodniała. Osunęła się na podłogę przy łóżku
i oparła czoło o ścianę.
- Nie pozwolę ci poronić! - wyrzekła z mocą. - Sły
szysz, Toniu? Nie pozwolę, byś straciła dziecko...
8
Przez kolejne dwa tygodnie Raija dowiedziała się
niejednego o prowadzeniu interesów. Na przykład te
go, że wymagają odwagi i wiary we własne siły.
Zwłaszcza jeśli się jest kobietą w świecie zarezerwo
wanym niemal wyłącznie dla mężczyzn.
Konie i fracht to był świat mężczyzn.
Mężczyzn i Antonii.
Antonia leżała w łóżku. Mijały kolejne dni i tygo
dnie. Woźnicom nie pozostało nic innego jak zaakcep
tować, że inna kobieta zajęła miejsce chlebodawczyni.
Z początku bała się zajrzeć im w oczy.
Więc niczego nie robili tak, jak chciała.
Wtedy wpadała w złość.
Zaczynała krzyczeć, wyzywała ich od najgorszych.
Śmiali się cicho, spoglądali ukradkiem po sobie.
Żartowali, że jest tak samo jak w domu...
Raija stłumiła gniew. Przemyślała wszystko od po
czątku, wzięła pod uwagę zastrzeżenia woźniców. Na
stępnym razem odważyła się patrzeć im w oczy, podno
sić głos i łajać kiedy trzeba. W końcu ją zaakceptowali.
Ta trudna próba przyniosła jej sporo satysfakcji.
Miała wrażenie, że dokonała czegoś ważnego.
- Kiedy urodzę, będziesz mogła przejąć to wszyst
ko - uznała Antonia. Z trudem wytrzymywała w łóż
ku, lecz Raija twardo obstawała przy swoim. Więc le-
żała. Krwawienia ustąpiły. - Założę się, że poprowa
dziłabyś interesy równie dobrze jak ja.
Raija usiadła, by rozsznurować botki. Prezent od
Jewgienija. Sięgały jej za kostkę, Jewgienij z dumą
opowiadał, że kobiety w Europie noszą podobne.
W Niemczech, we Francji...
Stopy w nich cierpiały.
Stopy domagały się zwyczajnego obuwia, mięk
kich kumagów czy butów do konnej jazdy.
Na co dzień nie nosiła nic innego. Czasami nawet
zakładała sztylpy do odświętnej sukni, choć Jewgie
nij tego nie lubił. Twierdził, że nie wypada. Ludzie
gotowi pomyśleć, że jej skąpi na obuwie...
Więc teraz, chcąc podkreślić kobiecość i zdobyć sza
cunek woźniców Toni, założyła sznurowane botki.
Zapewne nie zwrócili na to uwagi...
- To dość zajmujące, przyznaję - stwierdziła Raija,
rozprostowując palce - ale długo bym nie wytrzymała.
Nie mam twoich zdolności, Toniu. Biorę się ochoczo
do nowych zadań, ale zapału nie starcza mi na długo...
- Zamyśliła się. - Mam nadzieję, że nasi mężowie wnet
wrócą, bo przydałaby się już jakaś odmiana...
Nie przyznała się, że niecierpliwie oczekuje po
wrotu Olega ze względu na Tonie, która coraz nie-
chętniej reagowała na polecenia.
- Potrzebujesz czegoś? - spytała.
Przyjaciółka potrząsnęła przecząco głową.
- Powinnaś lepiej się odżywiać, bo urodzisz naj-
szczuplejsze dziecko pod słońcem!
Antonia wzruszyła ramionami.
- Zważywszy na to, którędy ma przyjść na ten
świat, to może i lepiej - mruknęła.
Raija zachichotała.
- Wrócisz do stajni? - zaciekawiła się. - To znaczy
do przewozów - poprawiła się.
- Po porodzie?
Raija skinęła głową.
Antonia nie odpowiedziała od razu. Usiadła na łóż
ku i skrzywiła się. Raija udała, że tego nie widzi.
- A kto zajmie się wszystkim? Na Olega nie mogę
liczyć. Praca na lądzie zupełnie mu nie odpowiada.
Musi czuć pokład pod stopami!
- A dziecko?
- Przynajmniej od razu pozna zapach koni - odpa
rowała Tonią, choć z wolna zaczęła sobie zdawać
sprawę, że temu problemowi nie poświęciła dotąd na
leżytej uwagi.
Pomieszczenia stajenne nie były zbyt przytulne,
zwłaszcza zimą. O piastunce Tonią nawet nie pomy
ślała. Na to pozwalali sobie wyłącznie najzamożniej-
si, ci, co zaliczali się do szlachty.
- Sama się w ten sposób wychowałam, czyż nie? -
dodała wyzywająco.
- Skąd mam wiedzieć? - Raija roześmiała się. -
Z pewnością znajdziesz odpowiednie rozwiązanie.
- Ojciec zabierał mnie do stajni, jak tylko nauczy
łam się chodzić - ciągnęła Tonią. - Nikt poza mną
nie chciał. A ja to uwielbiałam! Moje dziecko będzie
takie jak ja. Nie ma nic ponad konie, Raiju! Nic!
Raija nie zaprzeczyła.
- Nie pójdzie tak łatwo - przyznała Antonia.
Raija zadziwiła się tą nagłą zmianą nastroju. Tonią
zazwyczaj bagatelizowała trudności, w ogóle ich nie
dostrzegała. Tym razem było inaczej.
- Będę musiała zaufać woźnicom. Przekazać im
większość obowiązków... - Napotkała wzrok Raiji. -
Tego boję się najbardziej, Raiso! Zamknięta w czterech
ścianach, nawet nie powącham świeżego powietrza...
I wykrzywiła się. W pierwszej chwili Raija wzięła
ten grymas za komentarz do dopiero co wypowie
dzianych słów. W następnym momencie zrozumiała,
że to reakcja na ból.
Uniosła koc, zobaczyła plamy krwi na prześciera
dle. Znużonym ruchem opuściła przykrycie.
Spojrzała na Tonie.
- Co zrobiłaś? - spytała.
- Wstałam na chwilkę.
Tonią naciągnęła na siebie koc, jakby osłaniając się
nim przed Rai ją i oskarżeniami. Jak dziecko zbesztane
przez kogoś, kto dotąd obdarzał je miłością i dobrocią.
Jak ktoś, kto pierwszy raz spotyka się z krytyką.
Raija starała się panować nad złością. Ważyła każ
de słowo.
- Mocno krwawiłaś?
Tonią energicznie potrząsnęła głową. Loki fruwa
ły w obie strony, twarz zniknęła w morzu włosów.
- Tyłko trochę - pisnęła z przestrachem. - Zaraz
się położyłam. Wtedy przestało.
- Do diaska, po co wstawałaś? - wybuchnęła Raija.
Rzadko udawało się jej zachować spokój i opanowa
nie przez dłuższą chwilę. - Możesz mi to wyjaśnić?
Masz wszystko, czego ci trzeba, a ja zawsze jestem
w pobliżu. Wystraszyłaś mnie nie na żarty! Napraw
dę chcesz stracić dziecko?
Przez kilka sekund patrzyły sobie w oczy. Nikt w ten
sposób nie odzywał się do Toni. Zdawała sobie sprawę
z własnej głupoty i nieodpowiedzialności, ale te słowa...
- Łatwo ci mówić! - krzyknęła równie porywczo jak
Raija. - To ja muszę leżeć jak kłoda! I umierać z nu
dów! Musiałam wstać, rozumiesz? Po prostu musiałam!
- A o dziecku nie pomyślałaś? - wypaliła Raija,
drżąc z emocji. - Jesteś egoistką. Zapominasz o życiu,
które w sobie nosisz.
- Co ty możesz o tym wiedzieć? - odparowała To
nią. Ich głosy niosły się daleko. Na ulicę, do sąsied
nich domów.
Ludzie nie reagowali. Wszystkim zdarzało się pod
nieść głos. Nie zwykli tłumić emocji w sobie. Nie
wolno czekać zbyt długo, lepiej dać upust złości, za
nim zamieni się w coś gorszego.
- Co ty, do diabła, możesz o tym wiedzieć? - po
wtórzyła Tonią. Z gniewem i bólem. I z rozczarowa
niem. Nie spodziewała się podobnych oskarżeń ze
strony przyjaciółki.
Chciała urodzić to dziecko! Nawet kosztem wol
ności, zdobytej w trudzie i znoju. Pragnęła dziecka
bardziej niż czegokolwiek na tym świecie!
- Czułaś kiedyś coś podobnego? - naciskała. - Jak
byś siedziała zamknięta w ciemnej celi i nie mogła od
dychać. Czułaś się kiedyś w podobny sposób?
Raija nie odpowiedziała na pytania.
- Już rodziłam - szepnęła. Gniew rozpłynął się bez
śladu.
Była jakaś odmieniona i spokojna. Jak ktoś, kto żył
wystarczająco długo, by wiedzieć, co to ból.
Obie otworzyły szeroko oczy. Raija położyła dło
nie na ustach, jakby chciała zatrzymać kolejne słowa.
A może tylko zwolnić ich bieg i przetrawić.
I słowa nie popłynęły szerokim strumieniem, tyl
ko sączyły się z trudem.
Tonią patrzyła na przyjaciółkę z nabożnym podzi
wem. I ze strachem.
Przez ułamek sekundy pomyślała, że Raija udaje.
Ze może cały czas wie o wszystkim i prowadzi z ni
mi perfidną grę.
W następnej chwili odepchnęła to przypuszczenie
od siebie.
Raija nie była taka.
Zapomniała, lecz to, co pozostawało ukryte, nie
przestało istnieć.
Przez ciemną zasłonę przedostawały się strzępy
dawnego życia. Tonią pomyślała o Jewgieniju.
On straci najwięcej, kiedy Raiji wróci pamięć.
- Przepraszam - powiedziała głucho Tonią. - Nie
chciałam cię zranić...
- Nie masz za co przepraszać - odrzekła Raija. Głos
dziewczyny drżał z lekka, jej oczy zasnuły się mgłą. -
Czuję, że to prawda - dodała po dłuższym milczeniu. Nie
patrzyła na Antonię, na nic nie patrzyła. Po prostu wbi
ła wzrok w nieokreślony punkt. - Wiem, że to prawda...
- Pokiwała głową z niedowierzaniem. - Co się stało? -
spytała samą siebie. - Co się stało z moim dzieckiem?
W ścianach tego domu nie mogła spodziewać się
prawdziwej odpowiedzi.
Tak niewiele wiedziała o sobie. Tyle tylko, kim jest
w teraźniejszości. Przeszłość skrywał mrok.
Nie miała pojęcia, co ją tutaj przywiodło.
To tak jakby mieszkać w wysokim domu, z które
go nie widać ziemi. Nie wątpić, że gdzieś w dole jest
fundament, i nie wiedzieć jak daleko. Nie znać po-
mieszczeń na niższych piętrach ani barwy muru.
Takie domy nie istnieją.
A ona istniała. Jej życie przypominało taką budowlę.
Kiedyś urodziła dziecko.
- Nie mów o tym Jewgienijowi! - Raija wymusiła
przysięgę na przyjaciółce. Dobiła z nią targu. Tak to
przynajmniej wyglądało w oczach Toni. Coś za coś. -
A ja nie wspomnę Olegowi o twojej nieroztropności!
To był dobry interes dla Toni.
Lecz nie uwolnił jej od uczucia niepokoju.
Oleg wstąpił do stajni w drodze do domu, spodzie
wając się zastać tam żonę. Antonia bywała w domu
jedynie po to, by spać i jeść.
Wieści, które przekazali mu woźnice, wywołałyby
bladość na licach każdego mężczyzny.
Kiedy Oleg wpadł do własnej izby, na jego twarzy
malowały się niepokój i gniew.
Nawet nie przywitał się z Raiją, ledwie zauważył
jej obecność. Dwoma krokami przesadził kuchnię
i znalazł się w pokoju Toni.
Upadł na kolana przed łóżkiem. Chwycił Tonie za
dłonie i oparł o nie czoło. Westchnął głęboko.
Dopiero teraz spojrzał na żonę.
- Wiesz, że napędziłaś mi strachu? - spytał cicho, a kie
dy nie odpowiedziała, wybuchnął wściekły: - Zdajesz so
bie sprawę, co uczyniłaś, kobieto? Dlaczego nie wiem
o niczym? Nie mam prawa wiedzieć? Straciłaś dziecko?
Tonią śmiała się przez łzy. Śmiała się prosto w twarz
swemu rozzłoszczonemu mężowi, który w gniewie
rzeczywiście wyglądał nieco komicznie.
- Oleg, mój kochany! - Musiała przerwać, by zaczerp-
nąć tchu. Otrzeć łzy i spoważnieć. - Sądzisz, że zastał
byś mnie w łóżku, gdybym straciła dziecko? Mogłabym
przecież wrócić do pracy, zamiast wyręczać się Raiją...
Potężny mężczyzna objął ją ramionami i przytulił
z zadziwiającą delikatnością. Bał się!
Był śmiertelnie przerażony.
Bardziej niż na morzu w sztormową pogodę. To
coś miało większe znaczenie niż jego życie.
- Przytul mnie mocniej, do diabła! - zażądała przy
szła matka z typową dla siebie bezceremonialnością.
Oleg odważył się na więcej. Przyciągnął Tonie do
siebie.
A ona łasiła się do niego jak kotka łaknąca pieszczoty.
- Chyba nie osłabłeś w drodze? - przekomarzała
się, zamykając ramiona na jego szyi, wciąż niezado
wolona. - Pokaż, że wciąż drzemie w tobie siła, mój
mężu. Męska siła!
Nie sposób było długo opierać się takiej prośbie.
Oleg westchnął ciężko. Złość uleciała. Gniew, któ
ry wzbudziła w nim dramatyczna relacja woźniców,
ustąpił.
Przytulił żonę mocno, tak jak tego chciała.
- Tak się bałem - szepnął, całując ją czule. - Na sa
mą myśl, co mogło cię spotkać... Nie pojmuję, dlacze
go nie powiedziałaś mi o dziecku...
Antonia ucieszyła się, że nie patrzył jej w oczy. Nie
miała czystego sumienia.
- Wybaczysz? - spytała pokornie. Rzadko okazy
wała pokorę. Wyłącznie wobec Raiji. I Olega. - Mo
żesz mi wybaczyć?
- Dlaczego? - dziwił się, nie odpowiadając na py
tanie. - Dlaczego nie miałem prawa wiedzieć?
- Ależ miałeś! - odrzekła wzburzona. - Nie bądź
niemądry. Prędzej czy później dowiedziałbyś się!
Położyła mężowi dłonie na piersi i odepchnęła go
lekko od siebie. Teraz już chciała zajrzeć mu w twarz.
Upewnić się, że jej wierzy.
- Ja też się bałam - szepnęła z niezwykłą dla siebie
niepewnością. - To zupełnie nowe przeżycie. Z po
czątku nie mogłam się z nim oswoić. Musiałam sama
poczuć radość po to, by móc podzielić się nią z tobą.
A wtedy jeszcze nie czułam radości...
To było trudne wyznanie i wiele ją kosztowało.
Trudne, lecz zgodne z prawdą. Oleg dostrzegł to
od razu i rozgoryczenie, które z początku go zaślepi
ło, stopiło się pod gorącym i czułym wzrokiem Toni.
Dobrze rozumiał, dlaczego tak wielu straciło ro
zum, zajrzawszy w te niebieskie oczy.
Które teraz prosiły go o zrozumienie.
Jakże mógłby im tego odmówić?
- Wybaczam ci z całego serca - odrzekł łagodnie
i mrugnął kilka razy, by odegnać łzy. - Przebaczam
ci, maleńka.
I pocałował ją w usta, w policzki, w powieki, któ
re na chwilę skryły przed nim ten przepastny błękit.
A Tonią odrzuciła na bok koce, podciągnęła koszu
lę i pokazała mu brzuch.
Żadne z nich nie dostrzegło zmiany, ale oboje wpa
trywali się weń z nabożnym skupieniem. Tonią wzię
ła męża za rękę i położyła jego dłoń na skórze, jakby
chciała, by dotknął dziecięcia, które miało się narodzić.
Spełnienie marzeń obojga. Przyszłe źródło radości
i trosk.
- Nie mogę uwierzyć - mruknął wzruszony i nie-
zdarnym ruchem wygładził koszulę żony, a potem
otulił ją kocami. Patrzył na nią innym wzrokiem,
w którym był podziw i szacunek.
Wydała mu się święta...
Weszła Raija i potargała Olega po włosach.
- Lepiej, żebyś uwierzył - powiedziała szorstko, ale
jej wzrok wyrażał miłość do obojga. - Za pół roku
zostaniesz ojcem, więc zacznij o tym myśleć. W in
nym razie przerazisz się nie na żarty, kiedy niemow
lę wypełni krzykiem izbę...
- To niemożliwe! - powtarzał Oleg. - Matko Przenaj
świętsza! Nie mogę uwierzyć. Radość mnie rozsadza!
Musiał wstać. Zaczął chodzić niespokojnie po do
mu i nawet nie pomyślał o tym, by zrzucić z siebie
podróżne ubranie.
Potem zatrzymał się raptownie.
Spojrzał na Raiję, jakby dopiero teraz zdał sobie
sprawę z jej obecności.
- Do diabła, kobieto! - wykrzyknął i śmiechem po
krył grubiaństwo. - Nie obrazisz się na mnie - upew
nił się, a Raija również się uśmiechnęła. - Jewgienij
jest przy łodziach. Pilnuje rozładunku. Jeszcze zdą
żysz! Miałem powiedzieć ci wcześniej.
Potrząsnął głową nagle zakłopotany.
- Tacy są ojcowie - pocieszyła go Raija, szykując
się do wyjścia.
- Sądzisz, że ma rację? - spytał Oleg, odwracając
się do Antonii. I upewniwszy się, że Raija zniknęła
za drzwiami, dodał: - O n a powinna wiedzieć najle
piej, nieprawdaż?
9
Jewgienij tulił ją całą drogę do domu. Chłodny
wiosenny dzień studził jego namiętność.
- Tęskniłem, mój aniele - powtarzał.
Rai ja powoziła.
- Dobrze, że zaszłaś po mnie do portu. Przewrócił
bym dom do góry nogami, gdybym cię w nim nie za
stał. Pewnie bym pomyślał, że wyruszyłaś na poszuki
wanie skarbów Jumali i zginęłaś z ręki jej strażników.
Raija roześmiała się. Po raz pierwszy wyznał, dla
czego niepokoi się jej nagłym zainteresowaniem sta
rą legendą.
- Dziwnie jest wracać do domu - odrzekła, delektu
jąc się bliskością męża. - Nie byłam w nim od tygodni.
Wciąż konie i konie, i ludzie, którzy nie chcą płacić za
przewóz. Nauczyłam się mnóstwa nowych słów...
Śmiali się teraz razem. Jewgienij opierał policzek
o włosy żony. Był nieogolony i brudny, ale Raija nie
zwracała na to uwagi. Zamierzała wsadzić męża do
balii zaraz po przyjeździe do domu.
I potrzymać go w niej, by się solidnie odmoczył.
- Jak wam poszło? -spytała.
- Za skóry musieliśmy zapłacić więcej, niż się spo
dziewaliśmy - przyznał. - Mąka zaś jest przedniej ja
kości. Będą mieli z czego piec chleb na norweskim
wybrzeżu!
Na chwilkę wstrzymał oddech. Może nieopatrznie
obudził w niej pamięć tym stwierdzeniem?
Raija nie zareagowała.
Niepotrzebnie się tym dręczył...
- A jeśli Oleg nie zechce płynąć na zachód? - za
stanawiała się. - Ktoś musi pilnować Toni. Jeśli nie
stać nad nią z batem, natychmiast zapomina o poczu
ciu odpowiedzialności.
- Wynajmiemy szypra - oświadczył Jewgienij. - Bę
dzie nas to drożej kosztowało, ale ja nie stanę już na
pokładzie.
Tego problemu nie musieli dotąd brać pod uwagę,
ale rozwiązanie nasuwało się samo. Mniejszy zarobek
to jedyna niedogodność.
Dom czekał. Konie prychały radośnie na widok włas
nej stajni. Raija musiała zabrać je do Archangielska, ale
te dni były dla zwierząt wyłącznie odpoczynkiem. Nie
pracowały, czasami tylko zaprzęgano je do bryczki.
Trzeba było nanieść wody, a piec wydał się Raiji
zupełnie obcy. Przez wiele dni z rzędu rozpalała pod
kuchnią Toni, a każdy piec ma swoje kaprysy, które
trzeba poznać, zanim się będzie z nim za pan brat.
W niedługim czasie kuchnia pachniała mydłem.
Szyby zaparowały, z garnuszka unosił się zbytkowny
aromat kawy. Masło postawione zbyt blisko ognia
niemal się roztopiło. Zupełnie o nim zapomnieli, kie
dy Jewgienij wyszedł z kąpieli czysty i pachnący i wy
ciągnął do niej rękę.
Ubranie Raiji przemokło od dotyku jego parującej
skóry, zanim zdążyła je zdjąć.
Podłoga kuchni stała w kałużach wody, kiedy ze
śmiechem oddali się miłosnym igraszkom. Stara ława
zapraszała, by doznali rozkoszy w jej wiekowych, po-
żłobionych objęciach.
- Przynajmniej nie potrzebujemy ręczników -
oznajmił Jewgienij, kiedy zakładał świeże ubranie na
rozgrzane, nie do końca suche ciało.
Śmiali się oboje.
Dobrze znów być razem.
Tęskniła za mężem.
Nie tylko za fizyczną miłością, za pieszczotami,
choć one stanowiły ważny element wspólnego życia.
Brakowało jej czegoś więcej. Jego, Jewgienija.
- Tęskniłeś za mną? - spytała, kiedy już wynieśli ba
lię, opróżnili, wypłukali i postawili na miejsce. Razem.
Obejmował ją ramieniem, a ona po raz kolejny po
myślała, iż jest do tego stworzone. Tak jak jej ramię
układało się miękko za jego plecami, a dłoń znajdo
wała idealne dla siebie miejsce na biodrze...
- Tęskniłeś?
- Bezbrzeżnie - odrzekł.
- Ale jak? - dopytywała się. Nie dlatego, że doma
gała się kolejnej deklaracji miłości. Jewgienij składał
je, nawet jeśli nie prosiła.
Po prostu chciała wiedzieć.
- Jak za tobą tęskniłem? Cóż to za pytanie?
Słońce słało pożegnalne promienie przez płonące
chmury, a niebo przybrało już barwę nocy. Było te
raz granatowo-czerwone.
- Myślę o tobie - powiedział i roześmiał się. - To
oczywiste. Wodzę wzrokiem za każdą niewysoką, czar
nowłosą kobietą z nadzieją, że to ty. I zawsze doznaję
rozczarowania, a jednocześnie i radości, że spotkałem
w życiu właśnie ciebie. Inni mężczyźni nie zdają sobie
nawet sprawy, jak bardzo powinni mi zazdrościć...
Rai ja wsparła głowę na piersi męża.
Uwielbiała takie chwile, w których mogła czuć peł
nię oddania i przynależności.
- Opowiadam Olegowi o tobie, a on opowiada mi
o Toni. Każdy mówi o własnym szczęściu. On nie ro
zumie zapewne, że można oszaleć na twoim punkcie,
ja nie pojmuję jego uwielbienia dla Toni... Nie myśl
jednak, aniele, że bujam w obłokach i zapominam
o pracy. O, nie, w pracy kieruję się rozsądkiem. Jestem
tylko szczęśliwy, bezgranicznie szczęśliwy. I mam za
miar takim pozostać. Jeśli tylko mi na to pozwolisz...
Wcale nie zamierzała mu przeszkadzać!
- Czy ta odpowiedź cię zadowala? - spytał.
Raija otarła policzek o jego ramię, zamrugała
i uśmiechnęła się. Ten uśmiech zawsze działał tak sa
mo. Przywoływał słońce o zachodzie.
- Chciałam prawdy - odrzekła - i ją dostałam.
O, tak, odpowiedź zadowoliła Raiję.
Krzyczała głośno, długo i żałośnie. Krzyk przeszy
wał wyznawców, mroził krew w żyłach. Gdyby do
tarł do niewiernych, przeraziłby ich jeszcze bardziej.
- To świętokradztwo, że musimy to robić - mruk
nął jeden ze starszych, siedzących blisko ogniska.
Ona była daleko od ognia w ostatnim kręgu. - Świę
tokradztwo! - powtórzył i splunął przed siebie.
Wokół rozległ się potakujący pomruk.
- Wstyd! - powtarzano.
Ona też tak uważała. Poza tym bolały ją nogi
i marzła. Od opuszczenia rodzinnych stron jeszcze
nie jadła do syta.
Wciąż wędrowali, ani razu nie zatrzymując się
w jednym miejscu dłużej niż na jedną noc. Nie, raz
rozbili obóz na dwa dni, kiedy zachorował jeden ze
starszyzny. Pochowali go drugiego wieczora.
I znów ruszyli w drogę W noc. W mrok.
To był zły czas, choć otarcia na stopach goiły się
szybko.
Bali się, wokół obozu rozstawiali warty. Kapłani
nieustannie przenosili skrzynię z miejsca na miejsce.
Tylko garstka wtajemniczonych wiedziała, gdzie
się znajduje.
Tak musiało być.
Nad brzegiem morza na północy paliło się wiele
ognisk. Noc była mroźna.
Tęskniła za ciepłym domem, za wieczorami ożywia
nymi jedynie spokojnymi oddechami rodziców i braci...
Teraz dźwigała dwie skóry, jedną na posłanie, dru
gą do przykrycia. Gdyby je zapodziała, marzłaby
jeszcze dotkliwiej.
Czasami spała z dwoma młodszymi braćmi, ogrzewa
ła ich, otaczała opieką. To było uciążliwe, ale starała się
ulżyć matce. W domku nad Dwiną matka harowała jak
wół, a teraz spoczęło na niej jeszcze więcej obowiązków.
Wychudła i poszarzała na twarzy, znów wypadały jej zę
by. Matka pewnie spodziewała się kolejnego dziecka.
Wtedy zawsze gubiła zęby. Niewiele ich zostało.
Nie chciała rodzić dzieci, jeśli z tego powodu mia
łaby stracić zęby i urodę.
Siedziała daleko od ogniska w cieniu, tak daleko,
że mogła nieomal czuć się samotna.
Najstarszy brat usiadł koło niej, uśmiechnął się
szeroko. Był przystojny. Podobał się dziewczętom.
Chichotała, kiedy wynosiły go pod niebiosa, ale
w skrytości ducha przyznawała im rację.
Był przystojny.
Jak reszta rodzeństwa. Przyznawała to bez fałszy
wej skromności. Zdawała sobie sprawę z własnej uro
dy, domyślała się, że chłopcy rozmawiali o niej tak, jak
inne dziewczęta o jej bracie. Czasami złościła się z te
go powodu, ale jednocześnie czuła dreszcz ekscytacji.
Ciemne oczy chłopaka spoczęły na siostrze.
- Ktoś na ciebie czeka - powiedział cicho, by nikt
inny go nie usłyszał. - Tam pod drzewami. Ma na so
bie czerwoną pelerynę...
Czuła, że policzki jej pałają, ale na szczęście było
ciemno, a ognisko rzucało rdzawy blask.
Mężczyźni w czerwonych płaszczach składali ofia
ry Jumali, gromadzili skarby dla bogini.
Niewielu młodzieńców dostępowało tego zaszczytu.
Urodził się, by służyć Jumali.
Jego ojciec należał do najwyższego kręgu wtajemni
czonych, matka była najmłodszą córką szamana. O,
tak, urodził się, by służyć Jumali. Nie tylko po to, by
nosić czerwoną pelerynę z dumnie podniesioną głową.
- Pozwolę ci spotkać się z nim w cztery oczy - po
wiedział brat i pociągnął ją za czarny kosmyk. - Nikt
cię nie zobaczy, siostrzyczko.
Zniknęła bezgłośnie w mroku. Serce bilo jak osza
lałe. Bala się, że go nie dostrzeże. Równie mocno oba
wiała się spotkania i tego, że zażąda za wiele.
Chrząknął, kiedy przeszła, nie zauważywszy go.
Rozłożyste drzewa gęsto porastały las. Stał skryty
pod gałęziami sięgającymi niemal do ziemi.
- Pozwolono ci przyjść?
Poczuła jego zapach. Obcy, a jednocześnie dobrze
znajomy.
- Przyszłam - odrzekła śmiało, choć w sercu czaił się
lęk. Miała zbyt mało lat, by ważyć się na cokolwiek, ale
nic już nie było takie jak przedtem. Żyli niepewni, co
przyniesie kolejny dzień. Pożądliwie szukali przeżyć.
- Czuwałem przy Jumali - oznajmił. Czuła jego cie
pły oddech na policzku. - Przychodzę od jednej bo
gini do drugiej...
Przeszył ją dreszcz. Nie chciała, by porównywał ją
z Jumalą. To bluźnierstwo!
- Urodzisz mi dziecko - dodał i objął ją w talii.
Obóz leżał niedaleko. Dziewczyna słyszała stłu
mione głosy, czasami czyjś śmiech. Rzadko. Nie mie
li z czego się śmiać.
Lud opuścił swoje siedziby nad rzeką Dwiną, gdzie
żył w pokoju przez wiele pokoleń. Ich dzieje tonęły
w mrokach przeszłości, o przodkach krążyły legendy,
których nikt nie podejmował się osadzić w czasie.
Wieści o Jumali dotarły do cara. Iwan Trzeci za
mierzał wprowadzić w swoim potężnym państwie
jedną wiarę. Rozesłał mnichów na wszystkie strony
i polecił chrzcić poddanych.
Na północnym zachodzie mieszkało plemię, które
oddawało cześć złotej niewieście, innym bożkom,
ogniowi i wodzie, drzewom i kamieniom.
Relacje mnichów i odraza kazały Iwanowi Trzecie
mu wysłać kolejnych duchownych do tego zapadłe
go zakątka królestwa. Gotował także wojsko, by że
lazem wymóc posłuszeństwo.
Jeden z mnichów nie potrafił utrzymać języka za
zębami.
Lud dowiedział się o żołnierzach i w pośpiechu
opuścił swoje siedziby.
Zostawili wszystko i ruszyli na wschód wzdłuż wy
brzeża. Szli niewielkimi grupami, przemykali się nie
postrzeżenie przez rozległe, słabo zaludnione ziemie.
Uszli spojrzeniom nielicznych mieszkańców. Wę
drowali nocami, kierując się wskazaniami gwiazd.
Ominęli wojskowe straże.
Uciekali, by ocalić najwyższe bóstwo. By uratować
siebie i jedynie prawdziwą wiarę.
Nie chcieli przyjąć religii, której nie potrzebowali.
Mieli Jumalę. Po co im bóg, którego nie widać? Któ
ry może w ogóle nie istnieje? Jumala była wśród nich.
Jumala była jedną z nich.
Mieli obowiązek ratować ją i siebie.
Nie mogli zaprzeć się wiary.
Przed wyruszeniem w drogę wstawili posążek do
kadzi z wodą. Wojownicy zaprzysięgli wierność księ
ciu i Jumali, po czym napili się świętej wody.
O n a nigdy nie znajdzie się tak blisko bogini, bo
jest kobietą. On zaś pil wodę.
Teraz powiedział, że urodzi mu dziecko.
Pocałował ją w cieniu drzewa. Pocałował tak na
miętnie, że niemal zapomniała jego słowa, zapomnia
ła o bliskości obozu, o grupkach pobratymców roz
sianych po całym lesie. Nigdy nie trzymali się razem,
w ten sposób ograniczali zagrożenie do minimum.
Jego ręce dotykały jej drobnych piersi. Nawet nie wie
działa, kiedy wsunęły się pod materiał. Porządna dziew
czyna krzyknęłaby. Przynajmniej odtrąciła natręta.
Ona oparła się o drzewo i pozwoliła, by rozpiął jej
kaftan i całował nagą skórę.
Słodycz przenikała jej ciało, płynęła w żyłach jak
soki w drzewach na wiosnę.
To była niebezpieczna gra.
Lecz on nosił czerwoną pelerynę i pił wodę Jumali.
Należał do kręgu wtajemniczonych, ona zaś była zwykłą
dziewczyną. Stanowił najlepszą partię, jaką mogła sobie
wymarzyć, i pożądał jej. Pragnął, by urodziła mu dzieci.
Usłyszała głuchy odgłos. Upuścił broń na ziemię.
Nie potrzebował teraz broni. Był wystarczająco groź
ny bez niej.
Groźny i wspaniały.
Delikatnie skubał zębami jej skórę, obdarowywał
doznaniami, których dotąd nie znała.
Dłonie oparł na krągłych biodrach dziewczyny.
Wiedziała, że ma pełne kształty, jej przyjaciółki wy
dawały się chude przy niej. Czuła się z tym niezręcz
nie, ale chłopcy tylko za nią rzucali długie spojrzenia.
Teraz jego dłonie spoczęły na jej biodrach. Pod
niósł głowę i przysunął się, uwięził ją między swoim
ciałem a drzewem.
Palce chwyciły skraj spódnicy i podwinęły w górę.
Uczynił to tak wprawnym gestem, że dziewczyna nie
miała wątpliwości. Nie pierwszy raz uwodził kogoś
w nocnych ciemnościach.
Przycisnął ją zdecydowanie, niemal brutalnie. Za
rumieniła się, może dlatego, że czuła bliskość jego
podnieconego ciała, a może dlatego, iż bezwstydność
sytuacji wydała się jej rozkoszna.
Gładził ręką jej uda, a potem dotykał tak, jak nikt
dotąd. Czasami jedynie marzyła, by ktoś to zrobił, ale
zawsze wstydziła się tych myśli.
Teraz tak właśnie miało być.
Pożądliwie całował jej wargi. Kurczowo trzymała
go za ramiona, bala się przesunąć dłonie, choć prag
nęła poznać jego ciało...
Na tę myśl też oblewała się rumieńcem.
Myślała, że wie.
Słyszała kiedyś odgłosy w mroku. Śledziła kiedyś
falowanie ciał spod półprzymkniętych powiek.
A jednak nic nie wiedziała.
Nie wiedziała, co mogą sprawić dłonie mężczyzny.
Nie wiedziała, co to znaczy leżeć na miękkim mchu,
czuć dotyk rąk na piersiach i rytmiczny puls męskości.
Nie miała pojęcia...
Potem nie pozwolił jej odejść. Rozścielił płaszcz
pod drzewem, tę piękną, czerwoną pelerynę, i pociąg
nął dziewczynę na nią. Usiadł przy niej, objął ją ra
mionami i przemawiał cicho. Już nie jak do dziecka,
lecz jak do osoby dorosłej. Niemal jak do mężczyzny.
Od czasu do czasu całował ją, dotykał bezwiednie,
jakby nie mógł rozstać się z jej ciałem. Znów wsunął
dłonie pod kaftan, nie pozwolił zapiąć haftek.
- Jesteś taka miękka - mówił z zachwytem. - Taka
piękna. Nie miałem piękniejszej.
Nie zdziwiła się. Widywała go z innym kobietami.
Opowiadano sobie o jego podbojach, ale wszak nale
żał do kręgu wtajemniczonych.
- Bawisz się - odrzekła. Nie potrafiła zdobyć się na
mocniejszy wyrzut. -Jutro nawet na mnie nie spojrzysz...
- Przyglądam się tobie od tygodni - powiedział.
Uśmiechnął się w ciemności. - Od lat. Wtedy byłaś
jeszcze dzieckiem. Czekałem, aż dorośniesz. Przy
szłaś na świat po to, by urodzić moje dziecko.
Znów to samo.
Dotknął wargami jej szyi.
Nie miała innych. Istniał tylko on. On, który za
planował jej przyszłość. On - strażnik Jumali.
Znów jej zapragnął.
Opuścił spodnie, wsunął się na nią, podciągnął
spódnicę, a ona nie stawiła oporu. Rozchylił kolanem
nogi dziewczyny i wszedł w nią. Przygniatał ją całym
ciałem, nie spieszył się.
Ugryzła go w szyję, kiedy ogarnęła ją fala niezna
nej rozkoszy.
Sądziła, że umiera.
Ale wróciła do rzeczywistości, a on utonął w niej,
śmiejąc się. W oczach zalśnił mu ogień i jakiś dziw
ny blask, żółty odcień w zieleni źrenicy. Miał niezwy
kłe oczy. Niektórzy twierdzili, iż są oznaką godno
ści. Potomek szamana.
Była wyczerpana, kiedy ją przykrywał. Pozwolił jej
leżeć z głową wspartą na swoim ramieniu. Zastana
wiała się, czy innym kobietom okazuje podobną
troskliwość. Czy jest dla nich równie czuły, kiedy je
posiądzie. Kiedy je zniewoli.
To brzydkie słowo...
A jakiego miała użyć?
Nie chciał jej za żonę. Może nie była tego godna?
Nie odważyła się zapytać.
- Powiedziałem matce, że będę z tobą. - Jego głos
dochodził z daleka, jakby z przeciwnej strony gór,
które widzieli daleko na wschodnim horyzoncie.
Z każdym dniem rosły w oczach, ale czekała ich dłu
ga droga, zanim je przekroczą.
Teraz też nie wspomniał o małżeństwie. O domu.
O rodzinie.
Mężczyźni w czerwonych pelerynach mogli zakła
dać rodziny. Mogli się żenić! To nie stanowiło żadnej
przeszkody.
Zrobił się melancholijny, kiedy noc wokół zgęst
niała. Punkciki ognia gasły jeden po drugim, na ko
niec został tylko jeden.
Wtedy wstał i pomógł się jej podnieść.
- Wracaj do swoich - powiedział cicho. Przytulił ją
mocno, pocałował w oba policzki i w usta.
Już nigdy go nie zobaczyła. Ruszył z innymi wo
jownikami przodem, by zapewnić reszcie swobodne
przejście.
Wpadli na grupę zbrojnych, którzy rozłożyli się
obozem. Wszyscy oprócz jednego dostali się do nie
woli i ponieśli śmierć.
O n też.
Poległ chwalebnie.
Zapłakała na tę wieść. Kiedy ojciec poznał powód
łez córki, wyrzucił ją z namiotu.
Matka zajęła się nią serdecznie.
- Nie wszystek umarł - powiedziała. - Urodzisz
mu dziecko.
Wiedziała, że to prawda, ale nie mogła pozbyć się
smutku, który opanował jej serce i tłumił radość
z macierzyństwa.
Jumala opłakiwała poległych synów. Wznosiła
skargi do bladego nieba.
Szli na wschód. Uciekali ku górom.
Raija obudziła się spocona, choć w izbie panował
przyjemny chłód. Usiadła bezgłośnie, słyszała spo
kojny oddech Jewgienija u swego boku.
Nie odważyła się wstać, nie chciała budzić męża.
Musiałaby opowiedzieć mu o śnie, a nie mogła.
Historia toczyła się dalej w innym czasie. Ludzie
nosili inne szaty. Tylko Jumala była taka sama.
Iwan Trzeci...
Zapamiętała imię. Mogła zapytać, kiedy żył. Uzy
skałaby jakąś wskazówkę.
I pamiętała ból. Niespełnioną miłość. Kolejny mło
dzieniec, który umarł za wcześnie. Kolejna dziewczy
na, którą pozbawiono szczęścia.
Ból przede wszystkim.
I Jumala.
Lud uciekający, by ocalić boginię.
Raija drżała. Nie lepiej było oddać posążek żołnie
rzom? I przyjąć wiarę, którą chcieli narzucić...
Wybrali bezdomność, cierpienie dzieci i starców,
śmierć młodych wojowników.
Czy nie łatwiej było pozbyć się posążka?
W końcu zapadła w sen. Niedobry, męczący sen
wypełniony postaciami błyszczących kobiet. Widzia
ła zimny blask złota, słyszała płacz rozpaczy...
- Powiesz mi, co cię dręczy? - spytał Jewgienij.
Wstali. Zjedli razem śniadanie.
- Wiem, że żle spałaś, aniele...
- Śnię - odrzekła. - Widzę cienie...
Nie wiedziała, czy przyjmie te słowa za dobrą mo
netę. Nie potrafiła kłamać.
Nie kłamała.
10
Jewgienij bił się z myślami całą drogę do Archan-
gielska. Jechał na własnym wierzchowcu. Zmusił go
do wysiłku, by rozgrzać siebie i zwierzę.
Koń biegł, parskając radośnie. Jewgienij czuł po
wiew cudownej swobody.
Powiedział Raiji, że niedługo wróci.
Odmówił, kiedy chciała się z nim zabrać. Myślała
o tym, by odwiedzić Antonię, kiedy on będzie zała
twiać swoje sprawy.
Nie mógł powiedzieć żonie, że wybierał się rozmó
wić z jej przyjaciółką.
Uwiązał konia do palika przed stajnią Toni. Choć
należała do Olega, nikt nie nazywał jej inaczej jak
stajnią Toni.
Olega nie było w domu. Jakaś dziewczyna podsko
czyła z przestrachu na widok niespodziewanego go
ścia. Jewgienij nigdy dotąd jej nie widział. Widać Oleg
zatrudnił pomocnicę dla żony.
- Śpi? - zapytał, zdejmując czapkę. - Tonią - dodał
wyjaśniająco. - Antonia...
Zupełnie jakby w domu mieszkało wiele kobiet.
- To ty, Jewgienij? - dobiegł go głos Antonii. -
Zamknęli mnie. Do diabła, człowieku! Wejdź i poga
daj ze mną. Chyba byłeś już kiedyś w alkowie damy?
Choć pewnie nie zawsze wchodziłeś drzwiami!
Jewgienij uśmiechnął się krzywo. Dziewczę zarumie
niło się. He mogła mieć lat? Kiedyś potrafił to ocenić jed
nym rzutem oka. Teraz już nie. Zrobiło mu się jej żal.
- Mam nadzieję, że nie słuchasz tego, co mówi An
tonia - powiedział poważnie, wprawiając dziewczynę
w jeszcze większe zakłopotanie. - Jej słownictwo nie
jest godne naśladowania...
Wszedł do sypialni.
- Zamknij drzwi za sobą! - zakomenderowała To
nią. - Byliśmy już sami w jednej izbie i żadne z nas nie
doznało uszczerbku - dodała i zachichotała, widząc
wyraz twarzy dziewczyny. - Robię się prawdziwą ję
dzą na starość - westchnęła i poklepała brzeg łóżka.
Jewgienij przysiadł przy niej.
- Oleg przysłał mi tę małą - westchnęła. - Jeśli są
dzi, że ona może go zastąpić, to się grubo myli. Po
wieszę się, zanim stanie na pokładzie!
- Szepnij mu o tym słówko - powiedział Jewgienij
z uśmiechem, poklepując Tonie uspokajająco po rę
ce - a nigdzie nie popłynie. Użyj podstępu...
Zajrzała mu w oczy.
- Nie pogniewasz się? Skorzystanie z usług szypra
będzie was trochę kosztować...
- Uważam, że Oleg powinien być w domu, kiedy
urodzi się mu syn - odrzekł spokojnie Jewgienij.
Tonią uśmiechnęła się. Promień słońca po burzy.
- Co cię sprowadza? - spytała prosto z mostu. - Od
wiedziny u chorej? Czemu więc nie zabrałeś Raisy?
Jewgienij westchnął i pochylił głowę. Potem pod
niósł wzrok i spojrzał Toni prosto w oczy. Lubił imię,
które nadała jego żonie. Sam chciałby go używać, ale
nie potrafił. Dla niego była wyłącznie Raiją.
- Co się z nią dzieje, Toniu? - spytał znużonym gło
sem. - Wielkie nieba, co się z nią dzieje? Nie potrafię
znaleźć przyczyny. Może ma innego? Nie, to niemożli
we... Wprawdzie nie była nigdy wzorem wierności, ale...
- A co się stało? - spytała ostrożnie Antonia. Nie chcia
ła skrzywdzić przyjaciółki, wyjawiając jej tajemnicę.
- Nie śpi. Dziś przesiedziała pół nocy. Ja też nie
spałem, ale nie pokazałem tego po sobie. Coś ją drę
czy, Toniu. I boi się o tym ze mną rozmawiać...
-... a ty darzysz ją takim szacunkiem, że boisz się spy
tać? Lękasz się, że ją stracisz, Jewgieniju Dymitrowiczu!
Skinął głową.
- Tak.
To takie proste.
- Znałeś ją przedtem... - Antonia ostrożnie badała
teren.
Jewgienij spojrzał na nią zdumiony powściągliwo
ścią, z jaką wymówiła te słowa.
- Jaka była? - Antonia pomogła sobie gestami dło
ni. Zawahała się, jej ruchy straciły na wyrazistości,
jakby pytała o coś nieuchwytnego. - Nie chodzi mi
o wygląd, o urodę. Wyczułeś w niej coś dziwnego?
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Przecież uratowała ci życie. Nikt mi nie wmówi,
że było inaczej. Mam na to słowo Olega, a jemu ufam
bezgranicznie. Czasami bardziej niż sobie samej. Czy
ona rozporządza,jakimiś tajemnymi mocami?
- Co chcesz przez to powiedzieć? - powtórzył Jew
gienij łagodnie, jakby przemawiał do dziecka. Ściskał
Antonię za rękę i to była w tej chwili jedyna nić łą
cząca go z rzeczywistością. Czuł, że odpływa i traci
grunt pod nogami...
- Ona śni na jawie - szepnęła Antonia. To brzmiało
jak herezja, za takie słowa wtrącano do lochu. Tonią
wypowiedziała je z trudem również dlatego, że wciąż
nie mogła w nie uwierzyć. Należały do świata marzeń,
a ona mocno stąpała po ziemi. - Ma sny, które nam są
nieznane. Boję się, Jewgieniju! Lękam się, że to ja po
pchnęłam ją w tę stronę, choć pewnie nie jest to dzie
łem przypadku. Wydaje mi się, że musiało się tak stać.
Musiała tu się zjawić. Raija-Raisa. Była tu wcześniej.
- Do diabła, co ty wygadujesz?
- Nie wiem, w jakim świecie przebywa - ciągnęła
Antonia - ale nie śni. Widzi rzeczy, których nie po
winna znać. W przeszłości... A wszystko obraca się
wokół Jumali...
Tego się nie spodziewał.
- Chyba w to nie wierzysz - zaprotestował. - Ona
chyba w to nie wierzy!
- Wierzy - westchnęła Tonią. - Ona to przeżywa,
więc jak może być inaczej? Musiałaby uznać się za
szaloną. Sądzisz, że oszalała?
Jewgienij nie odpowiedział od razu.
- Zawsze miała niezwykłą moc - odezwał się nie
chętnie po długim milczeniu. - Nie przypadkiem
oskarżono ją o konszachty z diabłem.
- Co możesz dla niej zrobić?
Jewgienij skrył twarz w dłoniach. To niedorzecz
ność, pomyślał. Wszyscy zwariowali. A on sam był
na/bardziej szalony ze wszystkich.
- Mogę to powstrzymać? - zapytał.
Żadne z nich nie znało odpowiedzi. Mogli jedynie
zgadywać i oboje doszli do tej samej konkluzji. To
nią nie musiała odpowiadać. Nawijała ciemne loki na
palec. Ona też czuła lęk na myśl o tym, w co pogrą
żała się Raija. Nie taki silny jak Jewgienija, ale jed
nak czaił się w jej sercu.
Jewgienij wciąż nie mógł uwierzyć.
- Do tej pory miała trzy sny? - spytał niepewnie.
- Trzy życia - poprawiła go i uśmiechnęła się cie
pło. Ze współczuciem.
- Dlaczego nic mi nie powiedziała? - rozgniewał się.
- Z tego samego powodu, dla którego ty boisz się
z nią rozmawiać - stwierdziła cierpko. - Żeby oszczę
dzić ci cierpienia.
Cóż mogli jej przeciwstawić?
- Musisz to zaakceptować - dodała cicho. - Oka
zać wyrozumiałość, Jewgienij. Została tutaj ze wzglę
du na ciebie...
Jakby tego nie wiedział!
Więc może popełnił błąd?
A teraz przyjdzie zapłacić? Za to, że ją okłamał. Że
uległ pokusie, by ułożyć sobie z nią życie...
Czy taka miała być cena?
Rady Toni nie miały wielkiego znaczenia. W osta
teczności sam musiał znaleźć właściwe słowa. I trafić
do serca Raiji...
Zaufanie...
Nie miał pewności, czy mu ufa, i to bolało go naj
bardziej. Nosiła w sobie tajemnicę. Wolała dzielić się
nią z przyjaciółką niż z nim.
To prawda, Raija i Tonią były sobie bliskie. Przyjaźń
między kobietami oznacza szczerość, której nie rozu
mieją mężczyźni, nienawykli rozmawiać o uczuciach.
A mimo wszystko bolał nad tym, że nie okazała
mu zaufania.
- Nie bądź dla niej zbyt surowy! - poprosiła Tonią.
Jewgienij spojrzał na nią zdumiony. Jakby to
w ogóle było możliwe!
Myła podłogę, kiedy wrócił. Klęczała i szorowała
deski piaskiem. Miała czerwone dłonie, więc zapew
ne użyła zimnej wody. Raija potrafiła być surowa dla
siebie samej.
- Zdejmij buty! - poleciła. Jewgienij uśmiechnął się
i posłuchał. Długo mocował się z butami do konnej
jazdy, jedną ręką niełatwo je zdjąć.
Nie pomogła mu.
- Przeskocz - dodała, nie patrząc na niego. Szoro
wała z całych sił.
Jakby pracą usiłowała pozbyć się czegoś. Taką mia
ła metodę radzenia sobie z kłopotami. Harując do
upadłego, pozbywała się złości i strachu.
- Muszę z tobą porozmawiać, Raiju - powiedział,
nie ruszając się z miejsca. Stał obok butów, które
zdjął, przy wieszaku, na którym powiesił kurtkę.
W końcu musiała podnieść wzrok. Podparła się
i wyprostowała zesztywniale plecy.
Poważne oblicze męża zakłopotało ją.
- Muszę z tobą porozmawiać, aniele - powtórzył.
Pomógł jej wstać i przytulił. Jego wzrok nie wyra
żał nic poza bezdenną czułością.
Pocałował ją.
I objąwszy za ramię, poprowadził po świeżo umy
tej podłodze do alkowy.
- Musimy porozmawiać, kochana. - Nie rozumia
ła jeszcze, o co chodzi, póki nie dodał: - Byłem u To
ni... Dlaczego nic mi nie powiedziałaś?
- Uważasz, że zmyślam? - żachnęła się.
- Nie wiem - westchnął Jewgienij. - Szczerze mó
wiąc, nie wiem. Ale daj mi szansę zrozumieć.
Przyjrzała mu się uważnie, szukając nieszczerości
w oczach męża. Nie znalazła.
Więc opowiedziała mu wszystko.
Opowieść wstrząsnęła Jewgienijem równie mocno
jak za pierwszym razem, kiedy usłyszał ją z ust Toni.
- Co sama o tym sądzisz? - spytał.
Raija nie patrzyła na niego, snując opowieść. Sły
szał, jak wiele razy drżał jej głos.
Teraz zwracała się do niego o pomoc, a Jewgienij
bał się powiedzieć coś, co by ją uraziło, co by zerwa
ło cienką nić porozumienia i zaufania.
- Tonią uważa, że to ja - odrzekła niechętnie, jak
by takie tłumaczenie było jej szczególnie obce.
- Wiesz, jak one wyglądają? - zapytał. Chciał uczy
nić to wcześniej, ale opowieść Raiji tak go pochłonę
ła, że zapomniał.
Raija potrafiła opowiadać.
- Są młode. - Nie miała żadnych wątpliwości. -
Wszystkie trzy pochodziły z prostych rodzin, żadna
nie zajmowała znaczniejszego miejsca. I piękne. Nie
mogę jednak opisać ich wyglądu, Jewgienij. Nie wi
działam żadnej z nich. Byłam nimi...
- Widzisz innych ludzi? Świat wokół?
Raija skinęła głową.
- Wszystkie tracą ukochanych - dodała. - Tonią
uważa, że jest w tym jakiś sens. Rzeczywiście, histo
ria zdaje się powtarzać. Tylko ta ostatnia, ta z dzisiej
szej nocy, spodziewa się dziecka. Ciekawa jestem, jak
potoczyły się jej dalsze losy... - Usiłowała sobie przy-
pomnieć szczegóły. -1 jeszcze oczy oblubieńców. Coś
je łączy, pamiętam to zwykle po przebudzeniu, ale te
raz już nie... Są tacy przystojni. I wszyscy umierają.
To niesprawiedliwe!
- W tych czasach młodzi ludzie żyli krótko -
stwierdził Jewgienij. - Wszystko zależało od szczę
ścia. Kto źle trafił, umierał na wojnie, której sensu na
wet nie pojmował...
- Kiedy panował Iwan Trzeci?
Spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- Pamiętam to imię. - Rai ja wbiła w męża spojrze
nie dużych, brązowych oczu. - Z ostatniego snu. Iwan
Trzeci wysłał wojsko, by pomogło mnichom w wal
ce przeciwko ludowi Jumali...
Raija omal nie powiedziała „przeciwko mojemu lu
dowi".
Ta myśl przyprawiła ją o dreszcze.
- Pewnie z dwieście pięćdziesiąt lat temu - odrzekł
Jewgienij. - Jesteś pewna, aniele? Nie usłyszałaś tego
imienia przy innej okazji?
- Był trzecim władcą, który nosił to miano? - spy
tała. Nie miała pewności, czerpała tę wiedzę z czegoś,
co jest kruchsze od snu.
Jewgienij wzdrygnął się.
- Tak, to prawda.
Nie opowiadał żonie o tym władcy. Antonia i Oleg
zapewne też nie. Nikt inny. Wielu zresztą nie słysza
ło o tych dawnych czasach.
Więc skąd wiedziała?
To był jakiś dowód. Dla obojga.
- Cierpisz?
Zaprzeczyła.
- Odczuwam głęboki smutek - wyjaśniła. - Dla
tych młodych dziewcząt nie ma nadziei. Wszystko
wydaje się pozbawione sensu... - Westchnęła i objęła
Jewgienija w pasie. - I dręczy mnie strach, że noszę
w sobie żałobę po kimś, kto zmarł dawno, dawno te
mu... - Uchwyciła wzrok męża i zniżyła głos do szep
tu. - Dwieście pięćdziesiąt lat? Jesteś pewny?
Skinął głową.
Raija zadrżała.
- To ostatni sen... Podróżuję w czasie. Za pierw
szym razem byłam w zamierzchłej przeszłości.
Wszystko wyglądało zupełnie inaczej...
- Dwieście pięćdziesiąt lat... - Jewgienij również nie
ukrywał lęku. Skoro los tak chce, to Raija musi prze
kroczyć dwa wieki, by wrócić do niego.
Jak długo to potrwa?
- Zastanawiam się, jak toczy się ich dalsze życie -
mówiła Raija - ale nigdy nic się nie powtarza. Tylko
Jumala jest ta sama. Musiałbyś usłyszeć jej krzyk!
Wzdrygnęła się bezwiednie.
- Posągi nie krzyczą - stwierdził rzeczowo.
- Ten krzyczy - nie ustąpiła. - Sam tak mówiłeś, to
stanowiło część twojej legendy. Nie zostałaby bogi
nią, gdyby nie było w niej czegoś nadzwyczajnego.
Co za pociecha z bogini, która nic nie potrafi?
Jewgienij roześmiał się. Więc potrafiła zachować
poczucie humoru mimo powagi sytuacji.
Raija śmiała się razem z mężem.
- Szkoda, że nie powiedziałaś mi o wszystkim na
samym początku - uznał.
- Wtedy jeszcze bardziej lękałbyś się o mnie!
Miała rację.
Wciąż się bał.
Błagał ją, by trzymała się z dala od Jumali, by nie
zaprzątała sobie głowy starymi legendami. Lękał się,
że da się skusić i wyruszy na poszukiwanie skarbów.
Powinien znać ją lepiej.
Mówił, że nie wolno tropić dawnych bożków.
Zwłaszcza takich jak Jumala, zakorzenionych w tej
ziemi. Wciąż mogli przecież żyć jej wyznawcy. To
niebezpieczne.
Lecz przecież nie wybrała sobie tego losu.
Los wybrał ją.
Historia działa się, a Rai ja nie miała na to żadne
go wpływu. Nie mogła się jej wyrzec.
Jak można wyrzec się własnego życia? Kto potrafi
odrzucić bezwartościowe okruchy, kto potrafi prze
widzieć przyszłość?
Tak właśnie było.
Tylko że te okruchy należały do kogoś innego.
To niesprawiedliwe. Nie powinna przeżywać cu
dzego cierpienia. Miała dość własnego, choć go nie
pamiętała...
- Jest w tym jakiś sens - pisnęła.
- Jaki? - zapytał Jewgienij.
Na całą wieczność zapamiętał odpowiedź, której
udzieliła. Wryła się mu w pamięć, zapadła w serce,
skrywała bowiem ziarno prawdy.
- Mnie się to przydarza - odrzekła. - Jestem dość
silna, by z tym żyć.
11
Powinien strzec Raiji, ale nie miał na to ani czasu,
ani jej przyzwolenia. Uważał, że to byłoby poniżej je
go godności. Poza tym oboje mieli dość obowiązków.
Raija powiedziała mu, że ludzie z przeszłości po
jawiają się jedynie we śnie. I wtedy, gdy zagłębia się
w myślach.
Przynajmniej rozmawiali. Pomniejszali lęk, dzieląc
go między siebie.
Nie nazwany strach jest najgorszy. Odsuwali go
jak najdalej.
Tego wieczora tylko na chwilę wyszedł z domu.
Zajrzał do koni, zadał im obroku, przemawiając do
nich czule. Zwierzęta potrzebują miłości tak jak lu
dzie. Kogoś, kto okazuje im troskę i ma dla nich czas.
Potrafi dzielić się ciepłem.
Wszystkie żywe istoty potrzebują tego.
Chwilę go nie było...
Lecz kiedy wszedł do kuchni, od razu wyczuł zmianę.
Choć wszystko wyglądało tak jak dawniej.
Ogromny piec trzymał ciepło, błysnął żółtymi pło
mieniami, kiedy dokładał kolejne polano. Jewgienij
nie lubił marznąć, a oszczędzać można w inny spo
sób. Zresztą nie należeli do najbiedniejszych.
Garnki wisiały w zwykłym miejscu na hakach pod
półką. Raija upodobała sobie miedziane, a Jewgienij
sprawił jej takie. Lubił spełniać kaprysy żony. Pole
rowała je nieustannie, można się było w nich przej
rzeć i zobaczyć własny, komicznie zniekształcony
konterfekt.
Stół był uprzątnięty, firanki zwisały równymi fał
dami, stołki, ława, skrzynia na drewno, wszystko
tkwiło na właściwym miejscu.
Niczego nie brakowało.
Poza Rai ją.
Jewgienij nabrał powietrza, usiłując zapanować
nad rosnącym zdenerwowaniem, i przeszukał pozo
stałe pomieszczenia.
Raiji nie było w domu.
Rzucił okiem na rzeczy żony. Zabrała jedynie szal,
więc nie mogła odejść daleko.
Do stajni nie poszła, pomyślał, stając na stopniach
w zapadającym mroku. Był tam przed chwilą, zamk
nął za sobą drzwi.
Nosiła klucze przy pasku. Może poszła po coś do
spiżarni?
Mało prawdopodobne. Nie wychodziłaby o tej po
rze. Potrafiła zorganizować sobie dzień.
Nigdzie nie widać było światełka lampy. Raija do
brze widziała w ciemności. Zauważył to dopiero po
pewnym czasie. Miała tyle niezwykłych cech...
Zostawił otwarte drzwi i ruszył przed siebie. Bez
wiednie skierował kroki nad rzekę. N a d Dwinę.
Pomyślność tej ziemi zależała od Dwiny. Rzeka
wiodła do kraju na południu, rzeką spławiano drew
no i towary na wybrzeże. Dwina matkowała im od
kołyski aż po grób.
Jewgienij kochał rzekę. Woda zawsze była jego ży
wiołem, a teraz, kiedy morze się przed nim zamknę
ło, została tylko Dwina.
Całkiem przyzwoita namiastka. Dwina miała w so
bie jakiś majestat. Wydawała się leniwa i spokojna,
ale skrywała dzikość. Była zmienna, inna za każdym
zakolem.
Rzeka jego życia zachowywała się w gruncie rze
czy jak kobieta.
Jewgienij kochał bezwarunkowo.
Zarówno rzeki, jak i kobiety.
Raija trzęsła się z zimna. Jewgienij nieomal wpadł
na nią. Nie widział w ciemności tak dobrze jak ona.
Dostrzegł ją dopiero wtedy, kiedy znalazła się na wy
ciągnięcie ręki.
Siedziała aa brzegu, który urwiskiem opadał ku
Dwinie. Skok do wody mógł zakończyć się śmiercią
śmiałka.
Jewgienij nie sądził, by z myślą o śmierci wybrała
to miejsce, jedyne niebezpieczne miejsce niedaleko
domu.
Obejmowała się ramionami, przykryta szalem, sto
py spuściła poza krawędź obrywu. Jewgienij wiedział,
że usiadła na litej skale, inaczej bardziej by się prze
straszył tym widokiem.
Potrącił nogą jakiś kamień i Raija odwróciła się.
W ciemności jej twarz była białą plamą, w której po
łyskiwały zęby. Miała otwarte usta, jakby zastygłe
w zdumieniu. I oczy płonące przedziwnym blaskiem.
Jewgienij dostrzegł to wszystko, siadając obok i obej
mując ją ramieniem. Raija nie zaprotestowała.
- Wyszłaś tak cienko ubrana! - ofuknął ją łagodnie.
- Wieczór jest chłodny. Nie zauważyłaś, aniele?
- Tak - odrzekła jednym słowem i położyła mu gło
wę na ramieniu. Spoglądała na nurt rzeki, wsłuchiwa
ła się w jej cichy szum, który niósł spokój i ukojenie.
Wiedziała, że zna ten szum z czasów, które zamknię
te były we wnętrzu ciemnej góry. Zawsze mieszkała
nad brzegiem rzeki. Rzeka uformowała jej naturę.
Błękitną i przejrzystą jak woda. Czasami dziką
i wzburzoną.
- Ty też się nie ubrałeś - dodała. Wydawała się za
myślona, ale nie straciła całkowicie kontaktu z rze
czywistością. - Będzie cię bolało...
Zapewne miała rację, ale Jewgienij nie przejmował
się tym w tej chwili.
Najważniejsze, by siedzieć u boku żony i obejmo
wać ją ramieniem. Nie w ciasnej izbie, ale pod bez
kresnym niebem.
- Znów tam byłaś - powiedział. Nie pytał, z góry
znał odpowiedź.
Głowa Raiji wsparta na jego ramieniu.
Jej oddech, przyspieszony i ledwie słyszalny.
Bicie serca, gwałtowny rytm jak stukot końskich
kopyt po zmarzniętej ziemi w tundrze.
- Znów tam byłam - odrzekła bez zbytniego smut
ku, ale i bez radości. - Byłam tą samą kobietą.
Jewgienij zmartwiał.
Powiedziała „byłam".
Więc przyjęła swój nowy los.
Jewgienij słyszał szum Dwiny, dostrzegał skąpe re
fleksy światła na falach. Wiedział, gdzie są wiry, choć
ciemność skrywała je przed wzrokiem. Widział Dwinę.
I słuchał Raiji.
Widział jej opowieść.
Cichy głos dziewczyny mieszał się z szumem rze
ki, aż stały się jednością. Jego żona i jego rzeka. Głos
rzeki i głos Raiji.
Jej słowa spływały z prądem ku ujściu, ku morzu.
- Zachorowała. Pamiętam uciążliwy marsz przez
góry. I ból. Urodziła dziecko...
Rai ja uśmiechnęła się z rozrzewnieniem i rozluź
niła się. Jewgienij widział uśmiech i słyszał go.
Głos Raiji zmieniał się, kiedy rozchylała usta
w uśmiechu. Wypełniał się ciepłem, rozkwitał w za
padającą noc na kamieniach u jego stóp.
- Prześlicznego chłopczyka o kruczoczarnych wło
sach. Jego uśmiech był jak słońce w mroku, oczy jak
promyki. Śmiał się perliście. Kochała go. Biega} wo
kół, mógł mieć może dwa lata, może mniej. Nie
wiem, pamiętam jedynie radość z jego istnienia. I ból.
Była chora, nie miała ujrzeć, jak syn dorasta i staje
się mężczyzną...
Rai ja zaczerpnęła tchu.
Jewgienij dostrzegł, że bez powodzenia próbuje
oddzielić los tamtej kobiety od swego własnego.
- Jego matka wciąż żyła. - Rai ja przyspieszyła tok
opowiadania, jakby chciała to już mieć za sobą. - By
ła stara i mądra. Kochała ją i ubóstwiała chłopczyka.
Wdał się w ojca, nikt w to nie wątpił. Zwłaszcza ona,
która pomogła mu się urodzić. Stało się to w zimową
noc rozświetloną zielonym światłem zorzy. Niebo
płonęło, kiedy się rodził, tak by widział go cały świat.
A jego oczy od początku przypominały dwa słońca.
W żartach nazywali go Synem Zorzy Polarnej.
Raija smakowała te słowa.
Jewgienij zastanawiał się, czy pamięta zorzę polarną
z dawnego życia. Na niebie Raiji też płonęły światła.
- Kochała go i chciała być mu matką. Ale krwawiła,
chudła i słabła, a życie wyciekało z niej czerwonym
strumykiem. - Przełknęła ślinę. - Ze wschodu nadciąg
nęli żołnierze. Przeszli przez góry, byli uzbrojeni po zę
by i gotowi do walki. Lud ukrył skarby. Chłopczyk na
leżał do kręgu wtajemniczonych. Przytuliła go po raz
ostatni, zanim pozwoliła babce zabrać go ze sobą na
wysepkę na bagnach, gdzie ukryli Jumalę, gęś z brązu,
drewniane posążki, skarby bogini. Towarzyszyła im
grupka mężczyzn w czerwonych pelerynach i starców,
którzy mieli strzec Jumali. Nikt nie wiedział, gdzie to
było, nawet książę nie dostąpił zaszczytu towarzysze
nia bogini. Jej syn tak. Zaszczyt, radość mimo bólu roz
stania... Ona sama nie była godna. Spłodziła syna ze
strażnikiem Jumali, ale sama nie znaczyła nic. Poza tym
wkrótce miała umrzeć. Babka wiedziała. Stara kobieta
wiedziała wiele...
Raija wpatrywała się w ciemność.
Znajdzie to miejsce? pomyślał z przestrachem Jew
gienij.
Odsunął od siebie tę myśl. To niemożliwe. Raija
nie miała pojęcia o istnieniu bagien na wschód od
Uralu.
On wiedział.
Kiedyś popłynął drogą na wschód, ale nigdy nie
wspominał żonie o tamtej wyprawie.
- Ludzie Iwana, rzecz jasna - ciągnęła spokojnym
głosem.
Więc wciąż znajdowali się w czasach Iwana Trze
ciego. Trzeba by wiele wysiłku, by zmyślić taką hi-
storię. Jewgienij wiedział to doskonale i tym większe
ogarniało go zdumienie.
Jej słowa nie tworzyły nowej legendy, lecz opisywa
ły dawną rzeczywistość, którą Raija ujrzała na własne
oczy wokół siebie. Słyszała głosy, czuła zapachy.
Po prostu była w środku zdarzeń.
- Przybyli z zachodu i południa. Rozdzielili się. Szli
wzdłuż rzeki. Przeprawili się przez Ob, tam gdzie łączy
się z Irtyszem. Choć mężczyźni gotowi byli do walki,
a Jumala czuwała nad nimi, straciliśmy wielu. Padli, by
li młodzi. Mieli rodziny. Byli starzy. Walczyli z nadludz
ką mocą. Kobiety także. Ona także. Wstąpiła w nią ja
kaś moc, zabierała oszczepy zabitym, wzięła łuk umie
rającego wojownika. Wyrywała strzały z ciał poległych.
Jej ręce drżały, kiedy napinała cięciwę, ale szybko odna
lazła spokój. Przestała słyszeć krzyki wokół siebie
i z zimnym wyrachowaniem przerzedzała szeregi nie
przyjaciół. W końcu zepchnięto ich nad rzekę, ocknęła
się, słysząc jej szum. W lewym ramieniu tkwiła strzała,
krew broczyła z rany. W oczach jej się zaćmiło. Za nią
znajdowała się otchłań, poniżej rzeka. Spienione wiry
zmyją krew, oczyszczą. Widziała nadbiegających żołnie
rzy, nigdzie nie dostrzegała swoich pobratymców. Nie
znała ich losu, musieli rozdzielić się w ferworze walki.
Żołnierzy było niewielu, śmiali się, mówili nieznanym
językiem. Rozumiała jednak ten śmiech, wiedziała, co
kryją obce słowa. Wciąż była młoda, widzieli piękną
dziewczynę. Nie domyślali się nawet, iż była jeszcze
piękniejsza, zanim życie zaczęło z niej wyciekać. Nie
wiedzieli, że jest już stara duchem.
Po policzkach Raiji spływały łzy. Roniła je nad lo
sem kobiety z czasów Iwana Trzeciego.
- Stalą nad brzegiem rzeki przy urwisku i słyszała
jej szum. Trzymała łuk w dłoniach. Wyrwała strzałę
z rany, ból przestał istnieć. Na drzewcu była jej krew.
Trafiła najbliższego napastnika w szyję, krew trysnę
ła jak fontanna. Towarzysze rzucili się mu na pomoc.
Słyszała krzyki dochodzące z oddali. Widziała ich
czerwone dłonie. Uśmiechnęła się.
Czerwony uśmiech w bladej twarzy.
Już nie patrzyli na nią pożądliwie. Nie śmiali się
chrapliwie, przestali wymieniać sprośne uwagi.
Dziewczyna odwróciła się do rzeki i położyła łuk na
ziemi zbroczonej krwią. Nie spojrzała za siebie. Przez
krótką chwilę pomyślała o tym, którego nazywano
Synem Zorzy Polarnej. Przepełniał ją spokój. Był
w dobrych rękach, należał do kręgu wtajemniczo
nych. Nigdy nie dowie się o matce. Opowiedzą mu
o ojcu bohaterze, ale nigdy nie dowie się o matce. Mo
że ktoś wspomni, że należała do najpiękniejszych
w wiosce, ale to w końcu nic nadzwyczajnego. Prag
nęłaby znaczyć więcej, ale dokonała już wyboru. Wła
ściwego wyboru. Z twarzą zwróconą ku niebu powie
działa: „Oddaję ci moje dziecko, Jumalo! Strzeż go.
Jest twoje. Syn Złotej Bogini i Zorzy Polarnej". Ska
cząc do wody, ujrzała twarz ukochanego, tego, któ
remu urodziła potomka...
Rai ja zamilkła.
Na dłuższy czas.
- Może się spotkali - dokończyła. - Może się połą
czyli. Nie wiem. Nie dotknęłam nawet tafli wody,
kiedy opowieść prysła. Z pewnością nie cierpiała, zgi
nęła godną śmiercią. Nie splugawili jej ciała. Walczy
ła do upadłego. Oddała swoje dziecko bogini, nie ma
większej ofiary... - Raija drżała. - Nie mogłam wy
trzymać w czterech ścianach. Musiałam tu przyjść.
To miejsce jest podobne, ale Dwina płynie szerzej
i nie tak dziko. Nie wiem, czy można by tutaj
umrzeć, gdyby się chciało...
Jewgienij przytulił ją mocno.
- Można by - odrzekł. - Gdyby się chciało. Wróci
my do domu?
Pomógł jej wstać i poszli w kierunku zabudowań.
Bliskość Jewgienija kazała zapomnieć o chłodzie no
cy. Tyle że chłód był również w sercu Raiji.
Pustka po kobiecie, która wybrała śmierć przeszło
dwieście lat temu.
Mogłaby nosić ten ciężar samotnie, miała dość sił.
Jewgienij wiedział o tym doskonale. Raija przeżyła
wiele, czarna góra w jej wnętrzu skrywała mnóstwo
bólu i cierpienia.
Znajdował jednak pocieszenie w tym, że dzieliła się
z nim tajemnicą. Wziąłby ją na swoje barki, ale nie
potrafił. A Raija nie mogła mu jej oddać.
Tylko trochę ulżył żonie w cierpieniu.
- Nie spodziewałam się znów jej ujrzeć - powie
działa, kiedy leżeli ciasno spleceni pod wzorzystym
wełnianym kocem o żywych kolorach. Kołdra suszy
ła się w szopie. Noce nie były już tak chłodne jak zi
mą. Nie potrzebowali właściwie tego koca, który Jew
gienij kazał utkać, dowiedziawszy się, iż szlachetnie
urodzeni kładą się pod przykryciem z puchu. Przy
najmniej nie teraz, kiedy lato stało u progu.
- Ale chciałaś poznać jej dalsze losy - odrzekł Jew
gienij. Sama tak się kiedyś wyraziła, choć może przy-
pominanie tego było niedelikatnością z jego strony.
- To nie z tego powodu - szepnęła, jakby bojąc się,
że nie są sami. - Miałam dowiedzieć się o walce, o żoł
nierzach, o ludziach, którzy poświęcili wszystko dla
ratowania Złotej Bogini. Miałam poznać miejsce,
w które ją wywieźli...
- A ona? Ta kobieta?
- Może nie ma żadnego znaczenia.
Głos Raiji poniósł się żałośnie w noc.
- Nieważna - powtórzyła, jakby smakując to sło
wo. - Była taka dzielna. Zycie wyciekało z jej wymi-
zerowanego ciała czerwonym strumykami, ale się nie
poddała. Do końca dochowała wiary w Złotą Bogi
nię, w Jumalę. Oddała jej dziecko... To prawdziwa
odwaga, Jewgieniju. Większa niż ta okazana na polu
bitwy. Lecz nikt nie będzie o niej pamiętać. Nikt
prócz mnie.
- Kto opowiadał ci o rzece Ob? - spytał Jewgienij,
trąc podbródkiem o włosy Raiji. - I o Irtyszu?
- Nikt. - Oparła się na łokciu. - Nikt - powtórzyła.
Jewgienij westchnął i przyciągnął ją do siebie.
- Wierzę ci - powiedział z rezygnacją. Chwilami
wciąż sądził, że to zły sen. - Te rzeki leżą na wschód
od Uralu, wysokich gór, które dzielą kraj na pół. Nie
mogłaś o tym wiedzieć, aniele, nigdy tam nie byłaś.
A jednak je ujrzałaś. Nie miałaś pojęcia o bagnach,
a jednak je rozpoznajesz...
Pocałował ją w czoło. Było chłodne, on sam po
cił się z wrażenia. Różnili się, on umierał ze strachu,
ona przyjmowała zrządzenia losu. Nie uginała się
przed nimi, była jak brzoza w tundrze, wytrwała
i odporna.
- Kocham cię, Raiju - szepnął i jeszcze raz pocało
wał. W pocałunku nie było pożądania, nie mógłby te
raz posiąść jej ciała.
Nie tej nocy.
Tej nocy był opiekunem i przyjacielem.
- Będę z tobą tam, gdzie nas droga zaprowadzi.
- Tam, gdzie chce Jumala, rozumiesz już teraz? -
odrzekła.
I zasnęła wspana policzkiem na nagim torsie mę
ża. Jak niewinne dziecko.
Jej sny były normalnymi snami.
Jewgienij miał pewność, tej nocy bowiem nie zmru
żył oka. Jego myśli krążyły wokół opowieści Raiji.
Wokół Jumali.
12
Raija trzymała się prosto, ale między jej brwiami
pojawiła się głęboka zmarszczka. Usztywniała ramio
na odrobinę mocniej niż przedtem i zaciskała usta.
Tylko w oczach skrywał się cień uśmiechu.
Tonią źle znosiła ciążę. Krwawienia pojawiały się
natychmiast, kiedy wstawała z łóżka. Mądre kobiety
i jedyny w Archangielsku medyk potwierdzili diagno
zę Raiji.
Jeśli chciała urodzić dziecko, musiała leżeć.
Nieodwołalnie.
Antonia nie mogła pogodzić się z tym wyrokiem.
Całe życie była jak motyl. Najszybsza tanecznica
nad Morzem Białym. I najweselsza.
Teraz przykuta do łóżka i ociężała. Puchła i traci
ła kształty, nie mogła zobaczyć palców u nóg, nie
podnosząc ich wysoko w górę. W końcu w ogóle nie
mogła ich dźwignąć.
Antonia płakała. Raija siedziała na skraju łóżka.
W porównaniu z Tonią wyglądała jak zwiewna trzci
na, choć w istocie była mocniej zbudowana od przy
jaciółki.
- Moje nogi są jak kłody drewna, Raiso! - łkała Tonią.
- Jak kłody, słyszysz? Mogliby mnie spławić Dwiną.
Raija wyobraziła sobie ten widok i uśmiechnęła się
do własnych myśli. Potem przetarła czoło Toni wil
gotną chustką. Żar lał się z nieba, potęgując cierpie
nia dziewczyny. Czas dłużył się niemiłosiernie.
Oleg nie wracał.
A dziewka, którą najął do pomocy, nie wytrzyma
ła i uciekła z płaczem. Nawet woźnice nie zdołali jej
przekonać, by została. Ani prośbą, ani groźbą.
Więc znów zwrócili się do Raiji.
A ona po raz kolejny przeniosła się do Archangiel-
ska. Tym razem Jewgienij jej towarzyszył.
W ten sposób miał bliżej do pracy i obowiązków,
ale wcale nie widywali się częściej. Jewgienij niechęt
nie przebywał z Tonią pod jednym dachem.
Dobrze rozumiał tę dziewkę, która uciekła. Liczył
tygodnie i modlił się, by Tonią urodziła przed cza
sem. I by Oleg odbył najszybszy w dziejach rejs hand
lowy wzdłuż brzegów Norwegii.
Czuł złość, czuł się winny.
Powinien był ruszyć na zachód razem z Olegiem.
Nie miał prawa zatrzymywać Raiji.
Nie usiadł jednak, by napisać list. Nie poprosił
Olega o przekazanie wieści.
Wręcz odwrotnie, kazał mu trzymać się z daleka
od fiordu Lyngen. Omijać go szerokim łukiem.
- Jestem gruba i brzydka! - jęczała Antonia. - Głu
pia gęś ze mnie. Myślę wyłącznie o sobie. Ale nie chcę
być brzydka!
- Nie jesteś. - Raija uśmiechała się i odgarniała lo
ki ze spoconego czoła przyjaciółki. Nie zamykały
okien na noc, ale upał i tak dawał się we znaki. Na
wet wiatr od morza nie przynosił ulgi. - Wyglądasz
słodko, Toniu. Zaokrągliłaś się na buzi. Wszystko
ustąpi, kiedy dziecię przyjdzie na świat. Wytrzymaj.
Teraz już nie ma odwrotu...
Tonią jęknęła bezsilnie.
- Kiedyś bałam się bólu! Teraz chcę już to mieć za so
bą. Wreszcie zobaczyć własne stopy! Chce mi się rzygać,
kiedy widzę swoje odbicie w szybie. Ten potwór to nie ja.
Patrzę na tę kobietę i nie mogę pojąć, jak mogła się tak
zaniedbać. I wtedy poznaję własną twarz, Raiju-Raiso!
I płaczę, leję więcej wody niż Dwina, kiedy pękają lody!
- Płacz, jeśli ci to pomaga - odrzekła lekko Raija.
Współczuła Toni, ale w żaden sposób nie mogła jej
pomóc. - Zawsze byłaś piękna - dodała z westchnie
niem. - To jeszcze nie koniec świata. Wkrótce znów
będziesz wąska w talii i pełniejsza w biodrach niż kie
dykolwiek przedtem. Mężczyźni oczu od ciebie nie
oderwą. Wrócisz do swojej figury, moja miła!
- Nie dworuj sobie ze mnie! - łkała Tonią. - Łatwo
ci mówić. Jesteś wiotka jak trzcina, w żadnym razie
nie wyglądałabyś równie obrzydliwie jak ja!
Raija wzruszyła ramionami.
- Zobaczymy - powiedziała. - Za parę miesięcy.
Wtedy ty będziesz mnie pocieszać, kiedy zacznę się
roztkliwiać nad własną talią...
Antonia zaniemówiła. Patrzyła na przyjaciółkę
i zapomniała o łzach. Pociągnęła nosem i zdołała się
uśmiechnąć.
Znów była piękna.
Raija nie kłamała. Wystarczyło, by Tonią się
uśmiechnęła, a wszyscy przestawali zwracać uwagę
na cokolwiek innego.
Miała olśniewający uśmiech, jak promień słońca,
które przedziera się przez deszczowe chmury.
- Jesteś przy nadziei?
Raija skinęła głową. Przez chwilę panowała nad sobą,
a potem wybuchła radością i wpadła w objęcia Toni, któ
ra zdążyła już zapomnieć o własnych problemach.
Śmiały się i płakały na przemian. Przytulały i ob
sypywały pocałunkami.
- Kiedy?
-W końcu roku - odrzekła Raija zawstydzona
i dumna.
- Jewgienij wie?
Raija znów pokiwała głową. Zamrugała powieka
mi, by odgonić łzy.
Od dawna chciała podzielić się tą tajemnicą z przy
jaciółką. Już otwierała usta, ale za każdym razem coś
ją wstrzymywało.
Milczała.
Tonią miała dość własnych kłopotów i na dodatek
zmagała się z nimi samotnie. Musiała zawierzyć ob
cym ludziom, zaufać, że potrafią pilnować interesów
i doglądać zwierząt.
Oleg nie powinien był wypływać.
Tyle że szyper upił się do nieprzytomności w dzień
przed rejsem. Nie starczyło czasu, by znaleźć zastęp
cę. Oleg złamał obietnicę, choć uczynił to z prawdzi
wą przykrością.
Antonia popłakiwała w skrytości, lecz nie dała ni
czego poznać po sobie. Umiała robić dobrą minę do
złej gry, miała za sobą lata treningu.
To ona zmusiła męża do wyjazdu.
Ona zwolniła go z obietnicy.
Nie miała innych rywalek poza morzem. Tylko jej
i morzu Oleg pozostawał wierny.
Nie zdąży wrócić przed narodzinami dziecka. Zda
wała sobie z tego sprawę.
Gorzka świadomość.
Ale mogła z nią żyć.
Teraz i Raija spodziewała się dziecka.
Więź, która je łączyła, stała się jeszcze silniejsza.
- Co mówi Jewgienij? - spytała, czując lekkie ukłu
cie zazdrości. Jewgienij nie ruszy na morze, kiedy je
go dziecko będzie przychodzić na świat.
- A jak sądzisz? - Raija uśmiechnęła się krzywo. -
Zbuduje synowi zamek!
Antonia nie mogła się opanować.
- A ja powiję córkę! Tym mężczyznom tylko syno
wie w głowie! A kto ich, do diaska, urodził? Kobiety.
Czyjeś córki. Oleg myśli identycznie. Ma zamiar po
darować synowi całą flotyllę! - Tonią pogładziła się
po brzuchu, w którym ruszało się nowe życie. - Ta
mała dama kopie tak, jakby prosiła się już na ten
świat. Rusza nóżkami szybciej niż Oleg tańczący w pi
janym widzie! - Zmrużyła oczy i spojrzała na Raiję. -
W ogóle się nie zmieniłaś. I będziesz tak wyglądać do
końca. Dzieciak wyskoczy z ciebie, jak będziesz myć
podłogę. Nawet nie zauważysz...
Raija zajrzała w głąb własnej duszy. Nie dostrze
gła nic poza ciemną ścianą.
- Powiadają, że za drugim razem jest łatwiej.
Tonią zamilkła.
Wszak wiedziała. Dlaczego nie umiała trzymać ję
zyka na wodzy? Użalając się nad sobą, zapominała
o bożym świecie.
Raija uważała, że urodziła już jedno dziecko.
Tonią znała prawdę.
Rai ja urodziła trójkę.
Pewnie, że będzie jej łatwiej. Że też musiała tak
chlapać jęzorem!
- Mówię, co mi ślina na język przyniesie - ratowa
ła sytuację. - Oleg wątpi, czy w mojej głowie postała
choć jedna rozsądna myśl...
Raija westchnęła i pogłaskała Antonię po okrąg
łych policzkach.
- To nic, Toniu. Znam cię i kocham. Przywitamy
twoje dziecko na tym świecie, a potem zaczekamy, aż
wyszczuplejesz w talii. Potem pożegnamy moją wą
ską kibić, by na koniec powitać mojego potomka.
W takiej kolejności. Będziemy płakać i śmiać się ra
zem, będziemy świętować. Pomyśl, nasze dzieci będą
rówieśnikami. Czy to nie cudowne?
Tonią zamyśliła się. Radowała się radością przyja
ciółki. I szczęściem Jewgienija...
Przez ułamek sekundy poczuła żal, kiedy zrozu
miała, że Jewgienij jest stracony na zawsze. Pamięta
ła uczucie, którym go darzyła.
Z Olegiem nie przeżyła podobnej namiętności. Ko
chała go, ale ta miłość była inna, spokojna, opanowa
na... czasami nudna. Zycie z Jewgienijem inaczej by
wyglądało. Gdyby nie zjawiła się Raija...
Ale życzyła mu szczęścia. Nikt nie zasługiwał na
nie bardziej, nikt więcej dla niego nie poświęcił.
Razem z nim dźwigali sekret. Jak szklaną kulę, któ
rej nie można wypuścić z rąk, bo rozsypie się w proch.
- Wszyscy dostaliśmy wiele od życia - powiedzia
ła. Chciała wyrazić wdzięczność, ale w jej słowach po
brzmiewał smutek. I zwątpienie.
Spali w ciasnej kuchni, a drzwi do pokoju Toni za
mykali starannie. Sama tego chciała, choć Raija była
gotowa poświęcić dla przyjaciółki resztki prywatności.
Jewgienij bał się przez moment, że Antonia przy
stanie na to.
- Ona bulgoce, jak się przewraca na drugi bok -
szepnął zdumiony. - Też taka będziesz?
- Nie - zapewniła go pospiesznie. Leżała na ramie
niu męża jak na poduszce. Nie spała wiele, cały czas
nasłuchiwała odgłosów z sąsiedniego pomieszczenia.
- Tonią ciężko znosi ciążę. Twierdzi, że to kara za
grzechy! - Raija westchnęła z rezygnacją. W kuchni
panowała duchota. Raija miała na sobie cienką koszu
lę i przykrywała się prześcieradłem, ale skóra Jewgie
nija grzała jak piec.
To było miłe uczucie. Przez chwilę, zanim nie ob
lała się potem. Ale i tak nie odsuwała się od męża.
Tak rzadko się widywali, cieszyła się każdą sekundą
tej intymnej bliskości.
W końcu upał stawał się nie do zniesienia.
Jewgienij śmiał się cicho. Wszystko robili cicho.
Tęsknili za własnym domem, gdzie mogli podnosić
głos, krzyczeć, dać upust namiętności. Poddać się
pieszczocie słów, równie ekscytującej jak dotyk.
Przyjaźń zobowiązuje.
Oboje o tym wiedzieli.
I oboje kochali Tonie i Olega. Stawili się na we
zwanie, nie zważając na niedogodności.
- Więc wkrótce poznamy nową, pobożną Tonie -
chichotał Jewgienij.
Raija uniosła się na łokciu. Nie podzielała rozba
wienia męża. Mężczyzn śmieszą zupełnie inne rzeczy.
Pocałowała go lekko, kiedy się uspokoił.
- Posiedzę trochę. Spij, musisz wstać wcześnie...
Nie powiedział, że i ona wstaje o świcie. Raija potrze
bowała chwil ciszy, dobrej samotności. Musiała czasami
zagłębić się we własnej duszy, inaczej nie byłaby sobą.
Skinął głową. Został w łóżku i tęsknił za dotykiem
jej ciała. Słyszał oddech dziewczyny, usiadła przy sto
le tuż obok lawy. Gdyby wyciągnął rękę, mógłby do
tknąć jej kolana.
Nie uczynił tego. Obrócił się tylko, by móc ją wi
dzieć.
Potem zamknął oczy.
Raija nie patrzyła na męża.
Ruszała w podróż.
Zasnął, zanim oddaliła się w inną rzeczywistość.
W obozie panowało podniecenie. Książę Nimian
zagrzewał ich do walki, do obrony ludu i wiary.
- Niewierni zostaną pokonani! - krzyknął wielkim
głosem.
Była kobietą, ale dala się ponieść emocjom, goto
wa ruszyć przeciwko kozakom Jermaka Timofiejewi-
cza z gołymi rękami.
Przywódcy ludu sprzymierzyli się z chanem Ku-
czumem, by razem stawić czoło nawałnicy. Zagrodzić
drogę tej dzikiej hordzie, która przekroczyła góry, by
zdobyć ich ziemie.
Kozacy trzymali ich w okrążeniu od trzech dni. Za
jęli lasy, rozbili w puch inne oddziały. Jedynie ich
wioska dawała odpór najeźdźcy.
Nawet ona wiedziała, skąd czerpali siłę do obrony.
Mieli Jumalę.
- Zabrali Pogorme - oznajmił z bólem książę Nimian.
Miał zwiadowców, którzy dostarczali mu wieści
o ruchach nieprzyjaciela. Urodzeni w tych lasach
przenikali niepostrzeżenie przez szeregi wroga.
Donieśli mu, że Kozacy znaleźli kamienny posąg.
Bogini Pogorme wpadła w ich ręce.
Lud burzył się przeciwko świętokradztwu.
- Wciąż mamy Jumalę! - wrzasnął Nimian.
Dała się ponieść entuzjazmowi tłumu zgromadzo
nemu wokół swego przywódcy.
- Oddamy naszą boginię? - spytał wyzywająco.
Zwracał się do wszystkich, nie tylko do wojowników.
- Nie! - odkrzyknęli jak jeden mąż.
- Damy się złamać?
- N i e !
- Póki Jumala pozostaje w ukryciu, nikt nas nie zła
mie! - zapewnił książę. - Lud Konda przetrwa, a rę
ka bluźniercy nie dotknie naszej bogini!
Krzyczeli. Uwielbiali swego wodza. Lecz nawet on
nie był godzien, by dotykać posążka.
Szaman i jego pomocnicy rozpoczęli ceremonię,
która miała tchnąć ducha walki w wojowników.
Palili tłuszcz i siarkę.
Okolicę spowił gęsty, gryzący dym, wokół uniósł
się przykry zapach.
Posążek umieszczono w wielkiej kadzi i pod nad
zorem szamana napełniono go wodą.
Każdy z wojowników przysięgał na wierność księ
ciu i wypijał kubek wody.
Boski płyn należał się tym, którzy trwali u boku
przywódcy.
Pożądała tej wody. Chciała być mężczyzną i pić
wodę Jumali. Święty płyn. Na widok bogini łzy na
płynęły jej do oczu.
Nie widziała jej nigdy wcześniej. Zanim rozpoczę
ła się wojna, Jumala pozostawała w ukryciu. Tylko
garstka wtajemniczonych miała do niej dostęp.
Złota niewiasta trzymająca czarkę w dłoniach nie
była przeznaczona dla wszystkich oczu. Jej widok
mógł oślepić. Tylko nieliczni nie doznawali trwogi
w obliczu jej wielkości.
Kiedy nieprzyjaciele podeszli pod wioskę, jedynie
Jumala mogła tchnąć nadzieję w serca ludu.
Zwiadowcy donosili, że pozostałe wioski upadły.
Ludzie poddali się Kozakom. Przymierze z chanem
na nic się nie zdało. Sprzedano ich.
Pierwsza dostrzegła nieznajomego. Przeraziła się,
nigdy nie była specjalnie odważna. Stała jak sparali
żowana, nie mogąc wykrztusić słowa.
Miał czarne, sztywne włosy, ciemną skórę, wąskie,
lekko skośne oczy. Płaską twarz i szeroki nos.
Wyróżniał się wyglądem. Zapewne był Połowcem.
Mężczyźni otoczyli go, ktoś przytknął mu sztylet
do gardła. Nieznajomy wyciągnął przed siebie puste
dłonie i uśmiechnął się.
Miał na sobie obdarte ubranie.
Powiedział, że przychodzi jako przyjaciel. Uciekł
z kozackiej niewoli. Zapytał, czy są w stanie przeciw
stawić się diabłom na końskich grzbietach.
Nie dowierzali mu, ale dali jeść. Trzymali z da
la od Jumali. W końcu był Połowcem, nie należał
do ludu Konda. Niewierny, choć wróg wspólnego
wroga.
Ceremonia toczyła się dalej. Zwrócili się do Jurna-
li. Prosili boginię o opiekę, błagali, by oszczędziła im
poniżenia i dała odwagę do walki.
I obiecywali, że oddadzą życie w jej obronie. Bluż-
niercy nigdy nie położą ręki na świętym posążku.
Wzruszenie dławiło ją w gardle. Nie mogła myśleć
o niczym innym. Jumala była wspaniała.
Pociągnęła nosem. Poczuła się głupio, kiedy odna
lazł ją Walentin. Ujrzał jej łzy i otarł je palcami. Był
ledwie chłopcem, kiedy Kozacy przekraczali góry.
Teraz zamienił się w mężczyznę, odniósł ranę w wal
ce wręcz. Po cięciu na policzku zostanie blizna, jeśli
będzie żyć na tyle długo, by się zarosło.
- Boisz się? - spytał zadziornie. Zawsze przybierał
taki ton, traktował życie jak jeden wielki żart. Nawet
teraz się uśmiechał, choć niedaleko wioski stał Bog
dan Briaszaga ze swoimi wojownikami.
- Tak - odrzekła szczerze. - A ty?
Potrząsnął głową. Niedawno go ostrzygła, teraz
widziała, że uczyniła to nieudolnie. Strzyżenie wyda
wało się takie łatwe, wystarczyło ciąć równo z krawę
dzią miski, ale nawet tego nie potrafiła robić dobrze.
Tu i ówdzie dostrzegała nierówne kosmyki.
- Nie - odrzekł, a jego oczy stały się przejrzyste
jak woda na torfowisku. - Jeśli zginę, to godną śmier
cią. Jumala wszystko mi wynagrodzi.
Miał silną wiarę. Chciałaby mieć choć odrobinę tej
woli i zdecydowania. Nie była jednak mężczyzną.
Nie wiedziała nawet, czy może nazwać się kobietą.
- Jeśli zginiesz, moje życie straci sens.
Nigdy przedtem nie pozwoliła sobie na taki akt od
wagi.
Od zawsze było wiadomo, że są sobie przeznaczę-
ni. Od czasów dziecięcych zabaw przyzwyczajali się
do tej myśli. Lubili się, ale czas nie sprzyjał weselu.
On nie był prawdziwym wojownikiem. Ona nie by
ła prawdziwą kobietą.
Może nigdy nie zostaną mężem i żoną.
Dotknął jej policzka. Miał takie dobre ręce. Czer
wieniła się na myśl, że mogłyby dotykać jej ciała.
W miejscach, które czasami muskał wzrokiem.
- Znajdą ci innego, ptaszyno.
Tak ją nazywał. Mówił, że jest lękliwa jak pisklę.
- Nie chcę innego, Walentin. Chcę ciebie!
Uśmiechnął się.
- Jumala czuwa nad nami. Nie dostaniesz innego,
ptaszyno. Żartowałem. Sądzisz, że pozwoliłbym na to?
Potrząsnął głową.
Lecz pod przykrywką żartu skrywał smutek i żal.
Nie wierzyła mu. Tak jak nie ufała do końca w opie
kuńczą moc bogini. Oślepił ją blask Jumali, ale nie
straciła zdrowego rozsądku.
Dotknął jej włosów, nawinął jeden lok na palec
wskazujący. Potem odciął kosmyk i schował go do
skórzanego woreczka, który nosił na rzemyku na szyi.
- Jeśli Jumala mnie nie ochroni, to twój lok uczy
ni to na pewno.
Roześmiał się, ale jej nie pocałował.
Choć tęskniła do dotyku jego warg.
Miała tęsknić całą wieczność. Za pocałunkiem, któ
rego nie złożył na jej ustach.
Połowiec okazał się kozackim szpiegiem. Nagle
zniknął. Domyślali się, jakie wiadomości zaniesie
Briaszadze, porucznikowi Jermaka.
Zaufani ludzie wynieśli skrzynię z posążkiem do
lasu. Towarzyszył im szaman wraz z kapłanami.
Wiedzieli, co oznacza zniknięcie Połowca.
Kozacy uderzyli na wioskę i brutalnie złamali opór
jej mieszkańców. Przeszukali dom po domu.
Wszyscy domyślali się, czego szukają.
Jumali.
Ukryli ją. Jeszcze raz ocalili przed poniżeniem. Pó
ki bogini żyje, żyć będzie duch ludu Konda. Nawet
pod jarzmem niewiernych.
Mieli swą dumę.
Mieli swoje bóstwo.
Walentin padł od miecza. Widziała błysk klingi,
usłyszała jego chrapliwy krzyk. Powstrzymała łzy.
Zginął godną śmiercią. Jumala mu wynagrodzi.
Wioskę zrównano z ziemią. Wojownicy ludu nie po
trafili powstrzymać Kozaków. Ustępowali im w sztuce
wojennej, nie mieli we krwi tej samej dzikości co oni.
Dumni mężczyźni walczyli do końca. Polegli za
boginię.
Kobietom przystawiono noże do gardeł.
Nie straciła przytomności, kiedy czterech pierw
szych bezcześciło jej ciało. Kolejna twarz rozpłynęła
się w błogosławionym mroku, gdzie ból nie sięga,
gdzie nic już nie ma...
Jewgienij był śmiertelnie przerażony.
Krzyki Antonii słychać było zapewne w całym Ar-
changielsku.
Raija siedziała nieruchomo i wpatrywała się przed sie
bie nic nie widzącymi oczyma. Wyglądała jak martwa.
Cały świat legł w gruzy, zanim spostrzegł, że dziew
czyna oddycha.
Szarpał ją. Klepał po policzkach, przy taszczył wia
dro wody.
W końcu wymierzył jej siarczysty policzek. Nigdy
nie przypuszczał, że kiedykolwiek tak mocno uderzy
kobietę.
W szklistych oczach pojawiła się oznaka życia.
Jęki Antonii wypełniały cały dom.
Wsadził głowę Raiji do cebrzyka.
Pomogło.
Warknęła na niego jak na kogoś obcego i nagle do
tarły do niej dźwięki z alkowy Toni.
Skoczyła na równe nogi i wypadła z kuchni.
Jewgienij zagotował wodę, słyszał, że się przydaje.
Wsadził nożyczki w ogień, wiedział więcej niż więk
szość mężczyzn. Nie miał pojęcia, skąd.
Raija nawet mu nie podziękowała.
Przybiegła po wodę. Warknęła, by poszukał czy
stej bielizny, czegoś do owinięcia dziecka.
Przeszukał szafy Toni, w końcu znalazł przeście
radła, które Oleg kupił na jakimś jarmarku. Zdawało
mu się, że sam sprawił Raiji podobne.
Niepewnie położył je na stole.
Raija porwała je. Mruknęła coś niezrozumiałego
i wybiegła.
I znów rozległy się przeraźliwe wrzaski Antonii
przemieszane z przekleństwami Raiji. Sam nie potra
fiłby kląć siarczyściej.
- Przyj, do diabła! Nie widziałaś nigdy, jak klacze
się źrebią? Nawet one mają dość rozumu, by przeć!
I Tonią zdławiła w sobie kolejny krzyk.
Głos Raiji wydawał się teraz łagodny jak aksamit.
- Tak dobrze. Jesteś wspaniała. Widzisz, jakie to
proste! Nie powstrzymuj niczego, pomóż dziecku.
Masz dość sil. Przyj, dziewczyno!
I głos Raiji przeszedł w śmiech. Cudowny śmiech,
który dotąd rezerwowała wyłącznie dla Jewgienija
w chwilach największej intymności...
Antonia jęknęła.
Wyczerpany Jewgienij opadł na krzesło.
Śmiech Raiji był jak muzyka.
Śmiech Toni jak dźwięk fujarki w klarowną noc.
I jeszcze jeden dźwięk. Silny, przeszywający głos.
Śpiewak, który rozpoczyna dopiero swą pieśń. Wy
krzykuje pierwszą zwrotkę nowego życia.
Szkoda, że nie ma Olega! Szkoda, że nie może
przeżywać tego samego!
Przeraziła go myśl, że niedługo czeka go podobne
doznanie. Znacznie intensywniejsze. Pod koniec ro
ku, kiedy rodzić się będzie jego dziecko.
Przeogromna myśl. Bezbrzeżna. Myśl, która rozsa
dza głowę i przepełnia pierś.
Raija płakała, kiedy wyszła do niego z dziecięciem.
Z małą istotą otuloną w prześcieradło.
Czarne loczki i oczy jak szparki. Mały nosek
w środku czerwonej twarzyczki.
- O t o Olga, wujku Jewgieniju - powiedziała.
Olga zamrugała oczami, ale nie wydała się nim za
interesowana. Ziewnęła i zapadła w sen.
To była długa noc.
13
Dano jej imiona Olga Walentyna. Antonia była
pod wrażeniem historii, którą Raija opowiedziała tej
nocy, kiedy urodziła się dziewczynka. Po raz pierw
szy wymieniła jakieś imię.
Młodzieniec, który poszedł na śmierć, nie pocało
wawszy swej ukochanej, i ofiarował swe życie za wia
rę, boginię i swój lud - jego właśnie Antonia upamięt
niła w drugim imieniu córeczki.
Walentyna.
Raija spędziła w domu Toni całe lato aż do jesienne
go dnia, kiedy wrócił Oleg. Rejs zakończył się powodze
niem, Oleg zamienił towar na ryby, za które spodziewał
się uzyskać dobrą cenę w okolicznych wioskach.
Liczne dni postne kazały ludziom wstrzymywać
się od potraw mięsnych. Ryby były poszukiwanym
towarem. Mogli zarobić sporo pieniędzy.
Dziewczynka zauroczyła Olega. Ta mała, pulchna
istota uśmiechająca się do ojca bezzębnymi usteczka
mi stała się ośrodkiem jego świata.
Godzinami stał przy kołysce, przypatrując się śpią
cej córeczce. Tańczył, trzymając ją w ramionach, krę
cił się w pląsach, aż mała zanosiła się śmiechem, a jej
czarne oczęta błyszczały jak dwa słońca.
- Córka to dar z nieba! - oznajmił dumnie Raiji
i Jewgienijowi.
Antonia i Rai ja wymieniły rozbawione spojrzenia.
Jewgienij chrząkał znacząco, popatrując na pokry
tą czarnymi lokami główkę, która ginęła w ogrom
nych ramionach Olega.
- Przypominam sobie, że w kółko rozprawiałeś
o synu.
Oleg oburzył się.
- O synu? - powiedział, wywracając oczy ku niebu. -
Kim mógłby być syn w porównaniu z tą niebiańską isto
tą? Czy syn może równać się z Olgą Walentyną? Wi
dzieliście kiedyś równie pięknego aniołka? Przyznajcie
szczerze, istnieją śliczniejsze dzieci od mojej córki?
Ze śmiechem zapewniali dumnego tatę, że na całej
ziemi nie ma piękniejszej dziewczynki. Oleg zapo
mniał wszystko, co mówił przed jej narodzeniem.
Wymazał tamten czas z pamięci.
Raija zaokrągliła się. Jewgienij twierdził, że bardzo
jej do twarzy w stanie odmiennym.
Antonia szczypała się w zwiotczałą skórę na brzuchu
i twierdziła, że nie ma sprawiedliwości na tej ziemi.
Ona też ubóstwiała Olgę. Córeczka wynagrodziła
jej wszystkie trudy połogu.
- Ja będę równie szalony? - pytał Raiję Jewgienij. -
Czy to w ogóle możliwe, by twój rozsądny mąż za
chowywał się tak dziecinnie jak ten tu mój druh i sza
nowany kapitan?
- Z pewnością - odpowiedziała Antonia. - Będziesz
jeszcze gorszy!
- Zobaczymy - stwierdziła Raija. - Zobaczymy.
Najpierw przyjdą święta, potem dziecko.
Kobiety oddaliły się z Olgą, a Oleg i Jewgienij ru
szyli do portu. Mieli mnóstwo spraw do obgadania.
Rai ja asystowała Toni przy kąpieli i przewijaniu
dziecka. Potem młoda matka karmiła Olgę piersią,
a Raija czuła, jak serce w niej rośnie na ten widok.
Miała wrażenie, że doświadczyła już tej rozkoszy, ja
ką daje bliskość niemowlęcia.
Ale nic nie pamiętała.
Olga nie chciała spać. Kiedy Tonią położyła małą
w kołysce, ta gwałtownie zaprotestowała, otwierając
szeroko oczy i machając rączkami.
- Spójrz, prawdziwe źrebię! - roześmiała się Antonia.
Raija pocałowała dziewczynkę w miękki policzek
i pieszczotliwie pogładziła po nosku. Takim samym,
jaki miała Antonia, co do tego nie mogło być żadnych
wątpliwości.
- Spróbuj zasnąć, maleńka! Ciocia Raija posiedzi
w kuchni! Rano wstanie nowy dzień.
Uśmiechnęła się do Toni. Przyjaciółka nie zachę
cała córeczki do spania, lubiła odkrywać coś nowego
przy każdej sposobności obcowania z małą, a godzi
nami spoczynku nie bardzo się przejmowała. Każdy
dzień przynosił cudowne doznania.
Zamknęła drzwi za sobą. W kuchni panowała przyjem
na cisza, przy zamkniętych oknach odgłosy z ulicy ledwie
tu docierały. Wystarczyło jednak rozchylić okiennice, by
poczuć zapach morza, usłyszeć krzyk mew w porcie...
Raija wybrała ciszę.
Usiadła na ławie przy stole, skuliła się i zamknęła oczy.
Nie starała się wywołać niesamowitych snów, ale
na swój sposób tęskniła do nich. Nie przenosiła się
w tamten świat od chwili narodzin Olgi Walentyny.
Minęło już sporo dni.
Wiedziała, że tam wróci...
W wiosce panowało podniecenie. Mieszkańcy byli
znużeni walką i czuwaniem. W napięciu czekali na
kolejny ruch żołnierzy Bogdana Briaszagi. Znużeni
czekaniem. Znużeni jego cierpliwością.
Wiedzieli, że szuka Jumali.
Przeszedł góry, wysłany nie przez rząd, lecz przez
Anglików. Chyba. Nie wiedziała dokładnie. Nigdy
nie słyszała o tym plemieniu. Ale car na pewno pałał
wściekłością.
Briaszaga wciąż znajdował się w lesie, walczył
i szukał Jumali.
Więc zapewne car go wysłał.
Łatwo go było poznać, nosił zbroję ze złotym or
łem. Ponoć dostał ją od cara.
Niezbyt hojny ten car, uznała. Mógł mu dać całą
zbroję ze złota, a nie tylko zdobić ją ornamentem.
Nie była nikim ważnym, posługiwała u starej kobie
ty należącej do najwyższego kręgu. Kobieta nie miała si
ły wychowywać wnuka. Jej syn zmarł, matka dziecka
zginęła w walce z ludźmi Briaszagi przed wieloma laty.
Chłopczykowi ostała się wyłącznie babka. Wzra
stał jak udzielny książę, choć w jego żyłach nie pły
nęła szlachetna krew. Jego matka pochodziła z ludu,
za to ojciec nosił czerwoną pelerynę. Należał do wta
jemniczonych, kto wie, może zostałby szamanem.
Może dostąpiłby zaszczytu dotykania złotej bogini.
Mieli pozostać w domach. Obozowiska nie prze
noszono, ale wszystkim nakazano czuwać. Mężczyź
ni krążyli wokół wioski, gotowi do obrony.
Pozostali wojownicy ukryli się w lesie, czekając na
kolejny ruch Briaszagi.
Rozesłali zwiadowców na wszystkie strony. Chodzi-
ły pogłoski, że Briaszaga nadejdzie bez swoich żołnierzy.
Ze będzie się starał przekonać ich do prawdziwej wiary.
Wystarczy, by oddali swoich bogów carowi. Bria-
szadze.
Znaleźli Khese.
Ludzką postać wyrzeźbioną w kamieniu.
Nie mogli jej przenieść. Nie mogli ukryć i chronić.
Zresztą nie była tak ważna jak Jumala.
Obawiali się, że Briaszaga domyśla się wszystkie
go. Wiele razy znalazł się blisko celu.
Niechętnie przyznawali, że choć niewierny, był
godnym przeciwnikiem.
Wiedziała, że nie powinna oddalać się od domu.
Stara kobieta spała, dziecko też. Wokół panowała nie
zmącona cisza.
Zamierzała kogoś poszukać.
Kogoś, kto nie leżał w zasadzce, lecz trzymał war
tę nad rzeką.
Warta to nużące zajęcie. Z pewnością ucieszy się
na jej widok...
Pobiegła boso. Poruszała się bezszelestnie, znała
każdą ścieżkę i każde drzewo. Tu był jej dom, tu
w okolicach Biełogorie. Nie znała innego. Najstarsi
powiadali, że przybyli tu z północnego zachodu.
Przed wielu laty. Wciąż żyli ludzie, którzy narodzili
się w starym kraju. Teraz należeli do starszyzny.
Nie miała odwagi nawet na nich spojrzeć. Nie
ośmieliłaby się zapytać o ziemię przodków.
Wiedziała, że uciekli.
Ze byli prześladowani.
Niewierni chcieli mieczem wyplenić ich religię.
Chcieli odebrać im Jumalę...
Zatrzymała się. Wielkie nieba! W lesie wcale nie by
ło tak cicho.
Serce trzepotało jej w piersi. Nie poruszyła się. Za
panowała nad odruchem, który kazał jej rzucić się do
ucieczki.
Słyszała szczęk oręża. Męskie głosy. Krzyki.
Odgłosy walki.
Nie mogła pobiec do wioski, by ostrzec mieszkań
ców. Musiała myśleć o własnym ratunku.
Wczołgała się w gęstwę i usiadła. Nikt jej tutaj nie
znajdzie.
Nie będą mieli czasu szukać.
Widziała rzekę. Głęboki Wagaj, rozdzielający się
na wiele strumieni.
Kiedy się uspokoiła, kiedy dudnienie serca przesta
ło głuszyć inne odgłosy, dostrzegła walczących.
Wojownicy z jej ludu nie mieli zbroi, tylko proste
brązowe kaftany, które nie mogły zatrzymać strzały
i ostrej klingi.
Napastników było niewielu, policzyła ich na pal
cach obu rąk. Wszyscy nosili pancerze.
A mimo to paru poległo, ich ciała leżały na wąskim
paśmie ziemi oddzielającym rzekę od lasu. Nie do
strzegła ciał obrońców Jumali, barwa kaftanów zle
wała się z otoczeniem.
Wrogowie zaatakowali z ukrycia. Plan się powiódł.
Zagryzała z przejęciem palce, by nie krzyknąć.
Wbrew własnej woli stała się świadkiem krwawej łaźni.
Uderzenia mieczy były jak jękliwe bicie dzwonów.
Kiedy klingi nie trafiały na siebie, smagały powietrze
ze świstem.
Tak jej się przynajmniej zdawało. Siedziała zbyt
daleko od walczących, a szum wody zagłuszał niektó
re dźwięki.
Jeden z wojowników wyróżniał się dzielnością.
Strącili go z konia, ale wciąż stawiał zacięty opór.
Nie podobała jej się walka. Zabijanie nie jest powo
dem do dumy, nawet jeśli daje świadectwo męskości.
Ale odczuwała rodzaj szacunku dla tego człowieka,
choć nie należał do jej ludu i nie podzielał jej wiary.
Nie poddawał się.
Nawet kiedy przyparli go do rzeki, nie chciał pa
rolu. Ciął wściekle mieczem do końca. Nagle potknął
się i upadł do tyłu.
Wtedy zobaczyła błysk na jego piersi.
I poznała go.
Złoty orzeł nie potrafił fruwać.
Zniknął w odmętach rzeki. W ciężkiej zbroi nie
miał najmniejszych szans. To ona pociągnęła go na
dno. Nie dosięgnął go oręż przeciwników.
Walka ucichła.
Niektórzy z jego ludzi polegli.
Inni uciekli.
Śmierć oficera odebrała im resztki odwagi.
Wojownicy Jumali nie ścigali ich. Walka nigdy nie
była dla nich celem samym w sobie.
Zabijali w obronie własnej. Zabijali tych, którzy
podnosili rękę na boginię...
Nie wyszła z zarośli, póki nie upewniła się, że wal
ka dobiegła kresu. Kiedy mężczyźni nad brzegiem
rzeki zaczęli się śmiać i wiwatować.
Kiedy z lasu wybiegli im na spotkanie inni towa
rzysze. Nie wszyscy wzięli udział w potyczce.
Była tylko kobietą, ale nie mogła usiedzieć na
miejscu. Musiała poznać, jak smakuje zwycięstwo!
Odnalazła go. Wydawał się zaskoczony, ale oto
czył ją ramionami i pocałował, nie bacząc na obec
ność innych mężczyzn. Na skraju lasu leżało ciało na
pastnika.
Nie zwracała na nie uwagi.
Promieniała szczęściem.
Wokół niej rozbrzmiewał śmiech. Z tych czy tam
tych ust padł gruby żart, ale nie było w tych docin
kach złośliwości.
A on nie puszczał jej z uścisku.
Kaftan przekrzywi! mu się, włosy sterczały na
wszystkie strony. Nigdy nie dawały się ułożyć, grzyw
ka zawsze opadała mu na oczy.
Był rozgrzany walką, czuła przez ubranie oszalały
rytm jego serca. Biło szybciej niż jej własne, kiedy sta
ła się świadkiem tych dramatycznych wydarzeń.
Tulił ją do serca. To było takie wspaniałe uczucie.
Pocałował ją w czoło. Odsunął jej włosy, by do
tknąć wargami skóry.
Nie była mu obojętna...
- To on zagonił Bogdana Briaszagę do wody -
oznajmił jeden ze starszych i poklepał młodzieńca po
ramieniu. Dziewczyna kąpała się w jego chwale.
Nie rozpoznała go wcześniej. W brunatnych kafta
nach wszyscy wyglądali jednakowo.
Wyróżniał się tylko ten jeden, ten, który wpadł do
wody. Bo słońce odbijało się od orła na piersi.
Poklepywali dzielnego wojownika po plecach,
mrugali porozumiewawczo, gratulowali. Mówili, że
zasłużył, by trzymać taki kwiatuszek w objęciach.
Stał się prawdziwym mężczyzną!
Ona zawsze uważała, że nim jest. Wcześniej do
strzegła jego wielkość.
A on rozkoszował się blaskiem chwały. Puścił dziew
czynę i usiadł nad brzegiem rzeki, by rozsznurować bu
ty. Potem zdjął ciężki kaftan i stanął w samych spodniach.
Szeroki w barach, wąski w biodrach, długonogi...
Poczuła, że serce znów zaczyna bić w oszalałym
rytmie, a policzki pokrywają się rumieńcem.
Musnął ją wzrokiem i ułożył usta w uśmiechu. Czytał
w jej myślach. Znał jej ukryte pragnienia. Były mu miłe.
Sprawiały, że jeszcze bardziej czuł się mężczyzną.
- Szkoda zbroi - roześmiał się zawadiacko i poto
czył wzrokiem dokoła.
Spojrzeli na Wagaj. Spojrzeli na niego.
Był jeszcze młody. Wiedzieli, że jego matka owdo
wiała i nie doczekała się kolejnych synów. Po śmier
ci córki miała tylko jego.
Nie spodobał się im ten pomysł.
Był jednak człowiekiem, który zapędził Bogdana
Briaszagę do wody.
Miał prawo to zrobić.
Patrzyli, jak skacze w nurt i znika pod powierzchnią.
Zaczęli rozprawiać o prądach. O tym, że należał
do najlepszych pływaków w wiosce. Ale rzeka jest
zimna o tej porze...
Pojawił się, łapczywie łapiąc powietrze. Uśmiechał się
szeroko, włosy oblepiły mu głowę jak czarna czapka. Po
machał do niej ręką, pozwalając unieść się prądowi.
Potem znów zanurkował.
Długo go nie było.
Tak długo, że zaczęła podejrzewać najgorsze. Wa
gaj zabrał go za karę.
Bogdan Briaszaga dokonał zemsty.
Wtedy się pojawił.
Mężczyźni skoczyli do brzegu. Pływak coś ciągnął.
Ona się nie poruszyła.
Mężczyźni pomogli mu wydostać ciało na brzeg.
Młodzieniec nie okazywał oznak zmęczenia. Zdarł
zbroję z zabitego. Podarunek od samego cara.
Patrzyła, jak wrzucają zwłoki do wody. Śledziła je
wzrokiem, kiedy spływały z prądem.
Zbliżył się do niej otoczony wianuszkiem wojowni
ków. Był mokry. Ciepłe powietrze sprawiało, że jego
ciało parowało. Gibkie, sprężyste, o mięśniach jakby
ciosanych z kamienia. Nie mogła oderwać od niego
wzroku. Poczuła, jak oblewa ją fala gorąca.
Potem zajrzała mu w oczy. Stanął tak blisko, że mógł
wyczuć, co dzieje się w jej wnętrzu. Gdyby byli sami,
straciłaby dziewiczą czystość. Oboje o tym wiedzieli.
Inni mężczyźni też.
Wiedzieli, że tych dwoje należy do siebie.
Radowała się, że znalazła w sobie odwagę, by wyjść
z lasu.
Stał przed nią, trzymając ciężką zbroję w dłoniach.
Spojrzał na ten drogocenny przedmiot, a potem rzucił
go do jej stóp. Obiema dłońmi odgarnął mokre włosy.
Jego twarz nigdy nie była taka naga, nigdy nie był
bardziej bezbronny. A ona nie była wojowniczką, nie
miała w sobie nic szczególnego. Posługiwała starszej
kobiecie.
Zaczerwieniła się i spuściła oczy. Jego spojrzenie
domagało się zbyt wiele.
Powinna okazać skromność.
Nie udawała. Była skromną dziewczyną. W jej ży-
ciu liczył się tylko on. Nie spojrzała nigdy na innego
mężczyznę.
Nie w ten sposób...
Uśmiechnął się. Wiedział. W jego oczach pojawiły
się iskierki zrozumienia. Błyszczały jak ogień, miały
tę samą barwę. Dziewczyna chciała uciec, schować
się, ale nie mogła się poruszyć.
- Daruję ci zbroję Bogdana Briaszagi - powiedział
uroczyście.
Zachwiała się, ale nie upadła.
To był najcenniejszy przedmiot, jaki posiadał. Wie
działa, ale poczuła, jak żołądek wywraca się jej na dru
gą stronę. Nie chciała zbroi! Nie chciała jej dotykać.
Nosił ją człowiek, który odszedł w śmierć...
- Poślubię cię - dodał. - Porozmawiam z twoją panią.
Nie miała rodziców ani nikogo, kto mógłby ją wy
swatać. Była służącą, lecz on mimo to pragnął pojąć
ją za żonę.
Nie traktował jej jak zabawkę.
Choć mógłby, a ona zapewne by uległa. Nie mia
łaby wyboru.
Chciał ją poślubić.
Gdyby odmówiła przyjęcia daru, zepsułaby wszystko.
Odrzucając jego miłość, zburzyłaby swoją przyszłość.
Wahała się. Przenosiła wzrok z młodzieńca na
zbroję. Policzki jej pałały. Mężczyźni stanęli ciaśniej,
czekając, co odpowie.
- Nie mogę przyjąć tego daru - szepnęła w końcu.
Młodzieniec wyglądał jak rażony gromem, więc do
dała pospiesznie: - Zbroja należy się kobiecie, lecz nie
takiej śmiertelniczce jak ja. Nie zwykłej posługaczce.
Darujmy ją Jumali. Do niej należy.
Kiedy podniosła wzrok, wiedziała już, że właściwie
dobrała słowa.
Popatrzył na nią z dumą, objął i pocałował. Męż
czyźni odwrócili się, a ich twarze rozjaśniły uśmiechy.
- Zbroja znajdzie się w świątyni Jumali w Biełogo-
rie! - zadecydował.
Dużo ryzykowała.
I wygrała. Może Jumala była po jej stronie?
Antonia znalazła Raiję na ławie przy stole. Siedzia
ła z rękoma złożonymi na piersiach i podkurczony
mi nogami.
Wsparła głowę o ścianę. Miała otwarte oczy, ale nic
nie widziała.
Nie umarła.
Nie spała.
Antonia mogła dotknąć jej, ale Raija i tak nic by
nie poczuła.
W kuchni zjawili się Oleg i Jewgienij. Oleg zdu
miał się niepomiernie, żona nie opowiadała mu wie
le o przeżyciach Raiji.
Jewgienij usiadł na drugim końcu ławy. Jego twarz
wyrażała lęk i niepewność.
Antonia pogładziła go po włosach, przytuliła jak
matka.
- Oleg zaprowadzi konie do stajni. Zostaniecie u nas.
- Boję się! - wyszeptał Jewgienij pobladłymi wargami.
- Nie ma czego - odrzekła łagodnie. - Raija-Raisa
wędruje.
14
Znalazła się w próżni, gdzie nie było bólu ani tęsk
noty. Nic nie było. Istniała i nie istniała jednocześnie.
Nieskończona cisza. Spokój. Płynęła z prądem.
Siedziała długo, przyglądając się klasztorowi nieda
leko Samarowa. Mnisi przybyli tutaj, by nawracać
lud Konda. Świątynia miała stanowić centrum walki
z bezbożnictwem.
Tam gdzie Irtysz wpada do Obu, miała rozegrać
się bitwa o ich dusze. Między ich Bogiem a Jumalą.
Jej wioska wciąż płonęła. Car wysłał wojsko aż do
Bieriezowa.
Żołnierze mieli jedno zadanie: wyplenić zabobon u lu
dów na nizinie Konda wzdłuż brzegów rzeki Ob. Spa
lić i splądrować świątynie, zniszczyć posążki bożków.
Poddani cara wzięli sobie jego polecenia mocno do
serca. Złupili wszystkie wioski na zachodnim brzegu
O b u i po obu stronach Irtysza. Od Tobolska po Bie-
riezowo nikt nie czuł się bezpiecznie.
Spalili jej wioskę, zabrali to, co było w niej cennego.
Zabili mężczyzn, zgwałcili kobiety. Uciekła, kiedy ko
lejny żołdak zasnął na niej, pijany do nieprzytomności.
Nie wiedziała, co się stało z innymi. Słyszała gło
sy w lesie, ale bala się pokazać.
Znała imię człowieka, który zesłał im ten los. Car,
rzecz jasna. Był jednak ktoś, kogo nienawidziła moc
niej niż Piotra Wielkiego.
Grigorij Nowicki. Kapitan. Przeczesywał lasy od
wielu lat, szukając skarbów i bożków.
Szukając Jumali.
Rozmawiał z ludźmi, ciągnął ich za języki. Czasa
mi miał szczęście, nie wszyscy ludzie z jej ludu podą
żali właściwą ścieżką.
Był coraz bliżej, wiedział coraz więcej.
Niebezpieczny przeciwnik.
Niecierpliwość cara wyszła im na dobre. Przenie
śli Jumalę w bezpieczne miejsce, z Biełogorie do la
sów nad rzeką Konda.
Żołdacy cara będą szukać jej na próżno.
Póki Jumala jest bezpieczna, duch ludu Konda żyje.
Spojrzała na klasztor na północy. Widziała płomie
nie, które ogarniały wioskę, wolno zamieniając ją
w zgliszcza. Pożerały domy ludzi, których znała. Nie
wiedziała, czy żyją, żołnierze mieli ciężką rękę dla
czcicieli bożków...
Zacisnęła pięści, schowana w trzcinach nad rzeką.
Wiotkie rośliny delikatnie pieściły jej zmaltretowane
ciało.
Woda zmyła brud.
Nie przypuszczała, że to w ogóle możliwe. Wciąż
czuła przemożny ból, ale woda zmyła brud. Woda ła
godziła rany.
Zabrali jej ciało, nie odebrali duszy. Obłapiali ją rę
kami, ale nie dotknęli tego, co najważniejsze. Nie pa
trzyła im w twarze, nie zapamiętała rysów, nie zaj
rzała w oczy.
Miała wyjść za mąż w środku lata. Od dawna przy
gotowywała swoje wiano. Uszyła suknię.
Kiedy przymknęła oczy, widziała go w szerokiej,
kolorowej koszuli, zdobionej wzdłuż wycięcia na
szyi. Ciemne włosy pasowałyby do czerwieni, do
srebrnych haftów...
Widziała czarnowłose dzieci, które by mu urodzi
ła. Synów o lekko kanciastych twarzach jak jego, cór
ki podobne do niej. Dumnie wyprostowane... jak on.
Które potrafią snuć marzenia, frunące na szeroko
rozpostartych skrzydłach... jak ona.
Umiała marzyć.
Teraz ich wioskę ogarniały płomienie.
Wiano spłonęło. Ona siedziała w rzece. Zhańbiona.
Nie wiedziała, czy żyje, czy już umarła.
Obcy splądrowali ich święte miejsca, uczynili wie
le niegodziwości. Dzieciom opowiadano straszne hi
storie o żołdakach cara. Car był wcieleniem zła.
Ich lud pragnął żyć w pokoju, nienawidził wojny.
Nie miał nieprzyjaciół. Nie podniósł miecza prze
ciwko nikomu.
Tylko bronił świętości. Jumali.
To było słuszne. Ofiarować życie za boginię. A jednak
czuła ból na myśl, że jej ukochany mógł polec w walce.
Złożyła ręce, zanurzona w wodzie. Złożyła dłonie
i modliła się do Jumali.
Prosiła boginię, by zachowała go przy życiu...
Zapadła noc. Olga obudziła się dwukrotnie, zosta
ła nakarmiona i znów zasnęła. Oleg i Jewgienij uwa
żali, że Tonią też powinna się położyć. Karmiąca mat
ka potrzebuje odpoczynku.
Nie posłuchała ich. Owinęła Raiję wełnianym ko
cem i usiadła z drugiej strony stołu. Czasami zapadała
w niespokojną drzemkę, przeważnie jednak czuwała.
- Przymknęła trochę oczy - odezwał się Jewgienij.
Bał się. Bał się, że Raija odniesie trwały uraz. Nie na
ciele, lecz na duszy. I że ucierpi dziecko.
Zmieniła się. Nie ośmielili się jej dotknąć, kiedy pa
trzyła, nic nie widząc, przenikając ich wzrokiem.
Wtedy była lodowato zimna. Oddychała tak wolno,
że musieli wysilać się, żeby usłyszeć cokolwiek. Kiedy usi
łowali dopasować się do jej rytmu, dostawali zadyszki.
W ciągu nocy opuściła powieki, a jej oddech się
uspokoił.
Wciąż była blada i lodowato zimna, ale regularnie
wciągała powietrze.
Spała snem tak głębokim, że nie obudziła się, kie
dy Jewgienij położył ją na ławie, by dać odpocząć
skurczonym członkom.
Jedna myśl zawładnęła jego umysłem. Może oskar
żenia o czarnoksięstwo, które zawisły nad głową Ra-
iji w Norwegii, miały jakieś podstawy?
Nie była zła.
Jewgienij nie znał nikogo, kto dawałby bliźnim
równie wiele ciepła, kogoś o większym sercu. A jed
nak różniła się od innych.
Może nie powinien odbierać jej tym, którzy ją ro
zumieli? Tym, którzy znali tę ukrytą moc i potrafili
stawić jej czoło? On się wyłącznie bał.
- Trzeba sprowadzić lekarza - uznał Oleg, który
bał się nie mniej niż Jewgienij. Pamiętał dobrze, jak
Raija zatrzymała krwotok w poszarpanym ramieniu
przyjaciela.
Te obrazy na trwałe wpisały się w jego pamięć. Już
wtedy wiedział, że nie ma do czynienia ze zwykłą ko
bietą.
Teraz utwierdził się w tym przekonaniu.
Żadna wiedźma.
Ani anioł.
Ale też nie zwykła kobieta.
Nie wiedział, jak ją nazwać, ale chciał, by żyła.
Złożył ogromne dłonie pod stołem z obawy, by
któreś tego nie dostrzegło. By ani Tonią, ani Jewgie
nij nie widzieli go w chwili słabości.
Oleg pomodlił się o życie Raiji.
Ocknęła się o poranku i nie zdziwiła się widokiem
bliskich.
Jej ciało było sztywne i obce. Wydostała się z przy
jemnej nicości wprost w bolesną rzeczywistość i przez
chwilę miała ochotę wrócić do tamtego świata.
Ciało Jewgienija chroniło ją, było jak ciepły dom,
który usuwa znużenie z obolałych członków.
- Odbyłaś podróż, Raiso - powiedziała Tonią i po
gładziła przyjaciółkę po włosach. Odwdzięczała się
za pociechę, którą dostała, kiedy jej świat wydawał
się nie do zniesienia. - Długo cię nie było, zaczęliśmy
się martwić - szepnęła i zajrzała Raiji prosto w oczy.
Było w nich tyle treści, wspomnień z innej rzeczy
wistości.
Bólu innych istnień.
- Nie - odezwała się Raija, obejmując wszystkich
spojrzeniem. - Wielkie nieba, jak to dobrze znów was
widzieć!
Jewgienij przytulił żonę z całych sił, jakby już ni
gdy nie chciał jej puścić.
Oboje wiedzieli, że nie mógł jej zatrzymać.
- Odbyłam dwie podróże - dodała po chwili. Cze
kali, co powie, a ona gotowa była podzielić się z ni
mi swym brzemieniem. - W dwóch postaciach. Zbli
żam się do końca. Piotr Wielki. Panował niedawno?
Potwierdzili.
Cichym głosem opowiedziała wszystko. Szeptała,
by nie budzić Olgi, ale również dlatego, że nie miała
sił mówić głośniej.
Pokazała im świat, który ujrzała.
W którym zostawiła ślady stóp.
I uwierzyli.
Uznali jej odmienność. Pochodziła z obcego ludu,
była piękna, ale nie tylko to różniło ją od innych.
Było coś jeszcze.
- Historia się zmienia - powiedziała zamyślona An
tonia. Jej podkrążone oczy świadczyły o znużeniu, ale
Tonią nie mogła się położyć. Nie tej nocy, kiedy Raija
odbywała swą przedziwną wędrówkę. - Zauważyłaś?
Raija skinęła głową.
- Jedna znalazła szczęście, tak przynajmniej sądzę.
Kochała go, a on chciał ją poślubić. Nie zginął, okrył
się chwalą...
Raija potwierdziła.
Dostrzegała to równie jasno jak Tonią. Widziała
i inne zależności. Wiedziała, co działo się w duszach
tamtych kobiet.
Dokładnie to samo, co w jej własnej.
- Dziewczyna zawsze pochodzi z ubogiej rodziny -
zaczęła cicho. - Jest młoda, ale dostrzega już potęgę
i moc uczuć. To kobieta, nie dziecko. Wiem, że jest
niezwykle urodziwa, choć nie widzę twarzy. Wcielam
się w nie za każdym razem. Podróżuję w ich ciele, wi
dzę ich oczyma. I mam własne dłonie, stopy. I czarne
włosy.
Zamilkła, nie podnosząc oczu. Czuła w sobie bez
mierną pustkę.
Jedna z nocnych wędrówek miała dobre zakończe
nie. Pozostałe przyniosły ból.
Ten ból wciąż dławił jej serce.
Przenikał jak ostrze włóczni sprzed stuleci, sprzed lat...
Uderzyło ją, że żadna z kobiet nie należała do teraź
niejszości. Nie mogła spotkać ich w obecnym życiu.
Trudno przeżywać losy ludzkie sprzed wieków.
Jeszcze trudniej te z nieodległej przeszłości.
Wszystkie bowiem należały do świata umarłych.
- A młodzieniec? - zamyśliła się Antonia. Złożyła
dłonie pod brodą. Wbiła wzrok w Raiję, jakby spo
dziewała się ujrzeć jego odbicie w oczach przyjaciół
ki. - Jest wciąż taki sam?
Raija zawahała się. Kątem oka dostrzegła stężałą
twarz męża, wyczuła napięcie jego nieruchomego ciała.
Odczuwał zazdrość wobec mężczyzn, którzy zgi
nęli przed wiekami.
Uznała to za policzek i komplement jednocześnie.
Za dowód miłości.
Miłości tak wielkiej, że szuka rywali tam, gdzie są
tylko cienie.
- Zmienia się - odrzekła. - Z początku myślałam,
że się różnią, teraz dostrzegam wspólne cechy. Są
młodzi, choć odrobinę starsi od dziewczyny. Zazwy
czaj umierają. Kochają ją, mimo że czasami nie po
trafią okazać uczucia. On nie jest może przystojny,
ale w nieregularnych rysach twarzy tkwi jakaś moc.
Kanciasta sylwetka, silne dłonie. Młode, prężne ciało.
Ciało młodzieńca, który staje się mężczyzną, świado
mym swej siły i uroku. Wyróżnia się w tłumie, choć
nie urodą. Czarne włosy, sztywne i niesforne. Ma
ciemną karnację, ciemniejszą niż ludzie w wiosce.
Tak było za każdym razem, tylko ona ma skórę po
dobnej barwy. Pozostali są jasnowłosi. On ma grzy
wę czarną jak noc. Ona też. Jej włosy błyszczą jak
skrzydła tego ptaka...
Szukała właściwego słowa i go nie znalazła. Do
strzegła niepokój Jewgienija, ale nie znała jego przy
czyny. Poza tą jedną. Poza zazdrością wobec cieni
z przeszłości.
- Kruka? - dopowiedział zadziwiająco pewnym
głosem.
Raija spojrzała na niego i uśmiechnęła się
Z wdzięcznością.
- Właśnie - dodała. - Czarne jak skrzydła kruka...
Nie dostrzegła wyrazu ulgi na jego twarzy. Ledwie
powstrzymał się od westchnienia...
I tym razem nie przedarła się za zasłonę ciemności.
- Jego oczy mają niezwykłą barwę - ciągnęła. Tym
razem zwracała się przede wszystkim do Antonii, jak
by tylko kobieta mogła zrozumieć te słowa. - Jak wo
da na torfowisku. Jak kamyki na dnie morza, jak
ogień. Nie wiem, jak ją opisać najtrafniej...
- Może jak bursztyn? - spytał Oleg i przyniósł
bransoletę, którą kiedyś podarował Antonii. Położył
ją na stole. Raija wzięła ozdobę do ręki i pogładziła
gładką powierzchnię kamienia.
Bransoleta mieniła się odcieniami żółci i brązów.
Nieokreślonych, nieuchwytnych.
Skinęła głową.
- Jak bursztyn - zakończyła. - Ma oczy barwy
bursztynu.
Odłożyła bransoletę. Jewgienij nie mógł spojrzeć
żonie w oczy. Aleksiej dał jej kiedyś identyczną. Mógł
przysiąc, że tak było. Sam pomagał młodszemu bra
tu znaleźć ozdobę godną najpiękniejszej kobiety
w Finnmarku.
Trzymał wtedy bransoletę w dłoniach i zastana
wiał się, jak może wyglądać kobieta, która zasłużyła
na tak drogocenny podarek.
Uważał, że nie ma takiej na świecie.
Mylił się. Nie po raz pierwszy, nie po raz ostatni.
Wtedy jednak nie wiedział, że popełnia błąd.
Teraz dorósł.
To głównie zasługa Raiji. Lub wina. Zależy jak na
to spojrzeć.
Ol eg roześmiał się i spojrzał na Jewgienija. Potar
gał go po ciemnej grzywce, która nigdy nie układała
się tak jak powinna.
- Czy to twój czarnowłosy wielbiciel?
- To nie ja - odrzekł ponuro Jewgienij. Zbyt ponu
ro jak na żartobliwą uwagę przyjaciela.
Raija spojrzała na niego długo. W jej wzroku było
morze miłości i cichy żal. Jakby doznała zawodu.
- Nie - powiedziała - to nie Jewgienij.
Zapadła cisza, w której trudno zbudować mosty.
Cisza jak przepaść o gładkich, śliskich ścianach.
- Jeśli Tonią i ja mamy rację... - zaczęła znów i rzu
ciła niepewne spojrzenie na przyjaciółkę.
- Nie mylimy się!
- Jeśli mamy rację - powtórzyła Raija - to odby-
wam wędrówkę przez świat realny. To nie marzenia
ani sny, mogę przysiąc. Wiem, co to znaczy śnić. Być
może widzę moje poprzednie wcielenia. Nie mam po
jęcia, boję się nawet myśleć o tym. Boję się mieć włas
ne zdanie. To się jednak kiedyś działo... - Przerwała,
słowa przychodziły z trudem. - Jeśli jestem tą kobie
tą, to on zawsze stoi u jej boku. Tu go nie widzę. Więc
jeśli go znałam, to w poprzednim życiu. Tym, które
go nie pamiętam.
I znów cisza. Straszniejsza niż poprzednia.
Raija chwyciła Jewgienija za rękę. Spojrzała na nie
go z wdzięcznością i bezbrzeżnym oddaniem.
- To dobrze, że nie pamiętam. To dobrze, że mam
Jewgienija. I miłość, w której nie ma miejsca na ból.
15
Raija nie wędrowała już w czasie. Nie wiedziała dla
czego. Może dlatego, iż nigdy nie zostawiali jej samej.
Przeszła jesień, nadciągnęła zima. Świętowali Boże
Narodzenie.
Okres postu był trudny. Trwał długo, od czterna
stego listopada do dwudziestego trzeciego grudnia,
w tym czasie wstrzymywano się od potraw mięsnych.
Należało umartwiać się przed narodzeniem Chry
stusa po to, by silniej radować się Jego przyjściem.
W ciągu roku mięso rzadko trafiało na stół, ale za
kaz czynił ten brak dotkliwszym.
Jewgienij nie należał do osób szczególnie religij
nych, ale postępował jak inni mieszkańcy Archangiel-
ska. Przeciętny Rosjanin stosował się do nakazów ko
ścioła prawosławnego.
Poszczono cztery razy do roku: czterdzieści dni
przed Bożym Narodzeniem, czterdzieści dni przed
Wielkanocą, od pierwszej niedzieli po Świętej Trójcy do
dwunastego lipca, ten okres trwał od ośmiu dni do sze
ściu tygodni, i wreszcie przez pierwsze trzy tygodnie
sierpnia. Poza tym nie jedzono mięsa w niektóre dni,
szóstego stycznia w święto Objawienia Pańskiego, dwu
dziestego dziewiątego sierpnia na pamiątkę męczeńskiej
śmierci Jana Chrzciciela i czternastego września.
Poza tym w każdą środę i piątek.
Postnych śród Jewgienij nie przestrzegał, ale w pią
tek w jego domu jadano wyłącznie ryby.
Nie głodowano więc podczas postu. Zresztą mięso
i tak zastrzeżone było dla zamożniejszych. Czas po
stu w pewnym sensie łagodził nierówności społeczne.
Ludzie przynajmniej jedli to samo.
Rai ja czuła ociężałość w całym ciele. Przepowied
nia Antonii się sprawdziła, ciąża nie zniekształciła
sylwetki przyjaciółki tak jak jej. Najbardziej przy
szłej matce dokuczał ciężar noszonego dziecięcia,
czuła go w kostkach, nogach, kręgosłupie.
Radowała się tym, co będzie. Jewgienij wpadał
w entuzjazm, po to by za chwilę trząść się ze strachu.
Dobitnie dał Antonii do zrozumienia, że spodziewa
się jej obecności, kiedy skończą się święta.
Śmiertelnie się bał zostać z Raiją sam na sam, bo
jakoś nie widział się w roli akuszerki.
Raija uśmiechała się na samą myśl o tym.
Antonia z pewnością nie odmówi pomocy.
Jewgienij nigdy nie był bardziej blady jak w chwi
li, kiedy oznajmiła mu, że się zaczęło.
Spojrzał na nią dzikim wzrokiem i zagonił do łóż
ka. Krzyknął, że jest nieodpowiedzialna, mówiąc mu
o tym tak późno. Że sprałby ją na kwaśne jabłko, gdy
by nie była w stanie odmiennym.
I w ogóle się nie roześmiał, gdy odpowiedziała, że
nie miałby powodu, by ją sprać, gdyby nie była w sta
nie odmiennym.
Antonia zamierzała zjawić się następnego dnia. Raija
wyliczyła sobie datę porodu na Nowy Rok, ale przecież
mogła się pomylić. Dziecięciu wyraźnie się spieszyło.
Widocznie chciało urodzić się w roku 1735.
Jewgienij popędził do Archangielska, choć Raija
zapewniała go, że to niepotrzebne. Myślała o przyja
ciółce cały dzień.
Brzmiało to może dziwacznie, ale Raiję i Antonię łą
czyła przedziwna więź, nienamacalna, a jednak praw
dziwa.
Kiedy w życiu Antonii działo się coś szczególnego,
Raija wiedziała o tym, zanim padły słowa. Antonia
szóstym zmysłem wyczuwała na odległość, że przy
jaciółka potrzebuje jej rady lub opieki.
Jewgienij uznał, że bredzi, kiedy usiłowała mu to
wytłumaczyć.
Rodził się jego syn, Raija potrzebowała pomocy.
Fachowej pomocy.
Zupełnie zapomniał, że Antonia asystowała dotąd
tylko przy jednym porodzie. Własnym.
Osiodłał konia i ruszył do Archangielska.
Niemal zagonił biedne zwierzę na śmierć.
Raija zastanawiała się, czy Antonia już jest w dro
dze. A może czeka.
Sama nie uważała, by pośpiech był wskazany.
Skurcze pojawiały się w rzadkich odstępach.
Poznała je.
Wiedziała, co oznaczają.
Wody jeszcze nie odeszły.
Wstała z łóżka, kiedy za Jewgienijem zamknęły się
drzwi. Mężczyźni lubili rozprawiać o kobiecej skłon
ności do dramatyzowania. Jak przyszło co do czego,
to oni wpadali w panikę.
Poród to ból. Wszystko rodzi się w bólach, po to
by dostać nagrodę od życia.
Usiadła na krześle Jewgienija, tym, które stało naj
bliżej ognia. Trochę marzła, ale nie musiała dokładać
do ognia. Jewgienij zadbał o wszystko.
Kaflowy piec w sypialni utrzyma ciepło przez ca
łą dobę.
Nie zmarznie. Gorszy był chłód w jej duszy.
Nie należał do niej.
Stała w środku ciżby. Było duszno, musiała wspi
nać się na palce, by dostrzec cokolwiek ponad ramio
nami ludzi. Najchętniej odwróciłaby głowę.
Pilnowali ich. Dziesiątki oczu nadzorowało każdy
ich ruch.
Szaleństwo.
Starszyzna kazała im przyjść. Obarczyła niewier
nych winą za ten niecny postępek.
Zrobili, co im kazano.
Oczekiwali kary.
Poszła za tłumem oglądać, jak żołnierze cara palą
święte przedmioty. Ten obraz wryje się na zawsze
w pamięć jej ludu i żyć będzie w legendach przeka
zywanych z pokolenia na pokolenie.
Ścisnęła dłoń młodzieńca stojącego u jej boku. By
li za młodzi, by darzyć się miłością, przynajmniej ona
była za młoda. Tak twierdzili rodzice. Mówili, że mi
łość to nie to samo co małżeństwo.
Zresztą upatrzyli dla niej innego męża.
Kiedy dorośnie.
Pochodził z dobrej rodziny, nosił czerwoną pele
rynę. Zbierał ofiary dla bogów, często przemierzał ca
łą nizinę Konda.
Znała go.
Jego żona zmarła poprzedniego roku. Nie był już
młody, ale twierdził, że zaczeka, aż ona dorośnie do
zamążpójścia.
Płakała w skrytości, ale nawykła do posłuszeństwa.
Teraz, póki jeszcze była zbyt młoda, by wyjść za
mąż, jej serce przepełniała miłość do tego, którego nie
pozwalano jej kochać.
Jak wielki błąd popełniali!
On też ją kochał. Pochodził z biednej rodziny, ra
zem się wychowali, ich domy znajdowały się niedale
ko od siebie.
Był dla niej jak starszy brat.
Zawstydziła się, odkrywszy, że go kocha. Miłość
wydała się jej odrażającym uczuciem.
Z wolna jednak obraz brata rozpływał się i niknął,
a na jego miejsce pojawił się wizerunek młodego męż
czyzny.
Nie znała bardziej urodziwego młodzieńca. Nie prze
szkadzało jej, że ojciec naśmiewał się z jego oczu i mó
wił, że mają barwę brudnej wody w kałuży. Nie prze
szkadzało jej, że inne dziewczęta chichotały na widok
jego czarnych włosów. Jej włosy też były czarne. Uro
dziła się z czupryną jak węgiel w rodzinie jasnowłosych.
Minęło sporo czasu, zanim ojciec uznał ją za swoją.
Oskarżał żonę, że przyprawiła mu rogi. Niedobre lata.
Byli stworzeni dla siebie. Takie same włosy, takie
same myśli, takie same marzenia.
On też się przestraszył, kiedy poczuł miłość.
Przede wszystkim dlatego, że była taka młoda.
Czynił szalone wysiłki, by wyrzucić ją z pamięci.
W walkach w lesie należał do najdzielniejszych.
Rodzina kazała jej zapomnieć o dziecięcym za-
uroczeniu. Czy nie widziała, jak mało jest wart?
Ze nie potrafi panować nad sobą?
Kto by chciał takiego dzikusa za męża?
Ona chciała.
Nie powiedziała tego głośno.
Spotykali się potajemnie. Ukradkiem wymieniali
pocałunki.
Przysięgła, że będzie posłuszną córką i wyjdzie za
mąż za tego, którego jej wyznaczono. Nie zamierza
ła jednak dochować czystości. Stary człowiek nie ku
pi sobie kobiety, której przedtem nikt nie posiadł.
Spletli dłonie. Miał krótkie, silne palce. W tłumie
nikt nie mógł dostrzec tej ukrytej pieszczoty.
Był blisko, tak blisko, że czuła się pewniej w tej
strasznej chwili, kiedy żołnierze palili ich bogów.
Posążki, misy, skóry wyniesione ze świątyni.
Nazywali ją gontyną.
Drewniane posągi od razu zajęły się ogniem, suche
drewno pękało z trzaskiem. Jeden z nich miał cyno
wą twarz.
Nie wiedziała, kogo przedstawia. Może Miniseja.
Może Kharugwaja lub Posoty.
Stała zbyt daleko.
Drewno płonęło, cyna topiła się.
Wiedziała, co chcą im powiedzieć. Że to nie bogo
wie, że można ich zniszczyć. Znikną, zamienią się
w nicość.
Zasiali ziarno zwątpienia w jej duszy.
Choć jednocześnie czuła pogardę do nich, odrazę,
którą dzieliła z całym swoim ludem.
Wielkość bogów nie kryje się w posągach. Bogowie
to coś więcej. To duch.
A ducha chyba nie można spalić w płomieniach?
Starszyzna wyjaśniła im wszystko. Na potajem
nych spotkaniach zapewniała, że Jumala nie wpadnie
w ręce bezbożnych. Jumala znaczyła najwięcej. To
nie tylko złota postać trzymająca czarę.
Jumala mówiła, była powierniczką duszy ludu
Konda. Gdyby ją stracili, sprzeniewierzyliby się sa
mym sobie.
Skomplikowane myśli.
Zwłaszcza dla kogoś, kto kocha zakazaną miłością.
Stos dopalił się, tłum rozszedł się. Ludzie ruszyli
do kościoła, jedynego prawdziwego kościoła. Do któ
rego mieli prawo i obowiązek uczęszczać.
W Bieriezowie nie oddawano już czci bożkom.
Prawdziwa wiara odniosła triumf.
Stanęła w nawie przeznaczonej dla kobiet i uśmiech
nęła się. Widziała postać ukochanego, wyglądał wspania
le, choć nosił przykrótką i przetartą na łokciach kurtkę.
Po nabożeństwie ruszyła do domu. Wszyscy tak
robili, zwolennicy prawdziwej wiary i czciciele boż
ków. Potem niektóre domostwa pustoszały. Ludzie
cichaczem wykradali się do lasu.
Śledziła go wzrokiem. Pozwoliła rodzicom się od
dalić, tak by mogła znaleźć się u boku ukochanego,
tak by mógł objąć ją ramieniem.
Szli razem przez las. Stworzeni dla siebie.
Głęboko w głuszy, tam gdzie mnisi nie odważyli
się zapędzać, rozpoczęły się inne obrzędy.
Dla kręgu wtajemniczonych i ludu.
Nie było już żadnych posągów.
Najstarszy z nich objął wzrokiem zgromadzonych.
Najpotężniejszy szaman w kraju Konda.
- Jumali tutaj nie ma. Jumala jest bezpieczna. Nikt
jej nie znajdzie. Znajduje się na wysepce na bagnach,
gdzie nikt nie trafi, ani latem, ani zimą. Żaden myśli
wy nigdy nie zapuszczał się w tamte strony.
Westchnęła i ścisnęła jego rękę.
Jumala była bezpieczna.
Z palcami wplecionymi w palce ukochanego roz
poczęła cichą modlitwę. Prosiła boginię, by pozwoli
ła jej połączyć się z ukochanym. By nie wiązała jej ze
starcem.
Jumala była bezpieczna.
Więc jest nadzieja. Póki bogini żyje, żyją i oni.
Może zdarzyć się cud.
Raija wiedziała, że nadszedł czas. Podniosła się
z krzesła i poszła do sypialni. Podłoga pod krzesłem
była mokra.
Uśmiechała się do siebie między skurczami.
Uśmiechała się, choć szła przygięta z bólu do ziemi.
Za oknami zapadła noc. Jewgienij zapewne dotarł
już do Archangielska.
Nie będzie długo sama. Czuła to.
Za chwilę rozlegnie się parskanie koni i skrzypie
nie płóz u sań. Usłyszy głosy. Antonii, Olega, Jewgie
nija.
Tupot stóp na zmrożonej ziemi.
Do środka domu wdarł się strumień zimnego po
wietrza.
Krzyknęła na powitanie.
Jewgienij wpadł do środka z Olgą na ręce i poło
żył dziecko u boku żony. Usiadł przy niej, nawet nie
zdejmując rękawiczki. Musiała mu pomóc.
Antonia panowała nad wszystkim. Uśmiechała się,
uspokajała Jewgienija. On najbardziej tego potrzebował.
Oleg zaprowadził zwierzęta do stajni i zjawił się
w izbie. To on zdjął z Jewgienija płaszcz z wilczych
skór. Jewgienij nawet o tym nie pomyślał. Potem Oleg
podniósł swoją małą córeczkę i stanął z nią przy piecu.
Byli przy Raiji, nikt nie pomyślał, by wyjść.
Tak miało zostać.
Antonia nie musiała pomagać.
Dziecko samo przyszło na świat. Krzyczało, zanim
je obmyli.
Toni trzęsły się ręce, kiedy przecinała pępowinę.
Przestały drżeć, kiedy wiązała nić, kiedy podniosła
niemowlę, by Jewgienij mógł je obmyć.
Dorosłe dłonie na małym, niemal przezroczystym
ciele.
Raija płakała, kiedy przystawiała maleństwo do
piersi. Płakała, kiedy stali się prawdziwą rodziną, ona,
Jewgienij i dziecko.
Jewgienij też płakał. Strumienie łez spływały po je
go wychudzonych policzkach. Zmusił się do uśmiecha
- Mam syna, Oleg! Nie mówiłem? Urodził mi się
syn!
Antonia i Raija wymieniły spojrzenia.
Mały ssał mleko. Niewiele, dość jednak, by na je
go twarzyczce zagościł wyraz zadowolenia.
Miał czarną grzywkę, czarną jak tysiąc nocy. Ciem
ne oczy i zadarty nosek.
Jewgienij dotknął go delikatnie.
- Wdał się w matkę - powiedział serdecznie, pełen
miłości do Raiji i tego cudownego stworzenia. Jego
dziecka. Jego syna.
Tonią wzięła go w ramiona i zaniosła do okna.
- O t o twoje królestwo, mały książę - powiedziała
z uśmiechem. - To Dwina. A tam miasto, gdzie jest
wiele statków. Nazywa się Archangielsk i leży nad
Morzem Białym. Tam mieszka ciocia Tonią, wujek
Oleg i mała Olga.
Mały skrzywił się.
Na niebie stała zorza polarna, jakiej Antonia jesz
cze nie widziała. Nawet tamtej nocy, kiedy ona i Ra-
ija wywróciły się z wozem.
Przekraczała wszelką wyobraźnię. Ogień i lód. Zie
leń, żółć i fiolet. Pokryła całe niebo.
Nawet Raija usiadła na łóżku, by ją podziwiać.
- Nie jesteś synem zorzy polarnej, to wiem na pew
no - powiedziała Tonią. Pocałowała dziecię w czoło
i podała je Jewgienijowi. A on mógłby je trzymać ca
łą noc.
- Jesteś moim synem - oznajmił. - Nazwę cię Mi
chaił.
Epilog
Nadeszło lato roku 1736. Zeszło wiele czasu, za
nim Raija zdołała przekonać Jewgienija.
Wciąż nie wiedział, czy dobrze robią.
- Mam dość tego lasu - powiedział z irytacją, żału
jąc, że się zgodził.
Jechali przez cały dzień. Jewgienij uważał, że mar
nują czas. Zrobił to, by przestała suszyć mu głowę.
- Już niedaleko - odrzekła.
Nigdy nie była w tym miejscu, ale rozpoznawała
je. Młoda dziewczyna biegła przez ten las, by spotkać
się z ukochanym.
Ujrzeć jego śmierć.
Znała ten las.
Polana zarosła, drzewa podeszły do wzniesienia.
Zeskoczyła z siodła i pobiegła. Jewgienij złapał wo
dze i przywiązał wierzchowce do drzewa. Ruszył po
woli za żoną.
Raija zatrzymała się na środku zbocza.
- To tutaj - powiedziała z błyszczącymi oczyma.
Przepełniał ją spokój, którego nie potrafiła wyjaśnić.
W tej chwili nie była wyłącznie Rai ją Bykową, ale
również tamtymi kobietami. Razem znalazły się
u źródła. Tam, gdzie się wszystko zaczęło. - Tutaj sta
ła Jumala, Jewgienij.
Nie uwierzył. Jak większość mężczyzn domagał się
dowodów. Zaczął grzebać w ziemi.
Lud Jumali uciekł stąd przed setkami lat. Drewno
gnije szybko.
Zdawało mu się jednak, że dostrzega zarys budow
li i ślady płotu.
Tam gdzie wskazywała Raija.
Na głębokości dłoni znalazł monetę. Przerwał po
szukiwania, kiedy miał ich całą garść.
Cudzoziemskie monety, pokryte obcymi znakami.
Jewgienij poczuł chłód w sercu.
Odłożyli wszystkie poza pierwszą.
- Tę dostanie Michaił - oznajmiła Raija. - Nie sta
nie mu się z tego powodu żadna krzywda.
Jewgienij nic nie odrzekł. Raija była piękniejsza niż
kiedykolwiek. A jej głos tchnął pewnością.
- Nie ruszę już na wędrówkę, Jewgienij - dodała.
Objęła męża w pasie. - Podróż dobiegła kresu. Tutaj.
Stali długo.
Potem zeszli do koni i odjechali.
Nigdy już nie wrócili w to miejsce.
Dusze pokutujące odnalazły spokój.
Raija odwróciła się jeden jedyny raz.
- Podróż dobiegła kresu - powtórzyła.