24 Zabłąkane dusze

1

Dawno temu wpadła w ręce wojowniczych przy­byszów z północy. Uprowadzili ją z ciepłego, roz­świetlonego Rzymu i powiedli do kraju, gdzie ziemia ścięta jest wieczną zmarzliną. Do kraju, gdzie słońce stoi chłodne i nie spala ziemi na rdzawy popiół.

Nazwali ją Jumala i oddawali jej cześć.

Był to lud, który osiadł na południowych brzegach Bałtyku.

Pod panowaniem władcy o imieniu Filimer garst­ka współplemieńców ruszyła na południe i w okoli­cach Morza Czarnego założyła potężne królestwo. W tamtych czasach jednakże mężczyźni nie zapusz­czali korzeni, tak jak to zawsze czyniły kobiety.

Mężczyźni prowadzili wojny i zdobywali łupy. Mężczyźni szukali podniety, nieustannie rzucając wyzwanie śmierci, zastawiając swój ziemski żywot za krótkotrwałą rozkosz, jaką daje akt odwagi.

Kobiety rodziły im dzieci, zajmowały się gospodar­stwem, gotowały strawę i szyły odzienie. Życie kobiet upływało na poszukiwaniu owoców runa leśnego, szykowaniu jedzenia, wspólnym pilnowaniu ognia i doglądaniu dzieci. Życie kobiet to śmiech i codzien­ny znój. To świat zamknięty. Ogień, dzieci, mężowie.

Kobiety nie szukały łupów, nie marzyły o władzy, którą daje podbijanie nowych ziem. Krew nie wrzała w ich żyłach na myśl o walce, pocie, ciałach poległych wojowników z innego plemienia. Nie chciały rabo­wać i brać niewolników. Ni łupić obcych miast.

Świat kobiet to ogień, dzieci i mężowie.

Legendy głoszą, że ten lud, a właściwie sami mężczyźni, sprzymierzył się z królem Wizygotów, Alarykiem, i razem z nim ruszył na Rzym w roku Pańskim 410.

Zdobył i splądrował miasto. Ceglasta, spalona słoń­cem ziemia spłynęła krwią.

Nasyceni walką, upojeni zwycięstwem wracali wo­jownicy do swoich domostw, lecz wielu z nich nie za­trzymało się w potężnym królestwie na północnych brzegach Morza Czarnego. Niektórzy nie zatrzyma­li się nawet na przyjaznych plażach Bałtyku.

Otworzyła się przed nimi ogromna kraina na pół­nocy świata, gdzie morze jest dzikie, a ziemię na głę­bokości sztychu łopaty skuwa wieczny lód. Znaleźli kraj wprost wymarzony do podbojów, zamieszkiwa­li go bowiem ludzie łagodni i nienawykli do walki.

Wojownicy rozbili obóz nad ogromną rzeką, któ­ra szerokim ujściem wpada do morza.

Mieli ze sobą zloty posążek kobiety z dalekiego kraju, gdzie słońce pali żywym ogniem, powietrze ma zapach ziół, a wiatr jest jak łagodna pieszczota.

Postawili go na wzniesieniu w gęstym, wilgotnym lesie. Stał tam przez kolejne tysiąc lat. Przez tysiąc lat modlili się do złotego wyobrażenia kobiety, które skradli kiedyś, by wykazać się odwagą godną prawdziwych mężczyzn. W kraju tak odległym, że nikt go już nie pamiętał.

Ta kobieta była dla nich bóstwem najwyższym. Odlana z najszlachetniejszego kruszcu, jakże różna od bożków z kamienia i drewna. Inna, bo mająca ludzkie rysy. Inna, bo przemawiająca do nich, wypo­wiadająca boskie słowa w nieznanym języku.

Składali jej ofiary. Przez stulecia znosili dla niej tro­fea, aż wokół poniosła się wieść o wielkim skarbie. Choć otaczali swą boginię ścisłą tajemnicą, zawsze znalazł się ktoś, kto nie potrafił utrzymać języka za zębami.

Bronili jej czci zacieklej niż życia własnych współ­ziomków. Zdrajców i plotkarzy karali śmiercią. Bó­stwo ze złota należało do nich, stanowiło ich sekret i odpowiedzialność. Będzie ich chronić, obdarzać szczęściem i dostatkiem dopóty, dopóki starczy im sił, by zatrzymać je wyłącznie dla siebie.

Na północ od Dwiny pewna zakochana młódka opowiedziała swemu wybranemu o Jumali. O ziemi u jej stóp wysłanej złotymi monetami. Niewinna i niedoświadczona, dała się uwieść. Opisała wojowni­czemu wikingowi drogę do bogini.

Mężczyźni z zachodu znaleźli posążek i świątynię pełną skarbów. Jumali nie ruszyli, ale złupili świąty­nię. Zabrali tyle, ile byli w stanie unieść, i podzielili kosztowności między siebie.

Ich przywódca, Torę, pozostał nienasycony. Dziew­czynę, która powierzyła mu tajemnicę, wyrzucił z pa­mięci, zanim dotarli do celu. Towarzysze znaczyli dla niego mniej niż kruszec, który można zważyć w dło­ni i w którego blasku można się ogrzać. Zabił jednego i zabrał jego część. Skierował miecz przeciwko Gunsteinowi, ale ten zdołał umknąć.

Torę pożeglował swoim statkiem na zachód, uwożąc rozliczne skarby i historię o złotym posążku ko­biety.

Wiele razy jeszcze wykazał się brawurą. Rozlał wiele krwi, nie licząc się zbytnio z ludzkim życiem. Potomność zapamiętała go pod mianem Torę Hund.

Jumala stała na wzniesieniu nad Dwiną już tysiąc lat, kiedy wieść o niej dotarła aż do stolicy. Do ludzi kościoła, ludzi pragnących władzy i bogactw i wyzna­jących tę samą definicję męskiej odwagi, która każe zdobywać obce ziemie, mordować, grabić i zadawać gwałt. Która dodaje powagi i ważności powracającym ze skarbami z wypraw w odległe zakątki świata.

Jumala pachniała złotem. Chytrzy doradcy pod­szeptywali, że pachnie też bałwochwalstwem. Łatwo usprawiedliwić gwałt zadany bezbronnym.

Wysłano ludzi i nakazano im przenieść posążek do stolicy.

Wyznawcy Jumali pojęli, że muszą ratować bogi­nię. Miejsce, w którym stała od tysiąca lat, przestało być bezpieczne.

Lud ruszył więc w drogę, uwożąc cały swój doby­tek i największą świętość. Pociągnął na południe, jak najdalej od cara i władzy kościoła.

Po posążku wszelki słuch zaginął.

Jumala przetrwała w opowieściach ludzi zamiesz­kujących północne brzegi Dwiny.

- Była obca. Przybyła z dalekiego kraju. Nic o niej nie wiedzieli. Nadali jej imię i oddawali cześć. Ona obdarzała ich pomyślnością. Aż znikła. Przybyła zni­kąd i odeszła w nicość...

Antonia umiejętnie stosowała pauzy, dozując na­pięcie.

- Nie uważasz, że to piękna opowieść? - spytała, odrzucając ciemne włosy z czoła.

Raija skinęła głową. Dłonie miała zanurzone w ciemnym chlebowym cieście, ręce ubrudzone po łokcie. I białą grudkę mąki na policzku, w miejscu z którego odgarnęła niesforny kosmyk.

- Dlaczego opowiadasz bajki? - spytała. - Nie masz nic innego do roboty, Toniu? Jeszcze nie nadszedł czas spoczynku...

Perlisty śmiech Toni wypełnił kuchnię.

Kuchnię Jewgienija.

I Raiji...

Dziwne. Własna kuchnia Raiji. Na swój sposób bar­dziej należała do niej niż do Jewgienija. Nie miała po­jęcia, czy kiedykolwiek przyzwyczai się do tej myśli.

- Nie dostrzegasz, że ta historia jest o tobie, moja miła? Raiju, piękności ty moje! Ogłuchłaś?

Raija uśmiechnęła się bezwiednie. Tonią zawsze traktowała ją jak boginię.

- Ponieważ była obca? - spytała. - Bo nie znali jej przeszłości?

Tonią energicznie pokiwała głową. Nie ruszyła pal­cem, by pomóc Raiji przy cieście. Tonią nie miała za­jęć gospodarskich w wielkim poważaniu. Nawet we własnej kuchni spędzała niewiele czasu.

- Jestem z krwi i kości, nie ze złota - stwierdziła Raija i nagle poczuła ucisk w żołądku. Jakieś światło przemknęło jej przed oczyma i znikło. Ułuda, która jedynie na moment pozostaje w pamięci. - Nie pad­łam niczyim łupem. I sądzę, iż moja przyszłość nie skrywa żadnych tajemnic. Pozostanę nad Dwiną ca­łe życie, więc muszę polubić cerowanie Jewgienijowych koszul...

Śmiech Toni przeniknął ściany niewielkiego dom­ku na brzegu rzeki.

- Za tysiąc lat nikt nie będzie opowiadał legend o Raiji Bykowej - dodała Raija z mocą. Pewna siebie, stojąca mocno na ziemi w tym ogromnym kraju, z Jewgienijem u swego boku.

- Ja ułożę legendy o tobie - przekomarzała się To­nią. - Tobie na złość, Raiso, moja przyjaciółko!

Tonią użyła imienia w rosyjskim brzmieniu, pod którym znała Raiję miejscowa ludność. Poza Tonią tylko Jewgienij i Oleg nazywali ją Raiją i to była je­dyna nić prowadząca do poprzedniego życia. Życia, którego nie pamiętała.

Był przednówek roku 1735. Dzień chylił się ku za­chodowi. Oleg i Jewgienij ruszyli do Onegi, by zamó­wić nowy statek u szkutnika. Mężowie widzieli przy­szłość w handlu i frachcie morskim. W ten sposób chcieli zapewnić byt rodzinie.

Po prawdzie niewielu ludzi w Archangielsku widzia­ło jakąkolwiek przyszłość dla tego miasta założonego w 1584 roku. Ciemne chmury spowijały horyzont.

Anglicy rozpoczęli handlową działalność w tym miejscu jeszcze wcześniej, w roku 1553. Kiedy Archangielsk zyskał prawa miejskie, hamburscy kupcy wyparli z rynku angielskich konkurentów. Historia „Russia Company” szybko dobiegła końca.

Mieszkańców miasta niewiele to obchodziło.

Handel i tak znalazł się w rękach nielicznych, czy to Rosjan czy cudzoziemców. Zwykły człowiek na handlu zbożem z Niemcami nie zarobił złamanego szeląga.

Jedyne, co się zmieniało, to język, który roz­brzmiewał na nabrzeżu.

Po wizycie Piotra Wielkiego Archangielsk otrzy­mał wiele przywilejów, stając się jedynym portem Rosji. Miasto rozkwitło, statki handlowe przemierza­ły Morze Białe wszerz i wzdłuż. Przyszłość rysowała się w jasnych barwach.

Sam car tak powiedział.

Okres rozkwitu trwał krótko.

Wraz z założeniem Petersburga Rosja zyskała port położony znacznie bliżej europejskich szlaków hand­lowych.

Piotr Wielki zapomniał o obietnicach złożonych miastu na północy. Wielcy ludzie mają słabą pamięć. Przez nowy ośrodek portowy przepływało trzy czwarte rosyjskiego handlu z zagranicą.

Archangielsk zaczął podupadać.

Piotr Wielki zmarł dziesięć lat temu, po nim rzą­dzili Katarzyna I i Piotr II. Teraz znów na tronie za­siadała caryca, Anna z rodu Romanowów, tego same­go rodu, który Piotr Wielki osadził na tronie Rosji.

Handel w rejonie Archangielska wciąż stanowił do­menę nielicznych, ale w szczelnym dotychczas systemie pojawiły się pierwsze pęknięcia. Kto miał pieniądze, mógł się poważyć na wejście do gry. Oleg i Jewgienij za­mierzali skorzystać z okazji. Uznali, że handel i fracht towarów to dobry interes.

Dwie młode ciemnowłose kobiety czekały na wschodnim brzegu Dwiny. Zapewnienia mężów trak­towały z przymrużeniem oka.

Wypełniały izbę śmiechem i rozmową, w malowa­nej na niebiesko kuchni opowiadały sobie o tajemni­czej, obcej bogini. Wymawiały jej imię.

Jumala.

To słowo brzmiało dla Raiji tajemniczo, choć budzi­ło odległe wspomnienie. Niewyraźne, ledwie uchwytne.

Tonią przyglądała się, jak Raija ugniata ciasto gwałtownymi ruchami, jakby dając upust złości. Na obliczu przyjaciółki nie widać jednak było wzburze­nia. Jeśli mieszkało w niej, to głęboko ukryte, tak głę­boko, że nawet ona nie umiała go dostrzec.

Żona Jewgienija nosiła włosy związane wstążką na karku. Nie zaplatała ich w warkocze ani nie chowa­ła pod chustą, jak nakazywał zwyczaj. Tak jak Tonią, Raija kierowała się własnymi zasadami.

- Wygląda, jakbyś chciała sprawić temu ciastu la­nie - zauważyła cierpko Tonią. Uniosła nogi i opar­ła je o skrzynię z drewnem. Miała na sobie spodnie i buty do konnej jazdy, tak zresztą ubierała się naj­częściej. Nie przejmowała się ludzkim gadaniem. Jak daleko sięgała pamięcią, ludzie zawsze o niej dużo mówili. Dotąd jednak nie słyszała słów na tyle ostrych, by zdołały ją zranić. Pod tym względem An­tonia nie była szczególnie wrażliwa.

Oleg zapytał kiedyś, czy nie mogłaby nosić się jak kobieta. To było jeszcze przed ślubem, a Oleg bardzo ostrożnie i delikatnie ubrał swoją ciekawość w słowa. Odpaliła, że jeśli szuka baby szerokiej w biodrach i tyłku, to droga wolna.

Od tamtej pory ani razu nie wrócił do tego tematu. Dał Toni wolną rękę w kwestii ubioru i pozwolił żo­nie zająć się handlem i frachtem na lądzie. Interes przepisano na jego nazwisko po ślubie, ale i tak zawiady­wała nim Tonią. Od śmierci ojca nic się nie zmieniło.

Antonia była silną kobietą, przed nikim nie zgina­ła karku, od nikogo nie przyjmowała poleceń.

Żyła samotnie aż do chwili, kiedy zjawiła się Ra­ija. Z morza od zachodu. Raija Jewgienija. Na swój sposób jego łup.

Wielka tajemnica, której strzegli jak oka w głowie - ona, Oleg i Jewgienij.

Dopóki Raija jest szczęśliwa, Antonia będzie mil­czeć, taką złożyła przysięgę przed samą sobą. Ani chwili dłużej.

- A ty kiedyś coś upiekłaś? - odcięła się Raija. I obie wybuchnęły śmiechem.

- Jakoś mi to nie idzie - stwierdziła Tonią, wzdy­chając, choć w tym westchnieniu trudno by było do­szukać się prawdziwego żalu. Nie miała czasu, by ża­łować czegokolwiek w swym krótkim życiu. Lubiła się w pełni taką, jaką stała się przez te lata. - Wyobra­żasz sobie nudny żywot tych kobiet, które pochylają się w nabożnym skupieniu nad połatanymi koszula­mi mężów? - Tonią wzdrygnęła się na samą myśl.

- Te, które nieustannie obgadują tę wstrętną Anto­nię i jej nie mniej odrażającą przyjaciółkę Raisę? - uzupełniła Raija, sprawnie formując okrągłe bochen­ki. Precyzyjne ruchy jej dłoni dowodziły, że wypiek chleba to dla niej nie pierwszyzna. Nigdy jednak nie polubiła tej czynności.

- I ślinią się na myśl o Olegu i Jewgieniju - dodała Tonią. - Na pewno się ślinią. Zdobyłyśmy jedynych dwóch kawalerów, których warto było zdobyć, przy­najmniej na wschód od Dwiny. Już ja się na tym znam!

Znów zaniosła się śmiechem. Tonią nigdy nie ukry­wała przeszłości. Potrafiła drwić z samej siebie i w ten sposób wytrącać wrogom oręż z ręki.

Niełatwo poniżyć kogoś, kto nie odżegnuje się od własnych słabości.

Raija odstawiła bochenki do wyrośnięcia. Zmyła blat stołu i stolnicę, opłukała dłonie.

- Pomyślałaś kiedyś, ile wody przepływa kobietom przez ręce? - spytała niespodziewanie Antonia.

Raija znieruchomiała. Temu twierdzeniu mogła je­dynie przytaknąć. Kiedyś i jej podobna myśl prze­mknęła przez głowę. Kiedy, nie wiedziała. Tylu rze­czy nie wiedziała. Czasami to bolało. Zupełnie jakby stała przed zamkniętymi drzwiami we własnym do­mu, mając przeświadczenie, że nie dowie się, co przed nią skrywają. Że nigdy nie znajdzie klucza.

Żyła teraźniejszością. Nie mogła patrzeć za siebie, rzucać spojrzeń przez ramię. Rozmawiać o minio­nym czasie. Jeden tylko istniał kierunek. Naprzód.

Nie zawsze tak było, tyle wiedziała. Tyle potrafiła odgadnąć.

Jednak żadne nici nie prowadziły wstecz, żaden przewodnik nie mógł wskazać drogi powrotnej. Żadnej szczeliny w murze oddzielającym ją od przeszłości.

Zupełnie nic.

Tylko ucisk w okolicach czoła, kiedy starała się prze­bić ciemność. Ból rozsadzający głowę, kiedy usiłowała poskładać w całość strzępy niespokojnych snów.

Życie Raiji rozpoczęło się w Archangielsku pięć miesięcy wcześniej. Życie zaczęło się z Jewgienijem, Olegiem i Antonią. I takie już zostało.

W pewnym sensie Antonia miała rację: los Raiji podobny był do losu bogini ze złota. Jak Jumala przy­była znikąd do krainy nad Dwiną.

Jak Jumala uczyniła zeń swoją ojczyznę.

- Spodziewam się dziecka - oznajmiła Antonia. Raija odwróciła się, gwałtownie wyrwana z rozmyślań.

- Spodziewam się dziecka - powtórzyła Antonia i rozciągnęła usta w szerokim uśmiechu. Niebieskie oczy błyszczały jak drogie kamienie w okrągłym, ży­wym obliczu. Kosmyki włosów nad czołem podska­kiwały do taktu z całym ciałem dziewczyny wstrzą­sanym śmiechem, nad którym nie mogła zapanować. - Mała Tonią wciąż jeszcze potrafi wprawić niektó­rych w prawdziwe zdumienie - stwierdziła.

Raija usiadła. Poczuła jakiś ucisk w piersiach, sama nie wiedziała dlaczego.

Dobry Boże, miałam kiedyś dziecko? przemknęło jej przez głowę. Miałam dziecko i zapomniałam?

Ciemność pozostała nieprzenikniona. Nie było od­powiedzi. Pociechy w bólu, którego może wcale nie powinna odczuwać.

Można zapomnieć? O dziecku?

- Nie życzysz mi szczęścia? - zdziwiła się Tonią, a uśmiech nie schodził jej z twarzy. Lubiła szokować.

Raija pokiwała głową.

- Tak się cieszę! - rzuciła szczerze, ale nerwowym gestem przycisnęła dłonie do brzucha.

I zrobiła krok w kierunku przyjaciółki po świeżo umytej podłodze. Nie pozwalała, by do kuchni wkradł się brud. Jakiś głos podszeptywał jej, że dom należy utrzymywać w czystości. Czasami Raija widziała twarz, która pasowała do głosu. Błysk włosów jasnych jak len, w następnej chwili pokrytych siwizną. I przyjazne oczy.

Nic więcej.

Raija objęła Antonię, na przemian śmiejąc się i pła­cząc, a przyjaciółka zrobiła to samo. Śmiech mieszał się z łzami.

Kiedy uwolniły się z objęć, Raija osunęła się na podłogę koło skrzyni u stóp Toni. Obie otarły oczy i policzki. Wciąż się śmiały, cicho i pogodnie, połą­czone radosną tajemnicą.

- Możesz wyobrazić sobie, jaką będę matką? - skrzywiła się Antonia.

Raija wsparła podbródek o dłonie złożone na skrzyni, wdychając zapach skórzanych butów Toni zmieszany z wonią suchej sosny.

Wciąż czuła ucisk w piersiach.

Starała się nie zwracać na to uwagi.

- Wspaniałą - odrzekła, starannie wymawiając każ­dą sylabę.

- Bądź szczera! - rzuciła Tonią z ostentacją, ale w jej głosie pobrzmiewała nuta przestrachu. - Strasz­nie się boję, Raiju! - dodała, używając prawdziwego imienia przyjaciółki. Nie tego, którym ochrzciła ją żartobliwie w chwili, gdy tamta przedzierzgnęła się w Rosjankę, stając z Jewgienijem przed ołtarzem. - Jestem taka... nieodpowiedzialna - dokończyła, a w jej głosie dało się wychwycić niepewność, której dotąd nie okazywała.

- Kto tak twierdzi? - zdziwiła się Raija. - Od kie­dy przejmujesz się tym, co o tobie gadają?

Antonia wzruszyła ramionami. Wyglądała teraz jak mała, przestraszona dziewczynka. Szeroko roz­wartymi oczyma patrzyła wprost przed siebie, w nie­znane, które przerażało ją i pociągało zarazem.

- Jesteś radosna i pełna życia - ciągnęła Raija. - Jak­że mogłabyś okazać się złą matką?

Antonia nic nie odrzekła. Nie mogła wyznać otwarcie, że pyta kobietę o większym doświadczeniu.

Nie mogła powiedzieć, że Raija już rodziła. Ta część życia przyjaciółki była zamknięta. Nie wolno o niej wspominać.

- Boję się - powiedziała Tonią. - Strasznie się bo­ję! Nie mogę przyzwyczaić się do tej myśli. Czasami się raduję, zaraz potem wpadam w popłoch na myśl o obowiązkach, które mnie czekają. Jestem taka nie­zdarna, nie dam sobie rady. I boję się porodu. Nikt mnie nie przekona, że to nie boli! - Słowa wprost wy­lewały się z niej. - Boję się, Raiju, boję się!

Raija milczała. Miała w sobie odpowiednie słowa, znała ich moc, ale nie potrafiła nadać im kształtu. By­ły jak pisklęta, które nie mogą oderwać się od gałęzi i rozpostrzeć skrzydeł do lotu.

- Oleg wie? - spytała, a jej myśli pobiegły do mę­ża Toni. Potężny, silny Oleg, dobry i godzien zaufa­nia. Przyjaciel. Opoka.

Tonią pokręciła głową, nagle zawstydzona. Ale tyl­ko przez chwilę.

- Jeszcze nie - odrzekła. - Nie chcę, by obchodzo­no się ze mną jak z chińską porcelaną. Wyobrażasz sobie, co uczyni, kiedy się dowie? Nie pozwoli mi ru­szyć się z łóżka. I już mnie nie tknie. - Wzdrygnęła się. - Pomyśl, cały rok bez tych rzeczy.

Parsknęły śmiechem. Nie miały przed sobą wielu tajemnic.

Tylko tę jedną, której Raija nie dostrzegała. Mur, którego i Antonia nie chciała widzieć.

- Jesteś bezwstydnicą! Antonia pokiwała ponuro głową.

- Sądzisz, że to zaraźliwe? Ze zostanę bezwstydną matką? Wcale tego nie pragnę. Dziecko zasługuje na kogoś lepszego ode mnie...

- Dziecko nie ma wyboru - ucięła Raija. - Zostało poczęte. Będziesz matką, Antonio, czy tego chcesz czy nie. Myślisz, że inne się nie boją?

Antonia przesunęła bezwiednie opuszkami palców po haftach na rękawie bluzki. Ta część jej garderoby była niezwykle kobieca. Obszerna, z cienkiego mate­riału, z wdzięcznie skrojonym kołnierzem haftowa­nym w czerwone kwiaty. Wzory biegły wzdłuż wy­cięcia na piersiach i powtarzały się na mankietach.

- Jesteś najlepszym lekarstwem - stwierdziła To­nią. - Wiesz o tym? Nic nie wydaje się trudne, kiedy ty na to spojrzysz. Chciałabym patrzeć na świat two­imi oczami. Powinni wynieść cię na ołtarze.

- Nie zyskałabyś poparcia ojców kościoła dla tego pomysłu - odrzekła Raija.

Przyjaciółki spojrzały po sobie i jak na zamówie­nie wybuchły śmiechem.

- Nigdy nie zapomnę twarzy księdza, kiedy kazał ci powtórzyć dziesięcioro przykazań - chichotała To­nią. - A ty wyrecytowałaś wszystkie po kolei, a po­tem zmówiłaś pozostałe modlitwy. Nawet Jewgienij się zdumiał. Miał szczęście, że ksiądz zaczął od cie­bie. Sam miałby kłopoty, by wymienić je w odpo­wiedniej kolejności...

Wspomnienia ze ślubu Raiji i Jewgienija. Wspo­mnienia, które przywoływały uśmiech na twarzy. Prawo kościelne nad Dwiną nakazywało, by parę młodą wypytać o znajomość modlitwy Pańskiej i dziesięciorga przykazań. Tym, którzy nie wykazali się odpowiednią wiedzą, odmawiano ślubu.

Tak przynajmniej zapisano na papierze.

W praktyce rzadko kierowano się literą prawa. Jewgienijowi nawet nie przyszło do głowy, by przy­gotować narzeczoną na tę próbę.

A ksiądz, rzecz jasna, zadał przewidziane prawem pytania.

Przez całą wieczność, która w rzeczywistości nie trwała dłużej niż kilka sekund, Raija spoglądała na niego z zaskoczeniem. Antonia mogła przysiąc, że na twarzy duchownego pojawił się wyraz triumfu. I znikł, kiedy Raija spokojnym głosem odmówiła tekst modlitwy i wymieniła dziesięć przykazań.

Całemu światu pokazała, że nie jest niedouczoną istotą, za którą ją brali.

Antonia omal nie parsknęła. Oleg nadepnął jej na stopę, by ją od tego powstrzymać. Tonią przez parę dni nie mogła mu tego darować. Oleg jakoś to wy­trzymał. Byłoby znacznie gorzej, gdyby żona napraw­dę roześmiała się w kościele.

- Żebym tylko wiedziała, skąd je znam! - westchnę­ła Raija, powtarzając słowa, które wypowiedziała po ślubie.

- W każdym razie przypomniałaś sobie we właści­wym momencie - rzuciła lekko Tonią. - Nie przej­muj się!

- Też chciałabym mieć dziecko - spontanicznie do­dała Raija. Dotąd o tym nie myślała. Jewgienij wypeł­niał całe jej życie.

Teraz jednak, siedząc u stóp Toni i patrząc w twarz przyjaciółki, Raija zdała sobie sprawę, że Jewgienij jej nie wystarczy. Że pragnie czegoś więcej poza cichym szczęściem.

Dotąd nie uświadamiała sobie, czego jej brak. By­ło tak, póki Tonią między radością a obawą nie uży­ła odpowiednich słów.

Teraz Raija wiedziała, czego pragnie.

Dziecka.

Jewgienij w żartach wspominał o synach. Ona ni­gdy dotąd nie myślała poważnie o potomstwie. Aż do tej chwili.

- Nic prostszego - uznała Tonią, śmiechem burząc poważny nastrój.

Raija odkryła pustkę w duszy.

Brak dziecka.

2

Posiadał własny statek handlowy, którym opływał norweskie wybrzeże. Dzień świętego Mikołaja miał stać się początkiem życia, które właściwie nie było mu pisane.

Nie urodził się, by zostać pryncypałem ani kupcem. Rozpoczynał jako zwykły marynarz. Dawno temu. Już wtedy wyznaczył sobie cel w życiu, a w końcu do­tarł do niego, wystarczyło tylko wyciągnąć rękę.

Własny statek. Ubogi chłopak stawał się kimś. Ciężka praca przynosiła owoce. Karmił się marzenia­mi, nadzieją, czasami nawet zaczynał wierzyć.

Statek spalił się, płomienie strawiły go do szczętu. Tamtej zimowej nocy w porcie w Archangielsku spło­nęło siedemnaście statków. Wiatr przerzucał ogień z masztu na maszt, a czerwone języki znajdowały dla siebie dość pożywki. Silniejszy podmuch przeniósł pożar na ląd, płomienie objęły małe domki w porcie. Trzy rodziny straciły życie, wielu dach nad głową.

Koniec marzeń. Tak myślał Jewgienij. Tak by się stało, gdyby nie Raija. Nie podjąłby walki, nie zmie­rzyłby się z losem.

Raija pojawiła się wtedy, gdy skończyło się jedno życie, i dała początek nowemu. Przede wszystkim dla­tego, że ocaliła go przed śmiercią. Zabronił ludziom wspominać tamto zdarzenie. Wciąż jednak krążyły o nim legendy - kapitan leży bez czucia na mokrym pokładzie, zstępuje anioł w długiej pelerynie i tamuje krew, broczącą z rozszarpanego ramienia.

Jewgienij obawiał się tej legendy głównie dlatego, że mogła przysporzyć Raiji złej sławy. Dobrze wiedział, skąd wzięła się dociekliwość popa podczas zaślubin.

Najbardziej zaś nie chciał budzić w Raiji starych wspomnień. Nowe życie zbudował na tym, że zapo­mniała o przeszłości.

Bez niej popełniłby samobójstwo.

Bez niej nie miałby po co żyć. Nie po tym, co się stało. Trzeba niezwykłej siły woli, by się podźwignąć z takiego nieszczęścia. Raija dała mu tę moc.

Spotykał już mężczyzn, którzy twierdzili, iż kobie­ty stanowią sens ich życia. Jego brat kiedyś tak się wy­raził. Jewgienij nigdy wcześniej nie myślał o kobietach w ten sposób. Mężczyzna ma pracę i towarzyszy. Wy­starczy, by wypełnić cały świat.

Tak było kiedyś. Zanim poznał tę, której Aleksiej zaprzedał duszę. Pokochał tę samą dziewczynę, któ­rą brat obdarzył uwielbieniem.

Raija mogła być wszystkim dla mężczyzny. Całym życiem. Tym była dla Aleksieja przez krótki czas, za­nim nie zżarła go zawiść i nie zamieniła w istotę, któ­ra nie pragnie kochać, lecz posiadać.

Tym była dla Jewgienija.

Wszystkim.

Sensem życia.

Samym życiem.

Raija Aleksieja. Mikkala. Reijo.

Jego Raija. Tylko jego. Tamci stanowili cienie z in­nej rzeczywistości.

Pojechał z Olegiem do Onegi. Zdobyli dwa niewiel­kie frachtowce. Uznali, że wystarczą na początek. Razem z Olegiem zainwestowali ostatnie oszczędno­ści. Zrobili odważny krok. Na rzecz przyszłości.

- Nie odkryjesz nowych lądów, jeśli boisz się spu­ścić z oczu znajome wybrzeże - stwierdził Oleg.

Odpowiednie słowa w ustach żeglarza. Głęboka myśl ukryta w prostym sformułowaniu.

Zrobili ten krok.

Spuścili z oczu znajome wybrzeże. Postawili wszystko na jedną kartę. Zapożyczyli się, nie wspo­minając o tym ani Antonii, ani Raiji.

Oleg zdobył się nawet na żart.

- Nie dowiedzą się, jeśli się nam powiedzie. Jak przegramy, wierzyciele wyrzucą nas z domów i zabio­rą konie Antonii. Wtedy nasze żony poznają prawdę.

Pocieszali się tym ponurym żartem. Śmiali się nie­pewnie, czując ucisk w żołądku.

Znaleźli statek, który po solidnym remoncie mógł służyć ładnych parę lat. Jego właściciel musiał się go pozbyć, nie powiodło mu się w interesach. Dostali tę jednostkę za półdarmo.

Teraz już dysponowali prawdziwą flotą składającą się z dwóch niedużych frachtowców i dwóch więk­szych statków handlowych.

Ten wymagający przebudowy zamierzali nazwać „Antonia”. Ten drugi mieli ochrzcić imieniem „Raija”.

- Tonią wpadnie w złość, kiedy dowie się, że wy­maga przebudowy - śmiał się Jewgienij. Olegowi spodobał się dowcip.

Mieli flotę. Oleg znów stanie na pokładzie. Zosta­nie kapitanem na „Raiji”.

- Jedna Antonia mi wystarczy - uznał.

Jewgienij obiecał sobie kiedyś, że nigdy już nie wejdzie na pokład statku i jak dotąd nie sprzeniewie­rzył się obietnicy. Co prawda wślizgnął się raz na łód­kę przycumowaną przy nabrzeżu, nigdy już jednak nie pożegluje na pełne morze. To rzecz pewna!

Był potrzebny na lądzie, ktoś musiał zająć się hand­lem, przypilnować rachunków, rozmawiać z kupca­mi. Lepiej się do tego nadawał niż Oleg.

Jewgienij uważał, że na lądzie może znaleźć zaję­cie godne mężczyzny bez ręki. Na morzu potrzeba ludzi o obu ramionach. Dysponujących pełnią mę­skiej siły, niezbędnej, by mierzyć się z wiatrem, wo­dą i chłodem. Tam nie byłby mężczyzną.

Nie w pełni.

Jewgienij nie umiałby żyć z takim przeświadcze­niem.

Zawsze kiedy zostawiał ją, choćby na parę chwil, od­czuwał lęk. Przyglądał się jej badawczo, zanim odwa­żył się odezwać do niej i objąć. Przy każdym powro­cie do domu szukał czegoś w jej twarzy. Niemego oskarżenia. Wyrazu oczu, którego przedtem nie było. Zmarszczek wokół ust i oczu. Twardości spojrzenia.

Czegoś, co powiedziałoby mu, że wie. Że zna praw­dę, którą przed nią ukrywał.

Nie znajdował niczego. Jewgienij wiedział jednak, że nie przestanie szukać. Nigdy nie spocznie.

Wszystko zbudował na kłamstwie.

Wszystko rozpadnie się, kiedy Raija to dostrzeże.

Nie wiedział nawet, czy może ufać jej oddaniu. Promieniała radością jak małe dziecko na jego widok.

Pełna oczekiwania, którego Jewgienij nie rozumiał. Nie wierzył, że je kieruje ku niemu.

Stworzyła mu nad Dwiną prawdziwy dom. Nic nie wniosła, niewiele co poprzestawiała, ale po prostu by­ła, wypełniała pokoje ciepłem. Jewgienij nie pojmował, jak to możliwe. Nie rozumiał, skąd tyle mocy w ma­łej kobiecie. Świat wokół niej cudownie rozkwitał.

- Dobrze jest wracać do ciebie - powiedział kiedyś, kiedy otulił ich mrok. Kiedy ciemność była tuż tuż za kręgiem słabego światła rzucanego przez lampę. W piecu wciąż się paliło. Raija dołożyła drewna. Wie­działa, że w chłodne wieczory mężowi dokucza ból.

- Źle, kiedy cię nie ma - odrzekła spokojnie. Tylko tyle, dość jednak, by poczuł wyrzuty sumie­nia. Jewgienij wiedział, że nie uczyniła tego rozmyślnie.

Raija nie skrywała uczuć. Była szczera aż do bólu.

- Zapominam, że nie mogę zajmować się wyłącz­nie sobą - powiedział zawstydzony jak mały chłopak. - Tyle lat byłem sam. Nie przywykłem do tego, że ktoś troszczy się o mnie.

Często o tym myślał, nigdy jednak nie rozmawiał z Olegiem na ten temat. Nie wiedział nawet, czy po­winien mówić o tym Raiji.

Wypowiedziane słowa są niebezpieczne, nie moż­na przed nimi uciec. Zlekceważył w życiu tyle obiet­nic, a przecież trudno się zmienić z dnia na dzień.

Raija nie zasługiwała na więcej kłamstw.

- Nie mogę uwierzyć, że czekasz na mnie - dodał zdzi­wiony własną odwagą. Tym, że obnaża przed nią naj­skrytsze uczucia. - Nie mogę pojąć, że się niepokoisz...

Śmiech. Głośny i wesoły jak brzęczenie trzmiela.

- My z Tonią tańcujemy w tym czasie w Archangielsku, rzecz jasna - przerwała mu. Jej słowa smakowały miodem i kandyzowanym cukrem. - Cichaczem popi­jamy twoją wódkę i w ogóle o was nie pamiętamy... Śmiał się razem z nią.

- Nie ma mężczyzny w Archangielsku, który od­ważyłby się zatańczyć z Tonią - przekomarzał się. - Nikt nie chciałby narazić się na gniew Olega i spo­tkanie z jego twardą pięścią.

- A czy ktoś odważyłby się zatańczyć ze mną? - spytała i spojrzała na niego z wyrazem oczekiwania w rozbawionych oczach.

- Z tobą jest inaczej - przyznał Jewgienij. - Masz jednorękiego męża... Z nim większość da sobie radę.

Ucieszył go uśmiech Raiji. Powiedział mu, że ta myśl nie postała w jej głowie.

Usiadła z lewej strony, tak jak lubił, wsunęła się mu pod pachę. A Jewgienij popadł w zadumę. Ile to razy powtarzał jej, że potrzebuje mężczyzny, który objąłby ją oboma ramionami...

Za każdym razem bojąc się, że odpowie, iż miała takich wielu.

- Nie ma dwurękich mężczyzn, którzy daliby to­bie radę - stwierdziła z taką pewnością w głosie, że momentalnie jej uwierzył. Przynajmniej w tej chwili, a nic więcej się nie liczyło. - Nie ma dwurękich męż­czyzn, w których objęciach chciałabym leżeć.

Jewgienij ścisnął delikatnie krągłe ramię dziewczy­ny. Lubił, kiedy tak mówiła. Z początku sądził, że wy­powiada te słowa, bo wie. Wie, iż są muzyką dla je­go uszu.

Teraz rozumiał, że go nie zwodzi.

Raija była szczera.

Zasłużyła na kogoś, kto odwdzięczyłby się tym sa­mym. A dostała jego...

Dostała i miłość.

Tego argumentu Jewgienij używał na swoją obro­nę. Miała jego serce, nikt nie byłby w stanie kochać jej mocniej. Oparł życie na kłamstwie, by ją zatrzy­mać. By dać jej szczęście. Takie, jakiego nie otrzyma­łaby w darze od nikogo innego.

- Tonią opowiedziała mi historię o złotej bogini. - Raija uśmiechnęła się, kiedy Jewgienij spojrzał na nią. Wtuliła się weń jeszcze mocniej.

- Więc ruszysz teraz na poszukiwanie skarbów? - zdziwił się.

Przechyliła głowę. Jej spojrzenie pokrył jakiś cień. Teraz, pomyślał Jewgienij, teraz sobie przypomni! Jego słowa musiały poruszyć jakąś delikatną strunę. Nic takiego nie nastąpiło. Jewgienij poczuł, jak ca­łe ciało tężeje mu z napięcia.

- Co się stało? - spytała. Zdenerwowanie męża nie uszło jej uwagi. - Ramię, prawda? - Rozzłościła się. - Mówiłam ci tysiące razy. Musisz być roztropniejszy. Nie przemęczać się, nie wychodzić na zimne powie­trze. Stąd biorą się bóle!

Jewgienij uśmiechnął się blado. Musiał zwalić wi­nę na tę dokuczliwość, nie mógł się przyznać do włas­nych obaw.

- Ja się przemęczam? Tutaj z tobą? - udał zdziwie­nie. - Nie dałaś mi po temu okazji.

Ręce Raiji wślizgnęły się pod koszulę Jewgienija. Nie po to, by pieścić, wywoływać dreszcz na skórze i podnietę. Nie po to. Dziewczyna złożyła dłonie na bliźnie po odjętym ramieniu. Zmarszczyła brwi tak mocno, że prawie zetknęły się nad nasadą nosa. Uży­wała swej mocy, jej dłonie emanowały niezwykłym ciepłem.

Jewgienij nie rozumiał, skąd się brało, ona zresztą też nie. Bał się. Bał się, że ta tajemnicza umiejętność zawróci ją na drogę, którą kiedyś podążała. Tę, która nie kończy się urwiskiem, na którym Raija uległa wy­padkowi, lecz wiedzie dalej do miejsca, skąd ją zabrał.

- Skąd przybyła? Na to pytanie Jewgienij wzdrygnął się.

- Jumala - dodała Raija, nie patrząc na męża. Nie mogła więc zobaczyć wyrazu ulgi na jego twarzy.

- Nie wiem - odrzekł. - Nikt tego nie wie. Tak już bywa z legendami, zaczynają się nie wiadomo gdzie i prowadzą donikąd. Taka jest Jumala. Przedmiot wy­jęty z legend.

- Tonią twierdzi, że istniała - upierała się Raija. - Że można odnaleźć miejsce, na którym ją postawiono.

- Może - mruknął, czując znużenie. - Może istnia­ła. Zdobycz wojenna. Jak wiele innych. Mężczyźni za­wsze prowadzili jakieś wojny. Ale nie żyła naprawdę, stworzyły ją ludzkie ręce. Tonią już taka jest, że mu­si mieć żywą boginię ze złota. Niczym pośledniej­szym się nie zadowoli...

- Ale słyszałeś tę opowieść? Skinął głową.

- Nie ma dziecka w tej okolicy, które by nie sły­szało o niej. Złota kobieta. Bogini ze złota. I każde dziecko choć raz marzyło, by ją odnaleźć. Jak nie Jumalę, to chociaż skarby.

- Który chłopak nie pragnie zostać poszukiwaczem skarbów? - powiedziała, jakby sięgała do mądrości życiowych ukrytych w głębi duszy. Jewgienij milczał, czekając, co nastąpi, ale Raija nie dodała nic więcej.

- Tak się nas wychowuje - odrzekł. - Dla nędzarzy opowieści o bogactwach mają szczególny urok. Sły­szałem wiele historii o ludziach, którzy ruszyli szu­kać bogini, ale nigdy jej nie znaleźli.

Zamilkł.

Raija zdjęła dłonie z blizny. Ciało Jewgienija prze­nikało przyjemne ciepło. Tego wieczora ból mu spe­cjalnie nie doskwierał, ale ręce Raiji zawsze sprawiały cuda. Jewgienij skąpił jej pochwał. Nie chciał rozbu­dzać mocy, których żadne z nich nie pojmowało.

- Wolałbym, żebyś nie musiała tego robić - wes­tchnął, kiedy zręczne palce żony zapinały mu guziki koszuli. - To cię wyczerpuje, mój aniele...

Raija wzruszyła ramionami. Tego tematu unikała jak mogła. Tak, ten akt wysysał z niej wszystkie siły, ale nie było niczego, czego by nie zrobiła, by ulżyć Jewgienijowi w cierpieniu. Żadna ofiara nie zdawała się zbyt duża.

- Co się z nimi stało? - dopytywała się. Jej myśli wciąż krążyły wokół postaci z legendy, którą Tonią zapłodniła jej wyobraźnię. Raija zawsze musiała mieć jakiś obiekt marzeń.

- Co się z nimi stało? - powtórzył Jewgienij, od­wracając wzrok na płomienie. - Jumala miała wier­nych strażników - dodał wolno. - Nad tymi, którzy targnęli się na jej cześć, wisiało przekleństwo. Wielu z łowców przygód znikło bez śladu. Mówię to na wszelki wypadek, gdybyś chciała spróbować...

Roześmiał się cicho i zmierzwił jej włosy.

- Nie wolno zbytnio zbliżać się do bóstwa - szepnęła Raija zamyślona. - Ani do złota - dorzuciła. Wy­ciągała konkluzje dla niej zupełnie oczywiste, dla nie­go niejasne. Jewgienij nie odważył się spytać, jakimi ścieżkami podążają myśli dziewczyny. - Po prostu znikali bez śladu? - nie mogła wyjść ze zdziwienia. Patrzyła na męża szeroko rozwartymi oczami.

- W głębi lądu jest wiele bagien - mówił Jewgienij. - Wiele tajemnych miejsc, uroczysk.

Znał kunszt trzymania słuchaczy w napięciu. Opowia­danie historii to jedna z umiejętności, której uczono go w dzieciństwie. Ludzie, u których się wychowywał, ko­chali opowieści i muzykę. Mężczyźni zbierający się wie­czorami wokół ognia prześcigali się w krasomówstwie. Słowa musiały malować żywy, namacalny obraz. Kto te­go nie potrafił, powinien choć umieć śpiewać. Otwierać ludzkie serca rzewną piosnką o niespełnionej miłości lub wzbudzać kaskady śmiechu rubaszną przyśpiewką. Kto nie umiał snuć opowieści ani śpiewać, musiał przynaj­mniej umieć tańczyć. Zatracić się w pląsie w kręgu rówie­śników pod zachwyconymi spojrzeniami kobiet.

- Większość nigdy nie wracała - ciągnął. - Ludzie opowiadają straszne historie o ich losie. Strażnicy bo­gini ponoć tną ciała nieszczęśników na kawałki i rzu­cają padlinożercom. Wyłupują oczy i wyrywają języki, by śmiałkowie nie mogli powiedzieć, co widzieli. I że­by już nigdy nie ujrzeli nic innego. Takie tam bajanie...

Twarz Raiji wyrażała odrazę.

- Jesteśmy ludem, który nie szydzi z poważnych spraw - dodał Jewgienij. - Niektórzy uważali ją za świętość.

- Naprawdę? Skinął powoli głową.

- Ale przecież minęła cała wieczność od chwili, kie­dy zniknęła - dociekała Raija. - A cała wieczność i jeszcze trochę od chwili, kiedy się tu zjawiła. Cza­sy się zmieniają. Kościół zwalcza bałwochwalstwo...

Jewgienij spokojnie przyglądał się żonie.

- Legenda pozostaje żywa - odrzekł. - To prawda, minęło wiele lat od czasów, kiedy skradziono ją nie wiadomo gdzie i przywieziono w te okolice. Strzeżono jej przez tyle pokoleń, że ich liczby nie sposób zliczyć. Jeśli można utrzymać siłę legendy przez taki szmat cza­su, to nie sądzisz, że można dochować wiary?

Raija nie wiedziała, co odpowiedzieć. Nagle jednak ujrzała tę historię w innym, mroczniejszym świetle.

- Najwyższa pora, by na zawsze zamknąć ją w le­gendzie - stwierdziła, lekko pobladłszy. Wyobraziła sobie zmasakrowane ciała tych nieszczęśników, któ­rzy zapragnęli spełnić chłopięce marzenie. Miała nie­zwykle żywą wyobraźnię.

Jewgienij milczał.

- Trzeba marzyć o żywych kobietach - powiedział po chwili. - A nie takich zrobionych ze złota czy in­nego zimnego kruszcu. Bogactwo należy zdobywać własnymi siłami zamiast karmić się marzeniami o nim.

- A bogactwo to więcej niż złoto. Raija wtuliła się całym ciałem w Jewgienija. Obję­ła go ramionami, splotła dłonie na jego szyi.

Sprawiała wrażenie, że marznie w ciepłej izbie. Jewgienij chronił ją przed niewidzialnym wrogiem. Przed jakąś nienazwaną siłą w głębi jej duszy.

W mroku życia Raiji było mnóstwo cieni, których nie sposób dotknąć i nazwać, nie rozproszywszy ciemności.

A tego Jewgienij nie miał ochoty czynić.

- Niewiele nam zostało? - spytała.

Potrząsnął głową. Nie zamierzał mieszać jej do in­teresów. Mężczyźni, których znał, nie dzielili swych obowiązków z żonami. Nie zamierzał przerzucać na Raiję trosk, z którymi sam mógł dać sobie radę.

- Będzie źle, jeśli nie dostaniemy zleceń. Jeśli nie uda się nam przewieźć więcej drewna i mąki na zachód.

Nie odważył się wymienić kraju z nazwy. To brzmiało nieomal jak ponury żart, że ich przyszłość zależała od pomyślności handlu z Norwegią. Musiał się jednak przyzwyczaić do tej myśli. Czuł, jakby ktoś przystawił mu nóż do gardła. Przynajmniej wie­dział, że wciąż żyje.

- Rzecz jasna, zastawiliście wszystko? Brązowe oczy domagały się odpowiedzi.

- Tak. Raija roześmiała się.

- Nie stracimy wszystkiego - zapewnił ją pospiesz­nie. - To niemożliwe.

Dziewczyna zanosiła się śmiechem.

- Nie jesteśmy na tyle szaleni!

- Lepiej postawić wszystko na jedną kartę niż nie zrobić nic.

Nie tego się spodziewał. Oczekiwał wymówek, ty­rady na cześć roztropności i zapobiegliwości. Nie te­go potrzebowała. Niektórzy żyją mocniej, kiedy grunt usuwa się im spod stóp. To, przed czym ją chro­nił, wywołało rumieniec na policzkach, wesołe iskier­ki w oczach.

- Nie ukrywaj przede mną niczego! Gotów był złożyć każdą przysięgę, kiedy patrzyła na niego w ten sposób. Szeroko rozwartymi źrenica­mi, pociemniałymi, miękkimi jak aksamit.

- Czy idzie dobrze, czy źle, Jewgienij, chcę wie­dzieć o wszystkim. Nie jestem tak głupia, by nie zro­zumieć. Jeśli zaś nie pojmę, wyjaśnisz mi!

Nie spuszczała z niego wzroku, póki się nie zgo­dził. Skinął głową, potwierdził słowami.

- Chcesz się ze mną kochać? - spytała bez ogródek. Wciąż ze spojrzeniem wbitym prosto w niego. Pułap­ka, w którą musiał wpaść.

Zacisnął palce na jej krągłym ramieniu, musnął wargami policzek, dotknął różowych Ust.

- Jestem zmęczony, kochana - odrzekł łagodnie, by nie poczuła się odtrącona.

Zaśmiała się cicho i ciepło. Jakby obiecywała, że nie da mu spokoju, kiedy odpocznie.

Siedzieli przytuleni do siebie, aż ogień zamienił się w żar. Wtedy wstali i położyli się w łóżku z drewna o złocistej barwie.

Jewgienij zamierzał sprostać oczekiwaniom żony.

3

Przeczyło to zdrowemu rozsądkowi, ale Raija nie mogła wyrzucić historii o złotej bogini z pamięci. Jumala wciąż powracała w jej myślach.

Raija nie wspomniała o tym Jewgienijowi. Jak większość mężczyzn uważał, że kobiety powinny zaj­mować się dniem codziennym. Miała zresztą niejasne przeczucie, że mąż nie lubił, kiedy wspominała tę le­gendę z dawno minionych lat.

Stała nad balią. Była sama i rzeczywiście nie miała nic innego do roboty, jak zająć się zwykłymi, codzien­nymi czynnościami. Czymś tak trywialnym jak pranie.

Powietrze wciąż było chłodne, ale łagodził je połu­dniowy wiatr. W środku dnia słońce słało ku ziemi ciepłe promienie, na tyle ciepłe, że miało się ochotę wystawić do nich twarz.

Raija marzła jednak, jeśli stała w miejscu. Podwi­nęła rękawy bluzki po łokcie, mokre przedramiona pokryły się gęsią skórką.

Ziemia pod balią zamieniła się w błoto. Raija nie by­ła dobrą gospodynią. Nawet prać nie potrafiła. Co z te­go, że rzeczy były czyste, skoro marnowała tyle wody...

Nie miała ku temu zdolności. Prace domowe zajmo­wały jej znacznie więcej czasu niż innym kobietom. Wie­działa o tym dobrze i czasami wyrzucała sobie własną niezaradność. Jewgienij nigdy tego nie robił. W żartach ganił ją za bałagan i zaraz chwalił za ciepło, jakim oży­wiała dom.

Raija wolała pamiętać dobre słowa.

Zostały tylko robocze spodnie Jewgienija. Musiała trzeć je z całych sił o drewnianą ścianę balii, by po­zbyć się plam na kolanach. Westchnęła, chciała to mieć już za sobą. Nigdy jednak nie skończy, jeśli bę­dzie nieustannie zerkać na jasnoniebieskie niebo i słońce, które co rusz skrywało się za chmurami.

Zanurzyła ręce po łokcie. Poczuła szorstkość ma­teriału na dłoniach.

To był obcy żaglowiec. Nigdy w życiu nie widzie­li podobnego. Dostrzegli go z daleka, zanim jeszcze przybił do brzegu. Wiatr wydął żagiel i popchnął sta­tek ku nim. Wyglądał jak drapieżne zwierzę. Jego dziób zdobiła głowa smoka.

Ten widok ją przeraził.

Nigdy dotąd nie widziała obcych. Nie ruszała się stąd, znała tylko tę nizinę i las, i rzekę, która leniwie i szeroko płynęła do zimnego morza. Morze nie by­ło dla kobiet. Łodziami zajmowali się mężczyźni. Tak okazałej jak ta nie mieli.

Wymieniali się uwagami, wyraźnie podekscytowa­ni. Nie patrząc na nich, wiedziała, że są uzbrojeni. Wiedziała także, że będą się starać unikać walki.

Obcy nie mogą tu zostać. Niech biorą co chcą i od­pływają.

Czuła przedziwne podniecenie, drżała. Jakaś dłoń zacisnęła się na jej ramieniu. Gniewny głos nakazał wrócić do domu.

Zaczerwieniła się. Nie odważyła się odwrócić.

- To nie jest dobre miejsce dla kobiet - powiedział, nie puszczając jej ramienia. Wiedziała, że jest przy­stojny. Wiedziała, nie patrząc.

Kiedy ją uwolnił, rozejrzała się wokół. Otaczali ją sami mężczyźni, nie było kobiet, starców ani dzieci. W domach pozamykano zasuwy.

Zbyt głęboko pogrążona w myślach nie zauważy­ła, że się pochowali. Dała się ponieść marzeniom, a to nie jest dobre. Zaczerwieniła się jeszcze mocniej.

Co sobie o niej pomyśli?

- To mogą być kupcy - rzucił krótko, nieomal opryskliwie. Spod przymkniętych powiek dostrzegła jednak, że i on się zarumienił. W jego oczach zoba­czyła niepokój, a nie gniew. Nie uważał jej za głupią gąskę. Chyba nawet ją lubił. Dotąd jednak tego nie okazywał... - To jednak wątpliwe - ciągnął. - Czas jar­marku minął. Powinni wracać do domu, wszak nie mamy już nic do sprzedania. Nic tu po nich. Nie po­winni tu cumować, nie o tej porze dnia.

Zmierzchało.

- Uważaj na siebie - poprosił. Miał niebieskie oczy. Wiedziała. Przyjrzała się im wcześniej. Polubiła te oczy, polubiła jego. Nikt o tym nie wiedział. - Nie może stać ci się krzywda - dorzucił pospiesznie. Wo­kół mężczyźni gotowali się na przyjęcie nieznajo­mych. Wcale nie byli pewni, czy przybywają w poko­jowych zamiarach.

- Tak szybko stałaś się kobietą - powiedział, nie odrywając od niej oczu. Poczuła ucisk w gardle. - Nie może ci się stać krzywda. Obcy nie podniesie na cie­bie ręki...

Sięgnął za pazuchę, wydobył coś i wcisnął jej w dłonie. Żaden mężczyzna spoza rodziny nie doty­kał dotąd jej skóry. Przeszył ją ogień. W dłoniach uj­rzała nóż.

- Użyj go, jeśli będzie trzeba. Nie wahaj się... Zamilkł i zagryzł wargę jak mały chłopak. Nie jak mężczyzna o najbardziej błękitnych oczach na świe­cie. Bardziej błękitnych niż morze, Dwina i niebo.

- Potem poproszę, by... oddali mi ciebie za żonę - dodał. - Bądź ostrożna. Ani słowa o niej...

Skinął głową w kierunku lasu.

Zdrętwiała na samą myśl. Uważał, że nie ma rozumu?

Odwrócił się do niej plecami. Miał czarne włosy, zupełnie nie pasujące do barwy oczu. Nie wiedziała, dlaczego. Wiedziała jedynie, że tworzą dobraną parę. Ona też miała czarne włosy. Ciemne jak noc, mówi­li. Niektórzy twierdzili, że jest ładna. Miała im wie­rzyć? Jeszcze inni posyłali jej ukradkowe spojrzenia.

Zebrała suknie i pobiegła ku domostwom. Nie chciała być pierwszą kobietą, na której spoczną oczy przybyszów. Słyszała, co się stało z tymi, które wpa­dły w ręce barbarzyńców.

Tych historii nie opowiadano dzieciom.

Dał jej nóż. Dotknął jej, spojrzał na nią. Powie­dział, że poprosi, by mu ją oddali za żonę...

Przybysze twierdzili, że mają pokojowe zamiary. Chcieli pohandlować skórami. Przyjrzała się im przez szczelinę w ścianie. Wysocy mężczyźni, broda­ci i potężnie zbudowani. Nie wyglądali na kupców, ale nie należy sądzić ludzi po pozorach.

W wiosce dobijano targu, potem wyprawiono ucztę na cześć przybyłych. Nie można było pozbyć się ich od razu. Pojawiły się kobiety. Na co dzień widywały jedynie ludzi z wioski. Ciekawe były nowych twarzy.

Ona się nie odważyła.

Czuła na sobie spojrzenie błękitnych oczu. Słał jej ostrzeżenie. Wiedziała, że właśnie trzyma straż w tamtym miejscu...

Nie miała pojęcia, jak zmienią wartowników, nie zwracając uwagi nieznajomych.

Czuwali dwójkami. Co noc. Nad Dwiną kręciło się teraz mnóstwo obcych ludzi, więc pilnowali i za dnia. Każda dwójka spędzała tam jedną trzecią doby. Dwa razy dłużej niż dotychczas, ale żadna ofiara nie była za mała dla bogini.

Nie mogła wpaść w obce ręce. Taką złożyli obiet­nicę. I zaprzysięgli, że będą milczeć.

Trzech przybyszów wyróżniało się strojem, wyglą­dali na przywódców. Tak się też zachowywali. To dziwne, przywódca zwykle jest jeden.

Dwóch było podobnych do siebie. Dostrzegła po­dobieństwo, choć widziała ich jedynie przez krótką chwilę.

Ten trzeci sprawiał, że zimny dreszcz przebiegał jej po plecach. Bała się go. Nie wyróżniał się wyglądem, ale biło od niego lodowate zimno. Miał twarde, za­wzięte, złe oblicze.

Opowiedzieli jej, że jedna z kobiet spędziła z nim noc. Znała ją, były w podobnym wieku. Powiedzieli, że zrobiła to dobrowolnie. Podobał się jej.

Płakała. Z tego związku nie mogło wyniknąć nic dobrego.

Odpłynęli następnego wieczora, ale zatrzymali statki niedaleko lądu. Nie rozumiała, dlaczego tak uczynili. W zapadającym mroku nie mogli wszak sta­wiać żagli.

Kiedy obudziła się w nocy, zrozumiała. Takie przy­najmniej miała przeświadczenie.

Wstała po cichu i wyślizgnęła się w ciemność. Noc była chłodna. W tych stronach noce były zawsze chłodne.

Nie odważyła się zbudzić nikogo. Powiedzą, że zmyśla, że ma bujną wyobraźnię.

Stopy niosły ją do lasu ku zakazanemu miejscu. Tam gdzie wstępu nie miał nikt poza garstką wtajem­niczonych. Ona do nich nie należała. I nigdy nie bę­dzie. Jest przecież zwykłą dziewczyną.

Znała drogę. Wszystkie dzieci znały drogę. Wie­działy, dokąd prowadzi.

Słyszała ciche głosy, nie rozumiała słów. To nie był nikt z jej ludu, to nie były warty. Przybysze.

Doszła do skraju polany. Zobaczyła wysoki płot na niewielkim wzniesieniu. Za płotem dom.

Skarby, dary ofiarne. I ona.

Jumala.

Przed domem dwóch wartowników.

Stała pod drzewami, skrywała ją ciemność. Słysza­ła, jak przechodzą przez płot, i nie mogła uczynić nic, by ich powstrzymać. Nie mogła krzyczeć, bo by ją odkryli. Mogła jedynie patrzeć.

Dłoń Jumali ich skarci.

Jumala przegna ich strasznym głosem.

Ale nic się nie stało.

Żadna boska kara nie spadła na obcych, którzy bezcześcili święte miejsce.

Rozległ się krzyk, zwykły ludzki krzyk.

Poznała ten głos. Jego głos. Wpatrywała się w noc, wiedząc, że blask niebieskich oczu już zgasł. Nigdy już nie poprosi, by została jego żoną.

Pobiegła do wsi, obudziła mężczyzn, przekonała ich, że stało się najgorsze.

Zabrali broń i zniknęli w lesie.

Wciąż miała nóż, który jej dał. Wiedziała, kto jest winny. Ta, która spędziła noc z przywódcą.

Tej nocy, kiedy jej współziomkowie szukali rabu­siów, a ci uchodzili ze skarbami Jumali, naszyjni­kiem, który zdobyli, utrącając głowę posążkowi, tej nocy zabrała czyjeś życie.

Pięknym za nadobne.

Utraciła go, zanim stał się jej oblubieńcem. Śmierć za śmierć ukochanego.

Nie poczuła się jednak lepiej.

Statki odpłynęły. Już nigdy ich nie ujrzeli.

Podwoili straże przy bogini. Rozgrzanym prętem umocowali na powrót głowę Jumali.

Dopiero wtedy bogini odezwała się.

A ona, która nigdy nie miała należeć do wtajemni­czonych, również usłyszała jej głos. I wydało się jej, że Jumala płacze.

Stała z rękoma zanurzonymi w balii. Woda była lodo­wato zimna, jej ręce czerwone i zgrabiałe. W spodniach Jewgienija ziała wielka dziura.

Raija patrzyła na nie, nic nie widząc. Powietrze ochłodziło się. Z trudem oderwała wzrok od po­wierzchni wody.

I zaraz znów na nią spojrzała. Jej serce tańczyło w oszalałym rytmie. Szybciej niż stopy Jewgienija, kiedy pląsami starał się przegnać pijackie odrętwie­nie. Coraz szybciej i szybciej...

Obrazy wciąż nie znikały, stały jej przed oczyma wyraźnie jak powietrze w mroźny dzień, jak północ­ne słońce w letnią noc.

Minął dzień, a ona prała z rękami zanurzonymi w balii i...

Poczuła, jak serce truchleje, jak zimna kula uciska jej żołądek.

W spodniach Jewgienija nie było dziury, kiedy za­częła je trzeć o ścianę balii. Przełknęła ślinę i spojrza­ła jeszcze raz. Dziura miała wielkość kobiecej dłoni.

A słońce zatoczyło łuk na niebie, kiedy tak stała, trąc Jewgienijowe portki.

Przeliczyła odległość na czas. Marzła, nie mogła podnieść ramion.

Strasznie marzła.

Przełykała ślinę raz za razem, czuła ucisk w gardle. Wargi miała suche i spękane.

Dom stal, tam gdzie stał. Po lewej płynęła Dwina pokryta krą. Widziała drogę prowadzącą do Archangielska. Niedługo wróci Jewgienij. Nie pojmie, że pra­nie zabrało jej cały dzień.

Tym torem biegły jej myśli.

Więc wyżęła dziurawe portki i wrzuciła do drugiej balii z czystą wodą. Nie wolno jej było chodzić nad rze­kę. Jewgienij zabronił. Mówił, że Dwina niesie za dużo wody tam, gdzie lód się połamał, a kra już niepewna.

Raija skończyła pranie, wypłukała i rozwiesiła rze­czy. Przemyła balie i schowała je w szopie.

Potem weszła do kuchni i zaczęła szykować jedzenie. Ręce wykonywały bezwiedne ruchy, myśli krążyły gdzie indziej, po nieznanych ścieżkach, obcym śladem.

Sen? Czy to był sen?

Skąd miała wiedzieć!

Wszak nie spała. Stała schylona nad balią i prała przed własnym domem nad brzegiem Dwiny. Tu by­ła ciałem i duszą. Choć może...?

Był w niej strach, lecz jej nie obezwładniał. Już to budziło w niej większe zdumienie niż obrazy, które uj­rzała. Poczucie, że to doznanie nie jest nowe. Coś w jej wnętrzu starało się zapanować nad oszalałym pulsem.

A więc zdarzało się wcześniej?

Miała już takie sny?

Niebezpieczne pytania. Stawiała je, nie spodziewa­jąc się żadnych odpowiedzi.

W uszach jej szumiało, dudniło w skroniach. Raija nie mogła błądzić dłużej w ciemnościach. Stała na ze­wnątrz, usiłując przebić się przez zbocze ciemnej gó­ry, która wypełniała jej wnętrze. Cierpiała.

Skąd wzięły się te obrazy? Nie pojmowała. Nie sły­szała o Jumali, zanim Tonią nie opowiedziała jej hi­storii o bogini z zamierzchłych czasów.

Krajobraz wydał się jej znajomy. Raija uznała, że to miejsce musi znajdować się niedaleko.

Powietrze miało ten sam smak. Dwina, ziemia i las - wszystko było niepokojąco znajome.

Tylko ludzie jacyś inni. Ubrani w skórzane suknie, bluzy i spodnie. Nawet obuwie mieli ze skóry. Tam nie marzła...

A on był młody, ten młodzieniec o czarnych wło­sach i niebieskich oczach. I przystojny.

Raija widziała go wyraźnie. Nie znała jego imienia, lecz gdyby ktoś je wymienił, uznałaby, że brzmi znajomo. Miała niezachwianą pewność, że tak właśnie by się stało.

Taki młody.

Za młody, by umierać.

Czy tamta pokochała innego? Czy oddano ją inne­mu? Raija wiedziała, że dziewczyna ze snu ulepiona była z twardej gliny. Nie mogła stać się zabawką w rę­kach mężczyzny.

Mieszała w garnku, w którym gotowały się ryby. Nie chciała myśleć o niej, nie chciała pamiętać czar­nych włosów poruszanych wiatrem. Loków spływa­jących wzdłuż szczupłego ciała. Jak skrzydła...

Przypominały jakiegoś ptaka...

Łomot w skroniach. Mieszała łyżką tak gwałtow­nie, że wywar tryskał z garnka. Skwierczał na roz­grzanym blacie pieca. Gorące krople spadły na obna­żone przedramiona Raiji, parząc ją boleśnie.

Zaklęła instynktownie.

- Perkele!

I zamilkła ze zdumienia, wpatrując się w garnek. Słowo dźwięczało jej w uszach.

Nie było rosyjskie.

Bóg jeden wie, skąd się wzięło, ale nie było rosyj­skie.

Wyszło z mroku, wychynęło z nicości. Przebiło się przez czarną górę.

I nic nie znaczyło.

Ale upewniło ją w jednym. W tym, czego i tak się domyślała: nie jest Rosjanką.

Teraz może powtarzać to słowo, aż znajdzie ko­goś, kto zna jego znaczenie. Wtedy pozna prawdę.

Teraz musiała uważać, by obiad Jewgienija się nie przypalił. Już wiedziała, że jest obca. Tutaj we włas­nej kuchni zyskała niezbity dowód. Kiedyś dowie się, skąd pochodzi...

Dudnienie w skroniach przesunęło się, objęło kark, potem okolice oczu. Tylko mały skrawek gło­wy nie poddawał się emocjom, ale wkrótce i to się zmieni. Raija wiedziała.

Nagle wiedziała tak wiele...

Choć nie wszystko chciała wydobyć z mroku. Wy­szarpać ze zbocza czarnej góry.

Kiedy umrze, umrze na zawsze.

Ta prawda stała się dla niej aż nadto oczywista.

Nie chciała jednak myśleć, dlaczego nabrała takie­go znaczenia. Nie chciała, lecz twarz tamtej dziew­czyny nie pozwalała zapomnieć. Też była młoda, straciła ukochanego, zanim zdążyła go bliżej poznać. Zanim zdążyła pokochać go tak mocno, by mieć pra­wo do żałoby.

W jej żyłach płynęła jednak gorąca krew. Zabiła, by się zemścić.

Raija zakładała, że mieszkańcy wioski uznali, iż uczyniła to dla bogini. Miała nadzieję, że ją nagrodzi­li. Że dziewczynę spotkał lepszy los i godnie przeży­ła resztę swoich dni.

I nigdy nie pomyślała, że nie jest tamtą dziewczy­ną. Nie pomyślała, że to tylko sen.

Bo to było coś innego, coś bardziej niebezpiecznego.

Coś, czego nie da się ująć w żadne granice.

Coś, co nie daje spoczynku.

Nie chciała, by to działo się z jej ciałem. Nie chcia­ła wchodzić w czyjeś życie w innym czasie. Nie chcia­ła wkradać się do czyjejś duszy.

Dlaczego?

Dlaczego właśnie ona?

Była obca w tym kraju. Nie należała do niego tak jak Jewgienij, Tonią czy Oleg. Dlaczego owe prze­dziwne wcielenia nie przytrafiały się prawdziwemu dziecku rosyjskiej ziemi?

Coś wiązało ją z Jumalą, pogańską boginią. Zrobio­ną ze złota ludzkimi rękoma, obdarzoną mocą i wiel­bioną przez ludzi.

Piękny przedmiot.

Raija nie słyszała o Jumali nigdy przedtem.

Teraz wiedziała, jak bogini wygląda.

Przez kilka godzin żyła pod inną postacią. Pamię­tała wszystko, czego doświadczyła.

Pamiętała posążek.

Zdjęła garnek z ognia i nakryła do stołu. Usłysza­ła rżenie konia. Wiedziała, że Jewgienij oporządzi zwierzę, zanim wejdzie do domu.

Jewgienij miał w sobie tyle miłości, tyle ciepła i czułości. Troszczył się o wszystko.

O zwierzęta. O załogę na swoim statku. Ich rodzi­ny. I o nią.

Jewgienij nie mógł wypędzić obrazów, które po­wstały w jej głowie. Nie mógł przegnać precz cieni, tak jak nie potrafił przeniknąć do wnętrza czarnej gó­ry, którą stała się jej dusza. Prosił, by nauczyła się żyć w ciemności, brać dzień takim, jaki jest. Cieszyć się chwilą.

Potrafiła.

Często.

Pojawiały się jednak myśli, o których nie wiedział. Wątpliwości, o których nie mówiła. Niepokój, którego by nie zrozumiał. Nie dzieliła się nim, by nie ra­nić męża. By nie budzić w nim zwątpienia w praw­dziwość jej uczuć. Nie powinien wątpić. Kochała go.

Kochała go aż do bólu. Prawdziwego bólu, praw­dziwego ognia...

Raija podjęła decyzję, zanim Jewgienij stanął w pro­gu. Nie mogła powiedzieć mu o tym doznaniu, o dziewczynie, o młodzieńcu, który padł z obcej ręki.

Nie mogła powiedzieć o ścieżkach, którymi podą­żała.

4

Nie powiedziała ani słowa. Jewgienij nie śmiał pytać.

Na morzu nie znał trwogi. Kierował się roztrop­nością, ale dla żywiołów miał akurat tyle szacunku, że gotów był ważyć się na więcej niż większość ludzi.

Czuł szacunek dla morza, nie lęk przed nim. Nie­wielu rzeczy się bał.

Teraz bał się utracić Raiję.

Patrzyła na niego z drugiej strony stołu oczyma jak dwa węgliki. Ledwie co jadła. Chudła. Tej jesieni, kie­dy przyprowadził ją Aleksiej, miała pełniejsze kształty.

- Pragniesz mieć dzieci, Jewgienij? - spytała, odsu­wając talerz z rybą i kaszą. Obok leżały trzy kawał­ki chleba. Posmarowała masłem i nagryzła tylko je­den z nich.

Złożyła dłonie pod brodą, splotła palce. Usta mia­ła na wpół otwarte, włosy odgarnięte z czoła.

Nie spuszczała go z oczu. Miał wrażenie, że prze­szywa go wzrokiem na wylot.

- Po co pytasz? - wyrwało mu się. - Który mężczy­zna nie chce mieć potomka? Syna, który podtrzyma ród i poniesie dalej nazwisko...

Uśmiechnęła się. Tym tak dobrze mu znanym uśmiechem, ciepłym, lekko wyrozumiałym, spokoj­nym, jakby pojmowała wszystkie sprawy tego świata...

- Więc chcesz? - powtórzyła, domagając się zapewnień.

- Czy to znaczy, że jesteś przy nadziei? - zapytał z napięciem. Jeśli tak, to nic po niej nie było widać. Żadnych znaków ociężałości, rodzącego się macie­rzyństwa.

Zaprzeczyła z cieniem uśmiechu na twarzy.

- Nie pytam po fakcie - powiedziała. - Najpierw chcę wiedzieć, czy tego pragniesz. Nigdy nie mówisz o dzieciach. Dzieci znaczą więcej dla kobiet. Niestety...

Zrobiła znaczącą pauzę.

Zawsze tak było, pomyślał Jewgienij, ale nic nie po­wiedział. Domyślał się, że nie oczekiwała takiego ko­mentarza.

- Myślę, że znalazłbym czas na ojcostwo - stwier­dził Jewgienij. Wstrzymał oddech i zobaczył światło w oczach żony. Więc znalazł odpowiednie słowa. - Kocham cię, Raiju. Kocham cię, Raiju Raiso Bykowa. Niczego bardziej nie pragnę, niż mieć z tobą dziecko. Część mnie i część ciebie. Więcej z ciebie... Nie mog­łoby spotkać mnie większe szczęście, mój aniele. Je­stem ostatnim z rodu, ale to nie rzecz najważniejsza...

Nie spytała, co jest najważniejsze.

Słowa mają sens, ale nie wszystko da się wypowie­dzieć. Istnieje cienka granica, której nie wolno prze­kraczać.

- A ty? Chciałabyś mieć dzieci? - zapytał. On też stracił apetyt.

Nigdy nie zadał jej ważniejszego pytania i nigdy z większym napięciem nie oczekiwał odpowiedzi. Czuł suchość w gardle i tętnienie w skroniach.

Cisza nie miała końca.

Raija skinęła głową z powagą.

- Nie dlatego, że się nudzę - zapewniła go. - Nagle to właśnie wydało się mi właściwe. - Spojrzała za okno, za odległy horyzont, który niknął w gęstniejącym mro­ku. - Trzeba wiele miłości, by powołać nowe życie.

Bywała zbyt refleksyjna, nawet dla człowieka, któ­ry sam lubił oddawać się medytacjom.

- To, co nas łączy, Jewgienij, jest tak wielkie, że znajdzie się miejsce dla dzieciątka. Pragnę tulić to ma­łe ciało, szukać w twarzyczce twoich rysów, odnajdy­wać moje. Widzieć nas oboje w doskonalszym kształ­cie... - Uśmiechnęła się zawstydzona. - Głupia gęś ze mnie, nie uważasz?

Potrząsnął gwałtownie głową. Wypowiedziała naj­piękniejsze słowa, jakie zdarzyło mu się słyszeć. Co za pytanie!

- Jesteś cudowna, pani Bykowa. Niezwykła, wspa­niała. Nie znam istoty mądrzejszej od ciebie... - Ro­ześmiał się cicho. - Teraz ja zachowuję się głupio, ale to wszystko twoja wina. Kobieta nie powinna być ta­ka piękna, tak ponętna, tak...

- Więc może powinieneś sobie poszukać innej - przerwała mu.

- Nigdy! Teraz nabrał ochoty na coś innego niż jedzenie.

- Moglibyśmy zacząć od razu - uśmiechnął się.

- Czas nie jest odpowiedni - przyznała, rumieniąc się i odwracając wzrok. Nie wyjaśniła, dlaczego.

To było terytorium kobiet, na które mężczyźni nie mieli wstępu. Kobiety wiedziały lepiej.

Kiedyś ją o to zapyta. Skąd brała tę pewność. Nie teraz, moment nie był właściwy.

Nie powiedział, że ćwiczenie czyni mistrza, to by zabrzmiało strasznie głupio i chłopięco. Nie życzył sobie, by traktowała go jak chłopca. Dawno już stał się mężczyzną.

- Czy ktoś jeszcze wierzy w Jumalę? - spytała nie­spodziewanie.

Jewgienij sądził, że zapomniała o tamtej historii. Już nawet zdążył poczuć ulgę z tego powodu.

- Tutaj? Skinęła głową.

- Tutaj. Wszędzie. Nieważne. Czy ktoś wciąż od­daje jej cześć?

- Nie sądzę - odrzekł. - To byłoby dość nierozsąd­ne. Kościół znajduje się pod carskim zwierzchnictwem. Trzeba wierzyć w to, co car podaje do wierzenia.

Myśli Raiji podążały zupełnie innym torem. Nie wiedziała o tylu rzeczach, więc nie liczyła się w ogó­le z ich istnieniem.

Jumala... Słowo miało znajome brzmienie. Musiała je kiedyś usłyszeć. Zanim jeszcze poznała legendę.

Wydawało się jej, że ta bogini wciąż żyje.

Może się jednak myliła...

- Znikli przed setkami lat - dodał Jewgienij ze znie­cierpliwieniem.

Raija zmarszczyła brwi. To było do niego niepo­dobne. Rzadko pozwalał sobie na takie odruchy. Wy­raźnie nie lubił, kiedy mówiła o Jumali. Nie lubił tej legendy, tak się zresztą kiedyś wyraził.

Nie wiedziała, dlaczego, ale nie pytała. Udzieliłby wymijającej odpowiedzi, tego była pewna.

- Legendy żyją dłużej niż hołd oddawany bożkom. Bałwochwalstwo umiera, jeśli pozbawić je obiektu czci. Ten lud odszedł, zabierając posążek. Zegnaj, bo­gini! Żegnaj, wiaro! Nie ma już wyznawców Jumali, upłynęło tyle czasu, Raiju. Pozostała legenda, może jakieś monety zagrzebane w miejscu, gdzie stał posą­żek. Nikt nie wie, gdzie to jest, a wielu próbowało je znaleźć. Taka próba męskości. To wielki kraj. Gdyby ktoś odnalazł miejsce kultu, ułożyłby o nim nową le­gendę. Albo pieśń. Nie znam żadnych...

Milczała, a słowa Jewgienija zapadały jej w serce. Zastanawiała się, czy sama miałaby jakieś szanse, gdy­by zechciała ruszyć na poszukiwanie.

Coś jej podpowiadało, że nie byłaby z góry skaza­na na niepowodzenie.

Inni kierowali się wyobraźnią. W niej tkwiła jakaś pewność, której nie potrafiła wyjaśnić. Nawet nie próbowała. Akceptowała ją. Bez słów.

Miała przeczucie.

Jewgienij nie pojąłby. Dla niego liczyły się rzeczy namacalne. To, czego nie mógł dotknąć, nie istniało.

Jak na członka narodu, który cenił mistyczność, był nadzwyczaj przyziemny.

Musiał zrozumieć. Ujrzeć, znaleźć przyczynę. Lub odrzucić. Takie to proste.

Jewgienij pamiętał swego dziadka o pomarszczonej twarzy i mądrych oczach. O wielkich dłoniach, któ­re ciągnęły cumy i gładziły kobiecą skórę. Kiedyś był młody, w czasach, które Jewgienij ledwie mógł sobie wyobrazić.

- Nie chodź śladami Jumali - ostrzegł go. - Nie­roztropnie jest kraść to, co do niej należy. Pojmujesz mnie, chłopcze?

Jewgienij skinął głową. Był młokosem i marzył o bogactwach. A kto nie marzył? Wielu ważyło się na wyprawę do lasu w poszukiwaniu wzgórza ofiarnego. Nie zrażali się przeciwnościami, nie pamiętali o da­remnych usiłowaniach poprzednich pokoleń.

- Nie igraj z bogami - powiedział starzec dawno temu. Od wielu lat leżał w grobie, pewnie zostały już po nim same kości.

Ale jego mądrość nie przeminęła bez echa.

- Była ich bóstwem najwyższym - wyjaśnił, zaglą­dając w głąb Jewgienijowej duszy. - Nie należy od­rzucać wszystkiego, co wiąże się z czasem minionym, mój chłopcze...

- Chyba nie wierzysz w te historie? - wypalił Jew­gienij i roześmiał się lekceważąco. - W te bożki!

Dziadek milczał. Zasłaniał się wiekiem, by nie od­powiadać na wiele pytań. Zostawiał im pożywkę dla wyobraźni.

- Była najwyższym bóstwem. Istniały inne, Jewgie­nij, mój chłopcze, ale nie tak ważne. Numgamtaj... Przedziwny kamień. Mówili, że spadł z nieba jako dar dla ludzi. Leży gdzieś, niewielu wie gdzie. Niektórzy stąpają po nim, nie zdając sobie sprawy z bliskości bó­stwa. Jest Khese, góra nad brzegiem morza. Nieliczni wiedzą, że odznacza się magiczną mocą. Młodzi łatwo zapominają. Odrzucają wiarę starszych... Jest Pogorme... postać zaklęta w kamieniu. Minisej... Kharugwaj... Posoty... Bogowie drzew. Ale Jumala jest naj­większa z nich. Nie wolno chodzić jej śladami. Nie wolno zbliżać się do niej, nie należy obrażać bogini i jej ludu ani kraść jej skarbów...

- Nikt już nie wierzy w te bzdury! - wykrzyknął Jewgienij ze zniecierpliwieniem i rezygnacją. - To są góry, kamienie i figury zrobione ręką człowieka.

- To bogowie. Wciąż znajdziesz ich czcicieli. Nie wszyscy uciekli przed carem i kościołem. Niektórzy zostali i utrzymali wiarę. Nigdy nie mieli bogów wyż­szych niż Jumala. Nie obrażaj bogini, Jewgieniju. Ob­rażasz Jumalę, szukając jej skarbów. Nie sprowadzaj na siebie nieszczęścia!

Oprzytomniał.

Dzięki napomnieniom dziadka.

Nie przestraszył się tych słów, ale mimo to nie wy­ruszył z towarzyszami.

Tamci nie wrócili. Ciało jednego znaleziono w ba­gnie. Pozostali dwaj zniknęli bez śladu.

Jewgienij nigdy już nie rozmawiał z dziadkiem na ten temat. Czuł jednak na sobie jego wzrok, rozu­miał, co mówiły oczy starego człowieka. Czuł ulgę, że nie dołączył do przyjaciół. Ale nie podziękował dziadkowi, tego byłoby za wiele.

Stary człowiek rozumiał.

Teraz Raija znalazła się na niebezpiecznej ścieżce. Jewgienijowi wcale się to nie podobało.

- Musieli mieszkać niedaleko - zastanawiała się. Teraz zabrała się za rybę, choć potrawa wystygła, a sos stężał. Zamyślona maczała w nim kawałki chle­ba i podnosiła do ust. - Potrzebowali lasu, by w nim polować i ukryć posążek. Musieli mieszkać blisko rzeki i morza, by móc łowić ryby...

Widziała to miejsce wyraźnie, tak jak w tamtym niby - śnie.

Leżało nad morzem. U ujścia Dwiny.

Co miał powiedzieć, by ją powstrzymać? Ile mu­siała wiedzieć, by przerwać tę grę? Niebezpieczną grę.

Raija poddawała się nastrojom. Należała do tego ga­tunku ludzi, który łatwo ulega opętaniu. Dotąd są­dził, że zapomni. Teraz zmienił zdanie.

Ta historia mogła zostawić głębokie ślady w jej duszy.

Przestraszył się.

- Niedobrze jest iść tropem bóstwa - powiedział znużony, jakby powtarzał to wielokrotnie, a ona nie chciała słuchać. Teraz też nie posłucha. Zrobi, co ze­chce. Nie mógł trzymać jej na uwięzi.

- Nie sądzisz, że to gdzieś w pobliżu? - upierała się. Nie chciała stracić wątku.

- Pewnie tak - westchnął zrezygnowany. Już nie chciało mu się jeść.

Zaczęło się tak dobrze. Od rozmowy o dziecku. Raija jednak uporczywie wracała do tamtego tematu. Jakby ją coś opętało.

Jumala.

- I tak byś nie znalazła - dodał szybko. Twarz żo­ny przybrała wyraz zdecydowania, które wcale mu się nie spodobało.

Nie lubił, kiedy wysuwała podbródek. Przypomi­nała wtedy uparte dziecko.

- Nawet nie próbuj - ciągnął. - Mogę ci tego za­bronić. Napisano w prawie, że żona winna być po­słuszna mężowi. - Roześmiał się cicho. - Ci, co spi­sywali te prawa, nie zakładali, że istnieją żony takie jak ty. Tobie niczego nie można zabronić. Lecz proś­by posłuchasz?

Skinęła lekko głową.

- Więc proszę, byś nie szukała śladów Jumali. Pro­szę, byś trzymała się z daleka od tych starych, na wpół zapomnianych wierzeń.

Jewgienij nie domagał się obietnic. I dobrze, bo Ra­ija nie mogła mu niczego obiecać. Musiałaby skłamać.

Więc milczała.

To mu nie wystarczyło. Jewgienij wiedział, że dla spokoju ducha powinien był mocniej ją naciskać.

Tyle że Raija nie należała do kobiet, które podda­ją się presji. Raczej ucieknie, a tego Jewgienij nie chciał. Czuł teraz, że powinien poprosić Tonie, by zo­stała z Raiją. Wiedział, że Tonią ma dość własnych spraw. Kiedy Oleg wyjedzie, wszystkie obowiązki spadną na nią. Toni jednak też nie spodobałoby się to zauroczenie dawną legendą.

Powinien właściwie skarcić ją za to, że naopowia­dała Raiji tych głupstw!

Skąd jednak miała wiedzieć, że przyjaciółka zare­aguje tak impulsywnie?

- Muszę wyjechać - powiedział. - W dole rzeki odby­wają się jarmarki. Trzeba kupić mąkę przed wyprawą na zachód. To najlepszy towar do wymiany za rybę. Może znajdziemy jakieś skóry i futra w dobrej cenie. W tej mierze możemy ufać wyłącznie sobie. Nie ma co słać za­stępców, sami wiemy najlepiej, co w trawie piszczy...

To była długa przemowa spowodowana przede wszystkim wyrzutami sumienia. Za często zostawiał żonę samą.

Nie tak miało być. Nie tak to sobie wyobrażał. Nie to pragnął jej dać.

Dobrobyt jednak nie bierze się z niczego.

Wymaga wysiłku.

Wymaga ofiar przez jakiś czas. To smutne, lecz jakże prawdziwe.

- Długo cię nie będzie?

- Tyle, ile trzeba. Trudno to uznać za odpowiedź, ale lepszej nie miał. Niestety.

- Oleg jedzie z tobą? Skinął głową. Blat stołu stał się morzem. Pomyślał, że powinni siedzieć po tej samej stronie podczas po­siłków. Żeby móc się dotknąć. Blat był jak nieprzebyte morze.

- Oleg i ja jesteśmy wspólnikami. Razem podejmu­jemy decyzje i ponosimy za nie odpowiedzialność.

- Miałeś już nigdy nie stawać na pokładzie? - spy­tała łagodnie. W jej głosie nie było pogardy, pytała powodowana troską. Dosłyszał ten ton, choć starała się go ukryć.

I zrobiło mu się ciepło na duszy. Inni domagali się dowodów miłości. Troska Raiji wystarczała mu za znak.

- Będę na łodzi - odrzekł. Niektóre obietnice są rozciągliwe. - Nie wypływamy na morze. Pożeglujemy Dwiną. A rzeka, choćby nie wiem jak szeroka, ni­gdy nie stanie się morzem. Rozbijesz się, na piecho­tę dotrzesz do brzegu...

Raija roześmiała się.

Jewgienij stroił sobie żarty. Choć dla kogoś, kto urodził się żeglarzem, Dwina rzeczywiście nie stano­wiła wielkiego wyzwania.

- Najszybszy sposób podróży - dodał, jakby uznał dotychczasowe argumenty za niewystarczające. - I najtańszy. Musimy przewieźć mnóstwo mąki.

Raija pokiwała głową.

- Dobrze. Mów o mnie co chcesz, tylko nie to, że mie­szam się do twoich interesów. Prowadź je po swojemu.

Taka jest twoja praca, przyznaję. Podejmuj decyzje. Pra­gnęłabym je jednak poznać, zanim ruszysz w drogę.

I nagle stała się podejrzliwa. Zmarszczyła brwi. Ka­wałek chleba, który trzymała w dłoni, zamieniał się w okruszki. Grudka masła przylepiła się do kciuka dziewczyny. W izbie było ciepło, tłuszcz topił się i spływał żółtą strugą po palcu, wzdłuż dłoni. Niedłu­go sięgnie rękawa koszuli, mankietu, zostawi plamy.

- A kiedy wypływasz? - spytała zdziwiona. Znała odpowiedź, zanim jej udzielił.

- Jutro... Nie powiedziała, że mógł zawiadomić ją wcześniej.

Nieraz mu to wypominała, a nie lubiła się powtarzać. Równie mocno nie lubiła potulnie kłaść uszu po so­bie. Tym razem jednak tak uczyniła, notując sobie w pamięci, że po raz ostatni okazuje pobłażliwość.

Jewgienij zrozumiał, że milczenie żony jest groź­niejsze niż wybuch złości, i na wszelki wypadek też się nie odezwał. W duchu obiecał sobie, że już nigdy nie okaże żonie podobnego lekceważenia. Musiał zro­zumieć, że nie żyje sam. Że ponosi cząstkę odpowie­dzialności za jej życie.

- Mam ci pomóc się spakować? - spytała łagodniej, niż się spodziewał.

Nie wypadało przyjąć pomocy.

- Może jednak zajmiemy się sobą... - dodała gło­sem, w którym brzmiało tysiąc obietnic. - Później, jak będziesz gotów do drogi...

Jewgienij rzucił się do pakowania. Potem nieraz wspominali tę noc. Śmiali się ciepło do wspomnień. Karmili tą bliskością.

Było tak pięknie w sposób nieomal przerażająco graniczący z doskonałością. Doskonałości nie można powtórzyć, nie można znaleźć się jeszcze bliżej.

Przytuliła policzek do szerokich pleców Jewgieni­ja nachylonego nad workiem podróżnym. Więc się nie gniewała. Nie próbowała się godzić, nie siliła się na grzeczność. Tego Jewgienij obawiał się najbardziej. Że bliskość będzie rodzajem wyrafinowanej kary.

Taka nie była.

Przytuliła się w geście czułości, oddania i miłości.

Tylko Bóg wiedział, że Jewgienij na to nie zasługu­je. Ani na Raiję, ani na jej bezgraniczne oddanie, ani na miłość. Tylko że nie zamierzał z niczego rezygno­wać. Nie chciał. Nie potrafił...

- Czy ktoś mówił ci, że jesteś cudowna? - szepnął chrapliwie, siląc się na żart.

- Już dawno nikt mi tego nie mówił - odrzekła i prześlizgnęła się, by się przytulić do jego piersi. Roz­pięła mu kilka guzików u koszuli.

Czule obejmował ją ramieniem. Dłoń położył na karku, pod splotem ciężkich ciemnych włosów. Lubił wplątywać w nie palce, czuć, że wpada w pułapkę jak ryba schwytana w sieć, jak ptak stawiający nogę we wnyki, bez szans na ucieczkę. Lubił padać łupem...

- Kocham cię. - Powiedziała to nieomal ze śmie­chem, składając szybkie pocałunki na gorącej skórze Jewgienija w rozpięciu koszuli. - Powinnam się zło­ścić. Czasami zastanawiam się, czy pamiętasz, że ży­ję obok... Ale i tak cię kocham. To głupie z mojej stro­ny. Głupie, głupie... Tyle że jeśli chodzi o ciebie, tak dobrze czuć się głupio. Mogę być głupia do końca moich dni...

- Jesteś niezwykle rozsądna - zapewnił ją. - Jeśli twierdzisz, że jesteś głupia, to marzyłbym, by wszy­scy byli podobni w tej głupocie do ciebie.

Natrętne myśli o tym, że może wcale nie należy do niego, utonęły gdzieś głęboko w podświadomości. Nie zamierzał się nimi dzielić z nikim.

- Daj mi usta! - poprosiła, rozchylając wargi w uśmie­chu. Nigdy polecenie nie zawierało w sobie takiego cie­pła, nie było tak mocno przepojone miłością.

Jewgienij posłuchał.

Pocałunek smakował masłem, rybą i Raiją. Jewgieni­jowi przemknęło przez głowę, że i ona czuje podobne zapachy. Masła, ryby i chleba razowego. I Jewgienija.

Przesuwał palcami po włosach, które były jak nici delikatnego splotu, z którego powstać ma najszla­chetniejsza tkanina. Jedwab całego Wschodu nie mógł się z nimi równać.

Pragnął jej. Przyspieszony oddech Raiji mówił mu, że i ona go pożąda.

Dawniej zawsze czuł zażenowanie w takiej sytu­acji. Ubzdurał sobie, że szczęściem kobiety jest pod­danie się miłości.

Wolno się mylić.

I napotkać ogrom uczuć, a nie chłodny dystans. Odnaleźć ten sam żar.

Raija kochała całą sobą. A Jewgienij czuł, że nie za­sługuje na taką miłość.

Ale ją odwzajemniał.

Uwolniła go z ubrania, po czym sama się rozebra­ła. Uczyniła to z dostojeństwem bogini.

Jewgienij wzdrygnął się na tę myśl i odegnał ją od siebie. W nagłym przebłysku ujrzał posążek ze złota.

Całe to gadanie o Jumali! Teraz i jego dopadło. W najintymniejszej chwili, którą dzielił z Raiją. Zamknął oczy, podporządkował wszystkie zmysły miłości.

Raija popchnęła go na podłogę wyłożoną dywana­mi. Poczuł miękkość futra pod biodrem i przesunął się w tamtym kierunku. Podążała za nim na czwora­kach, sprężysta w ruchach jak kot na łowach, pewna zdobyczy.

Nie miał szans. Był łatwym łupem. Poddał się bez walki, położył na płask, czekając, aż go posiądzie.

Kładąc dłonie po obu stronach ciała Jewgienija, wślizgnęła się na niego od kostek aż po ramiona, le­dwie go dotykając, czyniąc prawdziwe czary tam, gdzie skóra muskała skórę. Wywołując fale rozkoszy w miejscach, których nie dotykała, które omijała, świadomie zachowując lekki dystans.

Wydał z siebie jęk bólu. I zachwytu. Jednego po­mieszanego z drugim.

Włosy Raiji łaskotały go po udach, na brzuchu, na piersi...

Jedwabne nici, które mogą orać skórę jak ostre szpony ptaka. Które sprawiają, że krew szybciej krą­ży, które doprowadzają do szaleństwa...

W końcu dotknęła go. Usiadła na nim, pozwalając mu rozkoszować się widokiem jej ciała. Chłonąć za­pach. Zabroniła się dotykać.

- Jesteś moją ofiarą - powiedziała poważnie, lecz z uśmiechem we wzroku. Z radością w atłasowej głę­bi oczu. Poznawał ją i nie poznawał zarazem.

Objęła go. Trzymała mocno w sidłach własnego pożądania i miłości.

Brała go w posiadanie.

Kiedy później, dużo później zsunęła się z niego, uczyniła to z dostojeństwem królowej. I pomogła mu wstać, podała dłoń, by miał w niej oparcie na tym świecie.

Okno pokryło się rosą. Wczesnowiosenna noc by­ła chłodna.

Raija pocałowała kochanka, z przekorą ugryzła go w dolną wargę.

- Kocham cię, Jewgieniju. Kocham cię jak szalona w tym życiu!

To było dziwaczne wyznanie miłości, choć na swój sposób piękne.

Ubrała się, mimo że była już głęboka noc Jewgienij narzucił na siebie koszulę, wiedział, że zaśnie jak kamień.

- Kiedy wrócę, ty staniesz się moją zdobyczą - przekomarzał się. Pociągnął ją delikatnie za włosy, by dodać znaczenia swoim słowom.

Śmiech Raiji był jak szemranie wody w strumieniu.

Zakręciła się w miejscu. Na ułamek chwili dala się zatrzymać, pozwoliła się pocałować w wargi czerwo­ne, rozgrzane miłością.

- Nigdy nie będę niczyją zdobyczą - ostrzegła, uwalniając się z jego objęć. Była boso, miała potarga­ne włosy i rumieńce na policzkach.

Uciekła, zostawiając otwarte drzwi. Słyszał, jak do­kłada drew do pieca w kuchni. Zawsze tak robiła przed pójściem spać. Nie lubiła chłodu.

Kochał ją.

Raija miała rację. To on był zdobyczą.

5

Raija śledziła wzrokiem odpływające statki.

Pożegnali się wczesnym rankiem. Niepokoił się o nią, tak jak ona o niego. Tyle że Raija nie widziała żadnych powodów do niepokoju.

- Bądź dobrą żoną - powiedział, całując ją na od­chodnym. - Będę myślał o tobie cały czas, Raiju. Bę­dę tęsknić. Przestań zajmować się marzeniami. Zapo­mnij o tym posążku. To tylko martwy przedmiot...

Złożyła coś na kształt obietnicy, ukrywając zdzi­wienie.

Raija wiedziała, skąd brało się jej zainteresowanie posążkiem, ale Jewgienij nie miał pojęcia o dziwnych doznaniach.

Nie pojmowała więc, dlaczego wspomniał o tym. Dlaczego uznał za niezbędne, by napomnieć ją tuż przed wyjazdem.

Łódź przesunęła się przed jej wzrokiem. Jewgienija nie dostrzegła, widziała jednak ogromną sylwetkę Olega.

Domyśliła się, że Antonia nie powiedziała mężowi o dziecku. W przeciwnym razie Oleg nie ruszyłby w drogę.

Tonią odwiedziła ją pod wieczór, wpadła na po­dwórze jak wicher. Rozsiodłała konia i zaprowadziła go do stajni. Wbiegła do maleńkiej izby, ciągnąc za sobą podmuch zimnego powietrza.

Włosy miała związane w koński ogon, luźne kosmy­ki zwisały przy uszach i na czole. Wyglądała jak pięt­nastolatka, jeśliby ktoś poprzestał na jednym spojrze­niu. W przypadku Antonii nigdy się tak nie zdarzało.

Była taką kobietą, na którą trzeba spojrzeć dwa razy.

Za pierwszym razem zapierała dech swą młodością i żywiołowością. Energia dosłownie ją rozsadzała.

Drugie spojrzenie potwierdzało to, co ujrzało pierwsze. Była pełna życia. Ludzie powiadali, że w ży­łach Antonii nie płynie krew, lecz świeże powietrze. Zapewne nie mieli racji.

Żyła pełnią życia, każdym skrawkiem ciała.

Będzie stara jak góra, lecz nie przestanie zdumie­wać ludzi.

- Jewgienij prosił, żebyś mnie przypilnowała? - spytała Raija.

- Tak - odparła Tonią bez ogródek. Niczego nie owijała w bawełnę. Walić prosto z mostu, takim kie­rowała się przesłaniem. Uda się, to dobrze. Nie uda się, też dobrze. Tak czy siak życie toczy się dalej.

- Jewgienij zmył mi głowę za to, że opowiedziałam ci historię o złotej bogini.

Opadła na krzesło i ściągnęła buty do konnej jazdy, po czym zdjęła pelerynę i zwinęła ją w kłębek. Nie mia­ła szacunku dla własnej garderoby, niszczyła rzeczy szybciej niż inne kobiety i nigdy ich nie naprawiała.

- Każde dziecko w Archangielsku o niej słyszało - prychnęła. - Raiso, nie powinnaś się tak ekscytować...

Raija uśmiechnęła się.

- Doprawdy?

- Co cię tak w niej pociąga? - dziwiła się Tonią. - Może ja zrozumiem, wszak jestem kobietą... - Wzruszyła ramionami. - Tak przynajmniej mówią - doda­ła, chichocząc.

- Śnię o niej - odrzekła Raija - ale nie mam zamiaru iść w las na poszukiwania. Tego, jak sądzę, obawia się Jewgienij. Nie wiem, dlaczego to sobie ubzdurał. Męż­czyźni rozumują w przedziwny sposób. Chciałam mu powiedzieć, że nigdzie się stąd nie ruszę, ale wtedy by zapewne pomyślał, że postąpię dokładnie odwrotnie...

Tonią śmiała się.

- Wielu szukało skarbów Jumali - odezwała się po chwili. Siedziała z nogami podciągniętymi pod brodę, mała i delikatna, energicznie gestykulując. - Są tacy, co nigdy nie dali za wygraną. Jewgienij nie mówił ci o tym?

Raija potrząsnęła głową. Jewgienij rzadko wspomi­nał o Jumali.

- Dusi w sobie niepokoje, ale nie odezwie się ani słowem! - uznała Antonia.

- Dlaczego oszczędzają nam szczegółów? Na to pytanie nie było odpowiedzi.

- Twierdzą, że wiąże się z nią jakieś przekleństwo... - Tonią jednocześnie rozłożyła ręce i wzruszyła ramio­nami. - Kto wie, może to wszystko bzdury, ale Jumala naprawdę istniała. Składali jej dary, modlili się do niej, wierzyli, że ich chroni. Była boginią, cokolwiek to znaczy...

- I?

- Zniknęła przed setkami lat, ale miejsce kultu mu­siało znajdować się gdzieś w tych okolicach. A wiara w nią trwała na tyle długo, że zostawiła po sobie głę­bokie ślady. - Antonia zniżyła głos. - Mówi się, że wciąż żyją jej wyznawcy, wciąż modlą się do niej, choć przecież jej lud odszedł stąd całą wieczność temu. Chodzą plotki, że ktoś pilnuje tego miejsca, gdzie stała, że wciąż uznaje je za święte. I że przekleń­stwo wisi nad tymi, którzy wyciągają rękę po skarby bogini. Rzeczywiście, wielu poszukiwaczy skarbów zaginęło bez wieści.

- Klątwa bogini ich zabiła? - spytała Raija z niedo­wierzaniem. To brzmiało niesłychanie naiwnie.

- Lub padli z czyjejś ręki - odrzekła rzeczowo An­tonia. - Przekleństwo spełnić się może w rozmaity sposób. Jeśli nie spadnie grom z jasnego nieba, to cze­mu nie skorzystać z pomocnej dłoni?

Raija uniosła kąciki ust w uśmiechu. Antonia mia­ła specyficzne poczucie humoru, którym potrafiła rozładować napięcie.

- Jewgienij nie boi się chyba, że i mnie to dosięg­nie? - zadziwiła się.

- Nie mam pojęcia, ale zwymyślał mnie, nie prze­bierając w słowach. Nie pozostaje mi nic innego, stwierdził, jak nie spuszczać z ciebie oka podczas je­go nieobecności...

Wymieniły spojrzenia i obie jednocześnie rozłoży­ły ręce.

- Przynajmniej wiesz, że cię kocha - uznała Antonia. - Wiele kobiet zadowoliłoby się choć cząstką tego...

Miała rację. Tylko że Jewgienij powinien wykazać dość zrozumienia, by wiedzieć, że ona nie rzuca się na oślep w wir przygód.

Nie takich przygód.

Pytała, bo chciała znać prawdę.

Musiała poznać prawdę.

Raija nie potrzebowała opiekunki, a Tonią w dosad­nych słowach zapewniła, że nią nie zamierza zostać.

- Jeśli ktoś potrzebuje opiekunki, to raczej ja - do­dała i skuliła się jak kot przy piecu. - Oleg jednak nic nie wie. I jeszcze się nie domyśla...

- Nie ma prawa wiedzieć? - zdziwiła się Raija. Sie­działa na podłodze, podciągnęła kolana i wsparła na nich podbródek. Czuła lekkie znużenie.

- Ma - odrzekła Tonią - ale nie teraz. Ja też mam prawo wyboru odpowiedniej chwili...

Raija nie zawsze dobrze rozumiała przyjaciółkę. Czasami poglądy Toni wydawały się jej chwiejne i nie­przemyślane, ale młoda Rosjanka rzadko zmieniała zdanie.

- Muszę przyzwyczaić się do tej myśli - dodała, jakby się broniąc. - Nie wiem, co jest rozsądne, póki sama nie znajdę rozwiązania. Pojmujesz?

Raija wymigała się od odpowiedzi.

- Oleg to dobry człowiek - rzekła jedynie. - Będzie wspaniałym ojcem.

- Nie czuję, że jest nas dwoje - rzuciła Antonia. Przyglądała się własnemu ciału, może tu i tam dostrze­gała jakąś drobną zmianę albo może raczej wyobraża­ła ją sobie. - To wciąż ta sama głupia Tonią z czasów, zanim zamieszkało w niej nowe życie. Czy to nie za­dziwiająca myśl? Zupełnie niepojęta. Ale tak już jest, inaczej ziemia pozostałaby niezamieszkała. Śmiesznie proste. A jednocześnie całkowicie niezrozumiałe...

Przechyliła głowę w zamyśleniu.

- Życie to cud - stwierdziła Raija, nie mając poję­cia, skąd bierze te górnolotne stwierdzenia. Po pro­stu zjawiały się znikąd.

Zgodziła się jednak ze samą sobą, jak tylko je wy­powiedziała. I to było najdziwniejsze.

- Umiesz przeklinać? - zmieniła nagle temat i wbi­ła spojrzenie brązowych oczu w Antonię.

- Jak szewc! - Tonią nie wahała się ani chwili. - W całym Archangielsku nie znajdziesz nikogo lepsze­go ode mnie. A o co ci chodzi? Kogo chcesz zwymy­ślać? I z jakiej przyczyny?

- Przypomniałam sobie pewne słowo - powiedzia­ła wolno Raija. - To musi być przekleństwo...

Antonia roześmiała się cicho i puściła oko do przy­jaciółki.

- Chyba jesteśmy ulepione z jednej gliny. Jakie to słowo?

Raija też się uśmiechnęła, ale z pewną rezerwą.

- Perkele - wyrzekła i spojrzała na Tonie z wycze­kiwaniem.

- I tyle?

Raija skinęła głową. Tonią smakowała wyraz, rozbierała go na dźwięki.

Wydało się jej, iż brzmi jakoś mizernie. Sama użyła­by soczystszych określeń, a to było liche i słabe.

- Nie mam pojęcia - pokręciła głową. - Nie jest całkiem obce, ale i nie znajome. Masz pewność, że do­brze je zrozumiałaś?

- Nie miałam co rozumieć - wyjaśniła Raija. - Samo się zjawiło. Wychynęło z mroku i nagle jest w mojej głowie. Słowo w języku, którego nie rozumiem. Może nic nie znaczy, ale to zapewne moja mowa ojczysta...

- Chciałabym ci pomóc - zawahała się Antonia. Po części była to prawda, ale tylko po części. Tonią nie miała pewności, czy Raija powinna przebić się przez ciemność. Lepiej może, żeby góra w duszy przyjaciół­ki nigdy się nie rozwarła.

Nie wszystkie prawdy powinny wyjść na jaw. Tak przynajmniej Antonia pojmowała sprawy tego świata.

Życzyła Raiji jak najlepiej. Tylko tyle.

- Nie masz gdzieś Jewgienijowego likieru? - spytała. - Jestem taka bezwstydna, ale i oni nie mają wstydu, po­rzucając nas na kilka tygodni. Powinni się cieszyć, że zniknie jedynie zawartość paru butelek, a nie my same...

I znów się roześmiała. Plotła co ślina na język przy­niesie. Znów zachowywała się jak dawniej, kpinami przeganiała cienie i strachy. Przynajmniej wierzyła, że to potrafi.

Piękną karafkę z przezroczystego szkła wypełniał napój o barwie syropu. A potem było go coraz mniej, aż na dnie pozostała jedynie złocista obwódka.

Tonią i Raija chichotały coraz rzadziej. W głowach im szumiało, ociężałe położyły się na łóżku i zasnę­ły, nie rozebrawszy się, nie zamknąwszy drzwi.

Karafka stała przed kominkiem. Obok niej dwie szklanice dnem do góry.

To było to samo miejsce. Widziała je wcześniej. Drzewa porastały je gęsto, wysokie drzewa o zielo­nych igłach.

Przyszła odwilż, śnieg się topił. Rant sukni nasiąk­nął wodą. Człapała w śnieżnej bryi, złoszcząc się nie­pomiernie.

Przyprowadzili jej jakiegoś starucha, starszego od jej wujka, tego była pewna. Ale matka i wujek wdzię­czyli się do niego. Twierdzili, że to idealna partia dla niej, wszak nie miała posagu.

Gdyby choć ojciec żył! Między rodami panowały waśnie, napadano na wioski.

Ojciec zginął trafiony strzałą.

A ją chcieli teraz wydać za tego bezzębnego starca.

To niepojęte, ale matka nie stanęła w obronie córki. Wręcz przeciwnie, naciskała na małżeństwo. Jedna gę­ba mniej do wyżywienia. Oto prawdziwa przyczyna...

Nie uda się im!

Prędzej się zabije!

Najpierw musi jednak z kimś się rozmówić. Nie w wiosce na oczach wszystkich. Młoda panna nie po­winna spotykać się z mężczyznami na osobności.

Poza tym domyśliliby się wszystkiego. Mogłaby narobić mu kłopotów. Nie była odpowiednią narze­czoną dla niego, ona, panna bez posagu.

Musi zagadnąć go, kiedy wróci ze służby. Trzymał straż przy Jumali w nocy razem z innym młodzień­cem, który niczego nie zdradzi. Musi z nim porozma­wiać jeszcze tej nocy, powiedzieć, jaki los jej gotują.

Błagać o pomoc. W głębi duszy nie wiedziała, czy może na nią liczyć.

Dlatego ukradła wujowi trzy monety i wsunęła do kieszeni sukni. Były ciężkie, wyrzuty sumienia spra­wiały, że cięższe niż w rzeczywistości.

Jeśli pomoże, odłoży monety na miejsce.

Wtedy nie będzie ich potrzebować...

Musiała się z nim rozmówić.

Stali koło płotu wysokiego prawie na dwa metry, zrobionego z grubych bali zbitych tak ciasno, że nie było między nimi najmniejszego prześwitu.

Nie widziała domu, w którym trzymano Jumalę. Jej świątyni.

Tylko szaman i jego pomocnicy mieli do niej dostęp. Do złotej bogini. Opiekunki. Najwyższego bóstwa.

Jumala.

Nawet książę nie wchodził do jej domu.

Dziewczynę przepełniał bezmierny szacunek, kie­dy biegła przez las. Świtało, ciemność wokół niej nie była już tak mroczna, ale cienie drzew i tak dawały wystarczające schronienie.

Chowała się na każdy niespodziewany odgłos.

Ciarki biegły jej po plecach na myśl o tym, że Jumala wie o wszystkim. Co by powiedziała?

Młodzieńcy usłyszeli szmer na skraju lasu. Jeden z nich podszedł bliżej i podniósł kuszę. Barczysty, o lekko krzywych nogach, ale wąski w biodrach, co kazało zapomnieć o tej drobnej skazie na jego urodzie.

Pokazała się, bo to z nim właśnie chciała rozmawiać.

Zdziwił się, ale i ucieszył. Poznawała to po wyra­zie twarzy, dość grubo ciosanej, i niezwykłych oczach, które zmieniały barwę jak kamienie na mor­skim dnie. Zazwyczaj oczy były jasnobrązowe. Do­brze znała wszystkie ich odcienie, po kolorze potra­fiła odgadnąć myśli właściciela.

- To ty? - burknął, ale nie ukrywał zadowolenia. - Nie powinnaś tu przychodzić...

Chwyciła go za klapy kurty. Nigdy dotąd go nie dotykała, nigdy nie dotykała żadnego mężczyzny. Chciała zachować czystość - dla niego.

- Chcą mnie wydać za mąż! - krzyknęła. Powie­działa, za kogo.

Nie mogła widzieć twarzy młodzieńca, ale słysza­ła jego przyspieszony oddech, dostrzegła napięty mię­sień na szyi.

- Tak, można zrozumieć, dlaczego tak się spieszą - odrzekł po chwili.

- Odmówiłam - dodała ze wstydem i złością. On też powinien się rozgniewać. Pokazać, że jest właśnie taki, jakim go sobie wyobrażała.

- Nie możesz - stwierdził z mocą. - Musisz robić, co ci każą.

Oparła się o drzewo. Spojrzała na niego zawiedziona.

- Tak mało dla ciebie znaczę? - zdziwiła się. I wbiła wzrok w tę twarz, którą kochała. Twarz te­go, który był jej pisany.

- Nie - odrzekł - ale nie mam im nic do zaofiaro­wania. Nie mogę się równać z tamtym.

- Więc ucieknijmy! - zaproponowała, choć wie­działa, że się nie zgodzi. Był dwa lata starszy. Powie, że tak nakazuje rozsądek.

- Dokąd? - zapytał. - On jest stary, wkrótce umrze. Musisz wytrzymać. Jeśli dasz mu dzieci, to odziedzi­czysz po nim cały majątek. Wtedy będziesz sama de­cydować...

- Zaczekasz na mnie? Skinął głową w ciemności.

- Zaczekam. Drugi wartownik zbliżył się, chcąc sprawdzić, co tak zajmuje towarzysza. Roześmiał się bezgłośnie na widok dziewczyny.

- Więc jest was dwoje do pilnowania bogini - po­wiedział. - Idę do domu. Zaraz zjawią się nasi zmien­nicy, zresztą noc jest nadzwyczaj spokojna...

Młodzieniec mu przytaknął. Zostali sami.

- Nie uciekniesz ze mną?

- Opłaca się czekać - zdecydował za oboje, nawet nie pytając jej o zdanie. Nie zastanawiając się, czym byłoby dla niej życie u boku bezzębnego, śliniącego się starca.

Tej nocy stracił wiele w jej oczach, ale nie przesta­ła go kochać. W takim wypadku nie miałaby już nic. Już nic by nie zostało.

A musiała trzymać się czegoś przez resztę życia, choćby wiary, iż ta miłość była czysta. Że mogła za­mienić się w coś pięknego.

W to warto wierzyć.

- Kochasz mnie? - spytała. Kobiety nie powinny zadawać takich pytań. Nie powinny naprzykrzać się. Tyle razy dał dziewczynie do zrozumienia, iż jej prag­nie. To powinno wystarczyć.

- Tak - przyznał z ociąganiem. Nie powtórzył wy­znania, wypowiedział tylko to jedno słowo.

Chwyciła kuszę młodzieńca. Wypuściła strzałę, która przeszyła jego ubranie, przebiła skórę i weszła w ciało.

Prosto w brzuch.

Siedziała, obejmując go ramionami, kiedy umierał. Trzymała go mocno, by złagodzić przedśmiertne drgawki.

Skonał, lecz jęk wciąż brzmiał w jej uszach. Wciąż widziała szkliste spojrzenie gasnących oczu, w których nie mogła już odnaleźć kolorów morskich kamieni.

Z wielkim trudem wyciągnęła strzałę z ciała mło­dzieńca. Grot przebił skórę na wylot, musiała zaprzeć się i szarpnąć z całej siły. Na drzewcu zostały ślady krwi.

Podeszła do płotu. Nikt jej nie zatrzymywał, no­we warty jeszcze nie nadeszły.

Mówiono, że Jumala mści się na tych, którzy wy­ciągają rękę po jej skarby. Na tych, którzy jej urągają.

Dawno nikt tego nie uczynił. Minęło sporo łat od tamtej nocy, kiedy barbarzyńcy z zachodu znieważy­li boginię.

Dostała się za płot łatwiej, niż się spodziewała. Sza­man nie zastawił żadnych pułapek. Szaman zresztą był prostym człowiekiem i nie uważała się za głupszą od niego. Ciekawiło ją, czy uznałby tę myśl za herezję.

Z zewnątrz budowla nie wyróżniała się niczym szczególnym.

Dziewczyna otworzyła drzwi z pewnym nabożeń­stwem.

Niosła daninę. Zamierzała złożyć ofiarę.

W lewej dłoni ściskała monety ukradzione wujowi. W prawej - strzałę.

Była piękna. Inna niż sobie wyobrażała. Znacznie mniejsza.

Zawsze sądziła, że Jumala jest wielkości dorosłego mężczyzny, tymczasem figurka nie sięgała jej nawet do pasa.

Posążek przedstawiał kobietę w pozycji siedzącej.

Złota, naga postać trzymająca czarę w dłoniach wpatrywała się w nią błyszczącymi oczyma. Dziew­czyna zamarła.

Drzwi nie domknęły się.

U stóp Jumali stały misy z monetami, wzdłuż ścian leżały stosy skór. Niektóre całkiem pogniły, w izbie unosił się stęchły zapach.

Dziewczyna przełknęła ślinę i opadła na kolana przed boskim posążkiem. Położyła trzy monety u stóp bogini. Nie odważyła się włożyć ich do pustej czary, nie miała śmiałości dotknąć Jumali. Wydało się jej to czynem bezbożnym.

Ucałowała ziemię przed Jumalą.

Wtedy usłyszała.

Bogini przemówiła do niej.

W języku, którego żaden człowiek nie rozumie. W boskim języku niepodobnym do niczego, co do tej pory słyszała. Brzmiał jak odgłos nura wiosną, kiedy puszcza lód na torfowiskach. Jak krzyk gdzieś pomię­dzy bólem a rozkoszą.

Więc bogini wiedziała o niej. Wzrok, który spoczy­wał na niej, nie był pusty.

Nie odważyła się podnieść oczu.

Chwyciła strzałę i skierowała jej grot ku piersi, kurczowo ściskając drzewce. Drugi koniec wsparła o ziemię. Zaczerpnęła tchu i rzuciła się na ostrze.

Raija obudziła się, słysząc nieludzki głos bogini. Ostatnie dźwięki, które zabrzmiały w uszach umie­rającej.

Usiadła skulona u wezgłowia, drżąc jak bezbron­ny ptak. Znikąd pomocy.

Jej łkanie obudziło Antonię.

- Moja głowa! - jęknęła Tonią i dopiero po chwili oprzytomniała. - Co się stało, do diabła? - spytała. - Wyglądasz, jakbyś zobaczyła upiora.

- Tak właśnie było - szepnęła Raija, drżąc jak osi­ka. - Nie jestem pijana, Toniu. Nie jestem... ale i tak nie uwierzyłabyś, gdybym...

Tonią podniosła się z trudem i przytuliła przyja­ciółkę.

- Raiju - Raiso, spróbuj! Dzisiaj uwierzę we wszystko.

- Idę śladem Jumali - odrzekła Raija bezbarwnym głosem. - W ciałach kobiet, które nie zaznały szczęścia...

Opowiedziała całą historię, zalewając się łzami.

- To nie sen - zakończyła. - Nazwij to jak chcesz, ale to nie sen.

- Jewgienij wie? - spytała Antonia i natychmiast sa­ma udzieliła odpowiedzi. - Oczywiście, że nie wie. Inaczej by nie wyjechał. - Nabrała tchu. - Wierzę ci. Nie wiem, o czym mówisz, i jestem przerażona, ale wierzę ci.

Raija oparła się o wezgłowie.

- To mnie wyczerpuje - jęknęła - ale ona nie zro­bi mi krzywdy. Nie jest niebezpieczna...

Antonia patrzyła, jak przyjaciółka zasypia. Po raz pierwszy w życiu złożyła ręce do modlitwy. Modliła się za Raiję.

6

Antonia nie była istotą bojaźliwą, ale czuła się niepew­nie wobec zjawiska, którego nawet nie potrafiła nazwać.

Nie spały wiele, ani ona, ani Raija. Dużo rozma­wiały.

Nad ranem Tonią ubrała w słowa myśl, która od paru godzin chodziła jej po głowie.

- Jeśli wierzysz, że żyjemy kilkakrotnie, to wyja­śnienie nasuwa się samo...

Raija spojrzała na przyjaciółkę. O co też Toni cho­dziło? Domyślała się, ale nie chciała dociekać prawdy.

- Nie wierzę - pokręciła stanowczo głową. Ten po­mysł wydał się jej całkowicie niedorzeczny. - Nie wie­rzę - powtórzyła, jakby usiłowała dodać mocy słowom.

- Skąd ta pewność? - zdziwiła się Antonia. Na jej twarzy znać było trudy nieprzespanej nocy. - Ja jej nie mam...

Zapadło milczenie.

- Nie chcę wierzyć - przyznała Raija. - To otwie­ra tyle możliwości, cały wielki świat we mnie, i to mnie przeraża. Nie chcę wierzyć...

- Nigdy ci nie opowiadałam, jak wyglądał posążek Jumali - szepnęła Antonia, a w jej oczach pojawił się wyraz powagi, która zaskakiwała przez kontrast z jej zwykłą wesołością. - Istnieje wiele wersji - ciągnęła. - Nie znałaś ich, Raijo, a jednak opisałaś boginię.

- Owoc mojej wyobraźni...

- Niektórzy twierdzą, że posążek przedstawiał ko­bietę w długiej sukni z dzieckiem na ręku. Inni mó­wią, iż była to wojowniczka z oszczepem w groźnej i władczej pozie, gotowa do obrony swojego ludu. Są i tacy, którzy uważają, iż posąg wyobraża stojącą ko­bietę bez szat. - Zamilkła i nabrała powietrza. - Ist­nieje też inne przekonanie. Jumala to ponoć naga nie­wiasta, siedząca i trzymająca czarkę w dłoniach.

Raija miała ochotę przycisnąć dłonie do uszu i krzyczeć. Krzyczeć, by Antonia przestała. By nie po­wiedziała ani słowa więcej.

- Wierzę w twój opis - zakończyła Tonią. Rozluź­niła wstążkę na karku, wzięła jeden z drewnianych grzebieni Raiji i zaczęła się czesać. Zamilkła, by przy­jaciółka mogła głębiej zastanowić się nad jej słowami.

Kiedy niesforne ciemne loki ułożyły się równo­miernie wokół okrągłej twarzy Antonii, dziewczyna nie spięła ich w koński ogon, tylko przewiązała na głowie. Długie włosy tańczyły wesoło wokół wstążki plecionej z niebieskich, złotych i czerwonych nici.

- Sądzę, że jesteś świadkiem - odezwała się Tonią, usuwając włosy z grzebienia. - Walnij mnie w głowę, je­śli się nie zgadzasz. W końcu mogę mieć swoje zdanie?

- To nie był sen - powtórzyła Raija z desperacją. - Ani teraz, ani przedtem. To się działo naprawdę.

- Byłaś którąś z tamtych postaci - dodała Antonia bez cienia wahania w głosie. - Pomyśl! Widziałaś się? Z zewnątrz? Czy może po prostu znałaś swój wygląd?

- Ta pierwsza była niska, ciemnowłosa. - Raija nie miała wątpliwości. - Piętnaście lat, może młodsza. Wiem na pewno, chociaż jej nie widziałam...

A nie mówiłam? można było wyczytać z twarzy Antonii.

- Nie mogę powiedzieć, jak wyglądała ta druga. Naprawdę, Toniu!

- Pamiętasz jednak skraj sukni, mokry i ciężki. A buty?

- Nosiła trzewiki z plecionej kory brzozowej. Raija przełknęła ślinę. Nie musiała się zastanawiać ani chwili, odpowiedziała spontanicznie.

- A ten młodzieniec?

- Ciemnowłosy, krzywonogi, wąski w biodrach, brą­zowe oczy, czasami złociste, kanciasta twarz... - Glos Raiji słabł z każdym wyrazem. - Nosił szeroką koszu­lę, skrojoną z jednego kawałka sukna, prostą. Wszywa­ne rękawy, zwykłe wycięcie pod szyją bez żadnych ozdób... - Dziewczyna znalazła się na skraju rozpaczy. - Skąd ja to wiem, Toniu? Nie zmyślam, to nie wytwór wyobraźni. Mam to w głowie. Widzę, jakbym...

- ...jakbyś sama wszystko przeżyła - dokończyła Antonia.

Raija skinęła głową.

- Nikt dzisiaj nie chodzi w takim stroju.

- Dlaczego właśnie mnie się to przytrafia?

- Może są w tobie drzwi, których my nie mamy - orzekła filozoficznie Antonia. Starała się nie okazy­wać niepokoju, który dręczył jej serce. Uważała się za osobę mocno stąpającą po ziemi, lecz opowieść Raiji naprawdę nią wstrząsnęła. Nie było jej do śmiechu.

- Dlaczego właśnie teraz?

- Bo dałam ci klucz. - Antonia ogryzała nerwowo paznokcie. - Opowiedziałam ci o Jumali i obudziłam jakieś wspomnienia. Teraz sypią się jak lawina...

- Będą kolejne? Głos Raiji drżał, choć w sercu nie czuła lęku.

- A jak sądzisz? - Antonia wolała odpowiedzieć py­taniem.

Wolała nie mieć własnego zdania, nie myśleć o ni­czym. Nie wiedziała nawet, czy odważy się powtórzyć wszystko Jewgienijowi. Raija zwierzyła się jej w zaufa­niu, ale ta sprawa nie była zwykłą tajemnicą, niewinnym sekretem, który żona skrywa przed własnym mężem.

Antonia kierowała się dobrem przyjaciółki.

I w głębi duszy nosiła przekonanie, że Jewgienij powinien wiedzieć o wszystkim.

Raija nie odpowiedziała, lecz jej milczenie starczy­ło Antonii za komentarz.

Przeraziła się.

- Muszę wracać do Archangielska... Słowa zawisły w powietrzu między nimi.

- Musisz wracać - powtórzyła Raija. Była znużona i ociężała. Pulsowało jej w głowie, bolał ją brzuch. Li­kier na niewiele się zdał, smakował przez chwilę jak wiele innych ulotnych przyjemności. Teraz jednak przyprawiał dziewczynę o mdłości. - Trzeba zająć się stajniami i doglądnąć interesu - dodała zdecydowa­nie. - Jesteś za to odpowiedzialna. Przyjdą woźnice i zdziwią się, zastawszy zamknięte drzwi. Trzeba oporządzić zwierzęta, wyczyścić je i nakarmić...

- A ty? Nie możesz jechać ze mną?

- Nie masz dość woźniców? Roześmiały się obie. Tonią uniosła kąciki ust, ale jej oczy wciąż wyrażały powagę. Zarzuciła Raiji ramiona na szyję.

- Boję się o ciebie! Jesteś mi bardzo bliska, Raiso!

- A co mogłoby mi się stać? - zdziwiła się Raija i spłynął na nią nagły spokój.

- To - odrzekła Antonia. Nie odważyła się nazwać rzeczy po imieniu, jakby wymówienie słowa mogło obudzić rzeczywistość, która śmiertelnie ją przerażała.

- Nie zniknę - zapewniła przyjaciółkę Raija, wy­zwalając się z jej objęć. - Zostanę tutaj. To wygląda jak sen. Przenoszę się gdzieś, a jednocześnie pozosta­ję na miejscu. To, co tkwi we mnie, jest także gdzieś indziej w przestrzeni. Ja podróżuję jak we śnie. Wszak bezpiecznie jest śnić?

Antonia nie dawała się przekonać. Opowieść przy­jaciółki przeraziła ją i przyprawiła o zimne dreszcze.

- To się dzieje naprawdę, ale w innym miejscu...

- W innym czasie - uzupełniła Antonia. Raija skinęła niepewnie głową, jakby dopiero teraz uświadomiła sobie ten fakt.

- Nic mi nie grozi - zapewniła. - Dam sobie radę, jeśli znów mi się to przytrafi. Minęła jedna doba, za­nim sen się powtórzył, więc nie nadejdzie szybko. Może wcale...

Słowa dziewczyny nie brzmiały przekonująco.

- To się dzieje gdzieś w okolicy, prawda? Że też Tonią musiała wyrażać głośno te przypusz­czenia, które Raija starała się ukryć!

- Jumala stanowi klucz do zagadki - rezonowała Antonia.

Raija całą noc snuła podobne myśli.

- Była w obu snach. Nieśmiertelna i ponadczaso­wa. Zanim jeszcze jej lud wywiózł ją stąd. Musisz przygotować się na więcej...

- Nie mów w ten sposób!

- Nie uważasz, że mam rację? Raija nie odpowiedziała. Bo i po co? Wyglądało na to, że Tonią sama potrafiła znaleźć właściwe odpowiedzi.

- Jedź do Archangielska! - powiedziała znużona. - Położę się spać. We śnie nic mi nie grozi.

Spała twardo, nie śniąc o niczym, a kiedy się obu­dziła, zapadał wieczór. Było jej lżej na ciele i ciężej na duszy.

Miała nadzieję, że Antonia nie przyjedzie. Czasa­mi trzeba rozmawiać, czasami lepiej milczeć. I wsłu­chiwać się w ciszę.

Raija myślała o Jumali. Zastanawiała się, czy posą­żek może emanować taką mocą.

Rzecz zrobiona ręką człowieka.

Widziała ją.

Ale ten dźwięk...

Raija pamiętała dźwięk, tkwił w niej jak cierń.

Silny, przeszywający, upiorny - i samotny.

Jak to możliwe, że dało się go usłyszeć? Czy skoro ludzie wyrzeźbili tę postać, stworzyli również głos?

Raiję dopadały czasem takie przyziemne pytania.

Nie wtedy, kiedy szła po wodę ze studni, kiedy za­dawała paszę koniom i sprzątała stajnię, nosiła drwa i myła kubki.

Nachodziły ją później, gdy siedziała przy stole z kawałkiem chleba w dłoni i kruszyła go na małe ka­wałeczki tylko po to, by podnosić kuleczki miękiszu i wkładać je do ust.

Ta druga, ta, której twarzy Raija nie znała, też by­ła młoda. Na tyle młoda, że dostrzegała jedynie pro­stą drogę wiodącą do celu. Zbyt niedoświadczona, aby docenić potęgę cierpliwości. I czasami uznać konieczność postępowania według reguł, których się nie szanuje.

Dwie młode kobiety. Pełne ognia, przepojone uczuciami.

I mężczyźni. Jeden zabity w walce. Drugi ręką uko­chanej.

Też młodzi. Ciemnowłosi, przystojni.

Jumala zawsze przy nich, błyszczący cień w mroku.

Raija zastanawiała się, co też zdarzyło się później, kiedy znaleźli dziewczynę u stóp bogini. Ci wtajem­niczeni, którzy mieli do niej dostęp. Zbrukała święte miejsce i zapewne spotkała ją kara. Wprawdzie sama targnęła się na własne życie, ale łatwo mogli upozo­rować śmierć za sprawą bogini.

Z pewnością nie uczynili z tej dziewczyny bohater­ki. Ta pierwsza zabiła zdrajcę. Taki czyn łatwo uspra­wiedliwić. Ta druga nie mogła liczyć na wyrozumia­łość własnego ludu.

Popełniła bluźnierstwo, zabijając strażnika bogini i hańbiąc święte miejsce.

A Raija... Jakiej mogła spodziewać się kary? Wszystko działo się wbrew jej woli, choć w istocie rozwój wydarzeń obudził w niej ciekawość tego, co jeszcze może nastąpić...

Więc wbrew woli, przynajmniej na samym począt­ku. Jednakże podążanie śladami bogini trudno uznać za objaw szacunku...

Raija odepchnęła te myśli. Nic nie może się jej przytrafić.

Wieczór był cichy i spokojny. Wypełniła go zwy­kłymi zajęciami. Wzięła się za cerowanie skarpetek. Używała własnej przędzy, niezbyt dobrej jakości, miejscami cienkiej, miejscami grubej. Nie wyrzuciła jej, bo nie uznawała marnotrawstwa. Po kilku pra­niach Jewgienij nawet nie zauważy zgrubień i węzłów.

Siedziała w słabym świetle jednej lampy nie dlate­go, że szczędziła oleju. Nie potrzebowała nic więcej, wystarczał jej ten jasny krąg, w którym mieściły się dłonie trzymające skarpetę, prowadzące igłę nierów­nym ściegiem.

Ciemność napełniała ją spokojem.

Ta ciemność była dobra i jakże odmienna od tej, która gościła w jej wnętrzu.

Naprawiła trzy pary skarpet. Olej dopalał się. Po­czuła znużenie.

Przespała cały dzień, ale wciąż czuła zmęczenie. I zadowolenie. Że wszystko jest tak, jak przedtem. Takie zwyczajne.

Jakby sny, w których przeżywała cząstkę cudzego istnienia, w ogóle się nie zdarzyły.

Dlatego była szczęśliwa.

Na dodatek zrobiła rzecz użyteczną.

Cerowanie męskich skarpetek nie nadaje wpraw­dzie życiu wielkiego sensu, lecz w tej chwili napełni­ło Raiję dziecięcą radością.

Gdyby ktoś kazał jej teraz podać definicję szczę­ścia, powiedziałaby: cerowanie skarpetek. Prosta czynność, mocno osadzona w świecie realnym.

Niczego więcej nie było jej trzeba.

Starannie sprzątnęła kuchnię, odstawiła wszystkie sprzęty na miejsce. Tak jak postępuje prawdziwa go­spodyni.

Dobra gospodyni zajmuje się domem i rodziną. Nie drąży przeszłości, nie tyka spraw, które jej nie dotyczą. Raija pomyślała ciepło o Jewgieniju i zatęsk­niła za nim.

On też był ciemnowłosy. Jak ci młodzieńcy ze snów...

Czy to miało jakiekolwiek znaczenie?

Raija przestraszyła się.

Może go utraci? Jak te dwie kobiety, których okru­chy życia dostrzegła przez uchylone drzwi do prze­szłości. One też kochały gorąco, może zbyt gorąco, może mocniej niż ona kochała Jewgienija.

Miłość czasami rani. Nie zawsze jest dobra i łagodna jak ta, która połączyła ją z Jewgienijem. Czasami ociera się o mrok i sprawia ból. Ból, którego nie można znieść. Ból, bez którego nie można żyć. Miłość na ostrzu noża.

Raija rozumiała moc takiego uczucia.

Nie wiedziała, skąd bierze się to zrozumienie, ale domyślała się, że jego źródło tkwi w przeżyciach z przeszłości.

Ani przez chwilę nie wątpiła, że musiała przeżyć ból miłości we własnym sercu.

Teraz będzie inaczej.

Spędzą życie razem. Nikt nie rozdzieli jej z Jew­gienijem. Przeżyli wspólnie zaledwie kilka chwil.

Jeszcze nie doczekali się dzieci.

Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach, kiedy w nagłym przebłysku przypomniała sobie, że żadna z dwóch kobiet z przeszłości nie miała potomstwa.

Nie znała losu pierwszej dziewczyny, mogła jedy­nie snuć przypuszczenia, z czego nic dobrego wynik­nąć nie mogło.

Druga zmarła młodo. Z obrazem rozbitej miłości w głowie. Z krwią ukochanego na rękach. Z jego krwią na strzale, która przerwała nić jej życia. Życia bez dziecka.

Głupotą jest sądzić, że miało być podobne do jej żywota...

Nie, to nie był ten wzór.

Usłyszała go dopiero, kiedy wpadł do kuchni. Cięż­ko oddychał, wzrok miał dziki, policzki nie ogolone.

- Antonia! - sapnął. Nowy, inny ból przeszył Raiję.

- Co z nią? - krzyknęła przybyłemu prosto w twarz. Rozpoznała jednego z woźniców, ale nie pa­miętała jego imienia. Było ich tak wielu, że nawet nie zaprzątała sobie tym głowy.

- Chora - odrzekł, bezradnie rozkładając ramiona. - Przyzywa ciebie.

Raija zaczęła się ubierać. Spieszyła się, naciągnęła więc tylko buty do konnej jazdy i narzuciła pelerynę na codzienny strój. Nie przykryła włosów chustą, nie wzięła rękawiczek. Siodłając konia w stajni, zoriento­wała się, że ma na sobie fartuch.

Zdjęła go.

- Co z Tonią? - powtórzyła spokojniej, zamykając stajenne wrota.

Mężczyzna siedział już na wierzchowcu. Wyraźnie lepiej czuł się w towarzystwie zwierząt.

- Coś z brzuchem - powiedział, wzruszając ramio­nami. - Nie znam się na tym. Miałem cię przywieźć.

Dziecko! przemknęło Raiji przez głowę.

Przycisnęła pięty do boków zwierzęcia i zacisnęła dłonie na wodzach.

Dobry Boże, żeby tylko dotarła na czas! Żeby tylko nie stała się im żadna krzywda! Ani Toni, ani dziecku.

7

Raija nie była dobrym jeźdźcem, ale tego wieczo­ra mogłaby iść w zawody z najlepszymi. Ze stajni wy­prowadziła konia Jewgienija.

Ten narowisty ogier nie pozwalał się dosiąść niko­mu innemu poza właścicielem.

Teraz zaś reagował na najdrobniejszy gest Raiji, choć musiał wyczuć w niej niewprawnego jeźdźca.

Zwierzęta kierują się instynktem. I może instynkt podpowiadał mu, iż chodzi o ważną sprawę. O ludz­kie życie.

Raiji zdawało się, że końskie kopyta wystukują imię Antonii. Miała wrażenie, że ten rytm towarzyszy jej całą drogę na północ ku morzu, ku ujściu Dwiny.

An - to - nia - An - to - nia... - głucho odzywała się ziemia, po której wierzchowce pędziły galopem.

An - to - nia - An - to - nia... - i tak całą drogę do Archangielska.

I serce Raiji biło tym samym rytmem. Przepełnio­ne strachem o los przyjaciółki.

Nie mogli wysłać kogoś bardziej rozgarniętego? Ten milczek znał się jedynie na koniach...

No tak, tylko tego jednego nie można mu odmó­wić. Tonią zawsze z dumą powtarzała, że zatrudnia najlepszych woźniców w okolicy.

Raija rada była wiedzieć, co przytrafiło się Toni.

Powiedział, że coś z brzuchem, ale ta niejasna uwa­ga jedynie spotęgowała jej strach. Spytała, czy Anto­nia krwawi. Spojrzał na nią wzrokiem tak nieskoń­czenie pustym, że nie mogła opanować irytacji. I po dłuższej chwili, kiedy już przestała spodziewać się od­powiedzi, wzruszył ramionami.

Ci mężczyźni, pomyślała Raija z wściekłością.

Jej lęk wzrastał z każdą chwilą.

Pędzili w kierunku miasta. Trzymali się blisko rze­ki, ale tętent kopyt zbudził wielu mieszkańców po­bliskich osad.

Niektórzy stawali na progu małych chat i spoglą­dali ku cieniom przemykającym w półmroku.

- Kogo licho niesie? - pytali jedni.

- W kogo wódka wchodzi, z tego rozum ucieka - wzdychali drudzy.

I nikt nie rozumiał, że idzie o życie.

Antonia zatrudniała wyłącznie mężczyzn. Na jej chlebie nie było kobiet, obie siostry wyprowadziły się do Kemu. Tonią nie zatrzymywała ich. Uważała, że ludzie nie powinni plątać się sobie pod nogami tylko dlatego, że łączy ich więź pokrewieństwa.

Mężczyźni wnieśli ją na pokład jednej z łodzi i położyli w chłodnym pomieszczeniu oświetlonym słabym blaskiem dwóch lamp. Stali wokół niej bez­radni, pobladli na twarzy, zaciskali spotniałe dło­nie, nagle i boleśnie odczuwając brak kobiet w go­spodarstwie.

Na widok Raiji odetchnęli z ulgą.

Antonia spoczywała na ławie przykryta dwoma w miarę czystymi derkami końskimi.

Raija zrzuciła pelerynę, nie zważając na chłód.

Podwinęła rękawy koszuli i odrzuciła w bok ciemne loki, najdłuższe upinając za uszami.

Mężczyźni śledzili jej poczynania z nadzieją. W chwili kiedy stanęła nad ich ukochaną Antonią, pyskatą chlebodawczynią, jedyną w swoim rodzaju, cudowną Tonią, przypomnieli sobie wszystkie histo­rie o aniele w czarnej pelerynie, który uratował życie Jewgienijowi. Marynarze z „Sankt Nikołaja” opowia­dali niestworzone historie, w które mało kto wierzył. Nawet jeśli dać wiarę w co drugie słowo, Raija i tak zdawała się stworzeniem z innego świata...

Co może zdziałać?

Raija zdarła z Toni derki. Grzały, ale były brudne!

- Dlaczego, do diaska, położyliście ją tutaj? - syk­nęła, zwracając się do mężczyzn stojących półkolem. Każdemu zajrzała w oczy, nikogo nie ominęła.

I żaden nie wytrzymał jej spojrzenia. Nikt nie miał go­towej odpowiedzi, żaden nie spodziewał się wymówek.

Po prawdzie nie zrobili znów tak wiele. Podnieśli Tonie z wozu, przynieśli tutaj i złożyli na ławce. Przykryli byle czym, po to by ją ogrzać.

A ta furia ciskała teraz na nich gromy.

- Przecież gdzieś musi mieć klucz do domu? - ciąg­nęła Raija. - Nikt z was o tym nie pomyślał?

Przeszukała kieszenie Toni i znalazła klucz.

- Lepiej, żeby to zrobiła kobieta - odezwał się je­den z woźniców. W jego głosie słychać było zażeno­wanie.

Raija spojrzała nań z rezygnacją.

- Naprawdę sądzisz, że Tonią uniosłaby się hono­rem? Nie uważasz, że zna dotyk męskich rąk na tyle dobrze, by wiedzieć, kiedy go jej trzeba?

Poczerwienieli.

Mało kobiet pozwalało sobie na taką bezpośred­niość, mało potrafiło wygarnąć prawdę, nie przebie­rając w słowach. Jak mężczyzna. Wstydzili się, sły­sząc podobne stwierdzenia z ust kobiety. Na dodatek tak pięknej jak żona Jewgienija Bykowa.

- Wyjmijcie drzwi z zawiasów. Zaniesiemy ją do domu. Tutaj zamarznie, a wtedy Oleg pourywa nam głowy.

Raija przejęła dowództwo.

A oni uznali to bez szemrania. Wyjęli drzwi z fu­tryny i przenieśli na nie Tonie, uważając na każdy ruch, jakby była zrobiona z kruchego materiału. Ta­kiego, z którego wyrabia się te filiżanki do kawy. Te ze Wschodu, tak cienkie, że wręcz przezroczyste. Z taką delikatnością ją ponieśli.

Ich panią. Tonie.

Złożyli ją w domu Olega niedaleko portu i szybko cofnęli się do drzwi wyjściowych.

Raija nie pozwoliła im się oddalić. W ostrych słowach oznajmiła, iż oczekuje dopełnienia wszelkich obowiąz­ków. Trzeba oporządzić zwierzęta i stajnie. Pozamykać wierze je i oddać klucze. Tak jak kazała Antonia.

- I chcę wiedzieć, co zaszło! Historia nie była długa. Przyszedł nieoczekiwany ładunek drewna, który należało w ciągu dnia przeła­dować na jedną z łodzi stojących w porcie. Tonią nie miała żadnego z woźniców na podorędziu, więc sa­ma wzięła się za tę robotę, łamiąc jedną ze swoich świętych zasad.

W trakcie przeładunku sterta drewna na wozie przesunęła się. Tonią, niewiele się namyślając, podparła ją, po prostu rzuciła się w tamtym kierunku i przytrzymała drewno ze wszystkich sił. Kiedy inni pospieszyli z pomocą, nagle padła na ziemię zgięta wpół, wijąc się z bólu.

Trzymała się za brzuch. Nie krzyczała, ale uroniła parę łez. Widzieli, że zaciska zęby.

I kilka razy wypowiedziała imię Raiji.

Wnieśli ją do łodzi.

Nie wiedzieli, co począć.

Raija pozwoliła im odejść. Nie wiedzieli, co po­cząć... To takie proste usprawiedliwienie. Równie ta­nie jak to, że ktoś nie wie, co robi.

Każdy powinien mieć choć odrobinę oleju w gło­wie, choćby największy prostak. Raija pozwoliła so­bie na tę gorzką myśl.

Zdjęła ubranie z Antonii, to samo, które przyja­ciółka nosiła, będąc z wizytą u niej. Zostawiła jedy­nie wstążkę we włosach, odgarnęła loki opadające na czoło.

Tonią miała krwotok. Niezbyt obfity, drobne plamy krwi poznaczyły bieliznę i spodnie do konnej jazdy.

Nie mogli tego nie zauważyć. Nie przyznali się ze strachu. By nie zapuścić się w te obszary życia, któ­rych nie znali, które ich zawstydzały.

Mogłaby wykrwawić się na śmierć, a żaden z nich nie pospieszyłby z pomocą!

Raija nie ukrywała wzburzenia.

Obmyła Tonie i odziała ją w świeżą koszulę, któ­ra zapewne należała do Olega. Koszula sięgała Toni do kolan i Raija musiała podwinąć rękawy.

Wbrew krążącym plotkom Antonia nie miała noc­nej bielizny. Pewnie nie musiała stroić się w koronki, by wyglądać uwodzicielsko - w przeciwieństwie do tych, którym zawdzięczała swą wątpliwą reputację...

Raija pomyślała o tym nie bez złośliwej satysfak­cji. Gotowa była użyć wszelkich środków w obronie przyjaciółki. Przyjaźń to święte uczucie, to coś na kształt więzów krwi. Te zaś nie łączyły jej z nikim, Antonia i Oleg stanowili dla niej rodzinę.

Owinęła Tonie w czyste koce i otworzyła na chwi­lę okno, by przewietrzyć izbę. Potem je zamknęła i rozpaliła pod piecem. Nagotowała zupy i trzymała ją w cieple na skraju nagrzanej płyty.

Usiadła na brzegu łóżka i czekała.

- To ty, Raiso? - Głos Antonii był ledwie słyszal­ny, chrapliwy, odmieniony.

Raija poderwała się z miejsca. Musiała przysnąć.

- Oczywiście, że to ja - odrzekła z lekką irytacją i zaraz tego pożałowała.

Pogłaskała Antonię po włosach i policzku. Poczu­ła ciepłe łzy na dłoni.

- Toniu, głuptasie! - powiedziała. - Boli cię? Tonią wykrzywiła twarz w półmroku. Zapadła już noc. Olej w lampie dopalał się, pod piecem wciąż pło­nął słaby ogień. Trzeba dołożyć drewna albo torfu, co tam jest pod ręką.

- Chyba się przeliczyłam z siłami - szepnęła To­nią. - Masz wodę? Jestem taka spragniona...

Raija przyniosła wody. Podniosła szklankę do ust Antonii i podtrzymując głowę dziewczyny, pozwoli­ła jej zwilżyć wargi i gardło, przełknąć całą zawartość małymi łykami.

Tonią opadła na poduszki i przymknęła oczy. Jej twarz pokrywała niezwykła bladość.

Przesunęła dłońmi po kocach i położyła je na brzu­chu w obronnym geście.

- Straciłam je?

- Miałaś krwotok - wyjaśniła Raija. - Nie wiem nic więcej. Nie sądzę, byś straciła dziecko, ale musisz uważać na siebie. Nie wolno ci tak ryzykować, Toniu! Nosisz w sobie nowe życie!

- Nie pomyślałam o tym. - Antonia wciąż mówiła tym samym chrapliwym szeptem. - Jeszcze nie zdą­żyłam się przyzwyczaić - dodała, usprawiedliwiając się. Użyła tych samych słów co kiedyś.

Teraz brzmiały pusto, całkowicie wyprane z treści. Obie miały to samo wrażenie.

- Wciąż mnie boli.

Antonia położyła dłoń z boku.

Raija nie wiedziała, czy to dobry, czy zły znak. In­stynkt podpowiadał jej, że Antonia musi leżeć i od­poczywać.

- Twoi ludzie wpadli w popłoch - powiedziała. - Przykryli cię końską derką.

Antonia chciała się roześmiać, ale wydobyła z sie­bie jedynie chrapliwy kaszel, bardziej przypominają­cy płacz niż śmiech.

- Chcieli dobrze - szepnęła. Zapadła cisza. Po dłuższej chwili Antonia odezwała się ponownie.

Cicho i niepewnie.

- Czy Oleg musi o tym wiedzieć?

- A co ty sądzisz? Tonią pokiwała wolno głową.

- Musi. Dobry Boże, będzie na mnie wściekły...

- I nie bez powodu - przerwała przyjaciółce Raija.

- Ja też się gniewam na ciebie, moja miła. Gdyby nie stan, w jakim się znajdujesz, wyrwałabym ci wszyst­kie włosy z głowy. Przewinęłabym cię przez kolano i...

- A miałam cię za wzór łagodności. - Antonia uło­żyła usta na kształt uśmiechu i zasnęła.

Raija postanowiła dołożyć do pieca. Weszła do kuchni i omal nie krzyknęła z przestrachu. Na stoł­ku siedział jakiś mężczyzna. Spał głową wsparty o ścianę, ściskając w dłoni klucz do sklepu i stajni.

Raija obudziła go. Mężczyzna nie potrafił ukryć zakłopotania.

- Co z nią? Z Tonią? W jego głosie pobrzmiewała troska. O, tak, nieraz klęli z jej powodu. Śmiali się z tej kobiety w spodniach, stroili sobie żarty i kłócili się z nią przy najmniejszej sposobności.

Ale ją kochali.

Ze szczerym oddaniem.

- Dojdzie do siebie - obiecała Raija. - Zostanę z nią, odbierzecie klucz ode mnie. Choroba Toni ni­czego nie zmienia, praca toczy się dalej. Możecie przysłać tu kogoś, jeśli chcecie się jej poradzić. Naj­starszy z was przejmie obowiązki nadzorcy. Dacie so­bie radę przez jakiś czas?

Zdumiał się niepomiernie, widząc przed sobą jeszcze jedną kobietę pokroju Antonii. Nie rzekł ani słowa, ale zrozumiał, co miała mu do powiedzenia. Skinął głową, zapewne w głębi ducha poczuł się niezdarnie i głupio. Raija przestraszyła się, czy jej przemowa nie wzbudzi w nim sprzeciwu.

Wyszedł jednak, kłaniając się w pas i zapewniając, że będą modlić się za Antonię.

Kiedy zamknęły się za nim drzwi, Raija zadumała się. Ciekawa była, ile z tych modlitw trafi do Jumali...

Noc minęła spokojnie. Raija położyła się obok To­ni, nie zdejmując ubrania. Budziła się za każdym ra­zem, kiedy przyjaciółka obracała się przez sen, kiedy jej wargi wymawiały jakieś słowo.

O świcie wstała i, nie myśląc o porannej toalecie, rozpaliła pod piecem. Przeszukała kuchnię w poszu­kiwaniu niezbędnych sprzętów.

Nie znalazła ich w tych miejscach, które sama uzna­łaby za właściwe. Poranna krzątanina w domu Anto­nii stała się dla niej nowym przeżyciem.

Z pewnością nie ciężką pracą ani przykrym obo­wiązkiem.

Możliwość pomocy Toni była dla Raiji prawdziwą radością.

Traktowała ją jak siostrę, nie jak zwykłą przyja­ciółkę, choć przecież łączyła je przyjaźń.

Uznawała ją za siostrę.

Nie taką prawdziwą, krew z krwi. Więź z Tonią wy­dawała się jej jednak mocniejsza niż pokrewieństwo.

Tworzyły rodzaj wspólnoty. Czasami miały wraże­nie, że są tą samą istotą w dwóch postaciach, i ta myśl budziła w nich obu lęk. Zdarzało się, że Raija widzia­ła w Toni kogoś bliższego sobie niż Jewgienij, a prze­cież Jewgienija kochała...

Nie znajdowała słów, by nazwać tę bliskość.

Wiedziała tylko, że Tonią wiele znaczy w jej życiu.

Wzięła się za gotowanie kaszki na wodzie. Na pół­ce znalazła dzban z kaszą, w cebrzyku była woda ze studni w podwórzu.

Z zewnątrz dochodziły odgłosy budzącego się życia.

Stukot kół po wąskim kamienistym zaułku prowadzą­cym do portu. Głosy mężczyzn zdążających do pracy.

Tych nielicznych, którzy utrzymali swoje zajęcie. Nie wszystek handel upadł, kiedy car przeniósł łaska­wy wzrok na Petersburg.

Wciąż do Archangielska zawijały statki pod cudzo­ziemską banderą. Wciąż w powietrzu przesyconym solą rozbrzmiewała obca mowa. Niektórzy płynęli na wschód wzdłuż północnych wybrzeży imperium.

Raija nawet nie potrafiła sobie tego wyobrazić. Zimno i lód, który nie tajał latem, czyniły żeglugę niezwykle uciążliwą. Mądre głowy w Europie uzna­ły jednak, że w cieplejszych miesiącach roku fracht północną drogą morską mógł przynieść wymierne korzyści.

Co kto lubi, pomyślała.

Kaszka gotowała się, Raija bezwiednie mieszała w garnku. Tonią potrzebowała ciepłej strawy, musia­ła się wzmocnić.

Dodała szczyptę soli i odrobinę cukru, potem zna­lazła talerz, napełniła go i odstawiła potrawę do wy­stygnięcia.

Zanurzyła łyżkę raz jeszcze w garnku i posmako­wała kaszy. Była zbyt wodnista. Nigdy jej nie lubiła. Nawet kiedy była dzieckiem...

Ta myśl ją zdumiała. Wiedziała, że się nie myli. Ko­lejny okruch z przeszłości, który przeniknął przez czarną zasłonę niepamięci.

Już jako dziecko nie lubiła kaszki.

Niby nic istotnego, a jednak Raija poczuła niezwy­kłe podniecenie. Skrawek jej życia, kawałek kryszta­łowej kuli, którą usiłowała zlepić w jedną całość.

Kiedyś tego dokona.

I nie przejmie się, że znać na niej będzie ślady po­łączeń i spękania.

Będzie należeć wyłącznie do niej.

Dostrzeże w niej piękno. Skończony kształt.

Już jako dziecko nie lubiła kaszki...

Ktoś zapukał do drzwi i Raija rzuciła się, by je otworzyć. Nie chciała, by ten odgłos zbudził Tonie. Tonią miała wypoczywać, zapomnieć o troskach.

To był ten sam mężczyzna, który poprzedniego wieczora zasnął na stołku kuchennym. Ten sam, któ­ry z troską wypytywał o zdrowie Antonii.

Zabrał klucz, obiecał przyjść o zmierzchu i zdać ra­port z całego dnia.

Raija podziękowała mu z góry.

Kiedy zatrzymał się z wahaniem na progu, Raija zapewniła go, że Tonią spokojnie przespała noc. I że wciąż śpi.

- Sądzisz, że prędko stanie na nogi? Brak nam na­szej chlebodawczyni. Możesz to jej powiedzieć.

Wyrażał się tak uroczyście, jakby mówił o carycy.

- To się okaże - odrzekła ostrożnie Raija. Skoro Oleg nic nie wiedział o dziecku, nie uznała za stosow­ne, by informować woźniców o tym fakcie. - Oleg niedługo wróci. Spodoba mu się to, że otoczyliśmy Tonie opieką. Może spotka was za to nagroda...

Woźnica skinął głową ze zrozumieniem. Odszedł, mrucząc coś niewyraźnie pod nosem.

Raija wzruszyła ramionami.

Ach, ci mężczyźni!

Wzięła talerz i zaniosła go do alkowy. Tonią już się obudziła.

- Powinnaś spać dłużej - napomniała przyjaciółkę Raija.

Tonią podparła się na łokciu i usiadła. Wykrzywi­ła twarz w grymasie, ten ruch musiał sprawić jej ból.

Odsunęła na bok koce i podniosła koszulę Jewgie­nija. Rozpoznała ją i uśmiechnęła się krzywo.

Na prześcieradle były plamy krwi.

Raija też je spostrzegła.

Poczuła, jak lód ścina jej krew w żyłach. Odstawi­ła talerz i natychmiast o nim zapomniała. Świat za­wirował.

Ale nie straciła panowania nad sobą.

- Krwawisz, ale tylko troszkę - powiedziała z prze­konaniem, które musiała czerpać z innego życia, nie tego tutaj nad brzegami Dwiny u boku Jewgienija.

- Ale jednak. - Głos Antonii drżał, co rzadko się zdarzało. Szybko przykryła się kocem i kurczowo przycisnęła go do łona. Nie chciała patrzeć. - Nie opowiadaj mi, że tak ma być, Raiso. Nie może być dobrze, skoro leci krew!

- Uspokój się - odrzekła Raija. - Zmienię pościel, umyję cię i przebiorę. Będę się tobą opiekować. Mu­sisz leżeć!

Antonia nie protestowała.

- Sądzisz, że stracę dziecko? - pisnęła.

- Nic nie sądzę - rzuciła opryskliwie Raija. Znala­zła talerz z kaszką i wcisnęła w dłonie Toni. - Jedz!

A kiedy Tonią przełknęła pierwszą łyżkę strawy, Raija złagodniała. Osunęła się na podłogę przy łóżku i oparła czoło o ścianę.

- Nie pozwolę ci poronić! - wyrzekła z mocą. - Sły­szysz, Toniu? Nie pozwolę, byś straciła dziecko...

8

Przez kolejne dwa tygodnie Raija dowiedziała się niejednego o prowadzeniu interesów. Na przykład te­go, że wymagają odwagi i wiary we własne siły. Zwłaszcza jeśli się jest kobietą w świecie zarezerwo­wanym niemal wyłącznie dla mężczyzn.

Konie i fracht to był świat mężczyzn.

Mężczyzn i Antonii.

Antonia leżała w łóżku. Mijały kolejne dni i tygo­dnie. Woźnicom nie pozostało nic innego jak zaakcep­tować, że inna kobieta zajęła miejsce chlebodawczyni.

Z początku bała się zajrzeć im w oczy.

Więc niczego nie robili tak, jak chciała.

Wtedy wpadała w złość.

Zaczynała krzyczeć, wyzywała ich od najgorszych.

Śmiali się cicho, spoglądali ukradkiem po sobie. Żartowali, że jest tak samo jak w domu...

Raija stłumiła gniew. Przemyślała wszystko od po­czątku, wzięła pod uwagę zastrzeżenia woźniców. Na­stępnym razem odważyła się patrzeć im w oczy, podno­sić głos i łajać kiedy trzeba. W końcu ją zaakceptowali.

Ta trudna próba przyniosła jej sporo satysfakcji. Miała wrażenie, że dokonała czegoś ważnego.

- Kiedy urodzę, będziesz mogła przejąć to wszyst­ko - uznała Antonia. Z trudem wytrzymywała w łóż­ku, lecz Raija twardo obstawała przy swoim. Więc leżała. Krwawienia ustąpiły. - Założę się, że poprowa­dziłabyś interesy równie dobrze jak ja.

Raija usiadła, by rozsznurować botki. Prezent od Jewgienija. Sięgały jej za kostkę, Jewgienij z dumą opowiadał, że kobiety w Europie noszą podobne. W Niemczech, we Francji...

Stopy w nich cierpiały.

Stopy domagały się zwyczajnego obuwia, mięk­kich kumagów czy butów do konnej jazdy.

Na co dzień nie nosiła nic innego. Czasami nawet zakładała sztylpy do odświętnej sukni, choć Jewgie­nij tego nie lubił. Twierdził, że nie wypada. Ludzie gotowi pomyśleć, że jej skąpi na obuwie...

Więc teraz, chcąc podkreślić kobiecość i zdobyć sza­cunek woźniców Toni, założyła sznurowane botki.

Zapewne nie zwrócili na to uwagi...

- To dość zajmujące, przyznaję - stwierdziła Raija, rozprostowując palce - ale długo bym nie wytrzymała. Nie mam twoich zdolności, Toniu. Biorę się ochoczo do nowych zadań, ale zapału nie starcza mi na długo... - Zamyśliła się. - Mam nadzieję, że nasi mężowie wnet wrócą, bo przydałaby się już jakaś odmiana...

Nie przyznała się, że niecierpliwie oczekuje po­wrotu Olega ze względu na Tonie, która coraz niechętniej reagowała na polecenia.

- Potrzebujesz czegoś? - spytała. Przyjaciółka potrząsnęła przecząco głową.

- Powinnaś lepiej się odżywiać, bo urodzisz najszczuplejsze dziecko pod słońcem!

Antonia wzruszyła ramionami.

- Zważywszy na to, którędy ma przyjść na ten świat, to może i lepiej - mruknęła.

Raija zachichotała.

- Wrócisz do stajni? - zaciekawiła się. - To znaczy do przewozów - poprawiła się.

- Po porodzie? Raija skinęła głową.

Antonia nie odpowiedziała od razu. Usiadła na łóż­ku i skrzywiła się. Raija udała, że tego nie widzi.

- A kto zajmie się wszystkim? Na Olega nie mogę liczyć. Praca na lądzie zupełnie mu nie odpowiada. Musi czuć pokład pod stopami!

- A dziecko?

- Przynajmniej od razu pozna zapach koni - odpa­rowała Tonią, choć z wolna zaczęła sobie zdawać sprawę, że temu problemowi nie poświęciła dotąd na­leżytej uwagi.

Pomieszczenia stajenne nie były zbyt przytulne, zwłaszcza zimą. O piastunce Tonią nawet nie pomy­ślała. Na to pozwalali sobie wyłącznie najzamożniejsi, ci, co zaliczali się do szlachty.

- Sama się w ten sposób wychowałam, czyż nie? - dodała wyzywająco.

- Skąd mam wiedzieć? - Raija roześmiała się. - Z pewnością znajdziesz odpowiednie rozwiązanie.

- Ojciec zabierał mnie do stajni, jak tylko nauczy­łam się chodzić - ciągnęła Tonią. - Nikt poza mną nie chciał. A ja to uwielbiałam! Moje dziecko będzie takie jak ja. Nie ma nic ponad konie, Raiju! Nic!

Raija nie zaprzeczyła.

- Nie pójdzie tak łatwo - przyznała Antonia. Raija zadziwiła się tą nagłą zmianą nastroju. Tonią zazwyczaj bagatelizowała trudności, w ogóle ich nie dostrzegała. Tym razem było inaczej.

- Będę musiała zaufać woźnicom. Przekazać im większość obowiązków... - Napotkała wzrok Raiji. - Tego boję się najbardziej, Raiso! Zamknięta w czterech ścianach, nawet nie powącham świeżego powietrza...

I wykrzywiła się. W pierwszej chwili Raija wzięła ten grymas za komentarz do dopiero co wypowie­dzianych słów. W następnym momencie zrozumiała, że to reakcja na ból.

Uniosła koc, zobaczyła plamy krwi na prześciera­dle. Znużonym ruchem opuściła przykrycie.

Spojrzała na Tonie.

- Co zrobiłaś? - spytała.

- Wstałam na chwilkę. Tonią naciągnęła na siebie koc, jakby osłaniając się nim przed Raiją i oskarżeniami. Jak dziecko zbesztane przez kogoś, kto dotąd obdarzał je miłością i dobrocią. Jak ktoś, kto pierwszy raz spotyka się z krytyką.

Raija starała się panować nad złością. Ważyła każ­de słowo.

- Mocno krwawiłaś?

Tonią energicznie potrząsnęła głową. Loki fruwa­ły w obie strony, twarz zniknęła w morzu włosów.

- Tylko trochę - pisnęła z przestrachem. - Zaraz się położyłam. Wtedy przestało.

- Do diaska, po co wstawałaś? - wybuchnęła Raija. Rzadko udawało się jej zachować spokój i opanowa­nie przez dłuższą chwilę. - Możesz mi to wyjaśnić? Masz wszystko, czego ci trzeba, a ja zawsze jestem w pobliżu. Wystraszyłaś mnie nie na żarty! Napraw­dę chcesz stracić dziecko?

Przez kilka sekund patrzyły sobie w oczy. Nikt w ten sposób nie odzywał się do Toni. Zdawała sobie sprawę z własnej głupoty i nieodpowiedzialności, ale te słowa...

- Łatwo ci mówić! - krzyknęła równie porywczo jak Raija. - To ja muszę leżeć jak kłoda! I umierać z nu­dów! Musiałam wstać, rozumiesz? Po prostu musiałam!

- A o dziecku nie pomyślałaś? - wypaliła Raija, drżąc z emocji. - Jesteś egoistką. Zapominasz o życiu, które w sobie nosisz.

- Co ty możesz o tym wiedzieć? - odparowała To­nią. Ich głosy niosły się daleko. Na ulicę, do sąsied­nich domów.

Ludzie nie reagowali. Wszystkim zdarzało się pod­nieść głos. Nie zwykli tłumić emocji w sobie. Nie wolno czekać zbyt długo, lepiej dać upust złości, za­nim zamieni się w coś gorszego.

- Co ty, do diabła, możesz o tym wiedzieć? - po­wtórzyła Tonią. Z gniewem i bólem. I z rozczarowa­niem. Nie spodziewała się podobnych oskarżeń ze strony przyjaciółki.

Chciała urodzić to dziecko! Nawet kosztem wol­ności, zdobytej w trudzie i znoju. Pragnęła dziecka bardziej niż czegokolwiek na tym świecie!

- Czułaś kiedyś coś podobnego? - naciskała. - Jak­byś siedziała zamknięta w ciemnej celi i nie mogła od­dychać. Czułaś się kiedyś w podobny sposób?

Raija nie odpowiedziała na pytania.

- Już rodziłam - szepnęła. Gniew rozpłynął się bez śladu.

Była jakaś odmieniona i spokojna. Jak ktoś, kto żył wystarczająco długo, by wiedzieć, co to ból.

Obie otworzyły szeroko oczy. Raija położyła dło­nie na ustach, jakby chciała zatrzymać kolejne słowa. A może tylko zwolnić ich bieg i przetrawić.

I słowa nie popłynęły szerokim strumieniem, tyl­ko sączyły się z trudem.

Tonią patrzyła na przyjaciółkę z nabożnym podzi­wem. I ze strachem.

Przez ułamek sekundy pomyślała, że Raija udaje. Ze może cały czas wie o wszystkim i prowadzi z ni­mi perfidną grę.

W następnej chwili odepchnęła to przypuszczenie od siebie.

Raija nie była taka.

Zapomniała, lecz to, co pozostawało ukryte, nie przestało istnieć.

Przez ciemną zasłonę przedostawały się strzępy dawnego życia. Tonią pomyślała o Jewgieniju.

On straci najwięcej, kiedy Raiji wróci pamięć.

- Przepraszam - powiedziała głucho Tonią. - Nie chciałam cię zranić...

- Nie masz za co przepraszać - odrzekła Raija. Głos dziewczyny drżał z lekka, jej oczy zasnuły się mgłą. - Czuję, że to prawda - dodała po dłuższym milczeniu. Nie patrzyła na Antonię, na nic nie patrzyła. Po prostu wbi­ła wzrok w nieokreślony punkt. - Wiem, że to prawda... - Pokiwała głową z niedowierzaniem. - Co się stało? - spytała samą siebie. - Co się stało z moim dzieckiem?

W ścianach tego domu nie mogła spodziewać się prawdziwej odpowiedzi.

Tak niewiele wiedziała o sobie. Tyle tylko, kim jest w teraźniejszości. Przeszłość skrywał mrok.

Nie miała pojęcia, co ją tutaj przywiodło.

To tak jakby mieszkać w wysokim domu, z które­go nie widać ziemi. Nie wątpić, że gdzieś w dole jest fundament, i nie wiedzieć jak daleko. Nie znać pomieszczeń na niższych piętrach ani barwy muru. Takie domy nie istnieją.

A ona istniała. Jej życie przypominało taką budowlę. Kiedyś urodziła dziecko.

- Nie mów o tym Jewgienijowi! - Raija wymusiła przysięgę na przyjaciółce. Dobiła z nią targu. Tak to przynajmniej wyglądało w oczach Toni. Coś za coś. - A ja nie wspomnę Olegowi o twojej nieroztropności!

To był dobry interes dla Toni.

Lecz nie uwolnił jej od uczucia niepokoju.

Oleg wstąpił do stajni w drodze do domu, spodzie­wając się zastać tam żonę. Antonia bywała w domu jedynie po to, by spać i jeść.

Wieści, które przekazali mu woźnice, wywołałyby bladość na licach każdego mężczyzny.

Kiedy Oleg wpadł do własnej izby, na jego twarzy malowały się niepokój i gniew.

Nawet nie przywitał się z Raiją, ledwie zauważył jej obecność. Dwoma krokami przesadził kuchnię i znalazł się w pokoju Toni.

Upadł na kolana przed łóżkiem. Chwycił Tonie za dłonie i oparł o nie czoło. Westchnął głęboko.

Dopiero teraz spojrzał na żonę.

- Wiesz, że napędziłaś mi strachu? - spytał cicho, a kie­dy nie odpowiedziała, wybuchnął wściekły: - Zdajesz so­bie sprawę, co uczyniłaś, kobieto? Dlaczego nie wiem o niczym? Nie mam prawa wiedzieć? Straciłaś dziecko?

Tonią śmiała się przez łzy. Śmiała się prosto w twarz swemu rozzłoszczonemu mężowi, który w gniewie rzeczywiście wyglądał nieco komicznie.

- Oleg, mój kochany! - Musiała przerwać, by zaczerpnąć tchu. Otrzeć łzy i spoważnieć. - Sądzisz, że zastał­byś mnie w łóżku, gdybym straciła dziecko? Mogłabym przecież wrócić do pracy, zamiast wyręczać się Raiją...

Potężny mężczyzna objął ją ramionami i przytulił z zadziwiającą delikatnością. Bał się!

Był śmiertelnie przerażony.

Bardziej niż na morzu w sztormową pogodę. To coś miało większe znaczenie niż jego życie.

- Przytul mnie mocniej, do diabła! - zażądała przy­szła matka z typową dla siebie bezceremonialnością.

Oleg odważył się na więcej. Przyciągnął Tonie do siebie.

A ona łasiła się do niego jak kotka łaknąca pieszczoty.

- Chyba nie osłabłeś w drodze? - przekomarzała się, zamykając ramiona na jego szyi, wciąż niezado­wolona. - Pokaż, że wciąż drzemie w tobie siła, mój mężu. Męska siła!

Nie sposób było długo opierać się takiej prośbie.

Oleg westchnął ciężko. Złość uleciała. Gniew, któ­ry wzbudziła w nim dramatyczna relacja woźniców, ustąpił.

Przytulił żonę mocno, tak jak tego chciała.

- Tak się bałem - szepnął, całując ją czule. - Na sa­mą myśl, co mogło cię spotkać... Nie pojmuję, dlacze­go nie powiedziałaś mi o dziecku...

Antonia ucieszyła się, że nie patrzył jej w oczy. Nie miała czystego sumienia.

- Wybaczysz? - spytała pokornie. Rzadko okazy­wała pokorę. Wyłącznie wobec Raiji. I Olega. - Mo­żesz mi wybaczyć?

- Dlaczego? - dziwił się, nie odpowiadając na py­tanie. - Dlaczego nie miałem prawa wiedzieć?

- Ależ miałeś! - odrzekła wzburzona. - Nie bądź niemądry. Prędzej czy później dowiedziałbyś się!

Położyła mężowi dłonie na piersi i odepchnęła go lekko od siebie. Teraz już chciała zajrzeć mu w twarz. Upewnić się, że jej wierzy.

- Ja też się bałam - szepnęła z niezwykłą dla siebie niepewnością. - To zupełnie nowe przeżycie. Z po­czątku nie mogłam się z nim oswoić. Musiałam sama poczuć radość po to, by móc podzielić się nią z tobą. A wtedy jeszcze nie czułam radości...

To było trudne wyznanie i wiele ją kosztowało.

Trudne, lecz zgodne z prawdą. Oleg dostrzegł to od razu i rozgoryczenie, które z początku go zaślepi­ło, stopiło się pod gorącym i czułym wzrokiem Toni.

Dobrze rozumiał, dlaczego tak wielu straciło ro­zum, zajrzawszy w te niebieskie oczy.

Które teraz prosiły go o zrozumienie.

Jakże mógłby im tego odmówić?

- Wybaczam ci z całego serca - odrzekł łagodnie i mrugnął kilka razy, by odegnać łzy. - Przebaczam ci, maleńka.

I pocałował ją w usta, w policzki, w powieki, któ­re na chwilę skryły przed nim ten przepastny błękit.

A Tonią odrzuciła na bok koce, podciągnęła koszu­lę i pokazała mu brzuch.

Żadne z nich nie dostrzegło zmiany, ale oboje wpa­trywali się weń z nabożnym skupieniem. Tonią wzię­ła męża za rękę i położyła jego dłoń na skórze, jakby chciała, by dotknął dziecięcia, które miało się narodzić.

Spełnienie marzeń obojga. Przyszłe źródło radości i trosk.

- Nie mogę uwierzyć - mruknął wzruszony i niezdarnym ruchem wygładził koszulę żony, a potem otulił ją kocami. Patrzył na nią innym wzrokiem, w którym był podziw i szacunek.

Wydała mu się święta...

Weszła Raija i potargała Olega po włosach.

- Lepiej, żebyś uwierzył - powiedziała szorstko, ale jej wzrok wyrażał miłość do obojga. - Za pół roku zostaniesz ojcem, więc zacznij o tym myśleć. W in­nym razie przerazisz się nie na żarty, kiedy niemow­lę wypełni krzykiem izbę...

- To niemożliwe! - powtarzał Oleg. - Matko Przenaj­świętsza! Nie mogę uwierzyć. Radość mnie rozsadza!

Musiał wstać. Zaczął chodzić niespokojnie po do­mu i nawet nie pomyślał o tym, by zrzucić z siebie podróżne ubranie.

Potem zatrzymał się raptownie.

Spojrzał na Raiję, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z jej obecności.

- Do diabła, kobieto! - wykrzyknął i śmiechem po­krył grubiaństwo. - Nie obrazisz się na mnie - upew­nił się, a Raija również się uśmiechnęła. - Jewgienij jest przy łodziach. Pilnuje rozładunku. Jeszcze zdą­żysz! Miałem powiedzieć ci wcześniej.

Potrząsnął głową nagle zakłopotany.

- Tacy są ojcowie - pocieszyła go Raija, szykując się do wyjścia.

- Sądzisz, że ma rację? - spytał Oleg, odwracając się do Antonii. I upewniwszy się, że Raija zniknęła za drzwiami, dodał: - Ona powinna wiedzieć najle­piej, nieprawdaż?

9

Jewgienij tulił ją całą drogę do domu. Chłodny wiosenny dzień studził jego namiętność.

- Tęskniłem, mój aniele - powtarzał. Raija powoziła.

- Dobrze, że zaszłaś po mnie do portu. Przewrócił­bym dom do góry nogami, gdybym cię w nim nie za­stał. Pewnie bym pomyślał, że wyruszyłaś na poszuki­wanie skarbów Jumali i zginęłaś z ręki jej strażników.

Raija roześmiała się. Po raz pierwszy wyznał, dla­czego niepokoi się jej nagłym zainteresowaniem sta­rą legendą.

- Dziwnie jest wracać do domu - odrzekła, delektu­jąc się bliskością męża. - Nie byłam w nim od tygodni. Wciąż konie i konie, i ludzie, którzy nie chcą płacić za przewóz. Nauczyłam się mnóstwa nowych słów...

Śmiali się teraz razem. Jewgienij opierał policzek o włosy żony. Był nieogolony i brudny, ale Raija nie zwracała na to uwagi. Zamierzała wsadzić męża do balii zaraz po przyjeździe do domu.

I potrzymać go w niej, by się solidnie odmoczył.

- Jak wam poszło? - spytała.

- Za skóry musieliśmy zapłacić więcej, niż się spo­dziewaliśmy - przyznał. - Mąka zaś jest przedniej ja­kości. Będą mieli z czego piec chleb na norweskim wybrzeżu!

Na chwilkę wstrzymał oddech. Może nieopatrznie obudził w niej pamięć tym stwierdzeniem? Raija nie zareagowała. Niepotrzebnie się tym dręczył...

- A jeśli Oleg nie zechce płynąć na zachód? - za­stanawiała się. - Ktoś musi pilnować Toni. Jeśli nie stać nad nią z batem, natychmiast zapomina o poczu­ciu odpowiedzialności.

- Wynajmiemy szypra - oświadczył Jewgienij. - Bę­dzie nas to drożej kosztowało, ale ja nie stanę już na pokładzie.

Tego problemu nie musieli dotąd brać pod uwagę, ale rozwiązanie nasuwało się samo. Mniejszy zarobek to jedyna niedogodność.

Dom czekał. Konie prychały radośnie na widok włas­nej stajni. Raija musiała zabrać je do Archangielska, ale te dni były dla zwierząt wyłącznie odpoczynkiem. Nie pracowały, czasami tylko zaprzęgano je do bryczki.

Trzeba było nanieść wody, a piec wydał się Raiji zupełnie obcy. Przez wiele dni z rzędu rozpalała pod kuchnią Toni, a każdy piec ma swoje kaprysy, które trzeba poznać, zanim się będzie z nim za pan brat.

W niedługim czasie kuchnia pachniała mydłem. Szyby zaparowały, z garnuszka unosił się zbytkowny aromat kawy. Masło postawione zbyt blisko ognia niemal się roztopiło. Zupełnie o nim zapomnieli, kie­dy Jewgienij wyszedł z kąpieli czysty i pachnący i wy­ciągnął do niej rękę.

Ubranie Raiji przemokło od dotyku jego parującej skóry, zanim zdążyła je zdjąć.

Podłoga kuchni stała w kałużach wody, kiedy ze śmiechem oddali się miłosnym igraszkom. Stara ława zapraszała, by doznali rozkoszy w jej wiekowych, pożłobionych objęciach.

- Przynajmniej nie potrzebujemy ręczników - oznajmił Jewgienij, kiedy zakładał świeże ubranie na rozgrzane, nie do końca suche ciało.

Śmiali się oboje. Dobrze znów być razem. Tęskniła za mężem.

Nie tylko za fizyczną miłością, za pieszczotami, choć one stanowiły ważny element wspólnego życia. Brakowało jej czegoś więcej. Jego, Jewgienija.

- Tęskniłeś za mną? - spytała, kiedy już wynieśli ba­lię, opróżnili, wypłukali i postawili na miejsce. Razem.

Obejmował ją ramieniem, a ona po raz kolejny po­myślała, iż jest do tego stworzone. Tak jak jej ramię układało się miękko za jego plecami, a dłoń znajdo­wała idealne dla siebie miejsce na biodrze...

- Tęskniłeś?

- Bezbrzeżnie - odrzekł.

- Ale jak? - dopytywała się. Nie dlatego, że doma­gała się kolejnej deklaracji miłości. Jewgienij składał je, nawet jeśli nie prosiła.

Po prostu chciała wiedzieć.

- Jak za tobą tęskniłem? Cóż to za pytanie? Słońce słało pożegnalne promienie przez płonące chmury, a niebo przybrało już barwę nocy. Było te­raz granatowo - czerwone.

- Myślę o tobie - powiedział i roześmiał się. - To oczywiste. Wodzę wzrokiem za każdą niewysoką, czar­nowłosą kobietą z nadzieją, że to ty. I zawsze doznaję rozczarowania, a jednocześnie i radości, że spotkałem w życiu właśnie ciebie. Inni mężczyźni nie zdają sobie nawet sprawy, jak bardzo powinni mi zazdrościć...

Raija wsparła głowę na piersi męża.

Uwielbiała takie chwile, w których mogła czuć peł­nię oddania i przynależności.

- Opowiadam Olegowi o tobie, a on opowiada mi o Toni. Każdy mówi o własnym szczęściu. On nie ro­zumie zapewne, że można oszaleć na twoim punkcie, ja nie pojmuję jego uwielbienia dla Toni... Nie myśl jednak, aniele, że bujam w obłokach i zapominam o pracy. O, nie, w pracy kieruję się rozsądkiem. Jestem tylko szczęśliwy, bezgranicznie szczęśliwy. I mam za­miar takim pozostać. Jeśli tylko mi na to pozwolisz...

Wcale nie zamierzała mu przeszkadzać!

- Czy ta odpowiedź cię zadowala? - spytał. Raija otarła policzek o jego ramię, zamrugała i uśmiechnęła się. Ten uśmiech zawsze działał tak sa­mo. Przywoływał słońce o zachodzie.

- Chciałam prawdy - odrzekła - i ją dostałam. O, tak, odpowiedź zadowoliła Raiję.

Krzyczała głośno, długo i żałośnie. Krzyk przeszy­wał wyznawców, mroził krew w żyłach. Gdyby do­tarł do niewiernych, przeraziłby ich jeszcze bardziej.

- To świętokradztwo, że musimy to robić - mruk­nął jeden ze starszych, siedzących blisko ogniska. Ona była daleko od ognia w ostatnim kręgu. - Świę­tokradztwo! - powtórzył i splunął przed siebie.

Wokół rozległ się potakujący pomruk. - Wstyd! - powtarzano.

Ona też tak uważała. Poza tym bolały ją nogi i marzła. Od opuszczenia rodzinnych stron jeszcze nie jadła do syta.

Wciąż wędrowali, ani razu nie zatrzymując się w jednym miejscu dłużej niż na jedną noc. Nie, raz rozbili obóz na dwa dni, kiedy zachorował jeden ze starszyzny. Pochowali go drugiego wieczora.

I znów ruszyli w drogę W noc. W mrok.

To był zły czas, choć otarcia na stopach goiły się szybko.

Bali się, wokół obozu rozstawiali warty. Kapłani nieustannie przenosili skrzynię z miejsca na miejsce.

Tylko garstka wtajemniczonych wiedziała, gdzie się znajduje.

Tak musiało być.

Nad brzegiem morza na północy paliło się wiele ognisk. Noc była mroźna.

Tęskniła za ciepłym domem, za wieczorami ożywia­nymi jedynie spokojnymi oddechami rodziców i braci...

Teraz dźwigała dwie skóry, jedną na posłanie, dru­gą do przykrycia. Gdyby je zapodziała, marzłaby jeszcze dotkliwiej.

Czasami spała z dwoma młodszymi braćmi, ogrzewa­ła ich, otaczała opieką. To było uciążliwe, ale starała się ulżyć matce. W domku nad Dwiną matka harowała jak wół, a teraz spoczęło na niej jeszcze więcej obowiązków. Wychudła i poszarzała na twarzy, znów wypadały jej zę­by. Matka pewnie spodziewała się kolejnego dziecka. Wtedy zawsze gubiła zęby. Niewiele ich zostało.

Nie chciała rodzić dzieci, jeśli z tego powodu mia­łaby stracić zęby i urodę.

Siedziała daleko od ogniska w cieniu, tak daleko, że mogła nieomal czuć się samotna.

Najstarszy brat usiadł koło niej, uśmiechnął się szeroko. Był przystojny. Podobał się dziewczętom.

Chichotała, kiedy wynosiły go pod niebiosa, ale w skrytości ducha przyznawała im rację.

Był przystojny.

Jak reszta rodzeństwa. Przyznawała to bez fałszy­wej skromności. Zdawała sobie sprawę z własnej uro­dy, domyślała się, że chłopcy rozmawiali o niej tak, jak inne dziewczęta o jej bracie. Czasami złościła się z te­go powodu, ale jednocześnie czuła dreszcz ekscytacji.

Ciemne oczy chłopaka spoczęły na siostrze.

- Ktoś na ciebie czeka - powiedział cicho, by nikt inny go nie usłyszał. - Tam pod drzewami. Ma na so­bie czerwoną pelerynę...

Czuła, że policzki jej pałają, ale na szczęście było ciemno, a ognisko rzucało rdzawy blask.

Mężczyźni w czerwonych płaszczach składali ofia­ry Jumali, gromadzili skarby dla bogini.

Niewielu młodzieńców dostępowało tego zaszczytu.

Urodził się, by służyć Jumali.

Jego ojciec należał do najwyższego kręgu wtajemni­czonych, matka była najmłodszą córką szamana. O, tak, urodził się, by służyć Jumali. Nie tylko po to, by nosić czerwoną pelerynę z dumnie podniesioną głową.

- Pozwolę ci spotkać się z nim w cztery oczy - po­wiedział brat i pociągnął ją za czarny kosmyk. - Nikt cię nie zobaczy, siostrzyczko.

Zniknęła bezgłośnie w mroku. Serce bilo jak osza­lałe. Bala się, że go nie dostrzeże. Równie mocno oba­wiała się spotkania i tego, że zażąda za wiele.

Chrząknął, kiedy przeszła, nie zauważywszy go. Rozłożyste drzewa gęsto porastały las. Stał skryty pod gałęziami sięgającymi niemal do ziemi.

- Pozwolono ci przyjść?

Poczuła jego zapach. Obcy, a jednocześnie dobrze znajomy.

- Przyszłam - odrzekła śmiało, choć w sercu czaił się lęk. Miała zbyt mało lat, by ważyć się na cokolwiek, ale nic już nie było takie jak przedtem. Żyli niepewni, co przyniesie kolejny dzień. Pożądliwie szukali przeżyć.

- Czuwałem przy Jumali - oznajmił. Czuła jego cie­pły oddech na policzku. - Przychodzę od jednej bo­gini do drugiej...

Przeszył ją dreszcz. Nie chciała, by porównywał ją z Jumalą. To bluźnierstwo!

- Urodzisz mi dziecko - dodał i objął ją w talii.

Obóz leżał niedaleko. Dziewczyna słyszała stłu­mione głosy, czasami czyjś śmiech. Rzadko. Nie mie­li z czego się śmiać.

Lud opuścił swoje siedziby nad rzeką Dwiną, gdzie żył w pokoju przez wiele pokoleń. Ich dzieje tonęły w mrokach przeszłości, o przodkach krążyły legendy, których nikt nie podejmował się osadzić w czasie.

Wieści o Jumali dotarły do cara. Iwan Trzeci za­mierzał wprowadzić w swoim potężnym państwie jedną wiarę. Rozesłał mnichów na wszystkie strony i polecił chrzcić poddanych.

Na północnym zachodzie mieszkało plemię, które oddawało cześć złotej niewieście, innym bożkom, ogniowi i wodzie, drzewom i kamieniom.

Relacje mnichów i odraza kazały Iwanowi Trzecie­mu wysłać kolejnych duchownych do tego zapadłe­go zakątka królestwa. Gotował także wojsko, by że­lazem wymóc posłuszeństwo.

Jeden z mnichów nie potrafił utrzymać języka za zębami.

Lud dowiedział się o żołnierzach i w pośpiechu opuścił swoje siedziby.

Zostawili wszystko i ruszyli na wschód wzdłuż wy­brzeża. Szli niewielkimi grupami, przemykali się nie­postrzeżenie przez rozległe, słabo zaludnione ziemie.

Uszli spojrzeniom nielicznych mieszkańców. Wę­drowali nocami, kierując się wskazaniami gwiazd.

Ominęli wojskowe straże.

Uciekali, by ocalić najwyższe bóstwo. By uratować siebie i jedynie prawdziwą wiarę.

Nie chcieli przyjąć religii, której nie potrzebowali. Mieli Jumalę. Po co im bóg, którego nie widać? Któ­ry może w ogóle nie istnieje? Jumala była wśród nich. Jumala była jedną z nich.

Mieli obowiązek ratować ją i siebie.

Nie mogli zaprzeć się wiary.

Przed wyruszeniem w drogę wstawili posążek do kadzi z wodą. Wojownicy zaprzysięgli wierność księ­ciu i Jumali, po czym napili się świętej wody.

Ona nigdy nie znajdzie się tak blisko bogini, bo jest kobietą. On zaś pil wodę.

Teraz powiedział, że urodzi mu dziecko.

Pocałował ją w cieniu drzewa. Pocałował tak na­miętnie, że niemal zapomniała jego słowa, zapomnia­ła o bliskości obozu, o grupkach pobratymców roz­sianych po całym lesie. Nigdy nie trzymali się razem, w ten sposób ograniczali zagrożenie do minimum.

Jego ręce dotykały jej drobnych piersi. Nawet nie wie­działa, kiedy wsunęły się pod materiał. Porządna dziew­czyna krzyknęłaby. Przynajmniej odtrąciła natręta.

Ona oparła się o drzewo i pozwoliła, by rozpiął jej kaftan i całował nagą skórę.

Słodycz przenikała jej ciało, płynęła w żyłach jak soki w drzewach na wiosnę.

To była niebezpieczna gra.

Lecz on nosił czerwoną pelerynę i pił wodę Jumali. Należał do kręgu wtajemniczonych, ona zaś była zwykłą dziewczyną. Stanowił najlepszą partię, jaką mogła sobie wymarzyć, i pożądał jej. Pragnął, by urodziła mu dzieci.

Usłyszała głuchy odgłos. Upuścił broń na ziemię. Nie potrzebował teraz broni. Był wystarczająco groź­ny bez niej.

Groźny i wspaniały.

Delikatnie skubał zębami jej skórę, obdarowywał doznaniami, których dotąd nie znała.

Dłonie oparł na krągłych biodrach dziewczyny. Wiedziała, że ma pełne kształty, jej przyjaciółki wy­dawały się chude przy niej. Czuła się z tym niezręcz­nie, ale chłopcy tylko za nią rzucali długie spojrzenia.

Teraz jego dłonie spoczęły na jej biodrach. Pod­niósł głowę i przysunął się, uwięził ją między swoim ciałem a drzewem.

Palce chwyciły skraj spódnicy i podwinęły w górę. Uczynił to tak wprawnym gestem, że dziewczyna nie miała wątpliwości. Nie pierwszy raz uwodził kogoś w nocnych ciemnościach.

Przycisnął ją zdecydowanie, niemal brutalnie. Za­rumieniła się, może dlatego, że czuła bliskość jego podnieconego ciała, a może dlatego, iż bezwstydność sytuacji wydała się jej rozkoszna.

Gładził ręką jej uda, a potem dotykał tak, jak nikt dotąd. Czasami jedynie marzyła, by ktoś to zrobił, ale zawsze wstydziła się tych myśli.

Teraz tak właśnie miało być.

Pożądliwie całował jej wargi. Kurczowo trzymała go za ramiona, bala się przesunąć dłonie, choć prag­nęła poznać jego ciało...

Na tę myśl też oblewała się rumieńcem.

Myślała, że wie.

Słyszała kiedyś odgłosy w mroku. Śledziła kiedyś falowanie ciał spod półprzymkniętych powiek.

A jednak nic nie wiedziała.

Nie wiedziała, co mogą sprawić dłonie mężczyzny. Nie wiedziała, co to znaczy leżeć na miękkim mchu, czuć dotyk rąk na piersiach i rytmiczny puls męskości.

Nie miała pojęcia...

Potem nie pozwolił jej odejść. Rozścielił płaszcz pod drzewem, tę piękną, czerwoną pelerynę, i pociąg­nął dziewczynę na nią. Usiadł przy niej, objął ją ra­mionami i przemawiał cicho. Już nie jak do dziecka, lecz jak do osoby dorosłej. Niemal jak do mężczyzny.

Od czasu do czasu całował ją, dotykał bezwiednie, jakby nie mógł rozstać się z jej ciałem. Znów wsunął dłonie pod kaftan, nie pozwolił zapiąć haftek.

- Jesteś taka miękka - mówił z zachwytem. - Taka piękna. Nie miałem piękniejszej.

Nie zdziwiła się. Widywała go z innym kobietami. Opowiadano sobie o jego podbojach, ale wszak nale­żał do kręgu wtajemniczonych.

- Bawisz się - odrzekła. Nie potrafiła zdobyć się na mocniejszy wyrzut. - Jutro nawet na mnie nie spojrzysz...

- Przyglądam się tobie od tygodni - powiedział. Uśmiechnął się w ciemności. - Od lat. Wtedy byłaś jeszcze dzieckiem. Czekałem, aż dorośniesz. Przy­szłaś na świat po to, by urodzić moje dziecko.

Znów to samo.

Dotknął wargami jej szyi.

Nie miała innych. Istniał tylko on. On, który za­planował jej przyszłość. On - strażnik Jumali.

Znów jej zapragnął.

Opuścił spodnie, wsunął się na nią, podciągnął spódnicę, a ona nie stawiła oporu. Rozchylił kolanem nogi dziewczyny i wszedł w nią. Przygniatał ją całym ciałem, nie spieszył się.

Ugryzła go w szyję, kiedy ogarnęła ją fala niezna­nej rozkoszy.

Sądziła, że umiera.

Ale wróciła do rzeczywistości, a on utonął w niej, śmiejąc się. W oczach zalśnił mu ogień i jakiś dziw­ny blask, żółty odcień w zieleni źrenicy. Miał niezwy­kłe oczy. Niektórzy twierdzili, iż są oznaką godno­ści. Potomek szamana.

Była wyczerpana, kiedy ją przykrywał. Pozwolił jej leżeć z głową wspartą na swoim ramieniu. Zastana­wiała się, czy innym kobietom okazuje podobną troskliwość. Czy jest dla nich równie czuły, kiedy je posiądzie. Kiedy je zniewoli.

To brzydkie słowo...

A jakiego miała użyć?

Nie chciał jej za żonę. Może nie była tego godna?

Nie odważyła się zapytać.

- Powiedziałem matce, że będę z tobą. - Jego głos dochodził z daleka, jakby z przeciwnej strony gór, które widzieli daleko na wschodnim horyzoncie. Z każdym dniem rosły w oczach, ale czekała ich dłu­ga droga, zanim je przekroczą.

Teraz też nie wspomniał o małżeństwie. O domu. O rodzinie.

Mężczyźni w czerwonych pelerynach mogli zakła­dać rodziny. Mogli się żenić! To nie stanowiło żadnej przeszkody.

Zrobił się melancholijny, kiedy noc wokół zgęst­niała. Punkciki ognia gasły jeden po drugim, na ko­niec został tylko jeden.

Wtedy wstał i pomógł się jej podnieść.

- Wracaj do swoich - powiedział cicho. Przytulił ją mocno, pocałował w oba policzki i w usta.

Już nigdy go nie zobaczyła. Ruszył z innymi wo­jownikami przodem, by zapewnić reszcie swobodne przejście.

Wpadli na grupę zbrojnych, którzy rozłożyli się obozem. Wszyscy oprócz jednego dostali się do nie­woli i ponieśli śmierć.

On też.

Poległ chwalebnie.

Zapłakała na tę wieść. Kiedy ojciec poznał powód łez córki, wyrzucił ją z namiotu.

Matka zajęła się nią serdecznie.

- Nie wszystek umarł - powiedziała. - Urodzisz mu dziecko.

Wiedziała, że to prawda, ale nie mogła pozbyć się smutku, który opanował jej serce i tłumił radość z macierzyństwa.

Jumala opłakiwała poległych synów. Wznosiła skargi do bladego nieba.

Szli na wschód. Uciekali ku górom.

Raija obudziła się spocona, choć w izbie panował przyjemny chłód. Usiadła bezgłośnie, słyszała spo­kojny oddech Jewgienija u swego boku.

Nie odważyła się wstać, nie chciała budzić męża. Musiałaby opowiedzieć mu o śnie, a nie mogła.

Historia toczyła się dalej w innym czasie. Ludzie nosili inne szaty. Tylko Jumala była taka sama.

Iwan Trzeci...

Zapamiętała imię. Mogła zapytać, kiedy żył. Uzy­skałaby jakąś wskazówkę.

I pamiętała ból. Niespełnioną miłość. Kolejny mło­dzieniec, który umarł za wcześnie. Kolejna dziewczy­na, którą pozbawiono szczęścia.

Ból przede wszystkim.

I Jumala.

Lud uciekający, by ocalić boginię.

Raija drżała. Nie lepiej było oddać posążek żołnie­rzom? I przyjąć wiarę, którą chcieli narzucić...

Wybrali bezdomność, cierpienie dzieci i starców, śmierć młodych wojowników.

Czy nie łatwiej było pozbyć się posążka?

W końcu zapadła w sen. Niedobry, męczący sen wypełniony postaciami błyszczących kobiet. Widzia­ła zimny blask złota, słyszała płacz rozpaczy...

- Powiesz mi, co cię dręczy? - spytał Jewgienij. Wstali. Zjedli razem śniadanie.

- Wiem, że źle spałaś, aniele...

- Śnię - odrzekła. - Widzę cienie... Nie wiedziała, czy przyjmie te słowa za dobrą mo­netę. Nie potrafiła kłamać.

Nie kłamała.

10

Jewgienij bił się z myślami całą drogę do Archangielska. Jechał na własnym wierzchowcu. Zmusił go do wysiłku, by rozgrzać siebie i zwierzę.

Koń biegł, parskając radośnie. Jewgienij czuł po­wiew cudownej swobody.

Powiedział Raiji, że niedługo wróci.

Odmówił, kiedy chciała się z nim zabrać. Myślała o tym, by odwiedzić Antonię, kiedy on będzie zała­twiać swoje sprawy.

Nie mógł powiedzieć żonie, że wybierał się rozmó­wić z jej przyjaciółką.

Uwiązał konia do palika przed stajnią Toni. Choć należała do Olega, nikt nie nazywał jej inaczej jak stajnią Toni.

Olega nie było w domu. Jakaś dziewczyna podsko­czyła z przestrachu na widok niespodziewanego go­ścia. Jewgienij nigdy dotąd jej nie widział. Widać Oleg zatrudnił pomocnicę dla żony.

- Śpi? - zapytał, zdejmując czapkę. - Tonią - dodał wyjaśniająco. - Antonia...

Zupełnie jakby w domu mieszkało wiele kobiet.

- To ty, Jewgienij? - dobiegł go głos Antonii. - Zamknęli mnie. Do diabła, człowieku! Wejdź i poga­daj ze mną. Chyba byłeś już kiedyś w alkowie damy? Choć pewnie nie zawsze wchodziłeś drzwiami!

Jewgienij uśmiechnął się krzywo. Dziewczę zarumie­niło się. Ile mogła mieć lat? Kiedyś potrafił to ocenić jed­nym rzutem oka. Teraz już nie. Zrobiło mu się jej żal.

- Mam nadzieję, że nie słuchasz tego, co mówi An­tonia - powiedział poważnie, wprawiając dziewczynę w jeszcze większe zakłopotanie. - Jej słownictwo nie jest godne naśladowania...

Wszedł do sypialni.

- Zamknij drzwi za sobą! - zakomenderowała To­nią. - Byliśmy już sami w jednej izbie i żadne z nas nie doznało uszczerbku - dodała i zachichotała, widząc wyraz twarzy dziewczyny. - Robię się prawdziwą ję­dzą na starość - westchnęła i poklepała brzeg łóżka.

Jewgienij przysiadł przy niej.

- Oleg przysłał mi tę małą - westchnęła. - Jeśli są­dzi, że ona może go zastąpić, to się grubo myli. Po­wieszę się, zanim stanie na pokładzie!

- Szepnij mu o tym słówko - powiedział Jewgienij z uśmiechem, poklepując Tonie uspokajająco po rę­ce - a nigdzie nie popłynie. Użyj podstępu...

Zajrzała mu w oczy.

- Nie pogniewasz się? Skorzystanie z usług szypra będzie was trochę kosztować...

- Uważam, że Oleg powinien być w domu, kiedy urodzi się mu syn - odrzekł spokojnie Jewgienij.

Tonią uśmiechnęła się. Promień słońca po burzy.

- Co cię sprowadza? - spytała prosto z mostu. - Od­wiedziny u chorej? Czemu więc nie zabrałeś Raisy?

Jewgienij westchnął i pochylił głowę. Potem pod­niósł wzrok i spojrzał Toni prosto w oczy. Lubił imię, które nadała jego żonie. Sam chciałby go używać, ale nie potrafił. Dla niego była wyłącznie Raiją.

- Co się z nią dzieje, Toniu? - spytał znużonym gło­sem. - Wielkie nieba, co się z nią dzieje? Nie potrafię znaleźć przyczyny. Może ma innego? Nie, to niemożli­we... Wprawdzie nie była nigdy wzorem wierności, ale...

- A co się stało? - spytała ostrożnie Antonia. Nie chcia­ła skrzywdzić przyjaciółki, wyjawiając jej tajemnicę.

- Nie śpi. Dziś przesiedziała pół nocy. Ja też nie spałem, ale nie pokazałem tego po sobie. Coś ją drę­czy, Toniu. I boi się o tym ze mną rozmawiać...

- ... a ty darzysz ją takim szacunkiem, że boisz się spy­tać? Lękasz się, że ją stracisz, Jewgieniju Dymitrowiczu! Skinął głową.

- Tak. To takie proste.

- Znałeś ją przedtem... - Antonia ostrożnie badała teren.

Jewgienij spojrzał na nią zdumiony powściągliwo­ścią, z jaką wymówiła te słowa.

- Jaka była? - Antonia pomogła sobie gestami dło­ni. Zawahała się, jej ruchy straciły na wyrazistości, jakby pytała o coś nieuchwytnego. - Nie chodzi mi o wygląd, o urodę. Wyczułeś w niej coś dziwnego?

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Przecież uratowała ci życie. Nikt mi nie wmówi, że było inaczej. Mam na to słowo Olega, a jemu ufam bezgranicznie. Czasami bardziej niż sobie samej. Czy ona rozporządza jakimiś tajemnymi mocami?

- Co chcesz przez to powiedzieć? - powtórzył Jew­gienij łagodnie, jakby przemawiał do dziecka. Ściskał Antonię za rękę i to była w tej chwili jedyna nić łą­cząca go z rzeczywistością. Czuł, że odpływa i traci grunt pod nogami...

- Ona śni na jawie - szepnęła Antonia. To brzmiało jak herezja, za takie słowa wtrącano do lochu. Tonią wypowiedziała je z trudem również dlatego, że wciąż nie mogła w nie uwierzyć. Należały do świata marzeń, a ona mocno stąpała po ziemi. - Ma sny, które nam są nieznane. Boję się, Jewgieniju! Lękam się, że to ja po­pchnęłam ją w tę stronę, choć pewnie nie jest to dzie­łem przypadku. Wydaje mi się, że musiało się tak stać. Musiała tu się zjawić. Raija - Raisa. Była tu wcześniej.

- Do diabła, co ty wygadujesz?

- Nie wiem, w jakim świecie przebywa - ciągnęła Antonia - ale nie śni. Widzi rzeczy, których nie po­winna znać. W przeszłości... A wszystko obraca się wokół Jumali...

Tego się nie spodziewał.

- Chyba w to nie wierzysz - zaprotestował. - Ona chyba w to nie wierzy!

- Wierzy - westchnęła Tonią. - Ona to przeżywa, więc jak może być inaczej? Musiałaby uznać się za szaloną. Sądzisz, że oszalała?

Jewgienij nie odpowiedział od razu.

- Zawsze miała niezwykłą moc - odezwał się nie­chętnie po długim milczeniu. - Nie przypadkiem oskarżono ją o konszachty z diabłem.

- Co możesz dla niej zrobić?

Jewgienij skrył twarz w dłoniach. To niedorzecz­ność, pomyślał. Wszyscy zwariowali. A on sam był na/bardziej szalony ze wszystkich.

- Mogę to powstrzymać? - zapytał. Żadne z nich nie znało odpowiedzi. Mogli jedynie zgadywać i oboje doszli do tej samej konkluzji. To­nią nie musiała odpowiadać. Nawijała ciemne loki na palec. Ona też czuła lęk na myśl o tym, w co pogrą­żała się Raija. Nie taki silny jak Jewgienija, ale jed­nak czaił się w jej sercu.

Jewgienij wciąż nie mógł uwierzyć.

- Do tej pory miała trzy sny? - spytał niepewnie.

- Trzy życia - poprawiła go i uśmiechnęła się cie­pło. Ze współczuciem.

- Dlaczego nic mi nie powiedziała? - rozgniewał się.

- Z tego samego powodu, dla którego ty boisz się z nią rozmawiać - stwierdziła cierpko. - Żeby oszczę­dzić ci cierpienia.

Cóż mogli jej przeciwstawić?

- Musisz to zaakceptować - dodała cicho. - Oka­zać wyrozumiałość, Jewgienij. Została tutaj ze wzglę­du na ciebie...

Jakby tego nie wiedział!

Więc może popełnił błąd?

A teraz przyjdzie zapłacić? Za to, że ją okłamał. Że uległ pokusie, by ułożyć sobie z nią życie...

Czy taka miała być cena?

Rady Toni nie miały wielkiego znaczenia. W osta­teczności sam musiał znaleźć właściwe słowa. I trafić do serca Raiji...

Zaufanie...

Nie miał pewności, czy mu ufa, i to bolało go naj­bardziej. Nosiła w sobie tajemnicę. Wolała dzielić się nią z przyjaciółką niż z nim.

To prawda, Raija i Tonią były sobie bliskie. Przyjaźń między kobietami oznacza szczerość, której nie rozu­mieją mężczyźni, nienawykli rozmawiać o uczuciach.

A mimo wszystko bolał nad tym, że nie okazała mu zaufania.

- Nie bądź dla niej zbyt surowy! - poprosiła Tonią. Jewgienij spojrzał na nią zdumiony. Jakby to w ogóle było możliwe!

Myła podłogę, kiedy wrócił. Klęczała i szorowała deski piaskiem. Miała czerwone dłonie, więc zapew­ne użyła zimnej wody. Raija potrafiła być surowa dla siebie samej.

- Zdejmij buty! - poleciła. Jewgienij uśmiechnął się i posłuchał. Długo mocował się z butami do konnej jazdy, jedną ręką niełatwo je zdjąć.

Nie pomogła mu.

- Przeskocz - dodała, nie patrząc na niego. Szoro­wała z całych sił.

Jakby pracą usiłowała pozbyć się czegoś. Taką mia­ła metodę radzenia sobie z kłopotami. Harując do upadłego, pozbywała się złości i strachu.

- Muszę z tobą porozmawiać, Raiju - powiedział, nie ruszając się z miejsca. Stał obok butów, które zdjął, przy wieszaku, na którym powiesił kurtkę.

W końcu musiała podnieść wzrok. Podparła się i wyprostowała zesztywniałe plecy. Poważne oblicze męża zakłopotało ją.

- Muszę z tobą porozmawiać, aniele - powtórzył. Pomógł jej wstać i przytulił. Jego wzrok nie wyra­żał nic poza bezdenną czułością.

Pocałował ją.

I objąwszy za ramię, poprowadził po świeżo umy­tej podłodze do alkowy.

- Musimy porozmawiać, kochana. - Nie rozumia­ła jeszcze, o co chodzi, póki nie dodał: - Byłem u To­ni... Dlaczego nic mi nie powiedziałaś?

- Uważasz, że zmyślam? - żachnęła się.

- Nie wiem - westchnął Jewgienij. - Szczerze mó­wiąc, nie wiem. Ale daj mi szansę zrozumieć.

Przyjrzała mu się uważnie, szukając nieszczerości w oczach męża. Nie znalazła.

Więc opowiedziała mu wszystko.

Opowieść wstrząsnęła Jewgienijem równie mocno jak za pierwszym razem, kiedy usłyszał ją z ust Toni.

- Co sama o tym sądzisz? - spytał. Raija nie patrzyła na niego, snując opowieść. Sły­szał, jak wiele razy drżał jej głos.

Teraz zwracała się do niego o pomoc, a Jewgienij bał się powiedzieć coś, co by ją uraziło, co by zerwa­ło cienką nić porozumienia i zaufania.

- Tonią uważa, że to ja - odrzekła niechętnie, jak­by takie tłumaczenie było jej szczególnie obce.

- Wiesz, jak one wyglądają? - zapytał. Chciał uczy­nić to wcześniej, ale opowieść Raiji tak go pochłonę­ła, że zapomniał.

Raija potrafiła opowiadać.

- Są młode. - Nie miała żadnych wątpliwości. - Wszystkie trzy pochodziły z prostych rodzin, żadna nie zajmowała znaczniejszego miejsca. I piękne. Nie mogę jednak opisać ich wyglądu, Jewgienij. Nie wi­działam żadnej z nich. Byłam nimi...

- Widzisz innych ludzi? Świat wokół? Raija skinęła głową.

- Wszystkie tracą ukochanych - dodała. - Tonią uważa, że jest w tym jakiś sens. Rzeczywiście, histo­ria zdaje się powtarzać. Tylko ta ostatnia, ta z dzisiej­szej nocy, spodziewa się dziecka. Ciekawa jestem, jak potoczyły się jej dalsze losy... - Usiłowała sobie przypomnieć szczegóły. - I jeszcze oczy oblubieńców. Coś je łączy, pamiętam to zwykle po przebudzeniu, ale te­raz już nie... Są tacy przystojni. I wszyscy umierają. To niesprawiedliwe!

- W tych czasach młodzi ludzie żyli krótko - stwierdził Jewgienij. - Wszystko zależało od szczę­ścia. Kto źle trafił, umierał na wojnie, której sensu na­wet nie pojmował...

- Kiedy panował Iwan Trzeci? Spojrzał na nią ze zdziwieniem.

- Pamiętam to imię. - Raija wbiła w męża spojrze­nie dużych, brązowych oczu. - Z ostatniego snu. Iwan Trzeci wysłał wojsko, by pomogło mnichom w wal­ce przeciwko ludowi Jumali...

Raija omal nie powiedziała „przeciwko mojemu lu­dowi”.

Ta myśl przyprawiła ją o dreszcze.

- Pewnie z dwieście pięćdziesiąt lat temu - odrzekł Jewgienij. - Jesteś pewna, aniele? Nie usłyszałaś tego imienia przy innej okazji?

- Był trzecim władcą, który nosił to miano? - spy­tała. Nie miała pewności, czerpała tę wiedzę z czegoś, co jest kruchsze od snu.

Jewgienij wzdrygnął się.

- Tak, to prawda. Nie opowiadał żonie o tym władcy. Antonia i Oleg zapewne też nie. Nikt inny. Wielu zresztą nie słysza­ło o tych dawnych czasach.

Więc skąd wiedziała?

To był jakiś dowód. Dla obojga.

- Cierpisz? Zaprzeczyła.

- Odczuwam głęboki smutek - wyjaśniła. - Dla tych młodych dziewcząt nie ma nadziei. Wszystko wydaje się pozbawione sensu... - Westchnęła i objęła Jewgienija w pasie. - I dręczy mnie strach, że noszę w sobie żałobę po kimś, kto zmarł dawno, dawno te­mu... - Uchwyciła wzrok męża i zniżyła głos do szep­tu. - Dwieście pięćdziesiąt lat? Jesteś pewny?

Skinął głową. Raija zadrżała.

- To ostatni sen... Podróżuję w czasie. Za pierw­szym razem byłam w zamierzchłej przeszłości. Wszystko wyglądało zupełnie inaczej...

- Dwieście pięćdziesiąt lat... - Jewgienij również nie ukrywał lęku. Skoro los tak chce, to Raija musi prze­kroczyć dwa wieki, by wrócić do niego.

Jak długo to potrwa?

- Zastanawiam się, jak toczy się ich dalsze życie - mówiła Raija - ale nigdy nic się nie powtarza. Tylko Jumala jest ta sama. Musiałbyś usłyszeć jej krzyk!

Wzdrygnęła się bezwiednie.

- Posągi nie krzyczą - stwierdził rzeczowo.

- Ten krzyczy - nie ustąpiła. - Sam tak mówiłeś, to stanowiło część twojej legendy. Nie zostałaby bogi­nią, gdyby nie było w niej czegoś nadzwyczajnego. Co za pociecha z bogini, która nic nie potrafi?

Jewgienij roześmiał się. Więc potrafiła zachować poczucie humoru mimo powagi sytuacji. Raija śmiała się razem z mężem.

- Szkoda, że nie powiedziałaś mi o wszystkim na samym początku - uznał.

- Wtedy jeszcze bardziej lękałbyś się o mnie! Miała rację.

Wciąż się bał.

Błagał ją, by trzymała się z dala od Jumali, by nie zaprzątała sobie głowy starymi legendami. Lękał się, że da się skusić i wyruszy na poszukiwanie skarbów.

Powinien znać ją lepiej.

Mówił, że nie wolno tropić dawnych bożków.

Zwłaszcza takich jak Jumala, zakorzenionych w tej ziemi. Wciąż mogli przecież żyć jej wyznawcy. To niebezpieczne.

Lecz przecież nie wybrała sobie tego losu.

Los wybrał ją.

Historia działa się, a Raija nie miała na to żadne­go wpływu. Nie mogła się jej wyrzec.

Jak można wyrzec się własnego życia? Kto potrafi odrzucić bezwartościowe okruchy, kto potrafi prze­widzieć przyszłość?

Tak właśnie było.

Tylko że te okruchy należały do kogoś innego.

To niesprawiedliwe. Nie powinna przeżywać cu­dzego cierpienia. Miała dość własnego, choć go nie pamiętała...

- Jest w tym jakiś sens - pisnęła.

- Jaki? - zapytał Jewgienij. Na całą wieczność zapamiętał odpowiedź, której udzieliła. Wryła się mu w pamięć, zapadła w serce, skrywała bowiem ziarno prawdy.

- Mnie się to przydarza - odrzekła. - Jestem dość silna, by z tym żyć.

11

Powinien strzec Raiji, ale nie miał na to ani czasu, ani jej przyzwolenia. Uważał, że to byłoby poniżej je­go godności. Poza tym oboje mieli dość obowiązków.

Raija powiedziała mu, że ludzie z przeszłości po­jawiają się jedynie we śnie. I wtedy, gdy zagłębia się w myślach.

Przynajmniej rozmawiali. Pomniejszali lęk, dzieląc go między siebie.

Nie nazwany strach jest najgorszy. Odsuwali go jak najdalej.

Tego wieczora tylko na chwilę wyszedł z domu. Zajrzał do koni, zadał im obroku, przemawiając do nich czule. Zwierzęta potrzebują miłości tak jak lu­dzie. Kogoś, kto okazuje im troskę i ma dla nich czas. Potrafi dzielić się ciepłem.

Wszystkie żywe istoty potrzebują tego.

Chwilę go nie było...

Lecz kiedy wszedł do kuchni, od razu wyczuł zmianę.

Choć wszystko wyglądało tak jak dawniej.

Ogromny piec trzymał ciepło, błysnął żółtymi pło­mieniami, kiedy dokładał kolejne polano. Jewgienij nie lubił marznąć, a oszczędzać można w inny spo­sób. Zresztą nie należeli do najbiedniejszych.

Garnki wisiały w zwykłym miejscu na hakach pod półką. Raija upodobała sobie miedziane, a Jewgienij sprawił jej takie. Lubił spełniać kaprysy żony. Pole­rowała je nieustannie, można się było w nich przej­rzeć i zobaczyć własny, komicznie zniekształcony konterfekt.

Stół był uprzątnięty, firanki zwisały równymi fał­dami, stołki, ława, skrzynia na drewno, wszystko tkwiło na właściwym miejscu.

Niczego nie brakowało.

Poza Raiją.

Jewgienij nabrał powietrza, usiłując zapanować nad rosnącym zdenerwowaniem, i przeszukał pozo­stałe pomieszczenia.

Raiji nie było w domu.

Rzucił okiem na rzeczy żony. Zabrała jedynie szal, więc nie mogła odejść daleko.

Do stajni nie poszła, pomyślał, stając na stopniach w zapadającym mroku. Był tam przed chwilą, zamk­nął za sobą drzwi.

Nosiła klucze przy pasku. Może poszła po coś do spiżarni?

Mało prawdopodobne. Nie wychodziłaby o tej po­rze. Potrafiła zorganizować sobie dzień.

Nigdzie nie widać było światełka lampy. Raija do­brze widziała w ciemności. Zauważył to dopiero po pewnym czasie. Miała tyle niezwykłych cech...

Zostawił otwarte drzwi i ruszył przed siebie. Bez­wiednie skierował kroki nad rzekę. Nad Dwinę.

Pomyślność tej ziemi zależała od Dwiny. Rzeka wiodła do kraju na południu, rzeką spławiano drew­no i towary na wybrzeże. Dwina matkowała im od kołyski aż po grób.

Jewgienij kochał rzekę. Woda zawsze była jego ży­wiołem, a teraz, kiedy morze się przed nim zamknę­ło, została tylko Dwina.

Całkiem przyzwoita namiastka. Dwina miała w so­bie jakiś majestat. Wydawała się leniwa i spokojna, ale skrywała dzikość. Była zmienna, inna za każdym zakolem.

Rzeka jego życia zachowywała się w gruncie rze­czy jak kobieta.

Jewgienij kochał bezwarunkowo.

Zarówno rzeki, jak i kobiety.

Raija trzęsła się z zimna. Jewgienij nieomal wpadł na nią. Nie widział w ciemności tak dobrze jak ona. Dostrzegł ją dopiero wtedy, kiedy znalazła się na wy­ciągnięcie ręki.

Siedziała aa brzegu, który urwiskiem opadał ku Dwinie. Skok do wody mógł zakończyć się śmiercią śmiałka.

Jewgienij nie sądził, by z myślą o śmierci wybrała to miejsce, jedyne niebezpieczne miejsce niedaleko domu.

Obejmowała się ramionami, przykryta szalem, sto­py spuściła poza krawędź obrywu. Jewgienij wiedział, że usiadła na litej skale, inaczej bardziej by się prze­straszył tym widokiem.

Potrącił nogą jakiś kamień i Raija odwróciła się. W ciemności jej twarz była białą plamą, w której po­łyskiwały zęby. Miała otwarte usta, jakby zastygłe w zdumieniu. I oczy płonące przedziwnym blaskiem. Jewgienij dostrzegł to wszystko, siadając obok i obej­mując ją ramieniem. Raija nie zaprotestowała.

- Wyszłaś tak cienko ubrana! - ofuknął ją łagodnie.

- Wieczór jest chłodny. Nie zauważyłaś, aniele?

- Tak - odrzekła jednym słowem i położyła mu gło­wę na ramieniu. Spoglądała na nurt rzeki, wsłuchiwa­ła się w jej cichy szum, który niósł spokój i ukojenie. Wiedziała, że zna ten szum z czasów, które zamknię­te były we wnętrzu ciemnej góry. Zawsze mieszkała nad brzegiem rzeki. Rzeka uformowała jej naturę.

Błękitną i przejrzystą jak woda. Czasami dziką i wzburzoną.

- Ty też się nie ubrałeś - dodała. Wydawała się za­myślona, ale nie straciła całkowicie kontaktu z rze­czywistością. - Będzie cię bolało...

Zapewne miała rację, ale Jewgienij nie przejmował się tym w tej chwili.

Najważniejsze, by siedzieć u boku żony i obejmo­wać ją ramieniem. Nie w ciasnej izbie, ale pod bez­kresnym niebem.

- Znów tam byłaś - powiedział. Nie pytał, z góry znał odpowiedź.

Głowa Raiji wsparta na jego ramieniu. Jej oddech, przyspieszony i ledwie słyszalny. Bicie serca, gwałtowny rytm jak stukot końskich kopyt po zmarzniętej ziemi w tundrze.

- Znów tam byłam - odrzekła bez zbytniego smut­ku, ale i bez radości. - Byłam tą samą kobietą.

Jewgienij zmartwiał.

Powiedziała „byłam”.

Więc przyjęła swój nowy los.

Jewgienij słyszał szum Dwiny, dostrzegał skąpe re­fleksy światła na falach. Wiedział, gdzie są wiry, choć ciemność skrywała je przed wzrokiem. Widział Dwinę.

I słuchał Raiji.

Widział jej opowieść.

Cichy głos dziewczyny mieszał się z szumem rze­ki, aż stały się jednością. Jego żona i jego rzeka. Głos rzeki i głos Raiji.

Jej słowa spływały z prądem ku ujściu, ku morzu.

- Zachorowała. Pamiętam uciążliwy marsz przez góry. I ból. Urodziła dziecko...

Raija uśmiechnęła się z rozrzewnieniem i rozluź­niła się. Jewgienij widział uśmiech i słyszał go.

Głos Raiji zmieniał się, kiedy rozchylała usta w uśmiechu. Wypełniał się ciepłem, rozkwitał w za­padającą noc na kamieniach u jego stóp.

- Prześlicznego chłopczyka o kruczoczarnych wło­sach. Jego uśmiech był jak słońce w mroku, oczy jak promyki. Śmiał się perliście. Kochała go. Biega} wo­kół, mógł mieć może dwa lata, może mniej. Nie wiem, pamiętam jedynie radość z jego istnienia. I ból. Była chora, nie miała ujrzeć, jak syn dorasta i staje się mężczyzną...

Raija zaczerpnęła tchu.

Jewgienij dostrzegł, że bez powodzenia próbuje oddzielić los tamtej kobiety od swego własnego.

- Jego matka wciąż żyła. - Raija przyspieszyła tok opowiadania, jakby chciała to już mieć za sobą. - By­ła stara i mądra. Kochała ją i ubóstwiała chłopczyka. Wdał się w ojca, nikt w to nie wątpił. Zwłaszcza ona, która pomogła mu się urodzić. Stało się to w zimową noc rozświetloną zielonym światłem zorzy. Niebo płonęło, kiedy się rodził, tak by widział go cały świat. A jego oczy od początku przypominały dwa słońca. W żartach nazywali go Synem Zorzy Polarnej.

Raija smakowała te słowa.

Jewgienij zastanawiał się, czy pamięta zorzę polarną z dawnego życia. Na niebie Raiji też płonęły światła.

- Kochała go i chciała być mu matką. Ale krwawiła, chudła i słabła, a życie wyciekało z niej czerwonym strumykiem. - Przełknęła ślinę. - Ze wschodu nadciąg­nęli żołnierze. Przeszli przez góry, byli uzbrojeni po zę­by i gotowi do walki. Lud ukrył skarby. Chłopczyk na­leżał do kręgu wtajemniczonych. Przytuliła go po raz ostatni, zanim pozwoliła babce zabrać go ze sobą na wysepkę na bagnach, gdzie ukryli Jumalę, gęś z brązu, drewniane posążki, skarby bogini. Towarzyszyła im grupka mężczyzn w czerwonych pelerynach i starców, którzy mieli strzec Jumali. Nikt nie wiedział, gdzie to było, nawet książę nie dostąpił zaszczytu towarzysze­nia bogini. Jej syn tak. Zaszczyt, radość mimo bólu roz­stania... Ona sama nie była godna. Spłodziła syna ze strażnikiem Jumali, ale sama nie znaczyła nic. Poza tym wkrótce miała umrzeć. Babka wiedziała. Stara kobieta wiedziała wiele...

Raija wpatrywała się w ciemność.

Znajdzie to miejsce? pomyślał z przestrachem Jew­gienij.

Odsunął od siebie tę myśl. To niemożliwe. Raija nie miała pojęcia o istnieniu bagien na wschód od Uralu.

On wiedział.

Kiedyś popłynął drogą na wschód, ale nigdy nie wspominał żonie o tamtej wyprawie.

- Ludzie Iwana, rzecz jasna - ciągnęła spokojnym głosem.

Więc wciąż znajdowali się w czasach Iwana Trze­ciego. Trzeba by wiele wysiłku, by zmyślić taką historię. Jewgienij wiedział to doskonale i tym większe ogarniało go zdumienie.

Jej słowa nie tworzyły nowej legendy, lecz opisywa­ły dawną rzeczywistość, którą Raija ujrzała na własne oczy wokół siebie. Słyszała głosy, czuła zapachy.

Po prostu była w środku zdarzeń.

- Przybyli z zachodu i południa. Rozdzielili się. Szli wzdłuż rzeki. Przeprawili się przez Ob, tam gdzie łączy się z Irtyszem. Choć mężczyźni gotowi byli do walki, a Jumala czuwała nad nimi, straciliśmy wielu. Padli, by­li młodzi. Mieli rodziny. Byli starzy. Walczyli z nadludz­ką mocą. Kobiety także. Ona także. Wstąpiła w nią ja­kaś moc, zabierała oszczepy zabitym, wzięła łuk umie­rającego wojownika. Wyrywała strzały z ciał poległych. Jej ręce drżały, kiedy napinała cięciwę, ale szybko odna­lazła spokój. Przestała słyszeć krzyki wokół siebie i z zimnym wyrachowaniem przerzedzała szeregi nie­przyjaciół. W końcu zepchnięto ich nad rzekę, ocknęła się, słysząc jej szum. W lewym ramieniu tkwiła strzała, krew broczyła z rany. W oczach jej się zaćmiło. Za nią znajdowała się otchłań, poniżej rzeka. Spienione wiry zmyją krew, oczyszczą. Widziała nadbiegających żołnie­rzy, nigdzie nie dostrzegała swoich pobratymców. Nie znała ich losu, musieli rozdzielić się w ferworze walki. Żołnierzy było niewielu, śmiali się, mówili nieznanym językiem. Rozumiała jednak ten śmiech, wiedziała, co kryją obce słowa. Wciąż była młoda, widzieli piękną dziewczynę. Nie domyślali się nawet, iż była jeszcze piękniejsza, zanim życie zaczęło z niej wyciekać. Nie wiedzieli, że jest już stara duchem.

Po policzkach Raiji spływały łzy. Roniła je nad lo­sem kobiety z czasów Iwana Trzeciego.

- Stalą nad brzegiem rzeki przy urwisku i słyszała jej szum. Trzymała łuk w dłoniach. Wyrwała strzałę z rany, ból przestał istnieć. Na drzewcu była jej krew. Trafiła najbliższego napastnika w szyję, krew trysnę­ła jak fontanna. Towarzysze rzucili się mu na pomoc. Słyszała krzyki dochodzące z oddali. Widziała ich czerwone dłonie. Uśmiechnęła się.

Czerwony uśmiech w bladej twarzy.

Już nie patrzyli na nią pożądliwie. Nie śmiali się chrapliwie, przestali wymieniać sprośne uwagi. Dziewczyna odwróciła się do rzeki i położyła łuk na ziemi zbroczonej krwią. Nie spojrzała za siebie. Przez krótką chwilę pomyślała o tym, którego nazywano Synem Zorzy Polarnej. Przepełniał ją spokój. Był w dobrych rękach, należał do kręgu wtajemniczo­nych. Nigdy nie dowie się o matce. Opowiedzą mu o ojcu bohaterze, ale nigdy nie dowie się o matce. Mo­że ktoś wspomni, że należała do najpiękniejszych w wiosce, ale to w końcu nic nadzwyczajnego. Prag­nęłaby znaczyć więcej, ale dokonała już wyboru. Wła­ściwego wyboru. Z twarzą zwróconą ku niebu powie­działa: „Oddaję ci moje dziecko, Jumalo! Strzeż go. Jest twoje. Syn Złotej Bogini i Zorzy Polarnej”. Ska­cząc do wody, ujrzała twarz ukochanego, tego, któ­remu urodziła potomka...

Raija zamilkła.

Na dłuższy czas.

- Może się spotkali - dokończyła. - Może się połą­czyli. Nie wiem. Nie dotknęłam nawet tafli wody, kiedy opowieść prysła. Z pewnością nie cierpiała, zgi­nęła godną śmiercią. Nie splugawili jej ciała. Walczy­ła do upadłego. Oddała swoje dziecko bogini, nie ma większej ofiary... - Raija drżała. - Nie mogłam wy­trzymać w czterech ścianach. Musiałam tu przyjść. To miejsce jest podobne, ale Dwina płynie szerzej i nie tak dziko. Nie wiem, czy można by tutaj umrzeć, gdyby się chciało... Jewgienij przytulił ją mocno.

- Można by - odrzekł. - Gdyby się chciało. Wróci­my do domu?

Pomógł jej wstać i poszli w kierunku zabudowań. Bliskość Jewgienija kazała zapomnieć o chłodzie no­cy. Tyle że chłód był również w sercu Raiji.

Pustka po kobiecie, która wybrała śmierć przeszło dwieście lat temu.

Mogłaby nosić ten ciężar samotnie, miała dość sił. Jewgienij wiedział o tym doskonale. Raija przeżyła wiele, czarna góra w jej wnętrzu skrywała mnóstwo bólu i cierpienia.

Znajdował jednak pocieszenie w tym, że dzieliła się z nim tajemnicą. Wziąłby ją na swoje barki, ale nie potrafił. A Raija nie mogła mu jej oddać.

Tylko trochę ulżył żonie w cierpieniu.

- Nie spodziewałam się znów jej ujrzeć - powie­działa, kiedy leżeli ciasno spleceni pod wzorzystym wełnianym kocem o żywych kolorach. Kołdra suszy­ła się w szopie. Noce nie były już tak chłodne jak zi­mą. Nie potrzebowali właściwie tego koca, który Jew­gienij kazał utkać, dowiedziawszy się, iż szlachetnie urodzeni kładą się pod przykryciem z puchu. Przy­najmniej nie teraz, kiedy lato stało u progu.

- Ale chciałaś poznać jej dalsze losy - odrzekł Jew­gienij. Sama tak się kiedyś wyraziła, choć może przypominanie tego było niedelikatnością z jego strony.

- To nie z tego powodu - szepnęła, jakby bojąc się, że nie są sami. - Miałam dowiedzieć się o walce, o żoł­nierzach, o ludziach, którzy poświęcili wszystko dla ratowania Złotej Bogini. Miałam poznać miejsce, w które ją wywieźli...

- A ona? Ta kobieta?

- Może nie ma żadnego znaczenia. Głos Raiji poniósł się żałośnie w noc.

- Nieważna - powtórzyła, jakby smakując to sło­wo. - Była taka dzielna. Życie wyciekało z jej wymizerowanego ciała czerwonym strumykami, ale się nie poddała. Do końca dochowała wiary w Złotą Bogi­nię, w Jumalę. Oddała jej dziecko... To prawdziwa odwaga, Jewgieniju. Większa niż ta okazana na polu bitwy. Lecz nikt nie będzie o niej pamiętać. Nikt prócz mnie.

- Kto opowiadał ci o rzece Ob? - spytał Jewgienij, trąc podbródkiem o włosy Raiji. - I o Irtyszu?

- Nikt. - Oparła się na łokciu. - Nikt - powtórzyła. Jewgienij westchnął i przyciągnął ją do siebie.

- Wierzę ci - powiedział z rezygnacją. Chwilami wciąż sądził, że to zły sen. - Te rzeki leżą na wschód od Uralu, wysokich gór, które dzielą kraj na pół. Nie mogłaś o tym wiedzieć, aniele, nigdy tam nie byłaś. A jednak je ujrzałaś. Nie miałaś pojęcia o bagnach, a jednak je rozpoznajesz...

Pocałował ją w czoło. Było chłodne, on sam po­cił się z wrażenia. Różnili się, on umierał ze strachu, ona przyjmowała zrządzenia losu. Nie uginała się przed nimi, była jak brzoza w tundrze, wytrwała i odporna.

- Kocham cię, Raiju - szepnął i jeszcze raz pocało­wał. W pocałunku nie było pożądania, nie mógłby te­raz posiąść jej ciała.

Nie tej nocy.

Tej nocy był opiekunem i przyjacielem.

- Będę z tobą tam, gdzie nas droga zaprowadzi.

- Tam, gdzie chce Jumala, rozumiesz już teraz? - odrzekła.

I zasnęła wsparta policzkiem na nagim torsie mę­ża. Jak niewinne dziecko.

Jej sny były normalnymi snami.

Jewgienij miał pewność, tej nocy bowiem nie zmru­żył oka. Jego myśli krążyły wokół opowieści Raiji.

Wokół Jumali.

12

Raija trzymała się prosto, ale między jej brwiami pojawiła się głęboka zmarszczka. Usztywniała ramio­na odrobinę mocniej niż przedtem i zaciskała usta. Tylko w oczach skrywał się cień uśmiechu.

Tonią źle znosiła ciążę. Krwawienia pojawiały się natychmiast, kiedy wstawała z łóżka. Mądre kobiety i jedyny w Archangielsku medyk potwierdzili diagno­zę Raiji.

Jeśli chciała urodzić dziecko, musiała leżeć.

Nieodwołalnie.

Antonia nie mogła pogodzić się z tym wyrokiem.

Całe życie była jak motyl. Najszybsza tanecznica nad Morzem Białym. I najweselsza.

Teraz przykuta do łóżka i ociężała. Puchła i traci­ła kształty, nie mogła zobaczyć palców u nóg, nie podnosząc ich wysoko w górę. W końcu w ogóle nie mogła ich dźwignąć.

Antonia płakała. Raija siedziała na skraju łóżka. W porównaniu z Tonią wyglądała jak zwiewna trzci­na, choć w istocie była mocniej zbudowana od przy­jaciółki.

- Moje nogi są jak kłody drewna, Raiso! - łkała Tonią. - Jak kłody, słyszysz? Mogliby mnie spławić Dwiną.

Raija wyobraziła sobie ten widok i uśmiechnęła się do własnych myśli. Potem przetarła czoło Toni wil­gotną chustką. Żar lał się z nieba, potęgując cierpie­nia dziewczyny. Czas dłużył się niemiłosiernie.

Oleg nie wracał.

A dziewka, którą najął do pomocy, nie wytrzyma­ła i uciekła z płaczem. Nawet woźnice nie zdołali jej przekonać, by została. Ani prośbą, ani groźbą.

Więc znów zwrócili się do Raiji.

A ona po raz kolejny przeniosła się do Archangielska. Tym razem Jewgienij jej towarzyszył.

W ten sposób miał bliżej do pracy i obowiązków, ale wcale nie widywali się częściej. Jewgienij niechęt­nie przebywał z Tonią pod jednym dachem.

Dobrze rozumiał tę dziewkę, która uciekła. Liczył tygodnie i modlił się, by Tonią urodziła przed cza­sem. I by Oleg odbył najszybszy w dziejach rejs hand­lowy wzdłuż brzegów Norwegii.

Czuł złość, czuł się winny.

Powinien był ruszyć na zachód razem z Olegiem.

Nie miał prawa zatrzymywać Raiji.

Nie usiadł jednak, by napisać list. Nie poprosił Olega o przekazanie wieści.

Wręcz odwrotnie, kazał mu trzymać się z daleka od fiordu Lyngen. Omijać go szerokim łukiem.

- Jestem gruba i brzydka! - jęczała Antonia. - Głu­pia gęś ze mnie. Myślę wyłącznie o sobie. Ale nie chcę być brzydka!

- Nie jesteś. - Raija uśmiechała się i odgarniała lo­ki ze spoconego czoła przyjaciółki. Nie zamykały okien na noc, ale upał i tak dawał się we znaki. Na­wet wiatr od morza nie przynosił ulgi. - Wyglądasz słodko, Toniu. Zaokrągliłaś się na buzi. Wszystko ustąpi, kiedy dziecię przyjdzie na świat. Wytrzymaj. Teraz już nie ma odwrotu... Tonią jęknęła bezsilnie.

- Kiedyś bałam się bólu! Teraz chcę już to mieć za so­bą. Wreszcie zobaczyć własne stopy! Chce mi się rzygać, kiedy widzę swoje odbicie w szybie. Ten potwór to nie ja. Patrzę na tę kobietę i nie mogę pojąć, jak mogła się tak zaniedbać. I wtedy poznaję własną twarz, Raiju - Raiso! I płaczę, leję więcej wody niż Dwina, kiedy pękają lody!

- Płacz, jeśli ci to pomaga - odrzekła lekko Raija. Współczuła Toni, ale w żaden sposób nie mogła jej pomóc. - Zawsze byłaś piękna - dodała z westchnie­niem. - To jeszcze nie koniec świata. Wkrótce znów będziesz wąska w talii i pełniejsza w biodrach niż kie­dykolwiek przedtem. Mężczyźni oczu od ciebie nie oderwą. Wrócisz do swojej figury, moja miła!

- Nie dworuj sobie ze mnie! - łkała Tonią. - Łatwo ci mówić. Jesteś wiotka jak trzcina, w żadnym razie nie wyglądałabyś równie obrzydliwie jak ja!

Raija wzruszyła ramionami.

- Zobaczymy - powiedziała. - Za parę miesięcy. Wtedy ty będziesz mnie pocieszać, kiedy zacznę się roztkliwiać nad własną talią...

Antonia zaniemówiła. Patrzyła na przyjaciółkę i zapomniała o łzach. Pociągnęła nosem i zdołała się uśmiechnąć.

Znów była piękna.

Raija nie kłamała. Wystarczyło, by Tonią się uśmiechnęła, a wszyscy przestawali zwracać uwagę na cokolwiek innego.

Miała olśniewający uśmiech, jak promień słońca, które przedziera się przez deszczowe chmury.

- Jesteś przy nadziei? Raija skinęła głową. Przez chwilę panowała nad sobą, a potem wybuchła radością i wpadła w objęcia Toni, któ­ra zdążyła już zapomnieć o własnych problemach.

Śmiały się i płakały na przemian. Przytulały i ob­sypywały pocałunkami.

- Kiedy? - W końcu roku - odrzekła Raija zawstydzona i dumna.

- Jewgienij wie?

Raija znów pokiwała głową. Zamrugała powieka­mi, by odgonić łzy.

Od dawna chciała podzielić się tą tajemnicą z przy­jaciółką. Już otwierała usta, ale za każdym razem coś ją wstrzymywało.

Milczała.

Tonią miała dość własnych kłopotów i na dodatek zmagała się z nimi samotnie. Musiała zawierzyć ob­cym ludziom, zaufać, że potrafią pilnować interesów i doglądać zwierząt.

Oleg nie powinien był wypływać.

Tyle że szyper upił się do nieprzytomności w dzień przed rejsem. Nie starczyło czasu, by znaleźć zastęp­cę. Oleg złamał obietnicę, choć uczynił to z prawdzi­wą przykrością.

Antonia popłakiwała w skrytości, lecz nie dała ni­czego poznać po sobie. Umiała robić dobrą minę do złej gry, miała za sobą lata treningu.

To ona zmusiła męża do wyjazdu.

Ona zwolniła go z obietnicy.

Nie miała innych rywalek poza morzem. Tylko jej i morzu Oleg pozostawał wierny.

Nie zdąży wrócić przed narodzinami dziecka. Zda­wała sobie z tego sprawę. Gorzka świadomość. Ale mogła z nią żyć. Teraz i Raija spodziewała się dziecka. Więź, która je łączyła, stała się jeszcze silniejsza.

- Co mówi Jewgienij? - spytała, czując lekkie ukłu­cie zazdrości. Jewgienij nie ruszy na morze, kiedy je­go dziecko będzie przychodzić na świat.

- A jak sądzisz? - Raija uśmiechnęła się krzywo. - Zbuduje synowi zamek!

Antonia nie mogła się opanować.

- A ja powiję córkę! Tym mężczyznom tylko syno­wie w głowie! A kto ich, do diaska, urodził? Kobiety. Czyjeś córki. Oleg myśli identycznie. Ma zamiar po­darować synowi całą flotyllę! - Tonią pogładziła się po brzuchu, w którym ruszało się nowe życie. - Ta mała dama kopie tak, jakby prosiła się już na ten świat. Rusza nóżkami szybciej niż Oleg tańczący w pi­janym widzie! - Zmrużyła oczy i spojrzała na Raiję. - W ogóle się nie zmieniłaś. I będziesz tak wyglądać do końca. Dzieciak wyskoczy z ciebie, jak będziesz myć podłogę. Nawet nie zauważysz...

Raija zajrzała w głąb własnej duszy. Nie dostrze­gła nic poza ciemną ścianą.

- Powiadają, że za drugim razem jest łatwiej.

Tonią zamilkła.

Wszak wiedziała. Dlaczego nie umiała trzymać ję­zyka na wodzy? Użalając się nad sobą, zapominała o bożym świecie.

Raija uważała, że urodziła już jedno dziecko. Tonią znała prawdę.

Raija urodziła trójkę.

Pewnie, że będzie jej łatwiej. Że też musiała tak chlapać jęzorem!

- Mówię, co mi ślina na język przyniesie - ratowa­ła sytuację. - Oleg wątpi, czy w mojej głowie postała choć jedna rozsądna myśl...

Raija westchnęła i pogłaskała Antonię po okrąg­łych policzkach.

- To nic, Toniu. Znam cię i kocham. Przywitamy twoje dziecko na tym świecie, a potem zaczekamy, aż wyszczuplejesz w talii. Potem pożegnamy moją wą­ską kibić, by na koniec powitać mojego potomka. W takiej kolejności. Będziemy płakać i śmiać się ra­zem, będziemy świętować. Pomyśl, nasze dzieci będą rówieśnikami. Czy to nie cudowne?

Tonią zamyśliła się. Radowała się radością przyja­ciółki. I szczęściem Jewgienija...

Przez ułamek sekundy poczuła żal, kiedy zrozu­miała, że Jewgienij jest stracony na zawsze. Pamięta­ła uczucie, którym go darzyła.

Z Olegiem nie przeżyła podobnej namiętności. Ko­chała go, ale ta miłość była inna, spokojna, opanowa­na... czasami nudna. Życie z Jewgienijem inaczej by wyglądało. Gdyby nie zjawiła się Raija...

Ale życzyła mu szczęścia. Nikt nie zasługiwał na nie bardziej, nikt więcej dla niego nie poświęcił.

Razem z nim dźwigali sekret. Jak szklaną kulę, któ­rej nie można wypuścić z rąk, bo rozsypie się w proch.

- Wszyscy dostaliśmy wiele od życia - powiedzia­ła. Chciała wyrazić wdzięczność, ale w jej słowach po­brzmiewał smutek. I zwątpienie.

Spali w ciasnej kuchni, a drzwi do pokoju Toni za­mykali starannie. Sama tego chciała, choć Raija była gotowa poświęcić dla przyjaciółki resztki prywatności.

Jewgienij bał się przez moment, że Antonia przy­stanie na to.

- Ona bulgoce, jak się przewraca na drugi bok - szepnął zdumiony. - Też taka będziesz?

- Nie - zapewniła go pospiesznie. Leżała na ramie­niu męża jak na poduszce. Nie spała wiele, cały czas nasłuchiwała odgłosów z sąsiedniego pomieszczenia. - Tonią ciężko znosi ciążę. Twierdzi, że to kara za grzechy! - Raija westchnęła z rezygnacją. W kuchni panowała duchota. Raija miała na sobie cienką koszu­lę i przykrywała się prześcieradłem, ale skóra Jewgie­nija grzała jak piec.

To było miłe uczucie. Przez chwilę, zanim nie ob­lała się potem. Ale i tak nie odsuwała się od męża. Tak rzadko się widywali, cieszyła się każdą sekundą tej intymnej bliskości.

W końcu upał stawał się nie do zniesienia.

Jewgienij śmiał się cicho. Wszystko robili cicho. Tęsknili za własnym domem, gdzie mogli podnosić głos, krzyczeć, dać upust namiętności. Poddać się pieszczocie słów, równie ekscytującej jak dotyk.

Przyjaźń zobowiązuje.

Oboje o tym wiedzieli.

I oboje kochali Tonie i Olega. Stawili się na we­zwanie, nie zważając na niedogodności.

- Więc wkrótce poznamy nową, pobożną Tonie - chichotał Jewgienij.

Raija uniosła się na łokciu. Nie podzielała rozba­wienia męża. Mężczyzn śmieszą zupełnie inne rzeczy.

Pocałowała go lekko, kiedy się uspokoił.

- Posiedzę trochę. Spij, musisz wstać wcześnie...

Nie powiedział, że i ona wstaje o świcie. Raija potrze­bowała chwil ciszy, dobrej samotności. Musiała czasami zagłębić się we własnej duszy, inaczej nie byłaby sobą.

Skinął głową. Został w łóżku i tęsknił za dotykiem jej ciała. Słyszał oddech dziewczyny, usiadła przy sto­le tuż obok lawy. Gdyby wyciągnął rękę, mógłby do­tknąć jej kolana.

Nie uczynił tego. Obrócił się tylko, by móc ją wi­dzieć.

Potem zamknął oczy.

Raija nie patrzyła na męża.

Ruszała w podróż.

Zasnął, zanim oddaliła się w inną rzeczywistość.

W obozie panowało podniecenie. Książę Nimian zagrzewał ich do walki, do obrony ludu i wiary.

- Niewierni zostaną pokonani! - krzyknął wielkim głosem.

Była kobietą, ale dala się ponieść emocjom, goto­wa ruszyć przeciwko kozakom Jermaka Timofiejewicza z gołymi rękami.

Przywódcy ludu sprzymierzyli się z chanem Kuczumem, by razem stawić czoło nawałnicy. Zagrodzić drogę tej dzikiej hordzie, która przekroczyła góry, by zdobyć ich ziemie.

Kozacy trzymali ich w okrążeniu od trzech dni. Za­jęli lasy, rozbili w puch inne oddziały. Jedynie ich wioska dawała odpór najeźdźcy.

Nawet ona wiedziała, skąd czerpali siłę do obrony.

Mieli Jumalę.

- Zabrali Pogorme - oznajmił z bólem książę Nimian. Miał zwiadowców, którzy dostarczali mu wieści o ruchach nieprzyjaciela. Urodzeni w tych lasach przenikali niepostrzeżenie przez szeregi wroga.

Donieśli mu, że Kozacy znaleźli kamienny posąg. Bogini Pogorme wpadła w ich ręce.

Lud burzył się przeciwko świętokradztwu.

- Wciąż mamy Jumalę! - wrzasnął Nimian. Dała się ponieść entuzjazmowi tłumu zgromadzo­nemu wokół swego przywódcy.

- Oddamy naszą boginię? - spytał wyzywająco. Zwracał się do wszystkich, nie tylko do wojowników.

- Nie! - odkrzyknęli jak jeden mąż.

- Damy się złamać? - Nie!

- Póki Jumala pozostaje w ukryciu, nikt nas nie zła­mie! - zapewnił książę. - Lud Konda przetrwa, a rę­ka bluźniercy nie dotknie naszej bogini!

Krzyczeli. Uwielbiali swego wodza. Lecz nawet on nie był godzien, by dotykać posążka.

Szaman i jego pomocnicy rozpoczęli ceremonię, która miała tchnąć ducha walki w wojowników.

Palili tłuszcz i siarkę.

Okolicę spowił gęsty, gryzący dym, wokół uniósł się przykry zapach.

Posążek umieszczono w wielkiej kadzi i pod nad­zorem szamana napełniono go wodą.

Każdy z wojowników przysięgał na wierność księ­ciu i wypijał kubek wody.

Boski płyn należał się tym, którzy trwali u boku przywódcy.

Pożądała tej wody. Chciała być mężczyzną i pić wodę Jumali. Święty płyn. Na widok bogini łzy na­płynęły jej do oczu.

Nie widziała jej nigdy wcześniej. Zanim rozpoczę­ła się wojna, Jumala pozostawała w ukryciu. Tylko garstka wtajemniczonych miała do niej dostęp.

Złota niewiasta trzymająca czarkę w dłoniach nie była przeznaczona dla wszystkich oczu. Jej widok mógł oślepić. Tylko nieliczni nie doznawali trwogi w obliczu jej wielkości.

Kiedy nieprzyjaciele podeszli pod wioskę, jedynie Jumala mogła tchnąć nadzieję w serca ludu.

Zwiadowcy donosili, że pozostałe wioski upadły. Ludzie poddali się Kozakom. Przymierze z chanem na nic się nie zdało. Sprzedano ich.

Pierwsza dostrzegła nieznajomego. Przeraziła się, nigdy nie była specjalnie odważna. Stała jak sparali­żowana, nie mogąc wykrztusić słowa.

Miał czarne, sztywne włosy, ciemną skórę, wąskie, lekko skośne oczy. Płaską twarz i szeroki nos.

Wyróżniał się wyglądem. Zapewne był Połowcem.

Mężczyźni otoczyli go, ktoś przytknął mu sztylet do gardła. Nieznajomy wyciągnął przed siebie puste dłonie i uśmiechnął się.

Miał na sobie obdarte ubranie.

Powiedział, że przychodzi jako przyjaciel. Uciekł z kozackiej niewoli. Zapytał, czy są w stanie przeciw­stawić się diabłom na końskich grzbietach.

Nie dowierzali mu, ale dali jeść. Trzymali z da­la od Jumali. W końcu był Połowcem, nie należał do ludu Konda. Niewierny, choć wróg wspólnego wroga.

Ceremonia toczyła się dalej. Zwrócili się do Jurnali. Prosili boginię o opiekę, błagali, by oszczędziła im poniżenia i dała odwagę do walki.

I obiecywali, że oddadzą życie w jej obronie. Bluźniercy nigdy nie położą ręki na świętym posążku.

Wzruszenie dławiło ją w gardle. Nie mogła myśleć o niczym innym. Jumala była wspaniała.

Pociągnęła nosem. Poczuła się głupio, kiedy odna­lazł ją Walentin. Ujrzał jej łzy i otarł je palcami. Był ledwie chłopcem, kiedy Kozacy przekraczali góry. Teraz zamienił się w mężczyznę, odniósł ranę w wal­ce wręcz. Po cięciu na policzku zostanie blizna, jeśli będzie żyć na tyle długo, by się zarosło.

- Boisz się? - spytał zadziornie. Zawsze przybierał taki ton, traktował życie jak jeden wielki żart. Nawet teraz się uśmiechał, choć niedaleko wioski stał Bog­dan Briaszaga ze swoimi wojownikami.

- Tak - odrzekła szczerze. - A ty? Potrząsnął głową. Niedawno go ostrzygła, teraz widziała, że uczyniła to nieudolnie. Strzyżenie wyda­wało się takie łatwe, wystarczyło ciąć równo z krawę­dzią miski, ale nawet tego nie potrafiła robić dobrze. Tu i ówdzie dostrzegała nierówne kosmyki.

- Nie - odrzekł, a jego oczy stały się przejrzyste jak woda na torfowisku. - Jeśli zginę, to godną śmier­cią. Jumala wszystko mi wynagrodzi.

Miał silną wiarę. Chciałaby mieć choć odrobinę tej woli i zdecydowania. Nie była jednak mężczyzną. Nie wiedziała nawet, czy może nazwać się kobietą.

- Jeśli zginiesz, moje życie straci sens. Nigdy przedtem nie pozwoliła sobie na taki akt od­wagi.

Od zawsze było wiadomo, że są sobie przeznaczeni. Od czasów dziecięcych zabaw przyzwyczajali się do tej myśli. Lubili się, ale czas nie sprzyjał weselu. On nie był prawdziwym wojownikiem. Ona nie by­ła prawdziwą kobietą.

Może nigdy nie zostaną mężem i żoną.

Dotknął jej policzka. Miał takie dobre ręce. Czer­wieniła się na myśl, że mogłyby dotykać jej ciała. W miejscach, które czasami muskał wzrokiem.

- Znajdą ci innego, ptaszyno. Tak ją nazywał. Mówił, że jest lękliwa jak pisklę.

- Nie chcę innego, Walentin. Chcę ciebie! Uśmiechnął się.

- Jumala czuwa nad nami. Nie dostaniesz innego, ptaszyno. Żartowałem. Sądzisz, że pozwoliłbym na to?

Potrząsnął głową.

Lecz pod przykrywką żartu skrywał smutek i żal. Nie wierzyła mu. Tak jak nie ufała do końca w opie­kuńczą moc bogini. Oślepił ją blask Jumali, ale nie straciła zdrowego rozsądku.

Dotknął jej włosów, nawinął jeden lok na palec wskazujący. Potem odciął kosmyk i schował go do skórzanego woreczka, który nosił na rzemyku na szyi.

- Jeśli Jumala mnie nie ochroni, to twój lok uczy­ni to na pewno.

Roześmiał się, ale jej nie pocałował.

Choć tęskniła do dotyku jego warg.

Miała tęsknić całą wieczność. Za pocałunkiem, któ­rego nie złożył na jej ustach.

Połowiec okazał się kozackim szpiegiem. Nagle zniknął. Domyślali się, jakie wiadomości zaniesie Briaszadze, porucznikowi Jermaka.

Zaufani ludzie wynieśli skrzynię z posążkiem do lasu. Towarzyszył im szaman wraz z kapłanami.

Wiedzieli, co oznacza zniknięcie Połowca.

Kozacy uderzyli na wioskę i brutalnie złamali opór jej mieszkańców. Przeszukali dom po domu.

Wszyscy domyślali się, czego szukają.

Jumali.

Ukryli ją. Jeszcze raz ocalili przed poniżeniem. Pó­ki bogini żyje, żyć będzie duch ludu Konda. Nawet pod jarzmem niewiernych.

Mieli swą dumę.

Mieli swoje bóstwo.

Walentin padł od miecza. Widziała błysk klingi, usłyszała jego chrapliwy krzyk. Powstrzymała łzy. Zginął godną śmiercią. Jumala mu wynagrodzi.

Wioskę zrównano z ziemią. Wojownicy ludu nie po­trafili powstrzymać Kozaków. Ustępowali im w sztuce wojennej, nie mieli we krwi tej samej dzikości co oni.

Dumni mężczyźni walczyli do końca. Polegli za boginię.

Kobietom przystawiono noże do gardeł.

Nie straciła przytomności, kiedy czterech pierw­szych bezcześciło jej ciało. Kolejna twarz rozpłynęła się w błogosławionym mroku, gdzie ból nie sięga, gdzie nic już nie ma...

Jewgienij był śmiertelnie przerażony.

Krzyki Antonii słychać było zapewne w całym Archangielsku.

Raija siedziała nieruchomo i wpatrywała się przed sie­bie nic nie widzącymi oczyma. Wyglądała jak martwa.

Cały świat legł w gruzy, zanim spostrzegł, że dziew­czyna oddycha.

Szarpał ją. Klepał po policzkach, przy taszczył wia­dro wody.

W końcu wymierzył jej siarczysty policzek. Nigdy nie przypuszczał, że kiedykolwiek tak mocno uderzy kobietę.

W szklistych oczach pojawiła się oznaka życia.

Jęki Antonii wypełniały cały dom.

Wsadził głowę Raiji do cebrzyka.

Pomogło.

Warknęła na niego jak na kogoś obcego i nagle do­tarły do niej dźwięki z alkowy Toni.

Skoczyła na równe nogi i wypadła z kuchni.

Jewgienij zagotował wodę, słyszał, że się przydaje. Wsadził nożyczki w ogień, wiedział więcej niż więk­szość mężczyzn. Nie miał pojęcia, skąd.

Raija nawet mu nie podziękowała.

Przybiegła po wodę. Warknęła, by poszukał czy­stej bielizny, czegoś do owinięcia dziecka.

Przeszukał szafy Toni, w końcu znalazł przeście­radła, które Oleg kupił na jakimś jarmarku. Zdawało mu się, że sam sprawił Raiji podobne.

Niepewnie położył je na stole.

Raija porwała je. Mruknęła coś niezrozumiałego i wybiegła.

I znów rozległy się przeraźliwe wrzaski Antonii przemieszane z przekleństwami Raiji. Sam nie potra­fiłby kląć siarczyściej.

- Przyj, do diabła! Nie widziałaś nigdy, jak klacze się źrebią? Nawet one mają dość rozumu, by przeć!

I Tonią zdławiła w sobie kolejny krzyk.

Głos Raiji wydawał się teraz łagodny jak aksamit.

- Tak dobrze. Jesteś wspaniała. Widzisz, jakie to proste! Nie powstrzymuj niczego, pomóż dziecku. Masz dość sil. Przyj, dziewczyno!

I głos Raiji przeszedł w śmiech. Cudowny śmiech, który dotąd rezerwowała wyłącznie dla Jewgienija w chwilach największej intymności...

Antonia jęknęła.

Wyczerpany Jewgienij opadł na krzesło.

Śmiech Raiji był jak muzyka.

Śmiech Toni jak dźwięk fujarki w klarowną noc.

I jeszcze jeden dźwięk. Silny, przeszywający głos. Śpiewak, który rozpoczyna dopiero swą pieśń. Wy­krzykuje pierwszą zwrotkę nowego życia.

Szkoda, że nie ma Olega! Szkoda, że nie może przeżywać tego samego!

Przeraziła go myśl, że niedługo czeka go podobne doznanie. Znacznie intensywniejsze. Pod koniec ro­ku, kiedy rodzić się będzie jego dziecko.

Przeogromna myśl. Bezbrzeżna. Myśl, która rozsa­dza głowę i przepełnia pierś.

Raija płakała, kiedy wyszła do niego z dziecięciem. Z małą istotą otuloną w prześcieradło.

Czarne loczki i oczy jak szparki. Mały nosek w środku czerwonej twarzyczki.

- Oto Olga, wujku Jewgieniju - powiedziała.

Olga zamrugała oczami, ale nie wydała się nim za­interesowana. Ziewnęła i zapadła w sen.

To była długa noc.

13

Dano jej imiona Olga Walentyna. Antonia była pod wrażeniem historii, którą Raija opowiedziała tej nocy, kiedy urodziła się dziewczynka. Po raz pierw­szy wymieniła jakieś imię.

Młodzieniec, który poszedł na śmierć, nie pocało­wawszy swej ukochanej, i ofiarował swe życie za wia­rę, boginię i swój lud - jego właśnie Antonia upamięt­niła w drugim imieniu córeczki.

Walentyna.

Raija spędziła w domu Toni całe lato aż do jesienne­go dnia, kiedy wrócił Oleg. Rejs zakończył się powodze­niem, Oleg zamienił towar na ryby, za które spodziewał się uzyskać dobrą cenę w okolicznych wioskach.

Liczne dni postne kazały ludziom wstrzymywać się od potraw mięsnych. Ryby były poszukiwanym towarem. Mogli zarobić sporo pieniędzy.

Dziewczynka zauroczyła Olega. Ta mała, pulchna istota uśmiechająca się do ojca bezzębnymi usteczka­mi stała się ośrodkiem jego świata.

Godzinami stał przy kołysce, przypatrując się śpią­cej córeczce. Tańczył, trzymając ją w ramionach, krę­cił się w pląsach, aż mała zanosiła się śmiechem, a jej czarne oczęta błyszczały jak dwa słońca.

- Córka to dar z nieba! - oznajmił dumnie Raiji i Jewgienijowi.

Antonia i Raija wymieniły rozbawione spojrzenia.

Jewgienij chrząkał znacząco, popatrując na pokry­tą czarnymi lokami główkę, która ginęła w ogrom­nych ramionach Olega.

- Przypominam sobie, że w kółko rozprawiałeś o synu.

Oleg oburzył się.

- O synu? - powiedział, wywracając oczy ku niebu. - Kim mógłby być syn w porównaniu z tą niebiańską isto­tą? Czy syn może równać się z Olgą Walentyną? Wi­dzieliście kiedyś równie pięknego aniołka? Przyznajcie szczerze, istnieją śliczniejsze dzieci od mojej córki?

Ze śmiechem zapewniali dumnego tatę, że na całej ziemi nie ma piękniejszej dziewczynki. Oleg zapo­mniał wszystko, co mówił przed jej narodzeniem. Wymazał tamten czas z pamięci.

Raija zaokrągliła się. Jewgienij twierdził, że bardzo jej do twarzy w stanie odmiennym.

Antonia szczypała się w zwiotczałą skórę na brzuchu i twierdziła, że nie ma sprawiedliwości na tej ziemi.

Ona też ubóstwiała Olgę. Córeczka wynagrodziła jej wszystkie trudy połogu.

- Ja będę równie szalony? - pytał Raiję Jewgienij. - Czy to w ogóle możliwe, by twój rozsądny mąż za­chowywał się tak dziecinnie jak ten tu mój druh i sza­nowany kapitan?

- Z pewnością - odpowiedziała Antonia. - Będziesz jeszcze gorszy!

- Zobaczymy - stwierdziła Raija. - Zobaczymy. Najpierw przyjdą święta, potem dziecko.

Kobiety oddaliły się z Olgą, a Oleg i Jewgienij ru­szyli do portu. Mieli mnóstwo spraw do obgadania.

Raija asystowała Toni przy kąpieli i przewijaniu dziecka. Potem młoda matka karmiła Olgę piersią, a Raija czuła, jak serce w niej rośnie na ten widok. Miała wrażenie, że doświadczyła już tej rozkoszy, ja­ką daje bliskość niemowlęcia.

Ale nic nie pamiętała.

Olga nie chciała spać. Kiedy Tonią położyła małą w kołysce, ta gwałtownie zaprotestowała, otwierając szeroko oczy i machając rączkami.

- Spójrz, prawdziwe źrebię! - roześmiała się Antonia. Raija pocałowała dziewczynkę w miękki policzek i pieszczotliwie pogładziła po nosku. Takim samym, jaki miała Antonia, co do tego nie mogło być żadnych wątpliwości.

- Spróbuj zasnąć, maleńka! Ciocia Raija posiedzi w kuchni! Rano wstanie nowy dzień.

Uśmiechnęła się do Toni. Przyjaciółka nie zachę­cała córeczki do spania, lubiła odkrywać coś nowego przy każdej sposobności obcowania z małą, a godzi­nami spoczynku nie bardzo się przejmowała. Każdy dzień przynosił cudowne doznania.

Zamknęła drzwi za sobą. W kuchni panowała przyjem­na cisza, przy zamkniętych oknach odgłosy z ulicy ledwie tu docierały. Wystarczyło jednak rozchylić okiennice, by poczuć zapach morza, usłyszeć krzyk mew w porcie...

Raija wybrała ciszę.

Usiadła na ławie przy stole, skuliła się i zamknęła oczy.

Nie starała się wywołać niesamowitych snów, ale na swój sposób tęskniła do nich. Nie przenosiła się w tamten świat od chwili narodzin Olgi Walentyny. Minęło już sporo dni.

Wiedziała, że tam wróci...

W wiosce panowało podniecenie. Mieszkańcy byli znużeni walką i czuwaniem. W napięciu czekali na kolejny ruch żołnierzy Bogdana Briaszagi. Znużeni czekaniem. Znużeni jego cierpliwością.

Wiedzieli, że szuka Jumali.

Przeszedł góry, wysłany nie przez rząd, lecz przez Anglików. Chyba. Nie wiedziała dokładnie. Nigdy nie słyszała o tym plemieniu. Ale car na pewno pałał wściekłością.

Briaszaga wciąż znajdował się w lesie, walczył i szukał Jumali.

Więc zapewne car go wysłał.

Łatwo go było poznać, nosił zbroję ze złotym or­łem. Ponoć dostał ją od cara.

Niezbyt hojny ten car, uznała. Mógł mu dać całą zbroję ze złota, a nie tylko zdobić ją ornamentem.

Nie była nikim ważnym, posługiwała u starej kobie­ty należącej do najwyższego kręgu. Kobieta nie miała si­ły wychowywać wnuka. Jej syn zmarł, matka dziecka zginęła w walce z ludźmi Briaszagi przed wieloma laty.

Chłopczykowi ostała się wyłącznie babka. Wzra­stał jak udzielny książę, choć w jego żyłach nie pły­nęła szlachetna krew. Jego matka pochodziła z ludu, za to ojciec nosił czerwoną pelerynę. Należał do wta­jemniczonych, kto wie, może zostałby szamanem. Może dostąpiłby zaszczytu dotykania złotej bogini.

Mieli pozostać w domach. Obozowiska nie prze­noszono, ale wszystkim nakazano czuwać. Mężczyź­ni krążyli wokół wioski, gotowi do obrony.

Pozostali wojownicy ukryli się w lesie, czekając na kolejny ruch Briaszagi.

Rozesłali zwiadowców na wszystkie strony. Chodziły pogłoski, że Briaszaga nadejdzie bez swoich żołnierzy. Ze będzie się starał przekonać ich do prawdziwej wiary.

Wystarczy, by oddali swoich bogów carowi. Briaszadze.

Znaleźli Khese.

Ludzką postać wyrzeźbioną w kamieniu.

Nie mogli jej przenieść. Nie mogli ukryć i chronić.

Zresztą nie była tak ważna jak Jumala.

Obawiali się, że Briaszaga domyśla się wszystkie­go. Wiele razy znalazł się blisko celu.

Niechętnie przyznawali, że choć niewierny, był godnym przeciwnikiem.

Wiedziała, że nie powinna oddalać się od domu. Stara kobieta spała, dziecko też. Wokół panowała nie­zmącona cisza.

Zamierzała kogoś poszukać.

Kogoś, kto nie leżał w zasadzce, lecz trzymał war­tę nad rzeką.

Warta to nużące zajęcie. Z pewnością ucieszy się na jej widok...

Pobiegła boso. Poruszała się bezszelestnie, znała każdą ścieżkę i każde drzewo. Tu był jej dom, tu w okolicach Biełogorie. Nie znała innego. Najstarsi powiadali, że przybyli tu z północnego zachodu. Przed wielu laty. Wciąż żyli ludzie, którzy narodzili się w starym kraju. Teraz należeli do starszyzny.

Nie miała odwagi nawet na nich spojrzeć. Nie ośmieliłaby się zapytać o ziemię przodków.

Wiedziała, że uciekli.

Ze byli prześladowani.

Niewierni chcieli mieczem wyplenić ich religię. Chcieli odebrać im Jumalę...

Zatrzymała się. Wielkie nieba! W lesie wcale nie by­ło tak cicho.

Serce trzepotało jej w piersi. Nie poruszyła się. Za­panowała nad odruchem, który kazał jej rzucić się do ucieczki.

Słyszała szczęk oręża. Męskie głosy. Krzyki.

Odgłosy walki.

Nie mogła pobiec do wioski, by ostrzec mieszkań­ców. Musiała myśleć o własnym ratunku.

Wczołgała się w gęstwę i usiadła. Nikt jej tutaj nie znajdzie.

Nie będą mieli czasu szukać.

Widziała rzekę. Głęboki Wagaj, rozdzielający się na wiele strumieni.

Kiedy się uspokoiła, kiedy dudnienie serca przesta­ło głuszyć inne odgłosy, dostrzegła walczących.

Wojownicy z jej ludu nie mieli zbroi, tylko proste brązowe kaftany, które nie mogły zatrzymać strzały i ostrej klingi.

Napastników było niewielu, policzyła ich na pal­cach obu rąk. Wszyscy nosili pancerze.

A mimo to paru poległo, ich ciała leżały na wąskim paśmie ziemi oddzielającym rzekę od lasu. Nie do­strzegła ciał obrońców Jumali, barwa kaftanów zle­wała się z otoczeniem.

Wrogowie zaatakowali z ukrycia. Plan się powiódł.

Zagryzała z przejęciem palce, by nie krzyknąć. Wbrew własnej woli stała się świadkiem krwawej łaźni.

Uderzenia mieczy były jak jękliwe bicie dzwonów. Kiedy klingi nie trafiały na siebie, smagały powietrze ze świstem.

Tak jej się przynajmniej zdawało. Siedziała zbyt daleko od walczących, a szum wody zagłuszał niektó­re dźwięki.

Jeden z wojowników wyróżniał się dzielnością.

Strącili go z konia, ale wciąż stawiał zacięty opór.

Nie podobała jej się walka. Zabijanie nie jest powo­dem do dumy, nawet jeśli daje świadectwo męskości.

Ale odczuwała rodzaj szacunku dla tego człowieka, choć nie należał do jej ludu i nie podzielał jej wiary.

Nie poddawał się.

Nawet kiedy przyparli go do rzeki, nie chciał pa­rolu. Ciął wściekle mieczem do końca. Nagle potknął się i upadł do tyłu.

Wtedy zobaczyła błysk na jego piersi.

I poznała go.

Złoty orzeł nie potrafił fruwać.

Zniknął w odmętach rzeki. W ciężkiej zbroi nie miał najmniejszych szans. To ona pociągnęła go na dno. Nie dosięgnął go oręż przeciwników.

Walka ucichła.

Niektórzy z jego ludzi polegli.

Inni uciekli.

Śmierć oficera odebrała im resztki odwagi.

Wojownicy Jumali nie ścigali ich. Walka nigdy nie była dla nich celem samym w sobie.

Zabijali w obronie własnej. Zabijali tych, którzy podnosili rękę na boginię...

Nie wyszła z zarośli, póki nie upewniła się, że wal­ka dobiegła kresu. Kiedy mężczyźni nad brzegiem rzeki zaczęli się śmiać i wiwatować.

Kiedy z lasu wybiegli im na spotkanie inni towa­rzysze. Nie wszyscy wzięli udział w potyczce.

Była tylko kobietą, ale nie mogła usiedzieć na miejscu. Musiała poznać, jak smakuje zwycięstwo!

Odnalazła go. Wydawał się zaskoczony, ale oto­czył ją ramionami i pocałował, nie bacząc na obec­ność innych mężczyzn. Na skraju lasu leżało ciało na­pastnika.

Nie zwracała na nie uwagi.

Promieniała szczęściem.

Wokół niej rozbrzmiewał śmiech. Z tych czy tam­tych ust padł gruby żart, ale nie było w tych docin­kach złośliwości.

A on nie puszczał jej z uścisku.

Kaftan przekrzywi! mu się, włosy sterczały na wszystkie strony. Nigdy nie dawały się ułożyć, grzyw­ka zawsze opadała mu na oczy.

Był rozgrzany walką, czuła przez ubranie oszalały rytm jego serca. Biło szybciej niż jej własne, kiedy sta­ła się świadkiem tych dramatycznych wydarzeń.

Tulił ją do serca. To było takie wspaniałe uczucie.

Pocałował ją w czoło. Odsunął jej włosy, by do­tknąć wargami skóry.

Nie była mu obojętna...

- To on zagonił Bogdana Briaszagę do wody - oznajmił jeden ze starszych i poklepał młodzieńca po ramieniu. Dziewczyna kąpała się w jego chwale.

Nie rozpoznała go wcześniej. W brunatnych kafta­nach wszyscy wyglądali jednakowo.

Wyróżniał się tylko ten jeden, ten, który wpadł do wody. Bo słońce odbijało się od orła na piersi.

Poklepywali dzielnego wojownika po plecach, mrugali porozumiewawczo, gratulowali. Mówili, że zasłużył, by trzymać taki kwiatuszek w objęciach.

Stał się prawdziwym mężczyzną!

Ona zawsze uważała, że nim jest. Wcześniej do­strzegła jego wielkość.

A on rozkoszował się blaskiem chwały. Puścił dziew­czynę i usiadł nad brzegiem rzeki, by rozsznurować bu­ty. Potem zdjął ciężki kaftan i stanął w samych spodniach. Szeroki w barach, wąski w biodrach, długonogi...

Poczuła, że serce znów zaczyna bić w oszalałym rytmie, a policzki pokrywają się rumieńcem.

Musnął ją wzrokiem i ułożył usta w uśmiechu. Czytał w jej myślach. Znał jej ukryte pragnienia. Były mu miłe.

Sprawiały, że jeszcze bardziej czuł się mężczyzną.

- Szkoda zbroi - roześmiał się zawadiacko i poto­czył wzrokiem dokoła.

Spojrzeli na Wagaj. Spojrzeli na niego.

Był jeszcze młody. Wiedzieli, że jego matka owdo­wiała i nie doczekała się kolejnych synów. Po śmier­ci córki miała tylko jego.

Nie spodobał się im ten pomysł.

Był jednak człowiekiem, który zapędził Bogdana Briaszagę do wody.

Miał prawo to zrobić.

Patrzyli, jak skacze w nurt i znika pod powierzchnią.

Zaczęli rozprawiać o prądach. O tym, że należał do najlepszych pływaków w wiosce. Ale rzeka jest zimna o tej porze...

Pojawił się, łapczywie łapiąc powietrze. Uśmiechał się szeroko, włosy oblepiły mu głowę jak czarna czapka. Po­machał do niej ręką, pozwalając unieść się prądowi.

Potem znów zanurkował.

Długo go nie było.

Tak długo, że zaczęła podejrzewać najgorsze. Wagaj zabrał go za karę.

Bogdan Briaszaga dokonał zemsty.

Wtedy się pojawił.

Mężczyźni skoczyli do brzegu. Pływak coś ciągnął.

Ona się nie poruszyła.

Mężczyźni pomogli mu wydostać ciało na brzeg.

Młodzieniec nie okazywał oznak zmęczenia. Zdarł zbroję z zabitego. Podarunek od samego cara.

Patrzyła, jak wrzucają zwłoki do wody. Śledziła je wzrokiem, kiedy spływały z prądem.

Zbliżył się do niej otoczony wianuszkiem wojowni­ków. Był mokry. Ciepłe powietrze sprawiało, że jego ciało parowało. Gibkie, sprężyste, o mięśniach jakby ciosanych z kamienia. Nie mogła oderwać od niego wzroku. Poczuła, jak oblewa ją fala gorąca.

Potem zajrzała mu w oczy. Stanął tak blisko, że mógł wyczuć, co dzieje się w jej wnętrzu. Gdyby byli sami, straciłaby dziewiczą czystość. Oboje o tym wiedzieli.

Inni mężczyźni też.

Wiedzieli, że tych dwoje należy do siebie.

Radowała się, że znalazła w sobie odwagę, by wyjść z lasu.

Stał przed nią, trzymając ciężką zbroję w dłoniach. Spojrzał na ten drogocenny przedmiot, a potem rzucił go do jej stóp. Obiema dłońmi odgarnął mokre włosy.

Jego twarz nigdy nie była taka naga, nigdy nie był bardziej bezbronny. A ona nie była wojowniczką, nie miała w sobie nic szczególnego. Posługiwała starszej kobiecie.

Zaczerwieniła się i spuściła oczy. Jego spojrzenie domagało się zbyt wiele.

Powinna okazać skromność.

Nie udawała. Była skromną dziewczyną. W jej życiu liczył się tylko on. Nie spojrzała nigdy na innego mężczyznę.

Nie w ten sposób...

Uśmiechnął się. Wiedział. W jego oczach pojawiły się iskierki zrozumienia. Błyszczały jak ogień, miały tę samą barwę. Dziewczyna chciała uciec, schować się, ale nie mogła się poruszyć.

- Daruję ci zbroję Bogdana Briaszagi - powiedział uroczyście.

Zachwiała się, ale nie upadła.

To był najcenniejszy przedmiot, jaki posiadał. Wie­działa, ale poczuła, jak żołądek wywraca się jej na dru­gą stronę. Nie chciała zbroi! Nie chciała jej dotykać.

Nosił ją człowiek, który odszedł w śmierć...

- Poślubię cię - dodał. - Porozmawiam z twoją panią.

Nie miała rodziców ani nikogo, kto mógłby ją wy­swatać. Była służącą, lecz on mimo to pragnął pojąć ją za żonę.

Nie traktował jej jak zabawkę.

Choć mógłby, a ona zapewne by uległa. Nie mia­łaby wyboru.

Chciał ją poślubić.

Gdyby odmówiła przyjęcia daru, zepsułaby wszystko. Odrzucając jego miłość, zburzyłaby swoją przyszłość.

Wahała się. Przenosiła wzrok z młodzieńca na zbroję. Policzki jej pałały. Mężczyźni stanęli ciaśniej, czekając, co odpowie.

- Nie mogę przyjąć tego daru - szepnęła w końcu. Młodzieniec wyglądał jak rażony gromem, więc do­dała pospiesznie: - Zbroja należy się kobiecie, lecz nie takiej śmiertelniczce jak ja. Nie zwykłej posługaczce. Darujmy ją Jumali. Do niej należy.

Kiedy podniosła wzrok, wiedziała już, że właściwie dobrała słowa.

Popatrzył na nią z dumą, objął i pocałował. Męż­czyźni odwrócili się, a ich twarze rozjaśniły uśmiechy.

- Zbroja znajdzie się w świątyni Jumali w Biełogorie! - zadecydował.

Dużo ryzykowała.

I wygrała. Może Jumala była po jej stronie?

Antonia znalazła Raiję na ławie przy stole. Siedzia­ła z rękoma złożonymi na piersiach i podkurczony­mi nogami.

Wsparła głowę o ścianę. Miała otwarte oczy, ale nic nie widziała.

Nie umarła.

Nie spała.

Antonia mogła dotknąć jej, ale Raija i tak nic by nie poczuła.

W kuchni zjawili się Oleg i Jewgienij. Oleg zdu­miał się niepomiernie, żona nie opowiadała mu wie­le o przeżyciach Raiji.

Jewgienij usiadł na drugim końcu ławy. Jego twarz wyrażała lęk i niepewność.

Antonia pogładziła go po włosach, przytuliła jak matka.

- Oleg zaprowadzi konie do stajni. Zostaniecie u nas.

- Boję się! - wyszeptał Jewgienij pobladłymi wargami.

- Nie ma czego - odrzekła łagodnie. - Raija - Raisa wędruje.

14

Znalazła się w próżni, gdzie nie było bólu ani tęsk­noty. Nic nie było. Istniała i nie istniała jednocześnie. Nieskończona cisza. Spokój. Płynęła z prądem.

Siedziała długo, przyglądając się klasztorowi nieda­leko Samarowa. Mnisi przybyli tutaj, by nawracać lud Konda. Świątynia miała stanowić centrum walki z bezbożnictwem.

Tam gdzie Irtysz wpada do Obu, miała rozegrać się bitwa o ich dusze. Między ich Bogiem a Jumalą.

Jej wioska wciąż płonęła. Car wysłał wojsko aż do Bieriezowa.

Żołnierze mieli jedno zadanie: wyplenić zabobon u lu­dów na nizinie Konda wzdłuż brzegów rzeki Ob. Spa­lić i splądrować świątynie, zniszczyć posążki bożków.

Poddani cara wzięli sobie jego polecenia mocno do serca. Złupili wszystkie wioski na zachodnim brzegu Obu i po obu stronach Irtysza. Od Tobolska po Bieriezowo nikt nie czuł się bezpiecznie.

Spalili jej wioskę, zabrali to, co było w niej cennego. Zabili mężczyzn, zgwałcili kobiety. Uciekła, kiedy ko­lejny żołdak zasnął na niej, pijany do nieprzytomności.

Nie wiedziała, co się stało z innymi. Słyszała gło­sy w lesie, ale bala się pokazać.

Znała imię człowieka, który zesłał im ten los. Car, rzecz jasna. Był jednak ktoś, kogo nienawidziła moc­niej niż Piotra Wielkiego.

Grigorij Nowicki. Kapitan. Przeczesywał lasy od wielu lat, szukając skarbów i bożków.

Szukając Jumali.

Rozmawiał z ludźmi, ciągnął ich za języki. Czasa­mi miał szczęście, nie wszyscy ludzie z jej ludu podą­żali właściwą ścieżką.

Był coraz bliżej, wiedział coraz więcej.

Niebezpieczny przeciwnik.

Niecierpliwość cara wyszła im na dobre. Przenie­śli Jumalę w bezpieczne miejsce, z Biełogorie do la­sów nad rzeką Konda.

Żołdacy cara będą szukać jej na próżno.

Póki Jumala jest bezpieczna, duch ludu Konda żyje.

Spojrzała na klasztor na północy. Widziała płomie­nie, które ogarniały wioskę, wolno zamieniając ją w zgliszcza. Pożerały domy ludzi, których znała. Nie wiedziała, czy żyją, żołnierze mieli ciężką rękę dla czcicieli bożków...

Zacisnęła pięści, schowana w trzcinach nad rzeką. Wiotkie rośliny delikatnie pieściły jej zmaltretowane ciało.

Woda zmyła brud.

Nie przypuszczała, że to w ogóle możliwe. Wciąż czuła przemożny ból, ale woda zmyła brud. Woda ła­godziła rany.

Zabrali jej ciało, nie odebrali duszy. Obłapiali ją rę­kami, ale nie dotknęli tego, co najważniejsze. Nie pa­trzyła im w twarze, nie zapamiętała rysów, nie zaj­rzała w oczy.

Miała wyjść za mąż w środku lata. Od dawna przy­gotowywała swoje wiano. Uszyła suknię.

Kiedy przymknęła oczy, widziała go w szerokiej, kolorowej koszuli, zdobionej wzdłuż wycięcia na szyi. Ciemne włosy pasowałyby do czerwieni, do srebrnych haftów...

Widziała czarnowłose dzieci, które by mu urodzi­ła. Synów o lekko kanciastych twarzach jak jego, cór­ki podobne do niej. Dumnie wyprostowane... jak on. Które potrafią snuć marzenia, frunące na szeroko rozpostartych skrzydłach... jak ona.

Umiała marzyć.

Teraz ich wioskę ogarniały płomienie.

Wiano spłonęło. Ona siedziała w rzece. Zhańbiona.

Nie wiedziała, czy żyje, czy już umarła.

Obcy splądrowali ich święte miejsca, uczynili wie­le niegodziwości. Dzieciom opowiadano straszne hi­storie o żołdakach cara. Car był wcieleniem zła.

Ich lud pragnął żyć w pokoju, nienawidził wojny.

Nie miał nieprzyjaciół. Nie podniósł miecza prze­ciwko nikomu.

Tylko bronił świętości. Jumali.

To było słuszne. Ofiarować życie za boginię. A jednak czuła ból na myśl, że jej ukochany mógł polec w walce.

Złożyła ręce, zanurzona w wodzie. Złożyła dłonie i modliła się do Jumali.

Prosiła boginię, by zachowała go przy życiu...

Zapadła noc. Olga obudziła się dwukrotnie, zosta­ła nakarmiona i znów zasnęła. Oleg i Jewgienij uwa­żali, że Tonią też powinna się położyć. Karmiąca mat­ka potrzebuje odpoczynku.

Nie posłuchała ich. Owinęła Raiję wełnianym ko­cem i usiadła z drugiej strony stołu. Czasami zapadała w niespokojną drzemkę, przeważnie jednak czuwała.

- Przymknęła trochę oczy - odezwał się Jewgienij. Bał się. Bał się, że Raija odniesie trwały uraz. Nie na ciele, lecz na duszy. I że ucierpi dziecko.

Zmieniła się. Nie ośmielili się jej dotknąć, kiedy pa­trzyła, nic nie widząc, przenikając ich wzrokiem.

Wtedy była lodowato zimna. Oddychała tak wolno, że musieli wysilać się, żeby usłyszeć cokolwiek. Kiedy usi­łowali dopasować się do jej rytmu, dostawali zadyszki.

W ciągu nocy opuściła powieki, a jej oddech się uspokoił.

Wciąż była blada i lodowato zimna, ale regularnie wciągała powietrze.

Spała snem tak głębokim, że nie obudziła się, kie­dy Jewgienij położył ją na ławie, by dać odpocząć skurczonym członkom.

Jedna myśl zawładnęła jego umysłem. Może oskar­żenia o czarnoksięstwo, które zawisły nad głową Ra­iji w Norwegii, miały jakieś podstawy?

Nie była zła.

Jewgienij nie znał nikogo, kto dawałby bliźnim równie wiele ciepła, kogoś o większym sercu. A jed­nak różniła się od innych.

Może nie powinien odbierać jej tym, którzy ją ro­zumieli? Tym, którzy znali tę ukrytą moc i potrafili stawić jej czoło? On się wyłącznie bał.

- Trzeba sprowadzić lekarza - uznał Oleg, który bał się nie mniej niż Jewgienij. Pamiętał dobrze, jak Raija zatrzymała krwotok w poszarpanym ramieniu przyjaciela.

Te obrazy na trwałe wpisały się w jego pamięć. Już wtedy wiedział, że nie ma do czynienia ze zwykłą ko­bietą.

Teraz utwierdził się w tym przekonaniu.

Żadna wiedźma.

Ani anioł.

Ale też nie zwykła kobieta.

Nie wiedział, jak ją nazwać, ale chciał, by żyła.

Złożył ogromne dłonie pod stołem z obawy, by któreś tego nie dostrzegło. By ani Tonią, ani Jewgie­nij nie widzieli go w chwili słabości.

Oleg pomodlił się o życie Raiji.

Ocknęła się o poranku i nie zdziwiła się widokiem bliskich.

Jej ciało było sztywne i obce. Wydostała się z przy­jemnej nicości wprost w bolesną rzeczywistość i przez chwilę miała ochotę wrócić do tamtego świata.

Ciało Jewgienija chroniło ją, było jak ciepły dom, który usuwa znużenie z obolałych członków.

- Odbyłaś podróż, Raiso - powiedziała Tonią i po­gładziła przyjaciółkę po włosach. Odwdzięczała się za pociechę, którą dostała, kiedy jej świat wydawał się nie do zniesienia. - Długo cię nie było, zaczęliśmy się martwić - szepnęła i zajrzała Raiji prosto w oczy.

Było w nich tyle treści, wspomnień z innej rzeczy­wistości.

Bólu innych istnień.

- Nie - odezwała się Raija, obejmując wszystkich spojrzeniem. - Wielkie nieba, jak to dobrze znów was widzieć!

Jewgienij przytulił żonę z całych sił, jakby już ni­gdy nie chciał jej puścić.

Oboje wiedzieli, że nie mógł jej zatrzymać.

- Odbyłam dwie podróże - dodała po chwili. Cze­kali, co powie, a ona gotowa była podzielić się z ni­mi swym brzemieniem. - W dwóch postaciach. Zbli­żam się do końca. Piotr Wielki. Panował niedawno?

Potwierdzili.

Cichym głosem opowiedziała wszystko. Szeptała, by nie budzić Olgi, ale również dlatego, że nie miała sił mówić głośniej.

Pokazała im świat, który ujrzała.

W którym zostawiła ślady stóp.

I uwierzyli.

Uznali jej odmienność. Pochodziła z obcego ludu, była piękna, ale nie tylko to różniło ją od innych.

Było coś jeszcze.

- Historia się zmienia - powiedziała zamyślona An­tonia. Jej podkrążone oczy świadczyły o znużeniu, ale Tonią nie mogła się położyć. Nie tej nocy, kiedy Raija odbywała swą przedziwną wędrówkę. - Zauważyłaś?

Raija skinęła głową.

- Jedna znalazła szczęście, tak przynajmniej sądzę. Kochała go, a on chciał ją poślubić. Nie zginął, okrył się chwalą...

Raija potwierdziła.

Dostrzegała to równie jasno jak Tonią. Widziała i inne zależności. Wiedziała, co działo się w duszach tamtych kobiet.

Dokładnie to samo, co w jej własnej.

- Dziewczyna zawsze pochodzi z ubogiej rodziny - zaczęła cicho. - Jest młoda, ale dostrzega już potęgę i moc uczuć. To kobieta, nie dziecko. Wiem, że jest niezwykle urodziwa, choć nie widzę twarzy. Wcielam się w nie za każdym razem. Podróżuję w ich ciele, wi­dzę ich oczyma. I mam własne dłonie, stopy. I czarne włosy.

Zamilkła, nie podnosząc oczu. Czuła w sobie bez­mierną pustkę.

Jedna z nocnych wędrówek miała dobre zakończe­nie. Pozostałe przyniosły ból.

Ten ból wciąż dławił jej serce.

Przenikał jak ostrze włóczni sprzed stuleci, sprzed lat...

Uderzyło ją, że żadna z kobiet nie należała do teraź­niejszości. Nie mogła spotkać ich w obecnym życiu.

Trudno przeżywać losy ludzkie sprzed wieków. Jeszcze trudniej te z nieodległej przeszłości.

Wszystkie bowiem należały do świata umarłych.

- A młodzieniec? - zamyśliła się Antonia. Złożyła dłonie pod brodą. Wbiła wzrok w Raiję, jakby spo­dziewała się ujrzeć jego odbicie w oczach przyjaciół­ki. - Jest wciąż taki sam?

Raija zawahała się. Kątem oka dostrzegła stężałą twarz męża, wyczuła napięcie jego nieruchomego ciała.

Odczuwał zazdrość wobec mężczyzn, którzy zgi­nęli przed wiekami.

Uznała to za policzek i komplement jednocześnie. Za dowód miłości.

Miłości tak wielkiej, że szuka rywali tam, gdzie są tylko cienie.

- Zmienia się - odrzekła. - Z początku myślałam, że się różnią, teraz dostrzegam wspólne cechy. Są młodzi, choć odrobinę starsi od dziewczyny. Zazwy­czaj umierają. Kochają ją, mimo że czasami nie po­trafią okazać uczucia. On nie jest może przystojny, ale w nieregularnych rysach twarzy tkwi jakaś moc.

Kanciasta sylwetka, silne dłonie. Młode, prężne ciało. Ciało młodzieńca, który staje się mężczyzną, świado­mym swej siły i uroku. Wyróżnia się w tłumie, choć nie urodą. Czarne włosy, sztywne i niesforne. Ma ciemną karnację, ciemniejszą niż ludzie w wiosce. Tak było za każdym razem, tylko ona ma skórę po­dobnej barwy. Pozostali są jasnowłosi. On ma grzy­wę czarną jak noc. Ona też. Jej włosy błyszczą jak skrzydła tego ptaka...

Szukała właściwego słowa i go nie znalazła. Do­strzegła niepokój Jewgienija, ale nie znała jego przy­czyny. Poza tą jedną. Poza zazdrością wobec cieni z przeszłości.

- Kruka? - dopowiedział zadziwiająco pewnym głosem.

Raija spojrzała na niego i uśmiechnęła się Z wdzięcznością.

- Właśnie - dodała. - Czarne jak skrzydła kruka... Nie dostrzegła wyrazu ulgi na jego twarzy. Ledwie powstrzymał się od westchnienia...

I tym razem nie przedarła się za zasłonę ciemności.

- Jego oczy mają niezwykłą barwę - ciągnęła. Tym razem zwracała się przede wszystkim do Antonii, jak­by tylko kobieta mogła zrozumieć te słowa. - Jak wo­da na torfowisku. Jak kamyki na dnie morza, jak ogień. Nie wiem, jak ją opisać najtrafniej...

- Może jak bursztyn? - spytał Oleg i przyniósł bransoletę, którą kiedyś podarował Antonii. Położył ją na stole. Raija wzięła ozdobę do ręki i pogładziła gładką powierzchnię kamienia.

Bransoleta mieniła się odcieniami żółci i brązów. Nieokreślonych, nieuchwytnych.

Skinęła głową.

- Jak bursztyn - zakończyła. - Ma oczy barwy bursztynu.

Odłożyła bransoletę. Jewgienij nie mógł spojrzeć żonie w oczy. Aleksiej dał jej kiedyś identyczną. Mógł przysiąc, że tak było. Sam pomagał młodszemu bra­tu znaleźć ozdobę godną najpiękniejszej kobiety w Finnmarku.

Trzymał wtedy bransoletę w dłoniach i zastana­wiał się, jak może wyglądać kobieta, która zasłużyła na tak drogocenny podarek.

Uważał, że nie ma takiej na świecie.

Mylił się. Nie po raz pierwszy, nie po raz ostatni. Wtedy jednak nie wiedział, że popełnia błąd.

Teraz dorósł.

To głównie zasługa Raiji. Lub wina. Zależy jak na to spojrzeć.

Ol eg roześmiał się i spojrzał na Jewgienija. Potar­gał go po ciemnej grzywce, która nigdy nie układała się tak jak powinna.

- Czy to twój czarnowłosy wielbiciel?

- To nie ja - odrzekł ponuro Jewgienij. Zbyt ponu­ro jak na żartobliwą uwagę przyjaciela.

Raija spojrzała na niego długo. W jej wzroku było morze miłości i cichy żal. Jakby doznała zawodu.

- Nie - powiedziała - to nie Jewgienij. Zapadła cisza, w której trudno zbudować mosty.

Cisza jak przepaść o gładkich, śliskich ścianach.

- Jeśli Tonią i ja mamy rację... - zaczęła znów i rzu­ciła niepewne spojrzenie na przyjaciółkę.

- Nie mylimy się!

- Jeśli mamy rację - powtórzyła Raija - to odbywam wędrówkę przez świat realny. To nie marzenia ani sny, mogę przysiąc. Wiem, co to znaczy śnić. Być może widzę moje poprzednie wcielenia. Nie mam po­jęcia, boję się nawet myśleć o tym. Boję się mieć włas­ne zdanie. To się jednak kiedyś działo... - Przerwała, słowa przychodziły z trudem. - Jeśli jestem tą kobie­tą, to on zawsze stoi u jej boku. Tu go nie widzę. Więc jeśli go znałam, to w poprzednim życiu. Tym, które­go nie pamiętam.

I znów cisza. Straszniejsza niż poprzednia.

Raija chwyciła Jewgienija za rękę. Spojrzała na nie­go z wdzięcznością i bezbrzeżnym oddaniem.

- To dobrze, że nie pamiętam. To dobrze, że mam Jewgienija. I miłość, w której nie ma miejsca na ból.

15

Raija nie wędrowała już w czasie. Nie wiedziała dla­czego. Może dlatego, iż nigdy nie zostawiali jej samej.

Przeszła jesień, nadciągnęła zima. Świętowali Boże Narodzenie.

Okres postu był trudny. Trwał długo, od czterna­stego listopada do dwudziestego trzeciego grudnia, w tym czasie wstrzymywano się od potraw mięsnych.

Należało umartwiać się przed narodzeniem Chry­stusa po to, by silniej radować się Jego przyjściem.

W ciągu roku mięso rzadko trafiało na stół, ale za­kaz czynił ten brak dotkliwszym.

Jewgienij nie należał do osób szczególnie religij­nych, ale postępował jak inni mieszkańcy Archangielska. Przeciętny Rosjanin stosował się do nakazów ko­ścioła prawosławnego.

Poszczono cztery razy do roku: czterdzieści dni przed Bożym Narodzeniem, czterdzieści dni przed Wielkanocą, od pierwszej niedzieli po Świętej Trójcy do dwunastego lipca, ten okres trwał od ośmiu dni do sze­ściu tygodni, i wreszcie przez pierwsze trzy tygodnie sierpnia. Poza tym nie jedzono mięsa w niektóre dni, szóstego stycznia w święto Objawienia Pańskiego, dwu­dziestego dziewiątego sierpnia na pamiątkę męczeńskiej śmierci Jana Chrzciciela i czternastego września.

Poza tym w każdą środę i piątek.

Postnych śród Jewgienij nie przestrzegał, ale w pią­tek w jego domu jadano wyłącznie ryby.

Nie głodowano więc podczas postu. Zresztą mięso i tak zastrzeżone było dla zamożniejszych. Czas po­stu w pewnym sensie łagodził nierówności społeczne. Ludzie przynajmniej jedli to samo.

Raija czuła ociężałość w całym ciele. Przepowied­nia Antonii się sprawdziła, ciąża nie zniekształciła sylwetki przyjaciółki tak jak jej. Najbardziej przy­szłej matce dokuczał ciężar noszonego dziecięcia, czuła go w kostkach, nogach, kręgosłupie.

Radowała się tym, co będzie. Jewgienij wpadał w entuzjazm, po to by za chwilę trząść się ze strachu. Dobitnie dał Antonii do zrozumienia, że spodziewa się jej obecności, kiedy skończą się święta.

Śmiertelnie się bał zostać z Raiją sam na sam, bo jakoś nie widział się w roli akuszerki.

Raija uśmiechała się na samą myśl o tym.

Antonia z pewnością nie odmówi pomocy.

Jewgienij nigdy nie był bardziej blady jak w chwi­li, kiedy oznajmiła mu, że się zaczęło.

Spojrzał na nią dzikim wzrokiem i zagonił do łóż­ka. Krzyknął, że jest nieodpowiedzialna, mówiąc mu o tym tak późno. Że sprałby ją na kwaśne jabłko, gdy­by nie była w stanie odmiennym.

I w ogóle się nie roześmiał, gdy odpowiedziała, że nie miałby powodu, by ją sprać, gdyby nie była w sta­nie odmiennym.

Antonia zamierzała zjawić się następnego dnia. Raija wyliczyła sobie datę porodu na Nowy Rok, ale przecież mogła się pomylić. Dziecięciu wyraźnie się spieszyło.

Widocznie chciało urodzić się w roku 1735.

Jewgienij popędził do Archangielska, choć Raija zapewniała go, że to niepotrzebne. Myślała o przyja­ciółce cały dzień.

Brzmiało to może dziwacznie, ale Raiję i Antonię łą­czyła przedziwna więź, nienamacalna, a jednak praw­dziwa.

Kiedy w życiu Antonii działo się coś szczególnego, Raija wiedziała o tym, zanim padły słowa. Antonia szóstym zmysłem wyczuwała na odległość, że przy­jaciółka potrzebuje jej rady lub opieki.

Jewgienij uznał, że bredzi, kiedy usiłowała mu to wytłumaczyć.

Rodził się jego syn, Raija potrzebowała pomocy.

Fachowej pomocy.

Zupełnie zapomniał, że Antonia asystowała dotąd tylko przy jednym porodzie. Własnym.

Osiodłał konia i ruszył do Archangielska.

Niemal zagonił biedne zwierzę na śmierć.

Raija zastanawiała się, czy Antonia już jest w dro­dze. A może czeka.

Sama nie uważała, by pośpiech był wskazany. Skurcze pojawiały się w rzadkich odstępach.

Poznała je.

Wiedziała, co oznaczają.

Wody jeszcze nie odeszły.

Wstała z łóżka, kiedy za Jewgienijem zamknęły się drzwi. Mężczyźni lubili rozprawiać o kobiecej skłon­ności do dramatyzowania. Jak przyszło co do czego, to oni wpadali w panikę.

Poród to ból. Wszystko rodzi się w bólach, po to by dostać nagrodę od życia.

Usiadła na krześle Jewgienija, tym, które stało naj­bliżej ognia. Trochę marzła, ale nie musiała dokładać do ognia. Jewgienij zadbał o wszystko.

Kaflowy piec w sypialni utrzyma ciepło przez ca­łą dobę.

Nie zmarznie. Gorszy był chłód w jej duszy.

Nie należał do niej.

Stała w środku ciżby. Było duszno, musiała wspi­nać się na palce, by dostrzec cokolwiek ponad ramio­nami ludzi. Najchętniej odwróciłaby głowę.

Pilnowali ich. Dziesiątki oczu nadzorowało każdy ich ruch.

Szaleństwo.

Starszyzna kazała im przyjść. Obarczyła niewier­nych winą za ten niecny postępek.

Zrobili, co im kazano.

Oczekiwali kary.

Poszła za tłumem oglądać, jak żołnierze cara palą święte przedmioty. Ten obraz wryje się na zawsze w pamięć jej ludu i żyć będzie w legendach przeka­zywanych z pokolenia na pokolenie.

Ścisnęła dłoń młodzieńca stojącego u jej boku. By­li za młodzi, by darzyć się miłością, przynajmniej ona była za młoda. Tak twierdzili rodzice. Mówili, że mi­łość to nie to samo co małżeństwo.

Zresztą upatrzyli dla niej innego męża.

Kiedy dorośnie.

Pochodził z dobrej rodziny, nosił czerwoną pele­rynę. Zbierał ofiary dla bogów, często przemierzał ca­łą nizinę Konda.

Znała go.

Jego żona zmarła poprzedniego roku. Nie był już młody, ale twierdził, że zaczeka, aż ona dorośnie do zamążpójścia.

Płakała w skrytości, ale nawykła do posłuszeństwa.

Teraz, póki jeszcze była zbyt młoda, by wyjść za mąż, jej serce przepełniała miłość do tego, którego nie pozwalano jej kochać.

Jak wielki błąd popełniali!

On też ją kochał. Pochodził z biednej rodziny, ra­zem się wychowali, ich domy znajdowały się niedale­ko od siebie.

Był dla niej jak starszy brat.

Zawstydziła się, odkrywszy, że go kocha. Miłość wydała się jej odrażającym uczuciem.

Z wolna jednak obraz brata rozpływał się i niknął, a na jego miejsce pojawił się wizerunek młodego męż­czyzny.

Nie znała bardziej urodziwego młodzieńca. Nie prze­szkadzało jej, że ojciec naśmiewał się z jego oczu i mó­wił, że mają barwę brudnej wody w kałuży. Nie prze­szkadzało jej, że inne dziewczęta chichotały na widok jego czarnych włosów. Jej włosy też były czarne. Uro­dziła się z czupryną jak węgiel w rodzinie jasnowłosych. Minęło sporo czasu, zanim ojciec uznał ją za swoją. Oskarżał żonę, że przyprawiła mu rogi. Niedobre lata.

Byli stworzeni dla siebie. Takie same włosy, takie same myśli, takie same marzenia.

On też się przestraszył, kiedy poczuł miłość.

Przede wszystkim dlatego, że była taka młoda. Czynił szalone wysiłki, by wyrzucić ją z pamięci.

W walkach w lesie należał do najdzielniejszych.

Rodzina kazała jej zapomnieć o dziecięcym zauroczeniu. Czy nie widziała, jak mało jest wart?

Ze nie potrafi panować nad sobą?

Kto by chciał takiego dzikusa za męża?

Ona chciała.

Nie powiedziała tego głośno.

Spotykali się potajemnie. Ukradkiem wymieniali pocałunki.

Przysięgła, że będzie posłuszną córką i wyjdzie za mąż za tego, którego jej wyznaczono. Nie zamierza­ła jednak dochować czystości. Stary człowiek nie ku­pi sobie kobiety, której przedtem nikt nie posiadł.

Spletli dłonie. Miał krótkie, silne palce. W tłumie nikt nie mógł dostrzec tej ukrytej pieszczoty.

Był blisko, tak blisko, że czuła się pewniej w tej strasznej chwili, kiedy żołnierze palili ich bogów.

Posążki, misy, skóry wyniesione ze świątyni.

Nazywali ją gontyną.

Drewniane posągi od razu zajęły się ogniem, suche drewno pękało z trzaskiem. Jeden z nich miał cyno­wą twarz.

Nie wiedziała, kogo przedstawia. Może Miniseja. Może Kharugwaja lub Posoty.

Stała zbyt daleko.

Drewno płonęło, cyna topiła się.

Wiedziała, co chcą im powiedzieć. Że to nie bogo­wie, że można ich zniszczyć. Znikną, zamienią się w nicość.

Zasiali ziarno zwątpienia w jej duszy.

Choć jednocześnie czuła pogardę do nich, odrazę, którą dzieliła z całym swoim ludem.

Wielkość bogów nie kryje się w posągach. Bogowie to coś więcej. To duch.

A ducha chyba nie można spalić w płomieniach?

Starszyzna wyjaśniła im wszystko. Na potajem­nych spotkaniach zapewniała, że Jumala nie wpadnie w ręce bezbożnych. Jumala znaczyła najwięcej. To nie tylko złota postać trzymająca czarę.

Jumala mówiła, była powierniczką duszy ludu Konda. Gdyby ją stracili, sprzeniewierzyliby się sa­mym sobie.

Skomplikowane myśli.

Zwłaszcza dla kogoś, kto kocha zakazaną miłością.

Stos dopalił się, tłum rozszedł się. Ludzie ruszyli do kościoła, jedynego prawdziwego kościoła. Do któ­rego mieli prawo i obowiązek uczęszczać.

W Bieriezowie nie oddawano już czci bożkom. Prawdziwa wiara odniosła triumf.

Stanęła w nawie przeznaczonej dla kobiet i uśmiech­nęła się. Widziała postać ukochanego, wyglądał wspania­le, choć nosił przykrótką i przetartą na łokciach kurtkę.

Po nabożeństwie ruszyła do domu. Wszyscy tak robili, zwolennicy prawdziwej wiary i czciciele boż­ków. Potem niektóre domostwa pustoszały. Ludzie cichaczem wykradali się do lasu.

Śledziła go wzrokiem. Pozwoliła rodzicom się od­dalić, tak by mogła znaleźć się u boku ukochanego, tak by mógł objąć ją ramieniem.

Szli razem przez las. Stworzeni dla siebie.

Głęboko w głuszy, tam gdzie mnisi nie odważyli się zapędzać, rozpoczęły się inne obrzędy.

Dla kręgu wtajemniczonych i ludu.

Nie było już żadnych posągów.

Najstarszy z nich objął wzrokiem zgromadzonych. Najpotężniejszy szaman w kraju Konda.

- Jumali tutaj nie ma. Jumala jest bezpieczna. Nikt jej nie znajdzie. Znajduje się na wysepce na bagnach, gdzie nikt nie trafi, ani latem, ani zimą. Żaden myśli­wy nigdy nie zapuszczał się w tamte strony.

Westchnęła i ścisnęła jego rękę.

Jumala była bezpieczna.

Z palcami wplecionymi w palce ukochanego roz­poczęła cichą modlitwę. Prosiła boginię, by pozwoli­ła jej połączyć się z ukochanym. By nie wiązała jej ze starcem.

Jumala była bezpieczna.

Więc jest nadzieja. Póki bogini żyje, żyją i oni.

Może zdarzyć się cud.

Raija wiedziała, że nadszedł czas. Podniosła się z krzesła i poszła do sypialni. Podłoga pod krzesłem była mokra.

Uśmiechała się do siebie między skurczami. Uśmiechała się, choć szła przygięta z bólu do ziemi.

Za oknami zapadła noc. Jewgienij zapewne dotarł już do Archangielska.

Nie będzie długo sama. Czuła to.

Za chwilę rozlegnie się parskanie koni i skrzypie­nie płóz u sań. Usłyszy głosy. Antonii, Olega, Jewgie­nija.

Tupot stóp na zmrożonej ziemi.

Do środka domu wdarł się strumień zimnego po­wietrza.

Krzyknęła na powitanie.

Jewgienij wpadł do środka z Olgą na ręce i poło­żył dziecko u boku żony. Usiadł przy niej, nawet nie zdejmując rękawiczki. Musiała mu pomóc.

Antonia panowała nad wszystkim. Uśmiechała się, uspokajała Jewgienija. On najbardziej tego potrzebował.

Oleg zaprowadził zwierzęta do stajni i zjawił się w izbie. To on zdjął z Jewgienija płaszcz z wilczych skór. Jewgienij nawet o tym nie pomyślał. Potem Oleg podniósł swoją małą córeczkę i stanął z nią przy piecu.

Byli przy Raiji, nikt nie pomyślał, by wyjść.

Tak miało zostać.

Antonia nie musiała pomagać.

Dziecko samo przyszło na świat. Krzyczało, zanim je obmyli.

Toni trzęsły się ręce, kiedy przecinała pępowinę. Przestały drżeć, kiedy wiązała nić, kiedy podniosła niemowlę, by Jewgienij mógł je obmyć.

Dorosłe dłonie na małym, niemal przezroczystym ciele.

Raija płakała, kiedy przystawiała maleństwo do piersi. Płakała, kiedy stali się prawdziwą rodziną, ona, Jewgienij i dziecko.

Jewgienij też płakał. Strumienie łez spływały po je­go wychudzonych policzkach. Zmusił się do uśmiechu.

- Mam syna, Oleg! Nie mówiłem? Urodził mi się syn!

Antonia i Raija wymieniły spojrzenia.

Mały ssał mleko. Niewiele, dość jednak, by na je­go twarzyczce zagościł wyraz zadowolenia.

Miał czarną grzywkę, czarną jak tysiąc nocy. Ciem­ne oczy i zadarty nosek.

Jewgienij dotknął go delikatnie.

- Wdał się w matkę - powiedział serdecznie, pełen miłości do Raiji i tego cudownego stworzenia. Jego dziecka. Jego syna.

Tonią wzięła go w ramiona i zaniosła do okna.

- Oto twoje królestwo, mały książę - powiedziała z uśmiechem. - To Dwina. A tam miasto, gdzie jest wiele statków. Nazywa się Archangielsk i leży nad Morzem Białym. Tam mieszka ciocia Tonią, wujek Oleg i mała Olga.

Mały skrzywił się.

Na niebie stała zorza polarna, jakiej Antonia jesz­cze nie widziała. Nawet tamtej nocy, kiedy ona i Ra­ija wywróciły się z wozem.

Przekraczała wszelką wyobraźnię. Ogień i lód. Zie­leń, żółć i fiolet. Pokryła całe niebo.

Nawet Raija usiadła na łóżku, by ją podziwiać.

- Nie jesteś synem zorzy polarnej, to wiem na pew­no - powiedziała Tonią. Pocałowała dziecię w czoło i podała je Jewgienijowi. A on mógłby je trzymać ca­łą noc.

- Jesteś moim synem - oznajmił. - Nazwę cię Mi­chaił.

EPILOG

Nadeszło lato roku 1736. Zeszło wiele czasu, za­nim Raija zdołała przekonać Jewgienija. Wciąż nie wiedział, czy dobrze robią.

- Mam dość tego lasu - powiedział z irytacją, żału­jąc, że się zgodził.

Jechali przez cały dzień. Jewgienij uważał, że mar­nują czas. Zrobił to, by przestała suszyć mu głowę.

- Już niedaleko - odrzekła. Nigdy nie była w tym miejscu, ale rozpoznawała je. Młoda dziewczyna biegła przez ten las, by spotkać się z ukochanym.

Ujrzeć jego śmierć.

Znała ten las.

Polana zarosła, drzewa podeszły do wzniesienia.

Zeskoczyła z siodła i pobiegła. Jewgienij złapał wo­dze i przywiązał wierzchowce do drzewa. Ruszył po­woli za żoną.

Raija zatrzymała się na środku zbocza.

- To tutaj - powiedziała z błyszczącymi oczyma. Przepełniał ją spokój, którego nie potrafiła wyjaśnić. W tej chwili nie była wyłącznie Raiją Bykową, ale również tamtymi kobietami. Razem znalazły się u źródła. Tam, gdzie się wszystko zaczęło. - Tutaj sta­ła Jumala, Jewgienij.

Nie uwierzył. Jak większość mężczyzn domagał się dowodów. Zaczął grzebać w ziemi.

Lud Jumali uciekł stąd przed setkami lat. Drewno gnije szybko.

Zdawało mu się jednak, że dostrzega zarys budow­li i ślady płotu.

Tam gdzie wskazywała Raija.

Na głębokości dłoni znalazł monetę. Przerwał po­szukiwania, kiedy miał ich całą garść.

Cudzoziemskie monety, pokryte obcymi znakami.

Jewgienij poczuł chłód w sercu.

Odłożyli wszystkie poza pierwszą.

- Tę dostanie Michaił - oznajmiła Raija. - Nie sta­nie mu się z tego powodu żadna krzywda.

Jewgienij nic nie odrzekł. Raija była piękniejsza niż kiedykolwiek. A jej głos tchnął pewnością.

- Nie ruszę już na wędrówkę, Jewgienij - dodała. Objęła męża w pasie. - Podróż dobiegła kresu. Tutaj.

Stali długo.

Potem zeszli do koni i odjechali. Nigdy już nie wrócili w to miejsce. Dusze pokutujące odnalazły spokój. Raija odwróciła się jeden jedyny raz.

- Podróż dobiegła kresu - powtórzyła.

90




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 24 Zabłąkane dusze
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 24 Zabłąkane dusze
Pedersen Bente Cykl Raija 24 Zabłąkane dusze
Inglustad Frid Saga Wiatr Nadziei 24 Bratnie Dusze
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy$ Zabłąkane dusze
Inglustad Frid Saga Wiatr Nadziei 24 Bratnie Dusze
24 DUSZE OFIARY
24 DUSZE OFIARY
24 piątek
24 elementy kompozycji urbanistycznej
24(45)RUP
ostre białaczki 24 11 2008 (kurs)
ZPSBN T 24 ON poprawiony
24 NIEDZIELA ZWYKŁA A
Wykład 24
4 wykład0 24 10 2007
Atrybucje 23 24
24 Wprowadzenie do leków psychotropowych
od 24 do 32

więcej podobnych podstron