Korda Piotr Wadera

PIOTR KORDA

WADERA


KB”


O świcie przestał sypać śnieg. Szeroką drogą przez gęsty sosnowy miodnik nikt przede mną tego ranka nie szedł. Napisałem - nikt nie szedł - i rozumiemy doskonale, że miałem na myśli człowieka. Ileż w tym zarozumiałości! Tak jakby i w przyrodzie nic się poza człowiekiem nie liczyło...”

JAN EDWARD KUCHARSKI




PONAD WODĄ

Nad szerokim rozlewiskiem rzeki unosił się gęsty opar porannej mgły, przesłaniając jesienny krajobraz. W powietrzu wyczuwało się swoistą woń, jaką wydaje z siebie podmokły mech i wilgotne, opadłe z drzew liście. Szuwary pożółkły już i utraciwszy znaczną część swych szablastych liści, na wpół zwiędłe, osuwały się w głąb przybrzeżnego mokradła. Było cicho i bezwietrznie. Tylko od czasu do czasu dawało się słyszeć stłumione plaśnięcie ciała ryby o ciemną teraz i nieprzejrzystą powierzchnię wody. Pozorny bezruch trwał dłuższą już chwilę, kiedy z nagich konarów starej topoli rozniósł się nagle terkotliwy i natrętny skrzek spłoszonej sroki. Wkrótce przemknęła w górze jej połyskliwa sylwetka i spomiędzy przybrzeżnych zarośli z chrapliwym krzykiem i łopotem zerwała się czapla.

I znów zapadła cisza. Nie trwała jednak długo. Przerwał ją miarowy, powtarzający się chlupot wody, a tuż za pasem przybrzeżnych trzcin i sitowia, zamajaczyła wielka kłoda. Sunęła leniwie i minąwszy cypel porosły leszczyną, wychynęła wreszcie z zarośli i mglistego oparu. Po czarnej powierzchni wody płynął zwykły, obłupany z kory, kilkumetrowy pień. Był wydrążony lub raczej wypalony wewnątrz, stanowiąc w ten sposób coś na kształt koryta. W wydrążeniu pnia na rozstawionych szeroko nogach stał rosły brodaty mężczyzna odziany w skóry. Wpierając raz po raz w dno rozlewiska długą, mocną żerdź, odpychał powolnym ruchem czółno, nadając mu zamierzony kierunek.

Po chwili kłoda uderzyła lekko o przybrzeżny korzeń, a sternik i pasażer w jednej osobie, nie wypuszczając z dłoni żerdzi, wyszedł z czółna do wody sięgającej tu zaledwie kolan. Zahaczywszy następnie sęk żerdzi o tępy dziób swej prymitywnej łodzi, podciągnął ją i witką łozy przywiązał u nadbrzeżnych korzeni. Uporawszy się z tym oparł żerdź o pobliskie drzewo, po czym sięgnął do wnętrza czółna i wydobył cztery strzały zakończone kościanymi grotami. Obrócił w palcach każdą z osobna, przejrzał je w skupieniu i ująwszy wszystkie razem w garść, wsunął za rzemień opasujący biodra. Następnie wydostał lekko wygięte, gładko obrobione drzewce, u którego wierzchołka zwisała sprężysta struna skręcona w luźną spiralę, i wyskoczył na brzeg. Tu rozejrzał się poszukując jakby czegoś na ziemi. Wzrok jego zatrzymał się na rozwidleniu korzeni pobliskiego dębu. Zatknąwszy pomiędzy korzenie ten koniec drzewca, u którego przytwierdzona była struna, mężczyzna podał się ku przodowi i napierając ciężarem całego ciała na jego wolny koniec wygiął je w łuk. Nie zwalniając naporu

sięgnął po strunę, naciągnął ją ku sobie i zahaczył o niewielki sęk sterczący u wolnego wierzchołka drzewca. Wreszcie zwolnił ostrożnie nacisk, wyprostował się” odsapnął i obrócił łuk w dłoniach. Sprawdzając prężność i moc napiętej teraz cięciwy, naciągnął ją silnie” przytrzymał chwilę i puścił. Struna jęknęła, mężczyzna przysłuchiwał się temu dźwiękowi, następnie zarzucił łuk na ramię i ruszył w las. Jego barczysta sylwetka skryła się po chwili w gęstwinie, a odgłosy łamanych szerokimi stopami gałązek zupełnie ucichły..

Blade słońce nie wyszło jeszcze zza lasu, kiedy lekki powiew wiatru rozdmuchał znad rozlewiska resztki mgły, ukazując zaskakującą w tym dzikim krajobrazie budowlę. Zawieszona nad lustrem wody, połyskiwała wilgotną bielą okorowanych świerkowych okrąglaków. Masywne pale zanurzone głęboko w mulistym dnie stanowiły jednocześnie fundament, szkielet i obramowanie tego nawodnego szałasu. Boki jego wypełnione były odartymi z kory bierwionami, spomiędzy których tu i ówdzie sterczały kępki mchu torfowego. Bez wątpienia służył on jako materiał uszczelniający. Dach szałasu tworzyły pochyło ustawione i jak rybie łuski zachodzące na siebie płaty kory modrzewiowej, a niskie wejście, osłonięte zwisającą skórą jelenia, było ledwie widoczne. Przed wejściem znajdował się niewielki pomost wysłany suto zeschłą trawą i listowiem. W stercie liści, zagrzebany w nich niemal do połowy, siedział chłopiec. Oparty plecami o ścianę szałasu, skręcał w palcach wypłukane jelito borsuka. Czynności tej oddawał się w skupieniu i dopiero donośny, wysoki głos” jaki rozległ się z nawodnego szałasu, kazał mu ją przerwać i skryć się w jego wnętrzu. Jednocześnie dał się słyszeć płacz niemowlęcia, a w niskim otworze wejściowym ukazała się pochylona postać kobiety. Zsunąwszy się zręcznie po palu stanowiącym podporę budowli, kobieta znalazła się w uwiązanej tu wydrążonej kłodzie, chybotliwej i zupełnie podobnej do czółna, jakie u brzegu pozostawił poprzednio brodaty mężczyzna. Zwolniwszy swe czółno z uwięzi kobieta ujęła w dłonie długą tyczkę; zręcznie nią manewrując nawróciła kłodę i odpłynęła ku pobliskiemu brzegowi. Wkrótce czółno skryło się w zaroślach, a ponad nimi ukazała się po chwili błękitna i zwiewna wstęga dymu. Zaraz też rozwiała się i w ślad za nią z zarośli począł wysuwać się ku górze słup kłębiastego, brunatnego dymu, jaki w ogniu dają wilgotne gałęzie.

Dlaczego tych czworo istot ludzkich porzuciło gromadę swych pobratymców i przybyło w te właśnie strony, nie wiemy. Z pewnością jednak nie kaprys stał się przyczyną ich osamotnienia. Świeże blizny widoczne na karku, ramieniu i czole mężczyzny, a zwłaszcza okoliczności, w jakich powstały, rzuciłyby pewne światło na przyczynę banicji owego stadła ludzkiego. Być może brzemienna w skutki waśń ze współplemieńcami zmusiła ich do opuszczenia starego siedliska i rodzimej gromady plemiennej... A może lawina skalna lub inny kataklizm przyrody zgładził ich współrodaków i współmieszkańców?

Dość, że tych czworo ludzi, stanowiących naturalną rodzinę i pozostawionych w walce z dziką przyrodą własnej tylko przemyślności, prowadziło tu czas jakiś trudne i pełne niebezpieczeństw życie samotnych mieszkańców puszczy.

Kiedy z biegiem czasu mróz skuł lodem rozlewisko rzeki, chroniące dotąd szałas przed najściem drapieżnych zwierząt, mieszkańcy nawodnej chaty opuścili

ją, pozostawiając jednak dowody zamierzanego powrotu. Ich czółna, zabezpieczone przed rozsychaniem i gniciem żywicą sosnową i łojem zwierzęcym, okryte płatami kory i obrócone dnem ku górze, leżały na brzegu, a wejście na pomost prowadzący do szałasu, zastawione stertą potężnych konarów, stało się niewidoczne. Siady stóp, jakie mieszkańcy szałasu pozostawili na przybrzeżnym śniegu, skierowane były w stronę skalnego płaskowyżu rozciągającego się o dzień drogi na zachód.


GŁÓD

Była zima. Powiedzielibyśmy, że działo się to w lutym. Późne słońce, w połowie ukryte już za ścianą lasu, barwiło różowofioletowym światłem mgliste powietrze. Wkrótce nastała szarość. Mróz tężał. Krople wody zwisające za dnia z wierzchołków gałązek brzóz zastygły ścięte mrozem i poruszane teraz podmuchem wiatru uderzały o siebie, wydając lekki chrzęst... Ucho zwiniętej w kłębek wilczycy drgnęło i zwróciło - się w kierunku, skąd dochodził nowy dla niej odgłos. Po chwili zwierzę uniosło ciężki łeb i poczęło węszyć, wciągając powietrze krótkimi haustami. Czarny, połyskliwy nos odchylił się w prawo, potem w lewo, i uspokojony brakiem niepokojących woni wsunął się ponownie w puszystość sierści, grzejąc brzuch zwierzęcia ciepłym oddechem. Ruchliwe wilcze ucho legło ponownie na karku i zwierzę znieruchomiało. Niewiele czasu minęło, gdy nagle Wadera poderwała ciało na nogi. Obejrzawszy się na mgnienie oka, zjeżona i niespokojna pobiegła nierównym truchtem w kierunku płytkiego jaru porosłego tarniną. Dotarłszy tam

przywarła brzuchem do śniegu i czołgając się skryła w kolczastym gąszczu zwrócona pyskiem pod wiatr. I znów poruszyły się jej wilgotne nozdrza, ale tym razem podmuch nie przyniósł już obcej i niepokojącej woni.

Zwierzę nasłuchiwało czas jakiś, po czym schyliwszy kark obwąchało zmiażdżoną przednią prawą łapę. Na mrozie ból palców stawał się jeszcze bardziej dokuczliwy. Wilczyca poczęła lizać je i ogrzewać własnym oddechem. Skupiając nad tą czynnością całą uwagę nie dostrzegła, jak odrobina suchego śniegu osypała się z pobliskiego głazu. Po chwili jednak ucho jej uchwyciło cichy szelest. Znieruchomiała. Kątem oka dostrzegła w szczelinie pod głazem jakiś nieznaczny ruch. Wadera obserwowała w napięciu pobliskie, ośnieżone poletko porosłe tu i ówdzie źdźbłami zeschłej trawy. Naraz zmysły jej znów pochwyciły drganie kępki trawy przesłaniającej szczelinę pod głazem. Minęła długa chwila, zanim ruch się powtórzył. I oto ze szczeliny pod ośnieżonym kamieniem powoli wysunęły się ruchliwe, szczeciniaste wąsy, głowa z błyszczącymi wielkimi oczami i wreszcie z nory wychynęła krągła i zwarta sylwetka dzikiego królika.

Wadera wstrzymała na moment oddech. Była głodna. Głodna od kilku długich dni. Okaleczona łapa nie pozwalała jej nadążyć za koczującą wilczą watahą. Niedawno nabyte kalectwo udaremniało też każdą skuteczną pogoń za zdobyczą. Teraz wystarczyłby jeden sus... Jeden długi i celny skok... Rozszerzone źrenice wpatrywały się w ruchomy cel. Zaparte pazurami tylne łapy drgnęły w napięciu, sprężyły się i nagłym pchnięciem mięśni wyrzuciły zwierzę ku przodowi. Rudawobury cień oderwał się od krzewów tarniny, przeleciał kilka metrów w powietrzu, opadł... zachwiał się i osunął w sypki, puszysty śnieg tracąc równowagę.

Lewa łapa zdrowa i silna, lecz osamotniona teraz w swym wysiłku, ugięła się pod ciężarem opadającego w rozpędzie ciała. Szczęki Wadery zwarły się w próżni wydając suche kłapnięcie. Królika już nie było. Pozostał tylko zapach jego turzycy i ostry ból zranionej łapy. Pozostał także dojmujący głód.

Wilczyca poderwała się w mgnieniu oka. Stanęła nieruchoma oceniając sytuację. Nie powróciła jednak pod krzak tarniny. Ból, chłód, a nade wszystko głód udaremniały sen i odpoczynek... Obwąchawszy jeszcze króliczą norę Wadera zawróciła i poczęła oddalać się kulawym truchtem. Czas jakiś biegła uparcie przed siebie. Zmuszała ją do tego instynktowna potrzeba ruchu i działania, jaką często odczuwa głodne drapieżne zwierzę. Odpoczynek i bezruch stawały się bowiem powolną zagładą, a pozostawanie na czatach przy raz spłoszonej ofierze byłoby daremne.

Wadera pobiegła wzdłuż koryta zamarzniętego strumienia leśnego, na przemian węsząc i nasłuchując.

Szybko nastawał zmrok; szybko tężał mróz. Knieję ogarniała cisza i gęstniejąca ciemność bezksiężycowej nocy. Od czasu do czasu dawało się tylko słyszeć hukanie puchacza lub piskliwe tiiuit puszczyka. Raz z oddali rozległ się rozpaczliwy krzyk-skarga napastowanego królika i znów zaległa cisza.

Było już całkiem ciemno, kiedy ucho Wadery pochwyciło niedaleki, ledwie słyszalny odgłos wilczego gonu za zdobyczą. Zatrzymała się na chwilę ulegając może urokowi znanych dobrze sytuacji, zwiastujących zawsze bliską sytość. Tym razem jednak niczego nie zwiastowały wilczycy. Nasłuchiwała jeszcze czas jakiś. Kiedy odgłosy pogoni umilkły, ruszyła w drogę nie porzucając jednak obranego kierunku. Biegła nadal wzdłuż brzegu strumienia. Tam gdzie łączył się on z rzeką, utworzyło się szerokie, pokryte lodem rozlewisko. Wadera okrążyła je szerokim łukiem, unikając lodowego podłoża.

Wkrótce drogę wilczycy przeciął sznurkowaty trop lisa. Zwykle mijała jego ślad obojętnie, teraz przystanęła i wietrząc pobiegła krętą drogą rudego. Kalectwo wilczycy czyniło pogoń za lisem bezcelową, a jednak nie porzucała jego tropu. Był to bowiem czas, kiedy lisy łączą się w pary i zajęte swymi weselnymi sprawami mogły stać się łatwą zdobyczą. Być może tę właśnie szansę podsuwało Waderze jej doświadczenie.

Biegła już dłuższy czas, gdy oto obok zapachu lisa zwietrzyła naraz inną woń, obcą tu, a jednak jej znaną. Ostry ów zapach raz już tego dnia zmusił ją do ukrycia się w jarze porosłym tarniną. Teraz woń nie była tak wyraźna i bliska, a zwierzę zdwoiwszy czujność zwolniło tylko tempo i tak powolnego truchtu. Nagle lekki podmuch wiatru osadził wilczycę przynosząc ze sobą upragnioną woń mięsa. Przełknęła ślinę i chłonęła chciwie nęcący zapach. Oto dwie wonie, niepokojące i sprzeczne niemal, skupiły na sobie napiętą uwagę zwierzęcia. Jednoczesne i równoległe napływanie tych dwóch zapachów było wilczycy już znane. Połączenie to kojarzyło się w jej świadomości z niedawnymi i budzącymi lęk wydarzeniami. Przystanęła niepewnie. Sierść na karku zjeżyła się, górna warga uniosła lekko ukazując długi, sinobiały kieł. Najlżejszy nawet szmer nie docierał jednak do jej uszu. Słuch zwierzęcia nie wyjaśniał pochodzenia owych sprzężonych z sobą zapachów. A wzrok? Wilczyca rozejrzała się penetrując w skupieniu ciemność. I oto w odległości kilkunastu zaledwie skoków jej ślepia napotkały bielejący i odarty z kory pień zwalonego drzewa. Na pniu leżał nieforemny twór, którego z tej odległości wilczyca rozpoznać nie była w stanie. Nozdrza jednak informowały jednoznacznie: tu, w pobliżu na zwalonym

pniu, leży świeże, krwiste mięso. Spory ochłap, którym można nasycić głód. Wadera oblizała górną wargę. Obserwowała bacznie otoczenie... Ponad mięsem, wsparta jednym końcem na okorowanym pniu, sterczała pochyło ciężka kłoda. Pozycja kłody, nieco nienaturalna, budziła w zwierzęciu niepokój. To „coś”, łączące w sobie dwa charakterystyczne zapachy, wilczyca oglądała już poprzednio... Sytuacja nie wydawała się całkiem nieznana... Te same dwie wonie lub raczej jednoczesne ich połączenie, utrwalone w pamięci przed kilku dniami, rozpoznawała i teraz. Strwożona stała jakiś czas nie ważąc ruszyć się z miejsca...

Kiedy przed kilku dniami, owej pamiętnej nocy, ponaglana głodem sięgała po mięso, te same dwa zapachy drażniły jej nozdrza. Powoli i ostrożnie zbliżała się wtedy do zwalonego drzewa. Tak jak teraz, pod ukośnie ustawioną kłodą, leżał na nim spory płat świeżej sarniny. Tak jak teraz, mięso roztaczało nęcący zapach, skażony jednak obcą jakąś wonią... Nie oparła się wtedy pokusie: postąpiła krok naprzód i jeszcze krok, ale uderzana silniejszą falą obcej, niepokojącej woni, zatrzymała się. Panowała cisza. Od nęcącej zdobyczy dzielił ją zaledwie krok. Nie ruszając się z miejsca wyciągnęła szyję i ująwszy lekko zębami ochłap bez powodzenia próbowała unieść go w gąszcz. Zwarła więc silniej szczęki i oparłszy prawą łapę na okorowanym pniu szarpnęła zdobycz ku sobie. Mięso pozostawało nadal nieruchome. Szczęki szarpnęły jeszcze mocniej... I wtedy nastąpiło coś, czego zwierzę nie było W stanie pojąć: rozległ się łoskot i jednocześnie poczuła ostry, przeszywający ból. Opadająca nagle kłoda pozbawiła Waderę bliskiej zdobyczy, przygważdżając jednocześnie do pnia jej prawą łapę. Ogarnięta paniką, pociągnęła uwięzioną kończynę całą siłą barku. Uwolniona, skowycząc i brocząc krwią, skryła się w

gąszczu... Na długo zapamiętała łoskot opadającej kłody i nade wszystko przeszywający ból, jaki po nim nastąpił...

Stała teraz nie poruszając się ani o krok, wpatrzona w źródło swego niepokoju i zarazem pokusy. Doświadczenie sprzed kilku dni i strach nakazywały ucieczkę i powstrzymywały przed zaspokojeniem dojmującego głodu, a bijąca w nozdrza woń świeżej krwi i mięsa przykuwała zwierzę do miejsca. Wadera pozostawała nieporuszona dłuższą chwilę. Wreszcie, powoli i ostrożnie, cofnęła się do skraju polanki. Rozgrzebawszy śnieg legła przyczajona pomiędzy wystającymi korzeniami starej topoli.

Mijały godziny długiej nocy. Wilczyca przymykała niekiedy ślepia. Chwilami zapadała w lekką drzemkę wtuliwszy nos w pachwinę i pozostawiając tylko na straży czujne, ruchliwe uszy. Co pewien czas lizała zziębniętą i okaleczoną łapę, po czym znów zapadała w półsen.


DZIWNY STWÓR

Mrok już zaczynał rzednąć, kiedy do jej uszu dotarł szmer opadającej szyszki. Wciśnięta w śnieg wilczyca uniosła głowę i spod nadziemnych korzeni topoli zlustrowała bacznie otoczenie. Po chwili ujrzała, jak z korony pobliskiej sosny zsunął się zręcznie tumak i swym lekkim kicającym galopem skierował się wprost do mięsa leżącego na zwalonym pniu. Biegł szybko nie bacząc zbytnio na otoczenie. I on był głodny. Wadera, gotowa bronić przed intruzem swej dotąd nie osiągalnej własności, uniosła lekko barki i wpatrzona w ochłap sprężyła się już do skoku, kiedy

nagle w mroźnym powietrzu poranka rozległ się donośny, suchy łoskot. Echo powtórzyło ten dźwięk i zwielokrotniło go w ciszy.

Strach przydusił wilczycę do ziemi. Znów nastał spokój i bezruch, tylko naprężone mięśnie i pobudzone nerwy wprawiały ciało kulawej wilczycy w ledwo uchwytne drżenie.

Mijały długie chwile oczekiwania, ale odgłosy buszującego tumaka nie powtórzyły się więcej. Przyczajona płasko w śniegu Wadera czekała. Wreszcie uniosła ostrożnie łeb, potem dźwignęła tułów i chyłkiem, krok za krokiem, wsłuchana w ciszę i czujna poczęła zbliżać się do miejsca, na którym od wielu godzin skupiała się cała jej uwaga. Z miejsca tego dochodziły teraz już trzy zapachy: tamte dwa, których połączę-

nie było jej znane, i trzeci zapach: woń martwego tumaka...

Wilczyca zaskoczona nieuchwytną zrazu, ale wyczuwalną przecież zmianą w otoczeniu zatrzymała się. Naraz dostrzegła ciało tumaka zwisające nieruchomo spod zwalonej kłody. Długi, wąski tułów, brunatne tylne nogi i puszysty ogon opadały bezwładnie z bielejącego pnia, na którym poprzednio widoczny był ochłap mięsa. Wadera nie dostrzegała go teraz, chociaż z pewnością był tu jeszcze... Węch upewnił ją o tym. Zmysły zwierzęcia skrzętnie notowały poszczególne wrażenia, ale nie było ono w stanie pojąć związku przyczyn i skutków ostatnich wydarzeń.

Uważny i krytyczny obserwator spostrzegłby niewątpliwie, że dębowa kłoda ustawiona przedtem ukośnie i podparta cienką żerdzią opadła przed chwilą z łoskotem na leżący pień, przygniatając sobą tumaka wraz z mięsem, po które właśnie sięgał. Prymitywna konstrukcja złożona z żerdzi i dwu pni nie była dziełem przypadku. Nie przypadkiem znalazło się tam i mięso, na którym wsparta była żerdź podpierająca pochyłą kłodę...

Doświadczenie wilczycy nabyte przed kilku zaledwie dniami i odświeżony teraz pod wpływem nowych wydarzeń lęk były silniejsze niż głód i ciekawość. Nie odważyła się zbliżyć do martwej kuny. Nie odważyła się także szukać mięsa. Po chwili wahania wycofała się więc i legła ponownie pomiędzy korzeniami topoli.

Z drzemki wyrwał ją daleki odgłos łamanego chrustu i poszycia leśnego. Coś w kniei głośno buszowało. Niedźwiedź spał jeszcze z pewnością w gawrze, a łoś

nie zapuszczał się w ten suchy las. Tylko rosły dzik mógł w ów mroźny czas jawnie zakłócać leśne prawo ciszy. Żerując spokojnie w żołędziach lub wygrzebując korzonki spod śniegu mógł czynić tyle zgiełku i posuwać się tak powoli... Wiatr wiał jednak w kierunku, skąd zgiełk nadchodził, toteż żadna woń nie docierała i nie ujawniała sprawcy hałasu.

Przyczajona wilczyca wpatrywała się w gęstwinę poszycia leśnego przesłaniającego źródło hałasu. Wyczekiwała. Chwile mijały powoli. Napięty słuch i węch, i wzrok wilczy utkwiony w gęstej masie drzew i krzewów chwytały najdrobniejszą zmianę w otoczeniu... W kniei za każdym krzewem i wykrotem mogła kryć się ostateczność... Naraz o kilkanaście zaledwie kroków od ukrycia Wadery rozstąpiły się gałęzie. To, co ukazało się, nie było jednak ani dzikiem, ani niedźwiedziem, nie było też łosiem... Woń, jaką z sobą niosło, także nie przypominała żadnego ze znanych jej mieszkańców lasu... Ów dziwnie poruszający się stwór okazał się czymś zgoła niepodobnym do stworzeń, które dotąd spotykała... Nozdrza jej rozpoznały naraz ostry zapach znany już i niepokojący, który poprzednio dwukrotnie towarzyszył ponętnej woni mięsa... Sierść na wilczym karku i barkach zjeżyła się, wargi uniosły, ale żaden dźwięk nie wydobył się z krtani. Nieruchoma i cicha nie zdradziła niczym swej obecności, a rozłożyste korzenie osłaniały ją przed wzrokiem przybysza.

Hałaśliwy stwór łamiąc niefrasobliwie gałęzie i osypując śnieg z krzewów zmierzał wprost w kierunku zwalonego pnia, na którym bezwładnie zwisało teraz ciało nieżywej kuny. Zbliżywszy się dźwignął nieco dębową kłodę, zsunął ją z wysiłkiem na bok i odrzuciwszy płat sarniny w śnieg, przykucnął. Zapach kuny stał się po chwili szczególnie wyraźny, ale nieznany stwór uniósł go wkrótce z sobą, oddalając się ze zdartą skórą zwierzęcia.

Minęła długa chwila, zanim odgłos łamanych gałęzi przestał wreszcie docierać do uszu Wadery. Czekała czas jakiś, ale ponaglana głodem raz jeszcze poczęła zbliżać się do miejsca, z którego płynął jakże nęcący zapach mięsa.

Postępowała powoli, krok za krokiem, obwąchując szerokie, nieznane dotąd i osobliwe ślady pozostawione na śniegu. Niespodzianie natknęła się na ośnieżony teraz ochłap sarniego mięsa. Leżał w bezpiecznej niemal odległości od owej budzącej lęk kłody. O krok dalej, zagłębione w puszystym śniegu, spoczywało pozbawione teraz skóry, martwe ciało tumaka. Wadera ujęła ostrożnie zębami mięso, nie ważąc się jednak unieść go z ziemi. Z wysuniętą ku przodowi paszczą stała dygocąc z napięcia, strachu i pożądliwości. Głód stał się teraz uczuciem dominującym. Zaciskała kły, zatapiając je powoli w zdobyczy. Wreszcie szybkim rzutem karku poderwała mięso ku sobie i spiesznie uniosła w gąszcz. Spory kawał sarniny i ciepłe jeszcze ciało tumaka, po które wkrótce powróciła, nie zaspokoiły jednak głodu Wadery. Obie porcje, pochłonięte żarłocznie, oddaliły przecież znacznie zbliżającą się chwilę głodowej śmierci.


MIGOTLIWE ŚWIATŁO

Trudne to były dni. Żółte ślepia Wadery zapadły w głąb czaszki, a pełne dawniej i lśniące jej boki zmieniły się w doły pokryte zmierzwionymi kudłami. Głodne zwierzę słabło z dnia na dzień. Na mrozie rany nie goiły się, zmiażdżone kości głodnego zwierzęcia nie zrastały, a próżne stale trzewia budziły niepokój, przeganiały sen, szarpały czczością, pobudzały do nieustannego, choć daremnego działania. Raz tylko, nocą, gdy sowa swym bezszelestnym lotem spadała na nornicę i zatopiwszy szpony w jej małym ciele zrywała się znów do lotu, wilczyca zaczajona w pobliskim krzaku jałowca skoczyła. Raz tylko w ciągu ostatnich dni szczęki jej nie chybiły i zwarłszy się na pierzastym ciele pozwoliły zdrowej łapie przygnieść żer do ziemi, rwać go zębami i pochłaniać.

Mizerna to była zdobycz. Więcej w niej było puchu i kości niż łykowatego mięsa. A jednak skromny ów łup znaczył teraz więcej niż w porze sytości i ciepła tłusty warchlak.

W owym czasie, czasie tęgich mrozów i daremnych łowów, wilczyca gnana głodem powracała kilkakrotnie na śródleśną polanę, gdzie przed kilku dniami, przy kłodzie dębowej, jej trzewia po raz ostatni napełniły się jadłem. Nie znajdowała tam jednak niczego, czym mogłaby nasycić swój niezmiennie teraz podciągnięty brzuch.

Tego ranka raz jeszcze powróciła na polanę, aby znów przekonać się o bezowocności swoich poszukiwań. Wilczyca nie oddaliła się jednak stamtąd. Czujna, przywarowała w korzeniach starej topoli. Węszyła. Zaskoczyła ją tu nowa, niezwykła woń, roznosząca się w mroźnym powietrzu. Znana zwierzęciu, lecz nie spotykana o tej porze roku, obca teraz i niepokojąca, zbliżona była do zapachu, jaki wydaje z siebie żywiczne drewno osmalone letnim piorunem. Zimą zapach ten był w kniei zaskakujący i jakby nie na miejscu. Budząc w mieszkańcach puszczy lęk, osadzał je na czas jakiś w panicznym odrętwieniu, zmuszał do ukrywania się w norach lub skłaniał do nagłej ucieczki. Wilczyca zbierała się już do szybkiego odwrotu, gdy naraz, oprócz tamtego zapachu, poczuła wyraźną i jakże

upragnioną woń mięsa. Nie złudną i odległą, ale bliską i nieco tylko odmienioną. I znów nękający głód, górujący teraz nad wszystkimi doznaniami, zagłuszył trwogę zwierzęcia.

Wilczyca pozostała na miejscu, czujna i w każdej chwili gotowa do odwrotu. Od strony, skąd płynął nęcący zapach, docierał też od czasu do czasu cichy powtarzający się trzask. Minęła długa chwila, zanim oswoiwszy się z owym odgłosem Wadera odważyła się podnieść łeb. Zwróciwszy wzrok w prawo wpatrywała się uparcie w coś, co z daleka przypominać mogło wznoszące się ku górze pasmo gęstej mgły. Nie była to jednak mgła...

Kierunek wiatru zmienił się tymczasem i żaden zapach nie docierał już stamtąd. Wadera uniosła się i starając ustawić się pod wiatr, przebiegła chyłkiem kilkadziesiąt kroków. Naraz rozległo się kilka głośniejszych trzasków i u przeciwległego skraju polanki ukazał się czerwonordzawy błysk. Wkrótce nastąpił drugi, trzeci, aż nagle, w ślad za porywistym podmuchem wiatru, wystrzelił ku górze rdzawożółty, ruchliwy i migotliwy słup, ponad którym unosiło się drgające powietrze. Powyżej snuło się nadal wydłużone pasmo ciemnej, ruchliwej „mgły”, niosącej z sobą zaskakującą i nie spotykaną w zimie woń osmalonego piorunem drzewa.

Ponowna fala lęku unieruchomiła teraz zwierzę, wgniatając je brzuchem w śnieg. Mglisty i daleki ślad dawnego przeżycia przetrwał zapewne w wilczym mózgu. Doznane niegdyś wrażenie wyniesione w trwodze z pożaru puszczy zespoliło trwale w pamięci woń dymu z poczuciem lęku. Zatarte okruchy wrażeń odżywały w zwierzęcym mózgu pod wpływem aktualnych doznań. Nie tylko woń sama, ale i trzask, i migotliwy błysk budziły w niej trwogę... Tę samą trwogę, jakiej

latem ulegała cała zwierzyna puszczy, a z nią i Wadera, umykając w popłochu przed płonącą ścianą lasu... Paniczny lęk przed napierającym zewsząd płomieniem gnał wtedy wszystką zwierzynę puszczy za rzekę, godząc ofiary z odwiecznymi ich napastnikami. Bezpieczne wody rzeki niosły ze sobą rysia obok dzika, wilka łeb w łeb z królikiem i lisa płynącego w parze z zającem. Tylko ptaki ominęły tę wspólną drogę ratunku.

Pomimo strachu Wadera teraz nie ruszała się z miejsca. Migotliwe i przerażające światło nie napierało przecież, nie gnało jej przed sobą, nie zmieniało pierwotnego położenia.

Utkwiwszy wzrok w źródle swego lęku Wadera nie od razu zauważyła, jak z pobliskich krzaków jałowca wysunęła się wysoka sylwetka, którą widziała już przy ciele martwej kuny. Teraz postać ta zatrzymała się przy samym źródle trzasków i woni osmalonego drzewa i pochyliła się, aby unieść coś spośród sczerniałych gałęzi. Równocześnie w powietrzu rozszedł się swoiście odmieniony, jakże jednak nęcący zapach mięsa.

Po chwili wysoka sylwetka ukazała się oczom wilczycy w całej okazałości i skryła w gąszczu jałowca. Odgłosy jej oddalających się kroków długo jeszcze rozchodziły się w kniei.

Ognisko powoli wygasało.

Gdy woń spalenizny przestała rozchodzić się ze zwęglonych drew, a zapach pieczonego tłuszczu zwierzęcego i mięsa nadal drażnił nozdrza, Wadera przyczajona i ostrożna poczęła zbliżać się. Wśród ciepłych jeszcze gałęzi znalazła głowy i trzewia kilku dzikich królików. Znalazła też odartą ze skóry i przypieczoną pęcinę i racicę dzika. Pochłonęła to wszystko w okamgnieniu i nadal głodna pobiegła w las.


TROP W TROP

Chyłkiem i cichcem, nierównym truchtem i kłusem kulawym Wadera podążyła naprzód. Posuwała się drogą, jaką wyznaczał trop szerokich śladów odbitych świeżo na śniegu. Pomykała skrycie za brodatym człowiekiem, wykorzystując jako osłonę każdy krzak i każdą nierówność podłoża. Poduszki zdrowej dotąd, lecz stale przeciążonej łapy zdarte na zlodowaciałym tu i ówdzie śniegu krwawiły i sprawiały ból. Wilczyca biegła jednak uparcie naprzód.

Nie ciekawość, lecz głód skłaniał zwierzę do posuwania się tym dziwnym tropem. Tropem, w którego pobliżu niedawno znalazła przecież strawę i napełniła pusty brzuch. Doświadczenie sprzed kilku dni poparte nowym, nabytym tego ranka, zespoliło w wilczym mózgu sytość z owym osobliwym i tak swoiście woniejącym śladem. Ono właśnie wytyczało teraz kierunek jej krokom.

Zachowując bezpieczną odległość i poszukując stale osłony Wadera nakładała wiele drogi. Z trudem nadążała za Brodatym. Przywykłszy do stałego odgłosu łamanych jego krokami gałęzi, wilczyca nie od razu pochwyciła nowy odgłos. Po chwili rozpoznała rytmiczny, głuchy i ledwo słyszalny tętent racic stłumiony w puszystym śniegu. Tętent zbliżał się szybko i wkrótce stał się wyraźny i bliski. Wilczyca legła przyczajona pod pobliskim świerkiem. Jednocześnie spostrzegła, że idąca w przedzie szerokostopa istota zatrzymała się również i ukryła w poszyciu leśnym. Po chwili spoza zielonych krzewów jałowca wyskoczył spłoszony czymś sarniak i oderwawszy się od stada gnał samotny wielkimi, tanecznymi susami kierując się wprost na ukrytą Waderę. Szeroko rozwarte źrenice wilczycy śledziły każdy ruch spłoszonego zwierzęcia... Naraz dał się słyszeć krótki, ostry świst i niemal równocześnie umykający w popłochu sarniak skoczył pionowo w górę... Przebiegłszy jeszcze kilka kroków zręczne zwierzę potknęło się i zapadło w śnieg w pobliżu zaczajonej wilczycy. Niezwykłość zdarzeń i niedawny świst strzały powstrzymały ją od porzucenia ukrycia i napaści na łatwą zdobycz. Tymczasem, szpicak, zwęszywszy zapewne bliską woń wilczego piżma, zerwał się spiesznie, ale po kilku niepewnych susach, wydawszy z siebie krótkie beknięcie, osunął się ponownie w śnieg. Minęła chwila ciszy. Dobywszy ostatnich sił sarniak zerwał się raz jeszcze, skoczył na oślep w krzak głogu, zachwiał się i znów runął w śnieg. Przez chwilę dochodził stamtąd jego świszczący oddech, ale i ten wkrótce przycichł. Wadera uniosła się lekko i ostrożnie wysunęła głowę spod nawisłych gałęzi. Łup był blisko, należało po niego tylko sięgnąć...

Uczynił to jednak nie wilk. Ukryty dotąd w krzewach brodaty mężczyzna zerwał się teraz z hałasem, i zmieniwszy nagle kierunek swego marszu począł szybko cofać się, poszukując tropu racic. Wkrótce odnalazł go i biegnąc szybko zbliżał się do miejsca, gdzie legł szpicak. Chwila zwłoki, w której biegnący zatrzymał się pochylony nad wyciśniętymi w śniegu śladami, pozwoliła wilczycy wycofać się niepostrzeżenie.

Ugniatając śnieg przeczołgała się strwożona do niewielkiej jamy powstałej przy wykrocie. Na jawną ucieczkę było już za późno... Wciśnięta w kotlinkę i osłonięta korzeniami zwalonej sosny leżała teraz przyczajona i obserwowała bieg wypadków.

Znalazłszy się przy ciele nieżywego sarniaka Brodaty przyklęknął na jedno kolano i oparłszy się dobrze drugą nogą chwycił oburącz drzewce strzały łuczniczej, tkwiącej głęboko pomiędzy żebrami zdobyczy.

Szarpnął mocno, ale kościany grot, zaopatrzony w haczykowate zadziory, tkwił nadal w swoim miejscu. Szarpnąwszy jeszcze raz i drugi, mężczyzna uporał się wreszcie ze strzałą i wsunął ją za cholewę futrzanego buta. Dobył zza rzemienia krzemienny nóż, rozpłatał wprawnymi ruchami skórę na udach i brzuchu zwierzęcia, wyłuskując zręcznie i szybko jej mięsistą zawartość. Oddzieliwszy z kolei od reszty tuszy odarte ze skóry szynki i lędźwie, przebił je zaostrzonym naprędce kijem, zarzucił ładunek na barki i szybko oddalił się.

Kiedy odgłosy jego kroków przycichły zupełnie, wilczyca odważyła się opuścić ukrycie. Podniecona znanym już połączeniem woni szerokiego tropu i mięsiwa węszyła jeszcze czas jakiś. Wreszcie głód ponaglił ją. Po chwili była już przy ciele ubitego sarniaka. Stanęła nad żerem, rozejrzała się uważnie wokoło, strzygnęła uchem i uspokojona nieprzerwaną ciszą poczęła żarłocznie rwać mięso. Szarpiąc, ciągnąc i miażdżąc nie zważała na ból łapy zapartej teraz w rozdzieranej na sztuki tuszy. Łykając w pośpiechu potężne kęsy krwistego mięsa, z trudem przepychała je przez szeroką gardziel. Wreszcie syta i znużona oblizała pysk i bez pośpiechu skryła się w gęstwinie. Nie odeszła daleko. Zwinięta w kłębek pod pobliskim świerkiem zapadła rychło w sen; nazbyt głęboki, ciężki sen nadmiernie sytego drapieżcy. Spała długo. Minął wieczór, noc i poczynało już świtać, kiedy ocknąwszy się poczuła ponownie głód. Zaraz też udała się na miejsce, w którym pozostawiła sporo jeszcze sarniego mięsa i resztek trzewi. Ale nie było tam nic. Drobna zwierzyna leśna nękana mrozem i zgłodniała nie pozostawiła nawet racic. Miejsce wczorajszej uczty Wadery znaczyły tylko strzępy zmierzwionej sarniej sierści i jeden osamotniony róg szpicaka.

Ciało wilczycy od wielu dni raz tylko nasycone domagało się następnego posiłku. Na miejscu nie było go jednak, a bezczynność groziła powolną zagładą. Wadera chwyciła tedy nozdrzami górny wiatr i nie oglądając się pobiegła w knieję.

POD SKALNYM WISZAREM

Było już widno, kiedy od skraju leśnego pogorzeliska rozległ się głośny trzepot skrzydeł. To stadko kuropatw zapadło właśnie w zeschłe byliny i przy-

cichło nagle. Wadera zatrzymała się na mgnienie oka i ustaliwszy kierunek, z którego doszedł ją ten znajomy odgłos, poczęła się tam przemykać. W pobliżu pogorzeliska zwolniła kroku i przystanęła w ukryciu. Penetrując wzrokiem okolicę rozpoznała znajome kuliste sylwetki... Były jednak jeszcze dość daleko. Zbyt daleko, aby kulejący wilk mógł znaleźć się przy nich w kilku błyskawicznych susach. Pozostawała tylko możliwość podejścia ptaków z ukrycia na odległość jednego skoku. Wygniatając w śniegu szeroką bruzdę, z głową przy ziemi wilczyca posuwała się ledwie dostrzegalnym, płynnym, bezgłośnym ruchem. I oto kiedy od najbliższego ptaka dzieliły ją zaledwie dwa susy, w gałęziach pobliskiej sosny zabrzmiał głośny stukot dzięcioła. Wadera drgnęła z lekka trąciwszy pobliską gałąź. Z gałęzi osunęła się śnieżna okiść... i po lesie znów rozszedł się głośny trzepot skrzydeł. Spłoszone stadko kuropatw opadło tym razem na sam środek odsłoniętego pogorzeliska. Biała i płaska przestrzeń, pozbawiona poszycia i całkowicie przejrzysta, udaremniała wszelkie wysiłki Wadery. Rudo-bure kudły odcinały się od powierzchni śniegu, zwiastując ptakom bliskie niebezpieczeństwo. Wilczyca ponowiła próbę, ale ptaki poderwały się z łopotem raz jeszcze i odfrunęły bezpowrotnie. Zaniechała więc pogoni za stadkiem, kierując się w stronę pobliskiego strumienia. Zdołała ujść niewiele drogi, kiedy omijając pagórek straciła naraz równowagę i zapadła w głęboki śnieg. Przednia jej łapa, trafiając zrazu w próżnię, znalazła jednak oparcie na dnie sporego zagłębienia. Myszkując nosem w sypkim pyle śnieżnym natrafiła na zasypane zeschłymi liśćmi ujście podziemnej nory. Z głębi dochodził cichy i regularnie powtarzający się szmer. Odgrzebawszy listowie, Wadera wsunęła chude barki w głąb podziemnego korytarza. Rozpoznała

tam znaną i niezbyt obiecującą woń. To tłusty borsuk, od dawna zapadły w zimową drętwotę, sapał głośno przy każdym głębokim i powolnym oddechu. Spał twardo, ufny w bezpieczeństwo swego zimowego ukrycia. Nie mylił się. W swej norze stary borsuk nawet dla wilka bywa niełatwą zdobyczą. Nieruchawy z pozoru i krępy posiada tęgą broń. Mocne zęby i potężne pazury, choć nieskore do napaści, potrafią w potrzebie bronić zaciekle i skutecznie.

Nie mając wyboru głodna wilczyca nie ustąpiła jednak. Gonić zwierzyny nie była w stanie, należało więc brać ją we śnie lub z zasadzki. Zagłębiając się w coraz węższy prześwit nory, utknęła wkrótce. Barki jej nie mieściły się już w podziemnym tunelu, a rozkopanie go i poszerzenie uniemożliwiała okaleczona łapa. Wysunąwszy się z nory, otrząsnęła z grzywy piasek i utwierdzona w bezowocności swoich łowieckich wysiłków pobiegła dalej brzegiem strumienia.

Węsząc tu i tam, klucząc wśród krzewów i drzew, nasłuchując i rozglądając się usiłowała odnaleźć ślad człowieka, trwale już związany w jej pamięci z pożywieniem i sytością. Wkrótce wyczuła jego charakterystyczną woń i po chwili była na szerokim tropie. Biegnąc uparcie naprzód nie porzucała go już.

Południe dawno minęło, kiedy wycieńczona i obolała legła pod krzakiem liżąc teraz obie przednie łapy. Wypoczynek był jej niezbędny i trwałby zapewne znacznie dłużej, gdyby wiatr nie przyniósł wkrótce niepokojącego zapachu dymu. Węszyła jeszcze jakiś czas, wreszcie ruszyła znów w drogę. Nie pobiegła jednak wprost tam, skąd powiew niósł z sobą woń, lecz podążała nadal trzymając się poprzednio obranego tropu. Szlak idący nieco pod górę i szmat przebytej już tego dnia drogi hamowały tempo i tak powolnego jej kłusa.

Było ciemno, kiedy przebywszy Głęboki Jar zarośnięty gęsto krzewami stanęła u skraju rozległej Skalistej Polany, stanowiącej niewysokie, płaskie wzniesienie. Płaskowyż osłonięty był po przeciwległej stronie kilku kamienistymi wzgórzami, połączonymi pasmem niewielkich skał. W ten właśnie sposób powstał tu jednolity niemal grzbiet, stanowiący osłonę od północo-zachodu. Jedna z wyższych skał tworzyła dość potężny nawis nad szeroką wnęką skalną. U podnóża skały widniała rozległa czarna plama ziemi ogołoconej ze śniegu. W środku ciemniejącego poletka migotało znane już Waderze błyskotliwe światło, ponad którym unosiło się, tak jak poprzednio, drgające powietrze i ciemna, wonna smuga dymu.

Ognisko płonęło, a wilczyca wpatrzona weń i urzeczona niezwykłym widokiem cofnęła się niezdecydowanie i skryła pod osłonę pobliskich krzewów. Zapach dymu i trzask smolnego drzewa nie budził już w niej tak panicznego lęku. Siedziała teraz z uniesioną głową i obserwowała w napięciu otoczenie.

Po chwili z ogniska trysnął w górę snop iskier, a podsycone płomienie rozświetliły gęstniejący mrok i rzuciły na skalną ścianę chybotliwy odblask. Na tle skały widoczna była jakaś ruchoma postać. Wilczym ślepiom ukazała się jej jasna, bezwłosa twarz i szczupłe barki. Nie był to więc ten sam osobnik, na którego śladzie Wadera nasyciła głód poprzedniego dnia. Ten, którego oglądała teraz, był znacznie mniejszy i innym nieco obdarzony zapachem. Pozwoliło to wilczycy pojąć, że istota, którą teraz miała przed sobą, była czymś nowym i dotąd jej nie znanym, a jednocześnie czymś niezmiernie podobnym do owego brodatego, wielkiego stworzenia, jakie poznała poprzednio.

Kobieta skryła się tymczasem w niszy skalnej i niemal równocześnie z głębi ozwał się skrzekliwy i przeciągły głos zbliżony do płaczliwego pojękiwania nawołujących się wiosną żbików. Po chwili głos ten przycichł i ustał zupełnie.

Ognisko wygasało. Nad skałami zaległa ciemność pochmurnej, mroźnej nocy. Przed północą zaszumiało w kniei. Górą hulał wiatr strącając tu i tam śnieżną okiść. Potem zaszumiał też w dole wzniecając białą zadymkę. Wilczyca zmrużyła ślepia, otrząsnęła z grzbietu nawiany śnieg i parsknęła donośnie. Zaniepokojona odgłosem, jaki mimo woli wydała z siebie, skryła się w pobliskim gąszczu. Minęło kilka godzin i wiatr rozpędziwszy chmury ustał wreszcie. Wadera ocknęła się w ciszy i bezgłośnie powróciła na brzeg Skalistej Polany rozjaśnionej teraz światłem księżyca. Zatrzymała się tu czas jakiś wśród krzewów jałowca. Węszyła i rozglądała się. Po chwili, zasłuchana w ciszę, poczęła skradać się w kierunku skalnej wnęki. Podchodząc z boku, skrajem polany, natknęła się na zamarznięte resztki trzech dzikich królików, napiętnowane znanym już Waderze zapachem tropu człowieczego. Były to wnętrzności, głowy i łapy. Zwierzę pochłonęło wszystko kilku ruchami szczęk i poprzestawszy na skromnym posiłku powróciło chyłkiem w zwartą masę poszycia leśnego otaczającego Jar. Tam było bezpieczniej. Wkrótce, wtuliwszy nozdrza w pachwinę, Wadera zapadła w sen, grzejąc brzuch własnym oddechem.

Mijały godziny długiej nocy, a sen wobec znów narastającego głodu stawał się coraz czujniejszy. Księżyc ponownie skrył się w chmurach i mróz zelżał nieco. Nad ranem przyprószył śnieg. Dzień wstawał łagodny, bezwietrzny.

Było już prawie jasno, kiedy do uszu wilczycy dotarł jakiś szmer. Uniosła głowę i spojrzała w kierunku skał. Rozpoznała tam znaną sobie postać. Na wzniesionym nad ziemią tarasie skalnym, w całej okazałości swego wzrostu, stał brodaty mężczyzna.

Człowiek trzymał w dłoni długą, ostro zakończoną włócznię. Wyszedł zapewne dopiero z ciemności, bo osłaniając dłonią zmrużone oczy, stał jakiś czas nieruchomo. Wreszcie przetarł powieki, przeciągnął się, ziewnął i zadarłszy głowę ku niebu przyjrzał się z uwagą gęstniejącym na wschodzie chmurom. Po chwili sięgnął po łuk oparty o skałę, nacisnął piersią jego drzewce, naciągnął cięciwę, zamocował ją. Zarzucił łuk na ramię i zsunąwszy się ze skalnej stromizny począł iść w stronę lasu. Przeszedłszy kilkanaście kroków przystanął i przyjrzał się przysypanym cienką warstwą śniegu, dość jednak świeżym i wyraźnym śladom wilczych łap. Przyklęknął nawet, zdziwiony zapewne tym trójnogim śladem. Wkrótce powstał, zatrzymał przez chwilę wzrok na brzegu lasu, to jest tam właśnie, dokąd prowadził trójnogi wilczy trop, i nie oglądając się przemierzył spiesznie otwartą przestrzeń Skalistej Polany. Wkrótce skrył się pomiędzy pniami pobliskich drzew.

Wadera rozpoznała od razu Brodatego i bez wahania, zachowując jak zawsze bezpieczną odległość, podążyła świeżym i tak dobrze już znanym szerokim jego tropem. Zwiastował on zwykle bliskość świeżego mięsa lub - jak ostatniej nocy - bodaj resztek ubitej zwierzyny...


ŁOWY

Było cicho. Najlżejszy nawet podmuch wiatru nie poruszał gałęzi drzew, toteż szelest i trzask gniecionych gałązek, towarzyszący lekkim krokom Brodatego, niósł się daleko w las. Waderze nietrudno zatem było śledzić go niepostrzeżenie. Podążała za nim dłuższy już czas, gdy w nozdrza jej uderzyła nagle wyraźna, choć słaba woń dzika. Jednocześnie w sposobie poruszania się Brodatego wilczyca spostrzegła zmianę. Szedł teraz przygięty, stąpał miękko i bezgłośnie, skradał się na podobieństwo zwierzęcia czatującego na ofiarę. Wadera widziała go takim po raz pierwszy. Zrazu przywarowała w śniegu zdezorientowana, a po części spłoszona jego odmiennym zachowaniem się. Po chwili jednak, spostrzegłszy, że podąża za tropem dzika, ruszyła dalej jego śladem. Kiedy woń dzika stała się bliska i należało się spodziewać, że ten lada chwila zerwie się i rzuci do ucieczki, Wadera, nakładając drogi, pobiegła nieco w bok i wyprzedziwszy chyłkiem Brodatego, legła nieruchomo pod krzakiem. Jej pościg za starym dzikiem byłby daremny, przyczaiła się więc tylko wykorzystując instynktownie tę niewielką szansę, jaką daje zbliżenie się naganianej ofiary do zaczajonego drapieżcy. Po chwili dało się słyszeć oczekiwane sapnięcie niepokojonego odyńca, ale zaraz znów nastała cisza. Wreszcie sapanie powtórzyło się i zwierz zerwał się do biegu. Przez mgnienie oka Wadera widziała wydatny kłąb dzika pokryty sterczącą szczeciną i długi jego pysk. Niemal w tej samej chwili dzik wydał z siebie krótkie fuknięcie, po czym do uszu Wadery dotarł nagły, przeszywający powietrze świst, a tuż po nim tętent racic uciekającego postrzałka. Wadera zerwała się nie chcąc stracić z oczu bliskiej zdobyczy. Przyczajona pobiegła jego śladem. Naraz postrzelony dzik zatrzymał się. Stanął ciężki, zwalisty, z opuszczonym ku ziemi łbem i szeroko rozstawionymi racicami. Trwał tak dłuższą chwilę, po czym zwrócił paszczę w bok i zaczął obracać się w koło, jakby z zamiarem uchwycenia własnego ogona lub raczej strzały sterczącej teraz u jego nasady. W końcu przysiadł na zadzie i znieruchomiał.

Wpatrzona w odyńca Wadera przyczaiła się i skryła w pobliżu. Nie odważyła się zaatakować zwierzęcia, którego zachowanie się było tak niezwykłe. Czekała i zwlekała niezdecydowana, gdy oto dojrzała przed sobą skradającą się postać Brodatego. Stanął właśnie pod osłoną świerkowych gałęzi i pozostawał tam, zdawało się, bez ruchu. Dygocąc w napięciu, Wadera wyczekiwała odpowiedniej chwili. Naraz ponownie dał się słyszeć znany jej krótki świst i jęk puszczonej cięciwy, i w ślad za tym dźwiękiem rażony dzik poderwał się. Przegalopował kulejąc wzdłuż potężnego pnia zwalonej sosny i w chwili gdy usiłował przeskoczyć tę niewielką przeszkodę, zwalił się nagle na bok. Spoza świerka wyskoczył jednocześnie Brodaty i biegnąc na przełaj wielkimi susami, szybko zbliżał się do powalonego dzika.

Ranione zwierzę próbowało zerwać się do ucieczki, ale zdołało tylko unieść przód ciała i wsparte na przednich kończynach zwróciło rozwartą paszczę ku nadchodzącemu. Brodaty zaszedł dzika z boku, odstawił jedną nogę poza siebie, zaparł się mocno w ziemię i odchyliwszy ciało wstecz uniósł nad głową włócznię. Wyprzedziwszy go o mgnienie oka, dzik powstał jednak i całym impetem zwartego cielska zaszarżował wprost na prześladowcę. Uskakując w bok, Brodaty zachwiał się, lecz oparłszy się na włóczni, uchwycił równowagę w chwili, gdy zakrzywiona, żółtawa szabla dzika dosięgnęła w przelocie jego uda. W rozpędzie dzik przebiegł jeszcze kilka kroków przed siebie, po czym zawrócił i natarł ponownie. Brodaty zdołał jednak wskoczyć tymczasem na pień powalonej sosny i mierząc z góry, potężnym rzutem ramienia zatopił cały grot włóczni tuż za łopatką zwierzęcia. Rozległ się chrapliwy kwik, potem głośne sapanie i zaległa cisza, wypełniona tylko głośnym oddechem Brodatego.

W powietrzu rozeszła się woń świeżej krwi. Wadera oblizała pysk, lecz nie odważyła się unieść głowy. Tymczasem Brodaty wyrwał z boku ubitego zwierzęcia dzidę. Następnie silnym szarpnięciem wyciągnął strzałę tkwiącą pomiędzy żebrami odyńca i drugą, sterczącą u nasady ogona. Zatknąwszy swoim zwyczajem strzały za cholewę futrzanego obucia, łowca przykucnął, odchylił rozdartą skórę odzienia, przyjrzał się z uwagąH zaciekawieniem swojej ranie na udzie i spokojnie, w skupieniu wziął się do zdzierania skóry i ćwiartowania zdobyczy. Sporo czasu minęło, zanim uporał się z

grubą skórą i ciężką tuszą ubitego dzika. Odrzuciwszy na bok wnętrzności i łeb uniósł wypatroszoną przednią część tuszy; obarczony tym ciężarem przeszedł kilka kroków w kierunku pobliskiej sosny. Tu zatrzymał się, stęknął z wysiłku, uniósł ciężar ku górze i z rozmachem nabił mięso na tęgi sęk, sterczący ponad jego głową. W ten sposób zabezpieczył przed nieproszonymi współbiesiadnikami część zdobyczy, którą zmuszony był pozostawić na miejscu. Resztę tuszy zarzucił na barki, łuk i dzidę ujął w dłonie i ruszył w kierunku, skąd przybył. Uszedł kilkaset kroków, ale przystanął jeszcze, kiedy dostrzegł trop „trójnogiego wilka”. Uważnie przyjrzał mu się, stwierdził, że jest całkiem świeży, obejrzał się ugięty pod ciężarem łupu i nie zwlekając, puścił się w dalszą drogę.

Powodowana nieustannym uczuciem głodu Wadera nie czekała nawet, aż zamilkną odgłosy jego kroków, i podczołgała się do porzuconych wnętrzności odyńca. Nie było tego mało, zważywszy, że potężna wątroba i serce pozostały na miejscu. Wkrótce wszystko zostało pochłonięte, a nie mogąc sięgnąć do mięsa zawieszonego na sęku wilczyca pożarła i to, co dało się oddzielić od twardej czaszki dzika. Nasyciwszy głód nie oddaliła się jednak od resztek uczty i mięsa zawieszonego w górze. Ociężała, z wypełnionym ponad miarę brzuchem legła opodal pod jodłą i zapadła w głęboki sen.

Słońce już zaszło i o szarej godzinie mróz, jak zwykle, zaczął narastać, kiedy Wadera zbudzona nagłym hałasem ocknęła się ze snu. Zbyt głęboki to sen dzikiego zwierzęcia, skoro przerwał go dopiero łoskot zmarzniętego na kamień mięsa, które opadło w dół z pękniętego nagłe sęka. Jednocześnie wilczyca ujrzała nakrapiane, rude ciało rysia zwisające przez mgnienie oka na odłamanym sęku. W następnej chwili wielki kot zręcznie osunął się w dół i opadł miękko wprost na zamarznięte mięso, leżące teraz u podnóża sosny.

W Waderze obudziło się to, co wśród ludzi zwie się poczuciem własności. Źrenice rozszerzyły się, z gardzieli wydobył się złowrogi pomruk, kły obnażyły się i w następnym ułamku sekundy ciało jej było już w ruchu. W kilku susach Wadera pokonała odległość dzielącą ją od sosny. Kocur rozpłaszczył się na mięsie i położywszy uszy prychnął rozwierając zębatą paszczę. Wadera natarła, usiłując chwycić rysia za grzbiet. Chybiła jednak. Ostre pazury kota przecięły jej skórę nad okiem. Natarła powtórnie, chybiając i tym razem. Atak jej nie był jednak daremny. Wielki kot odbił się od mięsa i jednym długim skokiem znalazł się - nieosiągalny i bezpieczny - na poziomej gałęzi sosny. Przepłoszywszy go, obwąchała zmarznięte mięso. Było teraz dostępne, leżało przed nią, ale syta jeszcze zadowoliła się małą jego cząstką i legła obok na straży tego, co uznała za swoje. Zdrzemnęła się.

Wkrótce ze snu wytrącił ją chrzęst łamanego suszu leśnego. Od strony, skąd odgłos ten nadchodził, ukazała się sylwetka Brodatego. Zbliżał się lekkim, szybkim krokiem. Tym razem nie był sam. Obok postępowała druga podobna istota, nieco tylko mniejsza. Była pozbawiona brody i znacznie szczuplejsza; szczuplejsza nawet od tej postaci, jaką Wadera widziała dnia poprzedniego na polanie przy skalnym okapie.


STRÓŻ CUDZEGO MIENIA

Brodaty i jego syn szli wprost w kierunku, gdzie zawieszona była uprzednio reszta tuszy dzika. Należało ją zabrać i przenieść w pobliże pieczary. W niewielkiej odległości od sosny Brodaty zatrzymał się.

Szukał wzrokiem zawieszonego na sęku mięsa. Nie ujrzał go jednak. Jego spojrzenie uważnie ześliznęło się po pniu sosny w dół i pochwycił jakiś ruch: bury cień pomykał kulawym truchtem w kierunku pobliskiej gęstwiny.

Brodaty skoczył do przodu i po chwili znalazł się przy zamarzniętym mięsie. Było nietknięte niemal i leżało teraz u korzeni sosny. Mężczyzna stał chwilę bez ruchu zastanawiając się nad tym, co działo się tu podczas ostatnich godzin. Co sprawiło, że mięso pozostało jednak prawie nietknięte. Pochylony nad licznymi śladami wilczych łap starał się odczytać z nich zdarzenia, które mogły pozbawić, a przecież nie pozbawiły go zdobyczy.

W duchu zapytywał sam siebie, dlaczego mięso leżące w śniegu i dostępne dla każdego zwierzęcia nie zostało jednak pożarte. Wkrótce nad śladami pochylił się także chłopiec.

zmarzłym mięsie, a jedna w śniegu; dlatego tylko ten ślad został. Tu, na korze, są ślady pazurów. Uciekł z powrotem na sosnę. Zwalił mięso, zeskoczył na nie i uciekł do góry.

Nastała chwila milczenia, którą przerwał chłopiec.

W czasie tej lakonicznej wymiany myśli, przerywanej długimi chwilami milczenia, Brodaty podzielił mięso na dwie nierówne części, a okrojone z mięśni żebra i kręgi rzucił w kierunku tropu wilczego. Nie zwlekając wziął na barki większy ładunek i począł odda-

lać się. Za nim, niosąc swoją część zdobyczy, podążał chłopiec ugięty pod brzemieniem.

Wkrótce Wadera wyszła z ukrycia i zbliżywszy się do porzuconych przez Brodatego resztek pożarła, co się dało. Wreszcie oblizała się, połknęła trochę śniegu i pospiesznie pokłusowała śladem oddalających się.

Zaczynało się ściemniać. Na skraju Skalistej Polany, gdzie obok skalnego wiszaru płonęło nieustannie ognisko, Wadera znalazła się dopiero nocą. Tu, ukryta przy skarpie wąwozu w swej niewielkiej kotlince pod świerkiem, zwinęła się w kłębek i zasnęła. Pośród nocy zbudził ją głośny trzask żywicznych gałęzi dorzucanych do ognia przez Brodatego. W ślad za rzuconymi gałęziami buchnął ku górze wysoki słup ognia i rozświetlił całą niemal polanę. Nie cofnęła się jednak przed światłem ogniska w głąb lasu. Gdy Brodaty skrył się w pieczarze, siadła nieruchomo wpatrując się uporczywie w nienaturalną jasność, rozświetlającą mrok posępnej, zimowej nocy. Migotliwe światło ognia nie budziło w niej już trwogi. Przyglądała się spokojnie zjawisku, wiedząc z doświadczenia, że nie jest niebezpieczne. Przekonała się, że ten ogień, podsycany przez dziwną dwunożną istotę, nie goni jej, lecz stoi w miejscu. Porusza się w nim coś, lecz nie zmienia on swego zasięgu, nie przenosi się, nie napada... nie zmienia otoczenia w martwą czerniejącą pustkę, nie rozrasta się i nie rozprzestrzenia...

Minęło trochę czasu od chwili, w której Brodaty skrył się w głębi pieczary, gdy wilczyca, zapatrzona w słup drobnych iskier i ruchliwe płomienie, wyszła na polanę. Przeciągnęła się, szeroko ziewnęła i krok za krokiem, czujna, poczęła zbliżać się do ogniska. W pół drogi przysiadła na zadzie i wciągnąwszy w nozdrza zapach lekko przysmalonego mięsa, zawieszonego na skale w pobliżu ognia, oblizała się. Po chwili była już blisko ogniska i czuła na swym ciele jego łagodne ciepło. Siedziała tu bez ruchu, rozleniwiona i rozgrzana, mrużąc ślepia i wchłaniając smakowity zapach podgrzanego mięsa. Nie ważyła się jednak lec na śniegu ani zbliżyć do źródła nęcącej woni - z pobliskiej pieczary dochodziły oddechy śpiących i wyraźny, bliski ich zapach.

Mijały godziny, a wilczyca pozostawała na miejscu, nie zmieniając pozycji. Wreszcie, kiedy poczuła głód, uniosła się i podążając jednym z licznych tutaj śladów stóp natrafiła, podobnie jak nocy poprzedniej, na porzucone resztki kilku królików. Pochłonęła je wraz ze skórą i myszkowała nadal, kiedy od strony lasu poniosło ostrą wonią lisa. Zapewne sprowadziła go tu woń osmalonego mięsa, bo od lasu zmierzał wprost ku skale, gdzie zawieszone było mięso. Wkrótce lis był już przy nim i zadarłszy trójkątny łeb w górę, zaczął węszyć. Mniejszy i lżejszy od Wadery, usiłował dosięgnąć tuszy skacząc na niewielki występ skalny. Raz niemal dotknął zębami mięsa, ale nie zdążył ponowić próby. Ujrzawszy nadbiegającą cwałem Waderę, pomknął w popłochu do lasu i skrył się w ciemności. Wilczyca obwąchiwała właśnie świeży ślad lisa, gdy spłoszył ją odgłos wydobywający się z głębi pieczary. Głos ten słyszała już kiedyś. Był podobny do marcowego nawoływania żbików: płaczliwy i przecięty, skrzekliwy i zawodzący równocześnie. Wadera wycofała się na skraj polany, gdy tymczasem skrzekliwy głos przycichł. Nic już nie zakłócało ciszy.

Ognisko powoli przygasało. Wkrótce poprzez rzedniejący mrok ujrzała Brodatego, który raz jeszcze dorzucił drew i skrył się ponownie w głębi pieczary.

I znów snop iskier uniósł się nad ogniem i słup

płomieni oświetlił całą niemal polanę. Szarzało. Wilczyca nie porzuciła już osłony drzew. O świcie czuła się mniej śmiała, cofnęła się więc od skraju lasu i zaszyła w gęstwinie jeżyn.


NA SKALE

Z nastaniem brzasku wierzchołki drzew okalających Skalistą Polanę pochyliły się, a szum idący od kniei świadczył o sile podmuchów wiatru. Pomimo to cienka smuga dymu, snująca się ponad ogniskiem, biegła nadal pionowo ku niebu. Tu wiatr nie dochodził.

Nie przypadkiem ludzie rozniecili swoje ognisko właśnie w tym miejscu. Nie wygasło ono w ciągu długich miesięcy zimowych. Nie przypadkiem też Brodaty wybrał tę właśnie jaskinię.

Pieczara znajdowała się w połowie wysokości jednej ze skał, tworzących wraz z łączącymi je pagórkami od północo-zachodu litą niemal osłonę polany. Wejście do wnętrza jaskini znajdowało się na tarasie skalnym wzniesionym o dwie wysokości człowieka ponad poziomem polany i byłoby dla jej mieszkańców niedostępne, gdyby nie kilka niewielkich stopni wykutych czy też wyłupanych w zboczu ręką Brodatego. Stanowiły one niezbyt może wygodne, lecz zupełnie wystarczające oparcie dla zręcznej i miękko obutej stopy ludzkiej. Ponad włazem do pieczary sterczał potężny okap skalny, z jednej strony przezornie podtrzymywany teraz kilku głazami. Kamienie oparte były o ścianę skalną, spełniając tu rolę prymitywnego filara i dodatkowej osłony włazu. Właz osłonięto skórą łosia naciągniętą na niekształtnej ramie, powstałej z lirowato rozwidlonego pnia starego jałowca. U stóp skały płonęło stale ognisko, a nagrzane nad nim powietrze wznosząc się ku górze trafiało pod wiszar i ogrzewało skałę przynajmniej w tym stopniu, że śnieg topniał na całym kamiennym tarasie, a wewnętrzne ściany pieczary nie były oszronione nawet w czasie najtęższego mrozu.

Już od dłuższego czasu z tarasu skalnego rozlegał się miarowy trzask. Pochodził on od uderzeń krzemiennego tłuka czy też młota, którym człowiek obtłukiwał odpowiednio dobrane, wydłużone odłamki kamienia. Miały z nich powstać groty do włóczni i strzał łuczniczych. Były trwalsze i cięższe od grotów kościanych, a strzały wyposażone w nie stawały się bardziej dalekosiężne. Przerwawszy tę żmudną czynność rozłożoną na wiele dni Brodaty zsunął się po stopniach w dół, dorzucił gałęzi do ognia i począł przyglądać się śladom, jakie pozostawili na śniegu nocni przybysze. Przeszedł kilkadziesiąt kroków nisko pochylony nad tropami, następnie zawrócił i złożywszy dłonie w trąbkę zawołał: - Małyyyyyyy!!

W następnej chwili wyszedł z pieczary chłopiec, przetarł oczy i zeskoczywszy w kilku susach ze skały, znalazł się przy Brodatym. Ten wskazał chłopcu trop.

wyrzucałem. Teraz wilk poszedł w las. Widać tam ślad...

Naraz z głębi pieczary rozległ się głośny płacz niemowlęcia, a tuż po nim wołanie kobiety. Chłopiec odpowiedział na wołanie głośnym „ooooo!” i pobiegł do jaskini. Mężczyzna podsycił tymczasem ogień i zdjąwszy z kościanego kołka wbitego wysoko w szczelinę skalną udziec dzika, zawiesił go na skrzyżowanych żerdziach nad ogniskiem. Po chwili mięso zaskwierczało, wydając smakowitą woń. Wkrótce też każdy z członków rodziny trzymał w garści porcję soczystego mięsa. Pierwszy nasycił się Brodaty. Otarł wąsy wierzchem dłoni i zwracając się do Małego rzekł:

To rzekłszy, Brodaty nasunął głębiej futrzaną czapę na oczy, wspiął się po stopniach na taras skalny, wziął spod okapu łuk, dzidę i strzały i zsunąwszy się szybko w dół, rzucił jeszcze:

- Wrócę nocą albo rano.

Po chwili był już na skraju polany.

Z nastaniem zmroku Mały poszedł sprawdzić zastawione przez siebie wnyki, ale nie znalazł nic. Postanowił zaczekać do brzasku.

Po wschodzie słońca mróz zelżał nieco, ale podmuchy wiatru wzniecały gdzieniegdzie śnieżną kurzawę. Nawet na zacisznej Skalistej Polanie miejscami powstały niewielkie zaspy nawianego śniegu. Wracający od króliczych nor Mały zapadał się w nich po pas. Chmury gęstniały i niebo ciemniało coraz bardziej.

Nagle zerwał się podmuch silniejszy od dotychczasowych. Wiatr zaszumiał głośniej w zwartej masie drzew i naraz rozległ się przeciągły trzask i zespolił z ogłuszającym łoskotem, jaki po nim nastąpił. Nastała chwila ciszy. Strwożona Kobieta ukazała się u włazu do pieczary. Rozejrzała się na wszystkie strony, poszukując wyjaśnienia i przyczyny huku. Wreszcie wzrok jej zatrzymał się na skraju lasu, gdzie świeżo zwalona stara sosna rysowała się ciemnym pióropuszem na śniegu. Mieszkańcy Skalistej Polany znali zarys pobrzeża lasu do najmniejszego szczegółu. Kobieta nie myliła się. Stara sosna stojąca na krańcu lasu przyjmowała zawsze pierwszy i najsilniejszy podmuch zachodniego wiatru. Towarzyszące jej dawniej inne drzewa padły już wcześniej pod naporem wiatrów. Oto i na nią przyszła kolej. Legła u brzegu polany, chroniąc od tej chwili swym grubym pniem i rozłożystymi konarami kilka młodych drzewek, ledwie trzymających się podłoża. Wiatr już nie groził im teraz.

Następny podmuch porywistej wichury zwalił z trzaskiem jakiś zeschły konar i pobudził do życia mgiełkę zwiewnego śniegu, tańcującą tu i tam po równinie polany. Niebo stało się niemal czarne, a wiatr raz po raz ponawiał swoje natarcia. Zawierucha stawała się nawałnicą. Padło drugie drzewo u skraju polany, a Mały, niosący w tym czasie spore naręcze drew, co kilka kroków przykucał w śniegu chroniąc się przed naporem wichru. Wreszcie dotarł do skały i porzuciwszy ładunek, czym prędzej skrył się w głębi pieczary... Wkrótce powrócił także Brodaty. Oszroniony i zgrzany, z trudem chwytał oddech. Otrzepawszy śnieg z odzieży pochylił się i zgięty we dwoje wpełznął raczej, niż wszedł do wnętrza pieczary.

Mijały długie godziny. Nawałnica trwała. Nad wie-

czorem Brodaty wysunął się z jaskini i odgarnąwszy nawianą zaspę śniegu, począł rozniecać ledwie tlejące ognisko. Gdy rozdmuchane wiatrem płomienie objęły nowe polana, a te zapłonęły z trzaskiem żywicznych gałęzi, Brodaty powrócił pod osłonę pieczary.

Ciemna i wietrzna noc nie przyniosła zmiany. Dopiero nad ranem wiatr nieco osłabł i posypało suchym, drobnym śniegiem.


CHYBIONY STRZAŁ

Późnym rankiem chmury przerzedziły się, a blade słońce skośnymi promieniami prześwietliło gęstwinę. Stało się jaśniej i cieplej, a ciężka okiść na drzewach poczynała gdzieniegdzie połyskiwać. Tu i tam z głuchym i tylko w bezpośredniej bliskości słyszalnym odgłosem opadała w puszysty śnieg dna lasu, tworząc w caliźnie płytkie, bezkształtne zagłębienia. Wysoko w górze, na starej brzozie, zaćwierkał cicho chór jemiołuszek. Siedziały nieruchome, a ciemne ich ogonki zwrócone były zgodnie ku wschodowi. Od zachodu wiał jeszcze lekki podmuch. Gdzieś niedaleko ozwał się swym niskim kląsknięciem kruk. Nad zdobyczą zakwiliła przeciągle kania. W głębi kniei zgłodniałe po zamieci stadko danieli przesuwało się wzdłuż brzegów śródleśnej rzeczułki. Żerowały ogryzając niezdrewniałe pędy drzew i pąki poczynające nabrzmiewać. Naraz, spłoszone jakimś odgłosem, przebiegły swym tanecznym galopem kilkadziesiąt metrów i znów zatrzymały się. Licówka - stara samica, idąca w przedzie, zawróciła po chwili, rozejrzała się wokoło, uniósłszy w górę swój kształtny łeb, zastrzygła uszami i ponownie poprowadziła stadko ku gęsto porośniętym brzegom rzeczułki. Daniele pasły się spokojnie i tylko bacznie nastawione ucho lub wzniesiona głowa przewodzącej łani świadczyć mogły o gotowości i czujności tej gromadki. Bokiem przemknęło kilka cietrzewi. Ptaki nie wzbiły się jednak do lotu, lecz zapadły w pobliskie byliny. Stara danielica wyciągnęła szyję, zastygła na mgnienie oka w bezruchu i w następnej chwili, przesadziwszy jednym skokiem zamarzniętą rzeczułkę, poszła w galop, pociągając za sobą resztę stada. Nie biegło ono jednak w komplecie. Jednej sztuki zabrakło. Młody, choć rosły już jelonek pośliznął się na lodzie strumienia, potknął i padając na przednie kończyny zarył głową w przybrzeżnych chaszczach, W chwili gdy poderwał przód ciała, dał się słyszeć świst i w napiętych mięśniach jelonka, rzucającego się do ucieczki, utkwiła strzała zaopatrzona w ciężki, kamienny grot. Jelonek upadł raz jeszcze, natychmiast jednak poderwał się i kulejąc pomknął za stadem. Następna strzała wyrwała mu strzęp sierści na grzbiecie i zmusiła tylko do wzmożonego wysiłku. Raniony nie tracił czasu. Mknął ile sił, nie zważając na obijającą się o krzewy strzałę tkwiącą w lewym udzie. Ledwie dotykał ziemi, płynąc niemal ponad gąszczem poszycia leśnego.

Brodaty sadził za postrzałkiem ogromnymi susami, starając się dostać raz jeszcze na strzał umykającą zdobycz. Jelonek był jednak znacznie szybszy. Zasapany łucznik zorientował się w bezcelowości pogoni i przystanął, próbując jeszcze raz zmierzyć do oddalającej się brunatnorudej plamy. Po chwili zrezygnował jednak z natychmiastowej zdobyczy, opuścił łuk i pilnie śledził tylko kierunek biegu umykającego daniela. Nagle na tropie postrzałka oczom zaskoczonego łowcy ukazała się sylwetka wilka. Sadził teraz wyciągniętym cwałem, wzniecając za sobą kurzawę śnieżnego pyłu.

Oczy Brodatego rozwarły się szeroko. Stał zdyszany

po pogoni i wpatrywał się gniewny w to, co się działo. Nie zdarzało się dotąd, by jego zdobycz zabierał mu w jawnej pogoni wilk. Tyle tylko zdołał pomyśleć Brodaty i ruszał właśnie śladem ranionego jelonka, gdy po kniei rozniosło się rozpaczliwe beczenie powalonego daniela...

Brodaty przełożył strzałę do lewej dłoni i zdecydowany, trzymając w pogotowiu łuk, przyspieszył kroku...


SPRZYMIERZEŃCY

Tkanki wilka goją się łatwo. Wilczy jęzor oczyszcza rany, a ślina leczy jak balsam. Kilka dni względnej sytości i kilka nocy wolnych od upartej i bezowocnej pogoni za zdobyczą to w zimie dla okaleczonego wilka bardzo wiele. Zmierzwiona, matowa sierść Wadery wygładziła się nieco, boki wypełniły, żółte ślepia zalśniły żywiej. Podgoiły się też nieco kikuty palców, a poszarpana na łapie skóra pokryła delikatną blizną. Chód jej lub raczej trucht, choć chromy, upodobnił się znów do lekkiego, posuwistego kroku wilków. Tylko galop i cwał był jeszcze niepewny i dłużej trwająca pogoń za zwierzyną nadal niemożliwa. Wilczyca pielęgnowała starannie swoje rany, liżąc je i chroniąc przed chłodem. Gdy zapadała w sen, okaleczona łapa, ukryta w puszystej sierści zwiniętego w kłębek zwierzęcia, znajdowała się zawsze w pobliżu nozdrzy. Tam, w zasięgu ciepłego powietrza wydychanego z płuc, rany goiły się lepiej, krew szybciej krążyła, a ból stawał się znośniejszy.

Ostatniej nocy, gdy zawieja łamała konary i nosiła śnieg po lesie, a wszystko, co żywe, kryło się w zaciszu nor ziemnych i gęstwiny poszycia, Wadera również pozostawała w swoim ukryciu w wąwozie przy Skalistej Polanie. Raz tylko, gdy zziębła pozostając od wielu godzin w bezruchu, a głód stawał się znów dokuczliwy, porzuciła kryjówkę i zwyczajem ostatnich nocy obeszła siedzibę ludzką. Myszkując i rozgrzebując zaspy śniegu, znalazła, czego szukała. Były to ogryzione kości młodego warchlaka i resztki trzech królików odrzucone przez mieszkańców jaskini. Zaspokoiwszy głód wilczyca powróciła spiesznie pod osłonę lasu i ukryła się w swoim legowisku. Oczyściwszy obolałą łapę z grudek przymarzniętego śniegu, zwinęła się w kłębek i wkrótce zasnęła.

Kiedy rankiem po zawiei ujrzała Brodatego zmierzającego spiesznie w kierunku lasu, poszła za nim. W niewielkiej odległości, lecz ukryta przed jego wzrokiem, pomykała obserwując każdy ruch. Człowiek szedł przodem, za nim chyłkiem przemykał się wilk. Porządek ten trwał do czasu, kiedy Wadera zwęszyła w pobliżu stadko danieli. Powonienie wskazywało jej nieomylnie kierunek, w jakim ich należało szukać. Porzuciwszy więc trop człowieka nałożyła drogi i omijając Brodatego szerokim łukiem wyprzedziła go. Ujrzawszy wkrótce stadko danieli, pasące się spokojnie nad zamarzniętym strumieniem śródleśnym, przywarowała ukryta za pasem przybrzeżnych zarośli. Tam czas jakiś trwała na czatach. Gdy grupka cietrzewi, spłoszona zbliżającymi się krokami Brodatego, przebiegła w pobliskie krzaki głogu, Wadera korzystając z szelestu i łopotu skrzydeł ptaków podczołgała się bliżej stada. Zauważyła, jak prze wodnica danieli raz

po raz przestawała się paść i postawiwszy słuchy rozglądała się. Nagle wszystkie zwierzęta zastygły skamieniałe z uniesionymi głowami, a w następnym momencie rzuciły się w las. Pędziły przed siebie w panicznej ucieczce, ledwie dotykając gruntu. Wadera pozostała nieruchoma. Cała jej uwaga skupiała się teraz na młodym danielu, który pośliznąwszy się na lodzie strumienia padł w śnieg. Wilczyca podczołgała się bliżej. Czekała chwili, gdy jelonek doganiając stado znajdzie się w zasięgu jej skoku. Daniel dźwigał właśnie głowę i kłąb. Wadera sprężyła się już do skoku, gdy naraz powietrze przeszył świst. Dźwięk ten, dobrze już znany wilczycy, nie spłoszył jej tym razem, lecz powstrzymał tylko. Nie odrywała wzroku od kulejącego teraz jelonka. Ten upadł raz jeszcze i poderwawszy się natychmiast pognał przed siebie. Nie bacząc na odgłosy bliskich kroków Brodatego, Wadera zwęszywszy zapach świeżej krwi rzuciła się w pogoń za danielem...

Wtedy to właśnie oczom zaskoczonego łucznika ukazała się na tle śniegu bura sylwetka wilka w pędzie za jego chybionym postrzałkiem.

Zrazu odległość między postrzelonym jeleniem a utykającym wilkiem poczęła rosnąć. Lecz oto strzała zwisająca z uda daniela zahaczyła o pędy jeżyn i zwierzę w pełnym cwale zwaliło się w głęboki śnieg. Zanim zdołało poderwać się, Wadera była już przy nim. Stłumione odgłosy ciał zwierzęcych przewalających się w śniegu przerwał krótki ochrypły bek daniela. Zaległa cisza. Tylko w bliskości tego, co wydarzyło się, można było złowić chrapliwy pomruk wydobywający się spoza zaciśniętych wilczych zębów.

Minęła jeszcze chwila i nacisk potężnych szczęk zelżał. Błyszczące oko daniela zmętniało i stało się obojętne na wszystko...

Wadera pragnęła pożywienia, a podniecenie wywołane pogonią i napaścią na ofiarę wzmagało w niej jeszcze potrzebę zaspokojenia głodu. Syciła się oddana bez reszty tej czynności, gdy w pobliżu rozległ się chrzęst śniegu i odgłos łamanych gałązek. Wreszcie dał się słyszeć głośny oddech zbliżającego się. Zaskoczona wilczyca przełknęła z trudem nie pogryziony jeszcze kęs mięsa i czekała. Zwęszywszy bliską woń człowieka, zjeżyła się. Z jej krtani wydobyło się stłumione warczenie, źrenice rozwarły się szerzej, lecz zwierzę od swej zdobyczy nie odstępowało. Lęk przed człowiekiem stał się teraz słabszy niż potrzeba sycenia głodu; sycenia go własną, tak dawno oczekiwaną zdobyczą...

Wilczyca nie poruszyła się również wtedy, gdy postać Brodatego ukazała się w odległości kilku kroków. Ten oparł włócznię o pobliski krzak, stanął i wpatrywał się przez chwilę w rozwarte źrenice zwierzęcia. Wreszcie powolnym ruchem zsunął łuk z barku, ujął go w lewą dłoń, a prawą sięgnął za cholewę, skąd wydobył strzałę. Spokojnie zaczepił ją o cięciwę, zmierzył i począł napinać łuk. Wadera żachnęła się instynktownie i osłonięta częściowo ciałem daniela rozpłaszczyła się w śniegu wpatrzona w swego prześladowcę. Żeru jednak nie porzucała. Brodaty wstrzymał oddech, aby wypuścić pocisk, ale w następnej chwili zmienił zamiar, opuścił łuk, a strzałę ukrył w cholewie. W tym decydującym momencie naszła go myśl, że gdyby nie było Trójnogiego, nie byłoby i daniela; umknąłby, unosząc w dodatku cenną strzałę w zadzie.

Człowiek cofnął się, podszedł do pobliskiej sosny, z wysiłkiem obłamał tęgą gałąź i zamachnąwszy się szeroko rzucił w kierunku wilczycy. Zwierzę odskoczyło w bok, a Brodaty trzymając w pogotowiu włócznię zbliżył się powoli do martwego daniela. Przez chwilę nie spuszczał z oka stojącej opodal, zjeżonej wilczycy, obawiając się napaści. Wreszcie pochylił się, podniósł ponownie sosnową gałąź i raz jeszcze rzucił nią w kierunku Wadery. Ta odstąpiła kilka kroków, wstecz i siadła wpatrzona uporczywie w intruza. Brodaty przyklęknął swoim zwyczajem i sięgnął po krzemienny nóż chcąc oskórować daniela, lecz Wadera ośmielona być może pozornie mniejszym wzrostem klęczącego lub jego „czworonożną” postawą uniosła się i postąpiła krok naprzód, zmuszając Brodatego do powstania. Stał chwilę bez ruchu, po czym, nie klękając już, pochylił się nad zdobyczą. Wprawnym ruchem przeciął skórę kończyn daniela wzdłuż ponad stawami piętowymi i chwyciwszy za wyłuskane spod skóry ścięgna, zawlókł go do pobliskiej sosny. Tani zawiesił tuszę zahaczając ścięgna tylnych kończyn o sęk i począł ją oprawiać.

Z początku odciął napoczętą przez Waderę przednią nogę i rzucił ją z rozmachem w kierunku wpatrzonych w niego żółtych ślepi. W pierwszym odruchu zwierzę odskoczyło, ale zwietrzywszy krew i rozpoznawszy źródło zapachu, zbliżyło się do mięsa, ujęło ochłap w zęby i uniosło w pobliskie krzewy. Zanim Brodaty oporządził tuszę, wilczyca uporała się z łopatką i powróciła na poprzednie stanowisko. Łowca odciął głowę daniela oraz dolne części pozostałych kończyn i również rzucił je wilczycy. Tym razem nie cofnęła się już, lecz chwyciwszy od razu głowę uniosła ją w krzewy i pożarła, co było w niej do pożarcia. Po chwili Brodatego już nie było. Odszedł pozostawiając w śniegu tylko żebra i część trzew, które uznał widać za nieprzydatne. Wadera pochłonęła niemal wszystko i wiedziona nawykiem ostatnich dni, pobiegła śladem człowieka w kierunku Skalistej Polany.


WSPÓLNA PORAŻKA

Dni stawały się dłuższe. Coraz wyżej jasne słońce wznosiło się nad lasem, ale popołudnia były mroźne i na powierzchni mokrego śniegu tworzyła się twarda skorupa. Zające, króliki i co mniejsza zwierzyna swobodnie poruszały się w kniei, gdyż zlodowaciała nawierzchnia śniegu nie zapadała się pod ich lekkimi ciałami. Większy zwierz poruszał się jednak z trudem. Wędrówki żubrów, turów, łosi i innych cięższych trawożerców w poszukiwaniu karmy stały się uciążliwe, a pogoń cięższych naziemnych drapieżców za drobniejszą zdobyczą prawie bezowocna.

I Brodaty od kilku dni nie zdobył ani kawałka świeżego mięsa. Chrzęst łamanej jego stopami skorupy śnieżnej niósł się daleko po kniei i płoszył wszystką zwierzynę, a na tę, która nie uciekła przed nim, polować nie odważył się. Pamiętał, jak w gromadzie swego plemienia usiłowali ubić wielkiego tura i czterech silnych mężczyzn zginęło pod racicami ranionego byka. Pamiętał też polowanie na żubra. Plemię opłaciło je życiem swych dwóch członków, a on sam - Brodaty - znalazł ratunek wspinając się na pobliski świerk. Zwierzętom tym schodził więc z drogi.

Raz tylko w ciągu ostatnich dni przy porywistym wietrze udało mu się podejść klempę z młodym. Zamierzenie było ryzykowne, ale nie pozostawało mu nic innego. Wiatr dął zachodni, a Brodaty podchodził łosia od wschodu. Korzystając z silnego szumu niosącego się po kniei, zbliżył się do pasących się spokojnie zwierząt na odległość bliskiego strzału, napiął z całych sił łuk, zmierzył dokładnie i puścił cięciwę. Rozległ się jęk rozluźnionej struny, a pocisk o kamiennym grocie utkwił w lędźwiach młodego łoszaka. Postrzałek skoczył w bok i równocześnie rozwścieczona kłem-

pa zwróciła się w kierunku, skąd doszedł ją jęk cięciwy i szelest chrustu. Ujrzawszy zaczajonego łucznika, w kilkunastu susach znalazła się przy nim i natarła wprost, bijąc wokoło potężnymi badylami. Brodaty szukał osłony w pobliskich krzewach, lecz samica natarła ponownie, tratując gałęzie dzielące ją od wroga. Lewe ramię Brodatego zwisło bezwładnie wzdłuż ciała, a on sam, dosięgnięty raz jeszcze potężną racicą, zwalił się z nóg. Szukając ratunku usiłował przeczołgać się pod pobliski pochyły dąb, płożący rosochate konary nisko nad ziemią. Zdołał tam ukryć już głowę i barki, gdy nagle rozległo się po lesie trwożne beczenie osamotnionego łoszaka, napastowanego właśnie przez Waderę. Klempa pognała natychmiast młodemu” z pomocą porzucając jednocześnie swą dotychczasową ofiarę.

Umykając w popłochu przed szarżą klempy Wadera porzuciła swą niedoszłą zdobycz... Pod opieką matki łoszę poszło w las unosząc strzałę łuczniczą i własne życie.

Z trudem dowlókłszy się do pieczary, Brodaty pozostał w niej kilka dni, lecząc obrażenia i dojadając wraz z rodziną resztki zapasów mięsa, jakie jeszcze pozostały. Leżał godzinami na skórach i raz po raz powracał myślą do wydarzeń ostatnich dni. Zwłaszcza przygoda z klempą przykuwała jego myśli. Rozpamiętywał ją wielokrotnie i niezmiennie przychodził do; przekonania, że gdyby trójnogi wilk nie napadł na młodego łoszaka, on - Brodaty - nie wyszedłby z tej utarczki z życiem. Wiedział o tym dobrze i odtąd posyłał codziennie Małego, aby kości i odpadki niósł na skraj lasu i pozostawiał w miejscu, gdzie ślad wskazywał miejsce pobytu Wadery. Ta zwykła była zabierać je nocą.

Zapasy wyczerpały się. Za wszelką cenę należało zdobyć pożywienie. Kobieta, Mały i on sam - Brodaty, odczuwali głód. Spośród dwu znanych mu sposobów zdobycia jadła jeden - rybołówstwo, był o tej porze roku całkowicie niemożliwy, a drugi - łowiectwo, nadal niezwykle utrudniony. Wyboru nie miał jednak, gdyż to, co przynosił ze swych wypraw Mały, nie wystarczało dla całej rodziny. Obrzęk z lewego ramienia ustąpił, a on sam czuł się na tyle silny, że postanowił wyruszyć w las. Nie było na co czekać. Nawet niemowlę skarżyło się, płacząc nieustannie. I ono było głodne, i jemu nie starczało pokarmu dobywanego z wychudzonej piersi matczynej.

Doczekawszy południa, kiedy skorupa lodowa miękła i nie zapadała się z tak głośnym chrzęstem pod stopami, Brodaty - minął polanę i zagłębił się w knieję. Za nim, skrajem lasu, w odległości kilkudziesięciu zaledwie kroków, szedł wilk lekko utykając. Nie krył się nawet przed człowiekiem. Tyle tylko, że nie zbliżał się doń zbytnio. Po chwili i on znikł w gąszczu poszycia lasu...


PRZEDWIOŚNIE

Mijały dni, a każdy następny dłuższy był nieco od poprzedniego. Zespolone działanie człowieka i wilczycy w zdobywaniu pożywienia stawało się z biegiem czasu nawykiem obojga. W owym powszednim trudzie dopełniali się. Jedno posiadało rozsądek, doświadczenie i dalekosiężną strzałę, drugie wnosiło to, czym obdarzyła je natura: nieomylny instynkt, wyczulone zwierzęce zmysły, błyskawiczny refleks i szybki, choć chromy bieg. Wspólne ich poczynania nigdy prawie nie bywały daremne. W miarę zdobywanej w tym współdziałaniu wprawy i doświadczenia łupy ich były coraz obfitsze i okupione coraz mniejszym wysiłkiem. Nierzadko po wspólnych łowach Brodaty z konieczności powracał raz jeszcze do kniei, aby z pomocą syna zabrać to, czego od razu po łowach nie zdołał unieść na barkach.

I Wadera porzucała nieraz kości nie oczyszczone należycie z mięsa, pożerając tylko co lepsze kąski. Słońce przygrzewało i mróz już nie dokuczał. Była syta, zdrowa i silna. Jedynie trwałe kalectwo, czyniące jej krok kulawym, a ją samą nie w pełni sprawną i niezdolną do samodzielnych pogoni za śmiglejszą zwierzyną, było świadectwem minionego głodu i czasu słabości. Przy wspólnych jednak łowach z Brodatym brak części palców i z lekka kulejący krok nie groził wilczycy głodem. W wytrwałym, długim galopie doga-

niała zawsze postrzelone zwierzę lub zabiegając od przodu napędzała je powtórnie na strzał łucznika. Dawno już nie zdarzyło się Brodatemu powracać z kniei bez łupu. Świadom zalet wilczycy i roli, jaką spełniała w ich wspólnych łowach, dzielił z nią każdą zdobycz wtedy nawet, gdy mięsa nie było za wiele.

W ciągu ostatnich dni śnieg w południe topniał na dobre. Ku wieczorowi jednak mróz nadal ścinał jego powierzchnię, tworząc twardą, lecz kruchą nawierzchnię. Brodaty korzystając z posiadanego jeszcze zapasu mięsa oraz chłodu, który pozwalał dłużej je przechowywać, nie polował w tym czasie. Siadywał często na skalnym tarasie u wejścia do pieczary i mozolnie obrabiał odłamki skalne, mające mu służyć jako groty do strzał. Tych nigdy nie było za wiele, chociaż teraz postrzałki zawsze niemal dostawały się w jego ręce. Nierzadko powracały jednak bez cennej strzały. Należało więc mieć dostateczny ich zapas. Dnie całe trawił Brodaty przy tej mozolnej pracy. Niekiedy przygotowywał także części do samołówek i pułapek. Ta „broń” działała nawet pod jego nieobecność, była więc szczególnie cenna, zwłaszcza gdy wiosenna powódź, zawieja czy gołoledź utrudniały łowy. Dobierał więc, wyginał i odpowiednio odrabiał giętkie gałęzie, które rozprężając się za najlżejszym dotknięciem odcinały zwierzęciu odwrót lub przetrącały kark. Wyginał łuki-samostrzały, których napiętą cięciwę zwalniało nadepnięcie zwierza na łyko przeciągnięte w poprzek drogi. Przygotowywał zaczepy i haki z kości zwierzęcych i drzewa jałowcowego lub dębiny. Plótł wreszcie pojemniki-sieci i pojemniki-kosze, przygotowując się do wiosennego rybołówstwa. Roboty było w bród, a syn, gdy było trzeba, pomagał mu.

Brodaty chętnie korzystał z pomocy Małego, który ręce miał zręczne i pojętny umysł. Nie pytał wiele.

Patrzył, dotykał, obracał w dłoniach i sam starał się wyciągać wnioski. Zwykle w lot orientował się, jakie przeznaczenie ma ten lub ów przedmiot bądź szczegół wykonany przez ojca. Chętnie obserwował również zajęcia matki. Pomagał jej w oczyszczaniu i wygniataniu skór i przygotowywał cienkie struny, którymi je zszywała. Zajmował się także swym mniejszym bratem, gdy matka była zajęta. Zbierał w lesie owoce głogu i tarniny, przypatrując się śladom zwierząt i ucząc się czytania tego, co było w nich dla łowcy czytelne.


PORA GODÓW

Wraz z wydłużaniem się dnia i ociepleniem Wadera stawała się niespokojna. Błąkała się po kniei bez widocznego celu, czasem siadywała w gąszczu, nasłuchując i wietrząc w skupieniu. W południe wygrzewała się w słońcu, wystawiając ku niemu lśniące boki i podbrzusze. Zdawała się wtedy leniwa i senna, ale przymrużone, żółte jej ślepia były czujne i uważne, a ruchliwe nozdrza chłonęły i rejestrowały każdą z licznych woni, jakie przynosił wiatr. Wadera także nie polowała. Nocą podkradała się w pobliże ogniska i pożerała resztki odrzucone lub celowo pozostawione przez Brodatego i jego rodzinę. Jadła teraz niewiele i racje te zaspokajały w zupełności jej potrzeby. Im wyżej stawało słońce, tym większy niepokój ogarniał wilczycę.

Długi dzień i ciepłe promienie słoneczne pobudzały jej tkanki i nerwy. Czasem skomlała cicho, a nocą zadarłszy łeb ku górze posyłała w ciszę i ciemność swoje przeciągłe, wilcze wezwanie. Kiedy ostatni dźwięk brzmiący głębokim falsetem zamierał w jej krtani i milkł bez echa, Wadera nie ponawiała go. Zasłuchana w ciszę nieruchomiała w oczekiwaniu. Nie

ponawiała go również wtedy, gdy z oddali noc przyniosła stłumione wołanie jej pobratymców. Czekała. W ciągu dnia znużona błąkaniem się po puszczy chłodziła się przywierając płasko brzuchem do wilgotnego mchu lub tarzając w topniejącym śniegu.

Zbliżał się czas wilczych godów. Czas, w którym ich stada poczynały rozpraszać się, a każda dojrzała samica, unikając swych rywalek, szła samotnie w las. Wilczyce snuły się po kniei, pozostawiając tu i tam ślady swej bytności. Czasem był to kłaczek sierści na krzaku, niekiedy zapach skóry zostawiony na mchu, który służył im za przejściowe posłanie, niekiedy znów był to odcisk zgrzanej łapy lub kropla śliny opadłej ze zziajanej paszczy.

Samotność ich nie trwała długo. Wkrótce w pobliżu samic pojawiały się basiory. Prawie nigdy jeden, lecz zawsze kilku samców-rywali towarzyszyło samicy w ciągu następnych dni, aby wśród walk i starć ustąpić wreszcie miejsca jednemu. Bywał to zazwyczaj ten najbitniejszy bądź najsprytniejszy. Okaleczony i zziajany, głodny, lecz zwycięski, pozostawał przy swej wilczycy, aby wraz z nią dać początek następnemu wilczemu pokoleniu.

Niedaleko Skalistej Polany, za jarem porośniętym tarniną i głogiem, pośród świerków i młodych brzóz leżał niewielki pagór. Nie był porośnięty drzewami ni mchem. Kamienisty i wzniesiony ponad otoczenie, zbyt mało zawierał wilgoci. Cienie drzew nie kładły się na nim, gdyż zwalona piorunem pobliska sosna i pogorzelisko leżące od południa i zachodu odsłaniały jego zbocze wystawiane wiosną i latem na wielogodzinne działanie słońca.

Ten właśnie pagór obrała sobie Wadera za miejsce wypoczynku i kąpieli słonecznych.

Jednego z pogodnych dni wygrzewała się tu właśnie rozciągnięta leniwie na jego zboczu. Uniesiony łeb i poruszające się nozdrza zwierzęcia wskazywały, iż nie pozostawało ono jednak całkowicie bierne i obojętne na to, co dzieje się wokoło. Pobudzone zmysły pozornie sennej Wadery rejestrowały najmniejszą zmianę w otoczeniu.

Pozostawała na pagórku dłuższy już czas, zmieniając tylko w pogoni za słońcem miejsce wypoczynku, gdy oto jej uszy pochwyciły szelest zeschłych liści i zwróciły się w kierunku jaru. Wadera uniosła leniwie barki i zadarłszy łeb poczęła węszyć. Nie dotarł do niej jednak żaden niepokojący zapach, toteż wstała powoli, ziewnęła szeroko i wyprężając kolejno kończyny przeciągnęła się. Naraz kątem oka spostrzegła u skraju jaru jakiś ruch. Minęła jeszcze chwila i w przebijających się skroś gałęzi promieniach zachodzącego słońca ukazał się spiczasty pysk, czarnobure czoło, sterczące, uważne uszy, a za nimi potężne barki młodego, przysadzistego basiora. Stał czas jakiś przyglądając się Waderze, po czym postąpił kilka kroków naprzód i uniósłszy ku górze niuch wciągnął weń kilkakrotnie haust powietrza. Wadera nadal nie ruszała się z miejsca. Wreszcie bury wilk postąpił jeszcze kilka kroków, ukazując długi, rozrośnięty tułów i ciężką, puszystą wiechę. Basior rozejrzał się wokoło, zadarł ogon i majestatycznie zbliżył się do brzegu pogorzeliska. Tu zatrzymał się, podszedł do pobliskiego pnia, odchylił w bok zadnią nogę i oznaczył go na swój wilczy sposób. Przeszedł jeszcze kilkanaście kroków i uczynił to samo przy głazie wapiennym, leżącym u stóp pagórka. Nadając w ten sposób własną, swoistą woń otaczającym przedmiotom, brał je we władanie i oznajmiał przygodnym intruzom, że miejsce to jest zajęte. Że on tu panuje i gotów jest bronić swoich samozwańczych praw. Celebrując w skupieniu tę czynność, grzebnął z rozmachem zadnimi łapami, rozsiewając w otoczeniu zwilżoną i napiętnowaną przez siebie ziemię, a wraz z nią obwieszczając wokoło swe nowo nabyte prawa. Dokonawszy obrzędu, uniósł wyżej jeszcze wiechę i krok za krokiem, powoli, lecz każdym ruchem manifestując swą samczą dziarskość, ruszył w kierunku wilczycy.

W odległości kilku kroków zatrzymał się i zaskomlił cicho... natarczywie... Wadera jednak nie drgnęła, tylko lekko zmarszczony grzbiet nosa i odsłonięte jej zęby powstrzymywały zalotną zaborczość przybysza. I oto młody samiec zmienił nagle sposób zachowania się: przywarowała, uskoczył w bok... przebiegł w ociężałych nieco podskokach kilka kroków, powrócił na poprzednie miejsce i zaskomlił ponownie. Po chwili powtórzył swój manewr, próbując zachęcić Waderę do zabawy. Wilczyca nie uczyniła najmniejszego nawet ruchu i wpatrywała się uparcie w przybysza. Wreszcie odwróciła obojętnie łeb i legła oparłszy głowę na wyciągniętych łapach. Bury nie zniechęcony zachowaniem się Wadery, lecz i nie natrętny, cofnął się, obszedł wokoło pogorzelisko i legł u stóp pagórka wywiesiwszy jęzor.

Spokój i cisza trwały do czasu, gdy ostatnie promienie słońca skryły się za drzewami. Od lasu powiało wieczornym chłodem i wilgocią. Powiew ów niósł widać z sobą jakąś niepokojącą woń, gdyż grzywa na karku Burego uniosła się, czyniąc sylwetkę jego jeszcze potężniejszą. I naraz, na tle ciemniejących gałęzi starego świerka, ślepiom Burego i Wadery ukazała się brunatnordzawa plama. Wkrótce plama znikła” coś zaszeleściło w poszyciu i po chwili rdzawa plama przybrała postać rosłego wilka, stojącego w pobliżu zwalonej sosny.

Był to dość chudy, lecz mocno rozrośnięty w kłębie i piersi samiec, o podkasanym brzuchu, siwiejącym pysku i długich, suchych nogach. Rdzawy jego grzbiet i kark zdobiła czerniejąca smuga, biegnąca od nasady uszu aż do ogona. Brzuch i podgardle były płowe, białe niemal.

Ujrzawszy przybysza, Bury zerwał się i stanąwszy pomiędzy nim a Wadera, zmarszczył pysk, ukazując długie, sinobiałe kły. Rudy przybysz powęszył chwilę, przeszedł kilka kroków ku pagórkowi, siadł spokojnie na zadzie i zaskomlił. Wadera uniosła się i wyminąwszy Burego siadła na stoku pagórka, zwrócona pyskiem w stronę przybysza. Ten powstał również, zadarł wiechę i uczyniwszy krok naprzód zatrzymał się nagle, osadzony w miejscu chrapliwym pomrukiem Burego.

Oba samce stały teraz nieruchomo naprzeciw siebie. Wiechy odstawione od zadu i wyprężone, karki zjeżone, rozszerzone źrenice utkwione w przeciwniku, łapy sztywne, napięte, zaparte w podłoże. Wadera poruszyła się, bury - wilk drgnął, a Rudy krok za krokiem powoli i jakby z ociąganiem się począł zbliżać się do zwalistego i ciężkiego rywala. Ten rozwarł zaciśnięte dotąd szczęki, a wydobywający się spoza nich pomruk stał się jeszcze bardziej gardłowy. Rudy stał w milczeniu. Jego żółte ślepia zwęziły się nieco, kły obnażyły, lecz wilk nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Stał ze zjeżona grzywą i wpatrywał się w przeciwnika, śledząc z uwagą jego ruchy. Siwiejący pysk, rozdarte ucho i stara blizna nad okiem świadczyły o doświadczeniu ubiegłych lat i licznych starciach, w jakich brał udział. Sytuacja była teraz dla niego niekorzystna, stał bowiem na pochyłości wzgórza, nieco niżej od swego rywala. Zwierzęta pozostawały bez ruchu do chwili, gdy Wadera zaskomliła raz jeszcze. Wtedy warczenie Burego przeszło w ryk. W odpowiedzi Rudy uniósł wargi, pokazując potężne, nieco żółtawe już kły, po czym bezgłośnie postąpił naprzód. Wilki stały teraz dotykając się niemal łopatkami. Wiechy naprężone, uszy przyciśnięte płasko do karku, ślepia nieruchome i powstrzymywany oddech... Ryk Burego, przerywany tylko dla nabrania powietrza, stał się bardziej chrapliwy. Zwierzę zachłystywało się w swej pasji.

Zachowanie obu samców, ich postawa, wyraz wściekle zmarszczonych pysków i rozmiary ciała, pozornie powiększone zjeżonym włosem, miały skłonić przeciwnika do ustępstw. Do poddania się bez walki, do uznania przewagi drugiego. Wśród wilków i tak nierzadko bywało.

Tym razem żaden nie zamierzał ustąpić.

Bury wilk dłuższy i tęższy, lecz nieco niższy, uniósł lewą łapę i przesunął ciężar barków na wyprężoną prawą. W ten sposób dorównywał pozornie wzrostem przeciwnikowi. Znieruchomiał w tej pozie, nie przestając ryczeć, a Rudy nie wydawszy żadnego dźwięku wykonał błyskawiczny rzut głową i zatopił kły w karku przeciwnika. Ciął w miejscu tuż za uchem, gdzie skóra była najcieńsza, a włos krótki. W następnym ułamku sekundy odskoczył, zajmując na stoku pagórka wyższe nieco miejsce. Dawało mu to przewagę, gdyż ewentualny skok po pochyłości w dół łatwiejszy był i pewniejszy. Bury zebrał się w sobie i skoczył ku przeciwnikowi, lecz skok nie był dobrze odmierzony i jego szczęki kłapnęły metalicznie w próżni. Rudy zdołał uskoczyć. Zanim Bury pochwycił równowagę, Rudy potężnym susem wzbił ciało w powietrze i w chwili gdy łapy sięgały ziemi, szczęki jego zwarły się na skroni i czole przeciwnika. Skuteczność tego chwytu znał od dawna. Krew spływająca ze świeżej rany na czole zalała oko Burego, czyniąc je na czas jakiś niewidomym. Należało to wykorzystać. Rudy cofnął się, aby przezornie zająć stanowisko po stronie zranionej skroni przeciwnika, lecz nie zdążył, gdyż ten natarł nań niespodziewanie całym impetem swego masywnego ciała. Pod naporem tego uderzenia Rudy zwalił się z nóg. Bury wilk dążył instynktownie do zwarcia, które cięższemu zawsze dawało przewagę, ale przeciwnik jego był szybszy. Zdołał już poderwać się i odskoczyć. Lewy bark Rudego broczył silnie krwią i Bury korzystając z chwilowej przewagi skoczył nań raz jeszcze. Przeciwnika jednak nie było już w miejscu, w które mierzył. Rozpęd własnego ciała pchnął Burego o zbędny krok jeszcze ku przodowi i w tym właśnie momencie szczęki Rudego sięgnęły drugiej jego skroni i szarpnęły ku sobie podatną skórę. Teraz obie już skronie Burego broczyły obficie, a ślepia raz po raz zasnuwała mgła krzepnącej krwi. Oślepiony basior potrząsnął kilkakrotnie ciężkim łbem, usiłując uwolnić się od tego, co przesłaniało mu źrenice. Wreszcie stanął bezradnie, ocierając łapą zalane krwią oko. Silne uderzenie barkiem i powtórny chwyt za uchem, jakie w mgnieniu oka nastąpiły po sobie, rzuciły Burego na ziemię. Rudy cofnął się zachęcając tym samym przeciwnika do powstania i natarł raz jeszcze w tym właśnie ułamku chwili, gdy tamten podrywał ciało na nogi. Nie stanął na nich jeszcze, kiedy zęby Rudego znów zacisnęły się na jego skrwawionej skroni. Bury wydał z siebie warkliwy skowyt bólu, poderwał się, lecz nie próbował już atakować. Potrząsając okrwawionym łbem i z podkuloną kitą zawrócił w las. Po chwili znikł za pobliskimi krzewami.

Rudy stał jeszcze czas jakiś, odprowadzając wzrokiem pokonanego, po czym legł u stóp pagórka i począł wylizywać zraniony bark. Tam gdzie nie sięgnął własnym jęzorem, uczyniła to za niego Wadera.


ROZTOPY

Kiedy po długiej i śnieżnej zimie przyszła nagła wiosna, wszystko wokoło nabrzmiewało i rozmiękało od nadmiaru wilgoci. Mętne i burzliwe wody rzek i strumieni, zasilanych teraz milionem pomniejszych strug i rzeczułek, wylały z koryt. Torfiaste łąki i leśne trzęsawiska zamieniły się w rozległe, trudno dostępne i muliste jeziora, odwiedzane tylko przez brodzące

i pływające ptactwo. Na większych polanach i południowych stokach wzgórz śnieg prawie stopniał. Czerniejące poletka wilgotnej ziemi parowały w słońcu. Tu i tam pojawiły się świeże kopce kretowisk.

Na skrajach lasów siwe porosty i przyziemne mchy ożyły i napęczniały wilgocią. Niosło od nich owym gorzkim zapachem grzybów i butwiejących liści.

W pobliżu polan i pogorzelisk odzywały się ptaki, ale w starej dąbrowie i w głębi iglastych wysokopiennych borów, mrocznych i niedostępnych promieniom słońca, trwała wciąż jeszcze zima. Wszędzie leżał tu śnieg, oblodzony wprawdzie i połyskliwy, ale pokrywający nadal grubą warstwą dno lasu. Tu panowały cisza i chłód. Tylko uwijające się w gałęziach wiewiórki swoim ruchem i wesołym cmokaniem ożywiały niekiedy zimowe uroczyska.

Wilgoć i chłód panujące nadal w gęstwinie dały się tego dnia we znaki Brodatemu. Od dłuższego czasu siedział, przycupnąwszy pod nawisłą gałęzią starego dębu, i poczynał już dygotać z zimna. Czekał jeszcze, spodziewając się, że jeżeli nie postrzałek, którego stracił tu z oczu, to może inny jakiś warchlak, poszukując w dąbrowie żołędzi, wyjdzie na strzał. Pogoni za postrzelonym dzikiem Brodaty zaniechał. Co krok zapadał się bowiem w grząskim śniegu, łamiąc poszycie i czyniąc przy tym tyle niezamierzonego zgiełku, że podejście zwierzyny na odległość strzału było niepodobieństwem.

Czekając tu już od dłuższego czasu zziąbł tym silniej, że po sutych dniach wczesnego przedwiośnia nastał dla niego i jego rodziny czas głodu. Dawno już nie zdarzyło mu się napełnić do syta żołądka. Obfitość śniegu i szybkość, z jaką tajał tej wiosny na pobliskich wyżynach, sprawiły, że niesprzyjający łowiectwu czas roztopów był dla połowu ryb także stra-

eony. W miarę upływu dni głód stawał się coraz trudniejszy do zniesienia.

Ostatnio Wadera nie towarzyszyła mu już w łowach. Odczuwał to dotkliwie. Utracił w tym czasie kilka cennych strzał z kamiennymi grotami. Podobnie; jak tego dnia uniosły je w swym ciele postrzałki, których sam nie zdołał dogonić.

Dwie strzały utonęły w grząskim bagnie razem z postrzelonym kozłem. Włócznię stracił wraz ze zbiegłą lochą. Dwa samołowne kosze na ryby zniósł nurt strumienia, a poręczny oścień zaginął w mule płytkiej łachy wodnej. Jedynym pożywieniem, jakim musiał się zadowalać on sam i jego rodzina, były nieliczne króliki złowione przez Małego na pętlę oraz wygrzebane spod; śniegu korzenie bylin i przewiędłe jagody.

Zwierzyna stała się niedostępna. Łosie powędrowały do wyżej nieco położonych bagien, sarny zaszyły się w gęstwinach liściastych młodników porastających dawne pogorzeliska. Objadały tam nabrzmiałe już pająki i czuły się syte i bezpieczne. Jelenie ciągnęły gdzieś; na wyżynę i żerowały na odkrytych perciach i halach, a polowanie w pojedynkę na żubra lub tura nie było w ogóle możliwe. Osiągalne pozostały tylko dziki i trudno dostępne ptactwo wodne.

Niechętnie więc rezygnował Brodaty z tej niewielkiej szansy, jaka mu jeszcze tego dnia pozostawała.: Kiedy zziębnięty ruszył wreszcie w kierunku pieczary, zbliżał się już wieczór. Postanowił nałożyć nieco drogi i powrócić na Skalistą Polanę od strony Głębokiego Jaru. Zamierzał rozejrzeć się tam przed zmrokiem, aby przekonać się, czy Trójnogi definitywnie opuścił te strony, czy też powraca jeszcze w dawniej odwiedzane miejsca. Raz po raz zadawał sobie Brodaty pytanie, jakim to sposobem kulawy wilk zdobywa teraz pożywienie.

Było już prawie ciemno, kiedy po długim przeszukiwaniu okolicy Głębokiego Jaru Brodaty znalazł wreszcie to, czego tak uparcie poszukiwał. Wsparty na kolanach i skupiony wpatrywał się w świeże tropy, jakie pozostawił Trójnogi. Siad był wyraźny, ale nadal było niejasne, dlaczego wilk, będąc tu na miejscu, rezygnował tak uparcie z korzyści, jakie dawały mu wspólne łowy z nim, z Brodatym.

Siedząc z uwagą ów wilczy trop, mężczyzna przeszedł na czworakach w głąb jaru i na jego dnie, obok śladów Trójnogiego, znalazł inne, nieco większe odciski wilczych łap. Pozostawione były w tym samym czasie i w bezpośredniej bliskości tamtych.

Tak więc przyczyna niepojawiania się Trójnogiego i sposób, w jaki ten zdobywał sobie pokarm, przestały dla Brodatego być tajemnicą.

Jedyna możliwa do przyjęcia interpretacja tego, co stwierdził, nie pozostawiała żadnych złudzeń. Dla Brodatego było jasne: Trójnogi żyje i poluje nadal we dwoje, ale owym drugim współuczestnikiem łowów był teraz również wilk... Trójnogi nie jest więc wcale Trójnogim, lecz Trójnoga, samicą wilczą, a towarzyszący jej wilk-samiec, jak wynikało z tropu - duży, długonogi i szybki - potrafi bez trudu zdobyć pożywienie dla siebie, dla Trójnogiej i ich przyszłego potomstwa.

Głodny człowiek zamyślił się nad przyczynami, jakie pozbawiły go tak przydatnego w łowach sprzymierzeńca, postał chwilę bez ruchu i powziąwszy jakieś postanowienie ruszył energicznie w stronę pieczary.

Nadmiar wody oraz rozległe przestrzenie pokryte jeszcze zlodowaciałym śniegiem utrudniały i wilkom zdobywanie pokarmu. Waderze nie działo się jednak źle. Rudy był sprawnym, doświadczonym łowcą, a i jej

także nie brak było umiejętności w zdobywaniu łupu. W ostatnich tylko dniach narastająca ociężałość wraz z trwałą kulawizną czyniły ją niepełnowartościowym partnerem basiora. Pokarmu im jednak nie brakło. Najczęściej bywało tak, że samiec mocny w nogach i wytrwały naganiał ofiarę, a Wadera krótkim atakiem z zasadzki osadzała ją na miejscu, udaremniając dalszą ucieczkę.

Po kilkunastu wspólnych wyprawach współdziałanie wilczej pary stało się tak precyzyjne i zgrane, że mimo niesprzyjających warunków łowy nie zajmowały im nawet czwartej części doby. Resztę czasu zwierzęta spędzały wygrzewając się na słońcu. Ich ciała domagały się tego. Zwłaszcza Wadera chętnie zażywała kąpieli słonecznych.


W ZGODZIE Z PRAWEM NATURY

Minęło jeszcze kilka dni i księżyc pokazał się w pełni. Nad parującym moczarem wisiała stale mgła. W południe ptaki odzywały się coraz natarczywiej, a lisy, obarczone już potomstwem, uganiały się po lasach za zdobyczą. Pagór i pobliskie pogorzelisko, które z dawna upodobała sobie Wadera, leżały w niedalekim sąsiedztwie Głębokiego Jaru; biegł on równolegle do pobrzeża lasu zwróconego ku Skalistej Polanie.

Jar był dawnym korytem niewielkiego dopływu Wielkiej Rzeki. Dawniej woda wypełniała go wiosną po brzegi, a bywało tak do czasu, gdy W górze Wielka Rzeka znalazła dodatkowe boczne ujście i rozpłynęła się w szerokie rozlewisko. Ale i wtedy jeszcze na dnie Głębokiego Jaru płynęła niewielka struga ciemniejącej wody. Zabrakło jej dopiero, kiedy bobry, zwaliwszy w poprzek parą dużych pni, wzniosły w górze strumienia potężną tamę, całkowicie zatrzymując przepływ wody. Zanim to nastąpiło, bobry zwaliły jeszcze wiele drzew, dając promieniom słonecznym dostęp do ocienionych przedtem i mrocznych zboczy Jaru. Oświetlone i nagrzane słońcem, porosły one wkrótce niskopienną roślinnością i krzewami, stanowiącymi naturalną osłonę dla wielu kryjących się tu drobnych zwierząt. W zboczach Jaru, pod krzakami i korzeniami, ukryte były liczne wloty króliczych nor i innych drobniejszych gryzoni. Tu i tam ze skarp sterczały fantastycznie powyginane korzenie starych olch i sosen, spod których roztopy minionych wiosen i liczne deszcze wypłukały ziemię.

Szczególnie gęsto porośnięte były stromizny i dno Jaru w górze, opodal tamy bobrów. Tam właśnie, pod zmurszałą kłodą zwalonego drzewa, krył się zazwyczaj Rudy, gdy towarzyszka jego wygrzewała się na swoim pagórku. W głębi Jaru przebywała ona teraz niechętnie. Wybierała legowiska bardziej nasłonecznione. Pogodne przedpołudnia spędzała zwykle rozciągnięta na boku, wystawiając na działanie słońca słabiej pokryte sierścią i ciężkie teraz podbrzusze. W chłodne wieczory zwijała się zwykle w płytkiej jamie, jaką wygrzebała w nasłonecznionym stoku pagórka. Rudy nigdy nie pozostawał tam dłużej. Zapewne niepokoiła go bliskość odsłoniętej polany i znajdującej się tam siedziby ludzkiej lub może po prostu przekładał miejsca bardziej osłonięte. Kiedy więc nie udawało mu się zachęcić Wadery do opuszczenia pagórka, odchodził sam i zaszywał się w gąszczu porastającym Jar.

Któregoś z pogodnych poranków, po wytężonych łowach i sutym posiłku, wilki powróciły znużone w okolice Jaru. Wadera zrazu pokłusowała ociężale w kierunku swego słonecznego pagórka, ale dotarłszy tam, zawahała się. Stanęła niezdecydowanie nad jamą, którą niedawno sama tu wygrzebała, zajrzała w głąb, po czym odwróciła głowę i nie ujrzawszy w pobliżu basiora poszła jego śladem na dno Jaru. Nie zatrzymała się jednak przy zwalonym pniu, w gąszczu służącym dotąd za stałe miejsce schronienia Rudemu. Węsząc zdawała się czegoś szukać. Szła przed siebie ociężała i powolna, penetrując w skupieniu dno i zbocza. Zaglądała pod wykroty, szperała wśród korzeni i zagłębień, tu i tam rozgrzebywała opadłe liście i resztki zlodowaciałego śniegu. Uszedłszy spory kawałek drogi zatrzymała się wreszcie przy potężnych korzeniach starej sosny, sterczących w północnym zboczu wąwozu. Ob wąchała je dokładnie raz i drugi i zdrową łapą zaczęła spod korzeni wygrzebywać ziemię. Rudy siadł w pobliżu i przyglądał się czynności Wadery. Kiedy w wygrzebanej przez siebie jamie mieściła się już prawie cała, przerwała kopanie, aby w pobliskiej kałuży ugasić pragnienie. Bez zwłoki zastąpił ją Rudy. Kontynuował dzieło z wprawą i zapałem. Obie przednie łapy miał zdrowe, toteż wyrzucanie ziemi szło mu znacznie sprawniej.

Wkrótce pomiędzy korzeniami sosny i za nimi, w głębi skarpy, powstała rozległa, wydłużona nora, w której bez trudu skryć się mogły nie mniej niż cztery dorosłe wilki. Rudy pozostał u jej wylotu, pomiędzy korzeniami sosny, a Wadera otrząsnąwszy z sierści piasek skryła się w głębi. Tam, wilczym obyczajem, okręciła się kilka razy w koło i legła ciężko w najdalszym zagłębieniu. Chwilę poleżała zziajana, po czym wydawszy z siebie głośne westchnienie, uniosła się raz jeszcze, zbliżyła do Rudego, trąciła go przyjaźnie nosem w kark i zawróciła znów w głąb. Było jej gorąco. Wysunęła z paszczy drgający jęzor i przymrużywszy ślepia spojrzała znów na basiora, którego sylwetka widoczna była na jaśniejszym tle wlotu do nory. Czuła znużenie i senność. Wieczór i noc minęły spokojnie.

Zaczynało już szarzeć, gdy Rudy podniósł się, przeciągnął grzbiet, wyprężył kolejno i z osobna każdą z tylnych kończyn, ziewnął szeroko i rozgłośnie, po czym schyliwszy trochę barki wsunął się do wnętrza nory. Zbliżając się do Wadery otarł głowę o jej bok, ale ta warknęła krótko. Rudy postąpił krok wstecz i zaskomlił cicho. Wadera nie okazywała jednak ochoty do opuszczenia jamy. Po chwili samiec wycofał się z nory i stojąc opodal znów zaskomlił prowokująco. Nie doczekał się jednak odzewu. Postał jeszcze czas jakiś bez ruchu, uniósł głowę chwytając wiatr w nozdrza i pobiegł w las.

Zrazu skierował się do miejsca, gdzie poprzedniego dnia pozostawił z Wadera resztki warchlaka. Nie znalazłszy tam niczego, czym dałoby się doraźnie zaspokoić głód, pokłusował w poszukiwaniu nowej zdobyczy. Czuł instynktownie, że tym razem musi sam zdobyć łup, który zaspokoiłby potrzeby ich obojga. Z początku natknął się na ślad Zubrzycy z młodym, ale porzucił go wkrótce. O świcie schwytał spóźnionego królika, powracającego z żeru, i po chwili wahania pożarł go na miejscu. Po zaspokojeniu własnego głodu pozostawało już tylko zdobycie pożywienia dla ociężałej Wadery.

Tymczasem nastał dzień. Nie pora była na łowy. Rudy znajdował się zbyt daleko od Jaru, aby tam wracać, legł więc pod krzakiem i przespał godziny dzielące go od zmroku.

Kiedy zziajany po uciążliwej pogoni za szarakiem powracał nad ranem niosąc łup, nie ujrzał u wylotu nory czujnej głowy wilczycy oczekującej jego powrotu.

Spodziewał się zapewne zobaczyć ją tam, gdyż w pierwszej chwili zawahał się jakby i stanął w pewnej odległości od nory. Być może tak właśnie wyrażała się jego instynktowna ostrożność albo też podświadoma dbałość, by nie płoszyć niespokojnej wilczycy swym nagłym, „nie zapowiedzianym” przybyciem. Po chwili złożył łup pomiędzy przednimi łapami i odchylając nozdrza to w jedną, to w drugą stronę począł węszyć i nasłuchiwać. Nie odkrył jednak niczego niepokojącego i przeczekawszy jeszcze krótką chwilę zaskomlił cicho. Odzewu nie było, ale basior wyczuwał bliską obecność wilczycy i zaskomlił raz jeszcze. Nie doczekał się i tym razem odpowiedzi. Zapewne nie była mu już potrzebna, gdyż ujął w zęby zdobycz i z wolna zbliżył się do nory. Chwilę nasłuchiwał jeszcze u włazu i wreszcie skrył się w nim. Tu jednak osadziło go w miejscu warczenie dochodzące z głębi. Doświadczenie mówiło mu, co może ono w takiej sytuacji oznaczać: było to zarówno hasło, jak i ostrzeżenie wilczej samicy pobudzanej macierzyńskim instynktem.

Na swój wilczy sposób Rudy pojął to, zanim jeszcze posłyszał odgłos mlaskania i ledwo uchwytny, cieniutki pisk, napływający z nory wraz z falą owego swoistego zaduchu gniazda wilczego, w którym niedawno przyszły na świat szczenięta.

Wszystko to znane mu było i wiedział, lub raczej wyczuwał, niż wiedział, że musi Waderze zapewnić spokój. Stała się teraz niebezpieczna.

Było to naturalne. Wyczulone zmysły wilczych matek i napięte ich nerwy, pobudzane troską o potomstwo, czyniły je zaczepnymi i groźnymi. Opiekuńczość wobec wilcząt rodziła się w nich wraz z napastliwością i nieufnością wobec wszystkiego, co żyje i porusza się, a ich odwaga i ciętość stawały się nieodzowną potrzebą, będąc jednym z przejawów ich rodzicielskiego instynktu.

Wilcze matki odmienione brzemieniem obowiązków, jakimi obarczyła je natura, stawały się agresywne i groźne, nieufne i ostrożne nawet wobec drugiego rodzica swoich szczeniąt. I Wadera nie była inna. Była jedną z tych, które zazdrośnie ochraniają i troszczą się o swe młode...

Ale basiorom instynkt także przychodził z pomocą, podsuwając właściwe i jedyne rozwiązania. Nie musiały się ich uczyć. Ta wiedza była im darowana i przekazana przez przodków.

Rudy, nieustępliwy i hardy, spotulniał naraz w obliczu nowej sytuacji i pokonując własną ciekawość, powoli i flegmatycznie wycofał się z nory, pozostawiając w niej tylko łup. Nie oddalił się przecież. Legł czujny na dnie Jaru, nie spuszczając z oka wlotu nory.

Minął ranek i południe. Zapadający wieczór zastał Rudego w tym samym miejscu i w tej samej niemal pozycji. Tyle tylko, że łeb jego spoczywał teraz na wyciągniętych do przodu łapach.

Wreszcie pod korzeniami sosny ukazała się głowa i barki Wadery. Rozejrzała się, powęszyła chwilę, spojrzała przelotnie na basiora i ociągając się wyszła wreszcie na zewnątrz. Wygląd jej zmienił się wyraźnie: boki zapadły, sutki nabrzmiały mlekiem, a puszysta, zimowa jeszcze sierść utraciła swój naturalny połysk. Wilczyca była znużona i czuła pragnienie, ale chcąc je ugasić w pobliskiej kałuży na dnie Jaru, musiałaby oddalić się nieco od nory. Niepokoiło ją to. Chwilę stała niezdecydowana. Upewniwszy się, że Rudy nie zamierza zaspokoić swej ciekawości, lecz pozostaje nadal nieporuszony na swoim posterunku, zdecydowała się w końcu. Podeszła spiesznie da kałuży, ale chłepcąc wodę ustawiła się tak, aby wlot nory pozostawał w zasięgu jej wzroku. Ugasiwszy pragnienie szybko powróciła na skarpę i skryła się we wnętrzu nory. Po chwili dał się słyszeć trzask łamanych kości zająca, pozostawionego przez basiora u wlotu jamy. Raz jeszcze Wadera wyszła napić się wody, po czym ukryła się w norze i pozostawała tam bez przerwy przez całą dobę.

Do następnego wieczora Rudy również trwał w pobliżu. Wreszcie naglony własnym głodem i pobudzany rodzicielskim instynktem pomknął za żerem w las.


NARADA

Powróciwszy do swej siedziby Brodaty zastał Kobietę przy ognisku. Opiekała nad ogniem tuszkę chudego królika nadzianą na długi dębowy drążek. Z boku, na skraju ogniska, zgarnąwszy nieco żarzących się węgli, ustawiła wiklinowy kosz oblepiony w środku i na zewnątrz warstwą gliny. Tworzył on w ten sposób namiastkę naczynia. Było ono w połowie wypełnione uzbieranymi za dnia podziemnymi pędami roślin. Niewielka porcja pachniała zachęcająco, toteż Brodaty przysiadł w kucki pod skałą i wyciągnąwszy rękę w kierunku ogniska stwierdził lakonicznie:

- Chcę jeść...

Kobieta obrzuciwszy uprzednio przybysza ukradkowym spojrzeniem wiedziała, że przychodzi z niczym. Zdawała się jednak nie zauważać tego i nie zadając żadnych pytań podsunęła mężczyźnie zawartość glinianego kosza wraz z połową nie dopieczonej tuszy królika. Resztę zebrała do niewielkiej tacki z kory brzozowej i poniosła wspinając się na taras skalny. Kiedy pochylała się, aby skryć się w głębi pieczary, Brodaty zagadnął:

Zanim Brodaty pochłonął swoją porcję, przybył Mały niosąc wyleniała wiewiórkę i cztery nornice. W czasie gdy chłopiec wprawnymi ruchami ściągał z nich skórki, Brodaty nie odzywał się. Siedział chmurny i skupiony, a kiedy Mały uporał się ze swoją robotą, mężczyzna odezwał się wreszcie:

- Można tak zrobić, żeby Trójnoga wróciła - odparł niepewnie Mały.

- pójdziemy tam wszyscy.

- Będzie chciała. Wiem, jak trzeba zrobić. Tylko teraz nie wolno jej płoszyć i straszyć koło nory. Wtedy może wynieść szczenięta i sama ucieknie. Pójdziesz przed rankiem i wytropisz samca-wilka. Pójdziesz jego śladem i wytropisz norę wilków. Tylko nie podchodź za blisko. Masz wiedzieć, gdzie ona jest. I nie spłosz ani Trójnogiej, ani samca. Skryj się wysoko na drzewie i czatuj. Jak nic nie zobaczysz, pójdziesz w następną noc i wybierzesz inne miejsce. Na innym drzewie. Kiedy zobaczysz wilki, dobrze zapamiętasz wszystko, zaznaczysz drogę i cicho wrócisz. Potem powiesz. Teraz zimno. Idę spać. Rano będę łowił ryby... To rzekłszy Brodaty uniósł się, dorzucił gałęzi na ognisko i szybko skrył się w jaskini.


NAD TAMĄ BOBRÓW

Zbudziwszy się przed wschodem słońca Mały zjadł spiesznie kawałek mięsa pozostawiony od wczoraj. Nie był syty, ale tuszkę wiewiórki, spieczoną na węglach, wziął przezornie na drogę. Nie wiedział przecież, jak długo potrwa tropienie wilka. Pod futrzaną bluzę wciągnął jeszcze jedną, uszytą z zajęczej turzycy, wziął łuk i poszedł przed siebie. Po kilku krokach zawrócił, aby zabrać spory zwój rzemienia z łosiowej skóry. Tak wyposażony ruszył przed siebie. Cel nie był odległy. Wystarczyło przeciąć w poprzek Skalistą Polanę i zagłębić się w las jeszcze drugie tyle.

Kiedy przybył na skraj lasu, ledwie zaczynało szarzeć. Wokoło panował spokój. Najlżejszy nawet wiatr nie poruszał gałęzi. Przyroda zastygła jakby w oczekiwaniu na pierwszy promień słońca. Małemu nie ułatwiało to podjętego zadania. Wśród panującej ciszy bezgłośne poruszanie się w gąszczu nie było łatwe. Szedł więc ostrożnie, krok za krokiem, wypatrując miejsc, gdzie należało oprzeć stopę i przesunąć ciało, tak aby nie czynić hałasu. Wreszcie znalazł się w pobliżu tamy bobrów, za którą w lewo ciągnął się suchy już wąwóz. Tam właśnie zauważył ostatnio wilcze ślady. Rozejrzał się uważnie i upatrzył opodal pochyłą, starą olchę potrójnie rozwidloną. Po chwili wspiął się na nią i począł sadowić się wygodnie pomiędzy konarami, by móc przez czas dłuższy nie zmieniać pozycji. W tym celu pomiędzy sąsiednimi gałęziami uwiązał dwa rzemienie robiąc z nich oparcie pod grzbiet, a siedzenie znajdujące się w szerokim rozwidleniu gałęzi wymościł sobie własną futrzaną czapą. Usadowiony wygodnie pozostawał nieruchomo dłuższą chwilę, ale prócz chrapliwego krzyku czapli i stukania dzięcioła nie doszedł do jego uszu żaden dźwięk. Wreszcie, z błyskiem pierwszego skośnego promienia słońca na zlodowaciałym śniegu, dał się słyszeć cichy plusk wody i sapnięcie. Zrazu na powierzchni zalewu nie było nic widać prócz chybotliwie płynącego klocka okorowanego drzewa. Po chwili klocek ten dobił do brzegu, a w ślad za nim duży bóbr wygramolił się ociężale na groblę i podpierając się swym płaskim, łuskowatym ogonem stanął słupka. Rozglądał się i nasłuchiwał. Poruszywszy parę razy wąsami spojrzał w stronę wąwozu, po czym przekonany, że doraźnie nic nie zagraża jego bezpieczeństwu, uchwycił klocek w przednie łapy i siłą począł go wciskać pomiędzy inne gałęzie, sterczące ponad błotnistą nawierzchnią tamy i tworzące jej zrąb. Mozoląc się nad tą czynnością bóbr pochrząkiwał cicho i od czasu do czasu rozglądał się, chcąc się jakby upewnić, czy w otoczeniu nic nie uległo zmianie. Uporawszy się z klockiem zwierzę wyciągnęło z wody kawałek olchowej szczapy i ją z kolei wetknęło w zrąb tamy. Zapewne to właśnie miejsce wydało się bobrom nie dość pewne lub może powstał tu nieznaczny ruch wody świadczący o nieszczelności grobli, gdyż po chwili nadpłynął następny bóbr, aby wykonać tę samą czynność, co jego poprzednik. Naraz oba zwierzęta przerwały swoje zajęcie i równocześnie, jak na komendę, zsunęły się gładko do wody. Jeden z nich klasnął przy tym głośno ogonem o jej powierzchnię. Było to hasło ostrzegawcze dla pozostałych członków bobrzej kolonii.

Mały wiedział, co ów sygnał oznacza; wiedział, że zwierzęta były czymś zaniepokojone, ale mimo skupionej uwagi i pilnej obserwacji otoczenia przyczyna niepokoju bobrów pozostawała dla chłopca nie ujawniona.

Minęła długa chwila. Obydwa bobry pozostawały czas jakiś pod powierzchnią wody. Wreszcie jeden z nich ukazał się ponownie. Płynął powoli, wystawiwszy do połowy głowę z wody. Zmieniając pierwotny kierunek ruchu, bóbr zatoczył półkole i popłynął do przeciwległego brzegu zalewu porośniętego przerzedzoną kępą wierzbiny. Na brzeg nie wyszedł jednak. Pozostał w przybrzeżnej płyciźnie opodal zwalonej wierzby i kilku leżących gałęzi osiki. Zaraz też z pnia zwalonej wierzby począł zdzierać pasy kory. Zwierzę nie oddawało się jednak bez reszty tej czynności. Co chwila przerywało ją, aby raz jeszcze rozejrzeć się wokoło, W końcu bóbr wszedł na jakiś podwodny pień, ukazując się w całej okazałości. Otrząsnął sierść z wody i począł przeczesywać ją na bokach ciała pazurami przednich łap. Nagle zaniechał tej czynności, by z głośnym uderzeniem ogona o wodę znów skryć się pod nią. Płynął w ukryciu znacząc tylko lustro wody falą układającą się w kształt wielkiego „V”.

Mały wyczuł, że w otoczeniu coś musiało się zmienić, że jest w nim coś nowego. Siedział więc nieruchomy, lecz pełen napięcia, ale mimo skupionego wpatrywania się we wszystkie dostępne jego oczom elementy pobliskiego krajobrazu, mimo upartego wsłuchiwania się w ciszę nie rozpoznał nic, czego by zmysły jego nie zarejestrowały już poprzednio.

Po chwili, wśród dzwoniącej w powietrzu ciszy, odważył się przesunąć lekko głowę w lewo i oto, spoza grubej gałęzi olchy, ukazało się jego oczom coś, czego nigdy dotąd nie widział... Na przeciwległym brzegu zalewu, wtopiony w tło, jakie stanowił złamany pień wierzby, siedział nieruchomy, lecz nie przyczajony bynajmniej wilk. Pozostawał spokojny i nieporuszony, wpatrując się z uwagą i zainteresowaniem w to, co działo się nad wodą. Teraz utkwił spojrzenie w rozchodzącej się fali. Siedział wyprostowany wyciągnąwszy szyję, aby móc objąć nim szerszy wycinek otoczenia. Jego zachowanie się wskazywało, że tym razem nie przybył tu po zdobycz. Nie ukrywał się ani nie próbował zbliżyć się do grobli lub bodaj do skraju zalewu, gdzie miałby przecież jakieś szanse schwytania bobra. Zmarszczywszy skórę na czole, basior siedział z nastawionymi pionowo uszami, skupiony i uważny, lecz całkowicie nieświadom tego, że jest obserwowany przez chłopca.

Mały widział już wiele wilków, ale ten, którego miał przed sobą, różnił się wyraźnie od innych. Był wysoki i długonogi, pierś jaśniała mu kremową bielą, a szeroki, długi łeb znaczyła ciemna, rdzawa smuga. Chłopiec wiedział, że był to ten sam wilk, którego ślady oglądał już poprzednio nad tamą. I tamte ślady wskazywały, że zwierzę siedziało spokojnie dłuższy czas na jednym miejscu. „Lubi podglądać bobry, tak jak ja...” - pomyślał Mały.

Tymczasem rudy wilk, znudzony widocznie bezczynnością lub brakiem nowych wrażeń, wstał bez pośpiechu, przeciągnął się, po czym powoli wycofał się w głąb Jaru i skierował wzdłuż jego stoków. Po chwili zniknął z oczu obserwatora.

Odczekawszy pewien czas Mały odwiązał rzemienie, czapę wcisnął na głowę i cicho zsunął się z olchy. Chwilami powiewał teraz lekki wiatr wywołując poszum lasu. Chłopiec czekał, aż las znów zaszumi i pozwoli mu niepostrzeżenie przejść kilka kroków w kierunku, gdzie skrył się wilk. Gdy wiatr przycichał, Mały nieruchomiał również. Uszedłszy w ten sposób kilkadziesiąt kroków, rozejrzał się za następnym dogodnym miejscem czatów. Pamiętając wskazówki ojca, nie chciał iść dalej wzdłuż Jaru, aby nie natknąć się na wilczą norę przypadkiem i nie spłoszyć zwierząt. Wolał stracić cały dzień niż ryzykować przepłoszenie wilczej pary. Wiedział, że lekkomyślność lub nieuwaga skończyć się mogła wielomiesięcznym głodem jego samego i bliskich. Zdawał też sobie sprawę z tego, że po wypadku z klempą Brodaty nie powrócił jeszcze do całkowitej sprawności i że bez pomocy Trójnogiej łowy przychodziły mu z trudem.

Świadom wagi zadania, jakie ojciec mu powierzył, chłopiec starał się postępować rozważnie. Liczył na to, że wilki same zdradzą miejsce swego ukrycia. Znalazłszy odpowiednie drzewo Mały umiejscowił się na nim w podobny jak poprzednio sposób. Siedział tam już dłuższą chwilę, mając teraz przed sobą dość rozległy odcinek przeciwległej skarpy wąwozu.

Czekał. Czas mijał. Zwisające nogi poczynały mu drętwieć i ziębnąć, a bezczynność kleiła powieki. Nie spał jednak. Zjadł ze smakiem niewielki zapas mięsa i ponownie poczuł już głód, ale z czatów rezygnować nie zamierzał. Wreszcie, nad wieczorem, posłyszał w dole zgiełk. To spłoszony bekas zrywał się z głośnym łopotem skrzydeł. Mały wpatrywał się uparcie w gęstwinę, poszukując wzrokiem przyczyny ucieczki ptaka, i wtem poprzez gałązki brzozowego młodniaka, tuż na skraju Jaru, ujrzał na tle śnieżnego poletka znajomą smukłą sylwetkę rosłego wilka, wspinającego się chyłkiem po skarpie. Minąwszy szczyt skarpy zwierzę wydłużyło krok i przeszedłszy w posuwisty kłus skryło się za drzewami.

W poczuciu dobrze spełnionego zadania Mały był niezmiernie uradowany. W pierwszej chwili chciał zeskoczyć z drzewa i nie bacząc na nic pobiec do Brodatego. Opanował się jednak. Rozejrzał się uważnie chcąc dobrze zapamiętać miejsce skarpy, poprzez które przemknął wilk opuszczając wnętrze Jaru. Przypuszczał, że leżało ono w pobliżu nory, a w każdym razie wskazywało kierunek, w którym należało jej szukać.

Mały bez trudu mógł odnaleźć norę idąc teraz śladem wilka, zmierzając w kierunku, skąd trop prowadził. Nie uczynił tego jednak. Postanowił czekać cierpliwie powrotu basiora. Obliczał sobie, że obarczony wilk niosąc w zębach lub wlokąc łup zmierzać będzie do nory prostą i najkrótszą drogą, zdradzając dokładnie jej położenie.

Chłopiec wahał się tylko, czy pozostawać nadal na czatach, czy też udać się do jaskini na skale, ogrzać przy ognisku, posilić i następnie przed zachodem słońca powrócić na stanowisko.

Był już zziębnięty i zdrętwiały i sądził, że wilk nie wróci, zanim on zdąży ponownie siąść na czatach. Posiedział jeszcze chwilę i zziąbł na dobre, aby wreszcie zdecydowanie wybrać drugie wyjście.

Osunął się więc cichcem z drzewa, pozostawiając tam rzemienie i czapę, i szybko wycofał z zarośli. Znalazłszy się na skraju polany puścił się biegiem zamierzając po drodze zajrzeć do wnyków, jakie nastawił poprzedniego dnia. Znalazł tam jednego sporego królika i pognał wprost do pieczary.


RUDY

Czemu Rudy nie zadowolił się tym razem pogonią za drobniejszą zwierzyną, tego nie wiemy. Może instynkt rodzica wilczego miotu lub może zbytek energii nagromadzonej w jego muskularnym ciele podczas długotrwałego pozostawania na straży nory sprawiły, że zapragnął bardziej wytężonego ruchu i mniej bezbronnego przeciwnika.

Minąwszy cichcem brzeg wąwozu i pobliską gęstwinę wilk skręcił ostro i pokłusował na południe, omijając szerokim łukiem Skalistą Polanę. Dążył ku widocznym w oddali i lśniącym teraz w słońcu ośnieżonym grzbietom wzniesień. Pomykając przez las nie zważał nawet na zrywające się od czasu do czasu ptactwo ani spłoszone zające. Równym, posuwistym krokiem kłusował w obranym kierunku. Biegł prosto przed siebie, jak gdyby działał zgodnie z jakimś z góry powziętym zamiarem i zmierzał w określone miejsce. Osiągnąwszy skraj puszczy zatrzymał się na moment i rozejrzał.

Przed nim kładł się rozległy płaskowyż, lekko nachylony ku północy i zapewne dlatego całkowicie pokryty dotąd zlodowaciałym śniegiem. Płomienne słońce było już nisko i znów chwytał przymrozek. Kryształy lodu pokrywające śnieg stawały się jeszcze ostrzejsze i twardsze. Pod ciężarem wilczego ciała lodowa skorupa ustępowała z lekkim chrzęstem, a kończyny do połowy zapadały się w śniegu. Rudy nie zwalniał jednak biegu. Przeciwnie, przeszedłszy w krótki cwał zmierzał szybko ku brzezinie porastającej zwartą kępą część zbocza jednego z pagórów. Naraz zatrzymał się. Przywarował w śniegu, uniósł powoli łeb i począł węszyć. Zwietrzył coś. Zerwał się i przebiegł nieco w bok. Poszukiwał źródła nęcącego zapachu. Wreszcie znalazł to, czego szukał.

Na śniegu widniały dwie ledwie widoczne smużki krwi. Biegły równolegle do pozostawionych tu śladów potężnych racic. Smugi krwi znaczyły trop jelenia i pochodziły od otarć i zadraśnięć, skóry. Powstały one ponad pęcinami tylnych nóg od stałego ich ocierania się o brzegi nadłamanej lodowatej skorupy pokrywa-

jącej śnieg. Rudy oblizał ślad naznaczony świeżą krwią i z nosem przy śniegu pognał cwałem wzdłuż tropu.

Droga wznosząca się stale ku górze i przy każdym skoku zapadająca się zlodowaciała skorupa śnieżna zdawały się nie hamować wcale i nie utrudniać ruchów zwierzęcia. Odstawiwszy wiechę wilk sadził ku górze płynnymi susami i osiągnąwszy wkrótce kraj brzeziny skrył się wśród bielejących pni. Niemal równocześnie wyprysnął z brzozowej kępy rosły jeleń gnając przed siebie w pełnym galopie. Jego duży łeb po niedawnym, przedwiosennym zrzuceniu rogów upodobnił się do głowy starej łani. Byk pędził teraz po zboczu z maksymalną prędkością, na jaką w tych warunkach mógł się zdobyć, a za nim poziomo wyciągnięty nad śniegiem sadził Rudy. Zrazu odległość między nimi zwiększała się, ale wilk zabiegając nieco od dołu zmusił wkrótce jelenia do pięcia się po stoku wzwyż. Był to manewr, który poprzednio nieraz już ułatwił Rudemu pościg za płową zwierzyną.

Teraz tempo ucieczki jelenia zmalało. Susy wilka również stały się nieco krótsze, niemniej dystans, jaki ich dzielił, począł skracać się. Spostrzegłszy, że byk wyraźnie już zwalnia, wilk także zwolnił kroku. Jasne było, że basior w sposób zamierzony powstrzymuje się od ataku i na razie podąża tylko, prześladując ofiarę. Podąża cierpliwie i wytrwale. Instynkt podsuwał mu taktykę tej rozgrywki, skłaniał do przedłużania czasu pogoni zwiększając tym jego szanse, gdyż wytrwałość jelenia nie dorównuje przecież wilczej. Należało tylko gnać byka bez przerwy, nie dawać mu wytchnienia. Rudy wyczuwał to i nie folgował ani na moment. Deptał bykowi po piętach, nie doganiając go jednak. Po jakimś czasie zmienił tylko kierunek pogoni. Nałożył nieco drogi i okrążywszy byka zaczął gnać go po stromiźnie w dół. I znów odległość między nimi wydłużyła się.

Ważąc się napadać w pojedynkę na rosłego jelenia wilk mógł osiągnąć cel, jeśli znał prawidła tej niebezpiecznej gry. Miał przed sobą wroga, który przerastał go wagą kilkakrotnie... Pozostawała tylko nękająca, wyniszczająca ofiarę pogoń. Wilk nie szczędził więc nóg.

Zrazu rzeczywiście nie mógł nadążyć za pędzącym w dół jeleniem, ale nie krzyżowało to najwidoczniej jego łowieckich zamysłów. Sadził - równo za bykiem zmuszając go tylko do kierowania się w stronę, skąd sam niedawno przybył. Coraz silniej krwawiły kończyny jelenia, a jego oddech przyspieszony do granic możliwości wydobywał się z krtani ze świstem.

Kiedy zwierzęta znalazły się na płaskim terenie, Rudy znów począł zbliżać się do ofiary. Wreszcie, dochodząc pierwszych drzew lasu, wilk zrównał się z jeleniem. Chwilę biegł u jego boku i nagle, w pełnym cwale, wykonał skręt ciała, dopadł jelenia, mimochodem jakby rozerwał szeroko skórę na jego lewym boku i powrócił do poprzedniego rytmu pogoni.

Atak na lewy bok zmusił jelenia do uskoku w prawo. Tym samym napastnik wprowadzał jelenia na szlak, który sam przebył przed zachodem słońca. Basior nie działał w sposób przypadkowy. Był to manewr, za pomocą którego naganiał on swój przyszły łup w miejsce najdogodniejsze dla siebie - w okolicę położoną w sąsiedztwie nory: tam przecież łup był mu potrzebny. Przeniesienie tak potężnej zdobyczy skądś z daleka do nory byłoby przecież niewykonalne. Lepiej, gdy na miejsce biesiady ofiara przybywa, na własnych nogach...

Napędzenie dorosłego jelenia w określone miejsce nie było rzeczą łatwą dla wilka działającego samotnie. Mimo sprytu i doświadczenia basiora, a może właśnie przez to, pogoń przedłużała się. Wyczerpanie jelenia wzrastało z każdym następnym susem, ale wilk nie ponawiał ataku. Biegł stale nieco w tyle i dopiero wtedy, gdy minąwszy bokiem Skalistą Polanę poczęli zbliżać się w okolice Jaru, Rudy nie czując jakby wcale pokonanej dotąd przestrzeni wydłużył krok i w kilkunastu susach był już znów przy swej ofierze. Skoczył. Chwycił w szczęki potężne ścięgno, tuż nad piętą przeciwnika. Byk odparował od razu wyrzucając ku tyłowi obie nogi. Jedna z twardych racic dosięgła wilczego barku. Rudy zrolował, ale natychmiast poderwał się i natarł ponownie. Teraz ciął zębami drugą nogę jelenia. I znów spadła nań twarda racica, ale cios nie był tak silny. Otrząsnął się więc tylko, przetarł łapą skrwawiony pysk i utykając podążył dalej za bykiem. Ten nie zdołał wyzyskać chwilowej przewagi, gdyż przebiegnąwszy ledwie kilka kroków zachwiał się, a okaleczona lewa kończyna poczęła uginać się pod ciężarem zwalistego ciała. Byk posuwał się teraz kulawym stępem i w końcu przystanął. Oceniając na swój sposób sytuację Rudy nie usiłował gnać dalej ofiary. Stał spokojnie i obserwował ją w skupieniu.

Żywa jeszcze, ale niechybna zdobycz znajdowała się teraz w pobliżu ostatecznego celu wilczej wyprawy - na miejscu przyszłej uczty... Czas był ją rozpoczynać...

Basior zaszedł przeciwnika z boku, skoczył ku szyi i chybił, trafiając zębami na twarde czoło. Bezrogi byk z wysiłkiem poderwał w górę przód ciała, aby przednimi racicami bronić się przed napaścią, ale wtedy okaleczone tylne nogi pod ciężarem całego ciała ustąpiły. Zwierzę przysiadło na zadzie odsłaniając szyję. Wtedy wilk skoczył ponownie. Wczepił się w miękkie podgardle i tam zawisł. Śmiertelnie strwożony byk powstał raz jeszcze i wierzgając przednimi racicami próbował uwolnić się od dławiącego uchwytu, ale bezsilny znów opadł na cztery nogi, a wilk, sięgnąwszy tylnymi łapami podłoża, odbił się i pełną paszczą głębiej objął krtań jelenia. Ten poderwał się jeszcze ku górze, wilk rzutem ciała szarpnął ku dołowi i z rany trysnęła jasna krew. Napastnik zwolnił chwyt, odskoczył i oblizując okrwawiony pysk stał spokojnie i patrzył. Utrudzony, ale spokojny już, czekał. Trwało to chwilę, w której byk trzymał się jeszcze na rozstawionych szeroko, sztywnych nogach. Wnet jednak tylne jego kończyny ugięły się, oddech stał się rzężący i wraz z upływem krwi byk tracąc resztki sił i przytomności osunął się w śnieg. Po - chwili nie żył już. Bez zwłoki wilk przystąpił do dzieła. Rwał i sycił się szarpiąc mięso pełnym pyskiem. Pierwszy głód zaspokoił pożerając całą wątrobę ofiary. Po krótkiej chwili rozszarpał bark jelenia i nagryzając ścięgna i powiezie oddzielił od tułowia przednią kończynę wraz z łopatką.

leniem. Chwilę biegł u jego boku i nagle, w pełnym cwale, wykonał skręt ciała, dopadł jelenia, mimochodem jakby rozerwał szeroko skórę na jego lewym boku i powrócił do poprzedniego rytmu pogoni.

Atak na lewy bok zmusił jelenia do uskoku w prawo. Tym samym napastnik wprowadzał jelenia na szlak, który sam przebył przed zachodem słońca. Basior nie działał w sposób przypadkowy. Był to manewr, za pomocą którego naganiał on swój przyszły łup w miejsce najdogodniejsze dla siebie - w okolicę położoną w sąsiedztwie nory: tam przecież łup był mu potrzebny. Przeniesienie tak potężnej zdobyczy skądś z daleka do nory byłoby przecież niewykonalne. Lepiej, gdy na miejsce biesiady ofiara przybywa, na własnych nogach...

Napędzenie dorosłego jelenia w określone miejsce nie było rzeczą łatwą dla wilka działającego samotnie. Mimo sprytu i doświadczenia basiora, a może właśnie przez to, pogoń przedłużała się. Wyczerpanie jelenia wzrastało z każdym następnym susem, ale wilk nie ponawiał ataku. Biegł stale nieco w tyle i dopiero wtedy, gdy minąwszy bokiem Skalistą Polanę poczęli zbliżać się w okolice Jaru, Rudy nie czując jakby wcale pokonanej dotąd przestrzeni wydłużył krok i w kilkunastu susach był już znów przy swej ofierze. Skoczył. Chwycił w szczęki potężne ścięgno, tuż nad piętą przeciwnika. Byk odparował od razu wyrzucając ku tyłowi obie nogi. Jedna z twardych racic dosięgła wilczego barku. Rudy zrolował, ale natychmiast poderwał się i natarł ponownie. Teraz ciął zębami drugą nogę jelenia. I znów spadła nań twarda racica, ale cios nie był tak silny. Otrząsnął się więc tylko, przetarł łapą skrwawiony pysk i utykając podążył dalej za bykiem. Ten nie zdołał wyzyskać chwilowej przewagi, gdyż przebiegnąwszy ledwie kilka kroków zachwiał się, a okaleczona lewa kończyna poczęła uginać się pod ciężarem zwalistego ciała. Byk posuwał się teraz kulawym stępem i w końcu przystanął. Oceniając na swój sposób sytuację Rudy nie usiłował gnać dalej ofiary. Stał spokojnie i obserwował ją w skupieniu.

Żywa jeszcze, ale niechybna zdobycz znajdowała się teraz w pobliżu ostatecznego celu wilczej wyprawy - na miejscu przyszłej uczty... Czas był ją rozpoczynać...

Basior zaszedł przeciwnika z boku, skoczył ku szyi i chybił, trafiając zębami na twarde czoło. Bezrogi byk z wysiłkiem poderwał w górę przód ciała, aby przednimi racicami bronić się przed napaścią, ale wtedy okaleczone tylne nogi pod ciężarem całego ciała ustąpiły. Zwierzę przysiadło na zadzie odsłaniając szyję. Wtedy wilk skoczył ponownie. Wczepił się w miękkie podgardle i tam zawisł. Śmiertelnie strwożony byk powstał raz jeszcze i wierzgając przednimi racicami próbował uwolnić się od dławiącego uchwytu, ale bezsilny znów opadł na cztery nogi, a wilk, sięgnąwszy tylnymi łapami podłoża, odbił się i pełną paszczą głębiej objął krtań jelenia. Ten poderwał się jeszcze ku górze, wilk rzutem ciała szarpnął ku dołowi i z rany trysnęła jasna krew. Napastnik zwolnił chwyt, odskoczył i oblizując okrwawiony pysk stał spokojnie i patrzył. Utrudzony, ale spokojny już, czekał. Trwało to chwilę, w której byk trzymał się jeszcze na rozstawionych szeroko, sztywnych nogach. Wnet jednak tylne jego kończyny ugięły się, oddech stał się rzężący i wraz z upływem krwi byk tracąc resztki sił i przytomności osunął się w śnieg. Po - chwili nie żył już. Bez zwłoki wilk przystąpił do dzieła. Rwał i sycił się szarpiąc mięso pełnym pyskiem. Pierwszy głód zaspokoił pożerając całą wątrobę ofiary. Po krótkiej chwili rozszarpał bark jelenia i nagryzając ścięgna i powiezie oddzielił od tułowia przednią kończynę wraz z łopatką.

Uchwyciwszy w zęby tę niemałą porcję w połowie jej długości przekonał się, że jedna strona silnie przeważa i przechyla mu głowę na bok. Rudy położył brzemię ponownie w śniegu i zmieniając kilkakrotnie miejsce uchwytu wyważył wreszcie ciężar, tak że żadna strona nie opadała ku dołowi. Kiedy udało mu się to, pobiegł truchtem wprost w kierunku nory.

Kawałek drogi uszedł bez trudu, kiedy jednak dotarł do gęstwiny otaczającej pobrzeża wąwozu, kończyna jelenia poprzecznie trzymana w zębach poczęła obijać się o drzewa i krzewy uniemożliwiając zwierzęciu ruch. Rudy położył ją więc na mchu i uchwyciwszy za lżejszy koniec powlókł mięso ciągnąc je za sobą. W ten sposób dotarł szybko w pobliże stoku wąwozu, ale tu łup uwiązł naraz pomiędzy gałęziami rozwidlonego przy ziemi jałowca. Rudy wypuścił pęcinę z zębów, aby odpocząć i, jak to zwykł był czynić, zanim zbliży się do nory, rozejrzał się w otoczeniu. Przystanął nasłuchując i węsząc, a ruda szczecina na jego barkach poczęła unosić «się. Basior zadrżał z napięcia. O kilkanaście susów od niego, w połowie wysokości skarpy, leżała ich nora. Stamtąd właśnie docierał teraz jakiś nieznany odgłos. Wilk przypadł brzuchem do podłoża i czołgając się dobrnął na skraj skarpy. Wbijając wzrok w korzenie sosny zastygł na moment. Węszył. W następnej chwili z głębi nory wydobyło się ostre skrzeknięcie i w ślad za nim spomiędzy korzeni sosny począł wysuwać się tył tłustego ciała małego niedźwiadka. Rudy sprężył się i w kilku błyskawicznych susach znalazł się przy nim. Kiedy zaciskał kły na jego wątłym jeszcze karku, powietrze rozdarł przeraźliwie donośny skrzek napastowanego... Rudy, spłoszony w pierwszej chwili jego natrętnym wrzaskiem, odruchowo puścił małego. Ten zastygły z przerażenia i bólu nie ruszył się z miejsca. Wilk skoczył raz jeszcze. Odgłosy szamotania, chrapliwy, pełen pasji ryk basiora i zduszony skrzek niedźwiadka całkowicie zagłuszyły inny zbliżający się odgłos. To stara niedźwiedzica spieszyła z kniei na wezwanie i skargę swego małego...

Tymczasem niedźwiadek zdołał wyrwać się napastnikowi. Rudy dopadł go ponownie. Kły wilcze dosięg nęły małego kudłacza, ale szczęki nie zacisnęły się jednak na jego ciele... Wielki, kudłaty kształt sapiąc zwalił się jak burza po stromiźnie wąwozu, a ciężka, pazurzasta łapa niedźwiedzicy spadła niespodziewanie na sprężony w skoku grzbiet...


NA CZATACH

Po całodziennych łowach Brodaty powracał do pieczary z jedną chudą cieciorką przytroczoną do pasa. Był zmęczony i głodny. W czasie gdy zmieniał w jaskini przemoczone skóry okrywające nogi, Kobieta szybko obdarła ptaka ze skóry, wypatroszyła go i przypiekła na żarzących się węglach. Niewiele tam było mięsa, ledwie zaspokoiłoby głód jej samej i Dziecka; mizerna tuszka ptaka musiała jednak wystarczyć tymczasem dla, obdzielenia wszystkich członków rodziny. Kobieta podzieliła więc mięso na cztery nierówne części i dodając do skromnej części Brodatego uprażonych korzeni wspięła się na skałę i zaniosła mu pożywienie do pieczary. Wkrótce znów powróciła na dół. W cieple promieniującym z ogniska siadła na kłodzie drzewa i rozwinąwszy skórę otaczającą jej lędźwie i biodra wyłuskała stamtąd przytulone do niej Dziecko. Było odziane w miękkie skórki zajęcze zwrócone futrem do ciała. Matka posadziła Dziecko na swym udzie i przytrzymała ramieniem. Wystawione nagle na światło wiosennego zachodu, Dziecko zmrużyło oczy, ale po chwili, kiedy wzrok oswoił się nieco z otaczającą jasnością, wyciągnęło nagle dłonie w kierunku ogniska. Kobieta pochyliła się nad węglami sięgając po kawałek spieczonego mięsa cietrzewia. Kęs pożywienia po należytym przeżuciu własnymi zębami podała Dziecku. Niemowlę pochłonęło łapczywie pokarm i poczęło domagać się następnej porcji. Wkrótce dla Matki pozostało już niewiele pożywienia, a Dziecko sięgnąwszy do jej piersi usiłowało wyssać jeszcze nieco mleka. W końcu znużone widać bezowocnością swoich starań usnęło. Po ciężkiej zimie i ono niewiele miało sił.

Kobieta siedziała jakiś czas nieruchomo i naraz jej zatroskana twarz rozjaśniła się. Oto daleko jeszcze, na skraju Skalistej Polany, ukazała się sylwetka Małego. Zbliżał się szybko, wymachując w biegu jedną tylko ręką, ponieważ druga przytrzymywała przy jego boku jakąś zdobycz. Matka nie mogła rozpoznać, jaka to była zwierzyna, wiedziała jednak, że większa z pewnością od wiewiórki... Wkrótce chłopiec był już przy ognisku. Rzucił królika i chwytając z trudem oddech zapytał:

- Gdzie Brodaty?

- Leży na skórach - odrzekła zapytana.

Mały wspiął się szybko na skałę i ukrył we wnętrzu pieczary. Kobieta otuliła śpiące dziecko i oprawiła świeżą tuszkę królika. Zaraz też zatknęła mięso na długiej żerdzi i poczęła je piec w płomieniach.

Po chwili Mały zsunął się z tarasu skalnego i upomniał o jedzenie. Za nim zjawił się Brodaty. W cholewie miał już siedem łuczniczych strzał z ciężkimi grotami, a jego kurta futrzana okręcona była na biodrach rzemieniem. W lewej dłoni trzymał dwa łuki. Sprawdziwszy jeszcze siłę naciągu każdego z nich pochylił się nad ogniem i sięgnął po kawałek mięsa króliczego. Mały pożywiał się w pośpiechu siedząc w kucki pod ścianą skalną. Ojciec zbliżył się do niego i wręczył jeden z łuków i trzy strzały. Wreszcie z pełnymi ustami ruszyli w drogę. W połowie Polany Mały zagadnął:

Brodaty zatrzymał się, zwrócił twarzą do chłopca i po chwili milczenia rzekł skupiony, cedząc pojedyncze słowa:

Tu Brodaty kiwnął głową i ruszył naprzód. Po kilku krokach przystanął i dobierając z uwagą słowa rzekł:

- Jest jeszcze jedna... i jeszcze jedna rzecz. Trzeba to wiedzieć. Wilki nie polują w górze, na drzewach. Dorosłe wilki nie mają w górze ani na drzewach groźnych wrogów. Nawet ryś nie napada na dorosłego wilka. Dlatego wilki nie szukają niczego w górze rzadko zadzierają łeb, żeby spojrzeć na drzewo. Nie lękają się niczego, co siedzi w koronie drzewa. I w górze wilki nie próbują chwytać zdobyczy. Nie potrafią. Chyba że jest bardzo nisko. Głosy ptaków na drzewach, skakania wiewiórek, bieg kuny i tchórza po pniu nie budzą strachu i... czujności dorosłych wilków.

Odgłosy z góry... z drzewa, są dla nich jak szum wody w rzece. Mało na nie zwracają uwagi. Tylko małe... tylko młode wilki boją się odgłosów z góry. Boją się kuny, puchacza i boją się orła i rysia, i żbika też. Duże nie boją się. Jeśli na dole będziemy naciągali cięciwę i poruszymy gałązkę albo głęboko odetchniemy, wilki usłyszą i od razu umkną. Jeżeli posłyszą jakiś szmer z góry, nawet nie zwrócą uwagi. Zostaną spokojne na miejscu i ty wtedy wypuścisz strzałę i zabijesz wilka.

Tu Brodaty, znużony zapewne długą przemową, westchnął i zbierał się już, aby iść dalej, ale powstrzymał go głos Małego:

- Ale miała być jeszcze jedna rzecz, tak powiedziałeś przedtem...

Brodaty zamyślił się i rzekł wreszcie:

- Tak, na górze, w gałęziach, jest zawsze bezpieczniej. Wysokie gałęzie uratowały moje życie. Wilk na nas nie napada, ale w górze jest bezpieczniej. Wilczyca matka może być straszna. Nie lęka się niczego. Napada zawsze, jeżeli coś grozi szczeniętom. Jest wtedy bardzo dzika i bardzo ostrożna. Bardzo ostrożna... Już nic teraz nie mów. Nie ma czasu. Słońce chowa się za górą. Ciemnieje. Idź pierwszy. Idź cicho. Pokaż później drzewo, na którym siedziałeś, i nic nie mów. Idź wtedy dalej. Idź trochę dalej, niedużo, i szukaj dobrego drzewa z rozgałęzieniem. To musi być blisko, ale nie za blisko miejsca, z którego wyskoczył wilk na skarpę. Tak żeby strzała mocno wbiła się w ciało. Strzelaj tylko wtedy, jak zobaczysz, że ja naciągam cięciwę. Wcześniej nie strzelaj. Idź!

Brodaty ruszył szybko, starając się stąpać bezgłośnie. Za nim cicho podążał Mały. Minęło jeszcze trochę czasu i obaj zagłębili się w zaroślach skraju puszczy.

Wkrótce znaleźli odpowiednie ukrycia w gałęziach drzew, usadowili się w nich jak najdogodniej i zastygli w bezruchu.

O zachodzie słońca z ciemniejącego gąszczu powiało chłodem. Brodaty nasunął głębiej futrzaną czapę, dbając jednak o to, aby zasłuchane w ciszę uszy jego pozostały odsłonięte. Odwróciwszy powoli głowę zerknął na Małego, skulonego w konarach pobliskiego dębu. Przetrwałe zeschnięte liście osłaniały go tak, że był prawie niedostrzegalny.

Spokój trwał dłuższy już czas, a chłód przedwieczorny zaczął doskwierać czatującym coraz dotkliwiej. Nieruchomi wyczekiwali jednak cierpliwie, gdy naraz gdzieś z pobliża dał się słyszeć szelest i trzask gałązek łamanych ociężałym krokiem... Było jeszcze dość widno i Brodaty uchwycił kątem oka ruch w krzewach okalających wąwóz. Serce zabiło mu żywiej, gdy spostrzegł, że mały, tegoroczny niedźwiadek, zbłąkany zapewne przypadkiem, zsuwa się po stoku Jaru w dół. Byłaby to wspaniała, pożywna i smaczna zdobycz, ale w tej sytuacji trzeba było z niej zrezygnować. Sprowadził ich tu ważniejszy cel: odzyskanie Trójnogiej.

Brodaty wpatrywał się w wąwóz śledząc ruchy niedźwiadka, kiedy od boru, po przeciwnej stronie Jaru, począł rozlegać się jakiś inny szelest. Naraz wśród drzew huknęło coś kilkakrotnie. Dźwięk ten przypominał uderzenie pałką o zmurszały pień drzewa. Brodaty nie potrafił wyjaśnić sobie, co mianowicie mogło być źródłem owych odgłosów. Obecności człowieka nie spodziewał się tu przecież. Huki nie powtórzyły się jednak, a nadchodzący stamtąd szelest zmienił się, stał się ciągły i z chwili na chwilę zbliżał się i narastał.

Wreszcie oczom czatujących ukazała się sylwetka rosłego wilka. Przesuwał się w gąszczu powoli, ciągnąc za sobą z mozołem wielki, wydłużony ochłap mięsa. Brodaty przygotował łuk i zmierzył się, ale cel był jeszcze za daleki. Wpatrując się w wilka, stracił tymczasem z oczu niedźwiadka, choć ten nie mógł jeszcze odejść daleko. Począł właśnie szukać go wzrokiem, gdy naraz wilk zatrzymał się, wypuścił z paszczy łup i jął nasłuchiwać. Stał chwilę, potem przypadł brzuchem do śniegu i, skradając się, ruszył w kierunku progu skarpy. Kiedy osiągnął jej brzeg, wysunął głowę ku przodowi i spojrzał w dół.

Wilk był w tej chwili doskonałym celem, ale Brodaty nie strzelał. Trwał zapatrzony w życie kniei zawsze ciekaw, co mu pokaże. I nagle wilk zsunął się po skarpie i natarł z rykiem na coś, co - jak mogło się zdawać - uwięzło pomiędzy naziemnymi korzeniami starej sosny. W mgnieniu oka zakotłowało się na dnie Jaru i jednocześnie po kniei rozniósł się natrętny i głośny, przeciągły skrzek napastowanego niedźwiadka. Brodaty zdawał sobie sprawę z tego, że wilk nie napadał teraz dla zdobycia świeżego łupu. Nie był mu potrzebny: mięsa posiadał obok pod dostatkiem. Napaść musiała mieć inny cel. Rudy basior puścił tymczasem małego kudłacza, ale on, skamieniały z trwogi, nie poruszał się z miejsca. Następny wrzask niedźwiadka zamarł zduszony kłami wilka.

Urzeczony tym, co się działo, Brodaty zapomniał jakby na moment, po co tu przybył. Po chwili opamiętał się jednak, ale kiedy naciągnął cięciwę i próbował zmierzyć do wilka, okazało się to niemożliwe:

znów zakłębiło się na dnie Jaru. Stłumione odgłosy walki, a zwłaszcza donośne skargi napadniętego, tłumiły inne, idące od kniei i szybko narastające dźwięki. Był to trzask gałęzi i tętent ciężkiego zwierzęcia, cwałującego jawnie przez las.

Raz jeszcze uwolniwszy się z uchwytu wilczych szczęk niedźwiadek zdołał ujść ledwie kilka kroków, gdy wyciągnięte w długim skoku ciało Rudego spadło nań z góry. Kły wilka sięgnęły miękkich tkanek za uchem niedźwiadka, lecz nie zwarły się w miejscu obranym przez napastnika... Stara matka-niedźwiedzica stoczyła się błyskawicznie w głąb wąwozu, a jej wielka pazurzasta łapa szarpnęła grzbiet basiora w chwili, gdy paszcza jego sięgała karku niedźwiadka. Rudy potoczył się w śnieg. Miał w tym pojedynku minimalną szansę. Do działania zmuszała go jednak wewnętrzna, nieodwołalna potrzeba: instynkt obrony wilczego gniazda...

W każdej innej sytuacji doświadczony wilk umknąłby w czas, ale tu, przy samej norze, w której kryła się jego wilczyca i jego szczenięta... tu należało atakować; należało za wszelką cenę odegnać intruzów, zanim staną się napastnikami wilczego gniazda...

Gdy odrzucone niedźwiedzią łapą ciało wilka wparło się bokiem w krzew, tarniny, wilk zebrał energię i skoczył na swego prześladowcę.

Dosięgnął kudłatej szyi w chwili, gdy wielki zwierz obejrzał się za swoim okaleczonym potomkiem. Łapy wilka - na mgnienie oka zaparły się w brunatnych kudłach. Basior odepchnął się nimi i szarpnął szczęki ku sobie, nadrywając szeroko fałdzistą szyję niedźwiedzicy, i odskoczył. Był szybszy. Nie pozostawiał przeciwnikowi czasu. To była jego jedyna szansa wobec wroga, który zabijać mógł zarówno paszczą, jak i każdą z czterech ciężkich łap.

Odbiwszy się od wroga, Rudy opadł w śnieg i wnet, nieledwie tak, jakby wcale nie trzeba mu było czasu na ponowne odbicie się od podłoża, skoczył. Pełną paszczą chwycił nasadę niedźwiedziego ucha, szarpnął ją ku sobie rwąc skórę aż po oko i znów umknął przypadając do śniegu. Posoka zalała oko niedźwiedzicy i oślepiła ją. Uniosła się na tylnych łapach sposobiąc się do odparcia następnego ataku, gdy naraz poczuła dotkliwy ból szarpanych na brzuchu tkanek. To Wadera włączając się do akcji atakowała kudłate podbrzusze. Była rozważna. Rozpłatawszy szeroko miękką skórę uskoczyła natychmiast w bok. Niedźwiedzica nie zważając na ponownie atakującego basiora rzuciła się za nią. Rudy skoczył przed siebie. Osłaniając wilczycę zamknął szczęki na prawej łapie niedźwiedzicy, kiedy sięgała już karku Wadery. Unikając miażdżącego ciosu wilczyca przypadła do śniegu, a Rudy umocnił jeszcze chwyt na prawej łapie niedźwiedzicy, gdy lewa, wolna kończyna uniesionego na zadzie zwierza opadła z rozmachem na jego wyprężony grzbiet.

Dźwięku uderzenia nie było słychać, ale niemal równocześnie poniósł się w borze przeszywający skowyt skargi i bólu. Rażony ciosem wilk opadł bezwładnie na zdeptane dno Jaru. Skowyt przeszedł w stłumiony jęk. Jeszcze kilka drgnień wilczego ciała, kilka spazmatycznych głośnych oddechów, ale i te rozpłynęły się wnet w ciszy...

Rudy już nie żył. Nastąpiła długa chwila bezruchu i martwoty, jak gdyby knieja w zadumie przyglądała się własnemu dziełu.

Pierwsza poruszyła się niedźwiedzica. Postąpiła ku swemu małemu i oblizawszy jego okrwawiony i zmierzwiony kark trąciła go łapą, skłaniając do zagłębienia się w las. Szła utykając na trzech nogach i ponaglała stale niedźwiadka do pośpiechu.

W Głębokim Jarze znów zapanował bezruch.

Wadera przyczajona pomiędzy korzeniami starej sosny trwała nieporuszona na straży swego potomstwa. W głębi nory syte i spokojne spały cztery dorodne wilczęta. Leżały w gromadce grzejąc się wzajem własnym ciepłem...


NIEŻYJĄCY ŻYWICIEL

Pod wrażeniem sceny, jaka rozegrała się na ich oczach, Brodaty i jego syn pozostawali jeszcze czas jakiś nieruchomi. Wreszcie łowca dał znak.

Zdrętwiali od niewygodnych pozycji i bezruchu poczęli wycofywać się ze swoich stanowisk. Znalazłszy się na ziemi, bez słowa ruszyli w drogę powrotną.

Myśli obydwu zaprzątał zbieg przyczyn i skutków, które sprawiły, że zamierzenia i plany poczynały realizować się bez aktywnego udziału któregokolwiek z nich. Szczęśliwy zbieg okoliczności był dla nich czymś więcej. Był zapowiedzią szczególnej przychylności losu, który „rozumiał” ich potrzeby i sprzyjał ich planom. Nie byli w stanie przejść nad ostatnimi wydarzeniami do porządku rzeczy i raz po raz zastanawiali się, jakie to dobre siły pomogły ich przedsięwzięciu i czym sobie na tę pomoc zasłużyli. Tak tylko potrafili wyjaśnić sobie to, co odbyło się w naturalny przecież sposób.

Znużeni, głodni, dygocący z zimna i emocji ojciec i syn przemierzali w milczeniu przestrzeń dzielącą ich od jaskini. Dotarłszy tam wreszcie, rzucili w ogień kilka tęgich gałęzi i - nadal oniemiali - przykucnęli opierając się plecami o podnóże skały. W milczeniu przystąpili też do skromnych porcji króliczego mięsa, pozostawionych dla nich przez Kobietę.

Tymczasem zapadł zmrok. Niebo i księżyc przesłoniły chmury i zaczął sypać drobny, miękki śnieg. Podsyciwszy więc raz jeszcze ogień udali się wkrótce na spoczynek.

Przed świtem byli znów na nogach. Przysposobieni do dalekiej drogi już o szarym brzasku szli spiesznie wzdłuż przyleśnego skraju Skalistej Polany. Zamierzali obejść łukiem Głęboki Jar i znaleźć się po jego przeciwnej stronie. Tam, nie zbliżając się zbytnio do skarpy Jaru, aby nie płoszyć Trójnogiej, chcieli odnaleźć wczorajszy trop Rudego, a odnalazłszy go kierować się przeciw jego biegowi, czyli tam, skąd ślad prowadził. Zadanie okazało się niełatwe, gdyż cienka warstewka spadłego nocą śniegu zacierała wszelkie wcześniej odciśnięte tropy. Nie czas było jednak zwlekać w oczekiwaniu, aż świeży śnieg stopnieje i zniknie, ponieważ w miarę jego znikania mógł również znikać stopniowo obiekt będący celem ich wyprawy.

Posuwając się wstecz wczorajszym tropem basiora zamierzali odnaleźć tę część łupu, którego nie zdołał zaciągnąć w pobliże swej nory i szczeniąt. Rozmiary ochłapu, jaki dowlókł nad skarpę Jaru, pozwalały łowcy przypuszczać, że łup Rudego był niemały. Jeśli ponadto była to świeżo upolowana zwierzyna, należycie wykrwawiona i pozostawiona w mrocznym gąszczu puszczy, mięso było z pewnością świeże i stanowiło dla nich cel godny wysiłku.

Wiele godzin spędził Brodaty z synem nad odczytywaniem wczorajszego tropu Rudego. Wiele razy gubili go i ponownie z mozołem odnajdywali. Około południa” gdy warstewka spadłego nocą śniegu częściowo już stopniała, natknęli się na świeży trop rosomaka. Był nałożony na wczorajsze odciski wilczych łap, lecz zdążał w przeciwnym niż wilk kierunku. Rosomak zmierzał więc najpewniej do tegoż celu co oni. Zdając się zatem na nieomylność powonienia roso-

mąka łowca przyspieszył kroku, idąc teraz za wielkimi i dobrze widocznymi odciskami jego łap. Naraz, u pogranicza rzedniejącego tu wysokopiennego boru i sąsiadującej z nim otwartej pochyłości płaskowyżu, w zakolu utworzonym z kilku krzewów, zauważyli jakiś ruch.

Pod osłoną pobliskich świerków bardzo ostrożnie postąpili ku przodowi jeszcze kilka kroków i ku swemu zdziwieniu spostrzegli lisa siedzącego bezczynnie nieco na uboczu, tuż za linią krzewów. Postawa zwierzęcia wskazywała jednak, że jest czymś zainteresowane i nie pozostaje tu bez ważnej przyczyny. Zaraz też zorientowali się, że nie on był sprawcą ruchu, jaki poprzednio zwrócił ich uwagę. Odchyliwszy nieco gałęzie świerka, dającego im osłonę, dostrzegli oto pośród krzewów dużą, ciemnobrunatną plamę poruszającą się na jaśniej ubarwionym tle. Bezgłośnie przesunęli się jeszcze ku następnemu świerkowi i wtedy lis spostrzegł ich i czmychnął natychmiast, a oni ujrzeli wielkiego powalonego płowego byka oraz szeroko rozstawione tylne kończyny i zad rosomaka. Przednia część jego ciała kryła się w głębi otwartego brzucha jelenia. Pomagając sobie przednią łapą, rosomak co chwila wyszarpywał z jego wnętrza jakiś krwawy kęs, po czym chciwie pożerał go. Okrwawiona, płaska i szeroka głowa rosomaka, potężne łapy zakończone wielkimi pazurami, a zwłaszcza pasja i zachłanność, z jaką pożerał wydobyte trzewia, powstrzymywały na razie Brodatego od zbliżenia się. Do niedawna siedzący opodal lis wskazywał na to, że rosomak niechętnie toleruje współbiesiadników i gotów jest bronić dostępu do swej zdobyczy.

Lis czekał więc zapewne cierpliwie, aż wielokrotnie silniejszy od niego rosomak nasyci swój głód i ustąpi mu miejsca.

Brodaty nie myślał jednak czekać i przyglądać się bezczynnie, jak świeże, dobre mięso niknie w obmierzłej paszczy wiecznie nienasyconego padlinożercy. Łowca nie znał bliżej zwyczajów zwierzęcia, gdyż wobec przykrej woni jego mięsa i skóry dotąd nigdy nań nie polował. Sądził jednak, że bez walki nie zdoła przecież przepłoszyć intruza, choć wielkość jego ledwie równać się mogła rozmiarom półrocznego wilka. Tyle tylko, że łapy miał znacznie potężniejsze, a przy tym chwytne i zaopatrzone w tęgie, zakrzywione pazury. Z pewnością była to broń niebezpieczna...

Brodaty nie miał ze sobą włóczni. Nie udawał się przecież na łowy, lecz na poszukiwanie czegoś, co już dnia poprzedniego zostało złowione i ubite. Mężczyzna na moment zawahał się, po czym pozostawiając chłopca w ukryciu wyszedł śmiało zza świerka i postąpił jawnie kilka kroków w kierunku żerującego. Rosomak zdawał się w ogóle nie zauważać jego obecności i oddawał się nadal metodycznemu wyłuskiwaniu, z wnętrza tuszy co lepszych kąsków. Brodaty znów postąpił nieco ku przodowi i teraz rzucił przed siebie spory strzęp chrustu. Trudno było przypuścić, aby zwierzę nadal nie dostrzegło obecności łowcy; nie zareagowało jednak w żaden uchwytny sposób, pochłonięte nadal - przynajmniej pozornie - czynnością żerowania.

Czyżby rosomak nie posiadał w kniei godnych przeciwników i nie zwykł nikomu ustępować z drogi?

Czyżby zwierzę czuło się tak pewne, że rosła postać mężczyzny nie uczyniła na nim najmniejszego wrażenia?

Brodaty nie wiedział, jak ocenić sytuację. Żałował tylko, że brak mu teraz w dłoni włóczni. Wobec bliskiego wroga dawała mu ona zawsze poczucie własnej siły i chęć atakowania przeciwnika. Stał teraz dłuższą chwilę niezdecydowany, po czym wycofał się i z trzaskiem obłamał grubą gałąź sosnową. Nie obłamując z niej mniejszych gałązek wysunął ją przed siebie i podbiegł szybko ku żerującemu. Ten żachnął się tylko, sapnął i ponownie przystąpił do żeru. Wtedy mężczyzna zamachnął się szeroko gałęzią, aby zdzielić rosomaka z góry, lecz następne wypadki wymknęły się już spod kontroli jego zmysłów. W tym samym bowiem momencie zakotłowało się wokół niego, rozległ się trzask łamanej gałęzi, która została mu błyskawicznie wyrwana z dłoni, a na jego lewej skórzanej nogawicy pojawiły się dwa rozległe cięcia zadane nie wiadomo kiedy pazurami zwierzęcia. W następnym momencie rosomak wycofał się, sapnął i przyjął poprzednią pozycję ciała, po czym konsekwentnie przystąpił do przerwanej uczty.

Łowca zrazu nie doceniał zapalczywości i zwrotności przeciwnika. Teraz bogatszy już w ostatnie doświadczenie, cofnął się o kilka kroków i począł zastanawiać się nad tym, czy roztropniej będzie narazić się na stratę jednej lub dwu strzał łuczniczych o krzemiennych grotach, czy też poczekać i utracić dalszą część tak pożądanej zdobyczy. Kiedy medytując nad tym podszedł do Małego, zalękniony chłopiec począł go szeptem przekonywać: - Nażre się i pójdzie! Starczy wtedy i dla nas mięsa... Wszystkiego nie połknie... Pójdzie sobie...

stąpi, póki jeszcze coś jest do pożarcia. Sam widziałeś. Mięso dawno będzie już cuchnąć, a on dalej będzie je pożerał. Trzeba go odegnać albo zabić, inaczej będzie źle. Będzie głodno. Nie mam włóczni. Muszę go postrzelić. Celnie i mocno. Nie spłoszę go strzałem. Muszę go zabić... Muszę trafić w głowę, żeby upadł, i wtedy prędko dobić pałką. Jeśli nie trafię dobrze, poszarpie mnie... Będę strzelał z bliska. Będę dobrze mierzył.

Po chwili łowca miał już w dłoni tęgi, krótki kij i szedł z nim w kierunku rosomaka, który i teraz bez przerwy oddawał się żerowaniu. Brodaty przykucnął w odległości kilku zaledwie kroków od swego celu, oparł koniec łuku na ziemi, aby przy silnym naciąganiu cięciwy nie drgał mu, i sięgnął za cholewę po strzałę z krzemiennym grotem. Z trzech, jakie posiadał, wybrał najtęższą. Krótki kij położył obok w zasięgu swej prawicy i zahaczywszy strzałę począł naciągać cięciwę. Po chwili zwolnił ją jednak, gdyż cel, którym był okrwawiony łeb rosomaka - skrył się wśród trzewi nieżywego byka.

Mały śledząc z ukrycia poczynania ojca począł drżeć. Tętno huczało mu w skroniach, w ustach czuł suchość i kiedy po zluzowaniu przez ojca cięciwy napięcie nerwów na chwilę zelżało, a wyobraźnia chłopca wybiegając naprzód poczęła przed jego oczami rysować scenę krwawej walki... nagle rozległ się krótki świst strzały i jęk puszczonej cięciwy. Tuż po tym dał się słyszeć ni to skrzek, ni to ryk. Zwierz rzucił się ku prześladowcy i niespodziewanie, przy drugim już skoku, zarył nosem w ziemię, szarpnął podłoże pazura - mi i zrolował, waląc się w mierzwę opadłych igieł i mchu. Łowca skoczył ku niemu z pałką w dłoni, ale zaraz odrzucił ją w bok i pochylił się nad rosomakiem. Strzał był celny i skuteczny. Ciężka strzała wypuszczona na tak bliską odległość dokonała dzieła - w sposób ostateczny.

Kiedy ojciec i syn ochłonęli z wrażenia i podeszli do swej zdobyczy, rozmiary tuszy jelenia wprawiły ich w niemałe zdumienie. Dziwili się zwłaszcza temu, że Rudy napadł nań w pojedynkę i pozbawiony wszelkiej pomocy zdołał jednak powalić tak rozrosłego, choć bezrogiego byka.

Brodaty, wierząc nadal w zrządzenie sprzyjającego mu losu, zaciekawiony był jednak w sposób całkiem realny taktyką, jaką wilk posługiwał się w tym trudnym pojedynku. Oglądał więc tuszę ze wszystkich stron, starając się odtworzyć przebieg napaści drapieżnika i klęski ofiary. Ujrzał wtedy wokół racic byka

głębokie otarcia od zmarzłej skorupy zelżałego śniegu.. Widział rany szarpane na łydkach, boku i szyi, dostrzegł też kilka wilczych włosów, tkwiących w szparze tylnej racicy jelenia. Brodaty obszedł jeszcze pobliską okolicę i zaspokoiwszy w ten sposób swoją ciekawość czy też dociekliwość przystąpił do dzielenia tuszy. Brakło w niej tylko przedniej kończyny i części trzewi, napoczętych przez rosomaka i jego poprzedników.

Pozostawiając Małego na straży reszty zdobyczy łowca zarzucił wreszcie wielki ładunek na plecy i szybko oddalił się.

DOBROCZYNNY OGIEŃ

Mały uzbrojony w ojcowski łuk, którego cięciwę potrafił naciągać tylko z największym wysiłkiem, siedział czas jakiś przyczajony w bezpośredniej bliskości mięsa. Pozostawiony sam sobie rozmyślał nad tym, że: wyruszając z jaskini powinni byli wziąć z ogniska kilka żarzących się węgli - i doniósłszy znanym Brodatemu sposobem żar tu, do miejsca, w którym on Mały, miał sam pozostawać pośród kniei - rozniecić nieduże ognisko.

Ogień dawał zawsze poczucie bezpieczeństwa, a w głębi puszczy Mały, pozostawiony sam, bynajmniej nie czuł się pewnie. Za każdym najdrobniejszym odgłosem przewidywał najgorsze i włos jeżył mu się; na głowie.

Z każdą chwilą było mu zimniej. Wreszcie, kiedy wczesnowiosenne słońce zbliżyło się ku zachodowi i od kniei powiało chłodem, chłopiec począł szczękać zębami i drżeć z zimna. Drżenie to wzmogło się jeszcze, gdy stara samura, prowadząca zeszłoroczne młode, przeszła opodal czyniąc zgiełk właściwy temu tylko gatunkowi. Szczęściem wiatr wiał od zwierza i ten nie zwęszywszy łatwo dostępnego pokarmu przeszedł dalej.

Kiedy dziki oddaliły się dostatecznie, Mały wspiął się na pobliskie drzewo i tam postanowił trwać na straży zdobyczy. Usadowiwszy się jak można było najwygodniej, przysposobił łuk, a strzały wsunął za rzemień.

Nie minęło wiele czasu, gdy chłopiec ponownie posłyszał zgiełk zbliżających się dzików. To samura powracała z małymi.

Tym razem zatrzymała się w pewnej odległości od jeleniej tuszy i uniósłszy pysk poczęła węszyć. Po chwili, dając młodym sygnał cichym chrząknięciem, skierowała się wprost do krzaków jałowca, za którymi leżało mięso. Mały obserwował to w napięciu i w momencie gdy locha sięgała już pyskiem do trzewi jelenia, postanowił spłoszyć ją strzałem z łuku. Wiedział, że cztery głodne dziki były w stanie pochłonąć w krótkim czasie i zdeptać połowę cennego mięsa.

Niewygodna pozycja i twardość naciągu cięciwy, mimo nieznacznej odległości, jaka dzieliła go od celu, stały się zapewne powodem niecelnego strzału Małego. Dziki spłoszyły się jednak i zaskoczone stanęły na moment, nie przystępując do jadła, ale i nie rzuciły się do ucieczki.

Mały skorzystał z chwilowego przestrachu zwierząt, odłamał nad sobą gałąź i cisnął z rozmachem w ich kierunku. Tym razem skutek był lepszy. Gałąź spadła tuż przed ryjem samicy. Ta rzuciła się natychmiast do tyłu. Za nią cofnęły się również młode.

Zwierzęta stały jakiś czas bez ruchu, po czym krok za krokiem, powoli znów zaczęły zbliżać się do mięsa.

Przez ten czas chłopiec zdołał zaprzeć drzewce łuku o pobliskie konary, dolny jego wierzchołek przycisnął stopą i teraz z całych sił naciągając oburącz cięciwę wypuścił strzałę. Pocisk wyrzucony z tak niewielkiej odległości zagłębił się całym grotem w grzbiecie samury. Zwierzę poderwało się i rzuciło do galopu, a za nim i reszta stadka.

Ledwie Mały zdołał po tej przygodzie ochłonąć, kiedy do uszu jego dotarł z dołu nowy szelest. Pełen napięcia oczekiwał nieznanego, chłonąc wzrokiem każde drgnienie krzewów. Ale tym razem chrzęst chrustu nie niósł niebezpieczeństwa ani dla ich zdobyczy, ani osoby Małego. Nadchodził Brodaty.

Ciemniało już, toteż nie wdając się w pytania o widniejące tu świeże ślady dzików, mężczyzna szybko przygotował dwa ładunki. Mniejszy z nich pomógł Małemu przytroczyć do pleców, większy zarzucił na własne barki i nagląc syna do pośpiechu skierował się tam, skąd przybywał.

Utrudzeni powracali do jaskini ciemną już nocą. Po wielu godzinach marszu z ciężkim ładunkiem Brodatemu począł dolegać ból biodra rozbitego i poranionego zimą przez klempę i kiedy znalazł się wreszcie u celu wyprawy, zwalił się wraz ze swym brzemieniem u podnóża skały. Leżał tak czas jakiś bez ruchu. Na wezwanie Kobiety podniósł się wreszcie i przystąpił do zasłużonej uczty. Najadłszy się mięsa do syta, po raz pierwszy od wielu dni, Brodaty z Małym poczuli senność i niechęć do jakiegokolwiek wysiłku.

Okoliczności i sytuacja, w jakiej się znajdowali, sytuacja samotnych mieszkańców puszczy pozbawionych oparcia i zaplecza gromady plemiennej, zmuszała ich jednak do podjęcia następnego trudu.

Przemagając ociężałość ciała i myśli Brodaty z synem przystąpili do przygotowań, które zapewnić im miały sytość na najbliższe przynajmniej dni. Cenną zdobycz należało tak spreparować, aby w stanie nie zepsutym przetrwać mogła do czasu, aż rzeki opadną i umożliwią połów ryb. Mięsa jeleniego zdobyli tyle, że warto im było podjąć trud przechowania go w dobrym stanie. Oddzieliwszy zatem mięso od kości mężczyzna przystąpił do mozolnego rozcinania mięśni na długie pasy.

Praca nie postępowała jednak zbyt szybko, ponieważ było ciemnota krzemienny nóż, spełniający na ogół w krzepkiej i wprawnej dłoni swoje zadanie, przy tej właśnie czynności nie był jednak najlepszym narzędziem. Wreszcie uporawszy się z tą robotą przy współudziale Małego, Brodaty polecił Kobiecie podsycić ogień, a sam zajął się sporządzeniem rusztowania z gałęzi; ustawił je ponad ogniskiem i wsparł z jednej strony o okap skalny.

Kiedy rusztowanie było gotowe, mężczyzna zawiesił na nim tyle połci mięsa, ile się dało i - wetknąwszy w żar długą gałąź - rozniecił i rozgarnął ognisko, tak aby gorące powietrze owiewało całe rusztowanie. Zamierzał w ten sposób mięso jelenia osuszyć i przywędzić w dymie, a na koniec i osmalić powierzchnię każdego połcia. Wiedział z doświadczenia, że im lepiej mięso było wysuszone przed osmaleniem jego wierzchniej warstwy, im dłużej potem wisiało nad niewielkim ogniem, tym dłużej pozostawało zdatne do jedzenia.

Nie żałował więc teraz wysiłku.

Dniem i nocą rodzina nieprzerwanie podsycała ogień dbając, by płomienie nie sięgały zbyt wysoko i nie opalały przedwcześnie mięsa. Na zmianę obracali połcie to na jedną, to na drugą stronę, aby nagrzane powietrze i dym równomiernie owiewały je zewsząd.

Wytężona praca trwała trzy dni i trzy noce, w czasie których niemała część zdobyczy zniknęła w żołądkach wędzarzy. Pozostały zapas suszonego mięsa był dość jednak pokaźny i dawał rodzinie tak upragnione poczucie doraźnego przynajmniej bezpieczeństwa.

Wśród nieustannej krzątaniny Brodaty nie zapomniał przecież o swoich odleglejszych planach.

Przed wieczorem czwartego dnia, licząc, że ochłap przywleczony Trójnogiej przez Rudego został już przez nią całkowicie pożarty, postanowił podkarmić wilczycę. Podrzucił więc w znane miejsce, u wlotu do Jaru, kości z resztkami surowego mięsa jeleniego i spory kawałek osmalonego mięsa, a także - dawnym zwyczajem - resztki królika, którego Mały złowił dla Dziecka. Rankiem kości i mięsa nie było, natomiast w pobliżu miejsca, gdzie pozostawił je Brodaty, rozpoznał ślady Trójnogiej.

Karmiącej wilczycy trzeba było teraz wiele pokarmu. Łowca wiedział to. Dotąd Trójnoga nie zawiodła się na wspólnych z nim łowach i - jak sądził - z pewnością zachowała to w swojej pamięci.

Przypuszczał, że zwierzę zechce w potrzebie skorzystać ze swoich poprzednich doświadczeń i ponownie będzie towarzyszyło mu w łowach. Należało tylko ułatwić mu to i przypomnieć podkładając pożywienie, które dawniej zawsze znajdowała na jego tropie, a które i teraz przepojone będzie jego zapachem i leżeć będzie opodal jego śladów.

Tak rozumował Brodaty i postanowił systematycznie, ale niezbyt obficie podkarmiać Trójnoga. Mając zapas jeleniego mięsa mógł cierpliwie oczekiwać, aż jego czworonożny sprzymierzeniec zgłodnieje należycie, a ponaglany potrzebą własnego ciała i instynktem Wilczej matki, zdecyduje się na współudział w jego łowach.

Brodaty czekał więc.

Tymczasem nadszedł czas przygotowań ich nadwodnej siedziby do ponownego jej zamieszkania. W ciepłej porze roku była bowiem znacznie wygodniejsza od jaskini. Zapewniała ponadto niemal całkowite bezpieczeństwo przed najściem dzikiego zwierzęcia.

Wzniesiona wysoko ponad lustrem Rozlewiska była z wody niedostępna, a od brzegu dzielił ją szeroki pas grząskiego bagna. Z drugiej strony obfitość ryb w urodzajnych wodach Rozlewiska stanowiła niewyczerpane źródło pożywnej i bez ryzyka zdobywanej strawy. Trzeba więc było naprawić sprzęt konieczny tam do codziennego bytowania i przyspieszyć przenosiny.

Zabezpieczywszy swój skromny dobytek i zapas mięsa, cała rodzina na kilka dni udała się nad Szerokie Rozlewisko.

Dotarłszy tam każde z - nich wzięło na siebie inne zadania. Mężczyzna zajął się przysposobieniem czółen. Namaścił je kilkakrotnie od zewnątrz roztopionym na-; ogniu łojem zwierzęcym i żywicą sosnową, pozalepiał pęknięcia pakułami z turzycy zajęczej pomieszanej z białkiem ptasich jaj i pozwolił następnie obeschnąć czółnom w cieple słońca.

Kobieta wycinała cienkie pręty giętkiej łozy i darła pasy łyka lipowego, a następnie układała je pod powierzchnią wody nabrzeżnej przygotowując materiał, z którego powstać miały samołowne kosze na ryby.

Mały, pouczony przez ojca, wycinał proste żerdzie bukowe i dębowe na budowę klatki oraz płaty kory modrzewiowej na naprawę dachu nawodnej chaty.

I tak minęło kilka dni, w czasie których łowca dwukrotnie odwiedzał Skalistą Polanę i podkładał Trójnogiej jej głodową porcję żywności.

Wreszcie Brodaty z rodziną powrócili raz jeszcze na Skalistą Polaną, aby - przeczekawszy tam wiosenne deszcze - zabrać resztę potrzebnego sprzętu i przenieść się ostatecznie do nadwodnej chaty.


MATKA WILCZYCA

Na przedwiośniu, a zwłaszcza ciepłą już wiosną, zdobycie w kniei łupu nie jest dla drapieżcy tak trudne, jak w porze zimna, śniegu i lodu. Toteż natura obdarza potomstwem wilki i inne mięsożercę prawie zawsze wiosną.

Kiedy tego roku nastała wreszcie opóźniona, ciepła wiosna, a porozrzucane w kniei poletka zimowego śniegu poczęły z dnia na dzień kurczyć się i zapadać - na dnie puszczy zaroiło się. Myszy leśne i zaroślowe, nornice, karczowniki i wszelka inna drobnica jawnie krzątała się w ściółce leśnej, poszukując żeru i suchego materiału na gniazda. Mroźna wprawdzie, ale śnieżna zima oszczędziła tego roku drobne gryzonie lasu, pozostawiając większość przy życiu. Obfitość ich zapewniała z kolei pożywienie pomniejszym drapieżcom nie wyłączając kun, łasic, żbików, lisów i całej gromady drobnego ptactwa drapieżnego.

Górne piętra lasów prześwietlone słońcem i okryte tu i tam nieśmiałą jeszcze zielenią pąków i skromnych kwiatostanów wysokopiennych drzew liściastych także ożywiły się ruchem. Tu uwijały się ptaki głosząc po lesie nastanie wiosny. O wczesnym brzasku dnia kuraki zbierały się na śródleśnych polankach i pogorzeliskach, aby odprawiać swoje przedweselne sejmy i potyczki.

Zwierzyna płowa - sarny, jelenie i daniele - ruszała w liściaste młodniki, aby gryząc pąki i soczystą korę uzupełnić swój zimowy jadłospis i urozmaicić go.

Większym drapieżcom nie brakło więc również pożywienia.

Łup przywleczony przez Rudego zaspokoił potrzeby wilczycy ledwie przez trzy dni. Po ich upływie zaczął dawać się jej we znaki głód. Wychudła. Łopatki i żebra znaczyły się ostro pod skórą, a dwa rzędy sutek stały się wiotkie i poruszały się wahadłowo z każdym jej krokiem.

Pozbawiona pomocy Rudego - mimo chromej łapy - zdobyłaby zapewne trochę pożywienia, gdyż o tej porze roku łów wilka nie musi polegać - jak to bywa pośród zimy - na wytężonej gonitwie nękającej ofiarę. Wiosną, w cieple popołudnia lub o zmie-

rzchu, gdy ziemia oddaje do otoczenia ciepło zgromadzone za dnia, drobna zwierzyna przemyka się po puszczy lub - niepomna tego, co się dzieje wokoło - oddaje się zalotom bądź swym powinnościom rodzicielskim. Wtedy to wystarczy czasem wilkowi zaczaić się sposobem rysia i czekać. Czekać cierpliwie bez ruchu i napaść znienacka, gdy nadarzy się okazja. Ten sposób łowów byłby dla kulawej wilczycy dogodny. Złowiłaby teraz z pewnością słuszny kęs dla siebie samej, a może i dla swego potomstwa, gdyby nie nakaz instynktu, który w tych dniach zmuszał ją do nieustannego pozostawania przy szczeniętach. Były to przecież pierwsze dni ich życia, dni, w których drobne ciałka pokryte krótką, płaską szerstką nie mogły utrzymać własnego ciepła. Ciepło to musiały więc zapożyczać od swej rodzicielki, czy to przez bezpośredni kontakt ich ciał z ciałem matki, czy poprzez ciepłe mleko pobierane równie łapczywie, jak często.

Nieporadność i zależność szczeniąt od wilczycy była tym większa, że bez jej czynnego udziału, bez masażu ciepłym jęzorem ich nagich - jeszcze brzuszków nie były nawet w stanie pozbyć się i wydalić z trzewi zbędnego balastu, nie były W stanie zaspokoić swych najprymitywniejszych potrzeb fizjologicznych. Ich życie zależało więc całkowicie od matczynej opieki.

Instynkt Wadery zmuszał ją tedy do pozostawania przy szczeniętach nie tyle ze względu na ich bezbronność wobec napaści, która mogła nastąpić lub nie, ile ze względu na niebezpieczeństwo tkwiące w nich samych. Bez jej starań i pomocy mogło ono doprowadzić do rychłej zagłady szczeniąt.

Kiedy Wadera opuszczała na chwilę wilczęta, aby w pobliskiej kałuży ugasić pragnienie, zbijały się one w bury kłębek, grzejąc się wzajem i chroniąc w ten prosty sposób odrobinę ciepła, jaka pozostawała w ich

małych ciałkach. Gdy nieobecność matki przeciągała się nieco dłużej, a wczesnowiosenny chłód ciągnący z dna mrocznego Jaru i nawilgłych ścian wilczej jamy przenikał szczenięta, poczynały niepokoić się i po krótkiej już chwili dawały skomleniem wyraz swemu cierpieniu.

Słysząc lament wilcząt, które w ten sposób zdradzały też wrogom miejsce swojego ukrycia i własną bezbronność, Wadera powracała natychmiast i uciszała je na swój wilczy i matczyny sposób.

Śmierć Rudego zmuszała ją jednak do myszkowania w okolicy w poszukiwaniu kęsa pokarmu. Zdobywała go w pośpiechu, zaspokajając najkonieczniejsze tylko potrzeby własnego, chudnącego z dnia na dzień ciała. A ciało jej było przecież nie tylko źródłem ciepła, ale też jedynym źródłem pokarmu zachłannie ssących ją wilcząt.

Apetyt Wadery wzrastał z każdym dniem, w miarę wzrastania jej młodych. Te zaś rosły szybko. W ciągu pierwszych kilku dni wilczęta podrosły niemal dwukrotnie. Natomiast wilczyca poczęła tymczasem gwałtownie chudnąć. Opadała z sił.

Wilki nie polują nigdy w bezpośrednim sąsiedztwie swego siedliska, a zwłaszcza w sąsiedztwie ukrycia swych młodych. Dyktuje im to nieomylny instynkt utrwalony doświadczeniem życiowym wielu wilczych pokoleń. Łowy w pobliżu legowiska prędzej czy później zdradziłyby przecież kryjówkę bezbronnego potomstwa, a ujawnienie schronienia oznacza śmierć... Tak dyktuje wilczym matkom ich natura, ale Wadera była przecież w sytuacji szczególnej: posiadając młode nie posiadała żywiciela.

Kiedy więc o zmierzchu, głodna i spragniona, opuściła chyłkiem norę, aby ugasić bodaj pragnienie, i spostrzegła u pobliskiej kałuży małego królika, pokusa

okazała się zbyt silna. Naglona potrzebą szczeniąt i pustką własnych trzewi, skoczyła, pochwyciła ofiarę przyduszając do ziemi zdrową łapą i jednym chwytem paszczy pozbawiła życia. Królik był mały, ale jego piskliwy, przeciągły głos skargi zabrzmiał ostrą nutą w mroku i ciszy głosząc wokoło mord. Sygnał ów sprawił, że w ciągu długich dni Wadera nie zwęszyła ani też nie spostrzegła w pobliżu żadnego gryzonia...

Schwytany królik okazał się tak chudy, że głodna wilczyca, przełknąwszy zdobycz bez reszty i nie mogąc oddalać się od nory na dłużej, natychmiast poczęła myszkować w poszukiwaniu choćby karczownika lub nawet żaby. Oddana tej czynności bez większego powodzenia, przesuwała się krok za krokiem w kierunku wylotu Jaru, gdy naraz poczuła dobrze znaną, obiecującą woń. Wyciągniętym ku górze niuchem uchwyciła dokładnie kierunek, chwilę nasłuchiwała i spiesznie pobiegła zmierzając do źródła ponętnego zapachu.

Wkrótce znalazła się w pobliżu nawisłych gałęzi świerka, pod którym zimą tak często przesypiała głodne dni i noce. Tam też natknęła się na świeże ślady Szerokostopej Istoty, a obok odnalazła - źródło nęcącego zapachu. Był to spory kęs jeleniego mięsa o odmienionym wprawdzie, lecz jakże teraz upragnionym zapachu i smaku.

Opodal leżało kilka kości z resztkami mięsa oraz trzewia, łapy i głowa królika. Stanowiło to razem niezłą porcję strawy. Po chwili pozostały już tylko ogryzione kości.

Wilczyca uniosła grzbiet, oblizała się i zrazu postąpiła kilka kroków śladem Brodatego prowadzącym w kierunku widocznego z dala ogniska. Wkrótce zatrzymała się jednak, zawróciła i chwyciwszy w pysk największą z kości pobiegła w kierunku swej nory.

W ciągu następnych dni chcąc nie chcąc korzystała Wadera z pożywienia, jakie znajdowała stale w tym miejscu. Porcje te okazywały się jednak coraz mniejsze.

Wilczyca co dnia o zmroku pożerała tam wszystko, co dało się przełknąć bez reszty, a jeśli były kości z resztkami mięsa, chwytała cały ochłap w szczęki i chyłkiem niosła do swego ukrycia. Pozostawiając zdobycz u wlotu, pomiędzy korzeniami sosny, wślizgiwała się do nory, obwąchiwała każde szczenię z osobna, wylizywała, które należało, i uspokojona powracała do przyniesionych kości. Wtedy, pracując metodycznie szczękami, gryzła i miażdżyła, by pożreć wszystko, nie wyłączając potężnych nasad kostnych, zawierających przecież chrzęść, tłuszcz i nieco krwi. Wykorzystywała do cna każdą nadającą się do strawienia tkankę, jednakże porcje te nie zaspokajały jej potrzeb. Dla jednego zwierzęcia starczyłyby one jako tako, ale wilczycy karmiącej czworo młodych pozwalały ledwie utrzymać się jakiś czas przy życiu. Zwierzę nadal chudło. Żebra i kręgi z każdym dniem ostrzej rysowały się pod obciągniętą nabrzmiałymi sutkami skórą. Ale natura, tak bezwzględna wobec dojrzałych, chroni pierwsze, niewprawne kroki debiutantów.

Tak więc, pomimo wychudzenia matki, szczenięta nadal rosły i rozwijały się, a wraz z ich rozwojem wzmagała się też ich żarłoczność.

Nie przybywało jednak ostatnio mleka w matczynych sutkach i wilczęta coraz częściej czołgały się niespokojnie i popiskiwały cicho. Krótką, przylegającą sierść noworodków zastąpił teraz nieco bardziej puszysty, matowy włos osesków, a ich początkowo miękkie i nieporadne łapki okrzepły nieco, czyniąc ich ruchy znacznie sprawniejszymi.

Chodzić nie potrafiły, ale - choć oczy ich pozostawały jeszcze zamknięte - czołgały się szybko, a każdy z nich nieomylnie rozpoznawał z pewnej odległości kierunek i miejsce, do którego należało zmierzać sięgając po matczyne mleko. Sięgały po nie tym zachłanniej, że niedostatek tego jedynego ich pokarmu stawał się dokuczliwy.

Nadszedł wreszcie ciepły ranek, kiedy zgłodniała i wycieńczona wilczyca, usłyszawszy z oddali znany odgłos, otrząsnęła brutalnie szczenięta tłoczące się przy niej i opuściwszy jamę skierowała się chyłkiem tam, skąd odgłos ten dochodził.

Wyszedłszy na skraj lasu, ujrzała wtedy Szerokostopego, zmierzającego wprost w kierunku wysokopiennego boru. Wadera nie pobiegła, jak dawniej, od razu jego śladem. Zaczaiła się i legła w gęstwinie obserwując otoczenie. Miała jednocześnie na oku przeciwległą skarpę Jaru kryjącą jej norę i szczenięta.

Minęło sporo czasu i słońce stanęło wysoko, kiedy wilczyca ponownie posłyszała rytmiczny szelest poszycia. Wkrótce też ukazał się jej oczom powracający łowca, a lekki powiew wiatru przyniósł w jej nozdrza smugę woni świeżej krwi. Wilczyca przeczekała, aż Szerokostopy oddali się w stronę skał, i pobiegła w bór, kierując się śladem, jaki tam pozostawił.


DOMOSTWO NAD ZALEWEM

Od porodu Trójnogiej minęło już, wedle obliczeń Brodatego, dość czasu, by wilczęta należycie okrzepły i aby na czas łowu mogła je pozostawić bez opieki. Zmniejszył więc jeszcze porcję żywności, jaką zwykł pozostawiać jej pod świerkiem, a udając się na łowy szedł tak, aby jego trop przebiegał w pobliżu wilczego ukrycia.

Łowy jego w tych dniach nie były zbyt owocne. Miał jeszcze pewien zapas suszonej jeleniny i dlatego mógł zadowolić się drobną nawet zdobyczą. Byle starczała ona dla Dziecka. Miało dopiero kilka zębów i nie było w stanie zżuć wysuszonego i łykowatego mięsa starego byka.

Brodaty nie zapomniał jednak o tym, aby za każdym powrotem z łowów pozostawić na swym tropie niewielką bodaj część zdobyczy. Bodaj tylko trzewia wypatroszonego ptaka lub skórę i głowę zająca czy królika. Nie zamierzał przecież sycić Trójnogiej. Chciał jedynie naprowadzać ją na swój trop, przynęcić i ośmielić do udziału we wspólnych łowach.

Początkowo nie napotykał Trójnogiej, gdyż ta, w okresie wychowu młodych, stała się szczególnie płochliwa i ostrożna. Ilekroć jednak dnia następnego udawał się swoim wczorajszym tropem, stwierdzał niezmiennie, że pozostawionych ochłapów w oznaczonym miejscu nie było. Nie potrafił tylko rozstrzygnąć, czy uprzątały je inne zwierzęta, czy właśnie Trójnoga, gdyż śladów jej nie znajdował. Zbytnio nie zdziwił się jednak, gdy któregoś dnia niecelnie postrzelony przez niego jelonek porwał się do ucieczki, przesadził wspaniałym skokiem pobliski krzew i niespodziewanie runął w mech pod ciężarem burego ciała zwisającego mu u karku.

Tym razem Brodaty pozwolił wilczycy nie tylko dobić zwierzynę, ale - wbrew zwyczajowi - sięgnął po zdobycz wtedy dopiero, kiedy Trójnoga wycofała się sama, niosąc w paszczy potężną część łupu.

Od tego dnia począwszy Wadera towarzyszyła znów łowcy w każdej niemal wyprawie.

Zmierzając do puszczy Brodaty czynił za każdym razem tyle zgiełku, nawoływał Małego, zawracał i po chwili ponownie kierował się w las, że Wadera, nawet gdy przebywała przy swych szczeniętach w głębi nory słyszała to i rozpoznając źródło dźwięków spieszyła jego śladem.

I dalej dzień za dniem współdziałanie tych dwojga stawało się coraz sprawniejsze i bardziej owocne, wchodząc po trosze w nawyk.

Za każdą następną wyprawą Brodaty udawał się coraz dalej, aż któregoś dnia dotarł nawet do brzegów Szerokiego Rozlewiska. Za nim przybyła i Trójnoga. Wspólne łowy powiodły się, gdyż postrzelony warchlak, chcąc może ukryć swój trop przed pogonią czy też szukając sposobu uśmierzenia bólu lub ochłody, zaległ pośród przeszłorocznych trzcin w przybrzeżnym mule zalewu. Tam też, w płyciźnie, dopadła go Wadera. Gdy ofiara zwiotczała w jej zębach, wyciągnęła ją na brzeg i niezwłocznie przystąpiła do żerowania. Bez oporu ustąpiła jednak przed zbliżającym się Szerokostopym i stanęła, opodal wpatrzona w zdobycz. Zabrawszy tylko szynki i wątrobę Brodaty odrzucił resztę w stronę wilczycy. Ta, pożarłszy część zdobyczy na miejscu, resztę, zwyczajem ostatnich dni, poniosła w stronę Jaru.

Brodaty nie powrócił jednak tego dnia ku Skalistej Polanie, ale przystąpił do przygotowań poprzedzających przeprowadzkę całej rodziny nad Rozlewisko.

Minęło jeszcze kilkanaście dni. Zapas mięsa jeleniego został już wyczerpany, a kilkudniowe deszcze sprawiły, że rwący prąd i wzniesiony poziom wód w rzekach i strumieniach uniemożliwiały nadal połów ryb.

Brodaty, zmuszony do częstego odbywania łowów, kierował nimi tak, aby jak najczęściej sięgać po zdobycz w okolicy Rozlewiska.

Niekiedy pozostawał tam dzień lub dwa i kontynuował przygotowania letniego siedliska. Brał w nich udział czasem i Mały, toteż prace postępowały szybko naprzód.

Dzień, w którym poziom wód w rzekach, a także i na Szerokim Zalewie, wyraźnie począł opadać, zastał już całą rodzinę Brodatego nad jego brzegami.

Rozeschnięte czółna, nasączone roztopionym na ogniu łojem zwierzęcym i żywicą sosnową, były już na wodzie. Chwiejny pal tkwiący w mulistym dnie Zalewu i podpierający pomost u wejścia do chaty został ustawiony w pionie i wzmocniony, a poszycie dachu nawodnej chaty ciemniało gdzieniegdzie nowym płatem świeżo położonej kory modrzewiowej.

Przerzuciwszy z pomocą syna przez pasmo przybrzeżnej wody zwalone drzewo, Brodaty umożliwił wejście na pomost i do chaty bez użycia czółna i bez konieczności nurzania się po pas w wodzie. Uczynił to jednak tak roztropnie, że dla większości zwierząt przejście z brzegu zostawało nadal niedostępne. Oto grubszy koniec głównego pnia wsparty był o przybrzeżny głaz, a trzy potężne odgałęzienia korony zagłębione w mulistym dnie zalewu spełniały rolę słupów podporowych i dawały oparcie obłamanemu wierzchołkowi utrzymując go wysoko ponad lustrem wody. Czwarta gałąź korony stercząca wyżej nad wodą spełniała rolę zaimprowizowanej poręczy i ułatwiała bezpieczne wykonanie długiego kroku poprzez przestrzeń dzielącą wierzchołek, kładki od brzegu pomostu.

Na pomoście, tuż u wejścia do chaty, stała teraz świeżo wybudowana obszerna kleć. Odpowiednio dobrane żerdzie, które tworzyły jej ściany boczne i pokrywę, umocowane były do tęgich poprzecznie grubym łykiem lipowym. Klatka ta wydawała się nie tyle

kształtna, co solidna i mocno związana. Żerdzie jej? boków ustawione były pionowo i tak gęsto jedna przy drugiej, że, zgodnie ze wskazówką Brodatego, ledwie jeden palec dałby się pomiędzy nie wcisnąć.

Na brzegu, w pobliżu przycumowanych dwóch czółen, leżało kilka niewielkich samołownych koszy na ryby wykonanych z zielonej łoziny. Obok mokły w wodzie osadzone na trzonach dwa krzemienne topory będące wyłącznym dziełem i dumą Brodatego.

Ponieważ głównym materiałem, jakim posługiwał” się we wszelkich pracach, było drewno i ono też otaczało rodzinę zewsząd w postaci nie kończącej się puszczy, topór był dla niego narzędziem już nie cennym, ale wręcz niezbędnym. Niemało też trudu i wysiłku myśli włożył Brodaty w ich wykonanie. A rzec trzeba, pomysłowość i zręczne wykorzystanie sił natury dały narzędzia trwałe i w użyciu poręczne. Niełatwo przecież osadzić ciężki krzemienny grot na drewnianym trzonie. Wywiercenie w krzemieniu otworu na drewniane stylisko było niezmiernie trudne, a przy tym bezcelowe, gdyż kruchy kamień - jeśliby nie pękł przy obróbce - z pewnością rozpadłby się przy wbijaniu klina w trzonek lub przy pierwszym silniejszym uderzeniu toporem. Z kolei osadzenie litego krzemienia w otworze wywierconym czy też wydłubanym w drewnianym - w stosunku do krzemienia elastycznym przecież - stylisku natrafiało na nie mniejszą trudność.

Brodaty znalazł jednak sposób osadzenia krzemiennego grotu w dębowym stylisku. Czas i natura pracowały zgodnie nad jego pomysłem. Oto ubiegłego roku wyszukał i ociosał odpowiednie groty krzemienne tak, aby ich obuchy posiadały pośrodku nieznaczne przewężenie. Z grotami owymi udał się następnie w pobliską dąbrowę i wyszukał tam dwa odpowiednio mocne dębuszki. Nie ściął ich jednak pozwalając młodym drzewkom nadal rosnąć. Wydłubał tylko w każdym z nich tuż nad korzeniami otwór, do którego wcisnął następnie obuch krzemiennego grotu, tak aby jego przewężenie znalazło się w drewnianej obręczy wywierconego otworu. I tak pozostawił je.

Dębczaki rosły i tężały, a miejsca uszkodzeń - otwory, do których wciśnięte były groty krzemienne - obrosły świeżą tkanką drewna tworzącą tam zgrubiałą bliznę, ściśle obejmującą krzemienie. Tymi sposobem obuchy wrosły niejako w pnie dębczaków i trzeba było nie lada siły, aby je stamtąd usunąć. Teraz, wiosną, pozostawało tylko ściąć „rosnące topory i zapobiec ich zbyt szybkiemu wyschnięciu i spękaniu.

Z tym Brodaty potrafił sobie poradzić bez trudu, toteż częściowo okorowane i nasączone tłuszczem spoczywały teraz w wodzie obok czółen. Przy ich pomocy wykonał już kilka robót, a teraz zamierzał zwalić parę nadbrzeżnych drzew, osłaniających od wschodu ich nawodną chatę. Rankiem panował w niej bowiem chłód, a ponocny, wilgotny opar wkradał się do wnętrza czyniąc jej ściany oślizłymi.


BURA MŁODZIEŻ

Dotąd otoczenie i świat istniały dla wilcząt tylko jako smak mleka, woń gniazda rodzinnego i matki, zapach i chłód wilgotnego powietrza napływającego z głębi Jaru, oraz ciepłe dotknięcia płynące z ciała i jęzora karmicielki.

Teraz, kiedy oczy zaczęły widzieć, a uszy słyszeć, rozpoczął się okres, w którym ich zainteresowanie otoczeniem nie ograniczało się wyłącznie do zawartości matczynych sutek. Wprawdzie mleko matki pozostawało nadal ich podstawowym pożywieniem, ale również i świeże, krwiste mięso stawało się obiektem ich pożądań i celem godnym zdobywania. Posiadały już małe, ostre mleczne zęby i uczyły się posługiwać nimi zarówno szarpiąc zajadle mięso, jak i ucho czy kark brata lub siostry stojących niebacznie na drodze do kęsa pożywienia. Tu względy rodzinne nie liczyły się wiele, a syty był ten, kto śmielej do tego dążył.

Kiedy utrudzona matka powracała z łowów i rzucała przed nie wonny ochłap zdobyczy, wilczęta wydzierały sobie kęsy. Rosły i mężniały, a matka znosiła im coraz więcej świeżego mięsa.

Dni schodziły wilczkom na jedzeniu, spaniu i zabawie, która coraz bardziej upodabniała się do walki i zmagań dorosłych. Kiedy im było zimno, nie zbijały się już w ciasną gromadkę, lecz potrafiły zwijać się w kłębek grzejąc nagie jeszcze brzuszki ciepłym oddechem.

Były wśród nich dwie suczki i dwa samce. Wyróżniało się zwłaszcza dwoje szczeniąt: duża wysmukła suczka o rdzawo-czarnym karku i ciemnej prędze wzdłuż grzbietu oraz jasno umaszczony samczyk przysadzisty i krępy, lecz najbardziej zadziorny z całego rodzeństwa. On to pierwszy spróbował towarzyszyć matce, gdy ta opuszczała norę. Nie zaszedł jednak daleko, gdyż zatrzymało go ostre warknięcie, a osadziło w miejscu uderzenie matczynych zębów. Z ogonkiem wtulonym między tylne łapy zawrócił.

Żadne z wilcząt nie opuszczało jeszcze rodzimej nory. Były zbyt małe i bezbronne. Poznawszy raz drogę na świat chciałyby zapewne skorzystać z niej również poprzez ocienione korzenie wejście do ich ukrycia. Światło to nieustannie kusiło je przecież.

Wilczęta utrzymywane przez Waderę w ryzach bezwzględnego posłuchu i karności znały dotąd światło dzienne tylko z owej nikłej smugi, wdzierającej się poprzez ocienione korzeniami sosny wejście do ich ukrycia. Światło to nieustannie kusiło je przecież.

Powodzenie, z jakim ostatnio polowała wilczyca towarzysząc niezmiennie Brodatemu, odbiło się korzystnie nie tylko na jej własnym wyglądzie. Wilczęta również wygładziły się, a puszysta choć krótka ich sierść połyskiwała stanowiąc dowód zdrowia i dobrego samopoczucia. Rosły przy tym tak szybko, że wkrótce rozmiarami dorównywały już średniemu królikowi. A za wzrostem postępował też rozwój psychiczny malców. Ciekawość i namiętne dążenie do poznania otoczenia stały się - obok nieustającej żarłoczności - głównym bodźcem ich wszelkiego działania. Wkrótce też jama stała się dla nich zbyt ciasna. Korzystając z matczynego przyzwolenia, w czasie gdy była w pobliżu, „poczynały więc wysuwać zalęknione pyszczki na światło dzienne i pełne niepokoju chłonęły wszystkie wrażenia płynące z otaczającego je świata.

Zrazu były tak spłoszone ogromem i siłą doznań, że nawet niewinne kichnięcie matki lub furkot skrzydeł małego ptaka wprawiały je w obłędną panikę i gnały w głąb zacisznej nory. Nie trwało to jednak długo.

Już po kilku zaledwie dniach wilczęta orientowały się dobrze w najbliższym otoczeniu i pod okiem matki baraszkowały beztrosko pośród krzewów porastających stoki wąwozu.

Kiedy były znużone i rozgrzane ruchem, wyciągały się chętnie na samym dnie Jaru, gdzie słońce nigdy nie docierało, a wilgotne podłoże, porosłe mchami, chłodziło ich ciała niczym zimna kąpiel.

Gdy zaś po chłodnej nocy, spędzonej w mrocznej norze, wychodziły z niej rankiem zziębnięte, poznały też dobroczynne działanie słońca. O wczesnej porze, kiedy skośne jego promienie wdzierały się poprzez zieleń na zachodni stok wąwozu oświetlając go tu i tam migotliwymi plamkami jasności, wilczęta, wiedzione potrzebą ciepła i słońca, nieomylnie układały się w zasięgu świetlistych, ciepłych plam. Nierzadko zapadały tu w drzemkę, z której w ostatnich dniach budził je dopiero trzask chrustu, dochodzący od skraju lasu. Nie lękały się tego odgłosu, gdyż matka ich pozostawała spokojna, a słyszane z daleka kroki Brodatego omijały zawsze ich uroczysko w bezpiecznej odległości.

Posłyszawszy tego ranka kroki Brodatego, Wadera - tak jak i dni poprzednich - zapędziła szczenięta do nory kilku szturchańcami nosa i chyłkiem oddaliła się w kierunku, skąd dobiegał odgłos gniecionej ściółki leśnej.


PODSTĘPNY PLAN

Noc poprzedzającą ten właśnie ranek Brodaty z synem spędzili na Skalistej Polanie.

Pozostawiwszy dnia poprzedniego Kobietę i Dziecko nad Rozlewiskiem, uzbrojeni w łuki, włócznie, topór i spory worek skórzany, udali się spiesznie ku jaskini.

Czas naglił, ponieważ wilczęta przestawały już korzystać z matczynego mleka. Brodaty przekonał się o tym zarówno na podstawie wielkości ochłapów, jakie Trójnoga zabierała z każdych łowów do jaskini, jak i z wyglądu samej wilczycy.

Młode wilczki nie potrzebowały teraz wiele matczynego mleka i doskonale mogły się wyżywić mięsem. Nadeszła zatem pora wprowadzania w czyn dawnych zamierzeń. Zbędna zwłoka mogła okazać się bardzo niekorzystna. W miarę rozwoju wilczęta przecież dziczały, co nie sprzyjało bynajmniej zamiarom Brodatego, a ich wzrastająca sprawność fizyczna i siła uchwytu szczęk z każdym dniem coraz bardziej utrudniały realizację przedsięwzięcia.

Plan działania był następujący. Brodaty miał wczesnym rankiem wyruszyć na łowy i, tak jak to było w zwyczaju ostatnich dni, ominąć Jar i hałaśliwie wstępować w las skłaniając tym Trójnoga, aby towarzyszyła mu w wyprawie.

Kiedy przekona się, że wilczyca postępuje za nim, Brodaty będzie się starał odejść jak najdalej od Głębokiego Jaru i przewlec trwanie łowów tak długo, jak długo będzie to możliwe. Tym samym zatrzyma przy sobie wilczycę zapewniając jednocześnie Małemu bezpieczeństwo i czas na wybranie wilcząt z ich gniazda i oddalenie się wraz z nimi, na bezpieczną odległość. Obaj liczyli się jednak z tym, że odległość ta nigdy

nie będzie naprawdę bezpieczna, gdyż wilczyca po rozeznaniu sytuacji z pewnością wyruszy na poszukiwanie utraconych dzieci, a poszukując ich będzie tropić intruza, który pozostawił swój ślad w norze. Odnalezienie sprawcy będzie dla rozwścieczonej wilczycy jednoznaczne z odnalezieniem szczeniąt.

Dlatego właśnie Brodaty przygotował świeżo zdartą skórę lisa, natarł ją jeszcze jego moczem dobytym z pęcherza i sporządził z niej rodzaj onuc, którymi Mały zbliżając się do wilczej nory miał sobie szczelnie owinąć stopy. Zabrawszy wilczki Mały miał znaczną część drogi powrotnej także odbyć w tym woniejącym „obuwiu”. Aby zmylić ewentualnego prześladowcę, winien następnie położyć w puszczy ślepy ślad, prowadzący „donikąd”, zdjąć onuce, natrzeć stopy jakąkolwiek wonną roślinnością, zawrócić tym samym ślepym śladem i udać się we właściwym kierunku, to jest okrężną drogą ku Rozlewisku. Onuce miał czas jakiś nieść ze sobą, tak aby o nic nie ocierały się i aby jego ciało i odzież nie przesiąknęły zbytnio ich zapachem. Z kolei, wdrapawszy się na jakiekolwiek drzewo, winien był pozostawić je zawieszone wysoko w gałęziach. Dokonawszy tego miał starać się jak najrychlej dotrzeć wraz ze swymi więźniami do siedziby nad Zalewem.

Ta trudna i odpowiedzialna część przedsięwzięcia przypadła w udziale Małemu z dwóch względów. Po pierwsze, nie mógł on zastąpić ojca w łowach z Trójnoga, a po drugie, korytarze wilczych nor były na ogół zbyt ciasne, aby mogły pomieścić rozrośnięte barki Brodatego. Natomiast chłopięce ramiona Małego powinny umożliwić mu przesunięcie się poprzez ciasny korytarz wlotu do wilczej nory, a dalej, w głównej komorze nory, ułatwić mu jako tako swobodną manipulację.

Zgodnie z powziętym planem Brodaty z synem przystąpili do działania.

Po przespaniu nocy w jaskini Brodaty udał się wczesnym rankiem na skraj Skalistej Polany i zagłębiając się w las łamał brutalnie ściółkę, chrust i krzewy czyniąc przy tym niemało hałasu, po czym zakrzyknął jeszcze gromko i nie spiesząc się poszedł przed siebie.

Kiedy ukrywszy się po jakimś czasie za wykrotem dostrzegł wreszcie głowę Trójnogiej wysuwającą się ciekawie z zarośli, odsapnął z ulgą i szybkim krokiem ruszył dalej w kierunku Zalewu. Trójnoga znała już tę drogę, nieobcy był jej także teren łowów. Mógł więc Brodaty przypuszczać, że ich współdziałanie niczym nieprzewidzianym nie będzie zakłócone... Mylił się jednak.

Tego dnia, jak nigdy dotąd, sprzyjało Brodatemu powodzenie. W sytuacji, w jakiej znajdował się on i jego syn, rzec by można, że tym razem prześladował go nadmiar powodzenia. Nie zdołał jeszcze minąć olszyniaka rozciągającego się w pobliżu tamy bobrów, kiedy spod jego nóg poderwała się cieciorka. Mógł strzelić do niej, gdyż siadła niedaleko, ale obawiając się, że Trójnoga chwyci postrzelonego ptaka i zadowalając się skromnym łupem zawróci do nory, przeszedł dalej, obojętnie.

Ledwie minął olszynowy lasek i znalazł się w pobliżu nieckowatego zapadliska leśnego, posłyszał plusk wody i oczom jego ukazała się sarna zażywająca kąpieli błotnej. Była tak oddana tej czynności, że bez trudu można ją było podejść na odległość celnego strzału. Zamierzał już zwierzę obejść z dala, kiedy wilczyca, oceniwszy w lot korzystną sytuację, podczołgała się pośród krzewów w kierunku błota. Przyczajona przesuwała się od krzewu do krzewu i lada chwila nie czekając na strzał mogła zaatakować kąpiące się zwierzę. Brodaty przeląkł się nie na żarty. Gdyby bowiem kąpiel sarny przeciągnęła się jeszcze chwilę, wilczyca dopadłaby i ubiła ją, zanim ta zdołałaby zerwać się na nogi...

Sytuacja stawała się groźna...

Brodaty szybko zawrócił i kilku energicznymi krokami ujawnił swoją obecność. Sarna zerwała się natychmiast i rzuciła do ucieczki zmierzając ku wilczycy zaczajonej za krzakiem leszczyny. Brodaty nie przewidział tej nikłej szansy Wadery i ile sił skoczył naprzód, aby udaremnić jej atak, ale sarna wyczuwając zapewne woń wilczą wcześniej już skoczyła w bok i mijając leszczynę szerokim łukiem skryła się w zaroślach.

Wadera znając dobrze swoją ułomność nie próbowała jej gonić. Pozostała bez ruchu, wciśnięta pod krzew leszczyny. Brodaty odetchnął z ulgą... Gdyby nawet - pomyślał - Trójnoga pozwoliła mu przegnać się od upolowanej sarny, nie mógłby obdzielić jej należną porcją zdobyczy, gdyż troskliwa matka z pewnością poniosłaby zaraz mięso wilczętom, a wtedy... A wtedy groziłaby Małemu śmierć. Gdyby zaś Trójnoga nie odstępowała od swojego łupu i zdołała wyszarpać z niego jakiś ochłap i ponieść do Jaru, skutek byłby ten sam... Tym razem udało się jednak zapobiec temu, a Brodaty zdał sobie dopiero sprawę z niebezpieczeństw, na jakie narażony był jego syn przy spełnianiu powierzonego mu zadania.

Tak tedy, w czasie owych szczególnych łowów, w których napotkanie łatwej zdobyczy groziło klęską, Brodaty płoszył raczej zwierzynę, niż ją tropił. Szedł więc przez puszczę tak hałaśliwie, że nie ujrzał już więcej żadnego naziemnego stworzenia. Tylko ptactwo, uwijające się wysoko nad nim, nie kryło swej obecności.

Wczesnym popołudniem łowca dotarł wreszcie w pobliże Rozlewiska. Nie chcąc przeciągać struny - gdyż głodna wilczyca mogła zawrócić i zapolować sama - Brodaty rozpoczął tropienie stada dropi, które od jakiegoś czasu widywał na pobliskim pogorzelisku porośniętym tu i tam kępami gęstej, niskopiennej roślinności.

Wprawdzie podchodzenie ptaka dawało zawsze mniej szans powodzenia niż tropienie zwierzyny czworonożnej, ale uparte i niezmienne tego dnia powodzenie łowieckie nie opuściło go i tym razem.

Bez wielkiego trudu udało mu się podejść dwa walczące samce. Strzał był bliski i pewny, a cel okazały, toteż trafiony ptak nie mógł poderwać się do lotu

i biegnąc począł oddalać się w stronę pobliskiej ściany lasu. Reszty dokonała Trójnoga. Brodaty odegnał ją bez trudu od zdobyczy i zabrawszy tylko kończyny i wątrobę wielkiego ptaka całą resztę pozostawił wilczycy. Ta, pożywiwszy się nieco na miejscu, resztę poniosła swoim szczeniętom...


PORWANIE

Tymczasem Mały odczekawszy czas jakiś od chwili, gdy posłyszał od lasu donośny głos ojca, nałożył na stopy lisie onuce i udał się wprost nad Głęboki Jar. Tam rozejrzał się w poszukiwaniu drzewa, na którym poprzednio czatował oczekując powrotu Rudego.

Świeża zieleń odmieniła tu zapamiętany przez niego krajobraz, toteż nie był pewien, czy rozpoznał właściwe drzewo. Wspiął się jednak na nie pozostawiwszy na ziemi łuk, włócznię i skórzany worek. Nasłuchiwał chwilę, po czym odłamał sporą gałąź i rzucił ją w przeciwległą skarpę Jaru, w miejsce, w pobliżu którego - jak przypuszczał - powinna leżeć wilcza nora. Odpowiedziała mu cisza. Dla upewnienia się - manewr swój powtórzył. Ale i tym razem nic szczególnego się nie wydarzyło.

Tym sposobem przekonany, że Trójnogiej nie ma i nikt nie broni teraz dostępu do wilczego schronienia, zlazł spiesznie z drzewa i skierował kroki tam, gdzie spodziewał się znaleźć właz do nory. Nie odnalazł go jednak. Młode pędy krzewów, porastające skarpę paprocie, powoje i bluszcz leśny tworzyły teraz plątaninę zieleni tak gęstą i bujną, że kryła ona szczelnie wszystko, co znajdowało się pod nią bliżej ziemi. Mały począł więc rozglądać się w poszukiwaniu pozostałości zwłok Rudego, aby w ten sposób ułatwić sobie zadanie.

Szukał ich dłuższą chwilę, ale leśna zwierzyna zatarła już wszelkie ślady po tym, co niedawno jeszcze było odważnym i dorodnym wilkiem. Tylko chrząszcze grabarze i inne padlinożerne owady, kończąc dzieło leśnej kolumny sanitarnej, grzebały się w podłożu szeleszcząc pośród zeschłych liści...

Szelest ten zatrwożył na moment Małego, kiedy jednak rozpoznał jego źródło, uradował się. Pośród zbutwiałych liści napotkał tu przecież kości i inne ślady upewniające go, że szuka nory tam, gdzie szukać jej należy.

Wkrótce, rozgarniając tu i tam gęstwę zieleni, spostrzegł niewielkie pole gołej, wydeptanej jakby ziemi przechodzące w ledwie widoczny przesmyk, prowadzący ku sterczącym na skarpie korzeniom starej sosny. Przeglądając podłoże zauważył kilka odcisków łap i domyślił się, gdzie roztropna matka wybrała schronienie dla młodych.

Oto dostępu do nory chroniły cztery potężne korzenie sosny, pomiędzy którymi ledwie mógł się przeczołgać dorosły wilk. „Jeśli mieści się tu wilczyca, a mieścić się musi - pomyślał Mały - to z pewnością wciśnie się tam również mój własny tułów”. Należało tylko zawczasu upewnić się, czy nora - jak to często bywa u wilków - nie ma zapasowego wylotu. Udaremniłoby to przecież wszystkie dotychczasowe wysiłki i przekreśliło zamierzenia... Podczas gdy on wciskałby się z mozołem poprzez główne wejście, wilczęta umknęłyby drugim korytarzem.

Mały spenetrował więc całą pobliską okolicę i przekonawszy się, że nora wyposażona jest w jeden tylko właz, przystąpił energicznie do dzieła. Odłożył łuk, włócznię i topór i rozejrzał się w poszukiwaniu wilczego pomiotu. Znalazłszy świeżą grudkę szczenięcego kału, natarł nimi dłonie i kolana, aby nie pozostawiać

w norze zbyt wyraźnej własnej woni. Opasawszy się następnie skórzanym worem, osunął się na kolana i począł wciskać się pomiędzy korzenie sosny. Ledwie przesunął barki, posłyszał naraz poza sobą szmer. Zdrętwiały z trwogi począł nasłuchiwać... „Gdyby teraz - pomyślał - całkowicie bezbronnego i unieruchomionego w korzeniach sosny napadło mnie jakieś zwierzę, a zwłaszcza Trójnoga, przedwcześnie przybyła z łupem, wówczas...” Ale chłopiec myśli tej nie dokończył. Ujrzawszy kątem oka wiewiórkę kicającą wzdłuż pnia sąsiedniego drzewa, uśmiechnął się sam do siebie.

Uspokojony przesunął się w głąb nory i skrył cały w jej korytarzu wlotowym. W jego nozdrza uderzył silny i charakterystyczny odór wilczego gniazda. Jednocześnie zrozumiał, że zadanie, jakie ma przed sobą, jest znacznie trudniejsze, niż przypuszczał: oto zasłoniwszy własnym ciałem jedyny i skąpy dostęp światła dziennego znalazł się w tak zupełnych ciemnościach, że oczy jego nie były w stanie rozpoznać dłoni, trzymanej tuż przed nosem. Trzeba było jednak działać... Skoro Brodaty powierzył mu to zadanie, znaczyło to, że jest ono możliwe do wykonania. Wszystko teraz zależy od niego. Przesunął się więc jeszcze głębiej i wymacując przed sobą wolną przestrzeń przekonał się, że tu przed nim i po obu bokach jest znacznie więcej miejsca niż w korytarzu. Dotarł więc do głównej komory gniazda. Uradowany tym stwierdzeniem przesunął się nieco w bok odsłaniając tym samym właz.

Nikła smuga światła przeniknęła w głąb korytarza, nie ujawniając jednak nadal tego, co kryło się w komorze. Naraz Mały posłyszał przed sobą ledwie uchwytne sapnięcie, a w następnej chwili ciemny kłębek przetoczył się obok jego dłoni i bryznął energicznie w odsłonięty teraz korytarz... Mały zdołał jednak przycisnąć go kolanem. Kłębek warknął i wbił cały garnitur ostrych ząbków w udo chłopca. Ten nie zluzował jednak nacisku i po omacku począł gorączkowo odwiązywać troki skórzanego worka. Kiedy uporał się z tym, sięgnął lewą ręką ku szczenięciu i chwytając je silnie za skórę grzbietu, wcisnął wraz z własną dłonią w czeluść worka. Kiedy zluzował ucisk dłoni, by cofnąć rękę z worka, szczenię zdołało jeszcze uchwycić go za palec. Mały przydusił poprzez worek wilczę i oswobodziwszy zakrwawioną dłoń szybko zaciągnął trok.

Nie odsłaniając już korytarza namacał w głębi jamy następne dwa zdrętwiałe ze strachu i przytulone do siebie wilczęta. Te bez trudu wcisnął do worka.

Teraz należało jeszcze przekonać się, czy było ich w gnieździe tylko troje, ponieważ pozostawienie w gnieździe jednego bodaj szczenięcia groziło tym, że Trójnoga ukryje je gdzieś w pobliżu Jaru i następnie stale będzie powracać do niego. Kiedy więc Brodaty zechce skorzystać z jej współudziału w łowach, zmuszony będzie wędrować znad Rozlewiska aż do Głębokiego Jaru lub pobliskiej mu okolicy.

Mały obmacał więc metodycznie całe wnętrze komory i już zamierzał wycofać się z niej, kiedy wydało mu się, że słyszy przyspieszony oddech... Mógł to być przecież oddech czwartego wilczęcia. Rzucił więc w tym kierunku obie dłonie. Zrazu niczego nie wyczuł, ale poruszając nimi po omacku natralfł opuszką palca na coś miękkiego, jedwabistego... i ciepłego. Był to nagi brzuszek czwartego szczenięcia. W swej bezbronności leżało nieruchomo, ciche jak trusia, nie zdradzając swej obecności. Mały poczuł dla tego wilczęcia coś w rodzaju współczucia czy sympatii i zapragnął je w przyszłości odróżnić od innych. Nie mając innego sposobu, otarł swój okrwawiony palec o czoło szczenięcia i wsunął je śladem poprzednich do worka.

Spocony z wysiłku, duszności panującej w norze i wrażenia chłopiec wyczołgał się z niej. Znalazłszy się na zewnątrz zaczerpnął kilka głębokich haustów powietrza, zgarnął pospiesznie włócznię, topór i łuk, worek z wilczętami zarzucił na plecy i szybko oddalił się.

Uszedłszy spory kawałek drogi położył - tak jak nakazał Brodaty - ślepy ślad, doprowadził go przebiegle do jakiejś kałuży, wszedł w nią, ściągnął z nóg lisie onuce, wypłukał stopy w wodzie, natarł je liśćmi paproci i wonnego wrotyczu, po czym - zawróciwszy własnym śladem - podszedł do rozłożystego buka, w którego pniu widoczna była spora dziupla. Tam też ukrył lisie onuce, dziuplę zatkał pękiem bylin i ruszył naprzód, przyjmując już właściwy kierunek marszu.

Przed sobą miał daleką i niełatwą drogę, a musiał ją przebyć do zmroku, nawet za cenę dobycia z siebie ostatka sił... - Gdyby - pomyślał z lękiem - Trójnoga, powracając z łowów, znalazła się przypadkiem w pobliżu i posłyszała skowyt wilcząt tłoczących się w dusznym worku... byłoby po nim. Gdyby wcześniej powróciła do Głębokiego Jaru i rozpoznawszy sytuację rzuciła się na ratunek swych młodych... z pewnością poszłaby śladem, jakie pozostawiły jego lisie onuce. Któż mógł zaręczyć, że wilczyca nie wywęszy pewnego podobieństwa woni pomiędzy śladami jego stóp, gdy były obute w onuce i gdy już ich na nogach nie miał. Dla niego, dla Małego, były one po prostu bose, dla zmysłów wilka mogły jednak nadal nosić w sobie woń porzuconej skóry lisiej... - a wtedy - pomyślał z trwogą - a wtedy, jeśli będę dość szybki, pozostanie mi tylko doraźny ratunek w koronie najbliższego drzewa”.

Rozmyślając tak, chłopiec brnął przed siebie, celowo nakładając drogi, aby uniknąć napotkania wilczycy, powracającej znad Rozlewiska. Worek obciążał mu barki, ramię, którym go przytrzymywał, cierpło i bolało, a druga ręka, obciążona włócznią i toporem, również dawała o sobie znać.

Wreszcie czując, że zapas sił po trochu wyczerpuje się, Mały naznaczył dokładnie miejsce i pozostawił pod drzewem cenny topór wzięty przez niego na wypadek, gdyby trzeba było rozszerzać wejście do wilczej nory.

Przez jakiś czas było mu nieco lżej, ale wkrótce znów zmęczenie powróciło.

Najwięcej udręki sprawiało mu żywe brzemię. Wilczęta stłoczone w dusznym worku niepokoiły się i co chwila przesuwały ciężar swych ciał to w jedną, to w drugą stronę. Wtedy zataczał się i podrzucając własnym grzbietem worek usiłował unieruchomić jego zawartość. Brzemię wydawało mu się coraz cięższe, a chwile odpoczynku połączone były z podwójną udręką. Nie mogąc skórzanego worka stawiać wprost na podłożu, aby nie pozostawiać w ściółce wilczego odoru, musiał z wysiłkiem unosić ciężar w górę i stawiać go lub wieszać w rozwidleniu gałęzi. Kiedy ulżywszy plecom stał lub siedział dając wytchnienie członkom, zaczynała z kolei działać wyobraźnia podsuwająca mu niezliczone niebezpieczeństwa, na jakie teraz mógł być narażony.

Chłopcu, który dotąd niewiele razy sam wędrował po kniei, ogrom ich wydawał się tak przytłaczający, że chwytał szybko worek i brnął z trudem dalej.

Idąc tak, w pewnym momencie posłyszał za sobą szelest. Zsunął pospiesznie worek z pleców, chwycił włócznię i zanim zdołał zdać sobie sprawę z tego, co czyni, siedział już okrakiem na grubym konarze koślawej brzozy. Chwilę pozostawał tam bez ruchu i naraz powtórnie usłyszał szelest. Tym razem był on głośniejszy i bliższy. Mały ścisnął włócznię w garści i właśnie w chwili gdy to czynił, spomiędzy krzewów buczyny wysunął się wydłużony nos, a za nim niskie” krępe ciało borsuka. Rozpoznawszy go, chłopiec uśmiechnął się do siebie, czym prędzej osunął się z drzewa” chwycił worek na plecy i nie oglądając się ruszył przed siebie.

Ostatnia przygoda dodała mu sił, toteż niewiele czasu minęło, gdy poczuł w powietrzu znajomą woń mszaru nad mokradłami.

Wkrótce też znalazł się przy pierwszej odnodze Zalewu. Do nawodnej siedziby było już blisko.

Gdy dobrnął nad Szerokie Rozlewisko, wody zalewu rozjaśniała jeszcze smuga zachodzącego słońca. Dobywając resztek sił dowlókł się ku brzegowi i siadł w przybrzeżnych mchach mocząc w wodzie znużone nogi i ssąc zraniony palec. Kiedy wszystkie niebezpieczeństwa miał już poza sobą, rozbolał go i dokuczał.

Spostrzegłszy Małego Brodaty przyniósł mu upieczone udo dropia i o nic nie pytając zajął się zawartością skórzanego worka. Przeniósł więc go na pomost: i po rozwiązaniu troków umieścił wraz z ruchliwą zawartością w drewnianej klatce. Sporo czasu minęło” zanim umęczone i strwożone wilczęta wyczołgały się z worka. Ziajały ciężko wysunąwszy z pyszczków małe, różowe jęzorki. Nade wszystko były jednak spragnione. Brodaty przewidział to i zawczasu umieścił w klatce korytko z wodą. Szczenięta nie ważyły się jednak

ruszyć z miejsca i leżały zbite w ciasną gromadkę w kącie kleci.

Dopiero o zmroku, kiedy cała rodzina już spała, Brodaty posłyszał cichy odgłos chłeptania wody. Czekał teraz, kiedy ozwie się mlaskanie i warczenie. Wskazywałoby ono, że nie darmo wrzucił do klatki świeżą tuszkę zająca, odartą częściowo ze skóry. Nie doczekał się jednak odgłosu żerowania wilcząt i zmęczony całodzienną wędrówką po kniei wkrótce usnął.

Wśród nocy wydawało mu się, że z zewnątrz dochodzi cichy skowyt wilcząt. Nasłuchiwał nawet” dość długo, ale dźwięk ten już się nie powtórzył.

POGOŃ

Tego dnia Wadera długo pozostawała poza gniazdem. Kiedy wreszcie, po trwających od świtu bezowocnych łowach z Brodatym, dopadła ptaka i dobrała się do rzuconego jej ciepłego mięsa - ogarnął ją niepokój. Wewnętrzny nakaz zmuszał zwierzę do pośpiechu i skłaniał do podjęcia drogi powrotnej. Szczenięta jej były przecież jeszcze małe i nieporadne; oczekiwały niecierpliwie rodzicielskiej opieki.

Przełknąwszy ledwie kilka kęsów wilczyca chwyciła resztę zdobyczy w pysk i puściła się w kierunku Głębokiego Jaru.

W pobliżu nory jak zwykle przystanęła, aby upewnić się, czy w najbliższym otoczeniu nic nie uległo zmianie i nie kryje niebezpieczeństwa dla jej młodych. Złożywszy łup u przednich łap uniosła głowę i strzygąc uszami bacznie rozejrzała się wokoło. Jej słuch nie złowił żadnego niepokojącego odgłosu. Węch nie chwytał żadnego obcego zapachu. Tylko wzrok dawał powód do wahania: oczom wilczycy dno Jaru wydało się nieco odmienione.

Naraz, z podmuchem wiatru w nozdrza wilczej matki uderzył znamienny, samczy odór lisa. Szczeć na jej karku uniosła się, uszy legły na karku i zwierzę pozostawiając za sobą łup poczęło skradać się, gotowe każdej chwili do walki.

Nienawistny lisi odór wiódł Waderę w kierunku jej nory. Sprężona wewnętrznie, wczołgała się pomiędzy korzenie osłaniające właz. Tu odór stał się tak intensywny i bliski, że Wadera na oślep skoczyła w głąb nory. Intruza w niej jednak nie było... Swoich szczeniąt nie znalazła tu również.

Niezdecydowana pozostawała chwilę w głębi jamy, w końcu opuściła ją i stanąwszy tuż u włazu zaskomliła przyzywająco. Odpowiedział jej tylko daleki krzyk sowy i poszum wiatru. Zaskomliła raz jeszcze. I tym razem nie było odzewu. Ruszyła przed siebie na dno Jaru i przebiegła kilkanaście kroków, ale wkrótce zatrzymała się. Stanęła w miejscu, gdzie odór lisa mieszał się z wyraźnym i świeżym zapachem jej szczeniąt. Odnalazłszy tu dalszy trop niosący lisią woń pobiegła naprzód z nosem przy ziemi. Szukała w podłożu połączenia tych dwu zapachów, jakie już raz napotkała poza norą. Na tropie znaczonym wonią lisa nie znajdowała jednak zapachu swoich szczeniąt. Szukała zawzięcie dalej.

Biegnąc czas jakiś śladem lisiej woni stanęła naraz na skraju sporej kałuży. Tu doprowadził ją ślad, tu więc rozglądała się i węszyła poszukując tego, kto ów ślad niedawno zostawił. Zdawało się jej, że źródło lisiego odoru pozostaje gdzieś w pobliżu, ale okrążając kałużę wokoło nie odnalazła go. Pasja pogoni przygasła w niej nagle i zwierzę zatrzymało się niezdecydowane... Nie lis przecież, lecz szczenięta były celem jej poszukiwań i dążeń. To tylko odruch, impuls obrony gniazda i przychówku, gnał Waderę tropem intruza, a kiedy pierwszy popęd pogoni za wrogiem wygasł, zwierzę zawahało się. Siadu zapachu swych szczeniąt nie znajdowała przecież i tu.

Niepokój wywołany nieobecnością szczeniąt zmuszał ją jednak do akcji. Nie była w stanie pozostawać bezczynnie w miejscu. Raz jeszcze okrążyła więc kałużę i jej sąsiedztwo.

Myszkując tu i tam, węsząc gorączkowo w mierzwie leśnej, natrafiła wreszcie u podnóża jednego z pobliskich drzew na wyraźny i silny zapach lisiego piżma. Napływał on jednak w jej nozdrza gdzieś z góry, w podłożu natomiast o kilka kroków w bok rozpoznała słaby ślad woni swych szczeniąt. Była wprawdzie nieco zmieniona, ale nie mogła pochodzić od nikogo innego. Tu były niedawno jej wilczęta! Wadera czuła to zmysłami.

Dziwny był jednak ten ślad: prowadził donikąd. Jak ślad lotnych ptaków urywał się od razu. Tak czy owak, napotkanie zapachu wilcząt w miejscu odległym od nory wzmogło znów podniecenie wilczycy i ponagliło jej krok.

W poszukiwaniu przedłużenia lisiego tropu, który naprowadził ją przecież na ślad woni szczeniąt, obiegła kałużę po raz trzeci. Nie znalazłszy i tym razem wyjścia lisiego śladu bezradnie zawróciła tropem, który ją tu doprowadził. Wyczuwała teraz na nim obok odoru lisa, również woń zmiażdżonych ziół, podobną tej, jaką napotykała na śladach ciężkich kopytowców, tratujących w biegu bogate runo łęgów śródleśnych. Po chwili dobiegła do miejsca, w którym trop rozdwajał się prowadząc w różnych kierunkach. Jeden z nich, ten, za którym tu przybyła, wiódł w kierunku nory i niósł w sobie wyraźny i silny zapach lisa zmieszany jakby z ledwie wyczuwalną wonią nóg Szerokostopych.

Drugi trop, prowadzący w głąb kniei, jednoczył w sobie zapach zmiażdżonych ziół, słaby odór lisa i również woń Szerokostopych. Po krótkiej chwili wahania podążyła tym właśnie śladem. W miarę pokonywania przestrzeli spostrzegła, że odór lisa zanika, zapach ziół słabnie po trochu, a woń Szerokostopych poczyna narastać. Nie porzuciła wszakże tropu...

Tymczasem zapadła noc. Klucząc wielokrotnie i gubiąc nierzadko ów zagadkowy ślad, będący mozaiką tak rozbieżnych woni, Wadera biegła przed siebie. Po jakimś czasie pasja tropienia poczęła ją znów opuszczać.

Trzeba jej było szukać zapachu wilcząt, jej wilcząt, a trop, z jakim nie rozstawała się już od dłuższego czasu, nie zawierał go w sobie... W pewnej chwili wilczyca wyczuła zapach borsuka i odnalazła opodal wyraźny jego ślad. Zainteresowała się nim, ponieważ przecinał on trop, jakim dotąd biegła. Klucząc wokoło, w odległości kilku zaledwie skoków od borsuczego śladu, wyczuła nagle pod pochyłą brzozą upragniony zapach wilcząt. Tak jak poprzednio urywał się on nagle. Podniecona zawróciła na ślad borsuka, ale porzuciła go wkrótce, by z nowym przypływem energii pomknąć mieszanym śladem, jaki doprowadził ją tu. Odnaleziony w pobliżu zapach młodych wskazywał zwierzęciu, że idzie we właściwym kierunku. Teraz prowadził on od podnóża koślawej brzozy wprost do Wielkiego Rozlewiska. Wadera znała je z poprzednich wypraw z Szerokostopym. Nozdrza jej wyczuwały bliską i znaną woń mokradeł.

Na tym odcinku trop, którym biegła, nie zawierał już odoru lisa. Pozostały na nim tylko słaby zapach ziół i wyraźna woń Szerokostopych.

Wilczyca dotarła nad Rozlewisko jeszcze przed świtem. Idąc świeżym śladem Szerokostopego stanęła u samej wody, tuż przy powalonym drzewie. Zawahała się chwilę, ale wieczorny powiew idący od wody przyniósł w jej nozdrza silną i bliską woń wilcząt. Wraz z nią napływał też wyraźny zapach Szerokostopego.

Wadera nasłuchiwała czas jakiś i przekonawszy się, że wokoło panuje cisza i bezruch, cicho zaskomliła. Odpowiedział jej radosny i niecierpliwy skowyt wilcząt dochodzący znad wody. Te, choć na razie niewidoczne dla niej, były przecież zupełnie blisko. Upewniało ją o tym zarówno powonienie, jak i słuch. Wadera poruszyła się niespokojnie. Pobiegła brzegiem w jedną stronę, ale zapach wilcząt począł wtedy oddalać się od niej. Pobiegła w stronę przeciwną, ale i ta droga nie prowadziła w pobliże jej dzieci. Powróciła ku zwalonemu drzewu. Sterczało ponad powierzchnią wody i wsparte było konarami korony o dno zalewu. Tu zapach i głos małych były najbliższe, najwyraźniejsze. Wilczyca obwąchała podłoże. Trop Szerokostopego, który przywiódł ją tutaj, prowadził wprost na pień zwalonego drzewa. Poszła tym śladem.

Kiedy pokonawszy lęk wspięła się na wzniesiony nad wodą pień i przekroczyła połowę jego długości, zatrzymała się. Oślizły od nocnej mgły pień stawał się tu tak wąski i chwiejny, że nie miała odwagi ani iść dalej przed siebie, ani zawrócić. Za każdym jej poruszeniem wierzchołek powalonego drzewa wychylał się w dół i w górę, a ona z ledwością utrzymywała równowagę. Wreszcie, nie znajdując innego wyjścia, wilczyca osunęła się w wodę i popłynęła w kierunku, skąd dochodził ją zapach wilcząt.

Kiedy znalazła się pod pomostem, wyczuła bezpośrednią bliskość małych. Aby znaleźć się przy nich, wystarczyłby na lądzie ledwie jeden skok ku górze. Szczenięta były przecież tuż, blisko... Ale tu, w głębokiej wodzie, pod łapami nie było twardego, nieruchomego podłoża, w które by można się zaprzeć, sprężyć mięśnie i silnym pchnięciem odbić się od niego.

Płynąc uparcie wilczyca krążyła i zawracała wiele razy. Dłuższy czas przemykała się wokół pali podpierających pomost, usiłując w ten sposób pozostawać jak najbliżej swych młodych.

Z nastaniem świtu siły jej zaczęły wyczerpywać się, zawróciła więc ku brzegowi. Tam, w niewielkiej odległości, skryła się w gęstej kępie leszczyn i olch. Wyczerpana i głodna osunęła się na ziemię, kierując niuch tak, aby idący od wody lekki powiew przynosił jej stale woń szczeniąt.

Nie zmieniając miejsca i prawie bez ruchu, wpatrzona i zasłuchana w to, co się dzieje w pobliżu ponad wodą, pozostawała w ukryciu aż do deszczowej nocy.


JEŃCY

Z nastaniem świtu, zanim przebudziła się reszta mieszkańców nawodnej chaty, Brodaty wydłubał nieco mchu spomiędzy belek tworzących jej ścianę. Poprzez powstały w ten sposób otwór chciał przyjrzeć się wilczętom, nie będąc przez nie widziany. Gęsto ustawione żerdzie klatki utrudniały obserwację, ale to i owo mógł przecież dojrzeć. Spostrzegł też od razu, że płytkie korytko napełnione wieczorem wodą stoi teraz próżne, a jedno z wilcząt uporczywie skrobie pazurami jego wilgotne dno.

Brodatego zdziwiło to zachowanie się szczenięcia - „Gdyby wilczek szukał drogi ucieczki - pomyślał - skrobałby lub ogryzał ściany klatki, a nie dno korytka”. Po chwili zastanowienia dziwne z pozoru zachowanie się wilczęcia stało się przecież dla Broda-

tego zrozumiałe: szczenię chciało po prostu pić. - „Nie znajduje wody tam, gdzie była poprzednio - myślał dalej - więc próbuje kopać w podłużu... Małe, ale wie już z doświadczenia, że kiedy w kałuży pozostawał ledwie ślad wody, wystarczyło w jej dnie wyskrobać pazurami niewielkie zagłębienie. Resztka wody ściekała wtedy do wygrzebanego dołka i pozwalała ugasić pragnienie... grzebie więc teraz w dnie korytka, bo tam wyczuwa resztkę wilgoci”.

Rozmyślając tak, Brodaty postanowił sprawdzić, czy dobrze rozumie zachowanie się szczenięcia, i już gotował się do wyjścia na pomost, aby nalać do korytka wody, ale zmienił chwilowo zamiar i ponownie przyłożył oko do szpary. Chciał przyjrzeć się dobrze zachowaniu każdego z nich, by następnie trafnie wybrać spośród nich najśmielsze i najbardziej przedsiębiorcze. Wolał więc nie płoszyć ich na razie, lecz obserwować jeszcze czas jakiś z ukrycia.

Po dłuższej chwili jedno z nich zbliżyło się do zajęczej tuszki, obwąchało ją nieufnie i przytrzymując łapą poczęło oblizywać miejsca odarte ze skóry. Było to rosłe, długonogie szczenię o rdzawo umaszczonych bokach i ciemnej prędze biegnącej wzdłuż karku i grzbietu. Na jasnorudym czole zwierzęcia Brodaty dostrzegł ciemne ślady zakrzepłej krwi. - „To szczenię jest pewnie najmniej bojaźliwe - pomyślał - pierwsze przystępuje do żarcia... a krew na czole to chyba skutek jego zadziorności... To dowód, że nie ustępuje przed innymi z rodzeństwa i kiedy potrzeba - walczy z nimi...

Rdzawe szczenię nie przystępowało wprawdzie do pożerania zająca, ale też nie rezygnowało z niego. Oto legło przy mięsie w ten sposób, że jego przednie łapy obejmowały tuszkę z obu stron. W ten sposób malec brał niejako zdobycz w posiadanie.

Jakiś czas w kleci panował bezruch, po czym z kąta podniosło się inne szczenię i noga za nogą, powoli poczęło także zbliżać się do jadła. Wilczek ten był niższy, ale tęższy od poprzedniego. Barwa jego sierści nosiła odcień płowoszary. Kiedy pochylił kark usiłując polizać mięso, jego dotychczasowy posiadacz warknął krótko ukazując zęby. Ostrzegawczy, drapieżny wyraz rudego pyszczka i groźne warczenie pozostawały w jaskrawej niezgodzie ze skromnością broni, jaką szczenię demonstrowało z pogróżką płowemu natrętowi: spod uniesionej wargi ukazały się różowe dziąsła, a w nich szereg rzadko osadzonych, cienkich i drobnych mlecznych zębów. Płowemu wystarczyła jednak sama postawa i pewność siebie ich posiadacza, gdyż cofnęło się nieco... Po chwili zbliżyło się przecież ponownie. Tym razem wilczek nie odważył się polizać mięsa, na co miał jawną ochotę, lecz z czoła rudego począł zlizywać ślady zaschniętej tam krwi. Zaspokajał w ten sposób, jak umiał, swoje pragnienia, wykonując przynajmniej czynność podobną do tej, która wydawała mu się tak ponętna.

Przyjrzawszy się dokładniej wilczkom Brodaty spostrzegł, że spośród czworga malców, tak podobnych na pierwszy rzut oka do siebie, bez trudu da się rozpoznać dwoje: jedno rdzawe i długonogie, drugie płowe i krępe. Pozostałe dwa były ciemnobure i poprzez gęste żerdzie klatki Brodaty nie mógł ich od siebie odróżnić. Siedziały w kącie spłoszone i nieruchome, strzygąc tylko od czasu do czasu uszami.

Tymczasem płowemu znudziło się zapewne wylizywanie krwawych śladów z czoła rdzawego wilczka, gdyż podeszło do ściany klatki i przystąpiło do ogryzania kory na jednej z żerdzi. Trudno było rozstrzygnąć, czy robi to ze swawoli, czy też kieruje nim jakieś konkretne zamierzenie. Kora i drewno żerdzi, choć dębowe, były jeszcze świeże, a przez to i niezbyt twarde, toteż po chwili dolna nasada drewnianego pręta została całkowicie ogołocona z kory.

Brodaty widząc to zaniepokoił się. Pomyślał, że po kilku próbach takiego ogryzania prętów wilczęta, natrafiając przypadkiem na jakieś słabsze miejsce, mogą przegryźć drewno i znaleźć się na swobodzie, należało temu zapobiec. W tym celu postanowił natrzeć żerdzie rybią żółcią. Gorycz jej miała zniechęcić je do ogryzania kory. Trzeba było działać szybko, aby nie nabrały nawyku, a zwłaszcza wprawy w czynności ogryzania.

Brodaty sięgnął zaraz po nadmuchany pęcherz dzika, przytroczył go do rzemienia, jakim był przepasany, i wyszedł na pomost.

Wilczki natychmiast stłoczyły się w rogu klatki i strwożone znieruchomiały. Nie drgnęły nawet, kiedy sięgał po korytko i wstawił je następnie napełnione wodą. Zamocowawszy szczelnie pokrywę klatki Brodaty udał się na brzeg. Nie skierował się jednak, tak jak to pierwotnie zamierzał, wprost do czółna, ale zdumiony stanął nagle w miejscu, gdzie pień kładki zaparty był o przybrzeżny kamień. Tu osunął się na kolana, aby lepiej przyjrzeć się świeżym, wyraźnym śladom wyciśniętym na brzegu. Kilkakrotnie powstawał, przechodził kilka kroków, po czym znów osuwał się na kolana. Wreszcie, prostując plecy, rozejrzał się z uwagą wokoło i skierował do czółna. Zaraz też odpłynął i wraz z czółnem skrył się w gęstwie trzcin.

Niewiele czasu minęło, zanim znów znalazł się przy kładce na brzegu. U jego boku zwisał przytroczony pęcherz spełniający rolę prymitywnej, lecz szczelnej

przecież butelki. Wypełniony był teraz do połowy ciemnobrunatną cieczą. Wspiąwszy się po kładce do chaty Brodaty zastał Małego ssącego gorliwie swój pokąsany palec. Ojciec oddał mu pęcherz z żółcią, wyjaśniając, do czego ma służyć.

Mały wziął się raźno do wykonania polecenia. Zabezpieczenie wilczków przed ucieczką było i dla niego sprawą wielkiej wagi. Nie tylko przecież ciekawiła go i nęciła zabawa i współżycie z oswojonym zwierzęciem. Wiedział już dobrze, co to głód, i świadom był tego, że od czasu wypadku z klempą sprawność ojca znacznie ucierpiała. Zdawał też sobie sprawę z roli, jaką przyuczone zwierzę może spełnić w ich życiu, a zwłaszcza w ich wyżywieniu zimą.

Przystępując do dzieła Mały wyciął z własnego posłania spory strzęp jeleniego futra, mającego spełnić rolę pędzla do smarowania żerdzi, i sięgnął po małe drewniane naczyńko, aby nalać doń trochę żółci. Nawoływanie ojca przerwało jednak jego przygotowania i chłopiec udał się na brzeg.

Kiedy idąc za wzrokiem ojca spostrzegł w wilgotnym piasku świeże i wyraźne ślady wilczych łap, poderwał się, spojrzał trwożliwie dokoła i wykrztusił ze ściśniętym gardłem:

Mały nie pozwolił mu jednak wypowiedzieć myśli do końca i zawołał:

W czasie smarowania żerdzi rybią żółcią Mały usiłował rozpoznać wśród wilcząt to, które w norze jeszcze naznaczył krwią, cieknącą mu z poranionego palca. Chciał koniecznie wiedzieć, które z nich przycupnęło i pozostawało nieruchomo do ostatniej chwili, a schwytane pozwoliło bez oporu wziąć się w dłonie. Sądził, że takie właśnie zachowanie się świadczyć ma o zmyślności i łagodności lub może odwadze. Inne wilczęta swoim miotaniem się w ciemnej norze od razu zdradziły przed nim swoją obecność, a ten przypadkiem tylko został przez niego zauważony i kiedy brał go w dłonie, nie bronił się wcale - ponieważ jak to sobie chłopiec naiwnie tłumaczył - „wilczek wiedział o bezskuteczności wysiłków swoich braci i sióstr.

Wpadając w ręce intruza jako ostatnie, szczenię było tak spłoszone tym, co działo się poprzednio, że zdrętwiałe z trwogi nie było już w stanie zdobyć się na jakikolwiek odruch obrony. Niemniej, Mały przypisywał mu to jako szczególną zasługę i chciał je koniecznie rozpoznać.

Teraz, ku swemu rozgoryczeniu, na żadnym z wilcząt nie znajdował swych znaków. Kiedy więc zużył już wszystką żółć, a zaczynało się ściemniać, zeszedł na brzeg, aby podzielić się z ojcem swoją troską. Brodaty wysłuchał go, po czym w milczeniu wspiął się na kładkę, skoczył na pomost i zbliżył się do kleci. Chłopiec postępował za nim.

Obaj pozostali tu chwilę przypatrując się szczeniętom. Wreszcie, wskazując palcem rdzawe szczenię, Brodaty rzekł:

- To jest to szczenię. Miało ślady zaschniętej krwi na czole. Widziałem, jak płowy wilczek zlizywał mu ślady z czoła. Było to rdzawe wilczę z ciemną pręgą na grzbiecie i grzywie. Będzie dobry. Odważny. Przyglądałem mu się. Pierwsze wzięło tuszę zająca. Może jest najlepsze z nich... Zobaczymy jeszcze za kilka dni... Trzeba, żeby się trochę przyzwyczaiły do nas... Wtedy będziemy wiedzieli. Teraz ze strachu drętwieją przy nas. Trzeba poczekać - zakończył i skrył się w chacie.

Mały uradował się rozpoznaniem naznaczonego wilczka i tak mu było spieszno bodaj raz dotknąć swego wybrańca, że pochylony nad klatką nie spostrzegł, jak na pobliskim cyplu, tuż obok małej buchty, gdzie Brodaty zwykł wiązać swoje czółno, rozchyliły się bezszelestnie młode pędy nadbrzeżnej wikliny i spomiędzy nich wysunął się smukły wilczy pysk.

Była to Wadera.

Z nadejściem wieczoru zachmurzyło się. Przez jakiś czas mieszkańcom nawodnego szałasu wydawało się, że silny wiatr rozegna chmury, ale wkrótce z daleka

ozwały się pomruki grzmotów. Nadciągała pierwsza wiosenna burza, a wiatr wzmagał się. Wkrótce spadł ulewny deszcz.

Rodzina Brodatego i on sam, pełni trwogi, skryli się w chacie, choć nie dawała im ona poczucia pełnego bezpieczeństwa. Na wodzie nie groził im wprawdzie pożar kniei ani walące się drzewa, ale przy silniejszych podmuchach nie osłonięta budowla skrzypiała i chwiała się przypominając stale o swej kruchości. Raz po raz któryś płat kory tworzącej poszycie dachu unosił się, przepuszczając do wnętrza strugi deszczu.

Nawałnica trwała dość długo, a kiedy wreszcie przycichła, począł siąpić drobny deszcz. Od boru powiało chłodem, a czyste, aromatyczne powietrze pogrążyło w końcu strwożonych mieszkańców nawodnej chaty w głębokim śnie.

ODSIECZ

Huknęły grzmoty i lunął ulewny deszcz zacinany wiatrem. Wadera spostrzegła, że ludzie przestali krzątać się wokoło. Odczekawszy jakiś czas porzuciła miejsce swojego dotychczasowego ukrycia i - przesuwając się chyłkiem wśród przybrzeżnych łóz i szuwarów - przemknęła w kierunku zwalonego drzewa, poprzez które prowadził, jak pamiętała, wczorajszy trop Brodatego. Kiedy już była w pobliżu i do jej uszu dotarły głosy dochodzące z chaty, przyczaiła się w sitowiu. Burza zaczęła tymczasem oddalać się, a tylko silne porywy wichru gięły jeszcze trzciny ku powierzchni wody. Wreszcie i wiatr przycichł nieco, ale rzęsisty, drobny deszcz szumiał nadal tłumiąc wszelkie inne Odgłosy. Wilczyca wychynęła wtedy z kępy sitowia i unosząc ku górze pysk poczęła węszyć. Po chwili zbliżyła się do zawieszonego nad wodą powalonego pnia. Pamiętała z dnia poprzedniego, że płynąc zdolna jest ledwie zbliżyć się do wilcząt, ale dotrzeć do nich poprzez wodę nie może. Pozostawała zatem jedna droga. Droga prowadząca po zwalonym pniu drzewa sterczącym pochyło nad wodą.

Stała jeszcze chwilę wsłuchując się z niepokojem w chrapanie, jakie rozlegało się z wnętrza pobliskiej chaty, po czym raz jeszcze podjęła próbę przedostania się do swych szczeniąt.

Łapa za łapą, powoli i ostrożnie przesuwała się wzdłuż pochyłego pnia-kładki. Skupienie uwagi i napięcie ciała z trudem utrzymującego równowagę rysowało się w każdym jej ruchu i każdym drgnieniu muskułów. Puszysta wiecha wprawiona w ruch i odchylana zależnie od sytuacji to w jedną, to w drugą stronę, spełniając rolę ruchomego balastu, ułatwiała wilczycy utrzymanie równowagi na wąskim i chwiejnym pniu. W końcu, kiedy dotarła z mozołem do uginającego się wierzchołka, spostrzegła, że nie sięgał on drewnianego pomostu. A przecież tam właśnie musiała dotrzeć. Tam czekały jej młode...

Aby pokonać tę niewielką odległość wypełnioną pasem wody, trzeba było ledwie jednego krótkiego skoku, ale tylne łapy zwierzęcia, ustawione na wąskim wierzchołku drzewa, jedna za drugą, paraliżowały ruchy i czyniły niemożliwym odbicie się nimi od chwiejnego podłoża.

Wadera stała dłuższą chwilę bezradna i wtedy właśnie jedno z jej wilcząt, manipulując łapami pomiędzy prętami klatki, zdarło skórę na palcu i boleśnie zaskomliło. Pobudzona tą skargą do działania, wyczuwając przy tym bezpośrednią bliskość swych młodych, poruszyła się, szukając po omacku lepszego oparcia bodaj dla jednej z tylnych nóg. Znalazła je na jednym z sęków pozostałych po obłamanej gałęzi. Wówczas przygięła lekko kończyny i odbiła się. Skok był nieco za krótki i nieprecyzyjny, wystarczył jednak, by jej przednie łapy zaczepiły się o krawędź pomostu. Jeszcze jeden wysiłek mięśni i wilczyca znalazła się przy swych małych.

Okazując wylewną radość małe wilczki poczęły szamotać się w klatce i głośno skowytać. Matka ostrzegawczo warknęła uciszając malców. Była zaniepokojona bliskością chaty, z której dobywało się regularne chrapanie, toteż nie tracąc czasu, przechyliła łeb na bok starając się uchwycić szczękami którąś z pionowych żerdzi dzielących ją od wilcząt. Szczęki jej nie mieściły się jednak w szparach pomiędzy żerdziami. Z konieczności przystąpiła więc do żmudnego skrobania jednego z drewnianych prętów przednimi zębami. Minęło niewiele czasu, a żerdź stała się na tyle cienka i przerwy po obu jej stronach na tyle szerokie, że wilczyca przechyliwszy łeb mogła teraz objąć ją pełnym pyskiem. Uczyniwszy to, zacisnęła potężne szczęki. Drewno chrupnęło, a Wadera nie wypuszczając pręta z uchwytu cofnęła się o pół kroku i szarpnęła go silnie ku sobie. Skutku nie było. Szarpnęła wtedy raz jeszcze i nagle, wśród cichego szumu deszczu, rozległ się ostry trzask. Wilczyca zachwiała się tracąc nagle punkt zaczepu. Kawał drewna wyrwany z klatki pozostał w jej szczękach.

W pierwszej chwili wilcza matka spłoszyła się nagłym trzaskiem, który sama spowodowała, i trwożnie obejrzała się na pobliską chatę. Nasłuchiwała chwilę, ale z chaty dobiegały nadal miarowe odgłosy chrapania. Wtedy ponownie zbliżyła się do klatki i wyrwała pozostałe odłamy żerdzi. W kleci powstał teraz spory otwór. Łeb Wadery nie mieścił się w nim wprawdzie, ale drobna głowa wilczęcia z łatwością przesunęła się przez powstałą szczelinę. Matka uchwyciła bure wilczątko za kark i ostrożnie pociągnęła kir sobie. Małe znalazło się poza klatką. Uniosła je w zębach i obładowana skierowała się do pnia, po którym tu się dostała.

Na skraju pomostu zorientowała się od razu, że nie będzie w stanie skoczyć i utrzymać równowagę na chwiejnym i wąskim wierzchołku pnia-kładki. Oceniwszy pospiesznie możliwości wydostania się z pomostu, wraz ze swoim żywym brzemieniem, skoczyła wprost do wody.

Brzeg był blisko. Kiedy doń dotarła, puściła szczenię; i otrząsnąwszy wodę z sierści pobiegła w kierunku pobliskiej kępy leszczyn nagląc małego do pośpiechu szturchańcami nosa. Przerażony i mokry, zatrzymywał się co chwila i wytrzepywał zamaszyście wodę z uszu. Wreszcie dotarł wraz z matką do leszczynowych zarośli. Pozostał tu w ukryciu, a kiedy próbował biec za matką z powrotem ku brzegowi, ta osadziła go w miejscu brutalnym uderzeniem zębów i zmusiła do ponownego skrycia się w zaroślach. Natychmiast też zawróciła ku kładce i nauczona już poprzednim doświadczeniem, dotarła do jej chwiejnego szczytu a stamtąd skokiem wprost na pomost.

Kiedy znalazła się przy klatce, płowe wilczę skowycząc usiłowało przesunąć zaklinowaną głowę poprzez szczelinę. Dla niego szpara była jednak nieco za ciasna. Wadera, nie bacząc na skargi malca, przeciągnęła go na zewnątrz. Stał teraz bezradnie na tym obcym dla siebie podłożu i zerkał w wodę widoczną poprzez belki pomostu. Wilczyca ujęła go w zęby, tak jak to uczyniła z poprzednim, lecz w chwili gdy poprawiała uchwyt, od pobliskich krzewów leszczyny doszedł ją naraz szczenięcy skowyt trwogi. Zabrzmiał dla niej jak alarm” zwiastujący niebezpieczeństwo życia pozostawionego na brzegu wilczęcia. Porzucając tymczasem płowe

szczenię na pomoście wilczyca skoczyła w wodę. Kilku silnymi pchnięciami łap osiągnęła brzeg i puściła się cwałem ku leszczynie. Kiedy była już blisko, od kępy paproci oderwał się bezszelestnie wielki cień i miękko wzbił się ponad głowę nadbiegającej. Wilczyca skoczyła ku niemu w górę. Chybiła. Stary puchacz płynął cicho w powietrzu, unosząc w szponach żywą jeszcze zdobycz. Zdobycz ta, porwana nagle w górę, rzuciła jeszcze w ciemność głos trwogi i skargi, ale głos ten w niczym nie przypominał skowytu wilczego szczenięcia...

A mały wilczek zdrętwiały z trwogi, lecz cały przecież i zdrowy, przycupnął wciśnięty pomiędzy pędy pobliskiego krzewu łoziny. Przed chwilą niebacznie porzucił on swą pierwotną kryjówkę, w której pozostawiła go matka, i począł myszkować w kępie paproci. Spostrzegłszy nagle ponad sobą potężne ptaszysko przeraził się i wydając rozdzierający skowyt umknął w popłochu pod najbliższy krzew.

Kie jego jednak upatrzył sobie puchacz za cel napaści. Wołał delikatne mięso młodego zajączka. Porwał go więc i poniósł żarłocznym pisklętom...

Wadera obwąchała swe szczenię i przekonawszy się, że nic mu doraźnie nie zagraża, zawróciła raz jeszcze ku nawodnej chacie. I tym razem przebyła zręcznie pień-kładkę i skoczyła na pomost. Płowego wilczka nie znalazła tu jednak. Wewnątrz kleci pozostawały jeszcze dwa wilczęta drepczące niespokojnie w ślad za ruchami matki.

Nie tracąc czasu na poszukiwania zaginionego, Wadera zatrzymała się przy szczelinie powstałej po wyłamanej żerdzi, a rdzawy wilczek natychmiast wysunął na zewnątrz wąski łebek i usiłował wcisnąć tam również barki. Wtem powiał silniejszy podmuch wiatru i równocześnie dał się słyszeć w pobliżu głośny trzask

drewna, po nim ogłuszający łomot walącej się w wodę starej topoli - białodrzewu. Stała dotąd samotnie na wysepce, gdzie mieszkańcy chaty utrzymywali nie wygasające ognisko. Spłoszona hukiem Wadera znieruchomiała.

Zaczynało już właśnie świtać. Wilczyca wiedziała już, że wraz z ustępowaniem ciemności Szerokostopi porzucają swe kryjówki i legowiska i stają się ruchliwi. Przeczuwała, że łomot walącego się drzewa z pewnością pobudzi ich aktywność...

Tu, na pomoście, czuła się osaczona. Bezpośrednia bliskość chaty i woda okalająca ją zewsząd nie dodawały jej odwagi. Stała jeszcze chwilę w pogotowiu, a kiedy doszły ją głosy zbudzonych mieszkańców szałasu, umknęła spiesznie skacząc z pomostu wprost do wody. Po chwili była już przy kępie łoziny i odnalazłszy ukryte tam wilczę, ponagliła je do ucieczki. Po kilkakrotnej kąpieli zziębniętej i dygocącej wilczycy trzeba było teraz szybkiego ruchu. Pospieszała więc brutalnie małego, aż zagłębili się w zwartej masie krzewów i drzew.

Tam panowała cisza i spokój. Tam było bezpiecznie.


ZAGADKA

Mroczna, bezksiężycowa noc minęła dla mieszkańców nawodnej chaty spokojnie. Raz tylko nad ranem przebudzili się od łoskotu padającej w pobliżu topoli, ale wkrótce usnęli ponownie.

Z ukazaniem się słońca poszum wiatru w puszczy przycichł zupełnie, a zalane brzegi Rozlewiska i leżąca gdzieniegdzie na wodzie trzcina i sitowie stanowiły jedyne ślady wieczornej burzy.

Nastawał ciepły i parny dzień.

Brodaty zbudził się z ciężkiego snu nieco później

niż zwykle. Bolało go rozbite przez klempę biodro i czuł pragnienie. Leżał jeszcze chwilę na posłaniu z otwartymi oczami i zbierał się już, aby wstać i wyjść z dusznej chaty, kiedy posłyszał skomlenie. Zaraz przypomniał też sobie o wilczętach i przed opuszczeniem chaty postanowił z ukrycia popatrzeć na nie. Przez szczelinę spostrzegł też od razu, że rdzawe szczenię szamoce się, usiłując oswobodzić zaklinowany między żerdziami łebek i przednią łapę wysuniętą po łokieć.

W pierwszym odruchu Brodaty zerwał się, aby mu pomóc, ale nowa myśl powstrzymała go od tego. Zawahał się. Pojął naraz, że w nocy musiało się coś wydarzyć. „W klatce nie było przecież nigdzie tak szerokiej luki, aby szczenię mogło wysunąć głowę” - pomyślał. Po chwili wyszedł na pomost. Oswobadzając wilczka, Brodaty wiedział już, że wyłamanie tęgiej dębowej żerdzi nie mogło być dziełem żadnego z małych. Dziełem dokonanym w dodatku w ciągu jednej nocy.

A kiedy dostrzegł, że w klatce znajdują się tylko dwa wilczęta i pozostałych nigdzie w pobliżu nie widać, uzyskał pewność, że akcją ucieczki kierowała Trójnoga.

Wyrwany brutalnie przez ojca ze snu, Mały stanął na pomoście trąc oczy. Brodaty wskazał miejsce wyrwanej żerdzi i rzekł: - Trójnoga zabrała dwa wilczęta i jutro nocą będzie chciała zabrać jeszcze dwa. Klatkę zrobiłeś dobrze, tak jak mówiłem, żerdzie są gęsto ustawione. Wilczyca nie mogła między nie wcisnąć szczęk. Ale ona mądra. Skrobała drewno przednimi zębami. O, tu widać. Kiedy szpary zrobiły się duże, wtedy chwyciła drewno w szczęki i nadłamała. Jak pękło, wyrwała je. Zabrała dwa wilczęta.

- Dlaczego zabrała tylko dwa? - spytał Mały.

Brodaty spoglądał na pas wody dzielący pomost od wierzchołka kładki i podziwiał zręczność zwierzęcia, które tak sprawnie potrafiło pokonać tę przeszkodę.

Kiedy w zamyśleniu wpatrywał się w wodę, spostrzegł w głębi, tuż przed skrajem pomostu, jakiś mglisty, nieruchomy zarys odbijający się od dna jaśniejszą barwą. Nie była to ryba. Zaciekawiony posłał Małego na brzeg po bosak od czółna, a otrzymawszy go sięgnął w głąb wody. Po chwili wydobył stamtąd ociekające ciało nieżywego wilczęcia. Rozpoznał w nim płowe szczenię Wadery.

W ten sposób wyjaśniony został los jednego z brakujących w Matce małych. Spostrzegłszy duży krwiak na skroni wilczka, Brodaty domyślił się, że zanim ze tknęło się orno z wodą, musiało uderzyć o któryś z sęków sterczących z bali podpierających pomost.

Nie zastanawiając się nad tym dłużej Brodaty zajął się naprawą klatki i budową przenośnego płotka, którym od strony kładki postanowił zastawić skraj pomostu. Gotów był, wraz z pozostałymi członkami rodziny, narazić się na niewygodę i przedostawać się w najbliższych dniach z brzegu na pomost za pomocą czółna, jak czynili to ubiegłego lata. Byleby udaremnić Trójnogiej zbliżenie się do pozostałych wilcząt.

Kiedy z pomocą Małego kleć została naprawiona, a we właściwym miejscu stanął wysoki płotek, obaj przystąpili do posiłku przygotowanego przez Kobietę. Składał się on z ryb pieczonych ma nagrzanych w ogniu kamieniach i prażonych korzeni.

Po posiłku Brodaty podzielił funkcje: Mały miał wejść do klatki i siedzieć w niej bez ruchu tuż obok wilcząt, aby w ten sposób przyzwyczajać je do swej bliskości. Sam Brodaty uzbrojony w łuk udał się do puszczy, aby zdobyć świeże pożywienie dla zalęknionych i głodnych więźniów. Od chwili ich przyniesienia nie przyjęły dotąd żadnego pokarmu. Trzeba więc było koniecznie zachęcić je do jedzenia, tym bardziej że dostarczanie im odpowiedniego pokarmu sprzyjało również szybszemu ich oswojeniu.

Nie żałował więc Brodaty trudu, aby zdobyć dla nich to, czym żywiła je własna matka.

Doświadczenie minionej zimy, a zwłaszcza zdwojona skuteczność i bezpieczeństwo łowów odbywanych wspólnie z Trójnoga upewniły go o tym, że jeśli potrafi wychować wilczęta w pełnym zdrowiu i należytej sprawności łowieckiej, podjęty trud” zostanie mu przez wilki sowicie wynagrodzony.

Najbliższe kilkanaście dni nie przyniosły rodzinie Brodatego wydarzeń godnych uwagi. Tyle tylko, że od trzeciego dnia pobytu nad Rozlewiskiem wilczęta poczęły wreszcie jeść po trochu. Zrazu jadły po odrobinie i tylko nocą, kiedy panował spokój i w pobliżu nikogo nie było. Po pewnym czasie stały się jednak na tyle śmiałe i żarłoczne, że na oczach Brodatego rozdzierały przyniesiony im świeży łup.

Rdzawe wilcze z ciemną pręgą wzdłuż grzbietu okazało się suczką i oswajało się łatwiej niż bury samczyk. Suczka była wyższa i smuklejsza od brata, a jej wąski pysk przypominał nieco szczupły pysk lisa. Mały nazywał ją z początku Rudą Grzywą lub po prostu Grzywą, dla odróżnienia od jej burego brata, którego nazywał krótko „Bratem”.

Zanim nastała kolejna pełnia księżyca, wilczęta podrosły niemal dwukrotnie, osiągając wielkość dorosłego, wysokonogiego i grubołapego lisa. Minęło jeszcze kilka dni i wilczęta przestały unikać ręki ludzkiej. Podawała ona im przecież obfite i świeże jadło. Zwłaszcza Grzywa chętnie brała pokarm z dłoni opiekunów, a syta pozwalała nawet dotykać lekko swego pyska i głowy. Czasem dobrowolnie poddawała się pieszczocie przechylając łeb i nadstawiając miejsca za uszami. Nie znosiła tylko, kiedy ręka zbliżała się do jej podgardla lub podbrzusza czy zadu. Wtedy usuwała się, umykała lub nawet bezgłośnie odsłaniała szczenięce zęby.

Trudno rozstrzygnąć, czy szybkość przyzwyczajania się do opiekunów była jej wrodzoną właściwością, czy też sprawiła to szczególna sympatia Małego i częstszy jego kontakt z tym właśnie wilczkiem. Tak czy owak, ilekroć chłopiec oddalał się, suczka niespokojnie rozglądała się za nim, a wypuszczona z klatki chętnie towarzyszyła mu aż w głąb chaty. Tymi objawami przywiązania Mały radował się i wszelkimi sposobami usiłował zdobyć przyjaźń Grzywy.

W tym czasie Wadera nie pokazywała się w pobliżu nawodnej chaty, a w każdym razie jej mieszkańcy nie dostrzegli nigdy ani samej wilczycy, ani też śladów jej bytności. Może zniechęcona bezowocnymi próbami uwolnienia swych młodych powędrowała w inne okolice. A może ich woń, odmieniona teraz i napiętnowana niewolą i bezpośrednią bliskością człowieka, stała się dla niej obca czyniąc ją obojętną na los własnych szczeniąt... Jak było naprawdę, nie wiemy. Dość, że przestała odwiedzać okolice nawodnej chaty oddając się zapewne bez reszty trosce o bezpieczeństwo i wychowanie owego burego „jedynaka”, którego zdołała uwolnić i zachować dla siebie.

Wilczyca nie szukała też okazji do wspólnych łowów z Brodatym. W porze ciepła i obfitości wszelkiej młodej zwierzyny, przybyłej tego roku na świat, potrafiła przecież, bez pomocy Brodatego zdobyć pożywienie i zaspokoić potrzeby „jedynaka” i swoje własne.

Brodaty nie tropił jej ani nie szukał jej śladów. Nie starał się także wabić jej ku sobie, ponieważ nie była mu ona w tym czasie potrzebna. Obfitość ryb w Rozlewisku i Wielkiej Rzece zapewniała tego roku i bez polowania w puszczy dostatek pożywienia dla całej rodziny. Nawet Grzywa i Brat po trochu przywykały do pokarmu złożonego z ryb f; wodnego ptactwa.


PIERWSZE WSPÓLNE KROKI

Nadeszła pełnia lata. Pojawiły się poziomki i pierwsze grzyby. W prześwietlonych słońcem połaciach lasu dojrzewała też gdzieniegdzie wczesna czarna jagoda. Świeże pędy iglastych drzew odbijały jaskrawą, młodą zielenią od ciemnego tła zeszłorocznego igliwia.

U Rozlewiska szuwary wybujały w górę i okrywały teraz zwartą masą płycizny małych bucht i pobrzeży. Nastały upalne dni, a łatwość zdobywania w tym czasie pożywienia pozostawiała Brodatemu i Małemu dość czasu na oswajanie wilcząt.

Obserwując je uważnie w najróżniejszych sytuacjach Brodaty spostrzegł, że inaczej zachowywały się, gdy były razem, a inaczej, kiedy pozostawały osobno. Jeśli Grzywa przebywała w chacie z Małym, a Brat przewieziony w czółnie na brzeg biegał swobodnie wśród traw, oba wilczki, nie widząc się wzajemnie, stale poszukiwały bliskości swych opiekunów. Brat biegł wtedy krok w krok za Brodatym, a gdy tylko ten oddalał się nieco, poczynał skomleć. Jeśli Brodaty odbijał w czółnie od brzegu, wilczę skowycząc biegało tu i tam wzdłuż brzegu, aż ten nie wrócił. Wtedy nie czekając Brat brnął po brzuch w wodzie i czym prędzej wdrapywał się do czółna. Za każdym razem Brodaty wynagradzał jego odwagę kawałkiem soczystego mięsa. Szczenię pożerało łapczywie kęsek i uspokojone układało się w zagłębieniu łodzie.

Kiedy dla odmiany Brat pozostawał w chacie, a Brodatemu towarzyszyła Grzywa, jej zachowanie niewiele różniło się od zachowania się samczyka: pozostawanie w samotności nawet przez chwilę i ją także wprawiało w stan silnego pobudzenia i niepokoju. Niepokój ten ustępował jednak od razu, gdy tylko znalazła się w pobliżu któregoś ze swoich opiekunów. Jeśli jednak wilczęta były razem, ich wspólne zabawy i wzajemna obecność zupełnie im wystarczały i nie kwapiły się wówczas do towarzyszenia Brodatemu lub Małemu. Gdy były osobno, łatwiej również znosiły dotyk ludzkiej ręki. Zwłaszcza Grzywa nadstawiała często głowę, poddając się pieszczocie.

Brodaty przyglądał się uważnie wilczętom, a poczynione spostrzeżenia notował w pamięci. Po pewnym czasie naprowadziły go one na myśl, że wilcze szczenię łatwiej i skuteczniej daje się oswoić, jeśli zdane jest tylko na bliskość człowieka, a pozbawione bliskości rodzeństwa lub innych współplemieńców.

Kiedy jedno tylko pozostaje przy rodzinie człowieka - pomyślał Brodaty - wtedy ludzie zastępują mu jego własną rodzinę...”

Brodaty nie chciał jednak pozbywać się któregokolwiek z małych. Postanowił natomiast użyć półśrodka: jak najczęściej odosabniać wilczęta od siebie, tak aby z opiekunami pozostawały pojedynczo. Kiedy więc Brodaty z synem udawali się w las lub odpływali czółnem, zabierali ze sobą tylko jedno szczenię, podczas gdy drugie zawsze pozostawało w pobliżu Kobiety i Dziecka.

Po kilku dniach system okazał się bardzo skuteczny. Przekonało ich o tym następujące zdarzenie.

Którejś z chłodnych, deszczowych nocy Mały zabrał Grzywę z klatki i pozwolił jej ułożyć się w chacie, na brzegu własnego posłania.

Wczesnym rankiem, kiedy opar gęstej mgły zwisał jeszcze nad Zalewem, Kobieta pozostawiwszy w chacie śpiące Dziecko, przeprawiła się czółnem na pobliską wysepkę, aby wzniecić przygasłe po nocy ognisko. Krzątała się tam dłuższą chwilę, gdy naraz posłyszała dochodzący z wnętrza chaty donośny krzyk Dziecka. Wiedząc, że o świcie Brodaty z synem odpłynęli, by opróżnić zastawione z wieczora więcierze na ryby, i Dziecko pozostaje w chacie samo, pełna niepokoju skoczyła do czółna. Kilkunastu pchnięciami tyczki dobiła do bali podpierających pomost, gorączkowo uwiązała czółno i poczęła wspinać się po balu, kiedy powtórnie posłyszała głos Dziecka. Tu, w bezpośredniej bliskości, brzmiał on jednak inaczej: był to głos radości, nie skargi. Dziecko śmiało się i piszczało pełne radosnego podniecenia.

Kobieta zdumiała się. Kiedy ukradkiem uchyliła skórzane drzwiczki chaty, niepokój jej ustąpił miejsca zdziwieniu. Przebudzone ze snu Dziecko trzymało kurczowo jeden koniec sarniej skóry, podczas gdy wilcze szczenię, zacisnąwszy zęby na drugim jej końcu, usiłowało - szarpiąc - przeciągnąć ją ku sobie. Trwało to chwilę, po czym Grzywa wyrwawszy skórę z rąk Dziecka poczęła uciekać biegnąc w koło i tarmosząc zdobycz. Nie dając za wygraną mały człowieczek zbliżył się niepewnym krokiem do przeciwnika i chwyciwszy go za tylną nogę usiłował odebrać łup. Szczenię straciło równowagę i upadło. Broniło jednak nadal zdobyczy. Wreszcie zziajane legło na skórze. Z reszty miejsca, jakie na niej jeszcze pozostało, skwapliwie skorzystało Dziecko.

Do tej chwili zarówno Grzywa, jak i Dziecko tak byli pochłonięci zabawą, że nie spostrzegli nawet obecności Kobiety przykucniętej tuż za uchyloną skórą osłaniającą wejście do chaty.

Kobieta rada temu, że Dziecko pozostawione bez opieki nie płacze, ale - przeciwnie - bawi się w najlepsze z czworonożnym kompanem, cichaczem wycofała się i powróciła do porzuconego zajęcia.

Od tego dnia coraz częściej pozostawiała w chacie Dziecko z wilczęciem. Czyniła tak zwłaszcza przed wieczorem, kiedy na wyspie i brzegach Rozlewiska dokuczały roje komarów.

W czasie upalnych dni lata okazało się, że przedwczesna gorliwość Brodatego przyczyniła później mieszkańcom chaty wiele kłopotu. „Wysokie nadbrzeżne drzewa zwalone przez Brodatego wczesną wiosną, aby nie ocieniały zbytecznie chaty i tym samym nie sprzyjały utrzymywaniu się w niej wilgoci, teraz, w porze

letnich upałów, byłyby bardzo potrzebne. W słoneczne bowiem dni powietrze w szczelnej i nie ocienionej teraz chacie tak silnie nagrzewało się, że pozostawanie w niej przez dłuższy czas stawało się udręką. Dlatego to Kobieta, w czasie wykonywania prac przy ognisku lub w pobliżu domostwa, zwykła pozostawiać niekiedy Dziecko wraz z Grzywą na pobliskim brzegu. Z początku szczenię uwiązywano obok Dziecka na długim rzemieniu, ale wkrótce Grzywa nauczyła się przegryzać go. Czyniła to zresztą raczej z chęci zabawy i ze szczenięcej potrzeby gryzienia czegokolwiek niż w zamiarze ucieczki.

Aby zabezpieczyć Dziecko przed chwilową nawet samotnością, Brodaty sporządził więc dla wilczka specjalny rodzaj uwięzi. Ów zaimprowizowany „łańcuch” utworzony był z rzemienia, na który nanizane zostały ciasno, jak korale, kości kręgów i rurowate kości kończyn ubitych zwierząt. Umocowanie to, pozostawiające wilczkowi znaczną swobodę ruchów, stawiało jednocześnie wystarczający opór jego drobnym zębom.

Tak więc małe wilczki zdobywały sobie po trochu miejsce i w chacie ludzkiej, i obok człowieczego posłania i zaczynały wdrażać się w nową rolę, jaka u boku człowieka przypadła im w udziale.


PRÓBY, PORAŻKI, ZWYCIĘSTWA

Słoneczne dni upalnego lata trwały nadal. Brodaty rzadko udawał się w las. Zadowalał się zdobyczą, jaką dostarczało mu Rozlewisko i Wielka Rzeka. Często wygrzewał się w słońcu wystawiając na jego promienie obolałe biodro. Dolegało mu ono stale, mimo że leczył je wszystkimi znanymi sobie i Kobiecie sposobami. Pił więc napar z kory wierzbowej, przystawiał niekiedy do obolałej okolicy pszczołę, aby go użądliła, sądząc, że przyniesie mu to ulgę. Ale zarówno te, jak i inne środki dawały poprawę krótkotrwałą bądź nie dawały jej wcale. W dalszą drogę Brodaty udawał się więc niechętnie poprzestając na tym, co dało się złowić na miejscu lub upolować z czółna.

Mały wyręczał go, jak potrafił, zakładając pętle na króliki i zbierając wraz z Kobietą leśne owoce i jadalne korzenie.

Ojciec i syn nadal poświęcali niemało czasu wilczętom. Często Brodaty wraz z którymś z małych oddalał się nieco od chaty i ułożywszy się wygodnie obserwował jego zachowanie. Zazwyczaj wilczek trzymał się w pobliżu i grzał w słońcu lub węsząc myszkował w okolicznych chaszczach. Kiedy spłoszyło go jakieś zwierzę naziemne lub większy ptak, nieruchomiał rozpłaszczony na mchu lub - jeśli znajdował się zupełnie blisko - umykał kryjąc się za ciałem Brodatego.

Pewnego dnia, kiedy Brodaty szedł właśnie z Grzywą, aby wygodnie ułożyć się w cieple - zachodzącego słońca, spostrzegł, jak z pobliskich krzewów tarniny wyskoczyła sarna i pomknęła w las. W pierwszym odruchu Grzywa pognała za nią, ale po kilku susach zawróciła. Brodaty mając pod dostatkiem pożywienia również nie zainteresował się sarną. Legł w mchu i zadrzemał. Wilczę, jak zwykle, kręciło się w pobliżu węsząc i myszkując w podłożu. W pewnej chwili Brodaty spostrzegł, że zachowuje się ono nieco inaczej niż zwykle: czai się osłonięte kretowiskiem, po czym, szorując brzuchem po kępie macierzanki, skrada się ku gęstwie tarniny, w której niedawno żerowała sarna. Dotarłszy tam zatrzymuje się i podciągnąwszy pod siebie tylne nogi długo gotuje się do skoku. Wreszcie Grzywa skoczyła w kolczaste zarośla, ale natychmiast z piskiem wycofała się spod krzaka, uparcie trąc łapą pokłuty nos. Jednocześnie Brodaty spostrzegł, że w tarninie coś się poruszyło. Grzywa pełna napięcia przywarła znów płasko do ziemi. W następnej chwili z gęstych tarninowych zarośli wyskoczyło małe, nakrapiane sarniątko i pognało przed siebie. Po kilkunastu niepewnych skokach sarniątko potknęło się i padając w kępę wysokich ziołorośli zniknęło z oczu.

Wilczę, zaskoczone w pierwszej chwili nagłym pojawieniem się małej sarny, siadło na zadzie i przechyliwszy łebek przyglądało jej się chwilę. Kiedy jednak sarniątko upadło i skryło się pośród zieleni, Grzywa poderwała się i z całą szybkością, na jaką potrafiła się zdobyć, pognała za zbiegiem. Równocześnie spoza pobliskich olszyn wyskoczyła sarnia matka i w mgnieniu oka znalazła się pomiędzy swym koźlęciem a nadbiegającym wilczkiem. Grzywa spostrzegła ją dopiero w ostatniej chwili i usiłowała zawrócić, ale własny rozpęd uniemożliwił jej szybki odwrót. Stara sarna błyskawicznie uniosła przód ciała i natarła na nią, siekąc ostrymi racicami. Wilczek próbował bronić się, ugodzony jednak kilkakrotnie twardą racicą rzucił się do ucieczki zmierzając ku Brodatemu. Sarna raz jeszcze sięgnęła racicami jego grzbietu, ale ujrzawszy Brodatego zrywającego się z ziemi, zaniechała pogoni i zawróciła ku sarnięciu. Po chwili, wraz z młodym, skryła się w lesie.

Grzywa obolała, a nade wszystko przestraszona skomląc ułożyła się obok Brodatego i przystąpiła do wylizywania rozciętej na żebrach skóry.

Było to jej pierwsze bojowe doświadczenie. Spotkanie z sarną skończyłoby się dla niej tragicznie, gdyby nie bliskość Brodatego, którego widok spłoszył rozwścieczoną matkę. Ale Grzywa wiedzieć tego nie mogła. Doświadczenie to upewniło ją jednak, że w bezpośredniej bliskości Szerokostopego może czuć się bezpieczna. Wyczuwała to i dawniej, ilekroć spłoszona w lesie biegła ku niemu, chroniąc się instynktownie przed nieznanym niebezpieczeństwem.

Tym razem doświadczenie, jakie zdobyła w starciu z sarną-matką, pouczyło ją w sposób nie tylko realny, ale dotkliwy i bolesny, że niepowodzenie spotyka ją, gdy jest samotna, a omija, kiedy znajduje się w pobliżu Brodatego.

Im większa porażka i bardziej dotkliwy ból, tym silniej zapada w zwierzęcą pamięć zdobyte doświadczenie. W ciągu wielu dni Grzywa lękała się więc oddalić od Brodatego nawet o kilka kroków.

Brodaty nie był tym zaskoczony. Takiego właśnie obrotu sprawy oczekiwał i na razie pozwalał wilczęciu dreptać za sobą krok w krok, widząc w tym najwidoczniej jakieś korzyści.

Po kilkunastu dniach, kiedy Skóra na boku i grzbiecie wilczka podgoiła się, a wrażenia minionego bólu i porażki nieco osłabły, Brodaty od nowa rozpoczął wdrażanie go do tropienia, podchodzenia i atakowania leśnej zwierzyny. Aby nauczone ostatnim przykrym doświadczeniem nie lękało się zbytnio podejmowania następnych łowieckich prób, aby uczynić je znów odważnym i przekonać o skuteczności własnych poczynań, łowca rozpoczął od podrzucania szczenięciu słabych postrzałków lub drobnych zwierząt okaleczonych w inny sposób i niezdolnych do ucieczki ani skutecznej obrony. Grzywa, jak każdy wilk pazerna, rzucała się na łatwą zdobycz, dobijała ją i pozostawała przy niej do chwili, aż zbliżył się Brodaty. Wtedy cofała się trochę, odstępując niechętnie od zdobyczy. Łowca zabierał wówczas niewielką część mięsa dla drugiego wilczka, przyzwyczajając tym samym Grzywę do odstępowania od łupu, a resztę zwracał jej po chwili, podając pokarm z ręki.

Z dnia na dzień wilczęta chętniej udawały się w las za Brodatym, a ich łowieckie instynkty ożywiały się i umacniały z każdą nową zdobyczą.


POROZUMIENIE

Pozostając stale nad Rozlewiskiem, gdzie wśród trzcin i szuwarów przybrzeżnych ptactwo budowało gniazda i obierało sobie kryjówki, Grzywa i Brat nauczyły się podchodzić i napadać na wszelką pierzastą zdobycz. Były to kurki wodne i nury, perkozy i łyski, kaczki i czajki. Początkowo łowy te kończyły się prawie zawsze chłodną kąpielą i zawiedzioną nadzieją. Z biegiem czasu jednak, w miarę nabierania zręczności i wprawy, w miarę budzenia się w nich instynktów łowieckich i uczenia podstępnych, lecz skutecznych sposobów napaści, wilczęta coraz częściej urozmaicały skład swego pokarmu samodzielnie złowionym ptactwem.

Po trochu przyzwyczaiły się też do jęku cięciwy i świstu strzały. Wkrótce słysząc te znajome dźwięki poczynały rozglądać się bacznie wokoło i myszkowały w zaroślach w poszukiwaniu postrzałka. Wprawdzie nie zawsze odnajdywały go, nawet jeśli była to czapla lub większy od niej bocian, potrafiły jednak niekiedy wypatrzyć ptaka opadającego w wodę i jeśli było to blisko brzegu, brnęły lub płynęły ku niemu i wydostawały zdobycz na ląd.

Zażyłość między mieszkańcami nawodnej chaty a wilczętami z każdym dniem pogłębiała się.

Kiedy Brodaty lub Mały szykowali czółno, aby zapolować z wody na ptactwo albo też powyciągać samołówki na ryby, wilczki nie wzywane same wskakiwały do czółna lub w ślad za nim biegły wzdłuż brzegu. Wiedziały już, że każda taka wyprawa kończy się

dla nich solidną porcją świeżej ryby lub bodaj możliwością potarmoszenia ustrzelonego ptaka i pożarcia rzuconych im trzewi. Korzyści nie były jednak bynajmniej jednostronne.

Kiedy Brodaty udawał się brzegiem Rozlewiska trzymając łuk w pogotowiu, wilczę, które mu tego dnia towarzyszyło, wcześniej zwykle niż on wyczuwało lub spostrzegało bliską zdobycz i przyjmowało natychmiast tę znamienną i wyrazistą postawę skradającego się drapieżcy: na przygiętych z lekka kończynach i z wyciągniętą ku przyszłej zdobyczy szyją, pozostawało nieruchome i pełne napięcia w oczekiwaniu, że ofiara - nieświadoma bliskiego niebezpieczeństwa - zdradzi się jakimś niebacznym ruchem.

Zachowanie się wilcząt w określonych sytuacjach stawało się cennym sygnałem dla łowcy nie posiadającego przecież tak sprawnych i wyczulonych zmysłów jak one.

Nieraz Brodaty przeoczyłby łatwą i bliską zdobycz, gdyby nie udział czworonożnych pomocników. Uprzedzany owym znamiennym zachowaniem się wilczęcia, miał zawsze dość czasu, by przygotować się do celnego strzału, zanim niedoszła zdobycz zacznie uciekać lub zerwie się do lotu.

W czasie łowów na drobną zwierzynę, a zwłaszcza ptactwo, każde z dwu wilcząt zachowywało się nieco odmiennie.

Grzywa, mniej porywcza od swego brata, wyczuwając w pobliżu zdobycz czekała nieruchoma tak długo, aż uda się jej rozpoznać dokładnie miejsce ukrycia i „osobę” wroga. Wtedy dopiero usiłowała niepostrzeżenie podczołgać się jak najbliżej do przyczajonej ofiary. Dość jeszcze niewprawna w skradaniu się potrącała jednak zwykle nieopatrznie jakąś gałązkę lub trzcinę i płoszyła zdobycz. Jeśli był to ptak, zrywał się on zwykle do lotu, a Brodaty strzelał doń z bliska, zanim ten zdołał nabrać szybkości i oddalić się.

W odróżnieniu od skupionej i rozważnej Grzywy, Brat w czasie łowów był porywczy i niecierpliwy. Zwęszywszy w pobliżu ptaka wilczek skradał się zaledwie krótką chwilę i zaraz, niemal na oślep, rzucał się w kierunku domniemanego miejsca ukrycia ofiary. Ponieważ słuch i powonienie dawały mu tylko przybliżoną orientację w jej położeniu kryjówki, nierzadko atak jego bywał chybiony, a ptak cichcem odpływał kryjąc się w przybrzeżnej roślinności lub też zrywał się do lotu, zanim łowca zdołał przygotować się do strzału.

Brodaty nie rezygnował jednak: z udziału Brata w

łowach i od czasu do czasu zabierał go z sobą licząc, że jego młodzieńcza porywczość z czasem minie, a wyraźne upodobanie do wody i łatwość, z jaką brodząc i płynąc poruszał się w niej, mogą w przyszłości okazać się bardzo przydatne.


NIEZNANY SYGNAŁ I WROGIE SĄSIEDZTWO

Pewnego wieczoru, kiedy mieszkańcy nawodnej chaty usnęli znużeni całodziennym upałem, Brodaty nagle przebudził się.

Zrazu nie zdawał sobie jeszcze sprawy, co mianowicie wytrąciło go ze snu, gdy oto w wieczornej ciszy doszedł go z pomostu jakiś stłumiony, nieznany odgłos. Był krótki, bezdźwięczny, prawie głuchy. Wiedząc, że w pobliżu chaty na zewnątrz pozostają tylko wilczęta, z tym większym napięciem począł wsłuchiwać się w ciszę. Z kniei odezwało się jękliwe tiuu-uit sowy, po czym gdzieś z pobliża dało się słyszeć coś, co brzmiało jak sapnięcie, i zaraz po tym ponownie rozległ się ów zagadkowy stłumiony dźwięk dochodzący z pomostu. W pierwszej chwili Brodaty przeląkł się nieco. Wydawało mu się, że źródło nieznanego dźwięku znajduje się tuż, blisko. Nie mylił się zresztą...

Kiedy uzbrojony w dzidę wysunął ostrożnie głowę przez uchyloną osłonę wejścia, spostrzegł, że oba wilczki stoją obok siebie za węgłem chaty, zwrócone pyskami ku kłodzie prowadzącej na pomost. Karki ich były zjeżone, uszy sterczące, ogony nieco odstawione od zadu. Sprawiały wrażenie nie tyle przestraszonych, co zaniepokojonych i skupionych. Stały bez ruchu, wpatrzone w mglistą ciemność. Kiedy po chwili oczy Brodatego poczęły w mroku lepiej rozróżniać przedmioty, spostrzegł on, że na brzegu, tuż przy kładce, coś poruszyło się. W ślad za tym ruchem z gardzieli obydwu wilcząt, jak na komendę, wydobyło się głuche „wuff”. Był to właśnie ów zagadkowy dźwięk, którego Brodaty nie potrafił poprzednio rozpoznać. Brzmiało to jak stęknięcie lub krótkie westchnienie, tyle że wyrzucane było z piersi wilczków z mocą i energią. Zachowanie ich było przy tym dość szczególne. Stały nieruchome, częściowo ukryte za ścianą szałasu, lecz przecież nie zaczajone. Stały na wyprostowanych nogach i od czasu do czasu wyrzucały z siebie ów dziwny, stłumiony dźwięk. Nie kryły się więc przed wrogiem, jak też i nie umykały przed nim. Nie próbowały go atakować, ale i nie pozostawały zupełnie bezczynne... - „Czy one w ten sposób wzywają pomocy?” - pomyślał Brodaty rozpoznawszy w pobliżu zarys ciała młodego niedźwiedzia. Niedźwiadek nie zdradzał zresztą bynajmniej chęci przedostania się na pomost. Zainteresował się tylko resztkami pozostałymi na brzegu po patroszeniu ryb. Po chwili dało się słyszeć mlaskanie, wreszcie jeszcze jedno krótkie sapnięcie niedźwiedzia, na które oba wilczki odpowiedziały swoim „wuuff”, po czym przybysz wycofał się spokojnie w kierunku lasu.

Zdarzenie to zastanawiało Brodatego i koncentrowało jego myśl przez kilka dni. Szukał wyjaśnienia dla tak niezwykłego zachowania się wilcząt, a dziwne wydawało mu się ono dlatego, że objawiając niepokój nie ukrywały przecież swej obecności przed wrogiem. Przeciwnie: wydając głos powiadamiały otoczenie o swej obecności. - „Czy był to więc głos lęku - myślał Brodaty - czy też głos pogróżki... Ale pogróżka u wilków objawia się przecież inaczej, brzmi jak chrapliwe warczenie lub w milczeniu ujawnia się przez uniesienie wargi i odsłonięcie kłów... A może tak przejawia się ona tylko pomiędzy wilkami? Jeśli pogróżka skierowana jest przeciw innemu zwierzęciu, wtedy właśnie przybiera może tę niecodzienną postać?... Czy pogróżka bywa połączona z lękiem?... Bo przecież szczenięta stały za osłoną chaty i nie wyjawiały bynajmniej ochoty do napaści na wroga... A może wilki zachowują się tak tylko wtedy, kiedy nie mają - tak jak na pomoście - możliwości ucieczki przed wrogiem... albo kiedy mimo lęku nie chcą uciekać, gdyż czują się bezpiecznie w pobliżu swoich opiekunów?” - Takie i podobne myśli zaprzątały Brodatego przez kilka kolejnych dni.

Począwszy od owej nocy młode wilczki w pewnych określonych sytuacjach zawsze zachowywały się w podobny sposób: rzucały od czasu do czasu swoje zaczepne „wuuff”, a jednocześnie cofały się nieznacznie przed domniemanym lub nieznanym wrogiem. Nie umykały przed nim jednak.

Brodaty nie potrafił wyjaśnić sobie do końca, co właściwie oznacza takie ich zachowanie, niemniej od czasu pewnego zdarzenia bardzo je sobie cenił.

Oto pewnej nocy, gdy upał panujący w chacie wygnał jej mieszkańców i zmusił do usłania legowiska na pomoście, Brodaty zbudził się nagle. Z początku nie wiedział, co przerwało mu sen. Panowała zupełna cisza. Rozejrzawszy się wokoło spostrzegł jednak, że oba wilczęta stoją obok siebie skryte za osłoną, jaką stanowiła ściana klatki, i wpatrują się w brzeg pobliskiej wysepki. Po chwili jedno z nich wyrzuciło z siebie owo znamienne „wuufff”, po czym zawtórowało mu drugie i oba zaraz umilkły. Brodaty wiedział już, że w pobliżu dostrzegły coś nieznanego i że w ten właśnie sposób dawały wyraz swemu niepokojowi. Wiedział też z ich zachowania, w jakim kierunku szukać należy źródła tego niepokoju.

Wilczęta pozostawały dłuższy czas nieruchome i milczące, a on w bladym świetle księżyca usiłował dojrzeć cokolwiek na czerniejącym tle pobrzeża sąsiedniej wysepki. Nie dostrzegał tam niczego, ale wilczki nadal wpatrywały się w jakiś punkt, leżący w pobliżu piaszczystego brzegu ostrowia. Dopiero lekki powiew wiatru marszcząc silniej powierzchnię wody ujawnił oczom mężczyzny jakiś leniwie poruszający się, podłużny zarys. Przesuwał się on bezszelestnie i zgodnie z biegiem wody. Po chwili obserwacji Brodaty rozpoznał, że nie jest to żywe zwierzę, lecz przedmiot poruszający się ruchem biernym, jaki nadawał mu leniwy nurt Rozlewiska. Kiedy zbliżając się, a następnie mijając pomost, przedmiot ów okręcił się i przybrał kształt garbatej kłody, wilczęta znów wydały swoje ostrzegawcze sapnięcia, a Brodaty zerwał się i w pośpiechu sięgnął po łuk. Jakiś czas trzymał go w pogotowiu, w końcu strzelił godząc w cel. Odpowiedziało mu tylko głuche stuknięcie grotu o namokłe drewno. Uspokojony zeszedł na brzeg i siadłszy do czółna popłynął za garbatą kłodą. Wkrótce zbliżył się do niej i podciągnął do brzegu.

Była to prymitywna łódź podobna do tej, jaką miał sam, tyle tylko, że nadano jej nieco inny kształt i że była wykonana z innego drewna. W wyżłobieniu czółna leżała spora sterta naciętych płatów kory. „Z pewnością czółno spłynęło tu porwane od brzegu nurtem rzeki” - pomyślał i zasępił się. Znał dobrze ten rodzaj czółen i wiedział, że plemię, które posługuje się nimi, jest silne i napastliwe. Znalezisko to nic dobrego nie wróżyło, a obecność wrogiego plemienia w górnym biegu Wielkiej Rzeki prędzej czy później musiała doprowadzić do zetknięcia się z nimi... „Chyba że... - pomyślał Brodaty - chyba że pomiędzy ich siedliskiem i naszym są jakieś wodospady albo inne przeszkody w spływie.”

Uwiązawszy obce czółno w pobliskich szuwarach

Brodaty powrócił na pomost odkładając resztę zamierzeń na dzień następny. Zanim zmorzył go sen, zdołał jeszcze pomyśleć, że tylko dzięki „sapaniu” i owemu znamiennemu zachowaniu się wilcząt zauważył czółno i uzyskał tę, tak ważną dla całej rodziny, wiadomość o niebezpiecznym sąsiedztwie.

Niewielkim wprawdzie pocieszeniem, ale przecież pocieszeniem, była myśl, jaka nawiedziła go tuż przed zaśnięciem: - „Jeśliby w czółnie był któryś z Nich - pomyślał - nie zaskoczyłby nas znienacka... Wilczki »sapnęłyby« po swojemu i zbudziły mnie...”

Brodaty spał tej nocy niespokojnie i o świcie przystąpił do działania. Udał się brzegiem do uwiązanego w szuwarach czółna i obejrzał je dokładnie ze wszystkich stron. Stwierdził przy tym z radością, że zarówno dziób, jak i rufa czółna były silnie poobijane, a ślady na drewnie wskazywały, że czółno na swej drodze trafiało na skały. Droga nie była więc łatwa do przebycia, a prąd w górnym biegu rzeki musiał być wartki.

Okoliczności te uspokoiły go nieco, niemniej postanowił zachować możliwe środki ostrożności. W tym celu uwiązał obce czółno do czółna własnego i pracując mozolnie tyczką przepłynął wzdłuż całe Rozlewisko udając się dalej w górę rzeki, aby tam, możliwie jak najdalej, zostawić obcą łódź. Chciał umieścić ją na widocznym miejscu i pozostawić tak, aby nie porwała jej woda i aby wydawało się, że bez niczyjego udziału sama tam właśnie utknęła. Gdyby bowiem członkowie obcego plemienia udali się na poszukiwania zniesionego przez wodę czółna, znaleźliby je nie docierając nad Rozlewisko. Tym samym siedziba Brodatego i jego rodziny nie zostałaby może przez nich odkryta.

Rozmyślając tak Brodaty nie szczędził wysiłku, aby obce czółno zaciągnąć jak najdalej od własnej dogodnej i bezpiecznej dotąd siedziby.

W drodze napotkał ku swej radości skalisty zakręt biegu rzeki czyniący spław z prądem bardzo niebezpieczny. Omijał go idąc po prostu drugim brzegiem rzeki i ciągnąc czółno za sobą. Wreszcie znalazłszy odpowiednie miejsce pozostawił je, a sam wrócił nad Rozlewisko.

Znużony i głodny, lecz spokojniejszy, powrócił do chaty i posiliwszy się przespał do następnego ranka.

W ciągu najbliższych dni mieszkańcy chaty mieli okazję dwukrotnie jeszcze zaobserwować owo znamienne zachowanie się wilcząt i posłyszeć ich krótkie sapnięcia rzucane w obliczu nieznanego lub nierozpoznanego. Raz swymi ostrzegawczymi sapnięciami zasygnalizowały nocą zbliżanie się do chaty starego żubra-samotnika, który pasł się spokojnie w krzewach iwy. Innym razem wilczęta dały znać o bliskości łosia zamierzającego przeprawić się wpław na wysepkę.

Obserwując wilczęta Brodaty zauważył, że owe sygnały lęku czy też pogróżki wydają one tylko nocą, tylko w pobliżu chaty i jedynie wówczas, jeżeli źródło niepokoju posiadało odpowiednio pokaźne rozmiary.

Ta swoista sygnalizacja wydawała się Brodatemu bardzo cenna. Nie uciszał więc wilcząt, lecz przeciwnie, pobudzał naśladując je własnym głosem.

Wzajemne porozumienie pomiędzy wilczkami i ich opiekunami stawało się coraz łatwiejsze i bardziej precyzyjne. Brodaty wiedział, kiedy są głodne, a kiedy zalęknione, kiedy wytropiły ptaka, a kiedy większe zwierzę, kiedy pragną ruchu i zabawy, a kiedy spoczynku. Rozpoznawał także bez trudu, czy tego dnia chętnie będą mu towarzyszyły w łowach, czy też będą ospałe i leniwe.

Zwierzęta ze swej strony szóstym zmysłem wyczuwały, kiedy wolno im baraszkować, nie troszcząc się o zachowanie ciszy, kiedy obowiązuje spokój i bezruch, a kiedy zasada bezgłośnego poruszania się.

Jeśli ponosiła je czasem niewczesna ochota do zabawy, uspokajały się natychmiast, skoro tylko spostrzegły, że Brodaty porusza się bezgłośnie lub przykuca nieruchomy na czatach ukrywając się za osłoną pnia lub krzewów.

Coraz rzadziej były w czasie łowów zawadą i coraz częściej przynosiły Brodatemu pożytek. Potrafił to należycie docenić. Nie żałując własnego trudu ani zdobytego pokarmu nagradzał sowicie każde ich udane łowieckie przedsięwzięcie. A był to właśnie okres niezwykłej obfitości zwierzyny, zwłaszcza tegorocznej młodzieży, toteż wilczęta miały wiele okazji i możliwości do wprawiania się w sztuce polowania. Nie czyniły tego z głodu, gdyż karmione były dobrze, ale z wrodzonej i intensywnej potrzeby nabywania tej umiejętności, która dorosłemu wilkowi zapewnia względną sytość lub bodaj zwiększa szansę przetrwania, gdy mróz tłumi i gasi życie kniei.


JEDNEGO ZBRAKŁO

Minąwszy Rozlewisko i idąc nadal z biegiem zwężającego się koryta wód Wielkiej Rzeki trafiało się wkrótce na ostry zakręt i pętlę, jaką ta tworzyła omijając wielki masyw skalny, wznoszący się na jej prawym brzegu. Wartki nurt tworzył tutaj liczne wiry i niósł z sobą wszystko wprost na czoło skały i osypisko głazów. Rozbijał o nie płynące po wodzie gałęzie, a niekiedy zwłoki zatopionych zwierząt lądowych i nieżywych ryb. Wody zebrane tu z całego Rozlewiska w wąskie koryto parły nawet w bezdeszczowe dni lata z taką mocą i szybkością, że rzeka stawała się tu dla czółna niedostępna, grożąc rozbiciem o poprzecznie sterczący blok skalny. Rzeka była tu zresztą tak głęboka, że najdłuższa nawet tyczka nie sięgała jej dna, a czółno pozostawione własnemu biegowi lub raczej biegowi, jaki nadałby mu nurt, niechybnie rozbiłoby się na skale lub głazach wraz ze swą żywą czy martwą zawartością.

Okolica leżąca tuż za Skalistym Zakrętem również nie była zbyt zachęcająca. Prawy brzeg koryta tworzyły niewysokie wzniesienia ciągnące się dobre pół dnia drogi w dół rzeki, a lewy brzeg o jałowym, żwirowatym podłożu był miejscami całkowicie pozbawiony roślinności. Dopiero dalej z biegiem rzeki, za kilku niewielkimi kamienistymi progami, brzegi jej oddalały się od siebie, stawały się niemal płaskie, cieniste i gęsto porośnięte młodą olszyną, niskopienną roślinnością i szuwarami.

Mimo bogactwa ryb ani Skalisty Zakręt, ani leżący za nim odcinek rzeki nie były miejscem chętnie odwiedzanym przez Brodatego. Kilka razy do roku udawał się tam jednak z konieczności. Chcąc w czółnie dotrzeć w te miejsca, Brodaty nie dopływał na nim do zakrętu, lecz wcześniej kierował się ku lewemu brzegowi i wyskakiwał na żwirowatą płyciznę, aby dalej iść bezpiecznie pieszo wzdłuż brzegu, trzymając tylko spychane prądem czółno. Brnął pieszo tak długo, aż mijał niebezpieczny zakręt i głazy. Resztę drogi odbywał już w łodzi, niesiony prądem rzeki.

Tym razem, udając się tam, wziął ze sobą tylko worek, krzemienny młot i włócznię. Kiedy wchodził do czółna, w jego zagłębieniu na przedzie przycupnął już w oczekiwaniu Brat, zawsze gotów do wycieczek wodnych. Interesowało go wszystko, co dzieje się na jej powierzchni i pod nią. Fascynował go każdy ruch w sitowiu i każde plaśnięcie rybiego ogona. Teraz siedział nieruchomy wpatrując się w stado kaczek płynących opodal.

Obecność szczenięcia w niczym nie krzyżowała planów Brodatego, odbił więc niezwłocznie od brzegu i skierował swój „pojazd” ku wylotowi Rozlewiska. W przewężeniu koryta rzeki wartki nurt wody porwał czółno niosąc je szybko bez udziału wioślarza.

Celem wyprawy Brodatego poza Skalisty Zakręt było zdobycie surowca na narzędzia. Pośród podmywanych przez wodę i kruszejących skał łatwo można było znaleźć spore odłamy krzemienne. Mając odpowiedni ich zapas mógł zawsze dobrać i ukształtować wedle woli groty do strzał i włóczni, kliny do toporów i tłuki krzemienne.

Był ranek i słońce nie zdążyło jeszcze wyjść ponad las, kiedy Brodaty z Bratem dotarli do miejsca, gdzie należało wysiadać z czółna. Idąc kamienistym brzegiem dobrnęli wreszcie na miejsce. Brodaty uwiązał swój pojazd do przybrzeżnego głazu i uzbrojony w młot i skórzany worek udał się na poszukiwanie krzemiennych odłamów. Brat czas jakiś postępował za nim, po czym znudzony zapewne zachowaniem się Brodatego, który przystawał co parę kroków, zawrócił do czółna. Widząc swego opiekuna w pobliżu, czuł się tam bezpieczny, a bliskość wody jak zawsze nęciła go przecież. Na powierzchni jej nie działo się jednak na razie nic interesującego.

Kiedy słońce zaczęło dobrze przygrzewać, wilczek zdrzemnął się. Wkrótce zbudził go jakiś cichy szelest. Powinien był uchylić tylko powieki i nadal leżeć bez ruchu obserwując otoczenie, ale nazbyt porywczy, zerwał się zaraz na nogi, począł dreptać wewnątrz czółna i rozglądać się. W tej sytuacji nie dostrzegł oczywiście niczego, gdyż to, co przed chwilą zaszeleściło, teraz spłoszone przycupnęło starając się nie ujawniać swojej obecności.

Cisza i bezruch trwały długo. Wilczek ponownie ułożył się w czółnie i zadrzemał. Ale ledwie on przestał się poruszać, znów coś zaszeleściło w pobliżu. Tym razem Brat zdołał opanować swoją porywczość i nie zmieniając pozycji otworzył jedno oko. Dojrzał, jak w wątłej kępie sitowia coś przemknęło. Po chwili znów zapanował bezruch i tylko trójkątna fala rozchodząca się od sitowia po powierzchni wody wskazywała, że tam właśnie tkwiło źródło poprzedniego ruchu. Drganie sitowia nie powtórzyło się, natomiast tuż przed dziobem czółna, na powierzchni wody, ukazały się nagle ruchliwe, czarne nozdrza i spozierające ciekawie paciorki czarnych oczu należące do młodej, tegorocznej wyderki. Zniknęły wnet pod wodą i znów się ukazały. Teraz znajdowały się jeszcze bliżej czółna, a obok ukazała się następna para czarnych nozdrzy i zaciekawionych oczu. Widocznie bogactwo ryb kazało wydrzej rodzinie osiedlić się w tym właśnie odcinku rzeki.

Wąskie jej koryto i szybki nurt naganiał tu wszelkie pływające wodorosty i drobne żyjątka, a ostry zakręt rzeki sprawiał, że nie znoszone dalej prądem osiadały one na miejscu, u podnóża skał. Tam też zapewne znajdowały pożywienie liczne gatunki ryb, a te z kolei stanowiły jadło dla rodziny wydr.

Widząc je po raz pierwszy w życiu Brat pozostał chwilę nieruchomy, przyglądając się nieznanemu zjawisku.

Wyderki nie wydały mu się zapewne zbyt groźne lub też poniósł go niepohamowany temperament, gdyż w chwili gdy ponownie smukłe ich ciała poczęły przemykać się pośród kępy sitowia, wilczek wyskoczył jak pocisk z czółna na brzeg i w dwóch susach dopadł sitowia. Nie zatrzymał się tu jednak, lecz rzuciwszy się do przodu zanurzył łeb w zmętniałej wodzie i na chybił trafił zacisnął szczęki. Pomiędzy nimi znalazła się tylna noga jednej z młodych wydr. Ta nie wyrywała się jednak w panice, lecz zwinąwszy giętkie ciało w kabłąk zatopiła swe ostre ząbki w jego miękkim, wrażliwym nosie.

Mimo bólu Brat nie puścił zdobyczy, lecz przeciwnie, podając się do przodu poprawił jeszcze chwyt. Wtedy wydra poczęła się szamotać usiłując znaleźć się na głębszej wodzie, gdzie pływałaby pewniej i miała zdecydowaną przewagę nad wrogiem. W odpowiedzi Brat, zanurzony już po szyję, lecz zaparty nogami w mulistym dnie, żachnął się w kierunku brzegu. Młoda wydra puściła nos wilczęcia i wydała ostry, przeciągły pisk, potem drugi i trzeci i znów zwinąwszy się w kabłąk chwyciła zębami wroga. Tym razem wczepiła się w jego ucho, skręcając tym samym głowę wilczka na bok, nurzając ją w wodzie i paraliżując swobodę jego ruchów. Mimo że grząski grunt powoli usuwał się spod łap wilczka i ten raz po raz zachłystywał się wodą, nie wypuszczał swego łupu. Zdobył go sam i trzymał dzielnie do ostatka. Kilkakrotnie usiłował wycofać się na brzeg, ale szamocąca się w wodzie zwinna jak ryba wydra udaremniała jego wysiłki.

Naraz coś chwyciło go silnie za dolną szczękę, pociągnęło pod wodę i dalej ku głębinie.

Matka wydrząt, stara, doświadczona samica, wiedziała, jak dać sobie radę z większym od siebie wrogiem: nie walczyła z nim, nie napadała ani kąsała. Pozostając bez ruchu pod wodą dłuższy czas, trzymała tylko nieustępliwie łeb szczenięcia pod jej powierzchnią. To przesądzało sprawę. Wilcze szczenię zaczynało się dusić. Aby zaczerpnąć choć jeden - zbawienny być może - haust powietrza, Brat puścił zdobycz i usiłował odbić się tylnymi łapami od dna, ale kończyny jego nie sięgnęły już podłoża.

Ciężkie i prężne ciało wydrzej matki zawisło mu u szyi. Wilczek zebrał całą energię i mobilizując resztę przytomności usiłował łapami uwolnić się od morderczego chwytu. Ale wysiłek ten pochłonął do cna mizerny zapas tlenu, jaki jeszcze posiadał w płucach i krwi. Opór szczenięcia począł słabnąć. Jeszcze chwila i wraz z utratą świadomości szczenię przestało się bronić...

Matka okaleczonego wydrzęcia zwolniła uchwyt dopiero wtedy, gdy ciało wroga stało się wiotkie i bezwolnie poddawało się ruchom wody...

Tego wieczora Brodaty powrócił do chaty z zapasem krzemieni... lecz sam.


OBROŃCA

Pełnia i schyłek upalnego lata minęły dla rodziny znad Rozlewiska w spokoju i sytości.

Mały zmężniał i nabrał sił. Coraz częściej wyręczał ojca i wydatniej mu pomagał. Dziecko również rozwinęło się i podrosło. Niedawno właśnie porzuciło ów najbezpieczniejszy sposób przenoszenia się z miejsca na miejsce, jakim bywa pełzanie na czworakach. Nauka chodzenia w pozycji dwunożnej - znaczona na jego dziecięcym ciele sińcami i guzami - postępowała przecież prędko naprzód. Wciąż i wciąż od nowa Dziecko podejmowało próby i pokonywało niepowodzenia, aby zaspokajać wiecznie nienasyconą ciekawość.

Dawniej, gdy pełzało na czworakach, oczy jego niewiele uniesione nad podłożem i skierowane ku ziemi obejmowały znikomy wycinek otoczenia i widziały to tylko, co znajdowało się tuż przed nimi. Cała reszta

odległa i tajemnicza pozostawała poza ich zasięgiem. Teraz, dążąc przed siebie chwiejnym jeszcze krokiem, głowę niosło jednak wysoko. Oczy widziały więcej, sięgały dalej, ogarniały nieznane. Malec doznawał tylu nowych a fascynujących wrażeń, że chwilowy ból upadku mijał pod ich działaniem lub szedł w zapomnienie. Obserwując bociana startującego znad błota Dziecko rozpoznawało już nieomylnie szerokie i płynne ruchy jego skrzydeł i śledziło kierunek lotu, poznając jego cel: rosochate gniazdo czerniejące w rozwidleniu wysokiej topoli. Widziało i rade było skokom wiewiórek uwijających się w gęstwie koron, rozpoznawało kaczki zrywające się znad wody z głośnym łopotem skrzydeł. Niekiedy śledziło też czółno niosące ku niemu ojca, brata i czworonożnego towarzysza zabaw.

Przedsiębiorczość i ruchliwość Dziecka cieszyła, ale zarazem przysparzała Kobiecie wielu strapień i trudów. Teraz nie mogła już pozostawiać malca samego w chacie nawodnej ani na pomoście. Jeden niebaczny jego krok groził zatonięciem. Z konieczności trzymała go więc stale przy sobie, a ilekroć zdarzała się po temu okazja, korzystała z wyręki Brodatego lub Małego. Czasem, kiedy Grzywa była w pobliżu, pozostawiała też Dziecko w bezpiecznej odległości od brzegu Zalewu obok uwiązanego szczenięcia.

Aby zawczasu przysposobić to i owo w zimowej sadybie, Brodaty z Małym udali się któregoś z pogodnych dni wczesnojesiennych ku Skalistej Polanie. Należało przesuszyć jaskinię rozpalając duże ognisko tuż przy skalnej ścianie.

Zaopatrzeni w krzemienne topory wybrali się wczesnym rankiem w drogę. Nad Rozlewiskiem pozostała Kobieta z Dzieckiem. Aby jej było raźniej, została też Grzywa uwiązana w pobliżu pnia-kładki.

Dnia tego wiele domowych robót oczekiwało skrzętnej ręki. Oprawiła więc i upiekła kaczki ubite poprzedniego dnia przez jej pierworodnego. Nakarmiła Dziecko, rzuciła ochłapy Grzywie, naprawiła sobie i Brodatemu przeszłoroczne, skórzane obuwie zimowe. Nasączyła je łojem i zaopatrzyła w nowe troki wiązane pod kolanami; potem rozmiękczyła cholewki mnąc je w dłoniach, wzmocniła ścieg, gdzie było trzeba, słowem - jak należało przygotowała do użytku. Uporawszy się z tym naparzyła wywar z dębowej kory, a kiedy ostygł należycie, zwilżała nim co jakiś czas świeże sarnie skóry, aby je w ten sposób utrwalić i wygarbować. Doglądając też nieustannie przy tych czynnościach Dziecka poczuła się o zachodzie słońca utrudzona i zapragnęła odpocząć trochę przy zbieraniu jeżyn. W wielkiej obfitości rosły one na pobliskiej polance osłoniętej liściastym starodrzewiem. Zanim udała się w las, uwiązała Grzywę w pobliżu kępy leszczynowych krzewów, a tuż obok, na rozesłanej skórze, umieściła Dziecko. Z doświadczenia wiedziała już, źe pozostawione w pobliżu uwiązanego wilczęcia nie oddala się ono nigdzie, lecz korzystając z przymusowej bliskości uwiązanego kompana prowokuje go do zabawy.

Nie inaczej było i tym razem.

Kobieta, słysząc poza sobą dobrze znane odgłosy zabawy tych dwojga, nie spiesząc oddaliła się w las. Pozostawała tam niedługo. Napełniwszy wnet połyskliwymi owocami spory koszyk zawróciła bez zwłoki ku nawodnej chacie.

Słońce zaszło tymczasem, a chłód osuwał się na ziemię wraz z nadchodzącą szarością przedwieczornej pory. Bezwietrznie było i cicho. Czasem tylko od brzegów Zalewu rozlegał się ochrypły głos czapli.

Gryząc ze smakiem soczyste owoce Kobieta pod

wpływem chłodu przyspieszyła nieco kroku. Chciała szybciej znaleźć się poza zasięgiem leśnego cienia. Stąpała cicho i lekko, czujna i skupiona i tak jak stąpać musi mieszkaniec kniei zżyty z nią i z niej żyjący, kiedy naraz od strony leszczynowych krzewów, u których pozostawało Dziecko, doszedł ją jakiś nieznany odgłos. Przystanęła i wstrzymawszy oddech - słuchała. Dźwięk powtórzył się. Zdawał się jej podobny do wiosennego chrapania słonki... ale była przecież jesień... „O tej porze tych ptaków tu nie ma” - pomyślała niespokojna i poczęła biec. Gnała ile sił, a ciemne, błyszczące kulki jeżyn z każdym jej susem osypywały się w runo leśne. Mijając ostatnie drzewa lasu, pojęła od razu, że w pobliżu leszczynowych krzewów coś się działo. Po chwili jej oczom ukazało się oniemiałe z trwogi Dziecko. Zatykało swą małą pięścią rozwarte w niemej skardze usta. Tuż obok spiętrzone zwierzęce ciała przewalały się w walce. I znów dał się słyszeć chrapliwy odgłos, po czym prężne ciało napastnika oderwało się od Grzywy, na mgnienie tylko uniosło się na tylnych łapach i znów opadło wczepiając się pazurami w boki wilczego szczenięcia. Ciała zwierząt przylgnęły do siebie, a tylne łapy wielkiego kocura poczęły szarpać skłaczoną sierść ofiary. Chroniąc brzuch Grzywa usiłowała wywinąć się, ale wróg był lepiej uzbrojony i szybszy. Walczył zębami i pazurami. To on narzucał taktykę walki. On atakował...

Z trudem chwytając oddech Kobieta porwała Dziecko z ziemi, przeniosła je o kilka kroków za siebie i osłaniając je rozejrzała się wokoło. Wzrok jej zatrzymał się na tęgim odłamie gałęzi leżącym opodal. Zebrawszy myśli Kobieta teraz dopiero odrzuciła od siebie koszyk, skoczyła ku leżącej gałęzi, wyważyła ją w dłoni i cicho zbliżyła się do walczących zwierząt. Czekała na dogodny moment. Chwile dłużyły się. Wreszcie, kiedy nad wgniecionym w mech ciałem Grzywy uniósł się wygięty, drgający z wysiłku grzbiet - ręka uzbrojona w ciężką pałkę uniosła się powoli w górę i z rozmachem opadła.

Cios był dobrze wymierzony. Maczuga trafiając w cel przylgnęła do sprężonego ciała i wydarła z niego przejmujący, jękliwy wrzask. Zaraz po nim nastąpiło krótkie prychnięcie i młody ryś opadł bokiem w mech. Zanim uzbrojona dłoń zawisła nad nim ponownie; zebrał się jednak w sobie, poderwał i jednym potężnym rzutem ciała wzbił się na konar pobliskiej topoli. Jeszcze skok, jeszcze jeden i zwierzę znikło w gąszczu liści.

Obok rozpostartej skóry łosia, na zmierzwionym mchu, pozostało tylko nieruchome wilcze szczenię. Zsiniały jęzor drgał wysunięty ponad miarę z ziejącego pyska. Grzywa oddychała z wysiłkiem, a prawy jej bok i szyja broczyły obficie krwią.

Kiedy Kobieta pochyliła się nad nią, uniosła z trudem głowę, wypluła z pyska kłak płowej sierści i otrząsnęła okrwawione ucho. Po chwili wzrok szczenięcia zatrzymał się na Kobiecie, ruchliwe nozdrza zadrgały, a wierzchołek ogona wykonał kilka ledwie widocznych, jednak nieprzypadkowych wahadłowych ruchów. Trwało to zaledwie moment i wilcze szczenię znów opadło w miękkość mchu. Mijały chwile, a świszczący oddech i spazmatyczne ruchy żeber zwierzęcia zaczęły powoli uspokajać się. Wreszcie wilczę zdołało ponownie zebrać siły i uniósłszy przód ciała poczęło delikatnie i skrupulatnie wylizywać rozległe rozdarcie skóry i mięśni biegnące w poprzek żeber. Kobieta podeszła tymczasem do Dziecka, które teraz dopiero za-

niosło się głośnym płaczem. Wśród ciemnych jego włosów matka dostrzegła trzy niegłębokie, nabiegłe krwią szramy. Długie oraz charakterystycznie od siebie oddalone wskazywały dobitnie ślad i kierunek zamachu łapy kocura. Matka zamyśliła się. Nie zastanawiała się nad tym, czy wilcze szczenię walcząc z napastnikiem broniło swego życia, czy też solidarnie działało w obronie jej Dziecka. Wiedziała wszakże - i to nie budziło w niej wątpliwości - że gdyby Dziecko pozostawało samo, jej własna, matczyna pomoc byłaby spóźniona.

Kiedy przekonała się, że rany na głowie malca są powierzchowne, raz jeszcze pochyliła się nad wilczęciem. Rana biegnąca wzdłuż lewego boku nadal obficie broczyła krwią, a świeżo wylizywane miejsca bielały pasmami odsłoniętych żeber. Kobieta przeniosła Grzywę na skórę łosia i zebrawszy jej końce w dłonie poniosła

szczenię ku chacie. Ugięta pod ciężarem ledwie zdołała przejść z kładki na pomost i złożywszy Grzywę na własnym posłaniu, zawróciła natychmiast po Dziecko, drepczące jej śladem. Wzięła je na ręce i udała się na pobrzeże lasu.

Ciemno już było, kiedy nazbierawszy ziół leczniczych powracała do chaty.

Trudny dzień zakończyła opatrując rany swego dziecka i swego wilczęcia.


ZNÓW W ZIMOWEJ SIEDZIBIE

Pierwszy śnieg spadł wcześnie. Nocny przymrozek zwarzył zielone jeszcze liście drzew i wilgotne trawy. Puszcza przycichła. Zdawało się, że zaskoczona przedwczesną zapowiedzią zimy przyczaiła się w oczekiwaniu na lepszy czas, aby z jego nastaniem ożywić się jeszcze. Nie nadchodził on jednak.

Mijały dni.

Pomarszczone liście opadły, kałuże pokryły się lodem, a promienie bladego, zamglonego słońca nie niosły z sobą ciepła.

Bezwietrzne, chłodne i pogodne dni trwały niezmiennie do czasu nocnej zadymki. Spędziła ona z drzew resztę liści i okryła dno lasu warstwą lepkiego śniegu. Z rana znów chwycił mróz i posypało suchym, kaszowatym śniegiem. Knieja pobielała, a iglaste drzewa obciążone lepką okiścią opuściły nieco gałęzie i przybrały zimową i strojną postać. Śnieżna ponowa leżała cały dzień nie tknięta. Tylko kuraki rozgrzebywały ją gdzieniegdzie u skrajów lasu i na rzadziznach porosłych bylinami.

Dążąc ku Skalistej Polanie mieszkańcy nawodnej chaty brnęli po kostki w miękkim śniegu, a zamykająca pochód Grzywa stąpała onieśmielona po nie zna-

nym sobie białym i zimnym podłożu. Unikała zasp i zagłębień. Sunęła po śniegu lekka i niepewna, płosząc się, ilekroć śnieżna okrywa gałęzi opadała na jej grzbiet.

Nie bez żalu Brodaty z rodziną opuszczał swoją nawodną chatę. Byli w niej zawsze syci i czuli się bezpieczni. Od czasu napotkania obcego czółna niepokoiła ich wprawdzie myśl o bliskim sąsiedztwie wrogiego plemienia, ale i tak przeprowadzkę odczuwali teraz jako przykrą konieczność. Była dla nich symbolem rozpoczętej nieodwołalnie pory chłodu i śniegu, pory trudnych łowów i nieprzystępnych rzek.

Ostatnimi czasy Brodaty niemało trudu i namysłu włożył w ulepszenie ich zimowego domostwa. Doświadczenie nauczyło go przewidywać i chronić siebie i rodzinę przed złem wcześnie, zawczasu, zanim poczynało doskwierać i niszczyć.

Wejście do pieczary, ponad którym wznosił się nawis skalny, w górnej swej części nie było teraz osłonięte skórą, dając tym samym drogę smudze światła i ciepłej fali powietrza. Nagrzane powietrze napływało od pobliskiego ogniska, kłębiło się pod skalnym nawisem i trafiało do wnętrza pieczary poprzez otwór pozostawiony ponad skórzaną osłoną włazu. Pod jego działaniem topniał na tarasie wszystek śnieg, a wschodnia ściana jaskini pozostawała stale ciepła i sucha.

Mieszkańcom pieczary żywot w niej wydawał się teraz nie tak trudny, a wiele robót przestało być udręką. Zwłaszcza Kobiecie i Dziecku ulepszenie to przyniosło ulgę i radość. Oni to przecież przebywali zimą dnie całe w pobliżu domostwa lub w jego wnętrzu.

Jednej z pierwszych nocy pobytu na Skalistej Polanie, w czas zamieci siekącej i śniegiem, i deszczem, przybył pod osłonę pieczary piąty mieszkaniec.

Przed samym świtem, kiedy ognisko juz przygasło, a wilgoć nasączyła doszczętnie puszystą jej sierść, Grzywa skulona pod ścianą skalną wstała, otrząsnęła futro rozpryskując wokoło bryzgi wody i podjęła obchód najbliższych skał. Szukała lepszego schronienia penetrując coraz trudniej dostępne miejsca. Nie znajdowała jednak nigdzie zacisznej kryjówki. I oto, zadarłszy łeb ku górze, poczęła wsłuchiwać się w dobrze jej znany, charakterystyczny szmer, jaki Szerokostopi wydają w czasie snu. Z dawna wiedziała, że schronienie ich bywa ciepłe i bezwietrzne, bywa suche i miękko wysłane. Obecne schronienie było jej nie znane, a ukryte na stromej skale pozostawało dla niej dotąd niedostępne. Teraz, naglona słotą i przenikliwym chłodem, po kilku nieudanych próbach znalazła przecież: drogę. Wspinając się po stercie gałęzi naznoszonych przez Brodatego wskoczyła na taras skalny i bez wahania wsunęła głowę pod skórę osłaniającą właz. W nozdrza jej uderzyła silna i dobrze znana woń człowieczego legowiska i fala ciepła. Zachęcona przemknęła cichcem pomiędzy ciałami śpiących i zwinięta w kłębek wtuliła się w zgięcie kolan Małego. Nie zakłóciło to jego snu. Tej słotnej nocy obojgu było cieplej. Nie inaczej było i następnych nocy.

Nowemu przybyszowi radzi byli i pozostali mieszkańcy pieczary. Teraz powietrze wspólnego schroniska nagrzewało nocą już nie cztery, lecz pięć ciepłych oddechów i pięć żywych ciał, a to miało znaczenie.

Dni mroźnej zimy zastały mieszkańców pieczary odpowiednio przygotowanych.

Kobieta, spędzając wiele czasu w zaciszu ciepłej komory skalnej, mogła wykonywać teraz roboty, które dawniej były niemożliwe. Gdy światło, docierające z zewnątrz poprzez nie osłoniętą część włazu, zbyt skąpo oświetlało wnętrze pieczary, posługiwała się łuczywem wetkniętym w szczelinę - skały. Miała zawsze spory ich zapas. Ręce nie grabiały jej tu od mrozu, toteż praca szła składnie i szybko. Poszyła więc nowe odzienie, połatała stare, przysposobiła dwa bukłaki skórzane na wytopiony tłuszcz, wyplotła rakiety na śnieg, nacięła skórzanych postronków i troków. Pozszywała wreszcie z zajęczych i króliczych skórek nakrycia, którymi otulali się nocą. Nad okapem skalnym, ponad włazem do pieczary, zwisały susząc się na wietrze i w dymie ogniska płaty jeleniego mięsa nawleczone na patyki.

Wysoka sterta gałęzi i polan przygotowanych na opał leżała wsparta o ścianę skalną, a wysuszone skóry ubitej zwierzyny suto wyściełały najgłębszy kąt jaskini.

I Grzywa była odpowiednio przygotowana, tyle że nie ona sama, lecz natura wyposażyła ją w co należało. Niedawno jeszcze szczenięce jej ciało okrzepło, a okryte suto puszystą sierścią utraciło swą młodzieńczą wiotkość i miękkość. Grzywa przypominała już sylwetką rosłego, długonogiego wilka o nazbyt może smukłym, wydłużonym pysku. Stając na dwóch łapach przewyższała wzrostem Małego. Gęste futro i bogata, ciemna grzywa nadawały jej wygląd zwarty i krzepki. Rdzawa maść boków i grzbietu, białe prawie podgardle oraz ciemna pręga wzdłuż kręgosłupa czyniły ją łudząco podobną do rudego basiora - jej ojca.

Wdrożona od młodości do polowań z Brodatym znała każdy jego ruch i odczytywała wnet wszelkie zamierzenia. Rzadko zdarzało im się powracać z kniei bez zdobyczy. Część jej niósł zwykle w żołądku wilczy podrostek, a część dźwigał na barkach łowca. Oboje byli radzi. Zziajany wilk upojony był ruchem, pogonią i zwycięstwem, a nadto spowolniały od błogiego stanu sytości. Człowieka cieszyła skuteczność zamierzonego działania i ciężar brzemienia, które niósł i które napawało go poczuciem bezpieczeństwa i spokoju o los rodziny.

I Mały po trosze wdrażał się w łowieckie rzemiosło, a niezręczność jego własnych poczynań kompensowały błyskawiczny refleks i naturalny instynkt czworonożnego towarzysza łowów.

Mimo silnych mrozów, a także mimo upośledzonej sprawności Brodatego, on sam i jego rodzina nie byli tej zimy narażeni na głód. A czas nie był łatwy. Dzień stawał się krótszy, Wielka Rzeką dawno już zastygła pod grubą warstwą lodu, a kąśliwy mróz nie ustępował od wielu dni. Nadchodziła właśnie pełnia księżyca.-

Po świetlistej, pogodnej nocy przyprószyło o świcie śniegiem i zdawało się, że mróz zelżeje, ale zastygły w nieruchomym powietrzu, trwał dalej, paraliżując życie puszczy. Unieruchamiał zwierzynę. Groził głodem.

Tropy głodnych mieszkańców lasu, utrudzonych poszukiwaniem żeru, widoczne były jednak na świeżej warstwie śniegu i zachęcały łowcę do wyruszenia w las.

Już od kilku dni Brodaty tropił starego jelenia, samotnika, pasącego się w pobliżu tamy bobrów. Raz ujrzał go nawet. Byk okazał się niełatwą zdobyczą. Ciężkogłowy, stary jeleń nosił na czole niebezpieczną broń: rogi jego pozbawione bocznych odrostów przypominały raczej ostre włócznie niż ozdobny wieniec. Dla Brodatego wart był jednak szczególnego zachodu i trudu.

Suche i łykowate mięso starych jeleni dawało się łatwo przechowywać na mrozie, a gruba, twarda skóra miała przydać się jako swoisty rodzaj pojazdu. Rozpięta na drewnianej ramie nie zapadałaby się głęboko w śnieg. Można by ułożyć na niej poćwiartowaną tuszę jakiejkolwiek większej zdobyczy lub niemałą stertę gałęzi i chrustu oraz przeciągnąć cały ładunek do odległego celu nie nosząc go na własnym, utrudzonym grzbiecie. Stary byk stanowił nęcącą zdobycz także i dlatego, że od wielu dni przebywał w pobliżu Głębokiego Jaru i tropienie go nie wymagało żadnych starań. Był po prostu na miejscu.

Chcąc ubić jelenia bez ryzyka walki i bez większego wysiłku Brodaty” przed kilku dniami ustawił na wydeptanym przez zwierza przesmyku samodziałającą pułapkę. Jej głównym elementem było krzemienne ostrze osadzone na zwisającym w górze ciężkim, drewnianym klocu. Trącając racicą patyk ułożony przemyślnie w poprzek wydeptanej ścieżki byk miał zwolnić zaczep przytrzymujący nad jego karkiem obciążone, krzemienne ostrze, które powinno go zabić lub ranić śmiertelnie.

Taki był zamysł. Ale mijały dni, a widoczne z daleka śmiercionośne ostrze nie opadało na jeleni kark ani też na cokolwiek innego.

Kloc zwisał w górze nie poruszony. Byk pasł się spokojnie. Pozbawione liści latorośle wikliny i łozy, którymi od wielu dni napełniał swój potężny kałdun, nadal mu smakowały. Stary i doświadczony żył nadal. Z przezorności omijał przesmyk, nad którym zwisało coś, czego dawniej tam nie było, i okrążając to miejsce niewielkim łukiem, spokojny jak dawniej i bezpieczny, przechodził od swego leża na żerowiska.

On jest stary i mądry. Jest ostrożny i wie. On wie dużo. Tak dużo, jak stary wilk i stary niedźwiedź i stary mężczyzna. On wie może więcej, bo mężczyzna czy kobieta wiedzą tylko oczami i ręką, gdy czegoś nią dotkną. I wiedzą jeszcze trochę uchem. A on wie i rozpoznaje z daleka i okiem, i uchem, i nozdrzami, i jeszcze czymś takim, czego jemu, Brodatemu, i jego współplemieńcom brak... Gdyby jeleń nie wiedział i nie rozpoznawał tylu rzeczy, nie żyłby tak długo... nie omijałby przez tyle dni mojej pułapki” - myślał łowca pojmując rzecz w ten właśnie sposób.

Ze zdobyczy nie chciał jednak zrezygnować. Natenczas działanie zapewniające byt było jego mocną stroną, nie zaś rozmyślania i refleksje. Działał więc.

Postanowił użyć bardziej niezawodnych i szybszych metod. Zamyślał sam ubić zwierzę. Wchodziło mu przecież w ręce w czas głodowy i mroźny. Należało je brać. Brać jak najszybciej, to znaczy ranić je strzałą i dobić włócznią licząc na to, że Grzywa choć na chwilę osaczy postrzałka, zatrzyma go i umożliwi bliski, celny rzut włócznią.

Najłatwiej - myślał - podejść jelenia o świcie, kiedy zgłodniały zrywa się z nocnego leża i rusza na żer... Trzeba iść jeszcze o zmroku, skryć się od zawietrznej strony i cierpliwie, bardzo cierpliwie czekać w pobliżu któregoś z wydeptanych przejść... Gdyby wiatr wiał od tamy bobrów, czaty będą łatwiejsze, bo jeleń nawykły do krzątaniny ruchliwych gryzoni nie spłoszy się szelestem, niebacznie przez nas sprawionym...” - Tak oto myślał sobie łowca układając plan działania i kiedy przysposobił wszystko, co należało, sprawdził na koniec obsadę grotu włóczni i ułożył się do snu. Reszta rodziny spała już od dawna.

Zbudził się pośród mroźnej nocy. Sądził, że to chłód przenikający kamienne ściany pieczary odbiera mu sen.

Po chwili wiedział już, że jest w błędzie, że nie on jeden czuwa tej mroźnej, księżycowej nocy. Czas jakiś leżał bez ruchu i wtedy, w smudze księżycowego światła wnikającej do pieczary, dojrzał przesuwający się bezgłośnie cień Grzywy. Była niespokojna, ale nie zalękniona. Odchyliła pyskiem skórę zwisającą u włazu, wysunęła na zewnątrz łeb i wciągnęła w nozdrza kilka haustów mroźnego powietrza. Węszyła. Po krótkiej chwili skryła głowę w jaskini i siadła u włazu, aby wnet znów zerwać się na nogi i raz jeszcze przysiąść na zadzie. Wtedy uniosła ku górze pysk i zaskomliła cicho, przeciągle. Potem nastąpiło głębokie westchnienie i krótki skowyt, który załamał się i zaraz ścichł.

Zachowanie Grzywy było dla Brodatego niezrozumiałe. Wiedział tylko, że nie jest ono przejawem lęku ani nawet niepokoju wywołanego bliskim niebezpieczeństwem. Sierść na jej kłębie nie unosiła się, grzywa nie była zjeżona, krtań nie wyrzucała owego charakterystycznego „wuufi”, przypominającego do złudzenia głuche kaszlnięcie starca.

Brodaty obserwował zwierzę z uwagą i zaciekawieniem. Lubił wiedzieć, „dlaczego”. Taki był.

Grzywa wysunęła się właśnie na zewnątrz. W chwilę później, gdzieś z bliska, od podnóża skały poniósł się przeciągły i donośny głos. Zawisł w cichości nocy, trwał moment na jednej nucie, opadł i zgasł.

Brodaty bezgłośnie przeczołgał się do włazu i uchylił nieznacznie skórę. Rozejrzał się. W pobliżu zobaczył tylko Grzywę. Siedziała obok dogasającego ogniska uważna i niecierpliwie skupiona, wbijając wzrok i kierując słuch w czerniejące pasmo pobliskiego lasu. Otaczała ją milcząca głusza.

Mijały chwile. Naraz wilczyca odrzuciła łeb w górę, tak że uszy legły na grzywiastym karku, a z krtani jej wyrwało się znowu łamliwe i przerywane, niewprawne i piskliwe wilcze wołanie - zew niepowstrzymany, w którym słała obcej, a przecież bliskiej sobie braci wilczej swoje tęsknoty i pragnienia. Wycie nagle załamało się, przeszło w cichy skowyt i ścichło zupełnie.

Nic nie mąciło teraz ciszy, tylko wnętrze pieczary wypełnione było naprzemiennymi oddechami śpiących.

Mężczyzna powrócił na posłanie i zapadał już ponownie w sen, kiedy z oddali, tym razem gdzieś z pobrzeża lasu, napłynął posępny, wibrujący, ochrypły i dźwięczny zarazem odzew dojrzałego wilka. Brzmiał nutą ciemną i pełną, nie niską jednak; brzmiał dla uszu Brodatego jak wołanie młodego basiora lub starej wilczycy. Zawisł w powietrzu, obił się o masyw skał i zamilkł.

Brodaty znał teraz przyczynę niepokoju Grzywy. Wiedział, że była to jej odpowiedź na dalekie wołanie, którego on sam nie mógł wtedy jeszcze usłyszeć. Po jakimś czasie od skraju polany nadbiegła raz jeszcze posępna nuta, ale tej nocy Grzywa nie odezwała się więcej.

Brodaty nie usnął już. Kiedy wyszedł z pieczary i rozejrzał się po roziskrzonym niebie, pojął, że czas już sposobić się do planowanej wyprawy.


GDZIEŚ Z GŁĘBI KNIEI

Tarmosząc Małego za ramię Brodaty zbudził go i ponownie zeszedł w dół, aby podsycić ognisko. Aż do tej chwili Grzywa siedziała bez ruchu w miejscu, w którym tej nocy i po raz pierwszy w życiu obwieszczała wilczemu światu swoje istnienie. Na nogi zerwała się dopiero wtedy, gdy snop iskier wzniecony przez Brodatego wzbił się ponad ogniem.

Brutalnie zbudzony pośród nocy Mały z trudem zbierał myśli. Stał chwilę bezradnie i dygotał. Drżał nie tylko z chłodu, ale i z nagłego i przedwczesnego przerwania snu, po którym ciału brak jeszcze gotowości do ruchu i działania. Wyszedł wreszcie z jaskini i stojąc o tej cichej porze nocy w cieple ogniska z niechęcią spoglądał w nieprzeniknioną ciemność lasu, która miała go skryć za chwilę. Stał tak drżący, czując w żołądku czczość, i zaczął rozglądać się za jadłem. Zaraz porzucił jednak tę myśl pojąwszy, że nie czas na zaspokajanie głodu, i zajął się pośpiesznym przygotowaniem ekwipunku. Nie zapomniał wszakże wsunąć za pazuchę sporego płata suszonego mięsa i ruszył szybko w ślad za ojcem.

Zagłębiając się w las szli jeden za drugim. W tyle, o kilka kroków za nimi, lub nieco z boku pomykała Grzywa.

Nie zamierzali tropić byka i podchodzić go w ukryciu. Byłoby to zbyt trudne. Postanowili czekać, aż zwierzę samo wyjdzie na strzał.

Brodaty poznał dokładnie szlaki jego przejść i postanowił zaczaić się przy jednym z nich, pozostając tam tak długo, aż jeleń z własnej potrzeby wejdzie na szlak tyle razy przecież odwiedzany przez niego w ostatnich dniach. Była to dla nich nie tyle próba sprawności łowieckiej, ile wytrwałości na mróz i na bezruch oczekiwania.

Kierunek wiatru sprzyjał im. Poruszali się bezgłośnie po mrocznym lesie, poszukując odpowiedniego miejsca na czaty. Kiedy je znaleźli i znieruchomieli, wiatr ledwie dotąd wyczuwalny ostudził rychło ich zgrzane ciała i wnet je zmroził. Zziębnięci i czujni przywarli do siebie jak najszczelniej i czekali. Od czasu do czasu porozumiewali się szeptem. Pierwszy strzelić miał Brodaty, a zaraz potem Mały.

Gwiazdy zaczęły tymczasem gasnąć i granatowe dotąd niebo pojaśniało na wschodzie. Leniwie zbliżał się zimowy świt.

Ukryci w gęstej kępie jałowców czekali. Nie wierzyli w łatwą zdobycz. Nie byli pewni nawet tego, czy byk ukaże im się tego ranka. Tym razem mógł przecież ominąć ten właśnie przesmyk.

Mógł... ale nie ominął.

Pomiędzy bezlistnymi pędami nadbrzeżnej łoziny dostrzegli wkrótce ruchomy zarys jego sylwetki.

Zbyt jeszcze ciemno było i ceł nazbyt był odległy, aby doń mierzyć, ale żerujący szydlarz krok za krokiem przybliżał się. Siedzieli, a raczej klęczeli już teraz nieruchomi i milczący, i każdej chwili gotowi do akcji.

Mały słyszał i czuł w skroniach pulsujące, tępe uderzenia własnego tętna. Znał to uczucie nie dziwił się. Pragnął tylko opanować drżenie ciała i członków, które - jak już wiedział - zakłóca precyzję ruchów. Ale i o tym pragnieniu zapomniał, kiedy jeleń zwrócony szerokim bokiem wyszedł na łatwy strzał. Brodaty powstrzymał oddech i... zwolnił napiętą cięciwę. Jęk struny nie ścichł jeszcze, kiedy zadrgała druga cięciwa zwolniona przez Małego. Świst obu strzał i chrapnięcie zaskoczonego byka nałożyły się w czasie. Pociski trafiły w cel. Widzieli to dobrze. Strzała Brodatego utkwiła w rozłożystej szyi, a następna zagłębiła się w miękkim brzuchu. Jeleń skoczył na oślep i oprzytomniawszy nieco puścił się cwałem przez porosły krzewami łęg. Za nim mknęła już Grzywa.

Cicha i chyża szła za postrzałkiem skracając sobie drogę. Usiłowała zabiec byka od przodu i powstrzymać go. Raz zrównała się z jego łbem, ale trącona w przelocie racicą zaryła się w śnieg. Z trudem wstała, bogatsza o nowe doświadczenie. Zadanie przekraczało jej możliwości, a zbytnia odwaga wynikała z niewiedzy. Zadanie było trudne i niebezpieczne. Wymagało czasu. Wymagało długiej pogoni, aż do utraty sił rogacza. Od wilka napadającego samotnie wymagało to szczególnej odwagi i siły, doświadczenia i sprawności, i precyzji, nade wszystko precyzji poczynań. I wataha wilcza trudzi się nieraz chcąc powalić byka w porożu. Wieniec jelenia nie tylko zdobi, ale i zabija. Rogi i racice szydlarza tylko zabijają.

Kulejąca Grzywa pozostała w tyle. Brodaty z synem biegli ile sił, a kiedy ciężki byk znalazł się znów na otwartej przestrzeni zlodowaciałego mokradła, zatrzymali się, by nabrać tchu. Wiedzieli, że tu musi on zwolnić biegu i że tak rychło nie stracą go z oczu. W skupieniu ścigali go wzrokiem, gdy nagle w mglistej zasłonie kłębów pary buchających z jego nozdrzy pojawił się na mgnienie oka jakiś ulotny cień. Pojawił się i znikł.

Stali osłupieni, kiedy cień raz jeszcze ukazał się na tle śniegu: wydłużona poziomym ruchem bura smuga wzbiła się w powietrze, przepłynęła płaskim łukiem nad białym tłem, zespoliła się z rozłożystą szyją jelenia i zawisła tam ciężkim brzemieniem, pociągając w dół głowę ofiary. Byk uskoczył w bok, poderwał łeb ku górze, ale nie zdołał pozbyć się prężnego ciężaru zwisającego u gardzieli. Aby uwolnić się od dławiącego uchwytu i zgnieść napastnika przygważdżając go do drzewa, byk naparł piersią na pobliski pień. Bury kłąb nie zwalniając uchwytu wywinął się błyskawicznie. Byk zachwiał się, a z korony wstrząśniętego drzewa na jego grzbiet miękko opadła śnieżna okiść. Nadbiegająca Grzywa dognała właśnie rogacza i odważnie chwyciła w szczęki ścięgno jego tylnej kończyny. Jeleń nawet nie wierzgnął. Stał teraz kręcąc pochylonym

łbem i usiłował dostać na róg ciężar wczepiony w jego szyję.

Daremny był to wysiłek i stało się oczywiste, że ofiara nie ujdzie już w las.

Uczepiony u jego szyi wilk wiedział, jak pokonać przeciwnika, i czynił to nieomylnie: trzymał uparcie ofiarę, a im zawzięciej i mocniej trzymał, tym konsekwentniej chronił własną skórę przed ciosem rogów i racic.

Wilk nie poruszał się. Nie zmieniał uchwytu, nie poprawiał go. Trzymał i dławił. Ani jednego zbędnego ruchu, ni drgnienia, ani jednego daremnego wysiłku. Trudził się rogacz, chwiejąc nieustannie obciążonym karkiem. Rabuś czekał tylko nie zwalniając uchwytu. Czas działał na jego korzyść.

Precyzja poczynań napastnika, oszczędność sił, przemyślność taktyki, którą Brodaty potrafił należycie ocenić, wryła się w jego pamięć, zadziwiła go i pouczyła. Pojął ją. Kiedy ochłonął z wrażenia, ścisnął włócznię mocniej w garści i ruszył biegiem zamierzając przegnać obcego wilka, dobić jelenia i skrwawić go. Przeliczył się jednak. Szybkim wyrzutem zadu byk uwolnił tylną kończynę z uchwytu Grzywy i pomknął poprzez zarośla, chyży nagle i silny, wlokąc u szyi swoje przeznaczenie. Następne wydarzenia skrył przed wzrokiem łowców pas wiklinowych zarośli.

Brodaty z Małym dość długo biegli śladem jelenia nie widząc go wcale. Byk miał w sobie jeszcze niemały zapas sił, choć coraz obficiej zbroczony był posoką, a niesymetrycznie rozrzucone ślady racic od dawna zdawały się zapewniać, że daleko nie ujdzie. Parł jednak naprzód, a jego śladem tracąc oddech biegli uzbrojeni prześladowcy.

Brodaty trzymał włócznię, gotów w każdej chwili do ostatecznego działania, ale wnet okazało się, że nie jest ono już potrzebne. Na przeciwległym skraju otwartego pogorzeliska, w szarości zimowego przedświtu, ukazała się sylwetka chudego samotnego wilka, który wciąż i wciąż od nowa pochylał grzbiet i kark nad powaloną zdobyczą.

Pod osłoną rosnących z rzadka tu i tam krzewów, zachowując wszelką ostrożność, zbliżyli się doń nieco i zobaczyli, jak głodne zwierzę pochłania spiesznie odrywane kęsy, wcale ich nie żując, i wygięte w grzbiecie rwie tylko i przepycha z mozołem przez oporny przełyk wielkie kawały mięsa. W sylwetce i ruchach wilka coś uderzyło Brodatego i kazało mu spojrzeć na odciśnięte obok tropy. Był tam ślad racic pędzącego jelenia. Mądrego jelenia, który teraz już nie żył. Ostatnie jego kroki znaczyła szeroka struga krwi. Towarzyszyły im odciski wilczych łap. Na jednym z nich zawisł wzrok Brodatego. Był to ślad prawej przedniej kończyny, odciśnięty przez powoli kroczące i pewne już swego łupu zwierzę. Ślad był wyrazisty... Nie odrywając oczu Brodaty wskazał nań dłonią i wyszeptał:

- Patrz... Tu patrz... za szyszką... odcisk wilczej łapy, widzisz?... Zobacz, brak dwóch pazurów... Poznajesz?

Wtedy chłopiec wychylił się lekko spoza krzaka, aby lepiej przyjrzeć się temu, na co wskazywał ojciec, a pod stopą jego trzasnęła cicho gałązka, ukryta pod śniegiem. Obaj spojrzeli na siebie: ojciec z naganą, syn z poczuciem winy, i obaj przenieśli wzrok na żerującego wilka. Kątem oka widzieli go dotąd... i nagle go nie było. Nie uszedł w las, nie skoczył spłoszony trzaskiem gałązki. Po prostu znikł. Zaginął. Rozpłynął się w naturalnym tle. Mógł być gdzieś w pobliżu, ale stał się niewidoczny.

I nie ujrzeli go więcej tego ranka ani żadnego z najbliższych, jakie po nim nastąpiły.

Ujrzeli natomiast Grzywę, która nie wiedzieć skąd, nagle pojawiła się przy napoczętych zwłokach byka. Do jadła nie przystępowała jednak. Oczekiwała cierpliwie. Przyuczona dawniej czekała, aż zbliży się Szerokostopy i rzuci należną jej porcję. Otrzymała ją wkrótce, pochłonęła i zwinęła się w kłębek pod pobliskim krzakiem. Minęło jeszcze trochę czasu, gdy ociężała sytością szła w kierunku Skalistej Polany śladem dwóch zgiętych pod brzemieniem postaci.


POSŁOWIE

Zdarzenia, z którymi Czytelnik zapoznał się w tej książce, nie są faktami historycznymi. Nie są nimi dlatego, że akcja dotyczy czasów prahistorycznych - odległych o kilkanaście tysięcy lat, czyli okresu, w którym historia pisana jeszcze nie istniała.

Gdyby przyszło Wam na myśl zapytać, dlaczego wtedy nie istniała, trzeba by odpowiedzieć po prostu, że ówczesny człowiek nie posiadł jeszcze umiejętności pisania ani tym bardziej zapisywania swoich dziejów, tak jak nie posiadał wtedy jeszcze wielu innych umiejętności, które nabywał z mozołem, w miarę postępu kultury cywilizacyjnej następnych tysiącleci.

Czy zatem opisany bieg wydarzeń oraz otoczenie i okoliczności towarzyszące wzajemnemu zbliżeniu się protoplasty psa i człowieka są nieprawdziwe? Są po prostu zmyśleniem?

Na to pytanie nie należy oczekiwać jednoznacznej odpowiedzi, ponieważ nikt udzielić jej nie jest w stanie. Odpowiedź nie jest nam dotąd znana. Wiedza współczesna nie jest bowiem zgodna co do szeregu szczegółów towarzyszących udomowieniu psa, a ściślej jego protoplasty, czyli owego pierwszego zwierzęcia, jakie człowiek prahistoryczny zdołał sobie podporządkować.

Teorii i hipotez różniących się w szczegółach jest na ten temat niemało, ale - jak wiemy - każda współcześnie najdoskonalsza teoria ma już w założeniu groźnego przeciwnika. Jest nim teoria jeszcze lepsza, która pojawi się prędzej czy później.

W miarę upływu lat teorii tych może przybywać, ale w nauce ścisłej liczą się nie teorie, lecz fakty leżące u ich podstaw. Liczą się dowody rzeczowe lub przynajmniej dowody pisane. Tych ostatnich - jak już wspomniałem - brak całkowicie. I w tym właśnie: leży cała trudność. Znane są nam bowiem tylko nieliczne fakty dotyczące tamtych czasów, a oceniać je i interpretować możemy wyłącznie na podstawie tych szczątkowych danych, jakie przypadkiem - przykryte ziemią lub skałą - dotrwały do naszych czasów. Siadów tych jest jednak niewiele lub ściślej - niewiele ich dotąd odkryto i poznano. Stąd luki i miejsce na domysły oraz teorie.

Niektóre jednak okoliczności związane z procesem, udomawiania protoplasty psa nie budzą już dziś poważniejszych wątpliwości. One to właśnie stały się osnową i tłem opowieści.

A opisany przebieg wydarzeń, szczegóły akcji, przygody opisanych w niej postaci ludzi i zwierząt? Co z nimi? Czy zdarzyły się one rzeczywiście? Być może tak. Być może rzeczywiście miały miejsce. Są one w każdym razie prawdopodobne. Moim zdaniem, nawet bardzo prawdopodobne, a to głównie dlatego, że udomowienie przodka psa odbywało się przecież w różnych miejscach i różnych punktach globu. Odbywało się ono nie wszędzie równocześnie i nie wszędzie w identyczny sposób. Gdzieś w Eurazji przebieg jego mógł odbywać się właśnie tak i zapewne - wśród różnych jego wariantów - jeden z nich zgodny byt z tym, co w tej oto książce przeczytaliście.

Tak lub owak, na podstawie tego, co dziś o tych czasach wiadomo i co obecnie wiemy o życiu psychicznym i instynktach zwierząt, mamy prawo tak sądzić...

Wilk natenczas nie był tak bojaźliwy wobec człowieka, jak dziś. Nie płoszono go, nie polowano na niego i z pewnością nikt nie nazwałby go „szkodnikiem” (jeśli to pojęcie w ogóle istniało). Nie stronił więc protoplasta psa od człowieka, lecz raczej traktował go jak współmieszkańca kniei. I tak trwało długo. Tu i tam może nawet trwało do czasów historycznych. Kiedy jednak nadeszły czasy stosowania broni palnej, czasy bujnie zagęszczającego się zaludnienia kontynentów, rozwoju rolnictwa i uprzemysłowienia, kiedy puszcze znikały z powierzchni ziemi, a coraz uboższy zwierzostan naturalnych siedlisk nie mógł już wyżywić wilków, wtedy zmuszone koniecznością, stały się konkurentem człowieka. Sięgnęły wówczas po żywność, którą ten sposobił dla siebie. Brały owce z zagród i pastwisk, porywały cielęta i zabijały „jego” zwierzynę łowną bytującą w okrojonych i wynaturzonych lasach. Słowem, wilk - jeśli występował zbyt licznie - miał stać się dla człowieka „szkodnikiem”.

...Ale w tamtych odległych czasach nie był nim przecież. Ich interesy w kniei były różne, a zwierzyny roślinożernej nie brakło ani jednym, ani drugim.

W czasach tych - odległych od współczesności o kilkanaście tysięcy lat - człowiek porzucał już tu i ówdzie życie koczownicze, ale wkraczając w następny etap rozwoju kulturowego i rozpoczynając życie osiadłe pozostał on przecież nadal jeszcze istotą dość prymitywną. Ogień znał wprawdzie od dawna, ale nie poznał wielorakich sposobów jego wykorzystania. W pracy i na łowach nadal posługiwał się ociosanym krzemieniem, kością lub rogiem zwierzęcym, ościeniem i łukiem. Zwierząt nie oswoił i nie udomowił jeszcze, a zwierzę łowne nie położone pierwszym celnym pociskiem umykało zwykle w popłochu wraz z cenną strzałą zaopatrzoną w krzemienny grot. Stracone więc bywało bezpowrotnie dla łucznika obdarzonego wprawdzie rozumem, ale nie tak przecież, szybkonogiego, jak jego niedoszła ofiara.

I tu właśnie mógł przydać się chyży, czworonożny sprzymierzeniec, zwłaszcza jeśli natura wyposażyła go w instynkty łowieckie, nadto w czuły węch, dobry słuch i lekki sen dzikiego zwierzęcia. Mógł więc przydać się i nocą, kiedy swoim zachowaniem (szczekać głośno jeszcze nie umiał) uprzedzał śpiącego człowieka o zbliżającym się niebezpieczeństwie, groźbie utraty łupu lub możliwości łatwej zdobyczy...

Tak więc pewnego dnia lub może pewnej posępnej; mroźnej nocy pomiędzy człowiekiem i pierwszym zwierzęciem przekroczona została bariera nieufności, i trwogi, a obie strony dostrzegły w tej symbiozie korzyści dla siebie.

Od tego to czasu drogi tych dwojga nie rozeszły się już. Do dziś idą one równolegle. A jak zbliżyły się ku sobie? Być może tak właśnie, jak to opisano na poprzednich kartkach książki.



KB”



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Korda Piotr Wadera
Korda Piotr Rudogrzywa córka Wadery
E2p, UTP-ATR, Elektrotechnika i elektronika dr. Piotr Kolber, sprawozdania
karta instrukcji obróbki (pusta), szkola, TM, Laboratorium, Projekt tuleja, Tuleja - Kamil Herko, Ra
Cel ćwiczenia, UTP-ATR, Elektrotechnika i elektronika dr. Piotr Kolber, sprawozdania
karta normowania, szkola, TM, Laboratorium, Projekt tuleja, Tuleja - Kamil Herko, Radosław Bała, Pio
Petycja w obronie ks. Natanka, ► ks. Piotr Natanek
Ogniwo, UTP-ATR, Elektrotechnika i elektronika dr. Piotr Kolber, sprawozdania
Badanie przebiegow pradow i napiec sinusoidalnych w elementach RLC, UTP-ATR, Elektrotechnika i elekt
Piotr Milejski Projekt przenośnika taśmowego, AGH, 6 semestr, Maszyny i Urządzenia transportowe
25, Studia, Pracownie, I pracownia, 25 Wyznaczanie współczynnika rozszerzalności cieplnej metali za
to lab1 Piotr Gębala gr31, odpowiedzi
LABFIZ08 2, Piotr Biernat
Lab fiz 09, Piotr Mazur Rzesz˙w 27.02.1996
próbny, Z Encyklopedii Kosmosu, autor: Piotr Cieśliński
pedagogika, Pedagogika konspekt, Piotr Gabryliszyn
LAB74A, Ladoratorium z fizyki
Ćwiczenie P14, Ćwiczenie P14 (5), Piotr Wajs
40ssssss, Piotr Molenda

więcej podobnych podstron