PIOTR KORDA
WADERA
„KB”
„O świcie przestał sypać śnieg. Szeroką drogą przez gęsty sosnowy miodnik
nikt przede mną tego ranka nie szedł. Napisałem - nikt nie szedł - i rozumiemy
doskonale, że miałem na myśli człowieka. Ileż w tym zarozumiałości! Tak jakby i w
przyrodzie nic się poza człowiekiem nie liczyło...”
JAN EDWARD KUCHARSKI
PONAD WODĄ
Nad szerokim rozlewiskiem rzeki unosił się gęsty opar porannej mgły,
przesłaniając jesienny krajobraz. W powietrzu wyczuwało się swoistą woń, jaką
wydaje z siebie podmokły mech i wilgotne, opadłe z drzew liście. Szuwary pożółkły
już i utraciwszy znaczną część swych szablastych liści, na wpół zwiędłe, osuwały się
w głąb przybrzeżnego mokradła. Było cicho i bezwietrznie. Tylko od czasu do czasu
dawało się słyszeć stłumione plaśnięcie ciała ryby o ciemną teraz i nieprzejrzystą
powierzchnię wody. Pozorny bezruch trwał dłuższą już chwilę, kiedy z nagich
konarów starej topoli rozniósł się nagle terkotliwy i natrętny skrzek spłoszonej sroki.
Wkrótce przemknęła w górze jej połyskliwa sylwetka i spomiędzy przybrzeżnych
zarośli z chrapliwym krzykiem i łopotem zerwała się czapla.
I znów zapadła cisza. Nie trwała jednak długo. Przerwał ją miarowy,
powtarzający się chlupot wody, a tuż za pasem przybrzeżnych trzcin i sitowia,
zamajaczyła wielka kłoda. Sunęła leniwie i minąwszy cypel porosły leszczyną,
wychynęła wreszcie z zarośli i mglistego oparu. Po czarnej powierzchni wody płynął
zwykły, obłupany z kory, kilkumetrowy pień. Był wydrążony lub raczej wypalony
wewnątrz, stanowiąc w ten sposób coś na kształt koryta. W wydrążeniu pnia na
rozstawionych szeroko nogach stał rosły brodaty mężczyzna odziany w skóry.
Wpierając raz po raz w dno rozlewiska długą, mocną żerdź, odpychał powolnym
ruchem czółno, nadając mu zamierzony kierunek.
Po chwili kłoda uderzyła lekko o przybrzeżny korzeń, a sternik i pasażer w
jednej osobie, nie wypuszczając z dłoni żerdzi, wyszedł z czółna do wody sięgającej
tu zaledwie kolan. Zahaczywszy następnie sęk żerdzi o tępy dziób swej prymitywnej
łodzi, podciągnął ją i witką łozy przywiązał u nadbrzeżnych korzeni. Uporawszy się z
tym oparł żerdź o pobliskie drzewo, po czym sięgnął do wnętrza czółna i wydobył
cztery strzały zakończone kościanymi grotami. Obrócił w palcach każdą z osobna,
przejrzał je w skupieniu i ująwszy wszystkie razem w garść, wsunął za rzemień
opasujący biodra. Następnie wydostał lekko wygięte, gładko obrobione drzewce, u
którego wierzchołka zwisała sprężysta struna skręcona w luźną spiralę, i wyskoczył
na brzeg. Tu rozejrzał się poszukując jakby czegoś na ziemi. Wzrok jego zatrzymał
się na rozwidleniu korzeni pobliskiego dębu. Zatknąwszy pomiędzy korzenie ten
koniec drzewca, u którego przytwierdzona była struna, mężczyzna podał się ku
przodowi i napierając ciężarem całego ciała na jego wolny koniec wygiął je w łuk.
Nie zwalniając naporu
sięgnął po strunę, naciągnął ją ku sobie i zahaczył o niewielki sęk sterczący u
wolnego wierzchołka drzewca. Wreszcie zwolnił ostrożnie nacisk, wyprostował się”
odsapnął i obrócił łuk w dłoniach. Sprawdzając prężność i moc napiętej teraz cięciwy,
naciągnął ją silnie” przytrzymał chwilę i puścił. Struna jęknęła, mężczyzna
przysłuchiwał się temu dźwiękowi, następnie zarzucił łuk na ramię i ruszył w las.
Jego barczysta sylwetka skryła się po chwili w gęstwinie, a odgłosy łamanych
szerokimi stopami gałązek zupełnie ucichły..
Blade słońce nie wyszło jeszcze zza lasu, kiedy lekki powiew wiatru
rozdmuchał znad rozlewiska resztki mgły, ukazując zaskakującą w tym dzikim
krajobrazie budowlę. Zawieszona nad lustrem wody, połyskiwała wilgotną bielą
okorowanych świerkowych okrąglaków. Masywne pale zanurzone głęboko w
mulistym dnie stanowiły jednocześnie fundament, szkielet i obramowanie tego
nawodnego szałasu. Boki jego wypełnione były odartymi z kory bierwionami,
spomiędzy których tu i ówdzie sterczały kępki mchu torfowego. Bez wątpienia służył
on jako materiał uszczelniający. Dach szałasu tworzyły pochyło ustawione i jak rybie
łuski zachodzące na siebie płaty kory modrzewiowej, a niskie wejście, osłonięte
zwisającą skórą jelenia, było ledwie widoczne. Przed wejściem znajdował się
niewielki pomost wysłany suto zeschłą trawą i listowiem. W stercie liści, zagrzebany
w nich niemal do połowy, siedział chłopiec. Oparty plecami o ścianę szałasu, skręcał
w palcach wypłukane jelito borsuka. Czynności tej oddawał się w skupieniu i dopiero
donośny, wysoki głos” jaki rozległ się z nawodnego szałasu, kazał mu ją przerwać i
skryć się w jego wnętrzu. Jednocześnie dał się słyszeć płacz niemowlęcia, a w niskim
otworze wejściowym ukazała się pochylona postać kobiety. Zsunąwszy się zręcznie
po palu stanowiącym podporę budowli, kobieta znalazła się w uwiązanej tu
wydrążonej kłodzie, chybotliwej i zupełnie podobnej do czółna, jakie u brzegu
pozostawił poprzednio brodaty mężczyzna. Zwolniwszy swe czółno z uwięzi kobieta
ujęła w dłonie długą tyczkę; zręcznie nią manewrując nawróciła kłodę i odpłynęła ku
pobliskiemu brzegowi. Wkrótce czółno skryło się w zaroślach, a ponad nimi ukazała
się po chwili błękitna i zwiewna wstęga dymu. Zaraz też rozwiała się i w ślad za nią z
zarośli począł wysuwać się ku górze słup kłębiastego, brunatnego dymu, jaki w ogniu
dają wilgotne gałęzie.
Dlaczego tych czworo istot ludzkich porzuciło gromadę swych pobratymców i
przybyło w te właśnie strony, nie wiemy. Z pewnością jednak nie kaprys stał się
przyczyną ich osamotnienia. Świeże blizny widoczne na karku, ramieniu i czole
mężczyzny, a zwłaszcza okoliczności, w jakich powstały, rzuciłyby pewne światło na
przyczynę banicji owego stadła ludzkiego. Być może brzemienna w skutki waśń ze
współplemieńcami zmusiła ich do opuszczenia starego siedliska i rodzimej gromady
plemiennej... A może lawina skalna lub inny kataklizm przyrody zgładził ich
współrodaków i współmieszkańców?
Dość, że tych czworo ludzi, stanowiących naturalną rodzinę i pozostawionych
w walce z dziką przyrodą własnej tylko przemyślności, prowadziło tu czas jakiś
trudne i pełne niebezpieczeństw życie samotnych mieszkańców puszczy.
Kiedy z biegiem czasu mróz skuł lodem rozlewisko rzeki, chroniące dotąd
szałas przed najściem drapieżnych zwierząt, mieszkańcy nawodnej chaty opuścili
ją, pozostawiając jednak dowody zamierzanego powrotu. Ich czółna,
zabezpieczone przed rozsychaniem i gniciem żywicą sosnową i łojem zwierzęcym,
okryte płatami kory i obrócone dnem ku górze, leżały na brzegu, a wejście na pomost
prowadzący do szałasu, zastawione stertą potężnych konarów, stało się niewidoczne.
Siady stóp, jakie mieszkańcy szałasu pozostawili na przybrzeżnym śniegu,
skierowane były w stronę skalnego płaskowyżu rozciągającego się o dzień drogi na
zachód.
GŁÓD
Była zima. Powiedzielibyśmy, że działo się to w lutym. Późne słońce, w
połowie ukryte już za ścianą lasu, barwiło różowofioletowym światłem mgliste
powietrze. Wkrótce nastała szarość. Mróz tężał. Krople wody zwisające za dnia z
wierzchołków gałązek brzóz zastygły ścięte mrozem i poruszane teraz podmuchem
wiatru uderzały o siebie, wydając lekki chrzęst... Ucho zwiniętej w kłębek wilczycy
drgnęło i zwróciło - się w kierunku, skąd dochodził nowy dla niej odgłos. Po chwili
zwierzę uniosło ciężki łeb i poczęło węszyć, wciągając powietrze krótkimi haustami.
Czarny, połyskliwy nos odchylił się w prawo, potem w lewo, i uspokojony brakiem
niepokojących woni wsunął się ponownie w puszystość sierści, grzejąc brzuch
zwierzęcia ciepłym oddechem. Ruchliwe wilcze ucho legło ponownie na karku i
zwierzę znieruchomiało. Niewiele czasu minęło, gdy nagle Wadera poderwała ciało
na nogi. Obejrzawszy się na mgnienie oka, zjeżona i niespokojna pobiegła
nierównym truchtem w kierunku płytkiego jaru porosłego tarniną. Dotarłszy tam
przywarła brzuchem do śniegu i czołgając się skryła w kolczastym gąszczu
zwrócona pyskiem pod wiatr. I znów poruszyły się jej wilgotne nozdrza, ale tym
razem podmuch nie przyniósł już obcej i niepokojącej woni.
Zwierzę nasłuchiwało czas jakiś, po czym schyliwszy kark obwąchało
zmiażdżoną przednią prawą łapę. Na mrozie ból palców stawał się jeszcze bardziej
dokuczliwy. Wilczyca poczęła lizać je i ogrzewać własnym oddechem. Skupiając nad
tą czynnością całą uwagę nie dostrzegła, jak odrobina suchego śniegu osypała się z
pobliskiego głazu. Po chwili jednak ucho jej uchwyciło cichy szelest.
Znieruchomiała. Kątem oka dostrzegła w szczelinie pod głazem jakiś nieznaczny
ruch. Wadera obserwowała w napięciu pobliskie, ośnieżone poletko porosłe tu i
ówdzie źdźbłami zeschłej trawy. Naraz zmysły jej znów pochwyciły drganie kępki
trawy przesłaniającej szczelinę pod głazem. Minęła długa chwila, zanim ruch się
powtórzył. I oto ze szczeliny pod ośnieżonym kamieniem powoli wysunęły się
ruchliwe, szczeciniaste wąsy, głowa z błyszczącymi wielkimi oczami i wreszcie z
nory wychynęła krągła i zwarta sylwetka dzikiego królika.
Wadera wstrzymała na moment oddech. Była głodna. Głodna od kilku długich
dni. Okaleczona łapa nie pozwalała jej nadążyć za koczującą wilczą watahą.
Niedawno nabyte kalectwo udaremniało też każdą skuteczną pogoń za zdobyczą.
Teraz wystarczyłby jeden sus... Jeden długi i celny skok... Rozszerzone źrenice
wpatrywały się w ruchomy cel. Zaparte pazurami tylne łapy drgnęły w napięciu,
sprężyły się i nagłym pchnięciem mięśni wyrzuciły zwierzę ku przodowi.
Rudawobury cień oderwał się od krzewów tarniny, przeleciał kilka metrów w
powietrzu, opadł... zachwiał się i osunął w sypki, puszysty śnieg tracąc równowagę.
Lewa łapa zdrowa i silna, lecz osamotniona teraz w swym wysiłku, ugięła się
pod ciężarem opadającego w rozpędzie ciała. Szczęki Wadery zwarły się w próżni
wydając suche kłapnięcie. Królika już nie było. Pozostał tylko zapach jego turzycy i
ostry ból zranionej łapy. Pozostał także dojmujący głód.
Wilczyca poderwała się w mgnieniu oka. Stanęła nieruchoma oceniając
sytuację. Nie powróciła jednak pod krzak tarniny. Ból, chłód, a nade wszystko głód
udaremniały sen i odpoczynek... Obwąchawszy jeszcze króliczą norę Wadera
zawróciła i poczęła oddalać się kulawym truchtem. Czas jakiś biegła uparcie przed
siebie. Zmuszała ją do tego instynktowna potrzeba ruchu i działania, jaką często
odczuwa głodne drapieżne zwierzę. Odpoczynek i bezruch stawały się bowiem
powolną zagładą, a pozostawanie na czatach przy raz spłoszonej ofierze byłoby
daremne.
Wadera pobiegła wzdłuż koryta zamarzniętego strumienia leśnego, na
przemian węsząc i nasłuchując.
Szybko nastawał zmrok; szybko tężał mróz. Knieję ogarniała cisza i
gęstniejąca ciemność bezksiężycowej nocy. Od czasu do czasu dawało się tylko
słyszeć hukanie puchacza lub piskliwe tiiuit puszczyka. Raz z oddali rozległ się
rozpaczliwy krzyk-skarga napastowanego królika i znów zaległa cisza.
Było już całkiem ciemno, kiedy ucho Wadery pochwyciło niedaleki, ledwie
słyszalny odgłos wilczego gonu za zdobyczą. Zatrzymała się na chwilę ulegając może
urokowi znanych dobrze sytuacji, zwiastujących zawsze bliską sytość. Tym razem
jednak niczego nie zwiastowały wilczycy. Nasłuchiwała jeszcze czas jakiś. Kiedy
odgłosy pogoni umilkły, ruszyła w drogę nie porzucając jednak obranego kierunku.
Biegła nadal wzdłuż brzegu strumienia. Tam gdzie łączył się on z rzeką, utworzyło
się szerokie, pokryte lodem rozlewisko. Wadera okrążyła je szerokim łukiem,
unikając lodowego podłoża.
Wkrótce drogę wilczycy przeciął sznurkowaty trop lisa. Zwykle mijała jego
ślad obojętnie, teraz przystanęła i wietrząc pobiegła krętą drogą rudego. Kalectwo
wilczycy czyniło pogoń za lisem bezcelową, a jednak nie porzucała jego tropu. Był to
bowiem czas, kiedy lisy łączą się w pary i zajęte swymi weselnymi sprawami mogły
stać się łatwą zdobyczą. Być może tę właśnie szansę podsuwało Waderze jej
doświadczenie.
Biegła już dłuższy czas, gdy oto obok zapachu lisa zwietrzyła naraz inną woń,
obcą tu, a jednak jej znaną. Ostry ów zapach raz już tego dnia zmusił ją do ukrycia się
w jarze porosłym tarniną. Teraz woń nie była tak wyraźna i bliska, a zwierzę
zdwoiwszy czujność zwolniło tylko tempo i tak powolnego truchtu. Nagle lekki
podmuch wiatru osadził wilczycę przynosząc ze sobą upragnioną woń mięsa.
Przełknęła ślinę i chłonęła chciwie nęcący zapach. Oto dwie wonie, niepokojące i
sprzeczne niemal, skupiły na sobie napiętą uwagę zwierzęcia. Jednoczesne i
równoległe napływanie tych dwóch zapachów było wilczycy już znane. Połączenie to
kojarzyło się w jej świadomości z niedawnymi i budzącymi lęk wydarzeniami.
Przystanęła niepewnie. Sierść na karku zjeżyła się, górna warga uniosła lekko
ukazując długi, sinobiały kieł. Najlżejszy nawet szmer nie docierał jednak do jej uszu.
Słuch zwierzęcia nie wyjaśniał pochodzenia owych sprzężonych z sobą zapachów. A
wzrok? Wilczyca rozejrzała się penetrując w skupieniu ciemność. I oto w odległości
kilkunastu zaledwie skoków jej ślepia napotkały bielejący i odarty z kory pień
zwalonego drzewa. Na pniu leżał nieforemny twór, którego z tej odległości wilczyca
rozpoznać nie była w stanie. Nozdrza jednak informowały jednoznacznie: tu, w
pobliżu na zwalonym
pniu, leży świeże, krwiste mięso. Spory ochłap, którym można nasycić głód.
Wadera oblizała górną wargę. Obserwowała bacznie otoczenie... Ponad mięsem,
wsparta jednym końcem na okorowanym pniu, sterczała pochyło ciężka kłoda.
Pozycja kłody, nieco nienaturalna, budziła w zwierzęciu niepokój. To „coś”, łączące
w sobie dwa charakterystyczne zapachy, wilczyca oglądała już poprzednio... Sytuacja
nie wydawała się całkiem nieznana... Te same dwie wonie lub raczej jednoczesne ich
połączenie, utrwalone w pamięci przed kilku dniami, rozpoznawała i teraz. Strwożona
stała jakiś czas nie ważąc ruszyć się z miejsca...
Kiedy przed kilku dniami, owej pamiętnej nocy, ponaglana głodem sięgała po
mięso, te same dwa zapachy drażniły jej nozdrza. Powoli i ostrożnie zbliżała się
wtedy do zwalonego drzewa. Tak jak teraz, pod ukośnie ustawioną kłodą, leżał na
nim spory płat świeżej sarniny. Tak jak teraz, mięso roztaczało nęcący zapach,
skażony jednak obcą jakąś wonią... Nie oparła się wtedy pokusie: postąpiła krok
naprzód i jeszcze krok, ale uderzana silniejszą falą obcej, niepokojącej woni,
zatrzymała się. Panowała cisza. Od nęcącej zdobyczy dzielił ją zaledwie krok. Nie
ruszając się z miejsca wyciągnęła szyję i ująwszy lekko zębami ochłap bez
powodzenia próbowała unieść go w gąszcz. Zwarła więc silniej szczęki i oparłszy
prawą łapę na okorowanym pniu szarpnęła zdobycz ku sobie. Mięso pozostawało
nadal nieruchome. Szczęki szarpnęły jeszcze mocniej... I wtedy nastąpiło coś, czego
zwierzę nie było W stanie pojąć: rozległ się łoskot i jednocześnie poczuła ostry,
przeszywający ból. Opadająca nagle kłoda pozbawiła Waderę bliskiej zdobyczy,
przygważdżając jednocześnie do pnia jej prawą łapę. Ogarnięta paniką, pociągnęła
uwięzioną kończynę całą siłą barku. Uwolniona, skowycząc i brocząc krwią, skryła
się w
gąszczu... Na długo zapamiętała łoskot opadającej kłody i nade wszystko
przeszywający ból, jaki po nim nastąpił...
Stała teraz nie poruszając się ani o krok, wpatrzona w źródło swego niepokoju
i zarazem pokusy. Doświadczenie sprzed kilku dni i strach nakazywały ucieczkę i
powstrzymywały przed zaspokojeniem dojmującego głodu, a bijąca w nozdrza woń
świeżej krwi i mięsa przykuwała zwierzę do miejsca. Wadera pozostawała
nieporuszona dłuższą chwilę. Wreszcie, powoli i ostrożnie, cofnęła się do skraju
polanki. Rozgrzebawszy śnieg legła przyczajona pomiędzy wystającymi korzeniami
starej topoli.
Mijały godziny długiej nocy. Wilczyca przymykała niekiedy ślepia. Chwilami
zapadała w lekką drzemkę wtuliwszy nos w pachwinę i pozostawiając tylko na straży
czujne, ruchliwe uszy. Co pewien czas lizała zziębniętą i okaleczoną łapę, po czym
znów zapadała w półsen.
DZIWNY STWÓR
Mrok już zaczynał rzednąć, kiedy do jej uszu dotarł szmer opadającej szyszki.
Wciśnięta w śnieg wilczyca uniosła głowę i spod nadziemnych korzeni topoli
zlustrowała bacznie otoczenie. Po chwili ujrzała, jak z korony pobliskiej sosny zsunął
się zręcznie tumak i swym lekkim kicającym galopem skierował się wprost do mięsa
leżącego na zwalonym pniu. Biegł szybko nie bacząc zbytnio na otoczenie. I on był
głodny. Wadera, gotowa bronić przed intruzem swej dotąd nie osiągalnej własności,
uniosła lekko barki i wpatrzona w ochłap sprężyła się już do skoku, kiedy
nagle w mroźnym powietrzu poranka rozległ się donośny, suchy łoskot. Echo
powtórzyło ten dźwięk i zwielokrotniło go w ciszy.
Strach przydusił wilczycę do ziemi. Znów nastał spokój i bezruch, tylko
naprężone mięśnie i pobudzone nerwy wprawiały ciało kulawej wilczycy w ledwo
uchwytne drżenie.
Mijały długie chwile oczekiwania, ale odgłosy buszującego tumaka nie
powtórzyły się więcej. Przyczajona płasko w śniegu Wadera czekała. Wreszcie
uniosła ostrożnie łeb, potem dźwignęła tułów i chyłkiem, krok za krokiem, wsłuchana
w ciszę i czujna poczęła zbliżać się do miejsca, na którym od wielu godzin skupiała
się cała jej uwaga. Z miejsca tego dochodziły teraz już trzy zapachy: tamte dwa,
których połączę-
nie było jej znane, i trzeci zapach: woń martwego tumaka...
Wilczyca zaskoczona nieuchwytną zrazu, ale wyczuwalną przecież zmianą w
otoczeniu zatrzymała się. Naraz dostrzegła ciało tumaka zwisające nieruchomo spod
zwalonej kłody. Długi, wąski tułów, brunatne tylne nogi i puszysty ogon opadały
bezwładnie z bielejącego pnia, na którym poprzednio widoczny był ochłap mięsa.
Wadera nie dostrzegała go teraz, chociaż z pewnością był tu jeszcze... Węch upewnił
ją o tym. Zmysły zwierzęcia skrzętnie notowały poszczególne wrażenia, ale nie było
ono w stanie pojąć związku przyczyn i skutków ostatnich wydarzeń.
Uważny i krytyczny obserwator spostrzegłby niewątpliwie, że dębowa kłoda
ustawiona przedtem ukośnie i podparta cienką żerdzią opadła przed chwilą z
łoskotem na leżący pień, przygniatając sobą tumaka wraz z mięsem, po które właśnie
sięgał. Prymitywna konstrukcja złożona z żerdzi i dwu pni nie była dziełem
przypadku. Nie przypadkiem znalazło się tam i mięso, na którym wsparta była żerdź
podpierająca pochyłą kłodę...
Doświadczenie wilczycy nabyte przed kilku zaledwie dniami i odświeżony
teraz pod wpływem nowych wydarzeń lęk były silniejsze niż głód i ciekawość. Nie
odważyła się zbliżyć do martwej kuny. Nie odważyła się także szukać mięsa. Po
chwili wahania wycofała się więc i legła ponownie pomiędzy korzeniami topoli.
Z drzemki wyrwał ją daleki odgłos łamanego chrustu i poszycia leśnego. Coś
w kniei głośno buszowało. Niedźwiedź spał jeszcze z pewnością w gawrze, a łoś
nie zapuszczał się w ten suchy las. Tylko rosły dzik mógł w ów mroźny czas
jawnie zakłócać leśne prawo ciszy. Żerując spokojnie w żołędziach lub wygrzebując
korzonki spod śniegu mógł czynić tyle zgiełku i posuwać się tak powoli... Wiatr wiał
jednak w kierunku, skąd zgiełk nadchodził, toteż żadna woń nie docierała i nie
ujawniała sprawcy hałasu.
Przyczajona wilczyca wpatrywała się w gęstwinę poszycia leśnego
przesłaniającego źródło hałasu. Wyczekiwała. Chwile mijały powoli. Napięty słuch i
węch, i wzrok wilczy utkwiony w gęstej masie drzew i krzewów chwytały
najdrobniejszą zmianę w otoczeniu... W kniei za każdym krzewem i wykrotem mogła
kryć się ostateczność... Naraz o kilkanaście zaledwie kroków od ukrycia Wadery
rozstąpiły się gałęzie. To, co ukazało się, nie było jednak ani dzikiem, ani
niedźwiedziem, nie było też łosiem... Woń, jaką z sobą niosło, także nie przypominała
żadnego ze znanych jej mieszkańców lasu... Ów dziwnie poruszający się stwór okazał
się czymś zgoła niepodobnym do stworzeń, które dotąd spotykała... Nozdrza jej
rozpoznały naraz ostry zapach znany już i niepokojący, który poprzednio dwukrotnie
towarzyszył ponętnej woni mięsa... Sierść na wilczym karku i barkach zjeżyła się,
wargi uniosły, ale żaden dźwięk nie wydobył się z krtani. Nieruchoma i cicha nie
zdradziła niczym swej obecności, a rozłożyste korzenie osłaniały ją przed wzrokiem
przybysza.
Hałaśliwy stwór łamiąc niefrasobliwie gałęzie i osypując śnieg z krzewów
zmierzał wprost w kierunku zwalonego pnia, na którym bezwładnie zwisało teraz
ciało nieżywej kuny. Zbliżywszy się dźwignął nieco dębową kłodę, zsunął ją z
wysiłkiem na bok i odrzuciwszy płat sarniny w śnieg, przykucnął. Zapach kuny stał
się po chwili szczególnie wyraźny, ale nieznany stwór uniósł go wkrótce z sobą,
oddalając się ze zdartą skórą zwierzęcia.
Minęła długa chwila, zanim odgłos łamanych gałęzi przestał wreszcie
docierać do uszu Wadery. Czekała czas jakiś, ale ponaglana głodem raz jeszcze
poczęła zbliżać się do miejsca, z którego płynął jakże nęcący zapach mięsa.
Postępowała powoli, krok za krokiem, obwąchując szerokie, nieznane dotąd i
osobliwe ślady pozostawione na śniegu. Niespodzianie natknęła się na ośnieżony
teraz ochłap sarniego mięsa. Leżał w bezpiecznej niemal odległości od owej budzącej
lęk kłody. O krok dalej, zagłębione w puszystym śniegu, spoczywało pozbawione
teraz skóry, martwe ciało tumaka. Wadera ujęła ostrożnie zębami mięso, nie ważąc
się jednak unieść go z ziemi. Z wysuniętą ku przodowi paszczą stała dygocąc z
napięcia, strachu i pożądliwości. Głód stał się teraz uczuciem dominującym.
Zaciskała kły, zatapiając je powoli w zdobyczy. Wreszcie szybkim rzutem karku
poderwała mięso ku sobie i spiesznie uniosła w gąszcz. Spory kawał sarniny i ciepłe
jeszcze ciało tumaka, po które wkrótce powróciła, nie zaspokoiły jednak głodu
Wadery. Obie porcje, pochłonięte żarłocznie, oddaliły przecież znacznie zbliżającą
się chwilę głodowej śmierci.
MIGOTLIWE ŚWIATŁO
Trudne to były dni. Żółte ślepia Wadery zapadły w głąb czaszki, a pełne
dawniej i lśniące jej boki zmieniły się w doły pokryte zmierzwionymi kudłami.
Głodne zwierzę słabło z dnia na dzień. Na mrozie rany nie goiły się, zmiażdżone
kości głodnego zwierzęcia nie zrastały, a próżne stale trzewia budziły niepokój,
przeganiały sen, szarpały czczością, pobudzały do nieustannego, choć daremnego
działania. Raz tylko, nocą, gdy sowa swym bezszelestnym lotem spadała na nornicę i
zatopiwszy szpony w jej małym ciele zrywała się znów do lotu, wilczyca zaczajona w
pobliskim krzaku jałowca skoczyła. Raz tylko w ciągu ostatnich dni szczęki jej nie
chybiły i zwarłszy się na pierzastym ciele pozwoliły zdrowej łapie przygnieść żer do
ziemi, rwać go zębami i pochłaniać.
Mizerna to była zdobycz. Więcej w niej było puchu i kości niż łykowatego
mięsa. A jednak skromny ów łup znaczył teraz więcej niż w porze sytości i ciepła
tłusty warchlak.
W owym czasie, czasie tęgich mrozów i daremnych łowów, wilczyca gnana
głodem powracała kilkakrotnie na śródleśną polanę, gdzie przed kilku dniami, przy
kłodzie dębowej, jej trzewia po raz ostatni napełniły się jadłem. Nie znajdowała tam
jednak niczego, czym mogłaby nasycić swój niezmiennie teraz podciągnięty brzuch.
Tego ranka raz jeszcze powróciła na polanę, aby znów przekonać się o
bezowocności swoich poszukiwań. Wilczyca nie oddaliła się jednak stamtąd. Czujna,
przywarowała w korzeniach starej topoli. Węszyła. Zaskoczyła ją tu nowa, niezwykła
woń, roznosząca się w mroźnym powietrzu. Znana zwierzęciu, lecz nie spotykana o
tej porze roku, obca teraz i niepokojąca, zbliżona była do zapachu, jaki wydaje z
siebie żywiczne drewno osmalone letnim piorunem. Zimą zapach ten był w kniei
zaskakujący i jakby nie na miejscu. Budząc w mieszkańcach puszczy lęk, osadzał je
na czas jakiś w panicznym odrętwieniu, zmuszał do ukrywania się w norach lub
skłaniał do nagłej ucieczki. Wilczyca zbierała się już do szybkiego odwrotu, gdy
naraz, oprócz tamtego zapachu, poczuła wyraźną i jakże
upragnioną woń mięsa. Nie złudną i odległą, ale bliską i nieco tylko
odmienioną. I znów nękający głód, górujący teraz nad wszystkimi doznaniami,
zagłuszył trwogę zwierzęcia.
Wilczyca pozostała na miejscu, czujna i w każdej chwili gotowa do odwrotu.
Od strony, skąd płynął nęcący zapach, docierał też od czasu do czasu cichy
powtarzający się trzask. Minęła długa chwila, zanim oswoiwszy się z owym
odgłosem Wadera odważyła się podnieść łeb. Zwróciwszy wzrok w prawo
wpatrywała się uparcie w coś, co z daleka przypominać mogło wznoszące się ku
górze pasmo gęstej mgły. Nie była to jednak mgła...
Kierunek wiatru zmienił się tymczasem i żaden zapach nie docierał już
stamtąd. Wadera uniosła się i starając ustawić się pod wiatr, przebiegła chyłkiem
kilkadziesiąt kroków. Naraz rozległo się kilka głośniejszych trzasków i u
przeciwległego skraju polanki ukazał się czerwonordzawy błysk. Wkrótce nastąpił
drugi, trzeci, aż nagle, w ślad za porywistym podmuchem wiatru, wystrzelił ku górze
rdzawożółty, ruchliwy i migotliwy słup, ponad którym unosiło się drgające powietrze.
Powyżej snuło się nadal wydłużone pasmo ciemnej, ruchliwej „mgły”, niosącej z sobą
zaskakującą i nie spotykaną w zimie woń osmalonego piorunem drzewa.
Ponowna fala lęku unieruchomiła teraz zwierzę, wgniatając je brzuchem w
śnieg. Mglisty i daleki ślad dawnego przeżycia przetrwał zapewne w wilczym mózgu.
Doznane niegdyś wrażenie wyniesione w trwodze z pożaru puszczy zespoliło trwale
w pamięci woń dymu z poczuciem lęku. Zatarte okruchy wrażeń odżywały w
zwierzęcym mózgu pod wpływem aktualnych doznań. Nie tylko woń sama, ale i
trzask, i migotliwy błysk budziły w niej trwogę... Tę samą trwogę, jakiej
latem ulegała cała zwierzyna puszczy, a z nią i Wadera, umykając w popłochu
przed płonącą ścianą lasu... Paniczny lęk przed napierającym zewsząd płomieniem
gnał wtedy wszystką zwierzynę puszczy za rzekę, godząc ofiary z odwiecznymi ich
napastnikami. Bezpieczne wody rzeki niosły ze sobą rysia obok dzika, wilka łeb w
łeb z królikiem i lisa płynącego w parze z zającem. Tylko ptaki ominęły tę wspólną
drogę ratunku.
Pomimo strachu Wadera teraz nie ruszała się z miejsca. Migotliwe i
przerażające światło nie napierało przecież, nie gnało jej przed sobą, nie zmieniało
pierwotnego położenia.
Utkwiwszy wzrok w źródle swego lęku Wadera nie od razu zauważyła, jak z
pobliskich krzaków jałowca wysunęła się wysoka sylwetka, którą widziała już przy
ciele martwej kuny. Teraz postać ta zatrzymała się przy samym źródle trzasków i
woni osmalonego drzewa i pochyliła się, aby unieść coś spośród sczerniałych gałęzi.
Równocześnie w powietrzu rozszedł się swoiście odmieniony, jakże jednak nęcący
zapach mięsa.
Po chwili wysoka sylwetka ukazała się oczom wilczycy w całej okazałości i
skryła w gąszczu jałowca. Odgłosy jej oddalających się kroków długo jeszcze
rozchodziły się w kniei.
Ognisko powoli wygasało.
Gdy woń spalenizny przestała rozchodzić się ze zwęglonych drew, a zapach
pieczonego tłuszczu zwierzęcego i mięsa nadal drażnił nozdrza, Wadera przyczajona i
ostrożna poczęła zbliżać się. Wśród ciepłych jeszcze gałęzi znalazła głowy i trzewia
kilku dzikich królików. Znalazła też odartą ze skóry i przypieczoną pęcinę i racicę
dzika. Pochłonęła to wszystko w okamgnieniu i nadal głodna pobiegła w las.
TROP W TROP
Chyłkiem i cichcem, nierównym truchtem i kłusem kulawym Wadera
podążyła naprzód. Posuwała się drogą, jaką wyznaczał trop szerokich śladów
odbitych świeżo na śniegu. Pomykała skrycie za brodatym człowiekiem,
wykorzystując jako osłonę każdy krzak i każdą nierówność podłoża. Poduszki
zdrowej dotąd, lecz stale przeciążonej łapy zdarte na zlodowaciałym tu i ówdzie
śniegu krwawiły i sprawiały ból. Wilczyca biegła jednak uparcie naprzód.
Nie ciekawość, lecz głód skłaniał zwierzę do posuwania się tym dziwnym
tropem. Tropem, w którego pobliżu niedawno znalazła przecież strawę i napełniła
pusty brzuch. Doświadczenie sprzed kilku dni poparte nowym, nabytym tego ranka,
zespoliło w wilczym mózgu sytość z owym osobliwym i tak swoiście woniejącym
śladem. Ono właśnie wytyczało teraz kierunek jej krokom.
Zachowując bezpieczną odległość i poszukując stale osłony Wadera nakładała
wiele drogi. Z trudem nadążała za Brodatym. Przywykłszy do stałego odgłosu
łamanych jego krokami gałęzi, wilczyca nie od razu pochwyciła nowy odgłos. Po
chwili rozpoznała rytmiczny, głuchy i ledwo słyszalny tętent racic stłumiony w
puszystym śniegu. Tętent zbliżał się szybko i wkrótce stał się wyraźny i bliski.
Wilczyca legła przyczajona pod pobliskim świerkiem. Jednocześnie spostrzegła, że
idąca w przedzie szerokostopa istota zatrzymała się również i ukryła w poszyciu
leśnym. Po chwili spoza zielonych krzewów jałowca wyskoczył spłoszony czymś
sarniak i oderwawszy się od stada gnał samotny wielkimi, tanecznymi susami
kierując się wprost na ukrytą Waderę. Szeroko rozwarte źrenice wilczycy śledziły
każdy ruch spłoszonego zwierzęcia... Naraz dał się słyszeć krótki, ostry świst i niemal
równocześnie umykający w popłochu sarniak skoczył pionowo w górę... Przebiegłszy
jeszcze kilka kroków zręczne zwierzę potknęło się i zapadło w śnieg w pobliżu
zaczajonej wilczycy. Niezwykłość zdarzeń i niedawny świst strzały powstrzymały ją
od porzucenia ukrycia i napaści na łatwą zdobycz. Tymczasem, szpicak, zwęszywszy
zapewne bliską woń wilczego piżma, zerwał się spiesznie, ale po kilku niepewnych
susach, wydawszy z siebie krótkie beknięcie, osunął się ponownie w śnieg. Minęła
chwila ciszy. Dobywszy ostatnich sił sarniak zerwał się raz jeszcze, skoczył na oślep
w krzak głogu, zachwiał się i znów runął w śnieg. Przez chwilę dochodził stamtąd
jego świszczący oddech, ale i ten wkrótce przycichł. Wadera uniosła się lekko i
ostrożnie wysunęła głowę spod nawisłych gałęzi. Łup był blisko, należało po niego
tylko sięgnąć...
Uczynił to jednak nie wilk. Ukryty dotąd w krzewach brodaty mężczyzna
zerwał się teraz z hałasem, i zmieniwszy nagle kierunek swego marszu począł szybko
cofać się, poszukując tropu racic. Wkrótce odnalazł go i biegnąc szybko zbliżał się do
miejsca, gdzie legł szpicak. Chwila zwłoki, w której biegnący zatrzymał się
pochylony nad wyciśniętymi w śniegu śladami, pozwoliła wilczycy wycofać się
niepostrzeżenie.
Ugniatając śnieg przeczołgała się strwożona do niewielkiej jamy powstałej
przy wykrocie. Na jawną ucieczkę było już za późno... Wciśnięta w kotlinkę i
osłonięta korzeniami zwalonej sosny leżała teraz przyczajona i obserwowała bieg
wypadków.
Znalazłszy się przy ciele nieżywego sarniaka Brodaty przyklęknął na jedno
kolano i oparłszy się dobrze drugą nogą chwycił oburącz drzewce strzały łuczniczej,
tkwiącej głęboko pomiędzy żebrami zdobyczy.
Szarpnął mocno, ale kościany grot, zaopatrzony w haczykowate zadziory,
tkwił nadal w swoim miejscu. Szarpnąwszy jeszcze raz i drugi, mężczyzna uporał się
wreszcie ze strzałą i wsunął ją za cholewę futrzanego buta. Dobył zza rzemienia
krzemienny nóż, rozpłatał wprawnymi ruchami skórę na udach i brzuchu zwierzęcia,
wyłuskując zręcznie i szybko jej mięsistą zawartość. Oddzieliwszy z kolei od reszty
tuszy odarte ze skóry szynki i lędźwie, przebił je zaostrzonym naprędce kijem,
zarzucił ładunek na barki i szybko oddalił się.
Kiedy odgłosy jego kroków przycichły zupełnie, wilczyca odważyła się
opuścić ukrycie. Podniecona znanym już połączeniem woni szerokiego tropu i
mięsiwa węszyła jeszcze czas jakiś. Wreszcie głód ponaglił ją. Po chwili była już
przy ciele ubitego sarniaka. Stanęła nad żerem, rozejrzała się uważnie wokoło,
strzygnęła uchem i uspokojona nieprzerwaną ciszą poczęła żarłocznie rwać mięso.
Szarpiąc, ciągnąc i miażdżąc nie zważała na ból łapy zapartej teraz w rozdzieranej na
sztuki tuszy. Łykając w pośpiechu potężne kęsy krwistego mięsa, z trudem
przepychała je przez szeroką gardziel. Wreszcie syta i znużona oblizała pysk i bez
pośpiechu skryła się w gęstwinie. Nie odeszła daleko. Zwinięta w kłębek pod
pobliskim świerkiem zapadła rychło w sen; nazbyt głęboki, ciężki sen nadmiernie
sytego drapieżcy. Spała długo. Minął wieczór, noc i poczynało już świtać, kiedy
ocknąwszy się poczuła ponownie głód. Zaraz też udała się na miejsce, w którym
pozostawiła sporo jeszcze sarniego mięsa i resztek trzewi. Ale nie było tam nic.
Drobna zwierzyna leśna nękana mrozem i zgłodniała nie pozostawiła nawet racic.
Miejsce wczorajszej uczty Wadery znaczyły tylko strzępy zmierzwionej sarniej
sierści i jeden osamotniony róg szpicaka.
Ciało wilczycy od wielu dni raz tylko nasycone domagało się następnego
posiłku. Na miejscu nie było go jednak, a bezczynność groziła powolną zagładą.
Wadera chwyciła tedy nozdrzami górny wiatr i nie oglądając się pobiegła w knieję.
POD SKALNYM WISZAREM
Było już widno, kiedy od skraju leśnego pogorzeliska rozległ się głośny
trzepot skrzydeł. To stadko kuropatw zapadło właśnie w zeschłe byliny i przy-
cichło nagle. Wadera zatrzymała się na mgnienie oka i ustaliwszy kierunek, z
którego doszedł ją ten znajomy odgłos, poczęła się tam przemykać. W pobliżu
pogorzeliska zwolniła kroku i przystanęła w ukryciu. Penetrując wzrokiem okolicę
rozpoznała znajome kuliste sylwetki... Były jednak jeszcze dość daleko. Zbyt daleko,
aby kulejący wilk mógł znaleźć się przy nich w kilku błyskawicznych susach.
Pozostawała tylko możliwość podejścia ptaków z ukrycia na odległość jednego
skoku. Wygniatając w śniegu szeroką bruzdę, z głową przy ziemi wilczyca posuwała
się ledwie dostrzegalnym, płynnym, bezgłośnym ruchem. I oto kiedy od najbliższego
ptaka dzieliły ją zaledwie dwa susy, w gałęziach pobliskiej sosny zabrzmiał głośny
stukot dzięcioła. Wadera drgnęła z lekka trąciwszy pobliską gałąź. Z gałęzi osunęła
się śnieżna okiść... i po lesie znów rozszedł się głośny trzepot skrzydeł. Spłoszone
stadko kuropatw opadło tym razem na sam środek odsłoniętego pogorzeliska. Biała i
płaska przestrzeń, pozbawiona poszycia i całkowicie przejrzysta, udaremniała
wszelkie wysiłki Wadery. Rudo-bure kudły odcinały się od powierzchni śniegu,
zwiastując ptakom bliskie niebezpieczeństwo. Wilczyca ponowiła próbę, ale ptaki
poderwały się z łopotem raz jeszcze i odfrunęły bezpowrotnie. Zaniechała więc
pogoni za stadkiem, kierując się w stronę pobliskiego strumienia. Zdołała ujść
niewiele drogi, kiedy omijając pagórek straciła naraz równowagę i zapadła w głęboki
śnieg. Przednia jej łapa, trafiając zrazu w próżnię, znalazła jednak oparcie na dnie
sporego zagłębienia. Myszkując nosem w sypkim pyle śnieżnym natrafiła na
zasypane zeschłymi liśćmi ujście podziemnej nory. Z głębi dochodził cichy i
regularnie powtarzający się szmer. Odgrzebawszy listowie, Wadera wsunęła chude
barki w głąb podziemnego korytarza. Rozpoznała
tam znaną i niezbyt obiecującą woń. To tłusty borsuk, od dawna zapadły w
zimową drętwotę, sapał głośno przy każdym głębokim i powolnym oddechu. Spał
twardo, ufny w bezpieczeństwo swego zimowego ukrycia. Nie mylił się. W swej
norze stary borsuk nawet dla wilka bywa niełatwą zdobyczą. Nieruchawy z pozoru i
krępy posiada tęgą broń. Mocne zęby i potężne pazury, choć nieskore do napaści,
potrafią w potrzebie bronić zaciekle i skutecznie.
Nie mając wyboru głodna wilczyca nie ustąpiła jednak. Gonić zwierzyny nie
była w stanie, należało więc brać ją we śnie lub z zasadzki. Zagłębiając się w coraz
węższy prześwit nory, utknęła wkrótce. Barki jej nie mieściły się już w podziemnym
tunelu, a rozkopanie go i poszerzenie uniemożliwiała okaleczona łapa. Wysunąwszy
się z nory, otrząsnęła z grzywy piasek i utwierdzona w bezowocności swoich
łowieckich wysiłków pobiegła dalej brzegiem strumienia.
Węsząc tu i tam, klucząc wśród krzewów i drzew, nasłuchując i rozglądając
się usiłowała odnaleźć ślad człowieka, trwale już związany w jej pamięci z
pożywieniem i sytością. Wkrótce wyczuła jego charakterystyczną woń i po chwili
była na szerokim tropie. Biegnąc uparcie naprzód nie porzucała go już.
Południe dawno minęło, kiedy wycieńczona i obolała legła pod krzakiem liżąc
teraz obie przednie łapy. Wypoczynek był jej niezbędny i trwałby zapewne znacznie
dłużej, gdyby wiatr nie przyniósł wkrótce niepokojącego zapachu dymu. Węszyła
jeszcze jakiś czas, wreszcie ruszyła znów w drogę. Nie pobiegła jednak wprost tam,
skąd powiew niósł z sobą woń, lecz podążała nadal trzymając się poprzednio
obranego tropu. Szlak idący nieco pod górę i szmat przebytej już tego dnia drogi
hamowały tempo i tak powolnego jej kłusa.
Było ciemno, kiedy przebywszy Głęboki Jar zarośnięty gęsto krzewami
stanęła u skraju rozległej Skalistej Polany, stanowiącej niewysokie, płaskie
wzniesienie. Płaskowyż osłonięty był po przeciwległej stronie kilku kamienistymi
wzgórzami, połączonymi pasmem niewielkich skał. W ten właśnie sposób powstał tu
jednolity niemal grzbiet, stanowiący osłonę od północo-zachodu. Jedna z wyższych
skał tworzyła dość potężny nawis nad szeroką wnęką skalną. U podnóża skały
widniała rozległa czarna plama ziemi ogołoconej ze śniegu. W środku ciemniejącego
poletka migotało znane już Waderze błyskotliwe światło, ponad którym unosiło się,
tak jak poprzednio, drgające powietrze i ciemna, wonna smuga dymu.
Ognisko płonęło, a wilczyca wpatrzona weń i urzeczona niezwykłym
widokiem cofnęła się niezdecydowanie i skryła pod osłonę pobliskich krzewów.
Zapach dymu i trzask smolnego drzewa nie budził już w niej tak panicznego lęku.
Siedziała teraz z uniesioną głową i obserwowała w napięciu otoczenie.
Po chwili z ogniska trysnął w górę snop iskier, a podsycone płomienie
rozświetliły gęstniejący mrok i rzuciły na skalną ścianę chybotliwy odblask. Na tle
skały widoczna była jakaś ruchoma postać. Wilczym ślepiom ukazała się jej jasna,
bezwłosa twarz i szczupłe barki. Nie był to więc ten sam osobnik, na którego śladzie
Wadera nasyciła głód poprzedniego dnia. Ten, którego oglądała teraz, był znacznie
mniejszy i innym nieco obdarzony zapachem. Pozwoliło to wilczycy pojąć, że istota,
którą teraz miała przed sobą, była czymś nowym i dotąd jej nie znanym, a
jednocześnie czymś niezmiernie podobnym do owego brodatego, wielkiego
stworzenia, jakie poznała poprzednio.
Kobieta skryła się tymczasem w niszy skalnej i niemal równocześnie z głębi
ozwał się skrzekliwy i przeciągły głos zbliżony do płaczliwego pojękiwania
nawołujących się wiosną żbików. Po chwili głos ten przycichł i ustał zupełnie.
Ognisko wygasało. Nad skałami zaległa ciemność pochmurnej, mroźnej nocy.
Przed północą zaszumiało w kniei. Górą hulał wiatr strącając tu i tam śnieżną okiść.
Potem zaszumiał też w dole wzniecając białą zadymkę. Wilczyca zmrużyła ślepia,
otrząsnęła z grzbietu nawiany śnieg i parsknęła donośnie. Zaniepokojona odgłosem,
jaki mimo woli wydała z siebie, skryła się w pobliskim gąszczu. Minęło kilka godzin
i wiatr rozpędziwszy chmury ustał wreszcie. Wadera ocknęła się w ciszy i bezgłośnie
powróciła na brzeg Skalistej Polany rozjaśnionej teraz światłem księżyca. Zatrzymała
się tu czas jakiś wśród krzewów jałowca. Węszyła i rozglądała się. Po chwili,
zasłuchana w ciszę, poczęła skradać się w kierunku skalnej wnęki. Podchodząc z
boku, skrajem polany, natknęła się na zamarznięte resztki trzech dzikich królików,
napiętnowane znanym już Waderze zapachem tropu człowieczego. Były to
wnętrzności, głowy i łapy. Zwierzę pochłonęło wszystko kilku ruchami szczęk i
poprzestawszy na skromnym posiłku powróciło chyłkiem w zwartą masę poszycia
leśnego otaczającego Jar. Tam było bezpieczniej. Wkrótce, wtuliwszy nozdrza w
pachwinę, Wadera zapadła w sen, grzejąc brzuch własnym oddechem.
Mijały godziny długiej nocy, a sen wobec znów narastającego głodu stawał się
coraz czujniejszy. Księżyc ponownie skrył się w chmurach i mróz zelżał nieco. Nad
ranem przyprószył śnieg. Dzień wstawał łagodny, bezwietrzny.
Było już prawie jasno, kiedy do uszu wilczycy dotarł jakiś szmer. Uniosła
głowę i spojrzała w kierunku skał. Rozpoznała tam znaną sobie postać. Na
wzniesionym nad ziemią tarasie skalnym, w całej okazałości swego wzrostu, stał
brodaty mężczyzna.
Człowiek trzymał w dłoni długą, ostro zakończoną włócznię. Wyszedł
zapewne dopiero z ciemności, bo osłaniając dłonią zmrużone oczy, stał jakiś czas
nieruchomo. Wreszcie przetarł powieki, przeciągnął się, ziewnął i zadarłszy głowę ku
niebu przyjrzał się z uwagą gęstniejącym na wschodzie chmurom. Po chwili sięgnął
po łuk oparty o skałę, nacisnął piersią jego drzewce, naciągnął cięciwę, zamocował ją.
Zarzucił łuk na ramię i zsunąwszy się ze skalnej stromizny począł iść w stronę lasu.
Przeszedłszy kilkanaście kroków przystanął i przyjrzał się przysypanym cienką
warstwą śniegu, dość jednak świeżym i wyraźnym śladom wilczych łap. Przyklęknął
nawet, zdziwiony zapewne tym trójnogim śladem. Wkrótce powstał, zatrzymał przez
chwilę wzrok na brzegu lasu, to jest tam właśnie, dokąd prowadził trójnogi wilczy
trop, i nie oglądając się przemierzył spiesznie otwartą przestrzeń Skalistej Polany.
Wkrótce skrył się pomiędzy pniami pobliskich drzew.
Wadera rozpoznała od razu Brodatego i bez wahania, zachowując jak zawsze
bezpieczną odległość, podążyła świeżym i tak dobrze już znanym szerokim jego
tropem. Zwiastował on zwykle bliskość świeżego mięsa lub - jak ostatniej nocy -
bodaj resztek ubitej zwierzyny...
ŁOWY
Było cicho. Najlżejszy nawet podmuch wiatru nie poruszał gałęzi drzew, toteż
szelest i trzask gniecionych gałązek, towarzyszący lekkim krokom Brodatego, niósł
się daleko w las. Waderze nietrudno zatem było śledzić go niepostrzeżenie. Podążała
za nim dłuższy już czas, gdy w nozdrza jej uderzyła nagle wyraźna, choć słaba woń
dzika. Jednocześnie w sposobie poruszania się Brodatego wilczyca spostrzegła
zmianę. Szedł teraz przygięty, stąpał miękko i bezgłośnie, skradał się na
podobieństwo zwierzęcia czatującego na ofiarę. Wadera widziała go takim po raz
pierwszy. Zrazu przywarowała w śniegu zdezorientowana, a po części spłoszona jego
odmiennym zachowaniem się. Po chwili jednak, spostrzegłszy, że podąża za tropem
dzika, ruszyła dalej jego śladem. Kiedy woń dzika stała się bliska i należało się
spodziewać, że ten lada chwila zerwie się i rzuci do ucieczki, Wadera, nakładając
drogi, pobiegła nieco w bok i wyprzedziwszy chyłkiem Brodatego, legła nieruchomo
pod krzakiem. Jej pościg za starym dzikiem byłby daremny, przyczaiła się więc tylko
wykorzystując instynktownie tę niewielką szansę, jaką daje zbliżenie się naganianej
ofiary do zaczajonego drapieżcy. Po chwili dało się słyszeć oczekiwane sapnięcie
niepokojonego odyńca, ale zaraz znów nastała cisza. Wreszcie sapanie powtórzyło się
i zwierz zerwał się do biegu. Przez mgnienie oka Wadera widziała wydatny kłąb
dzika pokryty sterczącą szczeciną i długi jego pysk. Niemal w tej samej chwili dzik
wydał z siebie krótkie fuknięcie, po czym do uszu Wadery dotarł nagły,
przeszywający powietrze świst, a tuż po nim tętent racic uciekającego postrzałka.
Wadera zerwała się nie chcąc stracić z oczu bliskiej zdobyczy. Przyczajona pobiegła
jego śladem. Naraz postrzelony dzik zatrzymał się. Stanął ciężki, zwalisty, z
opuszczonym ku ziemi łbem i szeroko rozstawionymi racicami. Trwał tak dłuższą
chwilę, po czym zwrócił paszczę w bok i zaczął obracać się w koło, jakby z zamiarem
uchwycenia własnego ogona lub raczej strzały sterczącej teraz u jego nasady. W
końcu przysiadł na zadzie i znieruchomiał.
Wpatrzona w odyńca Wadera przyczaiła się i skryła w pobliżu. Nie odważyła
się zaatakować zwierzęcia, którego zachowanie się było tak niezwykłe. Czekała i
zwlekała niezdecydowana, gdy oto dojrzała przed sobą skradającą się postać
Brodatego. Stanął właśnie pod osłoną świerkowych gałęzi i pozostawał tam, zdawało
się, bez ruchu. Dygocąc w napięciu, Wadera wyczekiwała odpowiedniej chwili.
Naraz ponownie dał się słyszeć znany jej krótki świst i jęk puszczonej cięciwy, i w
ślad za tym dźwiękiem rażony dzik poderwał się. Przegalopował kulejąc wzdłuż
potężnego pnia zwalonej sosny i w chwili gdy usiłował przeskoczyć tę niewielką
przeszkodę, zwalił się nagle na bok. Spoza świerka wyskoczył jednocześnie Brodaty i
biegnąc na przełaj wielkimi susami, szybko zbliżał się do powalonego dzika.
Ranione zwierzę próbowało zerwać się do ucieczki, ale zdołało tylko unieść
przód ciała i wsparte na przednich kończynach zwróciło rozwartą paszczę ku
nadchodzącemu. Brodaty zaszedł dzika z boku, odstawił jedną nogę poza siebie,
zaparł się mocno w ziemię i odchyliwszy ciało wstecz uniósł nad głową włócznię.
Wyprzedziwszy go o mgnienie oka, dzik powstał jednak i całym impetem zwartego
cielska zaszarżował wprost na prześladowcę. Uskakując w bok, Brodaty zachwiał się,
lecz oparłszy się na włóczni, uchwycił równowagę w chwili, gdy zakrzywiona,
żółtawa szabla dzika dosięgnęła w przelocie jego uda. W rozpędzie dzik przebiegł
jeszcze kilka kroków przed siebie, po czym zawrócił i natarł ponownie. Brodaty
zdołał jednak wskoczyć tymczasem na pień powalonej sosny i mierząc z góry,
potężnym rzutem ramienia zatopił cały grot włóczni tuż za łopatką zwierzęcia.
Rozległ się chrapliwy kwik, potem głośne sapanie i zaległa cisza, wypełniona tylko
głośnym oddechem Brodatego.
W powietrzu rozeszła się woń świeżej krwi. Wadera oblizała pysk, lecz nie
odważyła się unieść głowy. Tymczasem Brodaty wyrwał z boku ubitego zwierzęcia
dzidę. Następnie silnym szarpnięciem wyciągnął strzałę tkwiącą pomiędzy żebrami
odyńca i drugą, sterczącą u nasady ogona. Zatknąwszy swoim zwyczajem strzały za
cholewę futrzanego obucia, łowca przykucnął, odchylił rozdartą skórę odzienia,
przyjrzał się z uwagąH zaciekawieniem swojej ranie na udzie i spokojnie, w
skupieniu wziął się do zdzierania skóry i ćwiartowania zdobyczy. Sporo czasu
minęło, zanim uporał się z
grubą skórą i ciężką tuszą ubitego dzika. Odrzuciwszy na bok wnętrzności i
łeb uniósł wypatroszoną przednią część tuszy; obarczony tym ciężarem przeszedł
kilka kroków w kierunku pobliskiej sosny. Tu zatrzymał się, stęknął z wysiłku, uniósł
ciężar ku górze i z rozmachem nabił mięso na tęgi sęk, sterczący ponad jego głową.
W ten sposób zabezpieczył przed nieproszonymi współbiesiadnikami część zdobyczy,
którą zmuszony był pozostawić na miejscu. Resztę tuszy zarzucił na barki, łuk i dzidę
ujął w dłonie i ruszył w kierunku, skąd przybył. Uszedł kilkaset kroków, ale
przystanął jeszcze, kiedy dostrzegł trop „trójnogiego wilka”. Uważnie przyjrzał mu
się, stwierdził, że jest całkiem świeży, obejrzał się ugięty pod ciężarem łupu i nie
zwlekając, puścił się w dalszą drogę.
Powodowana nieustannym uczuciem głodu Wadera nie czekała nawet, aż
zamilkną odgłosy jego kroków, i podczołgała się do porzuconych wnętrzności
odyńca. Nie było tego mało, zważywszy, że potężna wątroba i serce pozostały na
miejscu. Wkrótce wszystko zostało pochłonięte, a nie mogąc sięgnąć do mięsa
zawieszonego na sęku wilczyca pożarła i to, co dało się oddzielić od twardej czaszki
dzika. Nasyciwszy głód nie oddaliła się jednak od resztek uczty i mięsa zawieszonego
w górze. Ociężała, z wypełnionym ponad miarę brzuchem legła opodal pod jodłą i
zapadła w głęboki sen.
Słońce już zaszło i o szarej godzinie mróz, jak zwykle, zaczął narastać, kiedy
Wadera zbudzona nagłym hałasem ocknęła się ze snu. Zbyt głęboki to sen dzikiego
zwierzęcia, skoro przerwał go dopiero łoskot zmarzniętego na kamień mięsa, które
opadło w dół z pękniętego nagłe sęka. Jednocześnie wilczyca ujrzała nakrapiane, rude
ciało rysia zwisające przez mgnienie oka na odłamanym sęku. W następnej chwili
wielki kot zręcznie osunął się w dół i opadł miękko wprost na zamarznięte mięso,
leżące teraz u podnóża sosny.
W Waderze obudziło się to, co wśród ludzi zwie się poczuciem własności.
Źrenice rozszerzyły się, z gardzieli wydobył się złowrogi pomruk, kły obnażyły się i
w następnym ułamku sekundy ciało jej było już w ruchu. W kilku susach Wadera
pokonała odległość dzielącą ją od sosny. Kocur rozpłaszczył się na mięsie i
położywszy uszy prychnął rozwierając zębatą paszczę. Wadera natarła, usiłując
chwycić rysia za grzbiet. Chybiła jednak. Ostre pazury kota przecięły jej skórę nad
okiem. Natarła powtórnie, chybiając i tym razem. Atak jej nie był jednak daremny.
Wielki kot odbił się od mięsa i jednym długim skokiem znalazł się - nieosiągalny i
bezpieczny - na poziomej gałęzi sosny. Przepłoszywszy go, obwąchała zmarznięte
mięso. Było teraz dostępne, leżało przed nią, ale syta jeszcze zadowoliła się małą jego
cząstką i legła obok na straży tego, co uznała za swoje. Zdrzemnęła się.
Wkrótce ze snu wytrącił ją chrzęst łamanego suszu leśnego. Od strony, skąd
odgłos ten nadchodził, ukazała się sylwetka Brodatego. Zbliżał się lekkim, szybkim
krokiem. Tym razem nie był sam. Obok postępowała druga podobna istota, nieco
tylko mniejsza. Była pozbawiona brody i znacznie szczuplejsza; szczuplejsza nawet
od tej postaci, jaką Wadera widziała dnia poprzedniego na polanie przy skalnym
okapie.
STRÓŻ CUDZEGO MIENIA
Brodaty i jego syn szli wprost w kierunku, gdzie zawieszona była uprzednio
reszta tuszy dzika. Należało ją zabrać i przenieść w pobliże pieczary. W niewielkiej
odległości od sosny Brodaty zatrzymał się.
Szukał wzrokiem zawieszonego na sęku mięsa. Nie ujrzał go jednak. Jego
spojrzenie uważnie ześliznęło się po pniu sosny w dół i pochwycił jakiś ruch: bury
cień pomykał kulawym truchtem w kierunku pobliskiej gęstwiny.
Brodaty skoczył do przodu i po chwili znalazł się przy zamarzniętym mięsie.
Było nietknięte niemal i leżało teraz u korzeni sosny. Mężczyzna stał chwilę bez
ruchu zastanawiając się nad tym, co działo się tu podczas ostatnich godzin. Co
sprawiło, że mięso pozostało jednak prawie nietknięte. Pochylony nad licznymi
śladami wilczych łap starał się odczytać z nich zdarzenia, które mogły pozbawić, a
przecież nie pozbawiły go zdobyczy.
W duchu zapytywał sam siebie, dlaczego mięso leżące w śniegu i dostępne dla
każdego zwierzęcia nie zostało jednak pożarte. Wkrótce nad śladami pochylił się
także chłopiec.
Był wilk o trzech nogach - rzekł.
Był. Widziałem, jak umykał - odparł Brodaty.
Ja też widziałem. Zwalił mięso z drzewa i nie zdążył go pożreć. Spłoszyłeś
go.
Nie zwalił - zaprzeczył Brodaty.
Samo spadło?
Samo nie spadło. Było dobrze zawieszone. Bardzo dobrze.
Kto zwalił?
Ryś.
Nie ma tu wcale jego śladów - zdziwił się chłopiec.
Jest jeden ślad jego łapy. To był ryś - odparł Brodaty, usiłując rozrąbać
zamarznięte mięso.
Ale ryś ma cztery nogi. Na jednej nodze nie stał - rzucił chłopiec.
Nie, stał na czterech. Trzy nogi były oparte na
zmarzłym mięsie, a jedna w śniegu; dlatego tylko ten ślad został. Tu, na korze,
są ślady pazurów. Uciekł z powrotem na sosnę. Zwalił mięso, zeskoczył na nie i
uciekł do góry.
Nas się przestraszył?
Nie, uciekł przed wilkiem. Przed trójnogim wilkiem. Skoczył na drzewo.
Pewnie jest niedaleko.
A wilk? Wilk też jest niedaleko? - zapytał chłopiec.
Na pewno jest. Czeka gdzieś zaczajony. Nie chce zostawić mięsa. Też jest
głodny albo prędko będzie głodny.
To dlaczego nie pożarł mięsa?
Bo niedawno pożarł wnętrzności dzika i jeszcze w brzuchu nie miał
miejsca na nowe jadło. Wilk czekał na większy głód i pilnował mięsa przed innymi
zwierzętami - odrzekł mężczyzna.
Przecież może sam upolować zwierzynę, jak będzie głodny?
Nie może. Nie może gonić zwierzyny na trzech nogach.
Nastała chwila milczenia, którą przerwał chłopiec.
To dobrze, że jest kulawy - rzekł.
Dobrze? - spytał Brodaty.
Bo jakby miał wszystkie cztery nogi, polowałby sam i nie przypilnowałby
naszego mięsa. Nie mielibyśmy zapasu. Teraz dla ciebie, matki i dla mnie starczy na
kilka dni. Będziemy syci.
Tak, dobrze. Dobrze, że wilk jest kulawy - zgodził się Brodaty.
W czasie tej lakonicznej wymiany myśli, przerywanej długimi chwilami
milczenia, Brodaty podzielił mięso na dwie nierówne części, a okrojone z mięśni
żebra i kręgi rzucił w kierunku tropu wilczego. Nie zwlekając wziął na barki większy
ładunek i począł odda-
lać się. Za nim, niosąc swoją część zdobyczy, podążał chłopiec ugięty pod
brzemieniem.
Wkrótce Wadera wyszła z ukrycia i zbliżywszy się do porzuconych przez
Brodatego resztek pożarła, co się dało. Wreszcie oblizała się, połknęła trochę śniegu i
pospiesznie pokłusowała śladem oddalających się.
Zaczynało się ściemniać. Na skraju Skalistej Polany, gdzie obok skalnego
wiszaru płonęło nieustannie ognisko, Wadera znalazła się dopiero nocą. Tu, ukryta
przy skarpie wąwozu w swej niewielkiej kotlince pod świerkiem, zwinęła się w
kłębek i zasnęła. Pośród nocy zbudził ją głośny trzask żywicznych gałęzi
dorzucanych do ognia przez Brodatego. W ślad za rzuconymi gałęziami buchnął ku
górze wysoki słup ognia i rozświetlił całą niemal polanę. Nie cofnęła się jednak przed
światłem ogniska w głąb lasu. Gdy Brodaty skrył się w pieczarze, siadła nieruchomo
wpatrując się uporczywie w nienaturalną jasność, rozświetlającą mrok posępnej,
zimowej nocy. Migotliwe światło ognia nie budziło w niej już trwogi. Przyglądała się
spokojnie zjawisku, wiedząc z doświadczenia, że nie jest niebezpieczne. Przekonała
się, że ten ogień, podsycany przez dziwną dwunożną istotę, nie goni jej, lecz stoi w
miejscu. Porusza się w nim coś, lecz nie zmienia on swego zasięgu, nie przenosi się,
nie napada... nie zmienia otoczenia w martwą czerniejącą pustkę, nie rozrasta się i nie
rozprzestrzenia...
Minęło trochę czasu od chwili, w której Brodaty skrył się w głębi pieczary,
gdy wilczyca, zapatrzona w słup drobnych iskier i ruchliwe płomienie, wyszła na
polanę. Przeciągnęła się, szeroko ziewnęła i krok za krokiem, czujna, poczęła zbliżać
się do ogniska. W pół drogi przysiadła na zadzie i wciągnąwszy w nozdrza zapach
lekko przysmalonego mięsa, zawieszonego na skale w pobliżu ognia, oblizała się. Po
chwili była już blisko ogniska i czuła na swym ciele jego łagodne ciepło. Siedziała tu
bez ruchu, rozleniwiona i rozgrzana, mrużąc ślepia i wchłaniając smakowity zapach
podgrzanego mięsa. Nie ważyła się jednak lec na śniegu ani zbliżyć do źródła nęcącej
woni - z pobliskiej pieczary dochodziły oddechy śpiących i wyraźny, bliski ich
zapach.
Mijały godziny, a wilczyca pozostawała na miejscu, nie zmieniając pozycji.
Wreszcie, kiedy poczuła głód, uniosła się i podążając jednym z licznych tutaj śladów
stóp natrafiła, podobnie jak nocy poprzedniej, na porzucone resztki kilku królików.
Pochłonęła je wraz ze skórą i myszkowała nadal, kiedy od strony lasu poniosło ostrą
wonią lisa. Zapewne sprowadziła go tu woń osmalonego mięsa, bo od lasu zmierzał
wprost ku skale, gdzie zawieszone było mięso. Wkrótce lis był już przy nim i
zadarłszy trójkątny łeb w górę, zaczął węszyć. Mniejszy i lżejszy od Wadery,
usiłował dosięgnąć tuszy skacząc na niewielki występ skalny. Raz niemal dotknął
zębami mięsa, ale nie zdążył ponowić próby. Ujrzawszy nadbiegającą cwałem
Waderę, pomknął w popłochu do lasu i skrył się w ciemności. Wilczyca obwąchiwała
właśnie świeży ślad lisa, gdy spłoszył ją odgłos wydobywający się z głębi pieczary.
Głos ten słyszała już kiedyś. Był podobny do marcowego nawoływania żbików:
płaczliwy i przecięty, skrzekliwy i zawodzący równocześnie. Wadera wycofała się na
skraj polany, gdy tymczasem skrzekliwy głos przycichł. Nic już nie zakłócało ciszy.
Ognisko powoli przygasało. Wkrótce poprzez rzedniejący mrok ujrzała
Brodatego, który raz jeszcze dorzucił drew i skrył się ponownie w głębi pieczary.
I znów snop iskier uniósł się nad ogniem i słup
płomieni oświetlił całą niemal polanę. Szarzało. Wilczyca nie porzuciła już
osłony drzew. O świcie czuła się mniej śmiała, cofnęła się więc od skraju lasu i
zaszyła w gęstwinie jeżyn.
NA SKALE
Z nastaniem brzasku wierzchołki drzew okalających Skalistą Polanę pochyliły
się, a szum idący od kniei świadczył o sile podmuchów wiatru. Pomimo to cienka
smuga dymu, snująca się ponad ogniskiem, biegła nadal pionowo ku niebu. Tu wiatr
nie dochodził.
Nie przypadkiem ludzie rozniecili swoje ognisko właśnie w tym miejscu. Nie
wygasło ono w ciągu długich miesięcy zimowych. Nie przypadkiem też Brodaty
wybrał tę właśnie jaskinię.
Pieczara znajdowała się w połowie wysokości jednej ze skał, tworzących wraz
z łączącymi je pagórkami od północo-zachodu litą niemal osłonę polany. Wejście do
wnętrza jaskini znajdowało się na tarasie skalnym wzniesionym o dwie wysokości
człowieka ponad poziomem polany i byłoby dla jej mieszkańców niedostępne, gdyby
nie kilka niewielkich stopni wykutych czy też wyłupanych w zboczu ręką Brodatego.
Stanowiły one niezbyt może wygodne, lecz zupełnie wystarczające oparcie dla
zręcznej i miękko obutej stopy ludzkiej. Ponad włazem do pieczary sterczał potężny
okap skalny, z jednej strony przezornie podtrzymywany teraz kilku głazami.
Kamienie oparte były o ścianę skalną, spełniając tu rolę prymitywnego filara i
dodatkowej osłony włazu. Właz osłonięto skórą łosia naciągniętą na niekształtnej
ramie, powstałej z lirowato rozwidlonego pnia starego jałowca. U stóp skały płonęło
stale ognisko, a nagrzane nad nim powietrze wznosząc się ku górze trafiało pod
wiszar i ogrzewało skałę przynajmniej w tym stopniu, że śnieg topniał na całym
kamiennym tarasie, a wewnętrzne ściany pieczary nie były oszronione nawet w czasie
najtęższego mrozu.
Już od dłuższego czasu z tarasu skalnego rozlegał się miarowy trzask.
Pochodził on od uderzeń krzemiennego tłuka czy też młota, którym człowiek
obtłukiwał odpowiednio dobrane, wydłużone odłamki kamienia. Miały z nich
powstać groty do włóczni i strzał łuczniczych. Były trwalsze i cięższe od grotów
kościanych, a strzały wyposażone w nie stawały się bardziej dalekosiężne.
Przerwawszy tę żmudną czynność rozłożoną na wiele dni Brodaty zsunął się po
stopniach w dół, dorzucił gałęzi do ognia i począł przyglądać się śladom, jakie
pozostawili na śniegu nocni przybysze. Przeszedł kilkadziesiąt kroków nisko
pochylony nad tropami, następnie zawrócił i złożywszy dłonie w trąbkę zawołał: -
Małyyyyyyy!!
W następnej chwili wyszedł z pieczary chłopiec, przetarł oczy i zeskoczywszy
w kilku susach ze skały, znalazł się przy Brodatym. Ten wskazał chłopcu trop.
Był trójnogi wilk - rzekł - i był jeden albo dwa lisy. Próbowały sięgnąć do
mięsa. Lisy połączyły się już w pary i szukają wszędzie żeru. W kniei głód. Mróz
trzyma długo. Bardzo długo.
Dlaczego lisy nie zwaliły mięsa i nie pożywiły się? - zapytał chłopiec.
Bo Trójnogi je odegnał. Tu są jego ślady i ślady spłoszonego lisa. Widzisz,
jak skoczył?
A dlaczego sam Trójnogi nie pożarł mięsa?
Bo na trzech nogach taki ciężki zwierz nie mógł wskoczyć na skałę.
Pewnie jest teraz głodny?
Nie.. Pożarł wszystko, co pozostało z królików. Pożarł skóry, nogi i
wnętrzności. Sam je przed nocą
wyrzucałem. Teraz wilk poszedł w las. Widać tam ślad...
Naraz z głębi pieczary rozległ się głośny płacz niemowlęcia, a tuż po nim
wołanie kobiety. Chłopiec odpowiedział na wołanie głośnym „ooooo!” i pobiegł do
jaskini. Mężczyzna podsycił tymczasem ogień i zdjąwszy z kościanego kołka wbitego
wysoko w szczelinę skalną udziec dzika, zawiesił go na skrzyżowanych żerdziach nad
ogniskiem. Po chwili mięso zaskwierczało, wydając smakowitą woń. Wkrótce też
każdy z członków rodziny trzymał w garści porcję soczystego mięsa. Pierwszy
nasycił się Brodaty. Otarł wąsy wierzchem dłoni i zwracając się do Małego rzekł:
Przynieś drzewa na ognisko, zrób ze struny kilka pętli i nastaw wnyki na
króliczych przesmykach. Jak przyjdzie noc, zobaczysz, czy się nie złapały. Jak będą
króliki, weźmiesz je i dasz matce. Ja idę.
Ja też idę z tobą - ożywił się Mały.
Nie idziesz - brzmiała krótka odpowiedź. - Masz tu być.
To rzekłszy, Brodaty nasunął głębiej futrzaną czapę na oczy, wspiął się po
stopniach na taras skalny, wziął spod okapu łuk, dzidę i strzały i zsunąwszy się
szybko w dół, rzucił jeszcze:
- Wrócę nocą albo rano.
Po chwili był już na skraju polany.
Z nastaniem zmroku Mały poszedł sprawdzić zastawione przez siebie wnyki,
ale nie znalazł nic. Postanowił zaczekać do brzasku.
Po wschodzie słońca mróz zelżał nieco, ale podmuchy wiatru wzniecały
gdzieniegdzie śnieżną kurzawę. Nawet na zacisznej Skalistej Polanie miejscami
powstały niewielkie zaspy nawianego śniegu. Wracający od króliczych nor Mały
zapadał się w nich po pas. Chmury gęstniały i niebo ciemniało coraz bardziej.
Nagle zerwał się podmuch silniejszy od dotychczasowych. Wiatr zaszumiał
głośniej w zwartej masie drzew i naraz rozległ się przeciągły trzask i zespolił z
ogłuszającym łoskotem, jaki po nim nastąpił. Nastała chwila ciszy. Strwożona
Kobieta ukazała się u włazu do pieczary. Rozejrzała się na wszystkie strony,
poszukując wyjaśnienia i przyczyny huku. Wreszcie wzrok jej zatrzymał się na skraju
lasu, gdzie świeżo zwalona stara sosna rysowała się ciemnym pióropuszem na śniegu.
Mieszkańcy Skalistej Polany znali zarys pobrzeża lasu do najmniejszego szczegółu.
Kobieta nie myliła się. Stara sosna stojąca na krańcu lasu przyjmowała zawsze
pierwszy i najsilniejszy podmuch zachodniego wiatru. Towarzyszące jej dawniej inne
drzewa padły już wcześniej pod naporem wiatrów. Oto i na nią przyszła kolej. Legła
u brzegu polany, chroniąc od tej chwili swym grubym pniem i rozłożystymi konarami
kilka młodych drzewek, ledwie trzymających się podłoża. Wiatr już nie groził im
teraz.
Następny podmuch porywistej wichury zwalił z trzaskiem jakiś zeschły konar
i pobudził do życia mgiełkę zwiewnego śniegu, tańcującą tu i tam po równinie
polany. Niebo stało się niemal czarne, a wiatr raz po raz ponawiał swoje natarcia.
Zawierucha stawała się nawałnicą. Padło drugie drzewo u skraju polany, a Mały,
niosący w tym czasie spore naręcze drew, co kilka kroków przykucał w śniegu
chroniąc się przed naporem wichru. Wreszcie dotarł do skały i porzuciwszy ładunek,
czym prędzej skrył się w głębi pieczary... Wkrótce powrócił także Brodaty.
Oszroniony i zgrzany, z trudem chwytał oddech. Otrzepawszy śnieg z odzieży
pochylił się i zgięty we dwoje wpełznął raczej, niż wszedł do wnętrza pieczary.
Mijały długie godziny. Nawałnica trwała. Nad wie-
czorem Brodaty wysunął się z jaskini i odgarnąwszy nawianą zaspę śniegu,
począł rozniecać ledwie tlejące ognisko. Gdy rozdmuchane wiatrem płomienie objęły
nowe polana, a te zapłonęły z trzaskiem żywicznych gałęzi, Brodaty powrócił pod
osłonę pieczary.
Ciemna i wietrzna noc nie przyniosła zmiany. Dopiero nad ranem wiatr nieco
osłabł i posypało suchym, drobnym śniegiem.
CHYBIONY STRZAŁ
Późnym rankiem chmury przerzedziły się, a blade słońce skośnymi
promieniami prześwietliło gęstwinę. Stało się jaśniej i cieplej, a ciężka okiść na
drzewach poczynała gdzieniegdzie połyskiwać. Tu i tam z głuchym i tylko w
bezpośredniej bliskości słyszalnym odgłosem opadała w puszysty śnieg dna lasu,
tworząc w caliźnie płytkie, bezkształtne zagłębienia. Wysoko w górze, na starej
brzozie, zaćwierkał cicho chór jemiołuszek. Siedziały nieruchome, a ciemne ich
ogonki zwrócone były zgodnie ku wschodowi. Od zachodu wiał jeszcze lekki
podmuch. Gdzieś niedaleko ozwał się swym niskim kląsknięciem kruk. Nad zdobyczą
zakwiliła przeciągle kania. W głębi kniei zgłodniałe po zamieci stadko danieli
przesuwało się wzdłuż brzegów śródleśnej rzeczułki. Żerowały ogryzając
niezdrewniałe pędy drzew i pąki poczynające nabrzmiewać. Naraz, spłoszone jakimś
odgłosem, przebiegły swym tanecznym galopem kilkadziesiąt metrów i znów
zatrzymały się. Licówka - stara samica, idąca w przedzie, zawróciła po chwili,
rozejrzała się wokoło, uniósłszy w górę swój kształtny łeb, zastrzygła uszami i
ponownie poprowadziła stadko ku gęsto porośniętym brzegom rzeczułki. Daniele
pasły się spokojnie i tylko bacznie nastawione ucho lub wzniesiona głowa
przewodzącej łani świadczyć mogły o gotowości i czujności tej gromadki. Bokiem
przemknęło kilka cietrzewi. Ptaki nie wzbiły się jednak do lotu, lecz zapadły w
pobliskie byliny. Stara danielica wyciągnęła szyję, zastygła na mgnienie oka w
bezruchu i w następnej chwili, przesadziwszy jednym skokiem zamarzniętą
rzeczułkę, poszła w galop, pociągając za sobą resztę stada. Nie biegło ono jednak w
komplecie. Jednej sztuki zabrakło. Młody, choć rosły już jelonek pośliznął się na
lodzie strumienia, potknął i padając na przednie kończyny zarył głową w
przybrzeżnych chaszczach, W chwili gdy poderwał przód ciała, dał się słyszeć świst i
w napiętych mięśniach jelonka, rzucającego się do ucieczki, utkwiła strzała
zaopatrzona w ciężki, kamienny grot. Jelonek upadł raz jeszcze, natychmiast jednak
poderwał się i kulejąc pomknął za stadem. Następna strzała wyrwała mu strzęp sierści
na grzbiecie i zmusiła tylko do wzmożonego wysiłku. Raniony nie tracił czasu. Mknął
ile sił, nie zważając na obijającą się o krzewy strzałę tkwiącą w lewym udzie. Ledwie
dotykał ziemi, płynąc niemal ponad gąszczem poszycia leśnego.
Brodaty sadził za postrzałkiem ogromnymi susami, starając się dostać raz
jeszcze na strzał umykającą zdobycz. Jelonek był jednak znacznie szybszy. Zasapany
łucznik zorientował się w bezcelowości pogoni i przystanął, próbując jeszcze raz
zmierzyć do oddalającej się brunatnorudej plamy. Po chwili zrezygnował jednak z
natychmiastowej zdobyczy, opuścił łuk i pilnie śledził tylko kierunek biegu
umykającego daniela. Nagle na tropie postrzałka oczom zaskoczonego łowcy ukazała
się sylwetka wilka. Sadził teraz wyciągniętym cwałem, wzniecając za sobą kurzawę
śnieżnego pyłu.
Oczy Brodatego rozwarły się szeroko. Stał zdyszany
po pogoni i wpatrywał się gniewny w to, co się działo. Nie zdarzało się dotąd,
by jego zdobycz zabierał mu w jawnej pogoni wilk. Tyle tylko zdołał pomyśleć
Brodaty i ruszał właśnie śladem ranionego jelonka, gdy po kniei rozniosło się
rozpaczliwe beczenie powalonego daniela...
Brodaty przełożył strzałę do lewej dłoni i zdecydowany, trzymając w
pogotowiu łuk, przyspieszył kroku...
SPRZYMIERZEŃCY
Tkanki wilka goją się łatwo. Wilczy jęzor oczyszcza rany, a ślina leczy jak
balsam. Kilka dni względnej sytości i kilka nocy wolnych od upartej i bezowocnej
pogoni za zdobyczą to w zimie dla okaleczonego wilka bardzo wiele. Zmierzwiona,
matowa sierść Wadery wygładziła się nieco, boki wypełniły, żółte ślepia zalśniły
żywiej. Podgoiły się też nieco kikuty palców, a poszarpana na łapie skóra pokryła
delikatną blizną. Chód jej lub raczej trucht, choć chromy, upodobnił się znów do
lekkiego, posuwistego kroku wilków. Tylko galop i cwał był jeszcze niepewny i
dłużej trwająca pogoń za zwierzyną nadal niemożliwa. Wilczyca pielęgnowała
starannie swoje rany, liżąc je i chroniąc przed chłodem. Gdy zapadała w sen,
okaleczona łapa, ukryta w puszystej sierści zwiniętego w kłębek zwierzęcia,
znajdowała się zawsze w pobliżu nozdrzy. Tam, w zasięgu ciepłego powietrza
wydychanego z płuc, rany goiły się lepiej, krew szybciej krążyła, a ból stawał się
znośniejszy.
Ostatniej nocy, gdy zawieja łamała konary i nosiła śnieg po lesie, a wszystko,
co żywe, kryło się w zaciszu nor ziemnych i gęstwiny poszycia, Wadera również
pozostawała w swoim ukryciu w wąwozie przy Skalistej Polanie. Raz tylko, gdy
zziębła pozostając od wielu godzin w bezruchu, a głód stawał się znów dokuczliwy,
porzuciła kryjówkę i zwyczajem ostatnich nocy obeszła siedzibę ludzką. Myszkując i
rozgrzebując zaspy śniegu, znalazła, czego szukała. Były to ogryzione kości młodego
warchlaka i resztki trzech królików odrzucone przez mieszkańców jaskini.
Zaspokoiwszy głód wilczyca powróciła spiesznie pod osłonę lasu i ukryła się w
swoim legowisku. Oczyściwszy obolałą łapę z grudek przymarzniętego śniegu,
zwinęła się w kłębek i wkrótce zasnęła.
Kiedy rankiem po zawiei ujrzała Brodatego zmierzającego spiesznie w
kierunku lasu, poszła za nim. W niewielkiej odległości, lecz ukryta przed jego
wzrokiem, pomykała obserwując każdy ruch. Człowiek szedł przodem, za nim
chyłkiem przemykał się wilk. Porządek ten trwał do czasu, kiedy Wadera zwęszyła w
pobliżu stadko danieli. Powonienie wskazywało jej nieomylnie kierunek, w jakim ich
należało szukać. Porzuciwszy więc trop człowieka nałożyła drogi i omijając
Brodatego szerokim łukiem wyprzedziła go. Ujrzawszy wkrótce stadko danieli,
pasące się spokojnie nad zamarzniętym strumieniem śródleśnym, przywarowała
ukryta za pasem przybrzeżnych zarośli. Tam czas jakiś trwała na czatach. Gdy grupka
cietrzewi, spłoszona zbliżającymi się krokami Brodatego, przebiegła w pobliskie
krzaki głogu, Wadera korzystając z szelestu i łopotu skrzydeł ptaków podczołgała się
bliżej stada. Zauważyła, jak prze wodnica danieli raz
po raz przestawała się paść i postawiwszy słuchy rozglądała się. Nagle
wszystkie zwierzęta zastygły skamieniałe z uniesionymi głowami, a w następnym
momencie rzuciły się w las. Pędziły przed siebie w panicznej ucieczce, ledwie
dotykając gruntu. Wadera pozostała nieruchoma. Cała jej uwaga skupiała się teraz na
młodym danielu, który pośliznąwszy się na lodzie strumienia padł w śnieg. Wilczyca
podczołgała się bliżej. Czekała chwili, gdy jelonek doganiając stado znajdzie się w
zasięgu jej skoku. Daniel dźwigał właśnie głowę i kłąb. Wadera sprężyła się już do
skoku, gdy naraz powietrze przeszył świst. Dźwięk ten, dobrze już znany wilczycy,
nie spłoszył jej tym razem, lecz powstrzymał tylko. Nie odrywała wzroku od
kulejącego teraz jelonka. Ten upadł raz jeszcze i poderwawszy się natychmiast pognał
przed siebie. Nie bacząc na odgłosy bliskich kroków Brodatego, Wadera zwęszywszy
zapach świeżej krwi rzuciła się w pogoń za danielem...
Wtedy to właśnie oczom zaskoczonego łucznika ukazała się na tle śniegu bura
sylwetka wilka w pędzie za jego chybionym postrzałkiem.
Zrazu odległość między postrzelonym jeleniem a utykającym wilkiem poczęła
rosnąć. Lecz oto strzała zwisająca z uda daniela zahaczyła o pędy jeżyn i zwierzę w
pełnym cwale zwaliło się w głęboki śnieg. Zanim zdołało poderwać się, Wadera była
już przy nim. Stłumione odgłosy ciał zwierzęcych przewalających się w śniegu
przerwał krótki ochrypły bek daniela. Zaległa cisza. Tylko w bliskości tego, co
wydarzyło się, można było złowić chrapliwy pomruk wydobywający się spoza
zaciśniętych wilczych zębów.
Minęła jeszcze chwila i nacisk potężnych szczęk zelżał. Błyszczące oko
daniela zmętniało i stało się obojętne na wszystko...
Wadera pragnęła pożywienia, a podniecenie wywołane pogonią i napaścią na
ofiarę wzmagało w niej jeszcze potrzebę zaspokojenia głodu. Syciła się oddana bez
reszty tej czynności, gdy w pobliżu rozległ się chrzęst śniegu i odgłos łamanych
gałązek. Wreszcie dał się słyszeć głośny oddech zbliżającego się. Zaskoczona
wilczyca przełknęła z trudem nie pogryziony jeszcze kęs mięsa i czekała.
Zwęszywszy bliską woń człowieka, zjeżyła się. Z jej krtani wydobyło się stłumione
warczenie, źrenice rozwarły się szerzej, lecz zwierzę od swej zdobyczy nie
odstępowało. Lęk przed człowiekiem stał się teraz słabszy niż potrzeba sycenia głodu;
sycenia go własną, tak dawno oczekiwaną zdobyczą...
Wilczyca nie poruszyła się również wtedy, gdy postać Brodatego ukazała się
w odległości kilku kroków. Ten oparł włócznię o pobliski krzak, stanął i wpatrywał
się przez chwilę w rozwarte źrenice zwierzęcia. Wreszcie powolnym ruchem zsunął
łuk z barku, ujął go w lewą dłoń, a prawą sięgnął za cholewę, skąd wydobył strzałę.
Spokojnie zaczepił ją o cięciwę, zmierzył i począł napinać łuk. Wadera żachnęła się
instynktownie i osłonięta częściowo ciałem daniela rozpłaszczyła się w śniegu
wpatrzona w swego prześladowcę. Żeru jednak nie porzucała. Brodaty wstrzymał
oddech, aby wypuścić pocisk, ale w następnej chwili zmienił zamiar, opuścił łuk, a
strzałę ukrył w cholewie. W tym decydującym momencie naszła go myśl, że gdyby
nie było Trójnogiego, nie byłoby i daniela; umknąłby, unosząc w dodatku cenną
strzałę w zadzie.
Człowiek cofnął się, podszedł do pobliskiej sosny, z wysiłkiem obłamał tęgą
gałąź i zamachnąwszy się szeroko rzucił w kierunku wilczycy. Zwierzę odskoczyło w
bok, a Brodaty trzymając w pogotowiu włócznię zbliżył się powoli do martwego
daniela. Przez chwilę nie spuszczał z oka stojącej opodal, zjeżonej wilczycy,
obawiając się napaści. Wreszcie pochylił się, podniósł ponownie sosnową gałąź i raz
jeszcze rzucił nią w kierunku Wadery. Ta odstąpiła kilka kroków, wstecz i siadła
wpatrzona uporczywie w intruza. Brodaty przyklęknął swoim zwyczajem i sięgnął po
krzemienny nóż chcąc oskórować daniela, lecz Wadera ośmielona być może pozornie
mniejszym wzrostem klęczącego lub jego „czworonożną” postawą uniosła się i
postąpiła krok naprzód, zmuszając Brodatego do powstania. Stał chwilę bez ruchu, po
czym, nie klękając już, pochylił się nad zdobyczą. Wprawnym ruchem przeciął skórę
kończyn daniela wzdłuż ponad stawami piętowymi i chwyciwszy za wyłuskane spod
skóry ścięgna, zawlókł go do pobliskiej sosny. Tani zawiesił tuszę zahaczając ścięgna
tylnych kończyn o sęk i począł ją oprawiać.
Z początku odciął napoczętą przez Waderę przednią nogę i rzucił ją z
rozmachem w kierunku wpatrzonych w niego żółtych ślepi. W pierwszym odruchu
zwierzę odskoczyło, ale zwietrzywszy krew i rozpoznawszy źródło zapachu, zbliżyło
się do mięsa, ujęło ochłap w zęby i uniosło w pobliskie krzewy. Zanim Brodaty
oporządził tuszę, wilczyca uporała się z łopatką i powróciła na poprzednie
stanowisko. Łowca odciął głowę daniela oraz dolne części pozostałych kończyn i
również rzucił je wilczycy. Tym razem nie cofnęła się już, lecz chwyciwszy od razu
głowę uniosła ją w krzewy i pożarła, co było w niej do pożarcia. Po chwili Brodatego
już nie było. Odszedł pozostawiając w śniegu tylko żebra i część trzew, które uznał
widać za nieprzydatne. Wadera pochłonęła niemal wszystko i wiedziona nawykiem
ostatnich dni, pobiegła śladem człowieka w kierunku Skalistej Polany.
WSPÓLNA PORAŻKA
Dni stawały się dłuższe. Coraz wyżej jasne słońce wznosiło się nad lasem, ale
popołudnia były mroźne i na powierzchni mokrego śniegu tworzyła się twarda
skorupa. Zające, króliki i co mniejsza zwierzyna swobodnie poruszały się w kniei,
gdyż zlodowaciała nawierzchnia śniegu nie zapadała się pod ich lekkimi ciałami.
Większy zwierz poruszał się jednak z trudem. Wędrówki żubrów, turów, łosi i innych
cięższych trawożerców w poszukiwaniu karmy stały się uciążliwe, a pogoń cięższych
naziemnych drapieżców za drobniejszą zdobyczą prawie bezowocna.
I Brodaty od kilku dni nie zdobył ani kawałka świeżego mięsa. Chrzęst
łamanej jego stopami skorupy śnieżnej niósł się daleko po kniei i płoszył wszystką
zwierzynę, a na tę, która nie uciekła przed nim, polować nie odważył się. Pamiętał,
jak w gromadzie swego plemienia usiłowali ubić wielkiego tura i czterech silnych
mężczyzn zginęło pod racicami ranionego byka. Pamiętał też polowanie na żubra.
Plemię opłaciło je życiem swych dwóch członków, a on sam - Brodaty - znalazł
ratunek wspinając się na pobliski świerk. Zwierzętom tym schodził więc z drogi.
Raz tylko w ciągu ostatnich dni przy porywistym wietrze udało mu się podejść
klempę z młodym. Zamierzenie było ryzykowne, ale nie pozostawało mu nic innego.
Wiatr dął zachodni, a Brodaty podchodził łosia od wschodu. Korzystając z silnego
szumu niosącego się po kniei, zbliżył się do pasących się spokojnie zwierząt na
odległość bliskiego strzału, napiął z całych sił łuk, zmierzył dokładnie i puścił
cięciwę. Rozległ się jęk rozluźnionej struny, a pocisk o kamiennym grocie utkwił w
lędźwiach młodego łoszaka. Postrzałek skoczył w bok i równocześnie rozwścieczona
kłem-
pa zwróciła się w kierunku, skąd doszedł ją jęk cięciwy i szelest chrustu.
Ujrzawszy zaczajonego łucznika, w kilkunastu susach znalazła się przy nim i natarła
wprost, bijąc wokoło potężnymi badylami. Brodaty szukał osłony w pobliskich
krzewach, lecz samica natarła ponownie, tratując gałęzie dzielące ją od wroga. Lewe
ramię Brodatego zwisło bezwładnie wzdłuż ciała, a on sam, dosięgnięty raz jeszcze
potężną racicą, zwalił się z nóg. Szukając ratunku usiłował przeczołgać się pod
pobliski pochyły dąb, płożący rosochate konary nisko nad ziemią. Zdołał tam ukryć
już głowę i barki, gdy nagle rozległo się po lesie trwożne beczenie osamotnionego
łoszaka, napastowanego właśnie przez Waderę. Klempa pognała natychmiast
młodemu” z pomocą porzucając jednocześnie swą dotychczasową ofiarę.
Umykając w popłochu przed szarżą klempy Wadera porzuciła swą niedoszłą
zdobycz... Pod opieką matki łoszę poszło w las unosząc strzałę łuczniczą i własne
życie.
Z trudem dowlókłszy się do pieczary, Brodaty pozostał w niej kilka dni,
lecząc obrażenia i dojadając wraz z rodziną resztki zapasów mięsa, jakie jeszcze
pozostały. Leżał godzinami na skórach i raz po raz powracał myślą do wydarzeń
ostatnich dni. Zwłaszcza przygoda z klempą przykuwała jego myśli. Rozpamiętywał
ją wielokrotnie i niezmiennie przychodził do; przekonania, że gdyby trójnogi wilk nie
napadł na młodego łoszaka, on - Brodaty - nie wyszedłby z tej utarczki z życiem.
Wiedział o tym dobrze i odtąd posyłał codziennie Małego, aby kości i odpadki niósł
na skraj lasu i pozostawiał w miejscu, gdzie ślad wskazywał miejsce pobytu Wadery.
Ta zwykła była zabierać je nocą.
Zapasy wyczerpały się. Za wszelką cenę należało zdobyć pożywienie.
Kobieta, Mały i on sam - Brodaty, odczuwali głód. Spośród dwu znanych mu
sposobów zdobycia jadła jeden - rybołówstwo, był o tej porze roku całkowicie
niemożliwy, a drugi - łowiectwo, nadal niezwykle utrudniony. Wyboru nie miał
jednak, gdyż to, co przynosił ze swych wypraw Mały, nie wystarczało dla całej
rodziny. Obrzęk z lewego ramienia ustąpił, a on sam czuł się na tyle silny, że
postanowił wyruszyć w las. Nie było na co czekać. Nawet niemowlę skarżyło się,
płacząc nieustannie. I ono było głodne, i jemu nie starczało pokarmu dobywanego z
wychudzonej piersi matczynej.
Doczekawszy południa, kiedy skorupa lodowa miękła i nie zapadała się z tak
głośnym chrzęstem pod stopami, Brodaty - minął polanę i zagłębił się w knieję. Za
nim, skrajem lasu, w odległości kilkudziesięciu zaledwie kroków, szedł wilk lekko
utykając. Nie krył się nawet przed człowiekiem. Tyle tylko, że nie zbliżał się doń
zbytnio. Po chwili i on znikł w gąszczu poszycia lasu...
PRZEDWIOŚNIE
Mijały dni, a każdy następny dłuższy był nieco od poprzedniego. Zespolone
działanie człowieka i wilczycy w zdobywaniu pożywienia stawało się z biegiem
czasu nawykiem obojga. W owym powszednim trudzie dopełniali się. Jedno
posiadało rozsądek, doświadczenie i dalekosiężną strzałę, drugie wnosiło to, czym
obdarzyła je natura: nieomylny instynkt, wyczulone zwierzęce zmysły, błyskawiczny
refleks i szybki, choć chromy bieg. Wspólne ich poczynania nigdy prawie nie bywały
daremne. W miarę zdobywanej w tym współdziałaniu wprawy i doświadczenia łupy
ich były coraz obfitsze i okupione coraz mniejszym wysiłkiem. Nierzadko po
wspólnych łowach Brodaty z konieczności powracał raz jeszcze do kniei, aby z
pomocą syna zabrać to, czego od razu po łowach nie zdołał unieść na barkach.
I Wadera porzucała nieraz kości nie oczyszczone należycie z mięsa, pożerając
tylko co lepsze kąski. Słońce przygrzewało i mróz już nie dokuczał. Była syta,
zdrowa i silna. Jedynie trwałe kalectwo, czyniące jej krok kulawym, a ją samą nie w
pełni sprawną i niezdolną do samodzielnych pogoni za śmiglejszą zwierzyną, było
świadectwem minionego głodu i czasu słabości. Przy wspólnych jednak łowach z
Brodatym brak części palców i z lekka kulejący krok nie groził wilczycy głodem. W
wytrwałym, długim galopie doga-
niała zawsze postrzelone zwierzę lub zabiegając od przodu napędzała je
powtórnie na strzał łucznika. Dawno już nie zdarzyło się Brodatemu powracać z kniei
bez łupu. Świadom zalet wilczycy i roli, jaką spełniała w ich wspólnych łowach,
dzielił z nią każdą zdobycz wtedy nawet, gdy mięsa nie było za wiele.
W ciągu ostatnich dni śnieg w południe topniał na dobre. Ku wieczorowi
jednak mróz nadal ścinał jego powierzchnię, tworząc twardą, lecz kruchą
nawierzchnię. Brodaty korzystając z posiadanego jeszcze zapasu mięsa oraz chłodu,
który pozwalał dłużej je przechowywać, nie polował w tym czasie. Siadywał często
na skalnym tarasie u wejścia do pieczary i mozolnie obrabiał odłamki skalne, mające
mu służyć jako groty do strzał. Tych nigdy nie było za wiele, chociaż teraz postrzałki
zawsze niemal dostawały się w jego ręce. Nierzadko powracały jednak bez cennej
strzały. Należało więc mieć dostateczny ich zapas. Dnie całe trawił Brodaty przy tej
mozolnej pracy. Niekiedy przygotowywał także części do samołówek i pułapek. Ta
„broń” działała nawet pod jego nieobecność, była więc szczególnie cenna, zwłaszcza
gdy wiosenna powódź, zawieja czy gołoledź utrudniały łowy. Dobierał więc, wyginał
i odpowiednio odrabiał giętkie gałęzie, które rozprężając się za najlżejszym
dotknięciem odcinały zwierzęciu odwrót lub przetrącały kark. Wyginał łuki-
samostrzały, których napiętą cięciwę zwalniało nadepnięcie zwierza na łyko
przeciągnięte w poprzek drogi. Przygotowywał zaczepy i haki z kości zwierzęcych i
drzewa jałowcowego lub dębiny. Plótł wreszcie pojemniki-sieci i pojemniki-kosze,
przygotowując się do wiosennego rybołówstwa. Roboty było w bród, a syn, gdy było
trzeba, pomagał mu.
Brodaty chętnie korzystał z pomocy Małego, który ręce miał zręczne i pojętny
umysł. Nie pytał wiele.
Patrzył, dotykał, obracał w dłoniach i sam starał się wyciągać wnioski.
Zwykle w lot orientował się, jakie przeznaczenie ma ten lub ów przedmiot bądź
szczegół wykonany przez ojca. Chętnie obserwował również zajęcia matki. Pomagał
jej w oczyszczaniu i wygniataniu skór i przygotowywał cienkie struny, którymi je
zszywała. Zajmował się także swym mniejszym bratem, gdy matka była zajęta.
Zbierał w lesie owoce głogu i tarniny, przypatrując się śladom zwierząt i ucząc się
czytania tego, co było w nich dla łowcy czytelne.
PORA GODÓW
Wraz z wydłużaniem się dnia i ociepleniem Wadera stawała się niespokojna.
Błąkała się po kniei bez widocznego celu, czasem siadywała w gąszczu, nasłuchując i
wietrząc w skupieniu. W południe wygrzewała się w słońcu, wystawiając ku niemu
lśniące boki i podbrzusze. Zdawała się wtedy leniwa i senna, ale przymrużone, żółte
jej ślepia były czujne i uważne, a ruchliwe nozdrza chłonęły i rejestrowały każdą z
licznych woni, jakie przynosił wiatr. Wadera także nie polowała. Nocą podkradała się
w pobliże ogniska i pożerała resztki odrzucone lub celowo pozostawione przez
Brodatego i jego rodzinę. Jadła teraz niewiele i racje te zaspokajały w zupełności jej
potrzeby. Im wyżej stawało słońce, tym większy niepokój ogarniał wilczycę.
Długi dzień i ciepłe promienie słoneczne pobudzały jej tkanki i nerwy.
Czasem skomlała cicho, a nocą zadarłszy łeb ku górze posyłała w ciszę i ciemność
swoje przeciągłe, wilcze wezwanie. Kiedy ostatni dźwięk brzmiący głębokim
falsetem zamierał w jej krtani i milkł bez echa, Wadera nie ponawiała go. Zasłuchana
w ciszę nieruchomiała w oczekiwaniu. Nie
ponawiała go również wtedy, gdy z oddali noc przyniosła stłumione wołanie
jej pobratymców. Czekała. W ciągu dnia znużona błąkaniem się po puszczy chłodziła
się przywierając płasko brzuchem do wilgotnego mchu lub tarzając w topniejącym
śniegu.
Zbliżał się czas wilczych godów. Czas, w którym ich stada poczynały
rozpraszać się, a każda dojrzała samica, unikając swych rywalek, szła samotnie w las.
Wilczyce snuły się po kniei, pozostawiając tu i tam ślady swej bytności. Czasem był
to kłaczek sierści na krzaku, niekiedy zapach skóry zostawiony na mchu, który służył
im za przejściowe posłanie, niekiedy znów był to odcisk zgrzanej łapy lub kropla
śliny opadłej ze zziajanej paszczy.
Samotność ich nie trwała długo. Wkrótce w pobliżu samic pojawiały się
basiory. Prawie nigdy jeden, lecz zawsze kilku samców-rywali towarzyszyło samicy
w ciągu następnych dni, aby wśród walk i starć ustąpić wreszcie miejsca jednemu.
Bywał to zazwyczaj ten najbitniejszy bądź najsprytniejszy. Okaleczony i zziajany,
głodny, lecz zwycięski, pozostawał przy swej wilczycy, aby wraz z nią dać początek
następnemu wilczemu pokoleniu.
Niedaleko Skalistej Polany, za jarem porośniętym tarniną i głogiem, pośród
świerków i młodych brzóz leżał niewielki pagór. Nie był porośnięty drzewami ni
mchem. Kamienisty i wzniesiony ponad otoczenie, zbyt mało zawierał wilgoci.
Cienie drzew nie kładły się na nim, gdyż zwalona piorunem pobliska sosna i
pogorzelisko leżące od południa i zachodu odsłaniały jego zbocze wystawiane wiosną
i latem na wielogodzinne działanie słońca.
Ten właśnie pagór obrała sobie Wadera za miejsce wypoczynku i kąpieli
słonecznych.
Jednego z pogodnych dni wygrzewała się tu właśnie rozciągnięta leniwie na
jego zboczu. Uniesiony łeb i poruszające się nozdrza zwierzęcia wskazywały, iż nie
pozostawało ono jednak całkowicie bierne i obojętne na to, co dzieje się wokoło.
Pobudzone zmysły pozornie sennej Wadery rejestrowały najmniejszą zmianę w
otoczeniu.
Pozostawała na pagórku dłuższy już czas, zmieniając tylko w pogoni za
słońcem miejsce wypoczynku, gdy oto jej uszy pochwyciły szelest zeschłych liści i
zwróciły się w kierunku jaru. Wadera uniosła leniwie barki i zadarłszy łeb poczęła
węszyć. Nie dotarł do niej jednak żaden niepokojący zapach, toteż wstała powoli,
ziewnęła szeroko i wyprężając kolejno kończyny przeciągnęła się. Naraz kątem oka
spostrzegła u skraju jaru jakiś ruch. Minęła jeszcze chwila i w przebijających się
skroś gałęzi promieniach zachodzącego słońca ukazał się spiczasty pysk, czarnobure
czoło, sterczące, uważne uszy, a za nimi potężne barki młodego, przysadzistego
basiora. Stał czas jakiś przyglądając się Waderze, po czym postąpił kilka kroków
naprzód i uniósłszy ku górze niuch wciągnął weń kilkakrotnie haust powietrza.
Wadera nadal nie ruszała się z miejsca. Wreszcie bury wilk postąpił jeszcze kilka
kroków, ukazując długi, rozrośnięty tułów i ciężką, puszystą wiechę. Basior rozejrzał
się wokoło, zadarł ogon i majestatycznie zbliżył się do brzegu pogorzeliska. Tu
zatrzymał się, podszedł do pobliskiego pnia, odchylił w bok zadnią nogę i oznaczył
go na swój wilczy sposób. Przeszedł jeszcze kilkanaście kroków i uczynił to samo
przy głazie wapiennym, leżącym u stóp pagórka. Nadając w ten sposób własną,
swoistą woń otaczającym przedmiotom, brał je we władanie i oznajmiał przygodnym
intruzom, że miejsce to jest zajęte. Że on tu panuje i gotów jest bronić swoich
samozwańczych praw. Celebrując w skupieniu tę czynność, grzebnął z rozmachem
zadnimi łapami, rozsiewając w otoczeniu zwilżoną i napiętnowaną przez siebie
ziemię, a wraz z nią obwieszczając wokoło swe nowo nabyte prawa. Dokonawszy
obrzędu, uniósł wyżej jeszcze wiechę i krok za krokiem, powoli, lecz każdym ruchem
manifestując swą samczą dziarskość, ruszył w kierunku wilczycy.
W odległości kilku kroków zatrzymał się i zaskomlił cicho... natarczywie...
Wadera jednak nie drgnęła, tylko lekko zmarszczony grzbiet nosa i odsłonięte jej
zęby powstrzymywały zalotną zaborczość przybysza. I oto młody samiec zmienił
nagle sposób zachowania się: przywarowała, uskoczył w bok... przebiegł w
ociężałych nieco podskokach kilka kroków, powrócił na poprzednie miejsce i
zaskomlił ponownie. Po chwili powtórzył swój manewr, próbując zachęcić Waderę
do zabawy. Wilczyca nie uczyniła najmniejszego nawet ruchu i wpatrywała się
uparcie w przybysza. Wreszcie odwróciła obojętnie łeb i legła oparłszy głowę na
wyciągniętych łapach. Bury nie zniechęcony zachowaniem się Wadery, lecz i nie
natrętny, cofnął się, obszedł wokoło pogorzelisko i legł u stóp pagórka wywiesiwszy
jęzor.
Spokój i cisza trwały do czasu, gdy ostatnie promienie słońca skryły się za
drzewami. Od lasu powiało wieczornym chłodem i wilgocią. Powiew ów niósł widać
z sobą jakąś niepokojącą woń, gdyż grzywa na karku Burego uniosła się, czyniąc
sylwetkę jego jeszcze potężniejszą. I naraz, na tle ciemniejących gałęzi starego
świerka, ślepiom Burego i Wadery ukazała się brunatnordzawa plama. Wkrótce
plama znikła” coś zaszeleściło w poszyciu i po chwili rdzawa plama przybrała postać
rosłego wilka, stojącego w pobliżu zwalonej sosny.
Był to dość chudy, lecz mocno rozrośnięty w kłębie i piersi samiec, o
podkasanym brzuchu, siwiejącym pysku i długich, suchych nogach. Rdzawy jego
grzbiet i kark zdobiła czerniejąca smuga, biegnąca od nasady uszu aż do ogona.
Brzuch i podgardle były płowe, białe niemal.
Ujrzawszy przybysza, Bury zerwał się i stanąwszy pomiędzy nim a Wadera,
zmarszczył pysk, ukazując długie, sinobiałe kły. Rudy przybysz powęszył chwilę,
przeszedł kilka kroków ku pagórkowi, siadł spokojnie na zadzie i zaskomlił. Wadera
uniosła się i wyminąwszy Burego siadła na stoku pagórka, zwrócona pyskiem w
stronę przybysza. Ten powstał również, zadarł wiechę i uczyniwszy krok naprzód
zatrzymał się nagle, osadzony w miejscu chrapliwym pomrukiem Burego.
Oba samce stały teraz nieruchomo naprzeciw siebie. Wiechy odstawione od
zadu i wyprężone, karki zjeżone, rozszerzone źrenice utkwione w przeciwniku, łapy
sztywne, napięte, zaparte w podłoże. Wadera poruszyła się, bury - wilk drgnął, a
Rudy krok za krokiem powoli i jakby z ociąganiem się począł zbliżać się do
zwalistego i ciężkiego rywala. Ten rozwarł zaciśnięte dotąd szczęki, a wydobywający
się spoza nich pomruk stał się jeszcze bardziej gardłowy. Rudy stał w milczeniu. Jego
żółte ślepia zwęziły się nieco, kły obnażyły, lecz wilk nie wydał z siebie żadnego
dźwięku. Stał ze zjeżona grzywą i wpatrywał się w przeciwnika, śledząc z uwagą jego
ruchy. Siwiejący pysk, rozdarte ucho i stara blizna nad okiem świadczyły o
doświadczeniu ubiegłych lat i licznych starciach, w jakich brał udział. Sytuacja była
teraz dla niego niekorzystna, stał bowiem na pochyłości wzgórza, nieco niżej od
swego rywala. Zwierzęta pozostawały bez ruchu do chwili, gdy Wadera zaskomliła
raz jeszcze. Wtedy warczenie Burego przeszło w ryk. W odpowiedzi Rudy uniósł
wargi, pokazując potężne, nieco żółtawe już kły, po czym bezgłośnie postąpił
naprzód. Wilki stały teraz dotykając się niemal łopatkami. Wiechy naprężone, uszy
przyciśnięte płasko do karku, ślepia nieruchome i powstrzymywany oddech... Ryk
Burego, przerywany tylko dla nabrania powietrza, stał się bardziej chrapliwy.
Zwierzę zachłystywało się w swej pasji.
Zachowanie obu samców, ich postawa, wyraz wściekle zmarszczonych
pysków i rozmiary ciała, pozornie powiększone zjeżonym włosem, miały skłonić
przeciwnika do ustępstw. Do poddania się bez walki, do uznania przewagi drugiego.
Wśród wilków i tak nierzadko bywało.
Tym razem żaden nie zamierzał ustąpić.
Bury wilk dłuższy i tęższy, lecz nieco niższy, uniósł lewą łapę i przesunął
ciężar barków na wyprężoną prawą. W ten sposób dorównywał pozornie wzrostem
przeciwnikowi. Znieruchomiał w tej pozie, nie przestając ryczeć, a Rudy nie
wydawszy żadnego dźwięku wykonał błyskawiczny rzut głową i zatopił kły w karku
przeciwnika. Ciął w miejscu tuż za uchem, gdzie skóra była najcieńsza, a włos krótki.
W następnym ułamku sekundy odskoczył, zajmując na stoku pagórka wyższe nieco
miejsce. Dawało mu to przewagę, gdyż ewentualny skok po pochyłości w dół
łatwiejszy był i pewniejszy. Bury zebrał się w sobie i skoczył ku przeciwnikowi, lecz
skok nie był dobrze odmierzony i jego szczęki kłapnęły metalicznie w próżni. Rudy
zdołał uskoczyć. Zanim Bury pochwycił równowagę, Rudy potężnym susem wzbił
ciało w powietrze i w chwili gdy łapy sięgały ziemi, szczęki jego zwarły się na skroni
i czole przeciwnika. Skuteczność tego chwytu znał od dawna. Krew spływająca ze
świeżej rany na czole zalała oko Burego, czyniąc je na czas jakiś niewidomym.
Należało to wykorzystać. Rudy cofnął się, aby przezornie zająć stanowisko po stronie
zranionej skroni przeciwnika, lecz nie zdążył, gdyż ten natarł nań niespodziewanie
całym impetem swego masywnego ciała. Pod naporem tego uderzenia Rudy zwalił się
z nóg. Bury wilk dążył instynktownie do zwarcia, które cięższemu zawsze dawało
przewagę, ale przeciwnik jego był szybszy. Zdołał już poderwać się i odskoczyć.
Lewy bark Rudego broczył silnie krwią i Bury korzystając z chwilowej przewagi
skoczył nań raz jeszcze. Przeciwnika jednak nie było już w miejscu, w które mierzył.
Rozpęd własnego ciała pchnął Burego o zbędny krok jeszcze ku przodowi i w tym
właśnie momencie szczęki Rudego sięgnęły drugiej jego skroni i szarpnęły ku sobie
podatną skórę. Teraz obie już skronie Burego broczyły obficie, a ślepia raz po raz
zasnuwała mgła krzepnącej krwi. Oślepiony basior potrząsnął kilkakrotnie ciężkim
łbem, usiłując uwolnić się od tego, co przesłaniało mu źrenice. Wreszcie stanął
bezradnie, ocierając łapą zalane krwią oko. Silne uderzenie barkiem i powtórny chwyt
za uchem, jakie w mgnieniu oka nastąpiły po sobie, rzuciły Burego na ziemię. Rudy
cofnął się zachęcając tym samym przeciwnika do powstania i natarł raz jeszcze w tym
właśnie ułamku chwili, gdy tamten podrywał ciało na nogi. Nie stanął na nich jeszcze,
kiedy zęby Rudego znów zacisnęły się na jego skrwawionej skroni. Bury wydał z
siebie warkliwy skowyt bólu, poderwał się, lecz nie próbował już atakować.
Potrząsając okrwawionym łbem i z podkuloną kitą zawrócił w las. Po chwili znikł za
pobliskimi krzewami.
Rudy stał jeszcze czas jakiś, odprowadzając wzrokiem pokonanego, po czym
legł u stóp pagórka i począł wylizywać zraniony bark. Tam gdzie nie sięgnął własnym
jęzorem, uczyniła to za niego Wadera.
ROZTOPY
Kiedy po długiej i śnieżnej zimie przyszła nagła wiosna, wszystko wokoło
nabrzmiewało i rozmiękało od nadmiaru wilgoci. Mętne i burzliwe wody rzek i
strumieni, zasilanych teraz milionem pomniejszych strug i rzeczułek, wylały z koryt.
Torfiaste łąki i leśne trzęsawiska zamieniły się w rozległe, trudno dostępne i muliste
jeziora, odwiedzane tylko przez brodzące
i pływające ptactwo. Na większych polanach i południowych stokach wzgórz
śnieg prawie stopniał. Czerniejące poletka wilgotnej ziemi parowały w słońcu. Tu i
tam pojawiły się świeże kopce kretowisk.
Na skrajach lasów siwe porosty i przyziemne mchy ożyły i napęczniały
wilgocią. Niosło od nich owym gorzkim zapachem grzybów i butwiejących liści.
W pobliżu polan i pogorzelisk odzywały się ptaki, ale w starej dąbrowie i w
głębi iglastych wysokopiennych borów, mrocznych i niedostępnych promieniom
słońca, trwała wciąż jeszcze zima. Wszędzie leżał tu śnieg, oblodzony wprawdzie i
połyskliwy, ale pokrywający nadal grubą warstwą dno lasu. Tu panowały cisza i
chłód. Tylko uwijające się w gałęziach wiewiórki swoim ruchem i wesołym
cmokaniem ożywiały niekiedy zimowe uroczyska.
Wilgoć i chłód panujące nadal w gęstwinie dały się tego dnia we znaki
Brodatemu. Od dłuższego czasu siedział, przycupnąwszy pod nawisłą gałęzią starego
dębu, i poczynał już dygotać z zimna. Czekał jeszcze, spodziewając się, że jeżeli nie
postrzałek, którego stracił tu z oczu, to może inny jakiś warchlak, poszukując w
dąbrowie żołędzi, wyjdzie na strzał. Pogoni za postrzelonym dzikiem Brodaty
zaniechał. Co krok zapadał się bowiem w grząskim śniegu, łamiąc poszycie i czyniąc
przy tym tyle niezamierzonego zgiełku, że podejście zwierzyny na odległość strzału
było niepodobieństwem.
Czekając tu już od dłuższego czasu zziąbł tym silniej, że po sutych dniach
wczesnego przedwiośnia nastał dla niego i jego rodziny czas głodu. Dawno już nie
zdarzyło mu się napełnić do syta żołądka. Obfitość śniegu i szybkość, z jaką tajał tej
wiosny na pobliskich wyżynach, sprawiły, że niesprzyjający łowiectwu czas
roztopów był dla połowu ryb także stra-
eony. W miarę upływu dni głód stawał się coraz trudniejszy do zniesienia.
Ostatnio Wadera nie towarzyszyła mu już w łowach. Odczuwał to dotkliwie.
Utracił w tym czasie kilka cennych strzał z kamiennymi grotami. Podobnie; jak tego
dnia uniosły je w swym ciele postrzałki, których sam nie zdołał dogonić.
Dwie strzały utonęły w grząskim bagnie razem z postrzelonym kozłem.
Włócznię stracił wraz ze zbiegłą lochą. Dwa samołowne kosze na ryby zniósł nurt
strumienia, a poręczny oścień zaginął w mule płytkiej łachy wodnej. Jedynym
pożywieniem, jakim musiał się zadowalać on sam i jego rodzina, były nieliczne
króliki złowione przez Małego na pętlę oraz wygrzebane spod; śniegu korzenie bylin
i przewiędłe jagody.
Zwierzyna stała się niedostępna. Łosie powędrowały do wyżej nieco
położonych bagien, sarny zaszyły się w gęstwinach liściastych młodników
porastających dawne pogorzeliska. Objadały tam nabrzmiałe już pająki i czuły się
syte i bezpieczne. Jelenie ciągnęły gdzieś; na wyżynę i żerowały na odkrytych
perciach i halach, a polowanie w pojedynkę na żubra lub tura nie było w ogóle
możliwe. Osiągalne pozostały tylko dziki i trudno dostępne ptactwo wodne.
Niechętnie więc rezygnował Brodaty z tej niewielkiej szansy, jaka mu jeszcze
tego dnia pozostawała.: Kiedy zziębnięty ruszył wreszcie w kierunku pieczary, zbliżał
się już wieczór. Postanowił nałożyć nieco drogi i powrócić na Skalistą Polanę od
strony Głębokiego Jaru. Zamierzał rozejrzeć się tam przed zmrokiem, aby przekonać
się, czy Trójnogi definitywnie opuścił te strony, czy też powraca jeszcze w dawniej
odwiedzane miejsca. Raz po raz zadawał sobie Brodaty pytanie, jakim to sposobem
kulawy wilk zdobywa teraz pożywienie.
Było już prawie ciemno, kiedy po długim przeszukiwaniu okolicy Głębokiego
Jaru Brodaty znalazł wreszcie to, czego tak uparcie poszukiwał. Wsparty na kolanach
i skupiony wpatrywał się w świeże tropy, jakie pozostawił Trójnogi. Siad był
wyraźny, ale nadal było niejasne, dlaczego wilk, będąc tu na miejscu, rezygnował tak
uparcie z korzyści, jakie dawały mu wspólne łowy z nim, z Brodatym.
Siedząc z uwagą ów wilczy trop, mężczyzna przeszedł na czworakach w głąb
jaru i na jego dnie, obok śladów Trójnogiego, znalazł inne, nieco większe odciski
wilczych łap. Pozostawione były w tym samym czasie i w bezpośredniej bliskości
tamtych.
Tak więc przyczyna niepojawiania się Trójnogiego i sposób, w jaki ten
zdobywał sobie pokarm, przestały dla Brodatego być tajemnicą.
Jedyna możliwa do przyjęcia interpretacja tego, co stwierdził, nie
pozostawiała żadnych złudzeń. Dla Brodatego było jasne: Trójnogi żyje i poluje nadal
we dwoje, ale owym drugim współuczestnikiem łowów był teraz również wilk...
Trójnogi nie jest więc wcale Trójnogim, lecz Trójnoga, samicą wilczą, a
towarzyszący jej wilk-samiec, jak wynikało z tropu - duży, długonogi i szybki -
potrafi bez trudu zdobyć pożywienie dla siebie, dla Trójnogiej i ich przyszłego
potomstwa.
Głodny człowiek zamyślił się nad przyczynami, jakie pozbawiły go tak
przydatnego w łowach sprzymierzeńca, postał chwilę bez ruchu i powziąwszy jakieś
postanowienie ruszył energicznie w stronę pieczary.
Nadmiar wody oraz rozległe przestrzenie pokryte jeszcze zlodowaciałym
śniegiem utrudniały i wilkom zdobywanie pokarmu. Waderze nie działo się jednak
źle. Rudy był sprawnym, doświadczonym łowcą, a i jej
także nie brak było umiejętności w zdobywaniu łupu. W ostatnich tylko
dniach narastająca ociężałość wraz z trwałą kulawizną czyniły ją
niepełnowartościowym partnerem basiora. Pokarmu im jednak nie brakło. Najczęściej
bywało tak, że samiec mocny w nogach i wytrwały naganiał ofiarę, a Wadera krótkim
atakiem z zasadzki osadzała ją na miejscu, udaremniając dalszą ucieczkę.
Po kilkunastu wspólnych wyprawach współdziałanie wilczej pary stało się tak
precyzyjne i zgrane, że mimo niesprzyjających warunków łowy nie zajmowały im
nawet czwartej części doby. Resztę czasu zwierzęta spędzały wygrzewając się na
słońcu. Ich ciała domagały się tego. Zwłaszcza Wadera chętnie zażywała kąpieli
słonecznych.
W ZGODZIE Z PRAWEM NATURY
Minęło jeszcze kilka dni i księżyc pokazał się w pełni. Nad parującym
moczarem wisiała stale mgła. W południe ptaki odzywały się coraz natarczywiej, a
lisy, obarczone już potomstwem, uganiały się po lasach za zdobyczą. Pagór i
pobliskie pogorzelisko, które z dawna upodobała sobie Wadera, leżały w niedalekim
sąsiedztwie Głębokiego Jaru; biegł on równolegle do pobrzeża lasu zwróconego ku
Skalistej Polanie.
Jar był dawnym korytem niewielkiego dopływu Wielkiej Rzeki. Dawniej
woda wypełniała go wiosną po brzegi, a bywało tak do czasu, gdy W górze Wielka
Rzeka znalazła dodatkowe boczne ujście i rozpłynęła się w szerokie rozlewisko. Ale i
wtedy jeszcze na dnie Głębokiego Jaru płynęła niewielka struga ciemniejącej wody.
Zabrakło jej dopiero, kiedy bobry, zwaliwszy w poprzek parą dużych pni, wzniosły w
górze strumienia potężną tamę, całkowicie zatrzymując przepływ wody. Zanim to
nastąpiło, bobry zwaliły jeszcze wiele drzew, dając promieniom słonecznym dostęp
do ocienionych przedtem i mrocznych zboczy Jaru. Oświetlone i nagrzane słońcem,
porosły one wkrótce niskopienną roślinnością i krzewami, stanowiącymi naturalną
osłonę dla wielu kryjących się tu drobnych zwierząt. W zboczach Jaru, pod krzakami
i korzeniami, ukryte były liczne wloty króliczych nor i innych drobniejszych gryzoni.
Tu i tam ze skarp sterczały fantastycznie powyginane korzenie starych olch i sosen,
spod których roztopy minionych wiosen i liczne deszcze wypłukały ziemię.
Szczególnie gęsto porośnięte były stromizny i dno Jaru w górze, opodal tamy
bobrów. Tam właśnie, pod zmurszałą kłodą zwalonego drzewa, krył się zazwyczaj
Rudy, gdy towarzyszka jego wygrzewała się na swoim pagórku. W głębi Jaru
przebywała ona teraz niechętnie. Wybierała legowiska bardziej nasłonecznione.
Pogodne przedpołudnia spędzała zwykle rozciągnięta na boku, wystawiając na
działanie słońca słabiej pokryte sierścią i ciężkie teraz podbrzusze. W chłodne
wieczory zwijała się zwykle w płytkiej jamie, jaką wygrzebała w nasłonecznionym
stoku pagórka. Rudy nigdy nie pozostawał tam dłużej. Zapewne niepokoiła go
bliskość odsłoniętej polany i znajdującej się tam siedziby ludzkiej lub może po prostu
przekładał miejsca bardziej osłonięte. Kiedy więc nie udawało mu się zachęcić
Wadery do opuszczenia pagórka, odchodził sam i zaszywał się w gąszczu
porastającym Jar.
Któregoś z pogodnych poranków, po wytężonych łowach i sutym posiłku,
wilki powróciły znużone w okolice Jaru. Wadera zrazu pokłusowała ociężale w
kierunku swego słonecznego pagórka, ale dotarłszy tam, zawahała się. Stanęła
niezdecydowanie nad jamą, którą niedawno sama tu wygrzebała, zajrzała w głąb, po
czym odwróciła głowę i nie ujrzawszy w pobliżu basiora poszła jego śladem na dno
Jaru. Nie zatrzymała się jednak przy zwalonym pniu, w gąszczu służącym dotąd za
stałe miejsce schronienia Rudemu. Węsząc zdawała się czegoś szukać. Szła przed
siebie ociężała i powolna, penetrując w skupieniu dno i zbocza. Zaglądała pod
wykroty, szperała wśród korzeni i zagłębień, tu i tam rozgrzebywała opadłe liście i
resztki zlodowaciałego śniegu. Uszedłszy spory kawałek drogi zatrzymała się
wreszcie przy potężnych korzeniach starej sosny, sterczących w północnym zboczu
wąwozu. Ob wąchała je dokładnie raz i drugi i zdrową łapą zaczęła spod korzeni
wygrzebywać ziemię. Rudy siadł w pobliżu i przyglądał się czynności Wadery. Kiedy
w wygrzebanej przez siebie jamie mieściła się już prawie cała, przerwała kopanie,
aby w pobliskiej kałuży ugasić pragnienie. Bez zwłoki zastąpił ją Rudy. Kontynuował
dzieło z wprawą i zapałem. Obie przednie łapy miał zdrowe, toteż wyrzucanie ziemi
szło mu znacznie sprawniej.
Wkrótce pomiędzy korzeniami sosny i za nimi, w głębi skarpy, powstała
rozległa, wydłużona nora, w której bez trudu skryć się mogły nie mniej niż cztery
dorosłe wilki. Rudy pozostał u jej wylotu, pomiędzy korzeniami sosny, a Wadera
otrząsnąwszy z sierści piasek skryła się w głębi. Tam, wilczym obyczajem, okręciła
się kilka razy w koło i legła ciężko w najdalszym zagłębieniu. Chwilę poleżała
zziajana, po czym wydawszy z siebie głośne westchnienie, uniosła się raz jeszcze,
zbliżyła do Rudego, trąciła go przyjaźnie nosem w kark i zawróciła znów w głąb.
Było jej gorąco. Wysunęła z paszczy drgający jęzor i przymrużywszy ślepia spojrzała
znów na basiora, którego sylwetka widoczna była na jaśniejszym tle wlotu do nory.
Czuła znużenie i senność. Wieczór i noc minęły spokojnie.
Zaczynało już szarzeć, gdy Rudy podniósł się, przeciągnął grzbiet, wyprężył
kolejno i z osobna każdą z tylnych kończyn, ziewnął szeroko i rozgłośnie, po czym
schyliwszy trochę barki wsunął się do wnętrza nory. Zbliżając się do Wadery otarł
głowę o jej bok, ale ta warknęła krótko. Rudy postąpił krok wstecz i zaskomlił cicho.
Wadera nie okazywała jednak ochoty do opuszczenia jamy. Po chwili samiec wycofał
się z nory i stojąc opodal znów zaskomlił prowokująco. Nie doczekał się jednak
odzewu. Postał jeszcze czas jakiś bez ruchu, uniósł głowę chwytając wiatr w nozdrza
i pobiegł w las.
Zrazu skierował się do miejsca, gdzie poprzedniego dnia pozostawił z Wadera
resztki warchlaka. Nie znalazłszy tam niczego, czym dałoby się doraźnie zaspokoić
głód, pokłusował w poszukiwaniu nowej zdobyczy. Czuł instynktownie, że tym
razem musi sam zdobyć łup, który zaspokoiłby potrzeby ich obojga. Z początku
natknął się na ślad Zubrzycy z młodym, ale porzucił go wkrótce. O świcie schwytał
spóźnionego królika, powracającego z żeru, i po chwili wahania pożarł go na miejscu.
Po zaspokojeniu własnego głodu pozostawało już tylko zdobycie pożywienia dla
ociężałej Wadery.
Tymczasem nastał dzień. Nie pora była na łowy. Rudy znajdował się zbyt
daleko od Jaru, aby tam wracać, legł więc pod krzakiem i przespał godziny dzielące
go od zmroku.
Kiedy zziajany po uciążliwej pogoni za szarakiem powracał nad ranem niosąc
łup, nie ujrzał u wylotu nory czujnej głowy wilczycy oczekującej jego powrotu.
Spodziewał się zapewne zobaczyć ją tam, gdyż w pierwszej chwili zawahał
się jakby i stanął w pewnej odległości od nory. Być może tak właśnie wyrażała się
jego instynktowna ostrożność albo też podświadoma dbałość, by nie płoszyć
niespokojnej wilczycy swym nagłym, „nie zapowiedzianym” przybyciem. Po chwili
złożył łup pomiędzy przednimi łapami i odchylając nozdrza to w jedną, to w drugą
stronę począł węszyć i nasłuchiwać. Nie odkrył jednak niczego niepokojącego i
przeczekawszy jeszcze krótką chwilę zaskomlił cicho. Odzewu nie było, ale basior
wyczuwał bliską obecność wilczycy i zaskomlił raz jeszcze. Nie doczekał się i tym
razem odpowiedzi. Zapewne nie była mu już potrzebna, gdyż ujął w zęby zdobycz i z
wolna zbliżył się do nory. Chwilę nasłuchiwał jeszcze u włazu i wreszcie skrył się w
nim. Tu jednak osadziło go w miejscu warczenie dochodzące z głębi. Doświadczenie
mówiło mu, co może ono w takiej sytuacji oznaczać: było to zarówno hasło, jak i
ostrzeżenie wilczej samicy pobudzanej macierzyńskim instynktem.
Na swój wilczy sposób Rudy pojął to, zanim jeszcze posłyszał odgłos
mlaskania i ledwo uchwytny, cieniutki pisk, napływający z nory wraz z falą owego
swoistego zaduchu gniazda wilczego, w którym niedawno przyszły na świat
szczenięta.
Wszystko to znane mu było i wiedział, lub raczej wyczuwał, niż wiedział, że
musi Waderze zapewnić spokój. Stała się teraz niebezpieczna.
Było to naturalne. Wyczulone zmysły wilczych matek i napięte ich nerwy,
pobudzane troską o potomstwo, czyniły je zaczepnymi i groźnymi. Opiekuńczość
wobec wilcząt rodziła się w nich wraz z napastliwością i nieufnością wobec
wszystkiego, co żyje i porusza się, a ich odwaga i ciętość stawały się nieodzowną
potrzebą, będąc jednym z przejawów ich rodzicielskiego instynktu.
Wilcze matki odmienione brzemieniem obowiązków, jakimi obarczyła je
natura, stawały się agresywne i groźne, nieufne i ostrożne nawet wobec drugiego
rodzica swoich szczeniąt. I Wadera nie była inna. Była jedną z tych, które zazdrośnie
ochraniają i troszczą się o swe młode...
Ale basiorom instynkt także przychodził z pomocą, podsuwając właściwe i
jedyne rozwiązania. Nie musiały się ich uczyć. Ta wiedza była im darowana i
przekazana przez przodków.
Rudy, nieustępliwy i hardy, spotulniał naraz w obliczu nowej sytuacji i
pokonując własną ciekawość, powoli i flegmatycznie wycofał się z nory,
pozostawiając w niej tylko łup. Nie oddalił się przecież. Legł czujny na dnie Jaru, nie
spuszczając z oka wlotu nory.
Minął ranek i południe. Zapadający wieczór zastał Rudego w tym samym
miejscu i w tej samej niemal pozycji. Tyle tylko, że łeb jego spoczywał teraz na
wyciągniętych do przodu łapach.
Wreszcie pod korzeniami sosny ukazała się głowa i barki Wadery. Rozejrzała
się, powęszyła chwilę, spojrzała przelotnie na basiora i ociągając się wyszła wreszcie
na zewnątrz. Wygląd jej zmienił się wyraźnie: boki zapadły, sutki nabrzmiały
mlekiem, a puszysta, zimowa jeszcze sierść utraciła swój naturalny połysk. Wilczyca
była znużona i czuła pragnienie, ale chcąc je ugasić w pobliskiej kałuży na dnie Jaru,
musiałaby oddalić się nieco od nory. Niepokoiło ją to. Chwilę stała niezdecydowana.
Upewniwszy się, że Rudy nie zamierza zaspokoić swej ciekawości, lecz pozostaje
nadal nieporuszony na swoim posterunku, zdecydowała się w końcu. Podeszła
spiesznie da kałuży, ale chłepcąc wodę ustawiła się tak, aby wlot nory pozostawał w
zasięgu jej wzroku. Ugasiwszy pragnienie szybko powróciła na skarpę i skryła się we
wnętrzu nory. Po chwili dał się słyszeć trzask łamanych kości zająca, pozostawionego
przez basiora u wlotu jamy. Raz jeszcze Wadera wyszła napić się wody, po czym
ukryła się w norze i pozostawała tam bez przerwy przez całą dobę.
Do następnego wieczora Rudy również trwał w pobliżu. Wreszcie naglony
własnym głodem i pobudzany rodzicielskim instynktem pomknął za żerem w las.
NARADA
Powróciwszy do swej siedziby Brodaty zastał Kobietę przy ognisku. Opiekała
nad ogniem tuszkę chudego królika nadzianą na długi dębowy drążek. Z boku, na
skraju ogniska, zgarnąwszy nieco żarzących się węgli, ustawiła wiklinowy kosz
oblepiony w środku i na zewnątrz warstwą gliny. Tworzył on w ten sposób namiastkę
naczynia. Było ono w połowie wypełnione uzbieranymi za dnia podziemnymi pędami
roślin. Niewielka porcja pachniała zachęcająco, toteż Brodaty przysiadł w kucki pod
skałą i wyciągnąwszy rękę w kierunku ogniska stwierdził lakonicznie:
- Chcę jeść...
Kobieta obrzuciwszy uprzednio przybysza ukradkowym spojrzeniem
wiedziała, że przychodzi z niczym. Zdawała się jednak nie zauważać tego i nie
zadając żadnych pytań podsunęła mężczyźnie zawartość glinianego kosza wraz z
połową nie dopieczonej tuszy królika. Resztę zebrała do niewielkiej tacki z kory
brzozowej i poniosła wspinając się na taras skalny. Kiedy pochylała się, aby skryć się
w głębi pieczary, Brodaty zagadnął:
Gdzie Mały?
Poszedł zobaczyć, czy złapało się coś w dołki. Wczoraj wykopał i obłożył
w środku gliną. Rano przyniósł kilka nornic. Dla Dziecka wystarczyło. Zjadło.
Chciało jeszcze - odparła Kobieta i znikła w głębi pieczary.
Zanim Brodaty pochłonął swoją porcję, przybył Mały niosąc wyleniała
wiewiórkę i cztery nornice. W czasie gdy chłopiec wprawnymi ruchami ściągał z nich
skórki, Brodaty nie odzywał się. Siedział chmurny i skupiony, a kiedy Mały uporał
się ze swoją robotą, mężczyzna odezwał się wreszcie:
Widziałeś świeże ślady Trójnogiego?
Widziałem wilczy trop przy tamie bobrów, ale wilk stąpał na czterech
nogach, a dalej był ślad, gdzie długo siedział bez ruchu. Wszystkie łapy i wszystkie
palce dobrze odciśnięte w śniegu. Pewnie się już wyleczył - odparł Mały.
Nie, Trójnogi nie wyleczył się. Kuleje i będzie zawsze kulawy. Palców mu
brak. Palce nigdy nie odrastają. To był inny wilk. Będzie tu chodził stale. Musisz go
jutro wypatrzyć. Obejrzyj go dobrze. Zapamiętaj, jak wygląda.
Dlaczego Trójnogi nie przegania go stąd?
Razem polują. Trójnogi to suka, a tamten to samiec. Będą szczenięta.
Trójnoga ciężka. Zostawia teraz głębokie ślady... Będą szczenięta. Para wilków
będzie się nimi opiekować i Trójnoga nie Wróci aż do jesieni. Może wcale nie wróci.
Wtedy będzie niedobrze - ciągnął Brodaty.. - Zimą i wiosną znów będziemy mieli
mało pokarmu.
- Można tak zrobić, żeby Trójnoga wróciła - odparł niepewnie Mały.
Jak? Co zrobić?
Trzeba zabić jej szczenięta... i wtedy...
Nie, nie trzeba zabijać - przerwał Brodaty.
To będziemy głodni.
Trzeba spróbować inaczej... może się uda...
Można rozpalić ognisko. Trzeba wytropić wilki, znaleźć ich norę i rozpalić
niedaleko ogień - zaproponował Mały. - Wilki boją się ognia, ale Trójnoga już
przywykła. Tak bardzo się nie boi. Przychodziła tu w nocy. Siedziała koło ogniska.
Wtedy tylko samiec przestraszy się ognia i ucieknie. Trójnoga zostanie sama. Będzie
musiała zdobywać żer dla siebie i szczeniąt.
Nie, tak nie. Tak będzie źle. Trójnoga przy szczeniętach będzie bardzo
ostrożna. Będzie chronić małe przed niebezpieczeństwem - wyjaśnił Brodaty.
No i co? - nacierał Mały. Chciał wiedzieć wszystko do końca.
Trójnoga spłoszy się i może wynieść wszystkie szczenięta w las, a samiec
jej pomoże. Wtedy Trójnogiej już nie zobaczymy. Ani szczeniąt... Tak, szczeniąt też
nie znajdziemy...
A po co nam szczenięta? - pytał natarczywie Mały. - Mięsa na nich mało, a
skóry dużo. Bardzo dużo!
Gdy Trójnoga nie wróci, podrosłe jej szczenię mogłoby chodzić ze mną na
łowy... Pamiętasz starego Beznogiego z gromady? Pamiętasz! Byłeś już duży, jak
zginął w kniei.
Tak, wiem. To ten, który chodził zawsze z patykiem zamiast nogi. Patyk
miał przywiązany łosiowym rzemieniem do uda. Stale był głodny. Nie umiał nic
upolować, tylko wciąż ryby łowił. Tak?
Tak, ten. On nie był zawsze głodny. Dawniej, zanim mu niedźwiedź
odgryzł nogę i poranił jego małe dziecko, był jeszcze młody i silny. Polował dobrze,
po napadzie niedźwiedzia dziecko jego umarło. Jego własna noga też już nie żyła, ale
ten kawałek, co mu został, goił się. Wtedy Beznogi przywiązał do uda mocny patyk i
poszedł w las. Wytropił wilczą parę, znalazł wilczą norę i zabrał do swojej jaskini
jedno wilcze szczenię. Było jeszcze ślepe...
Ale ślepe szczenię potrzebowało mleka. Jak wyrosło bez wilczycy? Kogo
ssało? - przerwał Mały, Kobieta Beznogiego wykarmiła je własnym mlekiem.
Dziecko jej nie żyło i mleka miała dużo. Przeszkadzało jej. Wilcze szczenię ssało
dużo mleka. Kobieta nie płakała już. Ból przepełnionych piersi ustał. I szczenię rosło
i wyrosło na dużego wilka. Wilk przywykł do karmienia go przez człowieka. Chodził
stale za Beznogim, ale po wilczym plemieniu została mu chęć do łowów. Chodził w
las i tropił z Beznogim zwierzynę, a potem, jak się nauczył, doganiał postrzałki i
naganiał zwierza na strzał z łuku... Wtedy Beznogi miał dosyć pożywienia. Dosyć dla
siebie, kobiety i nowych swoich dzieci. Wtedy sam z wilkiem upolował raz starego
łosia. Pamiętam dobrze...
Zabierzemy Trójnogiej szczenię? Czym je wykarmimy? - spytał Mały. -
Nasza matka ma teraz mało mleka. Mało nawet dla Dziecka. Dla szczenięcia
wilczego nie wystarczy...
Tak. Matka ma mało mleka - zgodził się Brodaty. - Można zabrać
szczenię, kiedy będzie większe i mleka nie będzie ssało. Wtedy wystarczy mu mięso,
ale takie trudniej oswoić.
A długo trzeba czekać?
Na co czekać?
Czy długo wilcze szczenię musi ssać mleko? - zapytał Mały.
Dwa pełne księżyce.
To długo. Będziemy wtedy już w chacie nad Rozlewiskiem.
Nie. Pójdziemy tam później. Nie chcę stracić Trójnogiej. Trzeba ją po
trochu przyzwyczaić do nowego miejsca. Trzeba wpierw iść tam razem z wilczycą na
łowy. Musi poznać to miejsce. Dopiero potem
- pójdziemy tam wszyscy.
Mały wilczek polowałby z tobą dopiero za rok, jak wyrośnie. Co będzie w
tym roku? Trójnoga może nie wrócić. Może nie pójść za nami nad Rozlewisko albo
będzie polować razem z samcem - zaniepokoił się Mały.
Trzeba będzie zwabić Trójnoga.
Jak zwabić?
Trzeba wytropić samca, rozpoznać go dobrze i zabić. Trójnoga sama nie
może polować. Jest kulawa, jak Beznogi z gromady. Potrzebuje zawsze drugiego
łowcy. Zna mnie i wtedy może wróci. Będzie potrzebowała pokarmu. Dam jej, ile
trzeba. Przyjdzie po mięso jeszcze raz i jeszcze raz, i powróci na cały rok. Tylko żeby
udało się zabić samca. Zabić tak, żeby Trójnoga tego nie widziała. Strzałę
posmarujemy sadłem lisim, żeby nie bała się naszej woni. Żeby nie” bała się, że do
niej też wypuścimy strzałę...
A jak pójdziemy wszyscy nad Rozlewisko, czy wilczyca pójdzie za nami i
zostawi szczenięta? Nie będzie chciała iść!
- Będzie chciała. Wiem, jak trzeba zrobić. Tylko teraz nie wolno jej płoszyć i
straszyć koło nory. Wtedy może wynieść szczenięta i sama ucieknie. Pójdziesz przed
rankiem i wytropisz samca-wilka. Pójdziesz jego śladem i wytropisz norę wilków.
Tylko nie podchodź za blisko. Masz wiedzieć, gdzie ona jest. I nie spłosz ani
Trójnogiej, ani samca. Skryj się wysoko na drzewie i czatuj. Jak nic nie zobaczysz,
pójdziesz w następną noc i wybierzesz inne miejsce. Na innym drzewie. Kiedy
zobaczysz wilki, dobrze zapamiętasz wszystko, zaznaczysz drogę i cicho wrócisz.
Potem powiesz. Teraz zimno. Idę spać. Rano będę łowił ryby... To rzekłszy Brodaty
uniósł się, dorzucił gałęzi na ognisko i szybko skrył się w jaskini.
NAD TAMĄ BOBRÓW
Zbudziwszy się przed wschodem słońca Mały zjadł spiesznie kawałek mięsa
pozostawiony od wczoraj. Nie był syty, ale tuszkę wiewiórki, spieczoną na węglach,
wziął przezornie na drogę. Nie wiedział przecież, jak długo potrwa tropienie wilka.
Pod futrzaną bluzę wciągnął jeszcze jedną, uszytą z zajęczej turzycy, wziął łuk i
poszedł przed siebie. Po kilku krokach zawrócił, aby zabrać spory zwój rzemienia z
łosiowej skóry. Tak wyposażony ruszył przed siebie. Cel nie był odległy.
Wystarczyło przeciąć w poprzek Skalistą Polanę i zagłębić się w las jeszcze drugie
tyle.
Kiedy przybył na skraj lasu, ledwie zaczynało szarzeć. Wokoło panował
spokój. Najlżejszy nawet wiatr nie poruszał gałęzi. Przyroda zastygła jakby w
oczekiwaniu na pierwszy promień słońca. Małemu nie ułatwiało to podjętego zadania.
Wśród panującej ciszy bezgłośne poruszanie się w gąszczu nie było łatwe. Szedł więc
ostrożnie, krok za krokiem, wypatrując miejsc, gdzie należało oprzeć stopę i
przesunąć ciało, tak aby nie czynić hałasu. Wreszcie znalazł się w pobliżu tamy
bobrów, za którą w lewo ciągnął się suchy już wąwóz. Tam właśnie zauważył
ostatnio wilcze ślady. Rozejrzał się uważnie i upatrzył opodal pochyłą, starą olchę
potrójnie rozwidloną. Po chwili wspiął się na nią i począł sadowić się wygodnie
pomiędzy konarami, by móc przez czas dłuższy nie zmieniać pozycji. W tym celu
pomiędzy sąsiednimi gałęziami uwiązał dwa rzemienie robiąc z nich oparcie pod
grzbiet, a siedzenie znajdujące się w szerokim rozwidleniu gałęzi wymościł sobie
własną futrzaną czapą. Usadowiony wygodnie pozostawał nieruchomo dłuższą
chwilę, ale prócz chrapliwego krzyku czapli i stukania dzięcioła nie doszedł do jego
uszu żaden dźwięk. Wreszcie, z błyskiem pierwszego skośnego promienia słońca na
zlodowaciałym śniegu, dał się słyszeć cichy plusk wody i sapnięcie. Zrazu na
powierzchni zalewu nie było nic widać prócz chybotliwie płynącego klocka
okorowanego drzewa. Po chwili klocek ten dobił do brzegu, a w ślad za nim duży
bóbr wygramolił się ociężale na groblę i podpierając się swym płaskim, łuskowatym
ogonem stanął słupka. Rozglądał się i nasłuchiwał. Poruszywszy parę razy wąsami
spojrzał w stronę wąwozu, po czym przekonany, że doraźnie nic nie zagraża jego
bezpieczeństwu, uchwycił klocek w przednie łapy i siłą począł go wciskać pomiędzy
inne gałęzie, sterczące ponad błotnistą nawierzchnią tamy i tworzące jej zrąb.
Mozoląc się nad tą czynnością bóbr pochrząkiwał cicho i od czasu do czasu rozglądał
się, chcąc się jakby upewnić, czy w otoczeniu nic nie uległo zmianie. Uporawszy się
z klockiem zwierzę wyciągnęło z wody kawałek olchowej szczapy i ją z kolei
wetknęło w zrąb tamy. Zapewne to właśnie miejsce wydało się bobrom nie dość
pewne lub może powstał tu nieznaczny ruch wody świadczący o nieszczelności
grobli, gdyż po chwili nadpłynął następny bóbr, aby wykonać tę samą czynność, co
jego poprzednik. Naraz oba zwierzęta przerwały swoje zajęcie i równocześnie, jak na
komendę, zsunęły się gładko do wody. Jeden z nich klasnął przy tym głośno ogonem
o jej powierzchnię. Było to hasło ostrzegawcze dla pozostałych członków bobrzej
kolonii.
Mały wiedział, co ów sygnał oznacza; wiedział, że zwierzęta były czymś
zaniepokojone, ale mimo skupionej uwagi i pilnej obserwacji otoczenia przyczyna
niepokoju bobrów pozostawała dla chłopca nie ujawniona.
Minęła długa chwila. Obydwa bobry pozostawały czas jakiś pod powierzchnią
wody. Wreszcie jeden z nich ukazał się ponownie. Płynął powoli, wystawiwszy do
połowy głowę z wody. Zmieniając pierwotny kierunek ruchu, bóbr zatoczył półkole i
popłynął do przeciwległego brzegu zalewu porośniętego przerzedzoną kępą
wierzbiny. Na brzeg nie wyszedł jednak. Pozostał w przybrzeżnej płyciźnie opodal
zwalonej wierzby i kilku leżących gałęzi osiki. Zaraz też z pnia zwalonej wierzby
począł zdzierać pasy kory. Zwierzę nie oddawało się jednak bez reszty tej czynności.
Co chwila przerywało ją, aby raz jeszcze rozejrzeć się wokoło, W końcu bóbr wszedł
na jakiś podwodny pień, ukazując się w całej okazałości. Otrząsnął sierść z wody i
począł przeczesywać ją na bokach ciała pazurami przednich łap. Nagle zaniechał tej
czynności, by z głośnym uderzeniem ogona o wodę znów skryć się pod nią. Płynął w
ukryciu znacząc tylko lustro wody falą układającą się w kształt wielkiego „V”.
Mały wyczuł, że w otoczeniu coś musiało się zmienić, że jest w nim coś
nowego. Siedział więc nieruchomy, lecz pełen napięcia, ale mimo skupionego
wpatrywania się we wszystkie dostępne jego oczom elementy pobliskiego krajobrazu,
mimo upartego wsłuchiwania się w ciszę nie rozpoznał nic, czego by zmysły jego nie
zarejestrowały już poprzednio.
Po chwili, wśród dzwoniącej w powietrzu ciszy, odważył się przesunąć lekko
głowę w lewo i oto, spoza grubej gałęzi olchy, ukazało się jego oczom coś, czego
nigdy dotąd nie widział... Na przeciwległym brzegu zalewu, wtopiony w tło, jakie
stanowił złamany pień wierzby, siedział nieruchomy, lecz nie przyczajony bynajmniej
wilk. Pozostawał spokojny i nieporuszony, wpatrując się z uwagą i zainteresowaniem
w to, co działo się nad wodą. Teraz utkwił spojrzenie w rozchodzącej się fali. Siedział
wyprostowany wyciągnąwszy szyję, aby móc objąć nim szerszy wycinek otoczenia.
Jego zachowanie się wskazywało, że tym razem nie przybył tu po zdobycz. Nie
ukrywał się ani nie próbował zbliżyć się do grobli lub bodaj do skraju zalewu, gdzie
miałby przecież jakieś szanse schwytania bobra. Zmarszczywszy skórę na czole,
basior siedział z nastawionymi pionowo uszami, skupiony i uważny, lecz całkowicie
nieświadom tego, że jest obserwowany przez chłopca.
Mały widział już wiele wilków, ale ten, którego miał przed sobą, różnił się
wyraźnie od innych. Był wysoki i długonogi, pierś jaśniała mu kremową bielą, a
szeroki, długi łeb znaczyła ciemna, rdzawa smuga. Chłopiec wiedział, że był to ten
sam wilk, którego ślady oglądał już poprzednio nad tamą. I tamte ślady wskazywały,
że zwierzę siedziało spokojnie dłuższy czas na jednym miejscu. „Lubi podglądać
bobry, tak jak ja...” - pomyślał Mały.
Tymczasem rudy wilk, znudzony widocznie bezczynnością lub brakiem
nowych wrażeń, wstał bez pośpiechu, przeciągnął się, po czym powoli wycofał się w
głąb Jaru i skierował wzdłuż jego stoków. Po chwili zniknął z oczu obserwatora.
Odczekawszy pewien czas Mały odwiązał rzemienie, czapę wcisnął na głowę
i cicho zsunął się z olchy. Chwilami powiewał teraz lekki wiatr wywołując poszum
lasu. Chłopiec czekał, aż las znów zaszumi i pozwoli mu niepostrzeżenie przejść kilka
kroków w kierunku, gdzie skrył się wilk. Gdy wiatr przycichał, Mały nieruchomiał
również. Uszedłszy w ten sposób kilkadziesiąt kroków, rozejrzał się za następnym
dogodnym miejscem czatów. Pamiętając wskazówki ojca, nie chciał iść dalej wzdłuż
Jaru, aby nie natknąć się na wilczą norę przypadkiem i nie spłoszyć zwierząt. Wolał
stracić cały dzień niż ryzykować przepłoszenie wilczej pary. Wiedział, że
lekkomyślność lub nieuwaga skończyć się mogła wielomiesięcznym głodem jego
samego i bliskich. Zdawał też sobie sprawę z tego, że po wypadku z klempą Brodaty
nie powrócił jeszcze do całkowitej sprawności i że bez pomocy Trójnogiej łowy
przychodziły mu z trudem.
Świadom wagi zadania, jakie ojciec mu powierzył, chłopiec starał się
postępować rozważnie. Liczył na to, że wilki same zdradzą miejsce swego ukrycia.
Znalazłszy odpowiednie drzewo Mały umiejscowił się na nim w podobny jak
poprzednio sposób. Siedział tam już dłuższą chwilę, mając teraz przed sobą dość
rozległy odcinek przeciwległej skarpy wąwozu.
Czekał. Czas mijał. Zwisające nogi poczynały mu drętwieć i ziębnąć, a
bezczynność kleiła powieki. Nie spał jednak. Zjadł ze smakiem niewielki zapas mięsa
i ponownie poczuł już głód, ale z czatów rezygnować nie zamierzał. Wreszcie, nad
wieczorem, posłyszał w dole zgiełk. To spłoszony bekas zrywał się z głośnym
łopotem skrzydeł. Mały wpatrywał się uparcie w gęstwinę, poszukując wzrokiem
przyczyny ucieczki ptaka, i wtem poprzez gałązki brzozowego młodniaka, tuż na
skraju Jaru, ujrzał na tle śnieżnego poletka znajomą smukłą sylwetkę rosłego wilka,
wspinającego się chyłkiem po skarpie. Minąwszy szczyt skarpy zwierzę wydłużyło
krok i przeszedłszy w posuwisty kłus skryło się za drzewami.
W poczuciu dobrze spełnionego zadania Mały był niezmiernie uradowany. W
pierwszej chwili chciał zeskoczyć z drzewa i nie bacząc na nic pobiec do Brodatego.
Opanował się jednak. Rozejrzał się uważnie chcąc dobrze zapamiętać miejsce skarpy,
poprzez które przemknął wilk opuszczając wnętrze Jaru. Przypuszczał, że leżało ono
w pobliżu nory, a w każdym razie wskazywało kierunek, w którym należało jej
szukać.
Mały bez trudu mógł odnaleźć norę idąc teraz śladem wilka, zmierzając w
kierunku, skąd trop prowadził. Nie uczynił tego jednak. Postanowił czekać cierpliwie
powrotu basiora. Obliczał sobie, że obarczony wilk niosąc w zębach lub wlokąc łup
zmierzać będzie do nory prostą i najkrótszą drogą, zdradzając dokładnie jej położenie.
Chłopiec wahał się tylko, czy pozostawać nadal na czatach, czy też udać się
do jaskini na skale, ogrzać przy ognisku, posilić i następnie przed zachodem słońca
powrócić na stanowisko.
Był już zziębnięty i zdrętwiały i sądził, że wilk nie wróci, zanim on zdąży
ponownie siąść na czatach. Posiedział jeszcze chwilę i zziąbł na dobre, aby wreszcie
zdecydowanie wybrać drugie wyjście.
Osunął się więc cichcem z drzewa, pozostawiając tam rzemienie i czapę, i
szybko wycofał z zarośli. Znalazłszy się na skraju polany puścił się biegiem
zamierzając po drodze zajrzeć do wnyków, jakie nastawił poprzedniego dnia. Znalazł
tam jednego sporego królika i pognał wprost do pieczary.
RUDY
Czemu Rudy nie zadowolił się tym razem pogonią za drobniejszą zwierzyną,
tego nie wiemy. Może instynkt rodzica wilczego miotu lub może zbytek energii
nagromadzonej w jego muskularnym ciele podczas długotrwałego pozostawania na
straży nory sprawiły, że zapragnął bardziej wytężonego ruchu i mniej bezbronnego
przeciwnika.
Minąwszy cichcem brzeg wąwozu i pobliską gęstwinę wilk skręcił ostro i
pokłusował na południe, omijając szerokim łukiem Skalistą Polanę. Dążył ku
widocznym w oddali i lśniącym teraz w słońcu ośnieżonym grzbietom wzniesień.
Pomykając przez las nie zważał nawet na zrywające się od czasu do czasu ptactwo ani
spłoszone zające. Równym, posuwistym krokiem kłusował w obranym kierunku.
Biegł prosto przed siebie, jak gdyby działał zgodnie z jakimś z góry powziętym
zamiarem i zmierzał w określone miejsce. Osiągnąwszy skraj puszczy zatrzymał się
na moment i rozejrzał.
Przed nim kładł się rozległy płaskowyż, lekko nachylony ku północy i
zapewne dlatego całkowicie pokryty dotąd zlodowaciałym śniegiem. Płomienne
słońce było już nisko i znów chwytał przymrozek. Kryształy lodu pokrywające śnieg
stawały się jeszcze ostrzejsze i twardsze. Pod ciężarem wilczego ciała lodowa
skorupa ustępowała z lekkim chrzęstem, a kończyny do połowy zapadały się w
śniegu. Rudy nie zwalniał jednak biegu. Przeciwnie, przeszedłszy w krótki cwał
zmierzał szybko ku brzezinie porastającej zwartą kępą część zbocza jednego z
pagórów. Naraz zatrzymał się. Przywarował w śniegu, uniósł powoli łeb i począł
węszyć. Zwietrzył coś. Zerwał się i przebiegł nieco w bok. Poszukiwał źródła
nęcącego zapachu. Wreszcie znalazł to, czego szukał.
Na śniegu widniały dwie ledwie widoczne smużki krwi. Biegły równolegle do
pozostawionych tu śladów potężnych racic. Smugi krwi znaczyły trop jelenia i
pochodziły od otarć i zadraśnięć, skóry. Powstały one ponad pęcinami tylnych nóg od
stałego ich ocierania się o brzegi nadłamanej lodowatej skorupy pokrywa-
jącej śnieg. Rudy oblizał ślad naznaczony świeżą krwią i z nosem przy śniegu
pognał cwałem wzdłuż tropu.
Droga wznosząca się stale ku górze i przy każdym skoku zapadająca się
zlodowaciała skorupa śnieżna zdawały się nie hamować wcale i nie utrudniać ruchów
zwierzęcia. Odstawiwszy wiechę wilk sadził ku górze płynnymi susami i
osiągnąwszy wkrótce kraj brzeziny skrył się wśród bielejących pni. Niemal
równocześnie wyprysnął z brzozowej kępy rosły jeleń gnając przed siebie w pełnym
galopie. Jego duży łeb po niedawnym, przedwiosennym zrzuceniu rogów upodobnił
się do głowy starej łani. Byk pędził teraz po zboczu z maksymalną prędkością, na
jaką w tych warunkach mógł się zdobyć, a za nim poziomo wyciągnięty nad śniegiem
sadził Rudy. Zrazu odległość między nimi zwiększała się, ale wilk zabiegając nieco
od dołu zmusił wkrótce jelenia do pięcia się po stoku wzwyż. Był to manewr, który
poprzednio nieraz już ułatwił Rudemu pościg za płową zwierzyną.
Teraz tempo ucieczki jelenia zmalało. Susy wilka również stały się nieco
krótsze, niemniej dystans, jaki ich dzielił, począł skracać się. Spostrzegłszy, że byk
wyraźnie już zwalnia, wilk także zwolnił kroku. Jasne było, że basior w sposób
zamierzony powstrzymuje się od ataku i na razie podąża tylko, prześladując ofiarę.
Podąża cierpliwie i wytrwale. Instynkt podsuwał mu taktykę tej rozgrywki, skłaniał
do przedłużania czasu pogoni zwiększając tym jego szanse, gdyż wytrwałość jelenia
nie dorównuje przecież wilczej. Należało tylko gnać byka bez przerwy, nie dawać mu
wytchnienia. Rudy wyczuwał to i nie folgował ani na moment. Deptał bykowi po
piętach, nie doganiając go jednak. Po jakimś czasie zmienił tylko kierunek pogoni.
Nałożył nieco drogi i okrążywszy byka zaczął gnać go po stromiźnie w dół. I znów
odległość między nimi wydłużyła się.
Ważąc się napadać w pojedynkę na rosłego jelenia wilk mógł osiągnąć cel,
jeśli znał prawidła tej niebezpiecznej gry. Miał przed sobą wroga, który przerastał go
wagą kilkakrotnie... Pozostawała tylko nękająca, wyniszczająca ofiarę pogoń. Wilk
nie szczędził więc nóg.
Zrazu rzeczywiście nie mógł nadążyć za pędzącym w dół jeleniem, ale nie
krzyżowało to najwidoczniej jego łowieckich zamysłów. Sadził - równo za bykiem
zmuszając go tylko do kierowania się w stronę, skąd sam niedawno przybył. Coraz
silniej krwawiły kończyny jelenia, a jego oddech przyspieszony do granic możliwości
wydobywał się z krtani ze świstem.
Kiedy zwierzęta znalazły się na płaskim terenie, Rudy znów począł zbliżać się
do ofiary. Wreszcie, dochodząc pierwszych drzew lasu, wilk zrównał się z jeleniem.
Chwilę biegł u jego boku i nagle, w pełnym cwale, wykonał skręt ciała, dopadł
jelenia, mimochodem jakby rozerwał szeroko skórę na jego lewym boku i powrócił
do poprzedniego rytmu pogoni.
Atak na lewy bok zmusił jelenia do uskoku w prawo. Tym samym napastnik
wprowadzał jelenia na szlak, który sam przebył przed zachodem słońca. Basior nie
działał w sposób przypadkowy. Był to manewr, za pomocą którego naganiał on swój
przyszły łup w miejsce najdogodniejsze dla siebie - w okolicę położoną w sąsiedztwie
nory: tam przecież łup był mu potrzebny. Przeniesienie tak potężnej zdobyczy skądś z
daleka do nory byłoby przecież niewykonalne. Lepiej, gdy na miejsce biesiady ofiara
przybywa, na własnych nogach...
Napędzenie dorosłego jelenia w określone miejsce nie było rzeczą łatwą dla
wilka działającego samotnie. Mimo sprytu i doświadczenia basiora, a może właśnie
przez to, pogoń przedłużała się. Wyczerpanie jelenia wzrastało z każdym następnym
susem, ale wilk nie ponawiał ataku. Biegł stale nieco w tyle i dopiero wtedy, gdy
minąwszy bokiem Skalistą Polanę poczęli zbliżać się w okolice Jaru, Rudy nie czując
jakby wcale pokonanej dotąd przestrzeni wydłużył krok i w kilkunastu susach był już
znów przy swej ofierze. Skoczył. Chwycił w szczęki potężne ścięgno, tuż nad piętą
przeciwnika. Byk odparował od razu wyrzucając ku tyłowi obie nogi. Jedna z
twardych racic dosięgła wilczego barku. Rudy zrolował, ale natychmiast poderwał się
i natarł ponownie. Teraz ciął zębami drugą nogę jelenia. I znów spadła nań twarda
racica, ale cios nie był tak silny. Otrząsnął się więc tylko, przetarł łapą skrwawiony
pysk i utykając podążył dalej za bykiem. Ten nie zdołał wyzyskać chwilowej
przewagi, gdyż przebiegnąwszy ledwie kilka kroków zachwiał się, a okaleczona lewa
kończyna poczęła uginać się pod ciężarem zwalistego ciała. Byk posuwał się teraz
kulawym stępem i w końcu przystanął. Oceniając na swój sposób sytuację Rudy nie
usiłował gnać dalej ofiary. Stał spokojnie i obserwował ją w skupieniu.
Żywa jeszcze, ale niechybna zdobycz znajdowała się teraz w pobliżu
ostatecznego celu wilczej wyprawy - na miejscu przyszłej uczty... Czas był ją
rozpoczynać...
Basior zaszedł przeciwnika z boku, skoczył ku szyi i chybił, trafiając zębami
na twarde czoło. Bezrogi byk z wysiłkiem poderwał w górę przód ciała, aby
przednimi racicami bronić się przed napaścią, ale wtedy okaleczone tylne nogi pod
ciężarem całego ciała ustąpiły. Zwierzę przysiadło na zadzie odsłaniając szyję. Wtedy
wilk skoczył ponownie. Wczepił się w miękkie podgardle i tam zawisł. Śmiertelnie
strwożony byk powstał raz jeszcze i wierzgając przednimi racicami próbował uwolnić
się od dławiącego uchwytu, ale bezsilny znów opadł na cztery nogi, a wilk,
sięgnąwszy tylnymi łapami podłoża, odbił się i pełną paszczą głębiej objął krtań
jelenia. Ten poderwał się jeszcze ku górze, wilk rzutem ciała szarpnął ku dołowi i z
rany trysnęła jasna krew. Napastnik zwolnił chwyt, odskoczył i oblizując okrwawiony
pysk stał spokojnie i patrzył. Utrudzony, ale spokojny już, czekał. Trwało to chwilę,
w której byk trzymał się jeszcze na rozstawionych szeroko, sztywnych nogach. Wnet
jednak tylne jego kończyny ugięły się, oddech stał się rzężący i wraz z upływem krwi
byk tracąc resztki sił i przytomności osunął się w śnieg. Po - chwili nie żył już. Bez
zwłoki wilk przystąpił do dzieła. Rwał i sycił się szarpiąc mięso pełnym pyskiem.
Pierwszy głód zaspokoił pożerając całą wątrobę ofiary. Po krótkiej chwili rozszarpał
bark jelenia i nagryzając ścięgna i powiezie oddzielił od tułowia przednią kończynę
wraz z łopatką.
leniem. Chwilę biegł u jego boku i nagle, w pełnym cwale, wykonał skręt
ciała, dopadł jelenia, mimochodem jakby rozerwał szeroko skórę na jego lewym boku
i powrócił do poprzedniego rytmu pogoni.
Atak na lewy bok zmusił jelenia do uskoku w prawo. Tym samym napastnik
wprowadzał jelenia na szlak, który sam przebył przed zachodem słońca. Basior nie
działał w sposób przypadkowy. Był to manewr, za pomocą którego naganiał on swój
przyszły łup w miejsce najdogodniejsze dla siebie - w okolicę położoną w sąsiedztwie
nory: tam przecież łup był mu potrzebny. Przeniesienie tak potężnej zdobyczy skądś z
daleka do nory byłoby przecież niewykonalne. Lepiej, gdy na miejsce biesiady ofiara
przybywa, na własnych nogach...
Napędzenie dorosłego jelenia w określone miejsce nie było rzeczą łatwą dla
wilka działającego samotnie. Mimo sprytu i doświadczenia basiora, a może właśnie
przez to, pogoń przedłużała się. Wyczerpanie jelenia wzrastało z każdym następnym
susem, ale wilk nie ponawiał ataku. Biegł stale nieco w tyle i dopiero wtedy, gdy
minąwszy bokiem Skalistą Polanę poczęli zbliżać się w okolice Jaru, Rudy nie czując
jakby wcale pokonanej dotąd przestrzeni wydłużył krok i w kilkunastu susach był już
znów przy swej ofierze. Skoczył. Chwycił w szczęki potężne ścięgno, tuż nad piętą
przeciwnika. Byk odparował od razu wyrzucając ku tyłowi obie nogi. Jedna z
twardych racic dosięgła wilczego barku. Rudy zrolował, ale natychmiast poderwał się
i natarł ponownie. Teraz ciął zębami drugą nogę jelenia. I znów spadła nań twarda
racica, ale cios nie był tak silny. Otrząsnął się więc tylko, przetarł łapą skrwawiony
pysk i utykając podążył dalej za bykiem. Ten nie zdołał wyzyskać chwilowej
przewagi, gdyż przebiegnąwszy ledwie kilka kroków zachwiał się, a okaleczona lewa
kończyna poczęła uginać się pod ciężarem zwalistego ciała. Byk posuwał się teraz
kulawym stępem i w końcu przystanął. Oceniając na swój sposób sytuację Rudy nie
usiłował gnać dalej ofiary. Stał spokojnie i obserwował ją w skupieniu.
Żywa jeszcze, ale niechybna zdobycz znajdowała się teraz w pobliżu
ostatecznego celu wilczej wyprawy - na miejscu przyszłej uczty... Czas był ją
rozpoczynać...
Basior zaszedł przeciwnika z boku, skoczył ku szyi i chybił, trafiając zębami
na twarde czoło. Bezrogi byk z wysiłkiem poderwał w górę przód ciała, aby
przednimi racicami bronić się przed napaścią, ale wtedy okaleczone tylne nogi pod
ciężarem całego ciała ustąpiły. Zwierzę przysiadło na zadzie odsłaniając szyję. Wtedy
wilk skoczył ponownie. Wczepił się w miękkie podgardle i tam zawisł. Śmiertelnie
strwożony byk powstał raz jeszcze i wierzgając przednimi racicami próbował uwolnić
się od dławiącego uchwytu, ale bezsilny znów opadł na cztery nogi, a wilk,
sięgnąwszy tylnymi łapami podłoża, odbił się i pełną paszczą głębiej objął krtań
jelenia. Ten poderwał się jeszcze ku górze, wilk rzutem ciała szarpnął ku dołowi i z
rany trysnęła jasna krew. Napastnik zwolnił chwyt, odskoczył i oblizując okrwawiony
pysk stał spokojnie i patrzył. Utrudzony, ale spokojny już, czekał. Trwało to chwilę,
w której byk trzymał się jeszcze na rozstawionych szeroko, sztywnych nogach. Wnet
jednak tylne jego kończyny ugięły się, oddech stał się rzężący i wraz z upływem krwi
byk tracąc resztki sił i przytomności osunął się w śnieg. Po - chwili nie żył już. Bez
zwłoki wilk przystąpił do dzieła. Rwał i sycił się szarpiąc mięso pełnym pyskiem.
Pierwszy głód zaspokoił pożerając całą wątrobę ofiary. Po krótkiej chwili rozszarpał
bark jelenia i nagryzając ścięgna i powiezie oddzielił od tułowia przednią kończynę
wraz z łopatką.
Uchwyciwszy w zęby tę niemałą porcję w połowie jej długości przekonał się,
że jedna strona silnie przeważa i przechyla mu głowę na bok. Rudy położył brzemię
ponownie w śniegu i zmieniając kilkakrotnie miejsce uchwytu wyważył wreszcie
ciężar, tak że żadna strona nie opadała ku dołowi. Kiedy udało mu się to, pobiegł
truchtem wprost w kierunku nory.
Kawałek drogi uszedł bez trudu, kiedy jednak dotarł do gęstwiny otaczającej
pobrzeża wąwozu, kończyna jelenia poprzecznie trzymana w zębach poczęła obijać
się o drzewa i krzewy uniemożliwiając zwierzęciu ruch. Rudy położył ją więc na
mchu i uchwyciwszy za lżejszy koniec powlókł mięso ciągnąc je za sobą. W ten
sposób dotarł szybko w pobliże stoku wąwozu, ale tu łup uwiązł naraz pomiędzy
gałęziami rozwidlonego przy ziemi jałowca. Rudy wypuścił pęcinę z zębów, aby
odpocząć i, jak to zwykł był czynić, zanim zbliży się do nory, rozejrzał się w
otoczeniu. Przystanął nasłuchując i węsząc, a ruda szczecina na jego barkach poczęła
unosić «się. Basior zadrżał z napięcia. O kilkanaście susów od niego, w połowie
wysokości skarpy, leżała ich nora. Stamtąd właśnie docierał teraz jakiś nieznany
odgłos. Wilk przypadł brzuchem do podłoża i czołgając się dobrnął na skraj skarpy.
Wbijając wzrok w korzenie sosny zastygł na moment. Węszył. W następnej chwili z
głębi nory wydobyło się ostre skrzeknięcie i w ślad za nim spomiędzy korzeni sosny
począł wysuwać się tył tłustego ciała małego niedźwiadka. Rudy sprężył się i w kilku
błyskawicznych susach znalazł się przy nim. Kiedy zaciskał kły na jego wątłym
jeszcze karku, powietrze rozdarł przeraźliwie donośny skrzek napastowanego... Rudy,
spłoszony w pierwszej chwili jego natrętnym wrzaskiem, odruchowo puścił małego.
Ten zastygły z przerażenia i bólu nie ruszył się z miejsca. Wilk skoczył raz jeszcze.
Odgłosy szamotania, chrapliwy, pełen pasji ryk basiora i zduszony skrzek
niedźwiadka całkowicie zagłuszyły inny zbliżający się odgłos. To stara niedźwiedzica
spieszyła z kniei na wezwanie i skargę swego małego...
Tymczasem niedźwiadek zdołał wyrwać się napastnikowi. Rudy dopadł go
ponownie. Kły wilcze dosięg nęły małego kudłacza, ale szczęki nie zacisnęły się
jednak na jego ciele... Wielki, kudłaty kształt sapiąc zwalił się jak burza po stromiźnie
wąwozu, a ciężka, pazurzasta łapa niedźwiedzicy spadła niespodziewanie na sprężony
w skoku grzbiet...
NA CZATACH
Po całodziennych łowach Brodaty powracał do pieczary z jedną chudą
cieciorką przytroczoną do pasa. Był zmęczony i głodny. W czasie gdy zmieniał w
jaskini przemoczone skóry okrywające nogi, Kobieta szybko obdarła ptaka ze skóry,
wypatroszyła go i przypiekła na żarzących się węglach. Niewiele tam było mięsa,
ledwie zaspokoiłoby głód jej samej i Dziecka; mizerna tuszka ptaka musiała jednak
wystarczyć tymczasem dla, obdzielenia wszystkich członków rodziny. Kobieta
podzieliła więc mięso na cztery nierówne części i dodając do skromnej części
Brodatego uprażonych korzeni wspięła się na skałę i zaniosła mu pożywienie do
pieczary. Wkrótce znów powróciła na dół. W cieple promieniującym z ogniska siadła
na kłodzie drzewa i rozwinąwszy skórę otaczającą jej lędźwie i biodra wyłuskała
stamtąd przytulone do niej Dziecko. Było odziane w miękkie skórki zajęcze zwrócone
futrem do ciała. Matka posadziła Dziecko na swym udzie i przytrzymała ramieniem.
Wystawione nagle na światło wiosennego zachodu, Dziecko zmrużyło oczy, ale po
chwili, kiedy wzrok oswoił się nieco z otaczającą jasnością, wyciągnęło nagle dłonie
w kierunku ogniska. Kobieta pochyliła się nad węglami sięgając po kawałek
spieczonego mięsa cietrzewia. Kęs pożywienia po należytym przeżuciu własnymi
zębami podała Dziecku. Niemowlę pochłonęło łapczywie pokarm i poczęło domagać
się następnej porcji. Wkrótce dla Matki pozostało już niewiele pożywienia, a Dziecko
sięgnąwszy do jej piersi usiłowało wyssać jeszcze nieco mleka. W końcu znużone
widać bezowocnością swoich starań usnęło. Po ciężkiej zimie i ono niewiele miało
sił.
Kobieta siedziała jakiś czas nieruchomo i naraz jej zatroskana twarz rozjaśniła
się. Oto daleko jeszcze, na skraju Skalistej Polany, ukazała się sylwetka Małego.
Zbliżał się szybko, wymachując w biegu jedną tylko ręką, ponieważ druga
przytrzymywała przy jego boku jakąś zdobycz. Matka nie mogła rozpoznać, jaka to
była zwierzyna, wiedziała jednak, że większa z pewnością od wiewiórki... Wkrótce
chłopiec był już przy ognisku. Rzucił królika i chwytając z trudem oddech zapytał:
- Gdzie Brodaty?
- Leży na skórach - odrzekła zapytana.
Mały wspiął się szybko na skałę i ukrył we wnętrzu pieczary. Kobieta otuliła
śpiące dziecko i oprawiła świeżą tuszkę królika. Zaraz też zatknęła mięso na długiej
żerdzi i poczęła je piec w płomieniach.
Po chwili Mały zsunął się z tarasu skalnego i upomniał o jedzenie. Za nim
zjawił się Brodaty. W cholewie miał już siedem łuczniczych strzał z ciężkimi
grotami, a jego kurta futrzana okręcona była na biodrach rzemieniem. W lewej dłoni
trzymał dwa łuki. Sprawdziwszy jeszcze siłę naciągu każdego z nich pochylił się nad
ogniem i sięgnął po kawałek mięsa króliczego. Mały pożywiał się w pośpiechu
siedząc w kucki pod ścianą skalną. Ojciec zbliżył się do niego i wręczył jeden z
łuków i trzy strzały. Wreszcie z pełnymi ustami ruszyli w drogę. W połowie Polany
Mały zagadnął:
Celniej będę wypuszczał strzały, jak się ukryję w gąszczu, w krzakach na
ziemi, nie wysoko w koronie drzewa.
Na dole nie można, trzeba na drzewie - odparł Brodaty.
Dlaczego? Z góry niedobrze celować. Gałęzie mogą się poruszać od
wiatru i z góry gorzej widać - napierał Mały.
Z dołu nie można czatować. Wilki zwęszą albo usłyszą ruch. Spłoszą się.
To dlaczego nie usłyszą i nie zwęszą, jak będziemy w gałęziach? Przecież
też będziemy blisko? - pytał dalej Mały.
Za dużo pytasz - odrzekł Brodaty.
Jak nie powiesz - nalegał Mały - nie będę wiedział... Dlaczego kazałeś
siedzieć na drzewie? Siedziałem na drzewie, zdrętwiałem, zziąbłem, ale nie wiem,
dlaczego tak jest lepiej. Wiem, że tak jest gorzej. Tam jest bardzo niewygodnie i
bardzo mocno wieje.
Brodaty zatrzymał się, zwrócił twarzą do chłopca i po chwili milczenia rzekł
skupiony, cedząc pojedyncze słowa:
Ty mało... bardzo mało wiesz. Za mało. Trzeba więcej chodzić na
polowanie z łukiem i dzidą. Nie trzeba zbierać tyle korzeni, nie trzeba stale łowić
królików na pętlę. Trzeba polować z łukiem i trzeba przyglądać się, co robią
zwierzęta i po co tak robią.
Po co mamy siedzieć na drzewie? - powtórzył swoje pytanie Mały.
Słuchaj dobrze. Zaczaimy się, ale wiatr może się zmienić. Jak będziemy w
dole, w krzakach, wiatr zaniesie naszą woń do wilczej nory... To będzie źle. To
będzie bardzo źle...
Jak będziemy w górze, na drzewie, wiatr też może zanieść wilkom naszą
woń - odciął Mały.
Może, ale tak bywa rzadko. Prawie nigdy... Górą wiatr w lesie wieje silniej
niż dołem. Wiatr nie opada z góry na dół, wieje prosto przed siebie. Dlatego Wiatr
przeniesie naszą woń górą nad wilkami i poniesie ją dalej i dalej...
Tu Brodaty kiwnął głową i ruszył naprzód. Po kilku krokach przystanął i
dobierając z uwagą słowa rzekł:
- Jest jeszcze jedna... i jeszcze jedna rzecz. Trzeba to wiedzieć. Wilki nie
polują w górze, na drzewach. Dorosłe wilki nie mają w górze ani na drzewach
groźnych wrogów. Nawet ryś nie napada na dorosłego wilka. Dlatego wilki nie
szukają niczego w górze rzadko zadzierają łeb, żeby spojrzeć na drzewo. Nie lękają
się niczego, co siedzi w koronie drzewa. I w górze wilki nie próbują chwytać
zdobyczy. Nie potrafią. Chyba że jest bardzo nisko. Głosy ptaków na drzewach,
skakania wiewiórek, bieg kuny i tchórza po pniu nie budzą strachu i... czujności
dorosłych wilków.
Odgłosy z góry... z drzewa, są dla nich jak szum wody w rzece. Mało na nie
zwracają uwagi. Tylko małe... tylko młode wilki boją się odgłosów z góry. Boją się
kuny, puchacza i boją się orła i rysia, i żbika też. Duże nie boją się. Jeśli na dole
będziemy naciągali cięciwę i poruszymy gałązkę albo głęboko odetchniemy, wilki
usłyszą i od razu umkną. Jeżeli posłyszą jakiś szmer z góry, nawet nie zwrócą uwagi.
Zostaną spokojne na miejscu i ty wtedy wypuścisz strzałę i zabijesz wilka.
Tu Brodaty, znużony zapewne długą przemową, westchnął i zbierał się już,
aby iść dalej, ale powstrzymał go głos Małego:
- Ale miała być jeszcze jedna rzecz, tak powiedziałeś przedtem...
Brodaty zamyślił się i rzekł wreszcie:
- Tak, na górze, w gałęziach, jest zawsze bezpieczniej. Wysokie gałęzie
uratowały moje życie. Wilk na nas nie napada, ale w górze jest bezpieczniej.
Wilczyca matka może być straszna. Nie lęka się niczego. Napada zawsze, jeżeli coś
grozi szczeniętom. Jest wtedy bardzo dzika i bardzo ostrożna. Bardzo ostrożna... Już
nic teraz nie mów. Nie ma czasu. Słońce chowa się za górą. Ciemnieje. Idź pierwszy.
Idź cicho. Pokaż później drzewo, na którym siedziałeś, i nic nie mów. Idź wtedy
dalej. Idź trochę dalej, niedużo, i szukaj dobrego drzewa z rozgałęzieniem. To musi
być blisko, ale nie za blisko miejsca, z którego wyskoczył wilk na skarpę. Tak żeby
strzała mocno wbiła się w ciało. Strzelaj tylko wtedy, jak zobaczysz, że ja naciągam
cięciwę. Wcześniej nie strzelaj. Idź!
Brodaty ruszył szybko, starając się stąpać bezgłośnie. Za nim cicho podążał
Mały. Minęło jeszcze trochę czasu i obaj zagłębili się w zaroślach skraju puszczy.
Wkrótce znaleźli odpowiednie ukrycia w gałęziach drzew, usadowili się w
nich jak najdogodniej i zastygli w bezruchu.
O zachodzie słońca z ciemniejącego gąszczu powiało chłodem. Brodaty
nasunął głębiej futrzaną czapę, dbając jednak o to, aby zasłuchane w ciszę uszy jego
pozostały odsłonięte. Odwróciwszy powoli głowę zerknął na Małego, skulonego w
konarach pobliskiego dębu. Przetrwałe zeschnięte liście osłaniały go tak, że był
prawie niedostrzegalny.
Spokój trwał dłuższy już czas, a chłód przedwieczorny zaczął doskwierać
czatującym coraz dotkliwiej. Nieruchomi wyczekiwali jednak cierpliwie, gdy naraz
gdzieś z pobliża dał się słyszeć szelest i trzask gałązek łamanych ociężałym
krokiem... Było jeszcze dość widno i Brodaty uchwycił kątem oka ruch w krzewach
okalających wąwóz. Serce zabiło mu żywiej, gdy spostrzegł, że mały, tegoroczny
niedźwiadek, zbłąkany zapewne przypadkiem, zsuwa się po stoku Jaru w dół. Byłaby
to wspaniała, pożywna i smaczna zdobycz, ale w tej sytuacji trzeba było z niej
zrezygnować. Sprowadził ich tu ważniejszy cel: odzyskanie Trójnogiej.
Brodaty wpatrywał się w wąwóz śledząc ruchy niedźwiadka, kiedy od boru,
po przeciwnej stronie Jaru, począł rozlegać się jakiś inny szelest. Naraz wśród drzew
huknęło coś kilkakrotnie. Dźwięk ten przypominał uderzenie pałką o zmurszały pień
drzewa. Brodaty nie potrafił wyjaśnić sobie, co mianowicie mogło być źródłem
owych odgłosów. Obecności człowieka nie spodziewał się tu przecież. Huki nie
powtórzyły się jednak, a nadchodzący stamtąd szelest zmienił się, stał się ciągły i z
chwili na chwilę zbliżał się i narastał.
Wreszcie oczom czatujących ukazała się sylwetka rosłego wilka. Przesuwał
się w gąszczu powoli, ciągnąc za sobą z mozołem wielki, wydłużony ochłap mięsa.
Brodaty przygotował łuk i zmierzył się, ale cel był jeszcze za daleki. Wpatrując się w
wilka, stracił tymczasem z oczu niedźwiadka, choć ten nie mógł jeszcze odejść
daleko. Począł właśnie szukać go wzrokiem, gdy naraz wilk zatrzymał się, wypuścił z
paszczy łup i jął nasłuchiwać. Stał chwilę, potem przypadł brzuchem do śniegu i,
skradając się, ruszył w kierunku progu skarpy. Kiedy osiągnął jej brzeg, wysunął
głowę ku przodowi i spojrzał w dół.
Wilk był w tej chwili doskonałym celem, ale Brodaty nie strzelał. Trwał
zapatrzony w życie kniei zawsze ciekaw, co mu pokaże. I nagle wilk zsunął się po
skarpie i natarł z rykiem na coś, co - jak mogło się zdawać - uwięzło pomiędzy
naziemnymi korzeniami starej sosny. W mgnieniu oka zakotłowało się na dnie Jaru i
jednocześnie po kniei rozniósł się natrętny i głośny, przeciągły skrzek napastowanego
niedźwiadka. Brodaty zdawał sobie sprawę z tego, że wilk nie napadał teraz dla
zdobycia świeżego łupu. Nie był mu potrzebny: mięsa posiadał obok pod dostatkiem.
Napaść musiała mieć inny cel. Rudy basior puścił tymczasem małego kudłacza, ale
on, skamieniały z trwogi, nie poruszał się z miejsca. Następny wrzask niedźwiadka
zamarł zduszony kłami wilka.
Urzeczony tym, co się działo, Brodaty zapomniał jakby na moment, po co tu
przybył. Po chwili opamiętał się jednak, ale kiedy naciągnął cięciwę i próbował
zmierzyć do wilka, okazało się to niemożliwe:
znów zakłębiło się na dnie Jaru. Stłumione odgłosy walki, a zwłaszcza
donośne skargi napadniętego, tłumiły inne, idące od kniei i szybko narastające
dźwięki. Był to trzask gałęzi i tętent ciężkiego zwierzęcia, cwałującego jawnie przez
las.
Raz jeszcze uwolniwszy się z uchwytu wilczych szczęk niedźwiadek zdołał
ujść ledwie kilka kroków, gdy wyciągnięte w długim skoku ciało Rudego spadło nań
z góry. Kły wilka sięgnęły miękkich tkanek za uchem niedźwiadka, lecz nie zwarły
się w miejscu obranym przez napastnika... Stara matka-niedźwiedzica stoczyła się
błyskawicznie w głąb wąwozu, a jej wielka pazurzasta łapa szarpnęła grzbiet basiora
w chwili, gdy paszcza jego sięgała karku niedźwiadka. Rudy potoczył się w śnieg.
Miał w tym pojedynku minimalną szansę. Do działania zmuszała go jednak
wewnętrzna, nieodwołalna potrzeba: instynkt obrony wilczego gniazda...
W każdej innej sytuacji doświadczony wilk umknąłby w czas, ale tu, przy
samej norze, w której kryła się jego wilczyca i jego szczenięta... tu należało
atakować; należało za wszelką cenę odegnać intruzów, zanim staną się napastnikami
wilczego gniazda...
Gdy odrzucone niedźwiedzią łapą ciało wilka wparło się bokiem w krzew,
tarniny, wilk zebrał energię i skoczył na swego prześladowcę.
Dosięgnął kudłatej szyi w chwili, gdy wielki zwierz obejrzał się za swoim
okaleczonym potomkiem. Łapy wilka - na mgnienie oka zaparły się w brunatnych
kudłach. Basior odepchnął się nimi i szarpnął szczęki ku sobie, nadrywając szeroko
fałdzistą szyję niedźwiedzicy, i odskoczył. Był szybszy. Nie pozostawiał
przeciwnikowi czasu. To była jego jedyna szansa wobec wroga, który zabijać mógł
zarówno paszczą, jak i każdą z czterech ciężkich łap.
Odbiwszy się od wroga, Rudy opadł w śnieg i wnet, nieledwie tak, jakby
wcale nie trzeba mu było czasu na ponowne odbicie się od podłoża, skoczył. Pełną
paszczą chwycił nasadę niedźwiedziego ucha, szarpnął ją ku sobie rwąc skórę aż po
oko i znów umknął przypadając do śniegu. Posoka zalała oko niedźwiedzicy i oślepiła
ją. Uniosła się na tylnych łapach sposobiąc się do odparcia następnego ataku, gdy
naraz poczuła dotkliwy ból szarpanych na brzuchu tkanek. To Wadera włączając się
do akcji atakowała kudłate podbrzusze. Była rozważna. Rozpłatawszy szeroko
miękką skórę uskoczyła natychmiast w bok. Niedźwiedzica nie zważając na
ponownie atakującego basiora rzuciła się za nią. Rudy skoczył przed siebie.
Osłaniając wilczycę zamknął szczęki na prawej łapie niedźwiedzicy, kiedy sięgała już
karku Wadery. Unikając miażdżącego ciosu wilczyca przypadła do śniegu, a Rudy
umocnił jeszcze chwyt na prawej łapie niedźwiedzicy, gdy lewa, wolna kończyna
uniesionego na zadzie zwierza opadła z rozmachem na jego wyprężony grzbiet.
Dźwięku uderzenia nie było słychać, ale niemal równocześnie poniósł się w
borze przeszywający skowyt skargi i bólu. Rażony ciosem wilk opadł bezwładnie na
zdeptane dno Jaru. Skowyt przeszedł w stłumiony jęk. Jeszcze kilka drgnień wilczego
ciała, kilka spazmatycznych głośnych oddechów, ale i te rozpłynęły się wnet w
ciszy...
Rudy już nie żył. Nastąpiła długa chwila bezruchu i martwoty, jak gdyby
knieja w zadumie przyglądała się własnemu dziełu.
Pierwsza poruszyła się niedźwiedzica. Postąpiła ku swemu małemu i
oblizawszy jego okrwawiony i zmierzwiony kark trąciła go łapą, skłaniając do
zagłębienia się w las. Szła utykając na trzech nogach i ponaglała stale niedźwiadka do
pośpiechu.
W Głębokim Jarze znów zapanował bezruch.
Wadera przyczajona pomiędzy korzeniami starej sosny trwała nieporuszona
na straży swego potomstwa. W głębi nory syte i spokojne spały cztery dorodne
wilczęta. Leżały w gromadce grzejąc się wzajem własnym ciepłem...
NIEŻYJĄCY ŻYWICIEL
Pod wrażeniem sceny, jaka rozegrała się na ich oczach, Brodaty i jego syn
pozostawali jeszcze czas jakiś nieruchomi. Wreszcie łowca dał znak.
Zdrętwiali od niewygodnych pozycji i bezruchu poczęli wycofywać się ze
swoich stanowisk. Znalazłszy się na ziemi, bez słowa ruszyli w drogę powrotną.
Myśli obydwu zaprzątał zbieg przyczyn i skutków, które sprawiły, że
zamierzenia i plany poczynały realizować się bez aktywnego udziału któregokolwiek
z nich. Szczęśliwy zbieg okoliczności był dla nich czymś więcej. Był zapowiedzią
szczególnej przychylności losu, który „rozumiał” ich potrzeby i sprzyjał ich planom.
Nie byli w stanie przejść nad ostatnimi wydarzeniami do porządku rzeczy i raz po raz
zastanawiali się, jakie to dobre siły pomogły ich przedsięwzięciu i czym sobie na tę
pomoc zasłużyli. Tak tylko potrafili wyjaśnić sobie to, co odbyło się w naturalny
przecież sposób.
Znużeni, głodni, dygocący z zimna i emocji ojciec i syn przemierzali w
milczeniu przestrzeń dzielącą ich od jaskini. Dotarłszy tam wreszcie, rzucili w ogień
kilka tęgich gałęzi i - nadal oniemiali - przykucnęli opierając się plecami o podnóże
skały. W milczeniu przystąpili też do skromnych porcji króliczego mięsa,
pozostawionych dla nich przez Kobietę.
Tymczasem zapadł zmrok. Niebo i księżyc przesłoniły chmury i zaczął sypać
drobny, miękki śnieg. Podsyciwszy więc raz jeszcze ogień udali się wkrótce na
spoczynek.
Przed świtem byli znów na nogach. Przysposobieni do dalekiej drogi już o
szarym brzasku szli spiesznie wzdłuż przyleśnego skraju Skalistej Polany. Zamierzali
obejść łukiem Głęboki Jar i znaleźć się po jego przeciwnej stronie. Tam, nie zbliżając
się zbytnio do skarpy Jaru, aby nie płoszyć Trójnogiej, chcieli odnaleźć wczorajszy
trop Rudego, a odnalazłszy go kierować się przeciw jego biegowi, czyli tam, skąd
ślad prowadził. Zadanie okazało się niełatwe, gdyż cienka warstewka spadłego nocą
śniegu zacierała wszelkie wcześniej odciśnięte tropy. Nie czas było jednak zwlekać w
oczekiwaniu, aż świeży śnieg stopnieje i zniknie, ponieważ w miarę jego znikania
mógł również znikać stopniowo obiekt będący celem ich wyprawy.
Posuwając się wstecz wczorajszym tropem basiora zamierzali odnaleźć tę
część łupu, którego nie zdołał zaciągnąć w pobliże swej nory i szczeniąt. Rozmiary
ochłapu, jaki dowlókł nad skarpę Jaru, pozwalały łowcy przypuszczać, że łup Rudego
był niemały. Jeśli ponadto była to świeżo upolowana zwierzyna, należycie
wykrwawiona i pozostawiona w mrocznym gąszczu puszczy, mięso było z pewnością
świeże i stanowiło dla nich cel godny wysiłku.
Wiele godzin spędził Brodaty z synem nad odczytywaniem wczorajszego
tropu Rudego. Wiele razy gubili go i ponownie z mozołem odnajdywali. Około
południa” gdy warstewka spadłego nocą śniegu częściowo już stopniała, natknęli się
na świeży trop rosomaka. Był nałożony na wczorajsze odciski wilczych łap, lecz
zdążał w przeciwnym niż wilk kierunku. Rosomak zmierzał więc najpewniej do tegoż
celu co oni. Zdając się zatem na nieomylność powonienia roso-
mąka łowca przyspieszył kroku, idąc teraz za wielkimi i dobrze widocznymi
odciskami jego łap. Naraz, u pogranicza rzedniejącego tu wysokopiennego boru i
sąsiadującej z nim otwartej pochyłości płaskowyżu, w zakolu utworzonym z kilku
krzewów, zauważyli jakiś ruch.
Pod osłoną pobliskich świerków bardzo ostrożnie postąpili ku przodowi
jeszcze kilka kroków i ku swemu zdziwieniu spostrzegli lisa siedzącego bezczynnie
nieco na uboczu, tuż za linią krzewów. Postawa zwierzęcia wskazywała jednak, że
jest czymś zainteresowane i nie pozostaje tu bez ważnej przyczyny. Zaraz też
zorientowali się, że nie on był sprawcą ruchu, jaki poprzednio zwrócił ich uwagę.
Odchyliwszy nieco gałęzie świerka, dającego im osłonę, dostrzegli oto pośród
krzewów dużą, ciemnobrunatną plamę poruszającą się na jaśniej ubarwionym tle.
Bezgłośnie przesunęli się jeszcze ku następnemu świerkowi i wtedy lis spostrzegł ich
i czmychnął natychmiast, a oni ujrzeli wielkiego powalonego płowego byka oraz
szeroko rozstawione tylne kończyny i zad rosomaka. Przednia część jego ciała kryła
się w głębi otwartego brzucha jelenia. Pomagając sobie przednią łapą, rosomak co
chwila wyszarpywał z jego wnętrza jakiś krwawy kęs, po czym chciwie pożerał go.
Okrwawiona, płaska i szeroka głowa rosomaka, potężne łapy zakończone wielkimi
pazurami, a zwłaszcza pasja i zachłanność, z jaką pożerał wydobyte trzewia,
powstrzymywały na razie Brodatego od zbliżenia się. Do niedawna siedzący opodal
lis wskazywał na to, że rosomak niechętnie toleruje współbiesiadników i gotów jest
bronić dostępu do swej zdobyczy.
Lis czekał więc zapewne cierpliwie, aż wielokrotnie silniejszy od niego
rosomak nasyci swój głód i ustąpi mu miejsca.
Brodaty nie myślał jednak czekać i przyglądać się bezczynnie, jak świeże,
dobre mięso niknie w obmierzłej paszczy wiecznie nienasyconego padlinożercy.
Łowca nie znał bliżej zwyczajów zwierzęcia, gdyż wobec przykrej woni jego mięsa i
skóry dotąd nigdy nań nie polował. Sądził jednak, że bez walki nie zdoła przecież
przepłoszyć intruza, choć wielkość jego ledwie równać się mogła rozmiarom
półrocznego wilka. Tyle tylko, że łapy miał znacznie potężniejsze, a przy tym
chwytne i zaopatrzone w tęgie, zakrzywione pazury. Z pewnością była to broń
niebezpieczna...
Brodaty nie miał ze sobą włóczni. Nie udawał się przecież na łowy, lecz na
poszukiwanie czegoś, co już dnia poprzedniego zostało złowione i ubite. Mężczyzna
na moment zawahał się, po czym pozostawiając chłopca w ukryciu wyszedł śmiało
zza świerka i postąpił jawnie kilka kroków w kierunku żerującego. Rosomak zdawał
się w ogóle nie zauważać jego obecności i oddawał się nadal metodycznemu
wyłuskiwaniu, z wnętrza tuszy co lepszych kąsków. Brodaty znów postąpił nieco ku
przodowi i teraz rzucił przed siebie spory strzęp chrustu. Trudno było przypuścić, aby
zwierzę nadal nie dostrzegło obecności łowcy; nie zareagowało jednak w żaden
uchwytny sposób, pochłonięte nadal - przynajmniej pozornie - czynnością żerowania.
Czyżby rosomak nie posiadał w kniei godnych przeciwników i nie zwykł
nikomu ustępować z drogi?
Czyżby zwierzę czuło się tak pewne, że rosła postać mężczyzny nie uczyniła
na nim najmniejszego wrażenia?
Brodaty nie wiedział, jak ocenić sytuację. Żałował tylko, że brak mu teraz w
dłoni włóczni. Wobec bliskiego wroga dawała mu ona zawsze poczucie własnej siły i
chęć atakowania przeciwnika. Stał teraz dłuższą chwilę niezdecydowany, po czym
wycofał się i z trzaskiem obłamał grubą gałąź sosnową. Nie obłamując z niej
mniejszych gałązek wysunął ją przed siebie i podbiegł szybko ku żerującemu. Ten
żachnął się tylko, sapnął i ponownie przystąpił do żeru. Wtedy mężczyzna zamachnął
się szeroko gałęzią, aby zdzielić rosomaka z góry, lecz następne wypadki wymknęły
się już spod kontroli jego zmysłów. W tym samym bowiem momencie zakotłowało
się wokół niego, rozległ się trzask łamanej gałęzi, która została mu błyskawicznie
wyrwana z dłoni, a na jego lewej skórzanej nogawicy pojawiły się dwa rozległe cięcia
zadane nie wiadomo kiedy pazurami zwierzęcia. W następnym momencie rosomak
wycofał się, sapnął i przyjął poprzednią pozycję ciała, po czym konsekwentnie
przystąpił do przerwanej uczty.
Łowca zrazu nie doceniał zapalczywości i zwrotności przeciwnika. Teraz
bogatszy już w ostatnie doświadczenie, cofnął się o kilka kroków i począł
zastanawiać się nad tym, czy roztropniej będzie narazić się na stratę jednej lub dwu
strzał łuczniczych o krzemiennych grotach, czy też poczekać i utracić dalszą część tak
pożądanej zdobyczy. Kiedy medytując nad tym podszedł do Małego, zalękniony
chłopiec począł go szeptem przekonywać: - Nażre się i pójdzie! Starczy wtedy i dla
nas mięsa... Wszystkiego nie połknie... Pójdzie sobie...
Może nie pójdzie i pożre wszystko?! - odparł Brodaty.
Jak to? Przecież on jest wiele mniejszy od tuszy, nie zmieści jej w swoim
brzuchu - dziwił się Mały.
Zmieści - odparł Brodaty. - Posiedzi kilka dni i połknie wszystko. To
kiepski łowca i wielki żarłok. Słabo biega, ale jak już dobierze się do żeru, nie od-
stąpi, póki jeszcze coś jest do pożarcia. Sam widziałeś. Mięso dawno będzie
już cuchnąć, a on dalej będzie je pożerał. Trzeba go odegnać albo zabić, inaczej
będzie źle. Będzie głodno. Nie mam włóczni. Muszę go postrzelić. Celnie i mocno.
Nie spłoszę go strzałem. Muszę go zabić... Muszę trafić w głowę, żeby upadł, i wtedy
prędko dobić pałką. Jeśli nie trafię dobrze, poszarpie mnie... Będę strzelał z bliska.
Będę dobrze mierzył.
Po chwili łowca miał już w dłoni tęgi, krótki kij i szedł z nim w kierunku
rosomaka, który i teraz bez przerwy oddawał się żerowaniu. Brodaty przykucnął w
odległości kilku zaledwie kroków od swego celu, oparł koniec łuku na ziemi, aby
przy silnym naciąganiu cięciwy nie drgał mu, i sięgnął za cholewę po strzałę z
krzemiennym grotem. Z trzech, jakie posiadał, wybrał najtęższą. Krótki kij położył
obok w zasięgu swej prawicy i zahaczywszy strzałę począł naciągać cięciwę. Po
chwili zwolnił ją jednak, gdyż cel, którym był okrwawiony łeb rosomaka - skrył się
wśród trzewi nieżywego byka.
Mały śledząc z ukrycia poczynania ojca począł drżeć. Tętno huczało mu w
skroniach, w ustach czuł suchość i kiedy po zluzowaniu przez ojca cięciwy napięcie
nerwów na chwilę zelżało, a wyobraźnia chłopca wybiegając naprzód poczęła przed
jego oczami rysować scenę krwawej walki... nagle rozległ się krótki świst strzały i jęk
puszczonej cięciwy. Tuż po tym dał się słyszeć ni to skrzek, ni to ryk. Zwierz rzucił
się ku prześladowcy i niespodziewanie, przy drugim już skoku, zarył nosem w ziemię,
szarpnął podłoże pazura - mi i zrolował, waląc się w mierzwę opadłych igieł i mchu.
Łowca skoczył ku niemu z pałką w dłoni, ale zaraz odrzucił ją w bok i pochylił się
nad rosomakiem. Strzał był celny i skuteczny. Ciężka strzała wypuszczona na tak
bliską odległość dokonała dzieła - w sposób ostateczny.
Kiedy ojciec i syn ochłonęli z wrażenia i podeszli do swej zdobyczy, rozmiary
tuszy jelenia wprawiły ich w niemałe zdumienie. Dziwili się zwłaszcza temu, że Rudy
napadł nań w pojedynkę i pozbawiony wszelkiej pomocy zdołał jednak powalić tak
rozrosłego, choć bezrogiego byka.
Brodaty, wierząc nadal w zrządzenie sprzyjającego mu losu, zaciekawiony był
jednak w sposób całkiem realny taktyką, jaką wilk posługiwał się w tym trudnym
pojedynku. Oglądał więc tuszę ze wszystkich stron, starając się odtworzyć przebieg
napaści drapieżnika i klęski ofiary. Ujrzał wtedy wokół racic byka
głębokie otarcia od zmarzłej skorupy zelżałego śniegu.. Widział rany szarpane
na łydkach, boku i szyi, dostrzegł też kilka wilczych włosów, tkwiących w szparze
tylnej racicy jelenia. Brodaty obszedł jeszcze pobliską okolicę i zaspokoiwszy w ten
sposób swoją ciekawość czy też dociekliwość przystąpił do dzielenia tuszy. Brakło w
niej tylko przedniej kończyny i części trzewi, napoczętych przez rosomaka i jego
poprzedników.
Pozostawiając Małego na straży reszty zdobyczy łowca zarzucił wreszcie
wielki ładunek na plecy i szybko oddalił się.
DOBROCZYNNY OGIEŃ
Mały uzbrojony w ojcowski łuk, którego cięciwę potrafił naciągać tylko z
największym wysiłkiem, siedział czas jakiś przyczajony w bezpośredniej bliskości
mięsa. Pozostawiony sam sobie rozmyślał nad tym, że: wyruszając z jaskini powinni
byli wziąć z ogniska kilka żarzących się węgli - i doniósłszy znanym Brodatemu
sposobem żar tu, do miejsca, w którym on Mały, miał sam pozostawać pośród kniei -
rozniecić nieduże ognisko.
Ogień dawał zawsze poczucie bezpieczeństwa, a w głębi puszczy Mały,
pozostawiony sam, bynajmniej nie czuł się pewnie. Za każdym najdrobniejszym
odgłosem przewidywał najgorsze i włos jeżył mu się; na głowie.
Z każdą chwilą było mu zimniej. Wreszcie, kiedy wczesnowiosenne słońce
zbliżyło się ku zachodowi i od kniei powiało chłodem, chłopiec począł szczękać
zębami i drżeć z zimna. Drżenie to wzmogło się jeszcze, gdy stara samura,
prowadząca zeszłoroczne młode, przeszła opodal czyniąc zgiełk właściwy temu tylko
gatunkowi. Szczęściem wiatr wiał od zwierza i ten nie zwęszywszy łatwo dostępnego
pokarmu przeszedł dalej.
Kiedy dziki oddaliły się dostatecznie, Mały wspiął się na pobliskie drzewo i
tam postanowił trwać na straży zdobyczy. Usadowiwszy się jak można było
najwygodniej, przysposobił łuk, a strzały wsunął za rzemień.
Nie minęło wiele czasu, gdy chłopiec ponownie posłyszał zgiełk zbliżających
się dzików. To samura powracała z małymi.
Tym razem zatrzymała się w pewnej odległości od jeleniej tuszy i uniósłszy
pysk poczęła węszyć. Po chwili, dając młodym sygnał cichym chrząknięciem,
skierowała się wprost do krzaków jałowca, za którymi leżało mięso. Mały
obserwował to w napięciu i w momencie gdy locha sięgała już pyskiem do trzewi
jelenia, postanowił spłoszyć ją strzałem z łuku. Wiedział, że cztery głodne dziki były
w stanie pochłonąć w krótkim czasie i zdeptać połowę cennego mięsa.
Niewygodna pozycja i twardość naciągu cięciwy, mimo nieznacznej
odległości, jaka dzieliła go od celu, stały się zapewne powodem niecelnego strzału
Małego. Dziki spłoszyły się jednak i zaskoczone stanęły na moment, nie przystępując
do jadła, ale i nie rzuciły się do ucieczki.
Mały skorzystał z chwilowego przestrachu zwierząt, odłamał nad sobą gałąź i
cisnął z rozmachem w ich kierunku. Tym razem skutek był lepszy. Gałąź spadła tuż
przed ryjem samicy. Ta rzuciła się natychmiast do tyłu. Za nią cofnęły się również
młode.
Zwierzęta stały jakiś czas bez ruchu, po czym krok za krokiem, powoli znów
zaczęły zbliżać się do mięsa.
Przez ten czas chłopiec zdołał zaprzeć drzewce łuku o pobliskie konary, dolny
jego wierzchołek przycisnął stopą i teraz z całych sił naciągając oburącz cięciwę
wypuścił strzałę. Pocisk wyrzucony z tak niewielkiej odległości zagłębił się całym
grotem w grzbiecie samury. Zwierzę poderwało się i rzuciło do galopu, a za nim i
reszta stadka.
Ledwie Mały zdołał po tej przygodzie ochłonąć, kiedy do uszu jego dotarł z
dołu nowy szelest. Pełen napięcia oczekiwał nieznanego, chłonąc wzrokiem każde
drgnienie krzewów. Ale tym razem chrzęst chrustu nie niósł niebezpieczeństwa ani
dla ich zdobyczy, ani osoby Małego. Nadchodził Brodaty.
Ciemniało już, toteż nie wdając się w pytania o widniejące tu świeże ślady
dzików, mężczyzna szybko przygotował dwa ładunki. Mniejszy z nich pomógł
Małemu przytroczyć do pleców, większy zarzucił na własne barki i nagląc syna do
pośpiechu skierował się tam, skąd przybywał.
Utrudzeni powracali do jaskini ciemną już nocą. Po wielu godzinach marszu z
ciężkim ładunkiem Brodatemu począł dolegać ból biodra rozbitego i poranionego
zimą przez klempę i kiedy znalazł się wreszcie u celu wyprawy, zwalił się wraz ze
swym brzemieniem u podnóża skały. Leżał tak czas jakiś bez ruchu. Na wezwanie
Kobiety podniósł się wreszcie i przystąpił do zasłużonej uczty. Najadłszy się mięsa
do syta, po raz pierwszy od wielu dni, Brodaty z Małym poczuli senność i niechęć do
jakiegokolwiek wysiłku.
Okoliczności i sytuacja, w jakiej się znajdowali, sytuacja samotnych
mieszkańców puszczy pozbawionych oparcia i zaplecza gromady plemiennej,
zmuszała ich jednak do podjęcia następnego trudu.
Przemagając ociężałość ciała i myśli Brodaty z synem przystąpili do
przygotowań, które zapewnić im miały sytość na najbliższe przynajmniej dni. Cenną
zdobycz należało tak spreparować, aby w stanie nie zepsutym przetrwać mogła do
czasu, aż rzeki opadną i umożliwią połów ryb. Mięsa jeleniego zdobyli tyle, że warto
im było podjąć trud przechowania go w dobrym stanie. Oddzieliwszy zatem mięso od
kości mężczyzna przystąpił do mozolnego rozcinania mięśni na długie pasy.
Praca nie postępowała jednak zbyt szybko, ponieważ było ciemnota
krzemienny nóż, spełniający na ogół w krzepkiej i wprawnej dłoni swoje zadanie,
przy tej właśnie czynności nie był jednak najlepszym narzędziem. Wreszcie
uporawszy się z tą robotą przy współudziale Małego, Brodaty polecił Kobiecie
podsycić ogień, a sam zajął się sporządzeniem rusztowania z gałęzi; ustawił je ponad
ogniskiem i wsparł z jednej strony o okap skalny.
Kiedy rusztowanie było gotowe, mężczyzna zawiesił na nim tyle połci mięsa,
ile się dało i - wetknąwszy w żar długą gałąź - rozniecił i rozgarnął ognisko, tak aby
gorące powietrze owiewało całe rusztowanie. Zamierzał w ten sposób mięso jelenia
osuszyć i przywędzić w dymie, a na koniec i osmalić powierzchnię każdego połcia.
Wiedział z doświadczenia, że im lepiej mięso było wysuszone przed osmaleniem jego
wierzchniej warstwy, im dłużej potem wisiało nad niewielkim ogniem, tym dłużej
pozostawało zdatne do jedzenia.
Nie żałował więc teraz wysiłku.
Dniem i nocą rodzina nieprzerwanie podsycała ogień dbając, by płomienie nie
sięgały zbyt wysoko i nie opalały przedwcześnie mięsa. Na zmianę obracali połcie to
na jedną, to na drugą stronę, aby nagrzane powietrze i dym równomiernie owiewały
je zewsząd.
Wytężona praca trwała trzy dni i trzy noce, w czasie których niemała część
zdobyczy zniknęła w żołądkach wędzarzy. Pozostały zapas suszonego mięsa był dość
jednak pokaźny i dawał rodzinie tak upragnione poczucie doraźnego przynajmniej
bezpieczeństwa.
Wśród nieustannej krzątaniny Brodaty nie zapomniał przecież o swoich
odleglejszych planach.
Przed wieczorem czwartego dnia, licząc, że ochłap przywleczony Trójnogiej
przez Rudego został już przez nią całkowicie pożarty, postanowił podkarmić
wilczycę. Podrzucił więc w znane miejsce, u wlotu do Jaru, kości z resztkami
surowego mięsa jeleniego i spory kawałek osmalonego mięsa, a także - dawnym
zwyczajem - resztki królika, którego Mały złowił dla Dziecka. Rankiem kości i mięsa
nie było, natomiast w pobliżu miejsca, gdzie pozostawił je Brodaty, rozpoznał ślady
Trójnogiej.
Karmiącej wilczycy trzeba było teraz wiele pokarmu. Łowca wiedział to.
Dotąd Trójnoga nie zawiodła się na wspólnych z nim łowach i - jak sądził - z
pewnością zachowała to w swojej pamięci.
Przypuszczał, że zwierzę zechce w potrzebie skorzystać ze swoich
poprzednich doświadczeń i ponownie będzie towarzyszyło mu w łowach. Należało
tylko ułatwić mu to i przypomnieć podkładając pożywienie, które dawniej zawsze
znajdowała na jego tropie, a które i teraz przepojone będzie jego zapachem i leżeć
będzie opodal jego śladów.
Tak rozumował Brodaty i postanowił systematycznie, ale niezbyt obficie
podkarmiać Trójnoga. Mając zapas jeleniego mięsa mógł cierpliwie oczekiwać, aż
jego czworonożny sprzymierzeniec zgłodnieje należycie, a ponaglany potrzebą
własnego ciała i instynktem Wilczej matki, zdecyduje się na współudział w jego
łowach.
Brodaty czekał więc.
Tymczasem nadszedł czas przygotowań ich nadwodnej siedziby do
ponownego jej zamieszkania. W ciepłej porze roku była bowiem znacznie
wygodniejsza od jaskini. Zapewniała ponadto niemal całkowite bezpieczeństwo przed
najściem dzikiego zwierzęcia.
Wzniesiona wysoko ponad lustrem Rozlewiska była z wody niedostępna, a od
brzegu dzielił ją szeroki pas grząskiego bagna. Z drugiej strony obfitość ryb w
urodzajnych wodach Rozlewiska stanowiła niewyczerpane źródło pożywnej i bez
ryzyka zdobywanej strawy. Trzeba więc było naprawić sprzęt konieczny tam do
codziennego bytowania i przyspieszyć przenosiny.
Zabezpieczywszy swój skromny dobytek i zapas mięsa, cała rodzina na kilka
dni udała się nad Szerokie Rozlewisko.
Dotarłszy tam każde z - nich wzięło na siebie inne zadania. Mężczyzna zajął
się przysposobieniem czółen. Namaścił je kilkakrotnie od zewnątrz roztopionym na-;
ogniu łojem zwierzęcym i żywicą sosnową, pozalepiał pęknięcia pakułami z turzycy
zajęczej pomieszanej z białkiem ptasich jaj i pozwolił następnie obeschnąć czółnom
w cieple słońca.
Kobieta wycinała cienkie pręty giętkiej łozy i darła pasy łyka lipowego, a
następnie układała je pod powierzchnią wody nabrzeżnej przygotowując materiał, z
którego powstać miały samołowne kosze na ryby.
Mały, pouczony przez ojca, wycinał proste żerdzie bukowe i dębowe na
budowę klatki oraz płaty kory modrzewiowej na naprawę dachu nawodnej chaty.
I tak minęło kilka dni, w czasie których łowca dwukrotnie odwiedzał Skalistą
Polanę i podkładał Trójnogiej jej głodową porcję żywności.
Wreszcie Brodaty z rodziną powrócili raz jeszcze na Skalistą Polaną, aby -
przeczekawszy tam wiosenne deszcze - zabrać resztę potrzebnego sprzętu i przenieść
się ostatecznie do nadwodnej chaty.
MATKA WILCZYCA
Na przedwiośniu, a zwłaszcza ciepłą już wiosną, zdobycie w kniei łupu nie
jest dla drapieżcy tak trudne, jak w porze zimna, śniegu i lodu. Toteż natura obdarza
potomstwem wilki i inne mięsożercę prawie zawsze wiosną.
Kiedy tego roku nastała wreszcie opóźniona, ciepła wiosna, a porozrzucane w
kniei poletka zimowego śniegu poczęły z dnia na dzień kurczyć się i zapadać - na
dnie puszczy zaroiło się. Myszy leśne i zaroślowe, nornice, karczowniki i wszelka
inna drobnica jawnie krzątała się w ściółce leśnej, poszukując żeru i suchego
materiału na gniazda. Mroźna wprawdzie, ale śnieżna zima oszczędziła tego roku
drobne gryzonie lasu, pozostawiając większość przy życiu. Obfitość ich zapewniała z
kolei pożywienie pomniejszym drapieżcom nie wyłączając kun, łasic, żbików, lisów i
całej gromady drobnego ptactwa drapieżnego.
Górne piętra lasów prześwietlone słońcem i okryte tu i tam nieśmiałą jeszcze
zielenią pąków i skromnych kwiatostanów wysokopiennych drzew liściastych także
ożywiły się ruchem. Tu uwijały się ptaki głosząc po lesie nastanie wiosny. O
wczesnym brzasku dnia kuraki zbierały się na śródleśnych polankach i
pogorzeliskach, aby odprawiać swoje przedweselne sejmy i potyczki.
Zwierzyna płowa - sarny, jelenie i daniele - ruszała w liściaste młodniki, aby
gryząc pąki i soczystą korę uzupełnić swój zimowy jadłospis i urozmaicić go.
Większym drapieżcom nie brakło więc również pożywienia.
Łup przywleczony przez Rudego zaspokoił potrzeby wilczycy ledwie przez
trzy dni. Po ich upływie zaczął dawać się jej we znaki głód. Wychudła. Łopatki i
żebra znaczyły się ostro pod skórą, a dwa rzędy sutek stały się wiotkie i poruszały się
wahadłowo z każdym jej krokiem.
Pozbawiona pomocy Rudego - mimo chromej łapy - zdobyłaby zapewne
trochę pożywienia, gdyż o tej porze roku łów wilka nie musi polegać - jak to bywa
pośród zimy - na wytężonej gonitwie nękającej ofiarę. Wiosną, w cieple popołudnia
lub o zmie-
rzchu, gdy ziemia oddaje do otoczenia ciepło zgromadzone za dnia, drobna
zwierzyna przemyka się po puszczy lub - niepomna tego, co się dzieje wokoło -
oddaje się zalotom bądź swym powinnościom rodzicielskim. Wtedy to wystarczy
czasem wilkowi zaczaić się sposobem rysia i czekać. Czekać cierpliwie bez ruchu i
napaść znienacka, gdy nadarzy się okazja. Ten sposób łowów byłby dla kulawej
wilczycy dogodny. Złowiłaby teraz z pewnością słuszny kęs dla siebie samej, a może
i dla swego potomstwa, gdyby nie nakaz instynktu, który w tych dniach zmuszał ją do
nieustannego pozostawania przy szczeniętach. Były to przecież pierwsze dni ich
życia, dni, w których drobne ciałka pokryte krótką, płaską szerstką nie mogły
utrzymać własnego ciepła. Ciepło to musiały więc zapożyczać od swej rodzicielki,
czy to przez bezpośredni kontakt ich ciał z ciałem matki, czy poprzez ciepłe mleko
pobierane równie łapczywie, jak często.
Nieporadność i zależność szczeniąt od wilczycy była tym większa, że bez jej
czynnego udziału, bez masażu ciepłym jęzorem ich nagich - jeszcze brzuszków nie
były nawet w stanie pozbyć się i wydalić z trzewi zbędnego balastu, nie były W stanie
zaspokoić swych najprymitywniejszych potrzeb fizjologicznych. Ich życie zależało
więc całkowicie od matczynej opieki.
Instynkt Wadery zmuszał ją tedy do pozostawania przy szczeniętach nie tyle
ze względu na ich bezbronność wobec napaści, która mogła nastąpić lub nie, ile ze
względu na niebezpieczeństwo tkwiące w nich samych. Bez jej starań i pomocy
mogło ono doprowadzić do rychłej zagłady szczeniąt.
Kiedy Wadera opuszczała na chwilę wilczęta, aby w pobliskiej kałuży ugasić
pragnienie, zbijały się one w bury kłębek, grzejąc się wzajem i chroniąc w ten prosty
sposób odrobinę ciepła, jaka pozostawała w ich
małych ciałkach. Gdy nieobecność matki przeciągała się nieco dłużej, a
wczesnowiosenny chłód ciągnący z dna mrocznego Jaru i nawilgłych ścian wilczej
jamy przenikał szczenięta, poczynały niepokoić się i po krótkiej już chwili dawały
skomleniem wyraz swemu cierpieniu.
Słysząc lament wilcząt, które w ten sposób zdradzały też wrogom miejsce
swojego ukrycia i własną bezbronność, Wadera powracała natychmiast i uciszała je
na swój wilczy i matczyny sposób.
Śmierć Rudego zmuszała ją jednak do myszkowania w okolicy w
poszukiwaniu kęsa pokarmu. Zdobywała go w pośpiechu, zaspokajając
najkonieczniejsze tylko potrzeby własnego, chudnącego z dnia na dzień ciała. A ciało
jej było przecież nie tylko źródłem ciepła, ale też jedynym źródłem pokarmu
zachłannie ssących ją wilcząt.
Apetyt Wadery wzrastał z każdym dniem, w miarę wzrastania jej młodych. Te
zaś rosły szybko. W ciągu pierwszych kilku dni wilczęta podrosły niemal dwukrotnie.
Natomiast wilczyca poczęła tymczasem gwałtownie chudnąć. Opadała z sił.
Wilki nie polują nigdy w bezpośrednim sąsiedztwie swego siedliska, a
zwłaszcza w sąsiedztwie ukrycia swych młodych. Dyktuje im to nieomylny instynkt
utrwalony doświadczeniem życiowym wielu wilczych pokoleń. Łowy w pobliżu
legowiska prędzej czy później zdradziłyby przecież kryjówkę bezbronnego
potomstwa, a ujawnienie schronienia oznacza śmierć... Tak dyktuje wilczym matkom
ich natura, ale Wadera była przecież w sytuacji szczególnej: posiadając młode nie
posiadała żywiciela.
Kiedy więc o zmierzchu, głodna i spragniona, opuściła chyłkiem norę, aby
ugasić bodaj pragnienie, i spostrzegła u pobliskiej kałuży małego królika, pokusa
okazała się zbyt silna. Naglona potrzebą szczeniąt i pustką własnych trzewi,
skoczyła, pochwyciła ofiarę przyduszając do ziemi zdrową łapą i jednym chwytem
paszczy pozbawiła życia. Królik był mały, ale jego piskliwy, przeciągły głos skargi
zabrzmiał ostrą nutą w mroku i ciszy głosząc wokoło mord. Sygnał ów sprawił, że w
ciągu długich dni Wadera nie zwęszyła ani też nie spostrzegła w pobliżu żadnego
gryzonia...
Schwytany królik okazał się tak chudy, że głodna wilczyca, przełknąwszy
zdobycz bez reszty i nie mogąc oddalać się od nory na dłużej, natychmiast poczęła
myszkować w poszukiwaniu choćby karczownika lub nawet żaby. Oddana tej
czynności bez większego powodzenia, przesuwała się krok za krokiem w kierunku
wylotu Jaru, gdy naraz poczuła dobrze znaną, obiecującą woń. Wyciągniętym ku
górze niuchem uchwyciła dokładnie kierunek, chwilę nasłuchiwała i spiesznie
pobiegła zmierzając do źródła ponętnego zapachu.
Wkrótce znalazła się w pobliżu nawisłych gałęzi świerka, pod którym zimą
tak często przesypiała głodne dni i noce. Tam też natknęła się na świeże ślady
Szerokostopej Istoty, a obok odnalazła - źródło nęcącego zapachu. Był to spory kęs
jeleniego mięsa o odmienionym wprawdzie, lecz jakże teraz upragnionym zapachu i
smaku.
Opodal leżało kilka kości z resztkami mięsa oraz trzewia, łapy i głowa królika.
Stanowiło to razem niezłą porcję strawy. Po chwili pozostały już tylko ogryzione
kości.
Wilczyca uniosła grzbiet, oblizała się i zrazu postąpiła kilka kroków śladem
Brodatego prowadzącym w kierunku widocznego z dala ogniska. Wkrótce zatrzymała
się jednak, zawróciła i chwyciwszy w pysk największą z kości pobiegła w kierunku
swej nory.
W ciągu następnych dni chcąc nie chcąc korzystała Wadera z pożywienia,
jakie znajdowała stale w tym miejscu. Porcje te okazywały się jednak coraz mniejsze.
Wilczyca co dnia o zmroku pożerała tam wszystko, co dało się przełknąć bez
reszty, a jeśli były kości z resztkami mięsa, chwytała cały ochłap w szczęki i
chyłkiem niosła do swego ukrycia. Pozostawiając zdobycz u wlotu, pomiędzy
korzeniami sosny, wślizgiwała się do nory, obwąchiwała każde szczenię z osobna,
wylizywała, które należało, i uspokojona powracała do przyniesionych kości. Wtedy,
pracując metodycznie szczękami, gryzła i miażdżyła, by pożreć wszystko, nie
wyłączając potężnych nasad kostnych, zawierających przecież chrzęść, tłuszcz i nieco
krwi. Wykorzystywała do cna każdą nadającą się do strawienia tkankę, jednakże
porcje te nie zaspokajały jej potrzeb. Dla jednego zwierzęcia starczyłyby one jako
tako, ale wilczycy karmiącej czworo młodych pozwalały ledwie utrzymać się jakiś
czas przy życiu. Zwierzę nadal chudło. Żebra i kręgi z każdym dniem ostrzej
rysowały się pod obciągniętą nabrzmiałymi sutkami skórą. Ale natura, tak
bezwzględna wobec dojrzałych, chroni pierwsze, niewprawne kroki debiutantów.
Tak więc, pomimo wychudzenia matki, szczenięta nadal rosły i rozwijały się,
a wraz z ich rozwojem wzmagała się też ich żarłoczność.
Nie przybywało jednak ostatnio mleka w matczynych sutkach i wilczęta coraz
częściej czołgały się niespokojnie i popiskiwały cicho. Krótką, przylegającą sierść
noworodków zastąpił teraz nieco bardziej puszysty, matowy włos osesków, a ich
początkowo miękkie i nieporadne łapki okrzepły nieco, czyniąc ich ruchy znacznie
sprawniejszymi.
Chodzić nie potrafiły, ale - choć oczy ich pozostawały jeszcze zamknięte -
czołgały się szybko, a każdy z nich nieomylnie rozpoznawał z pewnej odległości
kierunek i miejsce, do którego należało zmierzać sięgając po matczyne mleko.
Sięgały po nie tym zachłanniej, że niedostatek tego jedynego ich pokarmu stawał się
dokuczliwy.
Nadszedł wreszcie ciepły ranek, kiedy zgłodniała i wycieńczona wilczyca,
usłyszawszy z oddali znany odgłos, otrząsnęła brutalnie szczenięta tłoczące się przy
niej i opuściwszy jamę skierowała się chyłkiem tam, skąd odgłos ten dochodził.
Wyszedłszy na skraj lasu, ujrzała wtedy Szerokostopego, zmierzającego
wprost w kierunku wysokopiennego boru. Wadera nie pobiegła, jak dawniej, od razu
jego śladem. Zaczaiła się i legła w gęstwinie obserwując otoczenie. Miała
jednocześnie na oku przeciwległą skarpę Jaru kryjącą jej norę i szczenięta.
Minęło sporo czasu i słońce stanęło wysoko, kiedy wilczyca ponownie
posłyszała rytmiczny szelest poszycia. Wkrótce też ukazał się jej oczom powracający
łowca, a lekki powiew wiatru przyniósł w jej nozdrza smugę woni świeżej krwi.
Wilczyca przeczekała, aż Szerokostopy oddali się w stronę skał, i pobiegła w bór,
kierując się śladem, jaki tam pozostawił.
DOMOSTWO NAD ZALEWEM
Od porodu Trójnogiej minęło już, wedle obliczeń Brodatego, dość czasu, by
wilczęta należycie okrzepły i aby na czas łowu mogła je pozostawić bez opieki.
Zmniejszył więc jeszcze porcję żywności, jaką zwykł pozostawiać jej pod świerkiem,
a udając się na łowy szedł tak, aby jego trop przebiegał w pobliżu wilczego ukrycia.
Łowy jego w tych dniach nie były zbyt owocne. Miał jeszcze pewien zapas
suszonej jeleniny i dlatego mógł zadowolić się drobną nawet zdobyczą. Byle starczała
ona dla Dziecka. Miało dopiero kilka zębów i nie było w stanie zżuć wysuszonego i
łykowatego mięsa starego byka.
Brodaty nie zapomniał jednak o tym, aby za każdym powrotem z łowów
pozostawić na swym tropie niewielką bodaj część zdobyczy. Bodaj tylko trzewia
wypatroszonego ptaka lub skórę i głowę zająca czy królika. Nie zamierzał przecież
sycić Trójnogiej. Chciał jedynie naprowadzać ją na swój trop, przynęcić i ośmielić do
udziału we wspólnych łowach.
Początkowo nie napotykał Trójnogiej, gdyż ta, w okresie wychowu młodych,
stała się szczególnie płochliwa i ostrożna. Ilekroć jednak dnia następnego udawał się
swoim wczorajszym tropem, stwierdzał niezmiennie, że pozostawionych ochłapów w
oznaczonym miejscu nie było. Nie potrafił tylko rozstrzygnąć, czy uprzątały je inne
zwierzęta, czy właśnie Trójnoga, gdyż śladów jej nie znajdował. Zbytnio nie zdziwił
się jednak, gdy któregoś dnia niecelnie postrzelony przez niego jelonek porwał się do
ucieczki, przesadził wspaniałym skokiem pobliski krzew i niespodziewanie runął w
mech pod ciężarem burego ciała zwisającego mu u karku.
Tym razem Brodaty pozwolił wilczycy nie tylko dobić zwierzynę, ale - wbrew
zwyczajowi - sięgnął po zdobycz wtedy dopiero, kiedy Trójnoga wycofała się sama,
niosąc w paszczy potężną część łupu.
Od tego dnia począwszy Wadera towarzyszyła znów łowcy w każdej niemal
wyprawie.
Zmierzając do puszczy Brodaty czynił za każdym razem tyle zgiełku,
nawoływał Małego, zawracał i po chwili ponownie kierował się w las, że Wadera,
nawet gdy przebywała przy swych szczeniętach w głębi nory słyszała to i rozpoznając
źródło dźwięków spieszyła jego śladem.
I dalej dzień za dniem współdziałanie tych dwojga stawało się coraz
sprawniejsze i bardziej owocne, wchodząc po trosze w nawyk.
Za każdą następną wyprawą Brodaty udawał się coraz dalej, aż któregoś dnia
dotarł nawet do brzegów Szerokiego Rozlewiska. Za nim przybyła i Trójnoga.
Wspólne łowy powiodły się, gdyż postrzelony warchlak, chcąc może ukryć swój trop
przed pogonią czy też szukając sposobu uśmierzenia bólu lub ochłody, zaległ pośród
przeszłorocznych trzcin w przybrzeżnym mule zalewu. Tam też, w płyciźnie, dopadła
go Wadera. Gdy ofiara zwiotczała w jej zębach, wyciągnęła ją na brzeg i
niezwłocznie przystąpiła do żerowania. Bez oporu ustąpiła jednak przed zbliżającym
się Szerokostopym i stanęła, opodal wpatrzona w zdobycz. Zabrawszy tylko szynki i
wątrobę Brodaty odrzucił resztę w stronę wilczycy. Ta, pożarłszy część zdobyczy na
miejscu, resztę, zwyczajem ostatnich dni, poniosła w stronę Jaru.
Brodaty nie powrócił jednak tego dnia ku Skalistej Polanie, ale przystąpił do
przygotowań poprzedzających przeprowadzkę całej rodziny nad Rozlewisko.
Minęło jeszcze kilkanaście dni. Zapas mięsa jeleniego został już wyczerpany,
a kilkudniowe deszcze sprawiły, że rwący prąd i wzniesiony poziom wód w rzekach i
strumieniach uniemożliwiały nadal połów ryb.
Brodaty, zmuszony do częstego odbywania łowów, kierował nimi tak, aby jak
najczęściej sięgać po zdobycz w okolicy Rozlewiska.
Niekiedy pozostawał tam dzień lub dwa i kontynuował przygotowania
letniego siedliska. Brał w nich udział czasem i Mały, toteż prace postępowały szybko
naprzód.
Dzień, w którym poziom wód w rzekach, a także i na Szerokim Zalewie,
wyraźnie począł opadać, zastał już całą rodzinę Brodatego nad jego brzegami.
Rozeschnięte czółna, nasączone roztopionym na ogniu łojem zwierzęcym i
żywicą sosnową, były już na wodzie. Chwiejny pal tkwiący w mulistym dnie Zalewu
i podpierający pomost u wejścia do chaty został ustawiony w pionie i wzmocniony, a
poszycie dachu nawodnej chaty ciemniało gdzieniegdzie nowym płatem świeżo
położonej kory modrzewiowej.
Przerzuciwszy z pomocą syna przez pasmo przybrzeżnej wody zwalone
drzewo, Brodaty umożliwił wejście na pomost i do chaty bez użycia czółna i bez
konieczności nurzania się po pas w wodzie. Uczynił to jednak tak roztropnie, że dla
większości zwierząt przejście z brzegu zostawało nadal niedostępne. Oto grubszy
koniec głównego pnia wsparty był o przybrzeżny głaz, a trzy potężne odgałęzienia
korony zagłębione w mulistym dnie zalewu spełniały rolę słupów podporowych i
dawały oparcie obłamanemu wierzchołkowi utrzymując go wysoko ponad lustrem
wody. Czwarta gałąź korony stercząca wyżej nad wodą spełniała rolę
zaimprowizowanej poręczy i ułatwiała bezpieczne wykonanie długiego kroku poprzez
przestrzeń dzielącą wierzchołek, kładki od brzegu pomostu.
Na pomoście, tuż u wejścia do chaty, stała teraz świeżo wybudowana
obszerna kleć. Odpowiednio dobrane żerdzie, które tworzyły jej ściany boczne i
pokrywę, umocowane były do tęgich poprzecznie grubym łykiem lipowym. Klatka ta
wydawała się nie tyle
kształtna, co solidna i mocno związana. Żerdzie jej? boków ustawione były
pionowo i tak gęsto jedna przy drugiej, że, zgodnie ze wskazówką Brodatego, ledwie
jeden palec dałby się pomiędzy nie wcisnąć.
Na brzegu, w pobliżu przycumowanych dwóch czółen, leżało kilka
niewielkich samołownych koszy na ryby wykonanych z zielonej łoziny. Obok mokły
w wodzie osadzone na trzonach dwa krzemienne topory będące wyłącznym dziełem i
dumą Brodatego.
Ponieważ głównym materiałem, jakim posługiwał” się we wszelkich pracach,
było drewno i ono też otaczało rodzinę zewsząd w postaci nie kończącej się puszczy,
topór był dla niego narzędziem już nie cennym, ale wręcz niezbędnym. Niemało też
trudu i wysiłku myśli włożył Brodaty w ich wykonanie. A rzec trzeba, pomysłowość i
zręczne wykorzystanie sił natury dały narzędzia trwałe i w użyciu poręczne. Niełatwo
przecież osadzić ciężki krzemienny grot na drewnianym trzonie. Wywiercenie w
krzemieniu otworu na drewniane stylisko było niezmiernie trudne, a przy tym
bezcelowe, gdyż kruchy kamień - jeśliby nie pękł przy obróbce - z pewnością
rozpadłby się przy wbijaniu klina w trzonek lub przy pierwszym silniejszym
uderzeniu toporem. Z kolei osadzenie litego krzemienia w otworze wywierconym czy
też wydłubanym w drewnianym - w stosunku do krzemienia elastycznym przecież -
stylisku natrafiało na nie mniejszą trudność.
Brodaty znalazł jednak sposób osadzenia krzemiennego grotu w dębowym
stylisku. Czas i natura pracowały zgodnie nad jego pomysłem. Oto ubiegłego roku
wyszukał i ociosał odpowiednie groty krzemienne tak, aby ich obuchy posiadały
pośrodku nieznaczne przewężenie. Z grotami owymi udał się następnie w pobliską
dąbrowę i wyszukał tam dwa odpowiednio mocne dębuszki. Nie ściął ich jednak
pozwalając młodym drzewkom nadal rosnąć. Wydłubał tylko w każdym z nich tuż
nad korzeniami otwór, do którego wcisnął następnie obuch krzemiennego grotu, tak
aby jego przewężenie znalazło się w drewnianej obręczy wywierconego otworu. I tak
pozostawił je.
Dębczaki rosły i tężały, a miejsca uszkodzeń - otwory, do których wciśnięte
były groty krzemienne - obrosły świeżą tkanką drewna tworzącą tam zgrubiałą bliznę,
ściśle obejmującą krzemienie. Tymi sposobem obuchy wrosły niejako w pnie
dębczaków i trzeba było nie lada siły, aby je stamtąd usunąć. Teraz, wiosną,
pozostawało tylko ściąć „rosnące topory i zapobiec ich zbyt szybkiemu wyschnięciu i
spękaniu.
Z tym Brodaty potrafił sobie poradzić bez trudu, toteż częściowo okorowane i
nasączone tłuszczem spoczywały teraz w wodzie obok czółen. Przy ich pomocy
wykonał już kilka robót, a teraz zamierzał zwalić parę nadbrzeżnych drzew,
osłaniających od wschodu ich nawodną chatę. Rankiem panował w niej bowiem
chłód, a ponocny, wilgotny opar wkradał się do wnętrza czyniąc jej ściany oślizłymi.
BURA MŁODZIEŻ
Dotąd otoczenie i świat istniały dla wilcząt tylko jako smak mleka, woń
gniazda rodzinnego i matki, zapach i chłód wilgotnego powietrza napływającego z
głębi Jaru, oraz ciepłe dotknięcia płynące z ciała i jęzora karmicielki.
Teraz, kiedy oczy zaczęły widzieć, a uszy słyszeć, rozpoczął się okres, w
którym ich zainteresowanie otoczeniem nie ograniczało się wyłącznie do zawartości
matczynych sutek. Wprawdzie mleko matki pozostawało nadal ich podstawowym
pożywieniem, ale również i świeże, krwiste mięso stawało się obiektem ich pożądań i
celem godnym zdobywania. Posiadały już małe, ostre mleczne zęby i uczyły się
posługiwać nimi zarówno szarpiąc zajadle mięso, jak i ucho czy kark brata lub siostry
stojących niebacznie na drodze do kęsa pożywienia. Tu względy rodzinne nie liczyły
się wiele, a syty był ten, kto śmielej do tego dążył.
Kiedy utrudzona matka powracała z łowów i rzucała przed nie wonny ochłap
zdobyczy, wilczęta wydzierały sobie kęsy. Rosły i mężniały, a matka znosiła im coraz
więcej świeżego mięsa.
Dni schodziły wilczkom na jedzeniu, spaniu i zabawie, która coraz bardziej
upodabniała się do walki i zmagań dorosłych. Kiedy im było zimno, nie zbijały się
już w ciasną gromadkę, lecz potrafiły zwijać się w kłębek grzejąc nagie jeszcze
brzuszki ciepłym oddechem.
Były wśród nich dwie suczki i dwa samce. Wyróżniało się zwłaszcza dwoje
szczeniąt: duża wysmukła suczka o rdzawo-czarnym karku i ciemnej prędze wzdłuż
grzbietu oraz jasno umaszczony samczyk przysadzisty i krępy, lecz najbardziej
zadziorny z całego rodzeństwa. On to pierwszy spróbował towarzyszyć matce, gdy ta
opuszczała norę. Nie zaszedł jednak daleko, gdyż zatrzymało go ostre warknięcie, a
osadziło w miejscu uderzenie matczynych zębów. Z ogonkiem wtulonym między
tylne łapy zawrócił.
Żadne z wilcząt nie opuszczało jeszcze rodzimej nory. Były zbyt małe i
bezbronne. Poznawszy raz drogę na świat chciałyby zapewne skorzystać z niej
również poprzez ocienione korzenie wejście do ich ukrycia. Światło to nieustannie
kusiło je przecież.
Wilczęta utrzymywane przez Waderę w ryzach bezwzględnego posłuchu i
karności znały dotąd światło dzienne tylko z owej nikłej smugi, wdzierającej się
poprzez ocienione korzeniami sosny wejście do ich ukrycia. Światło to nieustannie
kusiło je przecież.
Powodzenie, z jakim ostatnio polowała wilczyca towarzysząc niezmiennie
Brodatemu, odbiło się korzystnie nie tylko na jej własnym wyglądzie. Wilczęta
również wygładziły się, a puszysta choć krótka ich sierść połyskiwała stanowiąc
dowód zdrowia i dobrego samopoczucia. Rosły przy tym tak szybko, że wkrótce
rozmiarami dorównywały już średniemu królikowi. A za wzrostem postępował też
rozwój psychiczny malców. Ciekawość i namiętne dążenie do poznania otoczenia
stały się - obok nieustającej żarłoczności - głównym bodźcem ich wszelkiego
działania. Wkrótce też jama stała się dla nich zbyt ciasna. Korzystając z matczynego
przyzwolenia, w czasie gdy była w pobliżu, „poczynały więc wysuwać zalęknione
pyszczki na światło dzienne i pełne niepokoju chłonęły wszystkie wrażenia płynące z
otaczającego je świata.
Zrazu były tak spłoszone ogromem i siłą doznań, że nawet niewinne
kichnięcie matki lub furkot skrzydeł małego ptaka wprawiały je w obłędną panikę i
gnały w głąb zacisznej nory. Nie trwało to jednak długo.
Już po kilku zaledwie dniach wilczęta orientowały się dobrze w najbliższym
otoczeniu i pod okiem matki baraszkowały beztrosko pośród krzewów porastających
stoki wąwozu.
Kiedy były znużone i rozgrzane ruchem, wyciągały się chętnie na samym dnie
Jaru, gdzie słońce nigdy nie docierało, a wilgotne podłoże, porosłe mchami, chłodziło
ich ciała niczym zimna kąpiel.
Gdy zaś po chłodnej nocy, spędzonej w mrocznej norze, wychodziły z niej
rankiem zziębnięte, poznały też dobroczynne działanie słońca. O wczesnej porze,
kiedy skośne jego promienie wdzierały się poprzez zieleń na zachodni stok wąwozu
oświetlając go tu i tam migotliwymi plamkami jasności, wilczęta, wiedzione potrzebą
ciepła i słońca, nieomylnie układały się w zasięgu świetlistych, ciepłych plam.
Nierzadko zapadały tu w drzemkę, z której w ostatnich dniach budził je dopiero
trzask chrustu, dochodzący od skraju lasu. Nie lękały się tego odgłosu, gdyż matka
ich pozostawała spokojna, a słyszane z daleka kroki Brodatego omijały zawsze ich
uroczysko w bezpiecznej odległości.
Posłyszawszy tego ranka kroki Brodatego, Wadera - tak jak i dni poprzednich
- zapędziła szczenięta do nory kilku szturchańcami nosa i chyłkiem oddaliła się w
kierunku, skąd dobiegał odgłos gniecionej ściółki leśnej.
PODSTĘPNY PLAN
Noc poprzedzającą ten właśnie ranek Brodaty z synem spędzili na Skalistej
Polanie.
Pozostawiwszy dnia poprzedniego Kobietę i Dziecko nad Rozlewiskiem,
uzbrojeni w łuki, włócznie, topór i spory worek skórzany, udali się spiesznie ku
jaskini.
Czas naglił, ponieważ wilczęta przestawały już korzystać z matczynego
mleka. Brodaty przekonał się o tym zarówno na podstawie wielkości ochłapów, jakie
Trójnoga zabierała z każdych łowów do jaskini, jak i z wyglądu samej wilczycy.
Młode wilczki nie potrzebowały teraz wiele matczynego mleka i doskonale
mogły się wyżywić mięsem. Nadeszła zatem pora wprowadzania w czyn dawnych
zamierzeń. Zbędna zwłoka mogła okazać się bardzo niekorzystna. W miarę rozwoju
wilczęta przecież dziczały, co nie sprzyjało bynajmniej zamiarom Brodatego, a ich
wzrastająca sprawność fizyczna i siła uchwytu szczęk z każdym dniem coraz bardziej
utrudniały realizację przedsięwzięcia.
Plan działania był następujący. Brodaty miał wczesnym rankiem wyruszyć na
łowy i, tak jak to było w zwyczaju ostatnich dni, ominąć Jar i hałaśliwie wstępować w
las skłaniając tym Trójnoga, aby towarzyszyła mu w wyprawie.
Kiedy przekona się, że wilczyca postępuje za nim, Brodaty będzie się starał
odejść jak najdalej od Głębokiego Jaru i przewlec trwanie łowów tak długo, jak długo
będzie to możliwe. Tym samym zatrzyma przy sobie wilczycę zapewniając
jednocześnie Małemu bezpieczeństwo i czas na wybranie wilcząt z ich gniazda i
oddalenie się wraz z nimi, na bezpieczną odległość. Obaj liczyli się jednak z tym, że
odległość ta nigdy
nie będzie naprawdę bezpieczna, gdyż wilczyca po rozeznaniu sytuacji z
pewnością wyruszy na poszukiwanie utraconych dzieci, a poszukując ich będzie
tropić intruza, który pozostawił swój ślad w norze. Odnalezienie sprawcy będzie dla
rozwścieczonej wilczycy jednoznaczne z odnalezieniem szczeniąt.
Dlatego właśnie Brodaty przygotował świeżo zdartą skórę lisa, natarł ją
jeszcze jego moczem dobytym z pęcherza i sporządził z niej rodzaj onuc, którymi
Mały zbliżając się do wilczej nory miał sobie szczelnie owinąć stopy. Zabrawszy
wilczki Mały miał znaczną część drogi powrotnej także odbyć w tym woniejącym
„obuwiu”. Aby zmylić ewentualnego prześladowcę, winien następnie położyć w
puszczy ślepy ślad, prowadzący „donikąd”, zdjąć onuce, natrzeć stopy jakąkolwiek
wonną roślinnością, zawrócić tym samym ślepym śladem i udać się we właściwym
kierunku, to jest okrężną drogą ku Rozlewisku. Onuce miał czas jakiś nieść ze sobą,
tak aby o nic nie ocierały się i aby jego ciało i odzież nie przesiąknęły zbytnio ich
zapachem. Z kolei, wdrapawszy się na jakiekolwiek drzewo, winien był pozostawić je
zawieszone wysoko w gałęziach. Dokonawszy tego miał starać się jak najrychlej
dotrzeć wraz ze swymi więźniami do siedziby nad Zalewem.
Ta trudna i odpowiedzialna część przedsięwzięcia przypadła w udziale
Małemu z dwóch względów. Po pierwsze, nie mógł on zastąpić ojca w łowach z
Trójnoga, a po drugie, korytarze wilczych nor były na ogół zbyt ciasne, aby mogły
pomieścić rozrośnięte barki Brodatego. Natomiast chłopięce ramiona Małego
powinny umożliwić mu przesunięcie się poprzez ciasny korytarz wlotu do wilczej
nory, a dalej, w głównej komorze nory, ułatwić mu jako tako swobodną manipulację.
Zgodnie z powziętym planem Brodaty z synem przystąpili do działania.
Po przespaniu nocy w jaskini Brodaty udał się wczesnym rankiem na skraj
Skalistej Polany i zagłębiając się w las łamał brutalnie ściółkę, chrust i krzewy
czyniąc przy tym niemało hałasu, po czym zakrzyknął jeszcze gromko i nie spiesząc
się poszedł przed siebie.
Kiedy ukrywszy się po jakimś czasie za wykrotem dostrzegł wreszcie głowę
Trójnogiej wysuwającą się ciekawie z zarośli, odsapnął z ulgą i szybkim krokiem
ruszył dalej w kierunku Zalewu. Trójnoga znała już tę drogę, nieobcy był jej także
teren łowów. Mógł więc Brodaty przypuszczać, że ich współdziałanie niczym
nieprzewidzianym nie będzie zakłócone... Mylił się jednak.
Tego dnia, jak nigdy dotąd, sprzyjało Brodatemu powodzenie. W sytuacji, w
jakiej znajdował się on i jego syn, rzec by można, że tym razem prześladował go
nadmiar powodzenia. Nie zdołał jeszcze minąć olszyniaka rozciągającego się w
pobliżu tamy bobrów, kiedy spod jego nóg poderwała się cieciorka. Mógł strzelić do
niej, gdyż siadła niedaleko, ale obawiając się, że Trójnoga chwyci postrzelonego
ptaka i zadowalając się skromnym łupem zawróci do nory, przeszedł dalej, obojętnie.
Ledwie minął olszynowy lasek i znalazł się w pobliżu nieckowatego
zapadliska leśnego, posłyszał plusk wody i oczom jego ukazała się sarna zażywająca
kąpieli błotnej. Była tak oddana tej czynności, że bez trudu można ją było podejść na
odległość celnego strzału. Zamierzał już zwierzę obejść z dala, kiedy wilczyca,
oceniwszy w lot korzystną sytuację, podczołgała się pośród krzewów w kierunku
błota. Przyczajona przesuwała się od krzewu do krzewu i lada chwila nie czekając na
strzał mogła zaatakować kąpiące się zwierzę. Brodaty przeląkł się nie na żarty. Gdyby
bowiem kąpiel sarny przeciągnęła się jeszcze chwilę, wilczyca dopadłaby i ubiła ją,
zanim ta zdołałaby zerwać się na nogi...
Sytuacja stawała się groźna...
Brodaty szybko zawrócił i kilku energicznymi krokami ujawnił swoją
obecność. Sarna zerwała się natychmiast i rzuciła do ucieczki zmierzając ku wilczycy
zaczajonej za krzakiem leszczyny. Brodaty nie przewidział tej nikłej szansy Wadery i
ile sił skoczył naprzód, aby udaremnić jej atak, ale sarna wyczuwając zapewne woń
wilczą wcześniej już skoczyła w bok i mijając leszczynę szerokim łukiem skryła się
w zaroślach.
Wadera znając dobrze swoją ułomność nie próbowała jej gonić. Pozostała bez
ruchu, wciśnięta pod krzew leszczyny. Brodaty odetchnął z ulgą... Gdyby nawet -
pomyślał - Trójnoga pozwoliła mu przegnać się od upolowanej sarny, nie mógłby
obdzielić jej należną porcją zdobyczy, gdyż troskliwa matka z pewnością poniosłaby
zaraz mięso wilczętom, a wtedy... A wtedy groziłaby Małemu śmierć. Gdyby zaś
Trójnoga nie odstępowała od swojego łupu i zdołała wyszarpać z niego jakiś ochłap i
ponieść do Jaru, skutek byłby ten sam... Tym razem udało się jednak zapobiec temu, a
Brodaty zdał sobie dopiero sprawę z niebezpieczeństw, na jakie narażony był jego
syn przy spełnianiu powierzonego mu zadania.
Tak tedy, w czasie owych szczególnych łowów, w których napotkanie łatwej
zdobyczy groziło klęską, Brodaty płoszył raczej zwierzynę, niż ją tropił. Szedł więc
przez puszczę tak hałaśliwie, że nie ujrzał już więcej żadnego naziemnego
stworzenia. Tylko ptactwo, uwijające się wysoko nad nim, nie kryło swej obecności.
Wczesnym popołudniem łowca dotarł wreszcie w pobliże Rozlewiska. Nie
chcąc przeciągać struny - gdyż głodna wilczyca mogła zawrócić i zapolować sama -
Brodaty rozpoczął tropienie stada dropi, które od jakiegoś czasu widywał na
pobliskim pogorzelisku porośniętym tu i tam kępami gęstej, niskopiennej roślinności.
Wprawdzie podchodzenie ptaka dawało zawsze mniej szans powodzenia niż
tropienie zwierzyny czworonożnej, ale uparte i niezmienne tego dnia powodzenie
łowieckie nie opuściło go i tym razem.
Bez wielkiego trudu udało mu się podejść dwa walczące samce. Strzał był
bliski i pewny, a cel okazały, toteż trafiony ptak nie mógł poderwać się do lotu
i biegnąc począł oddalać się w stronę pobliskiej ściany lasu. Reszty dokonała
Trójnoga. Brodaty odegnał ją bez trudu od zdobyczy i zabrawszy tylko kończyny i
wątrobę wielkiego ptaka całą resztę pozostawił wilczycy. Ta, pożywiwszy się nieco
na miejscu, resztę poniosła swoim szczeniętom...
PORWANIE
Tymczasem Mały odczekawszy czas jakiś od chwili, gdy posłyszał od lasu
donośny głos ojca, nałożył na stopy lisie onuce i udał się wprost nad Głęboki Jar.
Tam rozejrzał się w poszukiwaniu drzewa, na którym poprzednio czatował oczekując
powrotu Rudego.
Świeża zieleń odmieniła tu zapamiętany przez niego krajobraz, toteż nie był
pewien, czy rozpoznał właściwe drzewo. Wspiął się jednak na nie pozostawiwszy na
ziemi łuk, włócznię i skórzany worek. Nasłuchiwał chwilę, po czym odłamał sporą
gałąź i rzucił ją w przeciwległą skarpę Jaru, w miejsce, w pobliżu którego - jak
przypuszczał - powinna leżeć wilcza nora. Odpowiedziała mu cisza. Dla upewnienia
się - manewr swój powtórzył. Ale i tym razem nic szczególnego się nie wydarzyło.
Tym sposobem przekonany, że Trójnogiej nie ma i nikt nie broni teraz dostępu
do wilczego schronienia, zlazł spiesznie z drzewa i skierował kroki tam, gdzie
spodziewał się znaleźć właz do nory. Nie odnalazł go jednak. Młode pędy krzewów,
porastające skarpę paprocie, powoje i bluszcz leśny tworzyły teraz plątaninę zieleni
tak gęstą i bujną, że kryła ona szczelnie wszystko, co znajdowało się pod nią bliżej
ziemi. Mały począł więc rozglądać się w poszukiwaniu pozostałości zwłok Rudego,
aby w ten sposób ułatwić sobie zadanie.
Szukał ich dłuższą chwilę, ale leśna zwierzyna zatarła już wszelkie ślady po
tym, co niedawno jeszcze było odważnym i dorodnym wilkiem. Tylko chrząszcze
grabarze i inne padlinożerne owady, kończąc dzieło leśnej kolumny sanitarnej,
grzebały się w podłożu szeleszcząc pośród zeschłych liści...
Szelest ten zatrwożył na moment Małego, kiedy jednak rozpoznał jego źródło,
uradował się. Pośród zbutwiałych liści napotkał tu przecież kości i inne ślady
upewniające go, że szuka nory tam, gdzie szukać jej należy.
Wkrótce, rozgarniając tu i tam gęstwę zieleni, spostrzegł niewielkie pole
gołej, wydeptanej jakby ziemi przechodzące w ledwie widoczny przesmyk,
prowadzący ku sterczącym na skarpie korzeniom starej sosny. Przeglądając podłoże
zauważył kilka odcisków łap i domyślił się, gdzie roztropna matka wybrała
schronienie dla młodych.
Oto dostępu do nory chroniły cztery potężne korzenie sosny, pomiędzy
którymi ledwie mógł się przeczołgać dorosły wilk. „Jeśli mieści się tu wilczyca, a
mieścić się musi - pomyślał Mały - to z pewnością wciśnie się tam również mój
własny tułów”. Należało tylko zawczasu upewnić się, czy nora - jak to często bywa u
wilków - nie ma zapasowego wylotu. Udaremniłoby to przecież wszystkie
dotychczasowe wysiłki i przekreśliło zamierzenia... Podczas gdy on wciskałby się z
mozołem poprzez główne wejście, wilczęta umknęłyby drugim korytarzem.
Mały spenetrował więc całą pobliską okolicę i przekonawszy się, że nora
wyposażona jest w jeden tylko właz, przystąpił energicznie do dzieła. Odłożył łuk,
włócznię i topór i rozejrzał się w poszukiwaniu wilczego pomiotu. Znalazłszy świeżą
grudkę szczenięcego kału, natarł nimi dłonie i kolana, aby nie pozostawiać
w norze zbyt wyraźnej własnej woni. Opasawszy się następnie skórzanym
worem, osunął się na kolana i począł wciskać się pomiędzy korzenie sosny. Ledwie
przesunął barki, posłyszał naraz poza sobą szmer. Zdrętwiały z trwogi począł
nasłuchiwać... „Gdyby teraz - pomyślał - całkowicie bezbronnego i
unieruchomionego w korzeniach sosny napadło mnie jakieś zwierzę, a zwłaszcza
Trójnoga, przedwcześnie przybyła z łupem, wówczas...” Ale chłopiec myśli tej nie
dokończył. Ujrzawszy kątem oka wiewiórkę kicającą wzdłuż pnia sąsiedniego
drzewa, uśmiechnął się sam do siebie.
Uspokojony przesunął się w głąb nory i skrył cały w jej korytarzu wlotowym.
W jego nozdrza uderzył silny i charakterystyczny odór wilczego gniazda.
Jednocześnie zrozumiał, że zadanie, jakie ma przed sobą, jest znacznie trudniejsze,
niż przypuszczał: oto zasłoniwszy własnym ciałem jedyny i skąpy dostęp światła
dziennego znalazł się w tak zupełnych ciemnościach, że oczy jego nie były w stanie
rozpoznać dłoni, trzymanej tuż przed nosem. Trzeba było jednak działać... Skoro
Brodaty powierzył mu to zadanie, znaczyło to, że jest ono możliwe do wykonania.
Wszystko teraz zależy od niego. Przesunął się więc jeszcze głębiej i wymacując przed
sobą wolną przestrzeń przekonał się, że tu przed nim i po obu bokach jest znacznie
więcej miejsca niż w korytarzu. Dotarł więc do głównej komory gniazda. Uradowany
tym stwierdzeniem przesunął się nieco w bok odsłaniając tym samym właz.
Nikła smuga światła przeniknęła w głąb korytarza, nie ujawniając jednak
nadal tego, co kryło się w komorze. Naraz Mały posłyszał przed sobą ledwie
uchwytne sapnięcie, a w następnej chwili ciemny kłębek przetoczył się obok jego
dłoni i bryznął energicznie w odsłonięty teraz korytarz... Mały zdołał jednak
przycisnąć go kolanem. Kłębek warknął i wbił cały garnitur ostrych ząbków w udo
chłopca. Ten nie zluzował jednak nacisku i po omacku począł gorączkowo
odwiązywać troki skórzanego worka. Kiedy uporał się z tym, sięgnął lewą ręką ku
szczenięciu i chwytając je silnie za skórę grzbietu, wcisnął wraz z własną dłonią w
czeluść worka. Kiedy zluzował ucisk dłoni, by cofnąć rękę z worka, szczenię zdołało
jeszcze uchwycić go za palec. Mały przydusił poprzez worek wilczę i oswobodziwszy
zakrwawioną dłoń szybko zaciągnął trok.
Nie odsłaniając już korytarza namacał w głębi jamy następne dwa zdrętwiałe
ze strachu i przytulone do siebie wilczęta. Te bez trudu wcisnął do worka.
Teraz należało jeszcze przekonać się, czy było ich w gnieździe tylko troje,
ponieważ pozostawienie w gnieździe jednego bodaj szczenięcia groziło tym, że
Trójnoga ukryje je gdzieś w pobliżu Jaru i następnie stale będzie powracać do niego.
Kiedy więc Brodaty zechce skorzystać z jej współudziału w łowach, zmuszony będzie
wędrować znad Rozlewiska aż do Głębokiego Jaru lub pobliskiej mu okolicy.
Mały obmacał więc metodycznie całe wnętrze komory i już zamierzał
wycofać się z niej, kiedy wydało mu się, że słyszy przyspieszony oddech... Mógł to
być przecież oddech czwartego wilczęcia. Rzucił więc w tym kierunku obie dłonie.
Zrazu niczego nie wyczuł, ale poruszając nimi po omacku natralfł opuszką palca na
coś miękkiego, jedwabistego... i ciepłego. Był to nagi brzuszek czwartego
szczenięcia. W swej bezbronności leżało nieruchomo, ciche jak trusia, nie zdradzając
swej obecności. Mały poczuł dla tego wilczęcia coś w rodzaju współczucia czy
sympatii i zapragnął je w przyszłości odróżnić od innych. Nie mając innego sposobu,
otarł swój okrwawiony palec o czoło szczenięcia i wsunął je śladem poprzednich do
worka.
Spocony z wysiłku, duszności panującej w norze i wrażenia chłopiec
wyczołgał się z niej. Znalazłszy się na zewnątrz zaczerpnął kilka głębokich haustów
powietrza, zgarnął pospiesznie włócznię, topór i łuk, worek z wilczętami zarzucił na
plecy i szybko oddalił się.
Uszedłszy spory kawałek drogi położył - tak jak nakazał Brodaty - ślepy ślad,
doprowadził go przebiegle do jakiejś kałuży, wszedł w nią, ściągnął z nóg lisie onuce,
wypłukał stopy w wodzie, natarł je liśćmi paproci i wonnego wrotyczu, po czym -
zawróciwszy własnym śladem - podszedł do rozłożystego buka, w którego pniu
widoczna była spora dziupla. Tam też ukrył lisie onuce, dziuplę zatkał pękiem bylin i
ruszył naprzód, przyjmując już właściwy kierunek marszu.
Przed sobą miał daleką i niełatwą drogę, a musiał ją przebyć do zmroku,
nawet za cenę dobycia z siebie ostatka sił... - Gdyby - pomyślał z lękiem - Trójnoga,
powracając z łowów, znalazła się przypadkiem w pobliżu i posłyszała skowyt wilcząt
tłoczących się w dusznym worku... byłoby po nim. Gdyby wcześniej powróciła do
Głębokiego Jaru i rozpoznawszy sytuację rzuciła się na ratunek swych młodych... z
pewnością poszłaby śladem, jakie pozostawiły jego lisie onuce. Któż mógł zaręczyć,
że wilczyca nie wywęszy pewnego podobieństwa woni pomiędzy śladami jego stóp,
gdy były obute w onuce i gdy już ich na nogach nie miał. Dla niego, dla Małego, były
one po prostu bose, dla zmysłów wilka mogły jednak nadal nosić w sobie woń
porzuconej skóry lisiej... - a wtedy - pomyślał z trwogą - a wtedy, jeśli będę dość
szybki, pozostanie mi tylko doraźny ratunek w koronie najbliższego drzewa”.
Rozmyślając tak, chłopiec brnął przed siebie, celowo nakładając drogi, aby
uniknąć napotkania wilczycy, powracającej znad Rozlewiska. Worek obciążał mu
barki, ramię, którym go przytrzymywał, cierpło i bolało, a druga ręka, obciążona
włócznią i toporem, również dawała o sobie znać.
Wreszcie czując, że zapas sił po trochu wyczerpuje się, Mały naznaczył
dokładnie miejsce i pozostawił pod drzewem cenny topór wzięty przez niego na
wypadek, gdyby trzeba było rozszerzać wejście do wilczej nory.
Przez jakiś czas było mu nieco lżej, ale wkrótce znów zmęczenie powróciło.
Najwięcej udręki sprawiało mu żywe brzemię. Wilczęta stłoczone w dusznym
worku niepokoiły się i co chwila przesuwały ciężar swych ciał to w jedną, to w drugą
stronę. Wtedy zataczał się i podrzucając własnym grzbietem worek usiłował
unieruchomić jego zawartość. Brzemię wydawało mu się coraz cięższe, a chwile
odpoczynku połączone były z podwójną udręką. Nie mogąc skórzanego worka
stawiać wprost na podłożu, aby nie pozostawiać w ściółce wilczego odoru, musiał z
wysiłkiem unosić ciężar w górę i stawiać go lub wieszać w rozwidleniu gałęzi. Kiedy
ulżywszy plecom stał lub siedział dając wytchnienie członkom, zaczynała z kolei
działać wyobraźnia podsuwająca mu niezliczone niebezpieczeństwa, na jakie teraz
mógł być narażony.
Chłopcu, który dotąd niewiele razy sam wędrował po kniei, ogrom ich
wydawał się tak przytłaczający, że chwytał szybko worek i brnął z trudem dalej.
Idąc tak, w pewnym momencie posłyszał za sobą szelest. Zsunął pospiesznie
worek z pleców, chwycił włócznię i zanim zdołał zdać sobie sprawę z tego, co czyni,
siedział już okrakiem na grubym konarze koślawej brzozy. Chwilę pozostawał tam
bez ruchu i naraz powtórnie usłyszał szelest. Tym razem był on głośniejszy i bliższy.
Mały ścisnął włócznię w garści i właśnie w chwili gdy to czynił, spomiędzy krzewów
buczyny wysunął się wydłużony nos, a za nim niskie” krępe ciało borsuka.
Rozpoznawszy go, chłopiec uśmiechnął się do siebie, czym prędzej osunął się z
drzewa” chwycił worek na plecy i nie oglądając się ruszył przed siebie.
Ostatnia przygoda dodała mu sił, toteż niewiele czasu minęło, gdy poczuł w
powietrzu znajomą woń mszaru nad mokradłami.
Wkrótce też znalazł się przy pierwszej odnodze Zalewu. Do nawodnej
siedziby było już blisko.
Gdy dobrnął nad Szerokie Rozlewisko, wody zalewu rozjaśniała jeszcze
smuga zachodzącego słońca. Dobywając resztek sił dowlókł się ku brzegowi i siadł w
przybrzeżnych mchach mocząc w wodzie znużone nogi i ssąc zraniony palec. Kiedy
wszystkie niebezpieczeństwa miał już poza sobą, rozbolał go i dokuczał.
Spostrzegłszy Małego Brodaty przyniósł mu upieczone udo dropia i o nic nie
pytając zajął się zawartością skórzanego worka. Przeniósł więc go na pomost: i po
rozwiązaniu troków umieścił wraz z ruchliwą zawartością w drewnianej klatce. Sporo
czasu minęło” zanim umęczone i strwożone wilczęta wyczołgały się z worka. Ziajały
ciężko wysunąwszy z pyszczków małe, różowe jęzorki. Nade wszystko były jednak
spragnione. Brodaty przewidział to i zawczasu umieścił w klatce korytko z wodą.
Szczenięta nie ważyły się jednak
ruszyć z miejsca i leżały zbite w ciasną gromadkę w kącie kleci.
Dopiero o zmroku, kiedy cała rodzina już spała, Brodaty posłyszał cichy
odgłos chłeptania wody. Czekał teraz, kiedy ozwie się mlaskanie i warczenie.
Wskazywałoby ono, że nie darmo wrzucił do klatki świeżą tuszkę zająca, odartą
częściowo ze skóry. Nie doczekał się jednak odgłosu żerowania wilcząt i zmęczony
całodzienną wędrówką po kniei wkrótce usnął.
Wśród nocy wydawało mu się, że z zewnątrz dochodzi cichy skowyt wilcząt.
Nasłuchiwał nawet” dość długo, ale dźwięk ten już się nie powtórzył.
POGOŃ
Tego dnia Wadera długo pozostawała poza gniazdem. Kiedy wreszcie, po
trwających od świtu bezowocnych łowach z Brodatym, dopadła ptaka i dobrała się do
rzuconego jej ciepłego mięsa - ogarnął ją niepokój. Wewnętrzny nakaz zmuszał
zwierzę do pośpiechu i skłaniał do podjęcia drogi powrotnej. Szczenięta jej były
przecież jeszcze małe i nieporadne; oczekiwały niecierpliwie rodzicielskiej opieki.
Przełknąwszy ledwie kilka kęsów wilczyca chwyciła resztę zdobyczy w pysk i
puściła się w kierunku Głębokiego Jaru.
W pobliżu nory jak zwykle przystanęła, aby upewnić się, czy w najbliższym
otoczeniu nic nie uległo zmianie i nie kryje niebezpieczeństwa dla jej młodych.
Złożywszy łup u przednich łap uniosła głowę i strzygąc uszami bacznie rozejrzała się
wokoło. Jej słuch nie złowił żadnego niepokojącego odgłosu. Węch nie chwytał
żadnego obcego zapachu. Tylko wzrok dawał powód do wahania: oczom wilczycy
dno Jaru wydało się nieco odmienione.
Naraz, z podmuchem wiatru w nozdrza wilczej matki uderzył znamienny,
samczy odór lisa. Szczeć na jej karku uniosła się, uszy legły na karku i zwierzę
pozostawiając za sobą łup poczęło skradać się, gotowe każdej chwili do walki.
Nienawistny lisi odór wiódł Waderę w kierunku jej nory. Sprężona
wewnętrznie, wczołgała się pomiędzy korzenie osłaniające właz. Tu odór stał się tak
intensywny i bliski, że Wadera na oślep skoczyła w głąb nory. Intruza w niej jednak
nie było... Swoich szczeniąt nie znalazła tu również.
Niezdecydowana pozostawała chwilę w głębi jamy, w końcu opuściła ją i
stanąwszy tuż u włazu zaskomliła przyzywająco. Odpowiedział jej tylko daleki krzyk
sowy i poszum wiatru. Zaskomliła raz jeszcze. I tym razem nie było odzewu. Ruszyła
przed siebie na dno Jaru i przebiegła kilkanaście kroków, ale wkrótce zatrzymała się.
Stanęła w miejscu, gdzie odór lisa mieszał się z wyraźnym i świeżym zapachem jej
szczeniąt. Odnalazłszy tu dalszy trop niosący lisią woń pobiegła naprzód z nosem
przy ziemi. Szukała w podłożu połączenia tych dwu zapachów, jakie już raz
napotkała poza norą. Na tropie znaczonym wonią lisa nie znajdowała jednak zapachu
swoich szczeniąt. Szukała zawzięcie dalej.
Biegnąc czas jakiś śladem lisiej woni stanęła naraz na skraju sporej kałuży. Tu
doprowadził ją ślad, tu więc rozglądała się i węszyła poszukując tego, kto ów ślad
niedawno zostawił. Zdawało się jej, że źródło lisiego odoru pozostaje gdzieś w
pobliżu, ale okrążając kałużę wokoło nie odnalazła go. Pasja pogoni przygasła w niej
nagle i zwierzę zatrzymało się niezdecydowane... Nie lis przecież, lecz szczenięta
były celem jej poszukiwań i dążeń. To tylko odruch, impuls obrony gniazda i
przychówku, gnał Waderę tropem intruza, a kiedy pierwszy popęd pogoni za wrogiem
wygasł, zwierzę zawahało się. Siadu zapachu swych szczeniąt nie znajdowała
przecież i tu.
Niepokój wywołany nieobecnością szczeniąt zmuszał ją jednak do akcji. Nie
była w stanie pozostawać bezczynnie w miejscu. Raz jeszcze okrążyła więc kałużę i
jej sąsiedztwo.
Myszkując tu i tam, węsząc gorączkowo w mierzwie leśnej, natrafiła wreszcie
u podnóża jednego z pobliskich drzew na wyraźny i silny zapach lisiego piżma.
Napływał on jednak w jej nozdrza gdzieś z góry, w podłożu natomiast o kilka kroków
w bok rozpoznała słaby ślad woni swych szczeniąt. Była wprawdzie nieco zmieniona,
ale nie mogła pochodzić od nikogo innego. Tu były niedawno jej wilczęta! Wadera
czuła to zmysłami.
Dziwny był jednak ten ślad: prowadził donikąd. Jak ślad lotnych ptaków
urywał się od razu. Tak czy owak, napotkanie zapachu wilcząt w miejscu odległym
od nory wzmogło znów podniecenie wilczycy i ponagliło jej krok.
W poszukiwaniu przedłużenia lisiego tropu, który naprowadził ją przecież na
ślad woni szczeniąt, obiegła kałużę po raz trzeci. Nie znalazłszy i tym razem wyjścia
lisiego śladu bezradnie zawróciła tropem, który ją tu doprowadził. Wyczuwała teraz
na nim obok odoru lisa, również woń zmiażdżonych ziół, podobną tej, jaką
napotykała na śladach ciężkich kopytowców, tratujących w biegu bogate runo łęgów
śródleśnych. Po chwili dobiegła do miejsca, w którym trop rozdwajał się prowadząc
w różnych kierunkach. Jeden z nich, ten, za którym tu przybyła, wiódł w kierunku
nory i niósł w sobie wyraźny i silny zapach lisa zmieszany jakby z ledwie
wyczuwalną wonią nóg Szerokostopych.
Drugi trop, prowadzący w głąb kniei, jednoczył w sobie zapach zmiażdżonych
ziół, słaby odór lisa i również woń Szerokostopych. Po krótkiej chwili wahania
podążyła tym właśnie śladem. W miarę pokonywania przestrzeli spostrzegła, że odór
lisa zanika, zapach ziół słabnie po trochu, a woń Szerokostopych poczyna narastać.
Nie porzuciła wszakże tropu...
Tymczasem zapadła noc. Klucząc wielokrotnie i gubiąc nierzadko ów
zagadkowy ślad, będący mozaiką tak rozbieżnych woni, Wadera biegła przed siebie.
Po jakimś czasie pasja tropienia poczęła ją znów opuszczać.
Trzeba jej było szukać zapachu wilcząt, jej wilcząt, a trop, z jakim nie
rozstawała się już od dłuższego czasu, nie zawierał go w sobie... W pewnej chwili
wilczyca wyczuła zapach borsuka i odnalazła opodal wyraźny jego ślad.
Zainteresowała się nim, ponieważ przecinał on trop, jakim dotąd biegła. Klucząc
wokoło, w odległości kilku zaledwie skoków od borsuczego śladu, wyczuła nagle pod
pochyłą brzozą upragniony zapach wilcząt. Tak jak poprzednio urywał się on nagle.
Podniecona zawróciła na ślad borsuka, ale porzuciła go wkrótce, by z nowym
przypływem energii pomknąć mieszanym śladem, jaki doprowadził ją tu.
Odnaleziony w pobliżu zapach młodych wskazywał zwierzęciu, że idzie we
właściwym kierunku. Teraz prowadził on od podnóża koślawej brzozy wprost do
Wielkiego Rozlewiska. Wadera znała je z poprzednich wypraw z Szerokostopym.
Nozdrza jej wyczuwały bliską i znaną woń mokradeł.
Na tym odcinku trop, którym biegła, nie zawierał już odoru lisa. Pozostały na
nim tylko słaby zapach ziół i wyraźna woń Szerokostopych.
Wilczyca dotarła nad Rozlewisko jeszcze przed świtem. Idąc świeżym śladem
Szerokostopego stanęła u samej wody, tuż przy powalonym drzewie. Zawahała się
chwilę, ale wieczorny powiew idący od wody przyniósł w jej nozdrza silną i bliską
woń wilcząt. Wraz z nią napływał też wyraźny zapach Szerokostopego.
Wadera nasłuchiwała czas jakiś i przekonawszy się, że wokoło panuje cisza i
bezruch, cicho zaskomliła. Odpowiedział jej radosny i niecierpliwy skowyt wilcząt
dochodzący znad wody. Te, choć na razie niewidoczne dla niej, były przecież
zupełnie blisko. Upewniało ją o tym zarówno powonienie, jak i słuch. Wadera
poruszyła się niespokojnie. Pobiegła brzegiem w jedną stronę, ale zapach wilcząt
począł wtedy oddalać się od niej. Pobiegła w stronę przeciwną, ale i ta droga nie
prowadziła w pobliże jej dzieci. Powróciła ku zwalonemu drzewu. Sterczało ponad
powierzchnią wody i wsparte było konarami korony o dno zalewu. Tu zapach i głos
małych były najbliższe, najwyraźniejsze. Wilczyca obwąchała podłoże. Trop
Szerokostopego, który przywiódł ją tutaj, prowadził wprost na pień zwalonego
drzewa. Poszła tym śladem.
Kiedy pokonawszy lęk wspięła się na wzniesiony nad wodą pień i
przekroczyła połowę jego długości, zatrzymała się. Oślizły od nocnej mgły pień
stawał się tu tak wąski i chwiejny, że nie miała odwagi ani iść dalej przed siebie, ani
zawrócić. Za każdym jej poruszeniem wierzchołek powalonego drzewa wychylał się
w dół i w górę, a ona z ledwością utrzymywała równowagę. Wreszcie, nie znajdując
innego wyjścia, wilczyca osunęła się w wodę i popłynęła w kierunku, skąd dochodził
ją zapach wilcząt.
Kiedy znalazła się pod pomostem, wyczuła bezpośrednią bliskość małych.
Aby znaleźć się przy nich, wystarczyłby na lądzie ledwie jeden skok ku górze.
Szczenięta były przecież tuż, blisko... Ale tu, w głębokiej wodzie, pod łapami nie
było twardego, nieruchomego podłoża, w które by można się zaprzeć, sprężyć
mięśnie i silnym pchnięciem odbić się od niego.
Płynąc uparcie wilczyca krążyła i zawracała wiele razy. Dłuższy czas
przemykała się wokół pali podpierających pomost, usiłując w ten sposób pozostawać
jak najbliżej swych młodych.
Z nastaniem świtu siły jej zaczęły wyczerpywać się, zawróciła więc ku
brzegowi. Tam, w niewielkiej odległości, skryła się w gęstej kępie leszczyn i olch.
Wyczerpana i głodna osunęła się na ziemię, kierując niuch tak, aby idący od wody
lekki powiew przynosił jej stale woń szczeniąt.
Nie zmieniając miejsca i prawie bez ruchu, wpatrzona i zasłuchana w to, co
się dzieje w pobliżu ponad wodą, pozostawała w ukryciu aż do deszczowej nocy.
JEŃCY
Z nastaniem świtu, zanim przebudziła się reszta mieszkańców nawodnej
chaty, Brodaty wydłubał nieco mchu spomiędzy belek tworzących jej ścianę. Poprzez
powstały w ten sposób otwór chciał przyjrzeć się wilczętom, nie będąc przez nie
widziany. Gęsto ustawione żerdzie klatki utrudniały obserwację, ale to i owo mógł
przecież dojrzeć. Spostrzegł też od razu, że płytkie korytko napełnione wieczorem
wodą stoi teraz próżne, a jedno z wilcząt uporczywie skrobie pazurami jego wilgotne
dno.
Brodatego zdziwiło to zachowanie się szczenięcia - „Gdyby wilczek szukał
drogi ucieczki - pomyślał - skrobałby lub ogryzał ściany klatki, a nie dno korytka”. Po
chwili zastanowienia dziwne z pozoru zachowanie się wilczęcia stało się przecież dla
Broda-
tego zrozumiałe: szczenię chciało po prostu pić. - „Nie znajduje wody tam,
gdzie była poprzednio - myślał dalej - więc próbuje kopać w podłużu... Małe, ale wie
już z doświadczenia, że kiedy w kałuży pozostawał ledwie ślad wody, wystarczyło w
jej dnie wyskrobać pazurami niewielkie zagłębienie. Resztka wody ściekała wtedy do
wygrzebanego dołka i pozwalała ugasić pragnienie... grzebie więc teraz w dnie
korytka, bo tam wyczuwa resztkę wilgoci”.
Rozmyślając tak, Brodaty postanowił sprawdzić, czy dobrze rozumie
zachowanie się szczenięcia, i już gotował się do wyjścia na pomost, aby nalać do
korytka wody, ale zmienił chwilowo zamiar i ponownie przyłożył oko do szpary.
Chciał przyjrzeć się dobrze zachowaniu każdego z nich, by następnie trafnie wybrać
spośród nich najśmielsze i najbardziej przedsiębiorcze. Wolał więc nie płoszyć ich na
razie, lecz obserwować jeszcze czas jakiś z ukrycia.
Po dłuższej chwili jedno z nich zbliżyło się do zajęczej tuszki, obwąchało ją
nieufnie i przytrzymując łapą poczęło oblizywać miejsca odarte ze skóry. Było to
rosłe, długonogie szczenię o rdzawo umaszczonych bokach i ciemnej prędze
biegnącej wzdłuż karku i grzbietu. Na jasnorudym czole zwierzęcia Brodaty dostrzegł
ciemne ślady zakrzepłej krwi. - „To szczenię jest pewnie najmniej bojaźliwe -
pomyślał - pierwsze przystępuje do żarcia... a krew na czole to chyba skutek jego
zadziorności... To dowód, że nie ustępuje przed innymi z rodzeństwa i kiedy potrzeba
- walczy z nimi...
Rdzawe szczenię nie przystępowało wprawdzie do pożerania zająca, ale też
nie rezygnowało z niego. Oto legło przy mięsie w ten sposób, że jego przednie łapy
obejmowały tuszkę z obu stron. W ten sposób malec brał niejako zdobycz w
posiadanie.
Jakiś czas w kleci panował bezruch, po czym z kąta podniosło się inne
szczenię i noga za nogą, powoli poczęło także zbliżać się do jadła. Wilczek ten był
niższy, ale tęższy od poprzedniego. Barwa jego sierści nosiła odcień płowoszary.
Kiedy pochylił kark usiłując polizać mięso, jego dotychczasowy posiadacz warknął
krótko ukazując zęby. Ostrzegawczy, drapieżny wyraz rudego pyszczka i groźne
warczenie pozostawały w jaskrawej niezgodzie ze skromnością broni, jaką szczenię
demonstrowało z pogróżką płowemu natrętowi: spod uniesionej wargi ukazały się
różowe dziąsła, a w nich szereg rzadko osadzonych, cienkich i drobnych mlecznych
zębów. Płowemu wystarczyła jednak sama postawa i pewność siebie ich posiadacza,
gdyż cofnęło się nieco... Po chwili zbliżyło się przecież ponownie. Tym razem
wilczek nie odważył się polizać mięsa, na co miał jawną ochotę, lecz z czoła rudego
począł zlizywać ślady zaschniętej tam krwi. Zaspokajał w ten sposób, jak umiał,
swoje pragnienia, wykonując przynajmniej czynność podobną do tej, która wydawała
mu się tak ponętna.
Przyjrzawszy się dokładniej wilczkom Brodaty spostrzegł, że spośród
czworga malców, tak podobnych na pierwszy rzut oka do siebie, bez trudu da się
rozpoznać dwoje: jedno rdzawe i długonogie, drugie płowe i krępe. Pozostałe dwa
były ciemnobure i poprzez gęste żerdzie klatki Brodaty nie mógł ich od siebie
odróżnić. Siedziały w kącie spłoszone i nieruchome, strzygąc tylko od czasu do czasu
uszami.
Tymczasem płowemu znudziło się zapewne wylizywanie krwawych śladów z
czoła rdzawego wilczka, gdyż podeszło do ściany klatki i przystąpiło do ogryzania
kory na jednej z żerdzi. Trudno było rozstrzygnąć, czy robi to ze swawoli, czy też
kieruje nim jakieś konkretne zamierzenie. Kora i drewno żerdzi, choć dębowe, były
jeszcze świeże, a przez to i niezbyt twarde, toteż po chwili dolna nasada drewnianego
pręta została całkowicie ogołocona z kory.
Brodaty widząc to zaniepokoił się. Pomyślał, że po kilku próbach takiego
ogryzania prętów wilczęta, natrafiając przypadkiem na jakieś słabsze miejsce, mogą
przegryźć drewno i znaleźć się na swobodzie, należało temu zapobiec. W tym celu
postanowił natrzeć żerdzie rybią żółcią. Gorycz jej miała zniechęcić je do ogryzania
kory. Trzeba było działać szybko, aby nie nabrały nawyku, a zwłaszcza wprawy w
czynności ogryzania.
Brodaty sięgnął zaraz po nadmuchany pęcherz dzika, przytroczył go do
rzemienia, jakim był przepasany, i wyszedł na pomost.
Wilczki natychmiast stłoczyły się w rogu klatki i strwożone znieruchomiały.
Nie drgnęły nawet, kiedy sięgał po korytko i wstawił je następnie napełnione wodą.
Zamocowawszy szczelnie pokrywę klatki Brodaty udał się na brzeg. Nie skierował
się jednak, tak jak to pierwotnie zamierzał, wprost do czółna, ale zdumiony stanął
nagle w miejscu, gdzie pień kładki zaparty był o przybrzeżny kamień. Tu osunął się
na kolana, aby lepiej przyjrzeć się świeżym, wyraźnym śladom wyciśniętym na
brzegu. Kilkakrotnie powstawał, przechodził kilka kroków, po czym znów osuwał się
na kolana. Wreszcie, prostując plecy, rozejrzał się z uwagą wokoło i skierował do
czółna. Zaraz też odpłynął i wraz z czółnem skrył się w gęstwie trzcin.
Niewiele czasu minęło, zanim znów znalazł się przy kładce na brzegu. U jego
boku zwisał przytroczony pęcherz spełniający rolę prymitywnej, lecz szczelnej
przecież butelki. Wypełniony był teraz do połowy ciemnobrunatną cieczą.
Wspiąwszy się po kładce do chaty Brodaty zastał Małego ssącego gorliwie swój
pokąsany palec. Ojciec oddał mu pęcherz z żółcią, wyjaśniając, do czego ma służyć.
Mały wziął się raźno do wykonania polecenia. Zabezpieczenie wilczków
przed ucieczką było i dla niego sprawą wielkiej wagi. Nie tylko przecież ciekawiła go
i nęciła zabawa i współżycie z oswojonym zwierzęciem. Wiedział już dobrze, co to
głód, i świadom był tego, że od czasu wypadku z klempą sprawność ojca znacznie
ucierpiała. Zdawał też sobie sprawę z roli, jaką przyuczone zwierzę może spełnić w
ich życiu, a zwłaszcza w ich wyżywieniu zimą.
Przystępując do dzieła Mały wyciął z własnego posłania spory strzęp
jeleniego futra, mającego spełnić rolę pędzla do smarowania żerdzi, i sięgnął po małe
drewniane naczyńko, aby nalać doń trochę żółci. Nawoływanie ojca przerwało jednak
jego przygotowania i chłopiec udał się na brzeg.
Kiedy idąc za wzrokiem ojca spostrzegł w wilgotnym piasku świeże i wyraźne
ślady wilczych łap, poderwał się, spojrzał trwożliwie dokoła i wykrztusił ze
ściśniętym gardłem:
To... to Trójnoga. Goni mnie. Szuka mnie. Chce zabić. Chce mnie
„zupełnie” zabić. - Miało to oznaczać, że wilczyca nie zadowoli się okaleczeniem i
pokąsaniem go, ale zamierza pozbawić go życia. Chłopiec był zalękniony i począł
spiesznie wycofywać się w stronę kładki. Zanim przeskoczył z niej na pomost, głos
ojca zatrzymał go jednak na miejscu.
Nie uciekaj - powiedział Brodaty. - Nie trzeba uciekać. Uciekałeś, kiedy
niosłeś szczenięta. Teraz nie trzeba. Nie wiemy, czy ślady zostawiła Trójnoga.
Odcisku prawej przedniej łapy nie ma, a ślady wyglądają jak u wszystkich wilków.
Może to inny wilk... może, ale...
Mały nie pozwolił mu jednak wypowiedzieć myśli do końca i zawołał:
Trójnoga! Na pewno Trójnoga... Nigdy tu inny wilk nie podchodził. Nawet
ona nie podchodziła dawniej. Teraz przyszła, bo mnie szuka. Ona wie. Ona wie, że ja
zabrałem jej małe. Wszystko wie... Teraz będzie mnie tropić, aż mnie dopadnie i... i
zabije, a potem mnie pożre... Pożre mnie Trójnoga!
Wilki są mądre - odparł Brodaty. - Wilki dużo wiedzą i dużo potrafią
zrobić. Mają mądre oczy i mądre uszy, mają mądre, bardzo mądre nosy... i nogi
mocne, szybkie, i brzuchy mają mocne, i szczęki mają mocne, i całe są mocne i
mądre... ale ich nosy są najmądrzejsze. A tobie strach odjął rozum. Kazałem ci zdjąć z
nóg skóry lisie dopiero w południe, a ty ze strachu chciałeś iść szybko i zdjąłeś je
zaraz, blisko nory. Kazałem ci potem nieść ze sobą wiązkę ziół i stale nacierać nimi
bose nogi, a ty natarłeś nogi jeden raz i ze strachu szedłeś prosto do chaty. Miałeś
wejść do wody i przyjść do chaty brzegiem Rozlewiska, żeby twój ślad urywał się na
brzegu w wodzie, ale w innym miejscu, nie przy kładce. A ty przyszedłeś do kładki i
z pośpiechu byłeś ledwie żywy. Kiedy ty masz mało rozumu, wilk ma go wtedy
więcej. Twoje nogi nosiły w sobie z początku zapach lisich skór i ziół, a potem już
tylko twój zapach. Trójnoga łatwo mogła odnaleźć trop... Ale nie bój się. Ona szuka
swoich młodych, nie ciebie. Ty jesteś jej niepotrzebny. Jesteś bezpieczny, tylko
wilczęta... wilczęta będzie próbowała odebrać...
Ona przyszła tu za moim śladem, mnie szuka - nie dowierzał Mały.
Nie, już nie ciebie szuka - odparł Brodaty.- Kiedy niosłeś szczenięta, byłeś
w niebezpieczeństwie, miałeś je przy sobie. Teraz ty bezpieczny, a wilczęta w
niebezpieczeństwie. Idź lepiej i wymocz nogi w cuchnącym bagnie. Będziesz
zupełnie bezpieczny. Trójnoga nie będzie ciebie tropić ani napadać. Nie bierz tylko
szczeniąt w ręce. Kiedy minie pół nowego księżyca albo nawet wcześniej, ona
zapomni o swoich dzieciach. Wtedy będziesz je brał w ręce. Wilczyce długo nie
pamiętają swoich młodych, jeśli nie mają ich stale przy sobie. Kiedy napotkają
własne wilczę dobrze wyrośnięte i biegające już z inną watahą, napadają na nie. Tak
mówił Beznogi z naszego plemienia. On znał wilki. Idź teraz, wymocz nogi, potem
wysmaruj klatkę... dobrze wysmaruj klatkę. Brodaty zmęczony upałem i własnym
długim monologiem odsapnął głośno i w milczeniu zajął się naprawą więcierzy
służących do łowienia ryb. Przy tej pracy spędził resztę dnia nie odzywając się już ani
słowem.
W czasie smarowania żerdzi rybią żółcią Mały usiłował rozpoznać wśród
wilcząt to, które w norze jeszcze naznaczył krwią, cieknącą mu z poranionego palca.
Chciał koniecznie wiedzieć, które z nich przycupnęło i pozostawało nieruchomo do
ostatniej chwili, a schwytane pozwoliło bez oporu wziąć się w dłonie. Sądził, że takie
właśnie zachowanie się świadczyć ma o zmyślności i łagodności lub może odwadze.
Inne wilczęta swoim miotaniem się w ciemnej norze od razu zdradziły przed nim
swoją obecność, a ten przypadkiem tylko został przez niego zauważony i kiedy brał
go w dłonie, nie bronił się wcale - ponieważ jak to sobie chłopiec naiwnie tłumaczył -
„wilczek wiedział o bezskuteczności wysiłków swoich braci i sióstr.
Wpadając w ręce intruza jako ostatnie, szczenię było tak spłoszone tym, co
działo się poprzednio, że zdrętwiałe z trwogi nie było już w stanie zdobyć się na
jakikolwiek odruch obrony. Niemniej, Mały przypisywał mu to jako szczególną
zasługę i chciał je koniecznie rozpoznać.
Teraz, ku swemu rozgoryczeniu, na żadnym z wilcząt nie znajdował swych
znaków. Kiedy więc zużył już wszystką żółć, a zaczynało się ściemniać, zeszedł na
brzeg, aby podzielić się z ojcem swoją troską. Brodaty wysłuchał go, po czym w
milczeniu wspiął się na kładkę, skoczył na pomost i zbliżył się do kleci. Chłopiec
postępował za nim.
Obaj pozostali tu chwilę przypatrując się szczeniętom. Wreszcie, wskazując
palcem rdzawe szczenię, Brodaty rzekł:
- To jest to szczenię. Miało ślady zaschniętej krwi na czole. Widziałem, jak
płowy wilczek zlizywał mu ślady z czoła. Było to rdzawe wilczę z ciemną pręgą na
grzbiecie i grzywie. Będzie dobry. Odważny. Przyglądałem mu się. Pierwsze wzięło
tuszę zająca. Może jest najlepsze z nich... Zobaczymy jeszcze za kilka dni... Trzeba,
żeby się trochę przyzwyczaiły do nas... Wtedy będziemy wiedzieli. Teraz ze strachu
drętwieją przy nas. Trzeba poczekać - zakończył i skrył się w chacie.
Mały uradował się rozpoznaniem naznaczonego wilczka i tak mu było
spieszno bodaj raz dotknąć swego wybrańca, że pochylony nad klatką nie spostrzegł,
jak na pobliskim cyplu, tuż obok małej buchty, gdzie Brodaty zwykł wiązać swoje
czółno, rozchyliły się bezszelestnie młode pędy nadbrzeżnej wikliny i spomiędzy nich
wysunął się smukły wilczy pysk.
Była to Wadera.
Z nadejściem wieczoru zachmurzyło się. Przez jakiś czas mieszkańcom
nawodnego szałasu wydawało się, że silny wiatr rozegna chmury, ale wkrótce z
daleka
ozwały się pomruki grzmotów. Nadciągała pierwsza wiosenna burza, a wiatr
wzmagał się. Wkrótce spadł ulewny deszcz.
Rodzina Brodatego i on sam, pełni trwogi, skryli się w chacie, choć nie
dawała im ona poczucia pełnego bezpieczeństwa. Na wodzie nie groził im wprawdzie
pożar kniei ani walące się drzewa, ale przy silniejszych podmuchach nie osłonięta
budowla skrzypiała i chwiała się przypominając stale o swej kruchości. Raz po raz
któryś płat kory tworzącej poszycie dachu unosił się, przepuszczając do wnętrza
strugi deszczu.
Nawałnica trwała dość długo, a kiedy wreszcie przycichła, począł siąpić
drobny deszcz. Od boru powiało chłodem, a czyste, aromatyczne powietrze pogrążyło
w końcu strwożonych mieszkańców nawodnej chaty w głębokim śnie.
ODSIECZ
Huknęły grzmoty i lunął ulewny deszcz zacinany wiatrem. Wadera
spostrzegła, że ludzie przestali krzątać się wokoło. Odczekawszy jakiś czas porzuciła
miejsce swojego dotychczasowego ukrycia i - przesuwając się chyłkiem wśród
przybrzeżnych łóz i szuwarów - przemknęła w kierunku zwalonego drzewa, poprzez
które prowadził, jak pamiętała, wczorajszy trop Brodatego. Kiedy już była w pobliżu
i do jej uszu dotarły głosy dochodzące z chaty, przyczaiła się w sitowiu. Burza
zaczęła tymczasem oddalać się, a tylko silne porywy wichru gięły jeszcze trzciny ku
powierzchni wody. Wreszcie i wiatr przycichł nieco, ale rzęsisty, drobny deszcz
szumiał nadal tłumiąc wszelkie inne Odgłosy. Wilczyca wychynęła wtedy z kępy
sitowia i unosząc ku górze pysk poczęła węszyć. Po chwili zbliżyła się do
zawieszonego nad wodą powalonego pnia. Pamiętała z dnia poprzedniego, że płynąc
zdolna jest ledwie zbliżyć się do wilcząt, ale dotrzeć do nich poprzez wodę nie może.
Pozostawała zatem jedna droga. Droga prowadząca po zwalonym pniu drzewa
sterczącym pochyło nad wodą.
Stała jeszcze chwilę wsłuchując się z niepokojem w chrapanie, jakie rozlegało
się z wnętrza pobliskiej chaty, po czym raz jeszcze podjęła próbę przedostania się do
swych szczeniąt.
Łapa za łapą, powoli i ostrożnie przesuwała się wzdłuż pochyłego pnia-kładki.
Skupienie uwagi i napięcie ciała z trudem utrzymującego równowagę rysowało się w
każdym jej ruchu i każdym drgnieniu muskułów. Puszysta wiecha wprawiona w ruch
i odchylana zależnie od sytuacji to w jedną, to w drugą stronę, spełniając rolę
ruchomego balastu, ułatwiała wilczycy utrzymanie równowagi na wąskim i
chwiejnym pniu. W końcu, kiedy dotarła z mozołem do uginającego się wierzchołka,
spostrzegła, że nie sięgał on drewnianego pomostu. A przecież tam właśnie musiała
dotrzeć. Tam czekały jej młode...
Aby pokonać tę niewielką odległość wypełnioną pasem wody, trzeba było
ledwie jednego krótkiego skoku, ale tylne łapy zwierzęcia, ustawione na wąskim
wierzchołku drzewa, jedna za drugą, paraliżowały ruchy i czyniły niemożliwym
odbicie się nimi od chwiejnego podłoża.
Wadera stała dłuższą chwilę bezradna i wtedy właśnie jedno z jej wilcząt,
manipulując łapami pomiędzy prętami klatki, zdarło skórę na palcu i boleśnie
zaskomliło. Pobudzona tą skargą do działania, wyczuwając przy tym bezpośrednią
bliskość swych młodych, poruszyła się, szukając po omacku lepszego oparcia bodaj
dla jednej z tylnych nóg. Znalazła je na jednym z sęków pozostałych po obłamanej
gałęzi. Wówczas przygięła lekko kończyny i odbiła się. Skok był nieco za krótki i
nieprecyzyjny, wystarczył jednak, by jej przednie łapy zaczepiły się o krawędź
pomostu. Jeszcze jeden wysiłek mięśni i wilczyca znalazła się przy swych małych.
Okazując wylewną radość małe wilczki poczęły szamotać się w klatce i
głośno skowytać. Matka ostrzegawczo warknęła uciszając malców. Była
zaniepokojona bliskością chaty, z której dobywało się regularne chrapanie, toteż nie
tracąc czasu, przechyliła łeb na bok starając się uchwycić szczękami którąś z
pionowych żerdzi dzielących ją od wilcząt. Szczęki jej nie mieściły się jednak w
szparach pomiędzy żerdziami. Z konieczności przystąpiła więc do żmudnego
skrobania jednego z drewnianych prętów przednimi zębami. Minęło niewiele czasu, a
żerdź stała się na tyle cienka i przerwy po obu jej stronach na tyle szerokie, że
wilczyca przechyliwszy łeb mogła teraz objąć ją pełnym pyskiem. Uczyniwszy to,
zacisnęła potężne szczęki. Drewno chrupnęło, a Wadera nie wypuszczając pręta z
uchwytu cofnęła się o pół kroku i szarpnęła go silnie ku sobie. Skutku nie było.
Szarpnęła wtedy raz jeszcze i nagle, wśród cichego szumu deszczu, rozległ się ostry
trzask. Wilczyca zachwiała się tracąc nagle punkt zaczepu. Kawał drewna wyrwany z
klatki pozostał w jej szczękach.
W pierwszej chwili wilcza matka spłoszyła się nagłym trzaskiem, który sama
spowodowała, i trwożnie obejrzała się na pobliską chatę. Nasłuchiwała chwilę, ale z
chaty dobiegały nadal miarowe odgłosy chrapania. Wtedy ponownie zbliżyła się do
klatki i wyrwała pozostałe odłamy żerdzi. W kleci powstał teraz spory otwór. Łeb
Wadery nie mieścił się w nim wprawdzie, ale drobna głowa wilczęcia z łatwością
przesunęła się przez powstałą szczelinę. Matka uchwyciła bure wilczątko za kark i
ostrożnie pociągnęła kir sobie. Małe znalazło się poza klatką. Uniosła je w zębach i
obładowana skierowała się do pnia, po którym tu się dostała.
Na skraju pomostu zorientowała się od razu, że nie będzie w stanie skoczyć i
utrzymać równowagę na chwiejnym i wąskim wierzchołku pnia-kładki. Oceniwszy
pospiesznie możliwości wydostania się z pomostu, wraz ze swoim żywym
brzemieniem, skoczyła wprost do wody.
Brzeg był blisko. Kiedy doń dotarła, puściła szczenię; i otrząsnąwszy wodę z
sierści pobiegła w kierunku pobliskiej kępy leszczyn nagląc małego do pośpiechu
szturchańcami nosa. Przerażony i mokry, zatrzymywał się co chwila i wytrzepywał
zamaszyście wodę z uszu. Wreszcie dotarł wraz z matką do leszczynowych zarośli.
Pozostał tu w ukryciu, a kiedy próbował biec za matką z powrotem ku brzegowi, ta
osadziła go w miejscu brutalnym uderzeniem zębów i zmusiła do ponownego skrycia
się w zaroślach. Natychmiast też zawróciła ku kładce i nauczona już poprzednim
doświadczeniem, dotarła do jej chwiejnego szczytu a stamtąd skokiem wprost na
pomost.
Kiedy znalazła się przy klatce, płowe wilczę skowycząc usiłowało przesunąć
zaklinowaną głowę poprzez szczelinę. Dla niego szpara była jednak nieco za ciasna.
Wadera, nie bacząc na skargi malca, przeciągnęła go na zewnątrz. Stał teraz
bezradnie na tym obcym dla siebie podłożu i zerkał w wodę widoczną poprzez belki
pomostu. Wilczyca ujęła go w zęby, tak jak to uczyniła z poprzednim, lecz w chwili
gdy poprawiała uchwyt, od pobliskich krzewów leszczyny doszedł ją naraz
szczenięcy skowyt trwogi. Zabrzmiał dla niej jak alarm” zwiastujący
niebezpieczeństwo życia pozostawionego na brzegu wilczęcia. Porzucając tymczasem
płowe
szczenię na pomoście wilczyca skoczyła w wodę. Kilku silnymi pchnięciami
łap osiągnęła brzeg i puściła się cwałem ku leszczynie. Kiedy była już blisko, od kępy
paproci oderwał się bezszelestnie wielki cień i miękko wzbił się ponad głowę
nadbiegającej. Wilczyca skoczyła ku niemu w górę. Chybiła. Stary puchacz płynął
cicho w powietrzu, unosząc w szponach żywą jeszcze zdobycz. Zdobycz ta, porwana
nagle w górę, rzuciła jeszcze w ciemność głos trwogi i skargi, ale głos ten w niczym
nie przypominał skowytu wilczego szczenięcia...
A mały wilczek zdrętwiały z trwogi, lecz cały przecież i zdrowy, przycupnął
wciśnięty pomiędzy pędy pobliskiego krzewu łoziny. Przed chwilą niebacznie
porzucił on swą pierwotną kryjówkę, w której pozostawiła go matka, i począł
myszkować w kępie paproci. Spostrzegłszy nagle ponad sobą potężne ptaszysko
przeraził się i wydając rozdzierający skowyt umknął w popłochu pod najbliższy
krzew.
Kie jego jednak upatrzył sobie puchacz za cel napaści. Wołał delikatne mięso
młodego zajączka. Porwał go więc i poniósł żarłocznym pisklętom...
Wadera obwąchała swe szczenię i przekonawszy się, że nic mu doraźnie nie
zagraża, zawróciła raz jeszcze ku nawodnej chacie. I tym razem przebyła zręcznie
pień-kładkę i skoczyła na pomost. Płowego wilczka nie znalazła tu jednak. Wewnątrz
kleci pozostawały jeszcze dwa wilczęta drepczące niespokojnie w ślad za ruchami
matki.
Nie tracąc czasu na poszukiwania zaginionego, Wadera zatrzymała się przy
szczelinie powstałej po wyłamanej żerdzi, a rdzawy wilczek natychmiast wysunął na
zewnątrz wąski łebek i usiłował wcisnąć tam również barki. Wtem powiał silniejszy
podmuch wiatru i równocześnie dał się słyszeć w pobliżu głośny trzask
drewna, po nim ogłuszający łomot walącej się w wodę starej topoli -
białodrzewu. Stała dotąd samotnie na wysepce, gdzie mieszkańcy chaty utrzymywali
nie wygasające ognisko. Spłoszona hukiem Wadera znieruchomiała.
Zaczynało już właśnie świtać. Wilczyca wiedziała już, że wraz z
ustępowaniem ciemności Szerokostopi porzucają swe kryjówki i legowiska i stają się
ruchliwi. Przeczuwała, że łomot walącego się drzewa z pewnością pobudzi ich
aktywność...
Tu, na pomoście, czuła się osaczona. Bezpośrednia bliskość chaty i woda
okalająca ją zewsząd nie dodawały jej odwagi. Stała jeszcze chwilę w pogotowiu, a
kiedy doszły ją głosy zbudzonych mieszkańców szałasu, umknęła spiesznie skacząc z
pomostu wprost do wody. Po chwili była już przy kępie łoziny i odnalazłszy ukryte
tam wilczę, ponagliła je do ucieczki. Po kilkakrotnej kąpieli zziębniętej i dygocącej
wilczycy trzeba było teraz szybkiego ruchu. Pospieszała więc brutalnie małego, aż
zagłębili się w zwartej masie krzewów i drzew.
Tam panowała cisza i spokój. Tam było bezpiecznie.
ZAGADKA
Mroczna, bezksiężycowa noc minęła dla mieszkańców nawodnej chaty
spokojnie. Raz tylko nad ranem przebudzili się od łoskotu padającej w pobliżu topoli,
ale wkrótce usnęli ponownie.
Z ukazaniem się słońca poszum wiatru w puszczy przycichł zupełnie, a zalane
brzegi Rozlewiska i leżąca gdzieniegdzie na wodzie trzcina i sitowie stanowiły jedyne
ślady wieczornej burzy.
Nastawał ciepły i parny dzień.
Brodaty zbudził się z ciężkiego snu nieco później
niż zwykle. Bolało go rozbite przez klempę biodro i czuł pragnienie. Leżał
jeszcze chwilę na posłaniu z otwartymi oczami i zbierał się już, aby wstać i wyjść z
dusznej chaty, kiedy posłyszał skomlenie. Zaraz przypomniał też sobie o wilczętach i
przed opuszczeniem chaty postanowił z ukrycia popatrzeć na nie. Przez szczelinę
spostrzegł też od razu, że rdzawe szczenię szamoce się, usiłując oswobodzić
zaklinowany między żerdziami łebek i przednią łapę wysuniętą po łokieć.
W pierwszym odruchu Brodaty zerwał się, aby mu pomóc, ale nowa myśl
powstrzymała go od tego. Zawahał się. Pojął naraz, że w nocy musiało się coś
wydarzyć. „W klatce nie było przecież nigdzie tak szerokiej luki, aby szczenię mogło
wysunąć głowę” - pomyślał. Po chwili wyszedł na pomost. Oswobadzając wilczka,
Brodaty wiedział już, że wyłamanie tęgiej dębowej żerdzi nie mogło być dziełem
żadnego z małych. Dziełem dokonanym w dodatku w ciągu jednej nocy.
A kiedy dostrzegł, że w klatce znajdują się tylko dwa wilczęta i pozostałych
nigdzie w pobliżu nie widać, uzyskał pewność, że akcją ucieczki kierowała Trójnoga.
Wyrwany brutalnie przez ojca ze snu, Mały stanął na pomoście trąc oczy.
Brodaty wskazał miejsce wyrwanej żerdzi i rzekł: - Trójnoga zabrała dwa wilczęta i
jutro nocą będzie chciała zabrać jeszcze dwa. Klatkę zrobiłeś dobrze, tak jak
mówiłem, żerdzie są gęsto ustawione. Wilczyca nie mogła między nie wcisnąć
szczęk. Ale ona mądra. Skrobała drewno przednimi zębami. O, tu widać. Kiedy
szpary zrobiły się duże, wtedy chwyciła drewno w szczęki i nadłamała. Jak pękło,
wyrwała je. Zabrała dwa wilczęta.
- Dlaczego zabrała tylko dwa? - spytał Mały.
Nie wiem. Może nie zdążyła, (może coś ją spłoszyło - odparł Brodaty.
A jak weszła na pomost? Nie mogła przejść po kładce i potem przeskoczyć
bez trzymania się gałęzi.
Nie wiem. Z wody wskoczyć nie mogła. Nie mogła, bo nie miała od czego
się odbić. Nie wiem. Nie wiem, jak tu wskoczyła.
A jak zabrała małe z pomostu?
Pewnie trzymała je w zębach i skakała do wody. Ale nie wiem, jak
wskoczyła na pomost. Po pniu nawet nam trudno tu przejść. Trzymamy się bocznej
gałęzi, a kiedy mamy przeskoczyć na pomost, koniec pnia chwieje się. Wilczyca nie
ma rąk, nie może się trzymać gałęzi... Trzeba obejrzeć dobrze korę na pniu. Muszą
być ślady... - To rzekłszy, mężczyzna ruszył ku kładce, ale zanim tam dotarł,
spostrzegł na skrajnym okrąglaku pomostu, naprzeciw wierzchołka kładki, głębokie
zadrapania pochodzące najwyraźniej od pazurów. Teraz sposób, w jaki Trójnoga
dostała się na pomost, stał się dla niego jasny. Powstawała natomiast nowa sprawa:
jak zapobiec na przyszłość dostawaniu się wilczycy na pomost? Jak zapobiec
uprowadzeniu dalszych szczeniąt?
Brodaty spoglądał na pas wody dzielący pomost od wierzchołka kładki i
podziwiał zręczność zwierzęcia, które tak sprawnie potrafiło pokonać tę przeszkodę.
Kiedy w zamyśleniu wpatrywał się w wodę, spostrzegł w głębi, tuż przed
skrajem pomostu, jakiś mglisty, nieruchomy zarys odbijający się od dna jaśniejszą
barwą. Nie była to ryba. Zaciekawiony posłał Małego na brzeg po bosak od czółna, a
otrzymawszy go sięgnął w głąb wody. Po chwili wydobył stamtąd ociekające ciało
nieżywego wilczęcia. Rozpoznał w nim płowe szczenię Wadery.
W ten sposób wyjaśniony został los jednego z brakujących w Matce małych.
Spostrzegłszy duży krwiak na skroni wilczka, Brodaty domyślił się, że zanim ze
tknęło się orno z wodą, musiało uderzyć o któryś z sęków sterczących z bali
podpierających pomost.
Nie zastanawiając się nad tym dłużej Brodaty zajął się naprawą klatki i
budową przenośnego płotka, którym od strony kładki postanowił zastawić skraj
pomostu. Gotów był, wraz z pozostałymi członkami rodziny, narazić się na
niewygodę i przedostawać się w najbliższych dniach z brzegu na pomost za pomocą
czółna, jak czynili to ubiegłego lata. Byleby udaremnić Trójnogiej zbliżenie się do
pozostałych wilcząt.
Kiedy z pomocą Małego kleć została naprawiona, a we właściwym miejscu
stanął wysoki płotek, obaj przystąpili do posiłku przygotowanego przez Kobietę.
Składał się on z ryb pieczonych ma nagrzanych w ogniu kamieniach i prażonych
korzeni.
Po posiłku Brodaty podzielił funkcje: Mały miał wejść do klatki i siedzieć w
niej bez ruchu tuż obok wilcząt, aby w ten sposób przyzwyczajać je do swej bliskości.
Sam Brodaty uzbrojony w łuk udał się do puszczy, aby zdobyć świeże pożywienie dla
zalęknionych i głodnych więźniów. Od chwili ich przyniesienia nie przyjęły dotąd
żadnego pokarmu. Trzeba więc było koniecznie zachęcić je do jedzenia, tym bardziej
że dostarczanie im odpowiedniego pokarmu sprzyjało również szybszemu ich
oswojeniu.
Nie żałował więc Brodaty trudu, aby zdobyć dla nich to, czym żywiła je
własna matka.
Doświadczenie minionej zimy, a zwłaszcza zdwojona skuteczność i
bezpieczeństwo łowów odbywanych wspólnie z Trójnoga upewniły go o tym, że jeśli
potrafi wychować wilczęta w pełnym zdrowiu i należytej sprawności łowieckiej,
podjęty trud” zostanie mu przez wilki sowicie wynagrodzony.
Najbliższe kilkanaście dni nie przyniosły rodzinie Brodatego wydarzeń
godnych uwagi. Tyle tylko, że od trzeciego dnia pobytu nad Rozlewiskiem wilczęta
poczęły wreszcie jeść po trochu. Zrazu jadły po odrobinie i tylko nocą, kiedy panował
spokój i w pobliżu nikogo nie było. Po pewnym czasie stały się jednak na tyle śmiałe
i żarłoczne, że na oczach Brodatego rozdzierały przyniesiony im świeży łup.
Rdzawe wilcze z ciemną pręgą wzdłuż grzbietu okazało się suczką i oswajało
się łatwiej niż bury samczyk. Suczka była wyższa i smuklejsza od brata, a jej wąski
pysk przypominał nieco szczupły pysk lisa. Mały nazywał ją z początku Rudą
Grzywą lub po prostu Grzywą, dla odróżnienia od jej burego brata, którego nazywał
krótko „Bratem”.
Zanim nastała kolejna pełnia księżyca, wilczęta podrosły niemal dwukrotnie,
osiągając wielkość dorosłego, wysokonogiego i grubołapego lisa. Minęło jeszcze
kilka dni i wilczęta przestały unikać ręki ludzkiej. Podawała ona im przecież obfite i
świeże jadło. Zwłaszcza Grzywa chętnie brała pokarm z dłoni opiekunów, a syta
pozwalała nawet dotykać lekko swego pyska i głowy. Czasem dobrowolnie
poddawała się pieszczocie przechylając łeb i nadstawiając miejsca za uszami. Nie
znosiła tylko, kiedy ręka zbliżała się do jej podgardla lub podbrzusza czy zadu.
Wtedy usuwała się, umykała lub nawet bezgłośnie odsłaniała szczenięce zęby.
Trudno rozstrzygnąć, czy szybkość przyzwyczajania się do opiekunów była
jej wrodzoną właściwością, czy też sprawiła to szczególna sympatia Małego i
częstszy jego kontakt z tym właśnie wilczkiem. Tak czy owak, ilekroć chłopiec
oddalał się, suczka niespokojnie rozglądała się za nim, a wypuszczona z klatki chętnie
towarzyszyła mu aż w głąb chaty. Tymi objawami przywiązania Mały radował się i
wszelkimi sposobami usiłował zdobyć przyjaźń Grzywy.
W tym czasie Wadera nie pokazywała się w pobliżu nawodnej chaty, a w
każdym razie jej mieszkańcy nie dostrzegli nigdy ani samej wilczycy, ani też śladów
jej bytności. Może zniechęcona bezowocnymi próbami uwolnienia swych młodych
powędrowała w inne okolice. A może ich woń, odmieniona teraz i napiętnowana
niewolą i bezpośrednią bliskością człowieka, stała się dla niej obca czyniąc ją
obojętną na los własnych szczeniąt... Jak było naprawdę, nie wiemy. Dość, że
przestała odwiedzać okolice nawodnej chaty oddając się zapewne bez reszty trosce o
bezpieczeństwo i wychowanie owego burego „jedynaka”, którego zdołała uwolnić i
zachować dla siebie.
Wilczyca nie szukała też okazji do wspólnych łowów z Brodatym. W porze
ciepła i obfitości wszelkiej młodej zwierzyny, przybyłej tego roku na świat, potrafiła
przecież, bez pomocy Brodatego zdobyć pożywienie i zaspokoić potrzeby „jedynaka”
i swoje własne.
Brodaty nie tropił jej ani nie szukał jej śladów. Nie starał się także wabić jej
ku sobie, ponieważ nie była mu ona w tym czasie potrzebna. Obfitość ryb w
Rozlewisku i Wielkiej Rzece zapewniała tego roku i bez polowania w puszczy
dostatek pożywienia dla całej rodziny. Nawet Grzywa i Brat po trochu przywykały do
pokarmu złożonego z ryb f; wodnego ptactwa.
PIERWSZE WSPÓLNE KROKI
Nadeszła pełnia lata. Pojawiły się poziomki i pierwsze grzyby. W
prześwietlonych słońcem połaciach lasu dojrzewała też gdzieniegdzie wczesna czarna
jagoda. Świeże pędy iglastych drzew odbijały jaskrawą, młodą zielenią od ciemnego
tła zeszłorocznego igliwia.
U Rozlewiska szuwary wybujały w górę i okrywały teraz zwartą masą
płycizny małych bucht i pobrzeży. Nastały upalne dni, a łatwość zdobywania w tym
czasie pożywienia pozostawiała Brodatemu i Małemu dość czasu na oswajanie
wilcząt.
Obserwując je uważnie w najróżniejszych sytuacjach Brodaty spostrzegł, że
inaczej zachowywały się, gdy były razem, a inaczej, kiedy pozostawały osobno. Jeśli
Grzywa przebywała w chacie z Małym, a Brat przewieziony w czółnie na brzeg
biegał swobodnie wśród traw, oba wilczki, nie widząc się wzajemnie, stale
poszukiwały bliskości swych opiekunów. Brat biegł wtedy krok w krok za Brodatym,
a gdy tylko ten oddalał się nieco, poczynał skomleć. Jeśli Brodaty odbijał w czółnie
od brzegu, wilczę skowycząc biegało tu i tam wzdłuż brzegu, aż ten nie wrócił.
Wtedy nie czekając Brat brnął po brzuch w wodzie i czym prędzej wdrapywał się do
czółna. Za każdym razem Brodaty wynagradzał jego odwagę kawałkiem soczystego
mięsa. Szczenię pożerało łapczywie kęsek i uspokojone układało się w zagłębieniu
łodzie.
Kiedy dla odmiany Brat pozostawał w chacie, a Brodatemu towarzyszyła
Grzywa, jej zachowanie niewiele różniło się od zachowania się samczyka:
pozostawanie w samotności nawet przez chwilę i ją także wprawiało w stan silnego
pobudzenia i niepokoju. Niepokój ten ustępował jednak od razu, gdy tylko znalazła
się w pobliżu któregoś ze swoich opiekunów. Jeśli jednak wilczęta były razem, ich
wspólne zabawy i wzajemna obecność zupełnie im wystarczały i nie kwapiły się
wówczas do towarzyszenia Brodatemu lub Małemu. Gdy były osobno, łatwiej
również znosiły dotyk ludzkiej ręki. Zwłaszcza Grzywa nadstawiała często głowę,
poddając się pieszczocie.
Brodaty przyglądał się uważnie wilczętom, a poczynione spostrzeżenia
notował w pamięci. Po pewnym czasie naprowadziły go one na myśl, że wilcze
szczenię łatwiej i skuteczniej daje się oswoić, jeśli zdane jest tylko na bliskość
człowieka, a pozbawione bliskości rodzeństwa lub innych współplemieńców.
„Kiedy jedno tylko pozostaje przy rodzinie człowieka - pomyślał Brodaty -
wtedy ludzie zastępują mu jego własną rodzinę...”
Brodaty nie chciał jednak pozbywać się któregokolwiek z małych. Postanowił
natomiast użyć półśrodka: jak najczęściej odosabniać wilczęta od siebie, tak aby z
opiekunami pozostawały pojedynczo. Kiedy więc Brodaty z synem udawali się w las
lub odpływali czółnem, zabierali ze sobą tylko jedno szczenię, podczas gdy drugie
zawsze pozostawało w pobliżu Kobiety i Dziecka.
Po kilku dniach system okazał się bardzo skuteczny. Przekonało ich o tym
następujące zdarzenie.
Którejś z chłodnych, deszczowych nocy Mały zabrał Grzywę z klatki i
pozwolił jej ułożyć się w chacie, na brzegu własnego posłania.
Wczesnym rankiem, kiedy opar gęstej mgły zwisał jeszcze nad Zalewem,
Kobieta pozostawiwszy w chacie śpiące Dziecko, przeprawiła się czółnem na
pobliską wysepkę, aby wzniecić przygasłe po nocy ognisko. Krzątała się tam dłuższą
chwilę, gdy naraz posłyszała dochodzący z wnętrza chaty donośny krzyk Dziecka.
Wiedząc, że o świcie Brodaty z synem odpłynęli, by opróżnić zastawione z wieczora
więcierze na ryby, i Dziecko pozostaje w chacie samo, pełna niepokoju skoczyła do
czółna. Kilkunastu pchnięciami tyczki dobiła do bali podpierających pomost,
gorączkowo uwiązała czółno i poczęła wspinać się po balu, kiedy powtórnie
posłyszała głos Dziecka. Tu, w bezpośredniej bliskości, brzmiał on jednak inaczej:
był to głos radości, nie skargi. Dziecko śmiało się i piszczało pełne radosnego
podniecenia.
Kobieta zdumiała się. Kiedy ukradkiem uchyliła skórzane drzwiczki chaty,
niepokój jej ustąpił miejsca zdziwieniu. Przebudzone ze snu Dziecko trzymało
kurczowo jeden koniec sarniej skóry, podczas gdy wilcze szczenię, zacisnąwszy zęby
na drugim jej końcu, usiłowało - szarpiąc - przeciągnąć ją ku sobie. Trwało to chwilę,
po czym Grzywa wyrwawszy skórę z rąk Dziecka poczęła uciekać biegnąc w koło i
tarmosząc zdobycz. Nie dając za wygraną mały człowieczek zbliżył się niepewnym
krokiem do przeciwnika i chwyciwszy go za tylną nogę usiłował odebrać łup.
Szczenię straciło równowagę i upadło. Broniło jednak nadal zdobyczy. Wreszcie
zziajane legło na skórze. Z reszty miejsca, jakie na niej jeszcze pozostało, skwapliwie
skorzystało Dziecko.
Do tej chwili zarówno Grzywa, jak i Dziecko tak byli pochłonięci zabawą, że
nie spostrzegli nawet obecności Kobiety przykucniętej tuż za uchyloną skórą
osłaniającą wejście do chaty.
Kobieta rada temu, że Dziecko pozostawione bez opieki nie płacze, ale -
przeciwnie - bawi się w najlepsze z czworonożnym kompanem, cichaczem wycofała
się i powróciła do porzuconego zajęcia.
Od tego dnia coraz częściej pozostawiała w chacie Dziecko z wilczęciem.
Czyniła tak zwłaszcza przed wieczorem, kiedy na wyspie i brzegach Rozlewiska
dokuczały roje komarów.
W czasie upalnych dni lata okazało się, że przedwczesna gorliwość Brodatego
przyczyniła później mieszkańcom chaty wiele kłopotu. „Wysokie nadbrzeżne drzewa
zwalone przez Brodatego wczesną wiosną, aby nie ocieniały zbytecznie chaty i tym
samym nie sprzyjały utrzymywaniu się w niej wilgoci, teraz, w porze
letnich upałów, byłyby bardzo potrzebne. W słoneczne bowiem dni powietrze
w szczelnej i nie ocienionej teraz chacie tak silnie nagrzewało się, że pozostawanie w
niej przez dłuższy czas stawało się udręką. Dlatego to Kobieta, w czasie
wykonywania prac przy ognisku lub w pobliżu domostwa, zwykła pozostawiać
niekiedy Dziecko wraz z Grzywą na pobliskim brzegu. Z początku szczenię
uwiązywano obok Dziecka na długim rzemieniu, ale wkrótce Grzywa nauczyła się
przegryzać go. Czyniła to zresztą raczej z chęci zabawy i ze szczenięcej potrzeby
gryzienia czegokolwiek niż w zamiarze ucieczki.
Aby zabezpieczyć Dziecko przed chwilową nawet samotnością, Brodaty
sporządził więc dla wilczka specjalny rodzaj uwięzi. Ów zaimprowizowany
„łańcuch” utworzony był z rzemienia, na który nanizane zostały ciasno, jak korale,
kości kręgów i rurowate kości kończyn ubitych zwierząt. Umocowanie to,
pozostawiające wilczkowi znaczną swobodę ruchów, stawiało jednocześnie
wystarczający opór jego drobnym zębom.
Tak więc małe wilczki zdobywały sobie po trochu miejsce i w chacie ludzkiej,
i obok człowieczego posłania i zaczynały wdrażać się w nową rolę, jaka u boku
człowieka przypadła im w udziale.
PRÓBY, PORAŻKI, ZWYCIĘSTWA
Słoneczne dni upalnego lata trwały nadal. Brodaty rzadko udawał się w las.
Zadowalał się zdobyczą, jaką dostarczało mu Rozlewisko i Wielka Rzeka. Często
wygrzewał się w słońcu wystawiając na jego promienie obolałe biodro. Dolegało mu
ono stale, mimo że leczył je wszystkimi znanymi sobie i Kobiecie sposobami. Pił
więc napar z kory wierzbowej, przystawiał niekiedy do obolałej okolicy pszczołę, aby
go użądliła, sądząc, że przyniesie mu to ulgę. Ale zarówno te, jak i inne środki
dawały poprawę krótkotrwałą bądź nie dawały jej wcale. W dalszą drogę Brodaty
udawał się więc niechętnie poprzestając na tym, co dało się złowić na miejscu lub
upolować z czółna.
Mały wyręczał go, jak potrafił, zakładając pętle na króliki i zbierając wraz z
Kobietą leśne owoce i jadalne korzenie.
Ojciec i syn nadal poświęcali niemało czasu wilczętom. Często Brodaty wraz
z którymś z małych oddalał się nieco od chaty i ułożywszy się wygodnie obserwował
jego zachowanie. Zazwyczaj wilczek trzymał się w pobliżu i grzał w słońcu lub
węsząc myszkował w okolicznych chaszczach. Kiedy spłoszyło go jakieś zwierzę
naziemne lub większy ptak, nieruchomiał rozpłaszczony na mchu lub - jeśli
znajdował się zupełnie blisko - umykał kryjąc się za ciałem Brodatego.
Pewnego dnia, kiedy Brodaty szedł właśnie z Grzywą, aby wygodnie ułożyć
się w cieple - zachodzącego słońca, spostrzegł, jak z pobliskich krzewów tarniny
wyskoczyła sarna i pomknęła w las. W pierwszym odruchu Grzywa pognała za nią,
ale po kilku susach zawróciła. Brodaty mając pod dostatkiem pożywienia również nie
zainteresował się sarną. Legł w mchu i zadrzemał. Wilczę, jak zwykle, kręciło się w
pobliżu węsząc i myszkując w podłożu. W pewnej chwili Brodaty spostrzegł, że
zachowuje się ono nieco inaczej niż zwykle: czai się osłonięte kretowiskiem, po
czym, szorując brzuchem po kępie macierzanki, skrada się ku gęstwie tarniny, w
której niedawno żerowała sarna. Dotarłszy tam zatrzymuje się i podciągnąwszy pod
siebie tylne nogi długo gotuje się do skoku. Wreszcie Grzywa skoczyła w kolczaste
zarośla, ale natychmiast z piskiem wycofała się spod krzaka, uparcie trąc łapą pokłuty
nos. Jednocześnie Brodaty spostrzegł, że w tarninie coś się poruszyło. Grzywa pełna
napięcia przywarła znów płasko do ziemi. W następnej chwili z gęstych tarninowych
zarośli wyskoczyło małe, nakrapiane sarniątko i pognało przed siebie. Po kilkunastu
niepewnych skokach sarniątko potknęło się i padając w kępę wysokich ziołorośli
zniknęło z oczu.
Wilczę, zaskoczone w pierwszej chwili nagłym pojawieniem się małej sarny,
siadło na zadzie i przechyliwszy łebek przyglądało jej się chwilę. Kiedy jednak
sarniątko upadło i skryło się pośród zieleni, Grzywa poderwała się i z całą
szybkością, na jaką potrafiła się zdobyć, pognała za zbiegiem. Równocześnie spoza
pobliskich olszyn wyskoczyła sarnia matka i w mgnieniu oka znalazła się pomiędzy
swym koźlęciem a nadbiegającym wilczkiem. Grzywa spostrzegła ją dopiero w
ostatniej chwili i usiłowała zawrócić, ale własny rozpęd uniemożliwił jej szybki
odwrót. Stara sarna błyskawicznie uniosła przód ciała i natarła na nią, siekąc ostrymi
racicami. Wilczek próbował bronić się, ugodzony jednak kilkakrotnie twardą racicą
rzucił się do ucieczki zmierzając ku Brodatemu. Sarna raz jeszcze sięgnęła racicami
jego grzbietu, ale ujrzawszy Brodatego zrywającego się z ziemi, zaniechała pogoni i
zawróciła ku sarnięciu. Po chwili, wraz z młodym, skryła się w lesie.
Grzywa obolała, a nade wszystko przestraszona skomląc ułożyła się obok
Brodatego i przystąpiła do wylizywania rozciętej na żebrach skóry.
Było to jej pierwsze bojowe doświadczenie. Spotkanie z sarną skończyłoby
się dla niej tragicznie, gdyby nie bliskość Brodatego, którego widok spłoszył
rozwścieczoną matkę. Ale Grzywa wiedzieć tego nie mogła. Doświadczenie to
upewniło ją jednak, że w bezpośredniej bliskości Szerokostopego może czuć się
bezpieczna. Wyczuwała to i dawniej, ilekroć spłoszona w lesie biegła ku niemu,
chroniąc się instynktownie przed nieznanym niebezpieczeństwem.
Tym razem doświadczenie, jakie zdobyła w starciu z sarną-matką, pouczyło ją
w sposób nie tylko realny, ale dotkliwy i bolesny, że niepowodzenie spotyka ją, gdy
jest samotna, a omija, kiedy znajduje się w pobliżu Brodatego.
Im większa porażka i bardziej dotkliwy ból, tym silniej zapada w zwierzęcą
pamięć zdobyte doświadczenie. W ciągu wielu dni Grzywa lękała się więc oddalić od
Brodatego nawet o kilka kroków.
Brodaty nie był tym zaskoczony. Takiego właśnie obrotu sprawy oczekiwał i
na razie pozwalał wilczęciu dreptać za sobą krok w krok, widząc w tym
najwidoczniej jakieś korzyści.
Po kilkunastu dniach, kiedy Skóra na boku i grzbiecie wilczka podgoiła się, a
wrażenia minionego bólu i porażki nieco osłabły, Brodaty od nowa rozpoczął
wdrażanie go do tropienia, podchodzenia i atakowania leśnej zwierzyny. Aby
nauczone ostatnim przykrym doświadczeniem nie lękało się zbytnio podejmowania
następnych łowieckich prób, aby uczynić je znów odważnym i przekonać o
skuteczności własnych poczynań, łowca rozpoczął od podrzucania szczenięciu
słabych postrzałków lub drobnych zwierząt okaleczonych w inny sposób i
niezdolnych do ucieczki ani skutecznej obrony. Grzywa, jak każdy wilk pazerna,
rzucała się na łatwą zdobycz, dobijała ją i pozostawała przy niej do chwili, aż zbliżył
się Brodaty. Wtedy cofała się trochę, odstępując niechętnie od zdobyczy. Łowca
zabierał wówczas niewielką część mięsa dla drugiego wilczka, przyzwyczajając tym
samym Grzywę do odstępowania od łupu, a resztę zwracał jej po chwili, podając
pokarm z ręki.
Z dnia na dzień wilczęta chętniej udawały się w las za Brodatym, a ich
łowieckie instynkty ożywiały się i umacniały z każdą nową zdobyczą.
POROZUMIENIE
Pozostając stale nad Rozlewiskiem, gdzie wśród trzcin i szuwarów
przybrzeżnych ptactwo budowało gniazda i obierało sobie kryjówki, Grzywa i Brat
nauczyły się podchodzić i napadać na wszelką pierzastą zdobycz. Były to kurki
wodne i nury, perkozy i łyski, kaczki i czajki. Początkowo łowy te kończyły się
prawie zawsze chłodną kąpielą i zawiedzioną nadzieją. Z biegiem czasu jednak, w
miarę nabierania zręczności i wprawy, w miarę budzenia się w nich instynktów
łowieckich i uczenia podstępnych, lecz skutecznych sposobów napaści, wilczęta
coraz częściej urozmaicały skład swego pokarmu samodzielnie złowionym ptactwem.
Po trochu przyzwyczaiły się też do jęku cięciwy i świstu strzały. Wkrótce
słysząc te znajome dźwięki poczynały rozglądać się bacznie wokoło i myszkowały w
zaroślach w poszukiwaniu postrzałka. Wprawdzie nie zawsze odnajdywały go, nawet
jeśli była to czapla lub większy od niej bocian, potrafiły jednak niekiedy wypatrzyć
ptaka opadającego w wodę i jeśli było to blisko brzegu, brnęły lub płynęły ku niemu i
wydostawały zdobycz na ląd.
Zażyłość między mieszkańcami nawodnej chaty a wilczętami z każdym dniem
pogłębiała się.
Kiedy Brodaty lub Mały szykowali czółno, aby zapolować z wody na ptactwo
albo też powyciągać samołówki na ryby, wilczki nie wzywane same wskakiwały do
czółna lub w ślad za nim biegły wzdłuż brzegu. Wiedziały już, że każda taka
wyprawa kończy się
dla nich solidną porcją świeżej ryby lub bodaj możliwością potarmoszenia
ustrzelonego ptaka i pożarcia rzuconych im trzewi. Korzyści nie były jednak
bynajmniej jednostronne.
Kiedy Brodaty udawał się brzegiem Rozlewiska trzymając łuk w pogotowiu,
wilczę, które mu tego dnia towarzyszyło, wcześniej zwykle niż on wyczuwało lub
spostrzegało bliską zdobycz i przyjmowało natychmiast tę znamienną i wyrazistą
postawę skradającego się drapieżcy: na przygiętych z lekka kończynach i z
wyciągniętą ku przyszłej zdobyczy szyją, pozostawało nieruchome i pełne napięcia w
oczekiwaniu, że ofiara - nieświadoma bliskiego niebezpieczeństwa - zdradzi się
jakimś niebacznym ruchem.
Zachowanie się wilcząt w określonych sytuacjach stawało się cennym
sygnałem dla łowcy nie posiadającego przecież tak sprawnych i wyczulonych
zmysłów jak one.
Nieraz Brodaty przeoczyłby łatwą i bliską zdobycz, gdyby nie udział
czworonożnych pomocników. Uprzedzany owym znamiennym zachowaniem się
wilczęcia, miał zawsze dość czasu, by przygotować się do celnego strzału, zanim
niedoszła zdobycz zacznie uciekać lub zerwie się do lotu.
W czasie łowów na drobną zwierzynę, a zwłaszcza ptactwo, każde z dwu
wilcząt zachowywało się nieco odmiennie.
Grzywa, mniej porywcza od swego brata, wyczuwając w pobliżu zdobycz
czekała nieruchoma tak długo, aż uda się jej rozpoznać dokładnie miejsce ukrycia i
„osobę” wroga. Wtedy dopiero usiłowała niepostrzeżenie podczołgać się jak najbliżej
do przyczajonej ofiary. Dość jeszcze niewprawna w skradaniu się potrącała jednak
zwykle nieopatrznie jakąś gałązkę lub trzcinę i płoszyła zdobycz. Jeśli był to ptak,
zrywał się on zwykle do lotu, a Brodaty strzelał doń z bliska, zanim ten zdołał nabrać
szybkości i oddalić się.
W odróżnieniu od skupionej i rozważnej Grzywy, Brat w czasie łowów był
porywczy i niecierpliwy. Zwęszywszy w pobliżu ptaka wilczek skradał się zaledwie
krótką chwilę i zaraz, niemal na oślep, rzucał się w kierunku domniemanego miejsca
ukrycia ofiary. Ponieważ słuch i powonienie dawały mu tylko przybliżoną orientację
w jej położeniu kryjówki, nierzadko atak jego bywał chybiony, a ptak cichcem
odpływał kryjąc się w przybrzeżnej roślinności lub też zrywał się do lotu, zanim
łowca zdołał przygotować się do strzału.
Brodaty nie rezygnował jednak: z udziału Brata w
łowach i od czasu do czasu zabierał go z sobą licząc, że jego młodzieńcza
porywczość z czasem minie, a wyraźne upodobanie do wody i łatwość, z jaką brodząc
i płynąc poruszał się w niej, mogą w przyszłości okazać się bardzo przydatne.
NIEZNANY SYGNAŁ I WROGIE SĄSIEDZTWO
Pewnego wieczoru, kiedy mieszkańcy nawodnej chaty usnęli znużeni
całodziennym upałem, Brodaty nagle przebudził się.
Zrazu nie zdawał sobie jeszcze sprawy, co mianowicie wytrąciło go ze snu,
gdy oto w wieczornej ciszy doszedł go z pomostu jakiś stłumiony, nieznany odgłos.
Był krótki, bezdźwięczny, prawie głuchy. Wiedząc, że w pobliżu chaty na zewnątrz
pozostają tylko wilczęta, z tym większym napięciem począł wsłuchiwać się w ciszę.
Z kniei odezwało się jękliwe tiuu-uit sowy, po czym gdzieś z pobliża dało się słyszeć
coś, co brzmiało jak sapnięcie, i zaraz po tym ponownie rozległ się ów zagadkowy
stłumiony dźwięk dochodzący z pomostu. W pierwszej chwili Brodaty przeląkł się
nieco. Wydawało mu się, że źródło nieznanego dźwięku znajduje się tuż, blisko. Nie
mylił się zresztą...
Kiedy uzbrojony w dzidę wysunął ostrożnie głowę przez uchyloną osłonę
wejścia, spostrzegł, że oba wilczki stoją obok siebie za węgłem chaty, zwrócone
pyskami ku kłodzie prowadzącej na pomost. Karki ich były zjeżone, uszy sterczące,
ogony nieco odstawione od zadu. Sprawiały wrażenie nie tyle przestraszonych, co
zaniepokojonych i skupionych. Stały bez ruchu, wpatrzone w mglistą ciemność.
Kiedy po chwili oczy Brodatego poczęły w mroku lepiej rozróżniać przedmioty,
spostrzegł on, że na brzegu, tuż przy kładce, coś poruszyło się. W ślad za tym ruchem
z gardzieli obydwu wilcząt, jak na komendę, wydobyło się głuche „wuff”. Był to
właśnie ów zagadkowy dźwięk, którego Brodaty nie potrafił poprzednio rozpoznać.
Brzmiało to jak stęknięcie lub krótkie westchnienie, tyle że wyrzucane było z piersi
wilczków z mocą i energią. Zachowanie ich było przy tym dość szczególne. Stały
nieruchome, częściowo ukryte za ścianą szałasu, lecz przecież nie zaczajone. Stały na
wyprostowanych nogach i od czasu do czasu wyrzucały z siebie ów dziwny,
stłumiony dźwięk. Nie kryły się więc przed wrogiem, jak też i nie umykały przed
nim. Nie próbowały go atakować, ale i nie pozostawały zupełnie bezczynne... - „Czy
one w ten sposób wzywają pomocy?” - pomyślał Brodaty rozpoznawszy w pobliżu
zarys ciała młodego niedźwiedzia. Niedźwiadek nie zdradzał zresztą bynajmniej chęci
przedostania się na pomost. Zainteresował się tylko resztkami pozostałymi na brzegu
po patroszeniu ryb. Po chwili dało się słyszeć mlaskanie, wreszcie jeszcze jedno
krótkie sapnięcie niedźwiedzia, na które oba wilczki odpowiedziały swoim „wuuff”,
po czym przybysz wycofał się spokojnie w kierunku lasu.
Zdarzenie to zastanawiało Brodatego i koncentrowało jego myśl przez kilka
dni. Szukał wyjaśnienia dla tak niezwykłego zachowania się wilcząt, a dziwne
wydawało mu się ono dlatego, że objawiając niepokój nie ukrywały przecież swej
obecności przed wrogiem. Przeciwnie: wydając głos powiadamiały otoczenie o swej
obecności. - „Czy był to więc głos lęku - myślał Brodaty - czy też głos pogróżki... Ale
pogróżka u wilków objawia się przecież inaczej, brzmi jak chrapliwe warczenie lub w
milczeniu ujawnia się przez uniesienie wargi i odsłonięcie kłów... A może tak
przejawia się ona tylko pomiędzy wilkami? Jeśli pogróżka skierowana jest przeciw
innemu zwierzęciu, wtedy właśnie przybiera może tę niecodzienną postać?... Czy
pogróżka bywa połączona z lękiem?... Bo przecież szczenięta stały za osłoną chaty i
nie wyjawiały bynajmniej ochoty do napaści na wroga... A może wilki zachowują się
tak tylko wtedy, kiedy nie mają - tak jak na pomoście - możliwości ucieczki przed
wrogiem... albo kiedy mimo lęku nie chcą uciekać, gdyż czują się bezpiecznie w
pobliżu swoich opiekunów?” - Takie i podobne myśli zaprzątały Brodatego przez
kilka kolejnych dni.
Począwszy od owej nocy młode wilczki w pewnych określonych sytuacjach
zawsze zachowywały się w podobny sposób: rzucały od czasu do czasu swoje
zaczepne „wuuff”, a jednocześnie cofały się nieznacznie przed domniemanym lub
nieznanym wrogiem. Nie umykały przed nim jednak.
Brodaty nie potrafił wyjaśnić sobie do końca, co właściwie oznacza takie ich
zachowanie, niemniej od czasu pewnego zdarzenia bardzo je sobie cenił.
Oto pewnej nocy, gdy upał panujący w chacie wygnał jej mieszkańców i
zmusił do usłania legowiska na pomoście, Brodaty zbudził się nagle. Z początku nie
wiedział, co przerwało mu sen. Panowała zupełna cisza. Rozejrzawszy się wokoło
spostrzegł jednak, że oba wilczęta stoją obok siebie skryte za osłoną, jaką stanowiła
ściana klatki, i wpatrują się w brzeg pobliskiej wysepki. Po chwili jedno z nich
wyrzuciło z siebie owo znamienne „wuufff”, po czym zawtórowało mu drugie i oba
zaraz umilkły. Brodaty wiedział już, że w pobliżu dostrzegły coś nieznanego i że w
ten właśnie sposób dawały wyraz swemu niepokojowi. Wiedział też z ich
zachowania, w jakim kierunku szukać należy źródła tego niepokoju.
Wilczęta pozostawały dłuższy czas nieruchome i milczące, a on w bladym
świetle księżyca usiłował dojrzeć cokolwiek na czerniejącym tle pobrzeża sąsiedniej
wysepki. Nie dostrzegał tam niczego, ale wilczki nadal wpatrywały się w jakiś punkt,
leżący w pobliżu piaszczystego brzegu ostrowia. Dopiero lekki powiew wiatru
marszcząc silniej powierzchnię wody ujawnił oczom mężczyzny jakiś leniwie
poruszający się, podłużny zarys. Przesuwał się on bezszelestnie i zgodnie z biegiem
wody. Po chwili obserwacji Brodaty rozpoznał, że nie jest to żywe zwierzę, lecz
przedmiot poruszający się ruchem biernym, jaki nadawał mu leniwy nurt Rozlewiska.
Kiedy zbliżając się, a następnie mijając pomost, przedmiot ów okręcił się i przybrał
kształt garbatej kłody, wilczęta znów wydały swoje ostrzegawcze sapnięcia, a
Brodaty zerwał się i w pośpiechu sięgnął po łuk. Jakiś czas trzymał go w pogotowiu,
w końcu strzelił godząc w cel. Odpowiedziało mu tylko głuche stuknięcie grotu o
namokłe drewno. Uspokojony zeszedł na brzeg i siadłszy do czółna popłynął za
garbatą kłodą. Wkrótce zbliżył się do niej i podciągnął do brzegu.
Była to prymitywna łódź podobna do tej, jaką miał sam, tyle tylko, że nadano
jej nieco inny kształt i że była wykonana z innego drewna. W wyżłobieniu czółna
leżała spora sterta naciętych płatów kory. „Z pewnością czółno spłynęło tu porwane
od brzegu nurtem rzeki” - pomyślał i zasępił się. Znał dobrze ten rodzaj czółen i
wiedział, że plemię, które posługuje się nimi, jest silne i napastliwe. Znalezisko to nic
dobrego nie wróżyło, a obecność wrogiego plemienia w górnym biegu Wielkiej Rzeki
prędzej czy później musiała doprowadzić do zetknięcia się z nimi... „Chyba że... -
pomyślał Brodaty - chyba że pomiędzy ich siedliskiem i naszym są jakieś wodospady
albo inne przeszkody w spływie.”
Uwiązawszy obce czółno w pobliskich szuwarach
Brodaty powrócił na pomost odkładając resztę zamierzeń na dzień następny.
Zanim zmorzył go sen, zdołał jeszcze pomyśleć, że tylko dzięki „sapaniu” i owemu
znamiennemu zachowaniu się wilcząt zauważył czółno i uzyskał tę, tak ważną dla
całej rodziny, wiadomość o niebezpiecznym sąsiedztwie.
Niewielkim wprawdzie pocieszeniem, ale przecież pocieszeniem, była myśl,
jaka nawiedziła go tuż przed zaśnięciem: - „Jeśliby w czółnie był któryś z Nich -
pomyślał - nie zaskoczyłby nas znienacka... Wilczki »sapnęłyby« po swojemu i
zbudziły mnie...”
Brodaty spał tej nocy niespokojnie i o świcie przystąpił do działania. Udał się
brzegiem do uwiązanego w szuwarach czółna i obejrzał je dokładnie ze wszystkich
stron. Stwierdził przy tym z radością, że zarówno dziób, jak i rufa czółna były silnie
poobijane, a ślady na drewnie wskazywały, że czółno na swej drodze trafiało na
skały. Droga nie była więc łatwa do przebycia, a prąd w górnym biegu rzeki musiał
być wartki.
Okoliczności te uspokoiły go nieco, niemniej postanowił zachować możliwe
środki ostrożności. W tym celu uwiązał obce czółno do czółna własnego i pracując
mozolnie tyczką przepłynął wzdłuż całe Rozlewisko udając się dalej w górę rzeki,
aby tam, możliwie jak najdalej, zostawić obcą łódź. Chciał umieścić ją na widocznym
miejscu i pozostawić tak, aby nie porwała jej woda i aby wydawało się, że bez
niczyjego udziału sama tam właśnie utknęła. Gdyby bowiem członkowie obcego
plemienia udali się na poszukiwania zniesionego przez wodę czółna, znaleźliby je nie
docierając nad Rozlewisko. Tym samym siedziba Brodatego i jego rodziny nie
zostałaby może przez nich odkryta.
Rozmyślając tak Brodaty nie szczędził wysiłku, aby obce czółno zaciągnąć
jak najdalej od własnej dogodnej i bezpiecznej dotąd siedziby.
W drodze napotkał ku swej radości skalisty zakręt biegu rzeki czyniący spław
z prądem bardzo niebezpieczny. Omijał go idąc po prostu drugim brzegiem rzeki i
ciągnąc czółno za sobą. Wreszcie znalazłszy odpowiednie miejsce pozostawił je, a
sam wrócił nad Rozlewisko.
Znużony i głodny, lecz spokojniejszy, powrócił do chaty i posiliwszy się
przespał do następnego ranka.
W ciągu najbliższych dni mieszkańcy chaty mieli okazję dwukrotnie jeszcze
zaobserwować owo znamienne zachowanie się wilcząt i posłyszeć ich krótkie
sapnięcia rzucane w obliczu nieznanego lub nierozpoznanego. Raz swymi
ostrzegawczymi sapnięciami zasygnalizowały nocą zbliżanie się do chaty starego
żubra-samotnika, który pasł się spokojnie w krzewach iwy. Innym razem wilczęta
dały znać o bliskości łosia zamierzającego przeprawić się wpław na wysepkę.
Obserwując wilczęta Brodaty zauważył, że owe sygnały lęku czy też pogróżki
wydają one tylko nocą, tylko w pobliżu chaty i jedynie wówczas, jeżeli źródło
niepokoju posiadało odpowiednio pokaźne rozmiary.
Ta swoista sygnalizacja wydawała się Brodatemu bardzo cenna. Nie uciszał
więc wilcząt, lecz przeciwnie, pobudzał naśladując je własnym głosem.
Wzajemne porozumienie pomiędzy wilczkami i ich opiekunami stawało się
coraz łatwiejsze i bardziej precyzyjne. Brodaty wiedział, kiedy są głodne, a kiedy
zalęknione, kiedy wytropiły ptaka, a kiedy większe zwierzę, kiedy pragną ruchu i
zabawy, a kiedy spoczynku. Rozpoznawał także bez trudu, czy tego dnia chętnie będą
mu towarzyszyły w łowach, czy też będą ospałe i leniwe.
Zwierzęta ze swej strony szóstym zmysłem wyczuwały, kiedy wolno im
baraszkować, nie troszcząc się o zachowanie ciszy, kiedy obowiązuje spokój i
bezruch, a kiedy zasada bezgłośnego poruszania się.
Jeśli ponosiła je czasem niewczesna ochota do zabawy, uspokajały się
natychmiast, skoro tylko spostrzegły, że Brodaty porusza się bezgłośnie lub przykuca
nieruchomy na czatach ukrywając się za osłoną pnia lub krzewów.
Coraz rzadziej były w czasie łowów zawadą i coraz częściej przynosiły
Brodatemu pożytek. Potrafił to należycie docenić. Nie żałując własnego trudu ani
zdobytego pokarmu nagradzał sowicie każde ich udane łowieckie przedsięwzięcie. A
był to właśnie okres niezwykłej obfitości zwierzyny, zwłaszcza tegorocznej
młodzieży, toteż wilczęta miały wiele okazji i możliwości do wprawiania się w sztuce
polowania. Nie czyniły tego z głodu, gdyż karmione były dobrze, ale z wrodzonej i
intensywnej potrzeby nabywania tej umiejętności, która dorosłemu wilkowi zapewnia
względną sytość lub bodaj zwiększa szansę przetrwania, gdy mróz tłumi i gasi życie
kniei.
JEDNEGO ZBRAKŁO
Minąwszy Rozlewisko i idąc nadal z biegiem zwężającego się koryta wód
Wielkiej Rzeki trafiało się wkrótce na ostry zakręt i pętlę, jaką ta tworzyła omijając
wielki masyw skalny, wznoszący się na jej prawym brzegu. Wartki nurt tworzył tutaj
liczne wiry i niósł z sobą wszystko wprost na czoło skały i osypisko głazów. Rozbijał
o nie płynące po wodzie gałęzie, a niekiedy zwłoki zatopionych zwierząt lądowych i
nieżywych ryb. Wody zebrane tu z całego Rozlewiska w wąskie koryto parły nawet w
bezdeszczowe dni lata z taką mocą i szybkością, że rzeka stawała się tu dla czółna
niedostępna, grożąc rozbiciem o poprzecznie sterczący blok skalny. Rzeka była tu
zresztą tak głęboka, że najdłuższa nawet tyczka nie sięgała jej dna, a czółno
pozostawione własnemu biegowi lub raczej biegowi, jaki nadałby mu nurt,
niechybnie rozbiłoby się na skale lub głazach wraz ze swą żywą czy martwą
zawartością.
Okolica leżąca tuż za Skalistym Zakrętem również nie była zbyt zachęcająca.
Prawy brzeg koryta tworzyły niewysokie wzniesienia ciągnące się dobre pół dnia
drogi w dół rzeki, a lewy brzeg o jałowym, żwirowatym podłożu był miejscami
całkowicie pozbawiony roślinności. Dopiero dalej z biegiem rzeki, za kilku
niewielkimi kamienistymi progami, brzegi jej oddalały się od siebie, stawały się
niemal płaskie, cieniste i gęsto porośnięte młodą olszyną, niskopienną roślinnością i
szuwarami.
Mimo bogactwa ryb ani Skalisty Zakręt, ani leżący za nim odcinek rzeki nie
były miejscem chętnie odwiedzanym przez Brodatego. Kilka razy do roku udawał się
tam jednak z konieczności. Chcąc w czółnie dotrzeć w te miejsca, Brodaty nie
dopływał na nim do zakrętu, lecz wcześniej kierował się ku lewemu brzegowi i
wyskakiwał na żwirowatą płyciznę, aby dalej iść bezpiecznie pieszo wzdłuż brzegu,
trzymając tylko spychane prądem czółno. Brnął pieszo tak długo, aż mijał
niebezpieczny zakręt i głazy. Resztę drogi odbywał już w łodzi, niesiony prądem
rzeki.
Tym razem, udając się tam, wziął ze sobą tylko worek, krzemienny młot i
włócznię. Kiedy wchodził do czółna, w jego zagłębieniu na przedzie przycupnął już
w oczekiwaniu Brat, zawsze gotów do wycieczek wodnych. Interesowało go
wszystko, co dzieje się na jej powierzchni i pod nią. Fascynował go każdy ruch w
sitowiu i każde plaśnięcie rybiego ogona. Teraz siedział nieruchomy wpatrując się w
stado kaczek płynących opodal.
Obecność szczenięcia w niczym nie krzyżowała planów Brodatego, odbił więc
niezwłocznie od brzegu i skierował swój „pojazd” ku wylotowi Rozlewiska. W
przewężeniu koryta rzeki wartki nurt wody porwał czółno niosąc je szybko bez
udziału wioślarza.
Celem wyprawy Brodatego poza Skalisty Zakręt było zdobycie surowca na
narzędzia. Pośród podmywanych przez wodę i kruszejących skał łatwo można było
znaleźć spore odłamy krzemienne. Mając odpowiedni ich zapas mógł zawsze dobrać i
ukształtować wedle woli groty do strzał i włóczni, kliny do toporów i tłuki
krzemienne.
Był ranek i słońce nie zdążyło jeszcze wyjść ponad las, kiedy Brodaty z
Bratem dotarli do miejsca, gdzie należało wysiadać z czółna. Idąc kamienistym
brzegiem dobrnęli wreszcie na miejsce. Brodaty uwiązał swój pojazd do
przybrzeżnego głazu i uzbrojony w młot i skórzany worek udał się na poszukiwanie
krzemiennych odłamów. Brat czas jakiś postępował za nim, po czym znudzony
zapewne zachowaniem się Brodatego, który przystawał co parę kroków, zawrócił do
czółna. Widząc swego opiekuna w pobliżu, czuł się tam bezpieczny, a bliskość wody
jak zawsze nęciła go przecież. Na powierzchni jej nie działo się jednak na razie nic
interesującego.
Kiedy słońce zaczęło dobrze przygrzewać, wilczek zdrzemnął się. Wkrótce
zbudził go jakiś cichy szelest. Powinien był uchylić tylko powieki i nadal leżeć bez
ruchu obserwując otoczenie, ale nazbyt porywczy, zerwał się zaraz na nogi, począł
dreptać wewnątrz czółna i rozglądać się. W tej sytuacji nie dostrzegł oczywiście
niczego, gdyż to, co przed chwilą zaszeleściło, teraz spłoszone przycupnęło starając
się nie ujawniać swojej obecności.
Cisza i bezruch trwały długo. Wilczek ponownie ułożył się w czółnie i
zadrzemał. Ale ledwie on przestał się poruszać, znów coś zaszeleściło w pobliżu.
Tym razem Brat zdołał opanować swoją porywczość i nie zmieniając pozycji
otworzył jedno oko. Dojrzał, jak w wątłej kępie sitowia coś przemknęło. Po chwili
znów zapanował bezruch i tylko trójkątna fala rozchodząca się od sitowia po
powierzchni wody wskazywała, że tam właśnie tkwiło źródło poprzedniego ruchu.
Drganie sitowia nie powtórzyło się, natomiast tuż przed dziobem czółna, na
powierzchni wody, ukazały się nagle ruchliwe, czarne nozdrza i spozierające
ciekawie paciorki czarnych oczu należące do młodej, tegorocznej wyderki. Zniknęły
wnet pod wodą i znów się ukazały. Teraz znajdowały się jeszcze bliżej czółna, a obok
ukazała się następna para czarnych nozdrzy i zaciekawionych oczu. Widocznie
bogactwo ryb kazało wydrzej rodzinie osiedlić się w tym właśnie odcinku rzeki.
Wąskie jej koryto i szybki nurt naganiał tu wszelkie pływające wodorosty i
drobne żyjątka, a ostry zakręt rzeki sprawiał, że nie znoszone dalej prądem osiadały
one na miejscu, u podnóża skał. Tam też zapewne znajdowały pożywienie liczne
gatunki ryb, a te z kolei stanowiły jadło dla rodziny wydr.
Widząc je po raz pierwszy w życiu Brat pozostał chwilę nieruchomy,
przyglądając się nieznanemu zjawisku.
Wyderki nie wydały mu się zapewne zbyt groźne lub też poniósł go
niepohamowany temperament, gdyż w chwili gdy ponownie smukłe ich ciała poczęły
przemykać się pośród kępy sitowia, wilczek wyskoczył jak pocisk z czółna na brzeg i
w dwóch susach dopadł sitowia. Nie zatrzymał się tu jednak, lecz rzuciwszy się do
przodu zanurzył łeb w zmętniałej wodzie i na chybił trafił zacisnął szczęki. Pomiędzy
nimi znalazła się tylna noga jednej z młodych wydr. Ta nie wyrywała się jednak w
panice, lecz zwinąwszy giętkie ciało w kabłąk zatopiła swe ostre ząbki w jego
miękkim, wrażliwym nosie.
Mimo bólu Brat nie puścił zdobyczy, lecz przeciwnie, podając się do przodu
poprawił jeszcze chwyt. Wtedy wydra poczęła się szamotać usiłując znaleźć się na
głębszej wodzie, gdzie pływałaby pewniej i miała zdecydowaną przewagę nad
wrogiem. W odpowiedzi Brat, zanurzony już po szyję, lecz zaparty nogami w
mulistym dnie, żachnął się w kierunku brzegu. Młoda wydra puściła nos wilczęcia i
wydała ostry, przeciągły pisk, potem drugi i trzeci i znów zwinąwszy się w kabłąk
chwyciła zębami wroga. Tym razem wczepiła się w jego ucho, skręcając tym samym
głowę wilczka na bok, nurzając ją w wodzie i paraliżując swobodę jego ruchów.
Mimo że grząski grunt powoli usuwał się spod łap wilczka i ten raz po raz
zachłystywał się wodą, nie wypuszczał swego łupu. Zdobył go sam i trzymał dzielnie
do ostatka. Kilkakrotnie usiłował wycofać się na brzeg, ale szamocąca się w wodzie
zwinna jak ryba wydra udaremniała jego wysiłki.
Naraz coś chwyciło go silnie za dolną szczękę, pociągnęło pod wodę i dalej ku
głębinie.
Matka wydrząt, stara, doświadczona samica, wiedziała, jak dać sobie radę z
większym od siebie wrogiem: nie walczyła z nim, nie napadała ani kąsała. Pozostając
bez ruchu pod wodą dłuższy czas, trzymała tylko nieustępliwie łeb szczenięcia pod jej
powierzchnią. To przesądzało sprawę. Wilcze szczenię zaczynało się dusić. Aby
zaczerpnąć choć jeden - zbawienny być może - haust powietrza, Brat puścił zdobycz i
usiłował odbić się tylnymi łapami od dna, ale kończyny jego nie sięgnęły już podłoża.
Ciężkie i prężne ciało wydrzej matki zawisło mu u szyi. Wilczek zebrał całą
energię i mobilizując resztę przytomności usiłował łapami uwolnić się od
morderczego chwytu. Ale wysiłek ten pochłonął do cna mizerny zapas tlenu, jaki
jeszcze posiadał w płucach i krwi. Opór szczenięcia począł słabnąć. Jeszcze chwila i
wraz z utratą świadomości szczenię przestało się bronić...
Matka okaleczonego wydrzęcia zwolniła uchwyt dopiero wtedy, gdy ciało
wroga stało się wiotkie i bezwolnie poddawało się ruchom wody...
Tego wieczora Brodaty powrócił do chaty z zapasem krzemieni... lecz sam.
OBROŃCA
Pełnia i schyłek upalnego lata minęły dla rodziny znad Rozlewiska w spokoju
i sytości.
Mały zmężniał i nabrał sił. Coraz częściej wyręczał ojca i wydatniej mu
pomagał. Dziecko również rozwinęło się i podrosło. Niedawno właśnie porzuciło ów
najbezpieczniejszy sposób przenoszenia się z miejsca na miejsce, jakim bywa
pełzanie na czworakach. Nauka chodzenia w pozycji dwunożnej - znaczona na jego
dziecięcym ciele sińcami i guzami - postępowała przecież prędko naprzód. Wciąż i
wciąż od nowa Dziecko podejmowało próby i pokonywało niepowodzenia, aby
zaspokajać wiecznie nienasyconą ciekawość.
Dawniej, gdy pełzało na czworakach, oczy jego niewiele uniesione nad
podłożem i skierowane ku ziemi obejmowały znikomy wycinek otoczenia i widziały
to tylko, co znajdowało się tuż przed nimi. Cała reszta
odległa i tajemnicza pozostawała poza ich zasięgiem. Teraz, dążąc przed
siebie chwiejnym jeszcze krokiem, głowę niosło jednak wysoko. Oczy widziały
więcej, sięgały dalej, ogarniały nieznane. Malec doznawał tylu nowych a
fascynujących wrażeń, że chwilowy ból upadku mijał pod ich działaniem lub szedł w
zapomnienie. Obserwując bociana startującego znad błota Dziecko rozpoznawało już
nieomylnie szerokie i płynne ruchy jego skrzydeł i śledziło kierunek lotu, poznając
jego cel: rosochate gniazdo czerniejące w rozwidleniu wysokiej topoli. Widziało i
rade było skokom wiewiórek uwijających się w gęstwie koron, rozpoznawało kaczki
zrywające się znad wody z głośnym łopotem skrzydeł. Niekiedy śledziło też czółno
niosące ku niemu ojca, brata i czworonożnego towarzysza zabaw.
Przedsiębiorczość i ruchliwość Dziecka cieszyła, ale zarazem przysparzała
Kobiecie wielu strapień i trudów. Teraz nie mogła już pozostawiać malca samego w
chacie nawodnej ani na pomoście. Jeden niebaczny jego krok groził zatonięciem. Z
konieczności trzymała go więc stale przy sobie, a ilekroć zdarzała się po temu okazja,
korzystała z wyręki Brodatego lub Małego. Czasem, kiedy Grzywa była w pobliżu,
pozostawiała też Dziecko w bezpiecznej odległości od brzegu Zalewu obok
uwiązanego szczenięcia.
Aby zawczasu przysposobić to i owo w zimowej sadybie, Brodaty z Małym
udali się któregoś z pogodnych dni wczesnojesiennych ku Skalistej Polanie. Należało
przesuszyć jaskinię rozpalając duże ognisko tuż przy skalnej ścianie.
Zaopatrzeni w krzemienne topory wybrali się wczesnym rankiem w drogę.
Nad Rozlewiskiem pozostała Kobieta z Dzieckiem. Aby jej było raźniej, została też
Grzywa uwiązana w pobliżu pnia-kładki.
Dnia tego wiele domowych robót oczekiwało skrzętnej ręki. Oprawiła więc i
upiekła kaczki ubite poprzedniego dnia przez jej pierworodnego. Nakarmiła Dziecko,
rzuciła ochłapy Grzywie, naprawiła sobie i Brodatemu przeszłoroczne, skórzane
obuwie zimowe. Nasączyła je łojem i zaopatrzyła w nowe troki wiązane pod
kolanami; potem rozmiękczyła cholewki mnąc je w dłoniach, wzmocniła ścieg, gdzie
było trzeba, słowem - jak należało przygotowała do użytku. Uporawszy się z tym
naparzyła wywar z dębowej kory, a kiedy ostygł należycie, zwilżała nim co jakiś czas
świeże sarnie skóry, aby je w ten sposób utrwalić i wygarbować. Doglądając też
nieustannie przy tych czynnościach Dziecka poczuła się o zachodzie słońca utrudzona
i zapragnęła odpocząć trochę przy zbieraniu jeżyn. W wielkiej obfitości rosły one na
pobliskiej polance osłoniętej liściastym starodrzewiem. Zanim udała się w las,
uwiązała Grzywę w pobliżu kępy leszczynowych krzewów, a tuż obok, na rozesłanej
skórze, umieściła Dziecko. Z doświadczenia wiedziała już, źe pozostawione w
pobliżu uwiązanego wilczęcia nie oddala się ono nigdzie, lecz korzystając z
przymusowej bliskości uwiązanego kompana prowokuje go do zabawy.
Nie inaczej było i tym razem.
Kobieta, słysząc poza sobą dobrze znane odgłosy zabawy tych dwojga, nie
spiesząc oddaliła się w las. Pozostawała tam niedługo. Napełniwszy wnet
połyskliwymi owocami spory koszyk zawróciła bez zwłoki ku nawodnej chacie.
Słońce zaszło tymczasem, a chłód osuwał się na ziemię wraz z nadchodzącą
szarością przedwieczornej pory. Bezwietrznie było i cicho. Czasem tylko od brzegów
Zalewu rozlegał się ochrypły głos czapli.
Gryząc ze smakiem soczyste owoce Kobieta pod
wpływem chłodu przyspieszyła nieco kroku. Chciała szybciej znaleźć się poza
zasięgiem leśnego cienia. Stąpała cicho i lekko, czujna i skupiona i tak jak stąpać
musi mieszkaniec kniei zżyty z nią i z niej żyjący, kiedy naraz od strony
leszczynowych krzewów, u których pozostawało Dziecko, doszedł ją jakiś nieznany
odgłos. Przystanęła i wstrzymawszy oddech - słuchała. Dźwięk powtórzył się. Zdawał
się jej podobny do wiosennego chrapania słonki... ale była przecież jesień... „O tej
porze tych ptaków tu nie ma” - pomyślała niespokojna i poczęła biec. Gnała ile sił, a
ciemne, błyszczące kulki jeżyn z każdym jej susem osypywały się w runo leśne.
Mijając ostatnie drzewa lasu, pojęła od razu, że w pobliżu leszczynowych krzewów
coś się działo. Po chwili jej oczom ukazało się oniemiałe z trwogi Dziecko. Zatykało
swą małą pięścią rozwarte w niemej skardze usta. Tuż obok spiętrzone zwierzęce
ciała przewalały się w walce. I znów dał się słyszeć chrapliwy odgłos, po czym
prężne ciało napastnika oderwało się od Grzywy, na mgnienie tylko uniosło się na
tylnych łapach i znów opadło wczepiając się pazurami w boki wilczego szczenięcia.
Ciała zwierząt przylgnęły do siebie, a tylne łapy wielkiego kocura poczęły szarpać
skłaczoną sierść ofiary. Chroniąc brzuch Grzywa usiłowała wywinąć się, ale wróg był
lepiej uzbrojony i szybszy. Walczył zębami i pazurami. To on narzucał taktykę walki.
On atakował...
Z trudem chwytając oddech Kobieta porwała Dziecko z ziemi, przeniosła je o
kilka kroków za siebie i osłaniając je rozejrzała się wokoło. Wzrok jej zatrzymał się
na tęgim odłamie gałęzi leżącym opodal. Zebrawszy myśli Kobieta teraz dopiero
odrzuciła od siebie koszyk, skoczyła ku leżącej gałęzi, wyważyła ją w dłoni i cicho
zbliżyła się do walczących zwierząt. Czekała na dogodny moment. Chwile dłużyły
się. Wreszcie, kiedy nad wgniecionym w mech ciałem Grzywy uniósł się wygięty,
drgający z wysiłku grzbiet - ręka uzbrojona w ciężką pałkę uniosła się powoli w górę
i z rozmachem opadła.
Cios był dobrze wymierzony. Maczuga trafiając w cel przylgnęła do
sprężonego ciała i wydarła z niego przejmujący, jękliwy wrzask. Zaraz po nim
nastąpiło krótkie prychnięcie i młody ryś opadł bokiem w mech. Zanim uzbrojona
dłoń zawisła nad nim ponownie; zebrał się jednak w sobie, poderwał i jednym
potężnym rzutem ciała wzbił się na konar pobliskiej topoli. Jeszcze skok, jeszcze
jeden i zwierzę znikło w gąszczu liści.
Obok rozpostartej skóry łosia, na zmierzwionym mchu, pozostało tylko
nieruchome wilcze szczenię. Zsiniały jęzor drgał wysunięty ponad miarę z ziejącego
pyska. Grzywa oddychała z wysiłkiem, a prawy jej bok i szyja broczyły obficie krwią.
Kiedy Kobieta pochyliła się nad nią, uniosła z trudem głowę, wypluła z pyska
kłak płowej sierści i otrząsnęła okrwawione ucho. Po chwili wzrok szczenięcia
zatrzymał się na Kobiecie, ruchliwe nozdrza zadrgały, a wierzchołek ogona wykonał
kilka ledwie widocznych, jednak nieprzypadkowych wahadłowych ruchów. Trwało to
zaledwie moment i wilcze szczenię znów opadło w miękkość mchu. Mijały chwile, a
świszczący oddech i spazmatyczne ruchy żeber zwierzęcia zaczęły powoli uspokajać
się. Wreszcie wilczę zdołało ponownie zebrać siły i uniósłszy przód ciała poczęło
delikatnie i skrupulatnie wylizywać rozległe rozdarcie skóry i mięśni biegnące w
poprzek żeber. Kobieta podeszła tymczasem do Dziecka, które teraz dopiero za-
niosło się głośnym płaczem. Wśród ciemnych jego włosów matka dostrzegła
trzy niegłębokie, nabiegłe krwią szramy. Długie oraz charakterystycznie od siebie
oddalone wskazywały dobitnie ślad i kierunek zamachu łapy kocura. Matka zamyśliła
się. Nie zastanawiała się nad tym, czy wilcze szczenię walcząc z napastnikiem broniło
swego życia, czy też solidarnie działało w obronie jej Dziecka. Wiedziała wszakże - i
to nie budziło w niej wątpliwości - że gdyby Dziecko pozostawało samo, jej własna,
matczyna pomoc byłaby spóźniona.
Kiedy przekonała się, że rany na głowie malca są powierzchowne, raz jeszcze
pochyliła się nad wilczęciem. Rana biegnąca wzdłuż lewego boku nadal obficie
broczyła krwią, a świeżo wylizywane miejsca bielały pasmami odsłoniętych żeber.
Kobieta przeniosła Grzywę na skórę łosia i zebrawszy jej końce w dłonie poniosła
szczenię ku chacie. Ugięta pod ciężarem ledwie zdołała przejść z kładki na
pomost i złożywszy Grzywę na własnym posłaniu, zawróciła natychmiast po
Dziecko, drepczące jej śladem. Wzięła je na ręce i udała się na pobrzeże lasu.
Ciemno już było, kiedy nazbierawszy ziół leczniczych powracała do chaty.
Trudny dzień zakończyła opatrując rany swego dziecka i swego wilczęcia.
ZNÓW W ZIMOWEJ SIEDZIBIE
Pierwszy śnieg spadł wcześnie. Nocny przymrozek zwarzył zielone jeszcze
liście drzew i wilgotne trawy. Puszcza przycichła. Zdawało się, że zaskoczona
przedwczesną zapowiedzią zimy przyczaiła się w oczekiwaniu na lepszy czas, aby z
jego nastaniem ożywić się jeszcze. Nie nadchodził on jednak.
Mijały dni.
Pomarszczone liście opadły, kałuże pokryły się lodem, a promienie bladego,
zamglonego słońca nie niosły z sobą ciepła.
Bezwietrzne, chłodne i pogodne dni trwały niezmiennie do czasu nocnej
zadymki. Spędziła ona z drzew resztę liści i okryła dno lasu warstwą lepkiego śniegu.
Z rana znów chwycił mróz i posypało suchym, kaszowatym śniegiem. Knieja
pobielała, a iglaste drzewa obciążone lepką okiścią opuściły nieco gałęzie i przybrały
zimową i strojną postać. Śnieżna ponowa leżała cały dzień nie tknięta. Tylko kuraki
rozgrzebywały ją gdzieniegdzie u skrajów lasu i na rzadziznach porosłych bylinami.
Dążąc ku Skalistej Polanie mieszkańcy nawodnej chaty brnęli po kostki w
miękkim śniegu, a zamykająca pochód Grzywa stąpała onieśmielona po nie zna-
nym sobie białym i zimnym podłożu. Unikała zasp i zagłębień. Sunęła po
śniegu lekka i niepewna, płosząc się, ilekroć śnieżna okrywa gałęzi opadała na jej
grzbiet.
Nie bez żalu Brodaty z rodziną opuszczał swoją nawodną chatę. Byli w niej
zawsze syci i czuli się bezpieczni. Od czasu napotkania obcego czółna niepokoiła ich
wprawdzie myśl o bliskim sąsiedztwie wrogiego plemienia, ale i tak przeprowadzkę
odczuwali teraz jako przykrą konieczność. Była dla nich symbolem rozpoczętej
nieodwołalnie pory chłodu i śniegu, pory trudnych łowów i nieprzystępnych rzek.
Ostatnimi czasy Brodaty niemało trudu i namysłu włożył w ulepszenie ich
zimowego domostwa. Doświadczenie nauczyło go przewidywać i chronić siebie i
rodzinę przed złem wcześnie, zawczasu, zanim poczynało doskwierać i niszczyć.
Wejście do pieczary, ponad którym wznosił się nawis skalny, w górnej swej
części nie było teraz osłonięte skórą, dając tym samym drogę smudze światła i ciepłej
fali powietrza. Nagrzane powietrze napływało od pobliskiego ogniska, kłębiło się pod
skalnym nawisem i trafiało do wnętrza pieczary poprzez otwór pozostawiony ponad
skórzaną osłoną włazu. Pod jego działaniem topniał na tarasie wszystek śnieg, a
wschodnia ściana jaskini pozostawała stale ciepła i sucha.
Mieszkańcom pieczary żywot w niej wydawał się teraz nie tak trudny, a wiele
robót przestało być udręką. Zwłaszcza Kobiecie i Dziecku ulepszenie to przyniosło
ulgę i radość. Oni to przecież przebywali zimą dnie całe w pobliżu domostwa lub w
jego wnętrzu.
Jednej z pierwszych nocy pobytu na Skalistej Polanie, w czas zamieci siekącej
i śniegiem, i deszczem, przybył pod osłonę pieczary piąty mieszkaniec.
Przed samym świtem, kiedy ognisko juz przygasło, a wilgoć nasączyła
doszczętnie puszystą jej sierść, Grzywa skulona pod ścianą skalną wstała, otrząsnęła
futro rozpryskując wokoło bryzgi wody i podjęła obchód najbliższych skał. Szukała
lepszego schronienia penetrując coraz trudniej dostępne miejsca. Nie znajdowała
jednak nigdzie zacisznej kryjówki. I oto, zadarłszy łeb ku górze, poczęła wsłuchiwać
się w dobrze jej znany, charakterystyczny szmer, jaki Szerokostopi wydają w czasie
snu. Z dawna wiedziała, że schronienie ich bywa ciepłe i bezwietrzne, bywa suche i
miękko wysłane. Obecne schronienie było jej nie znane, a ukryte na stromej skale
pozostawało dla niej dotąd niedostępne. Teraz, naglona słotą i przenikliwym
chłodem, po kilku nieudanych próbach znalazła przecież: drogę. Wspinając się po
stercie gałęzi naznoszonych przez Brodatego wskoczyła na taras skalny i bez wahania
wsunęła głowę pod skórę osłaniającą właz. W nozdrza jej uderzyła silna i dobrze
znana woń człowieczego legowiska i fala ciepła. Zachęcona przemknęła cichcem
pomiędzy ciałami śpiących i zwinięta w kłębek wtuliła się w zgięcie kolan Małego.
Nie zakłóciło to jego snu. Tej słotnej nocy obojgu było cieplej. Nie inaczej było i
następnych nocy.
Nowemu przybyszowi radzi byli i pozostali mieszkańcy pieczary. Teraz
powietrze wspólnego schroniska nagrzewało nocą już nie cztery, lecz pięć ciepłych
oddechów i pięć żywych ciał, a to miało znaczenie.
Dni mroźnej zimy zastały mieszkańców pieczary odpowiednio
przygotowanych.
Kobieta, spędzając wiele czasu w zaciszu ciepłej komory skalnej, mogła
wykonywać teraz roboty, które dawniej były niemożliwe. Gdy światło, docierające z
zewnątrz poprzez nie osłoniętą część włazu, zbyt skąpo oświetlało wnętrze pieczary,
posługiwała się łuczywem wetkniętym w szczelinę - skały. Miała zawsze spory ich
zapas. Ręce nie grabiały jej tu od mrozu, toteż praca szła składnie i szybko. Poszyła
więc nowe odzienie, połatała stare, przysposobiła dwa bukłaki skórzane na wytopiony
tłuszcz, wyplotła rakiety na śnieg, nacięła skórzanych postronków i troków.
Pozszywała wreszcie z zajęczych i króliczych skórek nakrycia, którymi otulali się
nocą. Nad okapem skalnym, ponad włazem do pieczary, zwisały susząc się na wietrze
i w dymie ogniska płaty jeleniego mięsa nawleczone na patyki.
Wysoka sterta gałęzi i polan przygotowanych na opał leżała wsparta o ścianę
skalną, a wysuszone skóry ubitej zwierzyny suto wyściełały najgłębszy kąt jaskini.
I Grzywa była odpowiednio przygotowana, tyle że nie ona sama, lecz natura
wyposażyła ją w co należało. Niedawno jeszcze szczenięce jej ciało okrzepło, a
okryte suto puszystą sierścią utraciło swą młodzieńczą wiotkość i miękkość. Grzywa
przypominała już sylwetką rosłego, długonogiego wilka o nazbyt może smukłym,
wydłużonym pysku. Stając na dwóch łapach przewyższała wzrostem Małego. Gęste
futro i bogata, ciemna grzywa nadawały jej wygląd zwarty i krzepki. Rdzawa maść
boków i grzbietu, białe prawie podgardle oraz ciemna pręga wzdłuż kręgosłupa
czyniły ją łudząco podobną do rudego basiora - jej ojca.
Wdrożona od młodości do polowań z Brodatym znała każdy jego ruch i
odczytywała wnet wszelkie zamierzenia. Rzadko zdarzało im się powracać z kniei
bez zdobyczy. Część jej niósł zwykle w żołądku wilczy podrostek, a część dźwigał na
barkach łowca. Oboje byli radzi. Zziajany wilk upojony był ruchem, pogonią i
zwycięstwem, a nadto spowolniały od błogiego stanu sytości. Człowieka cieszyła
skuteczność zamierzonego działania i ciężar brzemienia, które niósł i które napawało
go poczuciem bezpieczeństwa i spokoju o los rodziny.
I Mały po trosze wdrażał się w łowieckie rzemiosło, a niezręczność jego
własnych poczynań kompensowały błyskawiczny refleks i naturalny instynkt
czworonożnego towarzysza łowów.
Mimo silnych mrozów, a także mimo upośledzonej sprawności Brodatego, on
sam i jego rodzina nie byli tej zimy narażeni na głód. A czas nie był łatwy. Dzień
stawał się krótszy, Wielka Rzeką dawno już zastygła pod grubą warstwą lodu, a
kąśliwy mróz nie ustępował od wielu dni. Nadchodziła właśnie pełnia księżyca.-
Po świetlistej, pogodnej nocy przyprószyło o świcie śniegiem i zdawało się, że
mróz zelżeje, ale zastygły w nieruchomym powietrzu, trwał dalej, paraliżując życie
puszczy. Unieruchamiał zwierzynę. Groził głodem.
Tropy głodnych mieszkańców lasu, utrudzonych poszukiwaniem żeru,
widoczne były jednak na świeżej warstwie śniegu i zachęcały łowcę do wyruszenia w
las.
Już od kilku dni Brodaty tropił starego jelenia, samotnika, pasącego się w
pobliżu tamy bobrów. Raz ujrzał go nawet. Byk okazał się niełatwą zdobyczą.
Ciężkogłowy, stary jeleń nosił na czole niebezpieczną broń: rogi jego pozbawione
bocznych odrostów przypominały raczej ostre włócznie niż ozdobny wieniec. Dla
Brodatego wart był jednak szczególnego zachodu i trudu.
Suche i łykowate mięso starych jeleni dawało się łatwo przechowywać na
mrozie, a gruba, twarda skóra miała przydać się jako swoisty rodzaj pojazdu.
Rozpięta na drewnianej ramie nie zapadałaby się głęboko w śnieg. Można by ułożyć
na niej poćwiartowaną tuszę jakiejkolwiek większej zdobyczy lub niemałą stertę
gałęzi i chrustu oraz przeciągnąć cały ładunek do odległego celu nie nosząc go na
własnym, utrudzonym grzbiecie. Stary byk stanowił nęcącą zdobycz także i dlatego,
że od wielu dni przebywał w pobliżu Głębokiego Jaru i tropienie go nie wymagało
żadnych starań. Był po prostu na miejscu.
Chcąc ubić jelenia bez ryzyka walki i bez większego wysiłku Brodaty” przed
kilku dniami ustawił na wydeptanym przez zwierza przesmyku samodziałającą
pułapkę. Jej głównym elementem było krzemienne ostrze osadzone na zwisającym w
górze ciężkim, drewnianym klocu. Trącając racicą patyk ułożony przemyślnie w
poprzek wydeptanej ścieżki byk miał zwolnić zaczep przytrzymujący nad jego
karkiem obciążone, krzemienne ostrze, które powinno go zabić lub ranić śmiertelnie.
Taki był zamysł. Ale mijały dni, a widoczne z daleka śmiercionośne ostrze nie
opadało na jeleni kark ani też na cokolwiek innego.
Kloc zwisał w górze nie poruszony. Byk pasł się spokojnie. Pozbawione liści
latorośle wikliny i łozy, którymi od wielu dni napełniał swój potężny kałdun, nadal
mu smakowały. Stary i doświadczony żył nadal. Z przezorności omijał przesmyk, nad
którym zwisało coś, czego dawniej tam nie było, i okrążając to miejsce niewielkim
łukiem, spokojny jak dawniej i bezpieczny, przechodził od swego leża na żerowiska.
„On jest stary i mądry. Jest ostrożny i wie. On wie dużo. Tak dużo, jak stary
wilk i stary niedźwiedź i stary mężczyzna. On wie może więcej, bo mężczyzna czy
kobieta wiedzą tylko oczami i ręką, gdy czegoś nią dotkną. I wiedzą jeszcze trochę
uchem. A on wie i rozpoznaje z daleka i okiem, i uchem, i nozdrzami, i jeszcze czymś
takim, czego jemu, Brodatemu, i jego współplemieńcom brak... Gdyby jeleń nie
wiedział i nie rozpoznawał tylu rzeczy, nie żyłby tak długo... nie omijałby przez tyle
dni mojej pułapki” - myślał łowca pojmując rzecz w ten właśnie sposób.
Ze zdobyczy nie chciał jednak zrezygnować. Natenczas działanie
zapewniające byt było jego mocną stroną, nie zaś rozmyślania i refleksje. Działał
więc.
Postanowił użyć bardziej niezawodnych i szybszych metod. Zamyślał sam
ubić zwierzę. Wchodziło mu przecież w ręce w czas głodowy i mroźny. Należało je
brać. Brać jak najszybciej, to znaczy ranić je strzałą i dobić włócznią licząc na to, że
Grzywa choć na chwilę osaczy postrzałka, zatrzyma go i umożliwi bliski, celny rzut
włócznią.
„Najłatwiej - myślał - podejść jelenia o świcie, kiedy zgłodniały zrywa się z
nocnego leża i rusza na żer... Trzeba iść jeszcze o zmroku, skryć się od zawietrznej
strony i cierpliwie, bardzo cierpliwie czekać w pobliżu któregoś z wydeptanych
przejść... Gdyby wiatr wiał od tamy bobrów, czaty będą łatwiejsze, bo jeleń nawykły
do krzątaniny ruchliwych gryzoni nie spłoszy się szelestem, niebacznie przez nas
sprawionym...” - Tak oto myślał sobie łowca układając plan działania i kiedy
przysposobił wszystko, co należało, sprawdził na koniec obsadę grotu włóczni i
ułożył się do snu. Reszta rodziny spała już od dawna.
Zbudził się pośród mroźnej nocy. Sądził, że to chłód przenikający kamienne
ściany pieczary odbiera mu sen.
Po chwili wiedział już, że jest w błędzie, że nie on jeden czuwa tej mroźnej,
księżycowej nocy. Czas jakiś leżał bez ruchu i wtedy, w smudze księżycowego
światła wnikającej do pieczary, dojrzał przesuwający się bezgłośnie cień Grzywy.
Była niespokojna, ale nie zalękniona. Odchyliła pyskiem skórę zwisającą u włazu,
wysunęła na zewnątrz łeb i wciągnęła w nozdrza kilka haustów mroźnego powietrza.
Węszyła. Po krótkiej chwili skryła głowę w jaskini i siadła u włazu, aby wnet znów
zerwać się na nogi i raz jeszcze przysiąść na zadzie. Wtedy uniosła ku górze pysk i
zaskomliła cicho, przeciągle. Potem nastąpiło głębokie westchnienie i krótki skowyt,
który załamał się i zaraz ścichł.
Zachowanie Grzywy było dla Brodatego niezrozumiałe. Wiedział tylko, że nie
jest ono przejawem lęku ani nawet niepokoju wywołanego bliskim
niebezpieczeństwem. Sierść na jej kłębie nie unosiła się, grzywa nie była zjeżona,
krtań nie wyrzucała owego charakterystycznego „wuufi”, przypominającego do
złudzenia głuche kaszlnięcie starca.
Brodaty obserwował zwierzę z uwagą i zaciekawieniem. Lubił wiedzieć,
„dlaczego”. Taki był.
Grzywa wysunęła się właśnie na zewnątrz. W chwilę później, gdzieś z bliska,
od podnóża skały poniósł się przeciągły i donośny głos. Zawisł w cichości nocy, trwał
moment na jednej nucie, opadł i zgasł.
Brodaty bezgłośnie przeczołgał się do włazu i uchylił nieznacznie skórę.
Rozejrzał się. W pobliżu zobaczył tylko Grzywę. Siedziała obok dogasającego
ogniska uważna i niecierpliwie skupiona, wbijając wzrok i kierując słuch w
czerniejące pasmo pobliskiego lasu. Otaczała ją milcząca głusza.
Mijały chwile. Naraz wilczyca odrzuciła łeb w górę, tak że uszy legły na
grzywiastym karku, a z krtani jej wyrwało się znowu łamliwe i przerywane,
niewprawne i piskliwe wilcze wołanie - zew niepowstrzymany, w którym słała obcej,
a przecież bliskiej sobie braci wilczej swoje tęsknoty i pragnienia. Wycie nagle
załamało się, przeszło w cichy skowyt i ścichło zupełnie.
Nic nie mąciło teraz ciszy, tylko wnętrze pieczary wypełnione było
naprzemiennymi oddechami śpiących.
Mężczyzna powrócił na posłanie i zapadał już ponownie w sen, kiedy z
oddali, tym razem gdzieś z pobrzeża lasu, napłynął posępny, wibrujący, ochrypły i
dźwięczny zarazem odzew dojrzałego wilka. Brzmiał nutą ciemną i pełną, nie niską
jednak; brzmiał dla uszu Brodatego jak wołanie młodego basiora lub starej wilczycy.
Zawisł w powietrzu, obił się o masyw skał i zamilkł.
Brodaty znał teraz przyczynę niepokoju Grzywy. Wiedział, że była to jej
odpowiedź na dalekie wołanie, którego on sam nie mógł wtedy jeszcze usłyszeć. Po
jakimś czasie od skraju polany nadbiegła raz jeszcze posępna nuta, ale tej nocy
Grzywa nie odezwała się więcej.
Brodaty nie usnął już. Kiedy wyszedł z pieczary i rozejrzał się po
roziskrzonym niebie, pojął, że czas już sposobić się do planowanej wyprawy.
GDZIEŚ Z GŁĘBI KNIEI
Tarmosząc Małego za ramię Brodaty zbudził go i ponownie zeszedł w dół,
aby podsycić ognisko. Aż do tej chwili Grzywa siedziała bez ruchu w miejscu, w
którym tej nocy i po raz pierwszy w życiu obwieszczała wilczemu światu swoje
istnienie. Na nogi zerwała się dopiero wtedy, gdy snop iskier wzniecony przez
Brodatego wzbił się ponad ogniem.
Brutalnie zbudzony pośród nocy Mały z trudem zbierał myśli. Stał chwilę
bezradnie i dygotał. Drżał nie tylko z chłodu, ale i z nagłego i przedwczesnego
przerwania snu, po którym ciału brak jeszcze gotowości do ruchu i działania.
Wyszedł wreszcie z jaskini i stojąc o tej cichej porze nocy w cieple ogniska z
niechęcią spoglądał w nieprzeniknioną ciemność lasu, która miała go skryć za chwilę.
Stał tak drżący, czując w żołądku czczość, i zaczął rozglądać się za jadłem. Zaraz
porzucił jednak tę myśl pojąwszy, że nie czas na zaspokajanie głodu, i zajął się
pośpiesznym przygotowaniem ekwipunku. Nie zapomniał wszakże wsunąć za
pazuchę sporego płata suszonego mięsa i ruszył szybko w ślad za ojcem.
Zagłębiając się w las szli jeden za drugim. W tyle, o kilka kroków za nimi, lub
nieco z boku pomykała Grzywa.
Nie zamierzali tropić byka i podchodzić go w ukryciu. Byłoby to zbyt trudne.
Postanowili czekać, aż zwierzę samo wyjdzie na strzał.
Brodaty poznał dokładnie szlaki jego przejść i postanowił zaczaić się przy
jednym z nich, pozostając tam tak długo, aż jeleń z własnej potrzeby wejdzie na szlak
tyle razy przecież odwiedzany przez niego w ostatnich dniach. Była to dla nich nie
tyle próba sprawności łowieckiej, ile wytrwałości na mróz i na bezruch oczekiwania.
Kierunek wiatru sprzyjał im. Poruszali się bezgłośnie po mrocznym lesie,
poszukując odpowiedniego miejsca na czaty. Kiedy je znaleźli i znieruchomieli, wiatr
ledwie dotąd wyczuwalny ostudził rychło ich zgrzane ciała i wnet je zmroził.
Zziębnięci i czujni przywarli do siebie jak najszczelniej i czekali. Od czasu do czasu
porozumiewali się szeptem. Pierwszy strzelić miał Brodaty, a zaraz potem Mały.
Gwiazdy zaczęły tymczasem gasnąć i granatowe dotąd niebo pojaśniało na
wschodzie. Leniwie zbliżał się zimowy świt.
Ukryci w gęstej kępie jałowców czekali. Nie wierzyli w łatwą zdobycz. Nie
byli pewni nawet tego, czy byk ukaże im się tego ranka. Tym razem mógł przecież
ominąć ten właśnie przesmyk.
Mógł... ale nie ominął.
Pomiędzy bezlistnymi pędami nadbrzeżnej łoziny dostrzegli wkrótce ruchomy
zarys jego sylwetki.
Zbyt jeszcze ciemno było i ceł nazbyt był odległy, aby doń mierzyć, ale
żerujący szydlarz krok za krokiem przybliżał się. Siedzieli, a raczej klęczeli już teraz
nieruchomi i milczący, i każdej chwili gotowi do akcji.
Mały słyszał i czuł w skroniach pulsujące, tępe uderzenia własnego tętna. Znał
to uczucie nie dziwił się. Pragnął tylko opanować drżenie ciała i członków, które - jak
już wiedział - zakłóca precyzję ruchów. Ale i o tym pragnieniu zapomniał, kiedy jeleń
zwrócony szerokim bokiem wyszedł na łatwy strzał. Brodaty powstrzymał oddech i...
zwolnił napiętą cięciwę. Jęk struny nie ścichł jeszcze, kiedy zadrgała druga cięciwa
zwolniona przez Małego. Świst obu strzał i chrapnięcie zaskoczonego byka nałożyły
się w czasie. Pociski trafiły w cel. Widzieli to dobrze. Strzała Brodatego utkwiła w
rozłożystej szyi, a następna zagłębiła się w miękkim brzuchu. Jeleń skoczył na oślep i
oprzytomniawszy nieco puścił się cwałem przez porosły krzewami łęg. Za nim
mknęła już Grzywa.
Cicha i chyża szła za postrzałkiem skracając sobie drogę. Usiłowała zabiec
byka od przodu i powstrzymać go. Raz zrównała się z jego łbem, ale trącona w
przelocie racicą zaryła się w śnieg. Z trudem wstała, bogatsza o nowe doświadczenie.
Zadanie przekraczało jej możliwości, a zbytnia odwaga wynikała z niewiedzy.
Zadanie było trudne i niebezpieczne. Wymagało czasu. Wymagało długiej pogoni, aż
do utraty sił rogacza. Od wilka napadającego samotnie wymagało to szczególnej
odwagi i siły, doświadczenia i sprawności, i precyzji, nade wszystko precyzji
poczynań. I wataha wilcza trudzi się nieraz chcąc powalić byka w porożu. Wieniec
jelenia nie tylko zdobi, ale i zabija. Rogi i racice szydlarza tylko zabijają.
Kulejąca Grzywa pozostała w tyle. Brodaty z synem biegli ile sił, a kiedy
ciężki byk znalazł się znów na otwartej przestrzeni zlodowaciałego mokradła,
zatrzymali się, by nabrać tchu. Wiedzieli, że tu musi on zwolnić biegu i że tak rychło
nie stracą go z oczu. W skupieniu ścigali go wzrokiem, gdy nagle w mglistej zasłonie
kłębów pary buchających z jego nozdrzy pojawił się na mgnienie oka jakiś ulotny
cień. Pojawił się i znikł.
Stali osłupieni, kiedy cień raz jeszcze ukazał się na tle śniegu: wydłużona
poziomym ruchem bura smuga wzbiła się w powietrze, przepłynęła płaskim łukiem
nad białym tłem, zespoliła się z rozłożystą szyją jelenia i zawisła tam ciężkim
brzemieniem, pociągając w dół głowę ofiary. Byk uskoczył w bok, poderwał łeb ku
górze, ale nie zdołał pozbyć się prężnego ciężaru zwisającego u gardzieli. Aby
uwolnić się od dławiącego uchwytu i zgnieść napastnika przygważdżając go do
drzewa, byk naparł piersią na pobliski pień. Bury kłąb nie zwalniając uchwytu
wywinął się błyskawicznie. Byk zachwiał się, a z korony wstrząśniętego drzewa na
jego grzbiet miękko opadła śnieżna okiść. Nadbiegająca Grzywa dognała właśnie
rogacza i odważnie chwyciła w szczęki ścięgno jego tylnej kończyny. Jeleń nawet nie
wierzgnął. Stał teraz kręcąc pochylonym
łbem i usiłował dostać na róg ciężar wczepiony w jego szyję.
Daremny był to wysiłek i stało się oczywiste, że ofiara nie ujdzie już w las.
Uczepiony u jego szyi wilk wiedział, jak pokonać przeciwnika, i czynił to
nieomylnie: trzymał uparcie ofiarę, a im zawzięciej i mocniej trzymał, tym
konsekwentniej chronił własną skórę przed ciosem rogów i racic.
Wilk nie poruszał się. Nie zmieniał uchwytu, nie poprawiał go. Trzymał i
dławił. Ani jednego zbędnego ruchu, ni drgnienia, ani jednego daremnego wysiłku.
Trudził się rogacz, chwiejąc nieustannie obciążonym karkiem. Rabuś czekał tylko nie
zwalniając uchwytu. Czas działał na jego korzyść.
Precyzja poczynań napastnika, oszczędność sił, przemyślność taktyki, którą
Brodaty potrafił należycie ocenić, wryła się w jego pamięć, zadziwiła go i pouczyła.
Pojął ją. Kiedy ochłonął z wrażenia, ścisnął włócznię mocniej w garści i ruszył
biegiem zamierzając przegnać obcego wilka, dobić jelenia i skrwawić go. Przeliczył
się jednak. Szybkim wyrzutem zadu byk uwolnił tylną kończynę z uchwytu Grzywy i
pomknął poprzez zarośla, chyży nagle i silny, wlokąc u szyi swoje przeznaczenie.
Następne wydarzenia skrył przed wzrokiem łowców pas wiklinowych zarośli.
Brodaty z Małym dość długo biegli śladem jelenia nie widząc go wcale. Byk
miał w sobie jeszcze niemały zapas sił, choć coraz obficiej zbroczony był posoką, a
niesymetrycznie rozrzucone ślady racic od dawna zdawały się zapewniać, że daleko
nie ujdzie. Parł jednak naprzód, a jego śladem tracąc oddech biegli uzbrojeni
prześladowcy.
Brodaty trzymał włócznię, gotów w każdej chwili do ostatecznego działania,
ale wnet okazało się, że nie jest ono już potrzebne. Na przeciwległym skraju
otwartego pogorzeliska, w szarości zimowego przedświtu, ukazała się sylwetka
chudego samotnego wilka, który wciąż i wciąż od nowa pochylał grzbiet i kark nad
powaloną zdobyczą.
Pod osłoną rosnących z rzadka tu i tam krzewów, zachowując wszelką
ostrożność, zbliżyli się doń nieco i zobaczyli, jak głodne zwierzę pochłania spiesznie
odrywane kęsy, wcale ich nie żując, i wygięte w grzbiecie rwie tylko i przepycha z
mozołem przez oporny przełyk wielkie kawały mięsa. W sylwetce i ruchach wilka coś
uderzyło Brodatego i kazało mu spojrzeć na odciśnięte obok tropy. Był tam ślad racic
pędzącego jelenia. Mądrego jelenia, który teraz już nie żył. Ostatnie jego kroki
znaczyła szeroka struga krwi. Towarzyszyły im odciski wilczych łap. Na jednym z
nich zawisł wzrok Brodatego. Był to ślad prawej przedniej kończyny, odciśnięty
przez powoli kroczące i pewne już swego łupu zwierzę. Ślad był wyrazisty... Nie
odrywając oczu Brodaty wskazał nań dłonią i wyszeptał:
- Patrz... Tu patrz... za szyszką... odcisk wilczej łapy, widzisz?... Zobacz, brak
dwóch pazurów... Poznajesz?
Wtedy chłopiec wychylił się lekko spoza krzaka, aby lepiej przyjrzeć się
temu, na co wskazywał ojciec, a pod stopą jego trzasnęła cicho gałązka, ukryta pod
śniegiem. Obaj spojrzeli na siebie: ojciec z naganą, syn z poczuciem winy, i obaj
przenieśli wzrok na żerującego wilka. Kątem oka widzieli go dotąd... i nagle go nie
było. Nie uszedł w las, nie skoczył spłoszony trzaskiem gałązki. Po prostu znikł.
Zaginął. Rozpłynął się w naturalnym tle. Mógł być gdzieś w pobliżu, ale stał się
niewidoczny.
I nie ujrzeli go więcej tego ranka ani żadnego z najbliższych, jakie po nim
nastąpiły.
Ujrzeli natomiast Grzywę, która nie wiedzieć skąd, nagle pojawiła się przy
napoczętych zwłokach byka. Do jadła nie przystępowała jednak. Oczekiwała
cierpliwie. Przyuczona dawniej czekała, aż zbliży się Szerokostopy i rzuci należną jej
porcję. Otrzymała ją wkrótce, pochłonęła i zwinęła się w kłębek pod pobliskim
krzakiem. Minęło jeszcze trochę czasu, gdy ociężała sytością szła w kierunku
Skalistej Polany śladem dwóch zgiętych pod brzemieniem postaci.
POSŁOWIE
Zdarzenia, z którymi Czytelnik zapoznał się w tej książce, nie są faktami
historycznymi. Nie są nimi dlatego, że akcja dotyczy czasów prahistorycznych -
odległych o kilkanaście tysięcy lat, czyli okresu, w którym historia pisana jeszcze nie
istniała.
Gdyby przyszło Wam na myśl zapytać, dlaczego wtedy nie istniała, trzeba by
odpowiedzieć po prostu, że ówczesny człowiek nie posiadł jeszcze umiejętności
pisania ani tym bardziej zapisywania swoich dziejów, tak jak nie posiadał wtedy
jeszcze wielu innych umiejętności, które nabywał z mozołem, w miarę postępu
kultury cywilizacyjnej następnych tysiącleci.
Czy zatem opisany bieg wydarzeń oraz otoczenie i okoliczności towarzyszące
wzajemnemu zbliżeniu się protoplasty psa i człowieka są nieprawdziwe? Są po prostu
zmyśleniem?
Na to pytanie nie należy oczekiwać jednoznacznej odpowiedzi, ponieważ nikt
udzielić jej nie jest w stanie. Odpowiedź nie jest nam dotąd znana. Wiedza
współczesna nie jest bowiem zgodna co do szeregu szczegółów towarzyszących
udomowieniu psa, a ściślej jego protoplasty, czyli owego pierwszego zwierzęcia,
jakie człowiek prahistoryczny zdołał sobie podporządkować.
Teorii i hipotez różniących się w szczegółach jest na ten temat niemało, ale -
jak wiemy - każda współcześnie najdoskonalsza teoria ma już w założeniu groźnego
przeciwnika. Jest nim teoria jeszcze lepsza, która pojawi się prędzej czy później.
W miarę upływu lat teorii tych może przybywać, ale w nauce ścisłej liczą się
nie teorie, lecz fakty leżące u ich podstaw. Liczą się dowody rzeczowe lub
przynajmniej dowody pisane. Tych ostatnich - jak już wspomniałem - brak
całkowicie. I w tym właśnie: leży cała trudność. Znane są nam bowiem tylko
nieliczne fakty dotyczące tamtych czasów, a oceniać je i interpretować możemy
wyłącznie na podstawie tych szczątkowych danych, jakie przypadkiem - przykryte
ziemią lub skałą - dotrwały do naszych czasów. Siadów tych jest jednak niewiele lub
ściślej - niewiele ich dotąd odkryto i poznano. Stąd luki i miejsce na domysły oraz
teorie.
Niektóre jednak okoliczności związane z procesem, udomawiania protoplasty
psa nie budzą już dziś poważniejszych wątpliwości. One to właśnie stały się osnową i
tłem opowieści.
A opisany przebieg wydarzeń, szczegóły akcji, przygody opisanych w niej
postaci ludzi i zwierząt? Co z nimi? Czy zdarzyły się one rzeczywiście? Być może
tak. Być może rzeczywiście miały miejsce. Są one w każdym razie prawdopodobne.
Moim zdaniem, nawet bardzo prawdopodobne, a to głównie dlatego, że udomowienie
przodka psa odbywało się przecież w różnych miejscach i różnych punktach globu.
Odbywało się ono nie wszędzie równocześnie i nie wszędzie w identyczny sposób.
Gdzieś w Eurazji przebieg jego mógł odbywać się właśnie tak i zapewne - wśród
różnych jego wariantów - jeden z nich zgodny byt z tym, co w tej oto książce
przeczytaliście.
Tak lub owak, na podstawie tego, co dziś o tych czasach wiadomo i co
obecnie wiemy o życiu psychicznym i instynktach zwierząt, mamy prawo tak sądzić...
Wilk natenczas nie był tak bojaźliwy wobec człowieka, jak dziś. Nie płoszono
go, nie polowano na niego i z pewnością nikt nie nazwałby go „szkodnikiem” (jeśli to
pojęcie w ogóle istniało). Nie stronił więc protoplasta psa od człowieka, lecz raczej
traktował go jak współmieszkańca kniei. I tak trwało długo. Tu i tam może nawet
trwało do czasów historycznych. Kiedy jednak nadeszły czasy stosowania broni
palnej, czasy bujnie zagęszczającego się zaludnienia kontynentów, rozwoju rolnictwa
i uprzemysłowienia, kiedy puszcze znikały z powierzchni ziemi, a coraz uboższy
zwierzostan naturalnych siedlisk nie mógł już wyżywić wilków, wtedy zmuszone
koniecznością, stały się konkurentem człowieka. Sięgnęły wówczas po żywność,
którą ten sposobił dla siebie. Brały owce z zagród i pastwisk, porywały cielęta i
zabijały „jego” zwierzynę łowną bytującą w okrojonych i wynaturzonych lasach.
Słowem, wilk - jeśli występował zbyt licznie - miał stać się dla człowieka
„szkodnikiem”.
...Ale w tamtych odległych czasach nie był nim przecież. Ich interesy w kniei
były różne, a zwierzyny roślinożernej nie brakło ani jednym, ani drugim.
W czasach tych - odległych od współczesności o kilkanaście tysięcy lat -
człowiek porzucał już tu i ówdzie życie koczownicze, ale wkraczając w następny etap
rozwoju kulturowego i rozpoczynając życie osiadłe pozostał on przecież nadal
jeszcze istotą dość prymitywną. Ogień znał wprawdzie od dawna, ale nie poznał
wielorakich sposobów jego wykorzystania. W pracy i na łowach nadal posługiwał się
ociosanym krzemieniem, kością lub rogiem zwierzęcym, ościeniem i łukiem.
Zwierząt nie oswoił i nie udomowił jeszcze, a zwierzę łowne nie położone pierwszym
celnym pociskiem umykało zwykle w popłochu wraz z cenną strzałą zaopatrzoną w
krzemienny grot. Stracone więc bywało bezpowrotnie dla łucznika obdarzonego
wprawdzie rozumem, ale nie tak przecież, szybkonogiego, jak jego niedoszła ofiara.
I tu właśnie mógł przydać się chyży, czworonożny sprzymierzeniec,
zwłaszcza jeśli natura wyposażyła go w instynkty łowieckie, nadto w czuły węch,
dobry słuch i lekki sen dzikiego zwierzęcia. Mógł więc przydać się i nocą, kiedy
swoim zachowaniem (szczekać głośno jeszcze nie umiał) uprzedzał śpiącego
człowieka o zbliżającym się niebezpieczeństwie, groźbie utraty łupu lub możliwości
łatwej zdobyczy...
Tak więc pewnego dnia lub może pewnej posępnej; mroźnej nocy pomiędzy
człowiekiem i pierwszym zwierzęciem przekroczona została bariera nieufności, i
trwogi, a obie strony dostrzegły w tej symbiozie korzyści dla siebie.
Od tego to czasu drogi tych dwojga nie rozeszły się już. Do dziś idą one
równolegle. A jak zbliżyły się ku sobie? Być może tak właśnie, jak to opisano na
poprzednich kartkach książki.
„KB”